Giowanni Guareschi
Don Camillo
Od Wydawcy
W Roncole Verdi, w domu, gdzie Giovannino Guareschi
spędził ostatnie lata i gdzie wcišż jeszcze istniejš żywe œwiadect-
wa jego obecnoci, na obszernym i zalanym wiatłem poddaszu
kryje się cały dorobek twórczy, jaki powstał podczas jego bardzo
intensywnej działalnoœci pisarskiej.
Każdego, kto przekracza próg tego domu i wchodzi na podda-
sze, ogarnia stopniowo trudne do opisania wrażenie łšczšce w so-
bie niejako paradoksalne odczucie niesłychanej skromnoœci a jed-
noczeœnie niezmiernej wielkoœci Guareschiego.
Tu na górze jasnym staje się powód owego oczarowania.
Na dwóch dużych stołach stojšcych poœrodku i w wielu szafach
otaczajšcych pomieszczenie ze wszystkich stron leżš w najle-
pszym porzšdku setki i tysišce cierpliwie skatalogowanych stro-
nic, na które Guareschi przelewał przez lata swojš namiętnoć do
pisania, do swoich bohaterów, do swojego œwiata. Tego œwiata,
który lubił nazywać małym wiatkiem (może to włanie z owej
skromnoœci?), i który narzucił całemu wielkiemu œwiatu, od Ame-
ryki po Japonię, omijajšc granice ideologii niczym bariery celne,
dzięki okruchem wiecznej prawdy obecnym w jego twórczoœci
- a osišgnšł to jako jedyny z wielkich pisarzy.
To, co dzi możemy nazywać "archiwum Guareschiego" za-
wdzięczamy pełnemu miłoci wysiłkowi jego dzieci. Z uwagi na
bogactwo materiału (całe roczniki czasopism, wycinki z gazet,
maszynopisy i rękopisy) uporzšdkowanie całoci zabrało lata pra-
cy. I teraz, kiedy dobiega ona już końca, wydawca dostšpił za-
szczytu wzięcia udziału w otwarciu owego archiwum.
W ten włanie sposób narodził się pomysł powstania niniejszej
ksišżki.
Większa częć z obszernej spucizny Guareschiego została opu
-
blikowana w czasopismach i gazetach. W porównaniu z tym sto-
sunkowo niewiele materiału doczekało się wydania w formie
ksišżkowej. Przeglšd kolejnych smakowitych epizodów z toczšcej
się odwiecznej braterskiej walki między don Camillem a Peppo-
nem nasunšł myl, że jest tu zgromadzony materiał wystarczajšcy
do stworzenia ksišżki, która w sposób całociowy mogłaby stano-
wić wyraz hołdu dla życia "Niziny" i jej bohaterów, tak lubianych
przez czytelników, oraz dla samego autora.
Stšd też wzišł się tytuł, majšcy w sobie co odwiętnego: "Czte
-
ry pory roku don Camilla".
Brzmi on tak również z innego powodu. Podczas tworzenia
wyboru opowiadań, które mogłyby się złożyć w jeden cišg, oka-
zało się, że właœnie przedstawienie historii roku kalendarzowego,
z następujšcymi po sobie jego porami, będzie najlepszym sposo-
bem uczczenia pamięci Autora i wyjœciem naprzeciw jego ewen-
tualnym oczekiwaniom. Tak jak "Don Camillo" z 1948 r., tak
i ten tom opisuje wydarzenia, które miały miejsce między grud-
niem jednego a grudniem następnego roku.
Przedstawiajšc czytelnikom niniejszš ksišżkę, wydawca jest
pewien, że sprawił niš przyjemnoć Autorowi, Jego Dzieciom
i milionom czytelników, którzy wcišż niezmiennie kochajš Gua-
reschiego.
Mediolan, kwiecień 1986
Droga Dobra
Atmosfera nagle zaczęła się rozgrzewać. Tak się zawsze działo
w tych stronach: miesišcami wszystko szło jak po male i zdawało
się, że już będzie trwało wiecznie. Aż nagle Pepponowi skakało
cinienie i zaczynały się kłopoty.
Peppone został wezwany przez szefa z miasta, a po powrocie
minę miał rozelonš, co zwiastowało burzę. Najpewniej obarczyli
go kampaniš wyborczš; wracała ta sama piewka, co przed pięciu
laty.
Pierwszy wiec wyborczy został starannie zorganizowany i pew-
nego sobotniego popołudnia plac był zapchany czerwonymi,
którzy zwalili się ze wszystkich stron.
Don Camillo znalazł się w rodku tego zamieszania zupełnie
nieszczęliwym trafem: miał odebrać worek mški kukurydzianej
w Castelletto, więc zaprzšgł do małego wózka swojš starš szkapę,
która nazywała się Peppo. To też był przypadek, bo don Camillo
przyczepił jej to imię bez najmniejszego zamiaru czynienia aluzji
i, jak opowiadał wszem i wobec, nieraz było mu przykro, że
z powodu dialektu, który nie robił różnicy między Pepó-koniem
a Pepó-Pepponem, można by sobie pomyleć o Bóg wie jakich
ukrytych zamiarach.
Tłumaczył, że sto razy próbował zmienić imię zwierzęciu, ale
koń, jeli się na niego nie wołało Pepó, nie reagował.
- Trzeba by było, żeby pan wójt zmienił imię - mawiał za
każdym razem don Camillo.
Tak więc don Camillo zaprzšgł szkapę do dwukółki, zarzucił na
plecy obowišzkowš baranicę i wyszedł z podwórza plebanii ze
szczerym zamiarem przejechnia przez plac i skręcenia na drogę do
Castelletto.
Ale natknšł się na mrowie ludzi, i kiedy don Camillo mówił
"przepraszam", oni odwracali się i obrzucali go spojrzeniem,
które mówiło: "Kim jest ten przeklęty, co chciałby, żebym się
przesunšł?"
A potem nagle pojawił się Chudy będšcy w służbie porzšdko-
wej.
- Stać! - powiedział.
- Muszę jechać do Castelletto - wyjanił don Camillo. - Jeżeli
mógłby mi powiedzieć, jak mogę tam dotrzeć, nie przecinajšc
placu...
- Poczekajcie, aż skończy się wiec, a potem pojedziecie! - od-
parł kategorycznym tonem Chudy.
Don Camillo rozłożył ręce i stał spokojniutko, palšc połówkę
swojego toskańskiego i czekajšc, aż go przepuszczš.
Włanie zabrał głos Peppone; to jasne, że dostrzegł don Camilla
przyblokowanego w tłumie, więc nie pozwolił sobie na zmarnowa-
nie okazji i dał mu do zrozumienia, jakie to czasy teraz nadeszły.
- Nawet jeœli jakiœ reakcjonista, który ma zatkane uszy i nie
dostrzega tego, to jednak bliski jest jak nigdy czas odwetu proleta-
riatu! Wielu łudzi się widzšc, że lud pracujšcy od jakiegoœ czasu
nie burzy się i nie robi wrzawy. Proletariat jest jak działo, które
strzela nie dla przyjemnoœci strzelania, ale tylko wtedy, kiedy
wybrany został obiekt ostrzału! Wkrótce usłyszycie huk armatni!
Tak zwana klasa rzšdzšca, która wyzyskuje i tyranizuje proletariat,
włanie kończy swojš dochodowš gierkę. Klasš rzšdzšcš jest lud,
który pracuje i produkuje i który musi mieć należne sobie miejsce...
Peppone przemawiał jeszcze dobrš chwilę w tym samym tonie,
a w pewnym momencie zakrzyknšł:
- Nikt nigdy nie potrafi zatrzymać tryumfalnego pochodu idei
proletariackiej, nikt! Nawet jeżeli umie myleć po amerykańsku
i mówić po łacinie! Kto ma uszy, niechaj słucha!
Wszyscy chichoczšc odwrócili się w stronę don Camilla, a on
spytał głono, zwracajšc się w kierunku trybuny:
- Do mnie pan mówi?
- Nie, mówię do pańskiego konia, który ma lepszy słuch i le-
piej rozumie! - wykrzyknšł Peppone.
Don Camillo przestał się czymkolwiek przejmować, bo stwier-
dził:
- To logiczne: konie łatwo się rozumiejš...
Po Pepponie zabrał głos kto inny, więc don Camillo zobaczyw-
szy, że to się chyba nigdy nie skończy, uruchomił Peppa i wrócił
na podwórze plebanii.
Po kwadransie skończyły się przemówienia, ale ludzie stali na
placu i gadali, a Peppone i jego sztab generalny prowadzili uzu-
pełniajšcy wiec w cieniu trybuny.
Aż tu nagle pojawił się don Camillo, ale nie miał już swojej
dwukółki, tylko wózek z wysokimi burtami i między dyszlami nie
było konia, tylko on sam. Koń stał na wózku, a na karku miał
zawišzanš wielkš czerwonš chustę.
Ludzie stanęli z rozdziawionymi gębami zadziwieni tym wido-
kiem, a don Camillo w dalszym cišgu cišgnšc swój wózek, rozpoczšł
przejazd przez plac. Kiedy dotarł do trybuny, zatrzymał się, oparł się
na dyszlu i wycišgnšł z kieszeni chusteczkę do wytarcia potu.
Napotkał spojrzenie Peppona.
- Widzi pan? - tłumaczył don Camillo, sapišc z wysiłku -jakš
siłę ma propaganda, kiedy jest tak dobrze robiona jak pańska?
Koń, który ma dobry słuch, po usłyszeniu pańskiego przemówie-
nia nie chce więcej słyszeć o cišgnięciu dwukółki. Teraz na ciebie
kolej! - mówi. No i musiałem stanšć przy dyszlu. Trzeba się z tym
pogodzić, że œwiat schodzi nieuchronnie na lewo.
Peppone zbliżył się na kilka kroków i ujšwszy się pod boki,
stanšł z gronš minš przed don Camillem.
- No właœnie - powiedział don Camillo umiechajšc się - kło-
pot z tym, że teraz trudno pojšć, dokšd chce zmierzać koń.
Peppone odsunšł kapelusz na tył głowy.
- A więc dla was proletariat to bydło? - spytał złowrogo Pep-
pone.
- Nie mam pewnoœci - odparł don Camillo. - Niech pan
spróbuje zapytać konia, który ma lepszy słuch od mojego i rozu-
mie więcej ode mnie.
Na szczęcie w tym momencie przybył sierżant karabinierów
i nie stało się to, co się miało stać. Sierżanta aż zatkało, kiedy
zobaczył don Camilla tak umiejscowionego.
- Co to za rozróba? - spytał sierżant.
- Żadna rozróba - odpowiedział don Camillo, stajšc ponownie
między dyszlami i manewrujšc, żeby zawrócić na podwórze ple-
banii. - To rewolucja proletariacka, która wsiadła na dwukółkę,
zajęła miejsce starej klasy rzšdzšcej i prowadzi kraj do promien-
nego celu.
Po odstawieniu konia do stajni don Camillo poszedł rzucić
okiem do kocioła, a mijajšc główny ołtarz, usłyszał głos
Ukrzyżowanego Chrystusa.
- Don Camillo, po co wyczyniał takie dziwactwa?
- To nie dziwactwa - odpowiedział don Camillo - tylko figura-
tywna alegoria dla wykazania głupoty w tezach Peppona.
- Ta alegoria tu nie pasuje. Postępujšc w ten sposób, roz-
jštrzyłe jeszcze bardziej serca tych ludzi. Sprowokowałe ich.
- Nie - stwierdził don Camillo. - To ja zostałem sprowokowa-
ny. To Peppone wyskoczył z tš historiš z koniem. Powiedział, że
nie mówi do mnie, tylko do konia, który rozumie lepiej ode mnie.
Więc wsadziłem na wózek konia i zajšłem jego miejsce między
dyszlami.
- I zasługujesz na to, żeby tam zostać, don Camillo. Ty nie
reprezentujesz frakcji opozycyjnej wobec Peppona, ty musisz re-
prezentować mšdroć, która interweniuje u dwóch opozycyjnych
stronnictw i doprowadza je do poszanowania wiecznego Prawa.
Jeli występujesz pod sztandarami jednej z frakcji, to jak możesz
pokazywać tablice wiecznego Prawa ludziom z drugiej frakcji
10
i mówić im: "To sš Prawa Boga"? Bo oni wtedy na to: "Nie, to sš
prawa wrogiej frakcji!"
Don Camillo rozłożył ręce.
- Jezu, frakcje sš dwie: Chrystusa i antychrysta. Ja nie mogę
stać pomiędzy nimi dwiema, bo muszę walczyć w szeregach
Chrystusa.
- Don Camillo, blunisz, czynišc ze swojego Boga szefa partii.
Blunisz podwójnie, dlatego że wystawiasz los Boga na łaskę
ostatecznego rezultatu walki pomiędzy dwiema frakcjami, oraz
dlatego że uważasz, iż twój Bóg może walczyć po stronie jednej
frakcji, a przeciwko drugiej. Patrzšc przez pryzmat prawa stwo-
rzonego przez ludzi można stwierdzić, że istniejš tacy, którzy go
strzegš albo je łamiš. Ale człowiek sprawiedliwy nie mówi: jes-
tem po stronie prawa, a więc muszę walczyć w szeregach
obrońców prawa. Człowiek sprawiedliwy trwa przy prawie i stoi
na straży jego czystoci i doskonałoci, ażeby nie dopucić do
tego, że jego obrońcy będš chronić prawo aktami, które mu się
sprzeciwiajš. Istnieje Prawo Boga i istniejš ludzie, którzy działajš
przeciwko Prawu Boskiemu, jak i ludzie, którzy walczš o jego
zwycięstwo. Ale twoje miejsce jest poza frakcjami; masz stać na
straży Prawa Boskiego, aby nikt go nie naruszył, aby zachowało
swojš czystoć i aby czyste, nieskalane, pełne blasku mogło być
przedstawiane członkom jednej i drugiej strony jako najwyższe
upomnienie.
Don Camillo podniósł oczy do nieba.
- Jezu, więc co mogę teraz zrobić? Stać nieruchomo, kiedy inni
idš?
- Id, don Camillo, id prostš drogš Boga. I jeżeli stwierdzisz,
że kto inny idzie tš samš drogš co i ty, rozraduj się w głębi twego
serca. Ale jeœli w pewnej chwili zostaniesz sam, bo inni, którzy
szli u twego boku, zejdš z drogi Pana, żeby pójć na skróty, smuć
się, lecz pozostań na drodze Pana. Przywołuj ich pełnym głosem,
błagaj, by weszli z powrotem na słusznš drogę, ale ty sam nie
schod z drogi Pana. Nigdy, don Camillo, nigdy! Niech cię nie
kusi fakt, że droga na skróty, którš poszedł ten, co z tobš maszero-
wał, wkrótce połšczy się z drogš Pana i skróci marsz. Droga Pana
11
nie ma skrótów..Ten, kto choćby na małš chwilę schodzi z drogi
Dobra, kroczy drogami Zła. Jeli zawsze będziesz szedł po drodze
Dobra, będziesz głosem przywołujšcym na właciwš drogę tych
wędrowców, którzy pobłšdzili.
Don Camillo pochylił głowę.
- Jezu - wyszeptał - spraw, abym nigdy nie stracił orientacji.
- Jeżeli zawsze będziesz wpatrzony w Znak, który wskazuje
szczyt góry, tam gdzie kończy się ziemska droga Dobra, a zaczyna
droga Niebios, nie pomylisz się nigdy, don Camillo. Jeżeli zaœ
w pewnym momencie nie będziesz widział tego Znaku, będzie
znaczyło, że jeste poza drogš. Kto idzie dobrš drogš, wť każdym
momencie widzi ten Znak. Wróć na dobrš drogę, a ponownie Go
zobaczysz. In hoc signo vinces.
- Zwyciężymy - szepnšł z pokorš don Camillo.
Atmosfera w dalszym cišgu podgrzewała się, bo historia prole-
tariusza - Peppo, cišgniętego przez pseudoklasę rzšdzšcš - don
Camilla, odbiła się szerokim echem w miasteczku i okolicy. Ale
don Camillo chciał pozostać na dobrej drodze i dlatego, choć
cierpiał męki piekielne, odmówił sobie pozwolenia na wyjœcie
z domu i na mieszanie się w całš sprawę.
Ale pewnego dnia nie mógł już dłużej wytrzymać, a było to
wtedy, kiedy zdarzyła się afera z tablicš pamištkowš.
Tablicę wmurowano na jednej z ulic Castelletto, u wylotu na
plac, w 1942 roku, i od tego momentu ulica zmieniła nazwę na tę,
jaka wynikała z napisu.
LUIGI BRAMBELLI
Odznaczony złotym medalem
poległ bohatersko
na froncie rosyjskim.
Ten Luigi Brambelli był jedynym synem wdowy Brambelli,
Desoliny z Crocilone. Kiedy zginšł walczšc w Rosji, zostawił na
barkach Desoliny kilkuletniego dzieciaka i żonę. Na mocnych
barkach, bo przez całe swoje życie Desolina zawsze pracowała
solidnie. Desolina rzadko chodziła do miasteczka i za każdym
12
razem, kiedy tam szła, wybierała najdłuższš drogę, tę od Castellet-
to, bo głównym celem jej podróży było przejcie przed tablicš
upamiętniajšcš imię jej chłopca.
Tymczasem dzieciak podrósł i zaczšł chodzić do szkoły w mia-
steczku. Desolina odczekała, aż skończył pierwszš klasę, a potem
którego dnia poszła z nim przed tablicę i rozkazała:
- Czytaj!
Chłopaczek sylabizujšc przeczytał na głos to, co było wyryte na
marmurowym prostokšcie.
- No właœnie - wyjaniła mu wtedy Desolina. - To był twój
ojciec.
Odcisnęło się to w umyle chłopca mocnym piętnem. I często
samotnie powracał przed tablicę, za każdym razem odczytujšc to,
co było wyryte w marmurze.
Potem, kiedy zaczęła się szkoła, chodził regularnie drogš pro-
wadzšcš do Castelletto, dzięki czemu przechodził przez ulicę Lui-
giego Brambelli dwa razy dziennie.
Nie wiadomo po co; czysta dziecinada. W każdym razie naj-
pierw chodził piechotš, a kiedy doszedł do czwartej klasy, przy-
jeżdżał na rowerze.
Którego dnia w południe wrócił do domu bardzo przygnębiony,
a ponieważ matka i Desolina nalegały, żeby wyjanił, co się stało,
zaczšł płakać i powiedział, że nie ma już tabliczki z nazwiskiem taty.
Desolina zwinęła fartuch i przewišzawszy się nim w pasie,
poszła sprawdzić. Chłopczyk miał rację: w miejscu tabliczki
z imieniem Luigiego Brambelli była wmurowana jakaœ inna.
Desolina poleciała do gminy, a tam sekretarz ograniczył się do
rozłożenia ršk:
- To była decyzja rady; tutaj jest orzeczenie. Zmienili również
inne nazwy placów i ulic. Nic więcej nie wiem.
Desolina nie nalegała; wróciła do domu, włożyła odwiętne
ubranie i wyruszyła do miasta. Wróciła ciętš nocš z dużym to-
bołkiem przywišzanym do kierownicy roweru.
Desolina była zaradnš kobietš, przyzwyczajonš do robienia
najróżniejszych rzeczy; następnego ranka z tobołkiem pod pachš
wyruszyła w stronę miasteczka w towarzystwie chłopca.
13
Na miejscu pożyczyła drabinę, oparła jš o cianę pod tabliczkš
i, wycišgnšwszy z torby młotek i dłuto, wlazła na drabinę i spo-
kojnie zaczęła odbijać tynk dookoła nowej tablicy.
Po kilku minutach przyleciał z wrzaskiem dowódca straży miej-
skiej, ale Desolina nie miała najmniejszego zamiaru schodzić.
Wokół drabiny uformowało się spore kółko gapiów, a wkrótce
potem w popiechu zjawił się Peppone.
- Można wiedzieć, co wyrabiacie? - zawołał.
- Odkuwam tę tabliczkę i wstawiam z powrotem tablicę moje-
go syna - odrzekła Desolina. - Pojechałam do miasta, żeby jš
zrobili od nowa.
Chłopiec stał u stóp drabiny na straży tablicy, którš odpakował
i oparł o cianę.
- Zejdcie na dół i przestańcie robić głupstwa! - wrzasnšł
Peppone.
Desolina odwróciła się w jego stronę.
- Nie robię głupstw - odparła. - Imię mojego syna było tutaj
i musi wrócić na swoje miejsce. Głupstwo zrobił ten, kto zmienił
tablicę.
- To decyzja rady - odrzekł Peppone. - To rada postanowiła jš
zmienić.
- A dlaczego? Co złego zrobił mój syn?
Peppone wzruszył ramionami.
- Proszę, zejdŸcie i dajcie spokój - powiedział. - Jesteœcie jego
matkš, a matkom wszystko się wybacza, wiecie jednak doskonale,
kim był wasz syn.
- Mój syn był jednym z tych, co zginęli na wojnie.
- Tak, zginšł na wojnie - odparł Peppone. - Ale był również
jednym z tych szaleńców, którzy chcieli wojny. Pamiętajmy
o tym.
- Mój syn był młodym chłopakiem, kiedy pojechał do Rosji
walczyć w piechocie. Był chłopakiem jak sto tysięcy innych i jak
sto tysięcy innych walczył i przynosił chwałę swojemu Krajowi.
Peppone zrobił gest zniecierpliwienia.
- Chwała! Chwała przegranej wojny! Niesłusznej wojny!
- Mój syn wojnę wygrał. Nie daje się złotego krzyża temu, kto
14
f
przegrywa. Wy jš przegralicie, a nie mój syn. Walczył w słusznej
wojnie i dlatego Król dał mu krzyż. Królowie nie dajš krzyży, jeœli
fe, żołnierz nie walczy w słusznej sprawie.
- Sprawiedliwi królowie! - wykrzyknšł Peppone. - Problem
! w tym, że ten król był do niczego i włanie dlatego teraz już go nie
? ma, bo go wygnano.
- Ale Włochy sš takie same. Nie zmieniły się.
- A włanie, że się zmieniły! - zawołał Peppone. - Na
szczęcie się zmieniły. Skończyło się już podżeganie do wojny
i teraz postępuje się rozumnie, a nie bezrozumnie.
Desolina popatrzyła na tablicę tkwišcš jeszcze w murze.
- A niby kim był ten Gramsci, który zajšł miejsce mojego
syna? Podczas jakiej wojny umarł, jeli mój syn zginšł w czasie tej
niedobrej?
- Podczas tej słusznej! W wojnie, którš lud prowadził, walczšc
| o wolnoć i postęp! - krzyknšł Peppone. - O wolnoć, postęp
i pokój!
? - Nie wyznaję się na tym - odrzekła Desolina. - Wiem tylko,
że Gramsci to nie jest tutejsze nazwisko.
- Gramsci to jest nazwisko œwiatowe, ogólnoœwiatowe
- zawołał Peppone - i w całych Włoszech nie ma miasta ani wsi,
które nie powięciłoby mu jakiej ulicy czy jakiego placu.
- A nie ma ich już doć? - zaprotestowała Desolina. - Musiał
przyjć i zabrać miejsce akurat mojemu chłopcu?
Peppone wcišgnšł głęboko powietrze, bo miał powiedzieć coœ
nieprzyjemnego, i rzekł:
- To dla was smutne, ale tak jest. To nemezis historii, moja
droga dzielna kobieto. To ład, który zastępuje nieład. To prawdzi-
wa historia, która zastępuje tę fałszywš.
Desolina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Westchnęła, rozłoży-
ła ręce i rzekła głosem pełnym strapienia:
- Więc jeżeli wszystko się zmieniło, to tak jakby mój chłopiec
zabił się, zlatujšc ze stodoły. Zwykłe nieszczęœcie. Ale tych, co
spadajš ze stodoły, to przynajmniej tutaj pochowajš. A mój syn
został nie wiadomo gdzie, tutaj było tylko jego imię. A teraz już
całkiem zaginšł.
15
Chłopiec ani pisnšł; z tabliczkš ciskanš w rękach wcišż patrzył
na Peppona. I Peppone od jakiego czasu czuł na sobie jego oczy,
a teraz je zobaczył. Oczy bez jednej łzy, ale za to pełne prze-
rażenia. Oczy syna, który widzi tego, kto mu zamordował ojca.
Peppone z trudem odrywał wzrok od tych oczu. W końcu udało
mu się i spojrzał w górę, a ze œciany, z marmurowej tabliczki ponad
drabinš, lodowaty głos Partii rozkazywał mu: "Bšd posłuszny!"
Do przodu wysunšł się don Camillo.
- Desolino, bšdcie rozsšdna. Nie możecie przeciwstawiać się
prawu. Prawa się nie kwestionuje, tylko jest się mu posłusznym.
Kobieta zeszła i oddaliła się, żeby oddać drabinę.
Don Camillo ruszył z miejsca i dał znak chłopcu, wcišż œcis-
kajšcemu w rękach swojš tabliczkę, żeby poszedł za nim.
Mijajšc Peppona chłopiec na moment spojrzał w górę.
Kiedy don Camillo dotarł do drzwi plebanii, przystanšł
i odwrócił się.
- Teraz id do szkoły, bo już póno
, zostaw to wszystko,
a w południe wróć tutaj.
Chłopiec oddał don Camillowi tabliczkę i poszedł. A don Ca-
millo stał na progu z marmurowš tabliczkš w dłoniach.
- Jezu - szepnšł po dłuższych rozmyœlaniach - nie wiem, czy
pójdę teraz dalej drogš Dobra, czy zniesie mnie na złš. Przebacz
mi, jeli błšdzę, ale muszę znaleć jeszcze innš drogę.
A ta droga była tuż-tuż, między cianš plebanii a bokiem
kocioła, długa na osiem, może dziewięć metrów. Dróżka, która za
ogródkiem plebanii stawała się polnš œcieżkš i ginęła między
polami. Nie używana do tego stopnia, że don Camillo zamknšł jš
żelaznš furtkš.
Don Camillo wszedł na plebanię poszukać drabiny i narzędzi.
Oparł drabinę o cianę domu i znalazłszy miejsce, gdzie mur był
w miarę równy, wymierzył i zrobił młotkiem i dłutem cztery
dziury.
Teraz jednak pojawiła się gorsza sprawa, bo potrzebny był
cement i cztery żelazne zaczepy.
Zszedł z drabiny i natknšł się na Peppona.
- Przyniosę wszystko za pięć minut - burknšł tamten.
16
Don Camillo o nic nie prosił, ale nie zdziwił się, że ktoœ wie
o tym, o czym on tylko pomylał.
Peppone wrócił po chwili z czterema zaczepami i torebkš szyb-
ko wišżšcego cementu.
Chudy został dziesięć metrów z tyłu, na strategicznej pozycji,
pilnujšc, żeby nie nadeszli ludzie.
Peppone wlazł na drabinę i przymocował marmurowš tabliczkę.
Chudy gwizdnšł i tamten ledwo zdšżył na czas złapać drabinę
i zanieć jš do przedsionka na plebanii.
Don Camillo był już w pomieszczeniu, którego okno znajdo-
wało się akurat pod tabliczkš. Okno było przymknięte, więc mógł
przez szparę ledzić, kto przechodzi.
Peppone też podszedł zerknšć ukradkiem, żeby usłyszeć, jak się
komentuje tę nowoć.
Chłopiec przyjechał na rowerze. Doszedł do drzwi i miał już
wejć, kiedy co zwróciło j
ego uwagę. Przesunšł się pod samo
okno i spojrzał w górę.
Zobaczył tabliczkę i umiechnšł się.
- Czeć, tato - powiedział.
Potem wskoczył na rower, przejechał przez furtkę i zniknšł na
œcieżce wœród pól.
Ulica Luigiego Brambelli została oficjalnie otwarta.
Była to poczštkowo taka zwykła wiejska dróżka, której od co
najmniej dwudziestu lat nikt nie używał. Ale prowadziła do Croci-
lone, skracajšc drogę o dobre pół kilometra. A Crocilone było
małš osadš, leżšcš na uboczu, w której wielkš sensację stanowiło
pojawienie się furgonetki czy motocykla. Dlatego też Peppone
palnšł straszne głupstwo, kiedy zakomunikował don Camillowi:
- Ten skrót może posłużyć do rozładowania ruchu na drodze
do Crocilone. Przylę paru mężczyzn, żeby jš uporzšdkowali.
- Dzi jeszcze zdejmę furtkę - dodał don Camillo.
Don Camillo pomylał, że droga Dobra może się w pewnym
miejscu nazywać nawet Ulicš Luigiego Brambelli, i że może niš
ić przez pewien czas u boku Peppona. Umiechnšł się.
Peppone le zrozumiał ten umiech
i kierujšc się do wyjœcia,
zawołał:
17
- Proletariat nie jest koniem, który nie wie, dokšd ma ić.
Proletariat składa się z ludzi, którzy doskonale znajš swój cel.
- Powiem to Peppowi - odparł spokojnie don Camillo.
- Dzięki temu złoży dymisję jako proletariat i wróci do roli konia.
- To dobrze - odparł twardo Peppone. - A gdybyœcie tak jesz-
cze wrócili do roli księdza, byłoby jeszcze lepiej.
- Zrobione - wyjanił spokojnie don Camillo. - Niech Bóg
będzie z tobš i niech cię oœwieci, towarzyszu wójcie, dzięki czemu
pewnego dnia, kiedy zakończy się nasza ziemska wędrówka,
będziemy mogli spotkać się ramię w ramię na poczštku drogi,
która prowadzi do wiecznoœci.
Ton głosu don Camilla był tak pokorny i wzruszony, że Pep-
pone zdumiał się.
- Wariactwa! - burknšł. - Widać teraz, to i z prałata robi się
chrzeœcijanin!
Ciężarówka trojańska
W sobotę rano zaczęło padać i lało bez przerwy przez całe
siedem dni.
Nigdy nie widziano takiego okropnego kwietnia: kanały wez-
brały i woda wylała bardzo szybko; albo przerwała małe groble,
albo podmyła ciany luz i pozalewała niżej położone drogi i ty
-
sišce mórg ziemi uprawnej.
Potop skończył się nagle koło południa w sobotę; wiatr rozpę-
dził chmury i na czystym niebie pojawiło się, zupełnie jakby
cudem, ciepłe i błyszczšce słońce.
Już od dawna don Camillo miał się wybrać w pewnej sprawie za
rzekę, więc tej soboty, po obiedzie, wsiadł na rower i wyruszył.
Rzeka podniosła się znacznie i mętna woda płynęła wartko, ale
jeden ze straży miejskiej uspokoił don Camilla, który minšwszy
groblę zatrzymał się z wahaniem przed wjazdem na most pontono-
wy.
- Tutaj nie ma żadnego niebezpieczeństwa, poziom wody
wcišż się obniża. Niebezpiecznie jest tam dalej. Obawiam się, że
jeli się ksišdz nie pospieszy, to przemoknie.
19
W cišgu kilku minut niebo zmieniło całkowicie swoje oblicze
i pokryło się gronymi chmurami; don Camillo wsiadł na siodełko
i ruszył w dalszš drogę.
W takim momencie wielka rzeka staje się jeszcze szersza i wy-
daje się być kawałkiem morza, most jest długi i kiedy trzeba po nim
przejechać, jak woda jest wysoka, to robi to pewne wrażenie. Don
Camillo przejmował się jednak głównie wielkš ciężarówkš, która
deptała mu po piętach i która, sšdzšc po piekielnym skrzypieniu
czynionym przez jej koła na deskach mostu, musiała być prowa-
dzona przez jakiego szaleńca, któremu strasznie się spieszyło.
Don Camillo nacisnšł mocno na pedały, ale kiedy dojechał na
sam rodek mostu ciężko tego pożałował. Ledwie zdšżył zahamo-
wać i zatrzymać się na parę centymetrów od wyrwy, która nagle
otworzyła się przed nim i szybko się powiększała. Pod naporem
wody mocowanie którego pontonu puciło i most zaczšł się rwać.
Don Camillo pozwolił, by rower przewrócił się na deski, a sam
podniósł oczy do nieba, chcšc podziękować Panu Bogu, ale nagły
pisk hamulców i towarzyszšcy mu piekielny zgiełk, jaki może
stworzyć klakson na spółkę z rozwcieczonym kierowcš, sprawi-
ły, że aż podskoczył.
Ciężarówka zatrzymała się kilka centymetrów od roweru
i z szoferki wyskoczył kawał chłopa, który ryczšc i wymachujšc
rękami ruszył na don Camilla.
Typ przeszedł zaledwie kawałek, bo zaraz spostrzegł, co zmu-
siło don Camilla do hamowania, a wtedy stanšł osłupiały, patrzšc
na mulistš wodę, która kotłowała się trochę więcej niż metr od
przednich kół jego ciężarówki.
Poszło jedno oczko, a po nim następne; woda przerwała most
i trzeba się było spieszyć, żeby zawrócić. Ale kiedy don Camillo
schylił się po rower, a kierowca odwrócił się, by wsišć do szofe-
rki, było już za póno. Dał się słyszeć trzask łamanych dwigarów
i chwilę póniej betonowe przęsło, na którym stali don Camillo
i ciężarówka, oderwało się od reszty mostu.
To były sekundy; porwane przez pršd pontony oderwały się od
mostu i przepłynęły z dziesięć metrów, zanim don Camillo i kiero-
wca ciężarówki zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje.
20
- No a teraz - wyjęczał przerażony kierowca - co zrobimy?
- Jeżeli pan wójt nie dysponuje biegiem do góry - odparł don
Camillo - to nie wiem, co można by zrobić.
- Ale przecież co trzeba zrobić - zawołał zdesperowany Pep-
pone. - Minęły dopiero dwa miesišce, jak kupiłem tę ciężarówkę
i jestem zadłużony po same uszy!
Don Camillo wzruszył ramionami:
- Spróbuj polecić swojš duszę sowieckiemu ministrowi gospo-
, darki morskiej - odparł.
| Peppone nie zareagował; odwrócił się do niego plecami i po-
| szedł zamknšć się w szoferce.
! Tratwa trzymała się dobrze na wodzie; platforma spoczywała
' na szeciu cementowych belkach, a ponieważ Boska Opatrzno
ć
zatrzymała ciężarówkę dokładnie na rodku platformy, wyszło
na to, że ładunek jest dobrze rozłożony. Nie było czym się
zbytnio przejmować, choćby i dlatego że ciężarówka przewoziła
towar o dużych gabarytach, ale małej wadze. Siano luzem,
niesprasowane, przykryte wielkš nieprzemakalnš płachtš.
Deszcz zaczšł z powrotem gwałtownie padać i don Camillo po-
mylał, żeby schronić się pod lewš burtš ciężarówki. Tu doszedł
do wniosku, że sytuacja jest mniej wesoła, niż sšdził do tej
pory.
Belek nie było szeć, lecz dwie grupy po trzy, nie można było
więc mówić o jednej platformie, ale o dwóch, z których każda
wspierała się na dwigarach łšczšcych po trzy pontony. A te dwa
elementy mostu były spięte żelaznymi klamrami umieszczonymi
na końcach skrajnych dŸwigarów.
Klamry te rozczepiły się i powoli dwie połówki platformy
zaczęły oddalać się od siebie. Na razie rozsunięte były na pół
metra, ale ponieważ przednie koła ciężarówki opierały się na jed-
nej platformie a tylne na drugiej, istniało ryzyko, że jeœli ta prze-
rwa powiększy się, to ciężarówka wylšduje w wodzie.
Nie było czasu na pogawędki; don Camillo otworzył drzwiczki
szoferki i złapawszy Peppona za nogę, cišgnšł go na dół.
- Towarzyszu - tłumaczył mu, pokazujšc na dziurę, która po-
szerzała się pod ciężarówkš - albo scalisz z powrotem platformę,
21
albo skończysz w wodzie ze wszystkimi wiktuałami dla twoich
bojówkarzy.
Peppone zrobił się blady; jednym susem znalazł się na tyle
ciężarówki i przeklinajšc na czym wiat stoi, rozlunił l
iny, które
przytrzymywały nieprzemakalnš plandekę. Otworzył zaczepy
i opucił burtę, ale nie wyleciało siano, tylko ludzie.
Wyskoczyli Chudy, Ostry, Długi i inne zakazane gęby z bandy
Peppona, w sumie dwudziestu bojówkarzy.
Jasne, że nie byli uszczęœliwieni tš sytuacjš, nie robili jednak
szumu, tylko czekali na rozkazy.
Niestety Peppone wypuciwszy zgraję spod siana, nie wiedział,
co dalej poczšć, więc do akcji musiał wkroczyć don Camillo:
- Zablokuj przednie koła i wrzuć wsteczny! - wrzasnšł.
A kiedy to do wszystkich dotarło, zaczęli odrywać deski i klam-
ry z platformy i unieruchomili przednie koła ciężarówki, tak żeby
nie mogły się poruszyć. Potem Peppone włšczył silnik, wrzucił
wsteczny i wciskajšc z wyczuciem sprzęgło i gaz, i pocšc się przy
tym odpowiednio, zdołał przycišgnšć do siebie obie częœci mostu.
Pozostali spięli je klamrami i linami i w ten sposób dokonano
ponownego scalenia platformy.
W czasie gdy cała banda męczyła się nad likwidacjš pęknięcia,
don Camillo nie mógł się powstrzymać, żeby nie wetknšć głowy
w czarnš czeluć powstałš po otwarciu burty.
To była dobrze wykonana robota; na skrzyni ciężarówki zmon-
towano potężnš drewnianš klatkę, obłożono jš zewszšd sianem,
które z kolei przykryto nieprzemakalnš plandekš. Wejœcie do kla-
tki opatulonej sianem było z tym i opuszczana burta służyła za
drzwi.
- Ciężarówka prosto z Troi! - wykrzyknšł don Camillo, wy-
chylajšc głowę z klatki.
A ponieważ Peppone był obok, uważał za słuszne dodać jesz-
cze:
- Szkoda. Gdybym wiedział, co za towar wieziesz, wcale bym
cię nie ostrzegł. Nie nadarzy mi się już więcej taka okazja. Szko-
da.
Peppone nie odpowiedział, a don Camillo mówił dalej:
22
- Naprawdę szkoda; szef z całym sztabem głównym i bojówkš.
(Jechalicie obrobić jaki
bank?
- Jechalimy bronić praw pracowników z Yiarany - odrzekł
Peppone.
- Ukryci w sianie?
- Wszystko się nada, kiedy trzeba wykiwać policję. Połowni-
kom z Yiarany zabroniono demonstrować i specjalne siły policji
pilnujš wszystkich dróg dojazdowych do Viarany. Trzeba się tam
dostać niepostrzeżenie.
Platforma płynęła dalej w mętnej wodzie i ulewnym deszczu;
mężczyni wrócili do swojej klatki osłoniętej płachtš z ceraty, ale
zrobili przewity we wszystkich cianach, żeby mieć oko na sytu
-
ację.
Peppone wsiadł do szoferki, a don Camillo udał się za nim.
- Jeli Pan Bóg nam nie pomoże, to czeka nas katastrofa
- mruknšł Peppone po długim milczeniu.
- Już wam pomógł i to aż nadto - odparł don Camillo.
- Chyba ksišdz nie wie, ile kosztuje nowiuteńki Fiat 82
- stwierdził Peppone. - Jeli Pan Bóg pozwoli mi go doprowadzić
bez uszczerbku do domu, przysięgam, że...
- Że co?
- Już ja sam wiem, co.
W tym momencie wybuchła okropna wrzawa; banda wysypała
się z klatki i wszyscy machali rękami zwróceni w stronę grobli, na
której wrzeszczał i machał niewielki tłumek.
Wieć rozniosła się błyskawicznie po wsiach wzdłuż rzeki i lu-
dzie na pewno nie będš się ocišgać z pomocš.
Peppone otrzšsnšł się:
- Wyrzućcie obcišżenie! - rozkazał, wyskakujšc z szoferki.
W dziesięć minut skrzynia ciężarówki została opróżniona
i szczštki klatki razem z sianem popłynęły w dół rzeki.
- Teraz wielebny ksišdz będzie mógł opowiadać, co zechce
- wyjanił na koniec Peppone. - Dowody rzeczowe zostały znisz-
czone i zawsze będziemy mogli odpowiedzieć księdzu, że zwario-
wał.
Don Camillo pokiwał głowš i wzniósł oczy do nieba:
23
- Jezu - powiedział głoœno - oto jest wdzięcznoć za
przysługę, którš im uczyniłem.
- Przysługa, którš nam oddalicie, nie daje księdzu prawa do
tego, żeby nas omieszać przed ludmi
- odparł Peppone.
Jaki holownik odbił od brzegu i kiedy w końcu dopłynšł do
platformy, ustawił się do niej bokiem. Ludzie z holownika
próbowali przyczepić jš linš, ale musieli zrezygnować w obawie,
że rozleci się na dwie częœci.
- Ratujmy na razie ludzi - powiedział w końcu kapitan holow-
nika. - Potem, jeli się da, spróbujemy uratować ciężarówkę.
Ludzie z bandy nie dali się prosić i przeszli na holownik, ale
kiedy nadeszła kolej Peppona, ten pokręcił głowš:
- Ja zostaję. To moja ciężarówka i nie zostawię jej.
Wszyscy wzdłuż rzeki znali Peppona i wiedzieli, że nikt nie
zmusi go, by zmienił zdanie.
- W porzšdku - odrzekli.
Don Camillo, który stał już na holowniku, zeskoczył na plat-
formę i ci z holownika spytali go, czy nie zwariował.
- Ja też zostaję. Rower jest mój i go nie zostawię - wyjanił.
- Niech się ksišdz nie martwi o rower, na pewno się uratuje
- nalegał kapitan.
- Zależy mi również na tym, żeby uratowała się dusza tego
nieszczęœnika. Załóżmy, że zdarzy się jaki wypadek i będzie
musiał okazać skruchę in extremis za swoje zbrodnie; moim
obowišzkiem jest wysłać go z tego œwiata z papierami w po-
rzšdku.
Holownik oddalił się, a platforma płynęła dalej.
Peppone siedział na przedzie platformy i patrzył niemo przed
siebie.
- Tam jest wyspa - mruknšł w pewnym momencie. - Jeżeli
pontony trafiš na niš, to most się rozwali i koniec z ciężarówkš.
- Pomyl o własnej skórze - odpowiedział mu don Camillo.
- Ciężarówki wcišż jeszcze robiš.
- Ale ja już nie mogę robić więcej długów.
Wyspa na rodku wielkiej rzeki była prawie całkiem zanurzona;
wystawał jedynie czubek jakiej kępy trzciny i barka płynęła
24
prociuteńko na niš. Peppone patrzył przerażonym wzrokiem na
przybliżajšce się trzciny i gryzł palce.
Wydawało się, że los platformy został już przesšdzony, ale
kilka metrów przed wyspš wpadła w wir, który zmienił jej kieru-
nek, popychajšc w stronę brzegu.
Przeszkoda została ominięta.
- Pan Bóg mi dopomógł - wysapał Peppone, ocierajšc czoło
zlane potem.
- Z pewnociš nie zrobił tego dla ciebie, ale ze względu na
fiata - ucilił don Camillo i także starł z czoła zimny pot.
Zaczšł zapadać wieczór, a platforma wcišż płynęła z pršdem.
Potem nagle jakby zmieniła zdanie i stanowczo skręciła w stronę
brzegu, gdzie włšczyła się do skomplikowanej gry pršdu i wirów.
A tam dogoniły jš po jakim czasie trzy holowniki i zdołały po-
chwycić tak, że nie mogła się rozlecieć.
Rozpoczęła się podróż pod pršd i dopiero w nocy platforma
dotarła do swojej przystani.
Rzeka uspokoiła się, a pršd robił się coraz słabszy, ale trzeba
było ciężkiej harówki aż do trzeciej w nocy, żeby zakotwiczyć
platformę i połšczyć jš z dwiema częciami mostu. Żeby pomóc
Pepponowi w usunięciu przeklętej ciężarówki, zaczepiono
platformę w ten sposób, że dziób miała teraz tam, gdzie poprzed-
nio była rufa.
Dzięki temu, kiedy wszystko było już gotowe i koła zostały
odblokowane, Peppone wsiadł do szoferki, zapucił silnik i odje-
chał.
Zaœ don Camillo, zabrawszy swój rower, dotarł do drogi na
grobli i popedałował w stronę miasteczka.
Ciężarówka Peppona zachowywała miłosiernš prędkoć, więc
don Camillo mijajšc jš, zjechał na lewo i uczepił się.
Na tyle ciężarówki widniała tabliczka ostrzegawcza: "Czepia-
nie zabronione" i faktycznie, Peppone nie czepiał się.
Złodzieje rowerów
Peppone, który w trakcie całej inspekcji występował jed-
noczenie jako wójt i jako kierowca, zatrzymał samochód przed
jakim parterowym domkiem i zwrócił się do szczupłego i dystyn-
gowanego pana w okularach, który siedział obok niego.
- To jest, panie inspektorze, szkoła w Castorcie. We wszystkim
ostatnia.
Inspektor spojrzał na chatkę i odrzekł po chwili:
- Tak, widzę.
- Najgorszego to jeszcze nie widać - mruknšł Peppone,
marszczšc brwi z niezadowolenia.
Inspektor odwrócił się do pana raczej starszego i korpulentnego,
który, wraz z jakim młodym człowiekiem, zajmował tylne sie-
dzenie w Fiacie 1100.
- Jest coœ specjalnego, panie dyrektorze?
- Mianowana jest tutaj owa Diva Canetti, która po wyzwoleniu
została odsunięta na rok od nauczania, a potem dopuszczona na
nowo, jako że nie znaleziono nic, co by jš obcišżało.
Peppone pokręcił głowš i zamiał się szyderczo:
26
- Nic!
Inspektor spytał dyrektora szkoły podstawowej, jak to rzeczy-
wicie było, a ten rozłożył ręce.
- Dochodzenie zostało przeprowadzone prawidłowo. Diva Ca-
netti zdobyła uprawnienia do nauczania w 1929 roku z najwyższš
notš i pochwałš, uczyła nieprzerwanie od 1930 roku do kwietnia
1945 w szkołach powiatu, wykazujšc niewštpliwš kompetencję
i ogromnš gorliwoć...
- Zwłaszcza w tym, że wyszła za wicepodestę! - zawołał za-
czepnie Peppone.
- Fakt wyjcia za mšż za wicepodestę - zaoponował uprzejmie
dyrektor - nie może być uznany za przestępstwo.
- Bóg ich stwarza, a potem łšczy - zawyrokował Peppone.
- Tacy to łšczš się w zwišzkach z podobnymi do siebie.
W każdym razie komisja dochodzeniowa mogła przynajmniej
przenieć tę Canetti, by choć takš satysfakcję dać ludowi.
- Panie wójcie - zaprotestował dyrektor. - Canetti została
przeniesiona!
- Trzeba jš było przenieć do Kalabrii, a nie z gminy do miejs-
ca odległego o szeć kilometrów, a może i to nawet nie - powie-
dział Peppone.
- Wie pan lepiej ode mnie, jak to było - usprawiedliwiał się
dyrektor. - Miała szecioletnie dziecko i męża, który nie wrócił
jeszcze z więzienia w Indiach...
- Dajmy spokój! - zawołał Peppone.
- Włanie, że nie damy spokoju - stwierdził kategorycznie
inspektor. - Jeżeli pan, panie wójcie, ma się na co użalać, to
proszę do mnie napisać podanie ze wszystkimi szczegółami.
- Nie ma potrzeby - powiedział Peppone wysiadajšc. - Sam
pan zobaczy, co to za typek z tej nauczycielki z Castorty.
Castorta była najmniejszš z siedmiu osad w gminie i jedna
nauczycielka wystarczała aż nadto jako osoba do spraw oœwiaty
podstawowej, pracujšc z pierwszš i drugš klasš rano, a trzeciš
i czwartš po południu.
Signora Canetti przynosiła sobie z domu coœ do zjedzenia
w okolicach obiadu i to bardzo ułatwiało całš sprawę. Kiedy
27
owego popołudnia do szkoły w Castorcie wszedł inspektor, a za
nim wójt i ci dwaj, była właœnie zmiana trzeciej i czwartej klasy
i wyglšdało na to, że wszystko odbywa się prawidłowo.
Nauczycielka zbladła na widok kogoœ tak nadzwyczajnie
ważnego jak wizytator do spraw owiatowych. Ale kiedy usłysza-
ła, jaki jest powód tej wizyty, odzyskała spokój.
- Pierwszš troskš ustroju demokratycznego - wyjanił surowo
inspektor - jest umocnienie potencjału szkoły, z jednoczesnym
przystosowaniem jej do dzisiejszych potrzeb. W kraju brak jest
budynków szkolnych, a te istniejšce pozostawiajš wiele do życze-
nia. Na podstawie pani osobistego dowiadczenia, proszę mi więc
powiedzieć, jak wyglšda sprawa z tym budynkiem szkolnym.
Nauczycielka rozłożyła ręce:
- Odczuwa się brak wszystkiego - odpowiedziała.
Peppone podskoczył, bo poczuł się wywołany do tablicy.
- Szkoła jest taka, jaka jest! - wykrzyknšł. - Ale trzeba przy-
znać, że gmina robi, co może. Budynek ponaprawiano i wysprzš-
tano, sanitariat został wyposażony w nowoczesne instalacje,
a szkole kupiono nawet radioodbiornik!
Nauczycielka przytaknęła.
- Dokładnie tak - powiedziała - szkoda jednak, że radio nie
może grać, bo brak pršdu elektrycznego, i że urzšdzenia sanitarne
nie mogš działać, bo brak jest zbiornika na wodę i pompy, która by
go napełniła.
Ton głosu nauczycielki miał lekkie sarkastyczne zabarwienie,
co sprawiło, że Peppone stracił cierpliwoć:
- Jeżeli w cišgu dwudziestu lat faszyzm nie zdołał doprowa-
dzić pršdu i wody, i nikt nigdy nie odważył się narzekać - zawołał
- to teraz nie czas na robienie afery, że w cišgu czterech lat nie
dalimy rady tego zrobić, a trzeba mieć jeszcze na względzie
opłakany stan zwyciężonego narodu!
Nauczycielka nie przejęła się:
- Pan inspektor pytał mnie, jaka jest tutaj sytuacja, więc ogra-
niczyłam się do odpowiedzi na jego pytanie.
Peppone wrzucił już czwarty bieg i inspektor, patrzšc na to
wielkie chłopisko, nie czuł się na siłach, żeby się wtršcać.
28
- Różne sš sposoby odpowiadania na pytania! - zawołał Pep-
pone. - Ale faktem jest, że wtedy nie miała pani czasu zauważyć,
że brak tu wiatła i wody, bo była pani strasznie zajęta szkoleniem
nowych pokoleń faszystowskiego plemienia!
Nauczycielka rozłożyła ręce.
- Przerabiałam program, jaki Państwo mi dało dopizerabiania.
Ograniczyłam się do zdyscyplinowanego służenia Państwu, tak
jak karnie służę mu teraz.
- Różne sš sposoby służenia Państwu, droga pani! -zamiał się
Peppone. - Inne nauczycielki zachowywały się wtedy zupełnie
inaczej niż pani.
- Jest tylko jeden sposób służenia Państwu - odrzekła oschle
nauczycielka. - Jeli inne nauczycielki służyły mu inaczej, to le
mu służyły i prawdopodobnie le mu służš również teraz.
Dał się słyszeć władczy głos inspektora:
- Proszę pani, proszę ograniczyć swoje odpowiedzi do tego, co
konieczne! Pytałem paniš, jaka jest dokładnie sytuacja w szkole.
- Wszystkiego brak - powiedziała nauczycielka.
- Niech pani nie przesadza z czystego zamiłowania do polemi-
ki - odparł szorstko inspektor. - Proszę powiedzieć dokładnie,
czego brakuje.
- Ja panu powiem, panie inspektorze - zawołał Peppone
głosem pełnym ironii. - Pani odczuwa przede wszystkim brak
dwóch portretów, które wisiały na cianie nad katedrš, gdzie teraz
widać jedynie œlady po nich, na prawo i lewo od krucyfiksu.
Nauczycielka umiechnęła się:
- Ważne, że został krucyfiks - wyjaniła. - Gdyby go zdjęli, to
tak bardzo odczułabym jego brak, że ja też bym sobie poszła.
Inspektor zirytował się, bo to był inspektor polityczny i miał
poglšdy, które od pewnego miejsca zaczynały się zgadzać
z poglšdami Peppona.
- Proszę pani - polecił kategorycznie - proszę odpowiadać na
moje pytania i wyliczyć mi rzeczy, których brakuje w tym budyn-
ku szkolnym.
- Brakuje wiatła, brakuje działajšcych urzšdzeń sanitarnych,
kubatura sali jest niewystarczajšca, ogrzewanie jest nieodpowied-
29
nie do powierzchni pomieszczeń, ławki sš połamane, tablica jest
prawie nie do użytku. Nie ma biblioteki, nie ma map do geogra-
fii...
- Z ilu pomieszczeń składa się szkoła?
- Z sali i korytarza, który służy jako szatnia i na końcu którego,
za przepierzeniem, zostały wygospodarowane składzik drewna
i wygódka.
- Czy w budynku nie istnieje możliwoć stworzenia mieszka-
nia dla nauczyciela?
- Nie, proszę pana - odparła nauczycielka. - Także i woŸna
mieszka prawie kilometr stšd.
W czasie gdy młodzieniec i dyrektor robili dokładne notatki,
inspektor skierował się w głšb sali:
- Pójdziemy zobaczyć, jak się naprawdę rzeczy majš - powie-
dział.
Jaki chłopiec szmyrgnšł ze swojej ławki i błyskawicznie wpadł
w drzwi wychodzšce na korytarz.
Inspektor pomylał, że chłopiec, posłuszny jakiemu znakowi
nauczycielki, pospieszył otworzyć przed nim drzwi, ale kiedy wy-
szedł na korytarz, zauważył, że chłopiec z jakim zawiništkiem
w rękach pędem leciał do drzwi od składzika, więc zaniepokoił
się:
- Gdzie on leci? Ej, ty!
Ale chłopiec był już w składziku i zamknšł się na łańcuch.
Inspektor złapał klamkę i naciskał nadaremnie.
A wtedy odwrócił się oburzony:
- Proszę pani, zechciałaby pani powiedzieć, co się tu dzieje?
Co ten chłopiec poszedł ukryć?
Nauczycielka zbliżyła się do drzwiczek.
- Gino - powiedziała spokojnie - to ja, otwórz.
Drzwiczki otworzyły się. Chłopiec stał w nich, odwrócony ple-
cami, żeby nie pokazywać swego zawiništka. Peppone złapał go
za kołnierz i wycišgnšł na zewnštrz. Zawiništko kryło w sobie
jakie pięcio- szeciomiesięczne dziecko i wydało się wszystkim
najdziwniejszš rzeczš, jakš kiedykolwiek widzieli.
- Co to? - krzyknšł oszołomiony inspektor.
30
- To mój brat - odpowiedział chłopiec ze spuszczonš głowš.
Na to wtršciła się nauczycielka i wzišwszy dziecko z ršk
ucznia, położyła je w koszu na winogrona, który stał w kšcie
korytarza obok drzwi do salki szkolnej.
- To mój syn - powiedziała nauczycielka dochodzšc do siebie.
- Pani syn? - zawołał inspektor. - A dlaczego jest tutaj?
- Mój mšż jest od dwóch miesięcy w miecie, gdzie znalazł
; posadę, drugie dziecko jest u babci na wsi. Ja biorę rano małego ze
, sobš i zabieram z powrotem wieczorem. Dzięki temu jestem spo-
| kojna, a poza tym mogę go karmić.
j Inspektor spojrzał na dyrektora i Peppona, a potem odwrócił się
• do nauczycielki.
| - Pani karmi go tutaj?
- Nie, proszę pana, kiedy słyszę, że płacze, przychodzę tutaj,
wyjmuję go z koszyka i idę karmić do składziku.
- Wspaniale! - zachichotał inspektor. - Kto wie, co to za ra-
| doć dla dzieci, kiedy je pani zostawia same! Możemy sobie tylko
wyobrazić, co też wyrabiajš.
- Nie ruszajš się i ani pisnš. To sš wiejskie dzieci, dobrze
wychowane i gdyby nawet nie uszanowały we mnie nauczycielki,
to szanujš we mnie matkę.
' Inspektor wzruszył ramionami.
- Rozumiem, rozumiem, zdaję sobie sprawę. Ale mogłaby pani
przecież zostawić dziecko komuœ we wsi.
- Nie, bo byłabym niespokojna.
- Ale ma pani matkę! Niech go pani jej zostawia.
- A kto go będzie karmił?
- Niech go pani sztucznie karmi. Większoć dzieci jest dzisiaj
sztucznie karmiona.
- Jeżeli matka może, to ma obowišzek karmić swoje dziecko.
W przeciwnym razie Pan Bóg nie skonstruowałby kobiet tak, jak
skonstruował.
Inspektor poczuł się zakłopotany i swojš irytację skierował na
inny obiekt. Odwrócił się do chłopca, który wcišż jeszcze stał
przed drzwiami do składziku, i powiedział lodowatym głosem:
- Rzeczš, która w całej tej sprawie zasługuje na najwyższš
31
uwagę jest zachowanie tego chłopca. Daje to pojęcie, jakiego rodzaju
edukacji moralnej został poddany. Nie ma nic zbrodniczego w tym, że
nauczycielka bierze swojego syna do szkoły, żeby go karmić piersiš,
ale to, co zrobił ten uczniak, ma tylko jednš nazwę: zmowa milczenia.
Peppone, który od jakiego czasu miał zgaszony silnik, niezbyt
dobrze pojšł sens tych słów i męczył się strasznie nad zrozumie-
niem "zmowy milczenia".
- No jasne! - wykrzyknšł. - Kto, kto się tak zachowuje,
postępuje jak prawdziwy mężczyzna! Przypomina to wydarzenie
z Garronem, który powiedział: "To ja!"* Brawo chłopcze!
Inspektor zerknšł na dyrektora, potem pospiesznie powiedział:
"Do widzenia" i skierował się do wyjcia. Przechodzšc przez
salę, widział milczšce i nieruchome dzieci, jakby były z kamienia,
i ta cisza i martwota wydały mu się nie do wytrzymania.
Peppone odwiózł inspektora i tamtych dwóch aż do pocišgu,
a wracajšc do domu zahaczył o szkołę w Castorcie. Już dawno
minęła pora wyjcia, ale wszystkie dzieci stały przed drzwiami,
jakby na kogo czekały.
Peppone zatrzymał samochód; ze szkoły wyszła jakaœ kobieci-
na, która zastępowała wonš, i stanšwszy przed Pepponem, zała-
mała ręce:
- Przeklęty œwiat, panie wójcie!
- Co się dzieje?
- Kiedy nauczycielka była zajęta inspektorem, jaki łobuz
ukradł jej rower, który stał za szkołš pod daszkiem.
Po chwili ukazała się nauczycielka z dzieckiem na ręku.
- Proszę pani - powiedział do niej Peppone, kiedy mijała sa-
mochód - wiem już o rowerze. Proszę wsišć, odwiozę paniš do
miasta.
- Nie, dziękuję, wolę ić piechotš - odpowiedziała twardym
głosem.
I szła dalej w swojš stronę, a dzieci maszerowały za niš. Po
pewnym czasie któremuœ z nich udało się odebrać jej małego
i wzišć go na ręce.
* Por. E. De Amicis, Szlachetny postępek [w:] Serce.
32
Dziecko po stu metrach, tyle było między słupami telegraficz-
nymi, przekazało małego następnemu, a tamto trzeciemu i tak
dalej.
Po dwóch kilometrach wmieszała się w to nauczycielka; ode-
brała swoje dziecko i kazała, żeby szybko wracali do domów.
Ale nikt nie ustšpił i cała trzydziestka szła za niš, póki nie
pokazały się pierwsze zabudowania miasteczka.
A wtedy dzieci zrobiły w tył zwrot; częœć wróciła drogš, a częć
na skróty przez pola.
Następnego dnia ludzie z Castorty zebrali już połowę pieniędzy,
żeby kupić nowy rower nauczycielce. Ale ona dowiedziała się
o tym i poprosiła na rozmowę matki wszystkich dzieci.
- To, co sobie zamyliłyc
ie, jest piękne i jestem wam za .to
wdzięczna - wyjaniła kobietom nauczycielka. - Mimo to proszę
was, żeby wszystkiego zaniechać, bo ja w żaden sposób nie mogę
pozwolić na co podobnego. Złożyłam meldunek o kradzieży;
jeżeli mam mieć znowu rower, to może to być tylko tamten mój
rower.
Wszyscy wiedzieli, że naleganie było bezcelowe. Kobiety
wcišgnęły w to don Celestyna, proboszcza z Castorty, ale również
jemu nauczycielka odpowiedziała tak samo jak kobietom.
- Gdybym przyjęła rower - zakończyła - zniweczyłabym ich
piękny gest. Jeżeli znowu mam mieć rower, to może być to tylko
ten, który mi ukradziono. Albo ten, albo żaden.
Do szkoły przyszła piechotš z dzieckiem na rękach. Wróciła do
miasteczka też piechotš i z dzieckiem na rękach, i to sama, bo
dzieciom, gdyby chciały ić za niš, zagroziła okropnymi konsek-
wencjami. W następne dni było tak samo; wywoływało to jedno-
czenie wciekłoć i poruszenie.
Don Camillo, spotkawszy jš po raz trzeci, próbował grzecznie
przemówić jej do rozsšdku. Powiedział, że w rezultacie zachowu-
je się w sposób sprzeczny z elementarnš logikš.
- Jeżeli nie chce pani roweru w prezencie, to proszę go przyjšć
jako pożyczkę. Albo niech go pani wynajmie, żeby uniknšć wszel-
kich zobowišzań.
33
- Albo mój, albo żaden - odparła nauczycielka. - Na razie
chodzę piechotš. Ten, kto mi go ukradł, zobaczy mnie kilka razy
i to mu się przyda. Nawet jeżeli mi go nie odda, to nie ma znacze-
nia. Ważne, żeby poczuł wstyd za to, co zrobił.
Peppone za każdym razem kiedy widział nauczycielkę, wœcie-
kał się i gdyby tylko mógł postukać jš parę razy w głowę, zrobiłby
to z takš samš ochotš, z jakš połamałby koci złodziejowi tego
przeklętego roweru.
Którego dnia nie mógł już wytrzymać, udał się do don Camilla
i powiedział, że trzeba znaleć jaki sposób na zakończenie tej
historii.
Don Camillo był tego samego zdania, a nawet już co obmylił.
- Wiemy z danych, które dostałem od sierżanta, że ukradziony
rower to czarny Stucchi z zielonš siatkš i o numerze P34468.
Znajdziemy pienišdze, kupimy identyczny rower, ty przerobisz
numery, a ja pomylę o reszcie.
Pienišdze szybko się znalazły, bo jednš połowę dał Peppone
a drugš don Camillo. Ale kiedy mieli już rower, don Camilla
naszły wštpliwoœci.
- Jeżeli nie oddamy tamtego jej roweru, to ona na ten nawet
i nie spojrzy. Musi być doskonale podrobiony. Dane z meldunku
nie wystarczš. Trzeba znaleć jakie inne.
W czwartej klasie było dwunastu chłopców. Pewnego niedziel-
nego popołudnia Peppone pojechał furgonetkš do Castorty,
pozbierał ich i przywiózł na plebanię.
Zastali tam don Camilla, który przemówił do nich bardzo po-
ważnym tonem:
- Tej sprawy nie można lekko traktować, a ten, kto się wygada,
będzie zdrajcš. Mamy podejrzenia co do kradzieży roweru waszej
nauczycielki. Krótko mówišc znaleŸliœmy typa, co ma jakiœ rower,
który nam się wydaje być tym ukradzionym. Ale zanim złożymy
doniesienie, musimy być absolutnie przekonani, żeby nie wyrzšdzić
krzywdy przyzwoitemu człowiekowi. Udało nam się zdobyć tamten
podejrzany rower. Tego typa nie ma teraz w miasteczku, więc
mamy czas, żeby obejrzeć rower. Potraficie go rozpoznać?
34
- Tak - odpowiedzieli chłopcy.
I z ogromnym napięciem przeszli wszyscy do pokoju obok,
gdzie stał nowy rower Stucchi kupiony przez Peppona i don Ca-
milla.
- Przyjrzyjcie się, to ten? - spytał chłopców don Camillo.
- Marka jest ta sama i kolor też - odpowiedzieli. - Ale to nie
jest rower pani nauczycielki.
- Przyjrzyjcie się dobrze, kawałek po kawałeczku, zanim po-
wiecie! - zawołał don Camillo.
Więc oglšdali go kawałek po kawałeczku.
- Póki co, to numer jest nie taki, bo tamten był 34468 - powie-
dział pierwszy chłopiec.
- A tutaj było wgniecenie i odprynięty lakier - dodał drugi.
Peppone zaznaczył kredš wskazane miejsca.
- Musimy zebrać wszystkie szczegóły i doskonale je zapa-
miętać - wyjanił. - Dzięki temu, jak wpadnie nam w ręce ten
prawdziwy, to zadziałamy na pewniaka. Coœ jeszcze?
- Siatka była porozrywana tu, tu i tu. A tu była zszyta - stwier-
dził trzeci.
Pozostała dziewištka dokonała dalszych spostrzeżeń.
- Reflektor był marki Lux 34 A, a dynamo Lux D extra...
- Miał oponę Pirelli z tyłu a Michelin z przodu...
- To koło zębate miało wszystkie zęby wytarte z jednej strony...
- Dzwonek był marki TCI z choršgiewkš.
- Łańcuch robił "tryk", kiedy pedał dotykał o tutaj...
- Ršczki były czarne i w tej brakowało rubki, a ta była
obtłuczona...
- Kiedy się jechało bez trzymanki, to strasznie cišgał na pra-
wo i trzeba się było przechylać...
- Przedni hamulec był spawany tutaj...
- Kierownica była obdrapana tu, tu i tu...
Potem nastšpiła następna seria szczegółów i Peppone wszystkie
notował. W końcu dwunastu chłopców zamilkło.
- Więc jestecie pewni, że nie było już więcej nic szczególnego.
Chłopcy spojrzeli po sobie trochę zakłopotani. Potem naj-
większy odpowiedział:
35
- Już nic.
Widać było, że nie mówi prawdy i don Camillo nalegał, żeby
mówili dalej, żeby wszystko opowiedzieli. Przecież, do licha,
miało to się przyczynić do odnalezienia roweru nauczycielki.
Chłopcy spojrzeli po sobie, a potem jeden z nich bšknšł:
- Jest co jeszcze, ale nie można tego powiedzieć, bo to sekret.
Don Camillo przez dobrš chwilę wysilał się jak tylko mógł, bo
dwunastu chłopców było twardych jak stal. W końcu, po naradzie,
największy powiedział z wahaniem:
- Sekret był z magicznym słowem "RAS 3".
Peppone i don Camillo spojrzeli po sobie.
- Tutaj na tylnych widełkach, w tym miejscu, była kłódka
i żeby jš otworzyć, trzeba było przekręcić cztery kółka, aż ułożyło
się słowo "RAS 3". Kłódka była marki Sicur model nr 5.
Zanim Peppone odwiózł chłopców do domu, don Camillo
ostrzegł ich:
- Biada temu, kto pinie słówko. Jeżeli jeden z was się wygada,
wszystko pójdzie na marne.
Chłopcy splunęli w otwarte prawe dłonie i klepnęli nimi o czoła.
- To jest przysięga czwartej - wyjanił jeden z nich.
- W przysiędze z trzeciej krzyżuje się palce i krzyż z palców
całuje trzy razy.
- W porzšdku - stwierdził don Camillo - możemy być pewni.
Peppone pracował w warsztacie całymi godzinami palnikiem,
œrubokrętem, papierem ciernym, piaskiem. Przerobił numer na
ramie, zrekonstruował wgniecenia, obtarcia i spawy. Przerzucił
chyba z tonę złomu, żeby znaleć i złożyć dynamo, reflektor,
kłódkę i dzwonek tego typu jak w opisie.
- Jutro sprawdzimy w praktyce - westchnšł don Camillo,wy-
chodzšc z warsztatu ciętš nocš i udajšc się w stronę plebanii.
- Jak będzie le, to rozwalę go młotem - burknšł Peppone.
W powrotnej drodze don Camillo pucił na chwilę kierownicę,
żeby poprawić sobie płaszcz na ramionach. Rower niemiłosiernie
œcišgał na prawo, ale kiedy don Camillo to spostrzegł, leżał już na
ziemi. To było pocieszajšce. Wszystko się zgadzało.
36
Kiedy wsiadł z powrotem, usłyszał, że pedał robi "tryk", jak
dochodzi do pewnego miejsca i to też było bardzo pocieszajšce.
Koło południa Peppone pojechał do Castorty złapać najstarsze-
|go chłopca z czwartej klasy, żeby zawieć go na plebanię.
- Popatrz no, to ten? - spytał go, kiedy don Camillo podniósł
zasłonę przykrywajšcš podrobiony rower marki Stucchi.
Chłopiec wybałuszył oczy.
- Tak! Tak! -powiedział niezmiernie podniecony.
Don Camillo kazał mu złożyć przysięgę czwartej klasy i trzeciej
też.
- Nikomu nie wolno ci o tym mówić. Innym chłopcom też. Ani
teraz, ani nigdy.
- Nie powiem - odrzekł chłopiec, składajšc również przysięgę
i'z drugiej.
Don Camillo po przyjechaniu przed posterunek karabinierów
zsiadł i zbliżył się do sierżanta zażywajšcego wieżego powietrza.
W tej samej chwili, zupełnie przypadkowo, podjechał również
Peppone swojš furgonetkš.
- O, pan wójt przychodzi w samš porę - zawołał radoœnie don
Camillo - odwiezie mnie pan do domu. Pod warunkiem, że nie ma
przeciwnych rozkazów z politbiura.
Docinek z politbiurem był poza uzgodnieniami i stanowił jednš
ze stałych prowokacji don Camilla. Ale Peppone przełknšł to
i odparł:
- A nie jest ksišdz rowerem?
- I tak, i nie - wyjanił don Camillo. - To jest rower tej Canetti;
ten kto go ukradł, pożałował tego i podrzucił go na plebanię. Oto
i on, panie sierżancie. Proszę popatrzeć, czy wszystko się zgadza.
Sierżant uważnie obejrzał rower, a potem wszedł do œrodka
dajšc obydwu znak, żeby poszli za nim.
- Nie ma wštpliwoœci - stwierdził - to jest właœnie ten ukra-
dziony pani Canetti. Wystarczy go porównać z tym, który zna-
lazłem dzi rano oparty o drzwi, a przy nim karteczkę z ob-
janieniem: "Oddać Canetti".
Don Camillo i Peppone patrzyli osłupiali na rower oparty o biu-
37
rko. Był dokładnie taki sam jak ich. Identyczny do nieprzyzwoi-
toœci.
Don Camillo otarł czoło zlane potem.
- Mylę o spostrzegawczoci tych chłopaków
- szepnšł do
Peppona.
- Ja też - odpowiedział szeptem Peppone. - Oczy dzieciaków
wszystko widzš. Aż strach pomyleć.
Sierżant westchnšł.
- Przysięgam, że nic nie rozumiem. Co mam zrobić?
Wtršcił się don Camillo:
- Czy to sprzeczne z regulaminem szukać ukradzionego rowe-
ru i odkryć, że sš dwa?
- Rzeczywicie... Muszę się nad tym zastanowić.
- Nie ma się co zastanawiać: weŸcie jeden i oddajcie nauczy-
cielce ten, który wam przynieœliœmy, a ten drugi zatrzymajcie
w rezerwie, jakby jeszcze raz jej kto ukradł. Zaskoczycie jš
jeszcze bardziej niż tym razem.
Sierżant rozłożył ręce.
- Ech - powiedział - najważniejsze, żebym nie widział już tej
pani, jak idzie piechotš z dzieckiem na ręku do szkoły i z powro-
tem. Za każdym razem, kiedy jš spotykałem, miałem wrażenie, że
dostaję ochrzan od Głównego Komendanta Karabinierów.
- Zawieziemy go jej od razu, zanim skończš się lekcje - za-
wołał Peppone. - Zdšżymy na czas.
Wsiedli we czwórkę do furgonetki. Peppone i sierżant z przodu,
a don Camillo i rower na skrzyni. Podjechali przed szkołę na kilka
minut przed finis. Sierżant wysiadł, złapał rower i wszedł do œrod-
ka zdecydowanym krokiem.
Potem wrócił, a za nim wyszły dzieci z trzeciej i czwartej
i wszyscy stali na drodze w oczekiwaniu.
Chwilę potem zza domku wyłoniła się nauczycielka. Pro-
wadziła swój rower, a do kierownicy przyczepiony był koszyk
z dzieckiem w œrodku.
Kiedy wsiadła na rower i odjechała, dzieciaki wydały z siebie
niesamowity wrzask radoci i cała trzydziestka zaczęła biec, jedni
z tyłu, drudzy z przodu, a jeszcze inni po bokach nauczycielki.
38
Aż nauczycielka musiała po dwustu metrach zsišć i prowadzić
swój rower wród okrzyków szalejšcych wokół niej dzieci.
Peppone, don Camillo i sierżant patrzyli z rozdziawionymi usta-
mi.
- To jeszcze bardziej imponujšce niż marsz triumfalny z Aidy
- zauważył Peppone.
Hałastra zniknęła za zakrętem, ale wrzaski wcišż jeszcze było
słychać.
- Ja wracam na piechotę - odezwał się don Camillo.
- Ja też - powiedział Peppone, wysiadajšc z furgonetki.
Sierżant, który został w samochodzie, długo mylał nad dziw-
nym zdarzeniem, a potem, ponieważ nie umiał prowadzić, też
wysiadł i ruszył powoli w stronę miasteczka, mruczšc pod nosem:
- Jeżeli zwariowali proboszcz i wójt, to dlaczego nie miałby
zwariować również sierżant karabinierów?
Czerwony goŸdzik
i biały goŸdzik
To jest banalna historia miłosna, która zakończyła się w doć
niezwykły sposób na głównym placu miasteczka.
A zdarzyło się to w najbliższym sšsiedztwie jednego z kamiennych
słupków, oddzielajšcych właœciwy plac od placyku przykoœcielnego.
Pełno tam było gapišcych się ludzi, bo na tym właœciwym placu
stali ludzie Peppona więtujšcy pierwszego maja z czerwonymi
godzikami, a tymczasem przed kociołem stali ludzie don Camil
-
la, którzy więtowali pierwszego maja z białymi godzikami.
W jakiej wiekowej ruderze, gdzie na Nizinie, można jeszcze
dzi znaleć egzemplarz starego oleodruku, przeds
tawiajšcego Je-
zusa i więtego Józefa ubranych, co nie ulega żadnej wštpliwoci,
na czerwono i pracujšcych przy warsztacie stolarskim.
Z punktu widzenia propagandy był to dobry pomysł i podchwy-
cili go starzy socjaliœci, ale potem z niego zrezygnowali. Po jakimœ
czasie inni wrócili do idei Chrystusa robotnika i z pomocš
Œwiętego Józefa rzemielnika mistrzowskim posunięciem zrobili
z pierwszego maja więto pracowników katolickich.
40
Ostateczne rozstrzygnięcie naszej historii miłosnej i wojujšcej
propagandy miało miejsce dokładnie wtedy, kiedy po raz pierwszy
na placu obchodzono podwójne więto pracy, jednoczenie po
stronie czerwonych i po stronie białych.
I rozumie się, że choć dzień był raczej rzeki, to atmosfera była
raczej goršca.
Do najbardziej zdolnych ludzi ze strony białych należała Gilda
Marossi, dziewczyna młoda i ładna, ale jeli chodzi o zaangażowanie
w politykę, to warta była tyle, co dwóch chłopów razem wziętych.
Wród ludzi Peppona jednym z najzdolniejszych był Angiolino
Grisotti, zwany Gioli, młody chłopak z wielkimi łapskami, który
mógłby uchodzić za normalnego przystojnego chłopaka, gdyby
nie to, że był tak piekielnie czerwony.
Historia nie byłaby banalna, gdyby Gilda i Gioli nie spotkali się.
No, ale oczywiœcie spotkali się.
Najpierw w ławach szkolnych, kiedy jeszcze żadne z nich nie
wiedziało, co to polityka.
Póniej na festynach, kiedy już wiedzieli, co to polityka, ale
interesowali się przede wszystkim tańcem.
Zaczęli unikać spotkań dopiero wtedy, gdy nasišknięci aż po
czubki włosów politykš, spostrzegli, że sš zdeklarowanymi i nie-
przejednanymi przeciwnikami.
Ale pewnego razu spotkali się twarzš w twarz i musieli siłš
rzeczy patrzeć na siebie, bo siedzieli w autobusie jedno naprzeci-
wko drugiego.
Spoglšdali na siebie przez dobrš chwilę, aż Gilda wciekła się
i powiedziała:
- Gdyby niektóre osoby miały choć trochę przyzwoitoœci, to
powinny się wstydzić, że gapiš się na porzšdnych ludzi.
- I ja tak mylę - odparł.
Wszystko, co można było powiedzieć, zostało powiedziane, ale
nie aż tak, żeby tamtemu przeszkodziło to w zauważeniu, że ona
zrobiła się jeszcze piękniejsza, a jej w spostrzeżeniu, że tamten ani
trochę nie zbrzydł, choć walczył w szeregach czerwonych.
Kiedy dojechali do miasta, rozstali się bez pożegnania. Ale
kiedy Gioli został sam, miał ochotę sprać się po gębie.
41
Gioli chodził na kursy do szkoły partyjnej i tam wyłożono mu
jasno, jak należy działać na rzecz propagandy. I Gioli, przed
którym pojawiła się wspaniała okazja, żeby umiejętnie rozpraco-
wać przeciwnika i wykorzystujšc do tego starš przyjań, wkręcić
się w szeregi nieprzyjaciela, zachowywał się niczym dywersant.
Należało koniecznie naprawić sytuację i Gioli z zimnš krwiš
przygotował plan ataku.
Towarzysz, którego wszyscy szanujš - pomylał sobie - musi
być przede wszystkim psychologiem. A co mówi psychologia?
Mówi na przykład, że jeżeli jaka dziewczyna decyduje się jechać
z miasteczka do miasta, czyni tak dlatego, bo ma zrobić zakupy.
A robišc zakupy, kobieta nie zadowala się wejœciem do pierwsze-
go sklepu, jaki napotka, ale chce obejrzeć co najmniej dwadzieœcia
witryn, żeby porównać ceny, jakoć i tak dalej. Tak więc traci
mnóstwo czasu i przychodzi do autobusu w najostatniejszej chwi-
li. Muszę ten fakt wykorzystać.
Dlatego więc Angiolino Grisotti, zwany Gioll, przyszedł do
autobusu pierwszy przed wszystkimi i usiadłszy zajšł paczkš miej-
sce naprzeciwko siebie i czekał.
Zgodnie z psychologiš Gilda powinna przyjć ostatnia, to zna-
czy wtedy, jak już wszystkie miejsca będš zajęte, oprócz tego
zaklepanego przez Giolego. Ale Gilda przyszła kilka minut po
nim. Kiedy jš zobaczył, zbladł.
Gilda, jak tylko wsiadła do autobusu, rozejrzała się w poszuki-
waniu wolnego miejsca. Wszystkie były wolne, wyjšwszy to,
które zarezerwował Gioll, ale Gilda (zwróć uwagę na te psycho-
logiczne subtelnoci) uznała, że jedynym miejscem, które można
było wzišć pod uwagę, było właœnie to naprzeciwko towarzysza
Gioli.
- Wolne? - spytała bardzo wyniole Gilda, wskazujšc na miej-
sce, gdzie Gioli położył swojš paczkę.
Gioli zabrał więc paczkę i Gilda usiadła.
Przez parę minut siedzieli jak manekiny, aż nagle Gioll, oœwie-
cony błyskiem geniuszu, wycišgnšł paczkę papierosów i podsunšł
niemej sšsiadce z naprzeciwka.
- My nie palimy w miejscach publicznych - odpowiedziała
42
Gilda, kładšc akcent na my. - Wasze dziewczyny mogš robić, co
chcš w miejscu publicznym i prywatnym; nas uczš zachowywać
się przyzwoicie.
Gioli schował papierosy.
- A gdybyœmy tak zostawili politykę i porozmawiali o nas
dwojgu? - zaproponował młodzieniec.
- Porozmawiali? A w jakim sensie? - zapytała Gilda głosem
lodowatym i agresywnym zarazem.
- W takim sensie, w jakim rozmawiało się na przykład wtedy,
kiedy chodziło się razem tańczyć.
Gilda najeżyła się.
- Tylko le wychowany komunistyczny bezbożnik może mieć
czelnoć publicznie wypominać kobiecie, że miała chwilę słaboci
- zawołała z pogardš. - Dlaczego nie napiszesz o tym w tej twojej
łajdackiej gazetce ciennej z tymi twoimi głupotami, w które przez
jaki czas wierzyłam.
- A po co? - odparł Gioli. - To jest sprawa, która dotyczy tylko
mnie, a nie Partii. Chyba, że przeszkadza ci rozmowa ze mnš
z powodu narzeczonego, którego przydzielił ci proboszcz; jak tak,
to co innego.
- Nie mam narzeczonych - odparła Gilda. - To raczej ty
uważaj, żeby nie zrobiła się zazdrosna towarzyszka Gisella Cibatti!
Gioll przysišgł, że między nim a towarzyszkš Cibatti nie było
nic a nic. Zwykła sympatia. A Gilda odpowiedziała mu na to, że
ona doskonale wie, jak się kończyły sympatie w partii wolnej
miłoœci.
Gioli zaprotestował dotknięty, Gilda docięła mu jeszcze i na
dobrš sprawę trwało tak przez całš drogę. A ponieważ temat nie
został wyczerpany, dyskusja cišgnęła się aż do domu Gildy.
Był już wieczór i rozmawiali jeszcze dobrych parę chwil, aż
Gilda pozwoliła mu wejć do domu. Ale zanim go wpuciła, po
-
wiedziała z wielkim żalem:
- Szkoda, że dzieli nas polityka!
Słowa głupie i nieszczere, bo kiedy trzy minuty wczeœniej Gilda
i towarzysz Angiolino, zwany Gioli, obejmowali się, to z pe-
wnociš nie było między nimi polityki.
43
Te historie miłosne sš zawsze takie same, identycznie takie
same i nie można zrozumieć, dlaczego ludzkoć wcišż interesuje
się tym wštkiem powtarzanym od setek tysięcy lat.
Faktem jest, że wieczorem dwa dni póniej Gilda, wyglšdajšc
oknem ze swojego pokoju, zobaczyła towarzysza Angiolino
siedzšcego na mostku. Postała przez chwilę patrzšc na niego, aż
się rozeliła i zeszła zapytać chłopaka, czego szuka w tych stro-
nach.
Była zdecydowana na wszystko, nawet na to, żeby go zdrowo
objechać, ale kiedy odpowiedział z prostotš, że szuka właœnie jej,
Gildę zatkało, a on skorzystał z tego i jš objšł.
A wtedy Gilda, zamiast obrazić się i zwymylać gbura, postano-
wiła wykorzystać tę interesujšcš sytuację.
"Ten kretyn - pomylała - jest we mnie zadurzony. Ja mu
pomogę i w ten sposób przerobię go, aż doprowadzę do tego, że
się wypisze z tej swojej przeklętej partii. A potem puszczę go
kantem."
W kolejne wieczory Gilda sekundowała nicponiowi, a kiedy
według niej nadszedł odpowiedni moment, wypaliła:
- Gioli, przysięgasz i zaklinasz się, że mnie kochasz? Jesteœ
gotów mi to udowodnić?
- Jestem gotów na wszystko.
- Więc odejd z tej twojej przeklętej partii. Ja nie wyjdę nigdy
za ekskomunikowanego.
Gioli najeżył się.
- Gilda, a ty przysięgasz i zaklinasz się, że mnie kochasz? Daj
mi na to dowód i odejdŸ z tej twojej obrzydliwej partii. Ja nigdy
nie ożenię się z klechš w spódnicy.
A wtedy Gilda błyskawicznie zmieniła front:
- Więc id do diabła ty i cała Rosja! - krzyknęła.
- W porzšdku - odparł spokojnie Gioli. - Jak mam tam ić, to
ty też id do diabła razem z Watykanem i Amerykš!
Rozstali się jak dwoje najzacieklej szych wrogów. Ale Bóg za-
kochanych czuwał.
Jednoczenie przeciw Gildzie i Giolemu rozpętała się nagonka
rodzinna.
44
Rodzice Gildy i Giolego zaczęli swojš piewkę, jakby się
umówili.
Zdaniem rodziców i przyjaciół Giolego, jeli miał on odrobinę
godnoci, nie powinien nawet spojrzeć na tę więtoszkę Gildę.
Zdaniem rodziców i przyjaciół Gildy, powinna ona natychmiast
zerwać wszelkie kontakty z tym bolszewickim nicponiem Giolim.
Ciosanie kołków na dwóch frontach trwało z dużym natężeniem
przez cały tydzień, aż w końcu Gioli, który miał głowę twardš jak
z marmuru, napisał licik do Gildy: "Jeżeli jutro wieczorem będę
czekał na ciebie przy mocie koło twojego domu, to będę mógł cię
zobaczyć?"
A Gilda za porednictwem tajnego kuriera odpowiedziała:
"Nie. Jeżeli chcesz ze mnš mówić, bšdŸ dziœ wieczór na moœcie
w Molinetto, dzięki czemu zobaczš nas ci wszyscy z miasteczka."
O ósmej byli na moœcie w Molinetto i wszyscy ich widzieli. A ci
wszyscy, co ich nie widzieli, dowiedzieli się o tym.
Nagonka stała się jeszcze gwałtowniejsza. Gilda znalazła się
sama przeciw wszystkim, włšcznie z tymi z jej partii, i to samo
spotkało Giolego. Ale im bardziej inni naciskali, starajšc się ich
rozdzielić, tym bardziej oni do siebie lgnęli.
W gruncie rzeczy towarzysz Angiolino, zwany Gioli, mimo
swojego nicponiowatego wyglšdu, był porzšdnš osobš. A Gilda,
mimo swojego wyglšdu dobrze wychowanej panienki, była nic-
poniem. Jedno i drugie miało charakter i swojš dumę i dlatego
nigdy nie rozmawiali ze sobš o walce, jakš każde z nich musiało
toczyć z rodzinš i przyjaciółmi. Znajdowali ucieczkę w coraz
silniejszym uczuciu.
Ale Gilda, kiedy wręcz jej zagrożono, straciła opanowanie.
Peppone nie spodziewał się podobnej wizyty i o takiej porze.
Patrzył więc zdumiony na Gildę zastanawiajšc się, czegóż
mogłaby od niego chcieć ta przeklęta dziewucha, która przerobiła
w doskonałego imbecyla najlepszego chłopaka z sekcji.
- Jestecie w stanie dochować tajemnicy do jutra rana? - zapytała.
- Jeœli to przyzwoity sekret, pewnie.
Gilda wycišgnęła z torebki legitymację z krzyżem na tarczy,
podarła jš na cztery kawałki i rzuciła szczštki na biurko.
45
- A teraz dajcie mi jednš z waszych legitymacji i siedŸcie
cicho do jutra, bo chcę zrobić prezent Giolemu i tym przeklętym,
którzy chcš mnie od niego oderwać.
Peppone trwał przez chwilę z otwartymi ustami, a potem zaopo-
nował:
- Ale wy działacie z zemsty, a proba o naszš legitymację nie
wynika z wiary.
- A co was to obchodzi? Od kiedy to komunici zrobili się
sentymentalni i majš skrupuły, jak trzeba zrobić na złoć probosz-
czowi?
Peppone, który gryzł się na myl o jutrzejszym więcie, gdy
usłyszał o proboszczu, to aż podskoczył.
- Dam wam i trzydzieœci legitymacji, jeœli tylko chodzi o to,
żeby zrobić na złoć proboszczowi!
Gilda poszła sobie, otrzymawszy tę swojš legitymację, a Peppone,
rozmylajšc o tym na spokojnie, odkrył, że jakkolwiek by patrzeć,
było to wspaniałe zwycięstwo towarzysza Angiolina, zwanego Gioli.
- Również i miłoć - zawyrokował - pracuje na rzecz Partii
Komunistycznej!
Następnego dnia przypadał pierwszy dzień maja. Podwójny pie-
rwszy maja; na placyku przykocielnym zbierali się ludzie od
białego godzika, a tymczasem za słupkami na właciwym placu
gromadzili się tamci od czerwonego goŸdzika.
Peppona rozsadzała złoć i radoć zarazem i życzył sobie z jed
-
nej strony nie wpać na don Camilla, a z drugiej jednak dałby nie
wiadomo co, żeby go móc spotkać.
I rzeczywicie spotkali się na linii granicznej, nie opodal jed-
nego z kamiennych słupków.
- Chrystus robotnik! - zawołał dononym głosem Peppone
i umiechnšł się.
- No właœnie - odpowiedział mu uœmiechem don Camillo. -
Nie był zapisany do zwišzków, ale pracował jako cieœla obok
swego ojca Józefa.
- O ile dobrze mi się zdaje, to słyszałem, że Jezus był synem
Boga - odrzekł grzecznie Peppone.
46
- Dokładnie tak, panie wójcie. Robotnik, Syn największego
(Robotnika wszechwiata, jako że Bóg Ojciec stworzył bez materii
|cały wszechœwiat.
| Peppone przełknšł to, a potem rzekł przez zacinięte zęby:
l - A ksišdz, wielebny księże, bierze udział w więcie pracy,
|a niby cóż takiego ksišdz robi?
| - Modlę się za twojš przeklętš duszę - odpowiedział spokojnie
|don Camillo. - A to ciężka praca!
Peppone szybko rozejrzał się wkoło i zobaczywszy, że wszyst-
ko gra, palnšł:
- Więc może się ksišdz również modlić za innš duszę - powie-
dział, wskazujšc na pewien punkt w zgrupowaniu czerwonych.
Don Camillo spojrzał i wybałuszył oczy: Gilda, w czerwonym
stroju, z czerwonym godzikiem we włosach, stała tam, między
czerwonymi, dokładnie obok czerwonego sztandaru.
Nie wiedział, co powiedzieć, był załamany. Ale Peppone nie
mógł sycić się swoim zwycięstwem, bowiem w tym momencie
ukazał mu się przerażajšcy widok: w sektorze białych, obok sztan-
|daru z krzyżem, stał Gioli z białym goŸdzikiem w butonierce. Eks-
1-towarzysz Gioli.
| W końcu również zobaczyli się i Gilda, i Gioli, bo od jakiegoœ
|czasu szukali się goršczkowo wzrokiem.
| Zatkało ich oboje. I powoli, instynktownie podeszli do linii
F granicznej. Spotkali się przy następnym słupku obok Peppona
; i don Camilla.
Kiedy tam doszli, zatrzymali się i spoglšdali na siebie z zacie-
kawieniem, a po chwili Gilda powiedziała:
- Chciałam ci zrobić niespodziankę...
- Ja też - powiedział Gioli.
Kto zaczšł się miać. A wtedy Gilda i Gioli spojrzeli sobie
w oczy i zrozumieli się bez słów.
I tak jakby się umówili.
ť Gilda wyjęła z włosów czerwony godzik, a Gioli biały z buto-
lierki.
Każde położyło swój godzik na kamiennym słupku. Potem wzięli
ię pod ręce i spokojni, ale zdecydowani, odeszli z placu i z polityki.
47
Na słupku zostały dwa goŸdziki - czerwony i biały; don Camil-
lo i Peppone długo je podziwiali.
- Ba! - burknšł w końcu Peppone, wzruszajšc ramionami.
- Ech! - powiedział don Camillo, rozkładajšc ręce.
I były to, zarówno Peppona, jak i don Camilla, dwa najlepsze
przemówienia na pierwszego maja.
Nigdy nie jest za póŸno
Giacomo Dacó należał do tego typu ludzi, na których nawet
potop powszechny nie zrobiłby wrażenia. Był jednym z tych,
którzy nigdy nikomu nie dadzš satysfakcji, nawet po mierci, i sš
obojętni również wobec siebie samych i przyjšwszy, że nawet
może i mylš o tym, że kiedy pójdš do ziemi, to interesuje ich to
jedynie jako fakt, który należy zgłosić w magistracie.
Rozkwit rodziny Dacó miał swój poczštek temporibus illis,
kiedy pierwszy Dacó umierajšc zostawił synowi trzy morgi ziemi.
Syn zdobył następne dwadzieœcia, a jego syn znów trzydzieœci
i tak dalej, aż doszło do Giacoma, który w wieku osiemdziesięciu
lat z Campolungo zrobił majštek trzystumorgowy, a oprócz Cam-
polungo posiadał serowarnię z przyległš hodowlš trzody chle-
wnej, przetwórnię pomidorów i dwa młyny.
Stary Dacó wszystko sobie dobrze obmylił; majštek Campo-
lungo można było podzielić na dwa, było pięć obiektów, każdy
o takiej samej wartoci, i pięcioro dzieci nie miałoby powodów do
kłótni przy dziedziczeniu.
Gdyby, oczywicie, nie wmieszał się w to ten wydziedziczony.
49
Carlino, wyłšczony z dziedziczenia, był ostatnim z szeœciorga
dzieci Giacoma Dacó i czwartym potomkiem męskim, bo żona
Giacoma Dacó popełniła ten błšd, że po tym, jak na œwiat przyszli:
Marco, Giorgio i Antonio, a nie było jeszcze Carlina, powiła
blinięta: Clementinę i Marię.
Błšd w tym sensie, że kiedy Giacomo Dacó zobaczył je na
rękach akuszerki, zaczšł wrzeszczeć, że takiego wiństwa to się po
swojej żonie nie spodziewał. Zwłaszcza za dlatego, że w poważ-
nej rodzinie nie może być dzieci płci żeńskiej, bo takie służš tylko
do sprawiania kłopotów. Po drugie zaœ, jeżeli już kobieta chce
popełnić to głupstwo, niech przynajmniej zachowa odrobinę przy-
zwoitoœci i nie wydaje z siebie dwóch dziewczyn za jednym ra-
zem.
Oczywicie przy pierwszej okazji powydawał córki za mšż.
Póniej, jak synowie żenili się po kolei, usunšł ich, bo nie lubił
zamieszania. Marco dostał serowarnię, Giorgio przetwórnię po-
midorów, Antonio młyny, a sobie Giacomo zatrzymał Campolun-
go.
Kiedy umarła żona, został zupełnie sam, bo Carlino opucił
dom wiele lat temu. Ale Giacomo Dacó był twardym zawodni-
kiem.
Tak więc, gdy w wieku osiemdziesięciu lat stary Dacó odszedł,
by towarzyszyć swojej żonie, wszyscy byli całkiem spokojni, bo
wiadomo było, że trzej bracia zachowajš to, co już majš, a Cam-
polungo zostanie podzielone między dwie siostry. Carlino, oprócz
tego, że był wydziedziczony, był Carlinem, kim, kto prędzej da
sobie odršbać głowę, niż jš schyli.
Sprawa z Carlinem zaczęła się, gdy chłopak skończył dwa-
nacie lat. Ojciec zbliżał się do pięćdziesięciu trzech, obie dziew-
czyny oraz Marco i Giorgio byli już na swoim. W Campolungo
oprócz Carlina był jeszcze Antonio, ale i on za parę lat miał
odejć. Tak więc, kiedy Carlino skończył pištš klasę podstawowš,
stary powiedział:
- No dobra, a teraz zabierzesz się do roboty i postarasz się
zarobić na chleb, tak ja to robiłem i jak robili wszyscy twoi bracia.
50
Ale wtedy, po raz pierwszy w swoim życiu, matka podniosła
os:
- Nie! - wykrzyknęła. - Tamci to wszystko tępaki. A Carlino
jest pojętny i musi się uczyć!
Starego zatkało na takš rewoltę. Siedzieli właœnie przy stole;
złapał miskę pełnš jeszcze zupy i cisnšł niš o cianę.
- Ja tu rzšdzę! - wrzasnšł. - A jeżeli się komuœ nie podoba, to
tam sš drzwi!
Matka wstała i, nie wyrzekłszy ani pół słowa, wyszła. Stary,
Carlino i jego brat siedzieli na swoich miejscach i minęło dziesięć,
może piętnacie minut, a w izbie nie słychać było nawet od-
dechów.
Potem nagle stary wstał i rzucił się do sieni, gdzie nadział się na
żonę ubranš w odwiętny czarny strój z dawnych lat, jak z to-
bołkiem w rękach, szła w stronę drzwi, prowadzšcych na podwó-
rze.
- Co robisz? - wrzasnšł rozwœcieczony Giacomo.
- Nie podoba mi się, więc odchodzę - odparła oschle żona.
, Pierwszy raz się zdarzyło, że stary spotkał się w domu z kimœ,
po miał odwagę mu się sprzeciwić, więc stracił panowanie. Złapał
żonę za ramię i zaczšł niš gwałtownie potrzšsać. Ale robił to tylko
przez chwilę, bo kobieta wydała z siebie przeraŸliwy okrzyk:
- Carlino!
Stary odwrócił się; w głębi sieni stał Carlino z dubeltówkš
w rękach.
Ojciec i syn spoglšdali na siebie przez parę chwil i nikt nie
odezwał się ani słowem. Póniej też nie wspominano tego wyda-
rzenia. Życie wróciło do normy. Matka znów była cicha i pokorna,
Carlino dalej pracował w stajni, oborze i w polu, tak jak robił to
i przedtem w czasie wolnym od szkoły. I tak nadszedł koniec
wrzenia aż którego wieczoru po kolacji stary Giacomo wy
-
cišgnšł z kieszeni kopertę i podał jš Antoniowi.
- Jutro o szóstej wsišdziesz do kolejki. Tutaj jest adres szkoły,
kwity opłat za wpisowe i bilet miesięczny na kolejkę. Tym razem
pojedziesz z nim, zaczekasz na niego i przywieziesz z powrotem.
Od pojutrza sam sobie będzie dawał radę.
51
Carlino rozpoczšł w ten sposób kursowanie między wsiš a mia-
stem i cišgnšł to nieugięcie, a stary zdawał się go nie zauważać.
W czasie ferii albo wakacji Carlino pomagał bratu i parobkom
w pracy w oborze albo w polu. Uczył się wieczorami, co kosz-
towało go piekielnie dużo, ale nic sobie z tego nie robił.
Nadszedł koniec pierwszego roku szkoły zawodowej i stary
Giacomo zauważył to tylko dlatego, że Carlino nie jedził już do
miasta i całkowicie powięcił się pracy. O nic nie pytał, a ponieważ
w domu Dacó mówiło się tylko wtedy, kiedy się było pytanym, to
nikt mu nic nie powiedział. Tyle, że w dwa tygodnie po ostatecznym
powrocie Carlina do pracy w polu, matka powiedziała przy stole:
- Antonio, jutro rano zaprzęgnij klacz, zawieziesz mnie do
miasta.
Stary podniósł głowę i wytrzeszczył oczy na żonę. Pierwszy raz
się zdarzyło, że żona wysuwała jakie żšdania. Ale nie wrzasnšł,
tylko ograniczył się do burknięcia:
- Głupiejemy, tak?
Matka wróciła po południu, kiedy żar lał się z nieba. Carlino
drzemał pod drzewem; matka poszła go szukać i jak tylko siadła
koło niego, zaczęła płakać.
- No i co? - spytał Carlino.
Matka poszperała za pazuchš i wycišgnęła karteczkę.
- Przepisał je Tonino, a potem kazalimy sprawdzić wonemu
- tłumaczyła wœród szlochów.
Carlino przebiegł szybko wzrokiem karteczkę.
- Ale zdałem wszystko! - zawołał.
- Wiem - wyjęczała kobieta.
Potem popłakujšc opisała mu całš wyprawę i to, co mówili inni,
kiedy czytali stopnie, i to, co powiedział wony, i jak się wchodzi
do szkoły, i tak dalej. Wreszcie zakończyła:
- Pomyl, jak się dowie!
Chłopak skoczył, jakby go co ugryzło.
- Powiecie mu dopiero wtedy, jak was zapyta, inaczej nie.
Jeżeli go interesuje, niech jedzie do miasta i zobaczy. Ja nie jestem
mu nic winien: pienišdze na opłaty i przejazdy zarabiam, pracujšc
w polu. Niech idzie do diabła!
52
Ale starego Giacoma interesowało tylko to, żeby Carlino wyko-
nywał swojš robotę. Rozumiał się tylko na robocie i kiedy jesieniš
chłopak znów zaczšł jedzić tam i z powrotem, burknšł:
- Znowu zaczyna się ta historia!
Antonio, skończywszy dwadziecia siedem lat, ożenił się i po-
szedł na swoje, jak to było regułš, i stary Giacomo powiedział do
żony:
- Chłopak miał już doć rozrywek; ma siedemnacie lat i może
mi pomóc w prowadzeniu całego majdanu.
- Robi czwarty rok i musi cišgnšć aż do końca. Kiedy dostanie
dyplom geometry, wtedy o tym pomówimy - odparła kobieta.
Stary zamiał się szyderczo.
- Geometra! Ten tam zostanie geometrš, tak jak ja biskupem.
A zresztš po co mu wiadectwo? Do podrzucania słomy krowom?
Carlino uczył się w dalszym cišgu i jak tylko miał wolnš
chwilę, harował w polu tak, że stary poprzestawał na burczeniu.
I tak było aż do Wielkanocy 1930 roku.
Nadeszły ferie wielkanocne i Carlino, który miał już osiem-
nacie lat, a ręce jak trzydziestoletni mężczyzna, zastępował jed-
nego z pastuchów od krów, który się włanie rozchorował. I zda-
rzyło się tak, że pewnego popołudnia, kiedy wywoził taczkami
obornik na gnojówkę, na podwórzu zatrzymał się jakiœ samochód
i wysiadło z niego dwóch młodzieńców i trzy dziewczyny.
Wrzeszczały niczym gęsi, aż wyszedł stary Giacomo z widłami
na ramieniu.
- Czy tu mieszka pan Carlo Dacó? - spytał jeden z młodzie-
niaszków.
- Pan Carlo Dacó jest tam i robi prawo jazdy na balilli* - od-
powiedział stary, wskazujšc na wrota obory.
W tym samym momencie ukazał się Carlino, ubrany jak ostani
obszarpaniec; pchał taczki, na których leżało z pół tony wieżego,
parujšcego gnoju.
Dwaj młodzieńcy i trzy dziewczyny zawołali do niego, a Carlino,
widzšc przed sobš nagle ferajnę, postawił taczki i stanšł jak głupek.
* Model Fiata popularny w latach trzydziestych.
53
- Więc tak się wita przyjaciół, którzy przyjeżdżajš z miasta,
żeby cię odwiedzić? - krzyknšł jeden z młodzieniaszków. - Nic
nam nie powiesz?
- Pan Carlo Dacó nie ma czasu na pogawędki! - powiedział
twardym tonem stary, który podszedł do nich. - Tutaj się pracuje.
Carlino podniósł nagle głowę:
- To moi koledzy ze szkoły - wyjanił.
- I te też? - spytał ironicznie stary, wskazujšc na trzy dziew-
czyny.
- Oczywiœcie! - odparł Carlino.
Stary z widocznym niesmakiem przyjrzał się miodkom, a potem
odwrócił się do tej, która wyglšdała wród nich na najstarszš:
- Uczš was w szkole malować usta i paznokcie, czy bierzecie
prywatne lekcje od jakiejœ wydry z variete?
Dziewczyna zrobiła się czerwona i ze złoœci i upokorzenia do
oczu napłynęły jej łzy. Carlinowi też napłynęły łzy do oczu, ale
czuł się tak brudny i marny obok tych taczek pełnych gnoju, że nie
miał nawet odwagi się odezwać.
- Pospiesz się, bo masz jeszcze krowy do wydojenia! - rzucił
na odchodnym stary Giacomo.
Dwaj młodzieńcy i trzy dziewczyny skierowali się do samocho-
du, a Carlino ich dogonił.
- Przykro mi - wyjškał - trzeba było mnie uprzedzić.
- Trudno uwierzyć, że zaledwie trzydzieœci kilometrów od
miasta żyjš takie dzikusy! - odparła oschle ta najchudsza.
- To ty powiniene był nas uprzedzić, że masz ojca wariata!
- dodała druga, wsiadajšc do samochodu.
Ale wyglšdało na to, że Carlino martwi się tylko trzeciš dziew-
czynš, najwyższš i najbardziej kobiecš, tš, do której stary Giaco-
mo skierował swoje impertynencje.
- Franca, posłuchaj mnie przez chwilę! - wydusił z siebie Car-
lino, chwytajšc jš za ramię i nie pozwalajšc jej wsišć.
- Zostaw mnie! Nie widzisz, że plamisz mi sukienkę tymi
swoimi brudnymi łapskami? - odpowiedziała tamta, wylizgujšc
mu się.
Samochód odjechał, a Carlino stał i patrzył, jak się oddala.
54
- Ej tam! Ocknij się!
Obudził go głos ojca; odwrócił się gwałtownie, zaciskajšc
pięci, ale stanšł twarz w twarz z matkš.
- Mamo! - powiedział Carlino. - Tym razem zabiję go!
Matka otarła mu chusteczkš pot z czoła. .
- Ta najstarsza musi mieć dla ciebie specjalnš sympatię
- szepnęła.
Carlino najeżył się jęczšc.
- Od razu to poznałam - szepnęła matka. - On też, widzisz,
spostrzegł to.
Słychać było, jak stary wydziera się jeszcze w oborze, a wtedy
kobieta złapała za taczki pełne gnoju. Ale Carlino szybko pod-
skoczył i odsunšł jš.
- Muszę zrobić dyplom! - ryknšł, popychajšc taczki.
Wieczorem przy stole stary Giacomo z miejsca zaczšł:
- Niech siedzš w swoim domu - wykrzyknšł - a nie
przyjeżdżajš przeszkadzać tym, co pracujš!
Carlino wzišł głęboki wdech.
- Zrobilicie ze mnie odrażajšcego typa - powiedział ponuro
ze wzrokiem wbitym w obrus. - Mogliœcie chociaż nie obrażać tej
biednej dziewczyny. Co w tym złego, że maluje sobie paznokcie?
- Dla mnie nic. Jak dla mnie, może sobie nawet siedzenie
wymalować. Póki ktoœ siedzi w swoim domu, niech sobie robi, co
chce. Kiedy przychodzi do mojego domu, musi mi się podobać,
a jak nie, to fora ze dwora. Niech siedzš u siebie ci głupcy! Każdy
ma swój wiat. Mnie by się nigdy nie niło, żeby pójć do domu
mieszczucha z taczkš gnoju. Jak tu wchodzš, to niech zostawiajš
swoje paskudztwa na zewnštrz. To niesłychane!
- Nie musi się wam podobać! - powiedział agresywnie Car-
lino. - Wystarczy, że mnie się podoba.
- Kto? Ta nieszczęsna wymalowana kukła, do której się strzela
na karuzeli? A więc to ona jest tym słynnym patentem na geo-
metrę. To nie jest towar dla ciebie. Twój œwiat jest tutaj.
Wieniakiem się urodziłe i wieniakiem zdechniesz.
Carlino nic nie odpowiedział; wpatrywał się wcišż w obrus, ale
czuł wlepione w siebie oczy matki, zupełnie jakby je widział.
55
Ostatnie dwa lata były piekłem. W końcu jednak Carlino dostał
swój dyplom geometry. Ale zaraz nagle spadła na niego służba
wojskowa i zdawało się, że sam Pan Bóg jš zesłał, tak bardzo
chłopak pragnšł oderwać się na trochę od Campolungo.
Nie chciał brać przepustek; wiedział, że matka jest zadowolona,
kiedy pozostaje z dala od Campolungo i to mu wystarczało. Nikt
z domu nie pisał do niego. On nigdy nie napisał do domu. Kiedy
skończył się kurs dla podchoršżych, wystšpił z probš, by mógł
odbyć od razu służbę po pierwszym awansie i kiedy wreszcie
z podchoršżego stał się podporucznikiem, wrócił do domu.
Był w ciężkiej artylerii polowej. W tamtych czasach oficerowie
nie byli ubrani jak pracownicy gazowni, jak teraz bywa z tymi
okryciami z płótna w kolorze rumianku i bluzie wepchanej w spo-
dnie. Wtedy oficerowie ubierali się jak na oficerów przystało, a ci
z artylerii mieli błękitne płaszcze, które wyglšdały jakby wy-
cišgnięte z najpiękniejszego rozdziału Risorgimenta.
Carlino w błękitnym płaszczu był imponujšcy niczym trój-
drzwiowa szafa i ludziom ze wsi wydawało się, że to przybył Na-
poleon.
Kiedy stara Dacó zobaczyła go przed sobš, wybałuszyła oczy,
otworzyła ramiona i wpatrywała się w uniesieniu w swojego Car-
lina, jakby tu chodziło o Madonnę.
A gdy potem zobaczyła, że ma do tego lnišcš szablę, zaczęła
płakać, bo nie mogła wytrzymać z tej wielkiej radoœci.
Stary Giacomo, kiedy ujrzał Carlina, dotknšł palcem do ronda
kapelusza. Brak szacunku dla syna nie pozwolił mu przecież zapo-
mnieć o głębokim szacunku, jaki miał dla Armii Królewskiej.
Ale nic nie powiedział, a ponieważ nie czuł się na siłach roz-
kazać oficerowi, żeby poszedł porzšdzić się trochę w oborze,
pozostawał z dala od domu przez całe dziesięć dni przepustki
Carlina.
Kiedy skończyła się służba pierwszego stopnia, Carlino wrócił
do Campolungo, a Giacomo, jak zobaczył go po cywilnemu,
zaczšł starš piewkę.
- Teraz już koniec z wykrętami - powiedział. - Zabieraj się do
roboty i rób, co do ciebie należy.
56
- Teraz, to się przede wszystkim żenię - odpowiedział spokoj-
nie Carlino.
Stary zmierzył go wzrokiem, jakby miał przed sobš komplet-
nego wariata.
- Żenisz się?
- Tak. I jeżeli nie sprawia wam to przykroci, to żenię się z tš
nieszczęsnš malowanš kukłš ze strzelnicy, którš wtedy obra-
ziliœcie. A nawet jeżeli wam przykro, to, i tak się z niš żenię.
Stary Giacomo Dacó miał koło szećdziesięciu czterech lat,
Carlino dwadziecia trzy; różnica wieku była znaczna, ale upór
dokładnie taki sam.
- Jeżeli masz odwagę popełnić takš głupotę, pójdziesz stšd
i nigdy tu nie wrócisz, póki ja żyję - powiedział stary.
- Idę i moja noga nigdy tu nie postanie, póki nie umrzecie
- odparł Carlino.
- Ani nawet jak umrę! - wrzasnšł stary. - Wydziedziczam cię!
- Nie potrzebuję waszych ochłapów, żeby zarobić na życie!
- odrzekł tamten. - Wy urodzilicie się wieniakiem i takim
umrzecie. Ja urodziłem się wieœniakiem, ale wieœniakiem nie
umrę!
Carlino skierował się do wyjcia; kiedy doszedł do drzwi ku-
chennych, odwrócił się:
- A jeżeli moja matka chce ze mnš pójć teraz, jutro, czy
kiedykolwiek, to niech tylko da znak. Doć się przez was nacier-
piała. Stary wariat!
Matka pokręciła głowš.
- Nie, nie, id Carlino i niech ci Bóg błogosławi. Mnie tu
dobrze.
Carlino odszedł i stary Dacó został sam z żonš. Nigdy nie
mówił o Carlinie. Jakby tamten nie istniał. I matka też nigdy nie
zaczynała tego tematu; trzymała w starej orzechowej szafie
błękitny płaszcz i lnišcš szablę swojego Carlina i to jej zupełnie
wystarczało.
Co jaki czas zamykała się w pokoju, odkurzała płaszcz,
gładziła go dłoniš, czyciła szablę i podziwiała to wszystko ni-
czym najbardziej zadziwiajšce widowisko œwiata.
57
Potem kiedy Carlino przysłał jej dwie fotografie, na jednej on
z żonš pod rękę, a na drugiej dziecko, radoć matki nie miała
granic. A kiedy podziała gdzie obie fotografie, to wydawało się,
że oszaleje i nie wiadomo było, co jej jest, bo nikomu o nich nie
powiedziała. Kiedy się odnalazły, szepnęła dobremu Bogu:
- Jezu, dziękuję Ci, że okazałe mi łaskę.
Umarła dziesięć lat po odejciu Carlina. Umarła spokojnie,
z dwiema fotografiami przyciniętymi do piersi, tak przycinięty
-
mi, że je zostawiono i tak jš włożono do trumny. A kiedy czuła, że
odchodzi, chciała, żeby otworzono drzwi starej orzechowej szafy,
która stała tam, naprzeciwko łóżka, i aż do końca patrzyła na
niebieski płaszcz i lnišcš szablę Carlina.
Stary po mierci żony zamknšł szafę i cišgnšł sam przez
następne szeć lat, aż dobił do osiemdziesištki. W tym czasie nikt
nigdy nie omielił się mówić o Carlinie. Tylko jeden raz don
Camillo spróbował bardzo delikatnie poruszyć ten temat, ale stary
przerwał mu.
- Uch! - wrzasnšł, jakby mu powiedziano jakieœ okropne
œwiństwo. I splunšł na ziemię.
Umarł której nocy w wieku osiemdziesięciu lat. A już o szóstej
rano ludzie z Campolungo podnieœli alarm.
"Jeli o tej porze nie było słychać jeszcze jego wrzasku, to sš
dwie możliwoci: albo oszalał, albo umarł" - orzekli.
O siódmej weszli oknem do pokoju starego i znaleŸli go
leżšcego na kapach łóżka. Wyschnięty jak szczapa, ze zwykłym
grymasem na twarzy i w zupełnie nowym ubraniu.
Wszystko zrobił sam, żeby nikogo nie fatygować. Zrozumiał, że
nadeszła pora i znalazł siłę, żeby ubrać się w strój nieboszczyka.
Ułożył się na łóżku starej Dacó. Ludzie oniemieli. Taki człowiek
wzbudzał strach nawet jako umarły. A stary, wycišgnšwszy się na
łóżku, miał jeszcze siłę, żeby położyć sobie krucyfiks na piersiach
i skrzyżować na nim swoje długie kociste ręce.
Nie ruszali go.
Synowie i córki przeszli przed nim nie płaczšc. Pokręcili
głowami i potem poszli sobie, bo wiedzieli, że za życia zawsze mu
przeszkadzali, więc nie chcieli mu tego robić po mierci. A zresztš
58
taka była jego wola: "Dopóki będę w swoim domu, zostawcie
mnie samego."
Testament został otwarty od razu, bo tak stary polecił notariu-
szowi i nie chodziło w końcu o jakš powieć.
"Zostawiam serowarnię z przyległoœciami mojemu synowi
Marcowi. Zostawiam wytwórnię konserw z przyległoœciami moje-
mu synowi Giorgiowi. Zostawiam dwa młyny z przyległoœciami
mojemu synowi Antoniowi. Zostawiam folwark Campolungo
z tym wszystkim, co jest w rodku, niczego nie pomijajšc, mojemu
synowi Carlowi, zwanemu Carlino. Mój syn Carlino w cišgu pię-
ciu lat przeleje w gotówce mojej córce Clementinie i mojej córce
Marii, w równych częciach, kwotę lirów globalnie... stano-
wišcych równowartoć połowy Campolungo."
Mężowie obydwu kobiet zaczęli gderać, ale żony uciszyły ich:
- BšdŸcie cicho, nie dajcie mu satysfakcji!
Nadszedł wieczór i przy zmarłym czuwał tylko Giusa, dzie-
więćdziesięcioletni pastuch od krów; odchodził koło północy, kie-
dy zjawił się Carlino, żeby go zastšpić.
Carlino miał trzydzieci dziewięć lat i zrobił się masywny jak
ojciec w swoich najlepszych czasach.
Popatrzył na starego, sztywnego i zimnego, leżšcego na łóżku,
a w jego oczach kryła się tylko nienawić i pogarda. Przez dłuższy
czas chodził tam i z powrotem, potem nagle zatrzymał się i spoj-
rzał na starego.
- Wieniakiem urodzilicie się i wieniakiem umarlicie!
- za-
wołał z goryczš Carlino. - Ale ja nie umrę wieœniakiem. Dobrze
was znam i ta sztuczka się wam nie uda. Więc zachciało się wam
satysfakcji! "Zostawiam mojemu synowi Carlowi, z tym wszyst-
kim, co jest w rodku i z obcišżeniem pieniężnym, które musicie
spłacić kobietom." I niby Carlino z żšdzy posiadania Campolun-
go rzuci wszystkie swoje interesy i przyjdzie tutaj troszczyć się
o majštek?
Nachylił się nad starym i krzyknšł:
- A tymczasem ja jutro sprzedaję Campolungo z tym wszyst-
kim, co jest w rodku, płacę to, co muszę, kobietom i resztę forsy
przepuszczam w mieœcie za wasze zdrowie! Sprytni jesteœcie, ale
59
umknęło wam co przez nieuwagę: nie ma klauzuli, że jeżeli
zechcę sprzedać Campolungo, to utracę spadek. Zgodnie z testa-
mentem mam jedynie oddać tyle a tyle lirów kobietom.
Pochodził trochę tam i z powrotem i znów odwrócił się do
starego.
- A zresztš, co mnie obchodzš wasze pienišdze! - wykrzyknšł.
- Powiedziałem, że pójdę własnš drogš i dałem sobie radę! Tak,
nawet jeœli wy nie bylicie nigdy łaskawi, żeby zauważyć, że
zdobyłem zawód, tak mam zawód!
Wycišgnšł z kieszeni arkusz papieru z nadrukiem firmowym
i pokazał staremu.
- Proszę, tutaj: "Biuro techniczne. Geometra Carlo Dacó. Via
Faina 12. Tel 45 273 i 45 280". Dwa telefony, jedna sekretarka,
dwóch pracowników i klientela, nawet jeœli o tym nie chcecie
wiedzieć!
Wycišgnšł z kieszeni ksišżeczkę oszczędnociowš:
- Proszę, a to sš pienišdze, które mam w banku i które sam
zarobiłem. A mury mieszkania i biura też sš moje. A na dole stoi
samochód. Gwiżdżę na wasze pienišdze! Możecie je sobie zatrzy-
mać. Zobaczycie, że sprzedam Campolungo, a pienišdze oddam
tym waszym nieszczęsnym synom. Tak, oni to sš nieszczęœni. I wy
to wiecie i dlatego to swoje oczko w głowie, słynne Campolungo,
zostawiacie mnie! Mnie, co jak miałem dwanaœcie lat, wy-
mierzyłem do was z dubeltówki... Najedlicie się wtedy strachu,
co?
Carlino podszedł do okna, a księżyc owietlał puste podwórze.
- Tak, nie musicie stroić odważniaka - powiedział odwracajšc
się nagle. - Mieliœcie wtedy stracha! Mojej matce zapewniliœcie
piekło za życia. Do tego stopnia jš sterroryzowalicie, że bała się
odejć ze mnš. Już ja wam pokażę, kim jestem! Wszystko sprze-
dam! I nie chcę ani centyma z tych waszych przeklętych pie-
niędzy! Do diabła z Campolungo i tym wszystkim, co jest w œrod-
ku!
Odwrócił się plecami do starego i stanšł naprzeciw orzechowej
szafy. Otworzył jš i zobaczył swój niebieski płaszcz i lnišcš
szablę.
60
\' - Wiem - powiedział, zbliżajšc się do wezgłowia. - Wiem, że
' ona chciała, żeby jš otworzyć, żeby do ostatniej chwili widzieć
mój płaszcz i szablę. Wiem, że umarła tu, gdzie teraz wy leżycie.
^Ale jeżeli się wam zdaje, że mnie wemiecie na sentymenty, to się
|mylicie. Moja matka to jedno, a wy to co innego. A Campolungo
|symbolizuje was, a nie mojš matkę. Campolungo oznacza to
|wszystko, co było okropnego w życiu moim i mojej matki. Niech
F będzie przeklęta ta ziemia i niech będzie przeklęty ten dom!
l Stary leżał nieruchomo jak bryła lodu i płomień wiecy też
k trwał w bezruchu, jakby zamarzł.
Carlino podszedł i zamknšł gwałtownie szafę.
- Tak, a potem ożeniłem się z tš, którš obrazilicie, nazywajšc
•nalewanš kukłš odpustowš. I jestem z tego bardzo zadowolony.
[ choć was to nigdy nie obchodziło, mam też syna, bardzo ładnego
i bardzo mšdrego, który nie urodził się wieniakiem i też
' wieniakiem nie umrze. I zrobi karierę, tak jak ja zrobiłem! Nigdy
; nie będzie miał ojca takiego, jak ja miałem. Ojca, który mnie
i cišgle poniżał wobec wszystkich. Ojca, który zawsze uważał mnie
' za tępaka i który nie mogšc zrobić mnie wieniakiem za życia,
próbuje uczynić to po œmierci...
W pokoju obok było biuro starego. Maluteńki pokoik z krze-
słem i wielkš sekreterš. Kiedy opuciło się szerokš klapę, służyła
jako biurko. Carlino otworzył sekreterę i usiadł.
Rejestry, teczki z umowami, pokwitowania; wszystko w niesły-
chanym porzšdku. Wszystko niesamowicie jasne. Tylko człowiek,
który ma zamiast serca nakręcany motorek i któremu brak odrobi-
ny fantazji, może być tak uporzšdkowany i dokładny.
Carlino odsunšł teczki z niesmakiem.
Były jeszcze duże koperty wypchane papierami, zwišzane
sznurkiem. Na każdej kopercie podano zawartoć: "Ksišżki i ze-
szyty ze szkoły podstawowej syna Carla, od roku... do roku...",
"Dokumenty ze szkoły zawodowej syna Carla, od roku... do ro-
ku...".
Carlino rozwišzał sznurek i rozsypał zawartoć koperty na bla-
cie; każda rzecz miała swoje miejsce i adnotację z datš i kolejnym
numerem. Brudnopis z probš o przyjęcie, pokwitowanie wpiso-
61
wego, kwit za bilet na kolejkę, pokwitowania czesnego. Każdy rok
stanowił osobny plik i każdy kończył się na karteczce zapisanej
ołówkiem, zawierajšcej końcowe oceny spisane z list w szkole. Ta
sama ręka, która napisała nazwy przedmiotów i stopnie, dopisała
potem: "Przeszedł do następnej klasy".
Ostatni plik był najgrubszy, bo oprócz kopii słynnej pamištko-
wej reprodukcji z dyplomantami, jakie po egzaminach można
oglšdać w niejednej sklepowej witrynie w miecie, był egzem-
plarz gazety, w której zamieszczono spis dyplomowanych. I naz-
wisko Carlo Dacó było podkreœlone na czerwono.
Trzecia koperta z napisem: "Służba wojskowa syna Carla, pod-
porucznika Armii Królewskiej, Artyleria, Specjalnoć Ciężka Po-
lowa", była najcieńsza, bo zawierała tylko jeden numer dziennika
"Gazetta Emiliana". Podkrelono w niej następujšcš notkę:
"Wczoraj 4 Ciężka Polowa wyruszyła na manewry".
Czwarta koperta była opisana: "Działalnoć publicystyczna sy-
na Carla". W œrodku trzy egzemplarze "Corriere del Po",
w każdym został zakrelony na czerwono artykulik na niecałe pół
kolumny. Całkiem wieża sprawa - Carlino miał niewielkš pole-
mikę z kim, przez kogo został wcišgnięty w pewne projekty
dotyczšce zagród wiejskich. Nic nadzwyczajnego. W jednym z ar-
tykulików Carlina zostało podkreœlone na czerwono zdanie: "Wi-
na niepokojów, jakie dzi zakłócajš życie w naszych wsiach, leży
przede wszystkim po stronie właœcicieli ziemskich, którzy zmu-
szajš swoich robotników do zamieszkiwania jakże często
w nędznych domach". Ten sam czerwony ołówek dopisał na mar-
ginesie: "Osioł!"
Ostatnia koperta zawierała dwie doć wyblakłe reprodukcje fo-
tografii, które zgubiła któregoœ dnia stara Dacó. A napis na koper-
cie wyjaniał: "Fotografie syna Carlo i jego syna urodzonego ...
i ochrzczonego imieniem Giacomo."
Carlino skoczył na równe nogi i wpadł do pokoju starego.
- Tak! - krzyknšł, chwytajšc rękami za oparcie łóżka. - Giaco-
mo! Nazywa się Giacomo Dacó, chociaż na zawiadomieniach
kazałem wydrukować Mino Dacó. Poszlicie do urzędu stanu cy-
wilnego, prawda? Żeby mnie jeszcze upokorzyć! Ałe wbijcie so-
62
bie do głowy, że to nie ja! To był kretyński pomysł mojej żony. To
ona bez mojej wiedzy nazwała go Giacomo. Prędzej nazwałbym
go zdrajcš, niż dał wasze imię mojemu synowi! Wy jš wtedy
zapytaliœcie, czy bierze prywatne lekcje u jakiejœ wydry, ale za to
ona z żšdzy pieniędzy dała mu wasze imię. Lecz przeze mnie
będziecie zdychać z wciekłoci oboje, i wy, i
ona, bo jutro sprze-
dam Campolungo i rozdam wszystkie pienišdze! Tylko kobieta
bez honoru, po usłyszeniu takiej obelgi, może popełnić czyn tak
haniebny.
Carlino pocił się i głos mu ochrypł. Dyszał i wcišż chodził tam
i z powrotem po pokoju przed łóżkiem starego.
- To moja sprawa! - wycharczał w pewnej chwili. - To ja się
z niš ożeniłem i mnie się ma podobać, a nie wam! A życie, jakie
wiodę, sam sobie wybrałem i musi mi się podobać... W Campo-
lungo wy zdychajcie... Ja jutro wszystko sprzedaję razem z tym,
co jest w rodku... Zatrzymajcie sobie swoje pienišdze i swojš
ziemię... Ja nie jestem, jak ta biedaczka matka... Mam na dole
samochód i za dwadziecia minut mogę być w miecie... W mie
-
cie jest moja praca, moja przyszłoć, moja rodzina... Tutaj nie
mam nic...
Stary w dalszym cišgu leżał nieruchomo, a wyraz jego twarzy
był twardy, prawie bezlitosny.
Carlino zatrzymał się i znów złapał za oparcie łóżka:
- Nigdy się was nie bałem za życia, więc tym bardziej nie boję
się was po œmierci! - wy dyszał. - Idcie rzšdzić na cmentarzu!
Tutaj ja rzšdzę! Ja jestem włacicielem! Wszystko sprzedam! Idę
sobie, już dosyć nałykałem się przez was złoci. Jeżeli nie wiecie,
jaka jest droga na cmentarz, to jš wam pokażę!
Wyszedł z pokoju, kiedy witało.
Robotnicy pracowali już przy krowach. Carlino zdjšł mary-
narkę i złapawszy widły, wszedł do obory. Chwilę potem wyszedł,
pchajšc duże taczki pełne wieżego, parujšcego gnoju.
Przechodzšc obok samochodu, przypomniał sobie, co powie-
dział stary: "Pan Carlo Dacó jest tam, robi prawo jazdy na Ťbalil-
liť".
"Pokażę ci ja kanastę i herbatkę o pištej" - rzekł w duchu,
63
mylšc o dziewczynie z malowanymi ustami jak u kukły z odpus-
tu. "PrzyjedŸ tutaj, do Campolungo, to sama zobaczysz!"
Kiedy zwalił gnój na kupę, nie wrócił do obory; zostawił taczki
i poszedł prosto aż do rzeki. Usiadł na kamieniu nad brzegiem.
I mylšc o starym, leżšcym na łóżku w wielkim pokoju, cichym
i pustym, po raz pierwszy w życiu poczuł litoć dla ojca i w sercu
poczuł lekki, widrujšcy niepokój.
A na posłuszne wargi spłynęły mu słowa modlitwy: "Panie,
pomóż mi i spraw, aby ten niepokój nigdy mnie nie opucił i szedł
za mnš przez całe życie. Spraw, abym cierpiał, tak jak on musiał
cierpieć i nikt o tym nie wiedział".
Słowa spadły do wody, która zabrała je daleko, ale Bóg je
odnotował. I Campolungo zostało uratowane z tym wszystkim, co
było w rodku: z niebieskim płaszczem, z kopertami, w których
leżały dokumenty syna Carla, i ze straconym życiem mężczyzny,
który tak bardzo kochał jednego ze swoich synów, że zapomniał
o pozostałych i znienawidził samego siebie.
Operacja "Pies55
Od jakiego czasu Piór zszedł na złš drogę i nie raz don CamU-
lo musiał go srogo karać i brać na łańcuch na wiele tygodni.
Ale Piór, kiedy wydawało się, że już ozdrowiał, kierował się do
drzwi i oddawał próżniaczemu życiu, pozostajšc poza domem
nawet dwa, trzy kolejne dni.
- Mimo że okres polowań się zakończył - starał się wytłuma-
czyć mu don Camillo - nie zwalnia cię to z twoich normalnych
obowišzków dobrze wychowanego psa. Ty nie jeste bezpański
i bez zajęcia, ty jesteœ rasowym, szlachetnym psem i musisz za-
chowywać się godnie w każdym momencie. Chcesz się gdzieœ
przelecieć? Proszę bardzo, ale wieczorem masz być z powrotem.
Piękne przemowy słuchane przez Piorš z ogromnš skruchš,
jakby rozumiał z nich słowo po słowie, nie przynosiły niestety
żadnego efektu.
I widzšc, że Piór, zamiast się poprawiać, robi się coraz gorszy,
don Camillo kipiał ze złoœci, bo bardzo mu na tym psie zależało
i wolałby, żeby mu ukradziono motorower, niż by miał stracić
Jego-
65
A jakie znaczenie ma motorower dla biednego księdza z Niziny,
to nie ma co mówić.
Przewrotny los chciał jednak, by don Camillo zamiast motoro-
weru stracił psa.
Piór zniknšł z domu w sobotę rano; uciekł podstępnie, kiedy
don Camillo odprawiał porannš mszę.
Przez pierwsze dwa dni don Camillo martwił się umiarkowanie,
ale z upływem czasu wzrastał w nim niepokój. Zaczšł więc w oko-
licy rozpytywać o Piorš.
Nikt w miasteczku nie widział Piorš, więc don Camillo posze-
rzył kršg ledztwa i przeszedł po kolei po wszystkich zagrodach
w okolicy.
To tak jakby szukać igły w stogu siana.
Pierwszš mylš don Camilla było spytać Peppona, bo w końcu
Peppone, obok don Camilla, był jedynš osobš, która cieszyła się
poważaniem u Piorš. I to do tego stopnia, że Peppone przyznał
kiedy otwarcie: "Polityka nas dzieli, wielebny księże, a Piór
łšczy. Ale mimo to, w dniu odwetu proletariatu nie schowacie się
za niego, by umknšć słusznej kary!"
Don Camillo chciał pomówić z Pepponem o zniknięciu Piorš,
ale od kilku miesięcy w miasteczku sytuacja polityczna była po-
nad miarę ciężka i łatwo przewidzieć, że każda próba nawišzania
kontaktu don Camilla z szefem czerwonych skończyłaby się ist-
nym trzęsieniem ziemi.
W każdym razie don Camillo po daremnym stukaniu do wszyst-
kich drzwi musiał również zastukać do Peppona. Jednak nie zrobił
tego osobicie, tylko napisał:
Szanowny panie Giuseppe Bottazzi, dwa tygodnie temu mój pies
Piór zniknšł z domu. Gdyby był Pan w stanie dostarczyć mi jakaœ
informację ułatwiajšcš znalezienie psa, byłbym Panu wielce zobo-
wišzany za uprzejmš wzmiankę na odnony temat. Z poważaniem.
Odpowied nadeszła zwykłym listem.
Szanowny moci księże, jeżeli pański moci pies uciekł od
66
księdza, to znaczy, że i on zrozumiał, kim ksišdz jest. Z po-
ważaniem.
Don Camillo nie zaprzestał swoich poszukiwań i po upływie
miesišca, kiedy nie wiedział, w którš stronę ma się obrócić, kazał
wydrukować Barchiniemu pięćdziesišt egzemplarzy ogłoszenia
i rozwiesić je w miasteczku i po okolicznych osadach: Odpowied-
nia nagroda dla tego, kto udzieli informacji na temat myœliwskiego
psa...
Minęły trzy dni, ale nikt się nie pojawił; wreszcie przyszedł
jakiœ dziwny list, bez podpisu, drukowanymi literami:
Proszę księdza, jeli chce ksišdz znaleć swojego psa, bez słusznej
nagrody, niech ksišdz idzie w chaszcze Pragrande i poszuka koło
œluzy.
Don Camillo nie zastanawiał się nad tym ani minuty i pognał
œcieżkš przez pola w stronę akacjowego lasku Pragrande.
Nie naszukał się wiele; obok luzy zobaczył wbity w ziemię
palik. A na jego końcu przywišzano kawałkiem drutu obrożę psa
i kartonik. •
Obroża należała do Piorš, a na kartoniku napisano drukowany-
mi literami:
Tutaj spoczywa jeden z psów zplebanii. Zginšł pod ciężarówkš,
a szkoda, bo był mniejszym psem niż ten drugi.
Don Camillo rozgrzebał ziemię palikiem, a kiedy zrobił dziurę
na pięd, szybko jš zasypał i uciekł.
Po przyjciu na plebanię zamknšł się w swoim pokoju, bo mu-
siał w samotnoci przetrawić żal i oburzenie, od których aż mu się
flaki przewracały.
"Został zabity przez ciężarówkę... Szkoda, bo był mniejszym
psem niż ten drugi..."
Don Camillo obracał w rękach obrożę Piorš, powtarzajšc w du-
chu: "Zabili mi go... Zamordowali..."
67
Nie miał cienia wštpliwoci; kto zabił Piorš, żeby zrobić jak
największš przykroć proboszczowi.
Ale kto mógł być tym niegodziwcem?
Choć wciekłoć mšciła mu umysł, nie miał odwagi pomyleć
o kimœ ze znanych osób jako o zbrodniarzu.
To nie mógł być nikt z miasteczka; gdyby jeszcze chodziło
o chrzecijanina, to wtedy tak, ale chodziło o Piorš. A w miastecz-
ku nie było żadnego takiego łotra, który zabiłby psa po to, by
zemcić się na jego panu.
Minšł ponury dzień, a wieczorem don Camillo był tak wy-
kończony, jakby rozładował cały transatlantyk.
Nie miał nawet siły mówić i kiedy poszedł do kocioła, żeby
pozamykać i zastał czekajšcš nań starš Forini, o mało nie przyszła
mu ochota, żeby jš niegrzecznie potraktować.
- Proszę księdza - odezwała się do niego tajemniczo stara
Forini - muszę księdzu co wyjawić w wielkim sekrecie.
- O co chodzi? - spytał nieuprzejmie don Camillo.
- Czytałam ogłoszenie o psie...
- No i co? - wykrzyknšł don Camillo, jakby się ocknšł.
- Niepotrzebnie ksišdz proponuje nagrodę. Jest ktoœ, kto dob-
rze wie, gdzie pies skończył, ale z pewnociš nie powie.
- A wy, dlaczego nie powiecie? - wysapał don Camillo.
- Może mi nie ufacie?
- Proszę księdza, ja księdzu ufam, ale nie chcę mieć kłopotów
z pewnymi ludŸmi.
- Jakimi ludŸmi?
Stara westchnęła, kiwajšc głowš:
- Tymi samymi, co zawsze, proszę księdza. Pies zniknšł w so-
botę dwudziestego czwartego zeszłego miesišca?
Don Camillo szybko policzył.
- Tak.
- A więc w sobotę dwudziestego czwartego widziałam psa
z jednym z nich.
Don Camillo nie mógł już dłużej wytrzymać. Ostrożnoć starej
przyprawiała go o szaleństwo. Z drugiej strony trzeba się było
oprzeć chęci złapania jej za szyję i wyduszenia z niej wszystkiego.
68
- Powiedzcie, powiedzcie, Desolino. Przecież dobrze mnie
znacie.
- Tak, ale tamtych też znam... To nie pierwszy raz, jak księdza
pies chodził z tš hołotš. Najpierw tylko chodził z szefem; zawsze
mu się plštał pod nogami w warsztacie. Potem zawišzała się przy-
jań z prawš rękš szefa. Wyznam księdzu, że dziwiłam się, widzšc
księżowskiego psa z pewnymi ludŸmi.
Don Camillo zaprotestował:
- Zwabili go. A zresztš, co chcecie, co on wie o polityce?
- Rozumiem, proszę księdza. Ale ja od razu poczułam, że nie
może się to dobrze skończyć. Ci, co idš razem z czerwonymi,
wszyscy le kończš.
Don Camillo wypytywał ostrożnie:
- Desolino, kiedy mówicie "prawa ręka szefa", to macie na
myœli Chudego?
Stara rozejrzała się wokół bojaŸliwie.
- Tak - przyznała niechętnie. - Bardzo się z nim zaprzyjanił.
I nieraz widziałam, jak odjeżdżał razem z nim ciężarówkš Pep-
pona... W sobotę dwudziestego czwartego pies wyjechał cię-
żarówkš razem z Chudym. A wieczorem, kiedy Chudy wrócił, psa
już nie było.
Don Camillo wiedział aż za dużo. Uspokoił starš, a sam poszedł
do łóżka przeżuwać wciekłoć.
Oczywicie spał niewiele i wstał o wicie. Po odprawieniu mszy
ruszył wprost do warsztatu Peppona.
Wszystko wyglšdało na ukartowane, bo w warsztacie razem
z Pepponem był również Chudy.
Peppone nie spodziewał się ujrzeć przed sobš don Camilla o tej
porze i z takim wyrazem twarzy.
- •le ksišdz spał? - spytał.
- Tak. Ale zawsze lepiej niż ktoœ, kto ma sumienie zaœwinione
jak gnój.
- Na ten przykład, kto? - spytał groŸnie Peppone.
- Na przykład ten, kto chcšc zrobić mi na złoć, zabił Piorš.
Peppone pokręcił głowš.
- Na mózg się rzuciło z tym psem, biedaczkowi - mruknšł.
69
- A niech sobie gada. Teraz mu się przyniło, ze mu zabili psa
i przychodzi opowiadać to nam, zamiast tej, co obstawia numery
w totolotku.
- Nic mi się nie przyniło - odparł don Camillo, wycišgajšc
z kieszeni obrożę Piorš, list i kartonik. - Znalazłem go zabitego
w chaszczach i to też tam było.
Peppone przeczytał list i kartonik.
- Przykro mi. W każdym razie pomylił ksišdz adres. Tutaj sš
jedynie ludzie, którzy chętnie by księdza ukatrupili, żeby psu
zrobić przyjemnoć, a nie ludzie, którzy zabiliby psa, żeby zrobić
księdzu na złoć.
- Nie pomyliłem adresu - wyjanił don Camillo. - Ponieważ
szukałem tego, kto w sobotę dwudziestego czwartego zeszłego
miesišca wyjechał ciężarówkš będšcš własnociš niejakiego Giu-
seppe Bottazziego. Tego, kto odjechał razem z moim psem,
a wrócił sam.
Peppone postšpił krok naprzód.
- Proszę księdza - wrzasnšł - mówię, że pomylił ksišdz adres!
- Ale nie pomyli go sierżant karabinierów, kiedy za dziesięć
minut złożę u niego doniesienie razem z listš œwiadków.
- Ja się nie boję ani księdza, ani sierżanta. Jeżeli zabito księdzu
psa, to nic na to nie poradzimy. Winy kleru na żołdzie Ameryki
spadajš na głowy niewinnych psów!
- Będziemy się jeszcze œmiali! - zawołał don Camillo, idšc
w stronę drzwi. - Za dziesięć minut wybuchnie bomba H i zacznie
się przedstawienie.
Chudy zrobił się blady jak dama kameliowa. Uczepił się Pep-
pona i dyszał:
- Szefie, zatrzymaj go! Szefie, nie pozwól mu ić!
Peppone spojrzał na niego przerażony i potrzšsnšł nim ener-
gicznie.
- Co ci jest, piekielniku?
Don Camillo zdšżył się zatrzymać i zawrócić.
- Daremnie odstawiasz komedię! - krzyknšł do Chudego.
- Narobię wstydu tobie i całej waszej przeklętej bandzie krymina-
listów.
70
- Proszę księdza - wykrzyknšł ze strachem Chudy - ja nie
zabiłem psa. Przysięgam księdzu.
- Ach, wspaniale! No to przysięgnij, że to nie ty napisałeœ ten
list i bilecik! A jeszcze, jak już przy tym jestemy, przysięgnij, że
w sobotę dwudziestego czwartego nie wyjechałeœ razem z Piórem.
- Ja nic nie przysięgam - odparł Chudy. - Przysięgam, że nie
zabiłem Piorš.
- A ten pies pochowany w zaroœlach, to co za jeden?
- Nie wiem - powiedział Chudy. - Znalazłem go tydzień temu
na drodze, zdechłego, więc go tam pogrzebałem. Był bardzo podo-
bny do Piorš. Potem napisałem do księdza, żeby już skończył
ksišdz to biadolenie po zniknięciu psa.
Peppone złapał Chudego za klapy marynarki i potrzšsał nim,
jakby chciał mu przemieszać flaki z mózgiem.
- Tłumacz się, łobuzie, albo zabiję jak psa!
Don Camillo zamiał się:
- A więc wszyscy macie na pieńku z psami. To chyba jakieœ
nowe wytyczne partii.
- Tłumacz się! - powtórzył Peppone. - Chcę wiedzieć wszyst-
ko.
Kiedy Chudy zaczšł znów normalnie oddychać, wyznał wszyst-
ko.
- Ja z Piórem bardzomy się zaprzyjanili
- powiedział. - To
porzšdny pies. Nawet nie wyglšda na księżowskiego.
Don Camillo złapał za młot.
- Niech się ksišdz uspokoi - upomniał go Peppone. - Nie
można zastraszać œwiadków. Dalej.
- Bylimy wielkimi przyjaciółmi - mówił dalej Chudy.
-1 w każdš sobotę, kiedy jedziłem ciężarówkš załatwiać sprawy
na targu, jedził ze mnš. Pewnego razu byliœmy w gospodzie
w Peschetto, żeby co przekšsić, i tam jaki typ zapytał mnie, czy
nie sprzedałbym tego psa. Powiedziałem, że to nie mój, że zna-
lazłem go na drodze. A tamten na to, że i tak go kupuje, i to od
razu. Wsadził mi w rękę tysišclirowy banknot, zostawiłem mu psa
i poszedłem. Załadowałem całš furę towaru. Ale kiedy znalazłem
się trzy kilometry od miasteczka, pojšłem, że popełniłem strasznš
71
głupotę i zatrzymałem samochód, żeby wrócić i zabrać Piorš z po-
wrotem. Właœnie wykręcałem, kiedy nadleciał Piór i wskoczył do
ciężarówki. Wysiedliœmy przy pierwszej gospodzie i przepiliœmy
tysišc lirów.
Don Camillo spojrzał na niego z odrazš.
- Łajdaku, nawet pić go nauczyłeœ?
- Nie, powiedziałem, że przepilimy tysišc lirów w tym sensie,
że ja się napiłem wina, a on zjadł cały talerz mięsa, jakiego
z pewnociš nigdy nie jadał, jak był z klerem.
- Zostaw kler w spokoju i mów dalej! - krzyknšł don Camillo.
- Nie ma dalej co mówić - tłumaczył Chudy. - Następnej
soboty pomyœlałem, żeby to powtórzyć. Więc jak już przyje-
chałem do Fornella, to zanim poszedłem zjeć, zdjšłem Piórowi
obrożę, wysmarowałem mu sierć błotem i powiodłem ze sobš
uwišzanego na kawałku sznurka. Rozumie się, że zrobiłem węzeł
klerykalny, taki naprędce, i wytłumaczyłem Piórowi, jak się ma
z niego uwolnić. Lekkie uderzenie i węzeł rozwišzany. Potem
kazałem sobie wskazać traktiemię, do której uczęszczajš zazwy-
czaj myliwi i poszedłem tam. Od razu znalazłem jakiego gocia,
co kupił ode mnie psa za dwa tysišce. I tak dalej.
- Jak to, "i tak dalej"? - spytał don Camillo.
- I tak dalej w tym sensie, że ja poszedłem sobie, a dwa kilo-
metry za miasteczkiem czekałem, aż Piór wróci. I wrócił, a na
pierwszym postoju odpowiedni napitek i przekšska. W sumie zor-
ganizowalimy wspaniałš trasę objazdowš, ja go sprzedawałem,
on uciekał, a potem dzielilimy się zyskiem.
- I on na to przystawał? - spytał oburzony don Camillo.
- Jasne, że przystawał! Nie jest przecież zaprzedany Ameryce
tak jak ksišdz! On rozumie sytuację społecznš i koniecznoć
współpracy z klasami mniej majętnymi.
Don Camillo złapał znowu za młot.
- Streszczaj się! Gdzie skończył Piór?
- Piór skończył w Castelmonti. Sprzedałem go jakiemuœ typo-
wi za trzy tysišce i już nie wrócił. Widać nie udało mu się uciec.
Ot, i cała historia. Ja go nie zabiłem. Nabujałem, że zdechł, żeby
ksišdz wreszcie siedział cicho.
72
- Dobrze - zawołał don Camillo. - Sprzeniewierzenie, notory-
czne oszustwo, potwarz.
Don Camillo pomachał groŸnie znanym kartonikiem i Peppone
uznał, że należy się wtršcić:
- Powiedzieć, że mniejszym psem z was dwóch jest Piór, to nie
potwarz. To czysta i zwykła prawda.
- Posłuchamy na ten temat opinii sšdu - stwierdził kategorycz-
nie don Camillo. - Tego na pewno nie puszczę wam płazem.
Peppone pokręcił głowš.
- Polityka nie ma tu nic do rzeczy. Jeli Chudy popełnił
głupotę, to na własny rachunek. I przy udziale księżowskiego psa,
bo jest ewidentne, że rozumieli się doskonale. Tak więc działanie
księdza jest nie przeciwko nam, ale przeciwko prywatnemu oby-
watelowi. Chcecie go wsadzić do więzienia? Niech ksišdz siada.
Don Camillo walnšł młotem w kowadło.
- Nie chcę nikogo wsadzać do więzienia. Chcę z powrotem
mojego psa! Nie wiem, kto jest bardziej winny, niegodziwiec,
który sprzedaje cudzego psa, czy łajdak, który oszukuje bliŸniego,
kupujšc za trzy tysišce psa wartego co najmniej sto tysięcy. Ale
pies jest mój i chcę go z powrotem.
Peppone zdjšł z gwodzia marynarkę i włożył jš na siebie.
- Zamknijcie swojš więtš gębę. Będziecie mieli psa.
Wyszedł, a za nim Chudy, i wsiedli obaj do ciężarówki.
- Ja też jadę - zawołał don Camillo.
Chudy siadł za kierownicš.
- Do Castelmonti - rozkazał Peppone. - Znajdziemy traktier-
nię, dowiemy się, kto kupił psa i odzyskamy go. Za każdš cenę.
Ciężarówka ruszyła i popłynęła po zakurzonych drogach Niziny
prosto w stronę odległych wzgórz.
Ale wiele się nie nażeglowała, bo po piętnastu kilometrach
Chudy przydepnšł nagle hamulec i zatrzymał samochód.
- Co się dzieje? - wrzasnšł wciekły Peppone.
Chudy otworzył drzwiczki i do kabiny wskoczył pies.
To był Piór.
Nikt nic nie powiedział. Chudy zawrócił i ruszył w powrotnš
drogę.
73
Po dwóch kilometrach ciszę przerwał ponury skowyt Piorš.
Więc Chudy zatrzymał ciężarówkę.
- No i co? - spytał rozgniewany don Camillo.
- Umowa jest taka, że przy pierwszej gospodzie staje się na
przekšskę - tłumaczył Chudy. - Jestem mu winien jego częć za
ostani raz.
Wysiadł, a za nim Piór. Weszli do gospody, przed którš za-
trzymał się samochód.
Wysiadł również Peppone.
Don Camillo został.
Było goršco, jakby to było lato i don Camillo ociekał potem
w rozpalonej blaszanej szoferce.
Więc i on wysiadł, i wszedł do gospody, żeby napić się szkla-
neczkę wody.
- Proszę bardzo, proszę księdza - powiedział karczmarz, mi-
jajšc go z olbrzymiš wazš pełnš spaghetti. - Księdza przyjaciele
czekajš w małej salce.
Salka była chłodna, zacieniona, cicha i dyskretna. Spaghetti
wydzielało z siebie oszałamiajšcš woń.
Don Camillo usiadł przed swoim wielkim talerzem spaghetti.
A wtedy Piór, który do tej pory zachowywał ogromnš po-
wcišgliwoć, zaczšł hałaliwie witać don Camilla.
Ale don Camillo nie dał się złamać.
- Jem - wyjanił - ale jest jasne, że zapłacę za to, co zjem.
Chleb z oszustwa i matactwa nie jest na moje zęby.
- Ani na moje - dodał Peppone. - Tak więc to jasne, że każdy
płaci to , co się za niego należy. Chudy płaci za siebie i za Piorš...
- A ja płacę za siebie i za ciebie, bo my z Chudym podobnie;
każdy płaci za swojego zwierzaka - powiedział pospiesznie don
Camillo.
I zaczšł jeć zadowolony, bo za taki dowcip warto było
zapłacić, nawet gdyby na obiedzie miał być cały pułk.
Wyborcze papierzyska
Tej soboty wszyscy ludzie, którzy pojechali na targ do miasta,
wrócili do miasteczka i oczy im o mało nie powychodziły z orbit.
I wieczorem też, w kafejkach i gospodach, w grupkach
stojšcych w podcieniach nie mówiło się o niczym innym, bo
w końcu tym razem było to zbyt wielkie wiństwo. Nawet więcej,
to bardziej łajdactwo niż wiństwo.
Dwa nowiuteńkie duże gmachy przy głównym placu zostały
zapaskudzone od samego dołu propagandowymi plakatami wy-
borczymi.
"Zapaskudzone od góry do dołu" - dokładniej mówišc, zna-
czyło to, że dwie majestatyczne budowle zostały zaklejone druko-
wanymi papierzyskami, poczšwszy od cokołu aż po strych
z wyłšczeniem drzwi i okien.
Perfekcyjna robota tapeciarska, wykonana bez oszczędzania ma-
teriału, przy użyciu najbardziej mocnego kleju. Tego przeklętego
kleju, który trzyma tak, że przy zrywaniu papier odchodzi z tyn-
kiem, a przynajmniej zostawia na tynku i cegłach widoczne œlady.
Œlady nie do usunięcia, nawet po przejechaniu pędzlem.
75
Dwa nowiuteńkie gmachy, jeden dopiero co wykończony, do-
prowadzone do stanu budzšcego litoœć.
Ludzie długo dyskutowali i mówili rzeczy, które każdy normal-
ny człowiek powiedziałby w podobnych okolicznoœciach. Ale
wszystko kończyło się na ogólnikach, póki kto nie wyskoczył
z konkretnym stwierdzeniem:
- Gdzie indziej niech sobie robiš, co chcš, ale dlaczego my
tutaj nie zbierzemy się, żeby zapobiec takiemu wiństwu?
Kto inny zauważył, że co podobnego udało się przeprowadzić
w kilku miejscowoœciach nadmorskich podczas poprzednich wy-
borów.
- My nie jesteœmy nad brzegiem morza, tylko nad brzegiem
Padu. Ale olej, który ludzie majš albo go nie majš w mózgow-
nicach, nie zależy od faktu zamieszkiwania w pobliżu wody słonej
czy słodkiej. Spróbujmy więc pomyleć. Niech kto co wymyli.
Wreszcie znalazł się kto, kto się tym zajšł i w kilka dni póŸniej
przedstawiciele rywalizujšcych partii zebrali się i przedstawili
wniosek: ograniczyć do niezbędnego minimum plakatowš propa-
gandę tak, aby nie zamienić miasteczka w górę mieci i ustrzec się
od wyrzucania pieniędzy w błoto.
- Skoro wszyscy na to przystajš - zakończył Spiletti, przed-
stawiciel klerykałów - to tyle samo warte jest rozlepienie po
tysišcu plakatów na głowę co jednego jedynego.
- Zgoda - odrzekł Peppone. - Ale wszyscy muszš na to przy-
stać. Nikt nie może oszukiwać.
- To proste - dodał ktoœ inny - wybierze się akceptowanš
przez wszystkich apolitycznš komisję rewizyjnš, ostempluje takš
samš iloć plakatów dla każdej partii. Plakaty bez stempli nie będš
mogły być rozklejane. Kontrola jest łatwa.
- Nie - stwierdził Peppone. - Ja nie chcę w domu szpiegów,
którzy doniosš moim przeciwnikom, jakie będš nasze plakaty i co
na nich będzie.
- Słusznie - wykrzyknšł Spiletti. - Komisja ostempluje w ro-
gach ustalonš liczbę białych arkuszy i każdy nadrukuje sobie po-
tem, co będzie chciał. W takim przypadku nie potrzebna będzie
nawet komisja. Sami damy sobie radę. Ustalimy przydział plaka-
76
tów dla każdej partii, postemplujemy arkusze specjalnš pieczęciš,
która póniej zostanie złożona u notariusza. Każdy zabierze sobie
swój przydział i zrobi z nim, co tylko zechce. Będzie mógł roz-
wiesić swoje plakaty wszystkie jednego dnia albo każdego dnia po
trochu. A ponieważ plakatów będzie mało, to łatwo da się je
skontrolować, bo komisja, w której zasišdzie po jednym przed-
stawicielu z każdej partii, codziennie zrobi obchód i zedrze każdy
plakat bez legalnego stempla. To tak, jakbyœmy rozdali drobniaka-
mi po tysišcu lirów na głowę; każdy wyda je, jak chce i kiedy
chce, a fałszywe liry zostanš wyeliminowane.
Dyskutowano nad szczegółami, aż w końcu Peppone po-
wiedział:
- Jeszcze to przemyœlimy.
- Niech pan zwróci uwagę na to, że może się pan zastanawiać
jedynie jako przywódca komunistów, bo jako wójt to musi się pan
z nami absolutnie zgadzać, jako że wyrażamy wolę ogółu obywa-
teli - zauważył Spiletti, który miał wnikliwy umysł.
Następnego dnia, korzystajšc z faktu, że umowa dotyczšca rac-
jonowania plakatów wyborczych jeszcze nie weszła w życie, kle-
rykałowie i partie stowarzyszone zakomunikowali obywatelom, że
włanie wysunęli takš propozycję i jeżeli dojdzie do pożałowania
godnego rozwoju wypadków, to odpowiedzialnoć za to spadnie
wyłšcznie na wójta, który będzie wtedy podwójnie winien, jako
szef komunistów i jako wójt.
I Peppone musiał przystać do gry.
Umowa wymagała czasu i konsultacji, ale w końcu każda partia
otrzymała swój przydział postemplowanych arkuszy, a pieczęć
została uroczycie złożona u notariusza.
Kiedy pojawiły się pierwsze plakaty, komisja kontrolna zrobiła
obchód i stwierdziła, że wszystko jest w najlepszym porzšdku.
Podobnie było w dniach następnych i rzeczywicie wypadało to
bardzo dobrze, bo każda z partii zanim zużyła arkusz papieru,
zastanawiała się nad nim dziesięć razy i wszyscy starali się mieć je
w zapasie, żeby potem móc legalnš drogš odpowiadać na każdy
celny strzał przeciwników.
Ludzie z miasteczka byli ogromnie zadowoleni. Kiedy potem
77
w najważniejszym dzienniku o zasięgu ogólnokrajowym pojawił
się artykulik, który mówił o całej sprawie, a kończył się słowami:
"Niechby niebiosa sprawiły, żeby w każdej gminie był taki roz-
sšdny wójt!", ludzie pękali z zadowolenia, a Peppone czuł, że
rozpiera go usprawiedliwiona duma.
Ale taki już był los, że kto musiał wlać gorycz w jego serce.
I nietrudno się domylić, o kogo chodziło.
Peppone wytrzymywał, póki mógł, w końcu wrzucił bieg i ru-
szył na plebanię.
- Proszę księdza - powiedział, jak tylko znalazł się przed don
Camillem. - Ostrzegam, że tydzień temu pewien ksišdz został
skazany przez sšd za nakłaniactwo.
- Nie dziwię się - odpowiedział spokojnie don Camillo. - Dobry
kapłan nie może nigdy wobec nikogo stosować "nakłaniactwa".
Peppone spojrzał na niego krzywo.
- Przeksie - wykrzyknšł - nawet jeli się le wyraziłem, to
i tak ksišdz dobrze wie, o co chodzi.
- Przeksie! - zdumiał się don Camillo.
- Skrótowiec mniejszoœciowy - tłumaczył Peppone, który jak
już zgubił wštek, to na nic nie zważał, nawet na słownik.
- Rozumiem. Ale musisz mi powiedzieć, o co masz do mnie
żal. Co ci zrobił ten biedny proboszcz?
- Ten biedny proboszcz zrobił mi to, że zamiast być probosz-
czem, to nim nie jest. I jeżeli z tym nie skończy, złoży się na niego
doniesienie za nadużywanie urzędu kapłańskiego. W koœciele po-
winien się ksišdz ograniczyć do robienia propagandy Panu Bogu.
Propaganda polityczna nie leży w księdza kompetencjach. Jeżeli
jš ksišdz uprawia, to postępuje wbrew prawu.
Don Camillo rozłożył ręce.
- Nie wiem, gdzie pan zmierza, panie wójcie.
- Włanie tam, gdzie dotarłem, moci księże. Ksišdz krępuje
wolnoć oddawania głosu. Jeżeli nieszczęnik, który idzie do
kocioła, słyszy od proboszcza, że jak zagłosuje na komunistów,
pójdzie do piekła, to tenże nieszczęnik nie jest już wolny
w głosowaniu na kogo chce.
78
Don Camillo umiechnšł się.
- Zdaję sobie sprawę z pańskiego niepokoju, panie wójcie. Ale
takich tam nie ma; przecież ci, co chodzš do kocioła, nie sš
nieszczęnikami. Sš nimi tylko ci, którzy tam nie przychodzš.
Peppone wrzucił już czwarty bieg.
- Ksišdz, grożšc przyszłš karš temu, kto będzie głosował na
pewnš partię, dokonuje wymuszenia, czyli popełnia nieuczciwoć.
Don Camillo pokręcił głowš.
- Nie, byłbym nieuczciwy, gdybym wiedzšc, że popełnia
ciężki grzech ten, kto głosuje na pewnš partię, nie wytłumaczył
tego wiernym. A ponieważ to wiem, więc tłumaczę.
Peppone zrobił się czerwony jak rewolucja paŸdziernikowa.
- Ksišdz to wie? A kto księdzu powiedział?
- Kto, kto się na tym zna. Papież.
- Papież! - wrzasnšł Peppone. - A jemu kto powiedział?
- Nie wiem, spróbuję go zapytać.
Peppone zacisnšł pięœci.
- Proszę księdza, ostrzegałem. Albo ksišdz przestanie, albo
doprowadzę księdza przed sšd.
- Dziękuję za informację. Już wolę być skazany przez sšd
ludzki niż przez sšd Boski. Ludzie mogš się mylić, a Bóg nie.
Peppone poszedł sobie, a w następnš niedzielę don Camillo
powiedział to, co powinien był powiedzieć, nie przejmujšc się
ostrzeżeniami Peppona.
Peppone został o tym od razu poinformowany i le to przyjšł.
Ale siedział spokojnie aż do soboty wieczorem.
A kiedy nadszedł sobotni wieczór, poszedł odwiedzić don Ca-
milla.
- Proszę księdza, według mnie lepiej by było, gdyby niedzielne
kazanie było inne niż w zeszłym tygodniu. Słyszałem na mieœcie,
że się nie podobało.
Don Camillo rozłożył ręce.
- Mnie natomiast bardzo się podobało. To kwestia gustu.
- Proszę księdza, jestemy przed wyborami i zaczyna się robić
goršco. Mogę odpowiadać za siebie, ale nie za innych. Nie
chciałbym, żeby ksišdz potknšł się o coœ.
79
- Będę uważał, gdzie stawiam nogi.
- Nogi tak, proszę księdza. Ale jeli stuknie się ksišdz głowš
w akacjowš lagę?
Don Camillo wzruszył ramionami:
- To zależy od jej gruboœci.
- A jeżeli, przypućmy, będzie gruba jak ta? - spytał Peppone,
wycišgajšc spod płaszcza kij i pokazujšc go don Camillowi.
Don Camillo spojrzał na kij i pokręcił głowš.
- Musiałaby być przynajmniej taka gruba jak ta - odrzekł,
wycišgajšc spod stołu solidnš pałkę i pokazujšc jš Pepponowi.
Peppone kiwnšł głowš, że zrozumiał ten wštek.
- A gdyby była nawet grubsza od tej, to by księdzu nie prze-
szkadzało?
- Nie - powiedział don Camillo. - Ale przeszkadzałoby mi,
gdyby zaraz sobie nie poszedł.
I Peppone przestał przeszkadzać, a don Camillo poszedł spokoj-
nie do łóżka. Kazanie następnego ranka było w identycznym tonie,
co w poprzedniš niedzielę. To znaczy takie, jak trzeba.
Peppone więcej się nie pokazał i tak minšł następny tydzień. Aż
nadeszła niedziela.
W kociele było bardziej tłoczno niż zazwyczaj i don Camillo,
kiedy doszedł do kazania, rozejrzał się z zadowoleniem.
- Bracia - rozpoczšł. I w tym momencie zauważył, że w głębi,
dokładnie na progu drzwi, stoi Peppone. Nieruchomo i z założony-
mi rękami. A obok niego stojš Chudy, Szary, Ostry i cały sztab
główny.
Don Camillo dostrzegł również, że przed kociołem, tuż za
drzwiami, stoi zbity tłum. Od razu zrozumiał, co to za jedni.
Doprawdy interesujšce posunięcie: czerwoni Peppona prak-
tycznie zablokowali kociół, bo oprócz tego, że tłoczyli się przed
głównym wejciem, to cisnęli się też przed drzwiczkami na
dzwonnicę i pchali się aż na chór.
Wszyscy tam byli i oczy zwykłych wiernych wlepiały się z nie-
pokojem w don Camilla.
- Bracia - powtórzył z uœmiechem don Camillo. - Bogu niech
80
będš dzięki, że pozwolił nam dzisiaj wszystkim zgromadzić się
tutaj i z przodu, i z tyłu, i po bokach ołtarza.
Potem rozpoczšł kazanie. Było długie, długie jak nigdy, bo
nigdy nie nadarzyła mu się okazja, żeby mówić do takich tłu-
mów.
A głos jego grzmiał i wypełniał cały kociół, wylatywał z im-
petem huraganu przez otwarte drzwi i rozlegał się na placu.
Powiedział wszystko, co musiał powiedzieć.
A nawet, bšdmy szczerzy, powiedział odrobinę więcej, niż
powinien był mówić. I wszystko było proste i jasne.
Peppone i jego banda jakby skamienieli; przyjmowali razy bez
mrugnięcia okiem.
I kiedy don Camillo skończył kazanie, ani drgnęli.
Po skończonej mszy don Camillo poszedł do zakrystii zdjšć
szaty liturgiczne i zaraz wrócił do kocioła.
Ludzie udawali, że się chcš szybko rozejć; banda czerwonych
zrobiła przejœcie, ale tkwiła nieruchomo na placyku, oskrzydlajšc
tłum wiernych.
Don Camillo skłonił się przed głównym ołtarzem.
- Jezu - powiedział - pilnuj mnie od tyłu. Z przodu sam się
będę pilnował.
Potem odwrócił się i przeszedł przez pusty już kociół wolnym,
ale zdecydowanym krokiem.
Czerwoni czekali na niego na progu, ale don Camillo nie wahał
się. Czuł się mocny jak Samson.
Kiedy doszedł do drzwi, Peppone i czerwoni cofnęli się, a on
przystanšł.
Zobaczył, ale nic nie rzekł.
Plebania stała wcišż po lewej stronie, lecz jej fasadę kompletnie
pokryły plakaty z sierpem i młotem oraz hasłem: "Głosuj na
Włoskš Partię Komunistycznš".
Okrelenie: "kompletnie pokryły" oznaczało, że w czasie, gdy
don Camillo grzmiał z ambony, banda piętnastu łajdaków, uzbro-
jonych w piętnacie drabin, piętnacie pędzli i piętnacie kubłów
pełnych kleju wytapetowała fasadę domu nie pozostawiajšc wol-
nego milimetra.
81
Plakaty zostały przyklejone w doskonałym porzšdku również
na okiennicach i drzwiach.
I wzdłuż rynny przy dachu.
I na kominach.
Praca została dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach,
tak więc również na chodnikach zostały naklejone plakaty,
a mniejsze pokryły nawet przestrzeń pod okapem.
Don Camillo zobaczył, ale nie odezwał się.
Wycišgnšł z kieszeni okulary, wsadził na nos, potem wyszedł
przed plebanię, zatrzymał się, obejrzał dzieło i odwracajšc się
spytał Peppona, który stał za jego plecami:
- Aha! To jakaœ nowa partia?
- Istnieje już od jakiegoœ czasu - odparł Peppone.
Don Camillo podszedł do drzwi, wycišgnšł z kieszeni scyzoryk,
namacał wgłębienie we framudze i z najwyższš delikatnociš
przecišł papier pokrywajšcy całe drzwi.
Potem nacisnšł klamkę, uchylił drzwi, wszedł i zamknšł za
sobš.
Sekundę póniej otworzył z powrotem i wychylił się.
- Jeżeli nie pomyliłem się w rachunkach - powiedział do Pep-
pona - tu sš wszystkie plakaty, jakie dostałeœ w przydziale!
Peppone spojrzał na niego spode łba i krzyknšł:
- Został nam tylko jeden, ale wystarczy, żeby ogłosić ludowi
nasze zwycięstwo!
- Jeżeli do tego ma służyć, to możesz go sobie przyczepić na
plecach! - wykrzyknšł don Camillo.
I tylko jeden Bóg wie, ile wysiłku kosztowało go, żeby powie-
dzieć "na plecach".
Ważne,
żeby być na liœcie
W magistracie miała miejsce poważna bitwa, bo Spiletti, szef
klerykałów i jedyny radny mniejszoci, wykorzystujšc pierwsze
posiedzenie energicznie zaprotestował przeciwko szkodzie wyrzš-
dzonej proboszczowi przez czerwonych.
- Wród rozsšdnych ludzi nie ma takiej osoby, która by nie
odczuła głębokiego obrzydzenia na widok plebanii wytapetowanej
plakatami - zakończył Spiletti.
- A włanie, że jest! - krzyknšł Peppone. -1 tš osobš jestem ja.
- Pan nie jest osobš rozsšdnš - krzyknšł Spiletti. - Inaczej nie
zaaprobowałby pan nagannego postępku wymyœlonego w celu
obrażenia czcigodnego kapłana!
Peppone zamiał się szyderczo.
- Czcigodnego kapłana! Czcigodni kapłani nie przemieniajš
kocioła w propagandowš trybunę wyborczš! Jeżeli nasz czcigod-
ny kapłan chce robić wiec, to niech go sobie robi na placu. A kiedy
jest w kociele, niech będzie księdzem.
- A pan, kiedy jest w magistracie, niech będzie wójtem! - od-
83
parował Spiletti. - To jest posiedzenie rady gminnej, a nie ze-
branie sekcji komunistycznej. To, co ksišdz mówi w koœciele, nie
ma nic do rzeczy w naszej dyskusji; tutaj chodzi jedynie o ważny
budynek, który został oszpecony, co wzbudza oburzenie wię-
kszoci obywateli. To włanie musi pan brać pod uwagę, bo tu
musi się pan zachowywać jak wójt!
- Ja się będę zachowywał jak wójt, kiedy moci ksišdz zamiast
zachowywać się jak agitator polityczny, będzie zachowywał się
jak ksišdz! - upierał się Peppone.
Ale Spiletti pokręcił głowš.
- Już mówiłem, że nie chodzi o postępowanie księdza, które tu nie
ma nic do rzeczy. Chodzi o plebanię, której znaczenie nie podlega
dyskusji, zwłaszcza że plebania nigdy nie zachowywała się jak
agitator polityczny, ale zawsze jak plebania. Obywatele sš oburzeni
z powodu opłakanego stanu, w jakim obecnie znajduje się ten
budynek, i żšdajš od wójta, by to szkaradziejstwo zostało usunięte!
Dał się słyszeć głos Chudego:
- Co innego należałoby usunšć, nie to szkaradziejstwo, tylko
księdza!
- Póki co obywatele nie żšdajš usunięcia księdza! - powiedział
Spiletti. - Jak zażšdajš, to wtedy porozmawiamy. Na razie żšdajš
jedynie usunięcia tego szkaradziejstwa plakatowego, którym ob-
lepiona jest plebania. To sprawa estetyki i przyzwoitoœci.
Peppone, który do tej pory przetrawiał wciekłoć, wtršcił się:
- Wszystko, co może zrobić gmina, to pożyczyć księdzu wiad-
ro, szczotkę i drabinę.
- Propozycja jest szczodra i sympatyczna - powiedział Spiletti.
- Ale muszę uprzedzić, że już została ona przedstawiona księdzu
prałatowi. A ksišdz prałat powiedział, że nie może jej przyjšć.
Obawia się, że kiedy ludzie zobaczš go, jak zrywa plakaty wybor-
cze, przypiszš temu działaniu znaczenie polityczne. I nikt na
ochotnika nie podjšłby się tego zadania. Chyba, że praca zostałaby
wykonana przez osoby naznaczone przez gminę, co wykluczyłoby
nieprzyjemne dwuznacznoœci.
Peppone miał żyły na szyi nabrzmiałe jak korzenie dębu. Za-
cisnšł zęby, a chwilę potem wrzasnšł:
84
- Stawiam wniosek, żeby ksišdz prałat poszedł do diabła razem
z całš swojš bandš!
- Przyjęte przez aklamację - odpowiedzieli wszyscy radni,
oprócz Spilettiego, ma się rozumieć.
Mimo to sprawa nie została rozwišzana. Peppone spostrzegł to
następnego ranka, kiedy Chudy przyszedł ostrzec go, że na placy-
ku przykocielnym dzieje się co nie tak.
Peppone poleciał na placyk i zobaczył mnóstwo ludzi ze-
branych przed plebaniš.
A porodku zgromadzenia stał don Camillo. Wyniósł na dwór
łóżko, stół, krzesło, parawan, miednicę i komodę, a teraz siedzšc
na łóżku, wyjaniał:
- Tak, spałem tu dzi w nocy; miałem szczęcie, bo nie padało.
- A jak będzie padać, proszę księdza?
- Synu, otworzę parasol! Przecież nie mogę mieszkać w domu
bez wiatła i bez powietrza. W domu z zatkanymi wszystkimi
oknami... Ale nie narzekam. Trzeba mieć cierpliwoć. Siódmy
czerwca już niedaleko, a po siódmym, jak już skończš się wybory,
będę miał prawo zerwać plakaty, które mi nakleili na okiennicach,
i otworzę sobie okna. Nie narzekam, a nawet dziękuję Bogu, że
plakat na drzwiach nakleili mi w ten sposób, że mogę je otworzyć,
nie zrywajšc go. A to znaczy, że do siódmego czerwca będę
mieszkał na placyku.
Wtršcił się Barchini, który nie spostrzegł Peppona:
- Proszę księdza, to, co ksišdz robi, przecież to szaleństwo!
Niech ksišdz zdziera plakaty i wraca do domu! Zobaczy ksišdz, że
nikt nie odważy się ani pisnšć!
Don Camillo rozłożył ręce i pokręcił głowš:
- Synu, ty oczywiœcie nie wiesz, co to za typy, ci co nakleili mi
te plakaty. Nie wiesz, że w Czechosłowacji w 1948 przykleili taki
plakat jak ten na drzwiach domu jakiegoœ biednego proboszcza
i potem, jak proboszcz go zdarł, gnębili go procesem za
działalnoć prowokacyjnš i sabotażowš?
- Ale oni tu nie rzšdzš! - zawołał Barchini.
- A jeżeli wygrajš wybory? - westchnšł don Camillo. - To kto
mnie uratuje? Nie, dzieci, ja nie chcę kłopotów. Ja jestem biednym
85
starym księdzem nastawionym pokojowo, który chce żyć w wię-
tej zgodzie z Bogiem i z ludŸmi.
Jaka staruszka powiedziała wielce zaaferowanym głosem:
- Ma rację, biedny don Camillo! Wy nie wiecie, co to za ludzie,
ci bezbożnicy!
To była akcja wołajšca o pomstę do nieba i Peppone nie
zdzierżył.
Zwiał stamtšd biegiem i w dziesięć minut póniej nadeszła
ekipa z wiadrami, szczotkami, drabinami, gšbkami, skrobaczkami
i od razu wzięła się z zapałem do zdzierania plakatów z plebanii.
Robota trwała dwie godziny i w końcu don Camillo rozłożył
ręce i wzniósł oczy do nieba.
- Jezu, popatrz, co mi zrobili z fasady plebanii! Jezu, powiedz
sam, czy biednego księdza, który odejmuje sobie chleb od ust...
Nie mógł dalej mówić, bo nadeszli murarze i tynkarze dowo-
dzeni przez Szarego we własnej osobie.
- Proszę księdza - powiedział szeptem Szary - proszę, niech
ksišdz nie przesadza.
Don Camillo dłużej nie przesadzał i wrócił do domu ze wszyst-
kimi swoimi klarnetami.
A plebania miała odnowiony front.
Na kolejnym posiedzeniu rady gminnej Peppone zwrócił się do
opozycji:
- Szanowna mniejszoć zadowolona? - spytał agresywnie.
Spiletti rozłożył ręce.
- Żeby odpowiedzieć, muszę najpierw uzyskać informację, kto
zlecił wykonanie prac przywracajšcych plebanię do poprzedniego
stanu.
- A niby kto mógł zlecić? - wrzasnšł Peppone. - My!
- Wy w sensie zarzšdu gminy, czy w sensie partii komunis-
tycznej? Bo byłoby nie do przyjęcia, gdyby za szkody wyrzšdzone
przez partię komunistycznš płacił zarzšd gminy!
- My, w sensie Giuseppa Bottazziego, prywatnego miesz-
kańca, który, żebycie wreszcie z tym skończyli, zapłacił ze swo-
jej kieszeni! - zawołał Peppone.
Spiletti pokręcił głowš.
86
- Opozycja owiadcza, że jest nieusatysfakcjonowana. Obywa-
tele żšdali interwencji gminy dla usunięcia szkaradziejstwa,
chcšc, by obcišżono póniej kosztami partię odpowiedzialnš za
owo szkaradziejstwo. To nie do pojęcia, żeby zarzšd gminny ze-
zwolił prywatnemu obywatelowi zastępować go w czynnoœciach,
które muszš należeć do wyłšcznej kompetencji samego zarzšdu.
Tak więc wyrażamy naszš pełnš dezaprobatę dla niedbalstwa
wójta Giuseppe Bottazziego, który toleruje nie dajšcš się tolero-
wać samowolę obywatela Giuseppe Bottazziego, a wszystko to dla
korzyœci towarzysza Giuseppe Bottazziego i jego partii.
Peppone był tak czerwony na twarzy, że wydawał się aż czarny.
- A dla Giuseppe Bottazziego, kandydata na mordercę, nic nie
ma? - wy dyszał Peppone zaciskajšc pięœci.
Spiletti nie przecišgał więcej struny.
- Opozycja nie widzi koniecznoci zwiększania liczby Bottaz-
zich i uważa incydent za zakończony.
Peppone miał poczucie humoru, więc odpowiedŸ Spilettiego
sprawiła, że natychmiast spadło mu ciœnienie. A nawet tak go to
rozbawiło, że po skończonym posiedzeniu wzišł opozycję pod
ramię i chciał jš zaprosić na wino.
Ale sam miał ciężki dowcip, więc wieczorem przeszedł się do
don Camilla, żeby trochę pogadać.
- Proszę księdza - powiedział Peppone - farsa się skończyła.
Nic mnie to nie obchodzi, że wyszedłem na głupka. Ale teraz nie
trzeba zaczynać znów od poczštku. Bo w przeciwnym razie ta
farsa skończy się tragediš. I to od księdza zależy.
- Ode mnie?
- Proszę księdza, niech ksišdz zostawi politykę.
Don Camillo westchnšł.
- Peppone, jak by to było, gdybyœ w swoim warsztacie harto-
wał stalowe dłuto, a ja bym ci mówił: "Rób dalej swojš robotę, ale
wyga ogień". Co by mi odpowiedział?
- Odpowiedziałbym, że jestecie głupi, bo żeby hartować stal,
trzeba jš rozgrzać do czerwonoœci w odpowiednim momencie,
a żeby jš rozgrzać, potrzebny jest ogień.
87
- A więc, Peppone, ogień nie jest twoim wymysłem, ale jest
czym niezbędnym.
- Rozumie się.
- Tak samo dzieje się ze mnš. To nie animozje polityczne
pchajš mnie do tego, by mówić o ekskomunice, Peppone. Ja
muszę to robić. A gdybym tego nie robił, to byłbym najgorszym
z kapłanów. Postaraj się zrozumieć.
Peppone spojrzał na niego ponuro.
- Zrozumiałem, proszę księdza. Ale ksišdz nic nie zrozumiał.
Peppone poszedł sobie, a don Camillo dalej radonie kroczył po
słusznej drodze. I za każdym razem, kiedy zwracał się do swoich
wiernych, zauważał na wstępie:
- Bracia, muszę wam powiedzieć, że dwa i dwa to cztery. Jeœli
ten wynik komu się nie podoba, kto ma swoje osobiste zdanie
w sprawie matematyki, to czy mam wam mówić, że dwa i dwa to
pięć? Sš tacy, którzy w opium znajdujš jedynš radoć, jakš niesie
im życie. Czy ja mogę mówić, nie drażnišc ich, że opium to
trucizna?
Ale Peppone nie mógł tego strawić i z dnia na dzień wpadał
w coraz większš wciekłoć.
I tak się zatruł tym jademť że stracił wszelkš kontrolę nad
rozsšdkiem.
Tego wieczoru don Camillo jadł włanie kolację, kiedy kto
zapukał w okno jadalni.
Poszedł więc wyjrzeć, a kiedy rozpoznał typa, pomaszerował do
sieni i otworzył drzwi. Typ wlazł, a don Camillo niczego nie
podejrzewajšc, powrócił do jadalni, poleciwszy mu zamknšć
drzwi.
Ledwo don Camillo usiadł, kiedy na progu jadalni pojawił się
tamten. Ale nie był sam. Za nim stała cała drużyna Peppona
w komplecie i wszyscy mieli mało obiecujšcy wyraz twarzy.
- No już dobrze, a cóż to znowu za historia? - spytał ostrożnie
don Camillo. Czterech czy pięciu stanęło mu za plecami, inni po
bokach.
- Proszę starać się zachować spokój, proszę księdza - powie-
88
dział Peppone wchodzšc i zamykajšc za sobš drzwi. - Niech
ksišdz się dalej posila. A my zajmiemy się swojš robotš.
Zbliżył się Chudy, który miał w prawej ręce wiadro pełne kleju,
a w lewej rulon papierów.
Postawił wiadro na ziemi, zanurzył w nim szeroki pędzel i prze-
jechał klejem po œcianie na wprost don Camilla.
Potem przejechał po odwrocie plakatu i przykleił go starannie
do œciany.
Następnie przykleił plakaty na drzwiach wyjœciowych i na
drzwiach od szafy.
- Zrobione - powiedział w końcu.
Don Camillo popatrzył na plakaty, a potem na Peppona.
- To jest najgorsze łajdactwo, jakie mogłe wymylić
- stwier-
dził don Camillo.
- Nie gorsze łajdactwo od tego, jakie mi ksišdz robi, wkradajšc
się podstępnie do domów, ukrywajšc się w niewinnych duszach
starców i niewiast. To jest o wiele gorsze pogwałcenie spokoju
domowego, niż to tutaj. W każdym razie mamy nadzieję, że teraz
ksišdz zrozumiał, jak już wyjanilimy to księdzu na konkretnym
przykładzie.
- Dobrze - burknšł don Camillo. - Zapamiętajcie sobie, że za
tę zniewagę mi zapłacicie!
Chudy zamiał się szyderczo.
- Wszystko dobrze zorganizowane, proszę księdza. Nie może
ksišdz nic zrobić, bo nie ma ksišdz œwiadków.
- Bóg to widział!
- Testimonis unus, nientoribus! - zachichotał Chudy.
- Nie martw się o to, młodzieńcze - odparł spokojnie don
Camillo. - Bóg jest takim wiadkiem, że za dwóch wystarczy.
Zobaczycie.
Wyszli przez ogród i don Camillo został sam, patrzšc na plakaty
przyklejone na œcianie, na drzwiach i na szafie.
- Jezu - powiedział don Camillo - dlaczego na nich wszystkich
nie zeœlesz gromu?
- To kwestia zasad, don Camillo. Jeżeli nie zsyłałem gromów,
kiedy mnie przybijali do krzyża, jak mogę to uczynić teraz, za to,
89
że przykleili trzy kawałki papieru na œcianie twojego domu? Po-
myl, don Camillo, mogłoby to wyglšdać na akcję utrudniajšcš
wolny udział w wyborach.
Don Camillo schylił głowę.
Następnego dnia znalazł się kto, kto zobaczył plakaty przykle-
jone w pokoju don Camilla i rozniosło się, mimo że don Camillo
starał się ucišć wszelkie gadanie, żeby z atmosfery, i tak już
goršcej, nie zrobić atmosfery nie do wytrzymania. Ale któregoœ
dnia Chudy przyleciał zdyszany do Domu Ludowego i przyniósł
nowiny Pepponowi i sztabowi głównemu:
- Don Camillo przeszedł do kontrataku! Żeby zemcić się za
tamtš nauczkę, powiedział że...
Słowa przypisane don Camillowi były tak œmieszne i nie-
poważne, że wszyscy o mało nie pękli ze œmiechu.
- Widać, że już rzeczywicie goni w piętkę! - podsumował
Peppone. - Kiedy ksišdz ucieka się do podobnych sztuczek, to już
koniec z nim! To wielkie zwycięstwo moralne. To jest całkowite
zdruzgotanie przeciwnika.
Sprawa został przedyskutowana i wszyscy byli zadowoleni, aż
w końcu Peppone wniósł sensowne zastrzeżenie.
- Sš to jednak zwykłe pogłoski. Żeby móc to odpowiednio
wykorzystać, potrzebny byłby dowód.
Chudy pokiwał głowš.
- Łatwo powiedzieć! Trzeba by przynajmniej sfotografować
dokument.
- Nie trzeba - wyjanił Peppone - wystarczy obejrzeć. Jeœli
zostały dokonane zmiany, możemy zmusić go do wypisania doku-
mentu, a wtedy wszyscy spostrzegš. Porozmawiamy o tym, jak
nadejdzie pora. Na razie nikt nic nie wie.
Nikt więcej o tym nie mówił i wydawało się, że sprawa odeszła
w zupełne zapomnienie. Był jednak ktoœ, kto doskonale o niej
pamiętał.
Dlatego też pewnego razu, kiedy don Camillo został w koœciele
aż do północy, żeby przestudiować pewien utwór na fisharmonię
i przerobić go na piosenkę, którš dzieci miały zapiewać na przy-
90
jazd biskupa, usłyszał nagle, że coœ jest nie tak. Odwróciwszy się
gwałtownie, znalazł się twarzš w twarz 2 jakimœ otulonym
w płaszcz intruzem.
Skoczył na równe nogi i złapał ciężki wiecznik z bršzu stojšcy
w pobliżu.
- Precz stšd! - rozkazał don Camillo.
- Nie ruszę się, póki nie zobaczę ksišg - odparł intruz pozwa-
lajšc, by płaszcz zsunšł mu się z ramion.
Miał w rękach potężnš sztabę i perspektywa pojedynku o tej
godzinie nie była zachęcajšca dla don Camilla.
- Zwariowałeœ, Peppone?
- Proszę księdza, chcę zobaczyć księgi, bo jak nie, to zwariuję.
- Księgi?
- Tak, księgi parafialne. Chcę zobaczyć, czy to prawda, że
ksišdz z zemsty wykrelił nasze nazwiska.
Sprawa była na tyle poważna, że don Camillo opucił wiecznik.
- Jezu! - zawołał, wznoszšc oczy do nieba. - To już gorzej niż
wariat. On skretyniał!
- Chcę zobaczyć księgi! - powtórzył ponuro tamten. -
Wszyscy mówiš, że wykrelił ksišdz nasze nazwiska,
- A w jakim celu?
- Żeby wyeliminować nas ze spisu chrzeœcijan.
Don Camillo spojrzał zdumiony na Peppona, potem zbliżył się
do wielkiej szafy pełnej starych ksišg. Znalazł tę, która go inte-
resowała (wiedział jaki rocznik, bo don Camillo urodził się w tym
samym roku co Peppone) i położył jš na fisharmonii.
- Sam zobacz.
Peppone przekartkował księgę. Sprawdził to, co chciał spraw-
dzić.
- A inni? - spytał.
- Znasz daty; ja posunę się z mojš robotš, a ty tymczasem
znajd sobie księgi i zobacz.
Don Camillo siadł z powrotem do fisharmonii i podjšł na nowo
komponowanie piosenki.
I od razu spostrzegł, że melodia przychodziła mu z ogromnš
łatwociš. Tak, że po pół godzinie skończył.
91
A wtedy zagrał całš od poczštku, podkładajšc słowa.
A kiedy skończył, był podekscytowany.
- To chyba Marsy lianka! - burknšł Peppone, który po spraw-
dzeniu ksišg został, żeby posłuchać.
Rzeczywicie, gdyby dzieci przywitały biskupa piewem tego
hymnu, to stary biskup chyba by zwštpił.
Don Camillo zdawał sobie z tego sprawę, ale nie martwił się
tym, raczej cieszył. Ale nie ujawnił stanu swojej duszy przed
Pepponem. A nawet spojrzał na niego krzywo i spytał napastliwie:
- No i co?
- W porzšdku - odrzekł Peppone.
- Fakt, że wcišż jest się na liœcie chrzeœcijan, nie powinien
stwarzać ci złudzeń. I tak na koniec zapłacisz za wszystkie swoje
œwiństwa, które popełniłeœ!
- To moja sprawa - stwierdził Peppone. - Ważne, żeby być na
liœcie.
Słoniowe œlubowanie
Piorun zwany Piórem był psem don Camilla. A Cabazza An-
tenore zwany Piorunem był jednym z ludzi Peppona.
Z dwóch Piorunów, tym, który miał więcej rozumu, był bez
wštpienia pies don Camilla; to tak, żeby pokrótce dać wyob-
rażenie o Piorunie na dwóch nogach, który jest obiektem naszej
opowieœci.
Piorun był powolnym i masywnym osiłkiem, kimœ w rodzaju
słonia, który puszczony wolno parł do przodu z wdziękiem i nie-
ugiętš wolš gruboskóra. Doskonale wykonywał rozkazy, lecz naj-
większš troskš Peppona było włanie to, żeby mu ich nie wyda-
wać.
Tak więc Piorun prowadził swojš działalnoć wojujšcego ko-
munisty głównie w gospodzie w Molinetto, gdzie spędzał prawie
cały czas wolny od pracy na graniu w karty.
Miał hyzia na punkcie scopy i, ze względu na swojš wspaniałš
pamięć, okazywał się niebezpiecznym przeciwnikiem. Oczywi-
œcie powodzenie w kartach nie zawsze zależy od dobrej pamięci,
więc Piorun od czasu do czasu dostawał doć solidne cięgi.
93
Ale do tej pory nie zdarzyło mu się jeszcze to, co mu się
przytrafiło owej soboty, kiedy grał z Cino Biolchim.
Bo faktycznie, kiedy zasiadał do stołu, miał pięć tysięcy, a po
pięciu godzinach gry już ani lira w kieszeni.
Piorun w obliczu kolosalnej klęski był jak ogłupiały i nie chciał
przyjšć do wiadomoci, że ma wrócić do domu kompletnie osku-
bany.
- Rewanż! - wy dyszał w pewnej chwili, łapišc karty roztrzę-
sionymi rękami.
- Dałem ci go już trzydzieci tysięcy razy! - odrzekł Cino
Biolchi. - Teraz już doć.
- Zagrajmy rewanż nad rewanżami i jak wygram, odbiorę so-
bie moje pięć tysięcy.
- A jak przegrasz? - spytał Cino Biolchi.
Piorun otarł czoło spływajšce potem.
- Nie mam więcej pieniędzy - wybełkotał. - Ale zagram
o wszystko, co chcesz.
Biolchi zaczšł się miać.
- Nie gadaj głupstw; wracaj do domu i przepij się z tym.
- Chcę rewanżu! - ryknšł Piorun. - Gram, o co chcesz. Gadaj!
Biolchi był z gatunku osobliwych typów.
- W porzšdku, zgadzam się. Pięć tysięcy lirów za twój głos.
Piorun popatrzył na niego osłupiały.
- Mój głos? Co to znaczy?
- To znaczy, że jeżeli wygrasz, zabierzesz pięć tysięcy lirów.
A jeżeli przegrasz, to zobowišżesz się oddać swój głos nie na
twojš partię, ale na tę listę, którš ja wybiorę.
Piorun nie chciał wierzyć, że Biolchi mówi na serio, ale wresz-
cie zgodził się.
W końcu miał przecież nóż na gardle! Albo się zgadza, albo nic
z tego... Biolchi wyłożył na stół banknot pięciotysięczny i podał
Piorunowi kartkę i długopis.
- Pisz: Ja niżej podpisany Cabazza Antenore zobowišzuję się
moim słowem honoru głosować 7 czerwca na listę... Napisz datę
i podpisz. Nazwę partii sam wstawię według własnego uznania
i kiedy mi się będzie podobało.
94
Piorun napisał to, co miał napisać, potem spojrzał ponuro na
Biolchiego.
- Ale zostanie to między nami, a przed siódmym czerwca mam
prawo do rewanżu.
- Zgoda.
Peppone wychodził włanie z Domu Ludowego, kiedy pojawił
się przed nim Piorun.
- Szefie, jestem zrujnowany. Grałem z Biolchim i wszystko
straciłem.
- Tym gorzej dla ciebie. To sš sprawy, które mnie nie inte-
resujš.
- A włanie, że cię interesujš. Przegrałem pienišdze i głos.
Piorun opowiedział, jak się sprawy miały i na koniec Peppone
zaczšł się miać.
- Miej to w nosie, głosowanie jest tajne; kiedy będziesz w kabi-
nie, oddasz głos na swojš listę i nikt się o niczym nie dowie.
Piorun pokręcił głowš.
- Nie da się. Podpisałem papier.
- Papier to papier; jest bezwartoœciowy.
- Dałem słowo honoru i ucisnęlimy sobie ręce.
Ja dotrzymuję
słowa. Nie jestem łajdakiem.
Piorun miał w sobie więcej ze słonia niż z oszusta. Zamiast
rozumu posiadał silnik od traktora, a jak wiadomo silniki sš z żeli-
wa i majš swojš okrelonš zasadę działania, której nikt nie może
zmienić, o ile oczywicie nie chce nic rozwalić na siłę.
Peppone, doskonały znawca silników, spostrzegł, że sprawa jest
o wiele poważniejsza, niż mu się na pierwszy rzut oka zdało.
Piorun nigdy w życiu nie mógłby nie dotrzymać słowa.
- Dobra, Piorun, jutro na spokojnie o tym pogadamy.
- O której?
- O dziesištej trzydzieci pięć - odparł Peppone ze złociš.
I powiedział: "O dziesištej trzydzieci pięć" zamiast: "Id do
diabła ty i tobie podobni łajdacy". Ale o dziesištej trzydzieci pięć
następnego ranka Piorun pojawił się w warsztacie i powiedział:
- Szefie, jest dziesišta trzydzieci pięć.
95
Piorun na pewno nie spał tej nocy; czekał nieruchomo przed
kowadłem, a oczy miał zmęczone i pełne przerażenia.
Pierwsza myl, jaka wpadła Pepponowi do głowy, to żeby dać
Piorunowi młotem po łbie i to była myœl nawet uzasadniona i logi-
czna.
Ale potem zrobiło mu się żal biedaka, więc poprzestał na od-
rzuceniu młota.
- Jeste naprawdę godny pożałowania! - wrzasnšł Peppone.
- Zasługujesz na to, żebym cię kopniakiem wywalił z partii. Ale
mamy teraz wybory na głowie i nie możemy sobie pozwolić, żeby
przeciwnicy wykorzystali tę historię. Masz tu pięć tysięcy lirów,
id do tego łajdaka i niech ci odda kartkę. Jeżeli nie będzie chciał
cię zwolnić z przyrzeczenia, przyjd mi powiedzieć.
Piorun schował do kieszeni pięć tysięcy lirów i zniknšł.
Nie minšł nawet kwadrans, a już był z powrotem.
- No i co? - spytał Peppone.
- Nie chce.
Peppone włożył marynarkę i kapelusz i pędem wybiegł z warsz-
tatu.
- Czekaj tu na mnie.
Biolchi przyjšł Peppona nadzwyczaj uprzejmie.
- W czym mogę być pomocny, panie wójcie?
- Daj spokój z wójtem! Tutaj chodzi o tego nieszczęsnego
Pioruna. Bierz te pięć tysięcy i zwolnij go z zobowišzania. Wczo-
raj był pijany.
- Nie był pijany, ale w pełni władz umysłowych. To on nalegał.
Umowa jest jasna: do siódmego czerwca jestem do jego dyspozy-
cji, jeli chodzi o rewanż.
- Biolchi - odparł Peppone - gdybym złożył karabinierom
doniesienie o tej mierdzšcej sprawie, to poszedłby co najmni
ej
siedzieć. Ale ponieważ nie chcę robić z tego sprawy publicznej,
ostrzegam cię, że jeżeli nie oddasz mi tego papieru, rozpłaszczę
cię na œcianie jak afisz.
Biolchi umiechnšł się leciutko:
- A tobie się wydaje, że nie doniósłbym karabinierom o na-
paci. Nie opłaca ci się to, Peppone.
96
Peppone zacisnšł pięci, ale zrozumiał, że Biolchi jest górš.
- W porzšdku, Biolchi. Ale jeżeli nie jeste ostatnim łotrem, to
zagraj ze mnš, zamiast rewanżu z tym nieszczęœnikiem Piorunem.
Biolchi zamknšł drzwi od jadalni, wycišgnšł z szuflady talię
kart i siadł do stołu.
Peppone zajšł miejsce naprzeciw niego.
To była historyczna partia scopy, ale w końcu Peppone musiał
wycišgnšć pięciotysięczny banknot i odejć z niczym.
Wieczorem odbyło się zebranie sztabu głównego w Domu Ludo-
wym. Peppone przedstawił sprawę z należnš powagš i zakończył:
- Ten nicpoń nie należy do żadnej partii, ale zdecydowanie jest
przeciwko nam. Musimy skończyć tę historię bez rozgłosu, bo
inaczej zrobi się z tego draka. W jaki sposób możemy to załatwić?
- Z pewnociš nie za pomocš scopy - mruknšł Chudy.
- Biolchi w scopę pożre każdego żywcem. Spróbujmy pertrak-
tować, proponujšc dziesięć tysięcy lirów zamiast pięciu.
Było już póno, ale i tak poszli zapukać do drzwi Biolchiego.
Był jeszcze na nogach i wyglšdało na to, że nie zamierza wcale
ić do łóżka. Musiała mu się przytrafić jaka bieda.
- Biolchi - powiedział spokojnie Peppone - interes to interes.
Dlaczego nie mielibymy się dogadać co do ceny?
Biolchi zrezygnowany rozłożył ręce.
- Za póno. Dopiero co wyszedł ode mnie Spiletti; wygrał
piętnacie tysięcy i zobowišzanie Pioruna.
Peppone podskoczył.
- Biolchi, jeste łajdakiem: umowa z Piorunem miała zostać
między nim a tobš.
- No właœnie - odparł zaczepnie Biolchi. - Miało to zostać
między nami dwoma, a pierwszym, który złamał umowę, był
włanie Piorun, bo wmieszał w to ciebie. Tak więc ja jestem
w porzšdku, jeli wcišgnšłem w to kogo z mojej strony. Ale
przegrałem ten papier i Spiletti zobowišzał się, że nie rozgłosi
publicznie całej sprawy, a do siódmego czerwca musi dać rewanż
Piorunowi.
Szkoda gadać! Dokument był w rękach szefa klerykałów.
Można sobie wyobrazić, jaki użytek zrobi z tego przeklęty Spiletti.
97
Wrócili razem do siebie, gdzie czekał niespokojny Piorun.
- Nie ma co dyskutować! - zawołał Peppone. - Trzeba temu
zapobiec. Jutro rano ogłosimy komunikat o wyrzuceniu Pioruna.
Piorun spojrzał na Peppona, jakby tu chodziło o jakieœ
niezwykłe zjawisko.
- Szefie, jak powiedziałeœ? - wybełkotał.
- Powiedziałem, że od tej chwili jesteœ wydalony z partii za
niegodne postępowanie. I twoje wydalenie zostanie antydatowane
na trzy miesišce wstecz.
Peppone i cała banda gotowi byli stawić czoło kataklizmowi,
jaki mógłby wyniknšć z nieuchronnego napadu szału Pioruna.
Tymczasem nic takiego się nie stało; Piorun pobladł i wzruszył
ramionami.
- Masz rację, szefie - westchnšł głosem, który zdawał się nie
należeć do niego. - Dobrze robisz, że wyrzucasz mnie jak psa.
Wycišgnšł z portfela legitymację partyjnš i delikatnie położył
na biurku.
- Nie wyrzucamy cię jak psa! - zawołał Peppone. - Udajemy,
że cię wyrzucamy, żeby zadać cios klerykałom. Po wyborach
złożysz porzšdnš samokrytykę i przyjmiemy cię z powrotem.
- Mojš samokrytykę złożę od razu; potwór jestem - powiedział
smutno Piorun. -1 jeżeli teraz jestem potworem, to po wyborach
też nim będę. Tak więc nie ma co się łudzić, że się zmienię.
Piorun poszedł sobie, ale zanim Peppone i jego wspólnicy mogli
zaczšć mówić, musiał minšć jakiœ czas, bo odwrót biednego po-
tworzyska był po prostu rozdzierajšcy.
- Przygotujemy teraz komunikat - powiedział Chudy. - Ale
nie będziemy się z nim wychylać. Kto wie, może Spiletti dotrzyma
słowa?
- Nie znasz tego typa! - odpowiedział Peppone. - Ale zróbmy,
jak mówisz.
Następnego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego i wyda-
wało się, że również podczas następnych dwudziestu czterech
godzin wszystko powinno pozostać bez zmian, aż tu nagle nad
wieczorem przyleciała do Domu Ludowego żona Pioruna.
98
Była niesamowicie wzburzona.
- On zwariował! - wyjęczała. - Od czterdziestu oœmiu godzin nic
nie je. Cały czas leży w łóżku. Nie odzywa się. Na nikogo nie patrzy.
Peppone poszedł zbadać to niepokojšce zjawisko i kiedy zna-
lazł się przed łóżkiem, na którym leżał Piorun, stanšł w obliczu
niemego i nieporuszonego cielska.
Potrzšsnšł nim delikatnie, prosił, zwymylał, ale nie zdołał wy-
dobyć z niego ani słowa. Nie zdołał skłonić go do tego, by choć
przez chwilę porzucił swojš postawę doskonałej obojętnoœci wo-
bec spraw tego œwiata.
Wreszcie po jakim czasie Peppone stracił cierpliwoć.
- Jeżeli zwariowałe, to jutro wezwę pielęgniarzy z domu wa-
riatów i już oni się tobš zajmš!
Piorun opucił powoli prawe ramię i wycišgnšł co ze szpary
między łóżkiem a cianš.
Potem spojrzał na Peppona, a jego oczy mówiły: "Jeżeli przyjdš
ci z domu wariatów, już ja ich przyjmę jak należy."
Ponieważ Piorun ciskał teraz w ręku siekierę, Peppone dosko-
nale pojšł sens niemej wypowiedzi.
Odesłał wszystkich i kiedy zostali sami, zapytał:
- Nie możesz powiedzieć mnie, tylko mnie, dlaczego tak się
zachowujesz?
Piorun pokręcił głowš. Odłożył jednak na dół siekierę, otworzył
szufladę w szafce nocnej, wycišgnšł z niej notes i ołówek i zaczšł
z trudem pisać.
Potem podał kartkę Pepponowi.
Nie mogę mówić, ponieważ złożyłem lubowanie Madonnie, że
dopóki nie odzyskam mego papieru, nie będę mówił, nie będę jadł,
nie będę pił, nie ruszę się ani nawet nie pójdę za potrzebš.
Pozdrowienia - Cabazza Antenore
Peppone przeczytał, włożył kartkę do kieszeni, a potem zawołał
żonę i córki Pioruna.
- Nikomu nie wolno wchodzić do tego pokoju, jeżeli on nie
zawoła - to rozkaz. Zostawić go w spokoju - to rozkaz. To nic
99
poważnego, zwyczajny atak psychoanalizy. To pewien rodzaj mo-
ralnej grypy, wymagajšcej jedynie diety i odpoczynku.
Peppone odwiedził Pioruna następnego wieczoru.
- Tak jak wczoraj i przedwczoraj - powiedziała do niego żona
Pioruna.
- Dobrze - odrzekł Peppone. - Wszystko prawidłowo.
To samo powtórzyło się wieczorem czwartego dnia. A wtedy
Peppone, po wyjciu od Pioruna, skierował się prosto na plebanię.
Don Camillo siedział przy biurku i czytał dużš, odręcznie napi-
sanš kartkę.
- Proszę księdza - powiedział Peppone - zna ksišdz tę historyjkę
o pewnym kretynie, który przegrał w scopę swój głos, a potem...
- Nie wysilaj się, wiem - przerwał mu don Camillo. - Czytam
włanie z tej kartki! Wyglšda na to, że kto chce zrobić z tego
manifest.
- Aha, a więc to jak zwykle ten łajdak Spiletti, który dał słowo
honoru, że do siódmego czerwca nie ujawni tego publicznie i da
ofierze okazję rewanżu.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem natomiast, że manifest
będzie interesujšcy zwłaszcza z powodu fotokopii pewnego
odręcznego dokumentu, wystawionego przez głównego uczestni-
ka tej sprawy.
Peppone wycišgnšł z kieszeni karteczkę wyrwanš z notesu.
- O, tu, proszę księdza, powinien ksišdz opublikować również
kopię i tego odręcznie napisanego dokumentu, który główny boha-
ter wystawił mnie. Przez to historia będzie pełniejsza i bardziej
pouczajšca. Gdyż bohater niedługo raczej wykituje.
Peppone poszedł sobie, a don Camillo wrócił do odczytywania
słów zapisanych na karteczce.
Kwadrans póniej na plebanię przybył Spiletti.
- Proszę księdza, czy znalazł ksišdz jakieœ braki w moim proje-
kcie?
- Nie. Kłopot w tym, że dziesięć minut temu przyszedł tu
Piorun żšdajšc rewanżu.
- Rewanżu? - zawołał Spiletti. - Nie popuszczę mu ani trochę.
100
Zbyt wygodny jest dla mnie ten manifest i nie jestem skłonny
z niego rezygnować.
- Rozumiem, ale umowa...
- Umowa? Czy mamy się przejmować dotrzymywaniem
umów z ludmi, którzy ze zdrady i kłamstwa czyniš swojš nor-
malnš broń zaczepnš?
- Zgoda, drogi Spiletti, ma pan po tysišckroć rację. Ale faktem
jest, że Pioruna można się obawiać, kiedy jest normalny, a teraz
zrobił się na wpół oszalały. Jeżeli odmówi mu pan rewanżu, gotów
jest jak nic obedrzeć pana ze skóry. Propaganda to ważna sprawa,
ale własna skóra jeszcze ważniejsza.
Spiletti zastanowił się nad tym i przyznał, że don Camillo nie
we wszystkim się myli.
- Zagrać. Można i zagrać. A jeżeli przegram?
- Nie należy przegrywać, drogi Spiletti. Jeżeli udało się panu
pokonać Cina Biolchiego, to z łatwociš pobije pan tego
półgłówka Pioruna.
Spiletti pokiwał głowš:
- Nigdy nie udało mi się pokonać Cina Biolchiego, a tego
dokumentu wcale nie wygrałem, tylko mi go podarował. A on
jedynie odegrał komedię, żeby się pozbyć Peppona. Proszę księ-
dza, a dlaczego nie zagrałby ksišdz za mnie? Powiem, że przeka-
załem dokument i należy teraz do księdza. Z księdzem Piorun na
pewno nie będzie miał nic do gadania.
Don Camillo był Giuseppe Verdim scopy. Zachichotał.
- Jeli zagra ze mnš, to zetrę go w proch. Nie dam nawet pisnšć
temu nieborakowi. Wygramy, Spiletti!
Następnego dnia don Camillo poszedł do Peppona.
- Dokument jest teraz w moich rękach; jeżeli twój głodówko-
wicz chce go z powrotem, musi go ode mnie wygrać. Jeżeli przyj-
mie rewanż teraz, w porzšdku, bo jak nie, to zaraz wykorzystam
ten dokument.
Peppone spojrzał na niego oburzony.
- Jak biedak, który nie je prawie od tygodnia, może z księdzem
zagrać w scopę!
101
- Ty jeste takim samym biedakiem jak on, tyle, że jesz regula-
rnie; jak chcesz, możesz ze mnš zagrać.
- A żeby to...!
- Stoi: pięć tysięcy lirów za dokument.
Peppone wycišgnšł z portfela pięciotysięczny banknot i położył
na stole. Don Camillo położył na banknocie dokument.
To był ciężki bój i Peppone przegrał.
Don Camillo wsadził banknot do kieszeni i spytał:
- Wiesz już teraz, czy jeszcze raz chcesz?
Peppone wycišgnšł z kieszeni następne pięć tysięcy.
Zaczšł grać i grał jak wciekły pies. A don Camillo nie pozo-
stawał dłużny i grał jak dwa wciekłe psy, ale tym razem wygrał
Peppone.
- Oto bilet Pioruna, towarzyszu - powiedział don Camillo. - Ja
zadowolę się twoim pięciotysięcznym.
Peppone od kwadransa pilnował wyzwolicielskiego posiłku
Pioruna, kiedy zjawił się don Camillo.
- Piorunie - powiedział don Camillo - przegrałe pięć tysięcy
lirów z Biolchim, nieprawdaż?
- Tak - wybełkotał Piorun.
- Proszę, to twoje pięć tysięcy. Boska Opatrznoć ci je przy-
syła. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz oddawał swój głos. Nie
głosuj przeciwko wrogom Boga.
- Tak, wiem, to też było zawarte w œlubowaniu - wyjanił
nieszczęœliwy Piorun.
Peppone wyszedł i poczekał za drzwiami na don Camilla.
- Proszę księdza, jest ksišdz najperfidniejszš osobš na œwiecie.
Robi ksišdz z Boskiej Opatrznoœci dobrego wujka za moje pie-
nišdze!
- Drogi Boskiej Opatrznoci sš niezbadane, towarzyszu!
- westchnšł don Camillo, wznoszšc oczy ku niebu.
Historyczne
przemówienie
Na wiec dwudziestego szóstego trzeba przestudiować coœ eks-
tra - powiedział poważnym głosem Peppone.
Szary, Ostry i Chudy spojrzeli na niego nieco zakłopotani, ale
Peppone ich oœwiecił.
- Wypadło na to, że ostatni wiec jest nasz - powiedział. - Zabie-
rać głos na końcu jest korzystnie, bo oprócz wszystkiego nikt nie
może nam zaprzeczyć. Ale za to trzeba dobrze mówić. Nie możemy
wykpić się jednš ze zwykłych pogadanek. I nie możemy też wezwać
mówcy z zewnštrz. Tojestsprawa lokalna i musimy sami dać sobie
radę. Trzeba przygotować przemówienie j ak się patrzy. Historyczne.
Sztab główny rozpromienił się; jeżeli tylko o to chodzi, nie ma
co się przejmować.
- Jestemy górš, szefie - zawołał wesoło Chudy. - Rozgnie-
ciesz ich jak skórkę od figi!
Peppone pokręcił głowš:
- Takie przemówienie to wcale nie żarty! - burknšł. - Potrzeb-
ne jest specjalne przemówienie; żadne argumenty polityczne, tylko
103
administracyjne. Zrobiono tyle i tyle, a to trzeba jeszcze zrobić.
Czyli fakty. W polityce fakty sš faktami, nawet jeœli trzeba ich
dokonać. Pod warunkiem, że chodzi o rzeczy konkretne. Obiecywać
sprawiedliwoć społecznš - to jedno, a obiecywać pralnię miejskš
- to drugie. Teoria jest dobra jedynie w wyborach powszechnych.
W wyborach gminnych należy trzymać się praktyki. Nie jest łatwo
przygotować historyczne przemówienie o takiej tematyce.
Chudy stwierdził, że się nie zgadza; jeœli ktoœ wie, co chce
powiedzieć, to wszystko staje się łatwe.
- Ani trochę! - odparł Peppone. - Kiedy się robi historyczne
przemówienie, nie wystarcza wiedzieć to, co ma się mówić, trzeba
również umieć powiedzieć, co się chce powiedzieć. Przemówień
historycznych nie improwizuje się; należy je przestudiować, napi-
sać, ważšc dobrze każde słowo. W przemówieniach historycznych
każde słowo ma swoje znaczenie i musi być tym a nie innym.Tak
więc nie wystarczy, że się zna słowa, trzeba czuć ich znaczenie.
I dlatego należy pracować ze słownikiem w ręku.
- Szefie, ty masz słownik, więc jesteœ dobry! - wykrzyknšł
Chudy.
- Nie wystarczy sam słownik! - zawołał Peppone. - Oprócz
słownika potrzebny jest absolutny spokój. I właœnie po to was tu
wezwałem. Nie ma mnie dla nikogo, póki nie skończę pisać
przemówienia. Nawet gdyby wylatywał w powietrze Dom Ludo-
wy, przyjechał Togliatti, czy wybuchła rewolucja, nikt nie może
mi przeszkadzać. Nikt nie może przerwać mi wštku przemówie-
nia. Wyraziłem się jasno?
Zrozumieli doskonale.
- Szefie - powiedział Chudy - nawet gdybymy mieli postawić
przed twoim domem karabin maszynowy, nie pozwolimy nikomu,
żeby ci przeszkodził. My będziemy myleć o wszystkim.
Oto i całe wyjanienie tego, że w pewnym momencie Peppone
zniknšł z pola widzenia.
W takim właœnie momencie, dokładnie wtedy, gdy atmosfera
zaczęła się robić coraz gorętsza, bo zbliżał się dzień wyborów,
a przeciwnicy czerwonych pokazali pazury i obecnoć Peppona
104
byłaby jak nigdy potrzebna, żeby ukrócić ich reakcyjnš zuch-
wałoć, to włanie wted
y Peppone zniknšł.
Chory? Z misjš? Uciekł? Wydalony?
W warsztacie było cicho, a na opuszczonej rolecie naklejono
kartkę, która mówiła tylko to, co wszyscy wiedzieli: Zamknięte.
Drzwi i okna domu Peppona pozostawały zamknięte, dzieciaki
umieszczono u babki, a kiedy się ich pytało, gdzie jest ich ojciec
albo co robi, to nic a nic nie można się było dowiedzieć.
Zniknęła również żona Peppona.
Don Camillo wysłał na przeszpiegi wszystkich swoich szpicli,
postawił w pogotowiu wszystkie starowiny z miasteczka.
Sam osobicie poszedł się przepytać, docierajšc aż do drzwi
Peppona, ale tajemnica pozostała tajemnicš.
Jednakże w miasteczku, gdzie od wieków wie się wszystko
o wszystkich, podobna sytuacja nie mogła długo trwać.
I tak dotarła na plebanię pierwsza wiadomoć, że dom Peppona
nie stoi pusty. Żona Peppona była tam, widziano jš w oknie.
Potem wyszło na jaw, że Chudy co noc wchodzi tam z dużym
tobołkiem, a wraca z pustymi rękami.
Dozór został wzmożony. Chudego poddano obserwacji, dzięki
czemu okazało się, że każdego ranka jeŸdzi do Castelletto po
prowiant.
Ustalono, że iloć prowiantu jak najbardziej przemawia za
obecnociš dwóch solidnych gšb w otoczonym tajemnicš domu.
Kiedy potem ustalony został fakt codziennego kupowania przez
Chudego również cygar toskańskich, zdano sobie sprawę, że jeżeli
jednš z solidnych gšb była lubna żona Peppona, to włacicielem
drugiej musiał być osobiœcie sam Peppone.
Agenci prowokatorzy deptali Chudemu po piętach i pewnego
dnia, kiedy Chudy opił się lambrusco aż po czubek nosa, wpadł
w pułapkę.
Rozmowa, bardzo uprzejma, zeszła na politykę. Kto zauważył,
że wydaje mu się dziwne zniknięcie Peppona.
Kompan tamtego zamiał się sarkastycznie i stwierdził, że to
wcale nie jest dziwne.
- To rodzaj pietra z przedwczesnym zapłonem - powiedział.
105
- Już teraz jest pewien przegranej i nie ma odwagi pokazywać się
na oczy.
- Zobaczycie wy, no, jak usłyszycie historyczne przemówie-
nie, które pisze! - odpowiedziało lambrusco spoczywajšce w żo-
łšdku Chudego.
Don Camillo dowiedział się o tym pięć minut póŸniej i nie
przyłożył do tego najmniejszej wagi.
- Tylko tyle? - burknšł. - Nie warto nawet o tym mówić.
I rzeczywicie więcej już o tym nie mówił. A jednak tej samej
nocy jaki nieznany osobnik napisał smołš na œcianie domu Pep-
pona:
Tutaj spoczywa towarzysz Giuseppe Bottazzi,
który w wielkim skupieniu
pisze historyczne przemówienie na finał.
Teraz tylko trzeba się przekonać,
czy po napisaniu
będzie umiał je przeczytać.
Oczywicie z powodu nierozsšdnego epigrafisty, sprawa, która
- według pozbawionej emocji oceny don Camilla - w żaden
sposób nie zasługiwała nawet, żeby o niej wspominać, stała się
tematem numer jeden wszystkich rozmów więtokradczych
języków.
Języków, których na Nizinie było na szczęcie niewiele, jako że
każdy z mieszkańców miasteczka miał tylko jeden, a nie szeć,
czy siedem, jak by się to mogło wydawać po iloci kršżšcych
plotek.
Peppone, niczego nie wiadom, tworzył dalej swoje historyczne
przemówienie.
Żona, najwierniejsza i najbardziej milczšca, krzštała się os-
trożnie po cichym domu, chodzšc w miękkich pantoflach, żeby nie
przerwać wštku historycznego przemówienia.
Peppone nigdy w życiu tak się nie namęczył. Napracował się
bardziej, niż gdyby zrobił czterdzieœci metrów ogrodzenia z kute-
go żelaza i do tego jeszcze bramę.
106
Ale stawka była duża; inni chcieli zdobyć władzę w gminie za
wszelkš cenę, a Pepponowi i towarzyszom chodziło o to, żeby ich
wybrano po raz trzeci.
I z tego przymusu ważenia każdego słowa, wygładzania
każdego zdania, wyszło, że całe przedsięwzięcie okazało się
dłuższe i trudniejsze, niż Peppone to sobie wyobrażał, i dopiero
w pištek rano zostało skończone historyczne przemówienie, które
miał odczytać w sobotę wieczorem.
I wtedy okazało się, że w pewnym sensie przewidywania nie-
znanego epigrafisty były słuszne. Peppone nie był w stanie od-
czytać tego, co nabazgrał na stercie papierów.
Ale to też zostało przewidziane. Chudy czekał już od dwóch
dni; otrzymał powierzony mu cenny rękopis, wskoczył na moto-
cykl i ruszył jak błyskawica do miasta, gdzie jakaœ godna zaufania
towarzyszka maszynistka miała wystukać na maszynie ten cenny
tekst. Oczywiœcie w dwóch egzemplarzach.
Jeden dla Peppona, drugi dla Historii.
Było już póŸno i don Camillo szykował się do łóżka, kiedy
przyszła stara Carolina, biedaczka, która chodziła po okolicy zbie-
rajšc chrust i czerstwy chleb.
Miała jakš paczkę i oddała jš don Camillowi.
- Znalazłam to nad kanałem, niedaleko Piopazzy - wyjaniła.
- Pełno tam papierów. Może to co ważnego, niech ksišdz
ogłosi w kociele i znajdzie tego, kto je zgubił.
Stara poszła sobie, a don Camillo otworzył paczkę i rzucił
okiem na papiery.
I nagle aż podskoczył.
Miał w rękach historyczne przemówienie Peppona: oryginał
i dwa egzemplarze maszynopisu.
A Chudy siedział w tym czasie u stóp topoli nad brzegiem rzeki
i mylał o mierci.
Zgubił kopertę z przemówieniem. Wyleciała mu z kieszeni ma-
rynarki, kiedy wracał motocyklem na pełnym gazie.
Przemierzył dwa razy tę samš drogę, szukajšc nadaremnie jak
potępieniec, i w końcu ukrył się nad brzegiem rzeki.
107
"Jeżeli zjawię się z pustymi rękami, szef mnie zabije" - pow-
tarzał.
I prawdę mówišc, nie mylił się.
Peppone miał strasznš noc; ponieważ Chudy spóniał się, więc
zadzwonił do miasta, a maszynistka wyjaniła mu, że tamten wy-
jechał z robotš już cztery godziny temu.
A wtedy wezwał sztab główny i natychmiast zorganizowana
została akcja poszukiwawcza.
O czwartej nad ranem o Chudym nie było jeszcze żadnych
wieci i Peppone, który aż do tej chwili chodził wciekły po domu
tam i z powrotem, załamał się.
Powiedział: "Zdrada!" i pozwolił zanieć się do łóżka, gdzie
zapadł w kamienny sen, któremu towarzyszyła bardzo wysoka
goršczka.
Chudy wypłynšł gdzieœ około dziewištej; Szary znalazł go nie
wiadomo jakim cudem w domu i kiedy dowiedział się, że koperta
została zgubiona, poczuł, że tchu mu braknie.
Spojrzał przerażony na Chudego, a potem rzekł:
- Opłaca ci się chyba wyemigrować do Wenezueli.
Dyrektywy dla drużyn zostały uaktualnione, poszukiwania
trwały nadal. Ale teraz nie chodziło już o to, żeby znaleć Chude-
go, tylko zgubionš przez niego żółtš kopertę.
Tego rodzaju manewry i z takim rozdysponowaniem sił nie mogły
przejć niezauważone. Ludzie obserwowali, podpytywali, zagady-
wali, plotkowali, łšczyli słowa z faktami i po południu byli w stanie
wysnuć wniosek, że tekst słynnego przemówienia Peppona został
zgubiony i dlatego wieczorem Peppone znajdzie się w tarapatach.
A to znaczyło, że wieczorem całe miasteczko wylegnie na plac.
Całe. Również i chorzy, bo nikt nie chciał stracić takiego przed-
stawienia.
Wiec był wyznaczony na dziewištš wieczór, ale już o wpół do
dziewištej plac był zapchany do ostatecznoœci.
Dopiero w tym momencie ludzie ze sztabu głównego zdobyli
się na odwagę i obudzili Peppona.
108
Trzeba się było dobrze namęczyć, żeby go zmusić do otworze-
nia oczu; miał wcišż bardzo wysokš goršczkę i nie dawał nawet
rady utrzymać otwartych powiek.
Wyjanili mu, że ludzie czekajš na placu i że trzeba coœ zdecy-
dować.
- Chudy? - spytał dalekim głosem Peppone.
- Odnaleziony - odrzekł Szary.
- Przemówienie? - wysapał Peppone.
- Zagubione - odparł Szary, zrobiwszy uprzednio dla pewnoœci
trzy kroki do tyłu.
Ale nie było potrzeby; Peppone był załamany, zrobił się z niego
cień człowieka.
Ograniczył się jedynie do zamknięcia oczu i westchnięcia.
- Szefie, co robimy? - omielił się niepokoić go Szary.
- Idcie wszyscy do diabła - odpowiedział jak przez sen Peppone.
- A ludzie? A partia?
- Do diabła również z ludmi i z partiš - zakomunikował
spokojnie Peppone.
To była katastrofa i ci ze sztabu głównego popatrzyli po sobie
zatrwożeni.
- Nic się nie da zrobić - zakończył Szary. - Nie pozostaje nam nic
innego, jak ogłosić to, że wiec jest odwołany, bo mówca zachorował.
Dokładnie w tym samym momencie pojawił się don Camillo.
Nie spodziewał się oczywicie zastać Peppona doprowadzone-
go do takiego stanu, więc stał, przyglšdajšc się zakłopotany
strzępowi człowieka spoczywajšcemu na łóżku.
Nic nie powiedział, nie dotknšł nawet łóżka, ale po jakiejœ
chwili Peppone otworzył jedno oko.
A potem drugie.
- Jeszcze nie przyszła pora na oleje więte - burknšł.
- Szkoda - odparł don Camillo.
- Może ksišdz sobie ić, nie potrzebuję księdza - stwierdził
Peppone.
- Zawsze będziesz mnie potrzebował, towarzyszu! - zawołał
don Camillo. I wycišgnšwszy z kieszeni dużš żółtš kopertę, rzucił
jš na łóżko.
109
Peppone sięgnšł rękš, wzišł kopertę, wycišgnšł zawartoć i po-
patrzył.
- SprawdŸ no, towarzyszu - zamiał się don Camillo. - Jest
wszystko, rękopis i kopie. Pamiętaj, że "nie do omminięcia" pisze
się przez jedno "m", i podziękuj proboszczowi.
Peppone powoli włożył z powrotem kartki do koperty, podniósł
się z trudem na łóżku, żeby usišć, popatrzył don Camillowi
w oczy, zacisnšł szczęki, a potem powiedział twardym głosem:
- Już wolę nie dziękować.
Miał dłonie jak łopaty; jednym ruchem rozdarł na pół kopertę
z całš zawartociš, potem, jakby ogarnięty nagłym szałem, podarł
obie częci na strzępki i z resztek dokumentu zgniótł grubš kulę
i wyrzucił przez okno.
Potem jednym susem wyskoczył z łóżka.
Była punkt dziewišta i ludzie na placu zaczynali już szemrać,
kiedy na trybunie zjawił się Peppone.
Nie miał już goršczki.
A nawet lepiej, ogarnęła go innego typu goršczka, co dało się
poznać po sposobie, w jaki powiedział: "Obywatele".
Ludzie zamilkli i Peppone zaczšł mówić.
Improwizował; powiedział dwadzieœcia razy "moziemy" za-
miast "możemy". Powiedział "ja się wydaję" zamiast "mnie się
wydaje", wspomniał o "nemezis historycznej" i "nemezis geo-
graficznej", ale czuło się, że te niezgrabne słowa wydobywajš się
z tak'ogromnego serca, że w końcu nawet najbardziej Ÿle nasta-
wieni musieli stwierdzić: "To zdolny człowiek".
I tak się złożyło, że Chudy nie musiał emigrować do Wenezueli,
a Peppone został ponownie wybrany wójtem bez obowišzku
dziękowania don Camillowi, ale za to z obowišzkiem podzięko-
wania Boskiej Opatrznoci, że uniemożliwiła mu wygłoszenie
przemówienia historycznego, ale idiotycznego. A don Camillo
w głębi duszy nie był nadmiernie pognębiony całš sprawš, bo
wiedział, że w polityce często można skorzystać dużo więcej od
przeciwników niż od przyjaciół.
Spis treœci
Od Wydawcy .......
Droga Dobra .......
Ciężarówka trojańska ....
Złodzieje rowerów .....
Czerwony godzik i biały godzik
Nigdy nie jest za póŸno . . .
"Operacja - pies" .....
Wyborcze papierzyska ....
Ważne, żeby być na liœcie . .
Słoniowe œlubowanie ....
Historyczne przemówienie . .