Leonid Andrejew
OPOWIEŚĆ O SIEDMIU POWIESZONYCH
I
O PIERWSZEJ W POŁUDNIE, WASZA EKSCELENCJO
Ponieważ minister był człowiekiem bardzo otyłym, skłonnym do apopleksji,
więc ze wszelkimi ostrożnościami, jak najdelikatniej uprzedzono go, że
przygotowuje się na niego bardzo poważny zamach. Minister przyjął
wiadomość spokojnie, a nawet z
uśmiechem, wobec tego zakomunikowano mu również szczegóły, że zamach
ma być wykonany następnego dnia z rana, gdy minister wyjedzie z raportem;
kilku terrorystów, już wydanych przez prowokatora i znajdujących się teraz
pod stałą obserwacją agentów, ma z bombami i rewolwerami zebrać się o
pierwszej w południe przy podjeździe i czekać na ukazanie się ministra, tam
też ich złapią.
— Chwileczkę — zdziwił się minister — skądże oni wiedzą, że ja pojadę o
pierwszej w południe z raportem, kiedy sam
dowiedziałem się o tym onegdaj?
Naczelnik biura śledczego wykonał nieokreślony ruch ręką.
— A jednak o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo.
Czy to dziwiąc się, czy też pochwalając działalność policji, która tak szczęśliwie
wszystkiemu zapobiegła, minister pokiwał głową i ponuro uśmiechnął się
grubymi, ciemnymi wargami; i z tym samym uśmiechem, skromnie, nie chcąc
przeszkadzać policji w jej dalszych zarządzeniach, zabrał się szybko i wyjechał
na nocleg do jakiegoś obcego, gościnnego pałacu. Z zagrożonego domu, koło
którego mieli zebrać się jutro zamachowcy, wywieziono
również jego żonę i dwoje dzieci.
Dopóki, w obcym pałacu paliły się światła i uprzejme, znajome osoby kłaniały
się, uśmiechały i oburzały, dygnitarz odczuwał tylko przyjemne podniecenie —
jakby już dostał albo zaraz miał dostać wielką, nieoczekiwaną nagrodę. Ale
ludzie się rozjechali, światła pogasły i przez lustrzane szyby na sufit i ściany
legło koronkowe i fantastyczne światło latarni elektrycznych; obcy dom,
z jego obrazami, statuami i ciszą wchodzącą z ulicy, sam cichy i nieokreślony,
budził trwożną myśl o niedoskonałości zamknięć, ochrony i ścian. I wówczas w
nocy, w ciszy i samotności cudzej sypialni, dygnitarza ogarnął nieznośny lęk.
Minister chorował na nerki, i przy każdym silniejszym wzruszeniu napełniały
mu :się wodą i puchły twarz, nogi i ręce, i od tego stawał się jakby jeszcze
tłustszy, jeszcze większy i masywniejszy. I teraz, górą wzdętego mięsa
wznosząc się nad przygniecionymi sprężynami łóżka, z udręką człowieka
chorego wyczuwał swoją spuchniętą, jak gdyby cudzą twarz i z
przykrością myślał o okrutnym losie, jaki mu przygotowywali ludzie.
Przypomniał sobie kolejno wszystkie niedawne, okropne wypadki, kiedy w
ludzi jego, dygnitarskiego, a nawet jeszcze wyższego stanu rzucano bomby, i
bomby rwały na kawałki ciało, rozpryskiwały mózg po brudnych, ceglanych
ścianach, wyrywały zęby z dziąseł. I na skutek tych wspomnień własne tłuste,
chore ciało, rozłożone na łóżku, wydawało mu się już cudzym, już
doświadczającym siły ogniowej wybuchu; i majaczyło mu się, że ręce w
ramieniu oddzielają się od tułowia, zęby wypadają, mózg rozpryskuje się na
cząstki, nogi drętwieją i leżą bezwładnie, palcami do góry, jak u nieboszczyka.
Umyślnie poruszał się, głośno oddychał, kaszlał, żeby w niczym nie być
podobnym do nieboszczyka, otaczał się żywym hałasem dźwięczących
sprężyn, szeleszczącej kołdry; i żeby dowieść, że jest
całkiem żywy, że ani trochę nie umarł i jest daleki od śmierci jak każdy inny
człowiek, głośno i krótko basował w ciszy i samotności sypialni:
— Zuchy! Zuchy! Zuchy!
Pochwalał tak agentów, policję i żołnierzy, wszystkich tych, którzy strzegli jego
życia i tak w porę, tak zręcznie zapobiegli
zabójstwu. Lecz poruszając się, lecz pochwalając, lecz uśmiechając się
wymuszonym, krzywym uśmiechem, żeby wyrazić swe szyderstwo głupim„
niefortunnym terrorystom — wciąż jeszcze nie wierzył w swe ocalenie, w to,
że życie nagle, niespodzianie nie odejdzie od niego. Śmierć, którą ludzie dla
niego uplanowali i która istniała tylko w ich myślach, w ich zamiarach, jak
gdyby już tu stała, i będzie stać, i nie odejdzie, dopóki tamtych nie złapią, nie
odbiorą im. bomb i nie wsadzą ich do mocnego więzienia. W tym. oto kącie
stoi i nie odchodzi — nie może odejść, jak karny żołnierz, czyjąś wolą i
rozkazem postawiony na warcie.
— O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo! — dźwięczało wygłoszone
zdanie, przybierało wszystkie odcienie; to wesoły i szyderczy, to gniewny, to
uparty i tępy. Jak gdyby w sypialni postawiono sto nakręconych gramofonów i
wszystkie one, jeden po drugim, z idiotyczną gorliwością maszyny
wykrzykiwały nakazane im słowa:
— O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!
I ta jutrzejsza „pierwsza w południe", która jeszcze tak niedawno niczym się
nie różniła od innych godzin, była tylko spokojnym ruchem wskazówki na
cyferblacie złotego zegarka, nagle nabrała złowieszczej wyrazistości,
wyskoczyła z cyferblatu, zaczęła żyć swym własnym życiem,
wyciągnęła się, jak ogromny czarny słup, przecinający na dwoje całe życie. Jak
gdyby ani przed nią, ani po niej nie istniały żadne inne godziny, i tylko ona
jedna, bezczelna i zarozumiała, miała prawo do jakiejś szczególnej egzystencji.
— No? Co chcesz? — przez zęby, gniewnie, zapytał minister.
Gramofony ryczały:
— O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo! — i czarny słup uśmiechał się i
kłamał. Zgrzytnąwszy zębami, minister
podniósł się na posłaniu i usiadł oparłszy się twarzą na ręce — stanowczo nie
mógł zasnąć w tę wstrętną noc.
I z przerażającą wyrazistością, zaciskając twarz pulchnymi, uperfumowanymi
dłońmi, wyobraził sobie, jakby to jutro rano wstawał, nie wiedząc o niczym,
potem ubierałby się w przedpokoju. I ani on, ani szwajcar podający futro, ani
lokaj podający kawę — nie wiedzieliby, że nie ma najmniejszego sensu pić
kawę, kłaść futro, skoro za kilka chwil wszystko to: i futro, i jego ciało, i kawa,
która się w nim znajduje, będą zniweczone przez wybuch, zabrane przez
śmierć. Oto szwajcar otwiera oszklone drzwi... I to on, miły, dobry, uprzejmy
szwajcar, z błękitnymi, żołnierskimi oczami i orderami przez całą pierś, sam,
własnymi rękami, otwiera straszne drzwi — otwiera, bo o niczym nie wie.
Wszyscy się uśmiechają, bo o niczym nie wiedzą.
— Oho! — rzekł głośno i powoli odjął dłonie od twarzy. I, spoglądając w
ciemność, daleko przed siebie, nieruchomym,
wytężonym spojrzeniem, tak samo powoli wyciągnął rękę, namacał kontakt i
zapalił światło. Potem wstał i, nie kładąc pantofli, bosymi nogami stąpajac po
dywanie, obszedł cudzą, nieznaną sypialnię, znalazł jeszcze jeden kontakt od
ściennej lampy i zapalił. Zrobiło się jasno i miło i tylko rozrzucona pościel z
zrzuconą na podłogę kołdrą mówiła o jakimś niezupełnie jeszcze minionym
przerażeniu.
W nocnej bieliźnie, z rozwichrzoną na skutek niespokojnych ruchów brodą, z
gniewnymi oczami, dygnitarz był podobny do
każdego innego rozgniewanego starca, który cierpi na bezsenność i ciężką
astmę. Jak gdyby , go obnażyła śmierć, którą ludzie dla niego przygotowywali,
jak gdyby go oderwała od przepychu i
imponującej wspaniałości, jaka go otaczała — i trudno było uwierzyć, że to
właśnie on ma tak wielką władzę, że to jego ciało, takie zwyczajne, proste,
ludzkie ciało, miało straszliwie zginąć w ogniu i huku potwornego wybuchu.
Nie ubierając się i nie czując zimna, usiadł na pierwszym krześle, jakie mu się
nawinęło, podparł ręką zwichrzoną brodę i ze skupieniem, w głębokim i
spokojnym zamyśleniu utkwił oczy w gipsowej sztukaterii na nieznajomym
suficie.
A więc o to chodziło! A więc dlatego tak się lękał i niepokoił! Więc dlatego ona
tam stoi w kącie i nie odchodzi, nie może odejść!
— Głupcy! — powiedział pogardliwie i dobitnie.
— Głupcy! — powtórzył głośniej i z lekka odwrócił głowę ku drzwiom, żeby
słyszeli ci, do których się to odnosi. A odnosiło się to do tych, których
niedawno nazywał zuchami i którzy przez zbytek gorliwości opowiedzieli mu
szczegółowo o gotującym się zamachu.
„No, naturalnie — myślał głęboko, nagle wzmocnioną i lotną myślą — przecież
dopiero teraz, kiedy mi to opowiedzieli, wiem o tym i lękam się, a gdyby nie
to, nic bym nie wiedział i spokojnie piłbym kawę. No, a potem, naturalnie, ta
śmierć — ale czyż ja
się tak śmierci boję? Oto bolą mnie nerki i przecież kiedyś umrę, a nie boję się,
bo nie wiem. A ci głupcy powiedzieli: o pierwszej w
południe, wasza ekscelencjo. I myśleli, głupcy, że się będę cieszyć, a zamiast
tego ona stanęła w kącie i nie odchodzi. Nie odchodzi dlatego, że to moja
własna myśl. I nie śmierć jest straszna, ale świadomość śmierci, i całkiem nie
można by było żyć, gdyby człowiek mógł zupełnie ściśle i na pewno znać dzień
i godzinę śmierci. A ci głupcy uprzedzają: o pierwszej w południe, wasza
ekscelencjo!"
Zrobiło mu się tak lekko i przyjemnie, jak gdyby mu ktoś powiedział, że jest
nieśmiertelny i nigdy nie umrze. I czując się znowu silnym i rozumnym pośród
tego stada głupców, którzy tak bezmyślnie i brutalnie wdzierają się w
tajemnice przyszłości, zamyślił się nad szczęściem nieświadomości ciężkimi
myślami starego, chorego człowieka, który wiele doświadczył. Żadne żywe
stworzenie, ani człowiek, ani zwierzę, nie może znać dnia ani godziny swej
śmierci. Oto niedawno był chory i lekarze powiedzieli mu, że umrze, że należy
wydać ostatnie zarządzenia, — a on im nie uwierzył i istotnie pozostał przy
życiu. A za czasów
młodości było tak: zaplątał się w życiu i postanowił ze sobą skończyć; i
rewolwer przygotował, i listy powypisywał, i nawet
godzinę samobójstwa wyznaczył, a w końcu nagle się rozmyślił. I zawsze, w
najostatniejszej chwili może się coś zmienić, może zajść jakaś nieoczekiwana
okoliczność i dlatego' nikt nie może powiedzieć, kiedy umrze.
„O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!" — powiedziały mu te uprzejme
osły i chociaż powiedziały tylko dlatego, że śmierci zapobiegnięto, jednak
sama świadomość jej możliwej godziny napełniła go przerażeniem. Całkiem
możliwe, że go nawet zabiją, ale jutro to się nie stanie — jutro to się nie stanie
— może więc
spać spokojnie, jak nieśmiertelny. Głupcy, oni nie wiedzieli, jak wielkie prawo
poruszyli z miejsca, jaką dziurę otworzyli, kiedy z tą swoją idiotyczną
grzecznością powiedzieli mu: „O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!"
— Nie, nie o pierwszej po południu, wasza ekscelencjo, tylko nie wiadomo
kiedy. Nie wiadomo kiedy, co?
— Nie — odpowiedziała cisza. — Nie.
— Nie, ty coś mówisz.
— To nic, to głupstwo. Mówię: jutro o pierwszej w południe.
I z niespodzianym ostrym bólem w sercu zrozumiał,, że nie zazna ani snu, ani
spokoju, ani radości, dopóki nie minie ta przeklęta, czarna, wyjęta z cyferblatu
godzina. A jednak cień świadomości tego,
o czym nie powinna wiedzieć żadna żywa istota, stał tam w kącie i jego
obecność wystarczała, żeby zaćmić światło i otoczyć człowieka
nieprzeniknionym mrokiem przerażenia. Raz
wywołany strach śmierci rozpływał się po ciele i wnikał w kości, wychylał bladą
głowę ze wszystkich porów ciała.
Nie lękał się już jutrzejszych zabójców — ci znikli, zostali zapomniani, zmieszali
się z tłumem wrogich osób i zjawisk otaczających jego ludzkie życie, lecz lękał
się czegoś niespodzianego i nieuniknionego: ataku apoplektycznego, pęknięcia
serca, jakiejś cieniutkiej, głupiej aorty, która nagle nie wytrzyma naporu krwi i
pęknie jak ciasno naciągnięta rękawiczka na pulchnych palcach.
I straszną wydawała mu się krótka, tłusta szyja i nieznośnie było patrzeć na
rozlane, krótkie palce, czuć, jakie są krótkie, jak p
ełne śmiertelnej wilgoci. I jeżeli przedtem w ciemności musiał się poruszać,
żeby nie być podobnym do trupa, to teraz w tym jasnym, chłodno-wrogim,
strasznym świetle wydawał mu się straszliwym, niemożliwym ruch, by sięgnąć
po papierosa — żeby na kogoś zadzwonić: nerwy naprężyły się. I każdy nerw
wydawał się podobny do najeżonego, wygiętego drutu, na którego wierzchu
była maleńka główka z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, z otwartymi
konwulsyjnie, zduszonymi, niemymi ustami. Brak tchu.
I nagle w ciemności, pośród kurzu i pajęczyny, gdzieś pod sufitem ożył
dzwonek elektryczny. Maleńki, metalowy języczek drgawkowe, z
przerażeniem uderzał o brzeg dźwięczącej miseczki, milkł — i znowu drżał w
bezustannym przerażeniu i hałasie. To jego ekscelencja dzwonił ze swego
pokoju.
Wszczął się ruch. Tu i tam, w żyrandolu i na ścianie, zapłonęły pojedyncze
lampki — było ich za mało dla pełnego światła, lecz wystarczały, żeby pojawiły
się cienie. Pojawiły się wszędzie: stanęły w kątach, wyciągnęły się na suficie, z
drżeniem czepiając
się każdej wypukłości, przylgnęły do ścian; i trudno było zrozumieć, gdzie się
przedtem znajdowały wszystkie te niezliczone, potworne, milczące cienie,
nieme dusze niemych rzeczy.
Głośno coś mówił gruby, drżący głos. Potem telefonicznie wezwano doktora:
dygnitarzowi było niedobrze. Zawezwano żonę jego ekscelencji.
II
NA SMIERĆ PRZEZ POWIESZENIE
Tak się stało, jak przewidywała policja. Czworo terrorystów, trzech mężczyzn i
jedną kobietę, uzbrojonych w bomby, maszyny piekielne i rewolwery,
schwytano przy samym podjeździe, piątą — znaleziono i aresztowano w
konspiracyjnym mieszkaniu,
którego była gospodynią. Zabrano przy tym dużo dynamitu, na pół
naładowanych bomb i broni. Wszyscy aresztowani byli bardzo młodzi:
najstarszy mężczyzna miał dwadzieścia osiem lat, najmłodsza kobieta zaledwie
dziewiętnaście. Sądzono ich w tej samej twierdzy, w "której ich zamknięto po
aresztowaniu, sądzono szybko i głucho, jak to było we zwyczaju w tych
bezlitosnych czasach.
Na sądzie wszyscy pięcioro byli spokojni, lecz bardzo poważni i bardzo
zamyśleni: tak wielką była ich pogarda dla sędziów, że nikomu nie chciało się
podkreślić swej śmiałości uśmiechem ani sztucznym wyrazem wesołości. Byli
spokojni akurat na tyle, ile było potrzeba, żeby odgrodzić swą duszę i jej
wielkie przedśmiertne spojrzenie od obcego, złego i wrogiego spojrzenia.
Niekiedy odmawiali odpowiedzi na pytania, niekiedy odpowiadali — krótko,
prosto i szczerze, jak gdyby nie odpowiadali sędziom, lecz statystykom, w celu
wypełnienia jakichś szczególnych tablic. Troje, jedna kobieta i dwóch
mężczyzn, podało swe prawdziwe nazwiska. Dwoje odmówiło podania ich, i
tak już pozostali dla sędziów nie znanymi. I dla wszystkiego, co się działo na
sądzie, okazywali tylko słabe, jak przez
mgłę, zaciekawienie, właściwe ludziom albo ciężko chorym, albo też
opanowanym przez jedną, ogromną, pochłaniającą wszystko myśl. Szybko
odwracali się, chwytali w lot jakieś słowo, bardziej interesujące niż inne — i
znowu zaczynali myśleć od tego samego punktu, na którym się zatrzymali.
Pierwszy od strony sędziów siedział jeden z tych, którzy wymienili swe
nazwisko, Sergiusz Gołowin, syn dymisjonowanego
pułkownika i sam były oficer. Był to jeszcze bardzo młody, jasnowłosy,
barczysty człowiek, tak zdrowy, że ani więzienie, ani oczekiwanie
nieuniknionej śmierci nie mogło zetrzeć rumieńca z jego policzków i wyrazu
młodzieńczej, szczęśliwej naiwności z jego błękitnych oczu. Przez cały czas
energicznie poskubywał swą jasną bródkę, do której jeszcze się nie
przyzwyczaił, i bez ustanku, mrużąc oczy i mrugając nimi, patrzył w okno.
Działo się to pod koniec zimy, kiedy wśród śnieżnych zamieci i ciemnych,
mroźnych dni niedaleka wiosna zsyłała, jako
zapowiedź, jasny, ciepły, słoneczny dzień albo nawet tylko jedną godzinę, ale
tak wiosenną, tak zachłannie młodą i świetlaną, że wróble na ulicy wariowały z
radości, a ludzie jak gdyby byli pijani. I teraz przez górne, zakurzone od
zeszłego lata i nieprzecierane okno widać było bardzo dziwne i ładne niebo: na
pierwszy rzut oka wydawało się mlecznoszare, zamglone, ale kiedy patrzyło się
dłużej — zaczynał się przebijać przez nie błękit, zaczynało błękitnieć coraz
intensywniej — coraz jaśniej, coraz bezgraniczniej. I to, że nie otwierało się od
razu, lecz dziewiczo kryło się za mgiełką przejrzystych obłoków, czyniło je tak
miłym jak dziewczę,
które kochasz; i Sergiusz Gołowin spoglądał w niebo, poskubywał bródkę,
przymrużał to jedno, to drugie oko z długimi,
powłóczystymi rzęsami i z natężeniem o czymś myślał. Raz nawet szybko
poruszył palcami
i naiwnie się skrzywił na skutek jakiegoś rozradowania — lecz spojrzał wokoło i
zgasł jak iskra, którą przydeptano nogą. Radość jednak z życia i wiosny była
silniejsza — i po upływie kilku chwil ta sama młoda, naiwna twarz zwracała się
ku wiosennemu niebu.
W tę samą stronę, w niebo, patrzyła młoda, blada dziewczyna, nieznana,
przezwiskiem Musia. Była młodsza od Gołowina, ale wydawała się starsza,
dzięki swej powadze i czarności swych szczerych i dumnych oczu. Tylko bardzo
cienka, delikatna szyja, i tak samo cienkie, dziewczęce ręce wskazywały na jej
wiek; i jeszcze coś nieuchwytnego, co jest samą młodością, i co dźwięczało tak
jasno w jej głosie czystym, harmonijnym, nastrojonym bez zarzutu jak drogi
instrument, w każdym prostym słowie, w każdym okrzyku, odkrywającym swą
muzyczną treść. Była bardzo blada, lecz nie trupią bladością, tylko tą
szczególną gorącą bielą, kiedy wewnątrz człowieka jakby był zapalony wielki,
mocny ogień, i ciało prześwieca przezroczyście, jak cienka sewrska porcelana.
Siedziała prawie nie ruszając się i tylko z rzadka, niedostrzegalnym ruchem
palców dotykała okrągłego wgłębienia na środkowym palcu prawej ręki, śladu
jakiegoś niedawno
zdjętego pierścionka. I na niebo patrzyła bez pieszczoty i radosnych
wspomnień, dlatego tylko, że w całej brudnej sali ten błękitny kawałek nieba
był najładniejszy, najczystszy i najszczerszy — i nic nie wyczytywał jej z oczu.
Sergiusza Gołowina sędziowie żałowali, jej zaś nienawidzili.
Również nie poruszając się, w nieco przesadnej pozie, złożywszy ręce między
kolanami, siedział jej sąsiad, nieznany, pod przybranym nazwiskiem Werner.
Jeżeli twarz można zamknąć jak głuche drzwi, to ten nieznany zaniknął swą
twarz jak drzwi
żelazne i powiesił na nich żelazną kłódkę. Patrzył nieruchomo w dół, na brudną
podłogę z desek, i nie można było orzec: czy jest spokojny, czy też niepokoi się
straszliwie, czy myśli o czymś, czy też słucha zeznań agentów. Był
niewysokiego wzrostu; rysy twarzy miał subtelne, szlachetne. Delikatny i
piękny do tego stopnia, że przypominał noc księżycową, gdzieś na południu,
na brzegu morza, gdzie są cyprysy i czarne ich cienie, równocześnie sprawiał
wrażenie ogromnej, spokojnej siły,
niezwalczonego hartu, chłodnego i zuchwałego męstwa. Nawet grzeczność, z
jaką dawał krótkie i dokładne odpowiedzi, zdawała się niebezpieczna w jego
ustach, w jego półukłonie; i jeżeli na wszystkich innych kaftan aresztancki
wydawał się jakimś głupim błazeństwem, na nim wcale go nie było widać —
tak ten ubiór był mu obcy i chociaż przy innych terrorystach znaleziono bomby
i maszyny piekielne, a przy Wernerze tylko czarny rewolwer, sędziowie dla
jakichś powodów uważali go za przywódcę i zwracali się do niego z pewnego
rodzaju szacunkiem, krótko i rzeczowo.
Następujący po nim, Wasyl Kaszyrin, cały się składał z jednego nieznośnego
strachu śmierci i rozpaczliwej chęci opanowania tego strachu i nie okazania go
sędziom. Od samego rana, jak tylko zaprowadzili ich na sąd, zaczął tracić
oddech od przyśpieszonego bicia serca; na czole wciąż kropelkami występował
mu pot, również spocone i zimne miał ręce, a zimna, przepocona koszula
przylepiała się do ciała, hamując mu ruchy. Nadnaturalnym wysiłkiem woli
powstrzymywał drżenie palców, zmuszał głos, żeby był twardy i wyraźny, oczy,
żeby były spokojne. Wkoło siebie nic nie widział, głosy dobiegały do niego jak
zza mgły i w tę mgłę skierowywał swe rozpaczliwe wysiłki — żeby odpowiadać
twardo, odpowiadać głośno. ALe odpowiedziawszy, natychmiast zapominał,
zarówno pytanie, jak i swą odpowiedź i znów w milczeniu straszliwie się
zmagał. I tak wyraźnie było w nim widać
śmierć, że sędziowie unikali spojrzeń w jego stronę; i trudno było określić jego
wiek, tak samo jak trudno jest określić wiek trupa, który zaczął się już
rozkładać. Według paszportu miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Raz czy dwa
razy Werner ukradkiem dotknął ręką jego kolana i za każdym razem
otrzymywał tę samą odpowiedź
- To nic.
Najstraszniejsze były dla niego te chwile, kiedy odczuwał nagle nieznośną chęć
krzyku — chciał krzyczeć bez słów, zwierzęcym, rozpaczliwym krzykiem.
Wówczas dotykał ukradkiem Wernera, a ten, nie podnosząc oczu, odpowiadał
mu cicho:
— To nic, Wasia. Niedługo się skończy.
I ogarniając wszystkich macierzyńskim, troskliwym spojrzeniem, drżała z lęku
piąta terrorystka Tania Kowalczuk. Nigdy nie miała dzieci, była jeszcze bardzo
młoda i tak samo różowa, jak Sergiusz Gołowin, a jednak wydawała się matką
ich wszystkich; tak troskliwe, tak nieskończenie kochające były jej spojrzenia,
uśmiech, obawy. Na sąd nie zwracała najmniejszej uwagi, jako na coś
postronnego, i tylko słuchała, jak odpowiadają inni: czy nie drży któremuś
głos, czy nie boi się, czy nie podać mu wody.
Na Wasię nie mogła patrzeć z udręki i tylko skrycie łamała swe pulchne palce;
na Musię i na Wernera patrzyła z dumą i z szacunkiem i, patrząc na nich,
przybierała poważny i skupiony wyraz twarzy, a Sergiuszowi Gołowinowi wciąż
starała się
przesłać uśmiech.
„Miły, na niebo patrzy. Popatrz sobie, popatrz, kochanie" — myślała o
Gołowinie.
„A Wasia? Co to, mój Boże, mój Boże... Co mam z nim. począć? Powiedzieć coś
—może być jeszcze gorzej: a nuż nagle
zapłacze?"
I jak cichy staw o świcie, odbijający każdy lotny obłok, odbijała na swej
pulchnej, miłej, dobrej twarzy każde chwilowe uczucie,
każdą myśl tych czworga. O tym, że ją również sądzą i również powieszą, nie
myślała zupełnie — była głęboko obojętna. To u niej w mieszkaniu znaleziono
skład bomb i dynamitu; choć to się wyda dziwnym — to ona przywitała policję
strzałami i zraniła jednego agenta w głowę. Rozprawa skończyła się o ósmej,
kiedy już ściemniało się. Stopniowo gasło przed oczami Musi i Sergiusza
Gołowina niebieskawe niebo, lecz nie poróżowiało, nie uśmiechnęło się cicho,
jak w letnie wieczory, tylko zmętniało, poszarzało, stało się nagle chłodne i
zimowe. Gołowin westchnął, przeciągnął się,
jeszcze dwa razy spojrzał w okno, lecz tam był już zimny, nocny mrok; i w
dalszym ciągu poskubując bródkę, zaczął z dziecinną ciekawością przyglądać
się sędziom, uzbrojonym żołnierzom,
uśmiechnął się do Tani Kowalczuk. A Musia, gdy niebo już zagasło, spokojnie,
nie opuszczając oczu w dół, skierowała je w kąt, gdzie lekko kołysała się
pajęczynka, pod niedostrzegalnym naporem ogrzanego oddechami powietrza;
i tak pozostała aż do
ogłoszenia wyroku.
Po wyroku, pożegnawszy się z obrońcami we frakach i unikając ich
bezradnych, żałosnych i poczuwających się do winy oczu, podsądni zetknęli się
na chwilę we drzwiach i zamienili kilka krótkich zdań.
— To nic, Wasia. Niedługo wszystko się skończy — powiedział Werner.
— Kiedy ja nic, bracie — głośno, spokojnie, a nawet jakby wesoło
odpowiedział Kaszyrin. I rzeczywiście, twarz mu z lekka
poróżowiała i już nie była podobna do twarzy rozkładającego się trupa.
— Bodaj ich diabli wzięli, powiesili jednak — naiwnie zaklął Gołowin.
— Tego właśnie należało się spodziewać — spokojnie odrzekł Werner.
— Jutro zostanie ogłoszony wyrok w ostatecznej formie i posadzą nas razem
— powiedziała Kowalczuk pocieszając. — Aż do egzekucji będziemy siedzieli
razem.
Musia milczała. Potem energicznie poszła naprzód. III
MNIE NIE TRZEBA WIESZAĆ
Na dwa tygodnie przed sądem nad terrorystami ten sam sąd wojenno-
okręgowy, tylko w innym składzie, sądził i skazał na śmierć przez powieszenie
chłopa Jana Jansona.
Ów Jan Janson był parobkiem u zamożnego kolonisty i niczym szczególnym nie
odróżniał się od innych, takich samych
robotników najemnych. Pochodził z Estonii, z Wesenbergu, i stopniowo, w
ciągu kilku lat, przenosząc się z jednej kolonii na
drugą, zbliżył się do samej stolicy. Po rosyjsku mówił bardzo kiepsko, a
ponieważ jego gospodarz był Rosjaninem, nazwiskiem
Łazariew, i Estończyków nie było w pobliżu, więc Janson prawie całe dwa lata
milczał. Widocznie w ogóle nie był rozmowny i milczał nie tylko z ludźmi, ale i
ze zwierzętami: w milczeniu poił konia, w milczeniu go zaprzęgał i leniwie
poruszał się wokoło niego małymi, niepewnymi kroczkami, a kiedy koń,
niezadowolony z milczenia, zaczynał się narowić i psocić, w milczeniu bił go
batem. Bił go okrutnie, z zimną i złą zawziętością, a jeśli to się zdarzało wtedy,
gdy się znajdował w ciężkim stanie
nietrzeźwości, dochodził do zapamiętania się. W takich razach aż do domu
dolatywał świst bata i wystraszony, drobny, pełen
bólu stuk kopyt o drewnianą podłogę stajni. Za to, że Janson bił konia,
gospodarz bił jego samego, ale nie mógł go poprawić i dał spokój.
Raz albo dwa razy na miesiąc Janson się upijał, i zdarzało się to zwykle wtedy,
gdy odwoził gospodarza na dużą stację kolejową, gdzie był bufet. Wysadziwszy
gospodarza, odjeżdżał o pół wiorsty od stacji i tam, zatrzymawszy w śniegu, w
bok od drogi, sanie i konie, czekał na odjazd pociągu. Sanie stały bokiem, omal
że nie leżały, koń po brzuch brodził rozkraczonymi nogami w zaspie i od czasu
do czasu wyciągał pysk, żeby polizać miękki, puszysty śnieg, a Janson na pół
leżał na saniach w niewygodnej pozie i jakby drzemał. Rozwiązane nauszniki
jego oblazłej, futrzanej czapki bezsilnie zwisały w dół, jak uszy wyżła, a z
małego, czerwonawego noska sączyła się wilgoć.
Potem Janson wracał na stację i szybko się upijał.
Z powrotem do kolonii, całe dziesięć wiorst, pędził galopem. Zbity, przerażony
konik jak oparzony wyciągał wszystkie cztery nogi, sanie chwiały się, pochylały,
uderzały o słupy, a Janson, puściwszy lejce, co chwila prawie wylatując z sań,
na pół śpiewał, na
pół wykrzykiwał coś po estońsku oderwanymi, ślepymi zdaniami. A najczęściej
nawet nie śpiewał, tylko w milczeniu, mocno zacisnąwszy zęby, skutkiem
napływu nieokreślonej wściekłości, cierpień i zachwytu, pędził naprzód i był
jak ślepy: nie widział ludzi na drodze, nie ostrzegał, nie zwalniał wściekłego
pędu ani na zakrętach, ani na spadzistościach. W jaki sposób nikogo nie
przejechał, w jaki sposób sam się nie rozbił na śmierć podczas jednej z takich
dzikich jazd, pozostawało niepojęte.
Należałoby go już dawno wypędzić, jak wypędzono go i z innych miejsc, ale był
tani, i inni robotnicy bywali nie lepsi, więc siedział już dwa lata. W życiu
Jansona nie było żadnych niezwykłych zdarzeń. Raz otrzymał list po estońsku,
ale ponieważ sam był
niepiśmienny, a inni nie umieli po estońsku, przeto list pozostał nie odczytany;
i z jakąś dziką, zabobonną obojętnością, jakby nie rozumiejąc, że list przynosi
wieści z ojczyzny, Janson rzucił go do gnoju. Janson spróbował jeszcze zalecać
się do kucharki, widocznie pożądając kobiety, ale nie miał powodzenia i został
brutalnie odepchnięty i wyśmiany: był niskiego wzrostu, szczupły, twarz miał
w piegach, nikłą, i senne oczki butelkowego koloru. Niepowodzenie swe
Janson przyjął obojętnie i więcej nie zaczepiał kucharki.
Lecz, mało mówiąc, Janson wciąż się czemuś przysłuchiwał. Przysłuchiwał się i
ponuremu śnieżnemu polu z kupkami
zamarzłego gnoju, podobnemu do szeregu małych, zasypanych śniegiem
mogił, i sinej dali, i dudniącym słupom telegraficznym — i ludzkim rozmowom.
Co mówiło mu pole i dudniące słupy telegraficzne, to wiedział tylko on jeden,
a rozmowy ludzkie były trwożne, pełne wieści o zabójstwach, o rabunkach, o
podpaleniach. I słychać było pewnego razu w nocy, jak w sąsiedniej kolonii
cieniutko i bezradnie dzwonił mały dzwon kościoła ewangelickiego, i jak
trzaskał ogień pożaru: to jacyś przyjezdni zrabowali bogatą kolonię,
gospodarza i jego żonę zabili, a dom podpalili. , Ich kolonia też żyła w ciągłej
obawie; nie tylko w nocy, ale i w dzień spuszczano psy, i gospodarz w nocy
kładł obok siebie fuzję. Taką samą fuzję, tylko jednorurkę i starą, chciał dać
Jansonowi, ale ten pokręcił nią w ręku, pokiwał głową i z jakiegoś powodu nie
chciał wziąć. Gospodarz nie mógł zrozumieć przyczyny odmowy i zwymyślał
Jansona, a przyczyna tkwiła w tym, że Janson bardziej wierzył w siłę swego
fińskiego
noża, niż w ten stary, zardzewiały grat.
— Ona mnie samego zabije — powiedział Janson, sennie patrząc na
gospodarza szklanymi oczkami. I gospodarz z rezygnacją machnął ręką:
— Głupiś, Janie. No i żyj tu z takimi robotnikami!
I oto ten sam Jan Janson, nie dowierzający fuzji, pewnego zimowego wieczoru,
kiedy drugiego robotnika wysiano na stację, zamierzył popełnić bardzo
skomplikowaną zbrodnię: napad zbrojny, morderstwo i zgwałcenie kobiety.
Zrobił to jakoś zadziwiająco zwyczajnie: kucharkę zamknął w kuchni, leniwie, z
wyglądemczłowieka, któremu śmiertelnie chce się spać, podszedł z tyłu do
gospodarza i szybko, raz po razie, uderzył go w plecy nożem. Gospodarz upadł
nieprzytomny, gospodyni podniosła gwałt i krzyk, a Janson, wyszczerzając
zęby, wymachując nożem, zaczął rozbijać kuferki, komody. Znalazł pieniądze, a
potem, jakby po raz pierwszy zobaczył gospodynię, niespodzianie dla samego
siebie rzucił się ku niej, żeby ją zgwałcić. Ale ponieważ upuścił przy tym nóż,
przeto gospodyni okazała się silniejszą od niego i nie tylko, że nie pozwoliła się
zgwałcić, ale omal że go nie udusiła. Jednocześnie gospodarz poruszył się na
podłodze, kucharka zaczęła walić żelaznymi kleszczami, wybijając drzwi od
kuchni, i Janson uciekł w pole. Złapano go po godzinie, gdy, siedząc w kucki za
rogiem stodoły i zapalając jedną po drugiej gasnące zapałki, usiłował wzniecić
pożar.
Gospodarz umarł po kilku dniach na skutek zakażenia krwi, a Jansona, gdy
przyszła na niego kolej w szeregu innych grabieżców i zabójców, zasądzono i
skazano na śmierć. Na rozprawie sądowej był taki jak zawsze: mały, szczupły,
piegowaty, ze szklanymi oczkami.
Jak gdyby niezupełnie rozumiał sens tego, co się dzieje, i na pozór był
obojętny: mrugał białymi rzęsami, tępo, bez zaciekawienia oglądał
nieznajomą, uroczystą salę i dłubał w nosie twardym, zaskorupiałym, nie
zginającym się palcem. Tylko ci, którzy go widywali w niedzielę w kościele,
mogliby się domyślić, że się trochę staranniej ubrał; włożył na szyję
włóczkowy, brudnoczerwony szalik i gdzieniegdzie zmoczył włosy na głowie; i
tam, gdzie włosy były zmoczone, ciemniały i leżały gładko, a po drugiej stronie
sterczały jasnymi, rzadkimi kosmykami — jak słomki w rzadkim, zbitym
gradem zbożu.
Kiedy odczytano wyrok: na śmierć przez powieszenie,Janson nagle zaczął się
niepokoić. Zaczerwienił się mocno i zaczął zawiązywać i rozwiązywać szalik, jak
gdyby ten go dusił. Potem niedorzecznie zamachał rękami i powiedział,
zwracając się do tego sędziego, który nie czytał wyroku, i wskazując palcem na
tego, który czytał:
— Ona powiedziała, że mnie trzeba powiesić.
— Co za ona?! — grubo, basem zawołał przewodniczący, który czytał wyrok.
Wszyscy się uśmiechnęli, kryjąc uśmiechy pod wąsami w papierach, a Janson
wskazał palcem na przewodniczącego i groźnie, spode łba, odpowiedział:
— Ty!
— No i co?
Janson znów zwrócił się do przewodniczącego, uśmiechającego się dyskretnie
sędziego, w którym wyczuwał przyjaciela nie mającego nic wspólnego z
wyrokiem, i powtórzył:
— Ona powiedziała, że mnie trzeba powiesić. Mnie nie trzeba wieszać.
— Wyprowadzić oskarżonego.
Lecz Janson zdążył jeszcze raz wyraźnie i z przekonaniem powtórzyć:
— Nie trzeba mnie wieszać.
Był tak niedorzeczny ze swą małą, zagniewaną twarzą, której na próżno starał
się nadać wyraz godności, ze swym wyciągniętym palcem, że nawet
konwojujący go żołnierz, naruszając regulamin, powiedział półgłosem,
wyprowadzając go z sali:
— Oj, głupiś ty, chłopie.
— Nie trzeba mnie wieszać — uparcie powtórzył Janson.
— Pociągną tak, że moje uszanowanie, nawet drgnąć nie zdążysz.
— No, no, nie gadaj! — zawołał gniewnie drugi konwojujący. Ale sam też nie
wytrzymał i dodał: — A to rozbójnik! Za coś, durniu, duszę ludzką zgubił? Otóż
teraz i powiś sobie.
— Może ułaskawią? — powiedział pierwszy żołnierz, któremu żal się zrobiło
Jansona.
— Co?! Takich ułaskawiać?... No, dosyć tego gadania. Ale Janson już zamilkł. I
znowu wsadzono go do tej
samej celi, w której przesiedział już miesiąc, i do której zdążył przywyknąć, jak
przywykał do wszystkiego: do bicia, do wódki, do ponurego, śnieżnego pola,
usianego okrągłymi pagórkami jak cmentarz. I teraz nawet zrobiło mu się
wesoło, kiedy zobaczył swoje łóżko, swoje okno z kratą i kiedy dali mu jeść —
nic nie jadł od rana.
Nieprzyjemne było tylko to, co się stało na sądzie, ale myśleć o tym nie mógł,
nie umiał. I śmierci przez powieszenie zupełnie sobie nie wyobrażał.
Chociaż Janson był skazany na karę śmierci, ale takich, jak on, było wielu, i nie
uważano go w więzieniu za poważnego
przestępcę. Dlatego rozmawiano z nim bez obawy i bez szacunku, jak z
każdym innym, którego śmierć nie czeka. Jak gdyby jego śmierci nie uważano
za śmierć. Dozorca, dowiedziawszy się o wyroku, powiedział mu tonem
pouczającym:
— A co, bratku? Otóż i powiesili!
— A kiedy mnie będą wieszać? — z niedowierzaniem zapytał Janson. Dozorca
zamyślił się.
— No, bracie, będziesz musiał poczekać, dopóki się partia nie zbierze. Bo
jeden, i to taki, jak ty, nawet nie wart zachodu. Trzeba wielu przygotowań.
— No, a kiedy? — pytał natarczywie Janson. Bynajmniej go to nie obrażało, że
jego jednego nawet wieszać nie warto, i nie uwierzył temu, uznał to za
pretekst, żeby odroczyć egzekucję, a potem zamienić karę.
I zrobiło mu się wesoło: groźna i straszliwa chwila, o której nie można myśleć,
odsuwała się gdzieś daleko, zdawała się bajeczną i nieprawdopodobną jak
każda śmierć.
— Kiedy, kiedy! — rozgniewał się dozorca, tępy i ponury starzec. — A toć nie
psa wieszasz, wyprowadzisz za stodołę, raz, i gotowe. A ty byś pewnie tak
chciał, durniu?
— A ja nie chcę! — wykrzywił się nagle wesoło Janson. — To ona powiedziała,
że mnie trzeba powiesić, a ja nie chcę!
I może po raz pierwszy w życiu roześmiał się: skrzeczącym, głupim, ale
strasznie wesołym i radosnym śmiechem. Jak gęś
zagęgał: gę-gę-gę! Dozorca ze zdziwieniem popatrzył na niego, potem
nachmurzył się surowo: ta niedorzeczna wesołość
człowieka skazanego na śmierć obrażała więzienie i samą kaźń i czyniła je
czymś bardzo dziwnym. I nagle na chwilę, na bardzo króciutką chwilę, staremu
dozorcy, który całe życie spędził w więzieniu i przepisy więzienne uważał jakby
za prawa natury — wydało się i więzienie, i całe życie jakby domem wariatów,
przy czym on, dozorca, jest głównym wariatem.
— Tfu, a żeby cię! — splunął dozorca. — Czego zęby szczerzysz, tu nie
karczma!
— A ja nie chcę, gę-gę-gę! — śmiał się Janson.
— Szatan! — powiedział dozorca odczuwając potrzebę przeżegnania się.
Najmniej chyba do szatana mógł być podobny ten człowieczek z drobną, nikłą
twarzą, ale w jego gęsim chichocie było coś, co niweczyło świętość i moc
więzienia. Niech no tak jeszcze trochę się pośmieje — i oto rozwalą się ściany,
jak zgniłe, upadną rozmiękłe kraty, i dozorca sam wyprowadzi aresztantów za
bramę: niech panowie będą łaskawi pospacerować sobie po mieście — a może
który chce na wieś? Szatan!
Ale Janson już przestał się śmiać i tylko filuternie mrużył oczy.
— No, no! — powiedział dozorca z nieokreśloną groźbą i odszedł nie oglądając
się.
Tego wieczora Janson był spokojny, a nawet wesoły. Powtarzał głośno
wypowiedziane zdanie: „Nie trzeba mnie wieszać", i było ono takie
przekonywające, mądre, niezbite, że o nic nie warto było się niepokoić. O swej
zbrodni dawno zapomniał i tylko czasem żałował, że nie udało mu się zgwałcić
gospodyni. A wkrótce zapomniał i o tym.
Co rano zapytywał, kiedy go będą wieszać, i co rano dozorca odpowiadał
gniewnie:
— Zdążysz jeszcze, szatanie. Posiedź sobie! — i odchodził czym prędzej, zanim
Janson miał czas się roześmiać.
I skutkiem tych jednostajnie powtarzających się słów i dlatego, że każdy dzień
zaczynał się, upływał i kończył, jak najzwyczajniejszy dzień, Janson był
niezbicie przekonany, że żadnej egzekucji nie będzie. Bardzo szybko zaczął
zapominać o
sądzie i całymi dniami wylegiwał się na tapczanie, chaotycznie i wesoło marząc
o posępnych, śnieżnych polach z ich pagórkami, o bufecie na stacji i o czymś
jeszcze bardziej dalekim i jasnym. W
więzieniu dobrze go odżywiano i jakoś bardzo prędko, w ciągu kilku dni, utył i
zaczął trochę zadzierać nosa.
„Teraz to by mnie i tak pokochała — pomyślał o gospodyni. — Teraz jestem
gruby, niegorzej od gospodarza."
I tylko bardzo pragnął napić się wódki — wypić, podciąć konika i szybko, jak
najszybciej, pojechać.
Gdy aresztowano terrorystów, wieść o tym doszła do więzienia; i na zwykłe
pytanie Jansona dozorca nagle, nieoczekiwanie i dziko, odpowiedział:
— Teraz już niedługo.
Spoglądał na niego spokojnie i poważnie i mówił:
— Teraz już niedługo. Myślę, że tak za jakiś tydzień, Janson zbladł i ze
zmętniałymi oczami, jakby zasypiał, zapytał:
— Nie żartujesz?
— Nie mogłeś się doczekać, a teraz mówisz, że żartuję. To wy lubicie żartować,
a u nas żarty są niedozwolone — z godnością powiedział dozorca i wyszedł.
Już pod wieczór tego samego dnia Janson schudł. Jego gładko obciągnięta,
chwilowo wygładzona skóra nagle pomarszczyła się w mnóstwo drobniutkich
zmarszczek, gdzieniegdzie nawet jakby obwisła. Oczy zro~ . biły się całkiem
senne i wszystkie ruchy stały się tak powolne i opieszałe, jakby każdy obrót
głowy, ruch palców, krok nogą był skomplikowanym i trudnym
przedsięwzięciem, które trzeba zawczasu bardzo długo obmyślać. W nocy
położył się na tapczanie, ale oczu nie zamknął i leżał tak do rana, z otwartymi
oczami.
— Aha! — rzekł z zadowoleniem dozorca zobaczywszy go nazajutrz. —
Widzisz, kochanku, że tu nie karczma.
Z uczuciem przyjemnego zadośćuczynienia, jak uczony, którego doświadczenie
jeszcze raz się udało, uważnie i szczegółowo obejrzał skazanego od stóp do
głów: teraz wszystko odbędzie się, jak się należy. Szatan został pognębiony,
świętość więzienia i kaźni na nowo ustanowiona — więc łaskawie, nawet
żałując go szczerze, poinformował się:
— Będziesz się z kim widział czy nie?
— Po co mam się widzieć?
— No, pożegnać się. Matka na przykład albo brat.
— Mnie nie trzeba wieszać — cicho powiedział Janson i z ukosa popatrzył na
dozorcę. — Ja nie chcę.
Dozorca popatrzył na niego — i w milczeniu machnął ręką.
Pod wieczór Janson trochę się uspokoił. Dzień był taki zwyczajny, tak
zwyczajnie świeciło chmurne, zimowe niebo, tak zwyczajnie brzmiały na
korytarzu kroki i czyjaś rozmowa, tak zwyczajnie i naturalnie i jak co dzień
pachniał kapuśniak, że znów przestał wierzyć w kaźń. Ale z nastaniem nocy
znowu zrobiło mu się straszno. Przedtem Janson odczuwał po prostu noc jako
ciemność, jako szczególnie ciemną porę, kiedy trzeba spać, ale teraz wyczuł jej
tajemniczy i groźny sens... Żeby nie wierzyć w
śmierć, trzeba widzieć i słyszeć wkoło siebie to, co zazwyczaj: kroki, głosy,
światła, kapuśniak, a teraz wszystko było niezwykłe, i ta cisza, i ten mrok same
przez się były już jak gdyby śmiercią.
I im dłużej ciągnęła się noc, tym straszniej się robiło. Z naiwnością dzikiego lub
dziecka, które wszystko uważa za możliwe, Janson miał ochotę krzyknąć
słońcu: „Świeć!" I prosił, błagał, żeby słońce świeciło, lecz noc niezmierna
wlokła nad ziemią swe czarne godziny i nie było siły, która by mogła zatrzymać
jej bieg. I ta niemożliwość, którą po raz pierwszy tak jasno dostrzegł
słaby mózg Jansona, napełniła go przerażeniem: nie mając jeszcze odwagi
jasno sobie z tego zdać sprawy, przeczuł już nieuniknioność bliskiej śmierci i
martwiejącą nogą stanął na pierwszym stopniu szafotu.
Dzień znów go uspokoił, a noc znowu przeraziła, i tak było aż do tej nocy,
kiedy poczuł i zrozumiał ostatecznie, że śmierć jest nieunikniona i że nastąpi za
trzy dni, o świcie, gdy słońce będzie wstawać.
Nigdy nie myślał, co to takiego śmierć, i nie
wyobrażał sobie śmierci — lecz teraz poczuł jasno, zobaczył, odczuł, że ona
weszła do celi i szuka go, wyciągając ręce. I ratując się, zaczął biegać po celi.
Ale cela była tak maleńka, że zdawało się, iż kąty w niej nie są ostre, lecz
rozwarte, i wszystkie wypychają go na środek. I nie ma za co się schować. I
drzwi zamknięte. I jasno. Kilka razy w milczeniu uderzył się tułowiem o ściany,
raz stuknął się o drzwi — głucho i pusto. Potknął się o coś i upadł twarzą w
dół, i wówczas poczuł, że ona go łapie. I leżąc na brzuchu, przylepiając się do
podłogi, chowając twarz w jej ciemny, brudny asfalt, Janson zaczął krzyczeć z
przerażenia. Leżał i krzyczał na cały głos, dopóki ludzie nie przyszli. I kiedy go
już podnieśli z podłogi i posadzili na tapczanie, i obleli mu głowę zimną wodą,
Janson wciąż jeszcze nie mógł zdecydować się, by otworzyć mocno zamknięte
oczy. Otworzy do połowy jedno, zobaczy oświetlony, pusty kąt albo czyjś but
w powietrzu i znowu zacznie krzyczeć.
Zimna woda jednak zaczęła działać. Pomogło i to, że dyżurny dozorca, wciąż
ten sam staruszek, kilka razy leczniczo uderzył go w głowę. I to poczucie życia
istotnie odpędziło śmierć. Janson otworzył oczy i resztę nocy, z wzburzonym
trochę mózgiem, mocno przespał. Leżał na plecach, z otwartymi ustami i
głośno, spazmatycznie chrapał. Pomiędzy nieszczelnie zamkniętymi
powiekami bielało płaskie i martwe oko bez źrenicy.
A później wszystko na świecie, i dzień, i noc, i kroki, i głosy, i kapuśniak
napełniło go przerażeniem i wtrąciło w stan dzikiego, z niczym
nieporównanego zdumienia. Jego słaba myśl nie mogła skojarzyć tych dwóch
pojęć, tak dziwacznie przeczących sobie wzajemnie: zwyczajnego, jasnego
dnia, zapachu i smaku kapusty — i tego, że za dwa dni, za dzień ma umrzeć.
Nic nie
myślał, nawet nie rachował godzin, tylko po prostu trwał w niemym
przerażeniu wobec tej sprzeczności, która rozerwała mu mózg na dwie
połowy. Stał się jednolicie blady, nigdzie nie był ani bielszy, ani czerwieńszy, i
wyglądał na spokojnego. Tylko nic nie jadł i zupełnie przestał spać; albo całą
noc, bojaźliwie podwinąwszy nogi pod siebie, siedział na taborecie, albo po
cichutku, skradając się i sennie oglądając, przechadzał się po celi. Usta wciąż
miał na pół otwarte, jakby na skutek bezustannego, ogromnego zdziwienia; i
zanim wziął do ręki jakikolwiek najzwyczajniejszy przedmiot, długo i tępo
oglądał go i brał z niedowierzaniem.
Kiedy stał się taki, i dozorcy, i żołnierz, obserwujący go przez okienko, przestali
na niego zwracać uwagę. Był to zwykły stan skazańców, podobny, zdaniem
dozorcy, który nigdy czegoś podobnego nie doświadczał, do stanu zabijanego
bydlęcia, gdy je
ogłusza się uderzeniem obucha w łeb.
— Teraz ogłuchł, teraz do samej śmierci nie nie poczuje — mówił dozorca
wpatrując się w niego doświadczonymi oczami. — Janie, słyszysz? Hej, Janie?
— Nie trzeba mnie wieszać — odezwał się Janson matowym głosem i znów
dolna warga mu obwisła.
— Żebyś nie zabijał, to by cię nie. powiesili — powiedział pouczająco starszy
dozorca, młody jeszcze, lecz bardzo poważny
mężczyzna, z orderami. — Zabić zabiłeś, a wisieć nie chcesz.
— Zachciało mu się bezkarnie zabić człowieka. Głupi, głupi, a chytry.
— Ja nie chcę — powiedział Janson.
— Cóż, kochanku, nie chciej sobie, to twoja rzecz — obojętnie powiedział
starszy. — Zamiast głupstwa gadać, lepiej byś
rozporządził swoim dobytkiem, przecież musisz coś mieć.
—Nic nie ma. Koszulę tylko i portki. I do tego czapkę futrzaną—elegant!
W ten sposób upłynął czas do czwartku. A we czwartek o dwunastej w nocy do
celi Jansona weszło dużo łudzi, i jakiś pan z epoletami powiedział:
— No, zabierajcie się. Trzeba jechać.
Janson poruszał się wciąż tak samo powolnie i opieszale, włożył na siebie
wszystko, co miał, i zawiązał brudnoczerwony szalik. Patrząc, jak Janson się
ubiera, pan z epoletami, paląc papierosa, powiedział do kogoś:
— A jaki dziś ciepły dzień. Zupełnie wiosna. Oczki Jansona kleiły się, prawie
zasypiał i poruszał
się tak wolno i sztywno, że dozorca huknął na niego:
— No, prędzej, prędzej. Zasnąłeś?! Nagle Janson zatrzymał się.
— Ja nie chcę — rzekł powoli.
Wzięli go pod ręce i poprowadzili, a on posłusznie poszedł podnosząc ramiona.
Na dworze od razu owionęło go wiosenne, wilgotne powietrze i pod noskiem
zrobiło mu się mokro; pomimo nocy odwilż była coraz większa i dźwięcznie
kapały skądś na kamień gęste, wesołe krople. Czekając na swą kolej, podczas
gdy żandarmi stukając szablami i zginając się, włazili do czarnej karety bez
latarń, Janson leniwie wodził palcem pod mokrym nosem i poprawiał źle
zawiązany szalik.
IV
MY, ORŁOWIACY
Ten sam skład sądu wojenno-okręgowego, który sądził Jansona, skazał
również na śmierć przez powieszenie chłopa z guberni
orłowskiej, powiatu jeleckiego, Michała Gołubca, przezwiskiem Miszka
Cyganek albo Tatar. Ostatnią jego zbrodnią, ściśle dowiedzioną, było zabicie
trojga ludzi i napad zbrojny w celach rabunkowych; a dalej ciemna przeszłość
jego ginęła w zagadkowej głębinie. Były niejasne poszlaki udziału jego w całym
szeregu innych napadów rabunkowych i zabójstw, czuło się poza nim krew i
ogień, i ciemny, pijany szał. Z całkowitą otwartością, zupełnie szczerze nazywał
siebie rozbójnikiem i z ironią odnosił się do tych, którzy, jak to było w modzie,
podnosili się do godności „ekspropriatorów". O ostatniej zbrodni, której
zapieranie się do niczego nie prowadziło, opowiadał szczegółowo i chętnie, na
wszelkie zaś pytania, tyczące się przeszłości, tylko wyszczerzał zęby i
pogwizdywał:
— Szukaj wiatru w polu!
Jeżeli zaś bardzo dokuczano mu pytaniami, Cyganek przybierał wyraz powagi i
godności.
— My, orłowiacy, wszyscyśmy takie zapalone głowy — mówił statecznie i
rozsądnie. — W Orle i w Kromach są najwięksi
złodzieje. Karaczew i Liwny to dla wszystkich złodziei schronienie osobliwe. A
Jelec jest ojcem wszystkich złodziei. Co tu
tłumaczyć!
Cygankiem nazwano go z powodu wyglądu i złodziejskich podstępów. Miał
zadziwiająco czarne włosy, był szczupły, z piętnami żółtej opalenizny na
wystających tatarskich kościach policzkowych; białkami oczu przewracał jak
koń i wiecznie się śpieszył. Spojrzenie miał ruchliwe, bystre, ale dziwnie
natrętne i pełne ciekawości, i rzecz, na którą spojrzał, jakby coś traciła,
oddawała mu część samej siebie i stawała się inna. Papierosa, na który
spojrzał, tak samo niemiło i trudno było wziąć, jak gdyby papieros był już w
czyichś ustach, Miał w sobie jakiś wieczny niepokój, który albo skręcał go
całego jak bicz albo rozpuszczał szerokim snopem wijących się iskier. I wodę
pił omal że nie wiadrami, jak koń.
Podczas rozprawy na wszystkie pytania, szybko się zrywając, odpowiadał
krótko, twardo, a nawet jakby z zadowoleniem:
— Prawda! Niekiedy podkreślał:
— Prrrawda!
I zupełnie nieoczekiwanie, gdy była mowa o czym innym, zerwał się i poprosił
przewodniczącego:
— Niech pan sędzia pozwoli zagwizdać!
— A to po co? — zdziwił się tamten.
— Bo mówią, że dawałem znaki towarzyszom, więc właśnie. To bardzo
ciekawe.
Z lekka zdumiony, przewodniczący zgodził się. Cyganek szybko włożył w usta
cztery palce, po dwa z każdej ręki, dziko wywrócił oczy — i martwe powietrze
sali sądowej przerżnął prawdziwy, dziki, rozbójniczy poświst, od którego
ogłuszone konie płoszą się i przysiadają na zadzie, a twarze ludzi mimo woli
bledną. I śmiertelna męka zabijanego, i dzika radość zabójcy, i groźne
ostrzeżenie, i wezwanie, i ciemność jesiennej, niepogodnej nocy, i samotność
— wszystko było w tym przeszywającym, nieludzkim i niezwierzęcym głosie.
Przewodniczący coś zawołał, potem machnął na Cyganka ręką, a ten
posłusznie zamilkł. I jak artysta, który zwycięsko odśpiewał trudną, lecz zawsze
udającą się arię, usiadł, wytarł o kaftan mokre palce i, zadowolony z siebie,
spojrzał po obecnych.
— Typowy rozbójnik! — rzekł jeden z sędziów pocierając ucho. Lecz drugi, z
szeroką rosyjską brodą i tatarskimi jak u Cyganka oczami, marząco popatrzył
gdzieś powyżej Cyganka, uśmiechnął się i zaoponował:
— A jednak to naprawdę ciekawe.
I ze spokojnym sercem, bez litości i bez najmniejszego
wyrzutu sumienia, sędziowie wydali na Cyganka wyrok śmierci.
— Dobra! — powiedział Cyganek, gdy wyrok został odczytany. — Czyste pole i
belka. Dobra!
I zwracając się do konwojującego go żołnierza rzucił junacko:
— No, idziemy czy nie, ty, skisła flanelo. A mocniej trzymaj karabin, bo
odbiorą.
Żołnierz surowo, z obawą, spojrzał na niego, zamienił spojrzenie ze swym
towarzyszem i pomacał zamek karabinu. Drugi zrobił to samo. I przez całą
drogę, aż do więzienia, żołnierze jak gdyby nie szli, ale fruwali w powietrzu —
byli tak pochłonięci zbrodniarzem, że nie czuli ziemi pod nogami ani czasu, ani
samych siebie.
Przed egzekucją Miszka Cyganek tak samo jak Janson musiał siedzieć w
więzieniu siedemnaście dni. I całe te siedemnaście dni przeleciało mu tak
szybko jak jeden — jak jedna nie gasnąca myśl o wolności i o życiu.
Niespokojny duch Cyganka, teraz
zdławiony ścianami, kratami i martwym oknem, przez które nic nie było widać,
zwrócił całą swą wściekłość do wewnątrz i palił jego myśl jak rozrzucony po
deskach węgiel. Jak w pijanym szale wirowały przed nim, mieszały się i plątały
jaskrawe, lecz niewykończone obrazy, przelatywały obok niego
niepowstrzymanym, oślepiającym wichrem i wszystkie skierowały się ku
jednemu — ku ucieczce, ku wolności, ku życiu. Cyganek całymi godzinami
wciągał w nozdrza powietrze — majaczyło mu się, że pachnie konopiami i
dymem pożarów, bezbarwną i żrącą spalenizną; to jak młode wilcze kręcił się
po celi, szybko obmacując
ściany, postukując palcem, mierząc odległości, przebijając wzrokiem sufit,
przepiłowując kraty. Ruchliwością swą do tego stopnia zmęczył żołnierza,
obserwującego go przez okienko, że ten kilka
razy, wyprowadzony z równowagi, groził, że będzie strzelał: Cyganek
odpowiedział grubiańsko i urągliwie i tylko dlatego kończyło się to pokojowo,
że opór przechodził w zwyczajne, chłopskie, nieobraźliwe wymyślanie, przy
którym strzelanie wydawało się czymś bezsensownym i niemożliwym.
Noce swe Cyganek przesypiał twardo, prawie nie poruszając się, w
niezmiennym, lecz żywym bezruchu, jak nie działająca chwilowo sprężyna.
Lecz zerwawszy się — natychmiast zaczynał kręcić się, kombinować,
obmacywać. Ręce miał stale suche i gorące, ale serce czasami nagle stygło:
jakby mu w pierś kładziono kawałek nie topniejącego lodu, od którego po
całym ciele rozbiegały się
drobne, suche dreszcze. I tak już ciemny, Cyganek w takich chwilach czerniał,
nabierał odcienia niebieskawej stali. I nabrał dziwnego przyzwyczajenia: jak
gdyby objadłszy się czegoś nadmiernie i nieznośnie słodkiego, bez ustanku
oblizywał wargi, cmokał i z sykiem, przez zęby wypluwał na podłogę
napływającą ślinę. I nie domawiał słów: myśli biegły tak szybko, że
język nie mógł za nimi nadążyć.
Pewnego razu w dzień w towarzystwie konwojującego żołnierza wszedł do
niego starszy dozorca. Popatrzył z ukosa na zaplutą podłogę i rzekł ponuro:
— Patrzcie no, jak zapaskudził! Cyganek bystro odparł:
— A ty, tłusta mordo, całą ziemię zapaskudziłeś, a ja ci nic nie mówię. Po coś
przylazł?
Wciąż tak samo ponuro dozorca zaproponował mu, aby został katem. Cyganek
wyszczerzył zęby i roześmiał się.
— Aha, nie możecie znaleźć? Byczo! No, idź i powieś, ha-ha! I szyja jest, i
postronek jest, a wieszać nie ma komu. Jak Boga kocham, byczo!
— Darują ci za to życie.
— No, jeszcze by też: przecież nieżywy nie będę ci wieszać. Miałeś też co
powiedzieć, durniu!
— No więc jak? Przecież ci wszystko jedno: tak czy inaczej.
— A jak u was wieszają? Pewno duszą po cichu!
— Nie, z muzyką — odciął się dozorca.
— A to dureń! Naturalnie, że trzeba z muzyką. O, tak — i zaśpiewał coś
zawadiackiego.
— Zupełnieś zwariował, kochanku — powiedział dozorca. — No, więc jak,
gadaj porządnie.
Cyganek wyszczerzył zęby:
— Jaki skory! Przyjdź jeszcze raz, to ci powiem.
I do chaosu jaskrawych, lecz niezakończonych obrazów, przytłaczających
Cyganka swym pędem, wdarł się nowy: jak to dobrze być katem w czerwonej
koszuli. Żywo wyobrażał sobie plac zapełniony tłumem, wysoki pomost i jak
on, Cyganek, w czerwonej koszuli przechadza się po nim z toporem. Słońce
oświeca głowy, wesoło pobłyskuje na toporze i wszystko jest takie wesołe i
bogate, że nawet ten, któremu ma teraz uciąć głowę, też się uśmiecha. A za
tłumem widać wozy i łby końskie, to chłopi
pozjeżdżali ze wsi; a dalej — pole.
— Ccc! — cmokał Cyganek oblizując się i spluwając napływającą ślinę. I nagle,
jakby mu do samych ust wcisnęli na głowę futrzaną czapkę, robiło się ciemno i
duszno i serce stawało się kawałkiem nie topniejącego lodu, przejmując
drobnym, suchym dreszczem.
Dwa razy jeszcze przychodził dozorca i Cyganek, wyszczerzając zęby, mówił:
— Jaki skory. Przyjdź jeszcze raz.
W końcu dozorca mimochodem zawołał w okienko:
—Przegapiłeś swoje szczęście, gawronie! Znaleźli innego.
— No, to diabli z tobą, wieszaj sobie sam! —odciął się Cyganek. I przestał
marzyć o zawodzie kata.
Ale pod koniec, im bliżej kaźni, tym nieznośniejszy stawał się pęd
postrzępionych obrazów. Cyganek chciałby się zatrzymać, rozkraczyć nogi i
zatrzymać się, lecz rwący potok unosił go z sobą i nie było o co się zahaczyć:
wszystko wkoło niego płynęło. I już sen zaczął być niespokojny: pojawiły się
nowe, plastyczne, ciężkie, jak drewniane, pomalowane klocki, widzenia senne
szybsze od myśli. Był to już nie potok, lecz nieskończone spadanie z
nieskończonej góry, zawrotny lot przez cały dostrzegalny i barwny świat. Na
wolności Cyganek nosił tylko dość zawadiackie wąsy, a w więzieniu wyrosła
mu krótka, czarna, kłująca broda — nadawało mu to wygląd straszny i szalony.
Chwilami Cyganek rzeczywiście zapominał się i całkiem bezmyślnie kręcił się
po celi, ale wciąż jeszcze obmacywał jej chropowate, otynkowane ściany. I
wodę pił jak koń.
Jakoś pod wieczór, gdy zapalono światło, Cyganek stanął na czworakach
pośrodku celi i zawył drżącym, wilczym wyciem. Był przy tym jakoś szczególnie
poważny i wył tak, jakby wykonywał jakąś ważną i niezbędną czynność.
Nabierał pełne piersi powietrza i wydychał je wolno w przeciągłym, drżącym
wyciu; i uważnie, z przymrużonymi oczami, przysłuchiwał się, jak to wychodzi.
I samo to drżenie w głosie wydawało się umyślne; nie wył byle jak, tylko
starannie wyciągał każdą nutę w tym zwierzęcym zawodzeniu, pełnym
niewypowiedzianej męki i przerażenia.
Potem od razu urywał i kilka minut, nie podnosząc się z ziemi, milczał. Nagle
cichutko bełkotał w ziemię:
— Kochani, najdrożsi... Kochani, mili, zlitujcie się... Kochani!... Mili...
I tu również, jakby się przysłuchiwał, jak to wychodzi. Powie słowo i
nasłuchuje.
Potem zrywał się — i całą godzinę, prawie nie zaczerpując oddechu, wymyślał.
— Ach, wy, tacy i owacy! — ryczał wywracając nabiegłe krwią oczy. —
Wieszać, to wieszać, a nie, to... O, tacy, owacy...
I biały jak kreda żołnierz, płacząc z udręki, z przerażenia, stukał we drzwi lufą
karabinu i krzyczał bezradnie:
— Zastrzelę! Jak Boga kochani, zastrzelę! Słyszysz! Ale strzelać nie śmiał: do
skazanych na śmierć, jeżeli
nie było prawdziwego buntu, nigdy nie strzelano. A Cyganek zgrzytał zębami,
wymyślał i pluł — jego ludzki mózg, postawiony na potwornie ostrej krawędzi
pomiędzy życiem a śmiercią, rozpadał się na cząstki jak kawałek suchej i
zwietrzałej gliny.
Kiedy w nocy przyszli ludzie do celi, żeby poprowadzić Cyganka na miejsce
kaźni, ten zafrasował się i jakby ożył. W ustach
robiło się jeszcze słodziej i ślina napływała niepowstrzymanie, ale policzki
trochę poróżowiały i w oczach zaiskrzyła się dawna, trochę dzika chytrość.
Ubierając się, zapytał urzędnika:
— A kto będzie wieszać? Nowy? Pewno ma niewprawną rękę?
— Proszę się o to nie troszczyć — sucho odpowiedział urzędnik.
— Jakże się nie mam troszczyć, proszę wielmożnego pana, przecie mnie będą
wieszać, a nie pana. Niech pan chociaż mydła skarbowego na stryczek nie
pożałuje.
— Dobrze, dobrze, proszę milczeć.
— Bo ten to wszystko mydło tu pozjadał — Cyganek wskazał na dozorcę — o,
jak mu się gęba świeci.
— Milczeć!
— Niechże już pan nie pożałuje!
Cyganek roześmiał się, .ale w ustach robiło mu się coraz słodziej i nagle nogi
zaczęły mu jakoś dziwnie drętwieć. Pomimo to, wyszedłszy na dwór, potrafił
jeszcze krzyknąć:
— Kareta hrabiego Bengalskiego!
V
POCAŁUJ I MILCZ
Wyrok na pięciu terrorystów został ogłoszony w ostatecznej formie i tego
samego dnia zatwierdzony. Skazanym nie powiedziano, kiedy będzie
egzekucja, sądząc jednak z tego, jak się to zwykle praktykowało, wiedzieli, że
ich powieszą tej samej nocy albo najpóźniej następnej. I kiedy im
zaproponowano na następny dzień, to jest we czwartek, widzenie się z
rodziną, zrozumieli, że egzekucja odbędzie się w piątek o świcie.
Tania Kowalczuk nie miała bliskiej rodziny, dalsi zaś krewni przebywali gdzieś
na odludziu, na Małorusi,
i nie wiadomo nawet, czy wiedzieli o sądzie i o czekającej karze; Musia i
Werner, jako nie znani z nazwiska, nie mogli mieć rodziny; i tylko dwaj,
Sergiusz Gołowin i Wasyl Kaszyrin, mieli się zobaczyć z rodzicami. Obaj ze
strachem i przygnębieniem
myśleli o tym widzeniu, ale nie zdecydowali się na odmówienie starym
ostatniej rozmowy, ostatniego pocałunku.
Szczególnie męczył się nadchodzącą wizytą Sergiusz Gołowin. Bardzo kochał
swego ojca i matkę, jeszcze bardzo niedawno widział się z nimi i teraz z
przerażeniem myślał — co to będzie? Sama kaźń, z całą jej potworną
niezwykłością, z uderzającą
mózg bezmyślnością — łatwiej trafiała do wyobraźni i wydawała
się nie tak straszna, jak tych kilka chwil, krótkich i niezrozumiałych, stojących
jak gdyby poza czasem, jak gdyby poza samym
życiem. Jak patrzeć — o czym myśleć — co mówić — nie chciał pojąć jego
ludzki mózg. Najprostsze i najzwyklejsze: wziąć
rękę ojca, pocałować, powiedzieć: „Dzień dobry, ojcze" — wydawało mu się
niedościgle okropnym w swym potwornym, nieludzkim, szalonym fałszu.
Po wyroku skazanych nie umieszczono razem, jak spodziewała się Kowalczuk,
lecz pozostawiono ich w pojedynkach; i cały ranek, do jedenastej, o której
przyszli rodzice, Sergiusz Gołowin biegał po celi jak opętany, skubał bródkę,
krzywił się żałośnie i coś mruczał. Niekiedy w największym pędzie zatrzymywał
się, nabierał pełne piersi powietrza i głęboko oddychał jak człowiek,
który za długo przebywał pod wodą. Ale ponieważ był zdrów, młode życie
tkwiło w nim tak mocno, że w chwilach najokropniejszego cierpienia krew
grała mu pod skórą, rumieniąc policzki, i jasno, naiwnie błękitniały mu oczy.
Jednakże odbyło się wszystko znacznie lepiej, niż się Sergiusz spodziewał.
Do pokoju, w którym się odbyło widzenie, pierwszy wszedł ojciec Sergiusza,
dymisjonowany pułkownik, Mikołaj Sergiejewicz
Gołowin. Był zupełnie biały: twarz, broda, włosy i ręce, jakby ktoś posąg
śnieżny ubrał w ludzkie ubranie; miał na sobie wciąż ten sam mundurek, stary,
ale porządnie wyczyszczony, pachnący benzyną, z nowymi poprzecznymi
epoletami; wszedł twardo, pewnie, mocnym, wyraźnym krokiem. Wyciągnął
białą, suchą rękę i powiedział głośno:
— Dzień dobry, Sergiuszu!
Za nim dreptała matka i dziwnie się uśmiechała. Ale również uścisnęła mu rękę
i głośno powtórzyła:
— Dzień dobry, Sergiuszu!
Pocałowała w usta — i usiadła w milczeniu. Nie rzuciła się, nie zapłakała, nie
krzyknęła, nie zrobiła nic z tych okropności, jakich oczekiwał Sergiusz, tylko
pocałowała i, milcząc, usiadła. Nawet poprawiła drżącymi rękami czarną
jedwabną suknię.
Sergiusz nie wiedział, że pułkownik całą poprzednią noc, zamknąwszy się w
swym gabineciku, z natężeniem wszystkich sił obmyślał ten rytuał.
— W ostatniej chwili powinniśmy ulżyć, a nie dodawać ciężaru naszemu
synowi — twardo zadecydował pułkownik i drobiazgowo ważył każde możliwe
zdanie jutrzejszej rozmowy, każdy ruch. Niekiedy jednak plątał się, gubił to, co
udało mu się przygotować, i płakał gorzko w kącie ceratowej kanapy. A rano
pouczył żonę, jak należy się zachować podczas jutrzejszego widzenia.
— Najważniejsza rzecz, pocałuj — i milcz! — pouczał. — Potem możesz
mówić, trochę później, a kiedy pocałujesz, milcz. Nie mów zaraz po pocałunku,
rozumiesz? Bo jeszcze powiesz nie to, co trzeba.
— Rozumiem, Mikołaju Sergiejewiczu — odpowiedziała matka płacząc.
— I nie płacz. Niech Pan Bóg broni, żebyś płakała, Zabijesz go, jeżeli będziesz
płakać, staruszko!
— A dlaczego ty sam płaczesz?
— To przy tobie! Nie powinnaś płakać, słyszysz?
— Dobrze, Mikołaju Siergiejewiczu.
W dorożce chciał jeszcze raz powtórzyć zlecenie, ale zapomniał. I tak jechali
milcząc, zgarbieni, oboje siwi i starzy, i myśleli, a miasto wesoło szumiało: były
ostatki— i na ulicach było gwarno i ludno.
Usiedli. Pułkownik stanął w obmyślonej pozie, założywszy prawą rękę za klapę
munduru. Sergiusz
posiedział chwilkę, dostrzegł z bliska pomarszczoną twarz matki i zerwał się.
— Posiedź, Sergiuszku — prosiła matka. Zapanowało milczenie. Matka
uśmiechała się dziwnie.
— Takeśmy się o ciebie starali, Sergiuszku. Ojciec...
— To daremnie, mateczko... Pułkownik wyrzekł twardo:
— Powinniśmy byli to zrobić, Sergiuszu, żebyś nie myślał, że rodzice cię
opuścili.
Znów zapanowało milczenie. Bali się mówić, jak gdyby każde słowo na języku
traciło swoje znaczenie i oznaczało tylko jedno:
śmierć. Sergiusz popatrzył na czysty, pachnący benzyną mundurek ojca i
pomyślał: „Teraz nie ma ordynansa, znaczy się więc,
że sam go czyścił. Jakże ja dawniej nie dostrzegałem, kiedy on czyścił mundur?
Pewnie z rana." I nagle zapytał:
— A jak siostra? Zdrowa?
— Ninka o niczym nie wie — pośpiesznie odpowiedziała matka.
Ale pułkownik powstrzymał ją surowo:
— Po co kłamać? Dziewczyna przeczytała w gazetach. Niech Sergiusz wie, że
wszyscy... jego bliscy... w takiej chwili... myśleli i...
Dalej nie mógł mówić i urwał. Nagle twarz matki jakoś w jednej chwili
skurczyła się, rozszerzyła, zadrgała, stała się mokra i dzika. Wyblakłe oczy
wytrzeszczały się jak szalone, oddech stawał się coraz szybszy i krótszy, i
głośniejszy.
— Se... Ser... Se... Se... — powtórzyła nie poruszając wargami. — Se...
— Mamusiu!
Pułkownik zrobił krok naprzód i trzęsąc się cały każdą fałdą swego munduru,
każdą zmarszczką twarzy, nie zdając sobie sprawy, jaki sam jest straszny w
swej
trupiej białości, z wymuszonym, rozpaczliwym hartem rzekł do żony:
— Milcz! Nie męcz go! Nie męcz! Nie męcz! On ma umierać! Nie męcz!
Przestraszona, milczała już, a on wciąż jeszcze trząsł przed piersią zaciśniętymi
pięściami i powtarzał:
— Nie męcz!
Potem cofnął się w tył, założył drżącą rękę za klapę munduru i głośno, z
wyrazem wymuszonego spokoju, zapytał białymi wargami:
— Kiedy?
— Jutro rano — odpowiedział Sergiusz tak samo białymi wargami.
Matka patrzyła w ziemię, żuła wargami i zdawała się. nic nie słyszeć. Po czym,
żując w dalszym ciągu, jak gdyby wyrzuciła z siebie proste i dziwne słowa:
— Ninka kazała cię ucałować, Sergiuszku.
— Ucałuj ją ode mnie — rzekł Sergiusz.
— Dobrze. I Chwostowowie kłaniają ci się.
— Co za Chwostowowie? Ach, tak! Pułkownik przerwał:
— No, trzeba iść. Wstań, matko, trzeba. We dwóch podnieśli osłabłą matkę.
— Pożegnaj się! — rozkazał pułkownik. — Przeżegnaj.
Spełniła wszystko, co jej mówił. Ale żegnając i całując syna krótkim
pocałunkiem, kiwała głową i powtarzała bezmyślnie:
— Nie, to nie tak. Nie, nie tak. Nie, nie. Jakże ja później? Jakże powiem? Nie,
nie tak.
— Żegnaj, Sergiuszu! — powiedział ojciec. Uścisnęli sobie dłonie i mocno, lecz
krótko, ucałowali się.
— Ty... — zaczął Sergiusz.
— Co? — zapytał krótko pułkownik.
— Nie, nie tak. Nie, nie... Jakże powiem? — powtarzała matka kiwając głową.
Znowu usiadła i chwiała się cała.
— Ty... — zaczął znów Sergiusz. Nagle żałośnie, po dziecinnemu wykrzywiła
mu się twarz i oczy napełniły łzami. Przez ich roziskrzone krawędzie ujrzał z
bliska twarz ojca z takimi samymi oczami.
— Ty, ojcze, jesteś szlachetnym człowiekiem.
— Co ty! Co ty! — przestraszył się pułkownik. I nagle, jak podcięty, upadł
głową na ramię syna.
Niegdyś był wyższy od Sergiusza, a teraz stał się niziutki i puszysta, sucha
głowa bialutkim kłębkiem leżała na ramieniu syna. Obaj w milczeniu chciwie
całowali: Sergiusz puszyste, białe włosy, a ojciec — kaftan aresztancki.
— A ja? — powiedział nagle donośny głos. Obejrzeli się: matka stała i,
odrzuciwszy w tył głowę,
spoglądała z gniewem, prawie z nienawiścią.
— Co ty, matko?! — zawołał pułkownik.
— A ja? — mówiła kiwając głową z przejęciem, nieprzytomna. — Wy się
całujecie, a ja? Mężczyźni, tak? A ja? A ja?
— Mamusiu! — Sergiusz rzucił się ku niej.
I wówczas nastąpiło to, o czym nie można i nie trzeba opowiadać.
Ostatnie słowa pułkownika były takie:
— Błogosławię cię na śmierć, Sergiuszu. Umrzyj mężnie jak oficer.
I poszli. Poszli jakoś. Byli tu, stali, rozmawiali — i nagle poszli. Tu oto siedziała
matka, tam oto stał ojciec — i nagle jakoś poszli. Powróciwszy do celi Sergiusz
położył się na tapczanie twarzą do ściany, żeby
się ukryć przed żołnierzami, i długo płakał. Potem łzy go zmęczyły i mocno
zasnął.
Do Wasyla Kaszyrina przyszła tylko matka — ojciec, bogaty kupiec, nie chciał
przyjść. Wasyl przyjął staruszkę, chodząc po pokoju i drżąc z zimna, chociaż
było ciepło, a nawet gorąco. I rozmowa była krótka, ciężka.
— Niepotrzebnie mama przyszła. Tylko siebie i mnie mama męczy.
— Po co ci to było, Wasia? Po cośty to zrobił? Boże! — Staruszka rozpłakała
się, ocierając łzy rogami czarnej wełnianej chustki. Wasyl stanął i drżąc z
zimna, przyzwyczajony, jak i jego bracia, hukać na nic nie rozumiejącą matkę,
rzekł gniewnie:
— Otóż to! Wiedziałem, że tak będzie. Toż mama nic nie rozumie! Nic!
— No, już dobrze, już dobrze. Co tobie, zimno?
— Zimno... — mruknął Wasyl i znów zaczął chodzić, z ukosa, gniewnie patrząc
na matkę.
— Może się przeziębiłeś?
— Ach, mamo, co tam zaziębienie, kiedy...
I beznadziejnie machnął ręką. Staruszka chciała powiedzieć: „A ojciec w
poniedziałek kazał piec bliny" — ale przestraszyła się i zaczęła wyrzekać:
— Mówiłam mu: toć to syn, idź, przebacz mu. Nie, uparł się stary kozioł...
— A diabli z nim! Co to za ojciec dla mnie! Całe życie był szują i pozostał nim.
— Wasia, czy tak można o ojcu! — staruszka wyprostowała się z wyrzutem.
— O ojcu!
— O rodzonym ojcu.
— Co to za rodzony ojciec dla mnie?
Było dziko i niedorzecznie. Czekała go śmierć, a tu wyrastało coś małego,
pustego, niepotrzebnego i słowa trzeszczały jak pod nogą puste łupiny od
orzechów. I prawie płacząc — z udręki, z powodu tego wiecznego
niezrozumienia, które jak mur przez całe
życie odgradzało go od bliskich i teraz, w ostatniej godzinie przed śmiercią,
dziko wytrzeszczało swe malutkie, głupie oczki — Wasyl zawołał:
— Ależ niech mama zrozumie wreszcie, że mnie mają powiesić! Rozumie
mama czy nie? Powiesić!
— Żebyś nie zaczepiał ludzi, to by cię!... — krzyknęła stara.
— Boże! A cóż to takiego! Przecież to się nie zdarza nawet u zwierząt! Czy
jestem synem matki, czy nie?
Rozpłakał się i usiadł w kącie. Stara też się rozpłakała w swoim kącie. Niezdolni
ani na chwilę do zlania się w uczuciu miłości i przeciwstawienia go okropności
nadchodzącej śmierci, płakali zimnymi, nie ogrzewającymi serca łzami
samotności. Matka
rzekła:
— Ot, pytasz, czy jestem twoją matką, czy nie, robisz wyrzuty. A ja przez te dni
całkiem osiwiałam, stałam się staruszką. A ty gadasz, robisz mi wyrzuty.
— No, dobrze, już dobrze, mamo. Niech mama wybaczy. Czas już mamie
odejść. Braci niech tam mama ucałuje.
— Czyż nie jestem matką? Czyż mi ciebie nie żal? W końcu poszła sobie.
Płakała gorzko, ocierając oczy
rogami chustki, nie widziała drogi przed sobą. I im bardziej oddalała się od
więzienia, tym rzęsiściej lały się łzy. Zawróciła w kierunku więzienia, potem
nieprzytomnie błądziła po mieście, w którym się urodziła, wyrosła i zestarzała.
Zabrnęła do jakiegoś opustoszałego ogródka z kilkoma starymi, obłamanymi
drzewami
i usiadła na mokrej ławeczce, I nagle zrozumiała: jutro go będą wieszać.
Staruszka zerwała się, chciała biec, lecz nagle mocno zakręciło się jej w głowie
i przewróciła się. Zamarznięta dróżka rozmokła, była śliska, i staruszka w
żaden sposób nie mogła wstać: kręciła się, podnosiła na łokciach i kolanach i
znów przewracała się na bok. Czarna chustka zsunęła się jej z głowy,
odkrywając łysinę na czubku głowy pośród brudnosiwych włosów: i nie
wiadomo dlaczego majaczyło się jej, że jest na weselu: syn się żeni, a ona
wypiła dużo wina i upiła się.
— Nie mogę, o la Boga, nie mogę! — wymawiała się, kręcąc głową, i pełzała
po lodowatej, mokrej zaspie, a wciąż jej dolewali wina, wciąż dolewali.
I już zaczynało boleć serce od pijanego śmiechu, od poczęstunków, od
dzikiego tańca — a wciąż jej dolewali wina, wciąż dolewali.
VI
UPŁYWAJĄ GODZINY
W twierdzy, gdzie zamknięto skazanych terrorystów, znajdowała się
dzwonnica ze starożytnym zegarem. Każda godzina, każde pół godziny, każdy
kwadrans wydzwaniał coś przeciągłego, coś smutnego, powolnie
roztapiającego się na wysokościach jak oddalony i żałosny krzyk przelotnego
ptactwa. W dzień ta dziwna i smutna muzyka ginęła w gwarze miasta, wielkiej
i ludnej ulicy, ciągnącej się obok twierdzy. Dzwoniły tramwaje, stukały końskie
kopyta, z daleka krzyczały kołyszące się automobile: z okolic miasta, specjalnie
na ostatki, zjechali furmani, chłopi, i dzwonki na szyjach ich niskich koników
napełniały powietrze brzęczeniem. Panował gwar: trochę pijany, wesoły,
zapustny gwar;
była młoda wiosenna odwilż, na placu stały mętne kałuże, drzewa na skwerze
nagle poczerniały. Od morza szerokim, wilgotnym powiewem dął ciepły wiatr;
zda się, można było dojrzeć, jak w zgodnym locie unoszą się w bezbrzeżną,
wolną dal drobniutkie,
świeże cząsteczki powietrza i śmieją się, lecąc.
Nocą ulica cichła w samotnym świetle wielkich słońc elektrycznych. Wówczas
ogromna twierdza, na której płaskich ścianach nie było ani jednego światełka,
oddalała się w mrok i ciszę, granicą milczenia, bezruchu i ciemności oddzielała
się od wiecznie
żywego, ruchliwego miasta. Wówczas słychać było bicie zegara: obca ziemi,
dziwna melodia powoli i smutnie rodziła się i gasła na wysokościach. Znów się
rodziła oszukując ucho, dzwoniła żałośnie i cicho — urywała się — znów
dzwoniła. Jak wielkie, przezroczyste szklane krople — z nieznanej wysokości
spadały do metalowej, cicho dzwoniącej czaszy godziny i minuty. Albo
też leciało przelotne ptactwo.
Do cel, w których siedzieli pojedynczo podsądni, i we dnie, i w nocy dochodził
tylko ten jeden dźwięk. Przez dach, przez grubość kamiennych ścian przenikał
kołysząc ciszę — odchodził niepostrzeżenie, żeby znów tak samo
niepostrzeżenie przyjść. Niekiedy zapominano o nim i nie słyszano go;
niekiedy z rozpaczą wyczekiwano go, żyjąc od dźwięku do dźwięku, nie
dowierzając już ciszy. Więzienie było przeznaczone tylko dla szczególniejszej
wagi przestępców, specjalne były w nim przepisy, surowe, twarde i ostre jak
róg więziennego muru; jeżeli w okrucieństwie jest coś szlachetnego, to
szlachetną była głucha, martwa, uroczyście niema cisza, łowiąca szmery i
lekkie oddechy.
I w tej uroczystej ciszy, kołysanej smutnym dźwiękiem upływających chwil,
pięciu ludzi, dwie kobiety i trzech mężczyzn, oddzielonych od wszystkiego, co
żyje, oczekiwało nadejścia nocy, świtu i kaźni — i każdy po swojemu
przygotowywał się do niej.
VII
NIE MA ŚMIERCI
Jak przez całe swoje życie Tania Kowalczuk myślała tylko o innych, a nigdy o
sobie, tak samo i teraz tylko za innych męczyła
się i dręczyła bardzo. Śmierć wyobrażała sobie o tyle, o ile ta czeka jako coś
męczącego Sieriożę Gołowina, Musię i innych — jej samej zaś jak gdyby wcale
nie dotyczyła.
Wynagradzając sobie wymuszony hart na sądzie, całymi godzinami płakała —
jak umieją płakać stare kobiety, które zaznały wiele smutku, albo młodzi, ale
bardzo litościwi, bardzo dobrzy ludzie.
Przypuszczenie, że Sierioży może zabraknąć tytoniu, a Werner może nie
dostać swojej ulubionej, mocnej herbaty, i to na dodatek do tego, że muszą
umrzeć — męczyło ją, być może, nie mniej niż sama myśl o egzekucji.
Egzekucja — to coś nieuniknionego, a nawet ubocznego, o czyni nawet myśleć
nie warto, a jeżeli człowiek w więzieniu — i to przed egzekucją — nie ma
tytoniu, to to jest całkiem nieznośne. Przypominała sobie miłe drobiazgi
wspólnego życia i zamierała ze strachu, wyobrażając sobie spotkanie Sergiusza
z rodzicami.
Zwłaszcza Musi w szczególny sposób było jej żal. Od dawna już zdawało się jej,
że Musia kocha Wernera, i choć było to
zupełną nieprawdą, wciąż jednak marzyła o czymś dobrym i jasnym dla nich
obojga. Na wolności Musia nosiła srebrny
pierścionek z trupią główką, piszczelami i wieńcem cierniowym wkoło nich;
Tania Kowalczuk często z bólem patrzyła na ten
pierścionek,
jako na symbol przeznaczenia, i to żartem, to serio prosiła Musię, żeby go
zdjęła.
— Podaruj mi go — prosiła.
— Nie, Tanieczko, nie podaruję. A ty niedługo będziesz miała na palcu inny
pierścionek.
Nie wiadomo dlaczego z kolei i o niej myślano, że powinna niedługo' wyjść za
mąż, i to ją upokarzało — nie chciała żadnego
męża. I wspominając te swoje na wpół żartobliwe rozmowy z Musią i to, że
naprawdę spełniło się przeznaczenie Musi, dusiła się od łez, od
macierzyńskiego bólu. I za każdym razem, gdy bił zegar, podnosiła zapłakaną
twarz i nadsłuchiwała — jak tam, w tamtych celach, przyjmują to przeciągłe,
uporczywe nawoływanie śmierci.
A Musia była szczęśliwa.
Założywszy ręce za plecy, w dużym, nieodpowiednim dla jej wzrostu kaftanie
aresztanckirn, czyniącym ją dziwnie podobną do
mężczyzny, do młodego wyrostka, ubranego w cudze ubranie, chodziła równo
i niestrudzenie. Rękawy kaftana były na nią za
długie, więc zawinęła je, i cienkie, prawie dziecięce, wychudłe ręce wystawały
z szerokich otworów jak łodygi kwiatka z otworu ordynarnego, brudnego
dzbana. Cienką i białą szyję drapał i ścierał szorstki materiał — i z rzadka,
ruchem obu rąk, Musia
uwalniała gardło i ostrożnie dotykała palcem tego miejsca, gdzie czerwieniała i
swędziła podrażniona skóra.
Musia chodziła — i tłumaczyła się przed ludźmi, wzruszona i zarumieniona.
Tłumaczyła się z tego, że ją, młodziutką, nic nie znaczącą, ją, która tak mało
zrobiła i bynajmniej nie jest bohaterką, czeka taka sama zaszczytna i piękna
śmierć, jaką przed nią umierali prawdziwi bohaterowie i męczennicy. Z
niewzruszoną wiarą w ludzką dobroć, we współczucie, wyobrażała
sobie, jak teraz ludzie się o nią niepokoją, jak się męczą i litują — i miała tyle
skrupułów, że aż się czerwieniła. Jak gdyby
umierając na szubienicy popełniała jakiś wielki nietakt.
Przy ostatnim widzeniu prosiła już swego obrońcę, żeby jej dostarczy trucizny,
lecz nagle spostrzegła się: a jeżeli i oni pomyślą, że ona tak robi dla pozy albo
przez tchórzostwo i zamiast tego, żeby umrzeć skromnie i niepostrzeżenie,
narobi jeszcze
większego hałasu? I dodała pośpiesznie:
— Zresztą nie, nie trzeba.
Teraz jednego tylko pragnęła: wyjaśnić ludziom i dowieść im ściśle, że nie jest
bohaterką, że umierać wcale nie jest straszno, i
żeby się nad nią nie litowali i nie troszczyli się o nią. Wyjaśnić im, że wcale nie
jest temu winna, iż ją, młodziutką, nic nie
znaczącą, skazano na taką śmierć i robią z jej powodu tyle hałasu.
Jak człowiek naprawdę oskarżony, Musia szukała dla siebie usprawiedliwienia,
próbowała znaleźć choć cokolwiek, co by
podniosło jej ofiarę, nadało jej rzetelną wartość.
Rozumowała:
„Naturalnie, jestem młoda i mogłabym jeszcze długo żyć... Ale?..."
I jak niknie światło świecy w blasku wschodzącego słońca, tak samo nikłą i
ciemną wydawała się jej młodość i życie wobec tego czegoś wielkiego i
promiennego, co miało oświetlić jej skromną głowę. Nie ma
usprawiedliwienia.
A może będzie nim to. co ma w duszy — bezgraniczna miłość, bezgraniczna
gotowość do poświęcenia, bezgraniczne
lekceważenie samej siebie? Przecież ona naprawdę nie jest winna, że nie
pozwolono jej zrobić
wszystkiego, co zrobić mogła i chciała — zabito ją na progu świątyni, u
podnóża ołtarza ofiarnego.
Ale jeżeli tak, jeżeli wartość człowieka mierzy się nie tylko tym, co zrobił, lecz i
tym, co chciał zrobić — w takim razie... w takim razie godna jest wieńca
męczeńskiego.
„Czy to możliwe? — myśli Musia skromnie. — Czyżbym była godna? Czyżbym
była godna tego, żeby ludzie po mnie płakali,
żeby się o mnie niepokoili — o mnie, taką małą i nic nie znaczącą?"
I ogarnia ją niewypowiedziana radość. Nie ma ani wątpliwości, ani wahań,
została przyjęta, ma prawo przyłączyć się do szeregu tych świetlanych, którzy
od wieków przez stosy, tortury i egzekucje zdążają ku wysokiemu niebu. Jasny
świat i spokój, i
bezbrzeżne, cicho jaśniejące szczęście. Jak gdyby opuściła już ziemię
i zbliżyła się do nieznanego słońca prawdy i życia i bezcieleśnie unosi się w
jego świecie.
„I to ma być śmierć. Cóż to za śmierć?" — myśli Musia w ekstazie.
I gdyby zebrali się u niej w celi z całego świata uczeni, filozofowie i kaci, gdyby
rozłożyli przed nią książki i skalpele, topory i stryczki, i zaczęli dowodzić, że
śmierć istnieje, że człowiek umiera i bywa zabijany, że nie ma nieśmiertelności
— zdziwiliby ją tylko. Jak to nie ma nieśmiertelności, jeżeli ona już teraz jest
nieśmiertelna?
o jakiejże śmierci można mówić, jeżeli ona już teraz jest umarła i
nieśmiertelna, żywa w śmierci, jak była żywa w życiu?
I gdyby do jej celi, napełniając ją cuchnącą wonią, wnieśli trumnę z jej
własnym, rozkładającym się ciałem i powiedzieli:
— Patrz! To ty!
Popatrzyłaby i odpowiedziała:
— Nie. To nie ja.
I gdyby zaczęli ją przekonywać strasząc złowieszczym wyglądem rozkładu, że
to ona — ona! — Musia odpowiedziałaby z
uśmiechem:
— Nie. Wy myślicie, że to jestem ja, lecz to nie jestem ja. Ja jestem tą, z którą
rozmawiacie, jakże więc mogą być tym?
— Ale umrzesz i staniesz się tym.
— Nie, ja nie umrę.
— Powieszą cię. Oto stryczek.
— Powieszą mnie, lecz nie umrę. Jakże mogę umrzeć, skoro już teraz jestem
— nieśmiertelna?
I cofnęliby się uczeni, filozofowie i kaci mówiąc ze drżeniem:
— Nie dotykajcie tego miejsca. To miejsce jest święte.
O czym jeszcze myślała Musia? Myślała o wielu rzeczach — bo nić życia nie
zrywała się dla niej przez śmierć, lecz snuła się spokojnie i równo. Myślała o
towarzyszach — i o tych dalekich, którzy z udręką i bólem przeżywają ich
śmierć, i o tych bliskich, którzy razem z nią wejdą na szafot. Była zdziwiona, że
Wasyl tak się zląkł — zawsze był taki odważny i mógł nawet żartować ze
śmierci. Jeszcze we wtorek rano, kiedy razem z Wasylem przyczepiali do
pasów rwące pociski, które za kilka godzin miały rozerwać ich samych, Tani
Kowalczuk ręce drżały ze wzruszenia i trzeba było ją oddalić, a Wasyl żartował,
błaznował, kręcił się, był nawet tak nieostrożny, że Werner powiedział
surowo:
— Nie trzeba spoufalać się ze śmiercią.
Dlaczego teraz się zląkł? Ale duszy Musi był tak obcy ten niezrozumiały strach,
że wkrótce przestała o nim myśleć i doszukiwać się przyczyny — nagle
strasznie
się jej zachciało zobaczyć Sieriożę Gołowina i wraz z nim pośmiać się z czegoś.
Pomyślała — i jeszcze bardziej zapragnęła zobaczyć Wernera i przekonać go o
czymś. I wyobrażając sobie, że Werner
chodzi obok niej swym wyraźnym, odmierzonym, wbijającym obcasy w ziemię
krokiem, Musia mówiła do niego:
— Nie, drogi Wernerze, to wszystko głupstwa, to zupełnie obojętne, czy
zabiłeś NN, czy nie. Jesteś rozumny, ale ty jakbyś grał w swoje szachy;
weźmiesz jedną figurę, weźmiesz drugą — i wówczas wygrana. Tu ważne jest
to, Wernerze, że my sami jesteśmy gotowi umrzeć. Rozumiesz? A cóż ci
panowie myślą? Że nie ma nic straszniejszego od śmierci. Sami wymyślili
śmierć, sami się jej boją i nas straszą. Ja miałabym nawet ochotę tak zrobić:
stanąć sama jedna przed całym pułkiem żołnierzy i zacząć do nich strzelać z
brauninga. Niech ja będę jedna, a ich tysiące, i niech nikogo nie zabiję. To
właśnie jest ważne, że ich tysiące.
Jeżeli tysiące zabijają jednego, to znaczy, że zwyciężył ten jeden. To prawda,
drogi Wernerze.
Ale było to tak jasne, że nie chciało jej się dalej dowodzić — Werner teraz na
pewno sam to zrozumiał. A może po prostu jej
myśl nie chciała się zatrzymywać na jednym przedmiocie — jak lekko
szybujący ptak, który widzi bezbrzeżne horyzonty, dla
którego dostępna jest cała przestrzeń, cała głąb, cała radość pieszczotliwego i
miękkiego błękitu. Zegar dzwonił bez ustanku,
kołysząc, głuchą ciszę; i z tym harmonijnym, płynącym z oddali — cudnym
dźwiękiem zlewały się myśli i również zaczynały
dźwięczeć; i muzyką się stawały łagodnie mknące obrazy. Jak gdyby w cichą i
ciemną noc jechała gdzieś Musia szeroką i równą drogą i uginały się pod nią
miękkie resory, i dzwoniły dzwoneczki. Opuściły ją wszystkie obawy i
niepokoje, i radośnie
zmęczona myśl spokojnie stwarzała jasne obrazy, upajała się ich barwami i
cichym spokojem. Musia przypomniała sobie trzech towarzyszy, niedawno
powieszonych; twarze ich były jasne i radosne, i bliskie — bliższe od tych,
które jeszcze żyją. Tak samo rankiem radośnie myśli człowiek o domu swych
przyjaciół, dokąd wejdzie wieczorem z pozdrowieniem na uśmiechniętych
ustach.
Musia bardzo się zmęczyła chodzeniem. Położyła się ostrożnie na tapczanie i
dalej snuła marzenia z lekko przymkniętymi oczami. Godziny dzwoniły bez
ustanku, kołysząc niemą ciszę, i pomiędzy ich dźwięczącymi brzegami cicho
płynęły jasne,
śpiewające obrazy. Musia myślała:
„Czyżby to była śmierć? Boże, jaka ona piękna! Czy też to życie? Nie wiem, nie
wiem. Będę patrzyła i siuchała."
Już od dawna, od pierwszych dni zamknięcia, słuch jej zaczął ulegać
złudzeniom. Bardzo muzykalny, zaostrzał się ciszą i na jej tle z ubogich
okruchów rzeczywistości, z jej krokami wartowników na korytarzu, szelestem
wiatru na blaszanym dachu, skrzypem latarni, tworzył całe obrazy muzyczne. Z
początku Musia bała się ich, odpędzała je od siebie, jak chorobliwe
halucynacje, potem zrozumiała, że jest zdrowa i nie ma w tym żadnej choroby
— i oddawała się im spokojnie.
I teraz — nagle zupełnie jasno i wyraźnie usłyszała dźwięki muzyki wojskowej.
Ze zdumieniem otworzyła oczy, podniosła głowę — za oknem była noc i
dzwonił zegar. „A więc znowu!" — pomyślała spokojnie i zamknęła oczy. I gdy
tylko je zamknęła, muzyka znów zagrała. Wyraźnie było słychać, jak zza rogu
budynku, z prawej strony, wychodzą żołnierze, cały pułk, i przechodzą koło
okna. Nogi wybijają równomiernie takt
na zamarzłej ziemi: raz-dwa! raz-dwa! — słychać nawet, jak nagle poślizguje
się i zaraz się poprawia czyjaś noga. I muzyka coraz bliżej: zupełnie nie znany,
lecz bardzo głośny i rześki, paradny marsz. Widocznie w twierdzy obchodzono
jakieś święto.
Oto orkiestra zrównała się z oknem — i cała cela napełniła się wesołymi,
rytmicznymi, zharmonizowanymi dźwiękami; jedna duża miedziana trąba
ostro fałszuje, to się spóźnia, to śmiesznie pośpiesza — Musia widzi
żołnierzyka z tą trąbą, jego skupioną minę, i śmieje się.
Wszystko się oddala. Zamierają kroki: raz-dwa! raz-dwa! Z daleka muzyka
brzmi jeszcze ładniej i weselej. Jeszcze raz i drugi
głośno i fałszywie-radośnie wykrzykuje trąba miedzianym głosem i wszystko
gaśnie. I znów na dzwonnicy zegar wydzwania godziny powolnie, smutno,
leciutko kołysząc ciszę.
„Odeszli" — myśli Musia z lekkim smutkiem. Żal jej tych dźwięków, które
odeszły, takich wesołych i śmiesznych; żal jej nawet
żołnierzyków, bo ci ze skupionymi minami, z miedzianymi trąbami, z
poskrzypującymi butami są zupełnie inni niż ci, do których chciałaby strzelać z
brauninga.
— No, jeszcze! — prosi łagodnie. I przychodzą jeszcze. Pochylają się nad nią,
otaczają ją przejrzystym obłokiem i podnoszą do góry, tam gdzie mknie
przelotne ptactwo, i krzyczą jak heroldowie. Na prawo, na lewo, w górę i w dół
— krzyczą jak heroldowie. Nawołują, krzyczą, daleko obwieszczają o swym
locie. Szeroko machają skrzydłami i ciemność je podtrzymuje, jak podtrzymuje
i światło; wypukłe piersi, przecinające powietrze, oświeca z dołu jaśniejące
błękitem miasto. Coraz równiej bije serce, coraz spokojniejszy i cichszy jest
oddech Musi. Zasypia. Twarz zmęczona i blada; oczy podkrążone i takie
cienkie, dziewczęce, wychudłe
ręce — a na ustach uśmiech. Jutro, gdy słońce będzie wschodzić, ta ludzka
twarz wykrzywi się nieludzkim grymasem,
zgęszczona krew zaleje mózg i szkliste oczy wyjdą z orbit — ale dziś śpi cicho i
uśmiecha się w swej wielkiej nieśmiertelności.
Musia zasnęła.
A w więzieniu zwyczajnym trybem idzie życie, głuche i wrażliwe, ślepe i
przenikliwe jak wieczysta trwoga. Gdzieś chodzą. Gdzieś szepczą. Gdzieś
zadźwięczała broń. Zdaje się, że ktoś krzyknął. A może nikt nie krzyczał — po
prostu przywidzenie w ciszy.
Oto bezszelestnie otworzyło się okienko — w ciemnym otworze pokazuje się
ciemna, wąsata twarz. Długo i ze zdziwieniem wytrzeszcza oczy na Musie — i
znika bezszelestnie, jak się zjawiła.
Dzwonią i śpiewają kuranty — długo, męcząco. Jakby na wysoką górę pełzną
ku północy zmęczone godziny, a wspinać się coraz trudniej, coraz ciężej.
Spadają, poślizgują się, lecą z jękiem w dół — i znów z natężeniem pełzną ku
swemu czarnemu
wierzchołkowi.
Gdzieś chodzą. Gdzieś szepczą. I już zaprzęgają konie do czarnej karety bez
latarń.
VIII
JEST ŚMIERĆ, JEST I ŻYCIE
Sergiusz Gołowin nigdy nie myślał o śmierci jako o czymś postronnym i
zupełnie się go nie tyczącym. Był mocnym, wesołym
młodzieńcem, obdarzonym tą spokojną i jasną radością życia, wobec której
każda zła, szkodliwa dla życia myśl lub uczucie szybko i bez śladu znika w
organizmie. Wszelkie zadrapania, rany i ukłucia goiły mu się szybko i tak samo
to, co mu przytłaczało i raniło duszę, niezwłocznie wydobywało się na
zewnątrz i znikało. I do każdego zajęcia, a nawet zabawy, czy to było
fotografowanie, jazda na rowerze, czy przygotowania do aktu
terrorystycznego, wnosił tą samą, spokojną i pełną radości życia powagę:
wszystko w życiu jest wesołe, wszystko jest
ważne, wszystko trzeba robić dobrze.
I wszystko robił dobrze; umiał doskonale obchodzić się z żaglem, świetnie
strzelał z rewolweru; był stały w przyjaźni jak i w
miłości, i fanatycznie wierzył w „słowo honoru". Bliscy wyśmiewali się z niego,
twierdząc, że gdyby zwyczajny agent, notoryczny szpicel, dał mu słowo
honoru, że nie jest agentem — Sergiusz uwierzyłby mu i po koleżeńsku
uścisnął rękę. Jedną tylko miał
wadę: był przekonany, że dobrze śpiewa, a słuchu nie miał ani trochę, śpiewał
ohydnie i fałszował nawet w pieśniach rewolucyjnych; i obrażał się, kiedy się
śmiano.
— Albo wyście wszyscy osły, albo ja jestem osioł — mówił poważnie i z urazą.
I tak samo poważnie, po namyśle, wszyscy decydowali:
— To ty jesteś osioł. Poznać po głosie.
Ale za tę wadę, jak się to czasem zdarza wśród dobrych ludzi, lubiono go, być
może, nawet bardziej niż za zalety.
Śmierci do tego stopnia się nie bał i do tego stopnia o niej nie myślał, że
pamiętnego poranku, przed wyjściem z mieszkania Tani Kowalczuk, on jeden
tylko, jak się należy, z apetytem zjadł śniadanie: wypił dwie szklanki herbaty,
do połowy zmieszanej z mlekiem i zjadł bułkę za pięć kopiejek. Potem
popatrzył ze smutkiem na nietknięty chleb Wernera i powiedział:
— Dlaczego nie jesz? Jedz, trzeba się posilić.
— Nie chce mi się.
— No, to ja zjem. Dobrze?
— Ale masz apetyt, Sierioża!
Zamiast odpowiedzi Sergiusz, z pełnymi ustami, głucho i fałszywie zaśpiewał:
Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę, Choć burza wrogich żywiołów wyje...
Po aresztowaniu posmutniał: źle było zrobione, wsypaliśmy się, ale pomyślał:
„Jest teraz coś innego, co trzeba dobrze zrobić — umrzeć" — i rozweselił się.
Jakkolwiek wyda się to dziwnym, począwszy już od drugiego ranka w twierdzy,
zaczął uprawiać gimnastykę według niezwykle racjonalnego systemu jakiegoś
Niemca Mullera, którym był zachwycony: rozbierał się do naga i, ku
trwożnemu podziwowi obserwującego wartownika, wykonywał dokładnie
wszystkie osiemnaście przepisanych ćwiczeń. I to, że wartownik się przygląda i
oczywiście dziwi się, sprawiało mu przyjemność, jako propagatorowi systemu
Mullera; chociaż wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi, jednak rzekł do
tkwiącego w okienku oka:
— To bardzo pożyteczne, bracie, to wzmacnia. Warto by to wprowadzić u was
w pułku! — zawołał tonem przekonywającym i
łagodnym, żeby nie przestraszyć żołnierza; nie podejrzewał, że ten uważa go
po prostu za wariata.
Obawa śmierci zaczęła się w nim pojawiać stopniowo i jakby jakimiś
szturchnięciami: jakby go ktoś schwycił i z dołu z całej siły podbił pięścią serce.
Coś raczej bolesnego niż strasznego. Potem wrażenie to ulegało zapomnieniu
— i po kilku godzinach powracało znowu; i za każdym razem było dłuższe i
silniejsze. Jasno już zaczynało przybierać mętne zarysy jakiegoś wielkiego, a
nawet nieznośnego strachu.
„Czyżbym się bał? — pomyślał Sergiusz ze zdziwieniem. — Co za głupstwa!"
Bał się nie on — bało się jego młode, jędrne, silne ciało, którego nie udawało
mu się oszukać ani gimnastyką Niemca Mullera, ani zimnymi nacieraniami. I
im silniejszym, im świeższym się stawało od zimnej wody, tym ostrzejsze i
nieznośniejsze stawały się chwilowe wrażenia strachu. I właśnie w takich
chwilach, kiedy na wolności odczuwał szczególny napływ sił żywotnych i
radość
życia z rana po mocnym śnie i ćwiczeniach fizycznych — teraz pojawiał się ten
ostry, jakby cudzy, strach.
Zauważył to i pomyślał:
„Głupio, bracie Sergiuszu. Żeby ciało łatwiej umarło, należy je osłabić, a nie
wzmacniać. Głupio!"
Zarzucił gimnastykę i nacierania. A do żołnierza, dla wyjaśnienia i
usprawiedliwienia, zawołał:
— Nie dziw się, że przestałem! To bardzo dobra rzecz. Tylko dla tych, których
mają wieszać, nie nadaje się, a dla wszystkich innych bardzo dobra.
I rzeczywiście, zrobiło mu się jakby trochę lżej. Spróbował również mniej
jadać, żeby jeszcze bardziej osłabnąć, ale, pomimo braku świeżego powietrza i
ćwiczeń, apetyt miał bardzo dobry; trudno mu było się powstrzymać: zjadał
wszystko, co przynosili. Wówczas zaczął tak postępować: zanim się zabrał do
jedzenia, wylewał połowę zupy do kubła; i to jak gdyby pomogło: zjawiła
się tępa senność, wycieńczenie.
„Ja ci pokażę!" — groził ciału, a jednocześnie ze smutkiem, pieszczotliwie
głaskał swe zwiędłe, miękkie muskuły.
Lecz wkrótce ciało przyzwyczaiło się do tych warunków i obawa śmierci znów
się zjawiła — co prawda nie tak ostra, nie tak
paląca jak przedtem, ale jeszcze bardziej nudząca, podobna do mdłości. „To
dlatego, że długo
przeciągają — pomyślał Sergiusz — dobrze by było cały ten czas, aż do
egzekucji, przespać" — i starał się o ile możności
najdłużej spać. Z początku udawało mu się to, ale później, czy to dlatego, że
się dobrze wyspał, czy też z jakiegoś innego powodu zjawiła się bezsenność. I
wraz z nią nadeszły ostre, przejrzyste myśli i tęsknota za życiem.
„Czyż ja się boję tego diabła? — myślał o śmierci. — To życia mi żal. Wspaniała
rzecz, cokolwiek by tam mówili pesymiści. A co by było, gdyby pesymistę
powiesić? Ach, żal życia, bardzo żal. I po co mi broda wyrosła? Nie rosła, nie
rosła — i nagle wyrosła. Po co?"
Smutnie kiwał głową i wzdychał długimi, ciężkimi westchnieniami. Milczenie
— i przeciągłe, głębokie westchnienie, znów krótkie milczenie — i znów
jeszcze bardziej przeciągłe i ciężkie westchnienie.
Było tak aż do sprawy i ostatniego strasznego widzenia się ze starymi. Gdy się
obudził w celi, z jasną świadomością, że z
życiem wszystko skończone, że pozostało mu tylko kilka godzin oczekiwania w
pustce, a potem śmierć — zrobiło mu się jakoś dziwnie. Jakby go obnażono ze
wszystkiego, obnażono w jakiś niezwykły sposób — nie tylko że zdjęto z niego
ubranie, ale wydarto mu słońce, powietrze, dźwięki i światło, postępki i
mowę. Śmierci jeszcze nie ma, ale nie ma już i życia, jest tylko coś nowego,
oszałamiająco niepojętego, jak gdyby zupełnie pozbawionego sensu albo też z
sensem, lecz tak głębokim, tajemniczym i nieludzkim, że niepodobieństwem
było go dociec.
— Tfu, do diabła! — z udręką dziwił się Sergiusz. — A cóż to takiego? Gdzież ja
jestem? Ja... co za ja?
Obejrzał całego siebie uważnie, z zainteresowaniem, poczynając od wielkich
pantofli aresztanckich, kończąc na brzuchu, gdzie kaftan się odchylał.
Przeszedł się po
celi, szeroko rozpościerając ręce i w dalszym ciągu oglądając samego siebie jak
kobieta w nowej sukni, która jest dla niej za
długa. Poruszył głową — rusza się. I to wszystko, nie wiadomo dlaczego trochę
straszne, jest nim, Sergiuszem Gołowinem, i tego — nie będzie.
I wszystko stało się dziwne.
Spróbował chodzić po celi — dziwne było, że chodzi. Spróbował siedzieć —
dziwne, że siedzi. Spróbował napić się wody — dziwne, że pije, że połyka, że
trzyma kubek, że ma palce i że te palce drżą. Zachłysnął się, zakaszlał i kaszląc
myślał: „Jakie to dziwne, że kaszlę."
„Cóż to, czyżbym miał zwariować! — myślał Sergiusz drętwiejąc. — Tego by
jeszcze brakowało, bodaj ich diabli wzięli!"
Potarł ręką czoło, ale i to było dziwne. I wówczas, nie oddychając, na całe
godziny, zda się, zamierał w bezruchu, gasząc
wszelką myśl, powstrzymując głośny oddech, unikając jakiegokolwiek ruchu —
bo każda myśl była szaleństwem, każdy ruch był
szaleństwem. Czas przestał istnieć, jak gdyby zamienił się w przezroczystą,
bezpowietrzną przestrzeń, w ogromny plac, na
którym jest wszystko: i ziemia, i życie, i ludzie; i wszystko to można objąć
jednym spojrzeniem, wszystko, aż do końca, aż do zagadkowej przepaści —
śmierci. I męka nie na tym polegała, że widać było śmierć, ale na tym, że widać
było równocześnie i
śmierć, i życie. Świętokradcza dłoń zerwała zasłony kryjące od wieków
tajemnicę życia i tajemnicę śmierci, które przestały być tajemnicami — ale nie
stały się również zrozumiałe jak prawda napisana w obcym języku. Nie było
takich pojęć w jego ludzkim
mózgu, nie było takich słów w jego ludzkim języku, które by mogły ogarnąć to,
co ujrzał. I słowa: „straszno mi", dźwięczały w nim tylko dlatego, że nie było
innego słowa, nie istniało i nie mogło istnieć
pojęcie, odpowiadające temu nowemu, nieludzkiemu stanowi. To samo
musiałby odczuwać człowiek, gdyby pozostając w granicach ludzkich pojęć,
uczuć i doświadczenia nagle zobaczył samego Boga — zobaczyłby i nie
zrozumiał, choćby nawet wiedział, że to właśnie zwie się Bogiem, i byłby
wstrząśnięty niesłychaną męką niesłychanego niezrozumienia.
— Otóż masz Mullera! —wyrzekłnagle głośno, z nadzwyczajnym
przekonaniem, i kiwał głową. Równocześnie z tym nieoczekiwanym
przełomem uczuciowym, do jakiego tak dziwnie zdolna jest dusza ludzka,
zaśmiał się wesoło i szczerze.
— Ach ty, Mullerze! Ach ty, mój Mullerze! Ach ty, mój cudowny Niemcze! A
jednak — ty masz rację, a ja, bracie Mullerze, jestem osioł.
Szybko kilka razy przeszedł się po celi i ku nowemu, ogromnemu zdziwieniu
obserwującego przez okienko żołnierza — szybko rozebrał się do naga i
wesoło, z nadzwyczajną starannością wykonał wszystkie osiemnaście ćwiczeń;
wyciągał i kurczył swe
młode, trochę wychudłe ciało, przysiadał, wdychał i wydychał powietrze stając
na palcach, wyprężał ręce i nogi. I po każdym
ćwiczeniu mówił z zadowoleniem:
— Otóż to! Otóż to właśnie, bracie Mullerze! — Policzki mu poróżowiały, z
porów ciała wystąpiły kropelki gorącego, przyjemnego potu i serce biło mocno
i równo.
— W tym sęk, Mullerze — rozumował Sergiusz wypinając piersi tak, iż
wyraźnie zarysowały się żebra pod cienką, naciągniętą skórą — w tym sęk,
Mullerze, że istnieje jeszcze dziewiętnaste ćwiczenie — wieszanie za szyję w
nieruchomej pozycji. I nazywa się to egzekucją. Rozumiesz, Mullerze? Biorą
żywego człowieka, powiedzmy, Sergiusza Gołowina, oplątują go jak lalkę i
wieszają za szyję, dopóki nie umrze. Głupie to, Mullerze, ale nic się na to nie
poradzi — zdarza się.
Przegiął się na prawy bok i powtórzył:
— Zdarza się, bracie Mullerze.
IX
STRASZLIWA SAMOTNOŚĆ
Przy tym samym dźwięku zegara, oddzielony od Sergiusza i Musi kilkoma
pustymi celami, lecz tak straszliwie samotny, jak gdyby na całym świecie istniał
tylko on jeden, w trwodze i udręce kończył swe życie nieszczęsny Wasyl
Kaszyrin.
Spocony, w przylepionej do ciała, mokrej koszuli, z pomierzwionymi, dawniej
kędzierzawymi włosami, kurczowo i beznadziejnie rzucał się po celi jak
człowiek cierpiący na nieznośny ból zębów. Przysiadał, to znów biegał,
przyciskał czoło do ściany, zatrzymywał się i szukał czegoś oczami — jak gdyby
szukał lekarstwa. Tak się zmienił, jak gdyby posiadał dwie twarze — i ta
dawna, młoda, gdzieś odeszła, a zamiast niej zjawiła się nowa, straszna,
wyłoniona z ciemności.
Obawa śmierci zjawiła się u niego od razu i owładnęła nim niepodzielnie.
Jeszcze rano, idąc na pewną śmierć, spoufalał się z nią, a już pod wieczór,
zamknięty w pojedynczej celi, został porwany i zachłysnął się falą wściekłego
strachu. Dopóki sam, z własnej woli, szedł na niebezpieczeństwo i śmierć,
dopóki swą śmierć, choćby najstraszniejszą, trzymał we własnych rękach, było
mu lekko, a nawet wesoło: w poczuciu bezgranicznej swobody, śmiałego i
twardego opanowania swej zuchwałej i nieustraszonej woli tonął bez śladu
maleńki, pomarszczony, jak gdyby starczy straszek. Opasany maszyną
piekielną, sam jak gdyby zamieniał się w maszynę
piekielną, wchłaniał w siebie okrutną mądrość dynamitu, przyswajał sobie
jego ogniową, śmiercionośną moc. I idąc ulicami
pełnymi śpieszących się, zwyczajnych, zajętych swymi sprawami ludzi,
uciekających przed końmi dorożkarskimi i tramwajami, sam sobie wydawał się
przybyszem z innego, nieznanego świata, gdzie nie znają ani śmierci, ani
strachu.
I nagle, od razu, ostra, dzika, oszałamiająca zmiana. Już nie idzie, dokąd sam
chce, lecz wiozą go — dokąd chcą. Już nie wybiera sobie miejsca, lecz
wsadzają go do kamiennej klatki i zamykają na klucz jak rzecz. Nie może już
wybierać swobodnie:
życia lub śmierci, jak wszyscy ludzie, lecz na pewno i niechybnie go uśmiercą.
Przed chwilą jeszcze będąc wcieleniem woli, życia i siły, staje się żałosnym
przykładem jedynej na świecie bezsilności, zamienia się w zwierzę oczekujące
rzezi, w głuchą i niemą rzecz, którą można przestawiać, palić, łamać.
Cokolwiek by mówił, słów jego słuchać nie będą, a jeżeli zacznie krzyczeć,
zatkną mu usta szmatą i, czy będzie sam poruszał nogami, czy nie, pociągną go
i powieszą; i choćby się opierał, choćby się
położył na ziemi — przełamią jego opór, podniosą go, zwiążą i, związanego,
zaniosą pod szubienicę. I to, że tę mechaniczną
pracę nad nim spełnią tacy sami ludzie jak on, nadaje tym ludziom nowy,
niezwykły i złowieszczy wygląd; jakby jakichś widm, czegoś zamaskowanego,
co się tylko tak umyślnie zjawiło, albo mechanicznych lalek na sprężynie:
biorą, chwytają, prowadzą, wieszają, ciągną za nogi. Odcinają powróz, kładą,
wiozą, zakopują.
I od pierwszego dnia więzienia ludzie i życie zamieniły się dla niego w
niezrozumiale okropny świat widm i lalek mechanicznych. Prawie oszalały z
przerażenia, starał się sobie wyobrazić, że ludzie posiadają język
i mówią, i nie mógł — ludzie wydawali mu się niemi, starał się przypomnieć
sobie ich mowę, znaczenie słów, których używają w stosunkach ze sobą, i nie
mógł. Usta się otwierają, coś dźwięczy, potem się rozchodzą przebierając
nogami i nic nie ma.
Tak samo czułby się człowiek, gdyby w nocy, kiedy jest sam jeden w domu,
wszystkie przedmioty ożyły, zaczęły się poruszać i zdobyły nad nim,
człowiekiem, nieograniczoną władzę. Nagle zaczęłyby go sądzić: szafa, krzesło,
biurko i kanapa. Krzyczałby i rzucał się, błagał," wzywał na pomoc, a one by
coś do siebie mówiły, a potem poprowadziłyby na powieszenie: szafa, krzesło,
biurko i kanapa. I reszta rzeczy patrzyłaby na to.
Wasylowi Kaszyrinowi, skazanemu na śmierć przez powieszenie, wszystko
zaczęło się wydawać zabawkowe: jego cela, drzwi z okienkiem, dźwięk
nakręconego zegara, sumiennie otynkowana twierdza, a w szczególności ta
mechaniczna lalka z karabinem, która stuka nogami na korytarzu, i te inne,
które, strasząc go, zaglądają przez okienko i w milczeniu podają jadło. I to,
czego doznawał, nie było strachem przed śmiercią; on raczej pragnął śmierci:
ta, przy całej swej odwiecznej zagadkowości i
tajemniczości, była bardziej dostępna dla rozumu niż ten tak dziko i
fantastycznie odmieniony świat. Co więcej, śmierć jakby zupełnie znikała w
tym obłędnym świecie widm i lalek, traciła swą wielką i zagadkową treść,
stawała się tak samo czymś mechanicznym i tylko dlatego strasznym.
Biorą, chwytają, prowadzą, wieszają, ciągną za nogi. Odcinają powróz, kładą,
wiozą, zakopują. Człowiek zniknął ze świata.
Na sądzie obecność towarzyszy wróciła Kaszyrinowi władzę nad sobą i znowu
na chwilę zobaczył ludzi: siedzą i sądzą go, i
mówią coś w ludzkim języku, słuchają
i jak gdyby rozumieją. Ale już podczas widzenia się z matką poczuł wyraźnie, z
przerażeniem człowieka, który zaczyna dostawać pomieszania zmysłów i zdaje
sobie z tego sprawę, że ta stara kobieta w czarnej chustce — jest po prostu
sztucznie zrobioną
lalką mechaniczną, z rodzaju tych, które mówią: „Pa-pa, ma-ma" — tylko lepiej
zrobioną. Starał się z nią mówić, a równocześnie, wzdragając się, myślał:
„Boże! Przecież to jest lalka. Lalka-matka. A ta oto to lalka-żołnierz, a tam w
domu lalka-ojciec, a to jest lalka-Wasyl Kaszyrin."
Zdawało mu się, że jeszcze trochę, a usłyszy trzask mechanizmu, skrzyp nie
posmarowanych kółek. Kiedy matka zaczęła
płakać, na chwilę.znów dojrzał coś ludzkiego, lecz znikło to po pierwszych jej
słowach i zaczęło być ciekawe i straszne, iż z oczu lalki płynie woda.
Potem w swej celi, kiedy przerażenie stało się nieznośne, Wasyl Kaszyrin
spróbował się modlić. Ze wszystkiego tego, co, jako religia, otaczało jego
młodzieńcze życie w ojcowskim kupieckim domu, pozostał tylko wstrętny,
gorzki i drażniący osad — i wiary nie było. Ale kiedyś, być może, jeszcze we
wczesnym dzieciństwie usłyszał dwa słowa i te napełniły go drżącym
wzruszeniem, a potem na całe życie pozostały owiane cichą poezją. Były to
słowa:
,,Pocieszycielko strapionych.''
Zdarzało się, że w ciężkich chwilach szepnie do siebie bez modlitwy, nie zdając
sobie dokładnie sprawy: „Pocieszycielko strapionych" — i nagle robiło mu się
lżej i przychodziła ochota pójść do kogoś miłego i poskarżyć mu się cicho:
— Nasze życie... czyż to życie?! Ech, moja miła, czyż to życie?
A potem nagle i na śmiech mu się zbierze, i zechce
mu się targać włosy, wyrzucać kolanami, podstawić pierś pod czyjeś
uderzenia: „Masz, bij!"
Nikomu, nawet najbliższym towarzyszom, nie mówił
o swojej „pocieszycielce strapionych" i nawet sam jak gdyby o niej nie wiedział
— tak głęboko była ukryta w jego duszy. Wspominał o niej rzadko, z ostrożna.
I teraz, gdy strach wobec nierozwiązanej, stojącej przed nim tajemnicy pokrył
go wraz z głową, jak podczas powodzi fala pokrywa nadbrzeżną łozę —
zapragnął się pomodlić. Chciał uklęknąć, ale zawstydził się żołnierza i,
skrzyżowawszy ręce na piersiach, szepnął cicho:
— Pocieszycielko strapionych!
I z udręką, wymawiając błagalnie, powtórzył:
— Pocieszycielko strapionych, przyjdź do mnie, dopomóż Waśce Kaszyrinowi.
Dawno już, jeszcze kiedy był na pierwszym kursie uniwersytetu i hulał, przed
poznaniem Wernera i wstąpieniem do organizacji, nazywał sam siebie z
odcieniem dumy i politowania „Waśką Kaszyrinem" — teraz nie wiadomo
dlaczego zachciało mu się tak samo siebie nazwać. Lecz martwo i bez echa
zabrzmiały słowa:
— Pocieszycielko strapionych!
Coś się zakołysało. Jak gdyby przepłynęło w oddaleniu czyjeś ciche i bolesne
oblicze i cicho zagasło, nie rozjaśniwszy
przedśmiertnego mroku. Na dzwonnicy szedł zegar. Szablą czy też karabinem
zastukał żołnierz na korytarzu i przeciągle, z przestankami ziewnął.
— Pocieszycielko strapionych! Milczysz! Nic nie chcesz powiedzieć Waśce
Kaszyrinowi?
Uśmiechnął się błagalnie i czekał. Lecz pusto było
i w duszy, i wokoło. I nie ukazało się ciche i bolesne oblicze. Niepotrzebnie i
męcząco przypominały się woskowe, gorejące
świece, pop w sutannie, obraz
namalowany na ścianie i to, jak ojciec, schylając się i podnosząc, modli się i
bije pokłony patrząc spode łba, czy Waśka też się modli i czy czasem nie
zajmuje się figlami. I zrobiło mu się jeszcze straszniej niż przed modlitwą.
Wszystko znikło.
Ciężko nadpełzało szaleństwo. Świadomość gasła jak wypalone i rozrzucone
ognisko, oziębiała się jak trup dopiero co zmarłego człowieka, który ma jeszcze
ciepło w sercu, choć ręce i nogi mu skostniały. Raz jeszcze, błysnąwszy
krwawo, powiedziała
gasnąca myśl, że on, Wasyl Kaszyrin, może tu zwariować, doznać męczarni, dla
których nie ma nazwy, dojść do takiego bólu i cierpień, do jakich nie
dochodziła żadna żywa istota; że może bić głową o ścianę, wyłupić sobie
palcem oczy, mówić i krzyczeć, co mu się podoba, przekonywać ze łzami, że
więcej nie może wytrzymać — i nic. Będzie nic.
I to nic nastąpiło. Nogi, które posiadają swą własną świadomość i własne
życie, w dalszym ciągu chodziły i nosiły drżące, mokre ciało. Ręce, które
posiadają swą własną świadomość, nadaremnie starały się zapiąć rozchylający
się na piersi kaftan i ogrzać
drżące, mokre ciało. Ciało trzęsło się i ziębło. Oczy patrzyły. Był to już prawie
spokój.
Jednakże była jeszcze jedna chwila dzikiego przerażenia. Wówczas, kiedy
weszli ludzie. Nawet nie pomyślał, że to znaczy — czas jechać na egzekucję,
lecz po prostu zobaczył ludzi i przestraszył się prawie po dziecinnemu.
— Już nie będę! Nie będę! — szeptał niedosłyszalnie zmartwiałymi wargami i
cicho odsuwał się w głąb celi, jak w dzieciństwie, kiedy ojciec podnosił rękę.
— Trzeba jechać.
Mówią, chodzą wkoło, coś podają. Zamknął oczy, zachwiał się — i ciężko
zaczął się zbierać. Widocznie świadomość poczęła wracać; nagle poprosił
urzędnika o papierosa. I ten uprzejmie otworzył srebrną papierośnicę z
dekadenckim rysunkiem.
X
MURY SIĘ WALĄ
Nierozpoznany, przezwiskiem Werner, był człowiekiem zmęczonym życiem i
walką. Był czas, kiedy bardzo lubił życie, rozkoszował się teatrem, literaturą,
obcowaniem z ludźmi; obdarzony świetną pamięcią i silną wolą, nauczył się
znakomicie kilku europejskich języków i mógł z łatwością podawać się za
Niemca, Francuza albo Anglika. Po niemiecku mówił zazwyczaj z bawarskim
akcentem, ale, jeśli chciał, mógł mówić jak prawdziwy, rodowity berlińczyk.
Lubił się dobrze ubierać, miał wytworne maniery i jeden z całego swego
bractwa śmiał bez ryzyka, że będzie poznany, bywać na wielkoświatowych
balach.
Ale już od dawna, niepostrzeżenie dla towarzyszy, w duszy jego dojrzewała
ciemna pogarda dla ludzi: była w niej i rozpacz, i
ciężkie, prawie śmiertelne znużenie. Z natury matematyk raczej niż poeta, nie
znał dotąd ani natchnienia, ani ekstazy i chwilami czuł się jak szaleniec, który
szuka kwadratury koła w kałużach krwi ludzkiej. Ten wróg, z którym
codziennie walczył, nie mógł go natchnąć szacunkiem dla siebie; była to gęsta
sieć głupoty, zdrady i fałszu, brudnych plwocin, nikczemnych oszustw. Tym, co
zdawałoby się, na zawsze zniweczyło w nim chęć do życia — było zabójstwo
prokuratora, które spełnił z polecenia organizacji. Zabił spokojnie, a kiedy
zobaczył tę martwą, fałszywą,
lecz teraz spokojną i, mimo wszystko, budzącą litość twarz — nagle stracił
szacunek dla siebie i swego dzieła. Nie dlatego, żeby czuł skruchę, lecz po
prostu przestał cenić siebie samego, stał się dla samego siebie
nieinteresującym, błahym, nudnie obcym. Ale z organizacji, jako człowiek o
silnej, nierozszczepionej woli, nie wystąpił i na zewnątrz pozostał taki sam —
tylko w oczach jego zjawiło się coś zimnego i strasznego. I nic nikomu nie
powiedział.
Posiadał jeszcze jedną, bardzo rzadką właściwość: tak jak istnieją ludzie, którzy
nigdy nie zaznali bólu głowy, tak samo on nie wiedział, co to takiego strach. I
kiedy inni się bali, odnosił się do tego bez potępienia, ale i bez szczególnego
współczucia, jak do dość rozpowszechnionej choroby, na którą sam jednak ani
razu nie chorował. Towarzyszy swych, zwłaszcza Wasi Kaszyrina,
żal mu było; ale była to zimna, prawie oficjalna litość, prawdopodobnie
nieobca i niektórym spośród sędziów.
Werner rozumiał, że egzekucja nie jest zwykłą śmiercią, lecz czymś innym —
ale bądź co bądź postanowił przyjąć ją spokojnie jako coś obojętnego; żyć do
końca tak, jakby nic nie zaszło i nie miało zajść. Tylko w ten sposób mógł
wyrazić najwyższą
pogardę dla egzekucji i zachować ostateczną, nieprzezwyciężoną wolność
duchową. I na sądzie — w to, być może, nie uwierzyliby nawet towarzysze
dobrze znający jego nieustraszoność i dumę — myślał nie o śmierci i nie o
życiu: ze skupieniem, z głęboką i spokojną uwagą rozgrywał trudną partię
szachów. Znakomity szachista, od pierwszego dnia zamknięcia zaczął tę partię
i ciągnął ją nieprzerwanie. I wyrok, skazujący go na śmierć przez powieszenie,
nie poruszył ani jednej figury na niewielkiej szachownicy.
Nawet to, że prawdopodobnie nie będzie miał czasu skończyć partii, nie
powstrzymało go; i ranek ostatniego dnia, jaki mu pozostał na ziemi, zaczął od
tego, że poprawił jeden wczorajszy niezbyt szczęśliwy ruch. Wcisnąwszy
między kolana opuszczone ręce, długo siedział nieruchomo; potem wstał i
zaczął chodzić rozmyślając. Chód miał szczególny: pochylał trochę naprzód
górną część tułowia i mocno uderzał obcasami — nawet na suchej ziemi jego
kroki pozostawiały głębokie i wyraźne
ślady. Cicho, samym tylko oddechem, pogwizdywał nieskomplikowaną włoską
aryjkę — to pomagało w myśleniu.
Ale tym razem z jakiegoś powodu wszystko mu się nie udawało. Z niemiłym
poczuciem, że popełnił jakiś poważny, a nawet gruby błąd, kilka razy się cofał i
sprawdzał grę od początku. Błędu nie znajdował, ale i poczucie, że błąd jest na
pewno, nie tylko nie znikało, lecz nawet stawało się coraz silniejsze i
dokuczliwsze. I nagle zjawiła się nieoczekiwana i krzywdząca myśl: czy nie w
tym leży błąd, że grą w szachy stara się odwrócić uwagę od egzekucji i
odgrodzić się od tego strachu śmierci, który jakoby jest nieunikniony dla
skazanego?
— Nie, dlaczegóż by? — odpowiedział chłodno i spokojnie zamknął
niewidzialną szachownicę. I z tą samą skupioną uwagą, z
jaką grał, jak gdyby odpowiadając na surowym egzaminie, usiłował zdać sobie
sprawę z okropności i bezwyjściowości swego położenia; obejrzawszy celę,
starając się niczego nie opuścić, obliczył godziny, pozostające mu do egzekucji,
odmalował sobie w przybliżeniu dość dokładny obraz samej kaźni i wzruszył
ramionami.
— No i cóż? — odpowiedział komuś półpytaniem. — Oto i wszystko. Gdzież
strach?
Strachu rzeczywiście nie było. I nie tylko nie było strachu, lecz nawet narastało
coś, jakby przeciwieństwo strachu — poczucie dość mętnej, lecz ogromnej i
śmiałej radości. I błąd, wciąż jeszcze nie znaleziony, nie wzbudził już ani
gniewu, ani rozdrażnienia, a nawet mówił głośno o czymś dobrym i
nieoczekiwanym, jak gdyby uważał za umarłego bliskiego i drogiego
przyjaciela; okazało
się jednak, że ten przyjaciel żyje i nic mu się złego nie stało, i uśmiecha się.
Werner znowu wzruszył ramionami i zbadał puls: serce biło w przyśpieszonym
tempie, lecz mocno i równo, ze szczególnie
dźwięczną siłą. Raz jeszcze, jak nowicjusz po raz pierwszy znajdujący się w
więzieniu, obejrzał ściany, zamki, przykręcone do podłogi krzesło i pomyślał:
„Dlaczego mi tak lekko, radośnie i swobodnie? Właśnie: swobodnie. Pomyślę o
jutrzejszej egzekucji — i jak gdyby jej nie było. Popatrzę na ściany — i jak
gdyby nie było ścian. I tak mi swobodnie, jak gdybym nie był w więzieniu, lecz
dopiero co wyszedł z jakiegoś więzienia, w którym siedziałem całe życie. Co to
jest?"
Ręce zaczynały drżeć — nie znane dla Wernera zjawisko. Myśl miotała się
coraz gwałtowniej. Jak gdyby ogniste języki zapalały się w głowie — ogień
chciał wydostać się na zewnątrz i szeroko oświetlić nocną jeszcze, jeszcze
ciemną dal. I oto wydostał się na zewnątrz, i zajaśniała szeroko rozświetlona
przestrzeń.
Zniknęlo mętne znużenie, gnębiące Wernera przez dwa ostatnie lata, i odpadł
od serca martwy, zimny, ciężki wąż z zamkniętymi oczami i zamkniętą paszczą
— przed samą śmiercią powracała igrając cudna młodość. I było to coś więcej
niż cudna młodość. Z tym zadziwiającym rozjaśnieniem ducha, którego rzadko
kiedy doświadcza człowiek i które wnosi go na
najwyższe szczyty świadomości, Werner ujrzał nagle i życie, i śmierć i zdumiał
się wspaniałością niewidzianego widoku. Jak gdyby szedł po wąskim jak ostrze
noża, wysokim grzbiecie górskim i po jednej stronie widział życie, a po drugiej
śmierć, jak dwa błyszczące, głębokie, cudne morza, zlewające się na
horyzoncie w jedno bezgraniczne, szerokie przestworze.
— Co to jest! Jakież to boskie widzenie! — wyrzekł powoli podświadomie
wstając i prostując się jak w obecności istoty wyższej. Niwecząc ściany,
przestrzeń i czas siłą przenikającego wszystko wzroku, szeroko spojrzał gdzieś
w głąb życia, które opuszczał.
Ujrzał życie jak nowe. Nie próbował, jak dawniej, zamknąć w słowa tego, co
zobaczył, i nie było takich słów we wciąż jeszcze ubogim, wciąż jeszcze
ograniczonym ludzkim języku. To coś małego, brudnego i złego, co wzbudzało
w nim pogardę dla ludzi, a niekiedy powodowało nawet wstręt do samego
widoku ludzkiej twarzy, zniknęło zupełnie: tak samo dla człowieka unoszącego
się balonem znika brud i błoto ciasnych ulic porzuconego miasteczka i
brzydota staje się pięknem.
Bezwiednym ruchem Werner zbliżył się do stołu i oparł się o niego prawą ręką.
Z natury dumny i władczy, nigdy jeszcze nie przybierał tak dumnej, swobodnej
i władczej pozy, nie odwracał tak głowy, nie patrzył tak — bo nigdy jeszcze nie
był tak swobodny i władczy jak tu, w więzieniu, na kilka godzin przed
egzekucją i śmiercią.
Ludzie wydali mu się jakby nowi; na nowo mili i piękni wydali się jego
rozjaśnionemu spojrzeniu. Unosząc się ponad czasem, jasno ujrzał, jak młoda
jest ludzkość, zaledwie wczoraj dzikim zwierzęciem wyjąca po lasach; d to, co
wydawało się w ludziach straszne,
niewybaczalne i odrażające, nagle stało się miłe — jak miła jest w dziecku jego
nieumiejętność chodzenia na sposób dorosłych, jego niedorzeczny szczebiot,
przebłyskujący iskrami genialności, jego śmieszne omyłki, błędy i dotkliwe
obrażenia.
— Moi wy mili! — Werner nagle nieoczekiwanie się uśmiechnął i od razu
stracił całą sugestywność swej pozy, znowu stał się aresztantem, któremu i
ciasno, i niewygodnie w zamknięciu, i trochę nudno z powodu uprzykrzonego,
badawczego oka, tkwiącego w płaszczyźnie drzwi. I dziwna rzecz: prawie
niepostrzeżenie zapomniał o tym, co tak plastycznie i jasno ujrzał przed
chwilą; i jeszcze dziwniejsze — nie próbował nawet przypomnieć sobie. Po
prostu usiadł wygodniej, bez zwykłej sztywności w pozycji ciała, i z obcym, nie
wernerowskim, słabym i łagodnym uśmiechem obejrzał ściany i kraty. I stało
się jeszcze coś, co
się Wernerowi nigdy nie zdarzało: nagle zaczął płakać.
— Mili moi towarzysze! — szepnął i płakał gorzko. — Mili moi towarzysze!
Jakimi tajemnymi drogami przeszedł od uczucia dumnej i bezgranicznej
swobody do tej czułej i namiętnej litości? Nie wiedział i nie myślał o tym. I czy
żal mu było ich,, jego miłych towarzyszy, czy też coś innego, jeszcze bardziej
wzniosłego i namiętnego kryły w sobie jego łzy — tego również nie wiedziało
jego nagle zmartwychwstałe, rozkwitłe serce. Płakał i szeptał:
— Mili moi towarzysze! Mili wy moi towarzysze!
W tym płaczącym gorzko i uśmiechającym się przez łzy człowieku nikt by nie
poznał chłodnego i dumnego, znużonego i
zuchwałego Wernera — ani sędziowie, ani towarzysze, ani on sam.
XI
WIOZĄ ICH
Przed wsadzeniem skazanych do karetki, zebrano ich wszystkich pięcioro w
dużym, zimnym pokoju o sklepionym suficie, podobnym do kancelarii, w
której już się nie pracuje, albo do pustej sali przyjęć. I pozwolono im ze sobą
rozmawiać.
Ale tylko Tania Kowalczuk od razu skorzystała z pozwolenia. Pozostali w
milczeniu mocno uścisnęli sobie ręce, zimne jak lód i gorące jak ogień — i w
milczeniu, starając się na siebie nie patrzeć, skupili się w onieśmieloną, luźną
gromadkę. Teraz, kiedy byli razem, jak gdyby wstydzili się tego, co każde z nich
przeżyło w samotności; bali się patrzeć, żeby nie zobaczyć i nie okazać tego
czegoś nowego, szczególnego, trochę sprawiającego wstyd, co każde z nich
odczuwało albo podejrzewało w sobie.
Ale spojrzeli wreszcie raz i drugi, uśmiechnęli się i od razu poczuli się tak samo
niewymuszeni i prości jak dawniej: żadna zmiana nie zaszła, a jeżeli nawet coś
się zmieniło, to ta zmiana tak jednakowo odbiła się na wszystkich, że
pojedynczo nie można jej
było dostrzec. Wszyscy dziwnie mówili i poruszali się: porywczo, jakby
popychani od wewnątrz, albo za wolno, albo za prędko; niekiedy zachłystywali
się słowami i wielokrotnie je powtarzali, niekiedy zaś nie domawiali zaczętego
zdania albo też uważali je za już wypowiedziane — nie spostrzegali tego.
Wszyscy mrużyli oczy i z ciekawością, nie poznając, przyglądali się zwyczajnym
przedmiotom, jak ludzie, którzy chodzili w okularach i nagle je zdjęli; i wciąż
nagłymi ruchami oglądali się za siebie, jak gdyby
cały czas z tyłu ktoś ich wołał i coś pokazywał. Ale i tego nie dostrzegali. Musi i
Tani
Kowalczuk płonęły policzki; Sergiusz z początku był trochę blady, ale wkrótce
się opanował i był taki jak zawsze.
Tylko na Wasyla zwrócono uwagę. Nawet pośród nich wydawał się niezwykły i
straszny. Werner drgnął i cicho, z łagodnym niepokojem rzekł do Musi:
— Co to, Musieczko? Czyżby on? Co? Trzeba się nim zająć.
Wasyl skądsiś z daleka, jak gdyby nie poznając, spojrzał na Wernera i spuścił
oczy.
— Wasia, co się dzieje z twoimi włosami? Co ci jest? To nic, bracie, to nic,
zaraz się skończy. Trzeba się trzymać, trzeba, trzeba.
Wasyl milczał. I kiedy zaczęło się już wydawać, że nic nie powie, nadeszła
głucha, opóźniona, strasznie daleka odpowiedź: tak samo na wielokrotne
wołania mogłaby odpowiedzieć mogiła:
— Ja przecież nic. Trzymam się. I powtórzył:
— Trzymam się. Werner ucieszył się.
— Otóż to! Zuch z ciebie. Tak, tak.
Spotkawszy jednak jego ciemne, ociężałe, jakby z najgłębszej dali skierowane
spojrzenie, pomyślał w chwilowej rozterce: skąd on patrzy? Skąd on mówi? I z
głęboką tkliwością, z jaką przemawia się tylko do mogiły, powiedział:
— Wasia, czy słyszysz? Ja cię bardzo kocham.
— I ja ciebie też bardzo kocham — odpowiedział język obracając się z trudem.
Nagle Musia wzięła Wernera za rękę i, wyrażając zdziwienie, akcentując jak
aktorka na scenie, powiedziała:
— Wernerze, co się z tobą dzieje? Powiedziałeś:
kocham. Tyś nigdy do nikogo nie mówił: kocham. I dlaczego cały jesteś taki...
jasny i miękki? Co?
— Co?
I jak aktor, również wypowiadając z akcentem to, co czuł, Werner mocno
uścisnął rękę Musi.
— Tak, teraz bardzo kocham. Nie mów innym, nie trzeba, wstydzę się, ale
bardzo kocham.
Spojrzenia ich spotkały się i zapłonęły jasno, i wszystko zgasło dookoła: tak
samo w chwilowym blasku błyskawicy gasną wszystkie inne światła i nawet
żółty, ciężki płomień rzuca na ziemię cień.
— Tak — rzekła Musia. — Tak, Wernerze.
— Tak — odrzekł. — Tak, Musiu, tak!
Coś zostało przez nich zrozumiane i utrwalone niewzruszenie. Z jaśniejącymi
oczami Werner zachwiał się znowu i szybko podszedł do Sergiusza.
— Sierioża!
Lecz odpowiedziała Tania Kowalczuk. Z zachwytem, prawie płacząc z dumy
macierzyńskiej, zapalczywie pociągała Sergiusza za rękaw.
— Słuchaj, Wernerze. Ja tu się martwię o niego, desperuję, a on — zajmuje się
gimnastyką.
— Podług systemu Mullera? — uśmiechnąłsię Werner.
Sergiusz zachmurzył się, zawstydzony.
— Nie śmiej się, Wernerze. Przekonałem się zdecydowanie...
Wszyscy się roześmiali. Czerpiąc siłę i odporność we wzajemnym obcowaniu,
stopniowo stawali się takimi, jak dawniej, ale i tego nie dostrzegali myśląc, że
wciąż są tacy sami. Nagle Werner przestał się śmiać i z niezwykłą powagą
powiedział do Sergiusza:
— Masz słuszność, Sierioża. Masz zupełną słuszność.
— Ależ zrozum tylko... — ucieszył się Gołowin. — Naturalnie, że my...
Ale w tej samej chwili wezwano ich do odjazdu. Wyświadczono im nawet taką
grzeczność, że pozwolono im jechać parami, jak chcą. W ogóle okazano im
bardzo wiele przesadnej nawet uprzejmości, jakby chciano okazać w ten
sposób ludzki stosunek do nich albo też dowieść, że ich tu zupełnie nie ma i
wszystko dokonywa się samo. Lecz oni byli bladzi.
— Musiu, ty z nim — szepnął Werner wskazując na Wasyla, który stał
nieruchomo.
— Rozumiem — skinęła Musia głową. — A ty?
— Ja? Tania z Sergiuszem, ty z Wasią... Ja sam. To nic, ja przecież mogę, ty
wiesz.
Kiedy wyszli na podwórze, wilgotna ciemność miękko, lecz ciepło i mocno,
uderzyła w twarze, w oczy, zatamowała oddechy, nagle oczyszczająco i
łagodnie przeniknęła drżące ciała. Nie chciało się wierzyć, że to coś
cudownego — to po prostu wiatr wiosenny, ciepły, wilgotny wiatr. I
prawdziwa, cudna, wiosenna noc zapachniała topniejącym śniegiem —
bezgraniczną dalą, zadzwoniła kropelkami. Gorliwie i gęsto doganiając jedna
drugą padały szybkie kropelki i zgodnie wybijały dźwięczną pieśń; nagle jedna
spadnie z tonu i wszystko się poplącze w wesołym plusku, w chaotycznym
pośpiechu. A potem uderzy twardo duża,
poważna kropla i znów wyraźnie i dźwięcznie wydzwania pośpieszną pieśń
wiosenną. Nad miastem, ponad dachami twierdzy, unosiła się blada łuna od
świateł elektrycznych.
— U-ach! — szeroko westchnął Sergiusz Gołowin i powstrzymał oddech, jakby
mu żal było wypuścić z płuc tak świeże i cudowne powietrze.
— Dawno już taka pogoda? — zapytał Werner. — Zupełna wiosna.
— Dopiero drugi dzień — odpowiedziano uprzejmie. — Dotąd przeważnie były
mrozy.
Jedna za drugą miękko podjeżdżały ciemne karetki, zabierały po dwoje,
odjeżdżały w ciemność, tam gdzie nad bramą kołysała
się latarnia. Szarymi sylwetkami otaczali je konwojujący żołnierze i podkowy
ich koni stukały dźwięcznie lub chlapały po mokrym
śniegu.
Kiedy Werner, schyliwszy się, miał wejść do karetki, żandarm powiedział
nieokreślonym tonem:
— Tu jedzie z panem jeszcze jeden. Werner zdziwił się:
— Dokąd? Dokąd on jedzie? Ach, tak. Jeszcze jeden? Któż to taki?
Żołnierz milczał. Rzeczywiście, w kącie karety w ciemności kuliło się coś
małego, nieruchomego, lecz żywego — w ukośnym
świetle latarni błysnęło otwarte oko. Werner, siadając, trącił go nogą w
kolano.
— Przepraszam was, towarzyszu.
Ten nie odpowiedział. I dopiero gdy karetka ruszyła, nagle zapytał łamaną
ruszczyzną, zacinając się:
— Kim jesteście?
— Jestem Werner, skazany na powieszenie za zamach na NN. A wy?
— Jestem Janson. Nie trzeba mnie wieszać.
Jechali razem po to, żeby za dwie godziny stanąć twarzą w twarz przed wielką,
nieodgadnioną tajemnicą, aby odejść z życia do
śmierci — i zapoznali się. W dwóch płaszczyznach szły razem życie i śmierć — i
do końca, do najśmieszniejszych i najniedorzeczniejszych drobiazgów, życie
pozostawało życiem.
— A coście zrobili, Jansonie?
—Ja gospodarza rżnąłem nożem. Pieniądze kradłem.
Po głosie zdawało się, że Janson zasypia. Werner
odnalazł w ciemności jego bezwładną rękę i uścisnął ją. Janson leniwie wycofał
rękę.
— Boisz się? — zapytał Werner.
— Ja nie chcę.
Zamilkł. Werner znowu znalazł rękę Estończyka i mocno ją uścisnął w swych
suchych i gorących dłoniach. Leżała nieruchomo jak deszczułka, lecz odbierać
jej Janson już nie próbował.
W karetce było ciasno i duszno, pachniało żołnierskim suknem, stęchlizną,
gnojem i skórą przemoczonych butów. Młodziutki
żandarm, siedzący naprzeciwko Wernera, dyszał na niego gorąco
pomieszanym zapachem cebuli i taniego tytoniu. Ale przez jakieś szpary
wciskało się ostre i świeże powietrze i skutkiem tego w małym, dusznym,
poruszającym się pudle czuło się wiosnę jeszcze bardziej niż na powietrzu.
Karetka skręcała to na prawo, to na lewo, to jakby zawracała; czasami zdawało
się, że już godzinę kręcą się w jakimś celu na jednym miejscu. Z początku przez
spuszczone firanki w oknach przedzierało się błękitne
światło elektryczne; potem nagle za jednym zakrętem pociemniało i tylko z
tego można się było domyślić, że skręcili w głuche ulice na krańcach miasta i
zbliżają się do S-skiego dworca. Czasami na ostrych zakrętach ruchliwe, zgięte
kolano Wernera
przyjaźnie trącało tak samo ruchliwe i zgięte kolano żandarma — i trudno było
uwierzyć w egzekucję.
— Dokąd jedziemy? — zapytał nagle Janson. Miał lekki zawrót głowy skutkiem
długiego trzęsienia się w ciemnym pudle i
trochę go mdliło.
Werner odpowiedział i silniej ścisnął rękę Estończyka. Miał ochotę powiedzieć
coś szczególnie przyjacielskiego, łagodnego temu małemu, sennemu
człowieczkowi i już kochał go tak, jak nikogo w życiu.
— Mój drogi! Zdaje się, że ci tam niewygodnie siedzieć. Przysuń no się tu do
mnie.
Janson milczał przez chwilę i odrzekł:
— No, dziękuję. Dobrze mi. A ciebie też będą wieszać?
— Też! — nieoczekiwanie wesoło, prawie ze śmiechem odpowiedział Werner i
jakoś szczególnie żwawo i lekko machnął ręką. Jak gdyby była mowa o jakimś
głupim i niedorzecznym figlu, który chcą mu spłatać mili, ale bardzo niemądrzy
ludzie.
— Masz żonę? — zapytał Janson.
— Nie. Jaka tam żona! Sam jestem.
— Ja też sam jestem. Sama — poprawił się Janson pomyślawszy.
Werner zaczął odczuwać zawrót głowy. Zdawało mu się chwilami, że jadą na
jakąś uroczystość; to dziwne, ale prawie wszyscy jadący na egzekucję mieli to
samo wrażenie i jednocześnie z rozpaczą i przerażeniem odczuwał
nieokreśloną radość z tego czegoś niezwykłego, co za chwilę nastąpi.
Rzeczywistość upajała się szaleństwem i śmierć, kojarząc się z życiem, rodziła
widma. Bardzo możliwe, że na domach powiewały flagi.
— Oto i przyjechaliśmy! — rzekł Werner ciekawie i wesoło, gdy karetka się
zatrzymała, i lekko wyskoczył. Ale z Jansonem sprawa się trochę przeciągnęła:
w milczeniu i jakoś bardzo ociężale opierał się i nie chciał wyjść. Chwytał się za
klamkę —
żandarm rozginał bezsilne palce i odciągał rękę, chwytał się za róg, za
drzwiczki, za wysokie koło — i natychmiast, przy
słabym nacisku ze strony żandarma, puszczał. Milczący Janson nawet się nie
chwytał, lecz raczej sennie przylepiał się do
każdego przedmiotu — i odrywał się lekko i bez wysiłku. Nareszcie stanął.
Flag nie było. Dworzec w nocy był ciemny, pusty
i bez życia; pociągi osobowe już nie kursowały, a dla tego pociągu, który tam
na drodze w milczeniu oczekiwał na tych
pasażerów, niepotrzebne były ani jaskrawe światła, ani ruch. I nagle Werner
poczuł nudę. Nie strach, nie udrękę — lecz nudę, ogromną, ciągnącą się,
dokuczliwą nudę, od której chce się dokądś odejść, położyć się, mocno
zamknąć oczy. Werner
przeciągnął się i przeciągle ziewnął. Przeciągnął się również i szybko, kilka razy
z rzędu ziewnął Janson.
— Żeby już prędzej! — powiedział Werner tonem zmęczenia.
Janson milczał i kulił się.
Kiedy przez pusty peron, otoczony żołnierzami, skazani szli ku skąpo
oświetlonym wagonom, Werner znalazł się obok Sergiusza Gołowina i ten,
wskazawszy ręką gdzieś w bok, zaczął mówić i wyraźnie było słychać ! tylko
słowo „latarnia", a reszta zdania utonęła w przeciągłym i zmęczonym
ziewnięciu.
— Co mówisz? — zapytał Werner odpowiadając rów nież ziewnięciem.
— Latarnia. Lampa kopci w latarni — powiedział Sergiusz.
Werner obejrzał się: rzeczywiście, w latarni lampa mocno kopciła i już szkło
poczerniało u góry.
I nagle pomyślał: „Właściwie, co to mnie obchodzi, że lampa kopci, kiedy..."
Widocznie to samo pomyślał Sergiusz. Szybko popatrzył na Wernera i odwrócił
się. Ale obaj przestali ziewać.
Do wagonów wszyscy szli sami, tylko Jansona trzeba było prowadzić pod rękę:
z początku opierał się nogami i jak gdyby przyklejał podeszwy do desek
peronu, potem zgiął kolana i zawisnął na rękach żandarmów; nogi mu się
wlokły, jak mocno pijanemu, i czubki butów tarły
się o drzewo. We drzwi przepychano go długo, lecz w milczeniu. Wasyl
Kaszyrin szedł również sam, niedołężnie naśladując ruchy towarzyszy — robił
wszystko tak jak oni. Ale wchodząc na stopień wagonu, potknął się i żandarm
wziął go za łokieć, żeby podtrzymać. Wasyl zatrząsł się i przeraźliwie krzyknął
wyrywając rękę:
— Aj!
— Wasia, co ci jest? — rzucił się ku niemu Werner. Wasyl milczał i trząsł się
ciężko. Zmieszany, a nawet
urażony, żandarm wyjaśnił:
— Chciałem, tego pana podtrzymać, a on...
— Chodź, Wasia, ja cię podtrzymam — rzekł Werner i chciał go wziąć za rękę.
Ale Wasyl znowu wyrwał rękę i jeszcze głośniej krzyknął:
— Aj!
— Wasia, to ja, Werner.
— Wiem. Nie dotykaj mnie. Ja sam.
Trzęsąc się w dalszym ciągu, wszedł sam do wagonu i usiadł w kącie.
Nachyliwszy się do Musi, Werner cicho zapytał ją, wskazując oczami na
Wasyla:
— Cóż ty na to?
— Niedobrze — również cicho odpowiedziała Musia. — On już umarł.
Wernerze, powiedz mi, czy śmierć istnieje?
— Nie wiem, Musiu, ale myślę, że nie — odpowiedział Werner poważnie i z
namysłem.
— Tak też myślałam. A on? Tak się zmęczyłam z nim w karetce, jakbym jechała
z trupem.
— Nie wiem, Musiu. Być może, iż dla niektórych śmierć istnieje. Na razie, a
później wcale nie będzie. Ot, i dla mnie śmierć istniała, a teraz jej nie ma.
Pobladłe nieco policzki Musi zapłonęły.
— Była, Wernerze, była?
— Była. Teraz jej nie ma. Tak samo jak dla ciebie. W drzwiach wagonu dał się
słyszeć hałas. Głośno stukając obcasami, głośno dysząc i spluwając wszedł
Miszka Cyganek. Łypnął oczami i zatrzymał się z uporem.
— Żandarm, tu nie ma miejsca! — zawołał do zmęczonego i spoglądającego
gniewnie żandarma. — Prowadź mnie tam, gdzie jest swobodnie, bo jak nie,
to nie pojadę. Wieszaj tu, na latarni. Karetkę też dali, psie syny, czy to karetka!
Diabelskie flaki, a nie karetka!
Lecz nagle schylił głowę, wyciągnął szyję i tak poszedł naprzód ku innym. Z
ramy potarganych włosów i brody czarne jego oczy patrzyły dziko i ostro, z
wyrazem trochę szalonym.
— A! Panowie! — zawołał przeciągle. — Ot, co... Dzień dobry panu!
Wyciągnął rękę do Wernera i usiadł naprzeciwko niego. Nachyliwszy się blisko,
mrugnął jednym okiem i szybko przeciągnął ręką po szyi.
— Też? Co?
— Też! — uśmiechnął się Werner.
— Jak to, wszystkich?
— Wszystkich.
— Oho! — wyszczerzył zęby Cyganek i szybko obrzucił wszystkich oczami,
zatrzymując się na dłuższą chwilę na Musi i Jansonie. I znów mrugnął na
Wernera:
— Ministra?
— Ministra. A ty?
— Ja, panie, za co innego. Gdzie mnie do ministra! Ja, panie, jestem rozbójnik,
oto kto ja jestem. Zbój. To nic, panie, trzeba to ścierpieć, nie z własnej woli
wszedłem do kompanii. Na tamtym świecie starczy miejsca dla wszystkich.
Spod potarganych włosów dziko obrzucił wszystkich jednym bystrym,
nieufnym spojrzeniem. Ale wszyscy spoglądali na niego w milczeniu i z
powagą, a nawet z wyraźnym współczuciem. Wyszczerzył zęby i szybko
poklepał Wernera kilka razy po kolanie.
— Tak, panie! To tak, jak w pieśni: Nie szemraj, matko, dąbrowo zielona!
— Dlaczego mnie nazywasz panem, kiedy wszyscy...
— Prawda — z zadowoleniem zgodził się Cyganek. — Coś ty za pan, kiedy
razem ze mną będziesz wisiał! O, tamten to pan — wskazał palcem na
milczącego żandarma. — Ej, a tamten wasz to wcale nie lepszy od naszych —
wskazał oczami na Wasyla. — Panie, ej, panie, boisz się?
— Nie — odpowiedział obracający się z trudem język. —• No, jakie tam nie.
Nie wstydź się, nie ma czego
się wstydzić. To tylko pies ogonem kręci i zęby szczerzy, kiedy go prowadzą na
powieszenie, a tyś przecie człowiek. A to kto ten kłapouch? To nie z waszych?
Szybko przeskakiwał wzrokiem i bezustanku z sykiem spluwał napływającą
ślinę. Janson, który jak nieruchomy kłębek przywarł do kąta, z lekka poruszył
nausznikami swej wypełzłej futrzanej czapki, lecz nic nie odpowiedział.
Odpowiedział za niego Werner:
— Zarżnął gospodarza.
— Boże! — zdziwił się Cyganek — i takim pozwalają ludzi zarzynać!
Cyganek już od dawna z ukosa przyglądał się Musi; i teraz, odwróciwszy się
szybko, skierował oczy wprost na nią.
— Panienko, ej, panienko! A panienka co! I buzia różowiutka, i śmieje się.
Patrzaj, ona naprawdę się
śmieje — schwycił Wernera za kolano chwytnymi, jak gdyby żelaznymi
palcami. — Patrzaj, patrzaj!
Zaczerwieniwszy się, z uśmiechem zażenowania, Musia również patrzyła
prosto w jego ostre, trochę szalone, ciężko i dziko obracające się oczy.
Drobniutko i pracowicie stukały koła, małe wagoniki postukiwały na
wąziutkich szynach i gorliwie biegły. Oto na zakręcie lub przy przejeździe
cienko i gorliwie zagwizdał parowozik — maszynista obawiał się, żeby kogoś
nie przejechać. I dziką była myśl, że do powieszenia ludzi trzeba tyle ludzkiej
systematyczności, starań, sumienności, że coś najbardziej szalonego na ziemi
dokonywa się w taki prosty i rozumny sposób. Biegły wagony, w nich siedzieli
ludzie tak, jak zawsze siedzą, i jechali tak, jak zwykle jeżdżą; a potem będzie
przystanek, jak zawsze — „pociąg stoi pięć minut".
I tu nastąpi śmierć — wieczność — wielka tajemnica.
XII
JUŻ ICH PRZYWIEŹLI
Wagoniki biegły gorliwie.
Sergiusz Gołowin przez kilka lat z rzędu mieszkał z rodzicami na letnisku przy
tej samej drodze, jeździł często we dnie i w nocy i znał ją dobrze. I gdyby
zamknął oczy, mógłby pomyśleć, że i teraz wraca do domu — zasiedział się w
mieście u znajomych i wraca ostatnim pociągiem.
— Teraz już niedługo — powiedział otworzywszy oczy i wyjrzawszy przez
ciemne, zasłonięte kratą, nic nie mówiące okno.
Nikt się nie poruszył, nie odpowiedział i tylko Cyganek szybko, raz po razie,
wypluł słodką ślinę.
czął biegać oczami po wagonie, dotykać nimi okien, drzwi, żołnierzy.
— Zimno — powiedział Wasyl Kaszyrin zsiniałymi, jak gdyby naprawdę
zmarzniętymi wargami; i brzmiało to w jego ustach tak: zi-u-no.
Tania Kowalczuk zatroskała się.
— Masz chustkę, owiń szyję. Bardzo ciepła chustka.
— Szyję? — zapytał nieoczekiwanie Sergiusz i przestraszył się swego pytania.
Ale ponieważ wszyscy pomyśleli o tym samym, więc nikt go nie słyszał — jakby
nikt nic nie powiedział albo wszyscy razem powiedzieli jedno i to samo słowo.
— To nic, Wasia, owiń, będzie ci cieplej! — poradził Werner. Potem zwrócił się
do Jansona i zapytał łagodnie:
— Mój drogi, a tobie nie zimno?
— Wernerze, może on chce palić. Towarzyszu, może chcecie palić? — zapytała
Musia. — My mamy.
— Chcę.
— Daj mu papierosa, Sierioża — ucieszył się Werner.
Ale Sergiusz wyciągał już papierosy. I wszyscy z miłością patrzyli, jak palce
Jansona brały papierosa, jak płonęła zapałka i jak
z ust Jansona wybiegł niebieski dymek.
— No, dziękuję — rzekł Janson. — Dobrze.
— Jakie to dziwne — powiedział Sergiusz.
— Co jest dziwne? — odwrócił się Werner. — Co jest dziwne?
— A ot: papieros.
Trzymał papierosa, zwyczajnego papierosa, w zwyczajnych, żywych palcach i,
blady, ze zdziwieniem, a nawet jakby z
przerażeniem patrzył na niego. I wszyscy skierowali wzrok na cienką rurkę, z
której końca
wybiegł dymek wijący się białą wstążeczką, oddalony oddechem, i ciemniał
zbierający się popiół.
— Zgasł — rzekła Tania.
— A, diabli z nim! — powiedział Werner zasępiwszy się i z niepokojem patrząc
na Jansona, któremu ręka z papierosem opadła jak martwa. Nagle Cyganek
szybko się odwrócił, blisko, twarzą w twarz nachylił się do Wernera i,
przewracając białkami jak koń, szepnął:
—Panie, a jakby tak konwój tego... co? Spróbować?
— Nie trzeba — również szeptem odpowiedział Werner. — Wypij do końca.
— A dlaczego? Przecie w bójce zawsze jakoś raźniej! Ja jemu, on mnie — i nie
zdąży się człowiek obejrzeć, jak już będzie po wszystkim. Jakby się wcale nie
umierało.
— Nie, nie trzeba — powiedział Werner i odwrócił się do Jansona. — Mój
drogi, dlaczego nie palisz?
Nagle drobna twarz Jansona żałośnie się zmarszczyła: jak gdyby ktoś
gwałtownie pociągnął za nitkę wprawiającą w ruch zmarszczki, i wszystkie się
ściągnęły. I jak przez sen Janson zaszlochał bez łez, suchym, prawie sztucznym
głosem:
— Ja nie chcę palić. Hu, hu, hu! Nie trzeba mnie wieszać. Hu, hu, hu!
Zakrzątnięto się koło niego. Tania Kowalczuk, płacząc rzewnymi łzami, gładziła
go po rękawie i poprawiała zwisające uszy
wyliniałej czapki.
— Mój kochany! Mój milutki, nie płacz, mój kochany! Mój ty biedaczku!
Musia patrzyła w bok. Cyganek spostrzegł jej spojrzenie i wyszczerzył zęby.
— Cudak z wielmożnego pana! Herbatę pije, a brzuch ma zimny — powiedział
z krótkim, urwanym
śmiechem. Ale i jego twarz stała się sinawoczarna jak żelazo i szczękały mu
duże, żółte zęby.
Nagle wagoniki drgnęły i wyraźnie zwolniły biegu. Wszyscy oprócz Jansona i
Kaszyrina podnieśli się i tak samo szybko z powrotem usiedli.
— Stacja! — powiedział Sergiusz.
Jak gdyby w jednej chwili wypompowano z wagonu wszystko powietrze: tak
było trudno oddychać. Rozszerzone serce rozpierało piersi, stawało w gardle,
miotało się jak szalone — w przerażeniu krzyczało swym krwawo-pełnym
głosem. A oczy patrzyły w dół, na podłogę, a uszy słuchały, jak coraz wolniej
obracały się koła, skrzypiały, znów się obracały — i nagle zatrzymały się.
Pociąg stanął.
Wówczas nastąpił sen. Nie można powiedzieć, żeby było straszno, ale
widmowo, niepamiętnie i jakoś obco; sam śpiący pozostawał na stronie, tylko
jego widmo poruszało się bezcieleśnie, mówiło bezdźwięcznie, kroczyło
bezszelestnie, cierpiało bez cierpienia. We śnie wychodzili z wagonu, ustawiali
się w pary, wdychali dziwnie świeże, leśne, wiosenne powietrze. We śnie tępo
i bezsilnie opierał się Janson i w milczeniu wyciągano go z wagonu.
Zeszli po schodkach.
— Czy pieszo? — zapytał ktoś prawie wesoło.
— To niedaleko — odparł ktoś inny równie wesoło. Potem dużą, czarną,
milczącą gromadą szli przez las
źle ubitą, mokrą i miękką, wiosenną drogą. Z lasu i od śniegu parło świeże,
mocne powietrze; nogi ślizgały się, niekiedy wpadały w śnieg, ręce mimo woli
chwytały towarzysza; dysząc głośno, z trudem brnęli po nietkniętym śniegu
konwojujący żołnierze. Czyjś głos powiedział gniewnie:
— Nie mogliście to drogi oczyścić? Gramol się tu w śniegu!
Ktoś usprawiedliwiał się nieśmiało:
— Czyścili, panie naczelniku. Ale odwilż, nic się nie poradzi.
Świadomość powracała, ale niezupełnie, urywkami, jakimiś dziwnymi
kawałkami. To nagle myśl potwierdzała rzeczowo:
— Rzeczywiście, nie mogli to drogi oczyścić.
To znowu gasło wszystko i pozostawało tylko powonienie. Nieznośnie ostry
zapach powietrza, lasu, topniejącego śniegu. To znowu wszystko stawało się
niezwykłe jasne: i las, i noc, i droga, i to, że ich zaraz, za chwilę powieszą.
Urywkami dochodziła prowadzona szeptem rozmowa:
— Niedługo czwarta.
— Mówiłem: wyjeżdżamy wcześnie.
— Świta o piątej.
— No tak, o piątej. Trzeba więc było...
Zatrzymali się w ciemności na polance. W pewnej odległości za rzadkimi, po
zimowemu przejrzystymi drzewami milcząco poruszały się dwie latarki: tam
stały szubienice.
— Zgubiłem kalosz — powiedział Sergiusz Gołowin.
— Co? — nie zrozumiał Werner.
— Zgubiłem kalosz. Zimno.
— A gdzie Wasyl?
— Nie wiem. O, tam stoi. Wasyl stał ciemny i nieruchomy.
— A gdzie Musia?
— Jestem tutaj. To ty, Wernerze?
Zaczęli się rozglądać unikając patrzenia w tę stronę,. gdzie straszliwie
zrozumiale w dalszym ciągu poruszały się latarki. Na lewo nagi las jak gdyby
rzedniał,
przeświecało coś wielkiego, białego, płaskiego. I ciągnął stamtąd wilgotny
wiatr.
— Morze — powiedział Sergiusz Gołowin wciągając nozdrzami i ustami
powietrze. — Tam morze.
Musia odezwała się dźwięcznie:
— Mojej miłości, szerokiej jak morze...
— Co ty, Musiu?
— Mojej miłości, szerokiej jak morze, objąć nie mogą życia brzegi.
— Mojej miłości, szerokiej jak morze... — w zamyśleniu powtórzył Sergiusz
ulegając dźwiękowi głosu i słowom.
— Mojej miłości, szerokiej jak morze... — powtórzył Werner i nagle zdziwił się
wesoło: — Muśka! Jakaś ty jeszcze młoda!
Nagle blisko, nad samym uchem Wernera, rozległ się gorący, zadyszany szept
Cyganka:
— Panie, panie. Czy to las? Boże, a co to? A tam, gdzie latarki, to szubienica
czy co? Co to takiego, hę?
Werner spojrzał na niego: Cyganek wił się w przedśmiertnej męce.
— Trzeba się pożegnać... — powiedziała Tania Kowalczuk.
— Zaczekaj, jeszcze będą czytać wyrok — odpowiedział Werner. — A gdzie
Janson?
Janson leżał na śniegu i krzątano się koło niego. Nagle ostro zapachniało
amoniakiem.
— Co tam takiego, doktorze? Czy prędko? — zapytał ktoś niecierpliwie.
— To nic, zwyczajne zemdlenie. Potrzyjcie mu uszy śniegiem. Już wraca mu
przytomność, można czytać.
Światło latarki upadło na papier i białe ręce bez rękawiczek. Papier i ręce
drżały, drżał też głos mówiącego.
— Proszę państwa, może nie czytać wyroku, przecież go znacie? Co?
— Nie czytać — odpowiedział za wszystkich Werner i latarka szybko zgasła.
Duchownego również nikt sobie nie życzył. I ciemna, szeroka sylwetka w
milczeniu, szybko odeszła w głąb i znikła.
— Proszę państwa, trzeba iść parami. Ustawcie się w pary, jak chcecie, tylko
proszę się pośpieszyć.
Werner wskazał na Jansona, który już stał na nogach, podtrzymywany przez
dwóch żandarmów.
— Ja z nim. A ty, Sierioża, bierz Wasyla. Idźcie naprzód.
— Dobrze.
— My razem, Musieczko? — zapytała Tania Kowalczuk. — No, pocałujmy się.
Szybko zamienili pocałunki. Cyganek całował mocno, tak że czuć było zęby;
Janson miękko i powolnie, na pół otwartymi ustami — zresztą, zdaje się, że nie
zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Kiedy Sergiusz Gołowin i Kaszyrin odeszli
już o kilka kroków, Kaszyrin nagle się zatrzymał i powiedział głośno i wyraźnie,
ale zupełnie obcym, nieznanym głosem:
— Żegnajcie, towarzysze!
— Żegnaj, towarzyszu! — odkrzyknęli mu.
Odeszli. Zapadła cisza. Latarki za drzewami znieruchomiały. Czekano na krzyk,
głos, jakiś hałas — ale cicho było tam jak i tu, i nieruchomo świeciły żółte
latarki.
— Ach, mój Boże! — krzyknął ktoś dziko ochrypłym głosem. Obejrzeli się: to
Cyganek wił się w przedśmiertnej męce. — Wieszają!
Odwrócili się i znowu zapanowała cisza. Cyganek wił się, chwytając rękami
powietrze.
— Jakże to tak! Panowie? To ja mam sam zostać? W kompanii przecie jakoś
raźniej. Panowie! Cóż to?
Schwycił Wernera za rękę zaciskającymi się i rozginającymi, jak gdyby
bawiącymi się palcami.
— Panie, mój miły panie, chociaż ty ze mną, co? Zrób mi tę łaskę, nie odmów!
Werner odpowiedział z żalem:
— Nie mogę, mój drogi. Ja z nim.
— Ach, mój ty Boże! Znaczy się, sam. Jakże to? Boże!: Musia zrobiła krok
naprzód i rzekła cicho:
— Chodź ze mną.
Cyganek cofnął się i dziko wywrócił na nią białka.
— Z tobą?
— Tak.
— Popatrzcie no. Jaka maleńka! A nie boisz się? Bo może bym lepiej już sam
poszedł. Co tam!
— Nie, nie boję się. Cyganek wyszczerzył zęby.
— Popatrzcie no. A przecieżem ja rozbójnik. Nie gardzisz? Bo jeśli tak, to lepiej
nie. Nie będę się na ciebie gniewał.
Musia milczała i w słabym odblasku świtu twarz jej wydawała się blada i
zagadkowa. Potem nagle szybko podeszła do Cyganka i, zarzuciwszy mu ręce
na szyję, pocałowała go mocno w usta. On wziął ją palcami za ramiona,
potrząsnął — i głośno, z cmokaniem, pocałował ją w usta, w nos, w oczy.
— Chodźmy!
Nagle najbliższy żołnierz jakoś się zachwiał i rozłożył ręce wypuszczając
karabin. Ale nie schylił się, żeby go podnieść, tylko stał przez chwilę
nieruchomo i, jak ślepy, poszedł w las brnąc po śniegu.
— Dokąd idziesz? — szepnął drugi żołnierz ze strachem. — Stój.
Lecz tamten, wciąż tak samo milcząc, z wysiłkiem brnął po głębokim śniegu;
po chwila widocznie potknął się o coś, zamachał
rękami i upadł twarzą do ziemi. I tak pozostał.
— Podnieś karabin, ty skisła flanelo! Bo ja podniosę! — groźnie powiedział
Cyganek. — Służby nie znasz!
Znowu niespokojnie poruszyły się latarki. Nadchodziła kolej na Wernera i
Jansona.
— Żegnaj, panie! — rzekł głośno Cyganek. — Na tamtym świecie będziemy się
znali. Jak kiedy zobaczysz, to się nie odwracaj. A przynieś czasem wody do
picia — gorąco mi tam będzie.
— Żegnaj!
— Ja nie chcę — powiedział Janson powolnym głosem. Lecz Werner wziął go
za rękę i kilka kroków Estończyk przeszedł sam; później widać było, że
zatrzymał się i upadł na śnieg. Pochylili się nad nim, podnieśli go i ponieśli, a
on szamotał się słabo w tych niosących go rękach. Dlaczego nie krzyczał?
Zapewne zapomniał, że posiada głos.
I znów znieruchomiały żółte latarki.
— A ja, Musieczko, sama — smutnie powiedziała Tania Kowalczuk. — Żyłyśmy
razem i oto...
— Tanieczko droga...
Ale Cyganek gorąco ujął się za nią. Trzymając Musię za rękę, jakby się bał, że
mogą mu ją jeszcze odebrać, zaczął mówić szybko i z przekonaniem:
— Ach, panienko! Ty możesz sama, tyś czysta dusza, ty, dokąd chcesz, możesz
sama. Rozumiesz? A ja nie. Jako
rozbójnika... — rozumiesz? Powiedzą: a ty gdzie tu się pchasz, zbóju? Przeciem
ja i konie kradł, jak Boga kocham! A z nią, jak... jak z maleńkim dzieciątkiem,
rozumiesz? Nie rozumiesz?
— Rozumiem. No cóż, idźcie. Chodź no, Musieczko, jeszcze raz cię pocałują.
— Pocałujcie się, pocałujcie — powiedział Cyganek kobietom zachęcająco. —
Wasza to już rzecz, żeby się pożegnać, jak się należy.
Poszli Musia i Cyganek. Kobieta szła ostrożnie, ślizgając się i z przyzwyczajenia
unosząc suknię. Mocno, pod rękę, ostrzegając i macając drogę nogą, prowadził
ją ku śmierci mężczyzna.
Światła się zatrzymały. Cicho i pusto było wkoło Tani Kowalczuk. Milczeli
żołnierze, wszyscy szarzy, w bezbarwnym i cichym
świetle zaczynającego się dnia.
— Sama jestem — rzekła nagle Tania i westchnęła. — Umarł Sierioża, umarł i
Werner, i Wasia. Sama jestem. Ach, żołnierzyki, sama jestem. Sama...
Nad morzem wschodziło słońce.
Trupy składano do paki. Potem wieziono je. Z wyciągniętymi szyjami, z
szaleńczo wytrzeszczonymi oczami, ze spuchniętym, sinym językiem, który jak
nieznany, straszliwy kwiatek wysuwał się spoza zroszonych krwawą pianą
warg — płynęły trupy z powrotem tą samą drogą, którą same za życia tu
przyszły. I tak samo miękki i pachnący był wiosenny śnieg, i tak samo świeże i
mocne było wiosenne powietrze. I czerniał na śniegu zgubiony przez Sergiusza
mokry, zdeptany kalosz.
Tak ludzie witali wschodzące słońce.