Giovannino Guareschi
Rodzinka
Tytuł oryginału Corrierino delle famiglie
Teraz wam opowiem wszystko o sobie.
...Urodziłem się maja roku w Fontanelle di Roccabianca, uroczym i wesołym
miasteczku na Nizinie Parmeńskiej, i otrzymałem na imię Giovannino.
Moje pełne imię i nazwisko brzmi
Giovannino Guareschi i mam dokładnie tyle lat, ile może mieć młodzieniec urodzony
w roku. Mam dwoje dzieci, które bardzo lubię. Jedno nazywa się Alberto, drugie Carlotta.
Wynika to z tego prostego faktu, że jedno jest płci męskiej, a drugie żeńskiej. Również płci
żeńskiej jest ich matka, pani o wiele sympatyczniejsza, gdy była jeszcze panną. Moje dzieci i
żona mają wspólnie lat. Córka i matka mają razem lata, a syn i matka - lat. To wszystko, co
mogę powiedzieć o wieku mojej żony. Aby wam ułatwić rachunek, mogę dodać, że córka ma
lat...
Z dużym pożytkiem uczęszczałem do liceum klasycznego, gdzie nauczyłem się, jak
nie powinien pisać dziennikarz.
Potem uczęszczałem na uniwersytet, ale jak dotąd nie zdążyłem go ukończyć. Jedyny
kłopot polega na tym, że nie pamiętam, co studiowałem - prawo czy medycynę.
Piszę i rysuję, ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy uważam się za rysownika, czy
też za pisarza.
Jestem tytanem pracy i pod względem tym jestem radością mojej rodziny, a dzieci
często stawiają mnie za przykład swojej matce. Ja natomiast jestem głęboko wdzięczny moim
rodzicom, że wydali mnie na świat, a Opatrzności, że nie stworzyła mnie ani gorszym, ani
lepszym niż jestem. Chciałem być dokładnie taki, jaki jestem...
Spis treści
Przedmowa
Spadkobiercy
Patentowana drabinka
Podróż po Włoszech
Dwoje z rotundy
Świetny interes
„Rewolucja październikowa”
Furtka
Egzamin
Historia tysiąca lirów
Kobieta i”e”
Obcy
W niewoli snów
Szofer
Pisanie na murze
Współpraca
Dyplom pani nauczycielki
Brutalny pedagog
Smażenie wzbronione
Problemy naukowe
Hektar
Dzieci patrzą na nas
Szarozielony mundur
Administracja
Skwarki z boczku
Żegnajcie, lube wspomnienia
Antenat
Najmilszy podarek
Organizacja”M”
I dla mnie jakiś prawdziwy zawód
Twarz mediolańska
Usprawiedliwienie
Ankieta
Tort urodzinowy
W delegacji
Pokolenie Mucjusza Scewoli
Hamlet
Drwa
„Kompleks pomidorów”
Pospieszny numer
Przedmowa
Dlaczego wciąż mówię wam o sobie? Dlaczego od lat, co tydzień, informuję o swoich
osobistych sprawach te niespełna dwa tuziny moich czytelników?
Kimże ja jestem?
Czy jestem osobistością aż tak ważną, by budzić powszechną ciekawość i by ludzie
spragnieni byli najblahszych szczegółów mego prywatnego życia?
Na pewno nie. Jestem zwyczajnym człowiekiem i właśnie dlatego wydaje mi się, że
mówiąc o sobie i swojej rodzinie opowiadam niejako historię milionów zwykłych ludzi,
którzy swoim przeciętnym zdrowym rozsądkiem pomagają jakoś utrzymać w porządku cały
kram, czyli nasz świat. Kram, który ludzie”wyjątkowi”, ludzie”nieprzeciętni” usilnie starają
się swoją genialnością wykoleić.
Dlaczego opowiadam wciąż o sobie, o Marghericie, Albertinie i Pasionarii? Uważam
to za słuszne, zważywszy, że historycy i kronikarze troszczą się o przekazywanie potomnym
dziejów ludzi wyjątkowych, nikt natomiast nie zajmuje się dziejami ludzi zwyczajnych.
Giovannino, Margherita, Albertino i Pasionaria: kimże oni są, jeżeli nie
reprezentantami zwyczajnej rodziny?
Pewnie, jakież to może mieć znaczenie, że Margherita cierpi na”kompleks
pomidorów”, że Albertino interesuje się płcią rowerów, a Pasionaria woli maszynę do
korkowania butelek od najpiękniejszej lalki? Albo że
Giovannino ma taki, a nie inny zawód i że nosi właśnie takie wąsy, jakie nosi?
Nie ma doprawdy w tym wszystkim nic”wyjątkowego”, moja rodzina nie jest
rodziną”oryginalną” ani
Margherita kobietą”nieprzeciętną”. Ani też Albertino i Pasionaria nie są cudownymi
dziećmi.
Istnieje sto różnych odmian winorośli: są winogrona białe, czerwone i czarne, słodkie
i cierpkie, wielkie i drobne, ale z soku wyciśniętego ze stu winnych gron najrozmaitszych
odmian otrzymamy zawsze wino, nigdy zaś benzynę, mleko czy też lemoniadę. A tym, co się
liczy w każdej rzeczy, jest właśnie sok.
Sok żywotny rodzinki Giovannina jest taki sam jak w milionach innych zwyczajnych
rodzin; podstawowe problemy rodziny Giovannina są identyczne z podstawowymi
problemami milionów innych rodzin, bo wynikają z ich sytuacji rodzinnej, ta zaś z kolei
wynika z niemożności naruszenia zasad, które stanowią - i powinny stanowić - fundament
wszystkich zwyczajnych domów. Wszystkich, krótko mówiąc, porządnych domów.
A zatem, po co mówię wam wciąż o sobie i swojej rodzinie? Po to, by mówić wam o
was samych i waszych własnych rodzinach. Żeby razem uśmiechać się z naszych małych
powszednich kłopotów. Żeby odjąć tym małym biedom (małym nawet wówczas, kiedy są
wielkie) ponury odcień tragedii, jaki łatwo mogą przybrać, jeśli sieje szczelnie zamyka na
dnie duszy.
Ilekroć mam jakąś zgryzotę, uwalniam się od niej powierzając ją moim felietonom. A
ci spośród czytelników, którzy mają podobną zgryzotę skrytą na dnie duszy, znajdując ją tak
bez ogródek opisaną, także czują się od niej oswobodzeni.
Bo wtedy taka zgryzota z problemu ściśle osobistego zmienia się w problem ogólny.
A to już zupełnie inna historia.
Autor
Spadkobiercy
Jest taka jedna ulubiona zabawa mamuś, nieraz rozweselająca rodzinne wieczory.
Ojciec czyta swoją gazetę, dzieci bawią się grzecznie na podłodze. Matka siedzi
zapatrzona w przestrzeń, gdzieś w dal poprzez ściany pokoju, w zaświaty. Nagle wzdycha.
- Pewnego dnia - mówi cicho - pewnego dnia już mnie tu nie znajdziecie...
Dzieci, zaniepokojone, podnoszą głowy.
- Pewnego dnia - ciągnie matka, a w jej słowach daje się wyczuć subtelny, ale bolesny
niepokój - nie znajdziecie mnie tutaj, bo będę już pogrzebana w zimnej ziemi.
Niepokój dzieci wzmaga się.
- Biedna mama - głos jej brzmi jak jęk - biedna mama, samotna na smutnym,
milczącym cmentarzu...
Dzieci wstrzymują oddech, oczy mają pełne łez.
- Zimą będzie padał śnieg, lodowaty śnieg pokryje grób mamusi - wzdycha matka.
Ta wzmianka o lodowatym śniegu wprawia nieszczęsne dzieci w stan ponurej
desperacji: wybuchają płaczem i biegną z rykiem uściskać swoją mamusię, która tak się
wciągnęła w grę, że czuje się prawie zupełną nieboszczką.
- Biedne sierotki, któż was będzie wieczorem otulał kołderką? Czy nie zapomnicie
swojej biednej mamusi?
Dzieci szlochają coraz rozpaczliwiej.
- Przyjdziecie czasami położyć parę kwiatków na jej grobie?
Sierotki ryczą już na całego, ale ona nie ma nad nimi litości.
- Kiedy umrę, ten zegarek zostawię tobie, a tobie ten złoty łańcuszek...
Jest to jedna z ulubionych kobiecych zabaw.
A Margherita, obok innych poważnych defektów, ma i ten, że jest kobietą.
Pamiętam jeden taki kwietniowy wieczór. Padał deszcz, Margherita dobiegła do końca
swojej zabawy.
Pasionaria szlochała na jej kolanach, Albertino, tuż obok, z płaczem czytał ostatni
numer”Przygód Kaczora Donalda”.
- Zostawię ci mój rower - obiecała Margherita córce.
- A ja? - zaszlochał Albertino. - Nie będę miał roweru?
- Rower mamy jest damski - łkała Pasionaria. Nie można na nim jeździć we dwoje, bo
nie ma tej rury pośrodku. Zresztą ty dostaniesz rower tatusia, jak tatuś umrze.
- A jak nie umrze? - szlochał Albertino, z desperacją czytając swoją gazetkę.
To już było zwrócone wprost do mnie, ale ja nie dałem się sprowokować i zapadła
chwila trwożnego oczekiwania przerywanego łkaniem dwojga sierot.
- Giovannino - przemówiła Margherita z łagodnym wyrzutem. - Okaż się dobry choć
raz. Chociażby przez wzgląd na biedną zmarłą. Nie przysparzaj mi zmartwień w grobie, nie
każ mi myśleć, że z powodu marnego roweru moje drogie sierotki mogą się pokłócić.
Zawsze miałem wiele respektu dla nieboszczyków.
- No dobrze - powiedziałem zwracając się do
Albertina. - Jak umrę, zostawię ci mój rower.
- Dziękuję - zaszlochał nie podnosząc głowy znad gazetki. - A motor też?
- Oczywiście - odpowiedziałem.
Ale tu rozległ się pełen goryczy głosik Pasionarii.
- On motor, a ja nic. Ja, co jestem taka malutka i mam dopiero pięć lat, mam chodzić
piechotą, a on będzie sobie jeździł.
- Jaki z ciebie kłamczuch - wtrąciła się Margherita. Przecież będziesz miała mój
rower.
- Na rowerze też się jedzie nogami - odparła płaczliwym głosem Pasionaria. - Ja chcę
motor.
Tu rozpętała się żywa dyskusja między Margheritą i Pasionarią na temat, czy wypada,
czy też nie wypada kobiecie jeździć na motocyklu. Pasionaria twierdziła z całą
stanowczością, że skoro kobieta może prowadzić samochód, mający cztery koła, to tym
bardziej motocykl, który ma tylko dwa.
Postarałem się znaleźć wyjście kompromisowe:
- Motocykl zostawię wam obojgu: Albertino będzie prowadził, a ty będziesz jeździła
na tylnym siodełku.
Pasionaria przyjęła propozycję.
- Ale gogle będą moje - załkała.
Na to wtrącił się Albertino; jako kierowca motocykla, uważał, że gogle powinien
nosić on. Miał nawet rację, ale Pasionaria była zdecydowana zachować zdobyte pozycje w
całości.
- No dobrze - zakończyłem sprawę. - Kupię drugą parę.
Z kolei Albertino bardzo grzecznie wysunął kwestię aparatu fotograficznego. Ale tu
już zaprotestowała
Margherita.
- Dosyć tego! - wykrzyknęła. - Uszanujcie zwłoki swego ojca. Nie ma gorszej
nikczemności niż spekulowanie na zmarłym, dopóki jeszcze żyje.
Albertino i Pasionaria zostali szorstko odesłani do łóżek, a kiedy zostaliśmy sami,
Margherita zapaliła papierosa i westchnęła.
- Dziwna rzecz. Człowiek nie zdążył jeszcze dobrze przywyknąć do życia, a już ma
się przyzwyczajać do śmierci. Kroczymy po wąskiej ścieżce wykutej w skale nad przepaścią i
rozpaczliwie czepiamy się ziemi, a jednocześnie fascynuje nas ta przepaść, wieczność. I raz
po raz czujemy potrzebę pochylenia się nad tą otchłanią wieczności.
- Tak, Margherito - odparłem. - I nie zważamy wcale, że nad krawędzią przepaści tkwi
tabliczka z napisem”Nie wychylać się”.
Pewnego dnia moja ulubiona i stale noszona marynarka dała wyraźnie do
zrozumienia, że nawet najlepsze marynarki mają na łokciach swoją piętę Achillesa;
wydobyłem więc z szafy inną marynarkę, brązową drelichową, i nagle spostrzegłem
przyczepiony pod jej kołnierzem krążek wycięty z zielonego papieru.
Nie zwróciłem na to większej uwagi, nie zaniepokoiłem się zbytnio nawet i wtedy,
kiedy drugi taki krążek znalazłem w bucie.
Ale kiedy wreszcie zobaczyłem krążek zielonego papieru naklejony na boku mojej
maszyny do pisania, sprawa zaczęła mnie zaciekawiać.
Taki sam zielony krążek znalazłem pod siedzeniem jednego z krzeseł w pracowni;
kiedy jednak zajrzałem pod siedzenie drugiego krzesła, znalazłem tam krążek czerwony.
Szukając czegoś w słowniku etymologicznym”Nuovissimo Melzi”, znalazłem zielony
krążek w pierwszym tomie (część lingwistyczna), a czerwony na okładce drugiego (część
naukowa). Natomiast Margherita, uniósłszy pokrywę kuchenki gazowej, zobaczyła tam dwa
krążki - czerwony i zielony - umieszczone tuż obok siebie.
Dalsze krążki czerwone były poprzypinane do sukien Margherity, a ja co krok
napotykałem zielone; tak że wkrótce nie było w naszym domu ani jednego przedmiotu, który
nie byłby oznaczony czerwono albo zielono, albo czerwono i zielono jednocześnie.
Wreszcie we własnym portfelu natrafiłem na czerwony krążek na dowodzie
tożsamości, a zielony na pozwoleniu na broń. Czerwony i zielony zdobiły jedyny banknot
dziesięć tysięcy lirów - jaki się uchował w portfelu.
Nawet chustka, którą wyjąłem z kieszeni, chcąc obetrzeć czoło zroszone potem, miała
w samym rożku zielony krążek.
Było to wręcz niesamowite.
- Zupełnie, jakbyśmy żyli w kryminalnej powieści
- powiedziała pewnego dnia Margherita. I nagle otworzyła szeroko oczy, bo dostrzegła
czerwony krążek na młynku do kawy, który trzymała w ręku.
Zdaniem jej działała tu jakaś tajna polityczna organizacja. Twierdziła, że kiedyś
odkryjemy sens tych groźnych ostrzeżeń, tylko że wtedy będzie już za późno.
Ale ja miałem na ten temat swoją własną teorię i specjalnie się nie przejmowałem.
Jako autor około trzydziestu słuchowisk radiowych, pełnych problemów psychologicznych
bardzo skomplikowanych, mam w tego rodzaju tajemniczych sprawach dużo doświadczenia.
Wkroczyłem więc na wojenną ścieżkę: pewnej nocy wstałem i skradając się bezszelestnie,
zjawiłem się niby duch w mojej pracowni. Światło było zapalone i schwytałem tajną
organizację na gorącym uczynku. Nie była w komplecie, właściwie obecna była tylko połowa
stanu osobowego, zajęta aktualnie nalepianiem czerwonego krążka na moje pudełko z
cyrklami.
Pasionaria wcale się nie przelękła: dała mi tylko znak, żebym był cicho.
- Tu była pieczęć zielona - wyjaśniła mi szeptem, rozejrzawszy się ostrożnie dokoła. -
Ale ja ją zdjęłam i przykleiłam czerwoną. W ten sposób ten ołówek z nóżką zostanie dla
mnie.
Autorowi trzydziestu słuchowisk kryminalnych nietrudno było całą rzecz
rozszyfrować, zwłaszcza przy pomocy”karmelka, co się sam rozkosznie w ustach rozpływa”:
po prostu ci dwoje postanowili podzielić się spadkiem. Albertino przyczepiał zielone krążki
do przedmiotów jemu przyznanych, a Pasionaria krążki czerwone na wszystkim, co miało
należeć do niej.
Teraz Pasionaria pracowała na własną rękę, oszukańczo zagarniając dla siebie cyrkiel,
który przedtem zgodnie przyznali Albertinowi.
Spojrzałem na Pasionarię bardzo surowo: z wysoJkpści moich czterdziestu lat jej pięć
wyglądało tym mizernie.
Wygłosiłem długie przemówienie pełne bólu i wreszcie Pasionaria skruszona zwiesiła
głowę.
Z wielką prostotą podeszła do stołu, czymś tam przez chwilę manipulowała, po czym
stanęła na krześle i przykleiła mi pośrodku czoła czerwony krążek.
Jej własność.
A ja nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze powiedzieć, i wróciłem do łóżka, z
czerwonym krążkiem na czole mego trupa.
Margherita spała, snując marzenia senne według wskazań Edgarda Poe; na rożku jej
poduszki przypięty był zielony krążek.
Niebezpiecznie jest się wychylać, Margherito.
Patentowana drabinka
Urodziłem się przed tamtą wojną, mniej więcej w czasie trzęsienia ziemi w Mesynie, a
jeszcze kilka dni temu nie miałem pojęcia, że patentowana drabinka to jest coś, co kosztuje
dwadzieścia cztery tysiące siedemset trzydzieści lirów. Wiedziałem tylko, że kiedy trzeba
wbić gwóźdź dosyć wysoko w ścianę albo ściągnąć z górnej półki rocznik”Domenica del
Corriere”, muszę zawsze wznosić przedziwne konstrukcje z krzeseł i stolików.
Toteż kiedy przed kilku dniami zobaczyłem piękną drabinkę z drzewa, o sześciu
stopniach, taką, co to się otwiera i stoi mocno o własnych siłach, pomyślałem sobie po prostu,
że dobrze byłoby ją kupić.
Odwagi dodała mi okoliczność, że była ze mną
Pasionaria i że ona, obejrzawszy uważnie drabinkę, uznała ją za całkowicie
zadowalającą.
-
Doskonale
-
oświadczyła.
-
Będzie
można
się
bawić
w”dzieńdobrypaniterazmuszęiśćnagóręgotowaćzupę”.
Wobec tak niezbitej argumentacji poprosiłem właściciela sklepu o przysłanie mi
drabinki do domu, a kiedy nadeszła, okazało się, że kosztuje dwadzieścia cztery tysiące
siedemset trzydzieści lirów, ponieważ siedemset dwadzieścia wynosił ogólny podatek
dochodowy, do tego zaś dochodził narzut stały w wysokości dziesięciu lirów, a to dlatego, że
patentowane drabinki także muszą się przyczyniać do zrównoważenia bilansu państwowego.
Margherita była obecna przy płaceniu rachunku i zachowała zupełny spokój.
Ograniczyła się do zapytania, czy drabinka działa napędem elektrycznym, czy gazowym. A
kiedy wyjaśniłem, że drabinka funkcjonuje na tej samej zasadzie, co wszystkie inne drabinki
nie patentowane, i nie posiada żadnego mechanizmu, który pozwalałby wchodzić na nią i
schodzić z niej automatycznie, po prostu za naciśnięciem guziczka, cień smutku pojawił się w
jej oczach.
- Trudno, za wojny trzeba płacić, za te przegrane także - powiedziałem do Margherity.
Ale ona potrząsnęła smutno głową i rozpogodziła się dopiero, gdy jej zakomunikowałem, że
drabinka zrobiona jest z buka”parowanego”.
- Drabinka parowa! - wykrzyknęła. - Więc coś mechanicznego jednak w niej jest.
Postawiliśmy drabinkę na środku największego pokoju i wszedłem po jej sześciu
stopniach, z których każdy kosztował, lira.
Margherita, Pasionaria i Albertino przyglądali mi się z widocznym respektem.
- Giovannino - westchnęła Margherita - kiedy tak patrzę z dołu, wydajesz mi się jak
gdyby wychylony w przyszłość. Jakże drobna i krucha muszę ci się wydawać, widziana z tak
wysoka!
Uniósłszy rękę dotknąłem z łatwością sufitu. Poruszyłem się, stanąłem na jednej
nodze, potrząsnąłem patentowaną drabinką: nie wydała bodaj najlżejszego skrzypnięcia; stała
niewzruszenie na swoim miejscu, jakby miała nogi przyśrubowane do podłogi.
Doznałem jednej z największych w moim życiu satysfakcji.
- Przy tak pracującym rzemiośle możemy być o odbudowę spokojni - powiedziałem
dumnie.
Tu jednak trzeba wziąć pod uwagę, że nawet najlepsze patentowane drabiny, z
wyjątkiem drabin podwójnych, mają tę właściwość, że po jednej stronie są regularne stopnie,
po drugiej natomiast wsparte są na dwóch drągach, połączonych u dołu poprzeczką, a u góry
przymocowanych dwoma mocnymi ćwiekami, tak aby dać drabince solidne oparcie.
Błędem, który w odniesieniu do takich patentowanych drabinek popełniają często
ludzie o temperamencie sentymentalnym, jest to, że wprawdzie wchodzą na drabinkę po
stronie zaopatrzonej w stopnie, ale schodzą z niej stroną drugą, zapominając o jej
właściwościach konstrukcyjnych.
Ja właśnie należę do ludzi o temperamencie sentymentalnym, więc wszedłszy na
szczyt drabinki po sześciu stopniach, w dół zrobiłem jeden jedyny krok, czyli mówiąc po
prostu, zwaliłem się na ziemię.
Albertino, który jest chłopcem rozważnym i nie chce się kompromitować, zapytał
mnie, czy spadłem.
Margherita popatrzyła na mnie.
- Teraz czuję, że jesteś bliżej mnie, Giovannino
- powiedziała w zadumie.
W jej słowach nie było nic prócz serdecznego przywiązania, ja jednak
odpowiedziałem jej raczej zgryźliwie, na co rozłożyła bezradnie ręce.
- Nie myślałam, że zrobiłeś sobie coś złego: przecież to patentowana drabinka?
- Owszem, patentowana, ale kiedy człowiek spada z drabiny, patenty nie działają.
Działa tylko prawo grawitacji.
Margherita potrząsnęła głową.
- Po cóż w takim razie ludzie tak się wciąż miotają i walczą, i szarpią się w tej
nieustannej pogoni za zmianami, za czymś nowym i rewolucyjnym, skoro w końcu muszą
uznać, że jedyne niezłomne prawa to prawa natury? Czyż człowiek sprzed tysiąca lat nie
spadał z góry na dół tak samo, jak ty spadłeś dzisiaj?
Aż do tej chwili Pasionaria zachowywała pełną godności rezerwę; teraz stanęła przed
Margheritą, mocno wsparta na szeroko rozstawionych nogach, i powiedziała stanowczym
tonem:
- Ty teraz pokaż, jak się spada, skoro lepiej potrafisz!
Podróż po Włoszech
Znam Margheritę jak własną kieszeń, toteż dojechawszy do pierwszego stromego
odcinka drogi koło
Futy, włączyłem trzeci bieg i nim jeszcze Margherita zdążyła otworzyć usta,
udzieliłem jej okolicznościowego objaśnienia:
- Nie, Margherito, fakt, że jadąc do Neapolu mamy teraz piąć się w górę zamiast
zjeżdżać w dół, nie oznacza wcale, jakobym zmylił drogę. Gdyż północ jest, owszem, u góry
mapy, a południe u dołu, jednakże to nie wyklucza, że jadąc na południe trzeba czasem
pokonywać wysokości, a jadąc na północ - zjeżdżać w dół.
Usadowiony na tylnym siedzeniu Albertino, zapomniawszy o świecie, oglądał w
zdumiewającym skupieniu ilustrowane gazetki. Margherita odwróciła na chwilę głowę i
popatrzyła na niego rozczulona.
- Niech on się o tym nie dowie - szepnęła mi do ucha. - To takie przewrażliwione
dziecko. Byłoby to dla niego zbyt gorzkie rozczarowanie. W jego pojęciu południe musi być
niżej. On jeszcze ślepo wierzy w geografię.
Umilkła, zadumała się, a po chwili powiedziała wzdychając:
- Dzisiaj niczemu już nie można ufać, nawet stronom świata.
We Florencji uzupełniłem zapas benzyny, a Albertino zapas komiksów. Potem
usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku na dworze.
- Oto przed nami dzwonnica Giotta - powiedziałem do Albertina. - Jeżeli chcesz ją
zobaczyć, to ją masz.
- Czy to tu jest to jego”O”? - poinformował się nie podnosząc głowy znad gazet.
- Nie.”O” Giotta nie ma nic wspólnego z dzwonnicą Giotta. To dwie zupełnie różne
rzeczy.
- Aha - odpowiedział spokojnie, nie przerywając lektury.
Obeszliśmy trzy kawiarnie, ale nigdzie nie znaleźliśmy kelnera, który by zechciał nas
wysłuchać. Wszędzie było pełno cudzoziemców i dopiero w czwartej kawiarni kelner
zauważył nas i wygłosił do nas krótkie przemówienie po angielsku.
- Dwa Camparisoda i jedna oranżada - zamówiłem. Kelner spojrzał na nas krzywo i
poszedł sobie bardzo niezadowolony, prawie obrażony.
- Głupie żarty - zauważyła Margherita. - Mogłeś mu przecież odpowiedzieć po
angielsku.
A ponieważ przypomniałem jej, iż nie umiem, stwierdziła, że znajomość obcych
języków jest podstawą życia. I to wszystko, co mogę powiedzieć o Florencji.
Do Rzymu dotarliśmy pod wieczór i była to zupełna niespodzianka, bo Rzym to takie
miasto, które wyskakuje nagle, nie wiadomo skąd. W pewnej chwili ujrzeliśmy je przed sobą
w całej okazałości.
- Wieczne miasto! - wykrzyknąłem zatrzymując wóz.
Zachęciłem Albertina, żeby popatrzył na Rzym.
- Czy widać Koloseum? - zapytał nie przerywając lektury.
- Ledwo, ledwo je widać, tam w głębi - odpowiedziałem.
- Nic nie szkodzi - uspokoił mnie - zobaczę później, z bliska.
Zwróciłem się więc do Margherity.
- Otóż i Rzym! - rzekłem wibrującym głosem. - Spójrz!
Westchnęła boleśnie.
- Nie masz żadnej delikatności uczuć, Giovannino. Jakże możesz wymagać, żeby
biedna kobieta mająca wszystkie kości obolałe po dwunastu godzinach jazdy samochodem,
mogła oglądać takie wielkie miasto?
Zaniepokoiłem się.
- Ależ skoro mamy przed sobą Rzym, tylko Rzym mogę ci pokazać!
- W takim razie mógłbyś mieć tyle taktu, żeby nie nalegać. Lepiej nawet uchybić
Rzymowi niż matce twoich dzieci. Mnie poślubiłeś, nie Rzym.
Nie nalegałem i ruszyłem pełnym gazem ku miastu.
Nazajutrz rano, uzupełniwszy zapas benzyny i gazetek dla Albertina, pojechaliśmy
zwiedzić bazylikę
Świętego Piotra.
Zaparkowaliśmy wóz w pobliżu placu i jego słynnej kolumnady i ruszyliśmy pieszo;
Albertino szedł za nami, spiesznie doczytując ostatni odcinek”Przygód
Kaczora Donalda”.
Spróbowałem uzmysłowić mu fakt, że jeżeli podniesie głowę, zobaczy najsławniejszy
kościół świata.
- Wiem - odpowiedział spokojnie. - W czytance jest fotografia.
Ja jednak miałem w zanadrzu coś o niezawodnym efekcie.
- Ale w czytance nie ma tego okrągłego znaku na ziemi!
Albertino oderwał wzrok od gazetki i rzuciwszy okiem na kółko, które mu pokazałem
na bruku placu, w pobliżu obelisku, przyznał lojalnie, że tego w czytance nie było.
- W tym miejscu, na zdjęciu w książce, stoi powóz.
Pokazałem mu kolumnadę po lewej stronie; zwróciłem mu uwagę na cztery rzędy
kolumn, potem pociągnąłem go na sławetne kółko.
- A popatrz teraz! Ile rzędów kolumn widzisz?
Zmuszony był przyznać, że widzi tylko jeden.
Margherita popatrzyła także i wykrzyknęła, że to zdumiewające.
Albertino nie przejawił szczególnego entuzjazmu.
Podbiegł do kolumnady, policzył kolumny i wrócił.
- Są cztery rzędy - wyjaśnił, zabierając się znów do czytania. - Z tym kółkiem to
zwyczajny trik.
Pewnie dlatego nie pokazali go na zdjęciu w czytance.
- Odkąd mamy nowego ministra oświaty - zauważyła Margherita - przyznać trzeba, że
programy nauczania są znacznie poważniejsze.
Chodziliśmy aż do południa; w południe Margherita wyraziła chęć zjedzenia obiadu w
jakiejś typowo rzymskiej gospodzie. Obeszliśmy ich ze dwadzieścia, aż wreszcie koło drugiej
po południu znaleźliśmy taką, która się jej spodobała. Zdaniem Margherity była to
kwintesencja kolorytu lokalnego. Szkoda tylko, że na szyldzie było napisane”Gospoda
Bolońska”.
Po długim namyśle Margherita ustaliła menu i niebawem gospodarz przyniósł nam
trzy porcje zupy po padewsku, trzy kotlety po mediolańsku i butelkę
Bardolimo, słynnego wina znad jeziora Garda. Sam gospodarz był za to
Toskańczykiem, a kelner pochodził z Genui.
- Można by stąd wysłać parę ładnych pocztówek do znajomych - zaproponowała
Margherita.
- Doskonale - powiedziałem. - Jakieś ładne widoczki Wenecji z nadrukiem”Pamiątka
z Turynu”.
Ale ona nawet nie dosłyszała: była oczarowana
Rzymem. Westchnęła i przemówiła dalekim głosem:
- Chciałabym ujrzeć cały Rzym u moich stóp, drzemiący w wiosennym słońcu.
Giovannino, czy daleko stąd do ogrodu Boboli?
- Trzeba byłoby zawrócić do Florencji - wyjaśniłem łagodnie.
Cień smutku przemknął po jej twarzy.
- Tak bym chciała tam pójść... ale w Rzymie odległości są takie wielkie... Rzym jest
ogromny i wielki jak ocean, do którego wpadają wszystkie rzeki...
Chciałabym chodzić po wodzie, wdychać zapach otchłani...
Potem, wciąż tym dalekim głosem, zaczęła mówić o Anicie Garibaldi, o Tosce i Piusie
IX.
Albertino przez cały czas niezmordowanie czytał swoje komiksy. Przerwał tylko na
chwilę, kiedy znaleźliśmy się wewnątrz Koloseum.
- To mi się podoba - przemówił na koniec z wielką powagą.
Przypuszczam, że ten jego sąd wprawił w radosne drżenie kości starożytnych
Rzymian.
Do Neapolu przyjechaliśmy następnego wieczora;
Albertino, bardzo rozczarowany faktem, że Wezuwiusz od czterech już lat nawet nie
próbuje udawać, że dymi, zupełnie przestał się interesować miastem i jego okolicami. A kiedy
pojechaliśmy do Pompei i opowiedziałem mu, że to jest bardzo, bardzo starożytne miasto
pogrzebane w popiołach wyrzuconych przez Wezuwiusza, nie przerwał wcale lektury,
zaśmiał się tylko szyderczo. Zupełnie stracił respekt dla wulkanów.
W ogóle czuł się rozczarowany i odzyskał trochę wiary w życie dopiero w drodze
powrotnej, kiedy stanął przed słynną wieżą w Pizie. W pierwszej chwili miał jeszcze
wątpliwości, to się rzucało w oczy. Ale okrążywszy bardzo uważnie marmurową wieżę,
oświadczył z zadowoleniem:
- Rzeczywiście pochyła.
Zdaje się, że pizańczycy zrobili na nim jak najlepsze wrażenie. W każdym razie
faktem jest, że wszedł razem z nami na wieżę, a znalazłszy się na szczycie, życzliwie
zainteresował się widokiem.
Potem mknęliśmy cudowną drogą do Cisy i zatrzymaliśmy się w Berceto. Tam
dopiero zauważyliśmy, że
Albertino zagrzebany jest aż po szyję w swoich gazetkach, kupowanych wszędzie po
drodze. Nie mogąc wyrzucić Albertina, wyrzuciliśmy z wozu gazetki.
Późnym popołudniem ujrzeliśmy Mediolan, a w Mediolanie Pasionarię.
- Była bardzo grzeczna - zapewniła nas pani która ją gościła u siebie przez ten czas.
Pasionaria spojrzała na nas z ukosa.
- Ale teraz nie jestem już grzeczna - oświadczyła
- Już się tą grzecznością zmęczyłam, teraz chcę odpocząć.
I tak się zakończyła nasza przyjemnościowa wycieczka.
Dwoje z rotundy
Wczoraj wieczór, na wielkim balu w Viareggio, zobaczyłem niespodziewanie tych
dwoje z rotundy.
Nie pamiętam już dobrze, kiedy się tamto pierwsze spotkanie wydarzyło, wiem tylko,
że to było ważne.
Było to w początkach wojny, kiedy uganiałem się po świecie na rowerze, szukając
jakichś smutnych tematów do kroniki wypadków w pewnym mediolańskim dzienniku.
Przebywałem w podróży czasem cały miesiąc albo i dłużej. Drogi były puste, bo wszystkie
samochody spały w garażach, co najwyżej spotykało się czasem jakiś autobus żeglujący po
drugorzędnych szosach i wyglądający trochę na upiora.
Pewnego sierpniowego dnia znalazłem się w opustoszałym nadmorskim hoteliku;
oprócz mnie jedynymi gośćmi było jakieś młodziutkie małżeństwo, które trzymało się wciąż
razem, milcząc i patrząc na siebie czule.
Hotel miał taras wprost na morze; wieczorem wychodziliśmy tam zażyć trochę chłodu
i młoda para milczała sobie, a ja sobie.
Obok hotelu była willa, w której wieczorem, kiedy księżyc wstawał z morza, ktoś grał
na fortepianie stare melodie; dźwięki fortepianu były dalekie, przytłumione, jak gdyby
dolatywały z innego świata i innego stulecia.
A tych dwoje tańczyło na pustym tarasie.
Pamiętam jeden wieczór, kiedy morze leżało nieruchomą taflą pod księżycem, a ja
wpatrywałem się w nie z mego samotnego kąta tarasu.
Rozległy się dźwięki fortepianu i z mroku wyłoniło się tych dwoje młodych, i zaczęło
tańczyć; tańczyli i tańczyli, lekko, jakby byli utkani z powietrza, i cicho, jakby byli utkani ze
wspomnień. W pewnej chwili przestałem jakoś na nich zwracać uwagę, może zapadłem w
sen, a może ogarnął mnie smutek i na chwilę pochyliłem nisko głowę. Kiedy ją znów
podniosłem, przytłumiona muzyka płynęła nadal, ale taras był pusty.
Morze wciąż jeszcze lśniło nieruchomo w świetle księżyca, nieruchomo jak płyta
szklana, a dwoje młodych tańczyło lekko na wodzie, w odległości dziesięciu metrów ode
mnie.
Muzyka nie milkła i oni nie przestawali tańczyć, i tańcząc oddalali się coraz bardziej
od brzegu, aż w końcu zniknęli w oddali, wciąż wirując. I zabrali z sobą ostatnie ciche
dźwięki fortepianu.
Wyjechałem następnego ranka udając się w dalszą wędrówkę po pustych, smutnych
drogach w poszukiwaniu jakichś zjaw, które mógłbym nabić na szpilkę jak motyle i przypiąć
do szpalt gazety; a potem zdarzyły mi się różne takie rzeczy, jakie się zwykle zdarzają
mężczyznom zdolnym do służby wojskowej, i miałem wiele kłopotów, ale historia tej młodej
pary, która zniknęła w dali, tańcząc na gładkiej, pustej tafli wody, uparcie tkwiła mi w mózgu.
Wędrując później po drogach już powojennych spotykałem wielu ludzi i spoglądałem
im w twarze szukając rysów tamtych dwojga z tarasu. I odnalazłem ich wczoraj wieczór na
zabawie w Viareggio.
Zobaczyłem ich w tłumie innych, i razem z innymi tańczyli.
Nie mówcie, że wtedy na tarasie to mi się przyśniło, a teraz wypity koniak, a także
krawat, do którego nie jestem przyzwyczajony, sprawiły, że ujrzałem ich na balu w
Viareggio: ja także byłem kiedyś młody i nosiłem krawaty, i pijałem koniak, i wiem, do czego
może doprowadzić taki krawat, który uciska szyję, i koniak, który uderza do głowy: ani to, ani
to nie może sprawić, żeby się takie rzeczy zwidywały. Napompujcie mnie starym koniakiem
aż po oczy, zawiążcie mi na szyi choćby i pięć krawatów, osiągniecie co najwyżej tyle, że
wybiję głową szybę i nawet się przy tym nie zadrasnę, jak mi się to zdarzało, kiedy byłem
młody i chudy i myślałem, że bez pewnej dziewczyny, której dziś już nawet imienia nie mogę
sobie przypomnieć, w żaden sposób nie potrafię żyć.
A wczoraj wieczorem na balu w Yiareggio nie byłem wcale pijany. I naprawdę
widziałem tamtych dwoje, którzy ulecieli z nadmorskiego tarasu. Widziałem ich, a to znaczy,
że okres powojenny już się skończył.
Tego lata zacząłem patrzeć na świat nowymi oczyma i mówię wam, że były to stare
oczy, oczy sprzed wojny.
W dniach świąt sierpniowych wałęsałem się po opustoszałym mieście, panował
duszny upał, cisza i nuda normalności.
„Wszyscy, którzy mieli umrzeć, umarli. Ci, którzy w coś wierzyli, i ci, którzy wierzyli
w coś wręcz przeciwnego.
A także ci, którzy nie wierzyli w nic i zostali wciągnięci w sprawę, nic nie rozumiejąc.
A ci, którzy jeszcze żyją, zaczną ich powoli zapominać...”.
Gdzieś kiedyś przeczytałem te słowa i teraz wciąż dźwięczą mi w uszach, i gdyby ich
nie napisał ktoś inny, z pewnością ja bym to teraz zrobił. Te same albo prawie te same.
Skończył się okres powojenny, skończyła się przygoda i teraz znowu czuję słodkawy smak
nudy normalności.
Ludzie znowu zaczynają przeliczać swoje pieniądze i czepiają się ich pazurami, i taka
czy inna paniusia myśli, że gdyby mogła sobie na to pozwolić, zaraz by uzupełniła swój
serwis do kawy. Bo teraz już znowu się wstydzi, że ma w nim trzy filiżanki trochę inne w
kształcie i w kolorze.
Wszystko to jest bardzo piękne, ale do głębi smutne, a umarli stają się coraz bardziej
dalecy.
Miałem tego pecha, że uczyłem się niegdyś gramatyki i składni oraz innych praw
regulujących sposoby wypowiadania się, a co gorsza, nie udało mi się tego wszystkiego
zapomnieć; teraz więc nie potrafię powiedzieć tego, co czuję. Wprawdzie moja myśl znajduje
właściwe słowa, które by ją przekształciły w znaki, zaraz jednak potykam się o jakąś regułę i
w rezultacie popadam w cholerny zamęt słów, wobec którego nie może się ostać ten dość
ubogi repertuar idei, jaki posiadam.
Faktem jest w każdym razie, że okres powojenny się skończył, skoro ujrzałem tamtą
młodą parę, która z morza powróciła tańczyć na ziemi; wszystko to jest piękne, ale napełniła
mnie smutkiem.
Postarzeli się, przytyli i on miał teraz wąsy takie jak ja, a ona jak dwie krople wody
podobna była do
Margherity.
Do tej Margherity, która żąda, żebym sprawdzał rachunki wędliniarza, i pisze do
mnie, aby się zapytać, czy kupiłem węgiel na zimę.
I kto tu coś z tego wszystkiego zrozumie?
Czy możliwe jest myśleć z tęsknotą o chorobie, z której się człowiek dopiero co
wykaraskał?
Czy to w porządku, żeby mi teraz przychodziło do głowy, że kiedy byłem chory,
krzepiłem się nadzieją wyzdrowienia, a teraz, kiedy wyzdrowiałem, mogę co najwyżej lękać
się, żebym znowu nie zachorował?
Nie, ja nic nie myślę; chyba tylko to, że coś się skończyło i trzeba teraz zacząć coś
nowego.
Ale nie wiem co.
Świetny interes
IN i stąd ni zowąd spostrzegliśmy, że rowery okropnie utrudniają nam życie.
Rowery były dwa i wciąż potykaliśmy się o nie, a odstawić ich na strych czy do
piwnicy nie mieliśmy odwagi: można być niewdzięcznym, ale i niewdzięczność musi mieć
granice.
Poza tym, rowery były już z góry zastrzeżone przez
Albertina i Pasionarię, którzy dzień po dniu gramolili się na siodełka, skrupulatnie
badając, czy już dosięgają pedałów.
Mogłoby się to wydawać mało znaczącym szczegółem, było jednak inaczej, gdyż obie
te wyżej wymienione osoby, nie dosięgając pedałów, umiały znakomicie używać dzwonków,
a także walić się na łeb na szyję razem z rowerami.
Otóż tak się kiedyś zdarzyło, że zostaliśmy z Margheritą sami - Albertino i Pasionaria
pojechali w góry i dom nagle wydał nam się pusty i wielki jak koszary.
Lata już upłynęły, odkąd nie byliśmy tak sami w domu, i oboje z Margheritą
patrzyliśmy na siebie zupełnie oszołomieni.
- Jesteśmy wolni! - wykrzyknęła Margherita.
Zaczęliśmy krążyć po domu, otwierać wszystkie szuflady i szafki. Po starannym
przeszukaniu każdego zakamarka odkryliśmy słój pełen wisien w spirytusie. Zjedliśmy
wszystkie wiśnie i wysączyli cały spirytus.
- Nadzwyczajne! - mówiła Margherita. - Zupełnie jakby się połykało ogień, ale słodki
ogień.
I ścisnąwszy pestkę wiśni w dwóch palcach, pstryknęła nią w szybę okienną.
Miałem furę roboty, maszyna do pisania czekała na mnie, z wyrzutem szczerząc swój
cały alfabet, gotowy w każdej chwili pomykać długim szeregiem po ścieżkach wyobraźni.
- Do diabła z nią! - wykrzyknąłem zarzucając na maszynę płócienny pokrowiec.
Wyszliśmy i wstąpiliśmy do baru napić się czegoś mocniejszego.
Zjadłem siedem torebek solonych migdałów.
- Giovannino, wiesz przecież, że po tym zawsze chorujesz - zauważyła z troską
Margherita.
- No to co? Dzieci przecież nie ma! - odpowiedziałem zaraz.
Wróciliśmy do domu o drugiej w nocy i drżąc przemknęliśmy się na paluszkach przed
oszklonymi drzwiami dozorczyni.
- Jeżeli nas zobaczy, a potem, jak ci dwoje wrócą, im doniesie, to ładnie będziemy
wyglądali - szepnęła
Margherita.
Udało nam się wśliznąć do domu szczęśliwie.
- Pyszny kawał zrobiliśmy naszym dwojgu góralom! - cieszyła się Margherita.
Usiedliśmy przy kuchennym stole i zajadaliśmy solone fistaszki i pestki z dyni.
Obgadywaliśmy, ile wlezie, Albertina i Pasionarię i, szczerze mówiąc, ulżyło nam to,
bo mieliśmy w zanadrzu mnóstwo różności przeciwko nim.
Było gorąco. W pewnej chwili Margherita poszła do pokoju dzieci otworzyć okno i
zrobić trochę przeciągu; nagle usłyszałem jej krzyk i wpadła do pokoju przerażona.
- Na łóżku małej leży mężczyzna.
Jak się okazało, nie był to mężczyzna, lecz rower damski. Męski rower leżał na łóżku
Albertina.
Leży sobie wygodnie, każdy przykryty kołdrą, z przednim kołem ułożonym na
poduszce.
Nie było w tym nic nadprzyrodzonego; nieraz już zdarzało mi się zastać rower w
wannie - wylegiwał się błogo w ciepłej wodzie, a Pasionaria czyściła mu zęby łańcucha moją
pastą i moją szczoteczką do zębów.
Do prześcieradła Albertina przypięty był liścik:
„Dajcie im odpocząć, są zmęczone staniem”.
Wtedy to zrozumieliśmy, Margherita i ja, że rowery utrudniają nam życie, i
postanowiliśmy pozbyć się ich.
- Ale przecież dzieci je sobie zamówiły! - zreflektowałem się po chwili.
- A my jak doszliśmy do rowerów? - odpowiedziała Margherita. - Czyśmy ich nie
kupili za naszą krwawicę?
- Za moją, Margherito.
- Twoja czy moja, to nie ma znaczenia: dwa czoła, ale jeden wspólny krwawy pot.
Zdjęliśmy rowery z łóżek i nazajutrz jakiś człeczyna przyszedł je zabrać, zostawiając
nam w zamian trochę pieniędzy.
Nie targowaliśmy się: tu nie chodziło o transakcję handlową, ale o zasadę.
Minęło kilka dni i nadeszła sobota pełna słońca; więc wybraliśmy się pomyszkować
trochę wśród fascynujących rupieci targowiska przy Porta Ticinese i długo wałęsaliśmy się w
pobliżu straganów i stosów żelastwa.
I nagle ujrzeliśmy, czyściutkie i lśniące w słonecznym blasku, dwa rowery - mój i
Margherity - ustawione na honorowym miejscu, niby w witrynie sklepowej.
Przystanęliśmy i przyglądaliśmy się rowerom, stojącym tak ramię w ramię, a kiedy
przyszedł jakiś facet i zaczął je uważnie oglądać, serce mi zabiło i tak samo musiało bić serce
Margherity, bo kiedy po dokonaniu przeglądu facet poszedł sobie, Margherita obróciła się ku
mnie i westchnęła z ulgą:
- Całe szczęście!
Potem przyszła jakaś kobieta i kręciła się długo koło eksroweru Margherity.
- Antypatyczna baba! - szepnęła Margherita.
I znowu odetchnęła, kiedy kobieta, zapytawszy sprzedawcę o cenę, potrząsnęła głową
i odeszła.
- Nie zna się na rzeczy - zauważyła Margherita. Taki rower to nie jakiś grat za parę
groszy.
Spędziliśmy tam dużo czasu; nie tkwiliśmy jednak bez przerwy tuż przy rowerach,
krążyliśmy w pobliżu, ale ilekroć ktoś się do nich zbliżył, podchodziliśmy także.
Mijały godziny, słońce zaczynało się robić czerwone, a my wciąż byliśmy na czatach.
- Może nikt już nie przyjdzie - odezwała się
Margherita. Ale właśnie jakiś cholerny facet zaczął poklepywać ręką siodełko
eksroweru Margherity, potem sprawdzał działanie kierownicy, potrząsał nią, wypróbowywał
hamulce, naciskał nogą pedał, sprawdzał wolne koło.
Nieokrzesany, brutalny facet; Margherita przyglądała mu się przerażona, a ja miałem
szaloną ochotę sprać go po gębie.
Wreszcie zostawił w spokoju rower i zaczął się targować ze sprzedającym. Wydawało
się, że nigdy nie dojdą do porozumienia, w końcu jednak ten drab wyciągnął z kieszeni
pieniądze, wetknął je szorstko w rękę sprzedawcy, wziął eksrower Margherity i poszedł.
Patrzyliśmy za nim oniemiali, przerażeni, wydawało nam się, że jesteśmy świadkami
zbrodni. Wydostawszy się z tłumu, ten podły człowiek wsiadł na rower i zniknął nam z oczu,
pedałując jak najnędzniejszy z nędznych.
Długą jeszcze chwilę Margherita patrzyła w stronę, gdzie zniknął, kurczowo
uczepiona mego ramienia jak rozbitek szczątków okrętu.
Teraz mój eksrower pozostał samotny wśród stosów złomu, aż żal było na niego
patrzeć.
Margherita spojrzała nań smutnym wzrokiem.
- Kiedy ciebie nie było i wieczorem nachodziły mnie beznadziejne nastroje, szłam do
schowka pod schodami, gdzie ukrywałam twój rower, i zaraz czułam, że to niemożliwe, żeby
wszystko nie miało się dobrze skończyć.”Woził mnie na tym rowerze - mówiłam sobie. -
Woził i Albertina. Czy to możliwe, żeby nie miał na nim wozić z kolei naszej małej?”
I zaraz czułam się pokrzepiona.
Nie odpowiedziałem, bo kiedy kobiety zaczynają z tej beczki, na wszelki wypadek
lepiej się nie odzywać. Zresztą jakiś mężczyzna zbliżył się do mojego samotnego roweru i
zaczął go obmacywać. Musiał mu się podobać, bo po skontrolowaniu wszystkich szczegółów
cofnął się dwa kroki do tyłu, żeby lepiej ogarnąć wzrokiem całość. Ale wówczas Margherita
jednym skokiem znalazła się przy rowerze, chwyciła go za kierownicę i stanęła przed
sprzedawcą.
Zobaczyłem, że wyjmuje z torebki pieniądze i rzuca je handlarzowi starego żelastwa.
Po chwili stała znów u mego boku, a pomiędzy nami stał mój rower.
Szliśmy tak kawałek drogi, potem ja wsiadłem na siodełko, Margherita na ramę i
pomknęliśmy w świat na przekór wszystkim strażnikom świata i naszemu
Topolino, który czekał na parkingu.
Dobrze, że na tym parszywym świecie istnieją pewne rzeczy, których zdrowy rozum
nie pojmuje.
Margherita odkupiła rower za tę samą dokładnie sumę, jaką uzyskaliśmy dopiero co ze
sprzedaży obu rowerów. A jednak oboje zgadzamy się, że zrobiliśmy świetny interes.
No i jest w tym wszystkim bodaj źdźbło logiki?
Nie ma. Ale cóż to szkodzi?
Do diabła z wami i waszą logiką! Pedałowałem oto na moim rowerze, z Margheritą na
ramie, i wchodziło tu w grę jedynie dwoje wariatów i jeden rower, a jednak w uszach brzmiał
mi marsz tryumfalny z”Aidy”.
„Rewolucja październikowa”
Pasionaria była już gotowa do wyjścia. Usiadła z wielką powagą w kącie kanapy.
- Czekam - powiedziała.
- Ja też jestem gotowy - odpowiedziałem łapiąc marynarkę i kierując się ku drzwiom.
Ale Pasionaria nie ruszyła się, a kiedy byłem już na podeście schodów i nie widząc jej,
zawróciłem, zastałem ją siedzącą z tą samą powagą w tym samym kącie kanapy.
- No co? - zapytałem.
- Broda - odpowiedziała z niewzruszoną twarzą.
Trzeba wziąć pod uwagę, że ja, urodzony w samym sercu Emilii, krainy wielkich
namiętności, jestem człowiekiem porywczym i często łapię się na tym, że mówię coś, czego
jeszcze nie zdążyłem pomyśleć.
Wobec tak absurdalnego żądania zbuntowałem się i dałem temu gwałtowny wyraz.
- Twoja matka poznała mnie brodatego, wyszła za brodatego i nigdy jej się nawet nie
śniło, żebym miał się golić dlatego, że z nią gdzieś wychodzę. Kimże ty jesteś, żeby mieć
takie wymagania?
- Ja jestem ja - odpowiedziała spokojnie, prawie zimno.
Poszedłem się ogolić. Potem musiałem jeszcze zmienić marynarkę i spodnie oraz
oczyścić buty z kurzu. Ale zrobiłem to wszystko z miną tak pełną wyższości i zdegustowaną,
że Pasionaria, jeżeli nie jest gruboskórna jak nosorożec, musiała to odczuć.
Szliśmy w milczeniu ulicami, w łagodnym słońcu mediolańskiej jesieni, i wkrótce
doszliśmy tam, dokąd mieliśmy dojść.
Na placu przed szkołą był tłum: mamy, tatusiowie, chłopcy, dziewczynki i pedle
szkolni - zupełnie jak na pierwszych stronicach”Serca”. Przypomniał mi się ten pierwszy raz,
kiedy w to samo miejsce przyprowadziłem Albertina i musiałem go porzucić, a on zniknął w
tłumie, jak cegiełka w murze.
Czułem w swojej dłoni małą ciepłą rączkę Pasionarii i patrzyłem na te wszystkie
mamy, dzieci i tatusiów, ale daleki byłem od nastroju”Serca” i nie przychodziły mi wcale na
myśl frazesy Edmonda de Amicis.
Miałem usta pełne słów bardzo gorzkich, żułem je gniewnie i przełykałem jedno po
drugim, ale wiele z nich nie dawało się przełknąć i stawało mi w gardle.
Znowu więc dokona się ten niecny akt przemocy i będę musiał puścić twoją rączkę,
Pasionario, a ty pójdziesz i wtłoczysz się w ten widniejący w murze otwór.
Żegnaj więc, Pasionario.”Wychodzisz oto z mego życia i stajesz się cząstką Państwa.
Nauczą cię państwowej obłudy, twoje myśli nie będą już twoimi, będziesz patrzyła na
wszystko oczyma Ministerstwa.
Adios, Pasionaria.
Również i tym razem, tak samo jak wtedy z Albertinem, będę zmuszony poddać się
przemocy, własnymi rękami nałożyć na ciebie jarzmo i wprząc cię do barbarzyńskiego,
przerażającego, olbrzymiego wozu
Państwa.
Adios, Pasionaria.
Dawniej, przerzucając bardzo stare zeszyty”Domenica del Corriere”, z pobłażliwym
uśmiechem czytałem objaśnienia kolorowych obrazków na pierwszej stronie i żal mi było
tych kobiecinek z odległych wiosek Południa, które urządzały rewolucję protestując
przeciwko obowiązkowym szczepieniom ich dzieci. Nic wtedy nie rozumiałem i użalałem się
nad ciemnotą i zabobonami, które kazały im uważać urzędowych lekarzy za wysłanników
Bóg wie jakiej zbrodniczej mafii. A tymczasem tymi kobietami kierował zdrowy instynkt, i
kiedy myślały, że bronią swoich dzieci przed złym urokiem, w rzeczywistości broniły ich
przed przemocą Państwa.
Ta przemoc jest konieczna, ale igła lekarza, który z nakazu prawa wpuszcza
dobroczynną szczepionkę w ramię waszego dziecka, jest pazurem wielkiego potwora -
Państwa, które chwyta w swe szpony nową bezbronną ofiarę.
Adios, Pasionaria. Wypuszczę teraz z ręki twoją ciepłą łapinę i złożę cię w ofierze
okrutnemu bóstwu stworzonemu przez ludzi, którzy nie wierzą w Boga, bo gdyby weń
wierzyli, mogliby żyć szczęśliwie w cieniu Jego Wieczystych Praw.
Adios, Pasionaria. Państwo buduje drogi i koleje żelazne, oświetla również miasta
nocą, ale odbiera nam wolność, rządzi naszymi uczynkami, a nawet naszymi myślami, coraz
silniej wplątuje nas w nierozerwalną sieć swoich przepisów i coraz bardziej przekształca nas
w mało ważne trybiki gigantycznej machiny, która żywi się krwią, a służy jedynie do
mielenia powietrza.
I ja, który mam za złe, gdy pociąg spóźnia się o pięć minut - pociąg państwowy, teraz
pełen jestem goryczy, bo muszę pozwolić, żeby Państwo odebrało mi moją córeczkę i
nauczyło ją państwowego abecadła.
Cóż to za burza w słabej czaszce szarego człowieka, usiłującego bronić własnej
osobowości i osobowości swoich dzieci przed tym potworem, do którego stworzenia sam się
przyczynił i którego żywi odejmując sobie chleb od ust.
Adios, Pasionaria.
Teraz szyki już się uformowały, mamy i ojcowie odsunęli się ku środkowi placu, a
dzieci stanęły wzdłuż muru szkoły.
Brak było tylko Pasionarii; zwolniłem uścisk ręki.
W tej chwili rozwarły się drzwi i dzieci zaczęły wchodzić do wnętrza.
Na rogu zatrzymała się taksówka; rzuciłem się ku niej pędem, otworzyłem drzwiczki i
opadłem na siedzenie niczym wór ziemniaków.
„Wóz ruszył natychmiast i pożeglował przez ulice
Mediolanu ku peryferiom. A kiedy znalazł się przed błękitną taflą wody, stanął i
wysiedliśmy.
Mówię”wysiedliśmy”, ponieważ Pasionaria była ze mną. Stała przy zbuntowanym.
Aleje wokół jeziorka były pełne słońca i bezludne
- bawiliśmy się świetnie.
Ale ja myślałem o tym, że w domu czeka na nas
Państwo: Margherita.
I myśl ta zatruła mi przyjemność. Kiedy w południe wróciliśmy, Margherita zapytała,
jak tam poszło w szkole, a Pasionaria odpowiedziała, że dobrze, pani nauczycielka jest miła i
tak dalej, i tak dalej.
Potem spojrzała na mnie i mrugnęła, bo ustaliliśmy między sobą, że tak właśnie ma
odpowiedzieć; tak więc, mrugnięciem oka, zakończyła się moja”rewolucja październikowa”.
Furtka
Pierwszym trudnym problemem, jaki stanął przed nami w nowym domu, był problem
furtki.
Otwieranie i zamykanie małej żelaznej furtki polakierowanej na szaro nie jest samo w
sobie operacją skomplikowaną; komplikuje się jednakże, jeżeli do tej furtki istnieje tylko
jeden jedyny klucz. Wtedy ten, kto nie ma klucza, musi dzwonić, a otworzyć mu musi ktoś,
kto jest w domu.
A gdyby nawet zamiast jednego klucza były dwa lub trzy, jakże powierzyć klucz
dzieciom? Nie należy dawać dzieciom kluczy od domu. Bo jak wtedy radziliby sobie inni?
Problem był poważny, ponieważ o ósmej rano
Albertino i Pasionaria musieli wychodzić do szkoły, a w tym celu konieczne było
przejście przez furtkę.
Wobec zupełnego braku służby domowej jedno z rodziców dwojga malców musiało
koniecznie wstać z łóżka o godzinie ósmej i otworzyć furtkę. Ale jeżeli tak się nieszczęśliwie
składa, że ojciec pracuje do późnej nocy i idzie spać koło piątej, a organizm matki jest
absolutnie niezdolny do przyjęcia pozycji pionowej przed dziesiątą rano, problem, który dla
procent rodzin ma znaczenie wręcz znikome, nabiera wyjątkowej doniosłości.
Pierwszego ranka wstałem ja, drugiego - Margherita. Trzeciego nie wstało żadne z
nas, a Albertino i Pasionaria zostali brutalnie przepędzeni do siebie.
Jednakże tegoż jeszcze wieczora zastanowiliśmy się z należytą powagą nad tym
problemem. Zgodnie odrzuciliśmy koncepcję zmuszania dwojga malców do przełażenia co
rano przez mur.
- Zapewne wpłynęłoby to nawet dobrze na ich sprawność fizyczną - powiedziała
Margherita - ale narażałoby ich także na poważne niebezpieczeństwa.
Odrzucony został również projekt przebicia w murze otworu wystarczająco dużego,
żeby się przez niego przecisnęli. Równie dobrze można by zostawić furtkę otwartą.
Kiedy z kolei zdyskwalifikowany został, z oczywistych przyczyn natury moralnej i
porządkowej, pomysł dorobienia drugiego klucza i powierzenia go dzieciom, pozostało już
tylko, jako jedyne wyjście, zaopatrzenie furtki w elektryczny zatrzask, działający za
pociśnięciem guzika w przedpokoju. Dzieci mogłyby w ten sposób otwierać furtkę, a po
wyjściu zatrzaskiwać ją mocno, tak aby zamek zaskoczył.
Sprawa jednak nie była prosta, wymagała udziału murarza, elektryka, ślusarza i
niemałej zaliczki na pobory ojca rodziny. I oto nagle błysnęła mi genialna myśl.
- Margherito, szukamy prawdy daleko, a ona prawie zawsze jest tuż przy nas, czasem
nawet w nas samych. Sprawa jest prosta: dzieci otwierają furtkę, po wyjściu zamykają ją
przepisowo na dwa spusty i wpuszczają klucz do skrzynki na listy, umocowanej po
wewnętrznej stronie furtki.
Urządziliśmy natychmiast próbę generalną. Albertino i Pasionaria otworzyli furtkę,
wyszli, zamknęli furtkę na dwa spusty, wpuścili klucz do skrzynki.
Wtedy ja wziąłem kluczyk od skrzynki, otworzyłem drzwiczki, wyjąłem klucz i
otworzyłem furtkę.
- Wspaniale - orzekła Margherita. - Teraz ja spróbuję.
Wydobyła klucz ze skrzynki, otworzyła furtkę, wyszła, przekręciła klucz dwa razy i
wsunęła go w otwór skrzynki.
Była dziewiąta wieczór i oto znaleźliśmy się wszyscy czworo na ulicy; było pieskie
zimno, a Margherita i ja mieliśmy na sobie szlafroki i ranne pantofle.
Margherita spojrzała na mnie zaniepokojona.
- Giovannino - powiedziała. - Nie wiem dokładnie, ale mam takie uczucie, jakby coś
było nie w porządku.
- Rzeczywiście - odparłem. - Jeżeli nie uda nam się namówić kota, żeby otworzył
skrzynkę na listy, wyjął klucz od furtki i podał go nam, przypuszczam, że będziemy musieli
przenocować na dworze. Z tym, że jutro rano będziemy w takusieńkiej sytuacji jak teraz.
Kiedy się mówi”furtka”, ma się zazwyczaj na myśli coś z pewnej ilości żelaznych
prętów złożonych w kształt mniej lub więcej artystyczny. I w rzeczy samej nasza furtka była
takim splotem żelaznych prętów; ale przezorność ojca rodziny skomplikowała sprawę,
zaopatrując furtkę w bardzo mocną metalową siatkę uniemożliwiającą komuś, kto miałby złe
zamiary, wsunięcie ręki przez sztachety i manipulowanie przy zamku albo przy skrzynce do
listów.
Nakłoniliśmy Albertina, żeby przełazi przez mur.
Jakaś starsza para małżeńska przechadzająca się ulicą wypowiedziała na cały głos
uwagę, że tylko w dzisiejszych czasach można znaleźć rodziców do tego stopnia
bezmyślnych, aby uczyli własne dzieci takich rzeczy.
- Za moich czasów ojcowie spuszczali synom lanie za przełażenie przez mury i furtki -
powiedział on.
- A matki nie spacerowały nocą po ulicy w szlafrokach - dorzuciła ona.
Z chwilą kiedy Albertino znalazł się po tamtej stronie, reszta przedstawiała się
najprościej w świecie: wystarczało otworzyć skrzynkę do listów, wyjąć klucz i otworzyć
furtkę.
Ale oczywiście skrzynka była zamknięta: Margherita po wyjęciu klucza zamknęła
drzwiczki i kluczyk schowała do kieszeni. Nic wielkiego, trzeba było teraz po prostu podać
go Albertinowi; ale tu Margherita dopuściła się niewybaczalnej lekkomyślności i, zamiast
podać kluczyk, wsunęła go w otwór skrzynki do listów.
Wdrapałem się na mur i kiedy za cenę niemałych ofiar zdołałem się przez niego
przedostać, nie był to jeszcze koniec przygody; po mnie przelazła Margherita i był to spory
wyczyn, nawet jeżeli wdrapując się na mur miała we mnie oparcie moralne, a schodząc z
niego - oparcie fizyczne. Ale zaledwie stanęła na ziemi, z ulicy dał się słyszeć głosik
Pasionarii:
- A mnie kto przeprawi?
Musiałem odbyć jeszcze raz tę samą drogę, spuścić się na ulicę, podsadzić na mur
Pasionarię, przekazać ją Marghericie, wdrapać się z powrotem i zejść.
W sumie trzy kursy do góry i trzy na dół.
W domu rozpaliliśmy ogień i kiedy już trochę przyszliśmy do siebie, zaczęliśmy
rozważać problem odzyskania obu kluczy.
Ze zdumiewającą beztroską Margherita wypowiedziała swój pogląd: wystarczy wyjąć
furtkę i obrócić ją do góry nogami. Ja natomiast uważałem, że znacznie prostsze będzie
odśrubować skrzynkę i ją tylko obrócić do góry dnem.
O północy wszystko było już doprowadzone do porządku i Margherita westchnęła
boleśnie.
- Tak więc zostaję skazana na nieustanne siedzenie w domu - powiedziała. - Mam być
żywcem pogrzebana!
- Nie, Margherito - to doświadczenie było dla nas bardzo cenne, ukazało nam pułapkę
ukrytą na dnie systemu; musimy pamiętać, żeby ostatnia wychodząca z domu osoba nie
wpuszczała klucza do skrzynki, tylko chowała go do kieszeni.
Nazajutrz rano odbyła się pierwsza praktyczna próba: Albertino i Pasionaria wyszli o
ósmej do szkoły, zamknęli za sobą furtkę, a klucz wpuścili do skrzynki. Całe nieszczęście w
tym, że Albertino kluczyk od skrzynki włożył do kieszeni i o dziesiątej, kiedy musiałem
wyjść, nie mogłem wydostać klucza od furtki i musiałem przeleźć przez mur.
Aprowizacja domu odbywała się tego ranka w ten sposób, że pomocnicy sklepowi
przerzucali zamówiony towar przez mur. Wróciwszy o jedenastej, znowu musiałem się
wdrapywać. W południe Albertino i Pasionaria wrócili, odzyskaliśmy kluczyk i mogłem
nareszcie otworzyć furtkę.
Margherita gniewała się bardzo na dzieci.
- Od dzisiaj kluczyk od skrzynki będzie u mnie!
- oświadczyła stanowczo. - Coś podobnego nie może się więcej powtórzyć.
O trzeciej wyszła razem z dziećmi, a ponieważ ja pracowałem w moim pokoiku na
poddaszu, zamknęła furtkę i wrzuciła klucz do skrzynki. O czwartej zatelefonował ktoś do
mnie i musiałem co tchu pędzić na plac Katedralny w pilnej sprawie. Ale cóż
- kluczyk od skrzynki był u Margherity, przelazłem więc przez mur.
O szóstej wróciła Margherita sama, bo dzieci zostały u pani Marceli na Corso
Sempione, i stanęła przed zamkniętą furtką, od której klucz spoczywał w skrzynce.
Ja wróciłem sporo później, koło ósmej; Margherita przechadzała się tam i z powrotem
przed furtką.
Naprawdę nie czułem się na siłach, aby jeszcze raz przeleźć przez mur; poszliśmy
więc do restauracji i przenocowaliśmy w hotelu.
Nazajutrz była niedziela i dopiero późnym popołudniem Albertino i Pasionaria wrócili
do domu. Kazałem Albertinowi przeleźć przez mur, sam podałem mu kluczyk od skrzynki i
nareszcie mógł nam otworzyć.
- Istny dom wariatów - zauważyła z niesmakiem
Pasionaria. - Mam tego wyżej uszu. Pewnego dnia zabiorę się i wyprowadzę.
- I dokąd to? - zapytała ironicznie Margherita.
- To już moja rzecz - odpowiedziała Pasionaria.
Teraz Albertino i Pasionaria wychodzą rano przez okno parteru wprost na ulicę. Ale
tak dłużej być nie może. Albo wymyślimy jakiś system, albo przestaną chodzić do szkoły.
Wiedza jest piękną rzeczą, ale zdrowie ważniejsze.
Egzamin
Siedziałem przy szeroko otwartym oknie czytając, kiedy stanął przede mną Albertino i
zapytał:
- Tatusiu, czy jesteś uczciwy?
Nie jest to łatwe pytanie, toteż, choć przywykłem już do najrozmaitszych rachunków
sumienia, zmieszałem się.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi - mruknąłem w końcu.
- To mi jest potrzebne do wypracowania; mam opisać swoich rodziców. Ale nie jak w
zeszłym roku: wysokość, obwód i tak dalej. Tutaj chodzi o uczciwość, pracowitość,
aktywność, miłość ojczyzny i tym podobne.
Wtrąciła się Margherita.
- Chodzi o moralny obraz rodziców - wyjaśniła.
- Nam się wydaje, że żyjemy sobie nie kontrolowani, w czterech ścianach swego
domu, a tymczasem nasi synowie na nas patrzą.
- I córki też - stwierdziła Pasionaria z leciutkim sarkazmem.
- To nie są sprawy dla ciebie - zgromiła ją oschle
Margherita. - Przyjdzie na to czas, kiedy będziesz, jak twój brat, w czwartej klasie.
Pasionaria odpowiedziała bezczelnie, że obchodzi ją to, co chce, choć nie jest jeszcze
w żadnej klasie, ale Margherita pominęła prowokację milczeniem i sprawa na tym się
skończyła.
- Tatusiu, czy jesteś uczciwy? - powtórzył swoje pytanie Albertino.
- To są rzeczy, o które nawet pytać nie należy! - wykrzyknąłem. - Przecież mnie
znasz, wiesz, co robię, jak postępuję; sam musisz osądzić, czy jestem uczciwy, czy nie.
Albertino nie ustępował.
- Kiedy jestem w szkole, albo ciebie nie ma w domu, to jak mam wiedzieć, co robisz?
- powiedział zatroskany.
Powinienem był poczuć się dotknięty, więc poczułem się dotknięty.
- Rzeczywiście! Widać, jakim zaufaniem darzysz swego ojca. Czyżbyś przypuszczał,
że w domu udaję porządnego człowieka, a poza domem jestem łobuzem?
- Cóż to za rozumowanie! - oburzyła się Margherita. - Jest cała masa ludzi, którzy
prowadzą podwójne życie, i nikt o tym nie wie. Dziecko nie jest w stanie przeprowadzić tego
rodzaju badania. No, Giovannino, odpowiedz mu, bo inaczej jakże napisze to wypracowanie?
Zniecierpliwiłem się.
- Ależ to się samo przez się rozumie, do licha!
Albertino skinął potakująco głową. Przez kilka minut gryzł dokładnie i systematycznie
obsadkę pióra, a potem naszeptał coś do ucha Marghericie.
- Giovannino - odezwała się po chwili - bądź tak dobry i daj mu wyraźną odpowiedź.
- Jestem porządnym człowiekiem! - wykrzyknąłem.
I dziwię się, że mogą istnieć co do tego wątpliwości.
Albertino znów skinął głową potakująco i wrócił do
Margherity, żeby jej coś szepnąć do ucha.
- Tak, tak. Porządny człowiek i uczciwy człowiek znaczy to samo - upewniła go
Margherita. I Albertino poszedł pisać.
Po pięciu minutach ostrożnie powrócił do tematu:
- Czy jesteś także pracowity, tatusiu?
- Tak, Albertino - odpowiedziałem ze słodyczą.
- Jestem pracowity, lubię mój zawód, ponoszę ofiary dla dobra rodziny, ojczyzny i
społeczeństwa.
Albertino starannie wynotował wszystko w zeszycie, po czym znów podniósł głowę.
- A jako ojciec jaki jesteś?
Tu już odmówiłem odpowiedzi.
- O tym powinieneś mieć własny sąd, skoro jesteś moim dzieckiem - oświadczyłem.
- Ja także jestem twoim dzieckiem! - wykrzyknęła gwałtownie Pasionaria.
- Oczywiście. I właśnie wy, jako moje dzieci, powinniście osądzić mnie jako ojca.
Albertino i Pasionaria wycofali się do drugiego pokoju celem uzgodnienia poglądów
na moje cechy jako ojca. Dyskusja była długa i ożywiona. Wreszcie wrócili i Albertino,
zasiadłszy przy swoim stole, zabrał się do pisania. Spojrzałem na niego, ale miał
nieprzenikniony wyraz twarzy.
Napotkałem spojrzenie Pasionarii. Mrugnęła do mnie i kiwnęła głową, jakby
mówiła:”Nie martw się, dobrze poszło. Już ja się postarałam, żeby wszystko było w
porządku”.
Pasionaria jest jeszcze analfabetką, ale umie się bronić przed pułapkami
zdradzieckiego abecadła kiedy Albertino skończył pisać, Pasionaria wzięła zeszyt i zaniosła
go Marghericie. Coś tam poszeptały, Margherita rzuciła okiem na zapisaną stronicę i
uspokoiła Pasionarię: było napisane tak, jak chciała.
Albertino przyłożył bibułę i włożył zeszyt do tornistra. Asystowała mu przy tym
Pasionaria, która lubi uczestniczyć we wszystkich takich interesujących czynnościach.
Margherita, korzystając z tego, że byli oboje zajęci, zakomunikowała mi po cichutku:
- Trochę burczy, ale sympatyczny.
Odetchnąłem z ulgą. Jakoś mi się i tym razem upiekło. Egzamin z ojcostwa został
szczęśliwie zdany.
Oczywiście zrozumiałem, że w dużej mierze przyczyniła się do tego Pasionaria, toteż
byłem jej wdzięczny.
Historia tysiąca lirów
Wybrałem się do śródmieścia po sprawunki i pod koniec zostałem bez papierosów i z
jednym banknotem tysiąclirowym w portfelu.
Wszedłem do sklepu tytoniowego, poprosiłem o paczkę Szwajcarskich i położyłem na
ladzie moje ostatnie pieniądze.
- Cóż to takiego? - zapytał ciekawie sklepikarz wskazując banknot.
- Tysiąc lirów - odpowiedziałem.
Sprzedawca zawołał żonę, która przy drugim końcu lady czytała gazetę.
- Mario, popatrz no tutaj.
Kobieta zwróciła głowę w tę stronę i z daleka rzuciła okiem na banknot.
- O! - powiedziała. - Wrócił znowu do śródmieścia.
Jej mąż spytał, czy mieszkam przy Porta Volta.
- Mieszkam w Lambrate - wyjaśniłem.
- Widać znowu zmienił dzielnicę - zauważył. Już chyba z miesiąc nie widziało się go
tutaj. Wszyscy dobrze go znamy.
Przyjrzałem się banknotowi i dech mi zaparło: był to banknot tysiąclirowy
najfałszywszy z fałszywych.
Tak bezwstydnie fałszywy, że wręcz budził niesmak.
Gdyż nawet przy fabrykacji fałszywych banknotów wypada zachować pewne
minimum godności, jeżeli już nie sumienia zawodowego; należy przynajmniej zadbać o
właściwy format, a co się tyczy rysunku, należy oryginał kopiować starannie, a już co
najmniej wzorować się na nim w ogólnych zarysach. Papierek zaś, który miałem przed
oczyma, był po prostu dowolną interpretacją tysiąclirowego banknotu.
Taki tysiąc mógłby co najwyżej pretendować do tego, by go wzięto za pięćdziesiąt
lirów.
Oddałem z powrotem papierosy i zabrałem ten okropny banknot.
- Nie udało się - zaśmiał się drwiąco sprzedawca.
- W życiu trzeba umieć znosić takie porażki filozoficznie.
Ruszyłem w stronę parkingu, ale zaraz uświadomiłem sobie, że nie mogę odebrać
wozu. Musiałem też zrezygnować z taksówki, a nawet z tramwaju. Poszedłem do domu
piechotą i dotarłem tam w pożałowania godnym stanie ducha.
- Wszystko dobrze poszło? - zagadnęła Margherita.
- Owszem - odpowiedziałem, bo wstyd mi było się przyznać, że dałem sobie wkręcić
ten cholerny banknot.
- Świetnie! - wykrzyknęła. - To znaczy, że udało ci się wydać i ten fałszywy tysiąc,
który ci włożyłam razem z innymi do portfelu.
Nie mówię tu do niedorostków, mówię do ludzi dojrzałych, do starych,
doświadczonych w małżeństwie wyjadaczy. Oni mnie zrozumieją: wiedzą, że nasze panie
miewają często takie genialne przebłyski.
Koncepcja mężakrólika doświadczalnego jest w rodzinach mieszczańskich bardzo
rozpowszechniona, więc nie ma co się stawiać. Tym razem zachowałem postawę wzorowego
obywatela. Wyjąłem z kieszeni fatalny banknot i wręczyłem go Marghericie.
- Jeśli się jest na tyle naiwnym, żeby przyjąć podobną ohydę, trzeba mieć również
dość uczciwości, żeby się do tego lojalnie przyznać. Bierze się taki banknot i pali się go. Poza
tym, puszczanie w obieg fałszywych pieniędzy jest przestępstwem. Przeczytaj, to jest
napisane tutaj, w tych kwadracikach.
Lecz ani w kwadraciku po lewej stronie, ani w tym drugim po prawej Margherita nie
wyczytała nic, bo widniały tam tylko zupełnie nieczytelne kropeczki i kreseczki, no i w
gruncie rzeczy trudno wymagać od fałszywego banknotu jakichś twierdzeń inspirowanych
praworządnością. Margherita jednak trwała przy swoim punkcie widzenia, nawet w obliczu
autentycznego tysiąclirowego banknotu.
- Ten, kto mi go dał, musi go przyjąć z powrotem.
- Ale kto ci go dał, Margherito?
- Nie wiem, ale ponieważ kupuję po trochu u wszystkich, wszyscy mogli mi go dać.
Wyszła i wróciła po dwóch godzinach, co zresztą, szczerze mówiąc, nie było długo,
zważywszy że musiała się wykłócić kolejno z piekarzem, wędliniarzem, właścicielką sklepu
korzennego, owocarką, rzeźnikiem, a ponadto jeszcze w pasmanterii, u szewca, w sklepie
tytoniowym i w ciastkarni, a wszystko to wymaga niemało czasu. Nawet jeżeli się kłócić w
pośpiechu, jak to panie potrafią, dwie godziny to prawdziwy rekord szybkości. Mimo to,
Margherita w dalszym ciągu miała swój fałszywy banknot tysiąclirowy, fałszywszy niż
kiedykolwiek. W takich wypadkach osobą opatrznościową bywa dozorczyni domu. Przyszła
więc dozorczyni, a Margherita postawiła sprawę jasno:
- Jak się pani uda puścić go w kurs, to pół na pół.
Upłynęły dwa posępne dni. Trzeciego dnia zjawiła się dozorczyni i wręczyła
Marghericie nienaganny banknot pięćsetlirowy.
- Musiałam z nim chodzić daleko - wyjaśniła. W naszej dzielnicy widzieli go już w
każdym sklepie, nawet posłańcy sklepowi znają ten cholerny banknot na pamięć. Teraz niech
sobie wędruje, gdzie mu się podoba.
Jak już mówiłem, banknot ten był najbezwstydniej fałszywy w świecie: wcielona
fałszywość, niesmaczna i odpychająca. A prócz tego był złośliwy i arogancki, toteż byliśmy
radzi, żeśmy się od niego wreszcie uwolnili. I zdawało się, że w całej dzielnicy zapanował
nastrój optymizmu, bo banknot ten był zmorą wszystkich sklepikarzy i wszystkich gospodyń,
które u nich robiły zakupy.
Ale pewnego dnia dozorczyni podniosła alarm:
- Znów się pokazał w naszej dzielnicy! Jakaś starucha próbowała go wtrynić
wędliniarzowi!
W ciągu następnych dni fatalny banknot widziano w sklepie korzennym, u rzeźnika, w
owocarni i w sklepie pasmanteryjnym. Nastrój zdenerwowania przybierał na sile. Potem
przestano mówić na ten temat, z tej prostej przyczyny, że banknot spoczywał w torebce
Margherity.
Gdyśmy go tam odkryli, popatrzyliśmy na siebie przerażeni. Postanowiłem raz
wreszcie z tym skończyć. Z obrzydzeniem wziąłem haniebny banknot i przybliżyłem go do
płomienia gazu. Ale Margherita była czujna i uchwyciła go w locie.
- Tu chodzi o zasadę - powiedziała twardo. - Musi odejść tak, jak przyszedł.
Cała rodzina przeżywała teraz ciężkie dni. Margherita robiła wyprawy w najdalsze
dzielnice i wracała wieczorem śmiertelnie zmęczona. I w końcu musiała się poddać. Wezwała
dozorczynię i powierzyła jej banknot jeszcze raz.
- Jeżeli pójdzie, podzielimy się pół na pół.
W dzielnicy znowu zapanował niepokój, gdyż dozorczyni wszczęła natychmiast akcję
wciągając w nią wszystkie kumoszki, które przychodziły do niej w odwiedziny. Potem nagle
spokój powrócił.
Dozorczyni zjawiła się po tygodniu i wręczyła
Marghericie nowiuteńki banknot pięćsetlirowy.
- Udało się - oświadczyła. - Ale musiałam się wyprawić aż na Baggio. Teraz, kiedy
będzie krążył po przedmieściach, możemy spać spokojnie.
Margherita, której pojęcie o arytmetyce jest raczej dziwne, była tego wieczora
niezwykle zadowolona z siebie.
- Giovannino - powiedziała. - Teraz już wyszliśmy na swoje. Pięćset lirów wtedy i
pięćset teraz.
Tysiąc straty i tysiąc zysku.
Nie wysunąłem żadnej obiekcji i poszliśmy spać w pogodnym nastroju. Ale o
pierwszej w nocy Margherita zbudziła się nagle.
- Giovannino! - wykrzyknęła. - W takim razie, gdybym znów dostała ten fałszywy
banknot i zrobiła taką samą kombinację z dozorczynią, zarobiłabym pięćset lirów na czysto.
Czy to możliwe?
- Lepiej o tym nie myśleć - odpowiedziałem.
Więc Margherita nie myślała i upłynęły spokojnie cztery tygodnie. Aż tu pewnego
wieczora usłyszałem okrzyk przerażenia i pobiegłem do kuchni. Margherita stała nad otwartą
szufladą kredensu, wpatrując się w nią rozszerzonymi przerażeniem oczyma.
A w szufladzie, rzecz jasna, leżał ów przeklęty tysiąc lirowy banknot.
Tym razem nie wahałem się.
Ująłem go pęsetką, gdyż budził we mnie wstręt, i zbliżyłem do płomienia gazu.
Margherita nie protestowała. Ale kiedy przeklęty banknot już prawie dotknął płomienia, ów
zgasł. Margherita jęknęła i opadła bezsilnie na krzesło.
Oczywiście to tylko przypadek, czysty przypadek, że przerwa w dopływie gazu
nastąpiła dokładnie w chwili, kiedy języczek płomienia miał dotknąć przeklętego banknotu
tysiąclirowego, fałszywego jak sam
Judasz. I równie jest oczywiste, że człowiek obdarzony rozumem roześmieje się z
tego, zapali zapałkę i unicestwi banknot. Faktem jest jednak, że ja nie zapaliłem zapałki, a te
tysiąc lirów schowałem z powrotem do szuflady.
Macie zupełną rację nie wierząc w historyjki, w których odgrywają rolę siły
nadprzyrodzone, czy coś w tym rodzaju. Są to oczywiście bzdury i nawet mówić o nich
wstyd. Macie zupełną rację, ale mimo wszystko fakty są faktami i oboje z Margheritą
wpadliśmy w istną obsesję: raz po raz otwieraliśmy szufladę i rzucali okiem na diabelski
banknot. Był tam wciąż, złośliwy, odrażający i tak fałszywy, że się to widziało nawet w
zamkniętej szufladzie.
Pewnego dnia opowiedziałem całą historię przyjacielowi, który jest kasjerem w
banku; poprosił, żebym mu pokazał ten sławetny banknot. Włożyliśmy go do koperty i
zanieśli. Margherita zadrżała widząc swobodę, z jaką kasjer dotyka banknotu, obraca go i
ogląda pod światło.
- Jest źle odbity, ale prawdziwy - orzekł wreszcie.
- Przydałoby mi się więcej takich.
Schował banknot razem z innymi i dał nam w zamian dwie pięćsetki.
Wracaliśmy do domu ogłupiali.
Po drodze Margherita nagle przystanęła.
- Giovannino - powiedziała - za pierwszym razem dozorczyni oddała mi pięćset lirów
i za drugim też pięćset, tysiąc dostaliśmy teraz, to razem dwa; czy to możliwe, żebyśmy
zarobili na tym tysiąc lirów na czysto?
- Wszystko jest możliwe na tym zwariowanym świecie - odparłem.
Kobieta i”e
Pasionaria zmaga się z”e” i jest to walka tytaniczna, bo kartki zeszytu to takie
paskudztwo, które marszczy się jak skóra na twarzy stuletniej staruszki, kiedy staruszka się
śmieje; a stalówka ma taki złośliwy koniuszek, że co chwila zahacza o papier. No i atrament
to także łobuz, co niech tylko zobaczy kawałek czystego miejsca na papierze, zaraz się tam
rzuca jak ryba do wody.
A wreszcie, nie mówiąc już o tym, że”e” to bestia kapryśna niczym gwiazda filmowa,
wypada wziąć pod uwagę, że Pasionaria przyszła do szkoły nie obarczona żadnym bagażem
intelektualnym. Kiedy ktoś ubiegłego lata wetknął jej ołówek w łapkę, usadowił przed
nowiutkim zeszycikiem, na którego pierwszej kartce wyrysowane były zgrabne laseczki, i
starał się ją nakłonić, żeby całą linijkę wypełniła laseczkami podobnymi do wzoru -
Pasionaria z niezmąconym spokojem odłożyła ołówek i zamknęła zeszyt.
- Ja te laski już umiem czytać - wyjaśniła. - A jak pójdę do szkoły, to się nauczę je
pisać.
Dlatego właśnie zmaga się teraz z literą”e” i jest to tytaniczny wysiłek.
Doszedłszy do piątego”e”, Pasionaria przerwała pracę, żeby nabrać tchu. Margherita
drzemała na tapczanie; Pasionaria spojrzała na nią i westchnęła.
- Ja pracuję, a ona sobie śpi.
- Ona już umie pisać”e” - wyjaśniłem.
- Ty też umiesz, a przecież nie śpisz.
- To kwestia usposobienia.
- Ty przynajmniej czasem mi pomożesz - ciągnęła
- porządkujesz mi zabawki i tak dalej, a co ona dla mnie robi?
Pasionaria zsunęła się z krzesła i poszła powyglądać przez okno. Musiała wleźć na
stołeczek, bo inaczej nic nie widziała.
- Czasem miałabym ochotę umrzeć - westchnęła.
Zaniepokoiłem się.
- Dużo razy ci się to zdarzyło?
Wystawiła trzy palce okropnie umazane atramentem.
- O, do licha, aż tyle! - wykrzyknąłem bardzo przejęty.
Spróbowałem dać jej parę karmelków. Pasionaria zaczęła je ssać z widocznym
roztargnieniem.
- Nie mam już chęci pracować - odezwała się po chwili.
Nie ulegało wątpliwości, że przeżywa jakiś szczególnie bolesny kryzys, a w takich
wypadkach lepiej nie wysuwać wytartych optymistycznych argumentów.
Chwilę jeszcze wyglądała przez okno, potem odwróciła się nagle i bacznie przyjrzała
się Marghericie.
- Wścieka mnie to, że ona sobie śpi i śpi, jakby nigdy nic! - wykrzyknęła. - Mogłabym
śmiertelnie zachorować, a ona śpi.
Nerwowym krokiem wróciła do stolika, usiadła, wzięła pióro, umoczyła je i pochyliła
się nad zeszytem podejmując na nowo ciężką walkę ze swoim”e”.
Nie trwało to długo, bo stalówka wbiła się w kartkę, przedziurawiła papier i utkwiła w
drewnianym blacie stolika.
- A zostań tak sobie, razem z nauczycielką i dyrektorem! - wykrzyknęła Pasionaria
zostawiając pióro wbite w stół i obracając się ku mnie.
Powiedziałem, że trzeba mieć cierpliwość, nie dać się sprowokować. Puszczać
prowokacje mimo uszu.
- Ale czy to naprawdę potrzebne? - zapytała ze złością.
- Co?
- To”e”!
- Owszem, potrzebne: bez”e” nie można się obejść. Jakże na przykład
powiesz”elemele” bez użycia”e”?
- Powiedzieć to ja umiem. Napisać jest trudno.
Żeby je przynajmniej wymyślili nie takie zakręcone.
„I” mi się podoba.
Tłumaczyłem jej, że musi koniecznie zrobić ten wysiłek i nauczyć się”e”.”E” jest
podstawą wszystkiego.
Pasionaria chwyciła znów za pióro, ale przed rozpoczęciem dalszych zmagań miała
jeszcze odruch buntu.
- A ona tymczasem śpi i śpi!
Przyznałem, że zachowanie Margherity jest niewłaściwe, niemal prowokacyjne, i
wysunąłem pewną propozycję.
- A gdybyśmy tak ją sobie wymienili na jakąś inną, młodszą i sympatyczniejszą?
Pasionaria, która podjęła już przerwaną walkę z po stokroć przeklętym”e”, nie
zaprzestała jej, wzruszyła tylko ramionami i nie odwracając się mruknęła:
- Póki co, zatrzymajmy ją sobie. Ale któregoś dnia to się może źle skończyć.
Spytałem ją grzecznie, co takiego zamierza.
- Nie wiadomo, co mogę zrobić, jak się wnerwię!
- odpowiedziała.
Obcy
Przychodzi taka chwila, kiedy ojciec rodziny spostrzega, że w domu przebywa ktoś
obcy.
Z matką jest inaczej, zresztą nigdy nie byłem matką, a w takich sprawach zwykłem
opierać się wyłącznie na własnych doświadczeniach.
No i właśnie w pewnej chwili spostrzegłem, że w domu jest ktoś obcy.
Pamiętam, że siedzieliśmy wtedy przy stole; przyjrzałem się uważnie rodzinie i
stwierdziłem, że jest nas, jak zawsze, czworo: jedna Margherita, jeden
Albertino, jedna Pasionaria i jeden Giovannino.
A jednak czułem, że ktoś obcy tam jest i siedzi z nami przy stole. I tym obcym w
rzeczy samej był
Albertino.
Albertino ma dopiero dziewięć lat, ale ma już ustalony sposób bycia, całkowicie
swoisty: jest pełen godności, z dużą rezerwą, i w codziennych stosunkach ze mną ogranicza
się do komunikowania rzeczy zasadniczych.
W ciągu takiego tygodnia, kiedy wydawał mi się szczególnie gadatliwy, usłyszałem
jego głos, jeśli się nie mylę, aż trzy razy. W poniedziałek rano przyszedł do mojej pracowni,
żeby oznajmić: - Kawa się gotuje.
W czwartek po kolacji podniósł głowę znad książki i spytał mnie: - Kto to antypody?
W sobotę wyjechał z matką na wakacje i przed wyjściem powiedział: - Do widzenia.
Zwraca się do mnie tylko w wypadkach absolutnej konieczności. Kiedyś
zakomunikował mi, że nauczyciel żąda od niego metra kwadratowego papieru podzielonego
na decymetry kwadratowe; a jeden z decymetrów kwadratowych ma być jeszcze podzielony
na kwadratowe centymetry.
Wyznaję, że nieczęsto zdarza mi się wkładać w robotę tyle starania i skrupulatności.
Wziąłem duży arkusz papieru i narysowałem na nim kwadrat o bokach długości metra,
wewnątrz podzielony na kwadraty decymetrowe, z których jeden, pierwszy od góry po prawej
stronie, podzieliłem z kolei na kwadraciki centymetrowe.
- Tak będzie dobrze? - zapytałem skończywszy robotę.
Albertino skontrolował uważnie, czy wszystkie boki kwadratu mierzą rzeczywiście po
metrze, następnie przeliczył po kolei kwadraty decymetrowe, a w końcu kwadraciki
centymetrowe.
- Brak jednego centymetra kwadratowego - powiedział. - Jest tylko dziewięćdziesiąt
dziewięć.
Odpowiedziałem, że to niemożliwe.
- Każdy bok jest podzielony na dziesięć równych części, więc linie, które przebiegają
równolegle do boków, zważywszy, że dziesięć razy dziesięć czyni sto, tworzą sto
jednakowych kwadracików. Zresztą przelicz jeszcze raz, a zobaczysz, że jest w porządku.
- Nie trzeba - odparł Albertino. - Ufam ci.
To oświadczenie sprawiło mi dużą przyjemność, nie zmienia to jednak stanu rzeczy;
Albertino jest właśnie taki.
I oto pewnego pięknego wieczora zdałem sobie sprawę, że w moim domu przebywa
ktoś obcy, a tym kimś jest właśnie Albertino. Nie powiedziałem o tym
Marghericie, bo gdybym jej napomknął o obcych w domu, wynikłaby z tego scena z
kryminalnej powieści; poszedłem wyciągnąć się na kozetce w moim pokoju i czekałem z
niejaką tremą. Bo byłem pewny, że coś się stanie.
I rzeczywiście wkrótce potem przyszedł Albertino.
- Jeden chłopak z naszej klasy powiedział mi, że ty napisałeś jakieś książki -
zakomunikował.
Odpowiedziałem, że istotnie napisałem ich kilka.
- Chciałbym je przeczytać!
To było coś, czego się nie spodziewałem i co mnie zaskoczyło. Doznałem jak gdyby
poczucia winy.
- Stoją tam wszystkie razem, na drugiej półce
- objaśniłem, starając się zachować spokój.
Albertino obejrzał po kolei wszystkie książki na drugiej półce; ja tymczasem robiłem
szybki rachunek sumienia. Nie, nawet w najwcześniejszych moich książkach nie było nic
nieodpowiedniego dla dziewięcioletniego chłopca. Mogłem być zupełnie spokojny.
Czy mogę wziąć tę?
Był to ostatni zbiorek moich opowiadań. Pozwoliłem mu. Przechodząc nieco później
koło oszklonych drzwi jego pokoiku, zobaczyłem - firanka była z jednej szybki zsunięta - że
Albertino czyta.
Kiedy znalazłem się sam z Margheritą, zwierzyłem się jej z nowej troski.
- Powiedział, że chciałby przeczytać którąś z moich książek - wyznałem.
- Ktoś musiał mu powiedzieć, że piszesz. To jest zła strona szkoły państwowej: malcy
stykają się ze starszymi i dowiadują się rozmaitych rzeczy, których nie powinni wiedzieć.
Gdy Margherita przemawia w ten sposób, to wcale nie żartuje. Nie, ona jest
przekonana, że mój zawód, choć w gruncie rzeczy uczciwy, jest niezbyt poważny i przy
każdej okazji wyciąga starą i utrapioną sprawę mego dyplomu.
„Giovannino, przecież gdybyś zrobił dyplom i miał normalną posadę, mógłbyś sobie i
tak pisać wszystko, co byś chciał...”.
Margherita westchnęła.
- Nie powinieneś był mu dawać tej książki. To była wielka nieostrożność.
Odpowiedziałem z irytacją, że ostatecznie w moich książkach nie ma żadnych
świństw.
- Tak, ale to ty je napisałeś. Dzieci nie powinny nigdy czytać książek napisanych
przez swych ojców.
Gdyby to były dzieła naukowe - chemia, fizyka
- i tak dalej, wtedy owszem, ale tej całej literatury absolutnie nie. Zwłaszcza takiej jak
twoja, gdzie człowiek nigdy nie wie, czy mówisz poważnie, czy żartujesz, czy opowiadasz
rzeczy prawdziwe, czy wymyślone. A jak należy rozumieć to, co piszesz?
- Niechże sobie każdy rozumie, jak chce! - wykrzyknąłem. - Mnóstwo ludzi czytało
moje książki i podobały się im. Sądem dziewięcioletniego smarkacza na pewno nie będę się
przejmował.
Zgasiłem światło, ale mój mózg nie przestawał pracować. I to wcale nie było dobre.
Spotkałem się z Albertinem przy stole podczas drugiego śniadania. Starałem się mieć
minę tak swobodną i beztroską, jak tylko potrafiłem. Nie poruszył jednak tematu książki.
Wieczorem także nie. Ale następnego wieczora, kiedy drzemałem na kozetce, przyszedł.
W ręku trzymał książkę; podszedł do szafy bibliotecznej, wsunął książkę na miejsce
na drugiej półce i zawrócił ku drzwiom.
- Przeczytałeś? - odezwałem się.
- Tak - odpowiedział. - Jest rzadko pisana, czyta się prędko.
I to było wszystko, co powiedział.
Tak to bywa w rodzinach, że nagle ojciec spostrzega, iż w domu jest ktoś obcy. Matka
nigdy tego nie zauważa, dla niej syn pozostaje na zawsze jej dzieckiem.
Ale ojciec nie myli się: w pewnym momencie następuje jakiś odskok i oto dziecko nie
jest już to samo co dawniej.
On, ojciec, czuje, że patrzą teraz na niego inne oczy - oczy obcego - i dostrzega w nich
chłód.
Czuje się obserwowany, wie, że każdy jego gest będzie bezlitośnie osądzony. Jest to
nieustanne, choć nieświadome śledztwo; chłopiec bada ojca, żeby wiedzieć, czy jest od niego
silniejszy, czy słabszy. Nie chodzi tu o stronę fizyczną, syn wie, że pod tym względem wznosi
się w górę, podczas gdy ojciec schodzi ku dołowi. Interesuje go inny rodzaj siły i inny rodzaj
słabości.
Życie jest twardą walką między człowiekiem a człowiekiem, pierwszym zaś
przeciwnikiem mężczyzny jest jego ojciec. I chłopiec zaczyna w pewnej chwili nieświadomie
badać swego pierwszego naturalnego przeciwnika. A ponieważ kieruje się instynktem, nigdy
się w swoim sądzie nie myli. Później rozumowanie albo jakieś szczególne okoliczności będą
mogły zmodyfikować ten sąd, ale w rezultacie górę zawsze weźmie instynkt.
W pewnej chwili ojciec spostrzega, że w domu jest obcy człowiek - jego syn, który
widzi go teraz nowymi oczyma i który bada swego przeciwnika. Jest to chwila niezmiernej
wagi, bo właśnie teraz syn, sam o tym nie wiedząc, dokonuje oceny ojca. I jeżeli uzna go za
silniejszego, zechce być jego sprzymierzeńcem.
Nie są to sprawy wesołe; trzeba jednak spojrzeć im twarz, nie uprawiać wobec samego
siebie obłudy. w
W niewoli snów
Doszedłszy do pewnego wieku panie zaczynają robić doniosłe odkrycia.
- Giovannino - zagadnęła mnie pewnego dnia
Margherita, wzdychając - czy nigdy nie dostrzegłeś, że ja noszę w sobie mój własny
świat?
- Nie, Margherito - odpowiedziałem uczciwie.
- Noszę w sobie świat, który jest wyłącznie mój wyjaśniła. - Uczynkami, słowami, a
także myślami, które się z nimi wiążą, żyję w naszym świecie, ale jednocześnie innymi
myślami żyję w świecie tajemnym, moim własnym. Wędruję samotna, żałośnie, rozpaczliwie
samotna, po tajemniczych drogach tego świata. I czasem zdarza mi się zabłąkać, boję się
wtedy i wzywam pomocy, ale nikt mojego głosu nie słyszy.
Rzecz wydała mi się dosyć niepokojąca.
- Jeżeli to jest twój własny świat - próbowałem tłumaczyć - to powinnaś znać go
doskonale.
- Jest mój w tym sensie, że należę do niego; jestem więźniem tego tajemnego świata
zaludnionego cieniami, pragnieniami i trwogami. Uwięziona i beznadziejnie samotna. Wlokę
swoje obolałe nogi po drogach, które wciąż się zaczynają, ale nigdy nie kończą.
- Kiepska sprawa, Margherito - powiedziałem. Czy nie mogłabyś przynajmniej
postarać się o rower?
Zaoszczędziłabyś sobie mnóstwo wysiłku.
Popatrzyła na mnie z widocznym niesmakiem. Ale ja mówiłem dalej z bezgraniczną
słodyczą:
- Wcale nie żartuję. Staram się tylko ulżyć ci w tym beznadziejnym wędrowaniu.
Skoro jest to świat stworzony przez twoje myśli i żyjesz w nim myślą, wystarczy, żebyś
pomyślała intensywnie, że przebywasz jego drogi na rowerze zamiast piechotą, a zaraz
doznasz ulgi. Doradzałbym ci myśleć o jakimś dobrym samochodzie, gdyby nie to, że niestety
nie umiesz prowadzić.
Po kilku dniach, kiedy znowu napomknęła o swoim świecie, zapytałem dyskretnie:
- Margherito, czy próbowałaś myśleć o tym, co ci radziłem?
- O, tak.
- I udało ci się zaopatrzyć w rower?
- Udało się - wyjaśniła. - Nie przyszło mi to łatwo, bo mój świat jest cały utkany z
poezji, w końcu jednak moja silna wola zwyciężyła.
- I jakże się czujesz podróżując na rowerze?
- Jestem znacznie mniej zmęczona i pokonuję większe dystanse.
Przez cały tydzień Margherita była znakomicie usposobiona; najwidoczniej to, że nie
musiała już wędrować pieszo po swoim tajemnym świecie, dobrze na nią wpłynęło. Ale
pewnego dnia zastałem ją w ponurym nastroju.
- Margherito, co tam słychać w twoim świecie?
- Źle - westchnęła.
- A rower?
- Znowu chodzę piechotą: przedziurawiło mi się tylne koło.
Rozzłościłem się.
- Ależ Margherito! - zawołałem. - Skoro udało ci się zdobyć rower, jakąż możesz mieć
trudność w wymyśleniu kawałka gumy, tubki kleju i pompki?
- Wszystko już mam i próbowałam, ale nie potrafię zdjąć opony.
- Przecież to nic trudnego: wysil się troszkę.
Potrząsnęła melancholijnie głową.
- Postaraj się, poszukaj. Czyż to możliwe, żeby w twoim świecie nie było warsztatu
naprawczego?
- W moim świecie istnieją tylko cienie, pragnienia i lęki. I to jest właśnie takie
straszne. Giovannino, jestem sama!
Chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem za sobą do pomieszczenia służącego za garaż i za
warsztat. Zdjąłem z haka rower i dwa czy trzy razy pokazałem
Marghericie, jaka to łatwa rzecz zdjąć oponę z tylnego koła, załatać dętkę i
zmontować wszystko na powrót.
Kazałem jej spróbować.
Po wielu wysiłkach udało jej się zdjąć oponę i założyć ją na nowo.
Zostawiłem ją jej myślom i nie martwiłem się, gdyż widziałem, że jest pełna
optymizmu.
Dałem jej aż trzy dni czasu na zreperowanie koła.
Po upływie trzech dni zapytałem obcesowo:
- No co? Zreperowane?
- Nie potrafię - odpowiedziała żałośnie. - To musi być inny typ opony. Zupełnie sobie
zniszczyłam ręce i wszystko na nic.
Pokazała mi swoje ręce: były gładkie i bez najlżejszego zadraśnięcia, ale
zrozumiałem, że pokazuje mi ręce ze swoich myśli, i wtedy od razu zobaczyłem, jakie są
zniszczone.
- Nie trać otuchy, Margherito. Jestem tu przecież po to, żeby ci pomóc i być ci
podporą.
- Ale w tamtym świecie, bezkresnym i tajemniczym, ciebie nie ma. Tam jestem sama
z moim bezużytecznym rowerem.
Wróciliśmy więc do garażu i zmusiłem ją do zdjęcia i założenia chyba z dziesięć razy
opon mojego roweru. Pamiętając instrukcję dla obsługi karabinu maszynowego Fiat, kazałem
jej powtórzyć operację dwukrotnie, z zawiązanymi oczyma.
Przez dwa dni wydawała się bardzo czymś pochłonięta i zatroskana. Rozumiałem, że
walczy z tą przeklętą oponą. Za to na trzeci dzień twarz jej promieniała tryumfem.
- Wszystko w porządku! - wykrzyknęła. - Rower zreperowany i działa doskonale.
Tak to jest: Margherita ma swój własny świat w tym sensie, że jej tajemne myśli
pozostają w niewoli owego świata pełnego cieni, pragnień i lęków. Jednym słowem, żyje
równocześnie w dwóch światach i zawsze, kiedy pozwalają jej na to sprawy tego świata, w
którym żyję i ja, przemierza na rowerze lub piechotą drogi swojego świata tajemnego,
swojego świata wewnętrznego.
Upłynęły tygodnie, a nawet miesiące, zanim Margherita znowu zaczęła mówić o
swoim życiu tajemnym. Pewnego wieczora, kiedy byliśmy sami w domu, po długim
milczeniu rzuciła mi spojrzenie pełne rozpaczy.
- Margherito, co się stało? Przedziurawiłaś drugą oponę?
- Spadłam, Giovannino. Jechałam wąską ścieżyną górską i nagle rower wywrócił się, a
ja stoczyłam się w dół.
Zakryła twarz rękoma.
- I gdzie teraz jesteś? - spytałem pełen niepokoju.
- Na dnie wąwozu - odpowiedziała szlochając.
- Ranna?
- Ranna.
- Ciężko?
- Nie, to nie jest chyba nic poważnego. Tylko głowa mnie boli, o tutaj.
- Nie próbowałaś wzywać pomocy?
Ale wzywanie pomocy w świecie zaludnionym tylko cieniami, pragnieniami i lękami
było oczywiście bezcelowe. Poradziłem jej, żeby się nie miotała, lecz postarała odzyskać siły,
zanim spróbuje wydostać się z wąwozu.
Dwa dni potem oznajmiła, że nie odczuwa już tego bólu w głowie, ale wydostać się z
wąwozu nie ma nawet co próbować.
- Jeżeli ktoś nie rzuci mi liny - powiedziała z płaczem - czeka mnie nieuchronny
koniec. Dręczy mnie pragnienie.
Wybrałem się do firmy”Hoepli” i kupiłem wszystkie, jakie tylko były, podręczniki
alpinizmu. Obejrzeliśmy z Margheritą ilustracje i znaleźliśmy typ skalnej rozpadliny taki sam,
jak ten, który ją więził w swych stromych ścianach. Przestudiowaliśmy podręczniki i kazałem
Marghericie nauczyć się na pamięć ustępów, które, jak sądziłem, mogły jej się przydać.
Przez trzy dni Margherita usiłowała wspiąć się na skalną ścianę. Czwartego dnia
pokazała mi swoje ręce: były białe i nie tknięte, ale ja wiedziałem, że są podrapane i
krwawiące.
- Nie mogę już dłużej - powiedziała. - Czuję, że koniec już bliski. Wkrótce na dnie
wąwozu pozostaną tylko kości.
Przeklinałem głośno rower, krzyczałem, że w gruncie rzeczy ja jestem wszystkiemu
winien.
- To było przeznaczenie - pocieszała mnie Margherita. - Spadłabym tak samo i bez
roweru. Trzeba pogodzić się z losem.
Ale ja nie chciałem, żeby się godziła z losem.
- Krzycz! - mówiłem. - Krzycz ze wszystkich sił, jakie ci jeszcze pozostały. Krzycz
bez przerwy.
- To na nic, w moim tajemnym świecie nikogo nie ma.
- Krzycz nieustannie, krzycz dniem i nocą. Próbuj wołać mnie. Nie przestawaj mnie
wołać. Któż może wiedzieć, czy cię nie usłyszę!
Poszedłem do garażu i skopałem ze złości rower.
Potem uraczyłem kopniakami także i motocykl, a że uszkodziłem sobie przy tym
nogę, miałem paskudny dzień.
Późnym popołudniem wsiadłem na motor i pojechałem popatrzeć na opustoszałą taflę
wód zalewu, i tam zaskoczył mnie wieczór.
Ponury wieczór, ponure niebo pełne groźnych chmur. Zaczęło padać, ale nie ruszyłem
się stamtąd.
Wkrótce deszcz ustał, wszystko znieruchomiało w ciszy i ciemności.
I nagle w tej ciszy usłyszałem dalekie, rozpaczliwe wołanie:”Giovannino!”
Wskoczyłem na siodełko i pełnym gazem pomknąłem ku miastu. Z głośnym
warkotem pędziłem przez wyludnione ulice.
W domu zastałem Margheritę, która nucąc nakrywała do stołu.
- Wołałaś? - spytałem.
- Tak - odpowiedziała Margherita. - Wołałam i wołałam, i ty w pewnej chwili
usłyszałeś moje wołanie. Zobaczyłam cię nagle przed wąwozem.
- Miałem przynajmniej linę?
- Tak, miałeś długą linę.
- Chwała Bogu!
- Miałeś długą linę i rzuciłeś mi koniec. Obwiązałam się w pasie i ty mnie
wyciągnąłeś.
- Wiwat! - wykrzyknąłem pełen zapału i podziękowałem Bogu za to, że stworzył
przewodniki Hoepliego.
- To było cudowne - westchnęła błogo Margherita. - A potem, jak tylko znalazłam się
na górze, ty kopniakiem zrzuciłeś rower do wąwozu.
Byłem dumny z takiego przejawu energii.
- A potem co zrobiłem? - zapytałem.
- Potem sobie poszedłeś.
- Jakże mi przykro - powiedziałem skruszony.
- To było bardzo głupio zostawić cię samą w tym cholernym świecie pełnym
niebezpieczeństw. I bez roweru, w dodatku.
Ale Margherita była pogodna.
- W moim ukrytym świecie mogą żyć tylko cienie, pragnienia i lęki. Zresztą teraz
jestem już spokojna, bo wiem, że w razie śmiertelnego niebezpieczeństwa mogę cię zawołać,
a ty usłyszysz i przyjdziesz mi z pomocą.
Radziłem jej, żeby jednak była ostrożna.
- Nie odpowiedziała mi, bo była pogrążona w myślach i, być może, badała jakąś nową
drogę w swoim tajemnym świecie.
Szofer
- W tym cholernym domu... - zaczęła mruczeć
Pasionaria. Ale jej przerwałem:
- Cholerny dom to bardzo ordynarne określenie, nieodpowiednie dla osoby dobrze
wychowanej.
- Ja nie jestem dobrze wychowana. Mam rodziców, co są zawsze nie ogoleni i spodnie
mają poplamione farbą i olejem samochodowym, i wstają o jedenastej, chociaż ich dzieci
wychodzą o ósmej do szkoły, i jeszcze potem mówią, że jak byli tacy mali jak ja, to już umieli
robić to czy owo.
Niewzruszony, dalej pędzłowałem naftą silnik
Topolina.
Pasionaria westchnęła.
- W tym cholernym domu - zaczęła znowu wszyscy się żenią, tylko ja nie.
- Wszyscy?
- Wszyscy - powtórzyła Pasionaria. - Ty się ożeniłeś ze swoją żoną, twoja żona się
ożeniła z tobą, moja babcia się ożeniła z twoim ojcem, mój dziadek z twoją matką; nawet ta
pani, co przychodzi do nas prać, ożeniła się ze swoim mężem. I gołębie też się pożeniły. A ja
nie.
Zwróciłem uwagę, że jej brat, choć ma już dziesięć lat, bez mała o cztery więcej niż
ona, jest absolutnie nieżonaty i wcale się na to nie skarży. Ale Pasionaria tylko wzruszyła
ramionami.
- On jest nieżonaty, ale jak będzie dorosły, to będzie miał zawód. A ja jestem
nieżonata i jak dorosnę, to nic nie będę mogła robić, bo jak się urodziłam, ważyłam tylko
półtora kilo i mam małe kości.
Pasionaria schyliła się, wzięła w rękę kawałek cegły, którego ciężar nie przekraczał
trzydziestu dekagramów. Próbowała podnieść go z ziemi, ale chociaż użyła do tego celu obu
rąk, ledwie go ruszyła z miejsca. Po kilkakrotnych bezowocnych próbach zostawiła cegłę na
ziemi i wyprostowała się.
- Widzisz - powiedziała - jaka jestem słaba? Już teraz bolą mnie plecy i jak tylko się
wysilę, dostaję nerwowego wyczerpania, a przecież nie wyleguję się w łóżku do jedenastej
jak ona.
Rzeczywiście Pasionaria zaraz po urodzeniu ważyła zaledwie gramów, tak że jej
narodziny pozostały nieomal w tajemnicy. I rzeczywiście jest drobniutkiej kości i po dziś
dzień jest maleńką kruszyną. Jednakże ta komedia z trzydziestodekowym odłamkiem cegły
była doprawdy niesmaczna.
- W wieku sześciu i pół lat trochę za wcześnie myśleć o małżeństwie - zauważyłem
surowo. - Jak przyjdzie na ciebie pora, ty także wyjdziesz za mąż, o ile znajdziesz sobie męża.
- A jeżeli wtedy już nie znajdę? - upierała się.
- Męża zawsze się znajdzie, trzeba tylko poszukać.
- Ja nie jestem taka jak niektóre panie: ja nie szukam mężów. Ja nie jestem taka, co ma
tylko chustkę do nosa i szczotkę do zębów.
Była to oczywiście aluzja do Margherity, bo rzeczywiście moje małżeństwo z wszelką
pewnością nie było małżeństwem dla pieniędzy; chusteczka co prawda była elegancka, a
szczoteczka do zębów w najlepszym gatunku, niemniej faktem jest, że posag Margherity
składał się wyłącznie z tych dwóch przedmiotów. Nie usprawiedliwiało to jednak
sarkastycznego tonu Pasionarii.
- Posag nic nie znaczy - oświadczyłem z całą stanowczością. - Sama zresztą widzisz,
że twoja matka znalazła męża nie posiadając nic prócz chustki do nosa i szczotki do zębów.
Pasionaria westchnęła.
- No tak, ale zawsze mówi biedaczka, że lepiej byłoby, gdyby się wcale nie ożeniła.
Spojrzałem na nią groźnie, ale wcale się nie speszyła.
- Ja chcę męża czystego, ładnie ubranego i żeby nie krzyczał jak wariat, i żeby
przynosił do domu kwiaty, i mówił”proszę cię, moja droga” - jak pan
Luigi. Ale jego żona miała posag, wiem, bo ona zawsze to mówi twojej żonie i jeszcze
jej pokazuje bieliznę i suknie, i srebrne nakrycia, i taką skrzyneczkę z różnymi rzeczami ze
złota i tak dalej.
Wypowiedziawszy to wszystko, Pasionaria usiadła na schodku.
- Teraz mi jest potrzebne morze - powiedziała ze zbolałą miną. - Ale co robić? Zawsze
trzeba zależeć.
No trudno! A jak się naprawdę pochoruję i położę do łóżka, to co będzie?
Przerwałem na chwilę robotę.
- Zamiast przysłuchiwać się rozmowom matki
- powiedziałem surowo - lepiej czytałabyś swoje książki.
- Nic mnie już nie bawi - westchnęła. - A zresztą nawet z książkami i z karmelkami, i
z tym czymś takim ładnym, w co się dmucha, a ono robi się długie i gwiżdże, i z powrotem
się kurczy, zawsze człowiek od kogoś zależy.
Chcąc przeciąć tę niemiłą dyskusję, wyjąłem z kieszeni wszystkie drobne, jakie tam
znalazłem, i wręczyłem je Pasionarii. Pieniądze zostały przyjęte jako zaliczka na posag, a
Pasionaria rozpogodziła się.
Zabrałem się znów spokojnie do pracy, ale po chwili zadźwięczał dzwonek i ukazała
się jasnowłosa dziewczynka, bardzo elegancko ubrana. Pasionaria robiła honory domu. Kiedy
znalazły się koło mnie, objaśniła:
- To jest nasz wóz: teraz jest brudny, ale jak go umyć, robi się prześliczny.
- A ten, to twój ojciec? - zapytała przyciszonym głosem blondyneczka.
- Nie, tatusia nie ma w domu - odpowiedziała
Pasionaria. - To jest nasz szofer.
- My także mamy szofera - oznajmiła blondyneczka. - Ale nasz ma mundur z masą
guzików i czapkę z błyszczącym daszkiem. Bardzo dobry kierowca.
- Nasz też jest doskonały - odparła z wielką pewnością siebie Pasionaria. - Dostał
medal w Paryżu.
Wiadomość wywarła na blondyneczce duże wrażenie. Popatrzyła na mnie z
widocznym respektem.
- Złoty medal, taki wielki - dodała Pasionaria, na co blondyneczka szeroko otwarła
oczy z podziwu.
Jako ojciec poczułem się raczej marnie, natomiast jako kierowca byłem podniesiony
na duchu tak dalece, że zrezygnowałem z pomyślenia tych różnych rzeczy, jakie pomyślałby
niewątpliwie w podobnych okolicznościach normalny ojciec. A to między innymi i z tej
przyczyny, że jako ojciec jestem w ogóle raczej anormalny.
Kiedy ceremonia dobiegła końca i blondyneczka zbierała się do odejścia, Pasionaria
przybiegła do mnie.
- Trzeba by odwieźć do domu moją przyjaciółkę
- zakomunikowała mi dyskretnie, na co ja równie dyskretnie odpowiedziałem, żeby
sobie to wybiła z głowy.
Ale po chwili sumienie kierowcy wzięło górę. Umyłem ręce, oczyściłem ubranie,
włożyłem marynarkę i zajechałem przed furtkę.
- Odwiedź mnie znowu, jak będziesz miała chwilę czasu - rzekła uprzejmie
Pasionaria, kiedy blondyneczka wsiadała do wozu.
Wsiadła, a ja zamknąłem drzwiczki.
- Nie zrób mi wstydu - szepnęła mi Pasionaria.
Podczas jazdy blondyneczka wszczęła ze mną rozmowę:
- Naprawdę dostałeś w Paryżu złoty medal?
- O, tak. Duży medal.
Zapytała mnie jeszcze, jak tam jest w Paryżu, i pytała o różne rzeczy, a ja na
wszystkie odpowiadałem wyczerpująco ku jej całkowitemu zadowoleniu.
Zajechawszy na miejsce wysiadłem i otworzyłem drzwiczki.
- Zaczekaj troszeczkę - powiedziała blondyneczka i wbiegła do domu.
Wróciła po chwili z kawałkiem tortu i dużym jabłkiem.
- Coś mi się zdaje, że twoi państwo są niedobrzy i dają ci mało do jedzenia -
powiedziała.
Podziękowałem i ruszyłem z powrotem. Potem, w domu, posprzeczaliśmy się, bo
Pasionaria zażądała połowy kawałka tortu.
- Gdyby nie ja, nie dałaby ci wcale napiwku twierdziła.
Mnie, rzecz jasna, nie chodziło o podział tortu tylko o szacunek należny rodzicom ze
strony dzieci i o niesławę, jaką okrywa się dziecko zapierające się własnego ojca. W spór
wtrąciła się Margherita stając po mojej stronie. Wówczas Pasionaria wyjęła z kieszeni garść
drobnych, które jej przedtem dałem, i cisnęła je na kolana Margherity.
- Zabierz sobie posag swojego męża! - wykrzyknęła. - Ja się obejdę.
Uciekła z płaczem, a my z Margheritą podzieliliśmy kawałek tortu między siebie.
Pisanie na murze
JXiedy się zawiera jakąś umowę, trzeba to robić niesłychanie drobiazgowo,
sprecyzować każdy najmniejszy szczegół, unikając w sposób jak najbardziej absolutny
wszelkich ogólników; inaczej naraża się człowiek na fatalne niespodzianki.
Pasionaria zobowiązała się wobec mnie zachowywać w pewien określony sposób
przez pewien określony czas: ja ze swej strony zobowiązałem się, niestety całkowicie
ogólnikowo, że dostanie ode mnie”piękny prezent”, a jaki, mieliśmy to wspólnie ustalić.
Pasionaria dotrzymała obietnicy w całej rozciągłości; ja zaś zadeklarowałem gotowość
dopełnienia mego zobowiązania. Zaproponowałem, żeby mi wyjawiła swoje życzenia albo
przynajmniej pomogła mi się w nich zorientować. Pasionaria wypowiedziała się jasno i
kategorycznie:
- Chcę pisać na murze białym pędzlem.
Kiedy wracam wieczorem do domu, nie zostawiam swoich zasad demokratycznych za
drzwiami, jak to czyni wielu ojców rodziny, którzy w życiu publicznym są wzorem
liberalizmu, u siebie natomiast srogimi dyktatorami. W moim domu rządzę oczywiście ja, ale
decydują inni, gdyż i tu liczę się za jednostkę, a zatem troje pozostałych stanowi
zdecydowaną większość.
Nie powiedziałem więc”nie”! i ograniczyłem się do poszukania honorowego
kompromisu: dostarczę kubełek białej farby i pędzel, ale także duże arkusze papieru i kartonu,
na których można będzie pisać.
Pisanie na murach jest, skądinąd, sabotowaniem dzieła odbudowy. Podobnie jak
Republika chroni piękno krajowego pejzażu, ojciec rodziny ma obowiązek chronić pejzaż
domowy.
- Ale ja chcę pisać na murze - trwała przy swoim
Pasionaria.
Jakkolwiek z punktu widzenia urzędu stanu cywilnego Pasionaria jest dziewczynką w
wieku lat sześciu i pół, to pod wielu innymi względami jest człowiekiem, w pełnym sensie
tego słowa. Posiada charakter, poczucie godności oraz poglądy, może o niewielkim zasięgu,
ale zdumiewająco sprecyzowane.
W dalszym ciągu próbowałem znaleźć kompromis: zaproponowałem mury piwnicy.
- Ja chcę pisać białym pędzlem na murze na zewnątrz, nie w środku - odpowiedziała
Pasionaria.
Stanęły mi przed oczyma cudownie czyste zewnętrzne mury naszego domku i
zatroskałem się; ale potem pomyślałem, że jeżeli odpowiednio rozrzedzę wapno i zmyję
napisy jeszcze na świeżo, wszystko bez trudu doprowadzę do porządku - i rozpogodziłem się.
Przypomniały mi się”Veglie di Neri” Fuciniego, pomyślałem o ostrodze i brykaniu i
chociaż stałem na własnych nogach, to kiedy tłumaczyłem Pasionarii, ile się muszę natrudzić,
żeby zarobić na zapłacenie murarza, malarza i tak dalej, czułem się tak, jakbym siedział na
koniu.
- Ja chcę pisać nie na naszym murze, tylko na ulicy. Tutaj nie, to jest mój mur.
W tym momencie ojciec powinien sobie przypomnieć swoją misję pedagoga;
wyjaśniłem więc Pasionarii, że smarowanie cudzych murów jest podwójnym przestępstwem:
przeciwko własności prywatnej i przeciwko dobrym obyczajom społecznym i narodowym.
Toteż odmówiłem przyłożenia ręki do tej akcji, której nie zawahałem się nazwać kretyńską, i
wyraziłem zdumienie, że dobrze wychowana osoba może mieć takie niezdrowe zachcianki.
- Ja nie jestem osoba - odparła Pasionaria. Ja jestem ja. I nie jestem dobrze
wychowana.
Rzeczywiście, w trakcie ożywionej dyskusji, jaka potem nastąpiła, oba te twierdzenia
wydały mi się słuszne. Pasionaria przygwoździła mnie definitywnie, oświadczając:
- Wszystkie mury są popisane, i to jeszcze jak!
A ja to co?
Oczywiście, zarówno przez wzgląd na dobre imię rodziny, do której przynależę, jak i
przez wrodzoną awersję do wszystkiego, co może trącić literackim gadulstwem o podkładzie
neorealistycznym, powstrzymam się od przytaczania w mojej kronice rodzinnej zbytecznych
szczegółów. W każdym razie stwierdzić mogę, że w czasie całej dyskusji zachowałem się
godnie. I jeżeli ostatecznie zmuszony byłem ustąpić, to po prostu dlatego, że Pasionaria jest
moją córką.
Bo trzeba tu wprowadzić pewne rozróżnienie: kiedy człowiek, będąc w domu
przyjaciela, widzi, że tegoż przyjaciela synek przesiaduje z gośćmi do północy przeszkadzając
im w rozmowie, myśli sobie zazwyczaj:”Gdyby to był mój syn, o ósmej leżałby już w łóżku”.
Ja natomiast myślę:”Gdybym ja był jego ojcem, o ósmej leżałby już w łóżku, ale gdyby on
był moim synem, prawdopodobnie nie kładłby się do drugiej w nocy”.
Wychowywać cudze dzieci jest niezmiernie łatwo; bardzo natomiast trudno jest
wychowywać własne.
W każdym razie trzeba odróżniać wychowanie z punktu widzenia formy od
wychowania pod kątem istoty rzeczy: bardzo źle wychowana, pod względem formy,
Pasionaria jest jednak, jeśli chodzi o treść, wychowana dobrze. A ja jestem doskonałym
wychowawcą, gdyż rola dobrego wychowawcy nie polega na odmawianiu dzieciom tego, o
co proszą, ale na takim na nie oddziaływaniu, żeby im nawet na myśl nie przychodziło prosić
o coś głupiego czy nieuczciwego.
I Pasionaria nie prosi mnie nigdy o zabójcze lody z kremem (rzecz głupia) ani o lalkę
za pięć tysięcy lirów (rzecz nieuczciwa); prosi mnie tylko, na przykład, żebym jej pozwolił
pisać na murach.
Napełniłem słój dobrze rozcieńczoną bielą, zaopatrzyłem się w dobry pędzel,
wsiedliśmy do wozu i ruszyli przed siebie.
- Jak zobaczę mur, który mi się spodoba, to ci powiem - oświadczyła Pasionaria i
natychmiast zaczęła się uważnie rozglądać.
Krążyliśmy dość długo, zanim znaleźliśmy miejsce, które by spełniało wymagane
warunki. Wreszcie na dalekim przedmieściu znaleźliśmy coś, co wydało się nam idealne:
długi mur ogradzający jakąś małą i najwidoczniej nie zamieszkałą willę z zaryglowanymi
drzwiami i oknami.
Wysiedliśmy.
- Ty tu stój i uważaj, czy nie idą ludzie - zarządziła Pasionaria. - Jakby ktoś szedł, to
zagwiżdż.
- Dużo chcesz napisać?
- Nie wiem, nie policzyłam - odpowiedziała półgłosem, konspiracyjnie.
- Pośpiesz się, bo jak nas tu policja przyłapie, zamkną nas oboje w więzieniu.
- Ciebie też?
- Rozumie się! Nie mogę ci pozwolić iść samej do więzienia. Zresztą jesteśmy razem,
pracujemy na spółkę. No i jestem twoim ojcem.
Pasionaria popatrzyła na pędzel i naczynie z farbą.
Widać było, że jest zatroskana. Ale po chwili rozpogodziła się.
- Bądź spokojny. Jak mnie złapią, wcale nie powiem, że jesteś moim tatusiem.
- To na nic - zaoponowałem. - Zresztą będziesz musiała powiedzieć, jak się nazywasz,
a wtedy przyjdą do nas do domu i zaaresztują mnie.
Pasionaria popatrzyła na mnie.
- To poaresztowali wszystkich tych, co pisali na murach?
Musiałem przyznać, że nie wydaje mi się, by tak było; tu w każdym razie sprawa się
komplikowała, bo jeżeli aresztuje się dziecko, to razem z rodzicami.
- To i z nią też? - spytała z niechęcią.
- Rozumie się. Rodzice to ojciec i matka:
- We wszystkich moich sprawach zawsze ona!
- wykrzyknęła Pasionaria. - Nic nie mogę zrobić, żeby zaraz ona nie wyskoczyła!
Teraz znowu nie mogę pisać, bo ona to się nawet muchy boi i jak zobaczy w domu policjanta,
to zaraz będzie mdlała.
Pasionaria zanurzyła pędzel w farbie i przyglądała się, jak spływają z niego białe
krople.
Widać było po niej, że jej się to szalenie podoba.
- Przez te żony to nigdy nic nie można zrobić!
- zawołała żałośnie.
A ja na to nie zareagowałem, bo pewnie z tysiąc razy sam coś w tym rodzaju
wykrzykiwałem w domu.
- No więc nic z tego - westchnęła Pasionaria.
- Możemy wracać do domu.
Powierzchowny pedagog w tym momencie spuściłby kurtynę z uczuciem triumfu; ale
ja pracuję od podstaw i sięgam do sedna rzeczy. Nie mogłem dopuścić do takiej klęski
Pasionarii i poczułem w sobie ducha buntu.
- Napisz wszystko, co tylko chcesz! - oświadczyłem stanowczo.
Pasionaria próbowała wysuwać jakieś obiekcje, ale ja przeciąłem jej wątpliwości.
- Rozkazuję ci napisać wszystko, co chcesz. Jeżeli zjawi się tu policja, wina będzie
moja, bo ja ci kazałem. W ten sposób tylko ja będę odpowiadał.
Ja się policjantów nie boję; przywykłem do tych rzeczy, tyle czasu przesiedziałem w
więzieniu!
Szczegół ten był Pasionarii znany; wydawała się całkowicie przekonana.
- Na pewno ją zostawią w spokoju?
- A cóż ona ma z tym wspólnego? To ja ci kazałem pisać. Więc do roboty.
Pasionaria spojrzała na mnie.
- Mogę napisać”Niech żyje Coppi”?
W moim domu panuje absolutna wolność słowa.
Odpowiedziałem, żeby napisała, co chce.
Jakże chciałbym być jednym z tych samouków, których nie zamęczano szkolną
gramatyką i składnią i którzy piszą naprawdę wspaniale; bojąc się zepsuć cały obraz
rezygnuję z próby opisania Pasionarii, jak r z pędzlem ociekającym białą farbą pilnie
pracowała na murze samotnej, nie zamieszkałej willi.
Musiała być bardzo zamyślona, skoro przeoczyła pewien szczegół wyjątkowej wagi:
że Coppi pisze się przez dwa”p”. Ale ja przez delikatność nie zwróciłem jej na to uwagi. W
oddali ukazał się jakiś człeczyna na rowerze, więc gwizdnąłem i porzuciwszy pędzel i farbę w
rowie, schroniliśmy się oboje do wozu.
W odległości stu metrów od nas człeczyna skręcił i Pasionaria mogła spokojnie
uzupełnić swoje dzieło grubym podkreśleniem.
- Teraz ty możesz coś napisać, jeżeli masz ochotę, a ja będę stała na straży -
powiedziała skończywszy.
- Tylko że ja nie umiem gwizdać. Jak się ktoś pokaże, to zaszczekam”hau hau”.
Uzgodniwszy sposób porozumienia, Pasionaria objęła straż, a ja napisałem”Niech żyje
Girardengo”.
Chyba i ja mam prawo głosić sławę moich asów.
Pasionaria zaszczekała. Rzuciłem naczynie z farbą i znów schroniliśmy się do wozu.
Zbliżał się na rowerze ktoś ze straży celnej. Włączyłem bieg i ruszyłem.
- Nawialiśmy w porę - powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości.
- Gdyby nas przyłapał, mielibyśmy się z pyszna.
Pasionaria potrząsnęła głową.
- Wciąż się tylko trzeba troszczyć o nią - westchnęła. - Nic nie można spokojnie
zrobić, bo zawsze te żony.
Znowu westchnęła.
- Trzeba by się podzielić - powiedziała. - Ona niech zostanie ze swoim synem, a ja i ty
pójdziemy sobie.
Odpowiedziałem, że się nad tym poważnie zastanowię, i zakończyłem:
- Tak już jest: nie można nawet napisać sobie na murze”niech żyje Coppi” czy”niech
żyje Girardengo”, bo lękliwa żona na widok policjantów gotowa umrzeć ze strachu! Nie
uważasz?
Owszem, tak uważała i ona. Spytała, kto to Girardengo, a ja powiedziałem, że to
ojciec Coppiego.
- A ojciec Bartalego to kto?
- Bartali? - oburzyłem się. - Nawet słyszeć o nim nie chcę.
Nie wspomniała o nim więcej.
Na jakimś murze przy viale Romagna zobaczyliśmy wypisane wielkimi
literami”Scelbakat”.
- Ten także biega? - spytała Pasionaria.
- Nie, nie biega. To taki, co tylko innych gania.
Zanim skręciliśmy za róg, zatrzymałem wóz przed kawiarnią i poprosiłem o dwie
porcje lodów.
- Ja nie - powiedziała Pasionaria. - Ja nie chcę.
Nie smakują mi te paskudztwa. Gdybym była twoją żoną, nie pozwoliłabym ci tego
jeść.
I westchnęła. Przypuszczalnie wzdychała nad lekkomyślnością dzisiejszych żon.
Współpraca
Od czasu do czasu zdarza się, że kran się zamknie, i koniec. Człowiek ma takie
uczucie, jakby w jego głowie szalały wichry. Napisze się jedną linijkę i zaraz trzeba wykręcić
papier z maszyny i wyrzucić go. Zakłada się nowy arkusz, zapala jeszcze jednego papierosa.
W którymż wreszcie kolejnym papierosie znajdzie się tę uciekającą myśl? W
piętnastym, w dwudziestym piątym?
Od trzech godzin szukałem czegoś, o co mógłbym zaczepić pewną ilość słów. I raz po
raz zdawało mi się, że już ten punkt zaczepienia znalazłem, rzucałem na papier jedną linijkę,
ale słowa pozostawały tam tylko przez chwilę, a potem zsuwały się i już ich nie było.
Przyszła Pasionaria ze świeżą porcją kawy.
W filiżance kawy też można czasem znaleźć natchnienie; ale w której z kolei? W
czwartej? W siódmej?
Pasionaria popatrzyła na mnie.
- Nic nie mogę wymyślić - poinformowałem ją.
- Wypij teraz kawę, potem coś wymyślisz - powiedziała z powagą.
Usiadła za moimi plecami i przyglądała mi się w milczeniu. Wypiłem kawę, ale i w tej
filiżance także nie było pomysłu.
- Nic mi nie przychodzi do głowy - westchnąłem.
Pasionaria wstała i podeszła do mnie.
- Spróbuj tego - rzekła podając mi karmelek.
- Cytrynowy.
Wyssałem cytrynowy karmelek, ale też nie pomógł.
Pasionaria wyszła i wróciła po chwili razem z Margheritą.
- Nie idzie ci? - zapytała.
Potrząsnąłem głową beznadziejnie.
- Jesteś osłabiony, w tym cała rzecz - stwierdziła
Margherita. - Jak ktoś jest niedożywiony, to z niczym nie może sobie poradzić.
Samochód bez benzyny też nie ruszy z miejsca.
Zeszły obie na dół i wróciły po chwili. Był z nimi
Albertino. Przynieśli różne rzeczy do jedzenia i picia, zjadłem i wypiłem, ale żaden
pomysł się z tego nie urodził. Wszyscy przyglądali mi się w milczeniu, w końcu Margherita
zabrała głos.
- Zastanówmy się Czasem wystarczy byle co podsunąć. Zęby był punkt wyjścia.
Dlaczego nie spróbujesz opisać jakiejś przygody?
Opisać przygodę to dobra myśl. Ale w tym celu trzeba najpierw znaleźć pomysł
przygody.
Margherita rozumiała sytuację; zaczęła intensywnie myśleć.
- Już mam - rzekła na koniec. - Czytałam kiedyś bardzo przyjemną historyjkę...
- Skoro ją czytałaś, to znaczy, że już ją ktoś napisał - przerwałem. - Więc nie ma
sensu, żebym teraz ja to pisał na nowo.
Margherita potrząsnęła głową.
- Trzeba przyznać, że twój zawód jest bardzo trudny - westchnęła. - Ale nie trzeba się
zniechęcać.
Zastanów się, a my tymczasem spróbujemy także.
Wyszli wszyscy troje do drugiego pokoju i długo naradzali się przyciszonymi głosami.
- Widzisz - zaczęła Margherita wracając na czele drużyny - mógłbyś napisać
historyjkę o takich dwojgu...
- Trojgu - poprawiła Pasionaria. - Jest jeszcze ten z samochodem.
- No właśnie - podjęła Margherita. - Wydaje mi się, że pomysł jest dobry. Tych troje
wybiera się w podróż...
- Dwoje - poprawił z kolei Albertino. - Jeden nie jedzie, bo czeka na telefon.
- Właśnie! - wykrzyknęła Margherita. - Więc to tak: jest ich troje, ale tylko dwoje
odjeżdża, a ten trzeci zostaje w domu, bo czeka na telefon.
Spytałem, kim właściwie oni są.
- Trójka przyjaciół - wyjaśniła Margherita.
- Trzech młodych ludzi.
Pasionaria potrząsnęła przecząco głową.
- Nie, tylko z początku to byli trzej chłopcy, potem postanowiliśmy, że dwóch
chłopaków i jedna dziewczyna.
Margherita zaniepokoiła się.
- Dwóch młodych ludzi i jedna dziewczyna? Cóż ona ma robić razem z tymi dwoma
chłopakami?
- Z jednym - sprostował Albertino. - Drugi został w domu, żeby czekać na telefon.
Pomysł w gruncie rzeczy nie był zły: bądź co bądź była to jakaś sytuacja. Ale należało
to zbadać dogłębnie. Kim był młody człowiek oczekujący telefonu?
Kim była ona i ten drugi?
Margherita naradziła się półgłosem z Albertinem i Pasionarią. Po czym zreferowała
mi meritum sprawy.
- Ten od telefonu zajmuje się handlem, o tym drugim dokładnie nic nie wiadomo. Co
się tyczy dziewczyny, zdaje się, że jest córką kogoś, kto mieszka w tym samym domu. Ale to
jest dosyć skomplikowana historia... - i Margherita urwała.
Albertino starał się jakoś uprościć sprawę.
- Przyjaciel tego, co czeka na telefon, wychodzi i spotyka na schodach ją, która
schodzi właśnie z góry; witają się i wychodzą razem. Jasne?
- Tak, rzeczywiście jasne - przyznała Margherita.
- Akcja toczy się swobodnie. Nie mogę tylko zrozumieć, co robi w domu ten drugi.
- Przecież czeka na telefon! - wykrzyknęła Pasionaria.
- Tak, ale od kogo?
- Jak ten ktoś zatelefonuje, to się usłyszy, kto to.
Na razie on czeka - wyjaśniła Pasionaria.
Na chwilę wszyscy troje zamilkli.
- No, tak - przemówiła w końcu Margherita. - To jest myśl. Jako punkt wyjścia chyba
dobra?
Odpowiedziałem niepewnie, że prawdopodobnie tak.
Wszyscy troje wydawali się zmartwieni.
Pasionaria dała mi jeszcze jeden karmelek i podczas gdy Margherita dyskutowała po
cichu z Albertinem, powiedziała mi, że naprawdę wszystko było zupełnie inaczej.
- On jest jeden, nie dwóch, i czeka na telefon od niej. Ten drugi nie wchodzi w
rachubę.
Rzecz zaczynała mnie interesować.
- A więc ten drugi nie wychodzi - zauważyłem.
- Rozumie się. Jeżeli nie wchodzi, to jak ma wychodzić? To tamta się uparła, żeby on
wyszedł razem z nią. A on wcale się nie liczy. Tylko tamten, bo czeka na telefon od niej.
- A ona to kto?
- Jego żona, która wyjechała z Mediolanu. Do
Cuneo.
- A po cóż ona pojechała do Cuneo?
- Nie wiadomo - odpowiedziała Pasionaria. - Ja nawet nie wiem, gdzie to jest. On
czeka na telefon od żony, a tymczasem jego córka wraca ze szkoły.
Wszystko zaczynało po trochu nabierać treści.
- Więc ten od telefonu ma córkę?
- Rozumie się; ale jego żona też ją ma, bo oni są ojcem i matką. No więc córka wraca
ze szkoły, a jej tatuś jest wciąż jeszcze w domu i czeka na telefon, i przez ten czas
rozmawiają. Dziewczynka jest bardzo smutna i jej tatusiowi jest przykro.
- To znaczy, że jest dobrym człowiekiem - powiedziałem.
- Bardzo - potwierdziła Pasionaria. - Jemu jest przykro, że córka jest smutna, i pyta, co
się stało, ale ona zaczyna płakać i dostaje gorączki, i trzeba ją położyć do łóżka, i wezwać
doktora.
Spytałem, czy to było coś poważnego.
- Bardzo - rzekła Pasionaria - bo to jest delikatna dziewczynka, a taka gorączka to
ciężka choroba. Ale ona nie z choroby dostała tej gorączki, tylko ze zmartwienia.
Pasionaria była wzruszona. Oczy miała pełne łez.
- A gorączka była coraz większa i dziewczynka prawie umierała.
O, do licha, brzydka sprawa, która zdawała się kryć w sobie jakąś tajemnicę. Na
przykład trudno było zrozumieć, dlaczego ta dziewczynka miałaby umierać ze zmartwienia.
- Na pewno umrze - wyjaśniła Pasionaria. - To jest bardzo mała dziewczynka, a jak
ktoś jest taki mały, to nie może wytrzymać takiego zmartwienia.
Kobiety wytrzymują, bo są duże, ale taka mała, słaba dziewczynka zaraz umiera. No
więc ta dziewczynka wciąż płakała, a jej tatuś nie rozumiał dlaczego. No więc ona otworzyła
tornister i w środku był dzienniczek z jedną piątką i dwiema czwórkami.*
W tym miejscu wypowiedziałem szczerze moją myśl:
- To dobrze, jeżeli dziewczynka się martwi, kiedy ma złe stopnie w dzienniczku. Ale
to nie jest powód, żeby się rozchorować ze zmartwienia.
- Kiedy ona już była taka; zanim wyzdrowiała, upłynęło pół roku - zakończyła
Pasionaria z westchnieniem. - I to już koniec historii.
Ale według mnie historia miała pewne luki. Czy ta rozmowa telefoniczna odbyła się
wreszcie, czy nie?
I czy ta pani wróciła z Cuneo?
- Wcale nie była w Cuneo - wyjaśniła. - Pojechała do Monzy kupić gąbkę do kąpieli.
To mnie zdenerwowało. Do licha, żeby też taka pani, która mieszka w Mediolanie,
gdzie gąbki sprzedają w jakichś dwóch tysiącach sklepów, wybierała się po gąbkę do Monzy?
Co ją do tego skłoniło?
Pasionaria wzruszyła ramionami.
- Mówi, że tam są tańsze, bo tam jest fabryka
- mruknęła. - Ona zawsze tak robi. Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Rzymu i ona
chciała jechać przez
* W szkołach włoskich skala ocen jest od do. Czwórka jest oceną prawie
niedostateczną.
Turyn, żeby kupić sobie jedwabną chustkę na głowę, bo w Turynie są tańsze niż w
Mediolanie?
- Owszem - przyznałem.
Chwilę wpatrywałem się milcząc w klawisze maszyny, wreszcie zapytałem
półgłosem:
- A dzienniczek?
Pasionaria przysunęła usta bliziutko mego ucha.
- Włożyłam ci go do szuflady biurka. Uważaj, żeby ona nie zobaczyła. Podpiszesz, a
ja jutro rano zabiorę.
Tymczasem”ona” zakończyła dyskusję z Albertinem i wróciła do nas.
- On - wyjaśniła - nie czeka wcale na telefon.
I nie jest w domu, jest w kawiarni i pije koniak.
- Bardzo źle robi pijąc koniak - odpowiedziałem.
- Potem zawsze go pali w żołądku. A co robi ona?
- Nie ma jej w Mediolanie - objaśniła dalej Margherita. - Przebywa w Argentynie.
- To smutne - westchnąłem. - Znaleźć się tak daleko od ojczyzny, w obcym kraju.
Margherita rozłożyła ramiona.
- Taki los - powiedziała. W głosie jej brzmiała udręka.
Dyplom pani nauczycielki
Napisałem dzisiaj taki list:
Pani Nauczycielko, mam dla Ciebie wielką nowinę - przed dziesięcioma minutami
nadeszło to, na co czekałaś. Nadszedł dyplom.
Jakże piękny jest ten dyplom. Wydrukowany na dużym arkuszu bieluteńkiego papieru,
ozdobną kursywą, duże litery mają prześliczne zakrętasy.
U góry widnieje herb Republiki Włoskiej z zębatym kołem i białą gwiazdą, z
gałązkami wawrzynu i dębu.
Dyplom głosi, że”Prezydent Republiki, zgodnie z Ogólnym Regulaminem Nauczania
Podstawowego, zatwierdzonym Królewskim Dekretem z dnia kwietnia, nr, na wniosek
Ministra Oświaty, orzeka przyznanie Dyplomu Zasługi pierwszej klasy, z prawem noszenia
Złotego Medalu - za sumiennie pełnioną w ciągu lat czterdziestu pracę nauczycielską w
publicznych szkołach podstawowych”.
Napisano tam jeszcze, że”Wyżej wymienionemu
Ministrowi porucza się wykonanie niniejszego postanowienia Dekretu”.
Z lewej strony u dołu jest przepiękna sucha pieczęć. A obok, zdecydowanie na
prawo:”Podpis:
Luigi Einaudi - Kontrasygnata: Gonella”.
Słowa”podpis” i”kontrasygnata” są wydrukowane. Podpisy, oczywiście, są ręczne,
inaczej nie byłyby podpisami. I w odróżnieniu od dyrektora departamentu, który zamyka cały
kram podpisem całkowicie nieczytelnym, podpisy prezydenta Einaudiego i ministra Gonelli
są bardzo wyraźne, wykaligrafowane tym samym charakterem co inne rękopiśmienne dane,
jakie dokument zawiera.
Otóż nie znaczy to, aby prezydent Republiki i minister oświaty mieli identyczny
charakter pisma i że jeden z nich dwóch wypisał ów dyplom własnoręcznie; po prostu
kancelista, do którego obowiązków należy wypisywanie dyplomów, wykonał także oba
podpisy, bo wiesz przecież sama, że nauczycielek odchodzących na emeryturę jest każdego
roku wiele tysięcy i byłoby absolutną niemożliwością, żeby prezydent Republiki i minister
oświaty poświęcali dwadzieścia godzin dziennie na podpisywanie dyplomów uznania. Zresztą
tym, co się naprawdę liczy, jest oryginał dekretu, a nie”odpis zgodny z oryginałem”, który
wysyła się nauczycielom przechodzącym w stan spoczynku. A dekret oryginalny był z
pewnością należycie podpisany, bo w przeciwnym razie nie miałabyś prawa noszenia Złotego
Medalu.
Wiem, co mi chcesz powiedzieć: że przepracowałaś lat, nie, o których mowa w
dyplomie; ale powinnaś zrozumieć, że minister oświaty, które tyle ma wciąż do roboty na
rzecz swojej partii, i prezydent
Republiki, któremu tyle trosk przysparzają jego winnice, nie mogą zawracać sobie
głowy sprawdzaniem, czy jakaś stara nauczycielka szkoły podstawowej ma prawo do Złotego
Medalu dlatego, że przepracowała sumiennie, a może lat, a nie.
A zresztą, cóż znaczy dziewięć lat?
Może czujesz się troszkę rozczarowana tą”sumiennie pełnioną pracą”, co brzmi raczej
sucho? Wolałabyś, żeby było napisane”chwalebna praca”?
Prezydent Republiki i minister oświaty nie mogą ryzykować na chybił trafił twierdzeń
zbytnio obowiązujących; a z drugiej strony, nie mogą wciąż tylko zajmować się ocenianiem,
czy praca jakiejś nauczycielki była zadowalająca czy chwalebna, mierna czy wybitna.
Więc nie czepiaj się lepiej szczegółów, Pani Nauczycielko; niech Ci wystarczy sens
ogólny sprawy:
Państwo uznaje zasługi, jakie położyłaś w ciągu lat ciężkiej pracy, i posyła Ci,
całkiem za darmo, dokument, który, zważywszy wysoką jakość papieru i atrament, musi
kosztować nie mniej niż dwanaście
Krów.
Gdybyś tylko mogła zobaczyć, jaki piękny jest ten
Twój dyplom!
Napisane na nim:”dano w Rzymie, dnia grudnia”, a przyszedł dzisiaj, października, w
dziesięć zaledwie miesięcy od daty wystawienia.
Cóż, kiedy Ty, Pani Nauczycielko, tymczasem umarłaś.
Odeszłaś lipca, nie zdążywszy obejrzeć swojego dyplomu. I czemuż ci starzy
emerytowani nauczyciele są tacy niecierpliwi?
A to jednak szkoda; gdyby dyplom zdążył nadejść parę miesięcy wcześniej, kupiłbym
Ci śliczny złoty medal, przypiąłbym Ci go na piersi i wyruszyłabyś w swoją wielką drogę z
medalem. Ale czyż można zrobić taką rzecz, jeżeli nie ma dyplomu? Zrobić ją bez
dokumentu?
Rzym jest tak daleko od Mediolanu, dyplom rzecz jasna, nie może pokonać tej
odległości w mniej niż dziesięć miesięcy. No i oni tam, w Ministerstwie, nie tylko to jedno
mają do roboty.
Ale teraz - co ja mam z nim zrobić? Zatrzymać go?
Czy prawo pozwala mi zatrzymać rzecz nie moją?
Odesłać ministrowi Gonelli?
A cóż wie minister Gonella o starych nauczycielach, którzy nie mieli cierpliwości
zaczekać dziesięć miesięcy? Bo i cóż to za mania u tych starych nauczycieli, żeby tak zaraz
umierać, jak tylko ich przeniosą w stan spoczynku?
No i co ja zrobię z dyplomem? Odeślę do Ministerstwa Oświaty? A jeżeli się
obrażą?”Tyleśmy się napracowali nad wypisaniem tego dyplomu, nawet w godzinach
nadliczbowych; a Ty odmawiasz przyjęcia?” Jeżeli tak powiedzą, cóż im odpowiem?
Zanieść na Twój grób w Dzień Zaduszny?
Druk jest dobry i papier w dobrym gatunku; ale atrament użyty do wypisania Twego
nazwiska i innych danych nie najlepszy. Trochę mgły, trochę deszczu i wszystko po niewielu
dniach będzie zamazane.
Nawet data” grudnia”.
A ja właśnie chcę ją mieć przed oczyma.
Uczyłaś mnie, jak trzeba żyć i jak umierać. Ale ja byłem Twoim najgorszym uczniem.
I teraz jestem
Twoim Frantim, tym niedobrym chłopcem, przez którego matka płakała.
Muszę mieć przed oczyma tamtą datę, patrzeć na nią co dzień, bo moje serce
przepojone jest trucizną i muszę nienawidzić tych małych nieznanych ludzi i tej urzędniczej
bezmyślności - tego wszystkiego, co pozbawiło Cię radości, która, być może, dodałaby
Twemu zmęczonemu sercu sił, żeby biło o dzień, czy o godzinę, czy choćby o minutę
dłużej.
Nie przewracaj się w grobie, nie zakłócaj sobie swego zimnego spokoju; ja wiem, Pani
Nauczycielko, dla Ciebie wszystko, co państwowe, jest święte i nietykalne, i to, co teraz
mówię, brzmi dla Ciebie jak potworne bluźnierstwo.
Ale ja nie o Tobie jednej mówię; zieję trucizną nienawiści względem samego siebie i
wszystkich tych, których żałosna bezmyślność urzędnicza i wstrętna biurokratyczna
obojętność zatruwają ostatnie dni żywota ciężko i uczciwie przepracowanego dla społecznego
dobra.
Wy także, ministerialne gryzipiórki, wy, którzy potrzebujecie dziesięciu miesięcy na
przesłanie dyplomu uznania z Rzymu do Mediolanu, będziecie kiedyś starymi, żałosnymi
ludźmi, a wtedy państwo przepędzi was kopniakiem. Wtedy może zrozumiecie, jaką może
mieć wartość taki papier jak ten, który dziś tu do mnie dotarł. I wtedy moja nienawiść może
już przestanie was ścigać. Ale aż do tej chwili będę was nienawidził. Nawet jeżeli skradliście
mojej matce tylko jedną sekundę życia. Nawet jeżeli skradliście jej tylko jeden uśmiech.
Jestem sam jeden, ale moja nienawiść jest tak ogromna, jak ogromna jest moja miłość
do matki.
Wygrzewajcie się w rzymskim słońcu, nie troszcząc się o tego człeczynę, który zieje
nienawiścią gdzieś wśród mgieł północy; przyjdzie kiedyś dzień, kiedy rzymskie słońce nie
potrafi już rozgrzać waszych starych, zmurszałych kości, i wtedy nienawiść tego człeczyny
zaciąży wam na barkach niby wór piasku.
Mało wam płacą? Mojej matce także płacono mało, a jednak pracowała nieznużenie.
Bądź spokojna, Pani Nauczycielko, i nie martw się o mnie. Nic mi nie mogą zrobić.
Moja nienawiść silniejsza jest od wszystkich ministerstw razem wziętych.
Raczej, jeżeli możesz, odpowiedz mi we śnie. Tylko, na miły Bóg, nie próbuj mi
tłumaczyć, że to, co powiedziałem, jest niegodne człowieka szlachetnego.
Moja nienawiść nie szuka sposobów zemsty; jest i zawsze pozostanie jedynie myślą
ukrytą na dnie duszy.
Nie przychodź mnie uczyć, że powinienem kochać bliźniego swego jak siebie samego;
już mnie tego uczyłaś i ja to wiem. Kocham siebie samego tylko wtedy, kiedy wiem, że
zrobiłem coś, co w świetle
Twoich nauk i Twego przykładu uważam za swój obowiązek. A kiedy wiem, że tego
nie zrobiłem, nie cierpię siebie.
Oprawię dyplom w ramki i powieszę na ścianie nad moim stołem do pracy.
I raz po raz będę na niego spoglądał. Dopóty, dopóki zachowam w oczach choć
odrobinę tego światła, które dałaś mi, korzystając z jakiegoś wolnego od pracy dnia.
Twój syn
Brutalny pedagog
Zmałem pewnego brutalnego człowieka. Mieszkał na peryferiach Mediolanu w małym
domku, gdzie kazał sobie wybudować obszerne poddasze przeznaczone na pracownię, w
której czasami także sypiał, gdyż przeszkadzały mu dzieci, przeszkadzała żona, przeszkadzał
kot.
Jednym słowem wszystko mu przeszkadzało. Poza tym nie znosił, żeby ruszano jego
rzeczy, żeby ktoś przekładał z miejsca na miejsce kartkę jego papieru, jego pióro czy jaką
bądź książkę.
Niczym jastrząb w swoim niedostępnym gnieździe, czyhał tam ów brutal, nieustające
zagrożenie domowego spokoju; miał tam telefon łączący go z kuchnią na dole i raz po raz
chwytał słuchawkę, i wielkim rykiem domagał się kawy.
Miał dwoje delikatnych dziatek: chłopczyka lat dziesięciu i dziewuszkę niespełna
siedmioletnią, i ona to przede wszystkim padała ofiarą jego tyranii.
Czyż można się gniewać na taką dziecinę, która jeszcze nie ma siedmiu lat, jest
drobniutka, wątła, słabowita, a musi wspinać się po czterech kondygnacjach stromych
schodów, dźwigając w prawej rączce ciężką tackę z filiżanką pełną kawy, a w lewej - dużego
formatu książkę z obrazkami, czyż można się na nią gniewać, jeżeli nawet kawa, która siłą
rzeczy z filiżanki przeniosła się na tackę, z tejże tacki kapie po trochu na schody?
A jednak ten brutal gniewał się na biedne dziecko.
Pewnego dnia, wyszedłszy z pokoju tego niedobrego człowieka, znalazłem dziecinę
przycupniętą na schodku trzeciej kondygnacji. Czytała którąś z tych niewinnych, miłych
gazetek obrazkowych, podczas gdy filiżanka z kawą stała obok niej.
Dał się słyszeć wściekły ryk ojca, ale maleństwo nawet nie uniosło głowy znad swojej
gazetki. Do takiego stopnia otępienia doprowadził dziewczynkę ten brutal.
Ale najokropniejsze awantury wybuchały zwykle z powodu kleju.
Niecierpliwy i gwałtowny był ten człowiek zawsze, ale kiedy szukał słoiczka z klejem
i nie znajdował go, wpadał dosłownie w furię. Nie znosił, żeby dziecko, bądź dla zabawy,
bądź celem wzbogacenia swoich wiadomości, zbierało takie czy inne obrazeczki o tematyce
historycznej, geograficznej czy filatelistycznej, które tak lubią kolekcjonować dzisiejsze
dzieci. Obrazki wkleja się do odpowiednich albumów, toteż klej jest do tego niezbędny. Ale
ów brutal gardził tym wszystkim i domagał się swojego kleju. Chciał go mieć natychmiast,
każda minuta czekania wywoływała nowy ryk.
Pewnego dnia dał się słyszeć najpierw ponury okrzyk:
- Klej! - po czym człowiek ten zbiegł ze schodów, prąc naprzód niby lawina, i
wtargnął do kuchni.
Dziewczynka, siedząc na podłodze, porządkowała swoje kolekcje obrazków; ojciec
rzucił się jak dziki zwierz na swój słoiczek z klejem, ale kiedy już go miał w ręku, z jego
gardzieli wydobył się nieludzki ryk:
- Pusty!
Matka, która wstawszy równo ze świtem, miała już za sobą wszystkie cięższe roboty
domowe i teraz pozwalała sobie na chwilę wytchnienia czytając jakieś niewinne powieściątko
kryminalne, podniosła głowę.
- Pusty! - ryczał mężczyzna. - Pusty słoik po kleju, kiedy się ma do wklejenia dwieście
wycinków prasowych! A dziś przecież niedziela! Pusty!
Matka usiłowała rozsądnym słowem przywieść szaleńca do opamiętania.
- Byłby tak samo pusty, gdyby dziś był poniedziałek - zauważyła.
- Gdyby był poniedziałek, sklepy papiernicze byłyby otwarte i mógłbym sobie kupić
nowy słoik! wrzasnął tamten.
Patem powiedział jeszcze, wciąż tym głosem z intonacją człowieka opętanego, różne
rzeczy o charakterze ogólnym, a w końcu, zwróciwszy się ku dziewczynce, ryknął:
- Tym razem dostaniesz taką nauczkę, że jej do końca życia nie zapomnisz!
I wtedy stała się rzecz okropna.
Ten człowiek rozpiął gruby skórzany pasek od spodni i powoli wysunął go z szlufek,
powoli, aby przedłużyć sadystyczną przyjemność niecnego uczynku, do jakiego się gotował.
Ściągnąwszy pasek złożył go na pół, chcąc go uczynić krótszym i jeszcze cięższym, i
ścisnął mocno w garści.
- Ach, nie! - powiedział. - Nie tak! Klamra musi zostać na zewnątrz. Sama skóra
głaszcze, ale klamra kąsa i kaleczy.
Zamachnął się paskiem w powietrzu i zadał straszliwy cios. Klamra ciężko walnęła w
komodę, rozbiła porcelanową popielniczkę i zaryła się w drewno. Nie uspokoiło to furii
krwiożerczej bestii, jednakże jakiś ostatni przebłysk rozsądku kołatał się jeszcze w
przyćmionym umyśle.
- Przynieś spirytus i bandaże! - wrzasnął na żonę.
- Nie chcę, żeby dostała tężca, jeżeli klamra ją pokaleczy!
Dziewczynka podniosła główkę.
- Czy komoda może dostać tężca? - zapytała.
- Ty go dostaniesz! - ryknął nieprzytomny z wściekłości. - Ty go dostaniesz, kiedy cię
skatuję pasem! Kiedy cię skatuję, o, tak!
I wymierzył nowy cios komodzie, tłukąc jeszcze jedną popielniczkę i wazonik.
W tej samej chwili nastąpiło to, co nastąpić musiało: tak się miotał, że opadły mu
pozbawione paska spodnie.
Matka uniosła oczy znad książki.
- Trzeba będzie pomyśleć o nowych kalesonach dla ciebie - powiedziała rzeczowo. -
Te stare już się bardzo poprzecierały na kolanach.
- Spirytus i bandaże! - ryknęła dzika bestia.
- Spirytusu nie ma - odpowiedziała matka.
Ojciec podciągnął spodnie i założył pasek.
- Nie ma kleju, nie ma spirytusu! A dzisiaj niedziela - zasyczał przez zęby. - Cóż,
poradzimy sobie i bez pasa!
Potoczył ponurym wzrokiem dokoła. W kącie stała szczotka do zamiatania. Chwycił
ją w obie ręce i przełamał kij na kolanie. Podniósł go groźnie do góry i z wolna zbliżył się do
dziewczynki. Nagle jednak zatrzymał się i zwrócił do żony:
- Spójrz na nią! - wrzasnął. - Ta bezczelna dziewczyna się śmieje!
- No pewnie - odpowiedziała matka. - Jak podciągałeś spodnie, koszula z tyłu została
na zewnątrz.
Wówczas, ogarnięty morderczą furią, straszliwym ciosem kija rozbił stojący na
kominku wazon, a kiedy kij wysunął mu się z ręki, rzucił się z kolei na piecyk kuchenny i
skopał go, wreszcie porwał krzesło, złamał je i cisnął o podłogę.
- A jak to nie dosyć, to jeszcze jedno! - rycząc chwycił drugie krzesło i wyrzucił je do
ogródka.
Dziewczynka nie ruszając się z kącika w dalszym ciągu segregowała swoje obrazki.
- Masz za swoje! - wrzasnął ten człowiek. - To cię nauczy ruszać moje rzeczy!
To mu przypomniało, że wszystko zaczęło się od kleju, i zaczął walić pięściami w
stół.
- Pusty słoik! I dwieście wycinków do wklejenia!
I sklepy zamknięte, bo niedziela!
Dziewczynka oderwała się na chwilkę od swoich obrazków i powiedziała:
- Przecież jest sobota i sklepy są otwarte.
Matka wstała.
- Postąpiłeś niegodziwie, Giovannino! - wykrzyknęła. - Oskarżyłeś niesłusznie swoją
córkę o to, że jest niedziela!
Mężczyzna zmieszał się na chwilę, ale zaraz wybuchnął znowu.
- Nie szkodzi! - krzyknął. - Będzie miała nauczkę i w sobotę.
- Nie wychowuje się dzieci brutalizując je - powiedziała surowo Margherita.
A on z ponurą twarzą zawrócił w stronę schodów.
- Wsadź koszulę w spodnie, bo ci wisi z tyłu
- upominała surowo Margherita.
- Chcę mieć mój klej - odpowiedział z uporem.
- Będzie go pan miał - odparła Margherita. - Natychmiast pójdziemy go panu kupić i
będzie pan mógł ponaklejać swoje głupie wycinki prasowe.
Po dwudziestu minutach ten człowiek zatelefonował ze swojej nory; słuchawkę
podniosła dziewczynka.
- Mój klej! - ryknął. - Jest nareszcie czy nie?
- Owszem, ale na razie potrzebuję go do obrazków - odpowiedziała Pasjonaria,
odkładając słuchawkę na widełki.
Smażenie wzbronione
Byłem zdezelowany, jak stary Ford: spalanie wadliwe, cylinder żołądka
przypłaszczony, krążenie oleju nieregularne, serce biło mi w głowie, instalacja elektryczna
raz po raz nawalała. To noga, to ręka, to znów łokieć czy rzepka w kolanie, albo jedno ze
świateł przygasło, albo głowa, nos czy zęby dawały się we znaki, czy wreszcie w kręgosłupie
coś było nie w porządku. Nic nie szło jak trzeba.
Funkcjonowałem przy pomocy sody, pigułek, nacierania, płukanek, proszków, DDT,
spirytusu, jodyny, pastylek, środków przeczyszczających i wzmacniających, okładów,
sulfamidów, plastrów, zawijań, inhalacji, okadzania, oleju, nafty, mleka, wody mineralnej,
soli mineralnych, naparów, fosfatów i jogurtu.
Wyglądałem w owym czasie jak jakiś relikt przeszłości wykopany gdzieś w Arar. No i
cała bieda w tym, że”ów czas” jest czasem teraźniejszym.
Przeszłego użyłem, żeby nie robić przykrego widowiska z moich obecnych tarapatów.
Pewnego dnia, zwoławszy całą rodzinę, oświadczyłem:
- Sytuacja jest poważna. Maszyna trzyma się tylko dzięki drutom i łatom, a nie mogę
oddać jej do remontu, bo musi służyć i już. Coś jednak trzeba zrobić, żeby grat podreperować.
A zatem od dziś życie domu oparte będzie na następującej zasadzie: przez sześć dni tygodnia
niech się każdy rządzi własnym zdrowym rozsądkiem i upodobaniem, ale w poniedziałki
ojciec rodziny musi mieć możność funkcjonowania jak zegarek. Biedny tatuś pracuje przez
całą noc z soboty na niedzielę i przez całą następną, z niedzieli na poniedziałek; a ponieważ
musi ponadto pracować przez cały dzień w poniedziałek, żadne przeszkody nie powinny tego
dnia pojawiać się na jego drodze. Na to zaś, żeby mógł funkcjonować jak zegarek, niezbędne
są dwie rzeczy: absolutny spokój i wikt odpowiedni dla jego żołądka.
W pozostałe dni tygodnia tatuś może sobie pozwolić na ból brzucha, ale w
poniedziałek nie.
Albertino i Pasionaria od razu doskonale zrozumieli, że nie jest to z mojej strony
żadna próba zaprowadzenia dyktatury, i odpowiedzieli, że co do nich, to gotowi są
zachowywać się, jak należy. Tylko, chcąc uniknąć możliwości jakich bądź nieporozumień,
Pasionaria zażądała sprecyzowania szczegółów.
- Znaczy, że w poniedziałek masz prawo się wściekać, jak nie znajdziesz na swoim
biurku kleju albo jak zobaczysz, że zużyłam twój papier rysunkowy i tusz?
- Nie - odpowiedziałem. - Mogę ostatecznie wściekać się o klej, bo potrzebuję go
dosyć rzadko.
Ale skoro w poniedziałek zawsze mam coś do rysowania, nie mógłbym absolutnie
tolerować faktu, że nie mam do dyspozycji takich zasadniczych narzędzi pracy jak papier i
tusz.
- Dobra - zgodziła się Pasionaria. - W takim razie zmienię dzień.
Albertino miał do wyjaśnienia jeden tylko szczegół:
- W poniedziałek więc masz prawo się wściekać, jeżeli nie będziesz miał pod ręką
pomarańcz do wyciśnięcia? - zapytał.
- Ach, nie - zaprotestowałem. - Brak soku pomarańczowego uniemożliwiłby mi pracę.
- W porządku - odpowiedział spokojnie Albertino. - W poniedziałki muszą mi
wystarczyć jabłka, gruszki albo inne owoce.
Co się tyczy Margherity, wydawało się, że nie ma żadnych zastrzeżeń; ale kiedy już
byłem pewny, że wszystko zostało uzgodnione, wykrzyknęła z oburzeniem:
- Z tego wynika, że ja jestem Lukrecją Borgią, która przez wszystkie siedem dni
tygodnia podtruwa swego męża i którą się prosi, żeby w drodze wyjątku nie podtruwała go w
poniedziałki?
Sens moich słów nie był taki i próbowałem jej to dokładnie wyjaśnić:
- Chodzi po prostu o to, żeby w posiłkach poniedziałkowych unikać potraw
przyrządzanych w sposób niewskazany przy moich zaburzeniach żołądkowych.
Na przykład wystarczy, żebyś w poniedziałki starannie unikała potraw smażonych.
Byliśmy właśnie w kuchni i oczywiście mój tusz i moje pędzelki leżały na stole, a
Pasionaria używała ich do jakichś swoich robótek.
- Dziś nie jest poniedziałek - wyjaśniła mi spokojnie, kiedy poprosiłem ją o tusz i
jeden pędzelek.
- Wiem - odpowiedziałem. - Chciałbym dostać mój tusz po prostu na zasadzie
pożyczki, bo muszę napisać na ścianie, obok kuchenki:”W poniedziałki w tym domu nic się
nie smaży”.
Rzeczywiście napisałem tak na ścianie i Margherita smętnie pokiwała głową.
- Otóż i wracamy do sławetnych napisów na murach - westchnęła. - Dlaczego nie
napiszesz, że przyszłość Italii na morzu i że nie wraca się wstecz?
Gorzko wymówiłem jej ten niewczesny sarkazm.
- Stając w obronie mego żołądka w poniedziałki, bronię mojej pracy, a tym samym
przyszłości naszych dzieci!
Przyszedł poniedziałek, pierwszy po reformie.
Pracowałem przez całą noc niedzielną i w pewnej chwili poczułem palącą potrzebę
dobrego, świeżego soku z pomarańczy. Zszedłem na dół i znalazłem pomarańcze - było ich
dość do napojenia całego pułku żołnierzy. Wróciłem na górę i zasiadłem do rysownicy.
Znalazłem wszystkie moje pędzelki porządnie tkwiące w żółtym wazoniku, a obok -
buteleczkę tuszu. Na miejscu słoiczka z klejem leżał liścik od Pasionarii:
„Klej jest na moim stoliku. Lepiej się nie denerwuj i sam idź po niego”. Klej nie był
mi potrzebny, więc nie zdenerwowałem się i nie poszedłem go odbierać.
Wszystko funkcjonowało wręcz wspaniale aż do pierwszej. Rozległ się dzwonek
wewnętrznego telefonu. W słuchawce usłyszałem głos Margherity oznajmiający, że jeżeli
zejdę na dół, zastanę obiad na stole.
Ale nim jeszcze usłyszałem głos Margherity, poczułem okropną woń smażenia. Może
ktoś będzie mi próbował tłumaczyć, że zapach smażonego tłuszczu nie mógł dostać się do
mojej pracowni po drucie telefonicznym i że przeniknął raczej przez szparę pod drzwiami po
uprzednim opanowaniu całego parteru i po zwycięskiej inwazji na schody. Ja jednak twierdzę
z całą pewnością, że odór smażeniny poczułem w słuchawce telefonu - tak bardzo był silny.
Zszedłem na dół i dławiąc się dymem, którego kuchnia była pełna, usiadłem przed
moim talerzem.
Nic nie powiedziałem, ale po chwili wróciła ze szkoły Pasionaria i cisnąwszy tornister
na krzesło, mruknęła:
- Poczułam ten smród, jak tylko skręciłam z viale
Romagna.”W poniedziałki w tym domu nic się nie smaży”.
Margherita, zajęta zwęglaniem czegoś tam na patelni, odwróciła się ku nam.
- Poniedziałek? - wykrzyknęła zaniepokojona. - Ależ ja myślałam, że dziś sobota! To
zdumiewające, jak bardzo sobota, tu w Mediolanie, podobna jest do poniedziałku!
Nie chciałem się kłócić.
- Dni płyną tak podobne jeden do drugiego, że łatwo stracić rachubę czasu -
powiedziałem. - Jednakże w przyszłości już się to nie będzie mogło zdarzyć, bo w każdy
poniedziałek rano będę zawieszał ogłoszenie:”Uwaga! Dziś poniedziałek!”
Zjadłem i natychmiast rozbolał mnie żołądek, ale nie uskarżałem się zbytnio, gdyż
byłem pewny, że będą to już moje ostatnie poniedziałkowe boleści.
Nadszedł następny poniedziałek. Wczesnym rankiem, schodząc do kuchni, żeby sobie
wycisnąć sok z pomarańcz, zawiesiłem na wieszaku do łyżek, umieszczonym nad gazową
kuchenką, papier z napisem:
„Uwaga! Dziś poniedziałek!”
O pierwszej zszedłem na dół i zastałem Margheritę w trakcie smażenia. Teraz już się
zirytowałem.
- Margherito - zapytałem - czy nie zauważyłaś napisu:”Uwaga! Dziś poniedziałek!”?
- Owszem - odpowiedziała spokojnie. - To był bardzo miły pomysł. Ale skoro już
pisałeś, mogłeś napisać także:”Jutro wtorek”. Co prawda nie zrozumiałam, dlaczego tak ci
zależało na przypomnieniu mi, że dziś jest poniedziałek.
- W poniedziałek w tym cholernym domu nic się nie smaży! - wykrzyknęła w tej
samej chwili Pasionaria, wchodząc do kuchni i ciskając tornister w kąt.
Teraz wreszcie Margherita przypomniała sobie i była tak skonsternowana, że nie
miałem sumienia zrzędzić. Zjadłem i tym razem smażone mięso i miałem swoje zwykłe
boleści, które zatruły mi całe popołudnie i całą noc pracy.
Przyszedł trzeci z kolei poniedziałek: jeżeli zszedłszy na obiad nie zastałem
Margherity przy smażeniu, to tylko dlatego, że właśnie dopiero co je skończyła.
Nie powiedziałem ani słowa i czekałem na powrót
Pasionarii. Wkrótce potem Pasionaria weszła i rzuciła tornister na kaloryfer.
- W poniedziałki w tym domu nic się nie smaży!
- wykrzyknęła z miną bardzo zdegustowaną. - Smaży się tylko na drugi dzień po
niedzieli, przed wtorkiem!
Spojrzałem na Margheritę.
- Nie znalazłaś ogłoszenia o dniu? - zapytałem.
Rozłożyła ręce i wzniosła oczy do sufitu.
- Tak - odpowiedziała. - Tak. Znalazłam ogłoszenie o poniedziałku, przeczytałam, co
było napisane na ścianie, że w poniedziałek się nie smaży. Ale pomyślałam sobie, że przecież
od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na postąpienie wbrew regulaminowi. Bo jeżeli w tym
domu nie można smażyć, to cóż można zrobić na obiad i kolację? Czyż to nie jest ludzka
rzecz, że biedna kobieta, która przecież nie ukończyła specjalnej szkoły kucharskiej, skoro
tyle musi sobie nałamać głowy nad obmyślaniem potraw nie smażonych, pewnego dnia
usmaży trochę móżdżku?
Tak, to było więcej niż ludzkie i zrozumiałem, że nie mogę więcej zmuszać
Margherity do podporządkowywania się takim regułom gry. Zwróciłem się do
Pasionarii:
- A gdzie ten słoiczek bieli, który miał stać na mojej rysownicy? - zapytałem.
- Co do bieli nie było żadnej umowy - odpowiedziała zdziwiona.
- Wiem, że nie było - uspokoiłem ją. - Chcę tylko wiedzieć, gdzie ona teraz jest.
- W kredensie w głębi, obok słoika z pastą pomidorową - objaśniła.
Umoczyłem pędzelek w białej farbie i zamalowałem napis”W poniedziałki w tym
domu się nie smaży”.
- Mogłeś to zostawić - brzmiał komentarz Margherity. - Mnie to wcale nie
przeszkadzało. A poza tym, tak przykro patrzeć na stare, zamalowane napisy, które potem na
nowo wyłażą.,
Nadszedł czwarty poniedziałek po reformie i o pierwszej zasiadłem do stołu w
świetnym humorze. Margherita upitrasiła kopiastą patelnię czegoś tłustego i zapach
rozchodził się na całą dzielnicę, ale ja byłem mimo to w świetnym humorze. A kiedy weszła
Pasionaria i wykrzyknęła: - W poniedziałki w tym cholernym domu zawsze się smaży! - ja,
zamiast się zirytować, rozpromieniłem się jeszcze bardziej.
Margherita podała, jak zawsze, ogromny sagan rosołu z makaronem - danie, które
bardzo lubię i które wzdyma mi brzuch jak balon, toteż powinienem go skrupulatnie unikać
przynajmniej wtedy, kiedy intensywnie pracuję.
- Nie, dziękuję - powiedziałem odsuwając talerz.
- Nie będziesz jadł? - zapytała Margherita. - Źle się czujesz?
- Będę jadł, tylko czekam.
Czekałem krótko, bo po pięciu minutach zadzwoniono do drzwi i ukazał się
młodzieniec w białej kurtce z piętrową menażką w ręku. Wyjął z niej najpierw porcję
zapiekanego makaronu, następnie porcję gotowanego mięsa, jarzynę i kompot. Wszystko to
uprzejmie poustawiał przede mną i poszedł sobie. Zabrałem się spokojnie do jedzenia, udając,
że nie dostrzegam, iż Margherita przygląda mi się w jakiś szczególny sposób.
- To jest najokrutniejsza zniewaga, jaką może wyrządzić mężczyzna matce swoich
dzieci - oświadczyła głosem nabrzmiałym oburzeniem. - Ze mężczyzna idzie coś zjeść w
jadłodajni, to się zdarza, ale żeby kazał sobie przynosić do domu restauracyjne jedzenie, to
rzecz wręcz niesłychana.
Makaron zapiekany był właśnie taki, jak chciałem: suchutki, nie rozmaźgany, w
niedużej ilości i bardzo smaczny. Zjadłszy go, zabrałem się ochoczo do dalszego ciągu, nie
zwracając najmniejszej uwagi na
Margheritę.
A kiedy już skończyłem swój posiłek, powiedziałem:
- Margherito, w poniedziałki muszę funkcjonować jak zegarek; i nie o mnie tu chodzi,
ale o przyszłość naszych dzieci, a więc i o twoją. Jeśli zaś srogi los chce, żeby zawsze w
poniedziałek były smażone potrawy, za wszelką cenę muszę tę przeszkodę obejść.
Margherita spojrzała na mnie ponuro.
- Na nic się nie zda kamuflowanie tej sprawy powiedziała. - Uważam to, coś ty dziś
zrobił, za nikczemną zniewagę.
Wróciłem na górę do roboty i sprawa utknęła na tym. Było to oczywiście przykre, za
to mój żołądek funkcjonował bez zarzutu.
Nadszedł piąty z kolei poniedziałek. Schodziłem na dół nastawiony bojowo. W kuchni
nie poczułem zapachu smażonego tłuszczu. Nie poczułem żadnego w ogóle zapachu. Ktoś
wprawdzie nakrył do stołu, ale wszystko wskazywało na to, że nikt nawet nie pomyślał o
przygotowaniu czegoś do jedzenia. Margherita słuchała radia. Albertino był w ogródku.
Przyszła
Pasionaria i ona także wydawała się zdumiona.
- Cóż to! - wykrzyknęła ze złością. - To już się w tym cholernym domu w ogóle nie
jada?
Margherita jakby nie słyszała. Było oczywiste, że burza wybuchnie za chwilę, skoro
tylko pojawi się chłopiec z trattorii z moim obiadem.
Ale nic nie wybuchło. Przyszedł chłopiec z dużym koszem, wyjął z niego cztery
porcje zapiekanego makaronu, cztery - gotowanego mięsa, cztery - jarzyn i cztery miseczki
kompotu. Ustawił wszystko na stole i wyszedł.
Zasiedliśmy do stołu w głębokim milczeniu.
Przy kompocie Margherita wyjaśniła sytuację:
- To po prostu wyzwolenie, raz w tygodniu nie musieć sterczeć przy garnkach i
kuchennym piecu.
Od dawna czułam potrzebę takich małych wakacji.
A przy tym to zdrowo raz na tydzień odmienić trochę kuchnię.
Nie było o tym więcej mowy. Dni płynęły i oto nadszedł znów poniedziałek - szósty
od czasu reformy.
O pierwszej zszedłem na dół i zasiadłem do nakrytego stołu, czekając. Jak zwykle
punktualnie zjawił się chłopiec z trattorii i zaczął rozstawiać na stale talerze: zapiekany
makaron, móżdżek smażony...
- Jak to? Smażony? - zapytałem chłopca, zaskoczony. - Przygotowaliśmy wszystko
tak, jak zleciła telefonicznie signora - odpowiedział.
Kiedy zostaliśmy znowu sami, Margherita powiedziała:
- Wiecznie gotowane mięso! W końcu się to człowiekowi nudzi. Trzeba czasem
odmienić, no nie?
Siódmego poniedziałku chłopiec z trattorii nie przyszedł, bo nikt go nie wzywał.
Kiedy zszedłem o pierwszej na dół, cały dom przesiąknięty był odorem smażeniny. Chwilę po
mnie przyszła Pasionaria, zmarszczyła nos z obrzydzeniem i wykrzyknęła:
- Jeżeli nie przestaniecie z tym smażeniem, to skończy się na tym, że w poniedziałek
pójdę jeść do trattorii!
Po obiedzie, nafaszerowany sodą oczyszczoną, poszedłem na górę rysować, ale nie
znalazłem ani pędzelków, ani tuszu, ani ołówka. Zamiast tego wszystkiego leżał na stole
liścik od Pasionarii:
„Skoro inni robią, co im się podoba, to ja także nie będę dotrzymywać umowy”.
Wówczas doszedłem do wniosku, że skoro tak się rzeczy mają, to widocznie tak się
mieć powinny. Tak się pocieszywszy, przetransportowałem wszystkie moje biedy na czas
przeszły, mimo że właśnie teraz jest poniedziałek, pierwsza po południu, a z kuchni dobywają
się chmury czarnego dymu, niosąc na moje poddasze najsilniejszy odór smażeniny, jaki
kiedykolwiek wąchał nos człowieczy.
I dziękuję Bogu, że dzisiaj do moich stu rozmaitych dolegliwości dorzucił jeszcze
katar, który sprawia, że ten piekielny smród mogę nazwać łagodnie zapachem smażonego
tłuszczu.
Problemy naukowe
-
Zajechałem przed nasz dom o drugiej w nocy i musiałem dzwonić co najmniej
kwadrans.
Wreszcie Margherita otworzyła mi.
- Wróciłeś? - zapytała.
- Nie - odpowiedziałem przez zaciśnięte zęby.
- To dobrze - rzekła z aprobatą. - Nocą podróżować niebezpiecznie.
Logika Margherity jest zawsze niebanalna; w pewnych szczególnych okolicznościach
staje się wręcz niezwykła i wtedy jedyne, co można zrobić, to nie upierać się.
Zamknąwszy drzwi wejściowe Margherita natychmiast znowu zasnęła, śpiąc przeszła
schody, weszła do naszej sypialni i wśliznęła się do łóżka. Stanąłem w drzwiach pokoju i
stwierdziłem, że wszystko funkcjonuje zgodnie z regułą; oprócz Margherity w łóżku spali
Albertino, Pasionaria i kot.
Pasionaria otworzyła oczy i spojrzała na mnie z niechęcią.
- A, to on przyjechał - mruknęła sennie.
Poszedłem się położyć w drugim pokoju i już miałem gasić światło, gdy w drzwiach
ukazała się zjawa Margherity.
- Była dla mnie jakaś poczta? - zapytała.
- Nie - wyjaśniłem spokojnie. - To nie ty wróciłaś do domu, tylko ja. I co najwyżej ja
mógłbym spytać, czy są do mnie jakieś listy.
Margherita potrząsnęła głową.
- Nie ma - powiedziała dalekim głosem. - Wczoraj w nocy telefonował ktoś z Rzymu.
- Wiem. To byłem ja - wyjaśniłem. - Telefonowałem do ciebie, żeby wiedzieć, czy
wszyscy zdrowi.
- I co ci odpowiedziano? - spytała Margherita.
- Że wszyscy jesteście zdrowi.
- To dobrze - odetchnęła z ulgą. - Zasnę spokojniej.
Wróciła do łóżka i znowu zapadła cisza.
Rano zbudził mnie krzyk Margherity. A zaraz po tym krzyku pojawiła się ona sama.
Wymachiwała trzymanym w ręku zeszytem.
- Czwórka za wypracowanie domowe! Nauczycielka chce podpisu rodziców, a ona mi
to pokazuje dopiero teraz! Dwie minuty przed pójściem do szkoły!... Czwórka! Popatrz tylko:
napisała”krew” przez”f”.
Pasionaria w progu czekała na zeszyt.
- Nie chciała, żebym jej pomogła przy wypracowaniu - wyjaśniła Margherita. - Nie
zgadza się już nawet, żebym przeglądała wypracowania, czy ty to rozumiesz?
Rozumiałem.
- No i teraz napisała”krew” przez”f’ i oberwała czwórkę! - ciągnęła dalej.
Pasionaria wyjaśniła spokojnie:
- Kiedy ona mi pomagała, dostawałam piątki. Teraz mam czwórkę, ale ją sobie
dostałam sama!
- Nie mówi się”sobie dostałam” - pouczyłem ją.
-”Sobie dostałam” to więcej niż”dostałam” oświadczyła kategorycznie Pasionaria. -
Może się tak nie pisze, ale się mówi.
Nie ustępowałem.
- Tak się nie mówi.
- Jak tak, to mogłeś sobie zostać w Rzymie
- stwierdziła.
Margherita krzyczała, że za nic w świecie nie podpisze tego zeszytu. Musiałem więc
ja go podpisać, ale przedtem jeszcze zapytałem:
- Dlaczego nie chcesz, żeby mama przeglądała twoje wypracowania?
- Sama dbam o swoje sprawy - odpowiedziała.
- To przecież ja chodzę do szkoły, nie ona.
W gruncie rzeczy, choć sformułowane może niewłaściwie, było to słuszne.
- Jednakże, gdyby mama przeczytała twoje wypracowanie, nie napisałabyś”krew”
przez”f’, bo ona by ci to poprawiła.
- Właśnie: jakbym nie napisała, to jak ona mogłaby poprawić? - zareplikowała.
- Słusznie - zgodziłem się. - Ale gdyby poprawiła, nie dostałabyś czwórki. Miałabyś
co najmniej szóstkę.
Wzruszyła ramionami:
- Lepsza własna czwórka niż cudza szóstka oświadczyła.
Podpisałem zeszyt.
Hektar
Margherito - zapytałem siadając do stołu - czy pamiętasz tę parcelę, o której ci
opowiadałem w zeszłym roku?
- Nie - odpowiedziała. - A bo co?
- Bo ją kupiłem.
Margherita popatrzyła na mnie osłupiała, a potem wyjaśniła dzieciom:
- Nie dość mu było dziennikarskich kłopotów, szuka sobie jeszcze nowych, jako
właściciel ziemski!
Powiedziałem, że nie należy przesadzać.
- Cała parcela ma jeden hektar - sprecyzowałem.
Ale to, zamiast uspokoić Margheritę, jeszcze ją bardziej podnieciło.
- Od sześciu czy siedmiu lat we wszystkich gazetach wciąż mowa tylko o hektarach, a
on, patrzcie tylko! kupuje właśnie hektar gruntu!
Jest to typowy przykład swoistego rozumowania
Margherity i od dawna już przywykłem do tego rodzaju logiki; ale tym razem nie
mogłem opanować złości i poprosiłem Margheritę, żeby nie mówiła głupstw.
- Głupstw? - oburzyła się. - A okupacja gruntów, a te polemiki wokół obszarniczych
majątków i reformy rolnej, a powodzie i to wszystko? Gdy tylko jakiś polityczny kram
dotyczy rolnictwa, zawsze w grę wchodzą hektary!
Tego wieczora poprzestaliśmy na tym, gdyż wycofałem się z walki. Ale nazajutrz
Margherita zapytała:
- A gdzie jest właściwie ten hektar?
Później znów chciała się dowiedzieć, czy rośnie tam trawa i czy są jakieś drzewa.
A wkrótce potem usłyszałem, jak Pasionaria rozmawia przez telefon ze swoją
przyjaciółką i tłumaczy jej:
- Nie, jutro nie mogę. Jutro pojedziemy obejrzeć hektar tatusia...
Zatrzymaliśmy się przed gospodą i zasiedliśmy do stołu, żeby coś zjeść. W sąsiednim
pokoju ludzie popijali, głośno rozmawiając. Wszedł ktoś nowy i oznajmił:
- Podobno przyjechał ten, co kupił tę parcelę na rozdrożu.
- Jak on wygląda?
- Nie widziałem go. Ale skoro tak się rzeczy mają, musi mieć bardzo głupią gębę.
- No chyba - dodał ktoś trzeci. - Musi być głupi, jeżeli zapłacił za ten skraweczek
ziemi przeszło dwa razy więcej niż to warte.
Wtrącił się jakiś starzec:
- E, nie. Nie zna się widać na tym i dał się nabrać.
Mnie go raczej żal.
- Jak się nie zna, to lepiej siedziałby w domu przy swojej robocie - odpowiedział
tamten pierwszy.
- Dla mnie to głupiec i tyle.
- Pewnie! - wyrwał się jakiś inny. - To jeden z tych mieszczuchów, co to niech się
tylko przejadą na wieś na majówkę, zaraz im się zachciewa świeżego powietrza i prostego
życia i innych głupstw. No więc kupują kawałek ziemi, a potem odprzedają za pół ceny.
Uśmieli się wszyscy, potem któryś znowu zabrał głos.
- Tacy to i kupcy. W mieście taki musi nieraz do wychodka latać daleko, ale jak się
sprowadzi na wieś, to zaraz zaczyna gadać, że bez centralnego ogrzewania i łazienki z gorącą
i zimną wodą nie może się obejść. W mieście żyją sobie ubożuchno w swoich norach, a tutaj
to zaraz udają wielkich panów, piją herbatę w ogrodzie, a jak który zajrzy do gospody, to się
bawi w demokratę, stawia chłopom wina i gra z nimi w kulki. Głowę sobie dam uciąć, jeżeli
ci, co kupili ten kawałek na rozdrożu, nie pobudują zaraz willi z łazienką i centralnym
ogrzewaniem i nie postawią w ogrodzie parasola, żeby pod nim pić herbatę!
- Tak, tak, dobrze mówisz. Jakbym już ją widział, tę willę!
- A panią będziemy oglądać w portkach, jakby była na plaży!
Znowu gruchnęli śmiechem. Po chwili któryś ciągnął dalej:
- Durnie! Zawsze te same miejskie łyki, co to jak mają kawałeczek ziemi pod
warzywa, to już się czują jak obszarnicy i zwożą z miasta całe samochody znajomków, żeby
im pokazać pole koniczyny!
- Jak zbudują ten dom, to się dopiero uśmiejemy!
- wykrzyknął jakiś młodzieńczy głos. - Taki, co potrafi zapłacić tyle forsy za taki
spłachetek gruntu, to zobaczycie, zbuduje tu, o dwa kroki od Padu, willę w stylu
szwajcarskim!
- Pewnie, pewnie, już ja ich znam: każą sobie budować dom, a potem raz po raz
przyjeżdża taki dojrzeć roboty i powiada:”Panie majstrze, jeśli łaska, przesuń mi pan te
drzwi... A to okno zamuruj, a wybij drugie w tamtej ścianie... Tu trzeba mur postawić, a
tamten znów zwalić...”. Oni nawet lubią, jak im się mówi, że oryginał, że dziwak, że trochę
wariat... Ale dopiero potem trzeba ich widzieć, jak przychodzi do płacenia!
Tu wtrącił się stary:
- Jego prawo! Ma pieniądze, to je może wydać, na co mu się podoba...
- A co taki może mieć? Jakby był prawdziwym panem, toby mu się w tych stronach
ani śniło budować. I nie kupiłby nawet hektara ziemi. To widać półgłówek...
Margherita pokiwała głową.
- I co teraz zrobisz? Sprzedasz ten hektar?
- Nie, Margherito. Jak tylko będę miał pieniądze, zbuduję sobie dom z łazienką,
centralnym ogrzewaniem i ogrodem kwiatowym. I raz po raz będę przyjeżdżał doglądać robót
i będę mówił:”Te drzwi proszę mi łaskawie przesunąć pół metra w prawo...
To okno proszę uprzejmie zamurować, a wybić inne z przeciwnej strony...”. Taki to
już los półgłówków.
Margherita westchnęła, a potem powiedziała, że właściwie nie może zaprzeczyć, że jej
się to dosyć podoba.
- W gruncie rzeczy miło jest mieszkać z dala od miasta, w spokoju, wśród tych ludzi
prostych i serdecznych. Ludzi, którzy nas tak dobrze rozumieją...
Dzieci patrzą na nas
Chcąc zażyć trochę chłodu, stanąłem przy oknie wychodzącym na ogródek. Za furtką
zobaczyłem listonosza; wsunął coś do skrzynki i poszedł dalej.
W tej samej chwili wyskoczyła skądś Pasionaria i nucąc podbiegła do furtki,
otworzyła skrzynkę i wyjęła pięć czy sześć listów i gazetę. Nie widziała, że ją obserwuję,
toteż zachowywała się zupełnie swobodnie: wsunąwszy gazetę pod pachę otwierała jeden po
drugim wszystkie listy, czytała je i wsuwała z powrotem do kopert.
Dał się słyszeć głos Albertina:
- Jest co?
- Nic - odpowiedziała zawiedzionym tonem. Wszystko do niego.
Weszła do domu, żeby zostawić listy i gazetę, i wróciła do ogródka i swoich spraw.
Wkrótce potem, przy stole, poruszyłem ten niełatwy problem.
- Margherito - zapytałem - czy było coś z poczty?
- Nie zaglądałam do skrzynki - odpowiedziała
Margherita:
- Ja zajrzałam - odpowiedziała Pasionaria i poszła przynieść listy i gazetę. - Było tylko
to.
- Zdumiewające! - wykrzyknąłem. - Poczta dochodzi teraz w takim stanie? No, zaraz
jutro napiszę zażalenie do dyrekcji poczt i zażądam zwolnienia tego listonosza. To go oduczy
otwierania listów.
Pasionaria potrząsnęła przecząco głową.
- On ich wcale nie otworzył - wyjaśniła z całą swobodą. - To ja.
Obejrzałem uważnie wszystkie koperty i pokazałem je Pasionarii.
- Przecież wyraźnie widać, że listy są do mnie.
Więc dlaczego je otworzyłaś?
Odpowiedziała bez odrobiny zmieszania:
- Musiałam; jak przyszły, jej nie było, więc otworzyłam ja.
- Ależ to niesłychane! - ryknąłem. - Czyżbyś chciała insynuować, że twoja matka
otwiera listy adresowane do mnie?
- Rozumie się - odparła spokojnie Pasionaria.
- Wcale się nie rozumie! - stwierdziłem kategorycznie. - To dla mnie zupełna nowość.
Pasionaria uśmiechnęła się z politowaniem.
- Nowość, a jakże! Przecież ciągle na nią krzyczysz o to, że otwiera twoje listy.
Doszliśmy więc do punktu, do którego zmierzałem.
- Doskonale! - wykrzyknąłem. - Więc skoro wiesz, że krzyczę na twoją matkę, bo nie
chcę, żeby otwierała moje listy, dlaczego ty je otwierasz?
- Wciąż krzyczysz o tyle rozmaitych rzeczy - odpowiedziała wzruszając ramionami. -
Nic innego nie robisz, tylko krzyczysz.
To już przekraczało granice. Zbuntowałem się.
- Ośmielasz się krytykować swego ojca?
- Ja nie krytykuję - odparła Pasionaria. - Ja tylko słyszę.
W tym miejscu wtrąciła się Margherita.
- Dzieci patrzą na nas - stwierdziła z gorzką ironią. - Powinieneś sobie z tego zdawać
sprawę, Giovannino.
- Oczywiście, Margherito. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę, że nasze dzieci patrzą
na nas i kiedy widzą, jak matka najspokojniej w świecie otwiera listy adresowane do męża,
uważają za rzecz naturalną otwieranie listów adresowanych do ojca albo matki.
- Nie, listów adresowanych do matki nigdy nie ruszamy - sprostowała Pasionaria.
- A dlaczego? - zapytałem.
- Przecież i ty nie otwierasz listów do mamy.
Jeżeli ty tego nie robisz, choć jesteś jej mężem, czemuż miałyby to robić jej dzieci?
Była to logika z piekła rodem i czułem całą jej przerażającą nielogiczność.
- Doskonale! - zawołałem. - Dlaczego więc otwieracie moje listy? Jesteście dziećmi
swojej matki, ale może przypadkiem także i waszego ojca?
Na Albertinie przejrzystość i jasność mojej argumentacji najwidoczniej zrobiły
wrażenie. Kiwnął głową na znak, że się ze mną bezwzględnie zgadza. Ale
Pasionaria nie omieszkała sprecyzować:
- Otwieram nie listy ojca, tylko listy męża. Ojciec to tak jak matka, razem to są
rodzice. A mąż to nie dotyczy dzieci, tylko żony.
Zbuntowałem się przeciw tak bluźnierczej próbie komplikowania, rozprzęgania i
fałszowania stosunków rodzinnych.
- Dla dzieci rodzice są wyłącznie ojcem i matką.
I dzieci powinny patrzeć na rodziców wyłącznie jako na ojca i matkę.
Pasionaria nie ustępowała:
- Moja mama jest zawsze moją mamą, nawet jeżeli jest twoją żoną. Za to mój tatuś,
kiedy na przykład dokucza mamie, to nie jest już moim tatusiem, tylko mężem mojej mamy.
- A kiedy twoja matka dokucza mnie - wrzasnąłem oburzony - to komu dokucza?
Swojemu mężowi czy twojemu ojcu?
- Swojemu mężowi - odpowiedziała cynicznie Pasionaria. - To jej rzecz: ja nic do tego
nie mam.
Była to przerażająca konkluzja i zwróciłem na to
Pasionarii uwagę.
- To znaczy, że twoja matka jest dla ciebie zawsze twoją matką, ja natomiast bywam
czasem twoim ojcem, a czasem po prostu kimś, kto jest bezpośrednio związany z twoją
matką, ale z tobą nie. Jednym słowem, czasami widzisz we mnie obcego człowieka!
Pasionarii widocznie wydało się to trudne, bo przez chwilę zastanawiała się w
milczeniu. A potem powiedziała:
- Kiedy się urodziłam, ciebie nie było: wróciłeś dopiero długo po tym. A mama była.
Tu wtrącił się Albertino.
- Głupie gadanie! - wykrzyknął. - Na wojnę chodzą mężczyźni, nie kobiety!
Pasionaria wzruszyła ramionami.
- Co to ma do rzeczy? - odparła. - Gdyby kobiety chodziły na wojnę i gdyby tatuś
został w domu, a mama była na wojnie, tobym się nie urodziła.
Po czym Pasionaria wyszła razem ze swoim bratem i nie wiem, czy kiedy powiedziała
mi”ciao”, żegnała się ze swoim ojcem czy z mężem swojej matki.
Wróciwszy do domu następnego dnia koło południa, zastałem obok mego talerza
siedem listów, wszystkie nienagannie zamknięte. Sprawiło mi to ogromną przyjemność, a
Pasionarię napełniło równie wielkim zdumieniem. Wyczytałem to w jej wzroku, kiedy
przyglądała mi się, podczas gdy rozcinałem nożem koperty.
Tak, to był sukces. Ale na drugi dzień, niestety, wypadło mi wrócić trochę przed
południem i z korytarza zobaczyłem Margheritę, która stojąc przed gazową kuchenką zajęta
była urządzaniem łaźni parowej kopercie, którą trzymała nad saganem wrzącej wody.
Pasionaria była tam także i przyglądała się.
Wycofałem się po cichu i wróciłem po upływie dobrej pół godziny.
Siadając do stołu zobaczyłem obok mego talerza trzy listy, koperty wydawały się
nienaruszone.
Po obiedzie, kiedy byliśmy sami, powiedziałem
Marghericie:
- Widziałem cię, jak otwierałaś moje listy systemem wścibskich dozorczyń
domowych, zwilżając koperty nad parą. I to przy dziecku! Ładnych rzeczy uczysz swoją
córkę!
Rozejrzała się ostrożnie.
- Ja jej tego nie uczę, to ona mnie nauczyła.
- Margherito, to wszystko jest okropne!
- To ona jest okropna - rzekła Margherita półgłosem. - Przez cały ranek nie dawała mi
spokoju. Mówiła, że jestem pod pantoflem męża, że jestem słabą kobietą!
- Margherito, kroczysz złą drogą! Nie pozwalaj swojej córce wmawiać sobie takich
rzeczy!
- Już sama nie wiem, co robić: jestem między młotem a kowadłem - wyszeptała. -
Postaraj się mnie zrozumieć, Giovannino.
Postarałem się.
Szarozielony mundur
Wszedłem niespodziewanie do kuchni w chwili, kiedy Margherita miała już rozpocząć
dzieło zniszczenia; ledwo zdążyłem chwycić ją za rękę i rozbroić.
- Po co, Margherito? - zapytałem.
- Albertino jest nagi - wyjaśniły z powagą.
Wyrażenia”Albertino jest nagi” nie należy brać zbyt dosłownie: każdy, kto ma w
domu matkę lub żonę, wie, że kiedy kobieta oznajmia uroczyście:”jestem naga”, oznacza to w
rzeczywistości tylko tyle, że zamierza przerobić płaszcz albo kupić sobie nową torebkę.
Tak więc Margherita wyjaśniła mi, że Albertino jest nagi, na co ja odpowiedziałem, że
ten fakt nie upoważnia jej do unicestwienia mojego munduru.
- Działam zgodnie z regulaminem - odparła.
- Kolor szarozielony jest wycofany z armii. Nie możesz już używać tego munduru. A
nawet lepiej będzie się go pozbyć, bo jeżeli przy rewizji znajdą w domu ukryty mundur tego
rodzaju, będą kłopoty.
Giovannino, już się aż nadto skompromitowałeś.
Pamiętaj, że masz dwoje dzieci.
- Margherito - przemówiłem łagodnie - od dnia, kiedy zanurzyliśmy się bez wahania
w szare mgły
Mediolanu, minęło wiele lat i wiele mgieł przepłynęło nad nami, a trochę z nich
uczepiło się naszych włosów i już na nich zostało. Ale chyba pamiętasz jeszcze tamte dni,
wtedy nie mówiłaś mi”jestem naga”, tak jak się później nauczyłaś, choć naprawdę byłaś
bardzo skąpo odziana i było zimno, i podarowałem ci wtedy mój płaszcz oficerski z
niebieskiego sukna, i ten płaszcz stał się twoim czarnym płaszczem. Ale tego munduru z
szarozielonej gabardiny nie dam ani tobie, ani nikomu. Bo choć szarozielony kolor jest teraz
wycofany z wojska i chociaż pułkownik, mój ówczesny dowódca, jest teraz generałem i nosi
mundur khaki, w moim wojsku nadal pozostał i pozostanie na zawsze tylko i jedynie kolor
szarozielony.
Margherita zwinęła porządnie mundur i poszła schować go na górnej półce w szafie,
dokąd zawsze emigrowały na lato wełniane rzeczy.
- Naftalinowe wojsko - powiedziała.
Chciałbym teraz zwrócić się do Szefa Sztabu Generalnego Armii i powiedzieć mu:
Ekscelencjo, powinien mnie Pan wysłuchać, nawet jeśli pomijam drogę służbową, gdyż
jestem jednym z najpotężniejszych filarów, na których wspiera się artyleria armii włoskiej.
Panie Generale, kiedy wiele lat temu przybyłem do
Modeny, do szóstego pułku artylerii Włoskich Sił
Zbrojnych, w magazynach było zaledwie trochę”stopiątek” z roku i”sto czterdziestek
dziewiątek” z roku; ale już po kilku miesiącach koszary wprost pękały od dział wszelkiego
rodzaju. Panie Generale, pułkownik dowodzący to był wspaniały człowiek, równy chłop,
który zna swoich ludzi, i wystarczyło mu raz zmierzyć mnie wzrokiem, by zaraz zabrać mnie
do wielkiego, odrapanego baraku, gdzie oznajmił mi:
- To jest kantyna.
- Tak jest, panie pułkowniku.
- Tak nie jest! - odparł pułkownik stanowczo.
- To jest nędzny barak, do którego żołnierze wchodzą ze wstrętem. Ale pan potrafi
przemienić ten nieszczęsny barak w elegancki lokal.
Prawdę mówiąc, jedyną rzeczą, którą czułbym się na siłach zrobić z tej paskudnej
rudery, byłby areszt dla niezdyscyplinowanych czworonogów. Mógłbym ją także podpalić,
przyjąwszy, że drewno z nielicznych sprzętów i sufitu, pokrytego grubą skorupą farby,
chciałoby się zająć. Na wszelki wypadek odpowiedziałem: - Tak jest, panie pułkowniku.
- O baterię niech się pan nie martwi - uspokoił mnie, o ile dobrze pamiętam,
pułkownik. - Bateria, do której pan został przydzielony, może na pańskiej nieobecności tylko
zyskać.
Wydaje mi się, że tak właśnie powiedział. A jeżeli nie powiedział, to źle zrobił, gdyż
byłem najbardziej ofermowatym aspirantem” ze wszystkich szybkościowych wytworów
kursów dla oficerów rezerwy. Bo tak się dziwnie stało, że mnie, który ukończyłem liceum
klasyczne i z matematyki miałem wiadomości ledwie wystarczające na to, aby odróżnić
mnożenie od równoległościanu, przydzielono właśnie do artylerii, gdzie, aby trafić w cel
położony na zachodzie, trzeba na przykład mierzyć na północ w wierzchołek dzwonnicy,
obliczając jednocześnie całą furę różnych świństw oznaczonych greckimi literami. Nie mówię
już o całej historii z pokrywaniem się równoległych i związanych z tym diabelskich
sztuczkach z trójnogami, lunetami, drewnianymi żerdkami w czerwone i białe paski i tak
dalej. Wszystko to dobre dla inżynierów, krótko mówiąc.
Zwerbowałem sobie gromadkę żołnierzy i przy pomocy stiuku, imitacji drewna i niby
marmuru, użerania się z Intendenturą i specjalnych przepustek dla moich współpracowników,
udało mi się zrobić z kantyny miejsce możliwe do pokazania i do przebywania w nim. Cała
bieda w tym, że chcąc uwieńczyć dzieło chwyciłem pędzel i ozdobiłem ściany czterema
wielkimi malowidłami.
Pomysł ten okazał się doniosły w skutkach, jeśli chodzi o podniesienie zdolności
bojowej artylerii.
Pułkownik, obejrzawszy moje panneaux dekoracyjne, oprowadził mnie po całych
koszarach wskazując miejsca na ścianach najniedbalej pobielone wapnem i oto musiałem się
zabrać do malowania armat i haubic w otoczeniu sztandarów, haseł, wstęg, wieńców
laurowych i dębowych, obłoków. Pracowałem nad tym aż do końcowego, alegorycznego
pseudofresku, po czym wyruszyłem w pole na ćwiczenia w strzelaniu.
W sumie wziąwszy, chciałbym przekonać szefa
Sztabu Generalnego, że powinien mnie wysłuchać jako tego, który walnie przyczynił
się do podniesienia zdolności bojowej włoskiej artylerii. Generał z pewnością to pamięta, z tej
prostej przyczyny, że ówczesny dowódca pułku to właśnie on sam.
To, co chcę powiedzieć, jest może głupie i mnóstwo ludzi będzie się z tego śmiało;
powiem to jednak, mimo wszystko.
Dlaczego wojsko nie powraca do szarozielonego koloru?
W szarozielonych mundurach widywaliśmy naszych ojców, Panie Generale. I tak
samo widywali nas nasi synowie. Czemuż my ich musimy oglądać w mundurach khaki?
Przyczyny natury technicznej?
Przyczyny techniczne ważne są tylko w czasie wojny.
A właściwie i to nie, Panie Generale. Dziś już nie mówi się o wojnie, tylko o obronie,
a jeżeli przyjdzie nam bronić naszej ziemi, kolor szarozielony nada się w sam raz, bo nasza
ziemia pokryta jest taką właśnie zielenią.
Pozbieraliśmy stare spodnie i kurtki, które inni rzucili nam, obszarpanym nędzarzom,
widzieliśmy oficerów, jak uzupełniali swoją ubogą garderobę na jarmarku w Senigalli; ale
teraz wszystko się zmieniło, upłynęło mnóstwo czasu i byłoby tak sympatycznie wrócić do
szarozielonych mundurów.
Wtedy my, rezerwiści,”naftalinowe wojsko”, jak mówi pani Margherita, czulibyśmy
się wam bliżsi.
Niewiele znaczymy, ale za to jest nas bardzo dużo, nas,”naftalinowego wojska”.
Widzieliśmy tylu jeńców wracających w mundurach khaki, że ten kolor stał się dla
bardzo wielu
„kolorem niewoli”. Na pewno milszy jest kolor spod
Vittorio Veneto, nawet jeżeli wyszedł już z mody.
Zgadzam się, że zbyt dużo było patetycznego gadania o szarozielonych mundurach i o
Vittorio Veneto. Ale przemilczanie jest złem wcale nie mniejszym.
I drogą naturalnej reakcji przywraca patosowi utracone walory.
Tak czy inaczej, choć Albertino jest nagi, jak twierdzi jego matka, mój szarozielony
mundur spoczywa nie tknięty w naftalinie. I z całą pewnością nie śnią mu się nowe wojny.
Nigdy o nich nie śnił mimo marsowego wyglądu.
Ale może, Panie Generale, mówiąc o mundurach szarozielonych i khaki, miałem na
myśli coś całkiem innego. Bardzo możliwe, ale to nie moja wina. Właśnie w artylerii
nauczono mnie mierzyć, dajmy na to, na zachód, aby strzelić na północ.
Kiedy coś mówię, Margherita zawsze przygląda mi się nieufnie, zanim odpowie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - pyta ostrożnie.
Któregoś dnia, stojąc na drabinie (nie patentowanej), próbowałem zreperować coś
przy markizie balkonu i drabina uciekła mi spod nóg, a ja zawisłem na rękach, uczepiony
pręta markizy.
- Margherito, przystaw mi drabinę! - zawołałem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - poinformowała się nieufnie.
Cóż, jestem w gruncie rzeczy workiem kartofli zaopatrzonym w wąsy i mogę się
utrzymać w takiej wiszącej pozycji tylko przez bardzo krótki czas, zważywszy niezbyt
sportową kondycję worków z kartoflami; toteż po małej chwili klapnąłem całym ciężarem na
ziemię.
- Chciałem przez to powiedzieć, że jeżeli mi nie przystawisz drabiny, to spadnę -
wyjaśniłem. - No i rzeczywiście spadłem.
Margherita potrząsnęła głową.
- Nigdy nie jestem pewna, czy cię dobrze rozumiem. Wyrażasz się zbyt górnolotnie,
Giovannino.
Bardziej przyziemny mógłbym być tylko, gdybym spadł jeszcze o piętro niżej. Dałem
więc do zrozumienia Marghericie, że uraziła mnie jej nieufność.
- Znam cię, Giovannino - zauważyła z niezmąconym spokojem. - Pamiętasz jeszcze
nasz ślub?
Pamiętałem.
- No więc: już wtedy ze sposobu, w jaki powiedziałeś”tak”, zrozumiałam natychmiast,
że chciałeś powiedzieć coś zupełnie innego.
Pozwoliłem sobie zauważyć, że od tamtej chwili upłynęło już tyle lat, że nieufność
mogłaby się już rozwiać.
- Jeszcze nie koniec - odparła Margherita. - Jeszcze zobaczymy.
Jeżeli niebiosa użyczą mi tej łaski, żebym odszedł pierwszy (oczywiście we
właściwym czasie) z tego smętnego padołu, i powiem:”Margherito, odchodzę na tamten
świat”, i pewien jestem, że mnie zapyta:
„Co chcesz przez to powiedzieć?” Potem popatrzy na moje wąsy, na zawsze już
nieruchome, potrząśnie głową i westchnie:”Czyż to do pomyślenia, żeby aż do końca upierał
się mówić jedno, chcąc powiedzieć całkiem co innego?”
I nikt nie zdoła jej przekonać, że ja naprawdę i definitywnie umarłem; nawet i wtedy,
kiedy mnie zostawi porządnie ułożonego pod trzymetrową warstwą ziemi, wracając do domu
będzie z niedowierzaniem potrząsała głową.
A dni będą płynąć dalej.
Administracja
Po kolacji Pasionaria zgasiła radio, ale powiedziałem jej, żeby włączyła z powrotem,
bo nadawali właśnie coś, co mnie interesowało.
- Potem - rzekła na to Pasionaria. - Najpierw trzeba zrobić posiedzenie.
- Posiedzenie? A cóż to za nowość? - zapytałem zdziwiony.
- Żadna nowość - wyjaśniła Margherita, wchodząc z dwoma rejestrami i z przyborami
do pisania.
- Teraz co wieczór po kolacji odbywamy posiedzenie.
Zaczęliśmy zaraz po twoim wyjeździe.
Margherita usiadła i otworzyła jeden z rejestrów.
- Posiedzenie wieczorne dzieli się na dwie części: zamknięcie bilansu ubiegłych
dwudziestu czterech godzin i ustalenie budżetu na następne dwadzieścia cztery godziny.
Wyznałem, że choć wszystko to jest absolutnie jasne, nic a nic nie rozumiem.
Na to Margherita z niezmąconą pogodą wyjaśniła mi całą sprawę:
- Aż do wczoraj żyliśmy tak, jak może sobie żyć końska rodzinka, która spędza czas
na pastwisku szczypiąc trawę i nie troszcząc się o jutro. Nigdy nie mieliśmy racjonalnej
administracji. Dom bez administracji jest jak budynek bez fundamentów: póki stoi, to stoi, ale
nikt nie może ręczyć za jego trwałość.
Teraz dom posiada administrację. I to jest niesłychanie ważne, zwłaszcza że dzieci,
biorąc udział w wieczornej dyskusji, nabierają jasnego pojęcia o tym, ile kosztuje
prowadzenie domu, i uczą się odróżniać to, co konieczne, od tego, co zbędne. Nie chowają się
w wacie, tylko zdają sobie sprawę z trudności, jakie trzeba w życiu przezwyciężać.
Byłem pełen podziwu dla Margherity.
- I dzieci doskonale zrozumiały podstawową zasadę; no, wytłumacz tatusiowi, co to
jest dom jako jednostka gospodarcza.
Pasionaria wyrecytowała jednym tchem:
- Dom jako jednostka gospodarcza jest łodzią, której załoga składa się z ojca, który
wiosłuje, matki, która trzyma ster, i dzieci, które nie leżą bezczynnie, tylko pomagają ojcu i
matce, ucząc się w ten sposób wiosłowania i sterowania. Amen.
- Nie pora na dowcipy! - zgromiła ją Margherita.
- Zaczynamy. Czy są jakieś uwagi lub sugestie w związku z okresem
sprawozdawczym? Czy wszystkie pieniądze zostały wydatkowane racjonalnie?
Pasionaria i Albertino popatrzyli po sobie.
- Według mnie, tak - rzekł Albertino.
- Według mnie, źle były wydane pieniądze na rosół z makaronem. Ja bym wolała
makaron bez rosołu.
Margherita potrząsnęła głową.
- Jeżeli się robi gotowanego kurczaka, to rosół trzeba zużytkować. No, dalej: są
jeszcze jakieś uwagi?
Na czym można było zaoszczędzić?
- Można było zaoszczędzić sól, którą wsypałaś do rosołu, osolonego już przez
Giacomettę - mruknęła
Pasionaria. - Był taki przesolony, aż obrzydliwość.
Margherita puściła prowokację mimo uszu.
- Przechodzimy do ustalania budżetu na jutro.
Weźcie pod uwagę, że przybyła jedna osoba, wasz ojciec. No, pisz.
Pasionaria umoczyła pióro i przygryzając wargę wypisała u góry nowej
strony:”Czwartek, marca. Skład efektywny -. Skład obecny -”. Odczytała głośno.
- Dobrze - zaaprobowała Margherita sucho, tonem komendy wojskowej. - Albertino,
teraz ty dyktuj ilości poszczególnych artykułów.
Albertino rozpoczął dyktowanie:
- Pięć jednostek chleba na śniadanie, pięć na obiad, dwie na podwieczorek i pięć na
kolację, razem siedemnaście jednostek.
- Szesnaście - skorygowała Pasionaria - ja na kolację chcę jednostkę polenty.
- To niemożliwe, bo nieekonomiczne - oświadczyła Margherita. - Albo dla wszystkich
chleb, albo dla wszystkich polenta.
Uchwalono na wieczór pięć jednostek polenty.
- Każda jednostka - objaśniła mi Margherita - czy to chleba, czy czego innego,
określona jest według wagi i kosztu. Zestawiliśmy pełny skorowidz.
Po uzgodnieniu rodzaju zupy i dodatków do chleba rada administracyjna ustaliła
odnośne jednostki.
- Potrzebna jeszcze jednostka płucek dla kota
- przypomniała Pasionaria.
- Kot nie figuruje w składzie osobowym - stwierdziła Margherita. - Kotu muszą
wystarczyć resztki.
Teraz podsumowanie: ile musimy wydać na żywność w ciągu dnia jutrzejszego?
Albertino i Pasionaria zabrali się do mozolnych obliczeń, ale ich wynik nie spodobał
się Marghericie.
Podsumowali drugi raz, teraz wynik różnił się znacznie od poprzedniego, ale i ten
także nie zadowolił Margherity.
Wówczas wtrąciła się Giacometta i dodawanie zastało dokonane według tradycyjnych
metod.
Margherita potrząsnęła głową zatroskana.
- Dwieście lirów więcej niż dzisiaj: tak być nie może. Jutro trzeba będzie wszystko
zaplanować skrupulatniej. A ponieważ budżet musi być zrównoważony, przenosimy sumę
dwustu lirów z kwoty przewidzianej dla grupy B.
Tu Margherita uznała za stosowne udzielić mi informacji co do grupy B:
- Ustaliliśmy, ile musimy wydawać rocznie na ubranie, bieliznę domową, obuwie,
pranie, prasowanie, zelówki, różne reperacje, światło, ogrzewanie, gaz płynny, obsługę,
rozrywki, podróże, naukę, papierosy, potrzeby kulturalne, podatki, składki, wyjazdy
wakacyjne, amortyzację kapitału, napiwki, pocztę, lekarstwa, kontrolę instalacji i tak dalej, i
tak dalej, a potem podzieliliśmy ogólną sumę przez, aby wiedzieć, ile możemy wydać
dziennie. To właśnie jest grupa B. Mamy dla niej drugi zeszyt podzielony na odpowiednie
rubryki.
Przejrzałem rejestr grupy B i byłem oszołomiony.
- Margherito, sama to wszystko wymyśliłaś?
- Nie, założyła mi go pani Marcella, na wzór swojego, bo jej rodzina jest podobna do
naszej.
Oczywiście trzeba było wprowadzić zmiany, żeby przystosować się do naszej stopy
życiowej. To arcydzieło precyzji. Możesz być pewny, że w warunkach mniej więcej
normalnych, jak obecnie, utrzymanie domu i rodziny kosztuje dziennie właśnie tyle.
Odczytałem raz jeszcze sumę: była kolosalna, szalona.
- Margherito! - wyjąkałem. - To niemożliwe, żebym co dzień miał do wydania taką
sumę.
Margherita uśmiechnęła się.
- Rozumiem Giovannino. Ty rozumujesz jak ktoś, kto ma samochód i mówi
sobie:”Moja maszyna zużywa litr benzyny na dziesięć kilometrów. A więc skoro cena
benzyny jest sto trzydzieści lirów za litr, jeden kilometr jazdy kosztuje mnie trzynaście
lirów”.
A olej? A opony? A reperacje? A podatki? A ubezpieczenie? A amortyzacja kapitału?
Spróbuj o tym pomyśleć, Giovannino.
Pomyślałem. Margherita miała rację. Poczułem, że ogarnia mnie panika.
- Margherito - wydyszałem. - To okropne!
Tu włączyła się Pasionaria.
- Giacometto! Jednostka koniaku dla pana!
Giacometta przyniosła koniak. Wychyliłem duszkiem.
- Możesz wypić jeszcze jeden, Giovannino - zachęciła mnie Margherita. - To jest
wstawione w budżet w rubryce”wypadków losowych”.
Koniak dodał mi sił i już spokojnie zabrałem się do studiowania rejestru grupy B.
Każda pozycja wydawała się przerażająco ścisła.
W rezultacie musiałem zdać sobie sprawę, że każdy dzień życia kosztuje mnie sumę
przekraczającą wszelkie wyobrażenie.
Nigdy przedtem o czymś takim nie myślałem i teraz czułem na barkach gigantyczny
ciężar.
- Margherito - powiedziałem. - Rodzina jako jednostka gospodarcza jest łodzią, w
której ojciec wiosłuje, matka dzierży ster, a dzieci nie wylegują się bezczynnie, tylko
pomagają ojcu i matce, ucząc się w ten sposób wiosłować i sterować. To słuszne. Ale jeżeli
nieszczęsny wioślarz oprócz wiosłowania musi przy każdym ruchu obejmować myślą cały
zamęt, jaki następuje w masie wód oceanu wskutek poruszenia wiosłem, i jeżeli bezustannie
musi pamiętać o kaloriach, które zużywa przy takim wysiłku, i jeszcze musi obliczać stosunek
liczbowy między ilością zużytych kalorii, ilością wchłanianego tlenu i czerwonych ciałek, z
uwzględnieniem zmian w napięciu nerwowym, ilości witamin, protein i toksyn, stopnia
odwapnienia kości piszczelowych, napięcia nerwu kulszowego, ciśnienia krwi, absorpcji
promieni ultrafioletowych, reakcji zastawek i tak dalej, i tak dalej - powiedz sama,
Margherito, co może w pewnej chwili taki nieszczęsny wioślarz uczynić?
- Rzucić się do wody - stwierdziła Pasionaria, która zrozumiała sedno rzeczy.
- Tak, rzucić się do wody i utonąć, nie bez uprzedniego ścisłego obliczenia masy
wody przez siebie wypartej.
Margherita rozłożyła bezradnie ręce.
- Giovannino, nie należy postępować jak struś, który nie chcąc widzieć tego, co mu
niemiłe, chowa głowę w piasek. Trzeba żyć świadomie. A na to, by żyć świadomie, nie ma
lepszego sposobu niż doskonała i nieubłagana organizacja gospodarki domowej.
Nie mogłem się z tym zgodzić.
- Margherito, istnieje tylko jeden system gospodarki domowej, jaki mogę tolerować.
Opiera się na takiej zasadzie: ojciec wiosłuje pogodnie, z radością prując fale morskich
przestworzy, a dzieci nie śpią i patrzą, jak on wiosłuje, ucząc się na ojcowskim przykładzie,
że aby płynąć naprzód, nie należy ustawać w wysiłku.
- A matka? - zagadnął Albertino. - Co robi matka?
- Matka stara się nie dokuczać mężowi i dzieciom
- pospieszyła z odpowiedzią Pasionaria.
Margherita spiorunowała ją wzrokiem. Następnie nalała sobie jednostkę koniaku i
zgarnąwszy ze stołu rejestr grupy A i rejestr grupy B, cisnęła je w ogień.
Po czym wstała, mówiąc:
- Matka przestanie dokuczać. Rzuca ster i odchodzi.
- Skład efektywny - pięć. Skład obecny - cztery.
Skład w łóżku do jutra, jedenastej rano - jeden
- mruczała do siebie Pasionaria.
- Margherita zniknęła, a łódź, pozbawiona sternika, z pozostałą załogą uległa rozbiciu
o rafę w postaci ogromnego placka z owocami, który Giacometta wniosła na stół w ramach
przeciwdziałania wypadkom losowym.
Skwarki z boczku
Pewnego wieczora przyszły mi na myśl skwarki z boczku.
- Wiecie co - powiedziałem - mam okropną chętkę na polentę z boczkiem.
- Jutro ją dostaniesz - zgodziła się Margherita.
Nazajutrz nie dostałem ani boczku, ani polenty i przypomniałem Marghericie, że
bardzo bym chciał zjeść porcję polenty ze skwarkami.
Następnego dnia przy obiedzie i przy kolacji była wciąż jeszcze mowa o polencie i
skwarkach z boczku, a to dlatego, że ani na obiad, ani na kolację nie dostałem ani jednego, ani
drugiego.
Trzeciego dnia historia powtórzyła się i wtedy
Margherita straciła już cierpliwość.
- Skwarki i polenta, polenta i skwarki! Wiecznie skwarki i polenta. Nic tylko polenta
ze skwarkami!
- krzyczała wyprowadzona z równowagi. - Niepodobna przez całe życie jeść tylko
polentę ze skwarkami, trzeba czasem odmienić!
Jak zwykle tak i tym razem Margherita postawiła na swoim. I teraz oto odwoływała
się do opinii publicznej jako ofiara skwarków z boczku i polenty.
Nie mogłem podejmować dyskusji z przeciwnikiem tak perfidnym. Postanowiłem
przejść do akcji.
Nazajutrz wybrałem się do mego przyjaciela Giovanniego.
- Chciałbym zaszlachtować wieprzka - powiedziałem mu.
- Załatwię to - odpowiedział. - Mam akurat wieprzka w sam raz dla ciebie, a także
człowieka, który potrafi należycie go sprawić. Na czym ci specjalnie zależy?
Powiedziałem, że może rozporządzić całym mięsem tak, jak mu się wyda najlepiej.
Jedyne, na czym mi specjalnie zależy, to boczek, gdyż tu chodzi o zasadę. Od
miesiąca dopominam się w domu o dziesięć deka boczku i nie mogę się doprosić. Skoro tak,
będą go mieli całe kilogramy!
Nie wahaj się poświęcić wszystkiego, co będzie trzeba, na rzecz boczku: ten boczek
nie jest dla mnie wyłącznie i po prostu artykułem gastronomicznym, ma przede wszystkim
znaczenie moralne!
Uzgodniliśmy rzecz między sobą: Giovanni miał zorganizować świniobicie, sprawić
mięso i zatrzymać u siebie wszystko z wyjątkiem pięknego połcia boczku, który miał mi
dostarczyć do domu, jak tylko będzie gotowy.
Wróciłem do domu z uczuciem słusznej satysfakcji i więcej nie wspominałem o
skwarkach. Czekałem cierpliwie w pogodnym nastroju, a kiedy po upływie pięciu czy sześciu
dni Giovanni zatelefonował, że
„znalazł tę książkę, którą się interesowałem”, ochoczo pomknąłem samochodem do
jego domu.
Giovanni pokazał mi wiszące w kuchni pod sufitem gotowe już wyroby masarskie i
zaczął mi objaśniać szczegółowo koncepcję, jaką się kierował w wyborze takich czy innych
sposobów zużytkowania mięsa wieprzowego, najlepiej odpowiadających mojemu
usposobieniu oraz ilościowym i jakościowym cechom mojej rodziny. Chciał także zrobić mi
wykład na temat tego, co jeszcze czekało, zasolone, na dalszą przeróbkę, ale mu przerwałem:
- Boczek!
Więc zaprowadził mnie do piwnicy i zaprezentował boczki.
Z pewnością nie macie nawet w przybliżeniu pojęcia, jaki piękny połeć boczku można
uzyskać (jeżeli na to położy się szczególny nacisk) z wieprza ważącego około trzech kwintali.
Prawdę mówiąc, i ja sam, nim zobaczyłem ten imponujący połeć, nie miałem o tym
pojęcia, i zapewniam was, że byłem mile zaskoczony. Nie jestem zwolennikiem opisów;
zwłaszcza że chcąc nabrać o tej rzeczy właściwego pojęcia, najlepiej po prostu wyobrazić
sobie blok granitu o wymiarach xx centymetrów.
Oczywiście gwoli dokładnej oceny trzeba przy tym wziąć pod uwagę, że blok granitu
jest z granitu, podczas gdy blok wieprzowego boczku jest z przerastałej słoniny. I że taki
boczek jest nierównie bardziej esencjonalny od granitu, a co za tym idzie, także znacznie
trudniejszy do strawienia.
Ująłem blok oburącz, wpakowałem do bagażnika wozu i ruszyłem w powrotną drogę.
Po przyjeździe do domu zostawiłem wóz przy wejściu kuchennym i z udaną
obojętnością oczekiwałem pory kolacji.
Los mi sprzyjał: tego wieczora, zamiast zupy, na stole pojawiła się świeżutka polenta,
żółta, krągła i ogromna jak księżyc w sierpniowej pełni.
Ujrzawszy ją wykrzyknąłem radośnie:
- Nareszcie! Dziś na kolację polenta ze świeżymi skwareczkami!
Margherita rzuciła mi kosę spojrzenie.
- Znów się zaczyna? - powiedziała. - Jeżeli chciałeś mieć skwarki, trzeba było
powiedzieć zawczasu.
- Dziś na kolację skwareczki do polenty - powtórzyłem wesoło.
Oczywiście wszystko było przygotowane precyzyjnie jak w zegarku, toteż zaledwie
wymówiłem słowo
„polenta”, drzwi od kuchni rozwarły się szeroko i wkroczyli Albertino i Pasionaria
niosąc na dużej desce do siekania granitowy blok boczku.
Umieściłem go pośrodku stołu: wyglądał majestatycznie, monumentalnie i Margherita
patrzyła na niego z pełnym respektu zdumieniem. Prawie z lękiem.
Najedliśmy się wszyscy polenty z boczkiem nieomal do pęknięcia. Margherita nie
robiła żadnych uwag. Pokonałem ją.
Następnego dnia na obiad oczywiście jedliśmy polentę z boczkiem. I na kolację
również.
Nawet nie mrugnąłem. Nie powiedziałem nic i w ciągu następnych dwóch dni, kiedy
to zarówno obiadowe jak i kolacyjne menu składało się wyłącznie z polenty z boczkiem.
Przetrwałem jeszcze cztery dalsze dni. Ale piątego dnia, na widok boczku na stole,
wyrwało mi się:
- Ależ...
Margherita spiorunowała mnie wzrokiem.
- Patrzcie tylko! - wykrzyknęła. - Jak nie ma boczku, on urządza tragedie, że nie ma
boczku. Jak boczek jest, urządza tragedie, że jest. Czy zechciałbyś nam wytłumaczyć, czego
właściwie od nas żądasz?
Odpowiedziałem, że przecież nie urządzam i nie zamierzam urządzać żadnych
tragedii. Owo”ależ”, które pozwoliłem sobie wypowiedzieć, miało być początkiem zdania ani
trochę nie związanego z kwestią boczku.
- Można powiedzieć”ależ” na widok wodospadu
Niagary albo na widok zorzy polarnej - zakończyłem.
- Ale wobec boczku niepodobna mieć żadnych zastrzeżeń.
Margherita rozpogodziła się i zjadłem polentę z boczkiem.
A na drugi dzień, kiedy bez słowa protestu jadłem polentę ze skwarkami na obiad i na
kolację, zupełnie poweselała:
- Giovannino, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak się cieszę, że udało mi się
znaleźć coś, co ci smakuje!
W nocy toczyłem sam z sobą długą debatę. Zastanawiałem się, ile też jeszcze zostało z
nieszczęsnego bloku, oceniałem w myśli materialną konsystencję boczku, możliwości
konsumpcyjne Margherity, Albertina, Pasionarii, Giacometty i kota, i doszedłem do
następującego wniosku:
„Jeżeli jutro rano pojadę do Mediolanu i pozostanę tam przez dwa tygodnie bez
przerwy, to kiedy wrócę, boczek będzie zjedzony”.
Wyjechałem więc i obijałem się po Mediolanie bez celu i potrzeby przez dwa
tygodnie, po czym wróciłem spokojny i pełen nadziei na przyszłość.
Szwendałem się po domu, sprawdzałem funkcjonowanie kranów, zamków i przy
okazji zajrzałem do spiżarni, żeby rzucić okiem na stan zapasów domowych.
Boczek leżał nietknięty, takusieńki, jakim go zostawiłem przed dwoma tygodniami.
Wstrząsnął mną dreszcz grozy.
Do spiżarni weszła Pasionaria, żeby ukrajać sobie kawałek sera na podwieczorek, a ja
z wymuszoną obojętnością zagadnąłem:
- Nie jedliście boczku w czasie mojej nieobecności?
- Nie - odpowiedziała Pasionaria. - Myśmy chcieli go jeść, ale mama powiedziała, że
ty go bardzo lubisz, więc trzeba zostawić dla ciebie. Więc jużeśmy go nawet nie tknęli. Jeżeli
ojcu coś smakuje, to dzieci powinny się poświęcić i jeść co innego.
Musiałem ją jeszcze pochwalić za jej ofiarność.
- Choć co prawda - dodałem - lepiej byłoby, żebyście zjedli. To nie jest produkt
trwały. Teraz pewno już jest niezbyt świeży.
- Ach, nie - uspokoiła mnie Pasionaria. - Mama telefonowała do pana Giovanniego, a
on powiedział, że teraz jest zimno, więc boczek może leżeć nawet miesiąc i dłużej.
- To doskonale - powiedziałem wesoło, choć serce miałem pełne żałości. - Więc teraz,
zamiast sera, możesz sobie ukrajać ładny plasterek boczku na podwieczorek.
Pasionaria potrząsnęła głową.
- Nie, nie - zaprotestowała. - To jest twoje. Co najwyżej zjemy po kawałeczku na
kolację.
Więc na kolację znowu trzeba będzie jeść polentę z boczkiem!
To niemożliwe: Bóg nie dopuści!
Znowu zacząłem się wałęsać po domu; upatrzywszy sposobną chwilę, uchwyciłem w
locie kota, wrzuciłem go do spiżarni i zamknąwszy drzwi na klucz, schowałem klucz do
kieszeni.
Po godzinie przyszedłem skontrolować, jak się rzeczy mają.
Okazało się, że kot nawet nie tknął boczku. Ująłem go za kark i posadziłem tuż obok
boczku, ale nieszczęśnik zaczął miauczeć żałośnie: bał się.
Postanowiłem sprowokować interwencję innych, nie tak okropnie głupich kotów:
otworzyłem okienko i położyłem kawałeczek mięsa na parapecie.
Zamknąłem ponownie drzwi i czekałem pełen nadziei: mój dom jest przez opinię
publiczną uważany
(i słusznie) za punkt zborny wszystkich okolicznych kotów. Kotów odważnych,
zgłodniałych i tak przedsiębiorczych, że nie cofają się przed żadną przeszkodą, tak dalece, że
raz, kiedy ktoś zostawił okienko w spiżarni otwarte, jakiś kot pokusił się o otwarcie
pazurkami puszki skondensowanego mleka i prawie już mu się udało przebić dziurkę.
Rzuciłem okiem na podwórze i ujrzałem koty nadciągające zewsząd, jak gdyby
otrzymały drogą radiową nakaz mobilizacji.
Poszedłem na górę, ale niebawem straszliwy jazgot i hałas ściągnęły mnie z powrotem
na parter, gdzie zastałem Margheritę rozpaczliwie szukającą klucza do spiżarni.
- Wsunąłem go niechcący do kieszeni - powiedziałem wręczając jej klucz.
Zniknęła i zaraz usłyszałem jej wołanie. Wszedłem do spiżarni.
- Spójrz! - powiedziała pokazując mi coś na podłodze. Jak żyję, nie zdarzyło mi się
widzieć kota w tak opłakanym stanie; z trudem rozpoznałem w tym dygoczącym na podłodze
strzępie futerka - naszego kota.
- Patrz, Giovannino! - wykrzyknęła Margherita.
- Patrz i podziwiaj! Jakiś niegodziwiec musiał być niedawno w spiżarni, otworzył
okienko i nie zamknął go z powrotem. Cała chmara kotów żądnych rabunku wdarła się do
spiżarni, ale nasz Giangi był na posterunku, bo widać wyczuł niebezpieczeństwo. Był tu i
czekał na rabusiów. Było ich dziesięciu na jednego, ale kogóż się ulęknie kot obdarzony
prawdziwym poczuciem obowiązku? Walczył jak lew, nie ustępując nawet o milimetr. Pazury
napastników darły jego ciało, a Giangi nie ugiął się. I oto leży tu teraz, skrwawiony,
poszarpany, ledwo żywy, ale zwycięski!
Boczek, który jego pan tak lubi, jest ocalony! Ocalony i nietknięty! Ocalony i
nieskalany, bo rabusiom nie udało się nawet musnąć go pazurami! Spójrz, Giovannino, na
tego bohatera, który z pogodą narażał życie w obronie ulubionego przysmaku swego pana!
Nachyliłem się, aby pogłaskać zmierzwioną łepetynę bohaterskiego kota i
powiedziałem mu cichutko:
- Łobuzie...
Nie boję się tego napisać, niech przyjdą tu z protestem przedstawiciele Towarzystwa
Opieki nad
Zwierzętami, powtórzę im śmiało to, co powiedziałem wtedy:”Ten kot nie jest
bohaterem; ten kot to łobuz”.
Gdyby Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami miało źdźbło sumienia, wzięłoby w
opiekę nie kota, lecz mnie! Bo kota owego wieczora nikt nie zmuszał do jedzenia polenty z
boczkiem.
Owego wieczora ja byłem tym, który jadł polentę z boczkiem. Ja jeden, bo wszyscy
inni odmówili jedzenia boczku, który ja tak bardzo lubię. Poświęcili się dla mnie. Jadłem
więc boczek i wtedy, i na drugi, i trzeci dzień. I jem go w dalszym ciągu, i muszę milczeć,
żeby Margherita nie mogła mnie oskarżać, że”depczę niewdzięczną stopą ofiarę żony, dwojga
dzieci i kota”.
Bohater to ja!
Tysiąckroć bardziej bohaterski od kota. I tysiąckroć bardziej zwycięski. Gdyż blok
boczku został już pokonany, poćwiartowany i dziś przy kolacji zamierzam unicestwić go
ostatecznie.
Jednego jestem pewny: moja dusza pokonała już przeszkodę i teraz tylko Bóg mógłby
mnie powstrzymać; ludzie ani rzeczy przenigdy!
Żegnajcie, lube wspomnienia!
Margherita nie zeszła na kolację; zobaczyłem ją dopiero, kiedy służąca przyniosła
kawę. Była w widoczny sposób podniecona, w rękach trzymała gruby zeszyt.
- Centrala szpiegowska poinformowała cię z pewnością od a do zet o ostatnich
wydarzeniach! - wykrzyknęła sarkastycznie.
- Powiedziano mi po prostu, żeby ci nie przeszkadzać, bo jesteś zajęta pisaniem -
odpowiedziałem. - Nie nazwałbym tego szpiegostwem.
- Powiedzieli ci, że piszę pamiętnik - upierała się
Margherita.
- Nie.
- Więc ja ci to mówię!
Ograniczyłem się do wzruszenia ramionami.
- Bądź szczery - nalegała. - Masz mi to za złe.
- Nie - zaprzeczyłem gorąco.
- Owszem, tak - odparła napastliwie. - Nie podoba ci się, że mam jakieś własne życie.
Tylko ty możesz tu mieć własne życie! Ja jestem po prostu przedmiotem rzuconym przez los
na twoją drogę.
Margherita westchnęła, zwróciła się do Albertina i rzuciła tonem rozkazu:
- Kamień!
Albertino prysnął czym prędzej za drzwi i wrócił, dźwigając spory kamień. Margherita
położyła kamień na stole.
- Kamień! - powiedziała. - Czymże jest kamień?
Czymś, co posiada ciężar, objętość, powierzchnię, a jednak nie ma żadnego znaczenia,
gdyż nigdy nie miało młodości, nie osiągnęło wieku dojrzałego i nie będzie przeżywało
starości. Coś bez przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Coś, co jest niczym. Połóżcie to
coś na wadze: waga wykaże ciężar, a przecież naprawdę nie ma ono ciężaru, gdyż jest
bezwładne, i dziesięć tysięcy lat życia może przepłynąć obok niego, a ono nawet milionową
częścią miligrama nie zaważy na wydarzeniach tych dziesięciu tysięcy lat.
Tak, moje dzieci, oto czym ja jestem w oczach waszego ojca! Nic nie znaczącym
okruchem!
- No właśnie - wtrąciła Pasionaria - i jak człowiekowi spadnie na głowę taki okruch, to
się spostrzeże dopiero, jak on już będzie jego żoną!
Spiorunowawszy ją wzrokiem, Margherita ciągnęła dalej:
- I otóż, Giovannino, nagle okazuje się, że ten kamień nie jest martwym przedmiotem,
tylko ludzką istotą. A okazuje się to, ponieważ ów kamień zasiada przy stoliku i zaczyna
spisywać swoje dzieje, które zresztą są nader interesujące! No i czyż to nie jest dla ciebie
przykra komplikacja?
- Nie, Margherito. Bo ja nigdy nie myślałem o tobie jako o kamieniu. I zapewniam cię,
że przeczytam twoje pamiętniki z największym zainteresowaniem.
Twoja historia od pewnej chwili stanie się siłą Rzeczy moją historią. Od tej chwili
mianowicie, kiedy moja historia i twoja historia staną się naszą historią.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Ten okres najmniej mnie interesuje, dlatego właśnie, że nie należy całkowicie do
mnie. Potraktuję go pobieżnie w mojej opowieści. Zresztą śledzę przede wszystkim dzieje
mojego życia wewnętrznego, analizuję moją ewolucję duchową, a o faktach zewnętrznych
wspominam jedynie jako o jej przyczynach.
- W takim razie, Margherito, twoja praca zapowiada się jeszcze bardziej fascynująco i
wierz mi, że chciałbym ją zaraz przeczytać.
Margherita wzruszyła ramionami.
- Skoro tak, nie widzę żadnych przeszkód, żeby ci zaraz nie przeczytać kilku
rozdziałów - powiedziała.
Otworzyła zeszyt, rzuciła niedopałek papierosa w ogień i zaczęła czytać pełnym
głosem:
„Mówiono mi, że urodziłam się w pewien dzień sierpniowy, nikt jednakże nie umiał
mi nigdy powiedzieć, jaką barwę miało wtedy niebo i czy w ogóle tego dnia miało jakąś
barwę, czy też nie. I jest to dla mnie bardzo przykre, bo pragnęłabym móc rozpocząć mój
pamiętnik od wyjaśnienia, że kiedy przyszłam na świat, niebo miało niezwykłą, inną niż
zawsze, barwę...”.
Przerwała na chwilę.
- Pojmujesz moją myśl, Giovannino?
- Pojmuję - odpowiedziałem. - Jest to właśnie ta myśl, tajemna i przerażająca, którą
wszyscy kryjemy w głębi duszy:”Urodziłam się w dniu jakich wiele i w dzień jakich wiele
umrę”. Obojętność wszechświata wobec naszych najdonioślejszych wydarzeń osobistych
odczuwamy jako krwawą obrazę.
- Właśnie - potwierdziła Margherita z zadowoleniem. Ale w tej chwili wyrwała się ni
w pięć ni w dziewięć Pasionaria:
- Jeżeli ci nie powiedzieli o kolorze nieba, to mogli przynajmniej powiedzieć, w
którym roku się urodziłaś.
- Cóż ma rok do tego - odparła Margherita z rozdrażnieniem. - Chcę napisać historię
mego życia, a nie dane do spisu ludności.
- Jak się pisze historię życia, to trzeba najpierw napisać: urodził się tego dnia, tego
miesiąca i tego roku - upierała się Pasionaria. - Wszystkie historyczne osoby mają rok
urodzenia.
Margherita jeszcze bardziej się zdenerwowała.
- Daty się nie liczą. Ważne są fakty, ważne są idee!
Ale Pasionaria była jak najbardziej pewna swojej racji.
- Jak to się nie liczą? Jak ktoś nie wie, kiedy się urodził, to skąd może wiedzieć, czy
jest młody czy stary?
- Mama doskonale wie, kiedy się urodziła - wtrącił się Albertino.
- To czemu tego nie pisze? - Pasionaria nie ustępowała. - Wtedy ci, co czytają książkę,
wiedzą przynajmniej, czy to pisała panienka, pani czy staruszka, i mogą lepiej zrozumieć.
Margherita potakująco skinęła głową.
- To słuszne - powiedziała. - Trzeba zmienić.
Zaczęła znowu czytać na głos:
„Mówiono mi, że urodziłam się w pewien dzień sierpniowy przed wielu, wielu laty i
to jest dla mnie przykre...”.
Zamknęła zeszyt i cisnęła go w płomienie.
- Książka bardzo piękna, szkoda, że taki smutny koniec - zauważyłem.
Pasionaria pobiegła do kominka i chwyciwszy szczypce, próbowała wyciągnąć zeszyt
z płomieni, które już zaczynały go spopielać. Ale ręka Margherity odciągnęła ją stamtąd.
- Uszanuj przynajmniej popioły - powiedziała z uroczystą powagą.
Antenat
Wróciłem do naszego wiejskiego domku z dziesięciodniowej podróży służbowej. Była
trzecia po południu; zastałem całą rodzinę przy stole.
- Jemy kolację - wyjaśniła Margherita. - Korzystając z twojej nieobecności,
porobiliśmy pewne zmiany w porach posiłków.
Nic nie odpowiedziałem, bo całą myśl skoncentrowałem na fascynującym
problemie:”Jeżeli kolację jedzą o trzeciej po południu, o której w takim razie godzinie mogą
jeść obiad i pierwsze śniadanie?
A podwieczorek, który powinien być o piątej?”
Poszedłem na górę do pracowni, aby odłożyć na miejsce teczkę pełną papierów, które
przywiozłem z Mediolanu. Musiałem także zrobić pewne rozliczenia, posprawdzać rachunki,
podpisać ten czy ów urzędowy papierek: wszystko to są rzeczy, które zawsze robię z dużą
niechęcią.
Wśród papierów pętały się nieporządnie pieniądze z poborów. Zabrałem się do ich
uporządkowania, rozprostowując banknoty, które się pomięły, i układając jeden na drugim.
Nagle odwróciłem się, gdyż poczułem na sobie czyjś uporczywy wzrok.
Margherita stała w progu, wpatrując się we mnie w jakiś dziwny sposób.
- Giovannino! - wykrzyknęła z niepokojem w głosie. - Co to za pieniądze?
Zdumiałem się. Margherita, odkąd ją znam, nigdy nie interesowała się pieniędzmi.
Napawały ją zawsze uczuciem jak gdyby niechętnego zażenowania i kiedy brała w rękę
paczkę banknotów, robiła to takim gestem i z taką miną, z jaką, natrafiwszy niegdyś w którejś
z szuflad na pistolet, podała mi go mówiąc z obrzydzeniem: - Giovannino, zabierz sobie to
świństwo. Zdumienie moje spotęgowało się, kiedy
Margherita zbliżyła się, wzięła paczkę pieniędzy i przeliczyła je. Następnie pogrzebała
trochę w papierach w teczce i znalazłszy jeszcze więcej zmiętych banknotów, spytała, co to
za pieniądze.
- Moje pobory - odpowiedziałem.
- Czemu więc się kryjesz, żeby je przeliczyć?
Odpowiedziałem, że nigdy nie miałem zwyczaju liczenia pieniędzy, siedząc na
chodniku czy na przydrożnym murku.
- Jak to się dzieje, że są one tak pomięte, pomieszane z innymi papierami, jakbyś je
musiał w pośpiechu wrzucać do teczki, byle jak? Nie wydaje mi się, żeby w instytucjach
wypłacano pobory rzucając zmiętoszone banknoty garściami.
Odpowiedziałem, że istotnie wręczono mi je porządnie ułożone w kopercie. Ale
później, ponieważ potrzebowałem z nich pewnej sumy, wyjąłem wszystko z koperty i
włożyłem luzem do teczki zamiast je schować z powrotem do koperty.
- A gdzież ta koperta?
Usiłowałem sobie przypomnieć, jaki koniec mógł spotkać tę cholerną kopertę, i
wreszcie sobie przypomniałem.
- Ach, prawda. Użyłem jej do nalewania wody: no wiesz, ten elektryczny piecyk w
mojej pracowni w Mediolanie.
- To elektryczne piecyki działają teraz na napędzie wodnym? - poinformowała się
Margherita.
- Nie, tylko ja trzymam na piecyku rondelek z wodą, żeby powietrze nie było takie
suche. Woda prawie całkiem wyparowała; więc chcąc napełnić rondelek użyłem koperty jako
naczynia. Zapamiętałem to, bo przy trzecim kursie koperta mi się rozkleiła i woda wylała na
podłogę.
Margherita skinęła głową z aprobatą.
- Rozumiem. Tylko dlaczego kazałeś przylutować rondelek do piecyka?
- Nie jest wcale przylutowany. Po prostu stoi na piecyku.
- W takim razie, zamiast nosić wodę z łazienki kopertą, czemu nie napełniłeś po
prostu rondelka, zdjąwszy go z piecyka i podstawiwszy pod kran?
Spojrzałem na Margheritę zdumiony.
- Masz rację, Margherito. Dlaczego tak nie zrobiłem? Tym bardziej że rondelek ma
uchwyt. Co najwyżej, gdyby był bardzo gorący, mogłem posłużyć się kopertą do owinięcia
uchwytu.
Margherita drgnęła nerwowo.
- Krótko mówiąc, za wszelką cenę chciałeś się tej koperty pozbyć.
Wzięła kartkę papieru i położyła na paczce banknotów.
- Giovannino, ile wyniosły twoje pobory?
- Nie pamiętam dokładnie: zawsze są jakieś składki, różne potrącenia, zaliczki. Ale
wszystko, co mi wypłacili, jest tutaj. Możesz przeliczyć.
Margherita popatrzyła na mnie.
- Wszystko?
- Oczywiście.
- Przed chwilą powiedziałeś, że wyjąłeś pieniądze z koperty, bo były ci potrzebne.
Zmieszałem się, przez chwilę szukałem w myśli nitki z tego kłębka zbyt poplątanego
na moje mizerne możliwości, wreszcie uciąłem, żeby z tym skończyć:
- Margherito, jeżeli chcesz skontrolować, możesz po prostu poinformować się u mnie
w pracy. Chciałbym się jednak dowiedzieć, skąd nagle nabrałaś takiej manii?
Potrząsnęła głową:
- Nie nabrałam żadnej manii, Giovannino. Chciałabym ci tylko przypomnieć, że
dawniej żyliśmy całkiem dobrze za jedną dziesiątą tego, co zarabiasz dzisiaj; i wiedz, że nie
miałabym nic przeciwko temu, aby znowu wrócić do trzech pokoików, rezygnując z
samochodu i wszystkich innych zbytków. Najważniejsze, żebyś nie popełniał żadnych
głupstw.
W tej chwili wpadł zdyszany Albertino i poszeptał coś, bardzo podniecony,
Marghericie do ucha.
Margherita spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma, po czym zniknęła razem z
Albertinem. Po chwili weszli z powrotem do pokoju.
- Giovannino! - krzyknęła Margherita. - Co to jest, to co stoi przed domem?
- To czerwone z czterema kółkami?
- Tak.
- Zgodnie z intencją konstruktorów powinien to być samochód.
- Czyj?
- W pewnym sensie jest teraz mój, chociaż nie zapłaciłem za niego ani grosza.
Margherita była wzburzona.
- Podarowano mi go - uspokoiłem ją. - Podarował mi go Andrea.
Zaśmiała się nerwowo.
- Andrea podarował mu taki wóz! - zaczęła krzyczeć. - Andrea, rozumiecie? Spotkali
się przypadkiem i Andrea powiedział:”Panie Giovannino, ponieważ właśnie niespodziewanie
zwariowałem, zanim mnie wezmą do wariatów, wie pan, co zrobię? Podaruję panu ten wóz!”
Poprosiłem ją, żeby się uspokoiła. W rzeczywistości takie bajeczki bywają czasami
prawdziwe. Napisałem dla Andrei dialog do scenariusza, a on mi za to podarował samochód.
Margherita podeszła do mnie blisko.
- Giovannino - przemówiła błagalnie. - Nic mnie to nie obejdzie, nic a nic. Powiedz
mi, że to ty nagle oszalałeś i kupiłeś ten wóz.
- Margherito - odparłem - nie jesteśmy szaleni, ani ja, ani Andrea: ten wóz dostałem w
podarunku.
- Giovannino, ja zwariuję! - jęknęła.
- Margherito, jeżeli uważasz za konieczne, żeby ktoś tu zwariował, to proszę, nie
krępuj się.
Spokojnie wróciłem do roboty: sprawa nie wyglądała zbyt niepokojąco -
najwidoczniej Margherita znowu zaczytuje się w tych cholernych kryminałach.
Wszystko już było jasne: w nocy obudzi się i zacznie krzyczeć:”Nie! Nie! Nie
wzywajcie Scotland Yardu!
Szmaragd jest w kasie pancernej Smutsa! To on zabił
Jacka Fortona zwanego Szczerbatym!”
Pracowało mi się dobrze; w porze kolacji pogwizdując zszedłem na dół. Margherita
siedziała z resztą bandy przy stole - czekali. Była zimna jak lód. Ale nie przejmowałem się. Z
pewnością taki sposób bycia był technicznie konieczny ze względu na rozdział następny.
Zabrałem się do jedzenia, kiedy nagle poderwał mnie głos Margherity.
- Telefonowałam do banku: Andrea od dwóch miesięcy przebywa w Anglii. Jak on to
zrobił, żeby właśnie teraz podarować ci wóz?
Roześmiałem się. To był inny Andrea, nie ten z banku.
- Pomyliłaś Andreów, Margherito - powiedziałem i wyjaśniłem, o którego chodzi.
- Giovannino, na nic ci się nie zda wikłanie wszystkiego, mieszając do tej sprawy co
dziesięć minut nowego
Andreę. Jeżeli nie kupiłeś tego wozu, to skąd go masz?
Do licha, teraz już straciłem cierpliwość i walnąłem pięścią w stół.
- Margherito! - wrzasnąłem. - Mam nadzieję, że nie przypuszczasz, że go ukradłem!
Nawet okiem nie mrugnęła.
- Wiem wszystko - powiedziała głosem dźwięcznym jak metal.
Margherita nieczęsto przemawia takim spiżowym głosem. Posługuje się nim tylko w
wyjątkowo doniosłych wypadkach. Toteż zaniepokoiłem się poważnie.
- Margherito, skoro wiesz wszystko, chciałbym wiedzieć i ja - powiedziałem
stanowczo.
Na to obróciła się w stronę Albertina i popatrzyła na niego. Albertino skinął
potakująco. Margherita wstała, poszperała w szufladzie, usiadła z powrotem i podała mi
kopertę.
W kopercie był jakiś pożółkły ze starości papier: trzy stroniczki drukowane
w”Drukarni Cesarskiej” wParmie, kwietnia, z nagłówkiem:”Obwieszczenie”. A niżej:
„Najwyższy Trybunał Kryminalny Księstw Parmy, Piacenzy, Guastalli etc, etc, z
siedzibą w Parmie”.
- Co to? - spytałem.
- Przeczytaj - odpowiedziała Margherita.
Przeczytałem:
„W sprawie rabunku obciążonego porozumieniem i współdziałaniem ludzi zbrojnych,
włamaniem tudzież aktami przemocy, popełnionego wieczorem dnia
Listopada ubiegłego roku na plebanii w Vicomero na szkodę Proboszcza Don Angela
Pattini obrabowanego ze znacznej ilości srebrnych pieniędzy oraz innego dobra wartości
przekraczającej sumę ośmiu tysięcy lirów w monecie Księstwa Parmy, w sposób opisany w
aktach, rzeczona Najwyższa Rada Karna w wyniku odnośnego Procesu przygotowanego po
większej części przez byłego Audytora Kryminalnego Księstwa Parmy
Alessandra Baistrocchi, obecnie Gubernatora Guastalli, a w dalszym biegu
prowadzonego aż do końca przez
Radcę Antonia de Lama, przewodniczącego rzeczonego Trybunału, w tym specjalnym
celu delegowanego, w wyniku złożonej przezeń Relacji - orzekła w dniu
Germinala Roku XIII Ery Francuskiej (Marca
) ostateczny Wyrok, mocą którego skazała
Francesca Pizzi, zwanego Micone, rodem ze Stagno lat liczącego, który do winy się
przyznał, Giuseppa Assali, zwanego Medina, rodem ze Stagno lat liczącego oraz Pietra
Zaccardi, zwanego Grisanti, rodem z Viarolo, lat liczącego, którym dowiedziono winy
popełnienia rzeczonego Rabunku, na Karę Główną na Szubienicy.
Również skazani zostali
Giovanni Guareschi z Fossy i Giulio Zani z Enzoli jako uznani za wspólników
rzeczonego Rabunku na karę ciężkich robót w Kopalni Soli, Guareschi dożywotnio, Zani na
lat dziesięć i dożywotnie wygnanie z granic Księstwa, tudzież na postawienie pod Szubienicą
na czas wykonania wyroku na pospólnie skazanych, z zagrożeniem dla Guareschiego śmiercią
na Szubienicy, dla Zaniego zaś dożywotnimi ciężkimi robotami w Kopalni Soli w przypadku
usiłowania ucieczki bądź też złamania zakazu powrotu z rzeczonego wygnania...
Niniejszy wyrok śmierci zostanie wykonany w Parmie na zwykłym miejscu dnia
Germinala Roku
XIII Ery Francuskiej (kwietnia).
Dionigi Crescini
Prezydent Najwyższego Trybunału
Kryminalnego Księstw Parmy, Piacenzy, Guastalli etc.
A. Aurier Sekretarz”.
Odczytałem stary dokument i popatrzyłem na Margheritę.
- No? - zapytałem.
- Guareschi Giovanni z Fossy - odpowiedziała. Fossa leży w samym centrum regionu,
z którego twoja rodzina się wywodzi. Ten Giovanni to z wszelką pewnością jakiś twój
przodek...
- Możliwe, Margherito. I przykro mi, że zakończył karierę mieląc sól w
Salsomaggiore.
- A ja myślę, że uciekł - oświadczyła Pasionaria.
Margherita spiorunowała ją wzrokiem.
- A ty bądź cicho! Nawet jeżeli chodzi o twojego ojca, sprawiedliwości musi się stać
zadość!
Wtrąciłem się:
- Margherito, starajmy się myśleć logicznie. To nie o mnie chodzi. Chodzi o jakiegoś
mego imiennika, który żył z górą półtora wieku temu.
- Chodzi o twego przodka, Giovannino. Owoc zależy od jakości drzewa i od rodzaju
pożywienia, jakie czerpią jego korzenie. Jeden z twoich korzeni, Giovannino, żywił się
zatrutą krwią okrutnego rabusia!
- Ale nie wiadomo, czy on był winien - wstawiła się za biedakiem Pasionaria. -
Według mnie skazali go przez omyłkę.
Margherita spojrzała na nią wzgardliwie.
- To, co teraz robisz - powiedziała - nazywa się przestępczą solidarnością.
Usiłowałem wprowadzić całą rzecz na jakieś rozsądne tory. Ale Margherita była
nieugięta.
- Giovannino, nigdy bym się nie spodziewała po tobie czegoś podobnie okropnego.
Teraz zaczynam rozumieć wiele rzeczy: twoje gwałtowne wybuchy, te błyski zimnego
okrucieństwa pojawiające się raz po raz w twoim spojrzeniu... Może tę pasję do maszyn, jaką
macie wszyscy w waszej rodzinie, odziedziczyliście po tym Giovannim, który przez tyle lat
pracował przy maszynie do mielenia soli... Ach tak, i to upodobanie do słonych potraw...
Wszystko jest zawsze dla ciebie nie dosolone! Bo i pewnie: tam, w Salsomaggiore soli było
pod dostatkiem! I ta twoja żądza zdobyczy, ta zimna nieugiętość w urzeczywistnianiu swoich
planów. Giovannino, nie chcę wiedzieć, skąd się wziął ten samochód, który stoi przed
domem; nie chcę wiedzieć, czy go kupiłeś, czy dostałeś w prezencie, czy ukradłeś, czy
zrabowałeś! Nie chcę znać pochodzenia pieniędzy, które dopiero co ukradkiem przeliczałeś:
już mnie to wszystko nic nie obchodzi.
Między mną a tobą stanął cień Giovanniego, który mierzył puginałem w pierś
proboszcza z Vicomero!
- O puginale nic nie było napisane - wtrąciła się
Pasionaria.
- Ale moralnie było - powiedziała Margherita stanowczo.
Starałem się załatwić sprawę polubownie. Margherita jednak trzymała się twardo.
Odmówiła mi nawet prawa apelacji. Albertino za to skłaniał się ku rewizji procesu celem
wydobycia na jaw prawdy.
Pasionaria nie wzięła udziału w dyskusji, ograniczając się do stwierdzenia:
- Mnie tam nic nie obchodzą procesy. Mnie się podobają odważni ludzie. A zresztą
wtedy było średniowiecze i panowie byli źli dla biedaków.
Margherita popatrzyła na nią z ironicznym uśmieszkiem.
- Córki wdają się w ojców... i mają po ojcach ten sprycik, że jak nie wiedzą co
odpowiedzieć, to wyciągają sprawiedliwość społeczną i wszystko zwalają na politykę. Krew
nie kłamie! *
Spotkaliśmy się znowu przy stole na drugi dzień w południe. Dużo rozmyślałem o tej
sprawie w ciągu nocy i teraz miałem już odrobinę”kompleksu przestępcy”. Milczeliśmy aż do
drugiego dnia. Wreszcie
Margherita spojrzała na mnie.
- Odwagi! - wykrzyknęła ciepłym, wibrującym głosem. - Odwagi, Giovannino!
Wszyscy ci pomożemy wkroczyć na jasną drogę odkupienia! Słońce wciąż jeszcze świeci!
Padał deszcz, ja jednak poczułem, jak gorące promienie tego słońca rozgrzewają mi
krew.
Zupa była absolutnie bez soli, ale przemogłem się i określiłem ją jako”troszeczkę
przesoloną”.
- Widzisz? - wykrzyknęła radośnie Margherita. Twoja krew już się oczyściła z
atawistycznej trucizny.
Nie mówiliśmy więcej o tej historii, czasem tylko przy okazji Margherita poucza
mnie, abym nie zapominał, że ona potrafiła przymknąć oczy na cienie mojej przeszłości,
wierzy bowiem w moją świetlaną przyszłość.
Nie zapomniałem nigdy i wciąż jeszcze o tym pamiętam. Nie jestem
niewdzięcznikiem.
Najmilszy podarek
Raz po raz dzwoniono do furtki i za każdym razem był to posłaniec z depeszą,
kwiatami albo paczką. I za każdym razem Pasionaria, nie mogąc oczywiście ze względu na
własną godność rzucać się do otwierania furtki, ograniczała się do czekania, co nowego
przyniesie Albertino.
Pasionaria posiada wyraźnie sprecyzowaną osobowość i znakomicie umie panować
nad swoimi ośmioma latami. Jest drobniutkiej kości i od pierwszego rzutu oka każdy
doskonale sobie zdaje sprawę z faktu, że w chwili kiedy otworzyła oczka na światło życia,
waga jej nie przekraczała jednego kilograma pięciuset gramów. Gigantycznej postury ksiądz,
który pewnego listopadowego dnia roku ochrzcił Pasionarię, widząc przed sobą coś tak
malusieńkiego obejrzał się, zlustrował wzrokiem Margheritę i burknął surowo:
„Nie bardzo się pani wysiliła, signora!”
Jest więc Pasionaria drobniutkiej kości i małego wzrostu, ale posiada charakter i przy
każdej normalnej okazji daje tego dowody.”Mocno trzyma karty w garści”, jak się zwykło
mówić w moich stronach o kobiecie, która nigdy nie traci kontroli nad sobą; wyobraźmy
sobie teraz, jaka żelazna musiała być ta kontrola przy okazji tak wyjątkowej i jedynej, jaką
jest dzień pierwszej komunii.
Kiedy niespodziewanie zjawiła się przede mną od stóp do głowy strojna w białe
welony, poczułem onieśmielenie. Nie ma bodaj człowieka bardziej niedbałego w ubraniu niż
ja. Ta niedbałość nie jest po prostu cechą mego usposobienia, jest nieodłączną częścią mojej
osobowości, gdyż potrafię (o czym się przekonałem w okresie służby w wojsku) być
zaniedbany w ubraniu, nawet kiedy jestem kompletnie nagi. Dlatego też szczególnie
podziwiam tych, którzy umieją wyglądać porządnie. Czyli tych, którzy potrafią nosić
elegancki strój, nie ulegając jego tyranii, ale też nie przytłaczając go własną osobowością - po
prostu ustępując mu na tyle, na ile jest konieczne, żeby strój nie przekształcił się natychmiast
- jak to się dzieje u mnie - w sfatygowany łach.
Pasionaria nosiła swoją piękną białą szatę z przedziwną godnością i każdy jej ruch był
wyważony odpowiednio do dostojeństwa stroju. Dlatego też, kiedy rozlegał się dzwonek przy
furtce, Pasionaria ograniczała się do czekania na powrót Albertina.
Telegramy, kwiaty, paczki, a w każdej paczce prezent. Wszystkie ładne, miłe, niektóre
nawet cenne, inne doprawdy urocze, jak na przykład pewna duża lalka ze szmatek, która
nawet w Marghericie obudziła entuzjazm. I chociaż można było przypuszczać, że każdy z
tych prezentów napełniał radością serce
Pasionarii, ani razu tego nie okazała.
Pasionaria jest tego rodzaju kobietą, co to kiedy stanie przed ołtarzem i ksiądz zapyta
ją, czy chce wziąć za męża tego oto młodego człowieka, odpowie z miną uprzejmie
obojętną:”Ależ tak...”.
Nie ruszała się z miejsca, za każdym razem kiedy nadchodził nowy prezent,
przyjmowała ten fakt do wiadomości z powściągliwym zadowoleniem, ograniczając
komentarz do niezbędnego minimum:”Ładniutkie. Przyjemne”. Margherita była tą postawą
urażona.
- Wszyscy ci ludzie - wykrzyknęła w końcu - poprzysyłali śliczne rzeczy, żeby ci
zrobić przyjemność, a ty nawet nie raczysz się uśmiechnąć!
Pasionaria pozostała niewzruszona.
- Kiedy ktoś kupuje prezent, wybiera to, co jemu się podoba - odparła. - To niech on
się uśmiecha.
W gruncie rzeczy Pasionaria zawsze ma rację, a najbardziej wtedy, kiedy jej nie ma.
Rzeczywiście, jak ktoś kupuje prezent, wybiera to, co mu się najwięcej podoba, więc tak
jakby kupował prezent dla siebie, bo tym, co sprawia w życiu największą przyjemność, jest
nie tyle posiadanie i używanie przedmiotu, który się człowiekowi podoba, ile możność
kupienia go. Ważny jest, jednym słowem, sam fakt zdobycia. A podarowanie tego, co się
zdobyło, jest także samo w sobie przyjemnością. Większą niż otrzymanie prezentu. Bo bierne
przyjmowanie czyjegoś wyboru ma w sobie zawsze, nawet jeżeli chodzi o rzecz przyjemną,
coś jak gdyby upokarzającego.
A w dodatku, co się tyczy prezentów, nie zawsze cudzy wybór nam odpowiada.
Pasionaria przyjmowała więc niewzruszenie wszystkie podarunki, przyjmowała je
majestatycznie, nie ruszając się ze swego miejsca nawet o milimetr. i wyglądało na to, że tak
będzie aż do końca.
Tymczasem, kiedy zdawało się, że seria prezentów już się wyczerpała, przyniesiono
ogromną paczkę, a raczej coś umieszczonego w mocnej drewnianej klatce. Żeby się dostać do
środka, trzeba było użyć obcęgów i młotka.
Nagle spośród papierów i trocin wyjrzał lśniący błękitny rower. Wszyscy obejrzeliśmy
się odruchowo i popatrzyli na Pasionarię. Utkwiła wzrok w lśniącym od chromowań i
lakierów rowerze i przez chwilę wszyscy czekaliśmy z zapartym tchem, bo czuliśmy, że teraz
wreszcie królowa zstąpi z piedestału i stanie się znowu ludzką istotą, taką jak wszystkie. Na
buzię
Pasionarii, w pierwszej chwili pobladłą z wrażenia, z wolna zaczęły powracać kolory.
Oczy jej rozbłysły, wargi zadrżały.
„Teraz nareszcie zacznie krzyczeć i skakać”, pomyśleliśmy wszyscy. Ale po chwili
buzia przybrała znów normalną barwę, błyski w oczach przygasły.
- Marka”Legnano” - zauważyła chłodno, zasiadając godnie z powrotem. - A dzwonek
jest?
Albertino pstryknął dzwonkiem.
- W porządku - zakończyła sprawę Pasionaria.
To już było coś; ale nie było nawet dalekim cieniem tego, czegośmy się wszyscy
spodziewali. Margherita była wściekła.
- Gdyby była moją córką - powiedziała cichym, ale wzburzonym głosem - wiem, co
bym z nią zrobiła!
- Jest twoją córką - przypomniałem.
- Dziś nie jest naszym dzieckiem - odparła.
- Dziś przynależy do innego świata.
Teraz napływ prezentów można było uważać za skończony. Pasionaria siedząc w
wielkim skórzanym fotelu, w dalszym ciągu ledwo raczyła rzucić czasem słówko
otaczającym ją osobom; były to słowa lakoniczne, zdające się spadać z wysokości
osiemnastego piętra. Słowa porzucone gdzieś w przestrzeni, które opadały wolno, kołysząc
się w powietrzu jak jesienne liście. Wszystko to wzmagało irytację Margherity.
- Niedługo, chcąc uzyskać audiencję, trzeba będzie pisać podanie na stemplowanym
papierze! - szepnęła mi do ucha. - Zobaczysz, że zadrę jej te białości do góry i wlepię parę
siarczystych klapsów, gdzie trzeba!
- Tak? - spytałem z zainteresowaniem.
Ale nic takiego nie zobaczyłem. Margherita zbliżyła się do Pasionarii i lekko musnęła
palcami jej długą suknię; ale tylko po to, żeby wygładzić odstającą fałdę. Pasionaria
podziękowała jej leciutkim skinieniem głowy, a Margherita zarumieniła się z radością, jakby
król pasował ją na rycerza!
Tak stały sprawy, kiedy przy furtce rozległ się jeszcze jeden dzwonek i Albertino
pobiegł otworzyć.
Wrócił po chwili bardzo podniecony, taszcząc za sobą pakę takich samych rozmiarów
jak tamta z rowerem.
Pasionaria zaledwie raczyła obrócić głowę. Widać było, że ceremoniał z prezentami
już ją nudzi. Rozumiała jednak, że pewne minimum zainteresowania trzeba mimo wszystko
okazać. Albertino wziął się do dzieła z zapałem i energią brygady szturmowej, drewniane
opakowanie zostało momentalnie rozbite i wypatroszone z papierów.
Ukazała się jakaś dziwna maszyna, zielona z żółtymi uchwytami. Trudno było
odgadnąć, co to takiego; wreszcie włączyłem się w tę sprawę i wydobyłem maszynę z wiórów
na światło dzienne.
- Cóż to za licho? - zapytała Margherita.
- Maszyna do korkowania butelek - wyjaśniłem.
- Nie pojmuję, kto mógł przysłać małej dziewczynce w prezencie maszynę do
korkowania butelek.
- Wśród twoich przyjaciół jest aż za wielu takich, którzy lubią być dowcipni za
wszelką cenę - powiedziała z niesmakiem Margherita. - To z pewnością
Brogetto albo ten okropny Gigi.
- A może pan Carletto - podsunął Albertino.
Margherita była oburzona.
- Można sobie robić kawały między dorosłymi! wykrzyknęła. - Ale tak zadrwić z
dziewczynki w dniu jej pierwszej komunii może tylko głupiec i bezbożnik.
Grzechy ojców nie powinny spadać na niewinne córki.
Czując poparcie wśród obecnych, Margherita natychmiast poszła telefonować.
Wróciła bardzo podniecona.
- Gigi i Brogetto przysięgają, że to nie oni - oznajmiła. - Na pewno Carletto. Ale nie
ma go w domu.
- Ależ ja jestem tutaj - rzekł Carletto. - I przysięgam, że to nie ja. Ode mnie był
koszyczek z przyborami do szycia.
- Ktoś jednak musiał to zrobić! - oświadczyła twardo Margherita. Potem odciągnęła
nas w kąt pokoju i wzburzonym głosem zaczęła szeptać:
- Na miły Bóg, ruszcie się, zróbcie coś. Postarajcie się ją rozerwać, wytłumaczcie, że
to pomyłka! To takie wrażliwe dziecko! Ten łotrowski uczynek, z pewnością sprawka kogoś,
kto ma na pieńku z jej ojcem na tle politycznym, może zostawić krwawą bliznę w duszy
dziecka! Taka zniewaga może wsączyć truciznę w jej krew! Och, zróbmy coś!
Obejrzeliśmy się, skłonni”coś zrobić”, ale było już za późno. Pasionaria stała przed tą
przeklętą maszyną, przed tą namacalną zniewagą i poważnie jej się przyglądała. Zbliżyłem
się, a dziecko podniosło oczy i utkwiło je w moich. Jakby jakaś okrutna ręka zacisnęła się na
moim sercu. Wszyscy milczeli w trwożnym napięciu, gdyż w oczach dziewczynki czytali coś
niepokojącego.
- Po co? - spytała Pasionaria cichym, żałosnym głosikiem.
Nie umiałem znaleźć odpowiedzi.
- Co po co? - wyjąkałem.
- Po co jest ten drucik z plombą? - spytała
Pasionaria.
- To jest plomba gwarancyjna - wyjaśniłem.
- Znaczy, że po sprawdzeniu w fabryce nikt już nie podnosił tej dźwigni.
Pasionaria nie przestawała wpatrywać się w maszynę.
- Jak to działa? - spytała.
Zdjąłem drucik z plombą.
- Podnosi się tę dźwignię, do tego otworu wkłada się korek, potem się naciska i korek
wchodzi do butelki.
- Taki duży korek wchodzi do takiej cienkiej szyjki? - zdumiała się Pasionaria. -
Chciałabym to zobaczyć.
Poszedłem poszperać w szufladach kuchennego stołu i znalazłem kilka zupełnie
nowych korków.
Zwilżyłem je oliwą, wziąłem trzy puste butelki i wróciłem do saloniku. Postawiłem
butelkę dokładnie pod drewnianym klinem, włożyłem korek we właściwy otwór i nacisnąłem
dźwignię.
Aż do tej chwili Pasionaria zachowywała postawę kobiety oderwanej od tego świata.
Ale kiedy zobaczyła korek tkwiący w szyjce butelki, wydała się do głębi poruszona.
Zażądała, żebym powtórzył to samo z drugą butelką.
- Czy to trudno? - zapytała podniecona.
- Łatwiuteńko - odpowiedziałem i objaśniłem praktyczne zastosowanie maszyny.
Trzeci korek wbiła Pasionaria własnoręcznie.
- Jeszcze! - zawołała rozgorączkowana, pełna entuzjazmu.
Posłałem do sklepu po pięćset korków i poleciłem przynieść z piwnicy dwieście
pustych butelek przygotowanych do zwrotu.
- Pozwól przynajmniej, że ci zdejmę tę suknię!
- prosiła Margherita.
- Nie, nie, proszę cię! Mam robotę! - odparła
Pasionaria, zabierając się do masowego korkowania butelek.
Za każdym przyciśnięciem dźwigni wzrastał jej zapał. Przy dwudziestym śmiała się i
wykrzykiwała radośnie. Albertino i reszta dzieci utworzyli natychmiast gang korkowy i
zorganizowali pracę, oczywiście pod kierunkiem Pasionarii. Wszystko to stawało się coraz
bardziej niesmaczne i my, dorośli, poszliśmy sobie.
Podczas gdy gang korkowy napełniał cały dom dzikim wrzaskiem, zadzwonił telefon.
- To ten posłaniec, który przyniósł maszynę - powiedziała Margherita. - Mówi, że się
pomylił i przyjdzie ją zabrać. Przyniesie inną paczkę, powiada, że to, zdaje się, rower
trzykołowy, czy coś w tym rodzaju.
Wyjąłem słuchawkę z rąk Margherity.
- Nie - powiedziałem. - Wszystko w porządku.
Jeżeli ten, dla kogo była maszyna do korkowania, nie chce trzykołowego roweru, to
proszę mu powiedzieć, że dostarczę mu taką samą maszynę jutro lub pojutrze.
Po pół godzinie zadzwonił jakiś facet mocno zdenerwowany.
- Maszyna do korkowania jest moja, ja ją zamówiłem i chcę ją mieć! - ryknął.
- Będzie pan miał taką samą. Albo, jeżeli pan woli, zwrócę panu natychmiast koszt,
jeszcze z nadwyżką.
Ta maszyna jest koniecznie potrzebna mojej córeczce, która właśnie przystąpiła do
pierwszej komunii.
Facet w telefonie nie przestawał się wściekać.
- Co ma wspólnego pierwsza komunia z maszyną do korkowania? Ja pana zaskarżę o
przywłaszczenie cudzej własności!
Teraz Margherita wyrwała mi słuchawkę.
- Niech pan się wstydzi! - powiedziała wibrującym głosem. - Tak zakłócać mistyczną
uroczystość!
Jeżeli pan jest ateuszem, anarchistą, księżożercą, to niech pan sobie inne domy
wybiera, nie nasz, dla swoich antyklerykalnych manifestacji!
Margherita słuchała jeszcze chwilę, potem odłożyła słuchawkę na widełki.
- Co on ci odpowiedział? - spytałem.
- Powiedział, że jest proboszczem sąsiedniej parafii - rzekła Margherita z uroczą
prostotą. - Ale uspokoił się. Zrozumiał, że jego stanowisko jest nie do obronienia.
Akcja korkowania butelek trwała do samego wieczora. Wszystkie butelki, jakie tylko
były w domu, zostały mocno zakorkowane. Nawet moja buteleczka z tuszem. Nie wiem, jak
oni tego dokonali, ale zakorkowane były nawet lufy mojej dubeltówki.
Wieczorem, przed pójściem spać, rzuciłem okiem na obozowisko Pasionarii. Spała
głęboko, w nogach jej łóżka stała maszyna do korkowania butelek z porzuconą na niej białą
zwiewną sukienką. Wszystko razem wyglądało surrealistycznie.
Stanowczo, najmilszym podarkiem okazała się właśnie ta maszyna; wszystkie inne
prezenty leżały żałośnie spiętrzone na stole.
- Kiedy będziesz wychodziła za mąż, podaruję ci tokarkę albo betoniarkę do mieszania
cementu - szepnąłem do ucha uśpionej Pasionarii.
I widać zrozumiała, bo uśmiechnęła się leciutko przez sen.
Organizacja”M” upadłem z motocykla i była bieda. Ale znacznie gorzej, że
zniszczyłem przy tym doszczętnie marynarkę z brązowego drelichu.
- Trudno, trzeba sobie sprawić nową - postanowiłem. - Jutro, zaraz jak przyjadę do
Mediolanu, kupię materiał i zatelefonuję do krawca.
Margherita zabrała głos w sposób jak najbardziej autorytatywny.
- Zostaw to mnie! - powiedziała. - Sama zaraz zatelefonuję. Jak przyjedziesz do
Mediolanu, zastaniesz wszystko gotowe i raz przynajmniej nie dasz się oszukać. Nie troszcz
się o nic, po prostu zaczekaj, aż krawiec przyjdzie wziąć miarę. Będzie przez nas
zawiadomiony.
Powiedziała”przez nas”, co oznaczało, że wchodzi tu w grę bezbłędna i słynna
już”organizacja Margherita”.
Nie troszczyłem się więc o nic i nazajutrz rano pojechałem spokojnie do Mediolanu.
O wpół do jedenastej zatelefonowała pani Maria.
Była bardzo zatroskana.
- Nastąpiła poważna komplikacja - oznajmiła.
- Marcellina definitywnie zerwała.
Nie wiedziałem, kim jest Marcellina, i nie miałem wyobrażenia, co właściwie zerwała,
ale pani Maria natychmiast mnie oświeciła:
- Marcella nic w tym nie zawiniła. Całą winę ponosi Luigi, który zachował się jak
skończony łobuz, ślepo wierząc w to, co mu powiedziała Ernesta.
- Niezupełnie rozumiem - wyjąkałem.
- Niech pan tylko powtórzy to swojej żonie, ona zrozumie doskonale. I proszę jej
powiedzieć, że na razie trzeba zaczekać, aż się znajdzie jakaś nowa droga. Zresztą nie musi
pan mieć tej drelichowej marynarki już w tej chwili!
Nareszcie coś konkretnego, co mogłem zrozumieć: drelichowa marynarka.
- Oczywiście - odpowiedziałem - drelichowa marynarka nie jest znów taka pilna. Ale
co mają do tego
Marcella, Ernesta i Luigi?
Pani Maria roześmiała się.
- To przecież jasne! Luigi sprzedaje drelich i skoro nie możemy już posłużyć się
Marcellina, żeby uzyskać specjalny rabat, zważywszy, że zerwała z nim wszelkie stosunki,
jest chyba logiczne, że musimy poszukać innej drogi! Więc proszę powiedzieć żonie, że
trzymam rękę na pulsie.
Wróciłem do swojej roboty. Po pół godzinie ktoś zadzwonił do drzwi. Zszedłem
otworzyć i zobaczyłem młodą osobę zupełnie mi nieznaną.
- Jestem przyjaciółką Cesariny - wyjaśniła. - Kazała mi tu przyjść, żeby pan zobaczył,
czy gatunek panu odpowiada.
Rozłożyłem bezradnie ręce i dziewczyna zauważyła, że jestem zupełnie
zdezorientowany.
- Żakiet jest Cesariny, ale ona mi go pożyczyła, dlatego to ja przyszłam. Proszę, niech
pan obejrzy.
Dziewczyna miała na sobie żakiet z zielonego sukna, toteż, mimo całego uznania dla
miękkości materiału, powiedziałem, że chodzi mi o marynarkę z brązowego drelichu.
Zamyśliła się, a potem przyznała, że to bardzo dziwne.
- Widocznie Giuletta nie dość jasno wytłumaczyła sprawę, kiedy telefonowała do
Cesariny. Albo raczej
Antonia wprowadziła Giulettę w błąd, bo mogę pana zapewnić, że Cesarina nigdy nie
miała żakietu z brązowego drelichu.
Podziękowałem dziewczynie, przepraszając, że ją na darmo niepokojono z mego
powodu.
Wróciłem do roboty, ale zaraz potem przyszedł krawiec. Wziął miarę i poprosił o
materiał.
- Pani Maria mówiła mi, że dostarczy materiał tu do pana.
- Ale trzeba zaczekać, bo Marcella zerwała z Luigim - wyjaśniłem. - Luigi bardzo
brzydko się zachował wobec niej.
- Luigi, ten, co handluje materiałami? - poinformował się krawiec.
- Ten sam. Niech pan sobie wyobrazi, że on uwierzył w to, co mówiła Ernesta!
- Ach, to naprawdę wstyd! - oburzył się krawiec.
- Już ja wiem, co to za ziółko, ta Ernesta!
Krawiec poszedł, a w dziesięć minut później zjawił się jakiś młodzieniec.
- Jestem stolarzem - powiedział. - Przysłała mnie tu pani Ferretti.
Powiedziałem mu, że to chyba jakaś omyłka, młodzieniec mrucząc coś z
niezadowoleniem zabierał się właśnie do odejścia, kiedy spostrzegłem, że ma na sobie
marynarkę z brązowego drelichu, i zatrzymałem go.
- Chwileczkę - powiedziałem - gdzie pan kupił ten materiał?
- Nie wiem, materiały na ubrania kupuje zawsze moja siostra.
Zaledwie stolarz wyszedł, zatelefonowała pani Maria.
- Wkrótce przyjdzie do pana stolarz; niech mu pan wyszuka jakąś małą robótkę i przez
ten czas przyjrzy się dokładnie jego marynarce, a potem proszę do mnie zatelefonować i
powiedzieć, czy materiał się panu podoba.
- Podoba mi się - odpowiedziałem. - Stolarz przyszedł dwie minuty temu.
- A więc załatwione! - ucieszyła się pani Maria.
- Droga znaleziona! Dziś wieczór będzie pan miał wszystko, co trzeba.
Nie pytałem o nic, tylko podziękowałem Panu
Bogu, że problem został nareszcie rozwiązany. Ale w dziesięć minut potem
zatelefonował jakiś mężczyzna. Był bardzo zmartwiony.
- Nie mam przyjemności znać pana osobiście
- powiedział - ale czytuję, co pan pisze, i cenię pana wysoko. Jest mi niezmiernie
przykro, że wyraził się pan o mnie w sposób doprawdy tak mało sympatyczny... Proszę, niech
mi pan nie przerywa, jestem pewien, że ktoś powtórzył panu jakieś głupie plotki; mogę
jednak zapewnić, że w stosunku do Marcelli postępowałem zawsze po dżentelmeńsku, a ta
historia z Ernestą jest zwykłym wymysłem. Przypuszcza pan, że byłbym zdolny zachować się
w ten sposób wobec takiej kobiety jak Marcella?
- Wykluczone! - wykrzyknąłem. - Wiem, co to za ziółko ta Ernesta. Jednakże...
- Jednakże wszystko dobre, co się dobrze kończy
- przerwał mi Luigi. Bo to był właśnie Luigi, ten od materiałów.
Pożegnaliśmy się serdecznie. Położyłem słuchawkę i poszedłem otworzyć, bo ktoś
dzwonił.
Przyszedł krawiec z paczką.
W paczce był kupon niebieskiej popeliny koszulowej, którą mi pokazał bardzo
zdziwiony.
- Nie mogę panu uszyć brązowej drelichowej marynarki z niebieskiej popeliny.
Musiałem przyznać mu rację i zapewnić go, że absolutnie nie rozumiem, skąd się w
tym wszystkim wzięła niebieska popelina.
- Przysłała mi to pani Maria, mówiąc, że to jest na drelichową marynarkę -
odpowiedział.
Szczęśliwym trafem w tejże samej chwili zatelefonowała do mnie pani Maria we
własnej osobie.
- Wszystko w porządku! - oznajmiła. - Marcella pogodziła się z Luigim. Więc
wszystko jest znowu proste. Dziś wieczór materiał będzie u krawca.
- To świetnie! - wykrzyknąłem. - Ale krawiec jest właśnie tutaj z kuponem popeliny...
- Nie szkodzi - wyjaśniła pani Maria. - Kiedy dowiedziałam się o pojednaniu, miałam
już zamówiony kupon drelichu gdzie indziej. Więc nie chcąc zrobić zawodu pani Lucii,
zmieniłam zamówienie.
Pańska żona mówiła mi, że potrzebuje pan także koszul.
Zabrałem popelinę i poprosiłem krawca, żeby czekał spokojnie, u siebie w domu, na
drelich.
Ale nie zdążyłem jeszcze wrócić na górę, kiedy zatelefonowała jakaś młoda osoba.
- Nie rozumiem, dlaczego pan sobie pozwala tak się o mnie wyrażać! - krzyczała
podnieconym głosem.
Odpowiedziałem, że to jakieś nieporozumienie.
Nie mam pojęcia, o co chodzi.
- Owszem, wie pan doskonale! Jestem Ernesta, pan mnie oczerniał przed Luigim!
Wiem to od jego przyjaciółki Franceski, a jej o tym powiedziała ta nędznica Marcella!
Prosiłem, żeby się uspokoiła.
- Zapewniam panią, że to nieporozumienie. Ja nie znam żadnej z tych osób i nikogo
nie oczerniałem.
Udobruchała się wreszcie i już myślałem, że będzie to koniec całej afery. Ale gdy
jadłem śniadanie, zatelefonowała pani Maria.
- Wszystko na nic! - oznajmiła. - Marcella znowu pokłóciła się z Luigim. Musimy
wrócić do tamtej drogi.
Potem zatelefonował Luigi, bardzo zagniewany.
- Zechce pan łaskawie powtórzyć mi to, co pan mówił do tej wariatki Ernesty?
- Powiedziałem jej po prostu, że nikogo nie znam i nic nikomu o nikim nigdy nie
mówiłem.
- Nie chce się pan chyba zaprzeć tego, co mi pan powiedział, że dobrze zna pan
Ernestę i wie, co to za ziółko?!
- Och, po prostu powtórzyłem jak głupi coś, co mówił Nicola, mój krawiec.
Wszystko więc wróciło do normy i tak pozostało aż do siódmej wieczór. O siódmej
przyszedł krawiec.
- Ależ mi pan narobił kłopotów - powiedział bardzo żałośnie. - Wspomniałem o tej
Erneście tak sobie, w zaufaniu, nie powinien pan był tego powtarzać na wszystkie strony.
Pocieszyłem, jak umiałem, nieszczęsnego krawca, i przysiągłem sobie, że więcej
telefonów odbierać nie będę.
A do północy telefon dzwonił jeszcze co najmniej sześć razy.
Następnego dnia dzwonił ze dwadzieścia razy.
Nie miałem już więc dalszych wiadomości o tej przeklętej drelichowej marynarce. Aż
wreszcie, na trzeci dzień rano, pani Maria zjawiła się osobiście.
- Pana telefon musi być zepsuty - powiedziała.
- Otóż sprawa tak się przedstawia...
- Nie chcę nic wiedzieć! - zawołałem. - Proszę to omówić z moją żoną.
- No dobrze, napiszę do niej. A oto materiał na marynarkę.
Podała mi paczkę, a ja, odwinąwszy papier, stwierdziłem, że zawiera kupon tkaniny
granatowej w białe prążki.
- Doskonale! - ucieszyłem się. - Taki właśnie, jak chciałem. Pozdrowienia dla
Luigiego i Marcelli.
Pani Maria potrząsnęła głową.
- Ach, wszystko się zmieniło. Pamięta pan tego stolarza, co tu przychodził od pani
Ferretti?
- Tak.
- No więc, Marcella puściła kantem Luigiego i zaręczyła się z tamtym. Ale gdyby pan
potrzebował jakiegoś materiału, proszę do mnie zatelefonować, bo już się zaprzyjaźniłam z
siostrą stolarza, więc tę drugą drogę mamy zawsze otwartą.
Kiedy wróciłem do domu na wieś, Margherita spytała mnie, czy wszystko poszło
dobrze.
- Doskonale - odpowiedziałem. - Jak po maśle.
- Tak, tak, te sprawy trzeba zostawić nam, kobietom. Wy, mężczyźni, okropnie
komplikujecie najprostsze rzeczy.
I dla mnie jakiś prawdziwy zawód
Tego wieczora po kolacji rzuciłem Pasionarii stanowczo:
- Dawaj worek!
Pasionaria popatrzyła na mnie, potem zwróciła się do Margherity:
- Tatuś chce worek z gorącą wodą. Gdzie on jest?
Zaprotestowałem energicznie.
- Nie proszę o worek z gorącą wodą. Pytam o twój tornister.
Pasionaria wydawała się zdumiona.
- Mój tornister? - mruknęła. - Na co ci on?
- Chcę wiedzieć, co robisz w szkole.
Pasionaria, ociągając się, ruszyła do kąta, gdzie leżały jej gazetki.
- Lepiej byłoby, żeby każdy zajmował się swoimi własnymi sprawami! - mruczała pod
nosem.
Dostałem tornister do rąk i zacząłem przeglądać zeszyty. Interesował mnie zwłaszcza
zeszyt z wypracowaniami i w nim właśnie natknąłem się na coś, co mnie żywo
zainteresowało.
Temat:”Opowiedz o swoich rodzicach. Opisz ich życie, charakter i pracę”.
Rozwinięcie:”Moi rodzice to dobrzy ludzie. Moja mama jest aniołem domowego
ogniska i gotuje na płynnym gazie smaczne potrawy, które rozweselają nasz stół, ale ja wolę
kiełbasę, salceson i gotowane kartofle. Mama troszczy się zawsze o to, żebyśmy byli w
porządku, bo jak nie, to zaraz ludzie mówią, że wyglądamy jak Cyganie. Więc co dzień
sprowadza jedną panią, która umie bardzo dobrze cerować, szyć i prasować, i ona oporządza
ubrania nasze i tatusia.
Mój tatuś jest podporą rodziny i jest bardzo pracowity, bo ciągle chodzi po domu i
wbija gwoździe do wieszania obrazów, i przykręca śrubki przy kranach, i reguluje palnik
naftowy do kaloryferów albo dozoruje murarzy i stolarza.
Tatuś ciągle myje samochód i wyciera go skórkową ściereczką. Nalewa także wodę do
chłodnicy i sprawdza poziom oleju w motorze.
Mój tatuś umie także pisać na maszynie, na czarno albo na czerwono. Lubi czytać i
czyta dużo gazet.
Co tydzień jeździ samochodem do Mediolanu, a potem wraca i moja mama jest
zadowolona, bo zawsze trzeba albo zreperować światło elektryczne, albo dolać więcej nafty,
albo nakręcić duży zegar i tak dalej.
Jeśli chodzi o charakter, to moi rodzice są nerwowi, ale dobrzy i dosyć sympatyczni, i
choć mi czasem dokuczają, to im zawsze przebaczam”.
Przeczytałem wypracowanie i zwróciłem się do
Pasionarii:
- A więc cała praca twojego ojca polega na zawieszaniu obrazów, nakręcaniu zegara i
jeżdżeniu samochodem do Mediolanu. No, a pieniądze potrzebne na życie dla mnie i dla was -
jak myślisz, skąd je biorę?
Pasionaria wzruszyła ramionami.
- Ja się nie zajmuję cudzymi sprawami.
- To mądra zasada - powiedziałem. - Jednakże od córki można wymagać, żeby
przynajmniej wiedziała, jaki jest zawód jej ojca. To ty nie wiesz, że ja oprócz reperowania
kranu przy zlewie, czy kontaktów elektrycznych piszę artykuły do gazet i książki?
- Pewno, że wiem - odparła Pasionaria. - Ale to nie jest prawdziwy zawód, jak na
przykład stolarz, lekarz, mechanik albo adwokat.
- Więc cóż to jest w takim razie? - wrzasnąłem.
- To takie coś. Każdy potrafi coś napisać. No a jak nie jest doktorem, to nogi uciąć nie
potrafi.
Poczułem się dotknięty.
- Aha, więc twój ojciec to po prostu jakiś chłystek bez zawodu!
Na Pasionarii nie zrobiło to wrażenia.
- Mówi się zawód, jeśli ktoś robi coś, co jest potrzebne. Jak ktoś potrzebuje ubrania, to
idzie do krawca, jak lekarstwa, to do doktora, a jak chce mieć stół, to do stolarza. To są
prawdziwe zawody. A nikt nie idzie do pisarza, gdy potrzebuje historyjki do płaczu albo do
śmiechu.
- Ty jednak czytasz różne historyjki w swoich książkach i pisemkach.
- To nic nie znaczy - odparła. - Są takie dzieci, co nigdy nie czytają, i nic złego się
przez to nie dzieje.
A jak dziecko podrze buty i nie ma szewca, żeby mu je naprawił, to musi chodzić
boso, a znów jak ktoś musi iść do sądu, a nie ma adwokata, to go zamykają w więzieniu.
Nie mogłem wszczynać z Pasionarią wielkiej dyskusji, jaka byłaby w tym wypadku
wskazana. Zresztą przeszkodziła mi w tym interwencja Margherity.
- No, proszę - rzekła z westchnieniem - fakty i tym razem przyznają mi rację. Ile razy
prosiłam cię:”Zdaj egzaminy końcowe, Giovannino, zrób dyplom. Zdobądź prawdziwy
zawód, a nikt nie będzie ci wzbraniał pisać nadal; ale będziesz człowiekiem na stanowisku, a
nie takim nie wiadomo kim”. Tak, nie możesz mieć za złe, jeśli twoje dzieci mówią, że nie
masz zawodu.
Tu wtrącił się Albertino.
- Gdyby tatuś chciał - powiedział zwracając się do
Margherity - to mógłby jeszcze teraz zdać egzaminy i dostać dyplom!
- Za późno - westchnęła. - Musiałby zaczynać wszystko od nowa: nic już nie pamięta.
Nie widzisz, jak trudno mu się w czymś połapać, kiedy go prosisz, żeby ci pomógł w łacinie
albo w matematyce?
- Nic nie szkodzi - zaprotestował Albertino. Gdyby się postarał, dałby radę. Jest
inteligentny.
- Inteligencja na nic się nie zda, kiedy pamięć całkiem zawodzi. Teraz już przepadło.
Nic się nie da zrobić.
Z kolei zabrała głos Pasionaria.
- Jeżeli nie może dostać dyplomu, mógłby sobie poszukać jakiejś innej roboty. Na
przykład założyć sklep. Na to, żeby sprzedawać w sklepie, nie potrzeba dyplomu.
Margherita roześmiała się.
- On miałby się brać do handlu? Człowiek, który przez całe życie zaprzepaszczał
wszystkie swoje interesy, zawierał najgorsze w świecie umowy, zarabiał dziesięć tam, gdzie
każdy inny zarobiłby sto! Nawet o tym nie myśl! Gdyby otworzył sklep, zbankrutowałby po
dwóch tygodniach.
- Mógłby zostać reprezentantem jakiejś firmy
- zaproponował Albertino.
- Gdzież tam, to uczuciowiec; żaden rodzaj handlu nie nadaje się dla niego.
- Mógłby prowadzić ciężarówkę! - wykrzyknęła
Pasionaria. - Ma prawo jazdy i umie prowadzić samochód.
Margherita potrząsnęła głową.
- To ciężka praca. Jest już stary, nerwy ma stargane, wzrok zmęczony.
Pasionaria popatrzyła na mnie szczerze zmartwiona.
- Więc okazuje się - powiedziała żałośnie - że nic w ogóle nie może robić, biedaczek.
Margherita potrząsnęła głową.
- Nic a nic. Może tylko tak ciągnąć z dnia na dzień, jak to robił do tej pory. Żyć jak
ptak na gałęzi.
Niepoważny i bezmyślny, jak wtedy kiedy go poznałam.
I Pasionaria zbuntowała się.
- To już nie wiem, o co robisz te wszystkie historie - powiedziała do Margherity. -
Jeżeli był taki niepoważny i bezmyślny, to po co go sobie wzięłaś?
Margherita rozłożyła bezradnie ręce.
- Może dlatego, że byłam jeszcze bardziej bezmyślna niż on.
Na Pasionarii to matczyne wyznanie zrobiło wielkie wrażenie. Nie odezwała się
więcej i poszła uporządkować wszystko w tornistrze.
Widziałem, że przed włożeniem tam zeszytu z wypracowaniami coś w nim jeszcze
przez chwilę pisała; i kiedy wszyscy już poszli spać i zostałem sam, wyjąłem zeszyt i
stwierdziłem, że rozwinięcie tematu o rodzicach zostało uzupełnione.
„Mój tatuś pisze do gazet, ale z fachu jest kierowcą ciężarówki. Moja mama także
umie prowadzić ciężarówkę i kiedy tatuś musi jechać daleko, prowadzi mama, a jej mąż
wtedy odpoczywa na ławeczce w szoferce. Nasza ciężarówka to Fiat na ropę, ostatni model.
Jest bardzo ładna, a na przedniej ścianie szoferki jest napisane dużymi literami: Strzeż nas,
Boże.”
Tak to Pasionaria za jednym zamachem zmiotła wszystkie przeszkody i mianowała
mnie szoferem ciężarówki. A mając na uwadze moje rozliczne braki i chcąc mi ulżyć w
pracy, przydała mi do pomocy, jako drugiego kierowcę, Margheritę.
Miałem więc teraz zawód i ja.
Zgasiłem światło i przyłączyłem się do drugiego kierowcy, który spał na ławeczce w
szoferce naszej ciężarówki. Po chwili pędziłem już pełnym gazem po pustych szlakach snu.
Twarz mediolańska
- Był tu dziś rano jakiś rolnik na motocyklu.
Mówi, że chce ci zrobić popiersie - poinformowała mnie Margherita.
Że rolnik jeździ na motocyklu, nic w tym dziwnego. Dziwne natomiast wydaje się to,
że przyjechawszy na motocyklu, zapragnął zrobić moje popiersie.
- Powiedział ci, jak się nazywa?
- Nie. Zsiadł z motocykla, wszedł, zapytał:”Jest w domu ten wąsaty?”
Odpowiedziałam:”Nie”. A on wtedy mówi:”Niech mu pani powie, że czekam na niego.
Muszę mu zrobić popiersie”. Koniec, kropka.
Wsiadł na motor i tyle go widziałam.
- Nic więcej nie mówił?
- Nic.
- Jak był ubrany?
- Skórzana kurtka, skórzane rękawice, skórzany kask i gogle.
Sprawa była coraz mniej jasna.
- Margherito, czy miał ze sobą jakieś szpadle, motyki, brony, pługi, maszyny rolnicze?
- Nie, miał tylko aparat fotograficzny przewieszony przez ramię.
Straciłem cierpliwość i zacząłem krzyczeć:
- Przyjeżdża na motorze, ubrany jak lotnik, z aparatem fotograficznym przez ramię.
Kto to? Rolnik!
Margherito, czy wolno wiedzieć, po czym poznałaś, że to jest rolnik?
Spokój Margherity był niezmącony.
- Po twarzy - powiedziała pogodnie. - Twarz miał odsłoniętą i przypomniałam sobie,
że to ten sam rolnik, co pięć czy sześć lat temu przyszedł kiedyś do ciebie w Mediolanie i do
wieczora rozprawialiście bez przerwy o nawozach, o folwarkach, o cielętach, o racjonalnych
oborach i tak dalej. Wiesz, o kim mówię?
- Nie.
- No więc ten sam rolnik przyjechał dzisiaj powiedzieć, że na ciebie czeka, bo ma ci
zrobić popiersie.
Nagły błysk mnie oświecił.
- Już zrozumiałem, kto to. Chociaż jeździ motorem w stroju lotnika, nie jest rolnikiem.
Jest rzeźbiarzem. Najlepszy dowód, że chce robić moje popiersie.
- To rolnik! - Margherita trwała uparcie przy swoim. - Pamiętam, że kiedyś napisał do
ciebie i na kopercie był nadruk z wypisanym wyraźnie jego zawodem.
W gruncie rzeczy Margherita miała rację, był taki okres w życiu rzeźbiarza Froniego,
kiedy miał papier listowy z nadrukiem”Froni - Rolnik - Fidenza” i mówił wyłącznie na
tematy związane z rolnictwem.
- Widocznie zmienił zawód jeszcze raz i wrócił do swojego właściwego -
powiedziałem.
I ponieważ Froni był nie tylko moim starym przyjacielem, ale także był - i jest
dotychczas - jednym z bardzo niewielu prawdziwych rzeźbiarzy, jacy istnieją na tym świecie,
następnego ranka wybrałem się do niego.
Zastałem go w pracowni; kiedy wszedłem, modelował właśnie jakąś głowę i
odpowiedział na moje powitanie nie obracając się.
- Giovannino, nie ruszaj się stamtąd! - wykrzyknął bardzo podniecony. - Daj mi
przygotować glinę.
Nie chcę zepsuć pierwszego wrażenia; jak tylko glina będzie gotowa, przyjdziesz tu,
usiądziesz na stołku i będziesz patrzył na klamkę okna. Kiedy już będziesz upozowany,
odwrócę się, spojrzę i zaraz zacznę cię modelować w glinie. W pięć minut już będę cię miał.
Potem przez parę miesięcy będę wykańczał cały kram. Ale pierwsze wrażenie muszę
utrwalić natychmiast w całej pełni.
Zastosowałem się do jego dyrektyw.
- Giovannino! - wykrzyknął rzeźbiarz umocowując bryłę gliny na postumencie. - Od
roku już rozmyślam o twoim portrecie. Jestem pewny, że wyjdzie z tego coś niezwykłego. To
jest twarz, jakiej mi właśnie teraz potrzeba. Siadaj na stołku i wpatruj się w klamkę.
Podszedłem do stołka, usiadłem i wpatrzyłem się w klamkę. Rzeźbiarz odwrócił się i
spojrzał na mnie.
Wstrzymałem dech, żeby nie osłabić intensywności pierwszego wrażenia, zaraz
jednak usłyszałem głos
Froniego. Był to głos zupełnie inny niż przed chwilą.
- Nic z tego. To nie ty.
Zabolało mnie głębokie rozczarowanie, jakie w tym głosie wyczułem.
- Przykro mi - wyjąkałem. - Może to światło...
Potrząsnął głową.
- Nie. To coś zupełnie innego. Przed pięciu laty, kiedy cię widziałem w Mediolanie,
nie byłeś taki.
Miałeś twarz, która coś mówiła, włosy nad czołem rozczochrane, worki pod oczyma,
głębokie bruzdy koło ust... Teraz wszystko się odmieniło. Twarz człowieka wypoczętego,
człowieka, któremu się dobrze powodzi, który je i pije spokojnie nie troszcząc się o nic...
twarz...
- Twarz kretyna, krótko mówiąc - powiedziałem.
- Nie, po prostu nie jest ciekawa.
Poczułem się nieomal winowajcą.
- Dzisiejszej nocy wyspałem się - tłumaczyłem.
- A potem, rano, przed przyjściem tutaj, poszedłem do fryzjera, żeby mi doprowadził
włosy do porządku... Ostatnim razem, kiedy mnie widziałeś, byłem ledwo żywy ze zmęczenia
po dwóch nie przespanych nocach, byłem potargany, nie ogolony, brzuch mnie bolał...
- Giovannino, nie trzeba było dziś przyjeżdżać!
- Przyjechałem, bo nie miałem pojęcia, o jaką twarz ci chodzi.
- O taką jak wtedy! Tamta twarz mnie interesuje.
Przyjdź do mnie, jak będziesz zmęczony, brzuch cię będzie bolał, czuprynę będziesz
miał zmierzwioną, twarz zarośniętą, worki pod oczyma, gardło przepalone dymem. Kiedy
będziesz miał, jednym słowem, twarz taką, jak trzeba. Skoro mam cię rzeźbić, muszę
odnaleźć tamtą twarz.
Długo rozwodził się nad tym, jaką ma koncepcję, i w miarę jak mówił, ogarniał go
coraz większy zapał.
Wychodząc stamtąd miałem już silne przeświadczenie, że jeżeli nie zdołam odzyskać
mojej mediolańskiej twarzy, okażę się ostatnim łajdakiem.
Wróciłem po miesiącu.
- Giovannino, budzisz obrzydzenie - powiedziała mi tego ranka Margherita, patrząc z
niesmakiem na nieład panujący na mojej twarzy i w jej bezpośrednim sąsiedztwie.
Wtedy, zamiast iść do fryzjera, postanowiłem jechać do Froniego.
Zobaczywszy mnie, aż podskoczył.
- Stój, stój! Nie ruszaj się, Giovannino! - zaczął wykrzykiwać, jednocześnie
gorączkowo rzucając garście gliny na postument. - Nie ruszaj się, bo już mamy!
Zastygłem w bezruchu i siedziałem cierpliwie na stołku, wpatrzony w klamkę okna.
Przez jakiś kwadrans Froni pracował nad bryłą gliny, raz po raz sapiąc.
- Nie ruszaj się! Nie ruszaj się, bo już mamy!
Nagle wydał pomruk i powiedział przez zaciśnięte zęby:
- Nie mamy! Coś tu nie gra. Zdawało się, że to ty, twoja mediolańska twarz. Ale to nie
ty i nie tamta twarz.
Usiłowałem go przekonać, że się myli, że wszystko jest tak samo jak wtedy w
Mediolanie. Byłem śmiertelnie zmęczony, dwie noce nie spałem, oczy miałem przygasłe,
długą brodę, włosy nie strzyżone i potargane.
- Wszystko tak samiuteńko jak wtedy - zakończyłem. - Z wyjątkiem tych pięciu lat
więcej, które dźwigam na grzbiecie, no i bólu brzucha, który dziś mi nie dokucza. Ale to nie
ma chyba znaczenia.
Przerwał mi pełnym oburzenia okrzykiem:
- Ból brzucha nie ma znaczenia? Chyba nie wiesz, co to jest ból brzucha!
Wiedziałem dobrze, niestety, gdyż bóle żołądka zatruwają mi życie co najmniej od
piętnastu lat.
Schyliłem głowę.
- Rozumiem. Ale chyba nie żądasz, żebym się specjalnie starał dostać boleści!
- Nie żądam niczego, mówię po prostu, żebyś przyszedł wtedy, kiedy będziesz miał
boleści. Potrzebna mi twoja prawdziwa twarz!
To już nie była kwestia przyjaźni, tu w grę wchodziło sumienie. On był pewny, że
potrafi uczynić z mojego portretu arcydzieło, musiałem więc ponieść ofiarę w imię przyjaźni
dla artysty i umiłowania sztuki samej w sobie.
Poniosłem tę ofiarę i zacząłem opychać się kiełbasą, salcesonem, potrawami
smażonymi, pieprzem tureckim, pikantnymi sardynkami, jednym słowem wszystkim, co
najwięcej lubię i co mi najbardziej szkodzi. Przez cały miesiąc odżywiałem się w ten
morderczy sposób, wszystko jednak jakby się sprzysięgło przeciwko mnie, a tym samym
przeciwko sztuce: nawet mnie nie zapiekło w żołądku.
Ale wreszcie, pewnego ranka, zbudziłem się z żołądkiem palącym jak ogień. Nawet
się nie umyłem, tylko ubrałem byle jak, wskoczyłem do wozu i ruszyłem do Fidenzy. Nie
przestawałem ani na chwilę myśleć intensywnie o swoich boleściach, a jak wiadomo, przy
bólu żołądka nie ma nic gorszego niż o nim rozmyślać.
Prowadziłem wóz bardzo nerwowo i w pewnej chwili znalazłem się w tarapatach. Aby
uniknąć zmiażdżenia przez kolumnę samochodową, musiałem wykonać taki manewr, o jakim
nigdy mi się nawet nie śniło. Wymigałem się z tego nawet bez zadraśnięcia błotnika; ale ból
brzucha, zostawiony bez kontroli, ulotnił się. Zniechęcony wróciłem do domu.
Płynęły dni i tygodnie, aż wreszcie pewnego wieczora zjawił się Froni.
- No i co?
Rozłożyłem ręce.
- Jeżeli nie miałeś ochoty, żebym cię rzeźbił, to mogłeś mi od razu powiedzieć! -
wykrzyknął z goryczą. - Chociaż, z drugiej strony, mógłbyś pamiętać, że to jest pierwsza
przysługa, o jaką cię kiedykolwiek prosiłem...
Protestowałem ze wszystkich sił, opowiedziałem mu o wszystkim, co robiłem, żeby
wywołać ból żołądka. Wezwałem na pomoc Margheritę.
- Powiedz mu ty, jakim paskudztwem się karmię!
Margherita popatrzyła na rzeźbiarza z nienawiścią.
- Byłoby lepiej, gdyby pan nadal trudnił się rolnictwem - powiedziała twardym
głosem. - Przez tę pańską rzeźbę, jeżeli mój mąż jeszcze miesiąc dłużej będzie tak żył, to
wyrzeźbi mu pan chyba nagrobek!
Niechże mu się pan przypatrzy! Widzi pan, do jakiego stanu doszedł? Nie chodzi już
do fryzjera, śpi w ubraniu, rzadko kiedy się myje, po prostu wstyd przynosi domowi. Czy pan
koniecznie właśnie jego musi rzeźbić?
Froni rozłożył bezradnie ręce.
- Muszę właśnie jego! Był wspaniały, kiedy go zobaczyłem wtedy w Mediolanie!
Margherita nie nalegała dłużej. Zrozumiała, że on nie przez złośliwość chce mi zrobić
to popiersie, tylko domaga się tego jego dusza artysty.
- Dziej się wola Boża - zakończyła z westchnieniem. Ludzie przemijają, sztuka
zostaje. Miejmy nadzieję, że pan zdąży.
Nie ustawałem w trudzie dla chwały sztuki, jadłem i piłem rzeczy zdolne przyprawić o
ból żołądka strusia, a nawet dwa strusie. Ale wciąż nic mi nie dolegało.
Straciłem już wszelką nadzieję, kiedy wreszcie pewnej nocy zbudziło mnie koło
godziny drugiej straszliwe pieczenie w żołądku.
- Margherito! - zawołałem. - Jest!
- Bogu dzięki - uradowała się Margherita.
Nie ubrałem się nawet, narzuciłem tylko płaszcz, wyprowadziłem wóz z garażu i
zagłębiłem się w ciemność nocy.
Mknąłem jak na skrzydłach, a ból brzucha nie ulatniał się, przeciwnie, wzmagał się,
był wspaniały!
Zajechałem przed dom Froniego stojący pośród pól. Zacząłem rzucać kamykami w
ramy okienne i w końcu udało mi się go zbudzić. Otworzył mi, a ja rzuciłem się natychmiast
do pracowni, usiadłem na stołku i wpatrzyłem się w klamkę okna.
- Prędko! - zawołałem podniecony. - Jeżeli teraz nie odnajdziesz mojej mediolańskiej
twarzy, to już nigdy jej nie odnajdziesz! Mam takie boleści, że chyba skonam!
- Ja też - odpowiedział Froni ponuro. - Jeżeli nie dostanę sody oczyszczonej, nie
potrafię nawet ruszyć palcem.
Jęknął i zgiął się we dwoje w spazmie bólu.
Znaleźć sodę o trzeciej w nocy nie jest łatwe.
Wyruszyliśmy na jej poszukiwanie moim wozem i w końcu dostaliśmy ją w Parmie.
Kiedy po godzinie wysadziłem Froniego przed jego domem, przyjrzał mi się i
potrząsnął głową.
- Miałeś wspaniałą twarz tej nocy... Prawdziwie mediolańską twarz... Ale teraz...
Westchnął.
- Giovannino, prawdziwy przyjaciel nie zażyłby lekarstwa. Mogłeś się obejść...
Konieczne było tylko dla mnie!
Udałem się w powrotną drogę zgnębiony i upokorzony, a Margherita, zobaczywszy
mnie, zrozumiała natychmiast.
- Tym razem też źle poszło?
- Źle.
- Trzeba mieć wiarę, Giovannino. Droga sztuki jest trudna. Nie zniechęcaj się,
odzyskasz swoją mediolańską twarz. Musisz ją odzyskać, bo on ma rację: to jest twoja twarz
prawdziwa. Twarz interesująca. Bo tak, kiedy jesteś zdrowy, twoja twarz jest... nie wiem, jak
to wyrazić...
- Kretyńska! - wyręczyłem ją, bo ja umiałem to wyrazić.
Usprawiedliwienie
Wróciliśmy z miasta późno i jak tylko weszliśmy do kuchni, Pasionaria zapytała:
- O której obiad?
- Na wsi nie jada się obiadu, tylko kolację - odparła Margherita, zajęta tłuczeniem
gotowanych ziemniaków.
- Obiad czy kolacja, wszystko jedno, byleby prędko, bo muszę napisać wypracowanie
- mruknęła
Pasionaria.
Margherita dalej tłukła ziemniaki, nie zwracając na nią uwagi. Pasionaria dokonała
inspekcji garnków na kuchence gazowej i wykrzyknęła:
- Makaron z sosem mięsnym i kiełbasa z kartoflami puree! Trudno, wobec tego zjem
sadzone jajko.
- Stajemy się coraz bardziej wybredni - zauważyła
Margherita. - Teraz nie smakuje nam już makaron ani kiełbasa.
- Smakują - wyjaśniła Pasionaria - tylko jak się musi pracować, to niedobrze jeść takie
ciężkie potrawy. Zresztą sama sobie poradzę.
Wzięła patelenkę, postawiła ją na kuchence gazowej i zapytała, gdzie są jajka.
- Muszę zjeść zaraz, inaczej nie zdążę napisać wypracowania - wyjaśniła.
Dostała swoje sadzone jajko, filiżankę rosołu i kawałeczek sera. Zjadła nic nie
mówiąc i właśnie kiedy skończyła, na stół wjechał makaron z sosem mięsnym.
- Odłóż mi trochę tego na talerzyk - poprosiła
Margheritę. - Zjem, jak napiszę wypracowanie. Kiedy się człowiek tyle naszwendał,
co my dzisiaj, to i zimne jedzenie smakuje.
- Lepiej zjadłabyś teraz, póki ciepłe - poradził
Albertino.
- Nie myślisz, że to za ciężkie i będzie mi przeszkadzało w pracy?
Albertino nie myślał tak, więc Pasionaria zjadła porządną porcję makaronu. Następnie
podano kiełbasę z puree i Pasionaria rzuciła na nie melancholijne spojrzenie.
- Gdybym nie musiała pisać wypracowania, zjadłabym tego, o, taki kopiasty talerz -
rzekła wzdychając. - Ale kiedy człowiek musi pracować, nie może jeść kiełbasy.
Kot upomniał się o swoją porcję i dostał odpadki mięsa. Pasionaria patrzyła, jak on
zajada, i żałośnie potrząsnęła głową.
- Szczęśliwe koty, nie mają żadnych trosk i nie muszą pisać wypracowania -
wykrzyknęła.
Było to doprawdy smutne i niepokojące, że ośmioletnia dziewczynka znalazła się w
położeniu, w którym może zazdrościć kotu.
Podsunąłem Pasionarii obfitą porcję kiełbasy z puree. Zjadła jedno i drugie i zjadłszy
użaliła się nad sobą:
- Wiedziałam! Teraz czuję w żołądku ciężar, jakbym się najadła cementu.
Kompot, zjedzony na ciepło i dobrze osłodzony, ułatwia trawienie, zjadła więc porcję
kompotu. Potem zaczekała, aż sprzątną ze stołu.
- Wolę pisać wypracowanie tutaj - wyjaśniła. Pracować samotnie, nocą, w moim
pokoju, jest bardzo smutno.
Kiedy stół był już wolny, Pasionaria wyjęła z tornistra książki i zeszyty i zabrała się
do pracy. Ale nie zdążyła jeszcze napisać pierwszego słowa, kiedy ułamał się koniuszek
pióra. Zmieniła stalówkę, ale z tej nowej spłynęła na papier kropla atramentu, tworząc
ogromny kleks. Gumka do wycierania okazała się przy tej okazji najbardziej niedoskonałym
ze wszystkich narzędzi pracy, gdyż zamiast usunąć kleks, rozmazała go i w dodatku przetarła
papier na wylot. Ale
Pasionaria nie dała się pokonać przeciwnościom.
Wyrwała zniszczoną kartkę, niestety zaraz potem do stalówki przyczepił się jakiś
włosek sprawiając nowy kłopot. Pasionaria próbowała przywieść stalówkę do rozsądku, ale
widząc bezowocność swoich wysiłków
- gdyż była to chyba stalówka najbardziej przewrotna w świecie - i nie mając już
więcej stalówek, zaczęła pisać ołówkiem. Po chwili jednak ołówek się złamał.
Wówczas Margherita, która do tej chwili nie zabierała głosu, krzyknęła:
- Dość!
Zgarnęła książki i zeszyty ze stołu, wrzuciła je gwałtownym ruchem do tornistra i
schowała go, a przede mną położyła wieczne pióro i teczkę z papierem listowym.
- Postaraj się raz jeden nie wygłupiać - pouczyła mnie. - To nie mają być bzdury, jakie
się pisze do gazet, tylko rzecz poważna, z umiarem, odpowiednia dla nauczycielki starej daty.
Szybko nakreśliłem parę wierszy usprawiedliwienia i zacząłem je głośno odczytywać.
- Wielce Szanowna Pani, dzisiaj Carlotta...
- Coś podobnego! - przerwała żywo Margherita.
„Carlotta”! Zupełnie jakbyś mówił”Malibran, Duse, Pompadour”!
Miała rację; poprawiłem:
- Dzisiaj moja Carlotta...
- Zbyt konfidencjonalne - orzekła Margherita.
- Piszesz do nauczycielki list urzędowy, a nie jakieś terefere do swojego kumpla
Carletta!
- Dzisiaj Carlottina...
- Coraz gorzej! - wykrzyknęła Margherita. -”Carlottina” łączy w sobie
defekty”Carlotty” i”mojej
Carlotty”.
- Dziś mała Carlotta...
- Fatalne! Jeżeli już masz dodawać jakiś przymiotnik, to wybierz któryś z uznanych za
istotne przez władze szkolne. A nie taki, jaki ci podszeptuje twoja miłość ojcowska albo twoja
literacka fantazja!
- Dziś dziewczynka Carlotta...
- Ogólnikowe! Wymijające!
- Dziś córka niżej podpisanego!
Margherita zaczęła się śmiać.
-”Córka niżej podpisanego”! Skoro już używasz takiego wyrażenia, powinieneś, chcąc
się utrzymać w stylu, napisać”ja, niżej podpisany, uprzejmie proszę” i tak dalej. Zresztą to
brzmi śmiesznie”córka niżej podpisanego”. Zupełnie jak”córka pułku” czy coś w tym rodzaju.
Zirytowałem się.
-”Mała Carlotta” źle,”moja Carlotta” źle! Cóż mam w końcu napisać?”Obywatelka
Carlotta”?
Wtrąciła się Pasionaria:
- Można chyba napisać”panna Carlotta”...
- Widzicie ją! - oburzyła się Margherita. - Panna!
Ośmioletnia smarkata!
- Prawie dziewięcio - sprecyzowała Pasionaria.
- To i tak niewiele! - oświadczyła kategorycznie
Margherita.
- Lepiej mało niż za dużo - odparła bezczelnie
Pasionaria.
Zrobiłem ostatnią próbę.
- Dzisiaj uczennica Carlotta Guareschi...
- Po kimś, kto jest zawodowym pisarzem, można by się spodziewać odrobinę więcej.
Ale niech już będzie. Pisz dalej.
- Dzisiaj uczennica Carlotta Guareschi musiała udać się do miasta...
- Nadzwyczajne! Ta ośmioletnia uczennica jest już tak samodzielna, że może się na
własną rękę wybierać do miasta!
- ...musiała wraz ze mną udać się do miasta
- uzupełniłem.
- Uczennica Carlotta, jeżeli udaje się do miasta w trzeciej osobie, to razem ze swoim
ojcem, a nie z jakimś facetem w pierwszej osobie.
- Dzisiaj uczennica Carlotta Guareschi musiała udać się do miasta wraz ze swoim
ojcem i wróciła późno do domu, wskutek czego nie mogła napisać wypracowania. Proszę
przeto, aby Pani zechciała wybaczyć...
- A cóż ty masz tu do powiedzenia? - przerwała mi żywo Margherita. - Jeżeli
uczennica Carlotta udaje się do miasta ze swoim ojcem, to jej ojciec powinien poprosić
nauczycielkę o usprawiedliwienie mimowolnego uchybienia obowiązkom. Nie ty!
- Przecież ja jestem jej ojcem. -¦ u i
- Tak, ale w pierwszej osobie. A twoja córka udaje się do miasta ze swoim ojcem w
trzeciej osobie. Są tu więc dwie różne okoliczności.
Poszukałem więc lepszego rozwiązania.
- Dzisiaj uczennica Carlotta Guareschi musiała udać się do miasta wraz z ojcem, a
ponieważ odwiozłem ją do domu późno, nie mogła napisać wypracowania. Proszę przeto...
- Jakże to? - wykrzyknęła Margherita. - Uczennica Carlotta jedzie do miasta ze swoim
ojcem, a wraca z tobą. Dlaczego nie wróciła ze swoim ojcem?
- To są sprawy, które nauczycielki nie obchodzą
- odpowiedziałem. - Uczennica Carlotta może jeździć do miasta, z kim chce, i wracać,
z kim jej się podoba.
- Dobre pojęcie będą mieli o solidności twojej córki!
Wtrąciła się Pasionaria.
- Co ma do tego jakieś pojęcie? Jak nauczycielka zobaczy podpis, to będzie wiedziała,
że mój tatuś nazywa się tak samo jak ja, i choćby uczennica
Carlotta wróciła z miasta nie ze swoim ojcem, to nauczycielka wcale się nie będzie
dziwiła, bo pomyśli, że to nie byle kto, tylko jakiś wuj albo ktoś inny z rodziny.
- A zresztą - dodał Albertino - kiedy Carlotta wracała, to ja byłem razem z nią w
samochodzie i mogę zawsze zaświadczyć!
Margherita powiedziała, że skoro tak się rzeczy mają, to można list zakończyć. Więc
zakończyłem:
- Proszę przeto, aby Pani zechciała wybaczyć mimowolne uchybienie...
-”Przeto” nie jest dobre - przerwała mi Margherita. - Tutaj jesteśmy na wsi, a”przeto”
jest przysłówkiem literackim, który nadaje się tylko do miasta.
-”Przeto” nie jest przysłówkiem.
- To więc zaimkiem.
- Także nie.
- Sam fakt, że nie wiem, co to za część mowy, świadczy, iż”przeto” nie jest słowem
powszechnego użycia, tylko pretensjonalnie literackim, kawiarnianym.
- Dlatego też proszę...
-”Dlatego też” brzmi zanadto kategorycznie, arbitralnie. Trzeba to złagodzić.
Rozcieńczyć sens. Daj
„zatem”. Mówiąc”zatem”, pozostawiasz nauczycielce pełną swobodę wyboru, czy ma
przyjąć usprawiedliwienie, czy nie, i zdajesz się na jej osobistą kurtuazję.
Zdałem się na osobistą kurtuazję pani nauczycielki i zmieniłem”przeto” na”zatem”.
Przepisałem na czysto i włożywszy list do koperty, wręczyłem Pasionarii.
- Na ten raz ujdzie - mruknęła Pasionaria. - Ale od tej pory, jak będziesz chciał, żebym
z tobą jechała, musisz mi napisać usprawiedliwienie przed wyjazdem.
Poszedłem spać z bólem głowy, a kiedy po pół godzinie przyszła do pokoju
Margherita, usłyszałem, jak mówi tonem surowego potępienia:
- Piękne wychowanie dzieci. Zawozić małą do miasta i odsyłać potem do domu z
pierwszym lepszym, jaki się trafi!
Nie odpowiedziałem, gdyż ojciec uczennicy Carlotty poradził mi, żebym dał spokój.
Ankieta
Zatelefonowała jakaś bardzo miła pani pytając, czy zechciałbym jej udzielić
króciutkiego wywiadu dla pewnego kobiecego tygodnika. Wyjaśniłem natychmiast, że jeżeli
chodzi jej o moje zapatrywania na modę, to pomyliła się w adresie; ale uspokoiła mnie.
- Nic wspólnego z modą, to tylko mała ankieta.
Chodzi po prostu o to, żeby pan odpowiedział na pytanie:”Dlaczego poślubił pan
swoją żonę?”
Nie zdziwiłem się, przywykłem już do tego rodzaju ankiet, na przykład:”Jakie
piosenki lubi pan najbardziej?”„Gdyby przyszli Rosjanie, jak by się pan zachował?”„Co
zrobiłby pan, gdyby był Trumanem?” i tym podobne. Nie zdziwiłem się więc, ale trochę
zaniepokoiłem.
- Pani chce wiedzieć, dlaczego poślubiłem moją żonę? - wykrzyknąłem.
- Właśnie, dlaczego pan się ożenił ze swoją żoną
- wyjaśniła pani z drugiego końca kabla. - Wydaje mi się, że to zupełnie rozsądne
pytanie. Jeżeli człowiek żeni się z tą, a nie inną kobietą, jakiś powód musi przecież istnieć.
Niech pan przez chwilkę nad tym pomyśli i powie mi.
Spróbowałem pomyśleć, ale odpowiedzi nie znalazłem., więc powiedziałem tej pani,
że odkąd poślubiłem moją żonę, upłynęło bardzo dużo czasu i teraz już wcale nie pamiętam,
dlaczego ożeniłem się z Margheritą, a nie z jakąś inną kobietą.
- Nic nie szkodzi - powiedziała ta pani. - Niech pan spokojnie pomyśli. Zadzwonię
jutro.
Kiedy odłożywszy słuchawkę, wróciłem do jadalni, Margherita spojrzała na mnie
podejrzliwie.
- Co się dzieje? - zapytała.
- Chcieli wiedzieć, dlaczego się z tobą ożeniłem.
Zaniepokoiła się.
- Czy coś nie w porządku?
- Nie, Margherito. Wszystko w porządku. To taka dziennikarska ankieta. Trzeba
odpowiedzieć na pytanie:”Dlaczego pan poślubił swoją żonę?”
Marghericie najwyraźniej ulżyło. Rzuciła uwagę, że dziennikarze lepiej by zrobili,
gdyby się zajęli swoimi własnymi sprawami, a potem chciała się dowiedzieć - po prostu z
czystej ciekawości - jaką dałem odpowiedź.
- Nie dałem żadnej, Margherito. To wcale niełatwe dla mężczyzny wyjaśnić tak, ni
stąd ni zowąd, dlaczego poślubił swoją żonę.
Margherita potrząsnęła głową i popatrzyła na mnie surowo.
- Według mnie, powinno to być zupełnie łatwe
- odparła. - Chyba że chodzi o kogoś tak bezmyślnego, że nawet żeniąc się nie
wiedział, dlaczego to robi. Skoro ożeniłeś się ze mną, a nie z inną kobietą, musiał istnieć jakiś
tego powód.
- To samo powiedziała mi ta dziennikarka, która telefonowała. Powód być musi,
oczywiście. Tylko że, zaskoczony tak znienacka, nie mogłem go sobie przypomnieć.
- A teraz już sobie przypomniałeś? - spytała Margherita z nie ukrywaną ironią.
Spróbowałem”zlokalizować myśl”, jak się to mówi: wróciłem do szczęśliwych lat
mojej młodości.
Wywołałem z pamięci moje pierwsze spotkanie z Margheritą, ale mnie to nie
oświeciło. Przypomniało mi się, że w owych czasach miałem chwalebny obyczaj prowadzenia
dziennika, poszedłem więc do swego pokoju, aby odszukać właściwy notatnik. Znalazłem go
i odczytałem wszystkie notatki, w których utrwaliłem na papierze ważniejsze momenty moich
spotkań z Margheritą. Ale i tu nie znalazłem elementów potrzebnych do ustalenia wyraźnego
powodu, dla którego ją poślubiłem.
- No i co? - zapytała Margheritą widząc mnie z powrotem. - Czy będziemy mieli
przyjemność dowiedzieć się, dlaczego pan raczył nas poślubić?
Wzruszyłem ramionami, a Margherita oburzyła się.
- Nie wiesz tego! I nigdy nie wiedziałeś! Ożeniłeś się ze mną tak sobie, bez żadnej
wyraźnej przyczyny!
Ożeniłeś się ze mną z błahych powodów!
Teraz ja się zbuntowałem.
- Z jakich znowu błahych powodów! Ludzie nie żenią się z błahych powodów!
Dlaczego się z tobą ożeniłem? Bo chciałem założyć rodzinę, mieć dzieci i tak dalej. To nie są
wcale błahe powody!
Na Marghericie gniewny toń mojego głosu nie zrobił wrażenia.
- Żeniąc się z jakąś inną kobietą, nie ze mną, tak samo mogłeś założyć rodzinę, mieć
dzieci i tak dalej.
Chodzi o to, dlaczego ożeniłeś się właśnie ze mną.
Odpowiedziałem, że w małżeństwie główną rolę odgrywa przeznaczenie: Bóg je
związuje i towarzyszy mu w dalszej drodze, jakiś X został stworzony na męża pewnej Y. I na
odwrót. No i kiedy mężczyzna
X spotyka kobietę Y, pobierają się.
- Piękna opowieść o miłości i namiętności! - wykrzyknęła sarkastycznie Margherita. -
Nawet nie przypuszczałam, że poślubiłam kogoś tak sentymentalnego. Jak miło będzie
przeczytać w gazecie:”Poślubiłem moją żonę, ponieważ znalazłem w niej moją
Y”.
Miałem już tego dosyć.
- Margherito - powiedziałem ze złością - gdyby zamiast do mnie, zwrócono się do
ciebie i spytano:
„Dlaczego poślubiła pani swego męża?”, co byś odpowiedziała?
- To przecież proste - stwierdziła Margherita.
- Dałabym odpowiedź jak najbardziej logiczną:”Poślubiłam mojego męża, bo nie
mogłam poślubić cudzego. Każda kobieta wychodzi za swojego męża i każdy mężczyzna żeni
się ze swoją żoną”.
Zwróciłem jej uwagę na krańcową powierzchowność takiego sformułowania.
- Byłoby pięknie, Margherito, gdyby rzeczywiście tak się działo. Cała bieda w tym, że
zbyt często mężczyzna poślubia cudzą żonę, a kobieta - cudzego męża. Stąd biorą się
nieszczęśliwe małżeństwa, kończące się często tragicznie. Zresztą to, co powiedziałaś, to
tylko parafraza tego, co przedtem ja mówiłem o mężczyźnie X, który poślubia kobietę Y.
Postaraj się być mniej ogólnikowa i odpowiedz, dlaczego za mnie wyszłaś.
- Chwileczkę! - sprostowała Margherita. - Nie zamieniajmy kart po rozdaniu. Ja ciebie
nie poślubiłam: to ty mnie poślubiłeś, a ja pozwoliłam ci się poślubić. W małżeństwie
większa odpowiedzialność spoczywa na mężczyźnie, bo od niego wychodzi inicjatywa. Nie
masz prawa przerzucać na moje barki odpowiedzialności za nasze małżeństwo.
Powiedziałem jej, że tu nie chodzi o sprecyzowanie, kto ponosi odpowiedzialność. A
poza tym, gdyby ona się nie zgodziła, nie mógłbym przecież się z nią ożenić. Dlaczego
pozwoliła się poślubić raczej mnie niż komuś innemu?
Margherita westchnęła boleśnie.
- Otóż i piękne osiągnęłam wyniki! Po tylu poświęceniach, po tym jak wychowałam
dzieci i stworzyłam dom, spotyka mnie wyrzut, że pozwoliłam się poślubić!
- Ja ci nic nie wyrzucam! Po prostu, skoro szydzisz ze mnie, że nie umiałem
odpowiedzieć na pytanie, dlaczego się z tobą ożeniłem, prosiłem cię, żebyś ty spróbowała
odpowiedzieć, dlaczego wyszłaś za mnie.
Margherita wstała i podeszła do okna, aby sięgnąć wzrokiem w nieskończoność. Po
chwili odwróciła się ku mnie.
- Giovannino! A jednak musiał istnieć jakiś wyraźny powód, dla którego poślubiłeś
mnie, a ja tobie pozwoliłam się poślubić! Gdybyśmy się pobrali bez rozsądnego powodu,
nasze małżeństwo byłoby czymś niepoważnym, a nasze dzieci nie byłyby owocem naszego
związku, lecz produktem przypadku. Mogłyby być dziećmi jakichś innych dwojga ludzi.
- Co to to nie - zaprotestowałem. - Są nasze.
- W materialnym sensie - odparła Margherita zatroskana. - Tylko w materialnym. Bo
jeżeli nasz związek nie jest czymś logicznym, a więc słusznym, nie mogą też być słuszne ani
logiczne jego owoce.
Giovannino, ty dzisiaj, po tylu latach, przyznajesz, że ożeniłeś się ze mną bez
poważnego powodu, i nawet nie zdajesz sobie sprawy, że ja pozwoliłam ci się poślubić
przede wszystkim dlatego, że ufałam ci i byłam pewna, że ty proponujesz mi małżeństwo w
wyniku jasnego i solidnego przemyślenia! Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy, że dziś
naraz spostrzegamy się, żeśmy zbudowali dom bez fundamentów! Przyjęliśmy na wiarę sumę
dodawania, nie znając składników. Margherita plus Giovannino równa się sześć,
powiedzieliśmy. Potem pomnożyliśmy sześć przez dwa i otrzymaliśmy dwanaście. Ale jaką
wartość może mieć ten wynik, skoro nie wiemy, czy Margherita plus Giovannino dają
rzeczywiście sześć, czy może cztery albo siedem? Nie rozumiesz, że nasze dzieci mogą być
po prostu omyłką, wynikiem innej omyłki?
Była przerażona; starałem się ją uspokoić.
- Margherito, nie komplikuj naszego małżeństwa mieszając do niego jeszcze i
arytmetykę. Mamy tu dwa niewątpliwe fakty: pierwszy, że cię poślubiłem, i drugi, że skoro
cię poślubiłem, musiałem mieć po temu jakieś wyraźne powody. Nie jestem facetem, który
takie decyzje podejmuje lekkomyślnie. Znam przecież siebie. Trzeba więc tylko spokojnie
pomyśleć i znaleźć sedno rzeczy.
Zaczęliśmy myśleć spokojnie, wracając znów do początku.
- Dlaczego cię poślubiłem, Margherito? Wysuńmy na próbę wszelkie możliwe
hipotezy. Czy poślubiłem cię dla interesu?
- Wykluczone - stwierdziła kategorycznie.
- Więc może oczarowała mnie twoja powierzchowność? - ciągnąłem.
Marghericie wydało się, że w moim głosie daje się wyczuć odcień ironii, i
odpowiedziała z rozdrażnieniem:
- Lata płyną, ząb czasu gryzie. Sąd oparty na dzisiejszej rzeczywistości nie jest tu
miarodajny. Trzeba zobaczyć, jak się rzeczy miały wtedy.
Przyniosłem gruby album i sumiennie obejrzeliśmy wszystkie zdjęcia Margherity z
tamtych czasów.
- Nie byłam piękna w potocznym sensie tego słowa - przyznała - ale byłam
oryginalna. Jednakże, nawet nie wiedząc, jakie były w tamtych czasach twoje kryteria
estetyczne, mogę uczciwie odrzucić hipotezę, że ożeniłeś się oczarowany moją
powierzchownością.
- Nie traćmy otuchy - powiedziałem - czyż nie mogło być tak, że podbiła mnie twoja
wesołość, dowcip, wiedza, inteligencja?
Margherita przebiegła myślą swoją osobowość z młodych lat i potrząsnęła głową.
- Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.
Byłem pewien, że musiała być jakaś przyczyna;
niestety w żaden sposób nie mogłem jej sobie uzmysłowić. Ale nie należało
rezygnować. Postanowiliśmy, że każde z nas samo pomyśli nad tym, a potem przedyskutuje
się wspólnie rozmaite hipotezy. Zaczęliśmy tedy myśleć każde z osobna, i zapadła pomiędzy
nami bariera milczenia.
Po jakimś czasie posłyszeliśmy z sąsiedniego pokoju głos Albertina:
- A według ciebie, dlaczego on się z nią ożenił?
- Któż to może wiedzieć - odpowiedział głos
Pasionarii. - Może dlatego, że był trochę głupi za młodu?
- To nieprawda! - zaprotestował Albertino.
- Obejrzałem wszystkie jego stare książki i dzienniczki, które chowa w zielonej
skrzynce, i przekonałem się, że naprawdę musiał być inteligentny, miał zawsze doskonałe
stopnie ze wszystkiego oprócz matematyki.
- Wielkie rzeczy! - zaśmiała się drwiąco Pasionaria. - Jak się ktoś żeni, to stopnie ze
szkoły nic nie znaczą. Według mnie, on się z nią ożenił, bo była od niego starsza, więc pewno
także i sprytniejsza.
Albertino wytrwale stawał w mojej obronie.
- Nie gadaj głupstw. Rozmawiałem z jednym chłopakiem, którego ojciec się z nim
bardzo przyjaźnił.
Ten chłopak powiada, że jego tatuś mu mówił, że nasz był bardzo fajny także, jak był
młody.
- No to dlaczego się z nią ożenił? Słyszałeś, co oni mówili: nie dla pieniędzy, nie dla
urody, nie dla inteligencji. Więc chyba dlatego, że był głupi za młodu.
Albertino nie zaraz odpowiedział; najwidoczniej dała mu do myślenia żelazna logika
ośmiolatki.
- Może i ona też była trochę głupia - odezwał się wreszcie.
- Według mnie oni się pożenili, bo oboje byli trochę głupawi - zakończyła trzeźwo
Pasionaria.
Na kilka minut zapadła cisza. Potem dał się słyszeć głos Albertina.
- Ale pomyśl, gdyby on zamiast z nią, ożenił się z jakąś inną...
- Albo gdyby ona wyszła za kogo innego... - dodała Pasionaria.
Cała masa ciężkich problemów musiała wirować w mózgu Albertina. W końcu jednak
widać zdołał się z tym uporać i zakomunikował Pasionarii rezultat zawiłych działań:
- Pomyśl! Gdyby ona wyszła za innego i on ożenił się z inną, to my bylibyśmy czyimi
właściwie dziećmi?
- Och! - westchnęła Pasionaria. - Kto to może wiedzieć? Może wcale nie bylibyśmy
bratem i siostrą?
- Może byśmy się nawet nie znali - dodał Albertino.
- Całe szczęście, że ona za niego wyszła i on się z nią ożenił! - wykrzyknęła z ulgą
Pasionaria. - Zawsze to lepiej być dziećmi choćby trochę stukniętych rodziców niż obcych
ludzi. Ja nie znoszę obcych ludzi.
Po czym poszli gdzieś oboje w jakichś swoich sprawach i z kolei zabrała głos
Margherita.
- Przypuszczam, że oni mają rację: ty się ze mną ożeniłeś, bo byłeś trochę głupi, a ja
wyszłam za ciebie dlatego, że także byłam trochę głupia. Ale dobrze się stało. Bo pomyśl:
gdybym ja wyszła za innego i ty ożeniłbyś się z inną, czyje byłyby nasze dzieci?
- Strach pomyśleć - odpowiedziałem szczerze zatroskany.
Kiedy dziennikarka nazajutrz zadzwoniła, telefon przyjęła Margherita.
- Mój mąż mówi, że się ze mną ożenił z przyczyn oczywistych - wyjaśniła.
- To trochę mało - zauważyła dziennikarka kwaśno.
- Każdy się żeni, jak może - odparła Margherita.
- Ważne jest tylko, żeby mężczyzna ożenił się z własną żoną, nie ryzykując, że dzieci
dostaną się w obce ręce.
- Nie znoszę obcych ludzi - mruknęła Pasionaria, która przypadkiem znalazła się w
pobliżu.
Tort urodzinowy
Giacometta zapytała, czy może iść już spać.
- Możesz z całym spokojem - zapewniła ją Margherita. - Wszystko co najważniejsze
już zrobione.
- A tort z dziewięcioma świeczkami? - przypomniała Pasionaria. - Chciałabym, żeby
był ładny, żebym się nie musiała wstydzić przed koleżankami.
- Będzie taki, jaki być powinien - uspokoiłem ją.
- Jutro rano pojadę po niego do miasta.
- Nie trzeba - oświadczyła Margherita. - Ja sama zrobię tort.
Sprawa była groźna. Pasionaria i Albertino popatrzyli na mnie z przerażeniem.
- Margherito, doprawdy nie widzę potrzeby, żebyś jeszcze tyle pracowała. Już i tak
miałaś za dużo roboty - powiedziałem.
Potrząsnęła głową.
- Pierwszym obowiązkiem matki jest własnoręcznie przyrządzić tradycyjny tort na
urodziny dzieci.
Głos Margherity brzmiał tak zdecydowanie, że
Pasionaria i Albertino aż pobledli z wrażenia.
- Jak się zanadto napracujesz - zauważyła Pasionaria - to zaraz mówisz, że cię głowa
boli, a ja mam wyrzuty sumienia...
- Nic nie powiem. Matka umie cierpieć w milczeniu. Jak wypijemy kawę, pójdziecie
zaraz spać, a ja przygotuję tort.
- Czy to będzie tort”raj”? - zapytał ostrożnie
Albertino.
- Nie - odpowiedziała Margherita krótko.
- Na pewno zrobi tort”czyściec” - mruknęła
Pasionaria, wstając od stołu i zmierzając do drzwi.
- A ty bądź cicho! - krzyknęła Margherita groźnie.
- Zawsze to samo! Jak są moje urodziny, to wszyscy wykorzystują, że to moje. Jemu
toście tort urodzinowy kupili!
- A tort dla ciebie ja zrobię. I wstydziłabyś się taką niewdzięcznością odpłacać za
moją serdeczną troskę!
- Bo nie mamy jeść serdecznej troski, tylko tort!
- burknęła Pasionaria odchodząc.
Albertino poszedł za nią bez słowa, ale spojrzenie, jakie mi rzucił, wyrażało niepokój.
Margherita dokończyła papierosa i wstała.
- Mam przepis na nadzwyczajny tort - wyjaśniła.
- Tort mięciutki jak puch i bez tych okropnych tłuszczów, które czynią na ogół torty
czymś niemożliwym do strawienia. Tylko jajka, cukier, mąka ziemniaczana i odrobina
drożdży.
W gruncie rzeczy Margherita, jeżeli chciała, żeby jej tort był jeszcze lżej strawny,
powinna była wyeliminować także jajka, cukier, mąkę ziemniaczaną i drożdże. Ale nie
powiedziałem jej tego i ograniczyłem się do zapytania, jakie czynności jest skłonna
powierzyć mnie.
- Masz tylko przygotować piecyk tak, żeby był bardzo gorący. Ale najpierw rozważ
mi cukier i mąkę ziemniaczaną; ilości masz podane na tej kartce.
Wypełniłem skrupulatnie zlecenie, nałożyłem drewek do kuchennego paleniska i z
żywym zainteresowaniem przyglądałem się, co robi Margherita.
Pracowała nadzwyczaj sprawnie, bez cienia wahań, i ktoś, kto nigdy nie próbował
tortów Margherity, musiałby na ten widok wykrzyknąć:”Oto kobieta stworzona do pieczenia
tortów!”
Otóż o tortach Margherity nie wystarczy powiedzieć, że są niedobre. One są po prostu
okropne, a to dlatego, że przy ich fabrykacji Margherita postępuje tak samo, jak zwykła
rozumować: wyrusza i kierując się sztywną logiką, jak najbardziej swoistą, dochodzi
najlogiczniej w świecie do konkluzji zupełnie nielogicznych.
Jaja, mąka, cukier. Margherita bierze przepis i rozpoczyna, na przykład, od jaj i cukru,
ubijając wszystko w misce. Następnie, chcąc nieco rozrzedzić, dodaje marsali; a kiedy z kolei
masa staje się zbyt rzadka, zagęszcza ją dodając pokruszone sabaudzkie biszkopty. Potem,
aby zrobić z tego masę jednolitą, przeciera wszystko przez sito... i tak dalej.
Jest niejako Armstrongiem tortów. Cała bieda w tym, że torty Margherity, w
odróżnieniu od aranżacji Armstronga, nie są przeznaczone do słuchania, tylko do jedzenia.
Rezultaty są więc żałosne.
Margherita pracowała z energią i zdecydowaniem przez trzy kwadranse, po czym
wręczyła mi tortownicę napełnioną po brzegi czymś bardzo żółtym, wydając przy tym
odpowiednie dyrektywy.
- Wsadź to do piekarnika i od czasu do czasu kontroluj nakłuwając tort wykałaczką.
Kiedy wykałaczka wyjdzie zupełnie sucha, wyjmiesz tort z pieca i dasz mu ostygnąć. Potem
przy pomocy tego tu kremu i odrobiny fantazji ładnie go udekoruj, umocuj na nim porządnie
dziewięć świeczek i wstaw do lodówki.
Poszła spokojnie do łóżka, a ja zasiadłem przed piecem kuchennym, aby pełnić straż
przy torcie.
Raz po raz otwierałem drzwiczki piekarnika, aby skontrolować stan ciasta.
Z początku tort zachowywał się spokojnie, przybierając tylko barwę coraz bardziej
zbliżoną do złotobrunatnej. Potem, kiedy do akcji przystąpiły drożdże, tort zaczął się
wzdymać, dotykając niemal stropu piekarnika. A jeszcze później zaczął z wolna powracać do
poprzednich rozmiarów. Wkrótce opadł do poziomu brzegów tortownicy i musiał mieć jakiś
defekt w hamulcach, bo nie zatrzymał się tam, tylko w dalszym ciągu opadał coraz niżej.
Próbowałem nakłuwać go wykałaczką, ale wykałaczka złamała się, gdyż ciasto
pokryte było twardą skorupą. Udało mi się przedziurawić ją gwoździem i sięgnąć w głąb
tortowych trzewi. Gwóźdź wyszedł mokry, więc zamknąłem drzwiczki piecyka.
W tej właśnie chwili drzwi kuchni otworzyły się i stanęli w nich Albertino i Pasionaria
w nocnych strojach.
- Jak on się miewa? - spytała Pasionaria.
- Piecze się.
- Jak wygląda?
- Trudno powiedzieć; wygląd jeszcze nie ustalony.
Zaczekaliśmy z dziesięć minut i dokonaliśmy kolejnej inspekcji. Tort opadł jeszcze
niżej, gwóźdź z trudem przebił skorupę. Wyszedł za to suchuteńki. Tort był upieczony.
Wyciągnąłem tortownicę i postawiłem ją na stole.
- Płaski jak naleśnik - zauważył niepewnie Albertino.
Pasionaria próbowała przebić tort gwoździem, ale zdołała zaledwie podrapać skorupę.
- Do osadzenia świeczek potrzebny będzie świder
- mruknęła.
- Można je będzie przykleić klejem stolarskim zaproponował Albertino.
- Nie będzie trzeba - zapewniłem ich. - Jak się przystroi kremem i jeszcze czymś, tort
będzie wyglądał całkiem dobrze i świeczki będą się doskonale trzymały.
Poszliśmy do spiżarni, żeby wstawić tort do lodówki. Wystygł bardzo prędko.
Obróciliśmy tortownicę do góry dnem i tort wypadł na marmurowy blat stołu z głośnym
stukiem, niby drewniana pokrywa. Był to właściwie żółty podpłomyk grubości jakichś dwóch
centymetrów. Kiedy się go zginało, wracał powoli do przyrodzonego kształtu, zachował
bowiem wysoki stopień elastyczności.
Patrzeliśmy w milczeniu na to, co miało być najbardziej puszystym i najlżej strawnym
tortem świata.
Wreszcie Pasionaria westchnęła cichutko:
- Biedna mama...
Oczy miała pełne łez. Przejąłem inicjatywę w swoje ręce.
- Nie ma powodu do dramatów, musimy ruszyć śmiało do kontrataku. I pamiętajcie,
że walczyć będziecie nie o ton, ale w obronie waszej matki!
Wsunąłem tort z powrotem do piecyka i wyjąłem go dopiero, kiedy stał się twardy i
sztywny jak suchar okrętowy. Teraz chodziło o to, aby go zmiękczyć.
Ułamałem kawałeczek i spróbowałem namoczyć go w mleku. Nie wsiąkało ani trochę.
Wówczas tłuczkiem do mięsa rozbiliśmy cały tort na kawałeczki i te kawałeczki
przepuściliśmy przez maszynkę do mielenia mięsa. Otrzymany w ten sposób proszek
wsypałem do miski i skropiłem winem muszkatołowym.
Wyszła z tego ciągnąca się papka, która nie wróżyła nic dobrego. Dodałem mąki, jaj i
cukru i otrzymałem masę nieco chropawą, gdyż tort został zmielony raczej w przybliżeniu.
- Można by to rozciągnąć na dużej płachcie i przeprasować żelazkiem - radziła
Pasionaria.
Nasunęło mi to wspaniałą myśl: podzieliłem masę na kawałki i przepuściłem je po
kolei przez maszynkę do makaronu. Rozwałkowałem każdy kawałek cieniutko, a potem
zagniotłem znowu wszystkie razem, otrzymując zwarty blok.
- Jeżeli to teraz upieczemy - zauważyła Pasionaria wyjdzie z tego cegła.
- Wyrosnąć toto nie będzie mogło - dodał rozsądnie Albertino.
- Racja - powiedziałem. - Ciasto jest zmęczone brutalnym traktowaniem go przy
pomocy wałka, trzeba je ożywić.
Na chwilę wsunęliśmy blok do piekarnika, żeby ciasto obeschło, potem utarliśmy je
na tarce. Dodaliśmy trochę mleka, trochę marsali i odrobinę drożdży i wyrobiliśmy tak, żeby
otrzymać masę naprawdę miękką. Posmarowaliśmy tortownicę masłem, rozpostarliśmy w niej
równiutko nasze neociasto i wsunęliśmy do pieca.
Już po kilku minutach ciasto wyraźnie dało do zrozumienia, że zamierza bardzo
energicznie wyrosnąć, wyjęliśmy więc tortownicę z piecyka i umocowaliśmy na niej drutem
mocną pokrywę, tak aby ciasto było zmuszone powściągnąć swój naturalny impet.
Wsunęliśmy wszystko na powrót do pieca, ale po chwili wyłonił się problem: jak
sprawdzić, czy ciasto jest upieczone? Zdjęcie pokrywy byłoby czymś takim jak zerwanie
głównej grobli na wezbranym Padzie.
Pasionaria poszła po świderek i przewierciliśmy pokrywę w czterech czy pięciu
miejscach. Przez te otworki wsuwaliśmy wykałaczkę.
Kiedy tort okazał się upieczony, wyjęliśmy tortownicę z pieca i daliśmy ciastu
ostygnąć. Zdjęliśmy pokrywę i obcięliśmy nożyczkami to, co zdołało się przecisnąć między
pokrywą a krawędzią tortownicy.
- Dobra by to była robota, gdybyśmy tę pokrywę przylutowali - powiedziała
Pasionaria.
Neotort wydawał się teraz naprawdę upieczony.
Prezentował się jednak żałośnie, bo wierzchnia warstwa, której część przywarła do
pokrywy, była okropnie poszarpana.
- Tutaj przydałoby się żelazko - stwierdziła Pasionaria, osoba praktyczna.
Udoskonaliłem jeszcze jej pomysł, obficie posypałem zniszczoną powierzchnię
mączką kasztanową, wypełniając każdą nierówność. Potem delikatnie przeciągnąłem po niej
bardzo gorącym żelazkiem, zmieniając mączkę w lśniącą gładką polewę. Teraz owialiśmy tort
mgiełką cukru pudru i wyjęliśmy ostrożnie z tortownicy. Nie miał pożądanej miękkości, ale
nic już nas nie mogło powstrzymać. Albertino przyniósł z mojej pracowni rozpylacz, a ja
leciutko zrosiłem tort białym winem. Przystąpiliśmy z kolei do dekoracji:
krem, laskowe orzeszki, konfitury, rodzynki, kandyzowane owoce. Trójka takich
zdolnych ludzi, jak Albertino, Pasionaria i ja, potrafi bez trudu stworzyć istne małe arcydzieło
zdobnictwa. Na koniec wetknęliśmy dziewięć świeczek i wstawiliśmy tort do lodówki.
Świtało już i czuliśmy, jak zmęczenie przygina nas do ziemi.
Ale honor Margherity był ocalony.
Kiedy na zakończenie obiadu tort pojawił się na stole, efekt był wspaniały. Ale gdy
każde z nas miało już kawałek tortu na talerzyku, popatrzyliśmy na siebie niespokojnie, kto
pierwszy odważy się spróbować?
Pasionaria, dzielna i wielkoduszna, poświęciła się i wsunęła do ust spory kęs.
- Nadzwyczajny! - wykrzyknęła.
Rzeczywiście był to wspaniały tort i wszyscy bardzo chwalili kunszt Margherity.
- Całkiem prosty przepis - odpowiedziała obojętnie Margherita. - Potrafię zrobić coś
znacznie lepszego.
W delegacji
Zjawili się Albertino i Pasionaria. Weszli do kuchni w szyku bojowym i od razu
wiadomo było, że chodzi o akcję masową. Zatrzymali się w bezpiecznej odległości. Po
lekkim wahaniu z szeregu wystąpiła
Pasionaria i zdecydowanie pomaszerowała do celu.
- Czego chcesz? - zapytałem, udając, że nie dostrzegam manewru.
- Ja? Niczego. Przychodzę w delegacji.
- W delegacji? Cóż to znaczy?
- Znaczy, że przychodzę mówić w imieniu wszystkich innych.
- A ci wszyscy inni to kto?
Wskazała Albertina stojącego w pełnej gotowości.
- On i ja, ja jestem razem z nim.
Roześmiałem się, ubawiony.
- A teraz, kiedy nie jesteś razem z nim, to kim jesteś? Jakaż może być różnica, czy
stoisz akurat obok brata, czy w odległości trzech metrów od niego?
- Jest różnica, bo teraz jestem delegacją i nie mam mówić tego, co ja chcę, tylko to, co
mi kazali powiedzieć wszyscy inni.
Pasionaria ma dziewięć lat i umysł świeży i nie jest z tych, którzy szukają
szczęśliwych numerów loteryjnych w senniku egipskim. Nigdy nie plecie tak sobie, aby pleść,
i kiedy słyszycie, że mówi coś dziwacznego, to właśnie znak, iż należy jej słowa wziąć jak
najbardziej pod uwagę.
I kiedy się nad tym dobrze zastanowić, okazuje się, że Pasionaria wyraziła swoje
pojęcie subtelnie, ale ściśle: fakt, że stała przede mną, a nie u boku swego brata, w niczym nie
zmieniał istoty rzeczy. Siła bojowa zgrupowania stojącego w odwodzie pozostała
nieuszczuplona, gdyż u boku Albertina stała w dalszym ciągu ta Pasionaria, która wspólnie z
nim postanowiła wysłać Pasionarię w delegacji. Która to
Pasionaria stawiła się przede mną, aby mówić nie w imieniu swoim i swego brata, lecz
w imieniu społeczności składającej się z Pasionarii i z jej brata.
Mieliśmy w ten sposób do czynienia z jednym
Albertinem i dwiema Pasionariami: jedną, która stanowiła procent masy złożonej z
niej i z Albertina, i drugą, wydelegowaną indywidualnie do przeprowadzenia pertraktacji z
przeciwnikiem”w imieniu wszystkich innych”.
Rzeczywiście dzisiejsze dzieci mają umysłowość ukształtowaną bardzo odmiennie od
dzieci
z
dawnych
czasów.
Niegdyś
w
analogicznej
sytuacji
dziewczynka
powiedziałaby:”Chcę z tobą pomówić w imieniu moim i brata”. Pasionaria natomiast
mówi:”Przychodzę w delegacji pertraktować z tobą w imieniu kolektywu”.
- Dobrze - odpowiedziałem delegacji. - Czegóż
„oni” sobie ode mnie życzą?
- Oni mówią, że można dostać zaliczkę.
W tej chwili weszła Margherita i aktywnie podzieliła moje osłupienie.
- Zaliczkę? - wykrzyknęła. - Czyżbyście się stali funkcjonariuszami państwowymi?
Pasionaria nie odpowiedziała, zrobiła w tył zwrot i poszła naradzić się z kolektywem.
- Mam rozmawiać z nim, nie z tobą - wyjaśniła
Marghericie po powrocie z narady. - Ty z zaliczką nic nie masz wspólnego.
Poprosiłem Margheritę, żeby nie mąciła swoimi żywiołowymi odruchami toczących
się pertraktacji między pracodawcą a siłą roboczą. Następnie zwróciłem się do delegacji.
- Chcecie zaliczki? Można o tym pomówić. O jaką zaliczkę wam chodzi?
- Chodzi o zaliczkę na spadek.
Margherita aż podskoczyła.
- Niegodziwe dzieci bez serca! - krzyknęła. - Jak to? Chcecie wpędzić waszego ojca
do grobu? Wstydźcie się!
- Nikogo nie chcemy wpędzić do grobu - odparła
Pasionaria stanowczo. - My tylko się pytamy, czy można dostać zaliczkę na spadek.
Spadek przecież istnieje, nawet choćby ktoś żył tysiąc lat.
Zrozumiałem, że Pasionaria nie ma zbyt jasnego rozeznania w tych sprawach.
- Nie - powiedziałem. - Spadek nie istnieje, dopóki nie nastąpi śmierć osoby, która
pozostawia swój majątek spadkobiercom. Spadkobiercą jest ten, kto otrzymuje, z racji
pokrewieństwa czy też aktem darowizny, majątek zmarłej osoby.
Pasionaria popatrzyła na mnie z wyraźnym niepokojem. Starałem się wytłumaczyć jej
to bardziej zrozumiale.
- Twierdzić, że spadek istnieje, nawet jeśli ktoś żyje tysiąc lat, to tak jakby ktoś
mówił, że wdowieństwo istnieje, choćby mąż i żona żyli tysiąc lat. A sama powiedz, czy,
dopóki ja żyję, twoja matka może o sobie powiedzieć, że jest wdową?
Pasionaria spojrzała na Margheritę pytająco, a Margherita pokręciła głową na znak
przeczenia.
- Nie - odpowiedziała Pasionaria.
- No a wy dwoje, dopóki ja żyję, czy możecie się nazwać sierotami po mnie? -
nalegałem.
- Co do mnie, to nie - rzekła Pasionaria. - O innych nie wiem.
Spojrzała na Albertina, który także pokręcił przecząco głową.
- Inni także mówią, że nie.
Teraz czułem się już pewny siebie.
- No więc, skoro, dopóki ja żyję, wasza matka nie może się uważać za wdowę po
mnie, a wy za sieroty, jakże to możliwe, żebyście byli dziedzicami mojego mienia?
Pasionaria nie chciała brać na siebie odpowiedzialności za tak wiążącą odpowiedź;
poszła naradzić się szeptem z Albertinem.
- Mówią, że tak - oznajmiła wracając. - Nawet jeżeli ktoś żyje tysiąc lat, spadek
zawsze jest.
Margherita wtrąciła się:
- Dzieci mają rację. Spadek to nie jest coś przypadkowego, to fakt absolutny. Co
innego wdowieństwo, wdową się zostaje, kiedy mąż umrze. Wdowieństwo jest sprawą
przypadku, jak na przykład łysina. Jak kobieta straci męża, jest wdową. Jak straci włosy, jest
łysa. A spadek, przeciwnie, jest faktem niezależnym od innych faktów. Giovannino, gdybyś
ty w tej chwili, nie daj Boże, umarł, twoje dzieci dostałyby spadek, czy nie?
- Z pewnością tak.
- Doskonale, na razie nie umierasz i twoje dzieci nic nie dziedziczą. Spuścizna jednak
istnieje. I gdybyś ty, mimo wszystko, w tej chwili umarł, dzieci, jak sam przyznałeś,
otrzymałyby spadek.
- No właśnie - powiedziała Pasionaria.
- Mama ma rację - dodał Albertino, który w międzyczasie został przyjęty w skład
delegacji.
- Twoja matka się myli! - zaprotestowałem.
- Spadek jest to własność, którą człowiek umierając pozostawia swoim dzieciom czy
innym krewnym. Ale dopóki żyje, nie ma mowy o spadku, bo ktoś może mieć dzisiaj choćby i
dziesięć milionów, a potem, kiedy umrze, może nie zostać po nim ani grosz. Iluż to ludzi,
bogatych jeszcze w wieku osiemdziesięciu lat, umarło bez grosza mając lat osiemdziesiąt
trzy?
Jakże więc możecie się dopominać o”zaliczkę na spadek”, jeżeli nikt na świecie nie
może mieć pewności, czy w chwili przeniesienia się na tamten świat będę miał co zostawić
wam, czy też nie?
Pasionaria nie wydawała się przekonana.
- Ale powiedziałeś przecież, że gdybyś teraz umarł, to byś nam zostawił wszystko, co
masz. Więc ten spadek jest.
- Byłby, gdybym zaraz umarł. Ale ja nie mam najmniejszego zamiaru umierać w tej
chwili dla waszej przyjemności! Umrę, kiedy Bóg zechce. A dopóki żyję, żaden spadek nie
istnieje. Istnieje tylko mój majątek. Czyli to wszystko, co dziś posiadam, a czego jutro mogę
już nie posiadać.
Delegacja odeszła, ale po chwili pojawiła się znowu.
- Mówią, że może być zaliczka na majątek - wyjaśniła Pasionaria.
Margherita popatrzyła na nią z aprobatą.
- Widzisz, Giovannino, jacy oni kochani? Od razu zrozumieli sedno rzeczy.
- Nie zrozumieli nic a nic! - wrzasnąłem tak, że druga delegacja momentalnie
zniknęła. - Zaliczka to coś, co się wypłaca dziś na poczet należności, którą ma się wypłacić
jutro. Jeżeli ktoś ma wykonać albo już wykonuje jakąś pracę dla mnie, może poprosić mnie o
zaliczkę na wynagrodzenie, które mu się będzie należało. Ale nie może żądać zaliczki na coś,
czego nie jestem mu winien. Mój majątek należy do mnie!
- Tak, ale czyż nie masz go pozostawić swoim dzieciom? Czyż nie jest to więc
należność, którą im jesteś winien? A skoro tak, to czemuż nie mogą cię poprosić o zaliczkę?
- Otóż to! - ryknąłem. - Znowu wracamy do tego cholernego spadku!
- O spadku nie ma mowy - zaprotestowała Pasionaria. - To zrozumieliśmy wszyscy:
spadek dziś nie istnieje, bo dopiero jak ktoś umrze, to wiadomo, czy coś po nim zostało, czy
nie. Ale majątek istnieje.
A jeżeli istnieje można dostać na niego zaliczkę.
Walnąłem pięścią w stół.
- Nie i jeszcze raz nie! - wrzasnąłem. - Dając wam zaliczkę na to, co teraz posiadam,
uznałbym tym samym, że wszystko to jest wasze, i byłbym moralnie zobowiązany do
zachowania tego w całości do końca moich dni. A tymczasem ja nic wam nie jestem winien i
moim majątkiem rozporządzam, jak mi się podoba. Nie mam żadnego obowiązku zostawiać
wam cokolwiek w spadku. A nawet przeciwnie, moim obowiązkiem byłoby nic wam nie
zostawić, bo ja moim rodzicom jestem najbardziej wdzięczny za dwie rzeczy: jedną, że mnie
wydali na świat, i drugą, że dali mi możność zarabiania na życie od chłopięcych lat.
Wypiszcie to sobie na ścianach waszego pokoju, na wszystkich książkach, wyryjcie
sobie mocno w mózgu tych sześć słówek, które stanowią dewizę życiową ludzi godnych tej
nazwy:”Kto nie pracuje, ten nie je”.
Pasionaria spojrzała na Albertina, potem na mnie i powiedziała:
- Dobrze. Od jutra będziemy pomocnikami murarskimi.
Z pewnymi ludźmi na nic się nie zda upierać.
Lepiej machnąć ręką.
- Świetnie! - zaśmiałem się drwiąco. - W tym stanie rzeczy nic wam innego nie
pozostaje, tylko poprosić o zaliczkę waszego majstra. Ja nie daję zaliczek tym, którym nic nie
jestem winien. Pieniądze, które zarabiam, daję temu, kto dla mnie pracuje, albo kogo spotkało
nieszczęście, albo nie może dostać pracy.
Odeszli, nie odważywszy się nawet na mnie spojrzeć.
- To są wrażliwe dzieci - powiedziała z wyrzutem
Margherita. - Byłeś dla nich zbyt drastyczny.
Popatrzyłem na nią zdumiony.
- Margherito, wczoraj słyszałem, jak użyłaś słowa
„implikacja”, teraz znów powiedziałaś”drastyczny”.
Nie wystarczają ci już zwyczajne słowa dla wyrażania twoich myśli? Czyżbyś i ty już
wkroczyła na zawiłe ścieżki intelektualizmu?
- Nie - odpowiedziała spokojnie. - Po prostu lubię czasem przystanąć na chwilkę i
zerwać jakiś egzotyczny kwiat z rabaty słownictwa, aby starą myśl przyozdobić świeżym
kwiatem.
- Doskonale, Margherito. Wiedz jednak, że wobec dzieci trzeba być czasem twardym i
energicznym.
Trzeba przywoływać do zimnej rzeczywistości życia.
- Upokorzyłeś je. A to niedobrze.
Weszła Pasionaria.
- Jesteśmy dwaj bezrobotni pomocnicy murarscy
- powiedziała mi. - Gdyby pan mógł nam dopomóc...
Nie mogłem odmówić; dopomogłem im i sporo mnie to kosztowało, bo potrzebowali
mnóstwo najrozmaitszych rzeczy.
Ale zasada była ocalona.
Pokolenie Mucjusza Scewoli
Zastałem Margheritę bezsilnie półleżącą w fotelu i cierpiącą w milczeniu.
- Margherito, co się dzieje? - zapytałem.
Popatrzyła na mnie oczyma omroczonymi smutkiem.
- Nie zajmujcie się mną - westchnęła. - Zostawcie mnie samą z moim bólem.
- Jaki to rodzaj bólu? - dopytywałem się. - Rozproszony czy zlokalizowany?
- Rozproszony w zlokalizowanym ciele - odpowiedziała z rozpaczą. - A raczej
zlokalizowany w ciele rozproszonym.
- Margherito, zachowaj swoje paradoksy na inną okazję.
Uśmiechnęła się melancholijnie.
- To nie paradoks, Giovannino. Doszłam do takiego stadium cierpienia, że wydaje mi
się, jakby ból zmiażdżył całe moje jestestwo, rozbijając je w proch, który bez śladu rozprasza.
Nie jestem już istotą zlokalizowaną, lecz istotą rozproszoną.
Pierwszy raz zdarzyło się, żeby Margherita czuła się rozproszona, i bardzo mnie to
zaniepokoiło.
- Margherito, aby na nowo scalić twoje jestestwo, trzeba koniecznie wykryć przyczynę
tej dezintegracji.
Czy źródłem twojego cierpienia jest ból fizyczny, który dałby się umiejscowić w
jakimś punkcie materialnej części twojej istoty, tej, która pozostała w całości?
- Nic ze mnie nie pozostało w całości! - wykrzyknęła z rozpaczą. - Po rozbiciu mojej
jedności duchowej moja jedność fizyczna jest nonsensem. Jestem jak jabłko pozbawione
miąższu i zredukowane do samej tylko skórki. Jestem już tylko zewnętrzną powłoką samej
siebie.
- Margherito, twoja zewnętrzna powłoka ma konsystencję materialną, którą trzeba
brać pod uwagę w usiłowaniu reintegracji twego jestestwa. Spróbujmy zbadać każdą cząstkę
powłoki, aby znaleźć tę, która jest chora.
Potrząsnęła głową.
- Jeżeli chory umarł, po cóż chcesz uzdrawiać jego cień?
- Margherito - nalegałem - ja nie o cień się troszczę i nie cień chcę uleczyć. Chcę
uleczyć ciało!
Żywe ciało, które siedzi w tym oto fotelu i które na razie posiada jedność fizyczną w
stanie nienaruszonym.
- Posiada także chory ząb! - dodała Pasionaria.
Margherita spojrzała na nią z pogardą.
- Uszanuj przynajmniej szczątki swojej matki!
- wykrzyknęła.
- Masz chory ząb - powtórzyła Pasionaria.
- Nieprawda! - zaprotestował Albertino, który skłaniał się raczej ku romantycznej
tezie duchowego rozproszenia.
- Właśnie, że prawda! - zawołała Pasionaria. Wiem, bo widzę, że wciąż dotyka
policzka i co chwila wciąga powietrze.
Albertino spojrzał na Margheritę podejrzliwie.
- To prawda, mamo? - zapytał.
- Nie słuchaj jej - odparła Margherita. - To oszczerczyni.
- No, jak ja jestem oszczerczyni, to napij się zimnej wody - rzekła Pasionaria.
Zerknąłem na Albertina. Zniknął i wrócił po chwili ze szklanką pełną wody.
- Pij, Margherito - powiedziałem rozkazująco, przybliżając szklankę do
warg”rozproszonej”.
Spojrzała na mnie.
- Więc nie wierzysz mi! - wykrzyknęła z goryczą.
- Pij! - powtórzyłem.
Łyknęła wody, odepchnęła od siebie szklankę i zaczęła jęczeć przykładając dłoń do
policzka.
Błysk triumfu pojawił się w oczach Pasionarii.
Albertino zbliżył się do Margherity.
- Prędko - powiedział. - Samochód jest jeszcze na podwórzu. Włóż płaszcz i tatuś
zawiezie cię do dentysty.
- Nie teraz. Jutro - broniła się Margherita.
- Musisz jechać zaraz - perswadował jej Albertino.
- Kiedy któreś z nas ma chory ząb - dodała
Pasionaria - zaraz każesz nam iść do dentysty. Teraz ty też musisz pójść.
Margherita jęknęła.
- To nic takiego - uspokajał ją Albertino. - Mają takie maszyny do usypiania zęba i nie
czuje się wcale bólu.
Margherita zajęczała jeszcze głośniej.
Tyle ceregieli ze zwykłym pójściem do dentysty rzekła surowo Pasionaria. - Ja już
byłam ze trzydzieści tysięcy razy i nigdy nawet nie pisnęłam!
- Wy tego nie możecie zrozumieć! - zawołała
Margherita. - Wy jesteście z innego pokolenia! Zastaliście wszystko gotowe:
penicylinę, bezbolesnych dentystów, telefon, windę, samochód, radio, odkurzacz, elektryczną
lodówkę...
- Co ma do tego lodówka! - przerwała Pasionaria.
- Dla was wszystko to jest naturalne! - krzyknęła
Margherita. - Ale my należymy do innej generacji, do innych czasów, kiedy wszystko
było trudne i bolesne.
I tak jak z nieufnością wchodzimy do windy, bo dla nas winda jest jeszcze nowością,
czymś dziwacznym, tak samo też boimy się dentysty, bo za naszych młodych lat znaliśmy
gabinet dentystyczny jako izbę tortur...
- Ale już nie jesteś za swoich młodych lat, a ząb cię boli teraz - oświadczyła
kategorycznie Pasionaria
- i musisz zaraz pojechać do dentysty i nic cię nie będzie bolało.
- Będzie bolało! - jęknęła Margherita.
- Nie będzie! - stwierdził Albertino, który tymczasem przyniósł z góry płaszcz
Margherity. - No, pospiesz się, za godzinę będzie już wszystko dobrze.
Margherita jęknęła.
- Taka stara, a boi się dentysty - zachichotała wzgardliwie Pasionaria.
- Nie jestem stara i nie boję się! - zaprotestowała urażona Margherita. - Mam po
prostu kompleks poprzedniego pokolenia. Wasze dzieci będą się śmiały z was, bo będziecie
się bali wsiąść do rakiety atomowej i lecieć na Księżyc!
- Ale na razie to my się śmiejemy - mruknęła
Pasionaria.
Włączyłem się ostrożnie.
- Margherito - powiedziałem cicho - to z tym
„kompleksem poprzedniego pokolenia” jest słuszne;
jednakże twoje dzieci należą do pokolenia następnego, a obowiązkiem rodziców jest
dawać im zawsze dobry przykład, nawet jeżeli wymaga to ciężkiej ofiary.
Margherita wstała.
- Dobrze więc - oświadczyła dumnie - idę natychmiast do dentysty. I idę tam z
uśmiechem!
Uśmiechnęła się rzeczywiście, nałożyła płaszcz i zdecydowanie ruszyła ku drzwiom.
Siedząc już w samochodzie, odwróciła się do dzieci, które asystowały przy odjeździe.
- I pójdę nie do dentysty, co ma bezbolesne maszyny - oznajmiła. - Pójdę do takiego
starej daty, który sprawiał nam tyle cierpienia w dzieciństwie.
Czułabym, że zdradzam moją młodość, gdybym wyrzekła się tego cierpienia. Nasze
pokolenie odnosi się nieufnie do windy i samolotu, ale nie boi się bólu!
Taka duma brzmiała w tym przemówieniu, że
Albertino i Pasionaria aż pobledli i milczeli onieśmieleni.
- Żegnaj, znieczuleniowe pokolenie! - wykrzyknęła jeszcze Margherita z ironią,
podczas gdy włączałem bieg. - Pokolenie Mucjusza Scewoli pozdrawia cię!
- Pokolenie Mucjusza Scewoli? - zapytałem wrzucając drugi bieg. - Czemu właściwie
tak się postarzasz, Margherito?
- Pokolenie Mucjusza Scewoli w sensie pokolenia ludzi, którzy umieją patrzeć bez
drgnienia i suchymi oczyma na skalpel krojący ich żywe ciało; ludzi, którzy mają zbyt wiele
szacunku dla własnej osobowości, żeby dobrowolnie rezygnować z jakiejś jej cząstki, nawet z
cierpienia ciała ranionego nożem chirurga!
Wkrótce byliśmy w mieście. Pokolenie Mucjusza
Scewoli zaparkowało wóz, zakupiło w aptece pełny asortyment proszków i pigułek od
bólu zębów i poszło do kina.
- Wróciliśmy późno.
- Już po wszystkim? - spytali Pasionaria i Albertino, kiedy Margherita poszła na górę
do sypialni.
- Po wszystkim - odpowiedziałem. - Sprawa była długa i bardzo bolesna. Musieli
krajać dziąsło i skrobać kość.
- Jak się zachowała? - dopytywał się Albertino.
- Wspaniale - zapewniłem go. - Ani jednego jęku.
Odmówiła anestezji.
Pasionaria popatrzyła zaniepokojona.
- Kto to Anestezja?
- To jest takie coś, żeby nie odczuwać bólu, kiedy się trzeba poddać operacji.
Na obojgu zrobiło to silne wrażenie.
- I ty widziałeś, jak ją krajali?
- Oczywiście.
- I tak bez wrażenia?
Choć teraz wydawało mi się, że w moim żołądku miota się rozwścieczona pantera,
gdyż przed pójściem do kina kupiłem dwie torebki pieczonych kasztanów i zjadłem je od
pierwszego do ostatniego, zdobyłem się na tyle hartu, żeby się roześmiać.
Pokolenie Mucjusza Scewoli tego wieczora nic nie jadło, męska połowa z powodu
piekielnego bólu brzucha, żeńska - z powodu okropnego bólu zęba.
Za to miało tę satysfakcję, że mogło z wysokości swojej dumnej głodówki oglądać
absolutną klęskę moralną pokolenia znieczuleniowców.
Hamlet
Z/najomość z Hamletem zawarłem u Hamleta i Hamlet mi go podarował. Na pierwszy
rzut oka wygląda to zawile, naprawdę jednak jest zupełnie proste, gdyż Hamlet jest psem,
którego mi podarował pan Hamlet, właściciel trattorii”U Hamleta”. Ściśle biorąc, wtedy kiedy
go dostałem, nie nazywał się jeszcze Hamlet, nie miał w ogóle ani imienia, ani życiowych
planów. Był po prostu kłębuszkiem czegoś czarnego i miękkiego o nie sprecyzowanym
kształcie.
- Co to? - zapytałem.
- Powiniem z tego być pies - odpowiedział Hamlet.
- Jakiej rasy?
- Trudno powiedzieć. Jest taki jak jego matka:
wielorasowy. Istna mozaika.
Podniosłem czarny kłębuszek z ziemi, żeby mu się przyjrzeć z bliska, polizał mi
koniec nosa. Zrobił to grzecznie, z dużym poczuciem umiaru i to mnie ujęło. Postawiłem go z
powrotem na ziemi, a on, poprosiwszy Hamleta, żeby go przeniósł przez schodek, porzucił
strefę stolików pod gołym niebem i powędrował do wnętrza trattorii.
- Jak się toto wabi? - spytałem.
- Przybył bez dokumentów. Nie wiemy.
Zabrałem się do jedzenia i przyszła mi chęć na jakąś zieleninę. Zawołałem głośno: -
Hamlet! - i natychmiast psiątko ukazało się w progu, popatrzyło na mnie i cichutko
zapiszczało. Widząc, że nie zwracam na niego uwagi, malec zawrócił do wnętrza, a ja raz
jeszcze zawołałem Hamleta. I znowu na wezwanie przyturlał się czarny kłębuszek i spojrzał
na mnie piszcząc.
Potem pojawił się Hamlet, zamówiłem jarzynkę i oznajmiłem mu:
- Już wiem, jak się ten piesek nazywa.
I odwracając się ku drzwiom, zawołałem: - Hamlet!
Po raz trzeci czarny kłębuszek przytoczył się do progu, spojrzał na mnie i spróbował
zaszczekać.
- Już trzeci raz zachodzi to samo zjawisko - powiedziałem. - Jasne, piesek wabi się
Hamlet.
- Pan zawsze lubi żartować, doktorze - mruknął niezbyt życzliwie gospodarz.
- Wcale nie zamierzam żartować ani, tym bardziej, zostać doktorem. Po prostu
stwierdzam fakt. Jeżeli panu się nie podoba, kiedy mówię, że pies nazywa się
Hamlet, mogę tego więcej nie mówić. Pies wcale się tak nie nazywa, proszę bardzo.
Jednakże jest to pies, który na wołanie”Hamlet!” reaguje.
Kłębuszek wrócił już tymczasem do środka. Zawołałem głośno: - Hamlet! - i
powtórzyło się to samo.
Ale Hamlet nie był jeszcze przekonany. Kiedy kłębuszek znowu się wycofał,
próbowaliśmy go przywołać najróżniejszymi imionami: Alcybiades, Flik, Bob, Temistokles,
Otello. Nie odpowiadał. Ale zjawił się natychmiast, kiedy zawołałem: Hamlet!
W tym stanie rzeczy uznałem się za uprawnionego do wyciągnięcia wniosku:
- Pies nie nazywa się Hamlet, ale objawia żywe pragnienie, żeby go tak nazywać. Cóż
więc zrobimy?
Czy damy mu tę satysfakcję?
-”U Hamleta” może być tylko jeden Hamlet oświadczył gospodarz. - Nie zamierzam
iść na rękę konkurencji i upoważniać jej do ogłoszenia, że Hamlet zszedł na psy.
Racja, nie należało iść na rękę konkurencji, podsuwając jej złośliwą grę słów
krzywdzącą Hamleta.
Z drugiej jednak strony, skoro szczeniak wyraźnie życzył sobie, by tak go wołano, nie
byłoby ładnie zlekceważyć jego życzenie, trzeba pomagać młodym, którzy usiłują zdobyć
imię, nie zaś stwarzać im przeszkody. Znalazłem rozwiązanie kompromisowe i
powiedziałem:
- Nazwiemy go Hamlet i zabiorę go do siebie na wieś.
- No dobrze - zgodził się gospodarz. - Skoro tak, to niech tam się nazywa Hamlet.
Powiedział to trochę za głośno i już czarny kłębuszek zjawił się na progu. Hamlet ujął
go za kark, otworzył drzwiczki mego wozu zaparkowanego tuż obok stolika i umieścił
szczeniaka na tylnym siedzeniu.
- Szczęśliwej podróży - mruknął zamykając drzwiczki.
Psiak zaczął żałośnie skomleć i na próg wyjrzała jego matka, spoglądając niespokojnie
na wóz i na syna.
- Daj sobie z nim spokój, Ketty - przemówił do niej Hamlet. - On przeszedł do
skrajnej prawicy, do obszarników.
Suczka wydawała się najzupełniej zadowolona z nowej linii politycznej obranej przez
syna i odeszła wywijając wesoło ogonem.
Pierwszej nocy Hamlet zachował się jak najgorzej; długo skarżył się i użalał, nie
życzył sobie, żeby go zostawiano samego. Potem ucichł, ale rano wychodząc z sypialni
natknąłem się za drzwiami na coś, co absolutnie nie powinno było się tam znajdować. Nie
powinno chociażby z tego względu, że jak sam widziałem, Hamlet nie potrafił bez pomocy
pokonać schodka dzielącego chodnik od podłogi rodzinnej trattorii. Jakże więc mógł w ciągu
nocy dać radę całym dwóm kondygnacjom schodów, najpierw do góry, a potem z powrotem
na dół? I dlaczego, skoro już złożył przed moimi drzwiami ten niedwuznaczny protest, nie
pozostał na piętrze?
Długo nad tym rozmyślałem, czyszcząc podeszwę pantofla, którym wdepnąłem w ów
znak protestu, ale nie znalazłem odpowiedzi. Zszedłszy na dół, surowo zgromiłem Hamleta,
który leżał sobie grzecznie w wyznaczonym mu kąciku u stóp schodów. A ponieważ udawał,
że śpi, wziąłem go za kark i uniosłem w górę, chcąc mu popatrzeć w oczy w taki sposób, by z
samego błysku moich źrenic zrozumiał, jakim haniebnym splamił się uczynkiem.
A on serdecznie polizał mi nos.
Wybaczyłem mu nierozsądny nocny postępek i wypuściłem do ogródka, przykazując,
żeby pilnował domu przez ten czas, kiedy będę robił przygotowania do wyjazdu na wieś. W
szczególności zleciłem mu opiekę nad wozem.
Kiedy zszedłem z powrotem na dół, Hamlet przyturlał się na moje spotkanie z
niebywałą nowiną: był cały niebieski. Dotknąłem go palcem. Nie było wątpliwości -
Mobiloil. Poprzedniego wieczora dałem wóz do nasmarowania i Hamlet bardzo sumiennie
skontrolował wykonanie roboty. Do rozpuszczania smarów nie ma nic lepszego niż benzyna.
Wziąłem
Hamleta, posadziłem na jakiejś pace i wyczyściłem.
Po chwili zaczął się wściekle miotać, usiłując się drapać; więc, aby go osuszyć z
benzyny i złagodzić podrażnienie, zrobiłem mu masaż z talku. Potem z kolei oczyściłem z
talku odkurzaczem. W czasie trwania tych zabiegów Hamlet wykazał nie byle jaki charakter,
nie drgnął i nie wydał głosu. Na zakończenie polizał mnie w nos: był to pocałunek woniejący
Mobiloilem.
- Hamlecie - przemówiłem. - Postęp techniczny urzeka cię, podobnie jak wszystkie
proste dusze. Nie daj mu się omamić, bo gotów byłbyś pomylić go z kulturą i wykoleić się.
Nawet jeśli ludzie nie potrafią wytrwać w człowieczeństwie, ty staraj się nie zatracić swojej
psiej natury.
Ruszyliśmy w drogę i Hamlet zachowywał się wzorowo, szczekając tylko wtedy,
kiedy używałem klaksonu; a to jest naprawdę minimum tego, co może robić pies jadący po
raz pierwszy w życiu samochodem.
W pewnej chwili zauważyłem, że chce mu się pić, zatrąbiłem klaksonem, a on
wprawdzie zaszczekał jak należało, ale jakoś bezdźwięcznie. W gardle mu widać zaschło.
Zatrzymaliśmy się przy pierwszej napotkanej po drodze kawiarni; było gorąco i ja także
miałem pragnienie. Usiedliśmy przy stoliku i obaj zwilżyliśmy sobie gardła.
Potem Hamlet objawił chęć na mały spacer i puściłem go. Ale on, który pierwszy raz
podróżował, nie znał jeszcze wszystkich niebezpieczeństw czyhających na ulicy.
Usłyszałem jego rozpaczliwe wołanie i wybiegłem z kawiarni. O dwa kroki stamtąd
robotnicy pokrywali jezdnię asfaltem i Hamlet, nie mający pojęcia o znakach drogowych,
zaczął hasać po świeżutkim asfalcie i przykleił się do niego jak mucha do lepu. Robotnicy
byli bardzo mili i jak najdelikatniej oderwali kłębuszek od lepkiego podłoża.
- Radzę panu oddać go do prania na sucho - powiedział ten, który mi wręczył
Hamleta.
- Ja bym go dała ostrzyc - radziła natomiast właścicielka kawiarni.
Głupota. Jeśli ostrzyżecie kłębuszek jedwabiu, cóż wam zostanie? Nie chciałem
ponawiać próby z benzyną, wyczyściłem Hamleta czystą, ciepłą oliwą i watą. W Piacenzie
kupiłem torebkę proszku do przyrządzania pienistej kąpieli (usuwa każdą najmniejszą
odrobinę tłuszczu, nie drażniąc skóry, masując ją natomiast łagodnie dzięki ruchowi
banieczek) i po przyjeździe do domu odświeżyłem Hamleta, że był jak nowy.
Przez cały czas trwania tej drugiej przygody Hamlet zachowywał się, jak przystało
mężczyźnie, i mogłem go pochwalić bez zastrzeżeń. Kiedy go już osuszyłem elektryczną
suszarką, pokazałem mu cały dom. Wydawał się zadowolony i po dokonaniu obchodu dał
temu zadowoleniu wyraz merdając ogonkiem. I wtedy to odkryłem, że Hamlet ma źle
wyważoną tylną część podwozia.
Rzecz ma się tak: po co natura obdarzyła psy ogonami? Po to, aby nimi machały. I
psy, posłuszne naturze, machają ogonami. Jest to więc”naturalny”
bieg rzeczy. Nie jest natomiast naturalne, jeśli to machanie wytrąca z równowagi
użytkownika ogona.
Jeżeli traci on przy tej czynności równowagę, bądź jako całość, bądź w części,
świadczy to o jakimś defekcie montażu. Albo o tym, że pies zaopatrzony został w ogon
nieodpowiedni dla jego wymiarów i kształtu.
Tak więc Hamlet zaczął machać ogonem i podczas gdy przednia część podwozia
pozostawała na podłodze nieruchoma, część tylna, pociągana ruchem ogona, ślizgała się to w
prawo, to w lewo.
- Ten pies ma ogon za ciężki na jego siły - zauważył majster murarski, który wracając
z kuchni przystanął, obserwując to dziwne zjawisko. - Trzeba by mu go obciąć, to mu ulży.
- Jestem zadowolony z pańskiej pracy - odpowiedziałem - ale jeżeli jeszcze raz
pozwoli pan sobie na podobne bluźnierstwo, będziemy musieli się rozstać.
- Nie chciałem pana obrazić - tłumaczył się murarz. - Prawie wszystkim psom obcina
się ogony...
- Ale nie Hamletowi! - krzyknąłem. - On nie jest zwykłym psem, jest samą myślą w
ruchu! Zresztą znajdziemy jakiś sposób zakotwiczenia go.
Hamlet objawił chęć na małą przechadzkę dokoła domu i pozwoliłem mu. Ale już po
chwili usłyszałem, że wzywa mnie rozpaczliwie. Emalie syntetyczne są, trzeba to sobie
powiedzieć, szatańskim wynalazkiem, a właśnie dopiero co lakiernik skończył malować dolną
część ściany garażu. Hamlet, wykonując zapewne manewr”tylnego biegu”, przylepił się do
ściany całą długością ogona, w pozycji poziomej. Na mój widok spróbował pomachać
ogonem, ponieważ jednak tenże był unieruchomiony, psiaczek zaczął się miotać sam i oto
stałem się świadkiem niecodziennego zjawiska: ogona, który wymachuje psem.
Odłupałem dłutem kawałek tynku, do którego ogon był przyklejony. Zwiększenie
ciężaru masy ogonowej do reszty zniweczyło równowagę tylnej części
Hamleta, co go w widoczny sposób rozgoryczyło.
Chcąc go pocieszyć, zaniosłem go do mojej pracowni i pokazałem mu dużą fotografię
całej rodziny.
- To jestem ja - objaśniałem, usadowiwszy go naprzeciw zdjęcia. - To jest pani
Margherita, to
Albertino, a to Pasionaria. Wszyscy są mili i będzie ci z nami dobrze.
Hamlet sumiennie oblizał całą rodzinę i kiedy postawiłem go na ziemi, odszedł
wyraźnie podniesiony na duchu. Ale przed wyjściem z pokoju znalazł sobie na podłodze
kawałek sznurka i chwycił go w zęby dla zabawy. Niestety był to sznur od mojej stojącej
lampy i Hamlet, przeciąwszy ząbkami jeden z drutów kabla, doznał niemiłego szoku. Tym
razem popłakał się na dobre.
- Przecież cię ostrzegałem, Hamlecie, nie ufaj postępowi technicznemu, z całych sił
trzymaj się natury! - upomniałem go.
Spora miseczka mleka przywróciła mu wiarę w życie. Zgodził się spać w garażu pod
warunkiem, że światło będzie się paliło. Zgodziłem się. Bo i ja, w gruncie rzeczy, choć o tyle
starszy od Hamleta, boję się ciemności. Jeszcze bardziej, niż kiedy byłem mały.
Dobranoc, Hamlecie.
Drwa to historia, której początki gubią się w pomroce dziejów. A raczej, mówiąc
ściśle, w dusznym upale pewnego lipcowego popołudnia.
Od godziny już sunąłem wrzącym asfaltem emiliańskiej drogi, kiedy zauważyłem, że
strzałka manometru oleju zmieniła swoje zwykłe położenie na skrajnej prawicy, przybierając
pozycję raczej lewego centrum. Zatrzymałem wóz, wysiadłem, podniosłem maskę i
sprawdziłem poziom oleju. Był zdecydowanie poniżej minimum; całe szczęście, że w
bagażniku miałem zapasową blaszankę oleju. Przeszedłem na tył wozu, otworzyłem bagażnik
i ujrzałem przed sobą zwarty blok drewna opałowego. Mocne, suche polana, popiłowane i
porąbane w sam raz do pieca.
Było lipcowe popołudnie, słońce przypiekało, a ja stałem na wrzącym asfalcie
emiliańskiej drogi. Skąd się wzięły te przeklęte drwa w bagażniku mojego wozu? Jaki wariat
spłatał mi takiego diabelskiego figla?
Nie był to najodpowiedniejszy moment do rozwiązywania zagadek; musiałem przede
wszystkim wydostać olej. Z wielką ostrożnością zacząłem rozbierać zwartą ścianę drewna,
usiłując wytropić miejsce, w którym mogła się znajdować blaszanka, i wydobyć ją bez
konieczności usuwania całego zapasu drewek.
Rzeczywiście nie musiałem go usuwać, gdyż w pewnej chwili sam mi się zwalił na
nogi. Odzyskawszy w ten sposób blaszankę i podniósłszy poziom oleju w motorze, zmuszony
byłem z kolei pomyśleć, co mam począć z tym całym drewnem. Nie mogłem zostawić go po
prostu na skraju drogi. Jakiekolwiek było jego pochodzenie, było to bądź co bądź uczciwe
drewno opałowe. A poza tym, jakże to wszczynać dochodzenie, jeżeli się przedtem
wyeliminuje dowód rzeczowy?
Pozbierałem polana i powrzucałem byle jak do bagażnika, po czym musiałem je na
nowo wyciągać, wszystkie co do jednego, i ułożyć z powrotem porządnie i ciasno, usiłując
zrekonstruować zwarty blok, taki jak tam zastałem. Mimo że dołożyłem wszelkich starań,
blaszanka z olejem i trzy polana nie chciały się zmieścić i musiałem im udzielić gościny
wewnątrz wozu.
Po przyjeździe do Mediolanu czekało tam na mnie tyle najrozmaitszych kłopotów, że
sprawa drew zupełnie wyszła mi z pamięci. Przypomniałem sobie o niej dopiero w trzy dni
potem, wracając. Istotnie, mniej więcej w połowie drogi zatrzymałem wóz, bo przy każdym
najlżejszym wstrząsie coś okropnie grzechotało gdzieś w tyle. Wysiadłem, otworzyłem
bagażnik i stwierdziłem, że grzechot powodowała blaszanka z olejem, nie umocowana i
obijająca się po pustym bagażniku. Wtedy przypomniałem sobie o drwach.
Drwa zniknęły. Nie było ani cienia drewna ani w bagażniku, ani wewnątrz wozu.
Upał był wręcz przytłaczający, a ja strasznie zmęczony i senny. Toteż przyjąłem
hipotezę w danych warunkach najwygodniejszą: musiał to być po prostu sen, wspomnienie
idiotycznego snu wplątało się pomiędzy wspomnienia faktów rzeczywistych. No i
zapomniałem o tych drwach.
Upłynęło sporo czasu, aż tu pewnego wieczora, kiedy już dojeżdżałem do Mediolanu,
nawaliła mi dętka. Musiałem stanąć, żeby zmienić koło. Wysiadłem, otworzyłem bagażnik i
wsunąłem rękę po lewarek i śrubokręt, ale ręka nie posunęła się daleko, gdyż bagażnik był
pełniuteńki drewna opałowego. Tym razem to już nie był sen: była to twarda, namacalna
rzeczywistość, a równie twardą i namacalną rzeczywistością był fakt, że lewarek i śrubokręt
znajdowały się pod owym blokiem drew.
Nauczony
doświadczeniem,
tym
razem
nie
utrudniałem
sobie
zadania:
systematycznie, jedno po drugim, wyjąłem czyściuteńkie polana i nie rzucałem ich na szosę,
tylko od razu układałem porządnie wewnątrz wozu i kiedy w końcu znalazłem narzędzia
potrzebne mi do zmiany koła, bez dalszych przygód dojechałem do celu podróży.
Przybywszy do domu, wprowadziłem wóz do garażu i poszedłem spać. Nazajutrz
rano, kiedy zajrzałem do garażu z zamiarem wszczęcia dochodzenia w sprawie tajemniczych
drew, stwierdziłem, że drwa zniknęły bez śladu.
Z piwnicy dochodziły jakieś dziwne hałasy; skradając się, ostrożnie zszedłem po
schodach i przychwyciłem Giuseppinę na gorącym uczynku. Układała w równiutki stos
polana opałowego drzewa!
- Skąd pani wzięła te drwa? - zapytałem.
Zaczerwieniła się i zaczęła bąkać jakieś słowa usprawiedliwienia. Giuseppina, która
przez trzy dni w tygodniu zajmuje się moim domem w Mediolanie, jest osobą poważną i
bardzo małomówną. Tego rodzaju osoby nie umieją kłamać, toteż bez trudu doszedłem
prawdy.
- Skąd pani wzięła te drwa? - powtórzyłem spiżowym głosem.
- Znalazłam je w pana samochodzie - wyznała.
- I któż to wpakował te drwa do mego samochodu? - prowadziłem dalej śledztwo.
Nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami i rozłożyła bezradnie ręce. Rozejrzałem się
dokoła - moje oczy przywykły już do panującego w piwnicy półmroku - i nagle dokonałem
zdumiewającego odkrycia: ta kobieta układała polana, jedno na drugim, wcale nie pod ścianą!
To, co w pierwszej chwili wydało mi się murem, było w rzeczywistości zwartą ścianą
utworzoną z polan opałowego drewna. Ścianą wysoką aż do sufitu i grubą, tak na oko, na
jakieś dwa metry.
- A tamte wszystkie drwa skąd pani wzięła? - ryknąłem przejęty grozą.
- Zawsze je brałam z bagażnika. Tylko tym razem były gdzie indziej.
Poszedłem bez słowa na górę. Poruszyłem tę sprawę dwa dni później, po powrocie”do
bazy”.
- Margherito - powiedziałem - chciałbym wiedzieć, co to za kombinacja z tymi
drwami, które podróżują potajemnie moim wozem?
- Ach! - wykrzyknęła. - A więc Giuseppina dała się przyłapać!
- Nie, Margherito. Sam to spostrzegłem, nawet dwa razy.
Wzruszyła ramionami.
- Kombinacja całkiem prosta: na przyszłą zimę, zamiast wydawać pieniądze na złe,
mokre drewno, będziesz mógł się grzać przy ogniu z dobrego, suchego drewna, które nic cię
nie będzie kosztowało, bo jest twoje własne. Jeżeli nie chciałeś go zużytkować, to nie trzeba
było przeznaczać tyle drzew na ścięcie.
- Margherito, czyż nie było ustalone, że w odpowiednim czasie poślę drwa do
Mediolanu ciężarówką?
- No więc co? Czy drwa nie dotarły do Mediolanu, nawet bez ciężarówki?
Giovannino, sprawy gospodarcze naszego domu zostaw mnie.
Uznałem, że nie warto wszczynać skomplikowanych dyskusji.
- Margherito - uciąłem krótko. - Drwa nielegalnie i potajemnie przyjechały do
Mediolanu. Stało się, trudno. Ale to się nie może powtarzać. Od tej chwili koniec zabawy.
Skłoniła głowę.
- Giovannino, każde twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
Cztery dni cotygodniowego”urlopu dla rolników”
dobiegły końca i przyszła chwila powrotu do Mediolanu. Zanim wsiadłem do
samochodu, dokonałem inspekcji bagażnika i oczywiście stwierdziłem, że jakaś zbrodnicza
ręka znowu załadowała go drwami.
Zamknąłem bagażnik i zawołałem Margheritę.
- Powiedz mechanikowi, żeby sprawdził filtr powietrzny - poprosiłem ją, kiedy
nadeszła. - Zapłon źle działa, wezmę dziś tamten wóz.
Wsiadłem do czerwonego samochodu i ruszyłem w drogę. Margherita patrzyła za
mną, nieruchoma jak posąg. Zwyciężyłem ją moją szatańską przebiegłością i ostatnie
spojrzenie, jakim mnie żegnała, było pełne nienawiści.
Tym razem przejażdżka zapowiadała się jako jedna z najweselszych w moim życiu.
Na peryferiach Mediolanu natknąłem się na lotny patrol straży celnej.
- Ma pan coś do oclenia? - zapytał mnie jeden ze strażników.
Ze śmiechem rozłożyłem ręce, potem wysiadłem i otworzyłem pokrywę obszernego
bagażnika.
Był pełen drewna. Pełniuteńki.
- No, no, samochód na napędzie drzewnym!
- zachichotał strażnik, zwracając się do swego kolegi.
- Nie wiedziałem, że są i takie - odpowiedział tamten. - Na węgiel drzewny, to
wiedziałem, ale na drewno?
Obaj przyglądali się drwiąco mojej żałośnie zdumionej twarzy.
- Czy nie wiadomo panu, że wywóz drewna podlega opłacie?
- Nie - odpowiedziałem.
- Więc ma pan doskonałą sposobność, aby się dowiedzieć.
Rozłożyłem ręce.
- Cóż robić. Niech mi panowie powiedzą, ile trzeba zapłacić, a ja zapłacę.
- To nie jest takie proste - wyjaśnił drugi strażnik.
- Bo opłata jest zależna od wagi. Ale dosyć tych żartów. Co jest pod drewnem?
- Pod drewnem? - wyjąkałem. - A co miałoby być pod drewnem?
Strażnik pokręcił głową.
- No właśnie. Pan podróżuje takim eleganckim wozem z ładunkiem drewna
opałowego w bagażniku.
Przyzna pan, że to dosyć dziwne.
Miałem ochotę odpowiedzieć, że gdyby znał Margheritę, nie widziałby w tym fakcie
nic a nic dziwnego. Ale ograniczyłem się do stwierdzenia:
- Można zobaczyć.
- Ano, zobaczymy! - wykrzyknął strażnik. - Niech pan zjedzie na prawą stronę i
wyładuje drewno.
Zjechałem na prawą stronę i, polano za polanem, wyrzuciłem cały ładunek. Kiedy
bagażnik był już kompletnie pusty, strażnik zbadał uważnie jego wnętrze. Postukał w dno i w
ścianki, otworzył torbę z narzędziami, odkręcił wieczko blaszanki z olejem, skontrolował
zapasowe koło.
- A teraz? - zapytałem strażnika, kiedy już inspekcja dobiegła końca.
- Teraz niech pan załaduje swoje drwa na powrót i radzę się pospieszyć, inaczej
wlepię panu mandat za bezprawne zajmowanie miejsca publicznej użyteczności. Ale jeszcze
przedtem poda mi pan imię, nazwisko, adres, bo musimy spisać protokół z racji tych drew.
Miałem szczęście, że na ulicach ruch o tej porze był niewielki, toteż liczba osób, które
pospieszyły mi z pomocą moralną przy ponownym ładowaniu drew, nie osiągnęła nawet
setki. Za to wszyscy bez wyjątku widzowie uznali przedstawienie za nader interesujące i
zabawne.
Przez wszystkie dni pobytu w Mediolanie miałem w sobie żywego kota, który kąsał
mnie zaciekle w żołądek, i kiedy wreszcie wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę do
domu, opętany byłem zamysłami nieomal zbrodniczymi. Podróż okazała się zaraz od
początku pechowa: zaledwie znalazłem się na peryferiach Mediolanu, natknąłem się na lotny
patrol straży celnej.
Zajrzeli do wozu, potem zażądali, żeby im pokazać bagażnik. Wysiadłem więc i
podniosłem pokrywę.
- Co to jest? - zapytał podoficer dowodzący patrolem.
A ja cóż mogłem mu odpowiedzieć, zważywszy, że bagażnik był pełen drewna
opałowego?
- To jest drewno opałowe - powiedziałem.
- Skąd pan jedzie?
- Z Mediolanu.
- A dokąd?
Wyjaśniłem, że wracam na wieś, do rodziny.
- Więc pan kupuje w Mediolanie drewno opałowe dla rodziny? Czy tam na wsi brak
drewna?
- Jest go aż za dużo! - wykrzyknąłem. - Tego wcale nie kupowałem, to moje własne
drewno. Z moich drzew.
- Posiada pan lasy w Mediolanie?
- To jest z drzew wyciętych na terenie posiadłości, którą mam na wsi.
Podoficer popatrzył na mnie ogłupiały.
- Jeżeli to drewno pochodzi ze wsi, to dlaczego wraca teraz z Mediolanu? Czy pan
wozi wiejskie drewka do Mediolanu, żeby zwiedziły miasto?
Zacząłem coś bąkać niepewnie i podoficer kazał mi wyładować drewno, aby móc
skontrolować zawartość bagażnika. Wyładowałem wszystko, a potem załadowałem z
powrotem. Podoficer zakomunikował mi, że jest mu przykro, iż naraził mnie na taką
niepotrzebną stratę czasu. Wsiadłem do samochodu i wykonawszy olśniewający manewr,
ruszyłem z powrotem do Mediolanu, podczas gdy strażnicy spoglądali za mną takim
wzrokiem, jak gdybym nagle oszalał.
W domu zastałem jeszcze Giuseppinę.
- Dlaczego pani nie wyjęła drew? - zapytałem.
- Drew?! - wykrzyknęła. - Pani mówiła mi tylko o tamtym drugim samochodzie. O
tym czerwonym nic nie mówiła.
Powiedziałem, że może wyładowywać bez pośpiechu, bo ja w tym tygodniu nie
pojadę do domu.
Zostałem w Mediolanie, a na drugi dzień, koło jedenastej rano, przyjechał Carletto.
- Jeszcze tu jesteś? - zapytał.
- To chyba jasne.
- Nie takie znów jasne. Wczoraj wyjechałeś i mówiłeś, że dziś rano przyjedziesz na
wieś. Wracam właśnie stamtąd, nie zastałem cię. Czy coś się stało?
- Nic wielkiego - odpowiedziałem. - Defekt wozu.
- No, to pół biedy! - wykrzyknął Carletto. - Mogę zostawić wóz tutaj, w twoim
ogródku?
- Zrób, jak chcesz.
Carletto wysiadł, przeszedł na tył wozu i uniósł pokrywę bagażnika.
- Pozdrowienia od twojej żony - powiedział odchodząc. - I pospiesz się, bo samochód
będzie mi potrzebny.
Zawołałem Giuseppinę i poleciłem jej wyładować drwa, które przyjechały do
Mediolanu w bagażniku wozu Carletta.
„Kompleks pomidorów”
Usłyszałem, że Pasionaria coś tam mamrocze:
miała do kogoś albo do czegoś pretensję. No cóż, to jej własne sprawy. Ale po chwili
podniosła głos:
- Chciałabym wiedzieć, po co w tym domu kupuje się wodę mineralną, jeżeli potem
jakiś facet rzuca na nią swoją cholerną gazetę i jak mu zabrać butelkę, to ryczy jak lew!
Podniosłem gazetę i Pasionaria mogła wziąć butelkę, która ją interesowała.
- Przy jedzeniu nie powinno się czytać. To niezdrowo - wyjaśniła, nalewając sobie
wody. - Tatuś zawsze to powtarza.
Nie podobała mi się ta ironia i chciałem powiedzieć Marghericie, żeby zwróciła córce
uwagę, ale miejsce Margherity było puste.
- Gdzie mama? - zapytałem.
- Jest tam - odpowiedział Albertino.
- Dlaczego nie je?
- Ma nową chorobę - wyjaśniła Pasionaria.
Wstałem od stołu, poszedłem poszukać Margherity i znalazłem ją w kąciku radiowym.
Siedziała w fotelu, wpatrując się z natężeniem w coś, co powinno znajdować się w
przeciwległym kącie pokoju. Spojrzałem tam, ale ponieważ nic nie zobaczyłem, spytałem
Margheritę, co się dzieje.
- Mam ten kompleks - odpowiedziała głosem, w którym brzmiała rozpacz.
Wyznałem, że nic nie rozumiem, na co Margherita westchnęła.
- Zrozumiesz, kiedy mnie już nie będzie. Wy, mężczyźni, rozumiecie zawsze dopiero,
kiedy jest za późno.
Sprawa wyglądała poważnie. Spróbowałem dotrzeć do jej sedna.
- Margherito, powiedziałaś mi, że masz”ten”
kompleks. Ale jeżeli nie precyzujesz, o jaki chodzi, to cóż mogę zrozumieć? Jest tyle
różnych kompleksów.
Jaki jest twój?
- Nie wiem - odpowiedziała. - Wiem tylko, że mam ten kompleks. I że okropnie
cierpię.
Usiadłem naprzeciwko niej i zacząłem przemawiać łagodnie i cierpliwie:
- Margherito, ja cię rozumiem. Ale jeżeli nie postarasz się wytłumaczyć mi, jakiego
rodzaju jest twoje zaburzenie psychiczne, jakże możemy próbować cię uleczyć?
- Wcale nie trzeba, żebym została uleczona - odpowiedziała. - Nawet jeżeli umrę, czy
to ważne? Kimże ja jestem? Co sobą reprezentuję? Kto kiedykolwiek zauważył, że żyję? I kto
zauważyłby, że umarłam?
Zaśmiała się krótkim, okrutnym śmiechem. Potem oczy jej napełniły się łzami.
- Gdzie moje dzieci? Chcę, żeby były tu, przy mnie... - szepnęła żałośnie.
- Nie, Margherito - odparłem spokojnie. - Tę historyjkę, w której mówisz dzieciom, że
ich biedna mama umrze, a kiedy już ją pogrzebią w zimnej ziemi, będzie tam tak bardzo
samotna i tak dalej, napisałem już w zeszłym roku. Wymyśl coś nowego, skoro już czujesz
taką nieodpartą potrzebę doprowadzenia dzieci do łez. Mówmy teraz o tobie. Co właściwie
odczuwasz?
Margherita potrząsnęła głową.
- Nie wiem, Giovannino. W pewnej chwili zaczynam czuć coś tutaj...
- Tutaj, to gdzie?
Uśmiechnęła się melancholijnie.
- Nikt dotychczas nie pomyślał o wydrukowaniu map cierpienia! Jakże można
zlokalizować niepokój, który nagle ogarnia twoją duszę?
Próbowałem przemówić jej do rozsądku:
- Margherito, nie należy przyjmować zakłóceń psychicznych jak dachówkę, która ci
spada ni stąd ni zowąd na głowę. Postarajmy się przeanalizować twoje cierpienia. Jeżeli
uczucie niepokoju nagle ogarnia twoją duszę, od jakiego punktu się to zaczyna?
- Dusza nie jest czymś określonym. Nie posiada kształtu ani obwodu, nie ma środka
ciężkości ani powierzchni, ani boków, ani stron, ani kątów. A więc nie ma też punktów.
Czyżbyś przypuszczał, że zamiast duszy mam równoległościan czy też dwunastościan?
Nigdy w życiu nie przyszło mi na myśl coś podobnie okropnego i zapewniłem o tym
Margheritę. Próbowałem jasno wyrazić swoją myśl.
- Margherito, wysłuchaj mnie uważnie, nie przerywaj. Czy to uczucie niepokoju
powstaje wewnątrz ciebie czy na zewnątrz?
Spojrzała na mnie z niesmakiem.
- Czy ci się zdaje, że noszę duszę w torebce?
- Na pewno nie; wiem doskonale, że twoja dusza jest w tobie. Ale powinnaś zdać
sobie sprawę, że bardzo często zaburzenia psychiczne wynikają z przyczyn materialnej
natury. Ktoś może mieć, nie wiedząc o tym, jakiś wewnętrzny organ chory - serce, wątrobę,
płuca, cokolwiek. Nie wie o tym, gdyż choroba nie osiągnęła jeszcze takiego nasilenia, żeby
wywołać ból albo sparaliżować działanie chorego organu. Ale schorzenie istnieje w stanie
ukrytym, jak ziarnko tkwiące w ziemi. Ziarnko jeszcze nie wykiełkowało, ale już zaczyna
kiełkować i raz po raz, nawet bez dzwonka alarmowego w postaci fizycznego bólu, ów organ
dostrzega istnienie i żywotność posiewu choroby; i wtedy właśnie doznaje się tego uczucia
niepokoju, który zawisa nad tobą utajoną groźbą, choć nie wiesz, ani nie umiesz sobie
wyobrazić, na czym ta groźba polega. I stąd się biorą zaburzenia psychiczne.
Jednakże, jeżeli skupimy na tym uwagę i postaramy się przeanalizować twoje
cierpienie, może uda nam się wykryć, czy niepokój, jaki teraz odczuwasz po prostu”tutaj”, ma
swoje źródło w sercu, płucach czy wątrobie. A wtedy będzie możliwe uwolnić się od
zaburzenia psychicznego, lecząc po prostu serce, płuca, wątrobę, czy też śledzionę.
Margherita wpatrywała się we mnie surowo i w milczeniu.
- Giovannino - przemówiła wreszcie - to jest jeszcze gorsze od materializmu
historycznego. To jest materializm geograficzny. A właściwie materializm topograficzny. Nie
mam specjalnego przygotowania naukowego, potrafię jednak odróżnić kompleks od bólów
wątrobowych.
Poprosiłem ją, żeby się tak nie denerwowała. Cierpienie najlepiej da się zanalizować
metodą wyłączania: otóż, mogliśmy wykluczyć hipotezę, że cierpienie
Margherity płynie ze złego funkcjonowania organów wewnętrznych.
- Musimy więc szukać jego źródła na zewnątrz
- zakończyłem. - Musimy wytropić czynnik zewnętrzny twojego wewnętrznego
niepokoju. Postaraj się pod tym kątem przeanalizować swoje cierpienie. Czy jesteś pewna, że
twój psychiczny niepokój, ów niepokój, który w miarę jak się powtarza, staje się chroniczny i
przybiera formę kompleksu, pojawia się rzeczywiście niespodziewanie? Bez powodu?
Przypomnij sobie wszystkie przeżycia tego rodzaju i spróbuj zbadać, czy to twoje zaburzenie
psychiczne, ten niepokój, nie objawia się przypadkiem właśnie wtedy, kiedy następuje jakiś
określony fakt, to znaczy kiedy jakiś czynnik zewnętrzny przywodzi ci na pamięć jakieś
przykre doświadczenie, czy w ogóle coś nieprzyjemnego.
Margherita popatrzyła na mnie nieufnie.
- To nie jest wcale takie skomplikowane - tłumaczyłem jej. - Na przykład komuś, kto
jest niskiego wzrostu, sprawia przykrość to, że jest taki mały, i zawsze na widok człowieka
wysokiego odczuwa cierpienie, które, w miarę jak się powtarza i staje się chroniczne,
wytwarza w nim kompleks małego wzrostu. ów kompleks przejawia się w uczuciu wrogości,
jakie ten człowiek żywi wobec wszystkiego, co można określić jako”wysokie” - jak obelisk,
drapacz chmur, słup wysokiego napięcia i tak dalej. Cały ten proces rozwija się bez wiedzy
zainteresowanego, gdyż działa tutaj podświadomość. A więc człowiek niski wcale nie wie, że
ma”kompleks małego wzrostu”. Odczuwa niepokój, ale nie potrafi wykryć jego źródła, gdyż
teraz ów kompleks przejawia się także pod wpływem bodźców zewnętrznych, nie
zawierających tego specyficznego faktu, lecz będących jakimś poszczególnym ogniwem
łańcucha. Więc postaraj się, Margherito, przeanalizować swoje niepokoje. Dotrzemy do
źródeł, zidentyfikujemy twój kompleks i uleczymy go. Skup się. Jak objawił się ten niepokój,
który teraz właśnie odczuwasz? Gdzie wtedy byłaś, co robiłaś i na co patrzyłaś, kiedy
powrócił?
Margherita, wyraźnie zainteresowana, skupiła się.
Po chwili przywołała dzieci.
- Kiedy niedawno powiedziałam:”Mój Boże, znowu jest. Znowu to samo”, gdzie
byłam?
Albertino i Pasionaria zaczęli się naradzać. Po krótkiej wymianie zdań zadecydowali:
- Kiedy powiedziałaś:”Mój Boże, znowu jest.
Znowu to samo”, stałaś przed kuchenną szafą.
- To prawda - przyznała Margherita. - Ale co z tego? Czyż to oznacza, że mam
kompleks szafy?
Przeszliśmy do kuchni. Poleciłem Marghericie stanąć na wprost białej szafy.
- Szafa była otwarta czy zamknięta? - spytałem.
- Otwarta - powiedziała stanowczo Pasionaria.
- Była otwarta i ty czegoś w niej szukałaś.
Otworzyłem szafę.
- Margherito, spróbuj sobie przypomnieć. Co robiłaś?
- Ja wiem - pospieszyła z wyjaśnieniem Pasionaria.
Ona udawała, że porządkuje naczynia, a naprawdę to wyjadała łyżką sos pomidorowy.
Ten z puszki, co ty mówisz, że nie można go jeść jak marmoladę, bo zaszkodzi, a mnie on
smakuje i wcale mi nie szkodzi, ale nie wolno mi go tknąć. A jej występują plamy na twarzy i
w żołądku ją piecze, ałe ona jest dorosła, więc może jeść, ile tylko chce.;
Margherita odwróciła się.
- Szpieguje mnie! - krzyknęła. - To nie dziecko, to urząd śledczy!
Pasionaria wcale się nie zmieszała.
- Jak ktoś oszukuje, to chyba jego wina, a nie dziecka, które się przygląda!
Wtrąciłem się:
- Żadnych polemik! Prowadzimy dalej nasze badania. A więc, Margherito, zjadałaś po
kryjomu łyżkę tego paskudztwa i właśnie wtedy nagle powiedziałaś:
„Mój Boże, znowu jest. Znowu to samo”. Głową tkwiłaś w szafie, więc nie mogłaś nic
widzieć ani słyszeć. W jednej ręce trzymałaś puszkę z sosem, w drugiej łyżkę. Przyczyny
trzeba więc szukać w czymś, co podziałało na twój węch albo twoje podniebienie. W jakimś
zapachu lub smaku.
- Pamiętam doskonale - wykrzyknęła Margherita.
Czułam zapach i smak pomidorowej konserwy.
Dałem wyraz swemu zadowoleniu.
- Teraz, Margherito, powtórz wszystko, co robiłaś w chwili, kiedy ogarnął cię
niepokój.
Margherita wsunęła głowę do otwartej szafy i pochłonęła dwie kopiate łyżki sosu
pomidorowego.
- Mój Boże! - wykrzyknęła nagle, odwracając się ku nam. - Znowu jest! Znowu to
samo, Giovannino, i nie mam już żadnych wątpliwości - to kompleks pomidorów!
Oczywisty absurd.
- Margherito, jeśli mały człowieczek cierpi na widok królewskiego gwardzisty, to nie
znaczy, że ma on
„kompleks gwardzisty”. To tylko wzrost tego gwardzisty rozbudza w nim”kompleks
małego wzrostu”.
Musimy zbadać, z czym ci się kojarzy smak i zapach sosu pomidorowego. Mogą one
być ogniwem jakiegoś długiego łańcucha. Pomyślmy, co może się kojarzyć z konserwą
pomidorową.
- Soda - stwierdziła Pasionaria. - Za każdym razem, kiedy się naje sosu
pomidorowego, musi zażyć sody.
Był to, bądź co bądź, krok naprzód.
- A co się może kojarzyć z sodą?
Margherita wydała okrzyk:
- Sól! Giovannino, mam kompleks soli! Kiedyś zamiast sody nasypałam miałkiej soli
do szklanki i teraz na myśl o sodzie zawsze czuję niemiły smak słonej wody.
Nalałem wody do szklanki i wsypałem do niej łyżeczkę soli.
- Wypij, Margherito, i opowiedz mi dokładnie swoją reakcję.
Margherita wypiła i marszcząc z niesmakiem nos, powiedziała:
- Morska woda. W zeszłym roku, kiedy chciałam nauczyć się pływać, nałykałam się...
Zdobyliśmy więc wyjście na morze. Nasza droga wyglądała coraz bardziej obiecująco.
- Margherito, prędko, odpowiedz, co nad morzem dokuczało ci, albo dokucza,
najbardziej?
- Młode panny! - wyręczyła matkę w odpowiedzi
Pasionaria. - Jak jesteśmy na plaży, zawsze mówi:
„Doprawdy, wstyd, te dzisiejsze dziewczyny! Kiedy ja byłam młodą dziewczyną...” i
tak dalej. Różne takie głupstwa, jakie zawsze mówią stare kobiety.
Tak, to był właściwy trop.
- Margherito - zakomunikowałem jej z należytą ostrożnością - przykro mi ci to
powiedzieć, ale najwyraźniej masz kompleks czterdziestolatki.
- Kompleks czterdziestolatki? Czy to coś poważnego, Giovannino?
- Owszem. Jak się nad tym zastanowisz, to zrozumiesz, że masz go już od pięciu lat.
- I myślisz, że aby się z niego wyleczyć, wystarczy już nie jeść więcej sosu
pomidorowego?
- Nie, Margherito. Tu potrzebna jest radykalna kuracja. Trzeba odrzucić mentalność
czterdziestolatki i przejść do kategorii niewątpliwie wyższej.
- A jeżeli potem dostanę kompleksu pięćdziesięciolatki?
- Skądże byś go wzięła, skoro masz lat czterdzieści pięć? Byłby o pięć lat za wczesny.
Przez chwilę Margherita przechadzała się nerwowo tam i na powrót po pokoju, a w
końcu powiedziała stanowczo:
- Serce się nie starzeje i ma się tyle lat, na ile się wygląda... Czy ja wyglądam na
czterdzieści lat?
Przyjrzałem się jej uważnie.
- Z tym noskiem umorusanym sosem pomidorowym, jaki właśnie teraz masz, na
pewno nie. Wyglądasz jak mała dziewczynka.
Na dźwięk słów”sos pomidorowy” Margherita pobladła.
- Mój Boże, znowu! - jęknęła opadając na fotel.
- Znowu to wraca!...
W drzwiach ukazała się Pasionaria. Ona także miała nos umorusany sosem
pomidorowym.
Tylko że bez kompleksu. ¦’¦-¦
Pospieszny numer
- Wciąż myślę i myślę o tym maszyniście z pospiesznego numer - wyrwało mi się
przypadkiem na głos.
Młocie pokolenie czytało, a Margherita, siedząc przed kominkiem, wpatrywała się w
migocące płomienie.
- Uwaga, dzieci! - zakomenderowała. - Tatuś zaraz nam poda szczęśliwe numery
loteryjne.
Pożałowałem już mojego głośnego myślenia, ale nie przejąłem się specjalnie; dzieci,
zdawało się, nie zrozumiały, a i Margherita nie robiła wrażenia, żeby ją te słowa bliżej
zainteresowały.
Upłynęła dłuższa chwila krzepiącej ciszy, po czym rozległ się głos Pasionarii:
- A kto to taki ten maszynista? ¦->
- Jaki maszynista? - zapytałem obojętnie.
- No, ten z pospiesznego numer - sprecyzował Albertino.
- Nic ważnego - odpowiedziałem. - Maszynista taki sam jak sto tysięcy innych.
- Gdyby był taki sam jak sto tysięcy innych - rzuciła Margherita - nie rozmyślałbyś
wciąż o nim. Jeżeli o nim wciąż myślisz, znaczy, że chodzi tu o jakiegoś niezwykłego
maszynistę.
- Co mu się przydarzyło? - dopytywała się Pasionaria.
- Nic! - wykrzyknąłem. - Co mu się miało przydarzyć?
- Rozumiem - rzekła Margherita. - Miałeś jakąś przygodę w ubiegłą niedzielę, kiedy
pojechałeś do
Mediolanu pociągiem zamiast samochodem.
- Nie miałem żadnej przygody! Maszynista z pospiesznego numer to moja osobista
sprawa, która już od lat tkwi mi w głowie. To bohater pewnej historyjki, którą chciałbym
napisać. I to wszystko.
Nie macie się czym interesować.
To zależy - upierała się Pasionaria. - Jeżeli to ładna historyjka, to mamy czym.
- Historyjka idiotyczna - wyjaśniłem. - Jest zbyt głupia, żebym kiedykolwiek odważył
się ją napisać.
- Giovannino, ty nie możesz osądzić, czy historyjka jest głupia, czy nie - pouczyła
mnie Margherita.
- Powinni to osądzić czytelnicy. Możliwe, że tobie się już nie podoba, bo od lat nosisz
ją w głowie, więc ci się znudziła. Ale to żaden kłopot, spróbuj ją nam opowiedzieć i zobaczy
się.
- Dość tego! - krzyknąłem zirytowany. - Figę was obchodzi to, co ja piszę, a cóż
dopiero to, czego nie piszę. Ani mi się śni opowiadać.
- W takim razie - powiedziała zimno Pasionaria
- jeżeli nie chce się czegoś opowiadać, to się o tym nie mówi. To tak, jakbym ci
pokazała kawałek tortu, a potem sama go zjadła.
- Daj mu spokój - upomniała ją Margherita.
- Niech sobie schowa swoją historyjkę. Dziś wieczór mogę wam opowiedzieć choćby
trzydzieści historyjek o maszynistach.
- Ja bym wolał tę o tamtym maszyniście - odezwał się nieśmiało Albertino.
Musiałem ustąpić.
- No, dobrze. Opowiem wam o maszyniście pociągu pospiesznego numer. Ale na
pewno wyda wam się to bez sensu, bo was nie dotyczy.
- Czy są tam sytuacje drastyczne? - zaniepokoiła się Margherita.
- Nie ma nigdy drastycznych sytuacji w moich opowiastkach - odparłem urażony. - Po
prostu was nie dotyczy, sens może mieć tylko dla mnie.
Rodzina trwała w nieruchomym oczekiwaniu. Zacząłem opowiadać:
„Maszynista pociągu pospiesznego numer, za każdym razem, kiedy zaczynał służbę,
właśnie na tymże pospiesznym numer, wyruszał w drogę z niepokojem w sercu. Czy będzie i
tym razem?
- myślał, podczas gdy pociąg z wolna ruszał ze stacji.
Czy będzie i tym razem, jak zawsze?
Rzeczywiście, już od dwóch lat, za każdym razem, kiedy pospieszny numer zbliżał się
do zakrętu numer, następował pewien fakt, który coraz więcej dawał maszyniście do
myślenia.
Na zakręcie numer pociąg musiał zwalniać i kiedy lokomotywa powoli mijała pewien
biały domek stojący o jakieś pięćdziesiąt metrów od kolejowego nasypu, maszynista
nieodmiennie widział, jak w drugim z rzędu oknie na piętrze otwiera się na oścież okiennica i
ukazuje się w nim młoda kobieta, z uśmiechem machając na powitanie ręką”.
Margherita aż podskoczyła.
- Mogłam się domyślić, że chodzi o jakąś głupią i niemoralną historię - powiedziała. -
Coś, czego dzieci nie powinny słuchać.
Pasionaria zbuntowała się.
- Jeżeli słuchamy radia i oglądamy telewizję, to możemy tak samo posłuchać
historyjki tatusia.
- Rzecz w tym, że słuchać radia i oglądać telewizję powinniście tylko wtedy, kiedy
nadają programy dla dzieci! - wykrzyknęła Margherita.
- Nie nasza wina, że programy dla dzieci są takie głupie, że nawet dorośli na nie
wybrzydzają! - oburzyła się Pasionaria.
- Margherito, nie przesadzajmy - powiedziałem.
- Nie wydaje mi się, żeby telewizja nadawała takie znów skandaliczne rzeczy!
- Tu nie chodzi o skandale! Chodzi o tematy, które, choć pokazane przyzwoicie, nie są
odpowiednie dla dzieci. Historie miłosne, na przykład, bez względu na to, jak są
przedstawione, dzieciom robią tylko krzywdę. A ty, chociaż nie musisz się
podporządkowywać wymaganiom radia i telewizji, zamiast opowiedzieć coś miłego,
czystego, odpowiedniego dla dzieci, wyciągasz jakieś miłosne afery!
- Przepraszam, moja historyjka jest nienagannie czysta - zaprotestowałem.
- A czy to coś brzydkiego pozdrowić z okna przechodzący pociąg? - poparła mnie
Pasionaria.
- Pociąg, a jakże! - obruszyła się Margherita. - Ta młoda i piękna kobieta nie pociąg
pozdrawiała, tylko maszynistę. Nietrudno to zrozumieć. A co byście powiedzieli, gdybym ja,
za każdym razem, kiedy przejeżdża autobus, stawała w oknie, żeby pomachać kierowcy?
- Co to ma do rzeczy? - mruknęła Pasionaria.
- Ta dziewczyna od pospiesznego była młoda i ładna, no i nie miała męża.
- Skąd wiesz? - zawołała gniewnie Margherita.
- Gdyby miała męża, nie interesowałaby się maszynistą - odparła Pasionaria. - A
zresztą nie wiemy, co było dalej.
Podjąłem opowiadanie.
„Więc kiedy pospieszny dochodził do zakrętu numer, za każdym razem w drugim od
brzegu oknie na piętrze stawała młoda, piękna kobieta i z uśmiechem machała ręką. Od
dwóch lat powtarzało się to niezmiennie i tak samo niezmiennie maszynista odpowiadał
wymachując czapką.
Z biegiem czasu stało się to dla maszynisty czymś takim jak stale powtarzający się
sen. Nawet kiedy nie był na służbie, wciąż musiał myśleć o dziewczynie z zakrętu numer.
Maszynista nie był szczęśliwy.
Był kawalerem. Mieszkał ze swoją starą ciotką, która go nad życie kochała, nie miał
właściwie żadnych trosk i mógłby sobie żyć całkiem spokojnie, ale właśnie ten spokój i
monotonia okropnie mu się znudziły. Jedynym urozmaiceniem była dziewczyna z zakrętu
numer. Ale jak długo jeszcze mogła stanowić urozmaicenie? Fakt powtarzał się tak
niezmiennie, że groził, iż sam w końcu stanie się czymś regularnym czy nawet
regulaminowym, a więc po prostu nową cząstką ogólnej nudy.
I oto pewnego dnia zdarzyło się na zakręcie numer coś naprawdę nowego: dochodząc
do zakrętu pospieszny numer zwolnił jak zawsze. A potem z nagłym zgrzytem hamulców
zatrzymał się. Z lokomotywy zsunął się po nasypie człowiek i zniknął w gęstym podszyciu
lasku rosnącego tuż przy torze.
Podniósł się okropny raban, bo tym, który wyskoczył z pociągu, był właśnie
maszynista. Pociąg stał dłuższą chwilę, a potem, kiedy kierownik pociągu przeprowadził
konieczne dochodzenie, ruszył w dalszą drogę prowadzony przez pomocnika maszynisty.
Kiedy pociąg zniknął w oddali, maszynista wyszedł ze swojej kryjówki i spojrzał na biały
domek.
Piękna młoda kobieta stała wciąż jeszcze w oknie.
Widziała, jak maszynista zeskoczył z lokomotywy i pobiegł ukryć się w krzakach. Nie
przestawała się uśmiechać i maszynista ruszył w stronę białego domu.
Stanął pod oknem i popatrzył w górę.
- Proszę się nie gniewać na nieznajomego, który się do pani odzywa - powiedział - ale
ja...
- Nie jest pan nieznajomy - przerwała mu dziewczyna wesoło. - Znam pana już dwa
lata. Pan jest maszynistą pospiesznego numer.
Maszynista rozłożył ręce.
- Powiedzmy raczej, że byłem maszynistą pospiesznego numer. Po tym, co przed
chwilą zrobiłem, myślę, że już nigdy, póki życia, nim nie będę.
Dziewczyna posmutniała.
- Szkoda - westchnęła. - Naprawdę szkoda. Tak mi się podobał ten maszynista
pospiesznego numer
... A teraz, bez pana, pospieszny numer nie będzie już kursował?
- Gdzież tam. Będzie kursował regularnie, jak zawsze, z innym maszynistą zamiast
mnie.
Dziewczyna klasnęła w ręce uradowana.
- Ach, wprost nie będę się mogła doczekać jutrzejszego dnia, żeby zobaczyć, jaki
będzie ten nowy.
Powiada pan, że będzie tak samo przystojny i sympatyczny, jak był pan?
- Nie wiem - odpowiedział. - Ale chciałbym pani przypomnieć, że ja nie umarłem i
jeżeli byłem przystojny i sympatyczny pół godziny temu, to chyba powinienem być taki i
teraz.
- Kiedy mnie się podobał właśnie maszynista pospiesznego numer. A pan już nim nie
jest.
Spojrzał na dziewczynę jeszcze raz, ostatni, i przekonał się, że widziana z tego
miejsca wygląda zupełnie inaczej, niż kiedy ją widywał z lokomotywy.
- Ale my tu gadu, gadu, a tymczasem zrobiło się późno - mruknął, przykładając palce
do daszka czapki. - Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedziała, cofając się w głąb i zamykając okiennicę”.
Umilkłem, bo to był już koniec opowieści, ale wszyscy zdawali się czekać na dalszy
ciąg. Wreszcie
Pasionaria zapytała:
- A on?
- Poszedł sobie.
- Dokąd? - poinformował się Albertino.
Wzruszyłem ramionami i dopowiedziałem zakończenie:
„Nie poszedł w żadne określone miejsce. Zaczął się wałęsać i bardzo prędko nauczył
się żyć z niczego, jak wszyscy włóczędzy świata. Wędrował sobie polami, zawsze jednak
trzymał się blisko linii kolejowych.
Kiedy słyszał, że zbliża się pociąg, przyczajał się gdzieś w krzakach przy nasypie i
patrzył, dopóki pociąg nie zniknął w oddali. I po dziś dzień, choć upłynęło od tej pory wiele
lat, włóczęga, który niegdyś był maszynistą pociągu pospiesznego numer
, żyje tak, niczym bezdomny pies, wyczekując, kiedy górą, po nasypie kolejowym,
przemknie jakiś pociąg”.
Pasionaria westchnęła.
- Przykro mi, biedaczek.
- Mnie też przykro - rzekł Albertino.
- No cóż, historyjka nie jest tak niemoralna, jak można się było spodziewać -
zawyrokowała Margherita. - A jej sens, choć wasz ojciec twierdzi, że jest zbyt głęboki i
trudny, abyśmy go mogli zrozumieć, wydaje mi się, przeciwnie, jasny i oczywisty: że w
kobiecie piękność i młodość nie mają żadnego znaczenia.
- Dobrze by było - mruknęła Pasionaria.
Margherita spiorunowała ją wzrokiem i ciągnęła dalej:
- Tym, co się liczy w kobiecie, jest uczucie. A tego, w odróżnieniu od piękności i
młodości, nie widzi się. Biedny jest taki, co złudzony pięknością i młodością, straci głowę dla
dziewczyny, nie postarawszy się zawczasu zbadać, czy jej wartości duchowe odpowiadają
fizycznym, zewnętrznym, powierzchownym i pospolitym.
Pasionaria milczała chwilę, zbita z tropu, a potem zapytała:
- Ale jeżeli piękność i młodość nic nie znaczą, to nie rozumiem, dlaczego tatuś tak
wciąż rozmyśla o tym maszyniście.
- Dlaczego? Dlatego, że jesteś głupi, impertynencki smarkacz! - wykrzyknęła
Margherita. - Powiedz jej, Giovannino, czy mam rację, czy nie.
Potrząsnąłem głową.
- Masz rację, Margherito, ale tylko w tym, że gromisz swoją córkę za jej bardzo
niewłaściwą ironię.
Co do reszty mylisz się. Rozmyślam o maszyniście pociągu pospiesznego numer, bo
teraz ja nim jestem. Od dnia ucieczki tamtego maszynisty to ja jeżdżę na lokomotywie
pospiesznego numer i dzieci?
i mnie pozdrawia za każdym razem dziewczyna na zakręcie numer.
Margherita była oburzona.
- Ładne rzeczy robisz pod pretekstem wyjazdów do Mediolanu, do pracy! Powinieneś
się wstydzić opowiadać o tym przy dzieciach!
Ale ja nie dałem się powstrzymać.
- Tak jest, Margherito. Za każdym razem, kiedy jestem na służbie i zbliżam się do
fatalnego zakrętu, widzę piękną dziewczynę, która mnie pozdrawia, i mówię
sobie:”Następnym razem zatrzymam cały kram i zeskoczę”. Nuda mnie przytłacza,
Margherito, i sprawia, że moja praca jest coraz cięższa, trudniejsza i bardziej niewdzięczna i
rozpaczliwie pragnę cisnąć wszystko i przyjąć zaproszenie, które od lat czytam w oczach
pięknej dziewczyny z tamtego okna. Ale zawsze zostaję, bo pamiętam historię maszynisty
pospiesznego numer. Nie zatrzymuję maszyny i nie skaczę, bo lękam się skończyć tak jak on.
Ale czuję, że pewnego dnia przestanę się bać.
Margherita energicznie potrząsnęła głową.
- Nie możesz tego zrobić, Giovannino. Na to mógł sobie pozwolić tamten, bo żył
samotnie, tylko ze starą ciotką, i nie miał dzieci.
- Nie bądź banalna, Margherito! Co mają do tego
- Owszem, mają. Kiedy są dzieci, pierwszym obowiązkiem ojca jest pracować przez
całe życie.
- Ależ ja nie zamierzam zostać włóczęgą, jak maszynista pociągu numer -
wykrzyknąłem.
- Mógłbym doskonale dać sobie radę robiąc coś całkiem innego niż teraz.
- Pierwszym obowiązkiem mężczyzny jest spełniać własną pracę, nie cudzą.
- A gdybym się spostrzegł, że to, co robiłem aż do dziś, nie jest moją pracą?
- Tym gorzej dla ciebie, Giovannino. Już za późno. Zbyt długo, w złej czy dobrej
wierze, wiodłeś życie dwuznaczne. Dwuznaczność stała się twoim brzemieniem i musisz je
dźwigać cierpliwie aż do końca. Prowadź dalej swój pospieszny numer.
Będę stała u twego boku jako palacz.
Pasionaria roześmiała się złośliwie.
- Patrzcie państwo! Mama, która nie jeździ pociągiem, bo się boi tuneli!
- Tu nie chodzi o jazdę pociągiem, tylko o alegorię - odpowiedziała surowo
Margherita. Po czym zwróciła się znów do mnie:
- Giovannino! Pamiętasz ten stary plakat, który masz u siebie w pracowni? Widać tam
lokomotywę, która wyłania się z tunelu simplońskiego, a na horyzoncie, na niezmierzonej
równinie lombardzkiej, rysuje się najwyższa iglica mediolańskiej katedry?
- Pamiętam, Margherito.
- No więc, ja będę stała przy tobie.
Pasionaria, która znała ów plakat, powiedziała z macierzyńską troską:
- Tylko nie zapomnijcie ciepłych swetrów, bo inaczej, zanim dojedziecie do Lodi,
umrzecie oboje na zapalenie płuc.
- Cicho bądź! - zgromiła ją Margherita. - Alegorie nie potrzebują ciepłego ubrania
nawet zimą.
Margherita ma rację: upływające lata nie ciążą alegoriom. Ale ja nie jestem alegorią i
czuję, że pewnego dnia, na zakręcie numer, zatrzymam pociąg i wyskoczę.
I będę odbywał dalszą drogę pedibus calcantibus.