Leonid Andriejew Opowieść o siedmiu powieszonych

background image

Leonid Andriejew

OPOWIEŚĆ O SIEDMIU POWIESZONYCH

I

O PIERWSZEJ W POŁUDNIE, WASZA EKSCELENCJO

Ponieważ minister był człowiekiem bardzo otyłym, skłonnym do apopleksji, więc ze
wszelkimi ostrożnościami, jak najdelikatniej uprzedzono go, że przygotowuje się na niego
bardzo poważny zamach. Minister przyjął wiadomość spokojnie, a nawet z uśmiechem,
wobec tego zakomunikowano mu również szczegóły, że zamach ma być wykonany
następnego dnia z rana, gdy minister wyjedzie z raportem; kilku terrorystów, już
wydanych przez prowokatora i znajdujących się teraz pod stałą obserwacją agentów, ma z
bombami i rewolwerami zebrać się o pierwszej w południe przy podjeździe i czekać na
ukazanie się ministra, tam też ich złapią.

— Chwileczkę — zdziwił się minister — skądże oni wiedzą, że ja pojadę o pierwszej w
południe z raportem, kiedy sam dowiedziałem się o tym onegdaj?

Naczelnik biura śledczego wykonał nieokreślony ruch ręką.

— A jednak o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo.

Czy to dziwiąc się, czy też pochwalając działalność policji, która tak szczęśliwie
wszystkiemu zapobiegła, minister pokiwał głową i ponuro uśmiechnął się grubymi,
ciemnymi wargami; i z tym samym uśmiechem, skromnie, nie chcąc przeszkadzać policji
w jej dalszych zarządzeniach, zabrał się szybko i wyjechał na nocleg do jakiegoś obcego,
gościnnego pałacu. Z zagrożonego domu, koło którego mieli zebrać się jutro zamachowcy,
wywieziono również jego żonę i dwoje dzieci.

Dopóki, w obcym pałacu paliły się światła i uprzejme, znajome osoby kłaniały się,
uśmiechały i oburzały, dygnitarz odczuwał tylko przyjemne podniecenie — jakby już
dostał albo zaraz miał dostać wielką, nieoczekiwaną nagrodę. Ale ludzie się rozjechali,
światła pogasły i przez lustrzane szyby na sufit i ściany legło koronkowe i fantastyczne
światło latarni elektrycznych; obcy dom, z jego obrazami, statuami i ciszą wchodzącą z
ulicy, sam cichy i nieokreślony, budził trwożną myśl o niedoskonałości zamknięć, ochrony
i ścian. I wówczas w nocy, w ciszy i samotności cudzej sypialni, dygnitarza ogarnął
nieznośny lęk. Minister chorował na nerki, i przy każdym silniejszym wzruszeniu
napełniały mu :się wodą i puchły twarz, nogi i ręce, i od tego stawał się jakby jeszcze
tłustszy, jeszcze większy i masywniejszy. I teraz, górą wzdętego mięsa wznosząc się nad
przygniecionymi sprężynami łóżka, z udręką człowieka chorego wyczuwał swoją

background image

spuchniętą, jak gdyby cudzą twarz i z przykrością myślał o okrutnym losie, jaki mu
przygotowywali ludzie. Przypomniał sobie kolejno wszystkie niedawne, okropne wypadki,
kiedy w ludzi jego, dygnitarskiego, a nawet jeszcze wyższego stanu rzucano bomby, i
bomby rwały na kawałki ciało, rozpryskiwały mózg po brudnych, ceglanych ścianach,
wyrywały zęby z dziąseł. I na skutek tych wspomnień własne tłuste, chore ciało, rozłożone
na łóżku, wydawało mu się już cudzym, już doświadczającym siły ogniowej wybuchu; i
majaczyło mu się, że ręce w ramieniu oddzielają się od tułowia, zęby wypadają, mózg
rozpryskuje się na cząstki, nogi drętwieją i leżą bezwładnie, palcami do góry, jak u
nieboszczyka. Umyślnie poruszał się, głośno oddychał, kaszlał, żeby w niczym nie być
podobnym do nieboszczyka, otaczał się żywym hałasem dźwięczących sprężyn,
szeleszczącej kołdry; i żeby dowieść, że jest całkiem żywy, że ani trochę nie umarł i jest
daleki od śmierci jak każdy inny człowiek, głośno i krótko basował w ciszy i samotności
sypialni:

— Zuchy! Zuchy! Zuchy!

Pochwalał tak agentów, policję i żołnierzy, wszystkich tych, którzy strzegli jego życia i tak
w porę, tak zręcznie zapobiegli zabójstwu. Lecz poruszając się, lecz pochwalając, lecz
uśmiechając się wymuszonym, krzywym uśmiechem, żeby wyrazić swe szyderstwo
głupim„ niefortunnym terrorystom — wciąż jeszcze nie wierzył w swe ocalenie, w to, że
życie nagle, niespodzianie nie odejdzie od niego. Śmierć, którą ludzie dla niego
uplanowali i która istniała tylko w ich myślach, w ich zamiarach, jak gdyby już tu stała, i
będzie stać, i nie odejdzie, dopóki tamtych nie złapią, nie odbiorą im. bomb i nie wsadzą
ich do mocnego więzienia. W tym. oto kącie stoi i nie odchodzi — nie może odejść, jak
karny żołnierz, czyjąś wolą i rozkazem postawiony na warcie.

— O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo! — dźwięczało wygłoszone zdanie,
przybierało wszystkie odcienie; to wesoły i szyderczy, to gniewny, to uparty i tępy. Jak
gdyby w sypialni postawiono sto nakręconych gramofonów i wszystkie one, jeden po
drugim, z idiotyczną gorliwością maszyny wykrzykiwały nakazane im słowa:

— O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!

I ta jutrzejsza „pierwsza w południe", która jeszcze tak niedawno niczym się nie różniła od
innych godzin, była tylko spokojnym ruchem wskazówki na cyferblacie złotego zegarka,
nagle nabrała złowieszczej wyrazistości, wyskoczyła z cyferblatu, zaczęła żyć swym
własnym życiem, wyciągnęła się, jak ogromny czarny słup, przecinający na dwoje całe
życie. Jak gdyby ani przed nią, ani po niej nie istniały żadne inne godziny, i tylko ona
jedna, bezczelna i zarozumiała, miała prawo do jakiejś szczególnej egzystencji.

— No? Co chcesz? — przez zęby, gniewnie, zapytał minister. Gramofony ryczały:

background image

— O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo! — i czarny słup uśmiechał się i kłamał.
Zgrzytnąwszy zębami, minister podniósł się na posłaniu i usiadł oparłszy się twarzą na
ręce — stanowczo nie mógł zasnąć w tę wstrętną noc.

I z przerażającą wyrazistością, zaciskając twarz pulchnymi, uperfumowanymi dłońmi,
wyobraził sobie, jakby to jutro rano wstawał, nie wiedząc o niczym, potem ubierałby się w
przedpokoju. I ani on, ani szwajcar podający futro, ani lokaj podający kawę — nie
wiedzieliby, że nie ma najmniejszego sensu pić kawę, kłaść futro, skoro za kilka chwil
wszystko to: i futro, i jego ciało, i kawa, która się w nim znajduje, będą zniweczone przez
wybuch, zabrane przez śmierć. Oto szwajcar otwiera oszklone drzwi... I to on, miły, dobry,
uprzejmy szwajcar, z błękitnymi, żołnierskimi oczami i orderami przez całą pierś, sam,
własnymi rękami, otwiera straszne drzwi — otwiera, bo o niczym nie wie. Wszyscy się
uśmiechają, bo o niczym nie wiedzą.

— Oho! — rzekł głośno i powoli odjął dłonie od twarzy. I, spoglądając w ciemność, daleko
przed siebie, nieruchomym, wytężonym spojrzeniem, tak samo powoli wyciągnął rękę,
namacał kontakt i zapalił światło. Potem wstał i, nie kładąc pantofli, bosymi nogami
stąpajac po dywanie, obszedł cudzą, nieznaną sypialnię, znalazł jeszcze jeden kontakt od
ściennej lampy i zapalił. Zrobiło się jasno i miło i tylko rozrzucona pościel z zrzuconą na
podłogę kołdrą mówiła o jakimś niezupełnie jeszcze minionym przerażeniu.

W nocnej bieliźnie, z rozwichrzoną na skutek niespokojnych ruchów brodą, z gniewnymi
oczami, dygnitarz był podobny do każdego innego rozgniewanego starca, który cierpi na
bezsenność i ciężką astmę. Jak gdyby , go obnażyła śmierć, którą ludzie dla niego
przygotowywali, jak gdyby go oderwała od przepychu i imponującej wspaniałości, jaka go
otaczała — i trudno było uwierzyć, że to właśnie on ma tak wielką władzę, że to jego ciało,
takie zwyczajne, proste, ludzkie ciało, miało straszliwie zginąć w ogniu i huku potwornego
wybuchu. Nie ubierając się i nie czując zimna, usiadł na pierwszym krześle, jakie mu się
nawinęło, podparł ręką zwichrzoną brodę i ze skupieniem, w głębokim i spokojnym
zamyśleniu utkwił oczy w gipsowej sztukaterii na nieznajomym suficie.

A więc o to chodziło! A więc dlatego tak się lękał i niepokoił! Więc dlatego ona tam stoi w
kącie i nie odchodzi, nie może odejść!

— Głupcy! — powiedział pogardliwie i dobitnie.

— Głupcy! — powtórzył głośniej i z lekka odwrócił głowę ku drzwiom, żeby słyszeli ci, do
których się to odnosi. A odnosiło się to do tych, których niedawno nazywał zuchami i
którzy przez zbytek gorliwości opowiedzieli mu szczegółowo o gotującym się zamachu.

„No, naturalnie — myślał głęboko, nagle wzmocnioną i lotną myślą — przecież dopiero
teraz, kiedy mi to opowiedzieli, wiem o tym i lękam się, a gdyby nie to, nic bym nie
wiedział i spokojnie piłbym kawę. No, a potem, naturalnie, ta śmierć — ale czyż ja się tak

background image

śmierci boję? Oto bolą mnie nerki i przecież kiedyś umrę, a nie boję się, bo nie wiem. A ci
głupcy powiedzieli: o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo. I myśleli, głupcy, że się
będę cieszyć, a zamiast tego ona stanęła w kącie i nie odchodzi. Nie odchodzi dlatego, że
to moja własna myśl. I nie śmierć jest straszna, ale świadomość śmierci, i całkiem nie
można by było żyć, gdyby człowiek mógł zupełnie ściśle i na pewno znać dzień i godzinę
śmierci. A ci głupcy uprzedzają: o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!"

Zrobiło mu się tak lekko i przyjemnie, jak gdyby mu ktoś powiedział, że jest nieśmiertelny
i nigdy nie umrze. I czując się znowu silnym i rozumnym pośród tego stada głupców,
którzy tak bezmyślnie i brutalnie wdzierają się w tajemnice przyszłości, zamyślił się nad
szczęściem nieświadomości ciężkimi myślami starego, chorego człowieka, który wiele
doświadczył. Żadne żywe stworzenie, ani człowiek, ani zwierzę, nie może znać dnia ani
godziny swej śmierci. Oto niedawno był chory i lekarze powiedzieli mu, że umrze, że
należy wydać ostatnie zarządzenia, — a on im nie uwierzył i istotnie pozostał przy życiu. A
za czasów młodości było tak: zaplątał się w życiu i postanowił ze sobą skończyć; i
rewolwer przygotował, i listy powypisywał, i nawet godzinę samobójstwa wyznaczył, a w
końcu nagle się rozmyślił. I zawsze, w najostatniejszej chwili może się coś zmienić, może
zajść jakaś nieoczekiwana okoliczność i dlatego' nikt nie może powiedzieć, kiedy umrze.

„O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!" — powiedziały mu te uprzejme osły i
chociaż powiedziały tylko dlatego, że śmierci zapobiegnięto, jednak sama świadomość jej
możliwej godziny napełniła go przerażeniem. Całkiem możliwe, że go nawet zabiją, ale
jutro to się nie stanie — jutro to się nie stanie — może więc spać spokojnie, jak
nieśmiertelny. Głupcy, oni nie wiedzieli, jak wielkie prawo poruszyli z miejsca, jaką dziurę
otworzyli, kiedy z tą swoją idiotyczną grzecznością powiedzieli mu: „O pierwszej w
południe, wasza ekscelencjo!"

— Nie, nie o pierwszej po południu, wasza ekscelencjo, tylko nie wiadomo kiedy. Nie
wiadomo kiedy, co?

— Nie — odpowiedziała cisza. — Nie.

— Nie, ty coś mówisz.

— To nic, to głupstwo. Mówię: jutro o pierwszej w południe.

I z niespodzianym ostrym bólem w sercu zrozumiał,, że nie zazna ani snu, ani spokoju,
ani radości, dopóki nie minie ta przeklęta, czarna, wyjęta z cyferblatu godzina. A jednak
cień świadomości tego, o czym nie powinna wiedzieć żadna żywa istota, stał tam w kącie i
jego obecność wystarczała, żeby zaćmić światło i otoczyć człowieka nieprzeniknionym
mrokiem przerażenia. Raz wywołany strach śmierci rozpływał się po ciele i wnikał w
kości, wychylał bladą głowę ze wszystkich porów ciała.

background image

Nie lękał się już jutrzejszych zabójców — ci znikli, zostali zapomniani, zmieszali się z
tłumem wrogich osób i zjawisk otaczających jego ludzkie życie, lecz lękał się czegoś
niespodzianego i nieuniknionego: ataku apoplektycznego, pęknięcia serca, jakiejś
cieniutkiej, głupiej aorty, która nagle nie wytrzyma naporu krwi i pęknie jak ciasno
naciągnięta rękawiczka na pulchnych palcach.

I straszną wydawała mu się krótka, tłusta szyja i nieznośnie było patrzeć na rozlane,
krótkie palce, czuć, jakie są krótkie, jak pełne śmiertelnej wilgoci. I jeżeli przedtem w
ciemności musiał się poruszać, żeby nie być podobnym do trupa, to teraz w tym jasnym,
chłodno-wrogim, strasznym świetle wydawał mu się straszliwym, niemożliwym ruch, by
sięgnąć po papierosa — żeby na kogoś zadzwonić: nerwy naprężyły się. I każdy nerw
wydawał się podobny do najeżonego, wygiętego drutu, na którego wierzchu była maleńka
główka z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, z otwartymi konwulsyjnie, zduszonymi,
niemymi ustami. Brak tchu.

I nagle w ciemności, pośród kurzu i pajęczyny, gdzieś pod sufitem ożył dzwonek
elektryczny. Maleńki, metalowy języczek drgawkowe, z przerażeniem uderzał o brzeg
dźwięczącej miseczki, milkł — i znowu drżał w bezustannym przerażeniu i hałasie. To jego
ekscelencja dzwonił ze swego pokoju.

Wszczął się ruch. Tu i tam, w żyrandolu i na ścianie, zapłonęły pojedyncze lampki — było
ich za mało dla pełnego światła, lecz wystarczały, żeby pojawiły się cienie. Pojawiły się
wszędzie: stanęły w kątach, wyciągnęły się na suficie, z drżeniem czepiając się każdej
wypukłości, przylgnęły do ścian; i trudno było zrozumieć, gdzie się przedtem znajdowały
wszystkie te niezliczone, potworne, milczące cienie, nieme dusze niemych rzeczy.

Głośno coś mówił gruby, drżący głos. Potem telefonicznie wezwano doktora: dygnitarzowi
było niedobrze. Zawezwano żonę jego ekscelencji.

II

NA SMIERĆ PRZEZ POWIESZENIE

Tak się stało, jak przewidywała policja. Czworo terrorystów, trzech mężczyzn i jedną
kobietę, uzbrojonych w bomby, maszyny piekielne i rewolwery, schwytano przy samym
podjeździe, piątą — znaleziono i aresztowano w konspiracyjnym mieszkaniu, którego była
gospodynią. Zabrano przy tym dużo dynamitu, na pół naładowanych bomb i broni.
Wszyscy aresztowani byli bardzo młodzi: najstarszy mężczyzna miał dwadzieścia osiem
lat, najmłodsza kobieta zaledwie dziewiętnaście. Sądzono ich w tej samej twierdzy, w
"której ich zamknięto po aresztowaniu, sądzono szybko i głucho, jak to było we zwyczaju
w tych bezlitosnych czasach.

background image

Na sądzie wszyscy pięcioro byli spokojni, lecz bardzo poważni i bardzo zamyśleni: tak
wielką była ich pogarda dla sędziów, że nikomu nie chciało się podkreślić swej śmiałości
uśmiechem ani sztucznym wyrazem wesołości. Byli spokojni akurat na tyle, ile było
potrzeba, żeby odgrodzić swą duszę i jej wielkie przedśmiertne spojrzenie od obcego,
złego i wrogiego spojrzenia. Niekiedy odmawiali odpowiedzi na pytania, niekiedy
odpowiadali — krótko, prosto i szczerze, jak gdyby nie odpowiadali sędziom, lecz
statystykom, w celu wypełnienia jakichś szczególnych tablic. Troje, jedna kobieta i dwóch
mężczyzn, podało swe prawdziwe nazwiska. Dwoje odmówiło podania ich, i tak już
pozostali dla sędziów nie znanymi. I dla wszystkiego, co się działo na sądzie, okazywali
tylko słabe, jak przez mgłę, zaciekawienie, właściwe ludziom albo ciężko chorym, albo też
opanowanym przez jedną, ogromną, pochłaniającą wszystko myśl. Szybko odwracali się,
chwytali w lot jakieś słowo, bardziej interesujące niż inne — i znowu zaczynali myśleć od
tego samego punktu, na którym się zatrzymali. Pierwszy od strony sędziów siedział jeden
z tych, którzy wymienili swe nazwisko, Sergiusz Gołowin, syn dymisjonowanego
pułkownika i sam były oficer. Był to jeszcze bardzo młody, jasnowłosy, barczysty człowiek,
tak zdrowy, że ani więzienie, ani oczekiwanie nieuniknionej śmierci nie mogło zetrzeć
rumieńca z jego policzków i wyrazu młodzieńczej, szczęśliwej naiwności z jego błękitnych
oczu. Przez cały czas energicznie poskubywał swą jasną bródkę, do której jeszcze się nie
przyzwyczaił, i bez ustanku, mrużąc oczy i mrugając nimi, patrzył w okno. Działo się to
pod koniec zimy, kiedy wśród śnieżnych zamieci i ciemnych, mroźnych dni niedaleka
wiosna zsyłała, jako zapowiedź, jasny, ciepły, słoneczny dzień albo nawet tylko jedną
godzinę, ale tak wiosenną, tak zachłannie młodą i świetlaną, że wróble na ulicy wariowały
z radości, a ludzie jak gdyby byli pijani. I teraz przez górne, zakurzone od zeszłego lata i
nieprzecierane okno widać było bardzo dziwne i ładne niebo: na pierwszy rzut oka
wydawało się mlecznoszare, zamglone, ale kiedy patrzyło się dłużej — zaczynał się
przebijać przez nie błękit, zaczynało błękitnieć coraz intensywniej — coraz jaśniej, coraz
bezgraniczniej. I to, że nie otwierało się od razu, lecz dziewiczo kryło się za mgiełką
przejrzystych obłoków, czyniło je tak miłym jak dziewczę, które kochasz; i Sergiusz
Gołowin spoglądał w niebo, poskubywał bródkę, przymrużał to jedno, to drugie oko z
długimi, powłóczystymi rzęsami i z natężeniem o czymś myślał. Raz nawet szybko
poruszył palcami i naiwnie się skrzywił na skutek jakiegoś rozradowania — lecz spojrzał
wokoło i zgasł jak iskra, którą przydeptano nogą. Radość jednak z życia i wiosny była
silniejsza — i po upływie kilku chwil ta sama młoda, naiwna twarz zwracała się ku
wiosennemu niebu.

W tę samą stronę, w niebo, patrzyła młoda, blada dziewczyna, nieznana, przezwiskiem
Musia. Była młodsza od Gołowina, ale wydawała się starsza, dzięki swej powadze i
czarności swych szczerych i dumnych oczu. Tylko bardzo cienka, delikatna szyja, i tak
samo cienkie, dziewczęce ręce wskazywały na jej wiek; i jeszcze coś nieuchwytnego, co
jest samą młodością, i co dźwięczało tak jasno w jej głosie czystym, harmonijnym,
nastrojonym bez zarzutu jak drogi instrument, w każdym prostym słowie, w każdym
okrzyku, odkrywającym swą muzyczną treść. Była bardzo blada, lecz nie trupią bladością,
tylko tą szczególną gorącą bielą, kiedy wewnątrz człowieka jakby był zapalony wielki,

background image

mocny ogień, i ciało prześwieca przezroczyście, jak cienka sewrska porcelana. Siedziała
prawie nie ruszając się i tylko z rzadka, niedostrzegalnym ruchem palców dotykała
okrągłego wgłębienia na środkowym palcu prawej ręki, śladu jakiegoś niedawno zdjętego
pierścionka. I na niebo patrzyła bez pieszczoty i radosnych wspomnień, dlatego tylko, że
w całej brudnej sali ten błękitny kawałek nieba był najładniejszy, najczystszy i
najszczerszy — i nic nie wyczytywał jej z oczu. Sergiusza Gołowina sędziowie żałowali, jej
zaś nienawidzili.

Również nie poruszając się, w nieco przesadnej pozie, złożywszy ręce między kolanami,
siedział jej sąsiad, nieznany, pod przybranym nazwiskiem Werner. Jeżeli twarz można
zamknąć jak głuche drzwi, to ten nieznany zaniknął swą twarz jak drzwi żelazne i powiesił
na nich żelazną kłódkę. Patrzył nieruchomo w dół, na brudną podłogę z desek, i nie
można było orzec: czy jest spokojny, czy też niepokoi się straszliwie, czy myśli o czymś,
czy też słucha zeznań agentów. Był niewysokiego wzrostu; rysy twarzy miał subtelne,
szlachetne. Delikatny i piękny do tego stopnia, że przypominał noc księżycową, gdzieś na
południu, na brzegu morza, gdzie są cyprysy i czarne ich cienie, równocześnie sprawiał
wrażenie ogromnej, spokojnej siły, niezwalczonego hartu, chłodnego i zuchwałego
męstwa. Nawet grzeczność, z jaką dawał krótkie i dokładne odpowiedzi, zdawała się
niebezpieczna w jego ustach, w jego półukłonie; i jeżeli na wszystkich innych kaftan
aresztancki wydawał się jakimś głupim błazeństwem, na nim wcale go nie było widać —
tak ten ubiór był mu obcy i chociaż przy innych terrorystach znaleziono bomby i maszyny
piekielne, a przy Wernerze tylko czarny rewolwer, sędziowie dla jakichś powodów uważali
go za przywódcę i zwracali się do niego z pewnego rodzaju szacunkiem, krótko i rzeczowo.

Następujący po nim, Wasyl Kaszyrin, cały się składał z jednego nieznośnego strachu
śmierci i rozpaczliwej chęci opanowania tego strachu i nie okazania go sędziom. Od
samego rana, jak tylko zaprowadzili ich na sąd, zaczął tracić oddech od przyśpieszonego
bicia serca; na czole wciąż kropelkami występował mu pot, również spocone i zimne miał
ręce, a zimna, przepocona koszula przylepiała się do ciała, hamując mu ruchy.
Nadnaturalnym wysiłkiem woli powstrzymywał drżenie palców, zmuszał głos, żeby był
twardy i wyraźny, oczy, żeby były spokojne. Wkoło siebie nic nie widział, głosy dobiegały
do niego jak zza mgły i w tę mgłę skierowywał swe rozpaczliwe wysiłki — żeby
odpowiadać twardo, odpowiadać głośno. ALe odpowiedziawszy, natychmiast zapominał,
zarówno pytanie, jak i swą odpowiedź i znów w milczeniu straszliwie się zmagał. I tak
wyraźnie było w nim widać śmierć, że sędziowie unikali spojrzeń w jego stronę; i trudno
było określić jego wiek, tak samo jak trudno jest określić wiek trupa, który zaczął się już
rozkładać. Według paszportu miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Raz czy dwa razy
Werner ukradkiem dotknął ręką jego kolana i za każdym razem otrzymywał tę samą
odpowiedź

- To nic.

background image

Najstraszniejsze były dla niego te chwile, kiedy odczuwał nagle nieznośną chęć krzyku —
chciał krzyczeć bez słów, zwierzęcym, rozpaczliwym krzykiem. Wówczas dotykał
ukradkiem Wernera, a ten, nie podnosząc oczu, odpowiadał mu cicho:

— To nic, Wasia. Niedługo się skończy.

I ogarniając wszystkich macierzyńskim, troskliwym spojrzeniem, drżała z lęku piąta
terrorystka Tania Kowalczuk. Nigdy nie miała dzieci, była jeszcze bardzo młoda i tak
samo różowa, jak Sergiusz Gołowin, a jednak wydawała się matką ich wszystkich; tak
troskliwe, tak nieskończenie kochające były jej spojrzenia, uśmiech, obawy. Na sąd nie
zwracała najmniejszej uwagi, jako na coś postronnego, i tylko słuchała, jak odpowiadają
inni: czy nie drży któremuś głos, czy nie boi się, czy nie podać mu wody.

Na Wasię nie mogła patrzeć z udręki i tylko skrycie łamała swe pulchne palce; na Musię i
na Wernera patrzyła z dumą i z szacunkiem i, patrząc na nich, przybierała poważny i
skupiony wyraz twarzy, a Sergiuszowi Gołowinowi wciąż starała się przesłać uśmiech.

„Miły, na niebo patrzy. Popatrz sobie, popatrz, kochanie" — myślała o Gołowinie.

„A Wasia? Co to, mój Boże, mój Boże... Co mam z nim. począć? Powiedzieć coś

—może być jeszcze gorzej: a nuż nagle zapłacze?"

I jak cichy staw o świcie, odbijający każdy lotny obłok, odbijała na swej pulchnej, miłej,
dobrej twarzy każde chwilowe uczucie, każdą myśl tych czworga. O tym, że ją również
sądzą i również powieszą, nie myślała zupełnie — była głęboko obojętna. To u niej w
mieszkaniu znaleziono skład bomb i dynamitu; choć to się wyda dziwnym — to ona
przywitała policję strzałami i zraniła jednego agenta w głowę. Rozprawa skończyła się o
ósmej, kiedy już ściemniało się. Stopniowo gasło przed oczami Musi i Sergiusza Gołowina
niebieskawe niebo, lecz nie poróżowiało, nie uśmiechnęło się cicho, jak w letnie wieczory,
tylko zmętniało, poszarzało, stało się nagle chłodne i zimowe. Gołowin westchnął,
przeciągnął się, jeszcze dwa razy spojrzał w okno, lecz tam był już zimny, nocny mrok; i w
dalszym ciągu poskubując bródkę, zaczął z dziecinną ciekawością przyglądać się sędziom,
uzbrojonym żołnierzom, uśmiechnął się do Tani Kowalczuk. A Musia, gdy niebo już
zagasło, spokojnie, nie opuszczając oczu w dół, skierowała je w kąt, gdzie lekko kołysała
się pajęczynka, pod niedostrzegalnym naporem ogrzanego oddechami powietrza; i tak
pozostała aż do ogłoszenia wyroku.

Po wyroku, pożegnawszy się z obrońcami we frakach i unikając ich bezradnych, żałosnych
i poczuwających się do winy oczu, podsądni zetknęli się na chwilę we drzwiach i zamienili
kilka krótkich zdań.

— To nic, Wasia. Niedługo wszystko się skończy — powiedział Werner.

background image

— Kiedy ja nic, bracie — głośno, spokojnie, a nawet jakby wesoło odpowiedział Kaszyrin. I
rzeczywiście, twarz mu z lekka poróżowiała i już nie była podobna do twarzy
rozkładającego się trupa.

— Bodaj ich diabli wzięli, powiesili jednak — naiwnie zaklął Gołowin.

— Tego właśnie należało się spodziewać — spokojnie odrzekł Werner.

— Jutro zostanie ogłoszony wyrok w ostatecznej formie i posadzą nas razem

— powiedziała Kowalczuk pocieszając. — Aż do egzekucji będziemy siedzieli razem.

Musia milczała. Potem energicznie poszła naprzód.

III

MNIE NIE TRZEBA WIESZAĆ

Na dwa tygodnie przed sądem nad terrorystami ten sam sąd wojenno-okręgowy, tylko w
innym składzie, sądził i skazał na śmierć przez powieszenie chłopa Jana Jansona.

Ów Jan Janson był parobkiem u zamożnego kolonisty i niczym szczególnym nie odróżniał
się od innych, takich samych robotników najemnych. Pochodził z Estonii, z Wesenbergu, i
stopniowo, w ciągu kilku lat, przenosząc się z jednej kolonii na drugą, zbliżył się do samej
stolicy. Po rosyjsku mówił bardzo kiepsko, a ponieważ jego gospodarz był Rosjaninem,
nazwiskiem Łazariew, i Estończyków nie było w pobliżu, więc Janson prawie całe dwa lata
milczał. Widocznie w ogóle nie był rozmowny i milczał nie tylko z ludźmi, ale i ze
zwierzętami: w milczeniu poił konia, w milczeniu go zaprzęgał i leniwie poruszał się
wokoło niego małymi, niepewnymi kroczkami, a kiedy koń, niezadowolony z milczenia,
zaczynał się narowić i psocić, w milczeniu bił go batem. Bił go okrutnie, z zimną i złą
zawziętością, a jeśli to się zdarzało wtedy, gdy się znajdował w ciężkim stanie
nietrzeźwości, dochodził do zapamiętania się. W takich razach aż do domu dolatywał
świst bata i wystraszony, drobny, pełen bólu stuk kopyt o drewnianą podłogę stajni. Za to,
że Janson bił konia, gospodarz bił jego samego, ale nie mógł go poprawić i dał spokój.

Raz albo dwa razy na miesiąc Janson się upijał, i zdarzało się to zwykle wtedy, gdy
odwoził gospodarza na dużą stację kolejową, gdzie był bufet. Wysadziwszy gospodarza,
odjeżdżał o pół wiorsty od stacji i tam, zatrzymawszy w śniegu, w bok od drogi, sanie i
konie, czekał na odjazd pociągu. Sanie stały bokiem, omal że nie leżały, koń po brzuch
brodził rozkraczonymi nogami w zaspie i od czasu do czasu wyciągał pysk, żeby polizać
miękki, puszysty śnieg, a Janson na pół leżał na saniach w niewygodnej pozie i jakby
drzemał. Rozwiązane nauszniki jego oblazłej, futrzanej czapki bezsilnie zwisały w dół, jak
uszy wyżła, a z małego, czerwonawego noska sączyła się wilgoć.

background image

Potem Janson wracał na stację i szybko się upijał.

Z powrotem do kolonii, całe dziesięć wiorst, pędził galopem. Zbity, przerażony konik jak
oparzony wyciągał wszystkie cztery nogi, sanie chwiały się, pochylały, uderzały o słupy, a
Janson, puściwszy lejce, co chwila prawie wylatując z sań, na pół śpiewał, na pół
wykrzykiwał coś po estońsku oderwanymi, ślepymi zdaniami. A najczęściej nawet nie
śpiewał, tylko w milczeniu, mocno zacisnąwszy zęby, skutkiem napływu nieokreślonej
wściekłości, cierpień i zachwytu, pędził naprzód i był jak ślepy: nie widział ludzi na
drodze, nie ostrzegał, nie zwalniał wściekłego pędu ani na zakrętach, ani na
spadzistościach. W jaki sposób nikogo nie przejechał, w jaki sposób sam się nie rozbił na
śmierć podczas jednej z takich dzikich jazd, pozostawało niepojęte.

Należałoby go już dawno wypędzić, jak wypędzono go i z innych miejsc, ale był tani, i inni
robotnicy bywali nie lepsi, więc siedział już dwa lata. W życiu Jansona nie było żadnych
niezwykłych zdarzeń. Raz otrzymał list po estońsku, ale ponieważ sam był niepiśmienny,
a inni nie umieli po estońsku, przeto list pozostał nie odczytany; i z jakąś dziką,
zabobonną obojętnością, jakby nie rozumiejąc, że list przynosi wieści z ojczyzny, Janson
rzucił go do gnoju. Janson spróbował jeszcze zalecać się do kucharki, widocznie pożądając
kobiety, ale nie miał powodzenia i został brutalnie odepchnięty i wyśmiany: był niskiego
wzrostu, szczupły, twarz miał w piegach, nikłą, i senne oczki butelkowego koloru.
Niepowodzenie swe Janson przyjął obojętnie i więcej nie zaczepiał kucharki.

Lecz, mało mówiąc, Janson wciąż się czemuś przysłuchiwał. Przysłuchiwał się i ponuremu
śnieżnemu polu z kupkami zamarzłego gnoju, podobnemu do szeregu małych,
zasypanych śniegiem mogił, i sinej dali, i dudniącym słupom telegraficznym — i ludzkim
rozmowom. Co mówiło mu pole i dudniące słupy telegraficzne, to wiedział tylko on jeden,
a rozmowy ludzkie były trwożne, pełne wieści o zabójstwach, o rabunkach, o
podpaleniach. I słychać było pewnego razu w nocy, jak w sąsiedniej kolonii cieniutko i
bezradnie dzwonił mały dzwon kościoła ewangelickiego, i jak trzaskał ogień pożaru: to
jacyś przyjezdni zrabowali bogatą kolonię, gospodarza i jego żonę zabili, a dom podpalili. ,
Ich kolonia też żyła w ciągłej obawie; nie tylko w nocy, ale i w dzień spuszczano psy, i
gospodarz w nocy kładł obok siebie fuzję. Taką samą fuzję, tylko jednorurkę i starą, chciał
dać Jansonowi, ale ten pokręcił nią w ręku, pokiwał głową i z jakiegoś powodu nie chciał
wziąć. Gospodarz nie mógł zrozumieć przyczyny odmowy i zwymyślał Jansona, a
przyczyna tkwiła w tym, że Janson bardziej wierzył w siłę swego fińskiego noża, niż w ten
stary, zardzewiały grat.

— Ona mnie samego zabije — powiedział Janson, sennie patrząc na gospodarza szklanymi
oczkami. I gospodarz z rezygnacją machnął ręką:

— Głupiś, Janie. No i żyj tu z takimi robotnikami!

background image

I oto ten sam Jan Janson, nie dowierzający fuzji, pewnego zimowego wieczoru, kiedy
drugiego robotnika wysiano na stację, zamierzył popełnić bardzo skomplikowaną
zbrodnię: napad zbrojny, morderstwo i zgwałcenie kobiety. Zrobił to jakoś zadziwiająco
zwyczajnie: kucharkę zamknął w kuchni, leniwie, z wyglądemczłowieka, któremu
śmiertelnie chce się spać, podszedł z tyłu do gospodarza i szybko, raz po razie, uderzył go
w plecy nożem. Gospodarz upadł nieprzytomny, gospodyni podniosła gwałt i krzyk, a
Janson, wyszczerzając zęby, wymachując nożem, zaczął rozbijać kuferki, komody. Znalazł
pieniądze, a potem, jakby po raz pierwszy zobaczył gospodynię, niespodzianie dla samego
siebie rzucił się ku niej, żeby ją zgwałcić. Ale ponieważ upuścił przy tym nóż, przeto
gospodyni okazała się silniejszą od niego i nie tylko, że nie pozwoliła się zgwałcić, ale
omal że go nie udusiła. Jednocześnie gospodarz poruszył się na podłodze, kucharka
zaczęła walić żelaznymi kleszczami, wybijając drzwi od kuchni, i Janson uciekł w pole.
Złapano go po godzinie, gdy, siedząc w kucki za rogiem stodoły i zapalając jedną po
drugiej gasnące zapałki, usiłował wzniecić pożar.

Gospodarz umarł po kilku dniach na skutek zakażenia krwi, a Jansona, gdy przyszła na
niego kolej w szeregu innych grabieżców i zabójców, zasądzono i skazano na śmierć. Na
rozprawie sądowej był taki jak zawsze: mały, szczupły, piegowaty, ze szklanymi oczkami.

Jak gdyby niezupełnie rozumiał sens tego, co się dzieje, i na pozór był obojętny: mrugał
białymi rzęsami, tępo, bez zaciekawienia oglądał nieznajomą, uroczystą salę i dłubał w
nosie twardym, zaskorupiałym, nie zginającym się palcem. Tylko ci, którzy go widywali w
niedzielę w kościele, mogliby się domyślić, że się trochę staranniej ubrał; włożył na szyję
włóczkowy, brudnoczerwony szalik i gdzieniegdzie zmoczył włosy na głowie; i tam, gdzie
włosy były zmoczone, ciemniały i leżały gładko, a po drugiej stronie sterczały jasnymi,
rzadkimi kosmykami — jak słomki w rzadkim, zbitym gradem zbożu.

Kiedy odczytano wyrok: na śmierć przez powieszenie,Janson nagle zaczął się niepokoić.
Zaczerwienił się mocno i zaczął zawiązywać i rozwiązywać szalik, jak gdyby ten go dusił.
Potem niedorzecznie zamachał rękami i powiedział, zwracając się do tego sędziego, który
nie czytał wyroku, i wskazując palcem na tego, który czytał:

— Ona powiedziała, że mnie trzeba powiesić.

— Co za ona?! — grubo, basem zawołał przewodniczący, który czytał wyrok. Wszyscy się
uśmiechnęli, kryjąc uśmiechy pod wąsami w papierach, a Janson wskazał palcem na
przewodniczącego i groźnie, spode łba, odpowiedział:

— Ty!

— No i co?

background image

Janson znów zwrócił się do przewodniczącego, uśmiechającego się dyskretnie sędziego, w
którym wyczuwał przyjaciela nie mającego nic wspólnego z wyrokiem, i powtórzył:

— Ona powiedziała, że mnie trzeba powiesić. Mnie nie trzeba wieszać.

— Wyprowadzić oskarżonego.

Lecz Janson zdążył jeszcze raz wyraźnie i z przekonaniem powtórzyć:

— Nie trzeba mnie wieszać.

Był tak niedorzeczny ze swą małą, zagniewaną twarzą, której na próżno starał się nadać
wyraz godności, ze swym wyciągniętym palcem, że nawet konwojujący go żołnierz,
naruszając regulamin, powiedział półgłosem, wyprowadzając go z sali:

— Oj, głupiś ty, chłopie.

— Nie trzeba mnie wieszać — uparcie powtórzył Janson.

— Pociągną tak, że moje uszanowanie, nawet drgnąć nie zdążysz.

— No, no, nie gadaj! — zawołał gniewnie drugi konwojujący. Ale sam też nie wytrzymał i
dodał: — A to rozbójnik! Za coś, durniu, duszę ludzką zgubił? Otóż teraz i powiś sobie.

— Może ułaskawią? — powiedział pierwszy żołnierz, któremu żal się zrobiło Jansona.

— Co?! Takich ułaskawiać?... No, dosyć tego gadania. Ale Janson już zamilkł. I znowu
wsadzono go do tej samej celi, w której przesiedział już miesiąc, i do której zdążył
przywyknąć, jak przywykał do wszystkiego: do bicia, do wódki, do ponurego, śnieżnego
pola, usianego okrągłymi pagórkami jak cmentarz. I teraz nawet zrobiło mu się wesoło,
kiedy zobaczył swoje łóżko, swoje okno z kratą i kiedy dali mu jeść — nic nie jadł od rana.

Nieprzyjemne było tylko to, co się stało na sądzie, ale myśleć o tym nie mógł, nie umiał. I
śmierci przez powieszenie zupełnie sobie nie wyobrażał.

Chociaż Janson był skazany na karę śmierci, ale takich, jak on, było wielu, i nie uważano
go w więzieniu za poważnego przestępcę. Dlatego rozmawiano z nim bez obawy i bez
szacunku, jak z każdym innym, którego śmierć nie czeka. Jak gdyby jego śmierci nie
uważano za śmierć. Dozorca, dowiedziawszy się o wyroku, powiedział mu tonem
pouczającym:

— A co, bratku? Otóż i powiesili!

— A kiedy mnie będą wieszać? — z niedowierzaniem zapytał Janson. Dozorca zamyślił się.

background image

— No, bracie, będziesz musiał poczekać, dopóki się partia nie zbierze. Bo jeden, i to taki,
jak ty, nawet nie wart zachodu. Trzeba wielu przygotowań.

— No, a kiedy? — pytał natarczywie Janson. Bynajmniej go to nie obrażało, że jego
jednego nawet wieszać nie warto, i nie uwierzył temu, uznał to za pretekst, żeby odroczyć
egzekucję, a potem zamienić karę.

I zrobiło mu się wesoło: groźna i straszliwa chwila, o której nie można myśleć, odsuwała
się gdzieś daleko, zdawała się bajeczną i nieprawdopodobną jak każda śmierć.

— Kiedy, kiedy! — rozgniewał się dozorca, tępy i ponury starzec. — A toć nie psa wieszasz,
wyprowadzisz za stodołę, raz, i gotowe. A ty byś pewnie tak chciał, durniu?

— A ja nie chcę! — wykrzywił się nagle wesoło Janson. — To ona powiedziała, że mnie
trzeba powiesić, a ja nie chcę!

I może po raz pierwszy w życiu roześmiał się: skrzeczącym, głupim, ale strasznie wesołym
i radosnym śmiechem. Jak gęś zagęgał: gę-gę-gę! Dozorca ze zdziwieniem popatrzył na
niego, potem nachmurzył się surowo: ta niedorzeczna wesołość człowieka skazanego na
śmierć obrażała więzienie i samą kaźń i czyniła je czymś bardzo dziwnym. I nagle na
chwilę, na bardzo króciutką chwilę, staremu dozorcy, który całe życie spędził w więzieniu
i przepisy więzienne uważał jakby za prawa natury — wydało się i więzienie, i całe życie
jakby domem wariatów, przy czym on, dozorca, jest głównym wariatem.

— Tfu, a żeby cię! — splunął dozorca. — Czego zęby szczerzysz, tu nie karczma!

— A ja nie chcę, gę-gę-gę! — śmiał się Janson.

— Szatan! — powiedział dozorca odczuwając potrzebę przeżegnania się. Najmniej chyba
do szatana mógł być podobny ten człowieczek z drobną, nikłą twarzą, ale w jego gęsim
chichocie było coś, co niweczyło świętość i moc więzienia. Niech no tak jeszcze trochę się
pośmieje — i oto rozwalą się ściany, jak zgniłe, upadną rozmiękłe kraty, i dozorca sam
wyprowadzi aresztantów za bramę: niech panowie będą łaskawi pospacerować sobie po
mieście — a może który chce na wieś? Szatan!

Ale Janson już przestał się śmiać i tylko filuternie mrużył oczy.

— No, no! — powiedział dozorca z nieokreśloną groźbą i odszedł nie oglądając się.

Tego wieczora Janson był spokojny, a nawet wesoły. Powtarzał głośno wypowiedziane
zdanie: „Nie trzeba mnie wieszać", i było ono takie przekonywające, mądre, niezbite, że o
nic nie warto było się niepokoić. O swej zbrodni dawno zapomniał i tylko czasem żałował,
że nie udało mu się zgwałcić gospodyni. A wkrótce zapomniał i o tym.

background image

Co rano zapytywał, kiedy go będą wieszać, i co rano dozorca odpowiadał gniewnie:

— Zdążysz jeszcze, szatanie. Posiedź sobie! — i odchodził czym prędzej, zanim Janson
miał czas się roześmiać.

I skutkiem tych jednostajnie powtarzających się słów i dlatego, że każdy dzień zaczynał
się, upływał i kończył, jak najzwyczajniejszy dzień, Janson był niezbicie przekonany, że
żadnej egzekucji nie będzie. Bardzo szybko zaczął zapominać o sądzie i całymi dniami
wylegiwał się na tapczanie, chaotycznie i wesoło marząc o posępnych, śnieżnych polach z
ich pagórkami, o bufecie na stacji i o czymś jeszcze bardziej dalekim i jasnym. W
więzieniu dobrze go odżywiano i jakoś bardzo prędko, w ciągu kilku dni, utył i zaczął
trochę zadzierać nosa.

„Teraz to by mnie i tak pokochała — pomyślał o gospodyni. — Teraz jestem gruby,
niegorzej od gospodarza."

I tylko bardzo pragnął napić się wódki — wypić, podciąć konika i szybko, jak najszybciej,
pojechać.

Gdy aresztowano terrorystów, wieść o tym doszła do więzienia; i na zwykłe pytanie
Jansona dozorca nagle, nieoczekiwanie i dziko, odpowiedział:

— Teraz już niedługo.

Spoglądał na niego spokojnie i poważnie i mówił:

— Teraz już niedługo. Myślę, że tak za jakiś tydzień, Janson zbladł i ze zmętniałymi
oczami, jakby zasypiał, zapytał:

— Nie żartujesz?

— Nie mogłeś się doczekać, a teraz mówisz, że żartuję. To wy lubicie żartować, a u nas
żarty są niedozwolone — z godnością powiedział dozorca i wyszedł. Już pod wieczór tego
samego dnia Janson schudł. Jego gładko obciągnięta, chwilowo wygładzona skóra nagle
pomarszczyła się w mnóstwo drobniutkich zmarszczek, gdzieniegdzie nawet jakby
obwisła. Oczy zro~ . biły się całkiem senne i wszystkie ruchy stały się tak powolne i
opieszałe, jakby każdy obrót głowy, ruch palców, krok nogą był skomplikowanym i
trudnym przedsięwzięciem, które trzeba zawczasu bardzo długo obmyślać. W nocy
położył się na tapczanie, ale oczu nie zamknął i leżał tak do rana, z otwartymi oczami.

— Aha! — rzekł z zadowoleniem dozorca zobaczywszy go nazajutrz. — Widzisz, kochanku,
że tu nie karczma.

background image

Z uczuciem przyjemnego zadośćuczynienia, jak uczony, którego doświadczenie jeszcze raz
się udało, uważnie i szczegółowo obejrzał skazanego od stóp do głów: teraz wszystko
odbędzie się, jak się należy. Szatan został pognębiony, świętość więzienia i kaźni na nowo
ustanowiona — więc łaskawie, nawet żałując go szczerze, poinformował się:

— Będziesz się z kim widział czy nie?

— Po co mam się widzieć?

— No, pożegnać się. Matka na przykład albo brat.

— Mnie nie trzeba wieszać — cicho powiedział Janson i z ukosa popatrzył na dozorcę. —
Ja nie chcę.

Dozorca popatrzył na niego — i w milczeniu machnął ręką.

Pod wieczór Janson trochę się uspokoił. Dzień był taki zwyczajny, tak zwyczajnie świeciło
chmurne, zimowe niebo, tak zwyczajnie brzmiały na korytarzu kroki i czyjaś rozmowa,
tak zwyczajnie i naturalnie i jak co dzień pachniał kapuśniak, że znów przestał wierzyć w
kaźń. Ale z nastaniem nocy znowu zrobiło mu się straszno. Przedtem Janson odczuwał po
prostu noc jako ciemność, jako szczególnie ciemną porę, kiedy trzeba spać, ale teraz
wyczuł jej tajemniczy i groźny sens... Żeby nie wierzyć w śmierć, trzeba widzieć i słyszeć
wkoło siebie to, co zazwyczaj: kroki, głosy, światła, kapuśniak, a teraz wszystko było
niezwykłe, i ta cisza, i ten mrok same przez się były już jak gdyby śmiercią.

I im dłużej ciągnęła się noc, tym straszniej się robiło. Z naiwnością dzikiego lub dziecka,
które wszystko uważa za możliwe, Janson miał ochotę krzyknąć słońcu: „Świeć!" I prosił,
błagał, żeby słońce świeciło, lecz noc niezmierna wlokła nad ziemią swe czarne godziny i
nie było siły, która by mogła zatrzymać jej bieg. I ta niemożliwość, którą po raz pierwszy
tak jasno dostrzegł słaby mózg Jansona, napełniła go przerażeniem: nie mając jeszcze
odwagi jasno sobie z tego zdać sprawy, przeczuł już nieuniknioność bliskiej śmierci i
martwiejącą nogą stanął na pierwszym stopniu szafotu.

Dzień znów go uspokoił, a noc znowu przeraziła, i tak było aż do tej nocy, kiedy poczuł i
zrozumiał ostatecznie, że śmierć jest nieunikniona i że nastąpi za trzy dni, o świcie, gdy
słońce będzie wstawać.

Nigdy nie myślał, co to takiego śmierć, i nie wyobrażał sobie śmierci — lecz teraz poczuł
jasno, zobaczył, odczuł, że ona weszła do celi i szuka go, wyciągając ręce. I ratując się,
zaczął biegać po celi. Ale cela była tak maleńka, że zdawało się, iż kąty w niej nie są ostre,
lecz rozwarte, i wszystkie wypychają go na środek. I nie ma za co się schować. I drzwi
zamknięte. I jasno. Kilka razy w milczeniu uderzył się tułowiem o ściany, raz stuknął się o
drzwi — głucho i pusto. Potknął się o coś i upadł twarzą w dół, i wówczas poczuł, że ona

background image

go łapie. I leżąc na brzuchu, przylepiając się do podłogi, chowając twarz w jej ciemny,
brudny asfalt, Janson zaczął krzyczeć z przerażenia. Leżał i krzyczał na cały głos, dopóki
ludzie nie przyszli. I kiedy go już podnieśli z podłogi i posadzili na tapczanie, i obleli mu
głowę zimną wodą, Janson wciąż jeszcze nie mógł zdecydować się, by otworzyć mocno
zamknięte oczy. Otworzy do połowy jedno, zobaczy oświetlony, pusty kąt albo czyjś but w
powietrzu i znowu zacznie krzyczeć.

Zimna woda jednak zaczęła działać. Pomogło i to, że dyżurny dozorca, wciąż ten sam
staruszek, kilka razy leczniczo uderzył go w głowę. I to poczucie życia istotnie odpędziło
śmierć. Janson otworzył oczy i resztę nocy, z wzburzonym trochę mózgiem, mocno
przespał. Leżał na plecach, z otwartymi ustami i głośno, spazmatycznie chrapał. Pomiędzy
nieszczelnie zamkniętymi powiekami bielało płaskie i martwe oko bez źrenicy.

A później wszystko na świecie, i dzień, i noc, i kroki, i głosy, i kapuśniak napełniło go
przerażeniem i wtrąciło w stan dzikiego, z niczym nieporównanego zdumienia. Jego słaba
myśl nie mogła skojarzyć tych dwóch pojęć, tak dziwacznie przeczących sobie wzajemnie:
zwyczajnego, jasnego dnia, zapachu i smaku kapusty — i tego, że za dwa dni, za dzień ma
umrzeć. Nic nie myślał, nawet nie rachował godzin, tylko po prostu trwał w niemym
przerażeniu wobec tej sprzeczności, która rozerwała mu mózg na dwie połowy. Stał się
jednolicie blady, nigdzie nie był ani bielszy, ani czerwieńszy, i wyglądał na spokojnego.
Tylko nic nie jadł i zupełnie przestał spać; albo całą noc, bojaźliwie podwinąwszy nogi pod
siebie, siedział na taborecie, albo po cichutku, skradając się i sennie oglądając,
przechadzał się po celi. Usta wciąż miał na pół otwarte, jakby na skutek bezustannego,
ogromnego zdziwienia; i zanim wziął do ręki jakikolwiek najzwyczajniejszy przedmiot,
długo i tępo oglądał go i brał z niedowierzaniem.

Kiedy stał się taki, i dozorcy, i żołnierz, obserwujący go przez okienko, przestali na niego
zwracać uwagę. Był to zwykły stan skazańców, podobny, zdaniem dozorcy, który nigdy
czegoś podobnego nie doświadczał, do stanu zabijanego bydlęcia, gdy je ogłusza się
uderzeniem obucha w łeb.

— Teraz ogłuchł, teraz do samej śmierci nie nie poczuje — mówił dozorca wpatrując się w
niego doświadczonymi oczami. — Janie, słyszysz? Hej, Janie?

— Nie trzeba mnie wieszać — odezwał się Janson matowym głosem i znów dolna warga
mu obwisła.

— Żebyś nie zabijał, to by cię nie. powiesili — powiedział pouczająco starszy dozorca,
młody jeszcze, lecz bardzo poważny mężczyzna, z orderami. — Zabić zabiłeś, a wisieć nie
chcesz.

— Zachciało mu się bezkarnie zabić człowieka. Głupi, głupi, a chytry.

background image

— Ja nie chcę — powiedział Janson.

— Cóż, kochanku, nie chciej sobie, to twoja rzecz — obojętnie powiedział starszy. —
Zamiast głupstwa gadać, lepiej byś rozporządził swoim dobytkiem, przecież musisz coś
mieć.

—Nic nie ma. Koszulę tylko i portki. I do tego czapkę futrzaną—elegant!

W ten sposób upłynął czas do czwartku. A we czwartek o dwunastej w nocy do celi
Jansona weszło dużo łudzi, i jakiś pan z epoletami powiedział:

— No, zabierajcie się. Trzeba jechać.

Janson poruszał się wciąż tak samo powolnie i opieszale, włożył na siebie wszystko, co
miał, i zawiązał brudnoczerwony szalik. Patrząc, jak Janson się ubiera, pan z epoletami,
paląc papierosa, powiedział do kogoś:

— A jaki dziś ciepły dzień. Zupełnie wiosna. Oczki Jansona kleiły się, prawie zasypiał i
poruszał się tak wolno i sztywno, że dozorca huknął na niego:

— No, prędzej, prędzej. Zasnąłeś?! Nagle Janson zatrzymał się.

— Ja nie chcę — rzekł powoli.

Wzięli go pod ręce i poprowadzili, a on posłusznie poszedł podnosząc ramiona. Na
dworze od razu owionęło go wiosenne, wilgotne powietrze i pod noskiem zrobiło mu się
mokro; pomimo nocy odwilż była coraz większa i dźwięcznie kapały skądś na kamień
gęste, wesołe krople. Czekając na swą kolej, podczas gdy żandarmi stukając szablami i
zginając się, włazili do czarnej karety bez latarń, Janson leniwie wodził palcem pod
mokrym nosem i poprawiał źle zawiązany szalik.

IV

MY, ORŁOWIACY

Ten sam skład sądu wojenno-okręgowego, który sądził Jansona, skazał również na śmierć
przez powieszenie chłopa z guberni orłowskiej, powiatu jeleckiego, Michała Gołubca,
przezwiskiem Miszka Cyganek albo Tatar. Ostatnią jego zbrodnią, ściśle dowiedzioną,
było zabicie trojga ludzi i napad zbrojny w celach rabunkowych; a dalej ciemna przeszłość
jego ginęła w zagadkowej głębinie. Były niejasne poszlaki udziału jego w całym szeregu
innych napadów rabunkowych i zabójstw, czuło się poza nim krew i ogień, i ciemny,
pijany szał. Z całkowitą otwartością, zupełnie szczerze nazywał siebie rozbójnikiem i z
ironią odnosił się do tych, którzy, jak to było w modzie, podnosili się do godności

background image

„ekspropriatorów". O ostatniej zbrodni, której zapieranie się do niczego nie prowadziło,
opowiadał szczegółowo i chętnie, na wszelkie zaś pytania, tyczące się przeszłości, tylko
wyszczerzał zęby i pogwizdywał:

— Szukaj wiatru w polu!

Jeżeli zaś bardzo dokuczano mu pytaniami, Cyganek przybierał wyraz powagi i godności.

— My, orłowiacy, wszyscyśmy takie zapalone głowy — mówił statecznie i rozsądnie. — W
Orle i w Kromach są najwięksi złodzieje. Karaczew i Liwny to dla wszystkich złodziei
schronienie osobliwe. A Jelec jest ojcem wszystkich złodziei. Co tu tłumaczyć!

Cygankiem nazwano go z powodu wyglądu i złodziejskich podstępów. Miał zadziwiająco
czarne włosy, był szczupły, z piętnami żółtej opalenizny na wystających tatarskich
kościach policzkowych; białkami oczu przewracał jak koń i wiecznie się śpieszył.
Spojrzenie miał ruchliwe, bystre, ale dziwnie natrętne i pełne ciekawości, i rzecz, na którą
spojrzał, jakby coś traciła, oddawała mu część samej siebie i stawała się inna. Papierosa,
na który spojrzał, tak samo niemiło i trudno było wziąć, jak gdyby papieros był już w
czyichś ustach, Miał w sobie jakiś wieczny niepokój, który albo skręcał go całego jak bicz
albo rozpuszczał szerokim snopem wijących się iskier. I wodę pił omal że nie wiadrami,
jak koń.

Podczas rozprawy na wszystkie pytania, szybko się zrywając, odpowiadał krótko, twardo,
a nawet jakby z zadowoleniem:

— Prawda! Niekiedy podkreślał:

— Prrrawda!

I zupełnie nieoczekiwanie, gdy była mowa o czym innym, zerwał się i poprosił
przewodniczącego:

— Niech pan sędzia pozwoli zagwizdać!

— A to po co? — zdziwił się tamten.

— Bo mówią, że dawałem znaki towarzyszom, więc właśnie. To bardzo ciekawe.

Z lekka zdumiony, przewodniczący zgodził się. Cyganek szybko włożył w usta cztery palce,
po dwa z każdej ręki, dziko wywrócił oczy — i martwe powietrze sali sądowej przerżnął
prawdziwy, dziki, rozbójniczy poświst, od którego ogłuszone konie płoszą się i przysiadają
na zadzie, a twarze ludzi mimo woli bledną. I śmiertelna męka zabijanego, i dzika radość
zabójcy, i groźne ostrzeżenie, i wezwanie, i ciemność jesiennej, niepogodnej nocy, i
samotność — wszystko było w tym przeszywającym, nieludzkim i niezwierzęcym głosie.

background image

Przewodniczący coś zawołał, potem machnął na Cyganka ręką, a ten posłusznie zamilkł. I
jak artysta, który zwycięsko odśpiewał trudną, lecz zawsze udającą się arię, usiadł, wytarł
o kaftan mokre palce i, zadowolony z siebie, spojrzał po obecnych.

— Typowy rozbójnik! — rzekł jeden z sędziów pocierając ucho. Lecz drugi, z szeroką
rosyjską brodą i tatarskimi jak u Cyganka oczami, marząco popatrzył gdzieś powyżej
Cyganka, uśmiechnął się i zaoponował:

— A jednak to naprawdę ciekawe.

I ze spokojnym sercem, bez litości i bez najmniejszego wyrzutu sumienia, sędziowie
wydali na Cyganka wyrok śmierci.

— Dobra! — powiedział Cyganek, gdy wyrok został odczytany. — Czyste pole i belka.
Dobra!

I zwracając się do konwojującego go żołnierza rzucił junacko:

— No, idziemy czy nie, ty, skisła flanelo. A mocniej trzymaj karabin, bo odbiorą.

Żołnierz surowo, z obawą, spojrzał na niego, zamienił spojrzenie ze swym towarzyszem i
pomacał zamek karabinu. Drugi zrobił to samo. I przez całą drogę, aż do więzienia,
żołnierze jak gdyby nie szli, ale fruwali w powietrzu — byli tak pochłonięci zbrodniarzem,
że nie czuli ziemi pod nogami ani czasu, ani samych siebie.

Przed egzekucją Miszka Cyganek tak samo jak Janson musiał siedzieć w więzieniu
siedemnaście dni. I całe te siedemnaście dni przeleciało mu tak szybko jak jeden — jak
jedna nie gasnąca myśl o wolności i o życiu. Niespokojny duch Cyganka, teraz zdławiony
ścianami, kratami i martwym oknem, przez które nic nie było widać, zwrócił całą swą
wściekłość do wewnątrz i palił jego myśl jak rozrzucony po deskach węgiel. Jak w pijanym
szale wirowały przed nim, mieszały się i plątały jaskrawe, lecz niewykończone obrazy,
przelatywały obok niego niepowstrzymanym, oślepiającym wichrem i wszystkie
skierowały się ku jednemu — ku ucieczce, ku wolności, ku życiu. Cyganek całymi
godzinami wciągał w nozdrza powietrze — majaczyło mu się, że pachnie konopiami i
dymem pożarów, bezbarwną i żrącą spalenizną; to jak młode wilcze kręcił się po celi,
szybko obmacując ściany, postukując palcem, mierząc odległości, przebijając wzrokiem
sufit, przepiłowując kraty. Ruchliwością swą do tego stopnia zmęczył żołnierza,
obserwującego go przez okienko, że ten kilka razy, wyprowadzony z równowagi, groził, że
będzie strzelał: Cyganek odpowiedział grubiańsko i urągliwie i tylko dlatego kończyło się
to pokojowo, że opór przechodził w zwyczajne, chłopskie, nieobraźliwe wymyślanie, przy
którym strzelanie wydawało się czymś bezsensownym i niemożliwym.

background image

Noce swe Cyganek przesypiał twardo, prawie nie poruszając się, w niezmiennym, lecz
żywym bezruchu, jak nie działająca chwilowo sprężyna. Lecz zerwawszy się —
natychmiast zaczynał kręcić się, kombinować, obmacywać. Ręce miał stale suche i gorące,
ale serce czasami nagle stygło: jakby mu w pierś kładziono kawałek nie topniejącego lodu,
od którego po całym ciele rozbiegały się drobne, suche dreszcze. I tak już ciemny,
Cyganek w takich chwilach czerniał, nabierał odcienia niebieskawej stali. I nabrał
dziwnego przyzwyczajenia: jak gdyby objadłszy się czegoś nadmiernie i nieznośnie
słodkiego, bez ustanku oblizywał wargi, cmokał i z sykiem, przez zęby wypluwał na
podłogę napływającą ślinę. I nie domawiał słów: myśli biegły tak szybko, że język nie mógł
za nimi nadążyć.

Pewnego razu w dzień w towarzystwie konwojującego żołnierza wszedł do niego starszy
dozorca. Popatrzył z ukosa na zaplutą podłogę i rzekł ponuro:

— Patrzcie no, jak zapaskudził! Cyganek bystro odparł:

— A ty, tłusta mordo, całą ziemię zapaskudziłeś, a ja ci nic nie mówię. Po coś przylazł?

Wciąż tak samo ponuro dozorca zaproponował mu, aby został katem. Cyganek
wyszczerzył zęby i roześmiał się.

— Aha, nie możecie znaleźć? Byczo! No, idź i powieś, ha-ha! I szyja jest, i postronek jest, a
wieszać nie ma komu. Jak Boga kocham, byczo!

— Darują ci za to życie.

— No, jeszcze by też: przecież nieżywy nie będę ci wieszać. Miałeś też co powiedzieć,
durniu!

— No więc jak? Przecież ci wszystko jedno: tak czy inaczej.

— A jak u was wieszają? Pewno duszą po cichu!

— Nie, z muzyką — odciął się dozorca.

— A to dureń! Naturalnie, że trzeba z muzyką. O, tak — i zaśpiewał coś zawadiackiego.

— Zupełnieś zwariował, kochanku — powiedział dozorca. — No, więc jak, gadaj porządnie.

Cyganek wyszczerzył zęby:

— Jaki skory! Przyjdź jeszcze raz, to ci powiem.

background image

I do chaosu jaskrawych, lecz niezakończonych obrazów, przytłaczających Cyganka swym
pędem, wdarł się nowy: jak to dobrze być katem w czerwonej koszuli. Żywo wyobrażał
sobie plac zapełniony tłumem, wysoki pomost i jak on, Cyganek, w czerwonej koszuli
przechadza się po nim z toporem. Słońce oświeca głowy, wesoło pobłyskuje na toporze i
wszystko jest takie wesołe i bogate, że nawet ten, któremu ma teraz uciąć głowę, też się
uśmiecha. A za tłumem widać wozy i łby końskie, to chłopi pozjeżdżali ze wsi; a dalej —
pole.

— Ccc! — cmokał Cyganek oblizując się i spluwając napływającą ślinę. I nagle, jakby mu
do samych ust wcisnęli na głowę futrzaną czapkę, robiło się ciemno i duszno i serce
stawało się kawałkiem nie topniejącego lodu, przejmując drobnym, suchym dreszczem.

Dwa razy jeszcze przychodził dozorca i Cyganek, wyszczerzając zęby, mówił:

— Jaki skory. Przyjdź jeszcze raz.

W końcu dozorca mimochodem zawołał w okienko:

—Przegapiłeś swoje szczęście, gawronie! Znaleźli innego.

— No, to diabli z tobą, wieszaj sobie sam! —odciął się Cyganek. I przestał marzyć o
zawodzie kata.

Ale pod koniec, im bliżej kaźni, tym nieznośniejszy stawał się pęd postrzępionych
obrazów. Cyganek chciałby się zatrzymać, rozkraczyć nogi i zatrzymać się, lecz rwący
potok unosił go z sobą i nie było o co się zahaczyć: wszystko wkoło niego płynęło. I już sen
zaczął być niespokojny: pojawiły się nowe, plastyczne, ciężkie, jak drewniane,
pomalowane klocki, widzenia senne szybsze od myśli. Był to już nie potok, lecz
nieskończone spadanie z nieskończonej góry, zawrotny lot przez cały dostrzegalny i
barwny świat. Na wolności Cyganek nosił tylko dość zawadiackie wąsy, a w więzieniu
wyrosła mu krótka, czarna, kłująca broda — nadawało mu to wygląd straszny i szalony.
Chwilami Cyganek rzeczywiście zapominał się i całkiem bezmyślnie kręcił się po celi, ale
wciąż jeszcze obmacywał jej chropowate, otynkowane ściany. I wodę pił jak koń.

Jakoś pod wieczór, gdy zapalono światło, Cyganek stanął na czworakach pośrodku celi i
zawył drżącym, wilczym wyciem. Był przy tym jakoś szczególnie poważny i wył tak, jakby
wykonywał jakąś ważną i niezbędną czynność. Nabierał pełne piersi powietrza i wydychał
je wolno w przeciągłym, drżącym wyciu; i uważnie, z przymrużonymi oczami,
przysłuchiwał się, jak to wychodzi. I samo to drżenie w głosie wydawało się umyślne; nie
wył byle jak, tylko starannie wyciągał każdą nutę w tym zwierzęcym zawodzeniu, pełnym
niewypowiedzianej męki i przerażenia.

background image

Potem od razu urywał i kilka minut, nie podnosząc się z ziemi, milczał. Nagle cichutko
bełkotał w ziemię:

— Kochani, najdrożsi... Kochani, mili, zlitujcie się... Kochani!... Mili...

I tu również, jakby się przysłuchiwał, jak to wychodzi. Powie słowo i nasłuchuje.

Potem zrywał się — i całą godzinę, prawie nie zaczerpując oddechu, wymyślał.

— Ach, wy, tacy i owacy! — ryczał wywracając nabiegłe krwią oczy. —

Wieszać, to wieszać, a nie, to... O, tacy, owacy...

I biały jak kreda żołnierz, płacząc z udręki, z przerażenia, stukał we drzwi lufą karabinu i
krzyczał bezradnie:

— Zastrzelę! Jak Boga kochani, zastrzelę! Słyszysz! Ale strzelać nie śmiał: do skazanych
na śmierć, jeżeli nie było prawdziwego buntu, nigdy nie strzelano. A Cyganek zgrzytał
zębami, wymyślał i pluł — jego ludzki mózg, postawiony na potwornie ostrej krawędzi
pomiędzy życiem a śmiercią, rozpadał się na cząstki jak kawałek suchej i zwietrzałej gliny.

Kiedy w nocy przyszli ludzie do celi, żeby poprowadzić Cyganka na miejsce kaźni, ten
zafrasował się i jakby ożył. W ustach robiło się jeszcze słodziej i ślina napływała
niepowstrzymanie, ale policzki trochę poróżowiały i w oczach zaiskrzyła się dawna, trochę
dzika chytrość. Ubierając się, zapytał urzędnika:

— A kto będzie wieszać? Nowy? Pewno ma niewprawną rękę?

— Proszę się o to nie troszczyć — sucho odpowiedział urzędnik.

— Jakże się nie mam troszczyć, proszę wielmożnego pana, przecie mnie będą wieszać, a
nie pana. Niech pan chociaż mydła skarbowego na stryczek nie pożałuje.

— Dobrze, dobrze, proszę milczeć.

— Bo ten to wszystko mydło tu pozjadał — Cyganek wskazał na dozorcę — o, jak mu się
gęba świeci.

— Milczeć!

— Niechże już pan nie pożałuje!

Cyganek roześmiał się, .ale w ustach robiło mu się coraz słodziej i nagle nogi zaczęły mu
jakoś dziwnie drętwieć. Pomimo to, wyszedłszy na dwór, potrafił jeszcze krzyknąć:

background image

— Kareta hrabiego Bengalskiego!

V

POCAŁUJ I MILCZ

Wyrok na pięciu terrorystów został ogłoszony w ostatecznej formie i tego samego dnia
zatwierdzony. Skazanym nie powiedziano, kiedy będzie egzekucja, sądząc jednak z tego,
jak się to zwykle praktykowało, wiedzieli, że ich powieszą tej samej nocy albo najpóźniej
następnej. I kiedy im zaproponowano na następny dzień, to jest we czwartek, widzenie się
z rodziną, zrozumieli, że egzekucja odbędzie się w piątek o świcie.

Tania Kowalczuk nie miała bliskiej rodziny, dalsi zaś krewni przebywali gdzieś na
odludziu, na Małorusi, i nie wiadomo nawet, czy wiedzieli o sądzie i o czekającej karze;
Musia i Werner, jako nie znani z nazwiska, nie mogli mieć rodziny; i tylko dwaj, Sergiusz
Gołowin i Wasyl Kaszyrin, mieli się zobaczyć z rodzicami. Obaj ze strachem i
przygnębieniem myśleli o tym widzeniu, ale nie zdecydowali się na odmówienie starym
ostatniej rozmowy, ostatniego pocałunku.

Szczególnie męczył się nadchodzącą wizytą Sergiusz Gołowin. Bardzo kochał swego ojca i
matkę, jeszcze bardzo niedawno widział się z nimi i teraz z przerażeniem myślał — co to
będzie? Sama kaźń, z całą jej potworną niezwykłością, z uderzającą mózg bezmyślnością
— łatwiej trafiała do wyobraźni i wydawała się nie tak straszna, jak tych kilka chwil,
krótkich i niezrozumiałych, stojących jak gdyby poza czasem, jak gdyby poza samym
życiem. Jak patrzeć — o czym myśleć — co mówić — nie chciał pojąć jego ludzki mózg.
Najprostsze i najzwyklejsze: wziąć rękę ojca, pocałować, powiedzieć: „Dzień dobry, ojcze"
— wydawało mu się niedościgle okropnym w swym potwornym, nieludzkim, szalonym
fałszu.

Po wyroku skazanych nie umieszczono razem, jak spodziewała się Kowalczuk, lecz
pozostawiono ich w pojedynkach; i cały ranek, do jedenastej, o której przyszli rodzice,
Sergiusz Gołowin biegał po celi jak opętany, skubał bródkę, krzywił się żałośnie i coś
mruczał. Niekiedy w największym pędzie zatrzymywał się, nabierał pełne piersi powietrza
i głęboko oddychał jak człowiek, który za długo przebywał pod wodą. Ale ponieważ był
zdrów, młode życie tkwiło w nim tak mocno, że w chwilach najokropniejszego cierpienia
krew grała mu pod skórą, rumieniąc policzki, i jasno, naiwnie błękitniały mu oczy.
Jednakże odbyło się wszystko znacznie lepiej, niż się Sergiusz spodziewał. Do pokoju, w
którym się odbyło widzenie, pierwszy wszedł ojciec Sergiusza, dymisjonowany pułkownik,
Mikołaj Sergiejewicz

Gołowin. Był zupełnie biały: twarz, broda, włosy i ręce, jakby ktoś posąg śnieżny ubrał w
ludzkie ubranie; miał na sobie wciąż ten sam mundurek, stary, ale porządnie

background image

wyczyszczony, pachnący benzyną, z nowymi poprzecznymi epoletami; wszedł twardo,
pewnie, mocnym, wyraźnym krokiem. Wyciągnął białą, suchą rękę i powiedział głośno:

— Dzień dobry, Sergiuszu!

Za nim dreptała matka i dziwnie się uśmiechała. Ale również uścisnęła mu rękę i głośno
powtórzyła:

— Dzień dobry, Sergiuszu!

Pocałowała w usta — i usiadła w milczeniu. Nie rzuciła się, nie zapłakała, nie krzyknęła,
nie zrobiła nic z tych okropności, jakich oczekiwał Sergiusz, tylko pocałowała i, milcząc,
usiadła. Nawet poprawiła drżącymi rękami czarną jedwabną suknię.

Sergiusz nie wiedział, że pułkownik całą poprzednią noc, zamknąwszy się w swym
gabineciku, z natężeniem wszystkich sił obmyślał ten rytuał.

— W ostatniej chwili powinniśmy ulżyć, a nie dodawać ciężaru naszemu synowi — twardo
zadecydował pułkownik i drobiazgowo ważył każde możliwe zdanie jutrzejszej rozmowy,
każdy ruch. Niekiedy jednak plątał się, gubił to, co udało mu się przygotować, i płakał
gorzko w kącie ceratowej kanapy. A rano pouczył żonę, jak należy się zachować podczas
jutrzejszego widzenia.

— Najważniejsza rzecz, pocałuj — i milcz! — pouczał. — Potem możesz mówić, trochę
później, a kiedy pocałujesz, milcz. Nie mów zaraz po pocałunku, rozumiesz? Bo jeszcze
powiesz nie to, co trzeba.

— Rozumiem, Mikołaju Sergiejewiczu — odpowiedziała matka płacząc.

— I nie płacz. Niech Pan Bóg broni, żebyś płakała, Zabijesz go, jeżeli będziesz płakać,
staruszko!

— A dlaczego ty sam płaczesz?

— To przy tobie! Nie powinnaś płakać, słyszysz?

— Dobrze, Mikołaju Siergiejewiczu.

W dorożce chciał jeszcze raz powtórzyć zlecenie, ale zapomniał. I tak jechali milcząc,
zgarbieni, oboje siwi i starzy, i myśleli, a miasto wesoło szumiało: były ostatki— i na
ulicach było gwarno i ludno.

Usiedli. Pułkownik stanął w obmyślonej pozie, założywszy prawą rękę za klapę munduru.
Sergiusz posiedział chwilkę, dostrzegł z bliska pomarszczoną twarz matki i zerwał się.

background image

— Posiedź, Sergiuszku — prosiła matka. Zapanowało milczenie. Matka uśmiechała się
dziwnie.

— Takeśmy się o ciebie starali, Sergiuszku. Ojciec...

— To daremnie, mateczko... Pułkownik wyrzekł twardo:

— Powinniśmy byli to zrobić, Sergiuszu, żebyś nie myślał, że rodzice cię opuścili.

Znów zapanowało milczenie. Bali się mówić, jak gdyby każde słowo na języku traciło
swoje znaczenie i oznaczało tylko jedno: śmierć. Sergiusz popatrzył na czysty, pachnący
benzyną mundurek ojca i pomyślał: „Teraz nie ma ordynansa, znaczy się więc, że sam go
czyścił. Jakże ja dawniej nie dostrzegałem, kiedy on czyścił mundur? Pewnie z rana." I
nagle zapytał:

— A jak siostra? Zdrowa?

— Ninka o niczym nie wie — pośpiesznie odpowiedziała matka.

Ale pułkownik powstrzymał ją surowo:

— Po co kłamać? Dziewczyna przeczytała w gazetach. Niech Sergiusz wie, że wszyscy...
jego bliscy... w takiej chwili... myśleli i...

Dalej nie mógł mówić i urwał. Nagle twarz matki jakoś w jednej chwili skurczyła się,
rozszerzyła, zadrgała, stała się mokra i dzika. Wyblakłe oczy wytrzeszczały się jak szalone,
oddech stawał się coraz szybszy i krótszy, i głośniejszy.

— Se... Ser... Se... Se... — powtórzyła nie poruszając wargami. — Se...

— Mamusiu!

Pułkownik zrobił krok naprzód i trzęsąc się cały każdą fałdą swego munduru, każdą
zmarszczką twarzy, nie zdając sobie sprawy, jaki sam jest straszny w swej trupiej białości,
z wymuszonym, rozpaczliwym hartem rzekł do żony:

— Milcz! Nie męcz go! Nie męcz! Nie męcz! On ma umierać! Nie męcz!

Przestraszona, milczała już, a on wciąż jeszcze trząsł przed piersią zaciśniętymi pięściami
i powtarzał:

— Nie męcz!

background image

Potem cofnął się w tył, założył drżącą rękę za klapę munduru i głośno, z wyrazem
wymuszonego spokoju, zapytał białymi wargami:

— Kiedy?

— Jutro rano — odpowiedział Sergiusz tak samo białymi wargami.

Matka patrzyła w ziemię, żuła wargami i zdawała się. nic nie słyszeć. Po czym, żując w
dalszym ciągu, jak gdyby wyrzuciła z siebie proste i dziwne słowa:

— Ninka kazała cię ucałować, Sergiuszku.

— Ucałuj ją ode mnie — rzekł Sergiusz.

— Dobrze. I Chwostowowie kłaniają ci się.

— Co za Chwostowowie? Ach, tak! Pułkownik przerwał:

— No, trzeba iść. Wstań, matko, trzeba. We dwóch podnieśli osłabłą matkę.

— Pożegnaj się! — rozkazał pułkownik. — Przeżegnaj.

Spełniła wszystko, co jej mówił. Ale żegnając i całując syna krótkim pocałunkiem, kiwała
głową i powtarzała bezmyślnie:

— Nie, to nie tak. Nie, nie tak. Nie, nie. Jakże ja później? Jakże powiem? Nie, nie tak.

— Żegnaj, Sergiuszu! — powiedział ojciec. Uścisnęli sobie dłonie i mocno, lecz krótko,
ucałowali się.

— Ty... — zaczął Sergiusz.

— Co? — zapytał krótko pułkownik.

— Nie, nie tak. Nie, nie... Jakże powiem? — powtarzała matka kiwając głową. Znowu
usiadła i chwiała się cała.

— Ty... — zaczął znów Sergiusz. Nagle żałośnie, po dziecinnemu wykrzywiła mu się twarz i
oczy napełniły łzami. Przez ich roziskrzone krawędzie ujrzał z bliska twarz ojca z takimi
samymi oczami.

— Ty, ojcze, jesteś szlachetnym człowiekiem.

background image

— Co ty! Co ty! — przestraszył się pułkownik. I nagle, jak podcięty, upadł głową na ramię
syna.

Niegdyś był wyższy od Sergiusza, a teraz stał się niziutki i puszysta, sucha głowa bialutkim
kłębkiem leżała na ramieniu syna. Obaj w milczeniu chciwie całowali: Sergiusz puszyste,
białe włosy, a ojciec — kaftan aresztancki.

— A ja? — powiedział nagle donośny głos. Obejrzeli się: matka stała i, odrzuciwszy w tył
głowę, spoglądała z gniewem, prawie z nienawiścią.

— Co ty, matko?! — zawołał pułkownik.

— A ja? — mówiła kiwając głową z przejęciem, nieprzytomna. — Wy się całujecie, a ja?
Mężczyźni, tak? A ja? A ja?

— Mamusiu! — Sergiusz rzucił się ku niej.

I wówczas nastąpiło to, o czym nie można i nie trzeba opowiadać. Ostatnie słowa
pułkownika były takie:

— Błogosławię cię na śmierć, Sergiuszu. Umrzyj mężnie jak oficer.

I poszli. Poszli jakoś. Byli tu, stali, rozmawiali — i nagle poszli. Tu oto siedziała matka,
tam oto stał ojciec — i nagle jakoś poszli. Powróciwszy do celi Sergiusz położył się na
tapczanie twarzą do ściany, żeby się ukryć przed żołnierzami, i długo płakał. Potem łzy go
zmęczyły i mocno zasnął.

Do Wasyla Kaszyrina przyszła tylko matka — ojciec, bogaty kupiec, nie chciał przyjść.
Wasyl przyjął staruszkę, chodząc po pokoju i drżąc z zimna, chociaż było ciepło, a nawet
gorąco. I rozmowa była krótka, ciężka.

— Niepotrzebnie mama przyszła. Tylko siebie i mnie mama męczy.

— Po co ci to było, Wasia? Po cośty to zrobił? Boże! — Staruszka rozpłakała się, ocierając
łzy rogami czarnej wełnianej chustki. Wasyl stanął i drżąc z zimna, przyzwyczajony, jak i
jego bracia, hukać na nic nie rozumiejącą matkę, rzekł gniewnie:

— Otóż to! Wiedziałem, że tak będzie. Toż mama nic nie rozumie! Nic!

— No, już dobrze, już dobrze. Co tobie, zimno?

— Zimno... — mruknął Wasyl i znów zaczął chodzić, z ukosa, gniewnie patrząc na matkę.

— Może się przeziębiłeś?

background image

— Ach, mamo, co tam zaziębienie, kiedy...

I beznadziejnie machnął ręką. Staruszka chciała powiedzieć: „A ojciec w poniedziałek
kazał piec bliny" — ale przestraszyła się i zaczęła wyrzekać:

— Mówiłam mu: toć to syn, idź, przebacz mu. Nie, uparł się stary kozioł...

— A diabli z nim! Co to za ojciec dla mnie! Całe życie był szują i pozostał nim.

— Wasia, czy tak można o ojcu! — staruszka wyprostowała się z wyrzutem.

— O ojcu!

— O rodzonym ojcu.

— Co to za rodzony ojciec dla mnie?

Było dziko i niedorzecznie. Czekała go śmierć, a tu wyrastało coś małego, pustego,
niepotrzebnego i słowa trzeszczały jak pod nogą puste łupiny od orzechów. I prawie
płacząc — z udręki, z powodu tego wiecznego niezrozumienia, które jak mur przez całe
życie odgradzało go od bliskich i teraz, w ostatniej godzinie przed śmiercią, dziko
wytrzeszczało swe malutkie, głupie oczki — Wasyl zawołał:

— Ależ niech mama zrozumie wreszcie, że mnie mają powiesić! Rozumie mama czy nie?
Powiesić!

— Żebyś nie zaczepiał ludzi, to by cię!... — krzyknęła stara.

— Boże! A cóż to takiego! Przecież to się nie zdarza nawet u zwierząt! Czy jestem synem
matki, czy nie?

Rozpłakał się i usiadł w kącie. Stara też się rozpłakała w swoim kącie. Niezdolni ani na
chwilę do zlania się w uczuciu miłości i przeciwstawienia go okropności nadchodzącej
śmierci, płakali zimnymi, nie ogrzewającymi serca łzami samotności. Matka rzekła:

— Ot, pytasz, czy jestem twoją matką, czy nie, robisz wyrzuty. A ja przez te dni całkiem
osiwiałam, stałam się staruszką. A ty gadasz, robisz mi wyrzuty.

— No, dobrze, już dobrze, mamo. Niech mama wybaczy. Czas już mamie odejść. Braci
niech tam mama ucałuje.

— Czyż nie jestem matką? Czyż mi ciebie nie żal? W końcu poszła sobie. Płakała gorzko,
ocierając oczy rogami chustki, nie widziała drogi przed sobą. I im bardziej oddalała się od
więzienia, tym rzęsiściej lały się łzy. Zawróciła w kierunku więzienia, potem

background image

nieprzytomnie błądziła po mieście, w którym się urodziła, wyrosła i zestarzała. Zabrnęła
do jakiegoś opustoszałego ogródka z kilkoma starymi, obłamanymi drzewami i usiadła na
mokrej ławeczce, I nagle zrozumiała: jutro go będą wieszać. Staruszka zerwała się, chciała
biec, lecz nagle mocno zakręciło się jej w głowie i przewróciła się. Zamarznięta dróżka
rozmokła, była śliska, i staruszka w żaden sposób nie mogła wstać: kręciła się, podnosiła
na łokciach i kolanach i znów przewracała się na bok. Czarna chustka zsunęła się jej z
głowy, odkrywając łysinę na czubku głowy pośród brudnosiwych włosów: i nie wiadomo
dlaczego majaczyło się jej, że jest na weselu: syn się żeni, a ona wypiła dużo wina i upiła
się.

— Nie mogę, o la Boga, nie mogę! — wymawiała się, kręcąc głową, i pełzała po lodowatej,
mokrej zaspie, a wciąż jej dolewali wina, wciąż dolewali.

I już zaczynało boleć serce od pijanego śmiechu, od poczęstunków, od dzikiego tańca — a
wciąż jej dolewali wina, wciąż dolewali.

VI

UPŁYWAJĄ GODZINY

W twierdzy, gdzie zamknięto skazanych terrorystów, znajdowała się dzwonnica ze
starożytnym zegarem. Każda godzina, każde pół godziny, każdy kwadrans wydzwaniał coś
przeciągłego, coś smutnego, powolnie roztapiającego się na wysokościach jak oddalony i
żałosny krzyk przelotnego ptactwa. W dzień ta dziwna i smutna muzyka ginęła w gwarze
miasta, wielkiej i ludnej ulicy, ciągnącej się obok twierdzy. Dzwoniły tramwaje, stukały
końskie kopyta, z daleka krzyczały kołyszące się automobile: z okolic miasta, specjalnie na
ostatki, zjechali furmani, chłopi, i dzwonki na szyjach ich niskich koników napełniały
powietrze brzęczeniem. Panował gwar: trochę pijany, wesoły, zapustny gwar; była młoda
wiosenna odwilż, na placu stały mętne kałuże, drzewa na skwerze nagle poczerniały. Od
morza szerokim, wilgotnym powiewem dął ciepły wiatr; zda się, można było dojrzeć, jak
w zgodnym locie unoszą się w bezbrzeżną, wolną dal drobniutkie, świeże cząsteczki
powietrza i śmieją się, lecąc.

Nocą ulica cichła w samotnym świetle wielkich słońc elektrycznych. Wówczas ogromna
twierdza, na której płaskich ścianach nie było ani jednego światełka, oddalała się w mrok i
ciszę, granicą milczenia, bezruchu i ciemności oddzielała się od wiecznie żywego,
ruchliwego miasta. Wówczas słychać było bicie zegara: obca ziemi, dziwna melodia
powoli i smutnie rodziła się i gasła na wysokościach. Znów się rodziła oszukując ucho,
dzwoniła żałośnie i cicho — urywała się — znów dzwoniła. Jak wielkie, przezroczyste
szklane krople — z nieznanej wysokości spadały do metalowej, cicho dzwoniącej czaszy
godziny i minuty. Albo też leciało przelotne ptactwo.

background image

Do cel, w których siedzieli pojedynczo podsądni, i we dnie, i w nocy dochodził tylko ten
jeden dźwięk. Przez dach, przez grubość kamiennych ścian przenikał kołysząc ciszę —
odchodził niepostrzeżenie, żeby znów tak samo niepostrzeżenie przyjść. Niekiedy
zapominano o nim i nie słyszano go; niekiedy z rozpaczą wyczekiwano go, żyjąc od
dźwięku do dźwięku, nie dowierzając już ciszy. Więzienie było przeznaczone tylko dla
szczególniejszej wagi przestępców, specjalne były w nim przepisy, surowe, twarde i ostre
jak róg więziennego muru; jeżeli w okrucieństwie jest coś szlachetnego, to szlachetną była
głucha, martwa, uroczyście niema cisza, łowiąca szmery i lekkie oddechy.

I w tej uroczystej ciszy, kołysanej smutnym dźwiękiem upływających chwil, pięciu ludzi,
dwie kobiety i trzech mężczyzn, oddzielonych od wszystkiego, co żyje, oczekiwało
nadejścia nocy, świtu i kaźni — i każdy po swojemu przygotowywał się do niej.

VII

NIE MA ŚMIERCI

Jak przez całe swoje życie Tania Kowalczuk myślała tylko o innych, a nigdy o sobie, tak
samo i teraz tylko za innych męczyła się i dręczyła bardzo. Śmierć wyobrażała sobie o tyle,
o ile ta czeka jako coś męczącego Sieriożę Gołowina, Musię i innych — jej samej zaś jak
gdyby wcale nie dotyczyła.

Wynagradzając sobie wymuszony hart na sądzie, całymi godzinami płakała — jak umieją
płakać stare kobiety, które zaznały wiele smutku, albo młodzi, ale bardzo litościwi, bardzo
dobrzy ludzie.

Przypuszczenie, że Sierioży może zabraknąć tytoniu, a Werner może nie dostać swojej
ulubionej, mocnej herbaty, i to na dodatek do tego, że muszą umrzeć — męczyło ją, być
może, nie mniej niż sama myśl o egzekucji. Egzekucja — to coś nieuniknionego, a nawet
ubocznego, o czyni nawet myśleć nie warto, a jeżeli człowiek w więzieniu — i to przed
egzekucją — nie ma tytoniu, to to jest całkiem nieznośne. Przypominała sobie miłe
drobiazgi wspólnego życia i zamierała ze strachu, wyobrażając sobie spotkanie Sergiusza z
rodzicami.

Zwłaszcza Musi w szczególny sposób było jej żal. Od dawna już zdawało się jej, że Musia
kocha Wernera, i choć było to zupełną nieprawdą, wciąż jednak marzyła o czymś dobrym
i jasnym dla nich obojga. Na wolności Musia nosiła srebrny pierścionek z trupią główką,
piszczelami i wieńcem cierniowym wkoło nich; Tania Kowalczuk często z bólem patrzyła
na ten pierścionek, jako na symbol przeznaczenia, i to żartem, to serio prosiła Musię, żeby
go zdjęła.

— Podaruj mi go — prosiła.

background image

— Nie, Tanieczko, nie podaruję. A ty niedługo będziesz miała na palcu inny pierścionek.

Nie wiadomo dlaczego z kolei i o niej myślano, że powinna niedługo' wyjść za mąż, i to ją
upokarzało — nie chciała żadnego męża. I wspominając te swoje na wpół żartobliwe
rozmowy z Musią i to, że naprawdę spełniło się przeznaczenie Musi, dusiła się od łez, od
macierzyńskiego bólu. I za każdym razem, gdy bił zegar, podnosiła zapłakaną twarz i
nadsłuchiwała — jak tam, w tamtych celach, przyjmują to przeciągłe, uporczywe
nawoływanie śmierci.

A Musia była szczęśliwa.

Założywszy ręce za plecy, w dużym, nieodpowiednim dla jej wzrostu kaftanie
aresztanckirn, czyniącym ją dziwnie podobną do mężczyzny, do młodego wyrostka,
ubranego w cudze ubranie, chodziła równo i niestrudzenie. Rękawy kaftana były na nią za
długie, więc zawinęła je, i cienkie, prawie dziecięce, wychudłe ręce wystawały z szerokich
otworów jak łodygi kwiatka z otworu ordynarnego, brudnego dzbana. Cienką i białą szyję
drapał i ścierał szorstki materiał — i z rzadka, ruchem obu rąk, Musia uwalniała gardło i
ostrożnie dotykała palcem tego miejsca, gdzie czerwieniała i swędziła podrażniona skóra.

Musia chodziła — i tłumaczyła się przed ludźmi, wzruszona i zarumieniona. Tłumaczyła
się z tego, że ją, młodziutką, nic nie znaczącą, ją, która tak mało zrobiła i bynajmniej nie
jest bohaterką, czeka taka sama zaszczytna i piękna śmierć, jaką przed nią umierali
prawdziwi bohaterowie i męczennicy. Z niewzruszoną wiarą w ludzką dobroć, we
współczucie, wyobrażała sobie, jak teraz ludzie się o nią niepokoją, jak się męczą i litują —
i miała tyle skrupułów, że aż się czerwieniła. Jak gdyby umierając na szubienicy
popełniała jakiś wielki nietakt.

Przy ostatnim widzeniu prosiła już swego obrońcę, żeby jej dostarczy trucizny, lecz nagle
spostrzegła się: a jeżeli i oni pomyślą, że ona tak robi dla pozy albo przez tchórzostwo i
zamiast tego, żeby umrzeć skromnie i niepostrzeżenie, narobi jeszcze większego hałasu? I
dodała pośpiesznie:

— Zresztą nie, nie trzeba.

Teraz jednego tylko pragnęła: wyjaśnić ludziom i dowieść im ściśle, że nie jest bohaterką,
że umierać wcale nie jest straszno, i żeby się nad nią nie litowali i nie troszczyli się o nią.
Wyjaśnić im, że wcale nie jest temu winna, iż ją, młodziutką, nic nie znaczącą, skazano na
taką śmierć i robią z jej powodu tyle hałasu.

Jak człowiek naprawdę oskarżony, Musia szukała dla siebie usprawiedliwienia,
próbowała znaleźć choć cokolwiek, co by podniosło jej ofiarę, nadało jej rzetelną wartość.
Rozumowała:

background image

„Naturalnie, jestem młoda i mogłabym jeszcze długo żyć... Ale?..."

I jak niknie światło świecy w blasku wschodzącego słońca, tak samo nikłą i ciemną
wydawała się jej młodość i życie wobec tego czegoś wielkiego i promiennego, co miało
oświetlić jej skromną głowę. Nie ma usprawiedliwienia.

A może będzie nim to. co ma w duszy — bezgraniczna miłość, bezgraniczna gotowość do
poświęcenia, bezgraniczne lekceważenie samej siebie? Przecież ona naprawdę nie jest
winna, że nie pozwolono jej zrobić wszystkiego, co zrobić mogła i chciała — zabito ją na
progu świątyni, u podnóża ołtarza ofiarnego.

Ale jeżeli tak, jeżeli wartość człowieka mierzy się nie tylko tym, co zrobił, lecz i tym, co
chciał zrobić — w takim razie... w takim razie godna jest wieńca męczeńskiego.

„Czy to możliwe? — myśli Musia skromnie. — Czyżbym była godna? Czyżbym była godna
tego, żeby ludzie po mnie płakali, żeby się o mnie niepokoili — o mnie, taką małą i nic nie
znaczącą?"

I ogarnia ją niewypowiedziana radość. Nie ma ani wątpliwości, ani wahań, została
przyjęta, ma prawo przyłączyć się do szeregu tych świetlanych, którzy od wieków przez
stosy, tortury i egzekucje zdążają ku wysokiemu niebu. Jasny świat i spokój, i bezbrzeżne,
cicho jaśniejące szczęście. Jak gdyby opuściła już ziemię i zbliżyła się do nieznanego
słońca prawdy i życia i bezcieleśnie unosi się w jego świecie.

„I to ma być śmierć. Cóż to za śmierć?" — myśli Musia w ekstazie.

I gdyby zebrali się u niej w celi z całego świata uczeni, filozofowie i kaci, gdyby rozłożyli
przed nią książki i skalpele, topory i stryczki, i zaczęli dowodzić, że śmierć istnieje, że
człowiek umiera i bywa zabijany, że nie ma nieśmiertelności — zdziwiliby ją tylko. Jak to
nie ma nieśmiertelności, jeżeli ona już teraz jest nieśmiertelna? O jakiejże śmierci można
mówić, jeżeli ona już teraz jest umarła i nieśmiertelna, żywa w śmierci, jak była żywa w
życiu?

I gdyby do jej celi, napełniając ją cuchnącą wonią, wnieśli trumnę z jej własnym,
rozkładającym się ciałem i powiedzieli:

— Patrz! To ty!

Popatrzyłaby i odpowiedziała:

— Nie. To nie ja.

I gdyby zaczęli ją przekonywać strasząc złowieszczym wyglądem rozkładu, że to ona —
ona! — Musia odpowiedziałaby z uśmiechem:

background image

— Nie. Wy myślicie, że to jestem ja, lecz to nie jestem ja. Ja jestem tą, z którą
rozmawiacie, jakże więc mogą być tym?

— Ale umrzesz i staniesz się tym.

— Nie, ja nie umrę.

— Powieszą cię. Oto stryczek.

— Powieszą mnie, lecz nie umrę. Jakże mogę umrzeć, skoro już teraz jestem —
nieśmiertelna?

I cofnęliby się uczeni, filozofowie i kaci mówiąc ze drżeniem:

— Nie dotykajcie tego miejsca. To miejsce jest święte.

O czym jeszcze myślała Musia? Myślała o wielu rzeczach — bo nić życia nie zrywała się dla
niej przez śmierć, lecz snuła się spokojnie i równo. Myślała o towarzyszach — i o tych
dalekich, którzy z udręką i bólem przeżywają ich śmierć, i o tych bliskich, którzy razem z
nią wejdą na szafot. Była zdziwiona, że Wasyl tak się zląkł — zawsze był taki odważny i
mógł nawet żartować ze śmierci. Jeszcze we wtorek rano, kiedy razem z Wasylem
przyczepiali do pasów rwące pociski, które za kilka godzin miały rozerwać ich samych,
Tani Kowalczuk ręce drżały ze wzruszenia i trzeba było ją oddalić, a Wasyl żartował,
błaznował, kręcił się, był nawet tak nieostrożny, że Werner powiedział surowo:

— Nie trzeba spoufalać się ze śmiercią.

Dlaczego teraz się zląkł? Ale duszy Musi był tak obcy ten niezrozumiały strach, że wkrótce
przestała o nim myśleć i doszukiwać się przyczyny — nagle strasznie się jej zachciało
zobaczyć Sieriożę Gołowina i wraz z nim pośmiać się z czegoś. Pomyślała — i jeszcze
bardziej zapragnęła zobaczyć Wernera i przekonać go o czymś. I wyobrażając sobie, że
Werner chodzi obok niej swym wyraźnym, odmierzonym, wbijającym obcasy w ziemię
krokiem, Musia mówiła do niego:

— Nie, drogi Wernerze, to wszystko głupstwa, to zupełnie obojętne, czy zabiłeś NN, czy
nie. Jesteś rozumny, ale ty jakbyś grał w swoje szachy; weźmiesz jedną figurę, weźmiesz
drugą — i wówczas wygrana. Tu ważne jest to, Wernerze, że my sami jesteśmy gotowi
umrzeć. Rozumiesz? A cóż ci panowie myślą? Że nie ma nic straszniejszego od śmierci.
Sami wymyślili śmierć, sami się jej boją i nas straszą. Ja miałabym nawet ochotę tak
zrobić: stanąć sama jedna przed całym pułkiem żołnierzy i zacząć do nich strzelać z
brauninga. Niech ja będę jedna, a ich tysiące, i niech nikogo nie zabiję. To właśnie jest
ważne, że ich tysiące.

background image

Jeżeli tysiące zabijają jednego, to znaczy, że zwyciężył ten jeden. To prawda, drogi
Wernerze.

Ale było to tak jasne, że nie chciało jej się dalej dowodzić — Werner teraz na pewno sam
to zrozumiał. A może po prostu jej myśl nie chciała się zatrzymywać na jednym
przedmiocie — jak lekko szybujący ptak, który widzi bezbrzeżne horyzonty, dla którego
dostępna jest cała przestrzeń, cała głąb, cała radość pieszczotliwego i miękkiego błękitu.
Zegar dzwonił bez ustanku, kołysząc, głuchą ciszę; i z tym harmonijnym, płynącym z
oddali — cudnym dźwiękiem zlewały się myśli i również zaczynały dźwięczeć; i muzyką
się stawały łagodnie mknące obrazy. Jak gdyby w cichą i ciemną noc jechała gdzieś Musia
szeroką i równą drogą i uginały się pod nią miękkie resory, i dzwoniły dzwoneczki.
Opuściły ją wszystkie obawy i niepokoje, i radośnie zmęczona myśl spokojnie stwarzała
jasne obrazy, upajała się ich barwami i cichym spokojem. Musia przypomniała sobie
trzech towarzyszy, niedawno powieszonych; twarze ich były jasne i radosne, i bliskie —
bliższe od tych, które jeszcze żyją. Tak samo rankiem radośnie myśli człowiek o domu
swych przyjaciół, dokąd wejdzie wieczorem z pozdrowieniem na uśmiechniętych ustach.

Musia bardzo się zmęczyła chodzeniem. Położyła się ostrożnie na tapczanie i dalej snuła
marzenia z lekko przymkniętymi oczami. Godziny dzwoniły bez ustanku, kołysząc niemą
ciszę, i pomiędzy ich dźwięczącymi brzegami cicho płynęły jasne, śpiewające obrazy.
Musia myślała:

„Czyżby to była śmierć? Boże, jaka ona piękna! Czy też to życie? Nie wiem, nie wiem. Będę
patrzyła i siuchała."

Już od dawna, od pierwszych dni zamknięcia, słuch jej zaczął ulegać złudzeniom. Bardzo
muzykalny, zaostrzał się ciszą i na jej tle z ubogich okruchów rzeczywistości, z jej krokami
wartowników na korytarzu, szelestem wiatru na blaszanym dachu, skrzypem latarni,
tworzył całe obrazy muzyczne. Z początku Musia bała się ich, odpędzała je od siebie, jak
chorobliwe halucynacje, potem zrozumiała, że jest zdrowa i nie ma w tym żadnej choroby
— i oddawała się im spokojnie.

I teraz — nagle zupełnie jasno i wyraźnie usłyszała dźwięki muzyki wojskowej. Ze
zdumieniem otworzyła oczy, podniosła głowę — za oknem była noc i dzwonił zegar. „A
więc znowu!" — pomyślała spokojnie i zamknęła oczy. I gdy tylko je zamknęła, muzyka
znów zagrała. Wyraźnie było słychać, jak zza rogu budynku, z prawej strony, wychodzą
żołnierze, cały pułk, i przechodzą koło okna. Nogi wybijają równomiernie takt na
zamarzłej ziemi: raz-dwa! raz-dwa! — słychać nawet, jak nagle poślizguje się i zaraz się
poprawia czyjaś noga. I muzyka coraz bliżej: zupełnie nie znany, lecz bardzo głośny i
rześki, paradny marsz. Widocznie w twierdzy obchodzono jakieś święto.

Oto orkiestra zrównała się z oknem — i cała cela napełniła się wesołymi, rytmicznymi,
zharmonizowanymi dźwiękami; jedna duża miedziana trąba ostro fałszuje, to się spóźnia,

background image

to śmiesznie pośpiesza — Musia widzi żołnierzyka z tą trąbą, jego skupioną minę, i śmieje
się.

Wszystko się oddala. Zamierają kroki: raz-dwa! raz-dwa! Z daleka muzyka brzmi jeszcze
ładniej i weselej. Jeszcze raz i drugi głośno i fałszywie-radośnie wykrzykuje trąba
miedzianym głosem i wszystko gaśnie. I znów na dzwonnicy zegar wydzwania godziny
powolnie, smutno, leciutko kołysząc ciszę.

„Odeszli" — myśli Musia z lekkim smutkiem. Żal jej tych dźwięków, które odeszły, takich
wesołych i śmiesznych; żal jej nawet żołnierzyków, bo ci ze skupionymi minami, z
miedzianymi trąbami, z poskrzypującymi butami są zupełnie inni niż ci, do których
chciałaby strzelać z brauninga.

— No, jeszcze! — prosi łagodnie. I przychodzą jeszcze. Pochylają się nad nią, otaczają ją
przejrzystym obłokiem i podnoszą do góry, tam gdzie mknie przelotne ptactwo, i krzyczą
jak heroldowie. Na prawo, na lewo, w górę i w dół

— krzyczą jak heroldowie. Nawołują, krzyczą, daleko obwieszczają o swym locie. Szeroko
machają skrzydłami i ciemność je podtrzymuje, jak podtrzymuje i światło; wypukłe piersi,
przecinające powietrze, oświeca z dołu jaśniejące błękitem miasto. Coraz równiej bije
serce, coraz spokojniejszy i cichszy jest oddech Musi. Zasypia. Twarz zmęczona i blada;
oczy podkrążone i takie cienkie, dziewczęce, wychudłe ręce — a na ustach uśmiech. Jutro,
gdy słońce będzie wschodzić, ta ludzka twarz wykrzywi się nieludzkim grymasem,
zgęszczona krew zaleje mózg i szkliste oczy wyjdą z orbit — ale dziś śpi cicho i uśmiecha
się w swej wielkiej nieśmiertelności.

Musia zasnęła.

A w więzieniu zwyczajnym trybem idzie życie, głuche i wrażliwe, ślepe i przenikliwe jak
wieczysta trwoga. Gdzieś chodzą. Gdzieś szepczą. Gdzieś zadźwięczała broń. Zdaje się, że
ktoś krzyknął. A może nikt nie krzyczał — po prostu przywidzenie w ciszy.

Oto bezszelestnie otworzyło się okienko — w ciemnym otworze pokazuje się ciemna,
wąsata twarz. Długo i ze zdziwieniem wytrzeszcza oczy na Musie — i znika bezszelestnie,
jak się zjawiła.

Dzwonią i śpiewają kuranty — długo, męcząco. Jakby na wysoką górę pełzną ku północy
zmęczone godziny, a wspinać się coraz trudniej, coraz ciężej. Spadają, poślizgują się, lecą
z jękiem w dół — i znów z natężeniem pełzną ku swemu czarnemu wierzchołkowi.

Gdzieś chodzą. Gdzieś szepczą. I już zaprzęgają konie do czarnej karety bez latarń.

background image

VIII

JEST ŚMIERĆ, JEST I ŻYCIE

Sergiusz Gołowin nigdy nie myślał o śmierci jako o czymś postronnym i zupełnie się go
nie tyczącym. Był mocnym, wesołym młodzieńcem, obdarzonym tą spokojną i jasną
radością życia, wobec której każda zła, szkodliwa dla życia myśl lub uczucie szybko i bez
śladu znika w organizmie. Wszelkie zadrapania, rany i ukłucia goiły mu się szybko i tak
samo to, co mu przytłaczało i raniło duszę, niezwłocznie wydobywało się na zewnątrz i
znikało. I do każdego zajęcia, a nawet zabawy, czy to było fotografowanie, jazda na
rowerze, czy przygotowania do aktu terrorystycznego, wnosił tą samą, spokojną i pełną
radości życia powagę: wszystko w życiu jest wesołe, wszystko jest ważne, wszystko trzeba
robić dobrze.

I wszystko robił dobrze; umiał doskonale obchodzić się z żaglem, świetnie strzelał z
rewolweru; był stały w przyjaźni jak i w miłości, i fanatycznie wierzył w „słowo honoru".
Bliscy wyśmiewali się z niego, twierdząc, że gdyby zwyczajny agent, notoryczny szpicel,
dał mu słowo honoru, że nie jest agentem — Sergiusz uwierzyłby mu i po koleżeńsku
uścisnął rękę. Jedną tylko miał wadę: był przekonany, że dobrze śpiewa, a słuchu nie miał
ani trochę, śpiewał ohydnie i fałszował nawet w pieśniach rewolucyjnych; i obrażał się,
kiedy się śmiano.

— Albo wyście wszyscy osły, albo ja jestem osioł — mówił poważnie i z urazą. I tak samo
poważnie, po namyśle, wszyscy decydowali:

— To ty jesteś osioł. Poznać po głosie.

Ale za tę wadę, jak się to czasem zdarza wśród dobrych ludzi, lubiono go, być może, nawet
bardziej niż za zalety.

Śmierci do tego stopnia się nie bał i do tego stopnia o niej nie myślał, że pamiętnego
poranku, przed wyjściem z mieszkania Tani Kowalczuk, on jeden tylko, jak się należy, z
apetytem zjadł śniadanie: wypił dwie szklanki herbaty, do połowy zmieszanej z mlekiem i
zjadł bułkę za pięć kopiejek. Potem popatrzył ze smutkiem na nietknięty chleb Wernera i
powiedział:

— Dlaczego nie jesz? Jedz, trzeba się posilić.

— Nie chce mi się.

— No, to ja zjem. Dobrze?

— Ale masz apetyt, Sierioża!

background image

Zamiast odpowiedzi Sergiusz, z pełnymi ustami, głucho i fałszywie zaśpiewał: Śmiało
podnieśmy sztandar nasz w górę, Choć burza wrogich żywiołów wyje...

Po aresztowaniu posmutniał: źle było zrobione, wsypaliśmy się, ale pomyślał: „Jest teraz
coś innego, co trzeba dobrze zrobić — umrzeć" — i rozweselił się. Jakkolwiek wyda się to
dziwnym, począwszy już od drugiego ranka w twierdzy, zaczął uprawiać gimnastykę
według niezwykle racjonalnego systemu jakiegoś Niemca Mullera, którym był
zachwycony: rozbierał się do naga i, ku trwożnemu podziwowi obserwującego
wartownika, wykonywał dokładnie wszystkie osiemnaście przepisanych ćwiczeń. I to, że
wartownik się przygląda i oczywiście dziwi się, sprawiało mu przyjemność, jako
propagatorowi systemu Mullera; chociaż wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi, jednak
rzekł do tkwiącego w okienku oka:

— To bardzo pożyteczne, bracie, to wzmacnia. Warto by to wprowadzić u was w pułku! —
zawołał tonem przekonywającym i łagodnym, żeby nie przestraszyć żołnierza; nie
podejrzewał, że ten uważa go po prostu za wariata.

Obawa śmierci zaczęła się w nim pojawiać stopniowo i jakby jakimiś szturchnięciami:
jakby go ktoś schwycił i z dołu z całej siły podbił pięścią serce. Coś raczej bolesnego niż
strasznego. Potem wrażenie to ulegało zapomnieniu

— i po kilku godzinach powracało znowu; i za każdym razem było dłuższe i silniejsze.
Jasno już zaczynało przybierać mętne zarysy jakiegoś wielkiego, a nawet nieznośnego
strachu.

„Czyżbym się bał? — pomyślał Sergiusz ze zdziwieniem. — Co za głupstwa!" Bał się nie on
— bało się jego młode, jędrne, silne ciało, którego nie udawało mu się oszukać ani
gimnastyką Niemca Mullera, ani zimnymi nacieraniami. I im silniejszym, im świeższym
się stawało od zimnej wody, tym ostrzejsze i nieznośniejsze stawały się chwilowe wrażenia
strachu. I właśnie w takich chwilach, kiedy na wolności odczuwał szczególny napływ sił
żywotnych i radość życia z rana po mocnym śnie i ćwiczeniach fizycznych — teraz
pojawiał się ten ostry, jakby cudzy, strach.

Zauważył to i pomyślał:

„Głupio, bracie Sergiuszu. Żeby ciało łatwiej umarło, należy je osłabić, a nie wzmacniać.
Głupio!"

Zarzucił gimnastykę i nacierania. A do żołnierza, dla wyjaśnienia i usprawiedliwienia,
zawołał:

— Nie dziw się, że przestałem! To bardzo dobra rzecz. Tylko dla tych, których mają
wieszać, nie nadaje się, a dla wszystkich innych bardzo dobra.

background image

I rzeczywiście, zrobiło mu się jakby trochę lżej. Spróbował również mniej jadać, żeby
jeszcze bardziej osłabnąć, ale, pomimo braku świeżego powietrza i ćwiczeń, apetyt miał
bardzo dobry; trudno mu było się powstrzymać: zjadał wszystko, co przynosili. Wówczas
zaczął tak postępować: zanim się zabrał do jedzenia, wylewał połowę zupy do kubła; i to
jak gdyby pomogło: zjawiła się tępa senność, wycieńczenie.

„Ja ci pokażę!" — groził ciału, a jednocześnie ze smutkiem, pieszczotliwie głaskał swe
zwiędłe, miękkie muskuły.

Lecz wkrótce ciało przyzwyczaiło się do tych warunków i obawa śmierci znów się zjawiła
— co prawda nie tak ostra, nie tak paląca jak przedtem, ale jeszcze bardziej nudząca,
podobna do mdłości. „To dlatego, że długo przeciągają — pomyślał Sergiusz — dobrze by
było cały ten czas, aż do egzekucji, przespać" — i starał się o ile możności najdłużej spać. Z
początku udawało mu się to, ale później, czy to dlatego, że się dobrze wyspał, czy też z
jakiegoś innego powodu zjawiła się bezsenność. I wraz z nią nadeszły ostre, przejrzyste
myśli i tęsknota za życiem.

„Czyż ja się boję tego diabła? — myślał o śmierci. — To życia mi żal. Wspaniała rzecz,
cokolwiek by tam mówili pesymiści. A co by było, gdyby pesymistę powiesić? Ach, żal
życia, bardzo żal. I po co mi broda wyrosła? Nie rosła, nie rosła — i nagle wyrosła. Po co?"

Smutnie kiwał głową i wzdychał długimi, ciężkimi westchnieniami. Milczenie — i
przeciągłe, głębokie westchnienie, znów krótkie milczenie — i znów jeszcze bardziej
przeciągłe i ciężkie westchnienie.

Było tak aż do sprawy i ostatniego strasznego widzenia się ze starymi. Gdy się obudził w
celi, z jasną świadomością, że z życiem wszystko skończone, że pozostało mu tylko kilka
godzin oczekiwania w pustce, a potem śmierć — zrobiło mu się jakoś dziwnie. Jakby go
obnażono ze wszystkiego, obnażono w jakiś niezwykły sposób — nie tylko że zdjęto z
niego ubranie, ale wydarto mu słońce, powietrze, dźwięki i światło, postępki i mowę.
Śmierci jeszcze nie ma, ale nie ma już i życia, jest tylko coś nowego, oszałamiająco
niepojętego, jak gdyby zupełnie pozbawionego sensu albo też z sensem, lecz tak głębokim,
tajemniczym i nieludzkim, że niepodobieństwem było go dociec.

— Tfu, do diabła! — z udręką dziwił się Sergiusz. — A cóż to takiego? Gdzież ja jestem?
Ja... co za ja?

Obejrzał całego siebie uważnie, z zainteresowaniem, poczynając od wielkich pantofli
aresztanckich, kończąc na brzuchu, gdzie kaftan się odchylał. Przeszedł się po celi,
szeroko rozpościerając ręce i w dalszym ciągu oglądając samego siebie jak kobieta w
nowej sukni, która jest dla niej za długa. Poruszył głową — rusza się. I to wszystko, nie
wiadomo dlaczego trochę straszne, jest nim, Sergiuszem Gołowinem, i tego — nie będzie.

background image

I wszystko stało się dziwne.

Spróbował chodzić po celi — dziwne było, że chodzi. Spróbował siedzieć — dziwne, że
siedzi. Spróbował napić się wody — dziwne, że pije, że połyka, że trzyma kubek, że ma
palce i że te palce drżą. Zachłysnął się, zakaszlał i kaszląc myślał: „Jakie to dziwne, że
kaszlę."

„Cóż to, czyżbym miał zwariować! — myślał Sergiusz drętwiejąc. — Tego by jeszcze
brakowało, bodaj ich diabli wzięli!"

Potarł ręką czoło, ale i to było dziwne. I wówczas, nie oddychając, na całe godziny, zda się,
zamierał w bezruchu, gasząc wszelką myśl, powstrzymując głośny oddech, unikając
jakiegokolwiek ruchu — bo każda myśl była szaleństwem, każdy ruch był szaleństwem.
Czas przestał istnieć, jak gdyby zamienił się w przezroczystą, bezpowietrzną przestrzeń, w
ogromny plac, na którym jest wszystko: i ziemia, i życie, i ludzie; i wszystko to można
objąć jednym spojrzeniem, wszystko, aż do końca, aż do zagadkowej przepaści — śmierci.
I męka nie na tym polegała, że widać było śmierć, ale na tym, że widać było równocześnie
i śmierć, i życie. Świętokradcza dłoń zerwała zasłony kryjące od wieków tajemnicę życia i
tajemnicę śmierci, które przestały być tajemnicami — ale nie stały się również zrozumiałe
jak prawda napisana w obcym języku. Nie było takich pojęć w jego ludzkim mózgu, nie
było takich słów w jego ludzkim języku, które by mogły ogarnąć to, co ujrzał. I słowa:
„straszno mi", dźwięczały w nim tylko dlatego, że nie było innego słowa, nie istniało i nie
mogło istnieć pojęcie, odpowiadające temu nowemu, nieludzkiemu stanowi. To samo
musiałby odczuwać człowiek, gdyby pozostając w granicach ludzkich pojęć, uczuć i
doświadczenia nagle zobaczył samego Boga — zobaczyłby i nie zrozumiał, choćby nawet
wiedział, że to właśnie zwie się Bogiem, i byłby wstrząśnięty niesłychaną męką
niesłychanego niezrozumienia.

— Otóż masz Mullera! —wyrzekłnagle głośno, z nadzwyczajnym przekonaniem, i kiwał
głową. Równocześnie z tym nieoczekiwanym przełomem uczuciowym, do jakiego tak
dziwnie zdolna jest dusza ludzka, zaśmiał się wesoło i szczerze.

— Ach ty, Mullerze! Ach ty, mój Mullerze! Ach ty, mój cudowny Niemcze! A jednak — ty
masz rację, a ja, bracie Mullerze, jestem osioł.

Szybko kilka razy przeszedł się po celi i ku nowemu, ogromnemu zdziwieniu
obserwującego przez okienko żołnierza — szybko rozebrał się do naga i wesoło, z
nadzwyczajną starannością wykonał wszystkie osiemnaście ćwiczeń; wyciągał i kurczył
swe młode, trochę wychudłe ciało, przysiadał, wdychał i wydychał powietrze stając na
palcach, wyprężał ręce i nogi. I po każdym ćwiczeniu mówił z zadowoleniem:

— Otóż to! Otóż to właśnie, bracie Mullerze! — Policzki mu poróżowiały, z porów ciała
wystąpiły kropelki gorącego, przyjemnego potu i serce biło mocno i równo.

background image

— W tym sęk, Mullerze — rozumował Sergiusz wypinając piersi tak, iż wyraźnie
zarysowały się żebra pod cienką, naciągniętą skórą — w tym sęk, Mullerze, że istnieje
jeszcze dziewiętnaste ćwiczenie — wieszanie za szyję w nieruchomej pozycji. I nazywa się
to egzekucją. Rozumiesz, Mullerze? Biorą żywego człowieka, powiedzmy, Sergiusza
Gołowina, oplątują go jak lalkę i wieszają za szyję, dopóki nie umrze. Głupie to, Mullerze,
ale nic się na to nie poradzi — zdarza się.

Przegiął się na prawy bok i powtórzył:

— Zdarza się, bracie Mullerze.

IX

STRASZLIWA SAMOTNOŚĆ

Przy tym samym dźwięku zegara, oddzielony od Sergiusza i Musi kilkoma pustymi
celami, lecz tak straszliwie samotny, jak gdyby na całym świecie istniał tylko on jeden, w
trwodze i udręce kończył swe życie nieszczęsny Wasyl Kaszyrin.

Spocony, w przylepionej do ciała, mokrej koszuli, z pomierzwionymi, dawniej
kędzierzawymi włosami, kurczowo i beznadziejnie rzucał się po celi jak człowiek cierpiący
na nieznośny ból zębów. Przysiadał, to znów biegał, przyciskał czoło do ściany,
zatrzymywał się i szukał czegoś oczami — jak gdyby szukał lekarstwa. Tak się zmienił, jak
gdyby posiadał dwie twarze — i ta dawna, młoda, gdzieś odeszła, a zamiast niej zjawiła się
nowa, straszna, wyłoniona z ciemności.

Obawa śmierci zjawiła się u niego od razu i owładnęła nim niepodzielnie. Jeszcze rano,
idąc na pewną śmierć, spoufalał się z nią, a już pod wieczór, zamknięty w pojedynczej celi,
został porwany i zachłysnął się falą wściekłego strachu. Dopóki sam, z własnej woli, szedł
na niebezpieczeństwo i śmierć, dopóki swą śmierć, choćby najstraszniejszą, trzymał we
własnych rękach, było mu lekko, a nawet wesoło: w poczuciu bezgranicznej swobody,
śmiałego i twardego opanowania swej zuchwałej i nieustraszonej woli tonął bez śladu
maleńki, pomarszczony, jak gdyby starczy straszek. Opasany maszyną piekielną, sam jak
gdyby zamieniał się w maszynę piekielną, wchłaniał w siebie okrutną mądrość dynamitu,
przyswajał sobie jego ogniową, śmiercionośną moc. I idąc ulicami pełnymi śpieszących
się, zwyczajnych, zajętych swymi sprawami ludzi, uciekających przed końmi
dorożkarskimi i tramwajami, sam sobie wydawał się przybyszem z innego, nieznanego
świata, gdzie nie znają ani śmierci, ani strachu.

I nagle, od razu, ostra, dzika, oszałamiająca zmiana. Już nie idzie, dokąd sam chce, lecz
wiozą go — dokąd chcą. Już nie wybiera sobie miejsca, lecz wsadzają go do kamiennej
klatki i zamykają na klucz jak rzecz. Nie może już wybierać swobodnie: życia lub śmierci,
jak wszyscy ludzie, lecz na pewno i niechybnie go uśmiercą. Przed chwilą jeszcze będąc

background image

wcieleniem woli, życia i siły, staje się żałosnym przykładem jedynej na świecie bezsilności,
zamienia się w zwierzę oczekujące rzezi, w głuchą i niemą rzecz, którą można przestawiać,
palić, łamać. Cokolwiek by mówił, słów jego słuchać nie będą, a jeżeli zacznie krzyczeć,
zatkną mu usta szmatą i, czy będzie sam poruszał nogami, czy nie, pociągną go i
powieszą; i choćby się opierał, choćby się położył na ziemi — przełamią jego opór,
podniosą go, zwiążą i, związanego, zaniosą pod szubienicę. I to, że tę mechaniczną pracę
nad nim spełnią tacy sami ludzie jak on, nadaje tym ludziom nowy, niezwykły i
złowieszczy wygląd; jakby jakichś widm, czegoś zamaskowanego, co się tylko tak
umyślnie zjawiło, albo mechanicznych lalek na sprężynie: biorą, chwytają, prowadzą,
wieszają, ciągną za nogi. Odcinają powróz, kładą, wiozą, zakopują.

I od pierwszego dnia więzienia ludzie i życie zamieniły się dla niego w niezrozumiale
okropny świat widm i lalek mechanicznych. Prawie oszalały z przerażenia, starał się sobie
wyobrazić, że ludzie posiadają język i mówią, i nie mógł — ludzie wydawali mu się niemi,
starał się przypomnieć sobie ich mowę, znaczenie słów, których używają w stosunkach ze
sobą, i nie mógł. Usta się otwierają, coś dźwięczy, potem się rozchodzą przebierając
nogami i nic nie ma.

Tak samo czułby się człowiek, gdyby w nocy, kiedy jest sam jeden w domu, wszystkie
przedmioty ożyły, zaczęły się poruszać i zdobyły nad nim, człowiekiem, nieograniczoną
władzę. Nagle zaczęłyby go sądzić: szafa, krzesło, biurko i kanapa. Krzyczałby i rzucał się,
błagał," wzywał na pomoc, a one by coś do siebie mówiły, a potem poprowadziłyby na
powieszenie: szafa, krzesło, biurko i kanapa. I reszta rzeczy patrzyłaby na to.

Wasylowi Kaszyrinowi, skazanemu na śmierć przez powieszenie, wszystko zaczęło się
wydawać zabawkowe: jego cela, drzwi z okienkiem, dźwięk nakręconego zegara,
sumiennie otynkowana twierdza, a w szczególności ta mechaniczna lalka z karabinem,
która stuka nogami na korytarzu, i te inne, które, strasząc go, zaglądają przez okienko i w
milczeniu podają jadło. I to, czego doznawał, nie było strachem przed śmiercią; on raczej
pragnął śmierci: ta, przy całej swej odwiecznej zagadkowości i tajemniczości, była
bardziej dostępna dla rozumu niż ten tak dziko i fantastycznie odmieniony świat. Co
więcej, śmierć jakby zupełnie znikała w tym obłędnym świecie widm i lalek, traciła swą
wielką i zagadkową treść, stawała się tak samo czymś mechanicznym i tylko dlatego
strasznym.

Biorą, chwytają, prowadzą, wieszają, ciągną za nogi. Odcinają powróz, kładą, wiozą,
zakopują. Człowiek zniknął ze świata.

Na sądzie obecność towarzyszy wróciła Kaszyrinowi władzę nad sobą i znowu na chwilę
zobaczył ludzi: siedzą i sądzą go, i mówią coś w ludzkim języku, słuchają i jak gdyby
rozumieją. Ale już podczas widzenia się z matką poczuł wyraźnie, z przerażeniem
człowieka, który zaczyna dostawać pomieszania zmysłów i zdaje sobie z tego sprawę, że ta
stara kobieta w czarnej chustce — jest po prostu sztucznie zrobioną lalką mechaniczną, z

background image

rodzaju tych, które mówią: „Pa-pa, ma-ma" — tylko lepiej zrobioną. Starał się z nią
mówić, a równocześnie, wzdragając się, myślał: „Boże! Przecież to jest lalka. Lalka-matka.
A ta oto to lalka-żołnierz, a tam w domu lalka-ojciec, a to jest lalka-Wasyl Kaszyrin."

Zdawało mu się, że jeszcze trochę, a usłyszy trzask mechanizmu, skrzyp nie
posmarowanych kółek. Kiedy matka zaczęła płakać, na chwilę.znów dojrzał coś ludzkiego,
lecz znikło to po pierwszych jej słowach i zaczęło być ciekawe i straszne, iż z oczu lalki
płynie woda.

Potem w swej celi, kiedy przerażenie stało się nieznośne, Wasyl Kaszyrin spróbował się
modlić. Ze wszystkiego tego, co, jako religia, otaczało jego młodzieńcze życie w ojcowskim
kupieckim domu, pozostał tylko wstrętny, gorzki i drażniący osad — i wiary nie było. Ale
kiedyś, być może, jeszcze we wczesnym dzieciństwie usłyszał dwa słowa i te napełniły go
drżącym wzruszeniem, a potem na całe życie pozostały owiane cichą poezją. Były to
słowa:

,,Pocieszycielko strapionych.''

Zdarzało się, że w ciężkich chwilach szepnie do siebie bez modlitwy, nie zdając sobie
dokładnie sprawy: „Pocieszycielko strapionych" — i nagle robiło mu się lżej i przychodziła
ochota pójść do kogoś miłego i poskarżyć mu się cicho:

— Nasze życie... czyż to życie?! Ech, moja miła, czyż to życie? A potem nagle i na śmiech
mu się zbierze, i zechce mu się targać włosy, wyrzucać kolanami, podstawić pierś pod
czyjeś uderzenia: „Masz, bij!"

Nikomu, nawet najbliższym towarzyszom, nie mówił o swojej „pocieszycielce
strapionych" i nawet sam jak gdyby o niej nie wiedział

— tak głęboko była ukryta w jego duszy. Wspominał o niej rzadko, z ostrożna. I teraz, gdy
strach wobec nierozwiązanej, stojącej przed nim tajemnicy pokrył go wraz z głową, jak
podczas powodzi fala pokrywa nadbrzeżną łozę — zapragnął się pomodlić. Chciał
uklęknąć, ale zawstydził się żołnierza i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, szepnął cicho:

— Pocieszycielko strapionych!

I z udręką, wymawiając błagalnie, powtórzył:

— Pocieszycielko strapionych, przyjdź do mnie, dopomóż Waśce Kaszyrinowi. Dawno już,
jeszcze kiedy był na pierwszym kursie uniwersytetu i hulał, przed poznaniem Wernera i
wstąpieniem do organizacji, nazywał sam siebie z odcieniem dumy i politowania „Waśką
Kaszyrinem" — teraz nie wiadomo dlaczego zachciało mu się tak samo siebie nazwać.
Lecz martwo i bez echa zabrzmiały słowa:

background image

— Pocieszycielko strapionych!

Coś się zakołysało. Jak gdyby przepłynęło w oddaleniu czyjeś ciche i bolesne oblicze i
cicho zagasło, nie rozjaśniwszy przedśmiertnego mroku. Na dzwonnicy szedł zegar.
Szablą czy też karabinem zastukał żołnierz na korytarzu i przeciągle, z przestankami
ziewnął.

— Pocieszycielko strapionych! Milczysz! Nic nie chcesz powiedzieć Waśce Kaszyrinowi?

Uśmiechnął się błagalnie i czekał. Lecz pusto było i w duszy, i wokoło. I nie ukazało się
ciche i bolesne oblicze. Niepotrzebnie i męcząco przypominały się woskowe, gorejące
świece, pop w sutannie, obraz namalowany na ścianie i to, jak ojciec, schylając się i
podnosząc, modli się i bije pokłony patrząc spode łba, czy Waśka też się modli i czy
czasem nie zajmuje się figlami. I zrobiło mu się jeszcze straszniej niż przed modlitwą.
Wszystko znikło.

Ciężko nadpełzało szaleństwo. Świadomość gasła jak wypalone i rozrzucone ognisko,
oziębiała się jak trup dopiero co zmarłego człowieka, który ma jeszcze ciepło w sercu, choć
ręce i nogi mu skostniały. Raz jeszcze, błysnąwszy krwawo, powiedziała gasnąca myśl, że
on, Wasyl Kaszyrin, może tu zwariować, doznać męczarni, dla których nie ma nazwy,
dojść do takiego bólu i cierpień, do jakich nie dochodziła żadna żywa istota; że może bić
głową o ścianę, wyłupić sobie palcem oczy, mówić i krzyczeć, co mu się podoba,
przekonywać ze łzami, że więcej nie może wytrzymać — i nic. Będzie nic.

I to nic nastąpiło. Nogi, które posiadają swą własną świadomość i własne życie, w dalszym
ciągu chodziły i nosiły drżące, mokre ciało. Ręce, które posiadają swą własną świadomość,
nadaremnie starały się zapiąć rozchylający się na piersi kaftan i ogrzać drżące, mokre
ciało. Ciało trzęsło się i ziębło. Oczy patrzyły. Był to już prawie spokój.

Jednakże była jeszcze jedna chwila dzikiego przerażenia. Wówczas, kiedy weszli ludzie.
Nawet nie pomyślał, że to znaczy — czas jechać na egzekucję, lecz po prostu zobaczył ludzi
i przestraszył się prawie po dziecinnemu.

— Już nie będę! Nie będę! — szeptał niedosłyszalnie zmartwiałymi wargami i cicho
odsuwał się w głąb celi, jak w dzieciństwie, kiedy ojciec podnosił rękę.

— Trzeba jechać.

Mówią, chodzą wkoło, coś podają. Zamknął oczy, zachwiał się — i ciężko zaczął się
zbierać. Widocznie świadomość poczęła wracać; nagle poprosił urzędnika o papierosa. I
ten uprzejmie otworzył srebrną papierośnicę z dekadenckim rysunkiem.

background image

X

MURY SIĘ WALĄ

Nierozpoznany, przezwiskiem Werner, był człowiekiem zmęczonym życiem i walką. Był
czas, kiedy bardzo lubił życie, rozkoszował się teatrem, literaturą, obcowaniem z ludźmi;
obdarzony świetną pamięcią i silną wolą, nauczył się znakomicie kilku europejskich
języków i mógł z łatwością podawać się za Niemca, Francuza albo Anglika. Po niemiecku
mówił zazwyczaj z bawarskim akcentem, ale, jeśli chciał, mógł mówić jak prawdziwy,
rodowity berlińczyk. Lubił się dobrze ubierać, miał wytworne maniery i jeden z całego
swego bractwa śmiał bez ryzyka, że będzie poznany, bywać na wielkoświatowych balach.

Ale już od dawna, niepostrzeżenie dla towarzyszy, w duszy jego dojrzewała ciemna
pogarda dla ludzi: była w niej i rozpacz, i ciężkie, prawie śmiertelne znużenie. Z natury
matematyk raczej niż poeta, nie znał dotąd ani natchnienia, ani ekstazy i chwilami czuł
się jak szaleniec, który szuka kwadratury koła w kałużach krwi ludzkiej. Ten wróg, z
którym codziennie walczył, nie mógł go natchnąć szacunkiem dla siebie; była to gęsta sieć
głupoty, zdrady i fałszu, brudnych plwocin, nikczemnych oszustw. Tym, co zdawałoby się,
na zawsze zniweczyło w nim chęć do życia — było zabójstwo prokuratora, które spełnił z
polecenia organizacji. Zabił spokojnie, a kiedy zobaczył tę martwą, fałszywą, lecz teraz
spokojną i, mimo wszystko, budzącą litość twarz — nagle stracił szacunek dla siebie i
swego dzieła. Nie dlatego, żeby czuł skruchę, lecz po prostu przestał cenić siebie samego,
stał się dla samego siebie nieinteresującym, błahym, nudnie obcym. Ale z organizacji,
jako człowiek o silnej, nierozszczepionej woli, nie wystąpił i na zewnątrz pozostał taki sam
— tylko w oczach jego zjawiło się coś zimnego i strasznego. I nic nikomu nie powiedział.

Posiadał jeszcze jedną, bardzo rzadką właściwość: tak jak istnieją ludzie, którzy nigdy nie
zaznali bólu głowy, tak samo on nie wiedział, co to takiego strach. I kiedy inni się bali,
odnosił się do tego bez potępienia, ale i bez szczególnego współczucia, jak do dość
rozpowszechnionej choroby, na którą sam jednak ani razu nie chorował. Towarzyszy
swych, zwłaszcza Wasi Kaszyrina, żal mu było; ale była to zimna, prawie oficjalna litość,
prawdopodobnie nieobca i niektórym spośród sędziów.

Werner rozumiał, że egzekucja nie jest zwykłą śmiercią, lecz czymś innym — ale bądź co
bądź postanowił przyjąć ją spokojnie jako coś obojętnego; żyć do końca tak, jakby nic nie
zaszło i nie miało zajść. Tylko w ten sposób mógł wyrazić najwyższą pogardę dla egzekucji
i zachować ostateczną, nieprzezwyciężoną wolność duchową. I na sądzie — w to, być
może, nie uwierzyliby nawet towarzysze dobrze znający jego nieustraszoność i dumę —
myślał nie o śmierci i nie o życiu: ze skupieniem, z głęboką i spokojną uwagą rozgrywał
trudną partię szachów. Znakomity szachista, od pierwszego dnia zamknięcia zaczął tę
partię i ciągnął ją nieprzerwanie. I wyrok, skazujący go na śmierć przez powieszenie, nie
poruszył ani jednej figury na niewielkiej szachownicy.

background image

Nawet to, że prawdopodobnie nie będzie miał czasu skończyć partii, nie powstrzymało go;
i ranek ostatniego dnia, jaki mu pozostał na ziemi, zaczął od tego, że poprawił jeden
wczorajszy niezbyt szczęśliwy ruch. Wcisnąwszy między kolana opuszczone ręce, długo
siedział nieruchomo; potem wstał i zaczął chodzić rozmyślając. Chód miał szczególny:
pochylał trochę naprzód górną część tułowia i mocno uderzał obcasami — nawet na
suchej ziemi jego kroki pozostawiały głębokie i wyraźne ślady. Cicho, samym tylko
oddechem, pogwizdywał nieskomplikowaną włoską aryjkę — to pomagało w myśleniu.

Ale tym razem z jakiegoś powodu wszystko mu się nie udawało. Z niemiłym poczuciem,
że popełnił jakiś poważny, a nawet gruby błąd, kilka razy się cofał i sprawdzał grę od
początku. Błędu nie znajdował, ale i poczucie, że błąd jest na pewno, nie tylko nie znikało,
lecz nawet stawało się coraz silniejsze i dokuczliwsze. I nagle zjawiła się nieoczekiwana i
krzywdząca myśl: czy nie w tym leży błąd, że grą w szachy stara się odwrócić uwagę od
egzekucji i odgrodzić się od tego strachu śmierci, który jakoby jest nieunikniony dla
skazanego?

— Nie, dlaczegóż by? — odpowiedział chłodno i spokojnie zamknął niewidzialną
szachownicę. I z tą samą skupioną uwagą, z jaką grał, jak gdyby odpowiadając na
surowym egzaminie, usiłował zdać sobie sprawę z okropności i bezwyjściowości swego
położenia; obejrzawszy celę, starając się niczego nie opuścić, obliczył godziny, pozostające
mu do egzekucji, odmalował sobie w przybliżeniu dość dokładny obraz samej kaźni i
wzruszył ramionami.

— No i cóż? — odpowiedział komuś półpytaniem. — Oto i wszystko. Gdzież strach?

Strachu rzeczywiście nie było. I nie tylko nie było strachu, lecz nawet narastało coś, jakby
przeciwieństwo strachu — poczucie dość mętnej, lecz ogromnej i śmiałej radości. I błąd,
wciąż jeszcze nie znaleziony, nie wzbudził już ani gniewu, ani rozdrażnienia, a nawet
mówił głośno o czymś dobrym i nieoczekiwanym, jak gdyby uważał za umarłego bliskiego
i drogiego przyjaciela; okazało się jednak, że ten przyjaciel żyje i nic mu się złego nie stało,
i uśmiecha się

Werner znowu wzruszył ramionami i zbadał puls: serce biło w przyśpieszonym tempie,
lecz mocno i równo, ze szczególnie dźwięczną siłą. Raz jeszcze, jak nowicjusz po raz
pierwszy znajdujący się w więzieniu, obejrzał ściany, zamki, przykręcone do podłogi
krzesło i pomyślał: „Dlaczego mi tak lekko, radośnie i swobodnie? Właśnie: swobodnie.
Pomyślę o jutrzejszej egzekucji — i jak gdyby jej nie było. Popatrzę na ściany — i jak
gdyby nie było ścian. I tak mi swobodnie, jak gdybym nie był w więzieniu, lecz dopiero co
wyszedł z jakiegoś więzienia, w którym siedziałem całe życie. Co to jest?"

Ręce zaczynały drżeć — nie znane dla Wernera zjawisko. Myśl miotała się coraz
gwałtowniej. Jak gdyby ogniste języki zapalały się w głowie — ogień chciał wydostać się

background image

na zewnątrz i szeroko oświetlić nocną jeszcze, jeszcze ciemną dal. I oto wydostał się na
zewnątrz, i zajaśniała szeroko rozświetlona przestrzeń.

Zniknęło mętne znużenie, gnębiące Wernera przez dwa ostatnie lata, i odpadł od serca
martwy, zimny, ciężki wąż z zamkniętymi oczami i zamkniętą paszczą

— przed samą śmiercią powracała igrając cudna młodość. I było to coś więcej niż cudna
młodość. Z tym zadziwiającym rozjaśnieniem ducha, którego rzadko kiedy doświadcza
człowiek i które wnosi go na najwyższe szczyty świadomości, Werner ujrzał nagle i życie, i
śmierć i zdumiał się wspaniałością niewidzianego widoku. Jak gdyby szedł po wąskim jak
ostrze noża, wysokim grzbiecie górskim i po jednej stronie widział życie, a po drugiej
śmierć, jak dwa błyszczące, głębokie, cudne morza, zlewające się na horyzoncie w jedno
bezgraniczne, szerokie przestworze.

— Co to jest! Jakież to boskie widzenie! — wyrzekł powoli podświadomie wstając i
prostując się jak w obecności istoty wyższej. Niwecząc ściany, przestrzeń i czas siłą
przenikającego wszystko wzroku, szeroko spojrzał gdzieś w głąb życia, które opuszczał.

Ujrzał życie jak nowe. Nie próbował, jak dawniej, zamknąć w słowa tego, co zobaczył, i nie
było takich słów we wciąż jeszcze ubogim, wciąż jeszcze ograniczonym ludzkim języku. To
coś małego, brudnego i złego, co wzbudzało w nim pogardę dla ludzi, a niekiedy
powodowało nawet wstręt do samego widoku ludzkiej twarzy, zniknęło zupełnie: tak
samo dla człowieka unoszącego się balonem znika brud i błoto ciasnych ulic porzuconego
miasteczka i brzydota staje się pięknem.

Bezwiednym ruchem Werner zbliżył się do stołu i oparł się o niego prawą ręką. Z natury
dumny i władczy, nigdy jeszcze nie przybierał tak dumnej, swobodnej i władczej pozy, nie
odwracał tak głowy, nie patrzył tak — bo nigdy jeszcze nie był tak swobodny i władczy jak
tu, w więzieniu, na kilka godzin przed egzekucją i śmiercią.

Ludzie wydali mu się jakby nowi; na nowo mili i piękni wydali się jego rozjaśnionemu
spojrzeniu. Unosząc się ponad czasem, jasno ujrzał, jak młoda jest ludzkość, zaledwie
wczoraj dzikim zwierzęciem wyjąca po lasach; to, co wydawało się w ludziach straszne,
niewybaczalne i odrażające, nagle stało się miłe — jak miła jest w dziecku jego
nieumiejętność chodzenia na sposób dorosłych, jego niedorzeczny szczebiot,
przebłyskujący iskrami genialności, jego śmieszne omyłki, błędy i dotkliwe obrażenia.

— Moi wy mili! — Werner nagle nieoczekiwanie się uśmiechnął i od razu stracił całą
sugestywność swej pozy, znowu stał się aresztantem, któremu i ciasno, i niewygodnie w
zamknięciu, i trochę nudno z powodu uprzykrzonego, badawczego oka, tkwiącego w
płaszczyźnie drzwi. I dziwna rzecz: prawie niepostrzeżenie zapomniał o tym, co tak
plastycznie i jasno ujrzał przed chwilą; i jeszcze dziwniejsze — nie próbował nawet
przypomnieć sobie. Po prostu usiadł wygodniej, bez zwykłej sztywności w pozycji ciała, i z

background image

obcym, nie wernerowskim, słabym i łagodnym uśmiechem obejrzał ściany i kraty. I stało
się jeszcze coś, co się Wernerowi nigdy nie zdarzało: nagle zaczął płakać.

— Mili moi towarzysze! — szepnął i płakał gorzko. — Mili moi towarzysze!

Jakimi tajemnymi drogami przeszedł od uczucia dumnej i bezgranicznej swobody do tej
czułej i namiętnej litości? Nie wiedział i nie myślał o tym. I czy żal mu było ich,, jego
miłych towarzyszy, czy też coś innego, jeszcze bardziej wzniosłego i namiętnego kryły w
sobie jego łzy — tego również nie wiedziało jego nagle zmartwychwstałe, rozkwitłe serce.
Płakał i szeptał:

— Mili moi towarzysze! Mili wy moi towarzysze!

W tym płaczącym gorzko i uśmiechającym się przez łzy człowieku nikt by nie poznał
chłodnego i dumnego, znużonego i zuchwałego Wernera — ani sędziowie, ani towarzysze,
ani on sam.

XI

WIOZĄ ICH

Przed wsadzeniem skazanych do karetki, zebrano ich wszystkich pięcioro w dużym,
zimnym pokoju o sklepionym suficie, podobnym do kancelarii, w której już się nie
pracuje, albo do pustej sali przyjęć. I pozwolono im ze sobą rozmawiać.

Ale tylko Tania Kowalczuk od razu skorzystała z pozwolenia. Pozostali w milczeniu
mocno uścisnęli sobie ręce, zimne jak lód i gorące jak ogień — i w milczeniu, starając się
na siebie nie patrzeć, skupili się w onieśmieloną, luźną gromadkę. Teraz, kiedy byli
razem, jak gdyby wstydzili się tego, co każde z nich przeżyło w samotności; bali się
patrzeć, żeby nie zobaczyć i nie okazać tego czegoś nowego, szczególnego, trochę
sprawiającego wstyd, co każde z nich odczuwało albo podejrzewało w sobie.

Ale spojrzeli wreszcie raz i drugi, uśmiechnęli się i od razu poczuli się tak samo
niewymuszeni i prości jak dawniej: żadna zmiana nie zaszła, a jeżeli nawet coś się
zmieniło, to ta zmiana tak jednakowo odbiła się na wszystkich, że pojedynczo nie można
jej było dostrzec. Wszyscy dziwnie mówili i poruszali się: porywczo, jakby popychani od
wewnątrz, albo za wolno, albo za prędko; niekiedy zachłystywali się słowami i
wielokrotnie je powtarzali, niekiedy zaś nie domawiali zaczętego zdania albo też uważali
je za już wypowiedziane — nie spostrzegali tego. Wszyscy mrużyli oczy i z ciekawością, nie
poznając, przyglądali się zwyczajnym przedmiotom, jak ludzie, którzy chodzili w
okularach i nagle je zdjęli; i wciąż nagłymi ruchami oglądali się za siebie, jak gdyby cały
czas z tyłu ktoś ich wołał i coś pokazywał. Ale i tego nie dostrzegali. Musi i Tani

background image

Kowalczuk płonęły policzki; Sergiusz z początku był trochę blady, ale wkrótce się
opanował i był taki jak zawsze.

Tylko na Wasyla zwrócono uwagę. Nawet pośród nich wydawał się niezwykły i straszny.
Werner drgnął i cicho, z łagodnym niepokojem rzekł do Musi:

— Co to, Musieczko? Czyżby on? Co? Trzeba się nim zająć.

Wasyl skądsiś z daleka, jak gdyby nie poznając, spojrzał na Wernera i spuścił oczy.

— Wasia, co się dzieje z twoimi włosami? Co ci jest? To nic, bracie, to nic, zaraz się
skończy. Trzeba się trzymać, trzeba, trzeba.

Wasyl milczał. I kiedy zaczęło się już wydawać, że nic nie powie, nadeszła głucha,
opóźniona, strasznie daleka odpowiedź: tak samo na wielokrotne wołania mogłaby
odpowiedzieć mogiła:

— Ja przecież nic. Trzymam się. I powtórzył:

— Trzymam się. Werner ucieszył się.

— Otóż to! Zuch z ciebie. Tak, tak.

Spotkawszy jednak jego ciemne, ociężałe, jakby z najgłębszej dali skierowane spojrzenie,
pomyślał w chwilowej rozterce: skąd on patrzy? Skąd on mówi? I z głęboką tkliwością, z
jaką przemawia się tylko do mogiły, powiedział:

— Wasia, czy słyszysz? Ja cię bardzo kocham.

— I ja ciebie też bardzo kocham — odpowiedział język obracając się z trudem.

Nagle Musia wzięła Wernera za rękę i, wyrażając zdziwienie, akcentując jak aktorka na
scenie, powiedziała:

— Wernerze, co się z tobą dzieje? Powiedziałeś: kocham. Tyś nigdy do nikogo nie mówił:
kocham. I dlaczego cały jesteś taki... jasny i miękki? Co?

— Co?

I jak aktor, również wypowiadając z akcentem to, co czuł, Werner mocno uścisnął rękę
Musi.

— Tak, teraz bardzo kocham. Nie mów innym, nie trzeba, wstydzę się, ale bardzo kocham.

background image

Spojrzenia ich spotkały się i zapłonęły jasno, i wszystko zgasło dookoła: tak samo w
chwilowym blasku błyskawicy gasną wszystkie inne światła i nawet żółty, ciężki płomień
rzuca na ziemię cień.

— Tak — rzekła Musia. — Tak, Wernerze.

— Tak — odrzekł. — Tak, Musiu, tak!

Coś zostało przez nich zrozumiane i utrwalone niewzruszenie. Z jaśniejącymi oczami
Werner zachwiał się znowu i szybko podszedł do Sergiusza.

— Sierioża!

Lecz odpowiedziała Tania Kowalczuk. Z zachwytem, prawie płacząc z dumy
macierzyńskiej, zapalczywie pociągała Sergiusza za rękaw.

— Słuchaj, Wernerze. Ja tu się martwię o niego, desperuję, a on — zajmuje się
gimnastyką.

— Podług systemu Mullera? — uśmiechnąłsię Werner.

Sergiusz zachmurzył się, zawstydzony.

— Nie śmiej się, Wernerze. Przekonałem się zdecydowanie...

Wszyscy się roześmiali. Czerpiąc siłę i odporność we wzajemnym obcowaniu, stopniowo
stawali się takimi, jak dawniej, ale i tego nie dostrzegali myśląc, że wciąż są tacy sami.
Nagle Werner przestał się śmiać i z niezwykłą powagą powiedział do Sergiusza:

— Masz słuszność, Sierioża. Masz zupełną słuszność.

— Ależ zrozum tylko... — ucieszył się Gołowin. — Naturalnie, że my...

Ale w tej samej chwili wezwano ich do odjazdu. Wyświadczono im nawet taką grzeczność,
że pozwolono im jechać parami, jak chcą. W ogóle okazano im bardzo wiele przesadnej
nawet uprzejmości, jakby chciano okazać w ten sposób ludzki stosunek do nich albo też
dowieść, że ich tu zupełnie nie ma i wszystko dokonywa się samo. Lecz oni byli bladzi.

— Musiu, ty z nim — szepnął Werner wskazując na Wasyla, który stał nieruchomo.

— Rozumiem — skinęła Musia głową. — A ty?

— Ja? Tania z Sergiuszem, ty z Wasią... Ja sam. To nic, ja przecież mogę, ty wiesz.

background image

Kiedy wyszli na podwórze, wilgotna ciemność miękko, lecz ciepło i mocno, uderzyła w
twarze, w oczy, zatamowała oddechy, nagle oczyszczająco i łagodnie przeniknęła drżące
ciała. Nie chciało się wierzyć, że to coś cudownego — to po prostu wiatr wiosenny, ciepły,
wilgotny wiatr. I prawdziwa, cudna, wiosenna noc zapachniała topniejącym śniegiem —
bezgraniczną dalą, zadzwoniła kropelkami. Gorliwie i gęsto doganiając jedna drugą
padały szybkie kropelki i zgodnie wybijały dźwięczną pieśń; nagle jedna spadnie z tonu i
wszystko się poplącze w wesołym plusku, w chaotycznym pośpiechu. A potem uderzy
twardo duża, poważna kropla i znów wyraźnie i dźwięcznie wydzwania pośpieszną pieśń
wiosenną. Nad miastem, ponad dachami twierdzy, unosiła się blada łuna od świateł
elektrycznych.

— U-ach! — szeroko westchnął Sergiusz Gołowin i powstrzymał oddech, jakby mu żal było
wypuścić z płuc tak świeże i cudowne powietrze.

— Dawno już taka pogoda? — zapytał Werner. — Zupełna wiosna.

— Dopiero drugi dzień — odpowiedziano uprzejmie. — Dotąd przeważnie były mrozy.

Jedna za drugą miękko podjeżdżały ciemne karetki, zabierały po dwoje, odjeżdżały w
ciemność, tam gdzie nad bramą kołysała się latarnia. Szarymi sylwetkami otaczali je
konwojujący żołnierze i podkowy ich koni stukały dźwięcznie lub chlapały po mokrym
śniegu.

Kiedy Werner, schyliwszy się, miał wejść do karetki, żandarm powiedział nieokreślonym
tonem:

— Tu jedzie z panem jeszcze jeden. Werner zdziwił się:

— Dokąd? Dokąd on jedzie? Ach, tak. Jeszcze jeden? Któż to taki?

Żołnierz milczał. Rzeczywiście, w kącie karety w ciemności kuliło się coś małego,
nieruchomego, lecz żywego — w ukośnym świetle latarni błysnęło otwarte oko. Werner,
siadając, trącił go nogą w kolano.

— Przepraszam was, towarzyszu.

Ten nie odpowiedział. I dopiero gdy karetka ruszyła, nagle zapytał łamaną ruszczyzną,
zacinając się:

— Kim jesteście?

— Jestem Werner, skazany na powieszenie za zamach na NN. A wy?

— Jestem Janson. Nie trzeba mnie wieszać.

background image

Jechali razem po to, żeby za dwie godziny stanąć twarzą w twarz przed wielką,
nieodgadnioną tajemnicą, aby odejść z życia do śmierci — i zapoznali się. W dwóch
płaszczyznach szły razem życie i śmierć — i do końca, do najśmieszniejszych i
najniedorzeczniejszych drobiazgów, życie pozostawało życiem.

— A coście zrobili, Jansonie?

—Ja gospodarza rżnąłem nożem. Pieniądze kradłem. Po głosie zdawało się, że Janson
zasypia. Werner odnalazł w ciemności jego bezwładną rękę i uścisnął ją. Janson leniwie
wycofał rękę.

— Boisz się? — zapytał Werner.

— Ja nie chcę.

Zamilkł. Werner znowu znalazł rękę Estończyka i mocno ją uścisnął w swych suchych i
gorących dłoniach. Leżała nieruchomo jak deszczułka, lecz odbierać jej Janson już nie
próbował.

W karetce było ciasno i duszno, pachniało żołnierskim suknem, stęchlizną, gnojem i skórą
przemoczonych butów. Młodziutki żandarm, siedzący naprzeciwko Wernera, dyszał na
niego gorąco pomieszanym zapachem cebuli i taniego tytoniu. Ale przez jakieś szpary
wciskało się ostre i świeże powietrze i skutkiem tego w małym, dusznym, poruszającym
się pudle czuło się wiosnę jeszcze bardziej niż na powietrzu. Karetka skręcała to na prawo,
to na lewo, to jakby zawracała; czasami zdawało się, że już godzinę kręcą się w jakimś celu
na jednym miejscu. Z początku przez spuszczone firanki w oknach przedzierało się
błękitne światło elektryczne; potem nagle za jednym zakrętem pociemniało i tylko z tego
można się było domyślić, że skręcili w głuche ulice na krańcach miasta i zbliżają się do S-
skiego dworca. Czasami na ostrych zakrętach ruchliwe, zgięte kolano Wernera przyjaźnie
trącało tak samo ruchliwe i zgięte kolano żandarma — i trudno było uwierzyć w egzekucję.

— Dokąd jedziemy? — zapytał nagle Janson. Miał lekki zawrót głowy skutkiem długiego
trzęsienia się w ciemnym pudle i trochę go mdliło.

Werner odpowiedział i silniej ścisnął rękę Estończyka. Miał ochotę powiedzieć coś
szczególnie przyjacielskiego, łagodnego temu małemu, sennemu człowieczkowi i już
kochał go tak, jak nikogo w życiu.

— Mój drogi! Zdaje się, że ci tam niewygodnie siedzieć. Przysuń no się tu do mnie.

Janson milczał przez chwilę i odrzekł:

— No, dziękuję. Dobrze mi. A ciebie też będą wieszać?

background image

— Też! — nieoczekiwanie wesoło, prawie ze śmiechem odpowiedział Werner i jakoś
szczególnie żwawo i lekko machnął ręką. Jak gdyby była mowa o jakimś głupim i
niedorzecznym figlu, który chcą mu spłatać mili, ale bardzo niemądrzy ludzie.

— Masz żonę? — zapytał Janson.

— Nie. Jaka tam żona! Sam jestem.

— Ja też sam jestem. Sama — poprawił się Janson pomyślawszy.

Werner zaczął odczuwać zawrót głowy. Zdawało mu się chwilami, że jadą na jakąś
uroczystość; to dziwne, ale prawie wszyscy jadący na egzekucję mieli to samo wrażenie i
jednocześnie z rozpaczą i przerażeniem odczuwał nieokreśloną radość z tego czegoś
niezwykłego, co za chwilę nastąpi. Rzeczywistość upajała się szaleństwem i śmierć,
kojarząc się z życiem, rodziła widma. Bardzo możliwe, że na domach powiewały flagi.

— Oto i przyjechaliśmy! — rzekł Werner ciekawie i wesoło, gdy karetka się zatrzymała, i
lekko wyskoczył. Ale z Jansonem sprawa się trochę przeciągnęła: w milczeniu i jakoś
bardzo ociężale opierał się i nie chciał wyjść. Chwytał się za klamkę — żandarm rozginał
bezsilne palce i odciągał rękę, chwytał się za róg, za drzwiczki, za wysokie koło — i
natychmiast, przy słabym nacisku ze strony żandarma, puszczał. Milczący Janson nawet
się nie chwytał, lecz raczej sennie przylepiał się do każdego przedmiotu — i odrywał się
lekko i bez wysiłku. Nareszcie stanął. Flag nie było. Dworzec w nocy był ciemny, pusty i
bez życia; pociągi osobowe już nie kursowały, a dla tego pociągu, który tam na drodze w
milczeniu oczekiwał na tych pasażerów, niepotrzebne były ani jaskrawe światła, ani ruch.
I nagle Werner poczuł nudę. Nie strach, nie udrękę — lecz nudę, ogromną, ciągnącą się,
dokuczliwą nudę, od której chce się dokądś odejść, położyć się, mocno zamknąć oczy.
Werner przeciągnął się i przeciągle ziewnął. Przeciągnął się również i szybko, kilka razy z
rzędu ziewnął Janson.

— Żeby już prędzej! — powiedział Werner tonem zmęczenia.

Janson milczał i kulił się.

Kiedy przez pusty peron, otoczony żołnierzami, skazani szli ku skąpo oświetlonym
wagonom, Werner znalazł się obok Sergiusza Gołowina i ten, wskazawszy ręką gdzieś w
bok, zaczął mówić i wyraźnie było słychać tylko słowo „latarnia", a reszta zdania utonęła
w przeciągłym i zmęczonym ziewnięciu.

— Co mówisz? — zapytał Werner odpowiadając również ziewnięciem.

— Latarnia. Lampa kopci w latarni — powiedział Sergiusz.

background image

Werner obejrzał się: rzeczywiście, w latarni lampa mocno kopciła i już szkło poczerniało u
góry.

I nagle pomyślał: „Właściwie, co to mnie obchodzi, że lampa kopci, kiedy..." Widocznie to
samo pomyślał Sergiusz. Szybko popatrzył na Wernera i odwrócił się. Ale obaj przestali
ziewać.

Do wagonów wszyscy szli sami, tylko Jansona trzeba było prowadzić pod rękę: z początku
opierał się nogami i jak gdyby przyklejał podeszwy do desek peronu, potem zgiął kolana i
zawisnął na rękach żandarmów; nogi mu się wlokły, jak mocno pijanemu, i czubki butów
tarły się o drzewo. We drzwi przepychano go długo, lecz w milczeniu. Wasyl Kaszyrin
szedł również sam, niedołężnie naśladując ruchy towarzyszy — robił wszystko tak jak oni.
Ale wchodząc na stopień wagonu, potknął się i żandarm wziął go za łokieć, żeby
podtrzymać. Wasyl zatrząsł się i przeraźliwie krzyknął wyrywając rękę:

— Aj!

— Wasia, co ci jest? — rzucił się ku niemu Werner. Wasyl milczał i trząsł się ciężko.
Zmieszany, a nawet urażony, żandarm wyjaśnił:

— Chciałem, tego pana podtrzymać, a on...

— Chodź, Wasia, ja cię podtrzymam — rzekł Werner i chciał go wziąć za rękę. Ale Wasyl
znowu wyrwał rękę i jeszcze głośniej krzyknął:

— Aj!

— Wasia, to ja, Werner.

— Wiem. Nie dotykaj mnie. Ja sam.

Trzęsąc się w dalszym ciągu, wszedł sam do wagonu i usiadł w kącie. Nachyliwszy się do
Musi, Werner cicho zapytał ją, wskazując oczami na Wasyla:

— Cóż ty na to?

— Niedobrze — również cicho odpowiedziała Musia. — On już umarł. Wernerze, powiedz
mi, czy śmierć istnieje?

— Nie wiem, Musiu, ale myślę, że nie — odpowiedział Werner poważnie i z namysłem.

— Tak też myślałam. A on? Tak się zmęczyłam z nim w karetce, jakbym jechała z trupem.

background image

— Nie wiem, Musiu. Być może, iż dla niektórych śmierć istnieje. Na razie, a później wcale
nie będzie. Ot, i dla mnie śmierć istniała, a teraz jej nie ma. Pobladłe nieco policzki Musi
zapłonęły.

— Była, Wernerze, była?

— Była. Teraz jej nie ma. Tak samo jak dla ciebie. W drzwiach wagonu dał się słyszeć
hałas. Głośno stukając obcasami, głośno dysząc i spluwając wszedł Miszka Cyganek.
Łypnął oczami i zatrzymał się z uporem.

— Żandarm, tu nie ma miejsca! — zawołał do zmęczonego i spoglądającego gniewnie
żandarma. — Prowadź mnie tam, gdzie jest swobodnie, bo jak nie, to nie pojadę. Wieszaj
tu, na latarni. Karetkę też dali, psie syny, czy to karetka! Diabelskie flaki, a nie karetka!

Lecz nagle schylił głowę, wyciągnął szyję i tak poszedł naprzód ku innym. Z ramy
potarganych włosów i brody czarne jego oczy patrzyły dziko i ostro, z wyrazem trochę
szalonym.

— A! Panowie! — zawołał przeciągle. — Ot, co... Dzień dobry panu!

Wyciągnął rękę do Wernera i usiadł naprzeciwko niego. Nachyliwszy się blisko, mrugnął
jednym okiem i szybko przeciągnął ręką po szyi.

— Też? Co?

— Też! — uśmiechnął się Werner.

— Jak to, wszystkich?

— Wszystkich.

— Oho! — wyszczerzył zęby Cyganek i szybko obrzucił wszystkich oczami, zatrzymując się
na dłuższą chwilę na Musi i Jansonie. I znów mrugnął na Wernera:

— Ministra?

— Ministra. A ty?

— Ja, panie, za co innego. Gdzie mnie do ministra! Ja, panie, jestem rozbójnik, oto kto ja
jestem. Zbój. To nic, panie, trzeba to ścierpieć, nie z własnej woli wszedłem do kompanii.
Na tamtym świecie starczy miejsca dla wszystkich. Spod potarganych włosów dziko
obrzucił wszystkich jednym bystrym, nieufnym spojrzeniem. Ale wszyscy spoglądali na
niego w milczeniu i z powagą, a nawet z wyraźnym współczuciem. Wyszczerzył zęby i
szybko poklepał Wernera kilka razy po kolanie.

background image

— Tak, panie! To tak, jak w pieśni: Nie szemraj, matko, dąbrowo zielona!

— Dlaczego mnie nazywasz panem, kiedy wszyscy...

— Prawda — z zadowoleniem zgodził się Cyganek. — Coś ty za pan, kiedy razem ze mną
będziesz wisiał! O, tamten to pan — wskazał palcem na milczącego żandarma. — Ej, a
tamten wasz to wcale nie lepszy od naszych — wskazał oczami na Wasyla. — Panie, ej,
panie, boisz się?

— Nie — odpowiedział obracający się z trudem język. —• No, jakie tam nie. Nie wstydź się,
nie ma czego się wstydzić. To tylko pies ogonem kręci i zęby szczerzy, kiedy go prowadzą
na powieszenie, a tyś przecie człowiek. A to kto ten kłapouch? To nie z waszych? Szybko
przeskakiwał wzrokiem i bezustanku z sykiem spluwał napływającą ślinę. Janson, który
jak nieruchomy kłębek przywarł do kąta, z lekka poruszył nausznikami swej wypełzłej
futrzanej czapki, lecz nic nie odpowiedział. Odpowiedział za niego Werner:

— Zarżnął gospodarza.

— Boże! — zdziwił się Cyganek — i takim pozwalają ludzi zarzynać!

Cyganek już od dawna z ukosa przyglądał się Musi; i teraz, odwróciwszy się szybko,
skierował oczy wprost na nią.

— Panienko, ej, panienko! A panienka co! I buzia różowiutka, i śmieje się. Patrzaj, ona
naprawdę się śmieje — schwycił Wernera za kolano chwytnymi, jak gdyby żelaznymi
palcami. — Patrzaj, patrzaj!

Zaczerwieniwszy się, z uśmiechem zażenowania, Musia również patrzyła prosto w jego
ostre, trochę szalone, ciężko i dziko obracające się oczy. Drobniutko i pracowicie stukały
koła, małe wagoniki postukiwały na wąziutkich szynach i gorliwie biegły. Oto na zakręcie
lub przy przejeździe cienko i gorliwie zagwizdał parowozik — maszynista obawiał się, żeby
kogoś nie przejechać. I dziką była myśl, że do powieszenia ludzi trzeba tyle ludzkiej
systematyczności, starań, sumienności, że coś najbardziej szalonego na ziemi dokonywa
się w taki prosty i rozumny sposób. Biegły wagony, w nich siedzieli ludzie tak, jak zawsze
siedzą, i jechali tak, jak zwykle jeżdżą; a potem będzie przystanek, jak zawsze — „pociąg
stoi pięć minut".

I tu nastąpi śmierć — wieczność — wielka tajemnica.

XII

JUŻ ICH PRZYWIEŹLI

background image

Wagoniki biegły gorliwie. Sergiusz Gołowin przez kilka lat z rzędu mieszkał z rodzicami
na letnisku przy tej samej drodze, jeździł często we dnie i w nocy i znał ją dobrze. I gdyby
zamknął oczy, mógłby pomyśleć, że i teraz wraca do domu — zasiedział się w mieście u
znajomych i wraca ostatnim pociągiem.

— Teraz już niedługo — powiedział otworzywszy oczy i wyjrzawszy przez ciemne,
zasłonięte kratą, nic nie mówiące okno.

Nikt się nie poruszył, nie odpowiedział i tylko Cyganek szybko, raz po razie, wypluł słodką
ślinę. Zaczął biegać oczami po wagonie, dotykać nimi okien, drzwi, żołnierzy.

— Zimno — powiedział Wasyl Kaszyrin zsiniałymi, jak gdyby naprawdę zmarzniętymi
wargami; i brzmiało to w jego ustach tak: zi-u-no.

Tania Kowalczuk zatroskała się.

— Masz chustkę, owiń szyję. Bardzo ciepła chustka.

— Szyję? — zapytał nieoczekiwanie Sergiusz i przestraszył się swego pytania. Ale
ponieważ wszyscy pomyśleli o tym samym, więc nikt go nie słyszał — jakby nikt nic nie
powiedział albo wszyscy razem powiedzieli jedno i to samo słowo.

— To nic, Wasia, owiń, będzie ci cieplej! — poradził Werner. Potem zwrócił się do
Jansona i zapytał łagodnie:

— Mój drogi, a tobie nie zimno?

— Wernerze, może on chce palić. Towarzyszu, może chcecie palić? — zapytała Musia. —
My mamy.

— Chcę.

— Daj mu papierosa, Sierioża — ucieszył się Werner.

Ale Sergiusz wyciągał już papierosy. I wszyscy z miłością patrzyli, jak palce Jansona brały
papierosa, jak płonęła zapałka i jak z ust Jansona wybiegł niebieski dymek.

— No, dziękuję — rzekł Janson. — Dobrze.

— Jakie to dziwne — powiedział Sergiusz.

— Co jest dziwne? — odwrócił się Werner. — Co jest dziwne?

— A ot: papieros.

background image

Trzymał papierosa, zwyczajnego papierosa, w zwyczajnych, żywych palcach i, blady, ze
zdziwieniem, a nawet jakby z przerażeniem patrzył na niego. I wszyscy skierowali wzrok
na cienką rurkę, z której końca wybiegł dymek wijący się białą wstążeczką, oddalony
oddechem, i ciemniał zbierający się popiół.

— Zgasł — rzekła Tania.

— A, diabli z nim! — powiedział Werner zasępiwszy się i z niepokojem patrząc na
Jansona, któremu ręka z papierosem opadła jak martwa. Nagle Cyganek szybko się
odwrócił, blisko, twarzą w twarz nachylił się do Wernera i, przewracając białkami jak koń,
szepnął:

—Panie, a jakby tak konwój tego... co? Spróbować?

— Nie trzeba — również szeptem odpowiedział Werner. — Wypij do końca.

— A dlaczego? Przecie w bójce zawsze jakoś raźniej! Ja jemu, on mnie — i nie zdąży się
człowiek obejrzeć, jak już będzie po wszystkim. Jakby się wcale nie umierało.

— Nie, nie trzeba — powiedział Werner i odwrócił się do Jansona. — Mój drogi, dlaczego
nie palisz?

Nagle drobna twarz Jansona żałośnie się zmarszczyła: jak gdyby ktoś gwałtownie
pociągnął za nitkę wprawiającą w ruch zmarszczki, i wszystkie się ściągnęły. I jak przez
sen Janson zaszlochał bez łez, suchym, prawie sztucznym głosem:

— Ja nie chcę palić. Hu, hu, hu! Nie trzeba mnie wieszać. Hu, hu, hu!

Zakrzątnięto się koło niego. Tania Kowalczuk, płacząc rzewnymi łzami, gładziła go po
rękawie i poprawiała zwisające uszy wyliniałej czapki.

— Mój kochany! Mój milutki, nie płacz, mój kochany! Mój ty biedaczku! Musia patrzyła w
bok. Cyganek spostrzegł jej spojrzenie i wyszczerzył zęby.

— Cudak z wielmożnego pana! Herbatę pije, a brzuch ma zimny — powiedział z krótkim,
urwanym śmiechem. Ale i jego twarz stała się sinawoczarna jak żelazo i szczękały mu
duże, żółte zęby.

Nagle wagoniki drgnęły i wyraźnie zwolniły biegu. Wszyscy oprócz Jansona i Kaszyrina
podnieśli się i tak samo szybko z powrotem usiedli.

— Stacja! — powiedział Sergiusz.

background image

Jak gdyby w jednej chwili wypompowano z wagonu wszystko powietrze: tak było trudno
oddychać. Rozszerzone serce rozpierało piersi, stawało w gardle, miotało się jak szalone
— w przerażeniu krzyczało swym krwawo-pełnym głosem. A oczy patrzyły w dół, na
podłogę, a uszy słuchały, jak coraz wolniej obracały się koła, skrzypiały, znów się obracały
— i nagle zatrzymały się. Pociąg stanął.

Wówczas nastąpił sen. Nie można powiedzieć, żeby było straszno, ale widmowo,
niepamiętnie i jakoś obco; sam śpiący pozostawał na stronie, tylko jego widmo poruszało
się bezcieleśnie, mówiło bezdźwięcznie, kroczyło bezszelestnie, cierpiało bez cierpienia.
We śnie wychodzili z wagonu, ustawiali się w pary, wdychali dziwnie świeże, leśne,
wiosenne powietrze. We śnie tępo i bezsilnie opierał się Janson i w milczeniu wyciągano
go z wagonu.

Zeszli po schodkach.

— Czy pieszo? — zapytał ktoś prawie wesoło.

— To niedaleko — odparł ktoś inny równie wesoło. Potem dużą, czarną, milczącą gromadą
szli przez las źle ubitą, mokrą i miękką, wiosenną drogą. Z lasu i od śniegu parło świeże,
mocne powietrze; nogi ślizgały się, niekiedy wpadały w śnieg, ręce mimo woli chwytały
towarzysza; dysząc głośno, z trudem brnęli po nietkniętym śniegu konwojujący żołnierze.
Czyjś głos powiedział gniewnie:

— Nie mogliście to drogi oczyścić? Gramol się tu w śniegu!

Ktoś usprawiedliwiał się nieśmiało:

— Czyścili, panie naczelniku. Ale odwilż, nic się nie poradzi. Świadomość powracała, ale
niezupełnie, urywkami, jakimiś dziwnymi kawałkami. To nagle myśl potwierdzała
rzeczowo:

— Rzeczywiście, nie mogli to drogi oczyścić.

To znowu gasło wszystko i pozostawało tylko powonienie. Nieznośnie ostry zapach
powietrza, lasu, topniejącego śniegu. To znowu wszystko stawało się niezwykłe jasne: i
las, i noc, i droga, i to, że ich zaraz, za chwilę powieszą.

Urywkami dochodziła prowadzona szeptem rozmowa:

— Niedługo czwarta.

— Mówiłem: wyjeżdżamy wcześnie.

— Świta o piątej.

background image

— No tak, o piątej. Trzeba więc było...

Zatrzymali się w ciemności na polance. W pewnej odległości za rzadkimi, po zimowemu
przejrzystymi drzewami milcząco poruszały się dwie latarki: tam stały szubienice.

— Zgubiłem kalosz — powiedział Sergiusz Gołowin.

— Co? — nie zrozumiał Werner.

— Zgubiłem kalosz. Zimno.

— A gdzie Wasyl?

— Nie wiem. O, tam stoi. Wasyl stał ciemny i nieruchomy.

— A gdzie Musia?

— Jestem tutaj. To ty, Wernerze?

Zaczęli się rozglądać unikając patrzenia w tę stronę,. gdzie straszliwie zrozumiale w
dalszym ciągu poruszały się latarki. Na lewo nagi las jak gdyby rzedniał, przeświecało coś
wielkiego, białego, płaskiego. I ciągnął stamtąd wilgotny wiatr.

— Morze — powiedział Sergiusz Gołowin wciągając nozdrzami i ustami powietrze. — Tam
morze.

Musia odezwała się dźwięcznie:

— Mojej miłości, szerokiej jak morze...

— Co ty, Musiu?

— Mojej miłości, szerokiej jak morze, objąć nie mogą życia brzegi.

— Mojej miłości, szerokiej jak morze... — w zamyśleniu powtórzył Sergiusz ulegając
dźwiękowi głosu i słowom.

— Mojej miłości, szerokiej jak morze... — powtórzył Werner i nagle zdziwił się wesoło: —
Muśka! Jakaś ty jeszcze młoda!

Nagle blisko, nad samym uchem Wernera, rozległ się gorący, zadyszany szept Cyganka:

— Panie, panie. Czy to las? Boże, a co to? A tam, gdzie latarki, to szubienica czy co? Co to
takiego, hę?

background image

Werner spojrzał na niego: Cyganek wił się w przedśmiertnej męce.

— Trzeba się pożegnać... — powiedziała Tania Kowalczuk.

— Zaczekaj, jeszcze będą czytać wyrok — odpowiedział Werner. — A gdzie Janson?

Janson leżał na śniegu i krzątano się koło niego. Nagle ostro zapachniało amoniakiem.

— Co tam takiego, doktorze? Czy prędko? — zapytał ktoś niecierpliwie.

— To nic, zwyczajne zemdlenie. Potrzyjcie mu uszy śniegiem. Już wraca mu przytomność,
można czytać.

Światło latarki upadło na papier i białe ręce bez rękawiczek. Papier i ręce drżały, drżał też
głos mówiącego.

— Proszę państwa, może nie czytać wyroku, przecież go znacie? Co?

— Nie czytać — odpowiedział za wszystkich Werner i latarka szybko zgasła. Duchownego
również nikt sobie nie życzył. I ciemna, szeroka sylwetka w milczeniu, szybko odeszła w
głąb i znikła.

— Proszę państwa, trzeba iść parami. Ustawcie się w pary, jak chcecie, tylko proszę się
pośpieszyć.

Werner wskazał na Jansona, który już stał na nogach, podtrzymywany przez dwóch
żandarmów.

— Ja z nim. A ty, Sierioża, bierz Wasyla. Idźcie naprzód.

— Dobrze.

— My razem, Musieczko? — zapytała Tania Kowalczuk. — No, pocałujmy się. Szybko
zamienili pocałunki. Cyganek całował mocno, tak że czuć było zęby; Janson miękko i
powolnie, na pół otwartymi ustami — zresztą, zdaje się, że nie zdawał sobie sprawy z tego,
co robi. Kiedy Sergiusz Gołowin i Kaszyrin odeszli już o kilka kroków, Kaszyrin nagle się
zatrzymał i powiedział głośno i wyraźnie, ale zupełnie obcym, nieznanym głosem:

— Żegnajcie, towarzysze!

— Żegnaj, towarzyszu! — odkrzyknęli mu.

Odeszli. Zapadła cisza. Latarki za drzewami znieruchomiały. Czekano na krzyk, głos, jakiś
hałas — ale cicho było tam jak i tu, i nieruchomo świeciły żółte latarki.

background image

— Ach, mój Boże! — krzyknął ktoś dziko ochrypłym głosem. Obejrzeli się: to Cyganek wił
się w przedśmiertnej męce. — Wieszają!

Odwrócili się i znowu zapanowała cisza. Cyganek wił się, chwytając rękami powietrze.

— Jakże to tak! Panowie? To ja mam sam zostać? W kompanii przecie jakoś raźniej.
Panowie! Cóż to?

Schwycił Wernera za rękę zaciskającymi się i rozginającymi, jak gdyby bawiącymi się
palcami.

— Panie, mój miły panie, chociaż ty ze mną, co? Zrób mi tę łaskę, nie odmów!

Werner odpowiedział z żalem:

— Nie mogę, mój drogi. Ja z nim.

— Ach, mój ty Boże! Znaczy się, sam. Jakże to? Boże!: Musia zrobiła krok naprzód i rzekła
cicho:

— Chodź ze mną.

Cyganek cofnął się i dziko wywrócił na nią białka.

— Z tobą?

— Tak.

— Popatrzcie no. Jaka maleńka! A nie boisz się? Bo może bym lepiej już sam poszedł. Co
tam!

— Nie, nie boję się. Cyganek wyszczerzył zęby.

— Popatrzcie no. A przecieżem ja rozbójnik. Nie gardzisz? Bo jeśli tak, to lepiej nie. Nie
będę się na ciebie gniewał.

Musia milczała i w słabym odblasku świtu twarz jej wydawała się blada i zagadkowa.
Potem nagle szybko podeszła do Cyganka i, zarzuciwszy mu ręce na szyję, pocałowała go
mocno w usta. On wziął ją palcami za ramiona, potrząsnął — i głośno, z cmokaniem,
pocałował ją w usta, w nos, w oczy.

— Chodźmy!

background image

Nagle najbliższy żołnierz jakoś się zachwiał i rozłożył ręce wypuszczając karabin. Ale nie
schylił się, żeby go podnieść, tylko stał przez chwilę nieruchomo i, jak ślepy, poszedł w las
brnąc po śniegu.

— Dokąd idziesz? — szepnął drugi żołnierz ze strachem. — Stój.

Lecz tamten, wciąż tak samo milcząc, z wysiłkiem brnął po głębokim śniegu; po chwila
widocznie potknął się o coś, zamachał rękami i upadł twarzą do ziemi. I tak pozostał.

— Podnieś karabin, ty skisła flanelo! Bo ja podniosę! — groźnie powiedział Cyganek. —
Służby nie znasz!

Znowu niespokojnie poruszyły się latarki. Nadchodziła kolej na Wernera i Jansona.

— Żegnaj, panie! — rzekł głośno Cyganek. — Na tamtym świecie będziemy się znali. Jak
kiedy zobaczysz, to się nie odwracaj. A przynieś czasem wody do picia — gorąco mi tam
będzie.

— Żegnaj!

— Ja nie chcę — powiedział Janson powolnym głosem. Lecz Werner wziął go za rękę i
kilka kroków Estończyk przeszedł sam; później widać było, że zatrzymał się i upadł na
śnieg. Pochylili się nad nim, podnieśli go i ponieśli, a on szamotał się słabo w tych
niosących go rękach. Dlaczego nie krzyczał? Zapewne zapomniał, że posiada głos.

I znów znieruchomiały żółte latarki.

— A ja, Musieczko, sama — smutnie powiedziała Tania Kowalczuk. — Żyłyśmy razem i
oto...

— Tanieczko droga...

Ale Cyganek gorąco ujął się za nią. Trzymając Musię za rękę, jakby się bał, że mogą mu ją
jeszcze odebrać, zaczął mówić szybko i z przekonaniem:

— Ach, panienko! Ty możesz sama, tyś czysta dusza, ty, dokąd chcesz, możesz sama.
Rozumiesz? A ja nie. Jako rozbójnika... — rozumiesz? Powiedzą: a ty gdzie tu się pchasz,
zbóju? Przeciem ja i konie kradł, jak Boga kocham! A z nią, jak... jak z maleńkim
dzieciątkiem, rozumiesz? Nie rozumiesz?

— Rozumiem. No cóż, idźcie. Chodź no, Musieczko, jeszcze raz cię pocałują.

— Pocałujcie się, pocałujcie — powiedział Cyganek kobietom zachęcająco. — Wasza to już
rzecz, żeby się pożegnać, jak się należy.

background image

Poszli Musia i Cyganek. Kobieta szła ostrożnie, ślizgając się i z przyzwyczajenia unosząc
suknię. Mocno, pod rękę, ostrzegając i macając drogę nogą, prowadził ją ku śmierci
mężczyzna.

Światła się zatrzymały. Cicho i pusto było wkoło Tani Kowalczuk. Milczeli żołnierze,
wszyscy szarzy, w bezbarwnym i cichym świetle zaczynającego się dnia.

— Sama jestem — rzekła nagle Tania i westchnęła. — Umarł Sierioża, umarł i Werner, i
Wasia. Sama jestem. Ach, żołnierzyki, sama jestem. Sama...

Nad morzem wschodziło słońce.

Trupy składano do paki. Potem wieziono je. Z wyciągniętymi szyjami, z szaleńczo
wytrzeszczonymi oczami, ze spuchniętym, sinym językiem, który jak nieznany, straszliwy
kwiatek wysuwał się spoza zroszonych krwawą pianą warg — płynęły trupy z powrotem tą
samą drogą, którą same za życia tu przyszły. I tak samo miękki i pachnący był wiosenny
śnieg, i tak samo świeże i mocne było wiosenne powietrze. I czerniał na śniegu zgubiony
przez Sergiusza mokry, zdeptany kalosz.

Tak ludzie witali wschodzące słońce.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leonid Andrejew Opowieść o siedmiu powieszonych
Baśnie z 1001 nocy Opowieść o Sindbadzie Żeglarzu w siedmiu częściach
Dla dzieci Magdadoc Siedmiorog
opowiesci niesamowite poe e a UDP2EQ3BGP7D4J6A5NHY7TZ67LQSIR4RBUZKB6Q
16 OPOWIEŚĆ O HELU
Marketing opowiedzi
O medytacji w siedmiu punktach
Zanim powiesz do widzenia
Opowiesci
Kaplan diabla Opowiesci o nadziei klamstwie nauce i milosci
Mity i opowie c5 9bci Platona
Baśnie 1001 nocy Opowieść o hebanowym rumaku

więcej podobnych podstron