Krechowiecki Adam Rdza [1 2]

background image

Adam Krechowiecki

RDZA

background image
background image

I.

Profesora Tomasza Rolicza znał cały Lwów, chociaż on prawie z nikim stosunków osobistych nie utrzymywał. Żył w
zupełnem odosobnieniu, zajęty tylko pracą naukową. Mieszkał w dworku własnym, otoczonym ogrodem, na jednej z
bocznych uliczek, w pobliżu uniwersytetu, którą dopiero od niedawna ochrzczono imieniem jednego z wielkich
uczonych.
Jest bowiem jedną z właściwości Lwowa, ii najmniejsze uliczki otrzymują w nim nazwiska ludzi największych. Jaka
myśl kieruje w tym względzie ojcami miasta, nie odgadł jeszcze nikt. Jest to zarówno nieprzewidziane, jak przypadek.
Profesor Rolicz cieszył się jednak niezmiernie, gdy ta uliczka, zaniedbana dotychczas i, jak się zdawało, zapomniana
zupełnie, otrzymała tak świetną nazwę. Odtąd codziennie, wracając ze zwykłego spaceru, zatrzymywał się na rogu
ulicy i z lubością odczytywał nazwisko uczonego, wy
pisane czarnemi, wielkiemi literami na białej tablicy; uśmiechał się też z zadowoleniem, gdy na frontowej ścianie jego
dworku przybito również małą, owalną tabliczkę z numerem domu i nazwą uliczki.
Tabliczka ta stała się przedmiotem jego szczególnej pieczołowitości. Kazał dać nad nią daszek blaszany, aby ją
uchronić od wpływu wilgoci i pyłu; martwił się, gdy to nie pomagało, gdy białe tło i czarne litery traciły swą barwę, i
corocznie też odnawiać ją kazał.
Siostra jego, znacznie od niego starsza, bezdzietna wdowa, nieco gderliwa, pani Nadolska, która po śmierci rnęża
zamieszkała przy bracie i prowadziła mu gospodarstwo domowe, wzruszała ramionami, szepcąc:
— Zdziwaczał, do reszty zdziwaczał... I skarżyła się przed sąsiadkami:
— On ani o siebie, ani o mnie tak nie dba, jak o tę głupią tablicę. Gdybym mu surduta nie kazała sprawić, lub nie
kupiła krawatki, toby w dziurach i łachach cały Boży rok chodził i aniby się spostrzegł. A tablicę lakieruje i lakieruje...
Pani Kasprzycka, osoba niemłoda ale ruchliwa, bywająca wszędzie i wszystko wiedząca, odrzekła na to;
— Co pani kochana chce? Uczony i już. Znałam ja takich dosyć po świecie; każdego z nich uczepiło się jakieś
dziwactwo. Bo mózg, kochana pani, nie może tego wytrzymać bezkarnie, aby go ciągle w natężeniu trzymano, i krzywi
się... Znałam jednego takiego, co oderwany od książki, o Bożym świecie nie wiedział, tylko na wszystko uśmiechał się
i głową trząsł... Aż wreszcie umarł...
Pani Nadolska niemal z gniewem spojrzała na gadatliwą sąsiadkę.
— O, przepraszam bardzo! Mój brat, chociaż uczony...
— Wiem, wiem, pani kochana, że uczony, wszyscy o tem wiedzą. Teraz podobno jakieś dzieło napisał i mówią, że
jeszcze takiego nie było...
— A pewnie! — odparła z dumą pani Nadolska. I zaczęła wychwalać brata. On był dla niej wszystkiem na świecie:
bożyszczem, chlubą, szczęściem. Ile on dobrego czynił, ilu uczniom ubogim pomagał — tego nie zliczyć...
— To człowiek święty! — zawołała wreszcie w uniesieniu.
Pani Kasprzycka, która była także niegdyś żoną profesora, lecz z nim się rozeszła, miała snadź wszystkich uczonych w
podejrzeniu, bo te po

chwały, oddawane Roliczowi, drażniły ją widocznie.
— Święty, nie święty — odparła ale życie to chyba kochana pani ma z nim niewesołe. Jak ja naprzykład przyjdę, to
pan Rolicz ani ust nie otworzy — i gdyby nie ja, co przerywam milczenie, toby się głuchoniemi co chwila rodzili... Bo
kochana pani wie, że jak jest kilka osób w pokoju i milczą, to się taki biedak głuchoniemy wtedy rodzi...
Pani Nadolska uśmiechnęła się nieznacznie. Wiedziała ona, że brat nie znosił Kasprzyckiej za jej gadatliwość, i dlatego
zwykle milczał przy niej.
— A co do tej świętości — mówiła dalej pani Kasprzycka. — to ja kochanej pani powiem: w świętych mężczyzn nie
Wierzę! Może byli kiedyś, jak kalendarz układano, ale co teraz to nie. Ja się nawet do kalendarzowych mężczyzn nie
modlę; święte niewiasty mi wystarczają...
— Co też pani wygaduje! — przerwała pani Nadolska.
— E, pani kochana, wiem, co mówię. Niech się pani gorszy, ale to muszę powiedzieć, że kochana pani, osoba taka miła
i rozsądna, przy tym bracie kompletnie rdzewieje... Albożto życie?

background image

Raniutko, skoro świt, do kościoła, wieczorem znowu do kościoła, a w ciągu całego dnia uroczyste milczenie. Brat nad
książką, a siostra myśli tylko o tem, aby mu czego, Boże broń, nie zabrakło... Ja bywam w świecie, to wiem, co ludzie
mówią. Że pan Rolicz uczony, że poczciwy, że zacny, to wszyscy przyznają; ale z tych jego nabożeństw i
pustelniczego życia śmieją się. Nazywają go... wie kochana pani jak: gryziołtarz!...
Pani Nadolska z oburzeniem zaprotestować chciała, gdy wtem we drzwiach dworku ukazał się Rolicz.
Rozmowa dwóch sąsiadek toczyła się przy furtce ogrodowej; pani Kasprzycka bowiem najbardziej ożywioną rozmowę
zwykle rozpoczynała na wychodnem.
Rolicz wybierał się do miasta. Przywitawszy się z panią Kasprzycka, która na jego widok nagle umilkła, zwrócił się ku
siostrze.
— Moja Tereniu — rzekł — spodziewam się, że przyjdzie tu do mnie Zygmunt Wilski. Powiedz mu, aby na mnie
poczekał; ja niebawem wrócę.
Ukłonił się i wyszedł.
Był to człowiek nie stary jeszcze, ale, widocznie, spracowany, znużony. Niewielkiego wzro

stu, chudy niezmiernie, twarz miał pełną zmarszczek, zasuszoną. Tylko wzrok zachował blask młodzieńczy i bystrość.
Włosy miał zupełnie siwe, ale bujne i dość długie; zaczesane do góry, okalały czoło rozumne, pogodne.
— A co, widzi pani! — zawołała Kasprzycka, skoro tylko Rolicz furtkę zamknął za sobą. — Pani kochana mówi:
święty. A z takim Wilskim zna się i proteguje go...
— Wilski — odparła pani Nadolska — to bardzo dawny znajomy mego brata. Z rodzicami jego łączyły Tomasza
bardzo ścisłe stosunki; po ich śmierci brat mój był niejako opiekunem Wilskiego, przywiązał się, ma do niego słabość...
— Oj co słabość, to słabość. Uszy więdną, gdy słuchać, co ludzie o tym Wilskim gadają! Przed dwoma laty jak
owdowiał, to, podobno, okrutnie rozpaczał, ale pocieszył się rychło. Romans, słyszę, prowadzi z jakąś tam mężatką, a
jedynego synka, którego mu żona zostawiła, całkowicie zaniedbuje...
— E, to muszą być plotki...
— Niema dymu, kochana pani, bez ognia. Jest jakiś pan Czepiel, buchalter, czy coś podobnego; człowiek niemłody,
brzydki, pospolity. A ożenił się z kobietą — cud piękności. Widziałam ją

i powiadam kochanej pani: cud! A jak ja mówię, to już musi być prawda. Włosy jasne, a oczy i brwi czarne, jak
malowane. Ja nawet posądzam, że malowane. Przytem usta, nosek, figura... no, słowem — śliczna! Otoż Wilski
wkręcił się tam do tych Czepielów i zawiązał romans, co się zowie... Całe miasto o tem gada... Niech się kochana pani
brata spyta, on musi o tem wiedzieć, skoro taki przyjaciel...
Odeszła wreszcie, pozostawiając panią Nadolską w prawdziwem pomieszaniu...
Mogłoż to być prawdą ? Ona nigdy nie miała do Wilskiego sympatyi; o lekkomyślność posądzała go zawsze; wiedziała
też, iż Rolicz nieraz z ciężkich wydobywał go kłopotów. Ale takiego zepsucia nie przypuszczała w nim nigdy.
Człowiek, mający już blisko lat czterdzieści i obowiązki względem syna, czyż mógł tak dalece się zapomnieć ?...

background image

II.

Wszystko było prawdą. Wilski sam sobie nie zdawał sprawy, jak i kiedy zaszedł nad brzeg przepaści, która go teraz
pociągała nieprzepartą siłą. Całe życie słaby i lekkomyślny, znalazł nieco równowagi dzięki dobrej bardzo, kochającej i
rozumnej żonie. Wpływ jej i starania Rolicza sprawiły, że Wilski, który żył przedtem marnotrawnie, zdołał z resztek
znacznego ongi majątku ocalić tyle, że przy pracy mógł jedynaka syna przyzwoicie wychować. Smierć żony była
ciosem stanowczym, który tę dość słabą równowagę moralną i materyalną zachwiał.
Wilski rozpaczał bardzo, nieukojonym się zdawał. Potem nastąpiła apatya, a gdy z czasem obrazy przeszłości i
wrażenia poczęły się zacierać, w ustroju jego moralnym pozostała nieukojona tęsknota do tego, co on nazywał ciepłem
domowego ogniska, a co właściwie było samolubnem przyzwyczajeniem, aby się nim zajmo

wano i dogadzano. Mały dziesięcioletni synek iego, Staś, przyczyniał mu tylko kłopotu a pustki w domu nie zapełniał.
Wilski kochał moie syna, ale kochał samolubnie; zająć się nim nie umiał i nie chciał; nużyło go to; on z dzieckiem
nawet rozmawiać nie potrafił. Pragnął jeszcze życia i używania dla siebie, więc celu swego w wychowaniu syna nie
widział i dla niego siebie oddać i poświęcić nie myślał. Cieszył się nim, dopóki go bawił, uciekał, gdy zaczynał
wymagać starań, gdy stawał się troską.
Rolicz znał Wilskiego dobrze i stan jego psychiczny wybornie rozumiał. Skorzystał też raz z nadarzonej sposobności,
aby mu poddać lekarstwo, jedynie, zdaniem jego, skuteczne.
— Weź się do pracy... — rzekł mu.
— Do jakiej pracy ? Wszak wiesz, żem do niej nieprzygotowany; chyba za to, co jeszcze posiadam, wezmę dzierżawę
lub kupię jaki folwarczek i znów gospodarować będę...
Roliczowi nie wydało się to odpowiedniem, znał już bowiem system gospodarowania Wilskiego.
— Stracisz wszystko — odparł. — Na wsi pracować nie będziesz, bo gospodarstwa nie lubisz. Ze sprzedaży majątku,
po spłaceniu długów,

został ci jeszcze mały kapitalik... Poszukaj tu w mieście zajęcia, któreby ci jaki taki dawało dochód. Choćby to było
bardzo mało, zawsze będzie dodatkiem do tego, co ci przynosi w procencie kapitalik, a przedewszystkiem będziesz
miał wtedy zajęcie, które zabierze ci codzień kilka godzin czasu, zapełni pustkę.
Wilski apatycznie godził się na wszystko. Wolał zresztą zostać we Lwowie, niż wyjeżdżać na wieś, której nie cierpiał;
byleby tylko nie musiał sam kłopotać się szukaniem posady.
Podjął się tego Rolicz w przekonaniu, że "Wilskiego ocali. A nie było to łatwe zadanie. Wilski uniwersytetu nie
skończył, nie mógł więc ubiegać się o posadę w wyższych urzędach. Wybitnych zdolności w żadnym kierunku nie
posiadał; można więc tylko było starać się dla niego o podrzędne zajęcie, któreby wyższych kwalifikacyi nie
wymagało.
— Praca go uzdrowi — myślał — obudzi wolę, zachęci do życia. Tymczasem syn dorośnie i stanie się dla niego celem.
Jeśli go tak zostawię samopas, zerwie się ztąd, straci wszystko i zmarnieje. Trzeba więc koniecznie coś dla niego
wyszukać.

background image

Tak go ta myśl zajęła, że dla niej poświęcił

na czas jakiś swoje przyzwyczajenia; odnowił dawne stosunki, przypomniał się ludziom wpływowym; szukał dla
Wilskiego protekcyi.
I zdziałał tyle, że w jednej z instytucyj przyjęto go na próbę do wydziału rachunkowego, którego naczelnikiem był pan
Filip Czepiel.
Wilski rozpoczął urzędowanie bez wielkiej ochoty, ale i bez wstrętu. Był podówczas w takiem usposobieniu, że
wszystko zdawało mu się obojętnem. Raziło go wprawdzie nieraz otoczenie, gniewał gderliwy i niezbyt grzeczny
naczelnik, ale, zatopiony w swej tęsknocie, odosabniał się. Milczący, nie stykał się bliżej prawie z nikim z kolegów
biurowych, głuchy na ich przycinki, nieraz bardzo złośliwe, któremi dokuczyć chciano ponuremu "szlachcicowi".
Inaczej go nie nazywano, a że zrazu nie wiedziano o tem, iż Wilski miał jeszcze swój własny kapitalik, traktowano go
więc, jako najniższego w urzędzie, z pogardą.
Zmieniło się to trochę od czasu, gdy jeden ze starszych urzędników, Kluczkiewicz, przyniósł nieprawdopodobną z
pozoru wiadomość, że Wilski miał stosunkowo znaczny fundusz, i że jest protegowany przez dyrekcyę główną, która,
nawet bez wiedzy naczelnika Czepiela, przyjęła go i narzuciła.

— To "ProtectionsKind" — mówił Kluczkiewicz. — Zobaczycie, do czego doprowadzić gotów. Naczelnikiem albo i
dyrektorem zostanie. Niech no się tylko tutaj zagnieździ...
Od tego czasu, jeżeli zawiść się wzmogła, to za to pozory znacznie się ulepszyły. Oprócz kilku nieprzejednanych,
większość zaczęła na Wilskiego patrzeć innem okiem. Propozycye małych pożyczek "na dni kilka", stale uwzględniane
przez Wilskiego, do reszty wyrównały położenie; jakkolwiek "ponury szlachcic" nie zmienił swego zachowania i po
dawnemu był milczący, zamyślony, zamknięty w sobie, stał się jednak, sam nie wiedząc o tem, osobistością, z którą się
liczono.
Raz otwarcie powiedział mu to Osetkowski. Chociaż rangą o całe niebo wyższy, ujął Wilskiego poufale pod ramię i
rzekł, wychodząc z nim razem z biura:
— Ja, dalibóg, nie wiem, po co się pan tu marnujesz... Tu, panie, żadnej przyszłości niema. Świat zamurowany.
Gdybym miał pańskie pieniądze, ho, ho, ani mego śladu by tu nie było... Szkoda czasu...
W gruncie rzeczy tego samego przekonania był i Wilski. Praca w tem biurze była nudna

i nużąca: zliczanie nieskończonych kolumn cyfr i wpisywanie ich do rozmaitych ksiąg, pod rozmaite rubryki. Zabijało
to wprawdzie myśli wszelkie, ale też nużyło niezmiernie, zwłaszcza tego, który, jak on, ani wprawy, ani wytrwałości
nie miał. Już też po trzech miesiącach wybierał się oświadczyć Roliczowi, że z takiej posady, przynoszącej mu
zaledwie kilkadziesiąt złotych reńskich miesięcznie, kwituje, gdy zaszły okoliczności, które go powstrzymały.
Było uświęconym zwyczajem, że na imieniny naczelnika wszyscy urzędnicy podwładni udawali się do niego, do domu,
dla złożenia życzeń. Zanoszono mu przytem olbrzymi arkusz, ozdobiony rysunkami i malowanemi kwiatkami, wśród
których widniał napis: "Z powinszowaniem Imienin*. U spodu były podpisy.

background image

Czepiel, zwykle bardzo przejęty swoją godnością, w dniu tym pozbywał się majestatu. Na przemowę jednego ze
starszych urzędników, wygłaszaną z niezmiernym patosem, odpowiadał z należytem wzruszeniem, dziękując za
niezasłużone uznanie i "niespodziankę". Niespodzianką był powtarzający się co roku arkusz.
W owacyi tej uczestniczył i Wilski. Wszedł do salonu naczelnika na samym końcu, jako urzę

dem najniższy, śmiejąc się w duchu z uroczystego nastroju, jaki panował. Bawiły go odświętne ubrania, od których biła
woń naftaliny, olbrzymie białe krawaty i takież rękawiczki, forsownie naciągnięte na nieprzywykłe do takiego
uciemiężenia ręce; bawił go cały ten aparat uroczysty, pompatyczny a nieszczery, bo z doświadczenia, z tego, co
słyszał codziennie, wiedział, iż Czepiel sympatyą podwładnych wcale się nie cieszył.
Przemowa gratulacyjna była i tym razem pełna namaszczenia, a odpowiedź wzruszająca. Wilski z roztargnieniem
słuchał, przypatrując się natomiast z zajęciem urządzeniu salonu. Było niezmiernie staranne; czuło się tu rękę kobiecą,
która nad wszystkiem czuwała. Wszystko się lśniło, chociaż szczegóły nie świadczyły o artystycznym smaku.
Mnóstwo kwiatów sztucznych w doniczkach, włóczkowe kapy z frenzelkami na stolikach, brzydkie lustra w
pospolitych ramach nad kanapami, a na ścianach śmieszne oleodruki, śród których widniał, kredką robiony, wizerunek
pana domu. Nad długim, starym fortepianem wisiały owe coroczne "niespodzianki", oprawne w ramki czarne ze
złoconą obwódką.
Skończyła się wreszcie ceremonia. Wzruszony pan Czepiel dziękował uściskiem dłoni; na końcu

Wilskiemu podał dwa palce i zaprosił wszystkich do jadalnego pokoju, który, jak świadczyły łóżka i obrazy świętych
nad niemi zawieszone, służył zarazem za sypialnią.
Tu jednak opuścił odrazu Wilskiego zmysł spostrzegawczy. Stracił z oczu otoczenie i wszelkie szczegóły przyjęcia,
całą bowiem jego uwagę pochłonęła pani Czepielowa. Im mniej mógł się w tem otoczeniu spodziewać takiego
zjawiska, tem bardziej było dlań uderzającem.
Kasprzycka, opowiadając siostrze Rolicza
o wdziękach pani Czepielowej, nie przesadziła wcale, a raczej nie dopowiedziała wszystkiego. W tej kobiecie nietylko
rysy, nietylko włosy
i figura były piękne, otaczała ją jakaś atmosfera upajająca; dźwięk jej głosu wabił, wabiły ręce delikatne,
wypieszczone, o długich, różowych paluszkach, wabiło spojrzenie ciemnych oczu, czasem omdlewające, spowite niby
mgłą przejrzystą, to znów rzucające błyski fosforyczne, mieniące się, jak brylantowe. Spojrzenie to zdawało się mówić
o nienasyconem pragnieniu, o trawiącej tęsknocie — pociągało obietnicą, która sama przez się była rozkoszą.
I oto stał się cud. Wilski, ów ponury szlachcic, który w biurze sensata udawał, stał się nagle

miłym, rozmownym, dowcipnym. Ożywił całe towarzystwo, śmieli się wszyscy, nawet pan Czepiel, a najszczerzej i
najserdeczniej pani Czepielowa. Dla gościa, który po raz pierwszy, jak oświadczyła, zaszczycił dom jej swoją
obecnością, miała najwymowniejsze spojrzenia, nagrzeczniejsze słówka.
Zazdrosny Kluczkiewicz spoglądał z ukosa i przygryzał wąsy.

background image

— Ja także byłem kiedyś po raz pierwszy, a nie doświadczyłem takiej łaski — szepnął na ucho pani domu.
Pogardliwy ruch ramion był jedyną odpowiedzią. Pani Czepielowa nie raczyła nawet spojrzeć w tę stronę.
Po obfitem śniadaniu i licznych toastach, sławiących przymioty zacnego solenizanta, który był wzorem przełożonych i
najmilszym gospodarzem, wychodzono tłumnie. Wilski był całkowicie oszołomiony; nie słyszał, co do niego
mówiono. W uszach dźwięczał mu srebrzysty głos Czepielowej, patrzyły nań oczy ciemne, to zamglone, to siejące
iskry brylantowe.
— Z pana filut! — mówił Osetkowski, idąc z nim pod ramię. — Ktoby mógł przypuścić, żeś pan taki "bawidama"...

Wilski uśmiechał się, nie odpowiadając. Było mu bardzo lekko na duszy, po raz pierwszy od lat wielu. Ci nieznośni,
pospolici koledzy wydawali mu się mili, serdeczni, poczciwi. Cały dzień spędził z nimi, chodząc od restauracyi do
restauracyi, od kawiarni do kawiarni. W noc późną wrócił do domu, nie bardzo trzeźwy, ale bardzo zadowolony.
Od tej pory ani myślał już występować z urzędu. Na trzeci dzień poszedł z wizytą do państwa Czepielów. Naczelnika
nie zastał, ale pani go przyjęła i w pół godziny opowiedziała mu całą swoją historyę.
Helena Zamorska, ze szlacheckiej i, jak twierdziła, bardzo niegdyś zamożnej, lecz zupełnie zubożałej rodziny, musiała
oddać swoją rękę Czepielowi, którego nie kochała nigdy. Bo jakże można było kochać człowieka tak pospolitego,
który nadomiar był od niej starszy przynajmniej
o jakie lat dwadzieścia! Czuła się też bardzo nieszczęśliwą — to fakt. Pragnęła podziału myśli
i uczuć; pragnęła serca, któreby jej tęsknoty odczuć umiało; pragnęła umysłu, któryby pojmował jej dążenia; pragnęła
silnej dłoni, na którejby się oprzeć mogła...
Czyż mogę żyć w takiem otoczeniu? —

mówiła z rozpaczą, wskazując na kapy włóczkowe z frędzelkami i na "niespodzianki", zawieszone w ramkach na
ścianach.
Wilski, oczywiście, był tego samego zdania i współczuł gorąco. A na dowód współczucia, spowiadał się jej także ze
swoich tęsknot i niedoli.
On szukał znowu wymarzonego ciepła domowego ogniska, którego mu nagle zabrakło. Pragnął jeszcze życia, czuł, że
mogłoby być piękne rozkoszne...
I w tych dwóch istotach, pozbawionych pod staw etycznych, słabych moralnie, rosło wśród tych zwierzeń pragnienie
nie życia ale użycia...
Pięknej pani Helenie życie w warunkach skromnych, dotychczasowych nie wystarczało. Ona już oddawni dążyła do
tego, aby zerwać krępujące ją pęta i wydostać się na świat szeroki. W jej otoczeniu zwykłem nie było nikogo, ktoby w
tej ryzykownej wędrówce chciał jej towarzyszyć. Znajdowała wprawdzie skromnych, jak Kluczkiewicz, wielbicieli;
lecz ci nie wymagali heroicznych poświęceń, i nie byli skorzy do poświęcenia siebie; nie było wśród nich takiego
bohatera występku", o jakim zepsuta wyobraźnia Czepielowej marzyła.
Nadarzył się wreszcie Wilski. Był to, bądź

background image

cobądź, człowiek z innej sfery, niż Czepiel lub Kluczkiewicz. Podobał się też odrazu i odrazu wydał się pożądanym
wybawicielem z ciasnego światka, w jakim ją zamknięto.
Niebogaty wprawdzie, lecz zawsze posiadający tyle, ile było trzeba, aby pięknej pani Helenie ułatwić wyfrunięcie na
szerszą widownię, okazywał się przytem pożądanem i podatnem narzędziem przez swą słabość woli i nadmierną
wrażliwość na wdzięki kobiece.
Odtąd dla Wilskiego rozpoczęło się istnienie dziwne a pełne uroku. Znalazł to, czego szukał. Czepielowa
instynktownie odgadła samolubstwo jego usposobienia i starała się mu dogodzić owem pochlebstwem nieustannem i
ową pamięcią o drobnostkach, któremi natury słabe najłatwiej usidlić się dają, biorąc za dowód uczucia to, co ze strony
kobiety jest tylko wyrafinowaną zalotnością. Kobieta, z natury swej drobiazgowa, o drobnostkach, gdy chce, pamięta
łatwo; mężczyznę zaś taka pamięć zdumiewa i ujmuje...
Odtąd wizyty Wilskiego u pani Heleny były coraz częstsze. Nie wiedział o nich zwykle Czepiel, co było tem
łatwiejsze, że życie pana naczelnika było uregulowane, jak zegarek.
Przed ósmą rano wychodził, o drugiej wracał

do domu; po obiedzie mała drzemka, potem mały spacer, potem biuro do siódmej, potem knajpka i trzy kufelki piwa, a
o dziesiątej spoczynek...
Wilski, dzięki "kilkudniowym" pożyczkom, które się coraz częściej ponawiały, łatwo wyjednywał uprzejme zastępstwo
i wymykał się z biura, albo też wcale tam nie przychodził, jako chory. Cały zaś czas "knajpki" pana Czepiela, do
dziesiątej wieczorem, był codziennie wolny i przeznaczony na upajanie się "ciepłem domowego ogniska".
Nieraz też zrana wymykano się na dalsze przechadzki, za miasto. Urocze to były chwile! Nikt bowiem tak, jak pani
Helena, nie odczuwał piękności przyrody.
Jesień w tym roku była pogodna i ciepła. Z góry Zamkowej cudowny roztaczał się widok. Słońce, promienne a nie
palące, rzucało swe blaski na różnobarwną zieloność. W zbłękitnionem, przejrzystem powietrzu, po za domami
przedmieść, widniały oddalone pola i wioski, pełne spokoju, jak ziemia obiecana dla znużonych wrzawą i hałasem
mieszkańców miasta...
Stojąc z Wilskim u stoku góry, zapatrzona w przestrzeń, pani Helena wyciągnęła ku niej ramiona. Wietrzyk lekki
rozwiewał jasne jej włosy

nad czołem; zaróżowiona twarzyczka promieniała szczęściem, delikatne nozdrza poruszały się gwałtownie, rozchyliły
się usta.
— W świat! w świat! — mówiła półgłosem
w uniesieniu. — Tam swoboda, tam rozkosz, tam szczęście!...
Wilski otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła się nagle do niego, jak gołąbka.
— Ukochanie moje! — szeptał, całując jej usta, włosy i oczy. — Wszędzie, gdzie zechcesz... z tobą wszędzie !...
Helena nagle oczy otwarła. A gdy on, rozkochany, upojony, przyrzekał, ona badawczem spojrzeniem przenikała jego
myśli. Czy mówił prawdę? czy już dojrzał na bohatera występku?...
Oboje nie dostrzegli, że mieli świadka. Stojący opodal, po za drzewami, Kluczkiewicz słów nie słyszał i nie widział
uścisków, lecz przekonał się, że była schadzka i postanowił skorzystać z tego we właściwej chwili.

background image

III.

Ranek późnej jesieni, chmurny i mglisty. Na ulicach Lwowa mrok jeszcze i niewielu przechodniów. Tylko służące z
koszykami dążą na rynek, oraz gromadki robotników, w osmolonych bluzach, idą ku dworcowi kolei lub wracają do
miasta ze służby nocnej. Słychać czasem rozmowy ich gwarne i odgłos ciężkich kroków, miarowych, niby żołnierzy w
szeregu.
Przeszli i znowu cisza...
Przez mgliste powietrze przeniknął drżący dźwięk ratuszowego zegara, wydzwaniającego godzinę ósmą.
Równocześnie ożywił się turkot dorożek, spieszących na dworzec do odchodzącego niebawem pociągu. I z wielkim
hałasem potoczył się ulicami niezgrabny żółty wóz pocztowy z ostatnią korespondencya mieszkańców Lwowa.
Toczył się poważnie, majestatycznie, środkiem ulicy, omijany z uszanowaniem przez inne poją

zdy, nie ustępując nikomu, świadomy ważnego swego posłannictwa. Ileż w tym wozie dziwacznym mieściło się
tajemnic! Obok spraw bez znaczenia, obok czczej wymiany grzeczności i banalnych frazesów, ileż trosk, ile bolów
istotnych, ile skarg, zawodów, goryczy, ile rozpoczynających się uśmiechem nadziei, a krwawo nieraz zakończyć się
mających dramatów. Mieściło się tam całe życie ludzkie we wszystkich swoich objawach...
Przechodnie coraz już liczniejsi, obojętnem okiem spoglądali na wóz pocztowy, nie myśląc wcale o tajemnicach, jakie
mógł mieścić.
Byli to przeważnie urzędnicy niższej kategoryi, spóźnieni dziś nieco, i spieszący z pewnem zaniepokojeniem do biur,
rozpoczynających czynności o godzinie ej zrana.
Cóż takiego biedaka obchodzić mogły cudze tajemnice, ukryte we wnętrzu wozu pocztowego ? Tajemnic w jego
własnem życiu nie było; była za to jawna bieda i jawna troska i jedna tylko co miesiąc powtarzająca się i nigdy
nierozstrzygnięta zagadka: w jaki sposób do przyszłego miesiąca dociągnąć bez pomocy kredytu, który coraz stawał się
trudniejszym, coraz droższym? Wobec tej najbliższej i najbardziej piekącej, cóż

mogły go obchodzić inne, obce zagadki lub troski? Zwłaszcza dzisiaj, gdy spóźnił się do biura, a myśl, oderwana od
kłopotów rodzinnych, wyłącznie tem była zajęta: co powiedzieć naczelnikowi ? jak przed nim usprawiedliwić swe
opóźnienie ?
Pan Czepiel, dobry w gruncie człowiek, czasem nawet zapomogę lub gratyfikacyę wyrobi; ale co do tych godzin
urzędowych istny manjak! I ma jeszcze drugą wadę: że się zbytnio nieuzasadnionemi sympatyami lub niechęciami
powodować daje.
Ten Kluczkiewicz naprzykład. Do niczego: leń, próżniak, o "kontowaniu", ani o prowadzeniu ksiąg pojęcia nie ma.
Nawet zliczyć cyfr' porządnie mu się nie chce! A jednak pan Czepiel za nim przepada. Od samego rana woła go do
siebie i z nim rozmowy prowadzi — plotek słucha. A za Kluczkiewicza inni robić muszą!
Jak przyjdzie roczne zamknięcie rachunków, albo układanie budżetu, to Kluczkiewicz w pokoju naczelnika nibyto
"konceptowe kawałki" wyrabia, a ty, człowiecze, lateruj za niego, kontuj, zamykaj rubryki — i w dodatku słuchaj
wymyślań naczelnika !
— A która to u pana godzina, panie Kwarc?

background image

My tu z panem Kluczkiewiczem od siódmej pracujemy; a pan, panie Kwarc, wysypiasz się po wczorajszem piwku z
pod "Czarnego Raka".
Gdybyź to przynajmniej! Ale ten przemyślny gospodarz z pod "Czarnego Raka" tylko przez tydzień kredytuje, potem
ani szklaneczki piwa bez pieniędzy nie da, a na pierwszego wszystko ściąga niemiłosiernie.
Tego dnia pan Czepiel był w szczególnie złym humorze. Przyszedł do biura wcześniej jeszcze, niż zwykle, zaledwie
pół do ósmej wybiło. Odrazu zwymyślał stróża za zimno w pokoju i woźnego za kopcącą lampę. Potem, chrząkając
głośno i spluwając od czasu do czasu, rozpoczął urzędowanie od chodzenia po pokoju wielkiemi krokami.
Pokój był duży, ciemnawy, o dwóch oknach, wychodzący na zarosłe krzewami podwórko. Na środku pokoju stało
wielkie biuro, wysunięte i ustawione tak, aby światło z obu okien z po za pleców pana naczelnika padało. Na biurku, z
lewej strony, stos papierów urzędowych, złożonych podłużnie i powiązanych sznurkami. Z prawej ogromny kałamarz,
na podstawce pełnej szafirowego piasku, z którego sterczała rękojeść czarnej, drewnianej łyżeczki do zasypywania pi

sma. Przed biurkiem olbrzymi fotel, starą, popękaną ceratą obity, bardzo głęboki, z wysokiem oparciem. Ze zaś pan
Czepiel niewielkiego był wzrostu, więc siedzenie było podwyższone starym "contobuchem", na którym spoczywała
jeszcze, bezpośrednią już stycznością z panem naczelnikiem zaszczycona, ceratowa zielona poduszka,
o formie — hygienicznej.Ściany pokoju były zastawione wielkiemi szafami, pokostowanemi na kolor bronzowy, w
których mieściły się stare księgi i akty. Szaf tych nie otwierano prawie nigdy; w rzadkich chyba wypadkach, gdy
odwołać się było trzeba do odleglejszej przeszłości, pogrzebanej pod warstwami wilgotnej pleśni, pajęczyny i kurzu.
To też w wyjątkowych tych wypadkach pan naczelnik uciekał z biura. A wówczas woźny otwierał szafę wielkim
zardzewiałym kluczem, dwóch zaś stróżów dobywało zapleśniałe księgi. Obmiatano pyły i przewietrzano pokój,
poczem zaufany Kluczkiewicz szukał potrzebnego dowodu, składał znów księgi na długoletni spoczynek i zamykał
szafę.
Jedna wszakże z tych szaf służyła do codziennego użytku; w niej bowiem przechowywana była garderoba biurowa
pana Czepiela, składająca się z długiego surduta, od lat niepamiętnych

tego samego, tak spłowiałej, brudno popielatej barwy, że zmienić się już nie mogła.
Obok tej szafy, umywalnia zawsze otwarta, z wielką miednicą cynową. Na małym stoliczku przy umywalni duża
karafka z nadbitą szyjką i nadszczerbionym korkiem; nad nią zawieszony na ćwieku gruby ręcznik, nie odznaczający
się świeżością.
Po drugiej stronie, przysunięta do ściany, pomiędzy dwiema szafami tuliła się kanapka, obita czarną wyszarzaną ceratą;
przed nią stolik owalny i dwa również ceratą pokryte foteliki z widocznie uszkodzonemi i groźnie z siedzenia
wystającemi sprężynami.
Jeszcze jedna pólka pod oknem, papierami zarzucona, a przy niej pulpit wysoki z rozłożoną na nim księgą rachunkową
— i koniec umeblowania gabinetu pana naczelnika.
Dzisiaj — znak szczególnie złego usposobienia — przechadzka pana Czepiela po pokoju trwała niezwykle długo.
Woźny, w oczekiwaniu rozkazów, stał chwilę we drzwiach.
— Idź, drabie! — krzyknął ochrypłym głosem naczelnik.
Woźny wyprostował się po wojskowemu (był

background image

wysłużonym sierżantem), zrobił zwrot na lewo i zniknął za drzwiami.
A pan Czepiel chodził ciągle wszerz i wzdłuż z założonemi w tył rękoma. Pociągał nosem, chrząkał, spluwał i od czasu
do czasu rzucał gniewnym wzrokiem na ściany, malowane w deseń popielaty, a do połowy niemal od dołu poznaczone
wiłgotnemi plamami. W powietrzu tez czuć było niemiłą woń stęchlizny, zmieszaną z odorem zapleśniałych papierów,
książek i kopcącej lampy.
— Chorroba ciężka! — mruknął wreszcie naczelnik, zatrzymując się przed biurkiem i patrząc ze złością na wilgotne
plamy. — Ja im mówię: meine Herren, nie wytrzymam ! Dziura jest, słowo noru, śmierdząca, wilgotna... Kaszel mam,
chrypę mam... mówić ledwo mogę... A oni nic! Traktują człowieka, słowo noru, jak bydlę. Cały dzień, od świtu do
nocy tu siedzę, a oni jeszcze pytają: po co ? tego nie widać... A co ma być widać? Zamknięcie rachunków jest; budżet
w porę jest; "kawałków" różnych, jak śmiecia. A oni jeszcze: nie widać !Światło lampy padało teraz na opasłą,
przysadkowatą postać pana Czepiela, na łysinę jego, okoloną siwiejącemi, rudawemi włosami, i twarz

o rysach dużych, grubych, rozpłyniętych, wśród których górował nos potężny, mięsisty, zwieszający się po nad wąsem
dość niesfornie rozstrzępionym, i świeciły się w tej chwili ogniem oburzenia, z pod okularów, duże, nieco
wytrzeszczone oczy, nieokreślonej barwy, mętne, błękitno popielate.
— Chorroba ciężka.. słowonoru! — zaklął raz jeszcze i potoczył się ku szafie z odzieżą biurową. Otworzył ją i spojrzał
na wiszący samotnie w jej wnętrzu surdut popielaty. Zdjął z siebie ten, w którym przyszedł, ciemno granatowy,
starannie ręką otrzepał i powiesił na kołku, a naciągnął biurowy, wyszarzany, spoglądając z ukosa, z pod okularów, na
liczne plamy atramentu na rękawach i rozmaitej barwy znaki na klapach.
W surducie tym zrobiło mu się wnet raźniej. Odetchnął, chrząknął, zamknął szafę, poszedł do biurka i usiadł przy
niem, zagłębiając się wygodnie w fotelu.
— Aaa — wymówił z widocznem zadowoleniem. Wszakże myśl jego uparta ciągle jeszcze wracała do owej
niegodziwej dyrekcyi, która nie chciała uwzględnić żądań pana naczelnika i dać mu innego, mniej wilgotnego lokalu na
pomie

szczenię biura, nie bacząc na stan jego zdrowia i tyloletnie zasługi.
Wczoraj wieczorem otrzymał z ust naczelnego dyrektora stanowczą w tej sprawie odmowę, całą noc z tego powodu
spać nie mógł i wcześniej, niż zwykle, zjawił się w swem wilgotnem biurze, na złość dyrekcyi.
— Niech zdechnę !... — mruczał zagłębiony w fotelu, wskazującym palcem prawej ręki, ozdobionym olbrzymim
złotym sygnetem z monogramem, stukając w zielone sukno biurka — niech zdechnę, a przekonają się, słowo nor u, co
będzie bezemnie!
Pomimo wszakże żądzy zemsty i głębokiego przekonania, że instytucya stratę jego boleśnie odczućby musiała, pan
naczelnik ginąć przedwcześnie wcale nie myślał. Lepiejby już może było prosić o emeryturę...
Lecz myśl ta, jak nagle przyszła, tak również szybko pierzchła. Chociaż pan Czepiel w samotności zwykle głośno
myślał, jednak wyrazu: "dymisya" lub "emerytura" nigdyby wypowiedzieć nie zdołał.

background image

— Słowonoru! — mruknął tylko. — Gdyby nie to... że... że to... tobym — to!
Na tem dość niejasnem, choć stanowczo wy

głoszonem, określeniu swego stanowiska, pan naczelnik zakończył dzisiejszy monolog.
Podniósł się nieco i spojrzał na zegarek. Była już ósma.
— Co to znaczy, że Kluczkiewicza niema? —
mruknął.
Aby czas sobie skrócić do przybycia faworyta, pan Czepiel, podkręciwszy płomień lampy, który przy wdzierającym się
przez okna świetle dziennem coraz blednął, wziął do ręki pierwszy z brzega "kawałek".
Ale dziś wszystko sprzysięgło się na to, aby irytować pana naczelnika.
Za poruszeniem papierów ozwał się w ich wnętrzu głuchy, przeciągły szmer, i na zielone sukno biurka a, co gorsza, na
ubranie naczelnika posypał się żółty, gruby piasek.
— A to osieł Kwarc, słowo noru ! — krzyknął naczelnik, zrywając się i otrzepując gniewnie — bazgrze bestya, jak
kura, i zasypuje całą górą piasku...
W tejże chwili ozwało się skrzypnięcie drzwi, i dały się słyszeć kroki w ciemnym korytarzyku, oddzielającym
przybytek naczelnika od pokojów, zajmowanych przez podwładnych urzędników. Kto tam ? — spytał pan Czepiel.

— Do usług pana naczelnika... — ozwał się cieniutki, przymilony głosik — to ja, Kluczkiewicz.
Pan Czepiel odetchnął, jakby mu kamień spadł z serca. I, zagłębiwszy się w fotelu, spojrzał z uśmiechem na
wchodzącego ulubieńca.
Kluczkiewicz mógł mieć lat czterdzieści, a wyglądał młodo. Dość nizkiego wzrostu, dobrej tuszy, twarz miał okrągłą i
rumianą, ożywioną małemi i bystremi oczkami, starannie ogoloną; nie nosił ani brody, ani wąsów, tylko małe baczki,
które często targał nerwowym ruchem.
Wszedł do pokoju naczelnika, zgięty w ukłonie, zacierając ręce. Nietylko twarz ogolona, lecz i cała jego postać
zdawała się uśmiechać.
Naczelnik powitał go uprzejmem skinieniem głowy, nie podając wszakże ręki.
— Dzień dobry panu, panie Kluczkiewicz! — rzekł protekcyonalnie.
Odłożył pióro, które w ręce trzymał, i zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu. Znak niemylny, że miał ochotę do dłuższej
gawędy.
Kluczkiewicz rozumiejący wybornie znaczenie wszelkich ruchów szefa, zajął też odrazu zwykłą w czasie takich gawęd
pozycyę. Stanął obok biurka z lewej strony i, opierając się nieco o jego

krawędź, z przymilonym wyrazem twarzy, czekał na początek.
— Spóźniłeś się trochę dzisiaj, panie Kluczkiewicz — zaczął naczelnik tonem łagodnej wymówki.
Kluczkiewicz przyjął ją bez protestu. Mógł wprawdzie odpowiedzieć, że ósma ledwo co wybiła; znając jednak szefa,
wolał się usprawiedliwiać.

background image

— Chciałem — rzekł pokornie — chciałem właśnie przeprosić...
— No, no... — przerwał pan Czepiel — gdyby jeszcze wszyscy tak, jak pan... Ale pan widzisz, roboty słowonoru huk,
a w biurze pustki. Gdzieby to który zrobił czasem coś więcej po nad to, co do niego ściśle należy; żeby się choć pięć
minut do roboty pospieszył... A człowiek, słowo noru, nie wie, co w rękę prędzej chwycić, dyrekcya zaś wymaga...
— Już to, prawdę powiedziawszy — wtrącił Kluczkiewicz — pan naczelnik zanadto pracuje... zabija się pracą... Jabym
na miejscu pana naczelnika...
— A myślisz pan — przerwał zadowolony z tego uznania Czepiel — że tam na górze (wskazał ręką na sufit, gdyż na
pierwszem piętrze

mieściła się dyrekcya)... że tam to oceniają ?... Gdzie zaś... słowo honoru !
Ponowne skrzypnięcie drzwi zwiastowało w tej chwili wejście drugiego urzędnika i przerwało rozmowę.
Naczelnik spojrzał na zegarek i zrobił surową minę.
— Widzisz pan — rzekł przyciszonym głosem. — Dopiero zaczynają się schodzić, a już kwandrans (pan naczelnik
zawsze tak mówił), kwandrans — powtórzył — po ósmej!
Kluczkiewicz podszedł do drzwi zobaczyć kto przybył, a pan Czepiel wstał, zdmuchnął lampę i przybierał zwolna
majestatyczną postawę oburzonego zwierzchnika.
— Kto przyszedł? — spytał. Kluczkiewicz zajrzał, przymknął drzwi napowrót i, zbliżywszy się, szepnął:
— Kwarc... ten jeszcze najpilniejszy!...
Pan Czepiel lekceważąco ręką machnął.
Gruby, żółty piasek, wysypujący się na ubranie szefa z aktów, przez Kwarca przygotowanych, niedobrze go usposobił.
— Niezdara! — mruknął — niezdara!
— Zawsze jednak stara gwardya lepsza! — mówił dalej Kluczkiewicz. — Tacy, jak Kwarc,

Osetkowski, Bolwin, Toman, Salewicz, to ludzie, znający się na rzeczy. Co wpiszą do księgi, to stoi. jak mur,
przysięgać na to można... Ale ci nowi! Pożal się Boże !
Naczelnik z pewnem zadziwieniem spojrzał na Kluszkiewicza. Nie często usłyszeć było można z jego ust pochwałę
kolegów. Zkądże mu dzisiaj to przyszło?
— Jacyż to nowi? — zapytał.
Kluczkiewicz nerwowym ruchem gładził wązkie faworyciki, a zbliżywszy się jeszcze bardziej i wpatrując się
badawczo w twarz szefa, tak, aby żadne jej drgnienie nie uszło jego baczności, mówił przyciszonym zawsze głosem:
— A choćby i Wilski! Doprawdy nie rozumiem, jak dyrekcya mogła narzucać panu naczelnikowi takiego niedołęgę.
Pan naczelnik i tak obarczony pracą, a taki Wilski, to zamiast ulżyć, przysparza kłopotu. Nie robi teraz nic, po całych
dniach go niema. Zwłaszcza z rana, to prawie nigdy nie przychodzi, gdzieś pewno po spacerach lata...
Przy tych słowach, wymówionych z naciskiem, rzucił przenikliwe spojrzenie; ale pan Czepiel z roztargnieniem słuchał.
Wilski obchodził go mało. Nie był urzędnikiem etatowym, więc

background image

w oczach szefa był tak mizerną istotą, że na nią nawet uwagi zwracać nie było warto. Wprawdzie wspominała mu kilka
razy żona, że Wilski to bardzo miły i przyzwoity człowiek; ale on tych pochwał tak samo z roztargnieniem słuchał.
Wiedział, że grywa z panią Heleną w bezika; to mu bynajmniej nie wadziło.
— "Bawidama" jest — myślał. — To i dobrze. Niech sobie w bezika gra z Hela; mam za to spokój.
Dawniej pani Helena czyniła nieraz przykre wymówki mężowi z powodu jego knajpki wieczornej, sama bowiem
nudziła się w domu; lecz odkąd z Wilskim zaczęła grać w bezika, ani słowa wyrzutu. Tem lepiej...
W urzędzie zaś Wilski dla pana naczelnika nie istniał. Wzrok jego unosił się ponad głowami pracowników
nieetatowych, czyli tak zwanych dyurnistów. To też na uwagi Kluczkiewicza mruknął wreszcie z niechęcią:
— Co mi tam ten Wilski!...
Ale Kluczkiewicz był innego zdania. Miał on dzisiaj swój plan, który przeprowadzić musiał. Od czasu, kiedy wpadł na
ślad czułych schadzek Wilskiego z panią Heleną, spać spokojnie nie mógł. Śledził ciągle, ale nic już nie

dostrzegł. Pogoda się popsuła, przechadzki na górę Zamkową ustały. Ustały też one i z innego powodu; Kluczkiewicz
bowiem, na którego wdzięki pani Heleny oddawna działały, nie mógł się powstrzymać od tego, aby złośliwemi
przycinkami nie okazać jej swojej zazdrości. To obudziło jej czujność i powstrzymało od dalszych ryzykownych
wycieczek, lecz dla Kluczkiewicza korzystniej wcale nie usposobiło. Jego półsłówka, rzucane w intencyi, aby zyskać
jakąś opłatę za milczenie, spotykały zimną pogardę — nic więcej.
Pani Helena, osoba energiczna i mająca swoje specyalne zasady, powiedziała mu to wreszcie otwarcie:
— Brzydzę się panem i — kwita!
Kluczkiewicz poprzysiągł zemstę pani Helenie i Wilskiemu, a tej zemsty postanowił dzisiaj dokonać. Już od dni kilku
miał na końcu języka historyę o schadzce na Wysokim Zamku; ale obojętna i lekceważąca mina Czepiela źle na jego
język wpływała: kołowaciał.
Kluczkiewicz przekonał się, że denuncyantem być nie łatwo. I to także chleb ciężko zapracowany.
Ale wreszcie zdecydować się musiał. Więc

na lekceważącą uwagą naczelnika o Wilskim odparł:
— Mniejsza byłoby o niego... gdyby nie to, że innych psuje. Lekceważy wszystkich, a nawet
o panu naczelniku wyraża się — ot tak. sobie...
lekko ! To arystokrata...
Pan Czepiel nastawił uszu i oczy wytrzeszczył.
— O... o! doprawdy? Wilski arystokrata! Co pan pleciesz, panie Kluczkiewicz? To nędza... Nawet na etacie nie jest.
Mam tu już wprawdzie podanie jego o systemizacyę, ale trzymam... niech się odleży.
Kluczkiewicz nieznacznie się uśmiechnął. Czuł, że trafił celnie, znał bowiem dobrze słabość naczelnika, który o tak
zwanych "arystokratach" z wielką zawsze pogardą się wyrażał. Zwłaszcza zaś o tych, których los powalił o ziemię.
Sama nazwa "arystokraty" w przekonaniu pana naczelnika miała nieco inne, niż zwykle, znaczenie, o wiele
obszerniejsze. Oprócz utytułowanej i rodowitej szlachty, oprócz ludzi, odznaczających się czy to majątkiem, czy
stanowiskiem, arystokratą, w pojęciu pana Czepiela, był każdy, kto nie chciał chodzić na piwo lub na raki za rogatkę
żółkiewską, kto lubił lepsze wino i wykwintniejsze towarzystwo, kto palił

background image

droższe cygara, niż "cuba" po ct., kto staranniej się ubierał lub na codzień nosił rękawiczki. Obuwie lakierowane było
przedewszystkiem cechą "arystokraty" i obudzało najwyższe oburzenie pana Czepiela.
— Słowonoru, czyś pan widział? On na ulicy nosi "laki!" Jabym w takich "lakach" chyba po stole chodził!
Ale te wstręty pana Czepiela nie miały wcale praktycznego zastosowania względem tych "arystokratów", którzy byli
rzeczywiście u szczytu. Przeciwnie. Ilekroć zdarzyło się panu naczelnikowi zbliżyć się do nich, patrzył na nich z
lękliwym podziwem, a w zachowaniu się swojem okazywał uniżoność niezmierną. Skrzętnie też zapisał sobie w
pamięci i często opowiadał fakt, jak raz na polowaniu jadł śniadanie — (wyborny bigos hultajski) z dwoma hrabiami i
jednym baronem. Z tego śniadania, chociaż to już wiele lat minęło, zachował on w pamięci najdrobniejsze szczegóły,
pamiętał każde wypowiedziane wówczas słowo, a ilekroć ktoś wymienił owych hrabiów lub barona, wtrącał
natychmiast z widoczną dumą:
Znam ich... znam doskonale, słowonoru!
Kluczkiewicz, nie będąc wcale głębokim psy

chologiem, zdawał sobie jednak dość dobrze sprawę ze skomplikowanych w tym względzie uczuć swego szefa. Tem
lepiej rozumiał, że je sam poniekąd podzielał. Tak samo uniżony wobec stojących u szczytu, tak samo w duszy
zazdroszczący im znaczenia; podobnie też był bez litości dla tych "arystokratów", których widział w upadku, w
ubóstwie. Nie przypuszczał, aby to ubóstwo mogło ich spotkać bez własnej winy, a w każdem ich słowie, w każdym
ruchu widział nędzną komedyę, jeśli nie co gorszego.
Czując, że strzał był celny, na powątpiewające słowa naczelnika nie odpowiedział nic. Czekał uśmiechnięty, patrząc z
podełba na pana Czepiela, który niespokojnie na fotelu się poruszał.
— Więc powiadasz pan, że on mnie lekceważy ? Proszę kogo! Cóż to ten Wilski, hrabia, czy co ?
— Hrabia, nie hrabia — odparł słodziutko Kluczkiewicz — ale jeżeli pan naczelnik myśli, że on taki biedak, to się
grubo myli. On ma pieniądze... jakieś dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy. Wiem na pe. Gdybyśmy sobie pisaniną w
biurze ręce po łokcie zheblowali, to tyle mieć nie będziemy, ani pan naczelnik, ani ja... Ale

Protections Kind, zbankrutowany szlachcic ! Temu to jeszcze za mało, więc drugim, biedakom, miejsce zabiera. Mnie
tam to nie szkodzi, ale człek sumienie ma i obrzydliwość bierze patrzeć na to. Widzi pan naczelnik, już się o etatową
posadę stara... chce wyleźć. A dyrekcya z pewnością protegować go będzie... Z dyurnisty zrobią go urzędnikiem, a
potem — Bóg wie czem... może dyrektorem !
Naczelnik napróżno usiłował ukryć wrażenie, jakie na nim te słowa wywarły. Wszystko przemawiało za tem, że
Kluczkiewicz miał słuszność. Wilski był na wyraźne polecenie dyrekcyi przyjęty; nikt pana Czepiela o to nie pytał,
narzucono mu go. Wczoraj, gdy pan Czepiel przybył do dyrekcyi, aby wykołatać inne pomieszczenie, przyjęto go źle,
twierdzenia o pracy zbywano dwuznacznym uśmiechem, a natomiast na wychodnem sam naczelny dyrektor zagadnął o
Wilskiego i przypomniał, że należałoby już mianować go stałym urzędnikiem.
Oczywista intryga! Dyrekcya, oddawna Czepielowi niechętna i nie uznająca ani jego pracy, ani zasług, chciała go się
pozbyć i w tym celu nasłała mu Wilskiego, jako szpiega, przed którym, jak przed domowym złodziejem, ustrzedz

background image

się niepodobna. Przypuszczenie, ie Wilski mógł być użyty przez dyrekcyę, aby schwytać naczelnika na gorącym
uczynku próżniactwa lub niedołęstwa, przejmowało Czepiela oburzeniem. Cały zajęty tą myślą, już nawet nie słuchał
tego, co dalej prawił Kluczkiewicz o Wilskim, lecz, powstawszy od biurka, chodził szybko po pokoju, usiłując
rozstrzygnąć pytanie: czy lepiej pozyskać sobie Wilskiego, wyróżniając go swą łaską, czy też już dzisiaj zaznaczyć
swoje opozycyjne stanowisko i pozbyć się go natychmiast, pod jakimkolwiek pozorem.
Zatrzymał się przed Kluczkiewiczem i spytał:
— Powiedz mi pan, jakiego usposobienia jest ten Wilski, czy w biurze lubiony?
Cel pytania był dla Kluczkiewicza jasny. Pan naczelnik chciał wiedzieć, czy Wilski posiada sympatyę wśród
urzędników i czy ta sympatya nie przeszkodzi surowym względem niego zarządzeniom, czy nie da mu poparcia, lub
nie stanie po jego stronie, gdyby go prześladować lub usunąć chciano.
Pospieszył tedy z odpowiedzią.
— Mruk jest, nie żyje z nami, nie lubi go nikt. Ale się go obawiają, bo chwali się wielkiemi stosunkami, zwłaszcza
odkąd prawie co

dzień bywa u pana naczelnika i z panią naczelnikową...
— A tak, w bezika gra... — dokończył Czepiel, gdy Kluczkiewicz, patrząc z podełba, zatrzymał się i utknął na
ostatnich wyrazach, podkreślając je umyślnie.
Ale pan Czepiel tak był od wszelkich podejrzeń daleki, że intencyi powiernika swego nie zrozumiał wcale. Owszem,
pochlebiało mu to nawet, że Wilski zasłania się i szczyci jego protekcyą.
Odczuł to natychmiast Kluczkiewicz i, chcąc popsuć wrażenie, mówił dalej:
— To, panie naczelniku, "indywidyum"; na wszystkich patrzy z góry, jak gdyby największy rozum zjadł. Kiedyś tu,
gdy pan naczelnik Osetkowskiemu czynił słuszne zarzuty, odezwał się, że on — Wilski — nigdyby czegoś podobnego
nie zniósł.
Zirytował się Czepiel.
— Proszę! — zawołał ironicznie... — proszę kogo! Wielka mi figura! Zobaczymy, czy nie zniesie ?
Los Wilskiego w urzędzie rozstrzygał się teraz w umyśle pana naczelnika.
Teraz — rzekł po chwili — do pracy czas,

panie Kluczkiewicz. Ja tam zaraz przyjdę zobaczyć, co ci panowie robią. A potem jeszcze cię zawołam, będę miał z
tobą do pomówienia.
Bardzo przyjaźnie i poufale brzmiały ostatnie słowa. Kluczkiewicz, przejęty też głębokiem zadowoleniem, posunął
stopami z szelestem, ukłonił się nizko i zniknął, zamykając drzwi za sobą.
P. Czepiel, zostawszy sam, długo jeszcze przechadzał się po pokoju. Gryzły go różne myśli.
— Bankrut jakiś, oberwaniec! — mruczał gniewnie — arystokrata bez butów !... Kluczkiewicz ma słuszność: to
intrygant! Odkąd tu jest, dziwna zmiana. W dyrekcyi patrzą na mnie krzywo; wczoraj przyjęli źle, odmówili
wszystkiego i jeszcze uśmiechali się lekceważąco, a gdy wspomniałem, że pracy mam wyżej uszu... powiedzieli, że jej
nie widać! To wszystko ten przybłęda, Wilski, zrobił. Musiał im coś nagadać i uwierzyli. Taki to się wszędzie wkręci i
słuchają go, dlatego, że kiedyś miał tam coś, czego dzisiaj nie ma. A tu człowiek całe życie pracuje, haruje i co ? Ale ja
go nauczę !... Muszę żonie powiedzieć, aby te partye bezikowe skończyły się... Nieetatowy urzędnik! toć nawet nie
wypada przyjmować go tak, jak równego... Muszę zrobić porządek z tym Wilskim...

background image

Pokrzepiony silnem postanowieniem, pan Czepiel wyprostował się, poprawił surdut, przybrał minę majestatyczną i
stanowczym krokiem posunął się ku drzwiom, prowadzącym do biura urzędników. Pragnął nieprzyjacielowi zajrzeć
prosto w oczy.
Za ciemnym korytarzykiem, bezpośrednio przytykającym do przybytku naczelnika, był pokój o dwóch oknach, bardzo
obszerny, cały zastawiony biurkami. Biurka pospolite, wielkie, lakierowane na żółto, stały jedno przy drugiem tak
blizko, że między niemi zaledwie przecisnąć się było można. Obok biurek wysokie pulpity, a na nich olbrzymie księgi
rozwarte i wielkie pliki arkuszy, zapisanych cyframi.
Wszyscy urzędnicy siedzieli już przy biurkach, zabierając się do roboty, ale bardzo zwolna.
— Jeszcze rozmachu niema — mówił Toman, sarnią łapką ścierając kurz z zaplamionego atramentem sukna.
Kwarc nowe arkusze grubej bibuły, wielkiego formatu, rozkładał na biurku, wyrzucając stare, brudne, zużyte.
Osetkowski z otwartej szuflady, gdzie był skład grubego tytoniu, nakładał starannie fajkę, a ukończywszy tę czynność,
przystosowywał pilnie nowe piórko do cybucha.

— Co tam słychać, panie Salewicz? — zapytał, pociągając przez świeże piórko dym z fajki, który długiemi,
błękitnemi, a niezbyt wonnemi pasmami rozścielał się zwolna w powietrzu. — Jakże tam pani dobrodziejka... czy
zdrowa?
Zagadnięty wzruszył ramionami i nie odpowiedział nic. Osetkowski znany był ze złośliwego języka, a za dowcipnego
powszechnie uchodził. W tem zapytaniu, skierowanem do Salewicza, więcej jednak było niedyskretnej i niedelikatnej
złośliwości, niż dowcipu, chociaż wszyscy obecni parsknęli śmiechem. Wiadomo bowiem było, że Salewicz
doświadczał rozmaitych nieszczęść w pożyciu domowem. Niemłody i brzydki, żonę miał dwudziestoletnią i bardzo
ładną, co przy jej usposobieniu, wesołem i zalotnem, wprawiało nieraz biednego Salewicza w zazdrość okrutną, która
mu życie zatruwała. Czując w zapytaniu Osetkowskiego intencyę złośliwą, bo pani Salewiczowa wyglądała zawsze aż
nazbyt czerstwo, a on tylko cierpiał na rozmaite reumatyzmy, nie śpieszył się wcale z odpowiedzią.
Osetkowski jednak, zachęcony głośnym wybuchem śmiechu, nie dał za wygranę. Miał on zresztą zwyczaj, codziennie
z rana, zanim do "rozmachu" w robocie przyszło, brać kogoś z kole

gów na fundusz, a czynił to ze zwykłą sobie niedyskretną uszczypliwością.
— Coś zmizerniała pani Salewiczowa — ciągnął dalej przez zęby, w których trzymał piórko od cybucha — mówią, że
pan Salewicz wkrótce nas na chrzciny prosić będzie.
Jeszcze głośniejszy wybuch śmiechu wywołały te słowa. Salewicz, mały, zgarbiony człowieczek, porwał się z miejsca,
blady z gniewu.
— Osieł pan jesteś! — krzyknął.
Energiczny ten wykrzyknik wywołał tylko śmiech ponowny. Osetkowski, jakby go obelga nie dotykała wcale, z
najzimniejszą krwią zapalał znowu wygasłą fajkę i, powstawszy, ciągle z piórkiem w zębach, rozdmuchiwał ogień,
pykając głośno i poruszając fajką to w prawo, to w lewo.

background image

— Coś Salcio dziś zły... — bąknął. — A ja znów nie taki osieł, bo nie wierzę temu, Co mówią o chrzcinach... Gdzieby
zaś! Chybaby trzeba tym plotkom wierzyć, które Salewiczowi zatruwają humor.
Znowu ozwały się śmiechy, ale z Salewicza, który usiadł pochmurny i plecami do wszystkich się obrócił, już nie
żartowano. Osetkowski sam odwrócił rozmowę.

— Niechno pan Wilski powie nam co nowego...
Od czasu owych imienin u naczelnika, pozycya Wilskiego zmieniła się nieco w biurze. Przekonano się, że to nie był
człowiek, któregoby lekceważyć można. Wiedzieli już wszyscy, że po stracie znacznego majątku ziemskiego został mu
jeszcze spory fundusik, który, dla takiego Kwarca lub Bolwina, byłby kolosalną fortuną. Inny przyniósł wiadomość, że
Wilski miał stosunki rodzinne wcale piękne, niemal arystokratyczne, oczywiście w pojęciu mówiącego. Kuzynką jego
miała być nawet, znana z dziwactw swoich we Lwowie, stara panna, hrabianka Ocieska, niebogata, niemłoda i szpetna,
ale — hrabianka. To wszystko sprawiło, że w biurze, około Wilskiego, utworzyły się dwie partye. Na czele jednej stał
Osetkowski, który stanowczo oświadczał się za Wilskim. Osetkowski lubił ludzi form przyzwoitszych, a wszelka
wyższość, majątkowa lub rodowa, nie obudzała w nim zawiści, lecz zjednywała; starał się natychmiast o bliższe,
poufalsze stosunki, które mu pochlebiały.
Na czele drugiego stronnictwa, wrogiego Wilskiemu, stanął Kluczkiewicz, który miał to nieszczęście, że wszystkim
wszystkiego zazdrościł.

Raz dostał żółtaczki i kilka tygodni chorował z tego powodu, że kolega jego z pierwszej klasy gimnazyalnej — został
biskupem!
— No, widzicie — mówił z oburzeniem — jestże to sprawiedliwość na świecie ? Na jednej ławce siedzieliśmy... On
biskup, a ja co ?
Mówił to z zupełnem i głębokiem przeświadczeniem, że stała mu się wielka krzywda, chociaż ten kolega skończył
gimnazyum i uniwersytet, a potem studya teologiczne, Kluczkiewicz zaś egzaminu dojrzałości nie zdał. Wilskiemu
zazdrościł znowu powodzenia u pani naczelnikowej, sympatyi Osetkowskiego i kilku innych kolegów, szlachectwa,
kapitaliku, a nawet kuzynki Ocieskiej, z którą zresztą Wilski nie miał żadnych stosunków. Był jego zdecydowanym
wrogiem.
Na zapytanie Osetkowskiego, skierowane ku sobie, Wilski wstał z poza biurka z widoczną niechęcią. Był dziś
przygnębiony i smutny. Czuł się na rozdrożu w stosunku z panią Heleną, która ze swej strony, od pewnego czasu,
stawała się coraz bardziej zdecydowaną, gotową na wszystko. Kluczkiewicz dręczył ją złośliwemi przycinkami, mógł
lada dzień zdradzić przed mężem... Wobec tego niebezpieczeństwa, uniesienia pani He

leny i chęć jej wędrówki w świat, za oczy, wzmagały się... Wilski walczył jeszcze z sobą.
— Co u mnie może być nowego, panie oficyale ? — odrzekł bezdźwięcznym głosem. — Zawsze jedno, stara bieda...

background image

— Kiedy bieda, to hoc! szlachecka zasada, panie Wilski — odparł Osetkowski — a u pana podobno ciągle
praktykowana... Ciotka Ocieska, wielka dama... Ot, nawet, podobno, Kluczkiewicza, — dobra partya ! — który tam się
zawieruszył i żenić się myślał... nie chciała!
Musiało coś być prawdy w tej złośliwej wycieczce Osetkowskiego, bo Kluczkiewicz, który zaledwie był wszedł z
pokoju naczelnika, zaczerwienił się po uszy i porwał się od biurka zaperzony.
— Co pan bredzisz! — krzyknął. — Ani mi się śniło!
— No, no, no... — cedził przez zęby Osetkowski, pykając z fajki. — Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi... Chciało się panu
Kluczkiewiczowi żony szlachcianki, bywało się tam codziennie, smaliło się cholewki; ale jak przyszło co do czego,
pokazało się, że panna Ocieska woli zostać Ocieską na całe życie, niż Kluczkiewiczową. Co to gadać! Pan panem, a
Kluczkiewicz Kluczkiewiczem...

Osetkowski uderzył w strunę sympatyczną. Nawet Salewicz był teraz widocznie za nim i uśmiechał się potakująco.
Nikt bowiem w biurze nie lubił Kluczkiewicza, którego Plotkiewiczem zwano; łączono się z nim czasem z potrzeby, z
obawy, dla interesu, ale nim pogardzano.
On siedział zły i mruczał tylko pod nosem:
— Poczekajcie, odpłacę ja wam za to.
Z tych żartów Osetkowskiego nie był też widocznie kontent Wilski. Na ostatnie jego słowa machnął ręką:
— Et! — ozwał się — co tam u mnie za państwo !... Było może kiedyś, ale dziś...
— Państwo dyabli wzięli, ale szlachecka krew została — odparł Osetkowski. — A to jest jak rdza, której nie
wywabisz. Przylgnie do człowieka i źre...
— Co to pan Osetkowski tak szlachectwu przymawia? — ozwał się milczący dotychczas, lecz czyhający na okazyę, by
zemścić się za przycinki poprzednie Salewicz — kpi sobie ze szlachectwa pan Osetkowski, a sam mówi, że szlachcic,
herbu... jakże tam? kaw... kiew... kap... kiep?...
Stłumione śmiechy ozwały się znowu z poza

biurek. Teraz Salewicz tryumfował. Wszyscy znali słabostkę Osetkowskiego, że lubił opowiadać o swoich rodzinnych
stosunkach i bogatej kuzynce, która poślubiła hrabiego, a chętnie przyznawał się do szlacheckiego pochodzenia. Ale,
oczywiście, czynił to przed Bolwinem lub Kwarcem, którzy o tem pojęcia mieć nie mogli i twierdzenia jego
przyjmowali za dobrą monetę. Teraz wobec Wilskiego, który w sprawach herbowych mógł być biegły, ta mściwa
niedyskrecya Salewicza sprawiła mu niemałą przykrość. Zażenowany, stukał fajką o krawędź biurka, przygniatając
popiół.
— Jakże się ten herb pana nazywa ? — pytał tryumfujący Salewicz.
— Kornalis... — dopomógł Kwarc zmieszanemu koledze.
— Chi, chi, chi! — zaśmiał się Salewicz. — Czyś pan słyszał, panie Wilski, o takim herbie? Z łacińska brzmi:
OsetkowscyKornalisy — pyszna rzecz! To pewnie rzymska szlachta?
Na usta Wilskiego powrócił uśmiech. Miarkował się, aby nie rozśmiać się głośno, tak go bawiła zmieszana mina
zwykle pewnego siebie Osetkowskiego, który był już gotów wybuchnąć gniewem, byle tylko wyjść z fałszywej
pozycyi.

background image

Tego wybuchu nie mógł sobie życzyć Wilski, zwłaszcza, że to jego osoba dała w tym razie powód do drażliwej
dyskusyi. Tłumiąc więc śmiech, który go dławił, wytrzeszczał na Osetkowskiego przestraszone oczy, a szukał sposobu
odwrócenia rozmowy.
— W gruncie rzeczy — ozwał się — niema o czem mówić. Szlachectwo to nieraz niewygodna rzecz, to nieraz rdza,
jak powiada słusznie pan Osetkowski. Ojciec mój miał, naprzykład, sąsiada...
Urwał nagle i przysiadł za biurkiem.
Na progu surowy, groźny stał naczelnik, mierząc go pełnym oburzenia wzrokiem. Podniósł okulary na czoło i patrzył,
niby dwiema parami oczu, przenikliwie.
— Pana Wilskiego sąsiad — ozwał się po chwili syczącym, szyderskim głosem — to z jednej strony pan Salewicz, a z
drugiej pan Bolwin, którzy, jako urzędnicy i to starsi, etatowi, powinni byli przypomnieć panu Wilskiemu, jako nie
będącemu jeszcze na etacie, że tu jest urząd, słowonoru, nie folwark, gdzie można było z sąsiadami baraszkować.
Pan Czepiel słuchał swoich słów i w coraz większy gniew wpadał. Twarz nabiegła mu krwią,

a z piersi wydobywały się wraz z przyspieszonym oddechem astmatyczne rzężenia, tłumiące słowa, które raz głośno, to
znów głucho i piskliwie brzmiały.
Wszyscy urzędnicy zdawali się teraz mocno zajęci pracą. Powitawszy ukłonem szefa, jedni usiedli przy biurkach i
pochylili się nad stosami papierów z piórami w rękach; inni stanęli przy pulpitach, z łoskotem otwierając księgi i licząc
cyfry głosem monotonnym.
Wśród skrzypienia piór słychać było od czasu do czasu:
— Siedm... czternaście... dwadzieścia cztery... trzydzieści siedm... pięćdziesiąt ośm milionów, piętnaście centów i pół...
Ci biedacy, nie mający nieraz grosza w kieszeni, liczyli olbrzymie sumy, obojętnie, machinalnie, nie zastanawiając się
nawet nad tem...
"Laterowanie" było w pełnym toku.
— Jest! mam ! — zawołał Osetkowski. — Trzy dni szukałem tego pół centa — i nareszcie jest!
Pan Czepiel spoglądał na wszystkich z pogardliwym wyrazem. Wiedział on dobrze, iż żaden z nich dziś jeszcze
pracować nawet nie zaczął, i że to gorączkowe krzątanie było tylko

pozorne, wywołane jego niespodziewanem przybyciem.
Ale dziś gniew pana naczelnika zwracał się wyłącznie przeciwko Wilskiemu. Odetchnąwszy z głębi piersi, znów po
chwili mówić zaczął, wymawiając nazwisko Wilskiego niemal co słowo, a z takim naciskiem, jakby najsroższą
wypowiadał obelgę.
— Niech pan Wilski nie sądzi, że tu go jakakolwiek protekcya utrzyma; niech pan Wilski na seryo do roboty się
weźmie, bo tu żaden z nas, chociaż od lat wielu jest urzędnikiem, darmo chleba, słowonoru, nie je!... Niech pan Wilski
albo panem będzie, albo niech raz na zawsze zapomni o tem, co było, a myśli o tem, co jest!...
— Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr !... — sentencyonalnie półgłosem zauważył Salewicz.
— Co takiego ? — krzyknął, nie dosłyszawszy, pan Czepiel.
— Nic, panie naczelniku, ja lateruję... siedm, czterdzieści dwa, ośmdziesiąt cztery...
Pan Czepiel w oburzeniu chodził żywo po pokoju, zawadzając czasem o wystające z pulpitów księgi. Sapał głośno,
rzucając gniewne spojrze

background image

nia na Wilskiego, który, zmieszany, nie wiedząc dobrze, co mu czynić wypadało, stał, przewracając machinalnie
stronice wielkiej księgi kontowej. Milczał. Na jego bladej twarzy nie znać było wzburzenia, raczej zmieszanie czy
zalęknienie. Tylko czasem kąty ust zaciskały się kurczowo, a chwilami palce, przewracające karty księgi, drgały i
wykonywały ruch taki, jakby się groźnie zacisnąć chciały. Naczelnik tymczasem chodził od biurka do biurka,
wypytywał niezmiernie szczegółowo o robotę, krytykował i zrzędził. Dostało się Kwarcowi za gruby żółty piasek,
Salewicz oberwał z powodu plamy na księdze, Osetkowski, za błędne, zdaniem naczelnika, przeniesienie pewnej
pozycyi z dziennika do księgi. Żaden jednak nie milczał tak, jak Wilski. Każdy bowiem wiedział, że naczelnik tylko od
czasu do czasu udaje surowego szefa, z powodu jednak lenistwa swego i wstrętu do roboty, czuć się musi sam na łasce
podwładnych. Kwarc więc odparł hardo, że nie stać go na piasek błękitny jak u pana naczelnika, zasypuje przeto
żółtym, który jest lepszy, bo naturalny, i nie szkodzi, jak błękitny, na oczy. Salewicz przypomniał, że i na słońcu są
plamy, cóż dopiero na księdze ! Z Osetkowskim zaś wywiązała się długa i oży

wiona dyskusya na temat owej pozycyi. Naczelnik twierdził, że należy ona do innej rubryki, mianowicie do
"RegieKosten". Osetkowski śmiał się szyderczo, utrzymując, że świat niedługo ostałby się w swoich posadach, gdyby
w ten sposób traktowano podobne pozycye, należące najwyraźniej do rubryki "Nadzwyczajnych wydatków".
Naczelnik sapał, nadymał się, bił z całej siły pięścią w księgę i dawał najświętsze "słowonoru", że ma racyę, a
Osetkowski, powołując się na swoje długoletnie doświadczenie, załamywał ręce z desperacyi i wołał:
— Bój się Boga, panie naczelniku! Tożby był koniec świata...
Wezwany na pomoc Bolwin niewiele pomógł. Chcąc utrzymać się na stanowisku przyjaznej dla stron obu neutralności,
długo milczał, patrząc w księgę, przestępował z nogi na nogę, wąsa kręcił i mruczał tylko.
— Mówże pan co ! — krzyknął naczelnik — wszak ja mam słuszność, słowonoru...
Tak jest... panie naczelniku — bąknął wreszcie Bolwin — ani słowa... "RegieKosten" na pe, ani gadania... Gdy atoli...

— Bolwińcio stchórzył — zaśmiał się Osetkowski — i już gada "per atoli".
To słowo zakończyło dyskusyę, nie rozstrzygając kwestyi, która sporną pozostała. Naczelnik, do reszty oburzony,
rozciął wreszcie węzeł gordyjski, dając surowe polecenie Osetkowskiemu przekontowania tej pozycyi do rubryki
"Kosztów zarządu".
— Dobrze... dobrze... — powtarzał zaperzony Osetkowski — dobrze! ale co z tego będzie, ja nie wiem; nie biorę na
siebie odpowiedzialności !...
Groźnem spojrzeniem nakazał mu milczenie pan Czepiel i zwrócił się do wszystkich urzędników z admonicyą, że się
spóźniają do biura.
— Ja tu z panem Kluczkiewiczem od rana pracuję, słowonoru, jak wół...
— I osieł... — mruknął zły Osetkowski.
— Jak wół, słowonoru — powtórzył naczelnik, nie dosłyszawszy przymówki — a panowie... tego tam... pod "Czarnym
Rakiem"...
Wyszedł, trzaskając drzwiami, lecz po chwili znowu je otworzył.
— Panie Kluczkiewicz! — zawołał i zniknął. Na wychodzącego Kluczkiewicza wskazał szyderczo Osetkowski.

background image

— Ten nam buty szyje, aż ha! Ale zaczynają mię już od tej jego partackiej roboty nagniotki boleć... A jak się raz
rozmachnę, no, to niech się strzeże!
Siadł ciężko przy biurku i wysunął z łoskotem szufladę. Kozikiem, leżącym zawsze na biurku, po prawej stronie, na
kawałku bibuły, wyskrobał wygasłą fajkę, wysypał z niej popiół w piaseczniczkę, obok biurka stojącą, i zaczął świeży
tytoń nakładać. Za chwilę stał znowu w tej samej pozycyi, co przed przyjściem naczelnika, z piórkiem w zębach, i
wymachiwał fajką to w prawo, to w lewo, dla rozżarzenia ognia.
— A pan, panie Wilski — mówił przez zęby — nie rób sobie z tego nic... Ja tu, panie, dwadzieścia sześć lat przy tem
biurku siedzę i wiem, co to znaczy. Tyle co nic...
Chciał żartować, ale mu nie szło. Gderanie naczelnika wszystkim humor popsuło; zaczęto niby pracować, lecz
"rozmachu" nie było. Salewicz mylił się ciągle w liczeniu olbrzymich kolumn cyfr, czyli w "laterowaniu", i klął co
chwila:
— Zawsze co innego wypada!... psia kość ! Kwarcowi także się nie powodziło, Bolwin,
zrezygnowany, aby nic nie robić, siedział, patrząc bezmyślnie w okno, przez które nic widać

nie było, prócz kawałka niechlujnego dziedzińca i odrapanego muru po za nim.
Wilski oparł głowę na obu rękach i także nie brał się do roboty. Głos naczelnika, nieprzyjemny, chrypliwy, pełen
gniewu i jakiejś przygnębiającej pogardy, dźwięczał mu ciągle w uszach. Szczególnie drażnił go ton, z jakim naczelnik
wymawiał jego nazwisko.
— Panie Wilski — ozwał się nagle siedzący obok Salewicz — weźno pan i zlateruj tę kolumnę... Dziesięć razy już
rachuję i wypada zawsze inna suma...
Podawał mu wielki arkusz papieru, cały zapisany cyframi.
Wilski, milcząc, wziął arkusz i zaczął robotę. Szła mu jednak niesporo; próbował liczyć cyfry to z góry, to z dołu, ale
myśli się rozpierzchały, w pamięci gmatwały się sumy. Nie było też w tej chwili spokoju, a przy innych biurkach
wszczynały się znowu rozmowy i dysputy. Kwarc atakował Bolwina, który bronił się głosem cienkim, rozdrażnionym.
Osetkowski, który, obok zajęć urzędowych, dopomagał sobie innemi zarobkami, mianowicie udzielaniem pokątnych
rad prawnych w drobnych interesach mieszkańcom przedmieścia, gdzie sam rezydował, pisząc im podania

i rozmaite rekursy, przyjmował właśnie w tej chwili kilku obywateli w długich, granatowych kapotach, którzy mu się
nizko kłaniali, a skarżyli się, iż ostatni rekurs nie miał żadnego skutku.
— My bardzo prosimy pana "kunsylarza", aby to już raz na dobry koniec przyszło...
— No, no — odpowiadał Osetkowski głosem stłumionym, oglądając się ciągle na drzwi, w obawie, by naczelnik nie
nadszedł — bądźcie spokojni... ja tam do was dziś przyjdę i poradzimy... Będzie dobrze.
Mówiąc to, popychał ich ku korytarzykowi ciemnemu i nareszcie wyparł aż za drzwi wchodowe, do sieni, gdzie już
swobodniej przez dłuższą chwilę z nimi konferował.

background image

Konferencya ta nie musiała być bezowocną, bo, gdy wrócił, miał minę rozpromienioną i wnet przystąpił do nakładania
trzeciej fajki z tymże samym co pierwej ceremoniałem.
— A cóż tam nasz kochany Salcio? — rzekł z uśmiechem przez zęby, w których piórko znów trzymał — zlaterował,
czy nie zlaterował ?... W tych cyfrach to czasem taki dyabeł siedzi jak w ładnej, młodej kobiecie, która ma starego
rnęża. Ani sposób sobie poradzić,.. Zawsze inaczej wypada, niżbyś chciał...

Zanim Salewicz na tę nową złośliwość Osetkowskiego odpowiedzieć zdołał, drzwi skrzypnęły i w nich ukazała się ręka
z wielkim koszem, za którym wtoczyła się powolnie niemłoda, nizkiego wzrostu a dobrej tuszy kobiecina w spłowiałej
chustce na głowie. Kosz z wiktuałami przykryty był wielką a brudną szmatą.
Od lat dwudziestu, regularnie o tej porze, w południe, pani Jędrzejowa ukazywała się w biurze ze swoim koszem, w
którym naczelne miejsce zajmował zwój kiełbasy. Był tam także spory kawał szynki w osobnym papierze, ser z
kminkiem, mnóstwo bułek i kromek chleba. Za dawnego naczelnika ze stosu bułek wyglądała jawnie wielka butelka z
wódką. — Ale pan Czepiel był nieprzyjacielem trunków gorących i zagroził Jędrzejowej, że zabroni jej na zawsze
wstępu do lokalu urzędowego, jeśli wódkę nosić będzie. Nie miał też za to przyjaciółki w Jędrzejowej.
— Dawniejszy, świeć Panie ! to i sam napił się i z człowiekiem nieraz pogadał, pożarto wał, a ten, niech ręka Boska
broni... Sardynapal!
Było to w ustach pani Jędrzejowej najbardziej obelżywe miano, którem nienawistnych sobie obdarzała.

— Dlaczego Sardanapal ? — zaśmiał się Osetkowski.
Jędrzejowa rzuciła mu z podełba niechętne spojrzenie.
— Sardynapal, bo Sardynapal, niedowiarek boski. W Trójcę Przenajświętszą nie wierzy, ino w to, co z rana zobaczy:
psa, kota lub inne — tfu! — stworzenie.
Jędrzejowa znała swoich "panów" doskonale, a pewnie sam naczelnik nie zdołałby tak subtelnie, jak ona, ich
scharakteryzować. Powodowała się jednak także pewnemi sympatyami lub niechęcią. Bolwin naprzykład miał u niej
stały i niewyczerpany kredyt, najlepsze też kąski jemu się dostawały; czasem w osobnym papierku leżał osobno dla
niego przygotowany kawałek sera.
— No, a grosz ? — pytała go czasem, gdy kilka dni z rzędu nie płacił.
Bolwin otwierał tylko ramiona i głową trząsł.
— No... no... na pierwszego... niech będzie ! — mówiła stara.
Za to Osetkowski lub Kluczkiewicz musieli płacić codziennie pod grozą cierpkich wymówek, a w wymiarze porcyi
często bywali krzywdzeni.
Na Wilskiego patrzyła z pewnem politowaniem, chociaż bez nadzwyczajnej sympatyi; tra

ktowała go jednak z wyróżniającym szacunkiem. Pochodziło to ztąd, że za lat młodych służyła we dworze u rodziców
jego, a potem przez czas dłuższy u jego żony, którą wspominała z wdzięcznością.
Gdy go po raz pierwszy ujrzała w tem biurze, nie mogła powstrzymać okrzyku zdziwienia.

background image

— Jak to, a pan tu zkąd ?
— Pracować trzeba... — odparł Wilski. Jędrzejowa przy świadkach nie odpowiedziała nic; pokręciła tylko smutnie
głową, a dnia tego czyhała na Wilskiego u wejścia.
— A co z majątkiem się stało ? — zagadnęła. — Taki śliczny majątek...
— Sprzedany...
Jędrzejowa niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Gdyby to nieboszczka wielmożna pani wiedziała, toby drugi raz umarła !... A co wielmożny pan w tem biurze
będzie robił? to się na nic nie zdało... Abo to ja nie wiem, jak to tutaj jest ?...
— Przecież inni wytrzymują tu całe lata — przerwał Wilski.
— Inni, ale nie pan. Abo to ja nie wiem. Znam ja ich dobrze. Są między nimi poczciwe ludziska, ale oni między siebie
pana nie przyjmą,

bo to co inszego, a to co inszego. Zawsze ich będzie w oczy kłuć, że wielmożny pan to wielmożny pan, a oni biedota...
Abo to ja nie wiem...
— I u mnie teraz bieda, moja Jędrzejowa...
— Bieda! to nie trza było na nią zarabiać. Bieda, ale inaksza. Może być nawet gorsza, ale inaksza. Ona z nimi, a oni z
nią swojacy... ta rdza do nich przylgła i żyją ot tak, z dnia na dzień, razem. A u państwa bieda to taki gość, z którym się
nie wie jak obchodzić. Wygonić za drzwi nie można, a przyjąć niema jak. Chciałoby się ją schować przed ludźmi, a
ona się nie daje, bo wyrosła szelma wielga!
Wilski uśmiechnął się mimowolnie z tych obrazowych uwag Jędrzejowej, lecz musiał im przyznać poniekąd słuszność.
Koledzy biurowi rzeczywiście za swego przyjąć go nie chcieli, traktowali go z nieufnością, nieraz ironicznie. Od czasu
tej rozmowy Jędrzejowa nie zwracała już uwagi na Wilskiego. Potępiła go. Czasem tylko zapytała o syna, o biednego
sierotkę Stasia, a w tych wyrazach "biedny sierotka", wymawianych z politowaniem, odczuwał Wilski pełen goryczy
wyrzut, że dla syna nie umiał zachować majątku.

Ukazanie się Jędrzejowej, a raczej jej kosza, było hasłem potężnem. Laterowanie, kontowanie, zamykanie rubryk i
wszelkie dysputy zeszły na plan drugi.
— Kiełbasa jest? ta dobra, sucha?
— A ser z kminkiem ?
— A rogale z solą ?
Posypały się pytania; niektórzy, niecierpliwsi, zaglądali pod szmatę, okrywającą kosz z wiktuałami.
Baba broniła się energicznie.
— Ehe! co znowu... Proszę kosza nie trącać, bo zabiorę się i pójdę het!
— Dajno, babciu, wódki — rzekł Osetkowski. Jędrzejowa obejrzała się z trwogą na drzwi,
prowadzące do pokoju naczelnika.
— Wódki niema! — odparła stanowczo, lecz z dwuznacznym uśmiechem. Ustawiła kosz w kącie pokoju, zasłoniła go
sobą, a ze skórzanej kieszeni spódnicy, kieszeni olbrzymiej, głębokiej, wyjęła flaszkę pełną białego, mętnego płynu.
W tej chwili cicho, na palcach wsunął się z pokoju naczelnika Kluczkiewicz. Zajęci koszem Jędrzejowej urzędnicy nie
zauważyli jego wejścia, a on siadł przy biurku, dziwnie zmieniony, blady.

background image

Dopełnił zemsty, ale przyszła mu ona niełatwo To co oddawna drżało mu na ustach, doniesienie o schadzkach
Wilskiego z panią Heleną, wykrztusił wreszcie. Pan Czepiel zrazu oniemiał. Wytrzeszczył na Kluczkiewicza
przestraszone oczy i powtarzał tylko groźnie:
— Co, co, co?
Miał taką minę, jakby donosiciela chciał za drzwi wyrzucić. Więc przestraszony Kluczkiewicz jął przysięgać na
wszystkie świętości, że to czysta prawda i z przestrachu przesadzał. Już nie o jednej schadzce, którą dostrzegł, lecz o
ciągłych, codziennych mówił, zaręczając honorem uczciwego człowieka, że, jeśli zdradza tak bolesną tajemnicę, czyni
to jedynie dla salwowania honoru pana naczelnika, którego poważa i kocha. Onby przecież przenieść tego na sobie nie
zdołał, aby świat złośliwy zaczął szarpać cześć ukochanego przełożonego.
Twarz pana Czepiela stała się purpurową. Oparł się o biurko i słuchał, a potem nagle porwał się ku drzwiom.
Ale przezorny Kluczkiewicz wstrzymał go.
— Panie naczelniku ! — błagał — czcigodny panie naczelniku... nie teraz, nie w tej chwili... Byłby jeszcze gorszy
skandal, tam, wobec wszyst

kich... Niech pan naczelnik ochłonie trochę, a potem, pod jakimkolwiek pretekstem... pozbyć się łotra...
Biedny pan Czepiel rzeczywiście cierpiał. Mąciło mu się w głowie, stracił siłę oporu i dał się powodować
Kluczkiewiczowi, jak dziecko. Podprowadzony do biurka, usiadł na fotelu, oparł się obu rękami na stole i ukrył twarz
w dłonie.
— Gdybym śmiał powiedzieć... — słodziutkim tonem zaczął po chwili Kluczkiewicz.
Ale pan Czepiel słuchać już nie mógł. Dał znak ręką.
— Wyjdź pan — szepnął — wyjdź pan !... Łzy go dławiły.
Kluczkiewicz chyłkiem wysunął się, rezultatu swej denuncyacyi bardzo niepewny. Spodziewał się choć jednego
wyrazu wdzięczności od naczelnika, a tu nic, raczej odcień pogardy...
Tymczasem Jędrzejowa, powtarzając ciągle: "Wódki niema!" nalewała płyn mętny do pękatego kieliszka.
Osetkowski wypił i podał Bolwinowi.
— Na frasunek dobry trunek — rzekł — pij, Bolwińciu!
Około kosza Jędrzejowej zgromadził się tłum. Tłoczono się, aby najlepszy kąsek dostać. Mię

dzy innymi chciał się przecisnąć i Wilski, któremu głód dokuczał, lecz go odtrącił niecierpliwie Salewicz. Pozostał w
tyle i lękał się, że ulubionego sera z kminkiem nie dostanie.
— Puśćno pan! — zawołał opryskliwie.
A potem, nie patrząc już na niego, mówił dalej, jakby obecność Wilskiego wcale go nie obchodziła:
— Patrzcieno pana ! Pcha się naprzód, chociaż jest niczem, przed starszym. A na szarym końcu nie łaska ? Pyszałek !
Potrącony Wilski odstąpił, a usłyszawszy słowa Salewicza, zaczerwienił się po uszy. Zabolały go okrutnie, a czuł, że
odeprzeć ich, jak na to zasługiwały, nie może, gdyż większość była niewątpliwie po stronie Salewicza. Nieprzywykły
do zwyczajów biurowych i skrupulatnie przestrzeganego hierarchicznego porządku, nieraz mimowoli go pogwałcił
niewczesnem odezwaniem się lub ruchem. Z początku, a zwłaszcza po owych imieninach u pana Czepiela,
miarkowano się nieco, może w obawie, że Wilski ma wielką protekcyę lub względy szefa posiada, lecz dziś, gdy
naczelnik tak ostro względem niego wystąpił, nie widziano powodu krępować złego humoru.

background image

Zwolna, z głową spuszczoną na piersi, zmieszany, szedł Wilski na swoje miejsce. Z kosza Jędrzejowej nie wziął nic,
jeść mu się odechciało.
Lecz Osetkowski, który miał w gruncie dobre serce, a Salewicza nie lubił i rad był z okazyi, aby mu dokuczyć,
zawołał:
— Panie Wilski, co się pan tak schmurzył? Ktoby sobie z tego co robił, co plecie Salcio. On mnie dzisiaj osłem nazwał,
a jeszcze z tego uszy mi nie urosły. Chodźno pan tutaj!...
Ale Wilski nie ruszał się już od biurka.
— Dziękuję... — odparł — dziękuję. Więc Osetkowski pociągnął ku niemu Jędrzejową z koszem.
— Nalejcieno — rzekł — jeszcze jeden kieliszek. Ja piję w ręce pana Wilskiego i funduję!
Wychylił znów kieliszek i podał go Wilskiemu, który już odmówić nie mógł. Serdeczniejszy ton, jakim Osetkowski
przemawiał, mimowolnie go poruszył.
— Niech pan pije... — ozwała się Jędrzejowa — a niech będzie na zdrowie...
Wilski poniósł kieliszek do ust, lecz jeszcze wódki nie przełknął, gdy usłyszał groźny, zachrypły głos naczelnika.
Pan Czepiel wpadł do pokoju, jak bomba.

— A to co? Wódka, słowonoru! Pan Wilski zapija się... winszuję! Tylko to nie tu, nie w biurze, nie w urzędzie, który
jest... słowonoru, jest urzędem, ale tam, na ulicy, w szynku lub gdzie się podoba... Proszę !
Ręką wskazywał na drzwi, słów mu brakowało, dyszał, powietrze chwytał, ale krzyczał, co sił starczyło:
— Jędrzejowa, fora! precz !
Jędrzejowa wraz z koszem wtłaczała się już z wielkim trudem i pośpiechem w ciasne drzwi pokoju.
— A pan, panie Wilski — wrzeszczał dalej naczelnik — szukaj sobie innego biura, gdzieby się było można zapijać. U
mnie nie! słowonoru, nie ! Napiszę do dyrekcyi i powiem dlaczego...
— Ależ, panie naczelniku — wtrącił zmieszany tym napadem Wilski — ja zaręczam, że nie...
— Co nie ? co pan zaręczasz ? co pan śmiesz zaręczać? Że nie piłeś? To ja ci powiem, że kłamiesz! Milcz pan, bo,
słowonoru, nie wytrzymam!
Z zaciśniętemi pięściami, czerwony jak burak, zbliżał się do Wilskiego, mierząc go krwią nabiegłemi oczyma.

Wszyscy milczeli, nie zdając sobie jasno sprawy z tej sceny.
Pod wrażeniem obelg, miotanych przez pana Czepiela, Wilski zbladł jak chusta. Mając wszakże powody oszczędzać go
i nie drażnić, zaciął zęby i milczał z początku. Zwrócił się do biurka i drżącemi rękoma przerzucał leżące tam papiery.
Ale w końcu przebrała się miara. Przecież obelg takich ścierpieć nie mógł! Nagle, zdecydowany, porwał czapkę i
paltot, na krześle złożony, i szybkim krokiem zbliżywszy się ku drzwiom, nie patrząc na pana Czepiela, zwrócił się ku
kolegom:
— Żegnam panów! — rzekł i wyszedł.
W biurze cisza, jakby makiem siał. Pan Czepiel wielkiemi krokami chodził po pokoju, nerwowo ramionami wzruszał i
dyszał ciężko. Od czasu do czasu badawcze rzucał spojrzenie na świadków tej awantury i czuł, że wśród nich aprobaty

background image

nie znajduje. Wilski nie miał wprawdzie w tem gronie przyjaciół, lecz każdy — oprócz Kluczkiewicza, znającego
główny powód zajścia — uznawał, że stała mu się krzywda. Dla jednego, marnego kieliszka wódki taką wyprawić
awanturę, to rzeczywiście niesłychane!
Po wyjściu Wilskiego gniew pana Czepiela spadał. Wzburzony zawsze i rozżalony do głębi,

uznawał jednak, że postąpił za porywczo, czuł konieczność zatarcia złego wrażenia, jakie ta nieprzewidziana scena na
podwładnych wywrzeć mogła.
— Słowo noru — bąknął po chwili — musiałem mu przecież powiedzieć... pozwolić na to niepodobna! Obraził się,
mniejsza z tem, ja spełniłem mój obowiązek... słowonoru!
— Już to, panie naczelniku — ozwał się najśmielszy Osetkowski — prawdę powiedziawszy, to ten Wilski tyle winien,
co nowonarodzone dziecko. Jędrzejowa przyniosła wódki, a on pił jak wszyscy... Sznaps przed śniadaniem, to nie
grzech...
Pan Czepiel wyprostował się majestatycznie.
— Nie idzie tu o sznapsa, ale o mnie. Powiedziałem raz — nie wolno, to słowonoru nie wolno!
Osetkowski ironicznie się ukłonił.
— Ani słowa — racya! Ale znowu, z drugiej strony, zaraz wypędzać za to...
Pan Czepiel zaprotestował.
— Ja go nie wypędzałem, słowonoru ! Obraził się, honor szlachecki mu się popsuł i — poszedł. Bose ślady robi, choć
w butach, a pyszny, jakby karetą jechał...

Osetkowski, który miał widocznie wyrzut sumienia, że mimowoli owym zaproponowanym kieliszkiem wódki naraził
Wilskiego, nie ustąpił tym razem, chociaż Salewicz i Bolwin, nie licząc Kluczkiewicza, potakiwać już naczelnikowi
poczynali.
— Harda sztuka! — mówili półgłosem. — Cóż mu się w końcu takiego stało ? Korona z głowy spadła, czy co ?
— A jabym — przemówił Osetkowski — pobiegł i zawrócił go... Sam nie wróci, to trudno, ale ja go dopędzę i
przyprowadzę. On pana naczelnika przeprosi za tę wódkę, a pan naczelnik powie mu, że ten... tego... tam... ot, co się
rzekło, to się rzekło. I będzie gut!
Pan Czepiel niecierpliwie się żachnął.
— Nic mu nie powiem! — mruknął, ale nie protestował, widząc, jak Osetkowski płaszcz zarzucił na siebie i wybiegł.
— Co się Osetkowskiemu stało — rzekł półgłosem Bolwin do Salewicza — że taki dla Wilskiego czuły ?
Salewicz złośliwie się zaśmiał.
— Czuły — odparł — ale dla siebie. Chciał wyjść wcześnie z biura, bo ma interes za rogatką z tymi
przedmieszczanami, co tu przychodzili,

i udał, że biegnie za Wilskim. Znam go: sprytna lala!
Tymczasem naczelnik, czując już pewne poparcie, począł rozczulać się nad sobą.

background image

— Oto panowie widzicie, jak to jest, słowo
noru, na mojem stanowisku! Haruj dzień i noc i odpowiadaj za wszystko i za wszystkich, a nie śmiej podnieść głosu,
bo zaraz obraza i gadanie: naczelnik taki, naczelnik owaki, niesprawiedliwy, krzywdzi!
— Ale gdzież, panie naczelniku! — odważył się wreszcie przemówić słodkim głosem, zgięty wpół, Kluczkiewicz. —
Któżby z nas coś podobnego o panu naczelniku pomyślał nawet? My wszyscy za panem naczelnikiem choćby w
ogień !
Bolwin i Salewicz potwierdzili, a pan Czepiel przybrał teraz pozę rozrzewnionego zasłużonem! hołdami jubilata.
— Juści wy — rzekł poufale — stara gwardya, za mną, wiem o tem... Ale już naprzykład Osetkowski...
Salewicz lekceważąco ręką skinął.
— Nie warto i mówić — rzekł.
— Nie warto, pewnie — zauważył naczelnik, zawsze miękkim tonem rozczulenia — ale przecież to boli... bardzo
boli...

Przejęty do głębi niewdzięcznością ludzką, a przekonany, że złe wrażenie dostatecznie już poprawił, pan Czepiel
zmierzał ku drzwiom, lecz od progu jeszcze się zwrócił.
Przed powrotem do domu i krytyczną rozprawą z żoną, chciał teraz, gdy pierwsze wrażenie i pierwszy gniew minęły,
powziąć dokładniejszych informacyi, aby módz działać z całą pewnością.
— Panie Kluczkiewicz — rzekł — nie skończyliśmy jeszcze naszej konferencyi w sprawie zamknięcia rachunków...
proszę!
W tonie nie było pogardy, której się tak obawiał Kluczkiewicz. Więc uszczęśliwiony skoczył do pokoju naczelnika,
szczelnie drzwi zamykając za sobą.
Osetkowski tymczasem rzeczywiście dopędził Wilskiego, zatrzymała go bowiem w dziedzińcu Jędrzejowa i z
oburzeniem, poprawiając ciągle starą, popielatą chustkę, która jej z ramion spadała, i wywijając groźnie pustym już
koszem, wymyślała panu Czepielowi, na czem świat stoi.
— Jemu się zdaje, że on pan! Kto lepszego nie widział, bodaj z piekła nie wylazł! Ja tu dawniejsza od niego i już kilku
takich przeżyła... Żeby on mnie sto razy wyganiał, to sto razy

wrócę. Sardynapal, niewiara! A ja wielmożnemu panu zaraz mówiła, co to nie dla pana miejsce. Ta to wszystko hołota!
Jeden drugiego z tego głodu i nędzy w łyżce wody by utopił... Tu taki oficyał albo "remitent" (miało być: rewident)
udaje tylko, że je, a kiszki piszczą... Nadbiegł Osetkowski.
— Dobrze, żem pana dopędził — rzekł. — Nie trzeba było wychodzić. Naczelnik nie jest znów tak zły. Ot, dziwak,
maruda...
— Psiawiara ! — wtrąciła Jędrzejowa. — Albo go to matka albo ojciec świętego pacierza uczyli...
Mniejsza z tem — przerwał Osetkowski. — Ja panu powiadam, panie Wilski, abyś sobie nic z tego nie robił. Naczelnik
już teraz ma Katzenjammer po tej scenie. Wróć się pan ze mną; pójdziemy do niego razem i za moment będzie gut!
— Czy mam jeszcze przepraszać ? — spytał Wilski.
— A, niedoczekanie jego ! — krzyknęła gwałtownie Jędrzejowa, potrząsając koszem. — Bodajby po śmierci kolana z
grobu powyciągał!
— O przepraszaniu mowy niema — odrzekł Osetkowski, rzucając gniewne spojrzenie w stronę Jędrzejowej. — Ale
zawsze, widzi pan, on, na

background image

czelnik, to mu coś trzeba powiedzieć... aby ułatwić...
Po chwili wahania, Wilski podniósł głowę i, wyciągając do Osetkowskiego rękę, rzekł:
— Dziękuję panu za jego dobre dla mnie intencye. Ale daruj, że z nich nie skorzystam... Nie mogę! Gdybym miał
nawet z głodu zginąć, to wolę to, niż znoszenie obelg dla kawałka chleba...
— A juści, ma recht — potwierdziła Jędrzejowa.
Wilski mówił stanowczo. Osetkowski zrozumiał, że wszelkie nalegania nie przydadzą się na nic.
— Ha! — ozwał się — rób pan, jak chcesz... Ja czułem się w obowiązku...
— To też serdecznie panu obowiązany jestem — rzekł Wilski, ponownie ściskając go za rękę.
I, chcąc uniknąć dalszej dyskusyi, spiesznie się oddalił.
— Szlachecki honor mu się popsuł — mruknął Osetkowski. — Naczelnik ma słuszność.
— A co pan myśli ? — ozwała się Jędrzejowa — abo to ja nie wiem, abo to ja po pańskich domach nie służyła? U nich
można wszystko,

ino delikatnie. Gdy kto takiemu panu grube słowo powie, to tak, jakby mu na nagniotek nadeptał. A im który z nich
biedniejszy, to ma się wiedzieć, że ma więcej nagniotków, więc trza z nim ostrożnie...
Osetkowski ręką machnął. Co go tam wreszcie ten Wilski obchodzić mógł? Niech ginie, skoro taki hardy...
Gwiznął na dorożkę. Bolwin byłby trumfował ze swej domyślności, gdyż Osetkowski nie zamierzał już wcale
powracać do biura, lecz, wsiadłszy do fiakra, kazał mu jechać na Żółkiewskie przedmieście, gdzie go powoływały
sprawy mocno obchodzące jego niezbyt dobrze zaopatrzoną kieszeń.

IV.

Wilski, rozstawszy się z Osetkowskim i Jędrzejowa, wahał się zrazu, gdzie pójść. Pierwszą jego myślą było wpaść
choć na chwilę do pani Heleny, zawiadomić ją o tem, co się stało, i że już odtąd na popołudniowe miłe pogawędki nie
będzie mógł do niej przychodzić. Należało obmyślić inne miejsce schadzek. Po pewnej jednak rozwadze postanowił
inaczej, godzina była już późna, pan Czepiel lada moment mógł nadejść do domu na obiad — i nowa awantura. Z tem
wszystkiem jednak nie przeczuwał on bynajmniej, aby w zajściu dzisiejszem jego stosunek z panią Heleną mógł
jakąkolwiek odgrywać rolę. Ze zwykłem u zakochanych zaślepieniem najmocniej był przekonany, że stosunek ten dla
wszystkich był tajemnicą. Mówiła mu wprawdzie pani Helena o swoich obawach co do Kluczkiewicza i jego
podejrzeniach, lecz on, zatrwożony zrazu, uspokoił się rychło, widząc, że Kluczkiewicz

background image

przez czas dłuższy ze swych spostrzeżeń, poczynionych na Górze Zamkowej, użytku nie robił. Usypiał swoje obawy,
bo chciał być spokojny, i uspokajał panią Helenę, a w końcu tak się zaślepił, że nie dostrzegał ani dwuznacznych
spojrzeń sąsiadów, ani słyszał szeptów, jakiemi ich witano, gdy się gdziekolwiek razem ukazali.
Jedynie więc w celu uniknięcia spotkania się z panem Czepielem zdecydował się nie iść do pani Heleny. Postanowił
napisać do niej, z doniesieniem o tem, co się stało, i prośbą o wyznaczenie czasu i miejsca schadzki.
Skierował się zaś do dworku Rolicza, aby go zawiadomić, iż w urzędzie dłużej pozostać nie może. Idąc tam, nie był
bez obawy. Profesor nietylko wiedzą, ale wielką prawością, niezłomną siłą charakteru, niewzruszonym spokojem
ducha i zadziwiającą przenikliwością imponował mu zawsze. Rzecz istotnie zdumiewająca, iż ten zagłębiony w swych
badaniach uczony, oderwany od świata, doskonale pojmował i przenikał wszystkie ludzkie słabości; przed jego
bystrym wzrokiem nic się utaić nie mogło. Nie patrzył, zdawało się, a widział i zawsze trafnie domyślał się tego, co
przed nim utaić chciano.
Gdy wszedł Wilski, Rolicz, jak zwykle, sie

dział przy biurku, z książką w ręku. Powitał gościa uprzejmie, prosząc, aby zajął miejsce, lecz Wilski chodził nerwowo
po pokoju, wahając się, od czego zacząć.
Wreszcie rzekł:
— Wiesz, z urzędowaniem mojem — koniec! Rolicz poruszył się na fotelu, zwrócił się całą postacią ku Wilskiemu i,
zdejmując ze zmęczonych oczu okulary, rzekł:
— Jakto! — zawołał — koniec ?... Co się stało!
W kilku słowach opowiedział mu Wilski całe zajście.
Profesor słuchał, nie przerywając, a potem jeszcze przez chwilę milczał, chwiejąc głową.
— Czy ty sądzisz, Zygmuncie — spytał wreszcie — że to ten kieliszek wódki był powodem jedynym wystąpienia pana
Czepiela ?
Wilski zatrzymał się przed nim.
— A cóżby innego ?
Rolicz bystro, przenikliwie na niego patrzył. Wilski mimowolnie oczy spuścił, zmieszany. Czyżby ten stary gryzmoła,
jak mól zagrzebany w książkach, coś wiedział lub przeczuwał ?
Profesor mówił dalej:
— Pana Czepiela znam zaledwie, ale to wiem,

że to człowiek spokojny i w gruncie dobry. Musiało chyba zajść coś nadzwyczajnego, aby go do tego stopnia
rozdrażnić i taki wywołać wybuch. Czy tobie, Zygmuncie, sumienie nic nie wyrzuca ?...
— O, zaraz sumienie! zaraz wyrzuty! — przerwał niecierpliwie Wilski. — Słusznie ludzie mówią., żeś zdziwaczał,
zdewociał. Od książki idziesz do kościoła, z kościoła na katedrę i znowu wracasz do książki. Co z tobą gadać!
Zerwałeś z ludźmi, nie rozumiesz życia...
— Niepotrzebnie się unosisz... Jeszcze ci nic nie powiedziałem, a już się gniewasz. Najlepszy to dowód, że czujesz się
winnym...
— I jakaż to wina moja? — wybuchnął znów Wilski. — Że mnie ten gbur Czepiel, dyabli wiedzą za co, zbezcześcił, to
ja winien ? Cóż miałem robić ? Prosić go może, aby mnie nie wypędzał ?
— To, co się dziś stało — przerwał spokojnie profesor — to nieszczęście... Właśnie przed dniami kilku mówiłem z
dyrektorem; przyrzekł mi solennie awansować cię. Teraz wszystko przepadło. Zostałeś na lodzie z kapitalikiem, który
rychło rozpłynie się... ale to, co się stało, jest, powiadam ci, skutkiem... Nie przyszło znienacka

background image

i bez przyczyny, która jest występkiem. Nie chcę mówić jaśniej, ty mnie rozumiesz dobrze. Powiem ci tylko: zastanów
się, człowieku, choćby przez wzgląd na syna twego, na Stasia...
Wilski chodził znów po pokoju w silnem wzburzeniu.
— Nie przyszedłem do ciebie kazania słuchać, ale prosić o przyjacielską radę — ozwał się, usiłując zachować spokój.
— Nie rozumiem o czem mówisz, dlaczego mi przypominasz obowiązki, które przecież dotąd spełniałem... Widać, że
jakichś plotek słuchasz, które źli, czy zawistni ludzie wymyślają. A gdybym ja ci powtórzył, co o tobie mówią ?...
Śmieją się poprostu. Nazwali cię "gryziołtarzem" z powodu twojej bigoteryi, drwią sobie, że piszesz jakąś rozprawę
teologiczną...
— Niech drwią — odparł spokojnie Rolicz. — Teologiem nie jestem, lecz prawnikiem, nie zajmuję się teologią, lecz
pracuję nad rozprawą z dziedziny prawa kanonicznego.
— A! a! — sarkastycznie zawołał Wilski, siadając naprzeciw profesora — odwołujesz podobno tezę, której broniłeś,
będąc młodym...
— Nie odwołuję, tylko prostuję, przyznając się do błędu, który się wymknął z pod mło

dzieńczego pióra z braku doświadczenia i z powodu niedokładnej znajomości źródeł... W literaturze naukowej mam
pewien rozgłos, a ztąd i obowiązki...
— Wiem, wiem! — ciągle ironicznie mówił Zygmunt — bawisz się teoryą, nie znając praktyki życia; bronisz
nierozerwalności węzła małżeńskiego, nie bacząc, że zasada ta jest powodem tysiąca nieszczęść, tysiąca katastrof
życiowych...
Rolicz żywym ruchem odgarnął siwe włosy z czoła.
— Bredzisz ! — odparł. — Katastrofy życiowe wydarzać się będą zawsze i temu żadna zasada nie winna. Winnym
będzie zawsze człowiek, jednostka, która do ogólnego prawidła zastosować się nie chce, która, jak ty obecnie, pragnie
teoryę niewzruszoną i uświęconą wiekami obalić, nie dlatego, aby była niezgodna z ogólną praktyką życiową, lecz, że
jej w danym razie zawadza. Ty dowodzisz tak, jak człowiek, któryby żądał, aby ulica, zupełnie równa i bezpieczna,
była dla wszystkich zamknięta, jako zagrażająca bezpieczeństwu publicznemu, dlatego, że on skutkiem własnej
nieostrożności upadł na niej i nogę złamał.

Wilski ponuro milczał, więc Rolicz go zagadnął.
— Powiedzże mi teraz, co myślisz czynić dalej ? Przecież tak bez zajęcia zostać nie możesz, chyba, aby zjeść to, co
posiadasz jeszcze...
Wilski odparł gwałtownie:
— Nie gadaj mi już tylko o innym jakim urzędzie! Ja tego ślimaczego życia nie zniosę! Mam zresztą zamiar wyjechać
ztąd... zagranicę, gdziekolwiek; kapitalik mój mogę tam łatwiej w ruch puścić, podwoić, potroić... gdy tu, gdzie każdy
tylko myśli o tem, aby z głodu nie zdechł...
Rolicz wstał żywo i położył mu rękę na ramieniu.
— Gorzej z tobą, niż myślałem! — rzekł smutnie. — Snadź namiętność przejadła cię, jak rdza...

background image

— A dajcież wy mi spokój z tą rdzą! — zawołał Wilski, porywając się także. — Dziś po raz trzeci słyszę to słowo:
urzędnik powiedział mi, że moje szlachectwo jest rdzą; stara Jędrzejowa twierdziła, że rdzą jest nędza; ty znowu
prawisz o rdzy namiętności, która mnie zjada...
— Bo to jest prawda — wtrącił Rolicz. — Każdy niemal człowiek ma jakąś rdzę w sobie,

mają ją całe warstwy społeczne. W społeczeństwie przeciwdziałają jej: oświata, ustawy mądre, człowiek ma na nią
jedno tylko lekarstwo...
— Jakie ? — machinalnie spytał Wilski.
— Jedno tylko; gorzkie często, skuteczne zawsze: sumienna i uczciwa praca — nie dla rozrywki, nie dla zabicia czasu i
nie dla karyery i chleba, lecz dla spełnienia obowiązku...
— Znowu rezonowanie, teorya! Ja ci powiem praktycznie, dlaczego owa rdza wytwarza się w człowieku. Bo nie może
on zdobyć nigdy upragnionego szczęścia, które mu się należy, do którego ma prawo...
— Kto to powiedział ? Ma przedewszystkiem obowiązek pracy, a potem prawo do zasługi, która mu nie zawsze,
bardzo rzadko za życia bywa spłaconą... Ale teraz wymyślają różne dla człowieka prawa, nawet — do śmierci
samobójczej...
— Powiedz ty mi jednak — przerwał Wilski, zajęty swojemi myślami i rozdrażniony argumentacyą Rolicza —
powiedz mi, czy twoje drażliwe sumienie nie oburza się, czy znajduje to słusznem, aby kobieta młoda, piękna,
inteligentna zmuszona była do pożycia z człowiekiem stą

rym, pospolitym, nizkich instynktów, głupim, jedynie dlatego, że w chwili zapomnienia...
— A, mamy i chwilę zapomnienia — zawołał Rolicz. — Tylko mi ty nie uzasadniaj niczego chwilą zapomnienia, która
wszelkiej sprzeciwia się zasadzie, a nic zbudować nie jest w stanie...
Spojrzał przenikliwie na Wilskiego, który wzroku tego unikał.
— Wracasz — rzekł — mimowoli do przedmiotu, który całą twoją duszę i sumienie ogarnął. Unikasz mego wzroku, to
źle. Nie chcesz mi odkryć prawdy, a ja tej sprawy, o której wiem od niedawna, sam poruszać nie chciałem; nie
sądziłem, aby złe w tobie tak olbrzymie poczyniło postępy. Teraz zaś powiedzieć ci muszę: opanowała cię namiętność
występna... Dzisiejsza scena z Czepielem, jestem pewny, była następstwem tego, że i on już wie o wszystkiem... wie,
że go zdradza lekkomyślna jego żona... wie, że ty jesteś spolnikiem jej występku !
Wilski chwycił za rękę Rolicza.
— To nieprawda! — krzyknął. — Ani słowa więcej! Nie ubliżaj kobiecie, której nie znasz!...
Rolicz skinął głową.
— Nie znam jej — odparł — i ubliżać nie

myślę. Ty ubliżasz sam sobie, idąc na oślep za głosem...
— Oszczędź mi kazań ! proszę cię ponownie — szorstko przerwał Wilski.

background image

Czuł, że w zapale, cały zaabsorbowany jedną tylko myślą, mimowoli poszedł za daleko — zdradził swoją tajemnicę;
przyznał się. To, że o jego stosunku wiedzą ludzie, że już o nim wie nawet Rolicz, że przypuszczenia profesora o
przyczynie dzisiejszego zajścia z Czepielem są zupełnie, uderzająco prawdopodobne, to wszystko było nowem dla
Wilskiego odkryciem, które go do rozpaczy doprowadzało i odbierało władzę panowania nad sobą. Co teraz czynić ?
Wyjechać ztąd... uciec !
Usiłował się miarkować.
— Nie dysputować tu przyszedłem — dodał po chwili nieco spokojniejszym tonem. — Na kazania, wierz mi, albo
zawcześnie, albo... już zapóźno. Wywodami swojemi wywołałeś sam tę kwestyę, której poruszać nie myślałem.
Chciałem tylko zapytać cię o jedno... Czy w danym razie mogę liczyć na twoją przyjaźń ?...
Odwoływał się do przyjaźni, a słowa jego brzmiały zimno, z oczu strzelały płowe błyski gniewu, patrzył na Rolicza,
jak na wroga, który

go odgadł i zgnębił. Namiętność występna zwiększyła jeszcze jego samolubstwo: chciał korzystać z przyjaźni, sam jej
już nie odczuwając.
— Na moją przyjaźń — odrzekł zwolna Rolicz — zawsze liczyć możesz, ale do pewnej granicy...
Wilski uśmiechnął się sarkastycznie.
— Nie myślę nadużywać granic twojej przyjaźni. Idzie o drobnostkę. Zapewne w tych czasach przyjdzie mi wyjechać
na czas jakiś... może na dłużej, dla zapewnienia sobie egzystencyi... Czy nie mógłbyś przyjąć na ten czas mego Stasia
do siebie ? Twoja siostra może raczyłaby zająć się nim.
Rolicz ze smutkiem patrzył na dawnego przyjaciela. Zaległa chwila milczenia; poczem profesor rzekł stanowczo:
— Nie!...
Wilski skoczył ku drzwiom.
— Występnych zamiarów ułatwiać ci nie myślę... — dorzucił Rolicz.
— Bądź zdrów! — zawołał Wilski i wybiegł. Rolicz nie mógł już dzisiaj wziąć się do pracy.
Wzburzony był i niespokojny; doświadczał rzeczywistych wyrzutów sumienia. Wiedział oddawna, ie Wilski jest
lekkomyślny, że zasadami

etycznemi nie zawsze kierował się w życiu, ale tej energii występku nie przypuszczał w nim. Lecz jakim sposobem stać
się mogło, że on, Rolicz, w całem swem życiu nieskazitelny, dla siebie surowy, unikający nawet pozorów złego, mogł
żywić uczucie przyjaźni dla takiego człowieka? Przypominały mu się różne szczegóły, świadczące, że Wilski nigdy
uczciwości w sobie nie miał. I on to tolerował jedynie przez słabość, sympatyę nieuzasadnioną! Przez wdzięczność dla
jego rodziców, czynił mu krzywdę, bo ośmielał, upoważniał do złego. Wpływem swoim i powagą ułatwiał mu drogę,
zalecał go innym, chwalił jego przymioty, a tem samem ukrywał występek, umożebniał zgubny wpływ lekkomyślnego
człowieka na społeczeństwo.
Ileż to takich niejasnych, fałszywych egzystencyj wyrasta skutkiem podobnej karygodnej słabości ? Są ludzie, którzy
brakiem podstaw etycznych, próżniactwem, zepsuciem obyczajów, urągają wszelkim zasadom, a nietylko żyją i żyją
dobrze, lecz są przyjmowani chętnie przez ogół, dlatego, że mają urok, że są sympatyczni, że właśnie skutkiem braku
przekonań i zasad nikomu się nie narażają, naginają się łatwo i zyskują tem nietylko przyjęcie, lecz nieraz stano

background image

wisko. I coraz dalej takim przykładem szerzą zepsucie, oswajając z nim sumienia innych...
— Ja zawsze mówiłam, że to nicpoń, szubrawiec! — zawołała pani Nadolska, której brat zwierzył się nazajutrz ze
swojemi troskami.
Tymczasem Wilski, wróciwszy do domu, czuł się nad wyraz zgnębionym. O ile przedtem żył w tem przedświadczeniu,
że stosunek jego z Heleną pozostaje dla wszystkich tajemnicą, o tyle teraz, po rozmowie z Roliczem, zdawało mu się,
że cały świat o niczem innem nie mówi. Lękał się nietylko iść, ale nawet pisać do Heleny.
Co tam u nich teraz dziać się musi?... — myślał.
Spodziewał się, że Helena sama mu o wszystkiem doniesie i poradzi, co czynić. Nie wychodził z domu, nasłuchując,
czy kto nie idzie, niespokojny, nerwowy.
Mały Staś, którego ojciec nigdy pieszczotami zbytniemi nie psuł, tego dnia nie uzyskał nawet spojrzenia. Wybiegłszy
naprzeciw powracającego ojca, chciał go uściskać jak zwykle. Z rana, przed obiadem i na dobranoc było mu to jeszcze
dozwolonem. Ale dziś ojciec odtrącił go niecierpliwie.

— Tatuś spóźnił się na obiad — zaczął malec, lecz odtrącony zamilkł.
— Zjedz sam... ja jeść nie będę ! — burknął Wilski.
Z głową spuszczoną na piersi odszedł Staś do drugiego pokoju, który był jadalnią, a zarazem sypialnią malca. Z natury
wrażliwy, skłonny do czułości, natury pieszczotliwej, Staś nawykał zwolna do osamotnienia, w jakiem pozostawiał go
ojciec. Jedynem jego towarzystwem była stara kucharka i korepetytor, który przychodził codziennie na dwie godziny i
przygotowywał go do egzaminu szkolnego. Rzadkie więc chwile, które spędzić mógł z ojcem, były dla niego rozkoszą.
Mówił wówczas mało, ale w ojca wpatrywał się jak w tęczę, bacząc na każdy ruch jego, usiłując odgadnąć jego myśli,
aby mu usłużyć. Po utracie matki, którą kochał nad życie, której pieszczoty i czułość roztkliwiły go może do zbytku,
ojciec, chociaż chmurny z nim zwykle i milczący, był dla niego całym światem, uosobieniem wszystkiego, co dobre,
piękne, szlachetne. I teraz, odepchnięty, nie winił o to ojca, ale miał żal do siebie, że się zbyt natarczywie narzucał.

— Biedny tatuś — myślał — musi mieć zmartwienie, albo może chory, broń Boże!
Siadł sam do stołu, ale jadł mało; łzy go dławiły, a niepokój trawił. Słyszał, jak ojciec chodził ciągle wielkiemi krokami
po swoim pokoju.
— Boie! Boże! — szeptał — coś stać się musiało...
Wkrótce po obiedzie przyszedł nauczyciel i zabrał Stasia do lekcyi. Ale lekcya szła dziś niesporo. Malec nasłuchiwał
ciągle co się w pokoju ojca dzieje i usiedzieć w miejscu ani skupić uwagi nie mógł. Już szarzało, gdy zabrzmiał
dzwonek u drzwi wchodowych. Staś porwał się z miejsca.
— Ktoś przyszedł! — zawołał.
— Przyszedł, ale nie do ciebie, tylko do ojca — zauważył nauczyciel. — Siadaj, Stasiu, i czytaj dalej. Co ci jest
dzisiaj ?
Ale Staś stał przy drzwiach i zaglądał przez szparę. Słyszał naprzód, jak kucharka odpowiadała na zapytanie, że pan
jest w domu, potem ozwał się głos niewieści stłumiony, a wreszcie głos ojca, który mówił także z cicha. Dostrzegł
wreszcie wsuwającą się do pokoju ojca postać kobiety wysoką, smukłą. Drzwi się za nią natychmiast zamknęły.
Co to wszystko mogło znaczyć ?...

background image

— Stasiu! — wołał gniewnie nauczyciel —
siadaj i czytaj z uwagą, bo będę zmuszony ojcu powiedzieć...
Chłopak usiadł, ale uwaga jego była daleko; od lekcyi odrywały ją głosy, dochodzące z drugiego pokoju; słychać było
jak gdyby szlochanie.
Nauczyciel naprawdę niecierpliwić się zaczynał, gdy wtem drzwi się otwarły i wszedł Wilski. Był pomieszany
widocznie i bardzo blady. Zwrócił się do nauczyciela:
— Proszę pana — rzekł — możeby pan był łaskaw wyprowadzić trochę Stasia na przechadzkę... On za dużo siedzi,
mizernieje, a ja czasu nie mam z nim chodzić... Dziś bardzo ładnie na dworze...
— Jeszcze lekcya nieskończona — zauważył nauczyciel — i właśnie Staś...
— Odłóż to pan już na jutro — przerwał żywo Wilski. — Idźcie teraz na spacer, bardzo proszę...
I, nie czekając na odpowiedź, zniknął za drzwiami.
Miał zupełną racyę, wyprawiając Stasia z domu. Pani Czepielowa bowiem, przybywszy, natychmiast zemdlała;
ocucona, zaczęła głośno szlochać, łamiąc ręce, a potem znowu zemdlała.
— Mówmy spokojnie! — błagał ją Wilski —

zastanówmy się nad sytuacyą, może się znajdzie jaki sposób wyjścia... Co się właściwie stało?...
— Stało się — mówiła pani Helena, łkając — że mąż mój wie o wszystkiem!... że dziś, wróciwszy z biura, wyprawił
mi taką awanturę:.. jakiej świat nie widział... Ja do tego nieprzyzwyczajona... Chciał mnie bić! on, mnie!Łkanie
przechodziło w spazmy, nowe omdlenie groziło.
Staś już wyszedł, więc Wilski mógł postępować swobodnie. Ukląkł przed panią Heleną, objął ją ramieniem i cucił
pocałunkiem, ustami zbierając łzy, które potokiem jej twarz oblewały. — Najdroższa moja! — mówił — uspokój się!
Może to wszystko dobrze, co się stało? może to umyślnie tak los zrządził, aby przyśpieszyć nasze szczęście...
Aby ten los tak bardzo interesował się kradzionem szczęściem jego i pani Heleny, w to sam Wilski nie wierzył, mówił
tak z rozczulenia, dla uśmierzenia spazmów.
Ale Helenę te słowa zelektryzowały. Podniosła się i, ujmując w obie dłonie głowę Wilskiego, przenikliwie patrzyła mu
w oczy.
— Prawda to ? — pytała z cicha — czy to

prawda, że ty chcesz, pragniesz równie, jak ja, gorąco naszego wspólnego szczęścia?...
— Czy możesz wątpić?...
— Wątpię! — zawołała Helena. — I jeżeli
dziś omdlewam z bolu, jeżeli płaczę, to nie dlatego, żem wyszła z domu człowieka, który się moim mężem nazywa, bo
ja tam nie wrócę nigdy, nie! lecz jedynie dlatego, że wątpię o tobie!...
— Nie czyń mi tej krzywdy...
— Wątpię! — patetycznie powtórzyła Helena. — Wątpię, abyś miał siłę zerwać krępujące cię więzy, abyś dla mnie
cokolwiek chciał poświęcić, dla mnie, która dla ciebie poświęciłam wszystko! młodość moją, piękność, stanowisko,
cześć!...
Odtrąciła go od siebie i powstała.

background image

— Nie! — mówiła, chodząc po pokoju — ty dla mnie nie uczynisz tego, czego ja pragnę, a ja z tobą tu, w pogardzie,
zostać, choćbym chciała, nie mogę!... Ty dla mnie nie uczynisz nic...
Wilski wstał z klęczek i patrzył chmurno. Przejmowała go do głębi boleść tej kobiety, którą kochał całą potęgą
rozigranych zmysłów, która go ciągnęła ku sobie urokiem niewieścim, a zarazem nieprzepartą siłą zepsutej swej
natury.

Zepsucie jej wydawało mu się siłą woli, bohaterstwem.
— Kto ci powiedział, ie nie uczynię? __
ozwał się w końcu.
— Przeczucie! — odparła zawsze patetycznie Helena. — Syn twój staje między mną a tobą... ty go nie odstąpisz dla
mnie! Mieszczańska twoja cnota ulęknie się kroku, który przyjaciel twój, pan Rolicz, nazwałby zdeptaniem
obowiązku...
Wyczytane w romansach frazesy przytaczała pani Helena trafnie, a na Wilskiego ton ironicznej pogardy, jakim mówiła,
działał podniecająco.
Zatrzymała się naprzeciw niego i paliła go wzrokiem.
— Dla ciebie uczynię wszystko... wszystko — szeptał Wilski, namiętnem spojrzeniem ogarniając śliczną jej postać. —
Dziś, nie wiedząc jeszcze o katastrofie, prosiłem Rolicza, aby w razie mego wyjazdu zajął się Stasiem... Myślałem
już...
— Myślałeś ? doprawdy myślałeś ?... — przerwała pani Helena, porywając go za ręce.
Tuliła się do niego, jak kotka.
— Więc ty mnie kochasz ? istotnie kochasz ?...

O, widzisz, na jedno twoje słowo, już nie płaczę, patrz, uśmiecham się, jestem szczęśliwa !...
I rozchylone uśmiechem usta podawała mu do pocałunku.
Czuła scena trwała długo, a wśród pieszczot Wilski zobowiązał się do wszystkiego, czego tylko wymagała pani
Helena. Ona już z gotowym planem do niego przyszła: Do domu rnęża nie wróci; rzeczy swoje poleciła wnet spakować
i odwieźć służącej na dworzec kolejowy, sama zaś nocnym pociągiem wyjeżdża do Przemyśla, do krewnych, gdzie
oczekiwać będzie na Wilskiego, który tymczasem ma wszystkie swoje interesa załatwić: gotówkę przedewszystkiem
podnieść z banku i Stasia na stancyi umieścić. Wszystko to ma uczynić w ciągu dwóch, trzech dni najdalej, aby
uprzedzić wszelkie kroki ze strony Czepiela.
— On jest teraz tak wzburzony — mówiła pani Helena — że kilka dni minie, zanim się wysapie. Potem będzie
dokuczał i zmuszał do powrotu, a ja tego nie chcę!
Pomimo zaślepienia i odurzenia, w jakie go wprawiały namiętne pieszczoty pani Heleny, Wilski nie mógł się oprzeć
zdziwieniu, że ona wcale swej winy przed mężem nie starała się utaić, że owszem, przyznała mu się odrazu do
wszystkiego.

background image

— Nie znoszę kłamstwa — odparła na to pani Helena. — Zresztą po co kłamać ? Ja ciebie tylko kocham i z tobą źyć
pragnę... Co mnie wszystko inne obchodzi!
Odpowiedź ta napełniła rozkoszą serce Wilskiego.
— Jak ona mnie kocha! — myślał — kocha do szaleństwa! Przecież ja takiej miłości zawodu uczynić nie mogę...
byłbym łotrem !
Ani się spostrzegał, że to, co mienił prawością i nadmiarem uczucia, było wszystko wyrafinowanym podstępem.
Helena spaliła mosty za sobą, bo pragnęła tego oddawna, bo oddawna wyrywała się w świat, lecz tylko brakowało jej
pretekstu. Nadarzył się wreszcie, więc z niego skorzystała, a szło jej tylko teraz u usidlenie Wilskiego. Potrzeba jej
było pieniędzy, a to, co posiadał Zygmunt, owe kilkanaście tysięcy kapitału, było w wyobrażeniu pani Heleny,
nawykłej do mierności, graniczącej z ubóstwem, ogromną niemal fortuną. W każdym razie wystarczyć to mogło do
rozpoczęcia na szerokim świecie karyery, o której powodzeniu, znając swoją urodę, ani chwili nie wątpiła.
Wilskiemu wszakże kapitalik ten wydawał się za mały; ogarniała go trwoga puszczać się

w świat na niepewne losy z tak mizernym zasobem.
— Muszę ci jednak przedstawić — mówił — że to, co posiadam i czem rozporządzać mogę, wynosi mało, bardzo
mało. Zaledwie piętnaście tysięcy... Trzeba będzie zostawić coś dla Stasia, załatwić niektóre rachunki... zostanie
zaledwie dwanaście do trzynastu...
Pani Helena uśmiechnęła się nieznacznie.
— Będziemy żyli skromnie — odparła — za granicą łatwiej to uczynić, niż tu... Łatwiej tez o korzystną lokacyę
kapitału, o jakieś zyskowne przedsiębiorstwo. Wszak sam mi to nieraz mówiłeś...
— Tak, niezawodnie, ale zawsze...
— Ja dla siebie nie wymagam nic! — przerwała pani Helena, chcąc ostatki wątpliwości w umyśle Wilskiego
rozprószyć. — Pracować umiem, przekonasz się... a przy tobie i dla ciebie pracować, to rozkosz !... Potem zabierzemy
do siebie Stasia, będę mu najczulszą matką.. Wszakże to dziecko twoje!...
Reszta utonęła znów w namiętnym pocałunku, którym zapieczętowano ugodę. Pani Helena wyszła rozpromieniona,
szczęśliwa, marząca o podróży w świat szeroki, pozostawiając Wil

skiego w oszołomieniu, z którego nie wytrzeźwił go nawet powrót Stasia z przechadzki.
Spać w nocy nie mógł, budziły go zmory. Zdawało mu się, że słyszy gniewny, zachrypły głos pana Czepiela, to znów
spazmatyczne jęki Heleny. Obudzony, otworzył oczy, podniósł się na łóżku, ale i teraz jeszcze najwyraźniej dolatywały
jego uszu westchnienia i od czasu do czasu szlochania stłumione. Zapalił świecę i nasłuchiwał. Nie było wątpliwości...
W pokoju Stasia ktoś płakał.
Zerwał się Wilski z łóżka, narzuciwszy na siebie okrycie, wziął do ręki świecę i wszedł do drugiego pokoju. Zbliżył się
do łóżeczka Stasia. Zdawało się, że śpi; ani się poruszał. Twarz wcisnął w poduszki i leżał na pozór spokojnie...
czasami tylko chude ramiona dziecka i plecy wstrząsały się, jakby dreszczem.
Coś, nieznanego mu dotychczas, zakołatało w piersi Wilskiego. Patrzył chwilę na małą ciemną główkę i szczupłe
ciałko, rysujące się pod kołdrą, owinięte nią, skulone, a ciągle wstrząsane jakimś dziwnym dreszczem.
Postawił świecę na stoliku i pochylił się nad łóżkiem.

background image

— Stachu — przemówił łagodnie. — Staszku
mój, co tobie?...
Nie było odpowiedzi, tylko ciałko zadrgało ieszcze silniej. Staś skulił ramiona i głowę wcisnął mocniej w poduszki.
Ulegając mimowolnemu wzruszeniu, Wilski przykląkł przy łóżeczku.
— Co tobie, dziecko moje ? — powtórzył czule. A na to Staś wybuchnął głośnym płaczem
i, odwracając nagle ku ojcu twarz łzami zalaną, obie ręce zarzucił mu na szyję...
— Ja się boję, tatku! — rzekł, szlochając.
— Czegoż ty się boisz ?
— Boję się, że tatuś ma pewno jakieś zmartwienie, że może chory ?...
Wilski usiadł przy nim.
— Nie mam zmartwienia i nie jestem chory, mój Stachu — mówił, gładząc włosy dziecka i ocierając mu łzy. — A ty
nie powinieneś płakać, bo to wstyd dla takiego dużego chłopca... Spijże teraz, dziecko, śpij spokojnie...
Staś przemocą tłumił łkanie. Wziął rękę ojca i okrywał ją pocałunkami.
— Przepraszam tatusia... ale mnie tak było ciężko, tak ciężko...
Ujął tę rękę w obie dłonie i na niej zło

żył główkę, patrząc na ojca załzawionemi jeszcze oczami, w których jednak błyszczała już radość. Jeszcze nigdy w
życiu ojciec nie przemawiał do niego tak czule.
— Śpij, synku, śpij, uspokój się! — powtarzał Wilski.
A Staś, posłuszny, przymykał powieki. Znużony wrażeniami dzisiejszemi i płaczem usypiał rychło, mimowolnie
nerwowo wzdychając, ale ręki ojca nie puszczał. Trzymał ją ciągle w obu dłoniach, twarzyczkę na niej wspierał i
ustami przyciskał, jakby ją chciał na zawsze przy sobie zatrzymać...
W pół godziny potem Wilski, uwolniwszy ostrożnie rękę swą z objęć głęboko uśpionego Stasia, powrócił do swego
pokoju, dziwnie wzruszony i siebie niepewny.
— Nie! nie! — powtarzał sobie w duchu — ja nie mogę, nie powinienem się cofnąć. Ona dziś więcej mojej opieki
potrzebuje, niż mały Staś, który popłacze trochę, a potem przyzwyczai się... Zresztą wyrządziłem jej krzywdę: straciła
dom, stanowisko, poważanie u ludzi... Gdybym ją teraz opuścił, byłbym podły...
Tak umacniał słabnącą energię występku. A jednak, pomimo tego, widział ciągle przed

sobą chude ramionka Stasia, wstrząsane cichem, tłumionem łkaniem, widział twarz jego, zalaną łzami, i wymowne
oczęta, utkwione w siebie z bałwochwalczem, bezgranicznem przywiązaniem. Nadaremnie wywoływał obraz
rozspazmowanej pani Heleny, mówiącej mu o swojej miłości; mimowolnie czuł, ie łzy jego dziecka były jego własną
boleścią, czemś, co wypływało z jego własnej istoty; czuł, że to ostatnie wrażenie pozostanie mu na zawsze, mącąc
wszelką rozkosz; czuł, ie to moie ostatnia prrestroga, ostatnie napomnienie, przeciw któremu on się uzbrajał w
sofizmaty namiętności...
Usnął nad ranem, a obudził się późno, znużony, jak po walce. Staś przybiegł do jego łóżka rozpromieniony,
szczęśliwy. Ośmielony wczorajszą ojca czułością, przygarnął się do niego pieszczotliwie, pytając o zdrowie. Śmiał się,
mówiąc:
— Ja nie pamiętam, kiedy tatuś poszedł w nocy...

background image

Ta poufała śmiałość w dziecku, zwykle bojaźliwem, podziałała na Wilskiego drażniąco. Staś w naiwności swej sądził,
że dni następne będą dalszym ciągiem czułej sceny wczorajszej, że odtąd będzie mógł z ojcem postępować inaczej,
serdeczniej, poufalej, że już się skończyło to jego

osamotnienie, i że chłód, jaki go dotychccas otaczał, raz na zawsze zniknął. Wilski zaś obudził się w usposobieniu
ponurem, chwilowa czułość była już daleko. Spojrzał na syna z niechęcią:
— Nie dałeś mi spać w nocy swojemi kaprysami — odrzekł — dzisiaj głowa mnie boli...
Lodem spadły te słowa na roztkliwione serce chłopczyny. Chciał coś mówić, ale tylko wargi mu drżały. Stał przez
chwilę z opuszczoną na piersi głową i cicho wysunął się z pokoju.
Tegoż dnia otrzymał Wilski telegram z Przemyśla:
"Dojechałam dobrze, przyjęta uprzejmie. Długo bawić wszakże niepodobna. Czekam na dworcu wieczorem za dwa
dni, nieszczęśliwa, stęskniona".
Telegram ten przeważył szalę, pobudził słabnącą na chwilę energię.
— Kości rzucone — mówił sobie w duchu Wilski — wahać się już nie pora.
Wybiegł na miasto dla załatwienia interesów. Odebrał swój depozyt z banku i udał się natychmiast do znajomego
profesora ginmazyalnego, p. Bednarskiego, u którego Stasia zamierzył umieścić. Ugodę zawarł rychło i powrócił na
obiad do domu, zdecydowany dziś jeszcze powiedzieć Stasiowi o konieczności rozstania. Posta

nowił być zwięzłym, energicznym i ani na chwilę nie dać zapanować nad sobą rozczuleniu.
Nad wieczorem tedy przywołał Stasia i zaczął od perory. Wczorajsza scena przekonała go, że Staś jest nadto czuły,
nadto wrażliwy. Takim nie powinien być mężczyzna, takim być nie może, jeżeli chce z późniejszych walk życiowych
wyjść zwycięsko...
Staś słuchał z pochyloną głową, z uczuciem wielkiego, pierwszego w życiu zawodu. Ojciec czynił mu z tego zarzut, że
on go tak kochał, że po nocach spać nie mógł i płakał na myśl, iż stała się mu jakaś przykrość, że może słaby. On
sądził, że ojca silniej tem do siebie przywiąże, a tymczasem...
— Postanowiłem tedy, mój Stasiu, na czas jakiś, może dłuższy, rozstać się z tobą...
— Rozstać się! — jęknął Staś i rzucił się ku ojcu, składając ręce błagalnie.
— Tylko, moje dziecko, proszę cię, spokojnie — rzekł Wilski, wstrzymując ręką malca. — Czas już, ażebyś między
obcymi nabrał więcej hartu, więcej energii. Pieszczoty matki, a potem moję, popsuły cię... Trzeba, abyś się
przyzwyczaił źyć wśród obcych, abyś wyrobił w sobie męski charakter... Ugodziłem już dla ciebie

stancyę u profesora Bednarskiego. Będziesz tam miał doskonałe pomieszczenie, opiekę i kolegów, z którymi ci będzie
zabawniej niż ze mną... Ja muszę wyjechać na czas dłuższy...
Staś podniósł na ojca oczy, pełne smutku i zadziwienia. Nie było w nich już łez, raczej przestrach, który źrenicę
rozszerzał. Nie mówił nic, nie był w stanie mówić. Coś jakby go ścisnęło w piersi kleszczami i dławiło, pozbawiając
głosu, woli, myśli. Nie rozumiał już dalszej ojca perory; usłyszał tylko ostatnie słowa:

background image

— No, zbieraj się, Stachu, pójdziemy do pana Bednarskiego...
— Jakto ? dziś ? zaraz ? — wyjąkał Staś.
— Oczywiście dzisiaj... Jutro chciałbym wyjechać.
Jak automat, wyszedł Staś do drugiego pokoju, ubrał się w paltocik, wziął do ręki czapkę. Ojciec stał nad nim,
czekając. A on wówczas miał ochotę rzucić się na podłogę i jęczeć, krzyczeć w niebogłosy, że mu się dzieje straszna,
niewypowiedziana krzywda... Ale się wstrzymał, zaciął zęby i poszedł za ojcem.
— Trzeba być mężczyzną... powiedział tatuś. Ta myśl go wstrzymała.

Szaruga była na dworze; deszcz ze śniegiem siekł po twarzy. Szli spiesznie; Wilski tak wielkiemi krokami, że Staś
podbiegać musiał, aby się z nim zrównać. Chwilami zdawało mu się, że ziemia z pod stóp się usuwa, że leci w jakąś
przepaść niezgłębioną, ciemną, która ma go pochłonąć na zawsze.
Doszli nareszcie. Staś widział wszystko jak przez mgłę. Pan Bednarski, człowiek poważny, siwy, przyjął ich bardzo
uprzejmie; pogłaskał Stasia po głowie, wyrażając nadzieję, że "kawaler" zachowywać się będzie przykładnie i uczyć
doskonale, aby ojcu za tyle starań przynieść pociechę. Potem, gdy ojciec z profesorem omawiali szczegóły, Staś czuł,
że twarde, chude ręce pani Bednarskiej pociągnęły go i zaczęły gładzić po głowie i policzkach. Czułe słówka pani
Bednarskiej brzmiały mu w uszach zupełnie niezrozumiale.
Ocknął się, gdy ojciec począł się żegnać.
— Jutro — mówił — przyślę państwu meble, rzeczy i książki Stasia. Jeżeli czas mi pozwoli, to jeszcze wpadnę. W
każdym razie polecam już teraz mego malca opiece i sercu państwa... No, chłopcze, bywaj zdrów!...
Staś nie wiedział, jak się to stało, ale nagle znalazł się u stóp ojca.

— Tatuś, mój tatuś! — bełkotał — nie porzucaj mnie! nie porzucaj!
Uczepił się jego kolan i ani łkał, ani płakał, tylko jęczał głucho.
— Kochany mój tatuś! — powtarzał.
— Widzi profesor — mówił Wilski — zbytnia czułość, nienaturalna w chłopcu, to trzeba koniecznie miarkować.
Mówił tak, ale czuł, że mu się coś od duszy odrywa.
Odciągnięto Stasia. Ojciec ucałował go w czoło i wyszedł. A Staś został sam, wśród obcych, wodząc dokoła
nieprzytomnem! oczyma, szukając domu swego i ojca, szukając tego, co wczoraj było jego niepodzielną własnością, a
nagle znikło bez śladu.
Nazajutrz Wilski odesłał do pana Bednarskiego rzeczy Stasia, a resztę, co tylko było w mieszkaniu, za bezcen
posprzedawał żydóm. Nad wieczorem nie było już nic w opustoszałych pokojach. Na podłodze wśród śmieci walały
się, zachowywane dotąd jako pamiątki, stare zabawki Stasia, koń bez głowy i pajac z oderwaną nogą. Deszcz uderzał w
szyby z łoskotem, odbijając się głośnem echem wśród tej rozpaczliwej pustki.

W tydzień później profesor Rolicz otrzymał list od Wilskiego, datowany z Wiednia, tej treści:

background image

"Możesz mnie potępić, ale wysłuchać musisz. Usprawiedliwiać się nie chcę, ani mogę. W moim wieku nie działa się
pod wpływem chwilowego porywu. To na życie całe. Jest to vis major, która unosi i, zabijając, uszczęśliwia... Tej
rozkosznej śmierci nie mam sił się oprzeć. Ponawiam moją prośbę. Jeżeli masz mnie za straconego, tem bardziej nie
odmawiaj: konającemu nie odmawia się nic. Cięży mi na sumieniu mój Staś... Ciągnąć go za sobą nie mogę, odwagi
nie mam. Wolę go polecić twojej opiece; lepiej wyjdzie na tem. Umieściłem go tymczasowo u profesora Bednarskiego,
któremu zaleciłem, aby do twoich wskazówek i woli zupełnie się stosował. Spełnisz dobry uczynek; usuwając się, mnie
już nie powstrzymasz. Zygmunt.
P. S. Na twoje imię w banku zostawiłem . złr. na utrzymanie i naukę Stasia".
Tymczasem w mieście wieść o skandalu gruchnęła. Lwów o niczem innem nie mówił, tylko o zniknięciu pięknej pani
Heleny i jednoczesnym niemal wyjeździe Wilskiego. Pani Kasprzycka opowiadała całą historyę tego romansu, z
niesłychanie dobitnemi szczegółami.

Wedle jej relacyi, okropne rzeczy miały się dziać u opuszczonego pana Czepiela: chciał się otruć, lecz na szczęście go
uratowano... Pani Nadolska w czasie obiadu komunikowała to wszystko bratu, który słuchał ponury, smutny i co
rychlej uciekał do pracy i książek, aby przykre myśli oddalić.
Pewnego wszakże wieczoru pracę jego przerwał gwałtowny odgłos dzwonka w przedpokoju. Profesor nikogo o tej
porze nie przyjmował, służąca przeto usiłowała odprawić gościa, który jednak natrętnie domagał się, by go
wpuszczono.
— Mam, słowonoru, ważny interes — mówił. — Proszę powiedzieć tylko panu, że przyszedł Filip Czepiel... Proszę
tylko nie zapomnieć: Czepiel... Czepiel...
Rolicz, usłyszawszy to nazwisko, jakkolwiek bardzo nierad gościowi i przeczuwając niemiłe, a może i gwałtowne
przejście, wyszedł sam do przedpokoju, aby nieszczęśliwego małżonka zaprosić do siebie.
Pan Czepiel usiadł ciężko na kanapie, zdyszany, i przez długą chwilę mówić nie mógł. Niepewnym wzrokiem
spoglądał na profesora, który, milczenie gościa przypisując głębokiemu wzruszeniu, czuł się sam mocno zmieszany. W
takiej

sytuacyi najtrudniej zacząć rozmowę, zwłaszcza z człowiekiem prawie nieznanym.
— Czem mogę służyć ? — wyjąkał nareszcie
nieśmiało profesor. — Moie cygarko?...
Cygaro pan Czepiel wziął, ale nie zapalał. Astma go dusiła, a myśli rozpierzchały się bezładnie; nie wiedział także, od
czego zacząć.
— Ten... tego... — bąkał — pan profesor, Bóg wie, co o mnie myśli... ale ten... tego, słowonoru...
Był komiczny ten człowiek stary, astmatyczny, onieśmielony, bełkocący, któremu duszność wyciskała łzy z
wytrzeszczonych oczu. Łzy te, które ręką ocierał, nadawały mu pozór zrozpaczonego.
Rolicz wszakże nie dostrzegał komizmu. Gorące miał współczucie dla tego biedaka, który o swojej katastrofie nawet
mówić nie umiał.
— Ja panu pomogę — ozwał się po chwili, zbliżając swój fotel do kanapy, na której siedział pan Czepiel. — Spotkało
pana nieszczęście, wiem o tem i serdecznie nad tem boleję. Czy mogę panu w czemkolwiek być pomocnym ?
— O i bardzo, słowonoru! — zawołał pan Czepiel, widocznie rad, że już trafił na właściwą drogę. — Wszak Wilski, to
przyjaciel pana?
— Był niegdyś, teraz nim być przestał...

background image

— Ale pan profesor wie, dokąd pojechał... dokąd pojechali ?...
— Nie wiem.
Pan Czepiel z pod okularów spojrzał podejrzliwie na Rolicza.
— Bo może pan profesor myśli — rzekł po chwili — że ja chcę ścigać, albo jakie awantury robić... Słowonoru, nie ! W
pierwszej chwili na człowieka to tak spadło, jak cegła z pieca... Ale teraz, po namyśle... słowonoru, panie profesorze, ja
nie jestem zły człowiek...
Rolicz wielkiemi oczami patrzył na Czepiela. Słuchał i nie rozumiał.
A nieszczęśliwy małżonek mówił dalej.
— Teraz jestem w całem mieście, słowo noru, skompromitowany. Palcami mnie wytykają. W biurze nie mogę oczu
pokazać; zameldowałem się chorym i nie chodzę ! A co tam w dyrekcyi o tem myślą ? Jeszcze gotowi na emeryturę
posłać, a ja co temu winien? słowonoru, nic!
Rolicz zwolna odsuwał się z fotelem. Współczucie jego stygło. W słowach Czepiela nie brzmiała wcale rozpacz.
— Więc czego właściwie pan żądasz ? — spytał zimno profesor.
— Ten... tego... słowonoru, ja nie żądam,

proszę... Gdyby tak pan profesor był łaskaw dać mi adres i od siebie może parę słóweczek napisać... to jabym także
napisał i zobowiązałbym się, słowonoru, że nawet nic przykrego nie powiem. Zapomnę, słowonoru, zapomnę, bo ja nie
jestem zły człowiek, panie profesorze... W życiu to wszystko poprawić można, tylko w "Contobuchu" nie wolno...
Uśmiechnął się z tego dowcipu i, korzystając z milczenia zdumionego Rolicza, mówił dalej:
— Byleby Hela powróciła, bo dla mnie to straszne teraz życie; słowonoru straszne... Oczy chowam przed wszystkimi,
jakbym co ukradł. A w urzędzie — wstyd ! Gdyby więc pan profesor nie odmówił mi skutecznej swej pomocy a dał
adres i sam napisał, że ja, słowonoru, przebaczam... zapominam...
Rolicz wstał.
— Zaręczam panu — rzekł — że adresu nie mam... a w żadnym razie pisaćbym nie mógł...
Pan Czepiel nie ruszał się z kanapy i ciągle nieufnie spozierał na profesora.
— Przecież słyszałem, że pan Wilski syna tu zostawił... Więc niepodobna, aby tak... bez wieści...
Syn ma lat dziesięć zaledwie — odparł

sucho Rolicz — o niczem nie wie i zbyt wcześnie nie powinien się dowiedzieć. Wątpię, aby Wilski zgłaszał się do
niego, czuć bowiem to musi, że lepiej, aby syn jak najdłużej był w nieświadomości ohydnego czynu ojca...
Pan Czepiel dźwigał się powolnie z kanapy, wzdychając znów ciężko.
— I co teraz począć, słowonoru, nie wiem. Jestem skompromitowany! Gdyby Hela wróciła, toby się ludziom cobądź
powiedziało, że była u krewnych, albo co... Ja i teraz wszystkim mówię, że do krewnych pojechała i niebawem wróci.
Ale po mieście gadają, gadają...
— Niechże pan się uspokoi — przerwał zniecierpliwiony Rolicz — pogadają trochę i zapomną. Pan chyba nie znasz
Lwowa... Interesują się tu skandalem na moment, a potem oswajają się z nim, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Sztukiby dokazał, ktoby Lwów zgorszyć na długo potrafił, albo mu czemkolwiek zaimponował. Tu można nic nie
robić, albo robić wszystko, co się podoba, z jednakim rezultatem, to jest — bez rezultatu... Nie bój się pan o siebie.

background image

Jeszcze dzisiaj jesteś pan dla ludzi ciekawy — za tydzień już nikt uwagi nie zwróci... Gdyby teraz żona pańska wróciła,
a pan przyjął ją tak... bez protestu,

toby właśnie dłużej gadali, bo to w każdym razie byłoby moie nie nowe, ale zawsze dość... dziwne rozstrzygnięcie
kwestyi...
— Ha, co robić ? — przerwał pan Czepiel. — Człek, słowonoru, już nie dzisiejszy i tak dla świętego spokoju, toby
ten... tego... Więc pan profesor radzi, żeby niby... tego... nic ?
— Ja nie radzę wcale; wyrażam tylko moje
zdanie, że obawy pana są płonne. Ludzie uczciwi mogliby chyba tylko mieć współczucie...
— Tak pan profesor sądzi ?... Zapewne ten, tego... słowonoru, tak jest, jak pan profesor powiada, ale zawszebym wolał,
żeby Hela wróciła, tak niby od krewnych... Gdybym mógł mieć adres...
— Powtarzam panu, że go nie mam... — niecierpliwie i stanowczo przerwał Rolicz.
— A skoro tak pan profesor powiada, to już niema rady, słowonoru. Przepraszam bardzo... upadam do nóżek...Żegnał
się, odchodził i znowu powracał.
— Gdyby jednak... Przepraszam stokrotnie szanownego pana profesora, że mu drogi czas zabieram. Gdyby jednak
doszło do wiadomości pańskiej, dokąd oni pojechali, to jabym bardzo prosił łaskawie mnie zawiadomić.

Rolicz nie odpowiedział już, aby co rychlej pozbyć się nieproszonego gościa. Ten zaś wychodził powoli i powtarzał
swoje:
— Gdyby ona mogła wiedzieć, że jej przebaczyłem, toby wróciła... niby od krewnych i — sza. A tak zawsze
kompromitacya!
U drzwi wchodowych jeszcze raz zwrócił się ku Roliczowi, który go wyprowadzał:
— Więc pan profesor powiada, że we Lwowie to niby, słowonoru, nie znaczy nic ?... bagatela !
— Tego nie powiedziałem... Zaznaczyłem tylko brak opinii, opartej na pewnych podstawach. Ztąd większość często
bagatelizuje wszystko i wszystkich...
— Aha, rozumiem, bagatelizuje... Więc można, pomimo, że ten... tego, słowonoru, tak sobie, śmiało, z podniesionem
czołem, jakby nic...
— Można... można... pana chyba nikt nie potępi — upewniał Rolicz, któremu, pomimo irytacyi, już na śmiech się
zbierało, i zamknął wreszcie drzwi za nieszczęśliwym małżonkiem pani Heleny.
Miał zupełną słuszność stary profesor. Po dwóch miesiącach zapomniano o wszystkiem. Nawet pan Czepiel oswoił się
z nową sytuacyą.

Utrzymywał wprawdzie ciągle, że jego Hela bawi u krewnych, ale to słomiane wdowieństwo poczynało mu naprawdę
smakować, kiedy się przekonał, że mu dymisyi nie dano a w urzędzie nie śmiano dokuczać. Wprawdzie raz słyszał
przeze drzwi, jak Osetkowski mówił z przekąsem do Salewicza:

background image

— Słyszałem, że pani Salewiczowa wybiera się także w podróż, do krewnych, w ślad za panią naczelnikową... Bodaj to
mieć krewnych !
Słyszał także niewczesny żart Osetkowskiego, jakoby piękna Hela przysłała mężowi w prezencie olbrzymi cylinder,
aby mógł rogi ukryć przed światem...
Cofnął się ode drzwi, nie wszedł do biura i udał, że nie słyszy.
— Słowonoru, piekielny dureń! — mruknął tylko i splunął.
Ale było mu coraz lepiej. Dawniej w domu nie było dnia, aby mu Hela nie dała uczuć swojej wyższości, która mu
niemało nieraz ciążyła; piękna pani wymagała też wiele dla siebie, z pieniędzmi nie umiała się liczyć, uroda jej
potrzebowała odpowiedniej tualety, kapelusza, coraz to nowych rękawiczek, bucików, że nieraz pan Czepiel z
trudnością wiązał końce z upływem

roku. Teraz miał spokój, oszczędności nawet robił, co go niezmiernie cieszyło.
W życiu jego zaszła tylko ta zmiana, ie w knajpce siedział o godzinę dłużej, wcześniej przychodził do biura i później z
niego wychodził, ku zmartwieniu wszystkich urzędników, nawet Kluczkiewicza, z którym teraz konferencye nie miały
końca.
Staś Wilski mieszkał ciągle u profesora Bednarskiego, a po złożeniu egzaminu wstępnego, zaczął uczęszczać do
szkoły. Był niezmiernie pojętny i nad wiek rozważny. Często, coraz częściej odwiedzał go Rolicz, ciesząc się
postępami dziecka, którego umysł rozwijał się nad podziw. Do Rolicza chłopak lgnął niezmiernie. W początkach
wspominał ciągle o ojcu i dręczył pytaniami, gdzie jest i kiedy powróci. Wymijające odpowiedzi widocznie dziwiły go
i bolały. I nagle zamilkł. A od tego czasu padł jakby cień smutku, na jego ładną twarzyczkę. Ożywiał się podawnemu
jedynie wtedy, gdy podczas świąt Wielkanocnych lub wakacyj zabierał go Rolicz do siebie.
W małym, cichym dworku profesora i w towarzystwie pochmurnej i wcale nie pociągającej pani Nadolskiej, Stasiowi
było najlepiej. Czuł się tu jak w domu; do pani Nadolskiej, nie zważając

na szorstkość jej usposobienia, garnął się z zaufaniem zupełnem, czem rozbrajał ją i zdobywał nawet pieszczoty, które
go napełniały niewysłowionem szczęściem. Czuł potrzebę serca i szukał go instynktownie wśród tych, których nie
mógł uważać za obcych, których postaci łączyły się z jego wspomnieniami dzieciństwa.
Pani Nadolska była wszakże nieubłaganą wyznawczynią teoryi dziedziczności, a zwykle uzasadniała ją znanem
przysłowiem o jabłku, które pada niedaleko jabłoni.
— Dobry to chłopak — mówiła — przynajmniej wydaje się dobrym. Niedługo to jednak potrwa... Zepsują go prędko
ludzie, a on, mając przykład w ojcu, pójdzie jego śladem...
— Niechże Bóg uchowa! — przerwał Rolicz. — Dotąd Staś nic nie wie o ojcu; a gdy dorośnie, sam mu powiem
wszystko, jako przestrogę na dalsze życie...
— Ja sądzę, że on już teraz coś wie, albo się domyśla. Dawniej zapytywał ciągle o ojca, teraz ani wzmianki nie czyni.
Musiano mu coś nagadać, może w szkole, i to go trawi...
Profesor się zamyślił.
To byłoby fatalne! — rzekł po chwili. — Muszę tę rzecz zbadać,

background image

Pan Bednarski, zapytany przez Rolicza, nie umiał dać żadnych wyjaśnień; przyznawał tylko, że od pewnego czasu Staś
mocno się zmienił. Unikał kolegów, był nieraz przygnębiony, a nawet, co się dotąd nigdy nie zdarzało, zaniedbywał się
w naukach. Napomniany, wybuchał spazmatycznym płaczem; często też w nocy słyszano, jak płakał.

V.

Mijał rok za rokiem. O Zygmuncie Wilskim żadnej wieści nie było; szczupły kapitalik, pozostawiony dla syna,
wyczerpał się całkowicie; od pewnego czasu koszta utrzymania i nauki Stasia ponosił Rolicz, który w końcu przyszedł
do przekonania, że Wilski musiał umrzeć gdzieś za granicą.
Staś skończył lat siedmnaście i był w siódmej klasie, gdy zaszedł wypadek, który na dalsze jego losy wpłynął
stanowczo.
Pewnego dnia przybył do Rolicza profesor Bednarski, mocno zmieszany.
— Stała się — rzekł — rzecz niesłychana, awantura! Staś w klasie rzucił się na kolegę, uderzył go w twarz, skaleczył,
oko mu wybił... Co dyrekcya postanowi, nie wiem; ja wszakże w żaden sposób Stasia dłużej u siebie trzymać nie mogę,
bo właśnie ten kolega, Skalski, syn

zamożnych i szanowanych rodziców, mieszka u mnie...
Rzecz była rzeczywiście nie do pojęcia. Ten rozważny i nad wiek swój poważny Staś dopuścił się takiego wybryku! Z
jakiego powodu ? cóż go tak rozdrażnić mogło ?
Pan Bednarski twierdził, że ów Skalski odrazu nie lubił Stasia i dokuczał mu. Dotychczas wszakże kończyło się to
wszystko drobnemi sprzeczkami bez znaczenia, na które nie zwracano uwagi. Dzisiejsza wszakże awantura
przekraczała wszelkie granice, płazem jej puścić nie można było. W każdym razie wina była po stronie Stasia, który od
pewnego czasu zamknął się w sobie i okazywał niezwykłe, chorobliwe rozdrażnienie. Pan Bednarski radził wycofać go
ze szkoły. Niech się uczy prywatnie i niech leczy się na nerwy.
Pan Rolicz odrazu domyślił się przyczyny i tegoż samego dnia zabrał Stasia do siebie. Nie mówił mu z początku nic, z
daleka go tylko obserwował. Chłopiec był ponury; patrzył z pode łba oczyma, z których strzelały błyski gniewu, tonące
chwilami w mgle łzawej. Po kolacyi, której Staś nie tknął, Rolicz zabrał go do swego gabinetu.

— Teraz — rzekł — powiedz mi szczerze.
co właściwie zaszło?
Staś stał przed nim milcząc, z głową spuszczoną.
— Uczyniłem źle... — wyjąkał po chwili —
ale nie mogłem inaczej... Niech mnie pan nie pyta!... Ja nie chcę ani panu, ani nikomu być ciężarem... Niech mi pan
pozwoli odejść ztąd... pójdę... zarobić już potrafię.

background image

Rolicz ze współczuciem patrzył na zmienioną twarz młodzieńca, która kurczyła się nerwowo, pod wpływem
wewnętrznego wzruszenia. Łzy dławiły widocznie biednego chłopca, który silił się na spokój, a wstrząsał się chwilami
całem ciałem, jak w febrze.
— Mój Stachu — rzekł profesor — wszak wiesz, ie na całym świecie nie masz lepszego nademnie przyjaciela?
Staś szybko zbliżył się i, rękę Rolicza chwyciwszy, okrywał ją pocałunkami.
— O, wiem... wiem ! — szeptał.
— Skoro wiesz, dlaczego chcesz odchodzić? Bo ja nie mogę... nie mogę tu zostać...
bo ja tu nikomu w oczy spojrzeć nie śmiem!... Rolicz usiadł i przygarnął go do piersi. Mówił zaś dalej głosem
stłumionym, bardzo spokój

nie i poważnie, ale zarazem akcentem, który, płynąc z serca, do serca wprost trafiał.
— Od pewnego czasu zmieniłeś się, Stachu. Musiał ci ktoś powiedzieć o tem, o czem jaknajdłużej powinieneś był nie
wiedzieć, co ja starałem się przed tobą utaić... Ty już wiesz, że ojciec twój...
Staś głowę pochylił i głosem ledwo dosłyszalnym:
— Wiem... — szepnął, przerywając. I nagle rzucił się z płaczem do kolan Rolicza.
— Drogi, drogi panie! — wołał — ależ chyba to nieprawda, co mi Skalski powiedział... chyba to nieprawda!
Zanosił się od płaczu.
— Uspokój się — mówił Rolicz — i posłuchaj mnie. Co Skalski ci powiedział, nie wiem. To pewna, że twój ojciec
postąpił źle, bardzo źle. Ani tobie wszakże, ani Skalskiemu sąd o tem nie przystoi...
Staś żywo głowę podniósł. Z po za łez oczy iskrzyły się oburzeniem.
— Ależ on mi powiedział, że ojciec mój to nikczemnik, że ja noszę piętno hańby jego na sobie, że... że...
Mówić dalej nie mógł.

— Jabym go był za to zabił! — dodał z uniesieniem po chwili — gdyby nie koledzy.
— Sam przecież uznałeś, żeś źle uczynił...
— Tak, źle, wiem to... Straciłem w tej chwili
przytomność; nie pamiętam, co stało się ze mną...
— Ale powiedz mi, zkąd to tak nagle przyszło? Od bardzo dawna nie wspominałeś o ojcu i nie pytałeś nawet o niego.
Zkądże ta dyskusya ze Skalskim?...
Stach milczał chwilę, a potem, podnosząc głowę:
— Nie pytałem, bom już wiedział, że ojciec mój nieszczęśliwy, że powrócić do mnie nie może...
Zkąd wiedziałeś ?
— Z własnych listów ojca... pisał do mnie dwa razy...
Rolicz poruszył się niespokojnie.
— Nie mówiłeś mi o tem — ozwał się z wymówką.
— Nie mówiłem, bo mi ojciec nakazywał tajemnicę... Zresztą co miałem mówić ?... Dziś powiem wszystko... aby się
przed jednym panem usprawiedliwić. Raz, przed półrokiem, ojciec mój tu przybył. Pana Bednarskiego nie było
wówczas w domu; stróż przyszedł do mnie z wiadomością, że jakiś pan od pana Rolicza przybył

background image

wzywa mnie, abym zszedł na dół, bo chce ze mną pomówić. Zbiegłszy na dół, ujrzałem przed sobą ojca, którego raczej
domyśliłem się, niż poznałem.
— Zmieniony bardzo ? — wtrącił Rolicz.
— Starzec... — odrzekł Staś głosem cichym, dławionym przez łkanie, które tłumił.
I mówił dalej urywanemi wyrazami:
— Zabrał mnie z sobą do hotelu... trzymał dwie godziny, a na pożegnanie rzekł: Po mojej śmierci dowiesz się, żem był
więcej nieszczęśliwy, niż zły, że jeśli zbłądziłem, poniosłem pokutę. Niech zresztą inni potępiają mnie, ty, dziecko
moje, nie potępiaj i broń, jeżeli na mnie napaści usłyszysz... Płakał, gdy to mówił, a ja padłem mu do nóg i
przysiągłem... Dlatego, gdy Skalski...
Dłużej mówić nie mógł. Spazmatyczne szlochanie przecięło mu mowę. A Rolicz wstał i schwycił go w objęcia, tuląc
do wzruszonego serca.
Wszakże po tej rozmowie czuł się znowu zaniepokojonym. To odnowienie stosunków z ojcem upadłym,
sponiewieranym, nie mogło synowi wyjść na dobre. Staś był niezmiernie wrażliwy; pozbawiony oddawna ogniska
domowego, wyidealizo

wał ie sobie, a egzaltowane uczucia rodzinne prowadziły go do bezwzględnego usprawiedliwiania czynów ojca, który
go ku sobie pociągnął. Wyobraźnia Stasia zbyt wcześnie w ten sposób poczęła się oswajać z wybrykami występnymi, a
serce jego i przekonania, ze względu na ojca, nie mogły już się zdobyć na ich potępienie. Była to niewątpliwie rdza,
rzucona ręką niebacznego ojca na młodzieńczy umysł i serce syna, która na całą jego przyszłość fatalnie wpłynąć
mogła.
Pan Rolicz postanowił uczynić wszystko, co było w jego mocy, aby tę rdzę usunąć. Z gimnazyum należało Stasia
wycofać; zajście było zbyt głośne i fatalnie zakończone, bo Skalski oko całkowicie utracił. Rolicz przyjął nauczyciela,
który miał Stasia odrazu przygotować do egzaminu dojrzałości.
Ale ponure usposobienie chłopca wzmagało się z dniem każdym. Przebywał on widocznie jakąś walkę wewnętrzną, w
którą nie chciał wtajemniczać nikogo. Nadaremnie Rolicz usiłował z początku zdobyć sobie jego zupełne zaufanie.
Staś zamykał się przed nim coraz bardziej, chociaż okazywał mu niezmierne przywiązanie i wdzięczność. Uczył się
teraz z gorączkową pilnością po całych dniach i nocach, z domu nie

wychodził nigdzie, a starał się jak najmniej zabierać sobą miejsca i przyczyniać wydatków. Czuł, że jest Roliczowi
ciężarem, wiedział teraz, iż on ponosi wyłącznie koszta jego utrzymania i nauki, a ta myśl do tego stopnia go gryzła. że
jadał coraz mniej, a o zmianę ubrania lub podartego obuwia trzeba z nim było formalne walki staczać. Rolicz, zawsze
bardzo poważny, oddany pracy naukowej, pomimo chęci najszczerszych, pomimo okazywanej Stasiowi dobroci, nie
umiał wpłynąć na zmianę tego usposobienia; tem mniej uczynić to mogła siostra jego, pani Nadolska, zacna w gruncie,
ale zgorzkniała i surowo świat sądząca niewiasta. W końcu oboje zaczynali do tego nawykać, pocieszając się myślą, że
ponure usposobienie Stasia samo przez się z czasem ulegnie zmianie, gdy doznane wrażenia stracą jaskrawość. Stary
Wilski już się od tego czasu nawet listownie nie zgłaszał i nie przypominał synowi.
Pewnego wieczora, po roku usilnej domowej nauki, Staś zjawił się nie wołany w gabinecie Rolicza. Było to
wyjątkowym wypadkiem i zapowiadało niezwykłą rozmowę.
— Przepraszam, że przeszkadzam — zaczął Staś — ale chciałbym prosić pana o chwilę rozmowy.

background image

Pan Rolicz zdjął pośpiesznie okulary, odłożył pióro i zwrócił się ku wychowankowi swemu.
— Ależ, mój drogi — rzekł — wiesz przecie, jakbym pragnął nieraz z tobą poufnie porozmawiać... Dobrze, żeś
przyszedł...
— Mam wielką do pana prośbę — przerwał Staś głosem nieśmiałym. Był bardzo blady; wargi mu drżały. Nawykł do
milczenia, więc trudno mu przychodziło wysłowić myśli, które go wewnętrznie trawiły.
— Drogi panie — mówił dalej — ja nie mogę być panu dłużej ciężarem... ja powinienem na siebie pracować...
— Cóż znowu! — zawołał Rolicz. — Ciężarem mi bynajmniej nie jesteś, a na pracę dla zarobku przyjdzie czas, gdy
szkoły skończysz...
— Pracowałem tyle, że dziś mogę się obyć bez nauczyciela. Zanim przyjdzie termin zdawania egzaminu dojrzałości,
mógłbym sam innych uczyć...
— Przerwiesz w ten sposób własne studya i odwleczesz ten termin.
— Choćby się i tak stało ! — porywczo wtrącił Staś. — Wolę to, niż... takie życie — dodał ciszej.

— Czyż ci źle w moim domu ? — z wyrzutem spytał Rolicz.
— O nie, drogi panie, nie! — zawołał Staś z uczuciem. Zbliżył się i ujął Rolicza za rękę, mówiąc dalej:
— Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym nie uznawał dobroci, która mnie tu otacza... Ale właśnie to mnie tem bardziej
boli. Czuję w sobie siły i nieprzemożoną chęć do pracy, któraby mi dała to zadowolenie, iż nikomu nie zawadzam i nie
ciążę... Mój nauczyciel, człowiek ubogi, o własnych siłach przebył i skończył szkoły. Dlaczegożbym ja tego nie mógł
zrobić ? On ma jednak rodziców, ojca, któryby mu dopomógł, a ja...
— Zkądże ci to do głowy przyszło ? — wtrącił Rolicz, gdy Staś po tych słowach, widocznie mocno wzruszony,
zamilkł. — Zdaj przed tem maturę, a potem... zobaczymy. Od pracy ja cię pewno wstrzymywać nie będę...
Staś głowę podniósł.
— Teraz — rzekł — nadarza się taka sposobność, jakiejbym moie później nie znalazł. Słyszałem, że jakiś pan Zbąski,
bogaty obywatel ze wsi, prosił pana o polecenie mu nauczyciela dla jego syna; wspominał pan przy obiedzie o swoim z
tego powodu kłopocie, a zarazem o świetnych

warunkach, jakie pan Zbąski ofiaruje. Od tego czasu myślałem ciągle nad tem, że dla mnie takie miejsce byłoby
dobrodziejstwem. Mógłbym dla siebie pracować i zarobić tyle, by się potem na uniwersytecie, przynajmniej z
początku, utrzymać...
Rolicz nie odpowiadał nic, w zamyśleniu. Rzeczywiście myśl była dobra. Staś, jakkolwiek bardzo młody, był nad wiek
swój poważny, obowiązkowy przytem i pilny. Jeżeli kogo, to jego mógł Rolicz zalecić z czystem sumieniem,
zwłaszcza, że pan Zbąski odrazu wyraził życzenie, aby ten nauczyciel był młody, skromny, cichy i bez pretensyj
starych pedagogów, których on nie cierpiał.
Zbąski był kolegą szkolnym Rolicza i szczególniejszem obdarzał go zaufaniem.
— Polegam zupełnie na tobie, kochany profesorze — mówił tonem protekcyonalnym, czując, że tem zaufaniem
najwyższy zaszczyt Roliczowi przynosi. — Muszę ci się przyznać, że mój Gucio jest trochę... trochę zaniedbany,

background image

chociaż zdolny, o, bardzo zdolny, i w gruncie najlepszy chłopak. No, ale wiesz, rozumiesz, kochany profesorze, rasowo
bujny...
Pan Rolicz spojrzał na stojącą przed nim,

sztywnie wyprostowaną a szczupłą postać owego twórcy bujnej rasy i uśmiechnął się nieznacznie. Domyślał się
odrazu, co znaczyła owa bujność Gucia i owa odrobina zaniedbania przy zachwalanych zdolnościach.
— Musi być kapitalny, a złośliwy, rozbrykany osieł! — pomyślał.
Lecz, choć propozycya była kłopotliwa, a odpowiedzialność wobec obu stron niemała, odmówić wprost żądaniu kolegi
nie śmiał. Przyrzekł w ciągu tygodnia dać odpowiedź.
Projekt Stasia usuwał wiele trudności. Że on, jako nauczyciel, moie odpowiedzieć zadaniu, o tem Rolicz nie wątpił, z
drugiej jednak strony, znając Zbąskich, przeczuwał, iż młody Wilski narażony być może w Zbąszynie na rozmaite
przykrości. Zarazem jednak liczyć było można na powagę i takt wrodzony Stasia, co nawet na trochę zaniedbanego i
"rasowo bujnego" Gucia mogło wpłynąć pomyślnie i dobrze usposobić dla młodego nauczyciela dom cały, jednając mu
z czasem sympatyę.
Gdy więc Staś naglił o odpowiedź, pan Rolicz wstał i rzekł:
— Bardzo mi przykro, że nas chcesz porzucić, ale może na twój projekt przystanę... Jeszcze

się namyślę, a jutro pomówię z panem Zbąskim i przedstawię ciebie...
Twarz młodzieńca rozpromieniła się radośnie. Całował Rolicza po rękach, dziękując:
— Jaki pan dobry! jaki dobry! — szeptał wzruszony.
— Gdybym się zgodził — dodał Rolicz — to tylko pod jednym warunkiem.
— Wszystkie przyjmuję!
— Jeżeli ci w czemkolwiek będzie źle w Zbąszynie, jeżeli zwłaszcza przekonasz się, że twój tam pobyt narazić może
studya twoje i przyszłość, to bez wahania, natychmiast wrócisz do mnie...
Staś błyszczącemi radością i uczuciem oczyma patrzył teraz wprost w twarz swego zacnego opiekuna.
— Ja do pana powrócę zawsze... zawsze... — mówił ze łzami w głosie.
Nazajutrz umowa była zrobiona, a w tydzień potem Staś wjeżdżał do Zbąszyna, aby objąć obowiązki nauczyciela
rasowobujnego Gucia.

VI.

Owionął go tu odrazu chłód sztucznej wielkopańskiej atmosfery. Zmroził go, skrępował, lecz nie zraził. Uprzedzony
nieco przez Rolicza o stosunkach domowych, był przygotowany na rozmaite przykrości. Postanowił znieść wszystko i
wytrwać.
Położony wśród uroczej okolicy pałac zbąszyński, duży gmach piętrowy, o dwóch skrzydłach, ciężki, niezgrabny,
wydał się Stanisławowi wspaniałym. Cały szereg salonów, urządzonych z przepychem, chociaż bez smaku, wielka sala

background image

jadalna, której ściany od góry do dołu obwieszone były portretami przodków, o obliczach poważnych, surowych,
przygniatały go swoimi rozmiarami i przenikały tą atmosferą chłodu, której zdawali się wcale nie odczuwać stali
mieszkańcy pałacu.
Uroczysta cisza panowała tu niemal zawsze. Lokaje w liberyi i we frakach stąpali cicho i mó

wili stłumionym głosem, a mieli postawę sztywną, pełną powagi i głębokiego uszanowania, zwłaszcza dla pana domu,
który po owych salonach, wyprostowany, z głową podniesioną do góry, przesuwał się jak cień, małomówny a
stanowczy, gdy co wyrzekł, zawsze przejęty, swoją godnością i znaczeniem.
Pan Jan Abraham Zbąski, jak słońce Jozuego, stał w miejscu. Po nad jego głową, już dziś osiwiałą, przechodziły burze,
kataklizmy, przewroty, zmieniały się prądy i opinie, pan Jan Abraham pozostawał niewzruszony. Na seryo był
przekonania, że cały świat błądzi, a on jeden ma słuszność. Sześć dziesiątków lat przeżył, przebył nie jedno i nie na
jedno patrzył, ale od pierwotnych przekonań swoich nie odstąpił ani na krok. A że mu się nieraz źle z tem działo, że
znaczny majątek stracił, a Zbąszynowi groziła zupełna ruina, że narażał się często na drwiny i przykrości, to nie on był
temu winien i nie jego upór, ale świat przewrotny, stosunki zmienione fałszywie, które nietylko jego, pana na
Zbąszynie, lecz i ludzkość całą miały wtrącić niechybnie w przepaść zatracenia.
Niewielkiej, mizernej swej postaci usiłował nadać pozór posągowy, trzymał się prosto i hardo

głowę wznosił. W ustach zaciśniętych, ocienionych małym, rzadkim, siwym wąsem, w oczach zmrużonych i
przygasłych, widniał wyraz apatycznej ironii. Nie przejawiała się ona zbyt często w słowach, w formie bardzo
uprzejmych, lecz bierna a nieustająca raziła w wyrazie oczu, ust i w każdym niemal ruchu. Wedle źle skopiowanego
angielskiego wzoru był sztywny a grzeczny, uprzejmy a nigdy ujmujący, zimny chociaż słodki;, nie obrażał, lecz
odpychał.
Małżonka jego, pani Zeneida, niegdyś słynna piękność, dziś czterdziestoletnia, nosiła resztki swej rzeczywiście
niepospolitej urody z melancholijnym na ustach uśmiechem. Zamachom despotycznym czasu opierała się z taką
energią, z tak zapalczywym uporem, a tak głęboko odczuwała bezowocność swych wysiłków, że rozstroiła sobie nerwy
i chorowała na serce. Usposobiona sentymentalnie, żyła zupełnie po za sferą domowych interesów i kłopotów; w
strojnym negliżu, leżąc na szeslongu, spędzała dni całe na czytaniu romansów. Dama ta mówiła zwykle po francusku,
górnolotnie, egzaltując się nad miarę,
Między tem małżeństwem nie było porozumienia; toczyła się od lat całych cicha walka, Pan Jan Abraham rzucał
krótkie, urywane przy

cinki, pani Zeneida odpowiadała egzaltowanymi frazesami; pan Jan Abraham stawał się coraz słodszym i coraz
zjadliwszym, a pani Zeneida dostawała bicia serca i mdłości, poczem wszystko się kończyło, aby się zacząć w ten sam
sposób nazajutrz.
Oprócz Gucia, bujnej natury szesnastoletniego młodzieńca, mieli państwo Zbąscy o parę lat młodszą córeczkę, Irenę,
śliczne dziecko, o jasnych włoskach i oczętach szafirowych. Żywa to była istotka a dobra; ona jedna była promieniem

background image

wesela w pałacu zbąszyńskim; ona jedna srebrnym swym, naturalnym śmiechem przerywała uroczystą a nużącą ciszę,
panującą w salonach pałacowych.
Ważną a charakterystyczną postacią w Zbąszynie był Hieronim Zbąski. Pan Jan Abraham utrzymywał, że jest to jego
daleki krewny, a pan Hieronim uporczywie twierdził, że jest tylko imiennikiem, dodając na ucho, że ten Jan Abraham,
to właściwie nie wiedzieć jaki Zbąski... Opowiadał, iż przed laty ojciec Jana Abrahama przybył do Zbąszyna w
opłakanym stanie, z batożkiem w ręku za cały majątek. Stryjeczny brat pana Hieronima, stary kawaler i ostatni z rodu,
przyjął z litości imiennika, który, że był sprytny,

został w końcu rządcą, a umiał koło ostatniego potomka Zbąskich tak chodzić, ie po jego zejściu znalazł się testament,
zapisujący owemu przy byszowi z batożkiem cały majątek wraz z pałacem i portretami familijnymi, które taką dumą
napełniały pana Jana Abrahama.
Pan Hieronim, w czasie, gdy młody Wilski przybył do Zbąszyna, był już starcem zgrzybiałym. W okolicy miał wioskę
i skromny dworek
o kilku pokoikach, ale tam nigdy nie mieszkał, prawie stale zaś przesiadywał w Zbąszynie, na łaskawym, jak mówił,
chlebie. Miał manię, ie mu grozi śmierć głodowa, chociaż mówiono, ie posiada znaczne kapitały, które niewiadomo na
jaki cel przeznacza. Może też tylko ze względu na owe domniemane kapitały, przyjmowano go i znoszono w
Zbąszynie, gdzie, oprócz małej Reni, dla której staruszek miał szczególniejszą sympatyę, nikt go nie lubił, a wszyscy
obawiali się jego krytycznych, często bardzo złośliwych
i dojmujących uwag, któremi z widoczną satysfakcyą upokarzał pychę pana Jana Abrahama, egzaltacyą pani Zeneidy i
"rasową bujność" Gucia. Zresztą wielkopańskie otoczenie psuł on fatalnie swoją niepozorną powierzchownością i gmin

nym sposobem wyrażania się, co niepomiernie delikatne nerwy pani Zeneidy drażniło.
Wilski przez długi czas nie mógł oswoić się z tem otoczeniem. Czuł tylko, że mu było ciężko, niewymownie ciężko,
zwłaszcza wówczas, gdy musiał ukazywać się w salonie, lub brać udział w obiadach. Stawał się niezgrabnym, nie
wiedział co począć z rękami, słowa wykrztusić nie umiał, milczał jak zaklęty. Czuł się w tem towarzystwie intruzem,
pilnie wszakże obserwowanym, zwłaszcza przez panią Zeneidę, która przez lornetkę lustrowała go od stóp do głowy.
Pan Hieronim wytrzeszczał na niego wyłupiaste, krwią nabiegłe oczy, i głową trząsł, jakby z politowaniem, krzywiąc
grube, obwisłe wargi do uśmiechu. Czasem mieszał go rzucanemi znienacka pytaniami, na które Stanisław nie zawsze
zręcznie i gładko odpowiadać umiał.
Jedynem wytchnieniem były dla niego chwile, w których, po skończonych lekcyach z Guciem, mógł uciec do lasu
pobliskiego, albo w pole i tam zupełnie samotny odpocząć po moralnem zmordowaniu. Wieczory spędzał na własnej
nauce; wówczas zapominał o wszystkiem i dopiero w noc późną szedł na spoczynek. Ale sen zwykle odbiegał od
znużonych powiek. Staś wpatrywał się

w ciemności i zdawał się wśród nich dostrzegać jedyne postaci, które mu były drogie i swojskie. Rolicz dodawał mu
otuchy, krzepił poważnem a rozumnem słowem. Czasem przesunęła się postać ojca, wywołując żal, połączony z

background image

goryczą. Przyrzekł pisać i żadnej o sobie nie dawał wieści ! Staś wzdychał ciężko a pod powieką czuł łzy... Ogarniało
go uczucie sieroctwa, wielkiego opuszczenia, i znowu przywoływał Rolicza, który stawał przy nim, na straży jego
sumienia i serca. Tak zwolna zasypiał.
Gucio, nieuk złośliwy, chciał zrazu lekceważyć o parę lat zaledwie starszego nauczyciela, lecz niewzruszoną jego
powagą i stanowczością zbity z tropu mścił się, dokuczając mu w rozmaity sposób. Najczęściej skarżył się przed
ojcem, co nieraz niemiłe dla Stanisława pociągało następstwa. Pan Jan Abraham traktował nauczyciela grzecznie
wprawdzie, lecz mu nie dowierzał i, podobnie jak Gucio, lekceważył. Wyniosłość pana na Zbąszynie bolała Wilskiego
więcej nieraz, niż złośliwe dokuczanie Gucia. Pan Jan Abraham często nie dostrzegał go wcale; zdawał się szukać go
po ziemi lub w powietrzu. Mówiąc z nim, patrzył w przestrzeń.
— Z moim synem — cedził przez zęby —

chciej pan postępować łagodnie, z odpowiednim taktem. To natura delikatna, wrażliwa, nie znosząca nacisku... Mam
nadzieję, że pan, polecony tak gorąco przez profesora Rolicza, zechcesz zastosować się do wskazówek moich, jako
ojca, gdyż w przeciwnym razie szkodaby było pańskiej pracy...
Mówił tak oczywiście pod wpływem skarg Gucia, a to zwłaszcza w początkach niemało gnębiło Wilskiego. Postanowił
wytrwać, czuł jednak, że łatwo może nadejść chwila, w której ujrzy się w niemożności spełnienia przyjętego
obowiązku. "Delikatna natura" wszystkim w domu dawała się dobrze we znaki, znajdując zawsze protekcyę ojca.
Gucio wiedział o tem dobrze i nie znał hamulca. Niepozbawiony zdolności, naukę wszelką uważał za zupełnie dla
siebie zbyteczną; nakłonić go do niej było często niepodobieństwem. Aby módz wytrwać na stanowisku, a przytem
spełnić obowiązek, młody Wilski wysilał się na wynajdowanie różnych środków pedagogicznych, któreby "delikatną
naturę" nakłonić mogły do pracy. Z czasem, choć w części mu się to udało. Z ofiarą swego czasu i upodobań, dzielił on
teraz często rozmaite rozrywki Gucia, odbywał z nim spacery i konne przejażdżki, jeździł nawet

na jarmarki końskie, za którymi młody Zbąski przepadał, lecz przytem z każdej sposobności korzystał, by i
obowiązkowi nauczania stało się zadość. W ten sposób osiągnął to przynajmniej, że Gucio już po pół roku okazywać
począł pewne postępy.
— Istotnie ten Wilski mówił pan Jan Abraham do żony — udał się nam... Gucio jest zupełnie z niego zadowolony.
Muszę, za widzeniem się, podziękować Roliczowi...
Pani Zeneida, która dotychczas na skromnego i cichego nauczyciela mało zwracała uwagi, odpowiedziała z
roztargnieniem:
— Il me fiarait tre`s insignifiant ce jeune homme...
— Ja bardzo lubię pana Wilskiego, bardzo! — zawołała mała Irenka.
— Parle français, Reniu ! — zgromiła matka.
O tem uznaniu dowiedział się niebawem Stanisław z listu Rolicza, któremu Zbąski, będąc we Lwowie, podziękował za
rekomendacyę nauczyciela tak zdolnego, że umiał sobie pozyskać zadowolenie trudnego w wyborze Gucia. Ucieszyło
to niezmiernie Stanisława, czuł się bowiem umocniony na swem stanowisku i nie potrzebował się już obawiać, że,
utraciwszy posadę w Zbą

background image

szynie, będzie zmuszony odwołać siej znowu do pomocy zacnego profesora. List Rolicza dodał mu niemało otuchy,
której zresztą potrzebował, aby módz znieść cierpliwie niejedną przykrość, niejedno upokorzenie. W rozmowach
państwo Zbąscy nie krępowali się przed nim wcale, jak się nie krępowali przed służbą. Ileż to razy stanowczymi a
płytkimi sądami o ludziach i stosunkach społecznych urażono jego najgłębsze przekonania i zasady, na których on
życie swoje i przyszłość chciał oprzeć; ileż razy dano mu do zrozumienia, że taki, jak on, majątkowo i społecznie
upośledzony człowiek, gdyby nawet lata całe z wytężeniem wszelkich sił pracował i zdobył olbrzymią wiedzę, może
wprawdzie wyjątkowo uzyskać stanowisko i przyjęcie w wyższym świecie, lecz w porównaniu z panem Janem
Abrahamem Zbąskim będzie zawsze niczem... Ileż to razy łamano i upokarzano jego miłość własną wobec obcych!
Na młodzieńcze serce Wilskiego padało to wszystko jak rdza. Istota jego duchowa, pod naciskiem rozmaitych
upokorzeń, w poczuciu upośledzenia, w jakiem pozostawać musiał, skupiała się coraz bardziej i zawierała w sobie.
Szczęśliwym czuł się tylko wtedy, gdy mógł zamknąć

się w swoim pokoju z książkami, lub uciec daleko w las albo w pole i napawać się orzeźwiającem, wonnem
powietrzem, ogrzewać w promieniach słońca, nasycać się urokiem przyrody, dla wszystkich bez różnicy przystępnej,
dla wszystkich bez wyjątku jednakiej. On piękności jej odczuwał coraz lepiej, dobroczynny jej wpływ na zmrożone
serce coraz głębiej uznawał, a ona zdawała się coraz mu bliższą, coraz przystępniejszą. Nieraz wśród gęstwiny lasu,
ułożywszy się na mchu, twarzą ku niebu, patrzył w błękit uroczy, na kołyszące się zlekka w górze drzew szczyty i na
przepływające chmurki; słuchał wesołego świegotu ptasząt i szumu liści zlekka poruszanych; wsłuchiwał się w tę
wyraźną a tak uroczą mowę puszczy leśnej, wśród której wszystkie echa, szmery, dźwięki, niezamącone ludzką
wrzawą, składały się w jeden akord harmonijny.
Było mu smutno, tęskno aż do łez, ale rozkosznie zarazem, promiennie w duszy.
Po takich wrażeniach uczucie chłodu, które go ogarniało w pałacu zbąszyńskim, stawało się tem bardziej dojmującem.
Była to epoka, w której państwo Zbąscy liczne przyjmowali sąsiedztwo. Imieniny pana i pani domu, nawet Gucia i
Reni, obchodzono hucznie. Wilski jednak nie brał w tem

udziału; począł unikać ludzi, odosabniać się coraz bardziej. Gdy patrzył nieraz na liczne i świetne a rozbawione
towarzystwo, zdawało mu się, że między tym światem a nim leży jakaś niezmierzona przepaść, nieprzekraczalna
granica. Był na to za młody, aby pragnął się przekonać, czy wśród tych ludzi nie było gorętszych serc i głębszych
umysłów, które poznać i do których zbliżyć się było warto. Pod wpływem doznawanych upokorzeń i przykrości w
pałacu zbąszyńskim, uczył się sądzić z jednego faktu o ogóle, z rodziny Zbąskich o wszystkich równych im
urodzeniem i stanowiskiem.
Zwolna serce jego przesiąkało goryczą, z której rodzi się zawiść społeczna. Wprawdzie pan Hieronim Zbąski
krytycznemi swemi poglądami zwracał nieraz jego uwagę, że pan na Zbąszynie był tylko śmiesznym wyjątkiem, a nie
typem swej sfery społecznej, lecz uwagi te samą złośliwością swoją chybiały nieraz celu i nie mogły zachęcić
Wilskiego do zbliżenia się i poznania tego świata, który obserwował zdaleka z niechęcią, powziętą z góry.
Raz na dziedzińcu pałacowym liczne towarzystwo młode bawiło się w lawn tennis'a. Gra szła ochoczo, wesoło, lecz
Wilski nie brał w niej

background image

udziału. Stał na uboczu chmurny; wesołość i swoboda grających drażniła go; jako kontrast z jego wewnętrznem
usposobieniem wydawała mu się zbyt głośną, nieszczerą, nieprzyzwoitą. Na kilkakrotne wołania Reni, aby przystąpił
do zabawy, nie dawał nawet odpowiedzi.
— Co im po mnie ? — myślał — wyśmialiby mnie jeszcze...
W tej chwili zabrzmiał głos Reni:
— Łapaj pan ! — wołała — łapaj!
Piłka, rzucona ku niemu, leciała szybko. Chciał się usunąć, lecz uczynił to niezgrabnie. Piłka uderzyła go w głowę i
odbiła się, wśród hucznego śmiechu towarzystwa.
— Brawo, Reniu! — wołano.
Wilski, nie podnosząc piłki, żachnął się gniewnie i spiesznie odszedł. Chciał uciec do lasu, aby nie słyszeć wołania
Reni i śmiechów, które go drażniły. Renia jednak biegła za nim i dogoniła. Uczepiła się jego ramienia.
— Przepraszam pana! przepraszam... — powtarzała zdyszana. — Pan rozgniewał się, a ja doprawdy nie chciałam
zrobić panu przykrości... chciałam, aby pan bawił się z nami... Pan zawsze od nas stroni, a mnie to przykro, bardzo
przykro... Proszę się nie gniewać!

Wilski zatrzymał się i spojrzał na jasnowłosą dziewczynkę, której zarumieniona twarzyczka miała w tej chwili wyraz
szczerego smutku w ciemnych, ślicznych oczkach. Ujęło go to niezmiernie, poruszyło do głębi, lecz bronił się przeciw
temu uczuciu.
— Czy to z polecenia mamy? — spytał chłodno.
— O, panie Wilski! — odrzekło dziewczę,
widocznie dotknięte tym chłodem — mama nic nie widziała i nic nie wie... ja sama pobiegłam, aby panu powiedzieć,
że... że mi bardzo przy kro... że ja nie chciałam...
— Proszę więc wracać do domu, do zabawy — przerwał Wilski, nie chcąc uledz wrażeniu, jakie na nim ta scena
wywierała — proszę wracać, ja się nie gniewam...
Dziewczynka wysunęła swą rączkę z pod ramienia Stanisława i odeszła zwolna, z opuszczoną na piersi głową, smutna.
A Wilski, chociaż pogoda tego wieczora była wspaniała, chociaż błękitne niebo uśmiechało się, jak zwykle, i słało ku
niemu na pociechę swe łagodne, złociste promienie, nie mógł dziś marzyć swobodnie ani wśród pól, ani wśród puszczy
leśnej. Obraz zasmuconej twarzyczki Reni mącił

mu spokój wewnętrzny i nie pozwalał w inną stronę odwrócić myśli.
Dotychczas Wilski mało zwracał na to dziecko uwagi. Widział wprawdzie, jak przysłuchiwała się pilnie temu, co
wykładał roztargnionemu Guciowi, zadziwiały go nieraz bystre jej uwagi, odczuwał nawet czasem sympatyę Reni dla
siebie, ale zajęty teraz więcej niż kiedykolwiek pracą nad swoim uczniem i własnemi studyami nie zastanawiał się nad
tem. Po owej scenie z piłką zauważył, że Renia stała się wobec niego nieśmiałą; kilka razy uczuł na sobie spojrzenie jej
dużych, ciemnych oczu, które wnet cofało się, jakby w zalęknieniu.
Mijało już półtora roku od chwili przybycia Wilskiego do Zbąszyna. Rolicz naglił w listach, aby Stanisław poddał się
egzaminowi dojrzałości; narzekał na stratę czasu. Nadchodził też termin egzaminu Gucia. Pojechano tedy razem do
Lwowa, uroczyście, w towarzystwie pana Jana Abrahama Zbąskiego, który, w przekonaniu o wyższości swego rodu
nad całym światem i o należnych mu przywilejach, z góry zżymał się na myśl, że Gucio może być odprawiony z
niczem.

background image

— To byłby skandal! — mówił na seryo Roliczowi. — Byłby to jeszcze jeden dowód więcej,

iaki duch panuje teraz w szkołach... Syn szewca, krawca — celujący; a Zbąski!... Tendencya jak na dłoni... I do czego
to dojdzie!
Ale i Rolicz, ze względu na Wilskiego, nie życzył sobie także, aby Gucio przepadł; czynił więc usilne zabiegi, by
wyrozumiale usposobić profesorów dla ucznia Stanisława.
Najbardziej z nich wpływowy odpowiedział mu z uśmiechem:
— Od twego protegowanego będę wymagał tylko minimum głupoty...
I to minimum osiągnął Gucio: zdał egzamin do piątej klasy gimnazyalnej.
Jednocześnie niemal Wilski złożył egzamin dojrzałości z odznaczeniem. Po raz pierwszy wówczas uśmiechnęło mu się
życie. Wszelkie niebezpieczeństwa czuł niejako poza sobą: upragnioną samodzielność widział niedaleko ! Mógł już
teraz o własnych siłach rozpocząć studya medyczne, nie potrzebował niczyjej pomocy, gdyż półtoraroczny pobyt w
Zbąszynie przyniósł mu sporo grosza; ucieszony zaś sukcesem syna, pan Jan Abraham postanowił za poradą Rolicza
pozostawić nadal Gucia pod opieką Stanisława w Krakowie na bardzo dogodnych warunkach, które mu skromne
utrzymanie zabezpieczały.

VII.

Odtąd mijał czas szybko, a był najszczęśliwszy w życiu Wilskiego. Oddany pracy, ceniony przez profesorów, lubiony i
szanowany przez kolegów, Stanisław pozbywał się dawnej goryczy; świat przedstawiał mu się inaczej w tych blaskach,
jakie z jego uspokojonej duszy promieniały. Gucio przyczyniał mu wprawdzie nieraz zmartwienia i kłopotu, lecz
ostatecznie i pod tym względem mógł być zadowolony. Uczeń jego utrzymywał się zawsze na owym stopniu minimum
głupoty, dzięki czemu zdał egzamin do szóstej, a wreszcie i do siódmej klasy.
Pan Jan Abraham był tak uradowany, że po raz pierwszy uścisnął rzeczywiście Wilskiego za rękę i ofiarował mu
zegarek złoty z herbem na kopercie...
Uraziło to trochę Wilskiego.
— Dziękuję panu... — mówił — ale ja nie

wiem.. herb to chyba nie mój... ja nie wiem, czy jaki posiadam...
— Jakto! — zawołał pan Jan Abraham —
Wilscy, herbu Półkozic, z Rawskiego... Na hełmie, widzisz, półkozy, a na tarczy ośla głowa...
Obdarzywszy swą łaską Wilskiego, pan Jan Abraham pragnął go oczywiście uszlachcić. Wilski dzięki
rozpromienieniu, jakie czuł w duszy, przyjął to z uśmiechem. Zabawiła go "ośla głowa ".
Podziękował serdecznie panu Zbąskiemu i rzekł:
— Chyba nikt nie pomyśli, abym chciał się chełpić oślą głową... Będę zresztą zawsze w większości. Współherbowych
mnóstwo !

background image

Pan Jan Abraham przybrał uroczystą, sztywną minę. Wydął wargi.
— Taki rozumny człowiek, jak pan, panie Wilski — odparł z godnością — nie powinien urągać tradycyom, które są
podstawą społeczeństwa...
— Piękna podstawa: "ośla głowa!" — pomyślał Wilski, ale nie odpowiedział nic i ucieszony, szczęśliwy pojechał na
wakacye do Zbąszyna.
I tam wszystko przedstawiło mu się inaczej w odblasku wewnętrznego rozpromienienia. Pan

Jan Abraham wydał mu się mniej sztywnym, pani Zeneida mniej przesadną i pretensyonalną, pan Hieronim mniej
złośliwym, a Renia cudownie piękną.
Było już tak we zwyczaju, że w czasie wakacyj letnich Wilski dawał lekcye literatury i historyi Reni, która miała
oprócz tego bonę francuzką i guwernantkę angielkę. Renia uczyła się doskonale, a z każdym rokiem rozwijała się
umysłowo i fizycznie. Z żywego i nieco pustego dziecka wyrosła w oczach Wilskiego na bardzo piękną pannę, myślącą
poważnie, niepodobną do swego otoczenia. Największą jej rozkoszą było słuchanie wykładów Wilskiego. Wpatrywała
się wówczas w niego całą siłą wzroku, piła jego słowa. On czuł na sobie ten wzrok głęboki a palący i nieraz go to
drażniło.
— Zdaje mi się — rzekł raz do niej surowo — że pani zupełnie o czem innem myśli...
Spłoszone spojrzenie Reni uciekło natychmiast i ukryło się pod ciemnemi rzęsami. Zarumieniona odpowiedziała:
— Słyszałam i zrozumiałam wszystko... Na dowód powtórzę...
I cały wykład Wilskiego powtórzyła z do

kładnością zdumiewającą, niemal jego własnemi słowami.
Stosunek między nimi był zresztą bardzo przyjacielski, niemal poufały, jak między dwojgiem ludzi, którzy się znają
oddawna i ufają sobie wzajemnie. Wogóle Wilski w Zbąszynie uważany był za domownika, można byłoby powiedzieć:
za członka rodziny, gdyby się temu nie sprzeciwiały niezłomne zasady pana Jana Abrahama. On stał niewzruszenie na
straży tej granicy, która dzieliła rodzinę Zbąskich od byłego nauczyciela a przyszłego lekarza, granicy, której nawet
sympatya i rzeczywista, latami zdobyta, przychylność przekroczyć nie mogła. Stanisław, ulegając obecnemu
rozpromienionemu usposobieniu swemu, byłby może nawet sam nieraz zapomniał, że jest tu nietylko obcą, lecz bardzo
podrzędną figurą, gdyby od czasu do czasu nie przywoływał go do porządku głos pana Jana Abrahama, który umiał
szczególny ton nadawać wyrazom:
— Panie Wilski...
Otrzeźwiało to Stanisława odrazu.
I byłby stosunek taki, dobry ale sztywny nieco, pozostał na zawsze, gdyby nie nadspodziewana okoliczność, która
sytuacyę splątała.

Był to rok niezmiernie dla Wilskiego ciężki. Dobiegające do kresu studya medyczne wymagały natężonej pracy, a
nadomiar Gucio, przeforsowany do ósmej klasy, wypowiedział całkowicie posłuszeństwo. O maturze myśleć było

background image

niepodobna. Jak koń znarowił się i ani kroku dalej iść nie chciał. Pozawierał niezbyt dobre znajomości i stanowczo
wymykał się z pod dozoru Wilskiego, którego to niezmiernie martwiło, czuł bowiem, że już teraz za nic
odpowiedzialności brać nie może. Pewnego dnia zabrał Gucia i pojechał do Zbąszyna, aby cały stan rzeczy otwarcie
przedstawić.
Pan Jan Abraham przyjął to kwaśno.
— Przyznam się — rzekł — że tego się nie spodziewałem...
— I ja także — wtrącił Stanisław.
— To właśnie źle. Liczyłem w tem na pana, panie Wilski, że naturę Gucia potrafisz pohamować, przywiązując ją do
siebie. Rozumiesz mnie pan? — przywiązując...
Wymówka była zbyt wyraźna, lecz Wilski, nawykły już nieco do sposobu mówienia pana Zbąskiego, nie zraził się, a
począł szczegółowo przedstawiać, dlaczego wszelkie jego usi

łowania, aby naturę Gucia ujarzmić, okazały się bezskutecznemi. Mówiąc, zapalał się mimowolnie:
— Poczucia obowiązku synowi pańskiemu
wszczepić nie mogłem. To nie odemnie zależało. Gucio jest najmocniej przekonany, że nauka dla niego jest takim
samym zbytkiem, jakim byłby naprzykład dla mnie koń wierzchowy... Egzaminu dojrzałości, mojem zdaniem, nie zda
ani w tym roku, ani nigdy...
Pan Jan Abraham przygryzł wargi.
— Dlaczego? — spytał.
Pytanie to rozśmieszyło Stanisława, miarkując zarazem oburzenie. Na zbyt łatwe pytanie nie odpowiedział, za to
rozwiązał je sam Zbąski.
— Ja panu powiem, panie Wilski, dlaczego. Bo w waszych szkołach górują teraz prądy, które całą siłą chcą "nas"
zepchnąć w dół... Zbąski matury nie zda, za to Pietruszka — celująco!
Wywiązała się ztąd niemiła dyskusya, zakończona tem, ie Gucio, aby uniknąć prześladowań wrogich prądów, na jakie
uskarżał się pan Zbąski, miał być wycofany z gimnazyum i wysłany za granicę dla dokończenia edukacyi.
To całe zajście mocno dotknęło Wilskiego.

Jakkolwiek czysty w sumieniu i przekonany, że czynił wszystko, co było w jego mocy, doświadczał jednak bardzo
niemiłego uczucia, jakie jest następstwem każdego niepowodzenia.
Tylko Gucio był zadowolony. Uściskał Wilskiego serdecznie.
— Wie pan, ta zagranica, to pycha! — zawołał. — Jedź pan ze mną!
Wyglądał, jak dorosły mężczyzna, zgoła do ojca niepodobny. Wysoki, barczysty, bardzo swobodny w ruchach i w
mowie, lubił niezmiernie wyrażenia silne, czem do rozpaczy doprowadzał czułe nerwy pani Zeneidy, a ogromnie
cieszył pana Hieronima, który stanowczo teraz twierdzi!, że Gucio w swej rodzinie jest przynajmniej oryginalnym
egzemplarzem.
Zdenerwowany i wycieńczony pracą, Wilski tem dotkliwiej uczuł to niepowodzenie. Po rozmowie ze Zbąskim całą noc
spać nie mógł. Dręczyły go różne myśli, a przytem i troska o przyszłość: właśnie bowiem w chwili, gdy miał kończyć
studya i gdy najwięcej potrzebował pomocy, usuwał się mu z pod nóg grunt, na którym dotychczas się opierał.
Postanowiony wyjazd Gucia za granicę pozbawiał go dotychczasowego dochodu.

background image

Tego wieczora kilka razy odczuł Stanisław
sobie spojrzenie Ireny. Rozszerzoną źrenicą sztywnie patrzyła na niego, a gdy się rozchodzili, podała mu rękę i
szepnęła z prośbą w głosie:
— Niech się pan tak nie martwi!...
Wilski uścisnął jej dłoń z wdzięcznością i po raz pierwszy może w życiu spojrzał dłużej w jej szafirowe, głębokie oczy,
które się nie cofnęły, jakby go natchnąć chciały otuchą, okazać mu współczucie. Był jej za to bardzo wdzięczny i,
ogarniając wzrokiem jej śliczną postać, jej kształtną, malutką główkę, otoczoną zwojami jasnych włosów, odrzekł
również szeptem:
— Dziękuję pani...
Jeszcze bardziej zadziwiło go zachowanie się pani Zeneidy. Melancholijnie usposobiona, wzdychająca i sentymentalna,
pani ta tak mało brała udziału w życiu codziennem dworu zbąszyńskiego, że prawie była niewidoczna.
Od lat kilku chora na serce, dni całe spędzała w swoim buduarze, zajęta, jak zwykle, czytaniem romansów francuskich
i angielskich, albo rozmową z gośćmi, których przyjmowała, leżąc na szeslongu, w strojnym negliżu. Gospodarstwem
domowem nie zajmowała się wcale, a wszelkie rodzinne troski, dbając o zdrowie, stale odpy

chała od siebie. Żyła w świecie, ale nie dla świata. Na Gucia, który ją drażnił, nie zwracała uwagi, a na wychowanie
Ireny również żadnego nie wywierała wpływu, pozostawiając to guwernantkom i — losowi.
Pan Hieronim, który pani Zeneidy nie cierpiał, nie chciał nigdy uwierzyć w jej chorobę serca.
— Gdzie tam, lubko panie, u niej serce! Jak kotka wygrzewa się na słońcu, a oczyma do byle kogo zawraca. Wczoraj,
lubko panie, był pan X, jutro będzie pan Y...
— To przecież tylko platoniczne, flirt niewinny — zwracano uwagę pana Hieronima, stając w obronie pani Zeneidy.
Wyraz flirt miał jednak szczególną właściwość drażnienia staruszka. Stale przy tym wyrazie spluwał.
— Tfu! głupstwo — mówił. — Nie dogadza to nikomu. I Pan Bóg się gniewa i dyabeł nie ma zupełnej pociechy. To,
lubko panie, szkaradzieństwo!
Względem Wilskiego pani Zeneida była jednak dotychczas prawie obojętna. Okazywała mu życzliwość dość zimną, on
też trzymał się zdaleka. Dopiero teraz, po owej katastrofie z Gu

ciem, czuła się w obowiązku pocieszyć Wilskiego, moie trochę na złość mężowi.
— Niech pan wierzy — mówiła, wznosząc
oczy do góry — że ja... że my nie możemy mieć żadnej do pana pretensyi. Wiem, że czyniłeś, co mogłeś. Gucio jest
niepoprawny... gdyby nie pan, nie twoja praca, nie byłby i tego osiągnął... Ce garçon est incorrigible, ie le sais...
Gdy Wilski chciał nazajutrz wyjeżdżać, zatrzymała go niemal przemocą na dni kilka.
Było to wczesną wiosną. Promienie słońca przygrzewały mocno, ale jeszcze od pól wilgotnych, od dalekich moczarów
i roztopów szły chłodne, niezdrowe powiewy; ludzie chorowali i marli. W Zbąszynie zdarzały się częste wypadki
zapalenia płuc i tyfusu, a Wilski chętnie spieszył z pierwszą poradą, lub udzielał pomocy przybyłemu lekarzowi. Czy to
skutkiem owego zetknięcia się z chorymi, czy własnej nieostrożności i przeziębienia, Stanisław w parę dni poźniej
uczuł się sam niezdrów. Chciał wyjechać, ale pani Zeneida, w niezwykłym przystępie troskliwości, ani o tem słyszeć
chciała.
I stało się dobrze, że go zatrzymała, gdyż Wilski groźnie zachorował na gorączkę tyfoidalną.

background image

Czułość pani Zeneidy objawiła się teraz w całej pełni. Umieszczony z polecenia lekarza w oddalonem skrzydle pałacu,
Wilski byłby zdany na łaskę służących, gdyby nie pani Zeneida, która, nie mogąc odwiedzać chorego, czuwała
wszakże pilnie, aby mu dozoru i wygód nie brakowało. Zatelegrafowała też zaraz do Rolicza, który nie zwłócząc
przybył, a odrazu w pierwszej rozmowie powiększył jeszcze współczucie pani Zbąskiej dla chorego.
— Biedny chłopak! — mówił profesor. — Jeżeli wyjdzie z tej choroby, czeka go niemałe zmartwienie i kłopot z
powodu ojca...
— Co ? zachorował, może umarł ? — zawołała pani Zeneida.
— Gorzej jeszcze — powrócił!
Pani Zbąska szeroko otworzyła oczy. Coś słyszała o tym ojcu Stanisława, ale szczegółów dowiedzieć się nie mogła,
syn bowiem nigdy o tem nie wspominał. Domyślała się jakiejś mocno skandalicznej a romantycznej przygody, której
bohaterem był ojciec Wilski, a ofiarą Stanisław. Dawniej niewiele ją to obchodziło, teraz jednak zainteresowało
ogromnie. Usiłowała wybadać Rolicza, ten wszakże wszelkich wyjaśnień odmówił.
— Stara to historya i smutna. Skoro sam

Stanisław o ojcu swoim nie wspominał, ja mówić nie mam prawa. Zresztą on dla mnie jakby umarły, a de mortuis nil
nisi bene...
Pani Zeneida po łacinie nie rozumiała, lecz odtąd współczucie jej dla Stanisława wzmogło się w dwójnasób. Z
niecierpliwością oczekiwała na jego rekonwalescencyę, układając już sobie z góry cały plan postępowania, aby,
pozyskawszy zaufanie Wilskiego, zdobyć tajemnicę.
— I ktoby się był spodziewał — myślała — ie ten młody człowiek jest tak interesujący!...
Stanisław po przesileniu rychło przychodził do siebie, i niebawem pani Zeneida mogła zająć w jego pokoju rolę siostry
miłosierdzia, którą pełniła z poświęceniem bez granic, nie zważając wcale ani na swoje rozdrażnione nerwy, ani na
prześladujące ją ataki sercowe. Na ten czas wszystkie dolegliwości ustąpiły.
Pan Hieronim, widząc to, ramionami wzruszał.
— Komedyantka, lubko panie, komedyantka!... Nowe sitko na kółeczku, czy tam nowy flirt, jak to wy, Boże odpuść,
nazywacie. Szkaradzieństwo !
Rolicz tymczasem, nie powiedziawszy nic jeszcze Stanisławowi o powrocie ojca, odjechał, pozostawiając opiekę nad
rekonwalescentem pani Zeneidzie.

Wilski, widząc jej dobroć dla siebie, czułość nawet, własnym oczom i uszom wierzyć nie chciał. Z początku krępowało
go to ogromnie i żenowało; błagał ją, aby się nie trudziła, nie narażała swego zdrowia.
Ale ona mówić mu nie pozwalała. Bardzo jeszcze osłabiony, nie miał siły się bronić, ulegał tem łatwiej, że opieka
niewieścia, cicha a troskliwa, była mu rzeczywiście niezmiernie miłą, czuł się w jakiejś niezwykłej, pieszczącej nerwy
atmosferze, zupełnie dla siebie nowej.

background image

Gdy pani Zeneida wyszła z pokoju, ogarniała go pustka, czuł się samotnym i smutnym; gdy wchodziła i siadała przy
jego łóżku, było mu tak słodko i bezpiecznie, jak niegdyś w czasach pierwszego dzieciństwa, pod opieką matki.
Dalekie, półsenne wspomnienia zalewały mu duszę jakąś tęskną rozkoszą.
Raz ocknąwszy się, poczuł delikatną, miękką dłoń pani Zeneidy na swojem czole. Nie ruszając się, podniósł na nią swe
piękne, ciemne oczy, jaśniejące wyrazem głębokiej wdzięczności i szepnął:
— Jaka pani dobra! jaka kochana!
Miękka, aksamitna dłoń poczęła gładzić zwolna, pieszczotliwie długie, bujne włosy Stanisława

A on ujął drugą rękę czułej opiekunki swojej i gorącymi okrywał ją pocałunkami.
— Je vous l'abandonne — przemówiła z cicha
pani Zeneida; pochylając się, pocałowała go w czoło i patrzyła na niego wilgotnemi oczyma.
Na takich godach Wilski nigdy jeszcze nie był. To też lody nagromadzone w jego sercu, ku jego własnemu zdumieniu,
pod wpływem tych pieszczot całkowicie tajały, a pani Zeneida wydawała mu się teraz ideałem dobroci — chwilami
nawet ponętną i piękną. Gotów był dla niej uczynić wszystko, czegoby zażądała — przed jednem tylko się wzdragał.
Na wszelkie pytania, rzucane od niechcenia, lub wprost zadawane, o ojcu i jego historyi, odpowiadał albo milczeniem,
albo wymijająco. Nie mógł zrozumieć tej ciekawości, a mówić o tem, co było nieszczęściem jego życia, nie miał siły.
Pytania pani Zeneidy drażniły go i upokarzały. Przypominało mu się zajście szkolne ze Skalskim i okropne
upokorzenie, jakiego wówczas doznał. Narażać się na to samo w oczach tej kobiety nie chciał i nie mógł.
— Nie pytaj mnie o to pani! nie pytaj nigdy! — błagał.
Pani Zbąska była bardzo niezadowolona, ale, nie dając za wygraną, odkładała badanie na czas

późniejszy, tymczasem starała się, aby stosunek czuły ze Stanisławem utrzymać. Utrzymywał się też on bez zmiany aż
do jego całkowitego wyzdrowienia i wyjazdu. List Rolicza zmusił go do podróży do Lwowa; profesor donosił, że
ważne sprawy ma mu do zakomunikowania.
Wszystkiego prędzej mógł się spodziewać Stanisław, niż wiadomości o powrocie ojca, który od lat wielu nie zgłaszał
się nawet listownie do niego. W pierwszej chwili raczej przestrach niż radość odmalował się na jego twarzy.
Dawniejsze, ślepe przywiązanie do ojca oddawna z jego serca wygryzła gorycz; ilekroć czuł się smutnym,
nieszczęśliwym, zgnębionym i samotnym — a jakże często takim czuć się musiał! — tyle razy mimowolnie budziła się
w duszy jego myśl, oskarżająca ojca. Tę myśl odpychał wprawdzie, lecz wraz z nią odpychał wspomnienie tego, do
którego dzieckiem lgnął z taką czułością i dla którego tyle przecierpiał.
Rolicz powiedział mu krótko:
— Ojciec twój powrócił... mieszka w hotelu Europejskim, czeka na ciebie...
Tysiące pytań cisnęły się na usta Stanisława, żadnego z nich jednak wykrztusić nie mógł. Milczał, wahając się. Stary
profesor domyślił się po

wodów wahania i sam pospieszył z lakonicznem objaśnieniem:

background image

— Twój ojciec jest sam... Ta pani wojażuje dalej... O tem jednak ojciec twój nie wspomina... Przygotuj się na to, że jest
bardzo zmieniony i fizycznie i umysłowo...
— Chory? — zagadnął z niepokojem Stanisław, żywo podnosząc głowę.
— I tak, i nie... Zapadł na nogi — z miejsca się nie rusza, chodzić nie może. Ale lekarze twierdzą, iż źyć z tem będzie
całe lata...
— Zaraz tam idę! — zawołał Stanisław.
— Jabym ci radził — rzekł poważnie profesor — wstrzymać się do jutra rana. Rano, w południe, zawsze lepiej go
odwiedzić... wieczorem zbiera się u niego towarzystwo...
— Jakie towarzystwo ? — wtrącił niecierpliwie Stanisław. — Ależ on pewnie opieki, pomocy potrzebuje... Brak
środków...
— O to możesz być spokojny — przerwał Rolicz. — Wbrew wszelkim przewidywaniom, wbrew zwykłemu
zakończeniu takich historyj, ojciec twój wrócił ze swej wędrówki z majątkiem i to ze znacznym majątkiem...
Stanisław wzrok pytający, niespokojny utkwił w pomarszczonej twarzy starego profesora.

— Z majątkiem — powtarzał machinalnie — z majątkiem... Jakim sposobem ?
— Tego nikt na pewno nie wie, a mówią różnie. Z tego, co mi sam nadmienił, wnoszę, że musiał znaczną sumę wygrać
w Monte Carlo...
Zmierzch już zapadał, gdy Stanisław, po tej rozmowie z profesorem, wyszedł z jego dworku. Czuł zamęt w myślach i
ciężar nieznośny, który go przytłaczał. Z urywanych, lakonicznych objaśnień Rolicza wyobraźnia jego wytwarzała
zwolna pełny obraz upadku, w jakim miał zastać ojca. Gdybyż był przynajmniej powrócił nędzarzem, potrzebującym
pomocy, wzbudzającym litość. Ale ten majątek, niewiadomo jak nabyty, to towarzystwo, jakiem się otacza, ten upadek
nietylko fizyczny, ale i umysłowy, o którym mówił Rolicz — wszystko to napełniało duszę Stanisława instynktowną
bojaźnią.
Błąkał się długo po ulicach bez celu i mimowolnie zaszedł na plac Maryacki, pełen życia i ruchu o tej porze. Nie chcąc
się przeciskać przez tłumy, zalegające chodnik ulicy Karola Ludwika, przeszedł na drugą stronę i znalazł się naprzeciw
okien dużego budynku, w którym się mieści hotel Europejski.
Było już zupełnie ciemno. W kilku oknach

hotelu na piętrach paliły się światła, odbijając się na zapylonych szybach i rzucając mdlę blaki na ulicę. Od tych okien
Stanisław nie mógł oderwać wzroku. W jednem z nich przesuwały się ciągle jakieś postacie. Tam pewno mieszka iego
ojciec, a te cienie to owo towarzystwo, o którem z widocznym przekąsem wspomniał Rolicz. Wytężał wzrok, ale nic
wyraźnie dojrzeć nie mógł, tylko ciągle owe cienie, przesuwające się jak w kalejdoskopie.
Wokoło gwarzył snujący się tłum i turkotały doróżki, ale Stanisław nie słyszał nic i nie widział nikogo. Ktoś potrącił
go przechodząc i mruknął gniewnie, że zawadza. Stanisław zszedł z chodnika i, sam nie wiedząc kiedy, znalazł się po
drugiej stronie placu, w bramie hotelowej. Instynkt parł go naprzód, nieprzemożona siła kazała mu iść, przekonać się
naocznie.
— Pan Wilski? — zapytał portyera.
— Nr. i na em piętrze, w korytarzu na prawo... — odparł odźwierny, mierząc Stanisława podejrzliwym wzrokiem. —
Tam już pełno — dodał jako objaśnienie.
Zdecydowany nagle, Stanisław pędem przebiegł schody. Przed drzwiami jednego ze wskazanych numerów zatrzymał
się zdyszany. Serce

background image

mu biło gwałtownie. Ale nie chciał się wahać, obawiał się wszelkiej zwłoki, by nie osłabnąć w postanowieniu.
Energicznym ruchem pchnął drzwi, otworzył i wszedł do przedpokoiku, słabo oświetlonego małą lampką, stojącą na
szafie. Z po za brudnego, oklejonego papierem parawaniku wyszedł młody chłopak, odziany w strzelecką, dość
zaniedbaną liberyę, który zmierzył Stanisława, jako obcego, okiem nieufnem.
— Pan sobie życzy ? — spytał od niechcenia.
— Widzieć się z panem Wilskim?
— A to niech pan idzie prosto. I zniknął za parawanem.
Nawprost były drzwi. Więc idąc za wskazówką niezbyt uprzejmego lokaja, Stanisław otworzył drzwi te i wszedł...
Zrazu nic dostrzedz nie mógł. Gryzący dym z cygar i papierosów całkowicie zapełniał niewielką salkę. Wśród tego
dymu poruszały się postaci, które na wchodzącego żadnej nie zwróciły uwagi. Po chwili Stanisław rozróżniał ich
twarze, zgoła sobie nieznane. Byli to po największej części ludzie młodzi, wśród nich jednak byli i starsi, już siwiejący.
Jedni siedzieli przy okrągłym stole, inni stali w około. Odrazu uderzyła Stanisława postać jedna, siedząca na kana

pie w kapeluszu, zsuniętym z czoła na tył głowy. Był to człowiek młody, o rysach twarzy energicznych, który też
całemu towarzystwu imponować się zdawał. Z ust jego padały urywane wyrazy, brzmiące rozkazująco.
Nie krępowano się w tem gronie.
Grano w karty. A w grze tej nietylko siedzący przy stole, lecz i galerya brała udział. Na wszystkich twarzach malowało
się ogromne, gorączkowe zajęcie. Tylko pan, siedzący na kanapie w kapeluszu, zdawał się zachowywać krew zimną.
Przegrywał obojętnie, wygrywał bez zapału, a łajał niezręcznych.
Stanisław stał, zapatrzony przed siebie, jak przykuty do podłogi. Słyszał tylko szelest kart rozdawanych i tasowanych
od czasu do czasu, i gniewne wyrazy padające z ust grających. Tymczasem drzwi odmykały się i zamykały, nowi
goście wchodzili, wychodzili dawni. Nikt się nie żegnał, ani witał. Tłum wokoło stołu był coraz większy.
— Czego się tak pchacie? — krzyknął energiczny pan, siedzący w kapeluszu na kanapie. — Stół przewrócicie... Każdy
będzie miał czas przegrać swoje albo nieswoje, czekajcie!

— Ja się już spłukałem do nitki! — przemówił głos jakiś.
— To się wynoś!... — krzyknął pan w kapeluszu.
— Nie wolno grać na "gębę" ? — ktoś spytał.
— Kto będzie grał na gębę, weźmie w gębę ! — odparł przywódca. — Wczoraj grano na gębę i z niej zrobiła się
cholewa. Więc nie wolno... Kto nie ma "gotiu", za drzwi! No, dalej...
— Mały szlagier!
— Schowaj się... mały za mały, mam dziewięć !
— Każdy to mieć może... ja mam także!
— Więc — apre`s!
— Dajno pierwej kieliszek... w gardle zaschło — rzekł przywódca.
Z pod stołu wyjęto butelkę koniaku. Pan w kapeluszu połknął jednym zamachem olbrzymi kielich. Zakrztusił się i
splunął.

background image

— Podły koniak... Słuchaj, Zyniu, jak nas będziesz taką lurą traktował, to każemy sami przynieść po blatów flaszkę,
na twój rachunek...
— Chi, chi, chi! — ozwał się głos jakiś z kąta, piskliwy a zachrypły. — Wszystko na mój rachunek, złote chłopcy!

Teraz dopiero zauważył Stanisław siedzącą w fotelu postać zgarbioną. Fotel przysunięty był do rogu stołu, tak, że
siedzący mógł przypatrywać się grze i brać w niej udział. Odpowiadając przywódcy, podniósł głowę i twarz zwiędłą,
wyschłą, żółtą jak pargamin, okoloną siwymi, krótko przystrzyżonymi włosami. Oczy bez blasku, wygasłe zwrócił ku
siedzącemu na kanapie i usta krzywił w uśmiechu, który wyglądał jak grymas, kurczący twarz i ukazujący żółte,
poszczerbione zęby. Pomimo gorąca w pokoju nogi miał okryte i obwinięte grubą kołdrą. W drżącej ręce trzymał
cygaro, które od czasu do czasu do ust podnosił, cmokając obwisłemi wargami.
Wzdrygnął się Stanisław od stóp do głowy. To był ojciec jego! Rozpoznawał rysy, ale jakże zmienione! Czas nie długi,
lecz życie ciężkie i wrażeń pełne wykrzywiło je, zohydziło. Osiadła na nich rdza, zgasiła blask oczu, wypiła krew,
wykoszlawiła kształty... Został szkielet powleczony żółtą, wyschłą skórą, bezwładny, w którym tliły tylko resztki
zwierzęcego życia.
Pierwszą myślą Stanisława było uciec ztąd i nie wrócić nigdy. Ale się przemógł. Skoro tu już był, należało pozostać,
przywitać się, zbadać rzecz do gruntu, nie ulegając pierwszemu wrażeniu.

Zbliżył się powoli do ojca, który ćmił ciągle cygaro i z podełba patrzył na grających.
— A to łajdaki szachrują! — mruknął.
— Ojcze — ozwał się Stanisław — ojcze! Zygmunt wyjął z ust cygaro i głowę podniósł.
Wpatrzył się bezmyślnym wzrokiem w stojącą przed nim postać i widocznie nie poznawał.
— Chcesz pewno pieniędzy, skoro tak czule przemawiasz — ozwał się szorstko, biorąc Stanisława za któregoś z
grających — chcesz pieniędzy ? Nie dam !... Wczoraj okradliście mnie, z pod poduszki wyciągnęliście pulares... Teraz
nie dam !... idź precz!
— Ależ, ojcze — przerwał Stanisław stłumionym głosem, pochylając się nad chorym — nie poznajesz mnie ?... to ja,
Stanisław...
Zygmunt poruszył się na fotelu, jedną ręką poprawiał gorączkowo kołdrę na nogach; z drugiej, bardzo drżącej wypadło
mu cygaro... Pochylał się, chcąc je podnieść.
Stanisław pospieszył to uczynić.
— Aha... aha — powtarzał stary — dziękuję... Stach, Stanisław... no, zmieniłeś się, wyrosłeś... Siądźno tu, niech się
przypatrzę...
Wskazał mu ręką krzesło przy sobie. Wlepił w niego wzrok wygasły; suchą, go

rącą dłoń położył na jego ręce i głową chwiał zwolna. Zdawało się, że myśli jego, ociężałe, zmącone, idą teraz w
przeszłość oddaloną, skupiając się wokoło wspomnień promieniejących czystością uczuć i czynów. Zdawało się, że

background image

pierś chorego podnosi się głębokiem westchnieniem, ie wzrok jego zasnuwa się łzami, które popłyną potokiem,
przebijając skorupę rdzy, jaką wytworzyło życie.
Stanisław był wzruszony głęboko. Czując na swojej ręce rozpaloną dłoń ojca, czując na sobie wzrok jego badawczy,
domyślając się walki, jaka w tej chwili zapewne toczyła się w zbolałej duszy, zapomniał o wszystkiem, o całej
przeszłości i obecnem otoczeniu, w jakiem go znajdował. Mimowoli ujął rękę jego w obie dłonie i poniósł do ust...
Energicznym ruchem Zygmunt ją cofnął i schował pod połę szlafroka.
— Co robisz ? — mruknął.
Była w tym ruchu mimowolna wstydliwość, będąca wyrazem pogardy dla siebie samego, coś niezmiernie bolesnego i
poniżającego zarazem.
— Mówił mi Rolicz — ozwał się po chwili — że wkrótce zostaniesz... Czemże ty zostaniesz ?... Aha, doktorem, tak,
doktorem...

— Studyuję medycynę...
— Dobrze, bardzo dobrze... Może i ja twojej rady zasięgnę. Widzisz, chory jestem, Łazarz,
— Czy oddawna ojciec chory ?
— Stary ręką machnął.
— Albo ja wiem... Mnie się zdaje, że od wieków... Ale o czem to ja chciałem mówić?... Aha, abyś się nie natężał
zbytecznie. Bo widzisz...
Tu nachylił się ku Stanisławowi i, zakrywając się ręką, aby nie być słyszanym, szepnął mu do ucha:
— Mam coś nie coś pieniędzy... Mam, mam! Wystarczy i dla mnie i dla ciebie... Zużytkowałem mój kapitalik,
sfruktyfikowałem bardzo szczęśliwie...
Na usta wybiegł mu znowu uśmiech, a raczej grymas, który całą twarz skurczył i wykrzywił.
— Tylko nikomu — dodał — nikomu o tem nie mów... powiedz Roliczowi, aby nie rozgadywał, bo mnie i tak kradną,
strasznie kradną...
Poruszył się żywo na fotelu, ciągnął kołdrę, spadającą mu z kolan, ku sobie, i zaczął znów cygaro ćmić, spoglądając na
grających, którzy się teraz głośno kłócili.

Chwila wzruszenia minęła. Zygmunt Wilski dawał się już zapominać o obecności od tylu lat niewidzianego syna, a
towarzystwo, zajęte grą i kłótnią, nie zwróciło wcale uwagi na scenę, iaka się przed chwilą między ojcem i synem
rozegrała. Przeszło to niepostrzeżenie i bez żadnego wrażenia.
— Kto są ci panowie? — spytał po chwili Stanisław.
— Kto są? — powtórzył stary, nie odwracając głowy — wielu z nich nie znam... Widzisz, szubrawcy!
— Krótko rzekłszy — mówił pan w kapeluszu, rozpierając się na kanapie — krótko rzekłszy, złodzieje jesteście!
— To prawda... — mruknął Zygmunt Wilski — złodzieje!...
I zaśmiał się głośno.
Zimny dreszcz przeszedł po skórze Stanisława.
— Jak ojciec może — ozwał się — z tymi ludźmi.
Stary zwrócił się ku niemu twarzą wykrzywioną jeszcze grymasem uśmiechu.
— Cóż chcesz ? — odparł. — To jedno mnie rozrywa... Oni mnie bawią. Najzabawniejsze jest szelmostwo ludzkie...
Spać po nocach nie mogę,

background image

więc patrzę... jak oni rozbijają się o guldena.. Słyszysz, jak się kłócą!
W tej chwili od stołu wstała jedna postać. Mały człowieczek, dość dobrej tuszy, z twarzą rumianą, która w tej chwili
pałała ogniem. Wstał i, wychodząc z atmosfery dymu, zbliżył się do starego Wilskiego.
— Pożycz mi pan pięćdziesiąt guldenów... Zygmunt wytrzeszczył na niego zdziwione
oczy.
— Oszalałeś! — odparł — nie dam!
— Cóż ja zrobię ? — mówił mały człeczyna — rozplacić się muszę... przegrałem wszyściuteńko. A dziś, jak Boga
kocham, obiadu jeszcze nie jadłem...
— To idź ukradnij gdzie... ja nie dam...
— Daj pan choć dwadzieścia...
Stary, trzęsąc się cały, szukał czegoś po kieszeniach. Wyjął chustkę do nosa, jakieś papiery zbrukane, a wśród nich
jednego guldena.
— Na, masz! — rzekł.
Z drżącej ręki gulden wypadł na podłogę. Mały człowieczek pochylił się, podniósł i chyłkiem wymknął się z pokoju.
Stanisława dusiło coś w gardle. Czuł, że ani

chwili dłużej pozostać tu nie zdoła. Wstał nagle
i rzekł:
— Zegnam ojca... jutro wyjeżdżam do Krakowa.
Stary Wilski, zasłuchany znowu w kłótnię, toczącą się przy stole, odparł z roztargnieniem:
— Idziesz już... bądź zdrów. Odwiedź mnie czasami... biednego Łazarza...
Rozstali się bez uścisku. Stanisław wyszedł śpiesznie i słyszał jeszcze z przedpokoju głos pana w kapeluszu:
— Zgnijesz w kryminale, szachraju!
I zdało mu się, że dochodzi jego uszu, w odpowiedzi na te słowa, śmiech idyotyczny, zwierzęcy, tego, który był jego
ojcem, a którego jedynie już tylko na świecie bawił i rozrywał widok szelmostwa ludzkiego.
Nazajutrz rano Stanisław wyjechał do Krakowa.

VIII.

Odtąd było mu tak, jak gdyby mu nagle zabrakło powietrza. Szarą mgłą pokrył się świat przed jego oczyma. Zdawało
mu się, że wraz z ojcem odbył ciężką wędrówkę przez życie i wrócił z niej złamany, zgorzkniały, z przygniecionym
mózgiem i wyschłem sercem. Na ludzi nie mógł już odtąd patrzeć okiem młodzieńczem, pełnem wiary i nadziei. W
jego duszy wyrył się na zawsze obraz ojca, owego nędznego Łazarza, śmiejącego się śmiechem zwierzęcym,
zidyociałego a nikczemnego w swym idyotyźmie, cieszącego się z podłości ludzkiej, żyjącego już tylko wrażeniami
złemi i zadowolonego, iż przeszłość występna przyniosła mu majątek. Gdyby go nie posiadał, stoczyłby się odrazu w
bagno, lżony i deptany. Że miał pieniądze, więc znęcał się nad tymi, którzy ich nie mieli, wyzyskując ich występne
skłonności dla swojej uciechy. Zawsze w życiu ktoś musiał deptać, albo być deptany,

background image

a zarówno ten ostatni jak i depcący byli podli... Najpodlejszą zaś istotą w świecie, wieczystą kusicielką, której uśmiech,
czułość, uściski nosiły w sobie jad śmiertelny — to kobieta. Ona to z ojca jego, który we wspomnieniach dzieciństwa
przedstawiał mu się najszlachetniejszym z ludzi, uczyniła samolubne zwierzę. Ona stała się powodem znikczemnienia
jego charakteru, dla niej wyrzekł się on jedynaka syna i zostawił go na łasce ludzi, na pastwę losu!
Z takiem wrażeniem i ciężką goryczą w duszy wrócił Stanisław do Krakowa. Ale tu odosobnił się zupełnie; z
najbliższymi kolegami zerwał stosunki, a oddał się gorączkowo pracy, jakkolwiek i ona przestała mu już być osłodą
teraźniejszości i nadzieją na przyszłość.
— Dla kogo i na co pracować ? — myślał. Szczytne cele pracy wydawały się mu teraz śmiesznemi. — Cierpiąca
ludzkość! mówił sobie z szyderstwem, to blaga. Cierpi, bo zasłużyła na to. W każdym chorym widział odtąd ślady
występku, dopatrywał się zbrodniczych skłonności. Dać mu siłę, podniecić nerwy, rozigrać wyobraźnię, obudzić żądze,
a będzie zbrodniarz. Myśli takie sprawiały mu obrzydzenie, stawał się zimnym, obojętnym na cierpienia ludzkie i z
zamiłowaniem

poświęcał się chirurgii. Krajanie ludzkiego ciała było dla niego niemal rozkoszą; zimnem okiem patrzył na krew, na
drgające pod jego nożem nerwy, na drgający w bólach organizm. Tą zimną krwią i pewnością ręki zyskiwał pochwały i
uznanie profesorów, które przyjmował obojętnie. Przepowiadano mu świetną przyszłość.
A on uśmiechał się z goryczą.
— Byleby dojść — myślał. — Byleby nikogo, nikogo nie potrzebować na świecie!
W tem usposobieniu zastał go list od pani Zeneidy, pełny czułości, które się Stanisławowi niezmiernie ckliwemi
wydały. Z troskliwością dowiadywała się pani Zbąska o jego zdrowie i zapraszała usilnie na wakacye do Zbąszyna.
Stanisław list podarł i nie odpisywał długo, a wreszcie odpowiedział kilku zimnemi słowami podziękowania i odmową:
Przyjechać nie mógł, był bowiem teraz mocno zajęty pracą, której w ostatnim roku studyów lekarskich musiał
poświęcić się całkowicie.
Cóż go teraz pani Zbąska obchodzić mogła? To, co przyjmował dawniej, jako dowód jej dobrego serca, teraz
przedstawiało mu się zupełnie inaczej. Była to zalotność na tle egzaltacyi, do najwyższego posunięta stopnia, i
występna obłuda —

nic więcej. Ale pani Zeneida nie dała za wygraną. Na początku feryj letnich zjawił się u Stanisława pan Jan Abraham
Zbąski w swojej własnej, nikłej, ale dostojnej osobie. Był niezmiernie uprzejmy.
— Mamy do ciebie prośbę, kochany panie
Wilski — rzekł. — Gucio powrócił z zagranicy... a raczej ja go ztamtąd przywiozłem. Z zasady nie mam nic przeciw
temu, aby młodość szumiała, wiem, że ma swoje prawa. Ale Gucio przebiera czasem miarę, a to mnie i moją żonę
mocno niepokoi... Ty, kochany panie Wilski, miałeś zawsze na niego wpływ, mogę powiedzieć, bardzo dobry.
Liczymy w tem na ciebie.
— Żałuję bardzo — zaczął Wilski — ale, doprawdy, niepodobna mi teraz... Proszę wierzyć...

background image

— Nie uwierzę... nie uwierzę ! — przerwał Zbąski. — Ty zawsze, kochany panie Wilski, byłeś trochę, jakby to
powiedzieć: pointilleux et susceptible... Nie przypuszczam jednak, abyś się teraz na nas gniewał, bo i za co? Nie
powinieneś, nie możesz odmawiać...
Rzeczywiście, Wilski czuł, że odmówić byłoby niegrzecznością. Wszak ci Zbąscy w czasie jego choroby dali mu
istotne dowody życzliwości. Nie chciał okazać się niewdzięcznym. Pojechał

tedy, a w drodze dowiedział się od pana Jana Abrahama o co właściwie chodziło.
Gucio był rzeczywiście nieokiełznaną naturą, która powszedniego życia nie znosiła. Oprócz innych kosztownych
rozrywek, pozwalał sobie na grę. Grał namiętnie, w Paryżu w klubach, w Monte Carlo w ruletę.
— Przyznam ci się — mówił pan Jan Abraham — że trochę zadaleko się posunął. Wprawdzie bon chien chasse de
race, to trudno. Ale we wszystkiem umiarkowanie, ot co! W Monte Carlo zgrał się tak, że telegrafował do mnie.
Pojechałem — no, i zapłaciłem. Wprawdzie te kilkadziesiąt tysięcy...
— Jakto, aż kilkadziesiąt!
— Ano tak, coś około czterdziestu tysięcy... ale franków. Otoż ta sumka nie robi mi wprawdzie różnicy, ale widzisz,
kochany panie Wilski, gdyby tak dalej pójść miało, byłoby niedobrze, bardzo niedobrze...
Wilski wiedział już wówczas, że ze Zbąszynem było bardzo nawet źle. Przed jego okiem, jako domownika, nie mogło
się utaić, że wielkopańskie pozory kryły coraz większe braki, spowodowane nieładem i złą administracyą pięknego
majątku.

Na te więc słowa pana Jana Abrahama uśmiechnął się nieznacznie.
— Wszędzie pozory i obłuda! — myślał.
Przypomniał sobie chwilę, w której po raz pierwszy do Zbąszyna przybył, jako ubogi nauczyciel. Jakże mu wówczas
zaimponowała, jak przeraziła wielkość zbąszyńska! Zdawało mu się, ie to państwo niespożyte, że na całe pokolenia
wystarczy. A dziś on, biedak, nie mieniałby się na los właścicieli Zbąszyna. O ich ruinie mówiono oddawna, tylko oni
jedni wiedzieć o tem nie chcieli. A co się stanie z nimi, gdy ta ruina nadejdzie, nieuchronna i nieubłagana? On
przygotowany był przynajmniej do walki z losem; jemu mogło być chyba lepiej w przyszłości. A oni!
Z mimowolnem współczuciem spojrzał na pana Jana Abrahama, który z głową podniesioną, uroczysty i dumny,
zajeżdżał przed wspaniałą rezydencyę swoją.
Na spotkanie przybywających wybiegła z ogrodu Irena, uśmiechnięta, promieniejąca. Ubrana w jasną, lekką sukienkę,
wyglądała uroczo w kapeluszu ryżowym, o szerokich kresach, ozdobionym wielkiemi, czerwonemi makami. Usta i
oczy się śmiały.

Przywitała się z ojcem, a potem wyciągnęła dłoń ku Wilskiemu do serdecznego uścisku.
— O, jak to dobrze, że pan przyjechał! jak dobrze! Myślałyśmy już z mamą, że pan przyjechać nie zechce. A jak pan
doskonale wygląda — ani śladu choroby!
Wilski półsłówkami odpowiadał. Jeszcze nigdy uroda Ireny nie przedstawiła mu się tak dziwnie pociągającą.

background image

Wszystko w niej promieniało nieopisanym wdziękiem, młodością, dobrocią, serdecznością niezwykłą. Czystość i
piękność uczuć odpowiadała w niej piękności rysów twarzy i całej postaci.
Odczuł to Wilski w jednem mgnieniu oka.
— Strzeż się ! — szepnął mu głos wewnętrzny. Strzegł się też pilnie, nietylko w tej chwili,
lecz w ciągu całego pobytu swego w Zbąszynie. Zarówno względem pani Zeneidy, jak względem Ireny, był grzeczny,
ale zimny, milczący, co szczegółnie panią Zbąską przyprowadzało niemal do rozpaczy.
— Co mu się stało ? — pytała w duchu — co mu się stało?
I perswadowała sobie, że ta zmiana w usposobieniu Stanisława wypływać musiała z dwóch

powodów. Pierwszym był niespodziewany, a, jak Rolicz się wygadał, grożący kłopotami przyjazd ojca. Drugim, może
najgłówniejszym — tu oczy pani Zeneidy mgłą zachodziły — musiała być tajona, a nieszczęśliwa, bo beznadziejna
miłość"!... Dla kogo? to serce pani Zeneidy, pamiętne czułych scen w czasie rekonwalescencyi Stanisława,
przeczuwało.
— Biedny! biedny! — szeptała, marząc i wznosząc załzawione oczy do góry — on pewnie sam przed sobą nie śmie
wyznać, że...
Słowa urywały się, ale myśl biegła niepowstrzymana dalej.
Raz uścisnęła go mocno za rękę i tuląc ją do serca:
— Rozumiem cię... rozumiem — szepnęła. — Pauvre cher orphelin !
Wilski dość energicznie wyrwał swą rękę z tego uścisku.
— Ojciec mój żyje — odparł szorstko — nie jestem sierotą...
Szorstkość tonu bynajmniej nie uraziła pani Zeneidy.
— Walczy z sobą — myślała — bohatersko walczy. Udaje szorstkość tonu, aby się czułością nie zdradzić.

I bohaterstwo pragnąc mu wynagrodzić, a przynieść ulgę w walce, stawała się sama coraz tkliwszą, coraz
natarczywszą...
Wilski postanowił wyjechać. Nie miał tu właściwie co robić.
Postępowanie pani Zbąskiej oburzało go, Irena mimowolnie pociągała, a na Gucia nie było rady. Przyszły dziedzic
zbąszyński wyrósł i zmężniał, był bardzo przystojnym mężczyzną, otarł się w świecie, nabrał swobodnych manier i
wielkiej pewności siebie, która wszelkim opierała się argumentom.
— Co mi pan prawi! — mówił do Wilskiego. — Znam ja teraz życie lepiej od pana i w klatce zamknąć się nie dam.
Ojciec, gdy był w moim wieku, robił, co mu się podobało, gospodarował na całym Zbąszynie, a siedział za granicą.
Zmartwił się teraz okrutnie, żem tam trochę monety przerżnął... Wielka rzecz! Powiedz mu pan, niech się nie martwi, a
zrobi to, czego żądam. Niech mi odda na własność dwa folwarki z klucza zbąszyńskiego... tymczasem. Będę tak, jak
ojciec gospodarował...
— Siedząc w Monte Carlo — wtrącił Wilski. Gucio zaśmiał się głośno.
— A choćby i tak!

background image

— To stracisz wszystko...
— Ph! c'est possible !
— A wówczas co?
— Ożenię się bogato.
— A jeżeli nie znajdziesz bogatej panny, któraby za ciebie wyjść chciała?
Gucio z powątpiewaniem i pewną pogardą spojrzał na swego dawnego nauczyciela.
— Wie pan co ? — odparł po chwili. — Jeżeli stracę wszystko, a straciwszy, nie znajdę posażnej panny, któraby
chciała być panią Zbąską, no, to wtedy będzie czas na zastosowanie pańskiej teoryi o — obowiązku pracy! Tymczasem
do widzenia, cher docteur de mon âme!
Wykręcił się na pięcie i zostawił Wilskiego pod wrażeniem swej bezczelnej głupoty, która pospolitością oburzała, a
drażniła ironią.
— To dom waryatów — mówił do Wilskiego pan Hieronim. — Sentymentalna egzaltacyą, lubko panie, poślubiła
nadętego pyszałka, a z tego związku urodził się Gucio, głuptak złośliwy. Ale zkąd się tu wzięła Irena ?...
Wyłupiaste oczy podniósł na Stanisława i, trzęsąc głową siwą, patrzył na niego z dziwnym wyrazem przenikliwej
ciekawości. A gdy Wilski milczał, mówił dalej:

— Bo to, lubko panie, niezwykła istota. Dawno tu nie byłeś, ale ja ciągle patrzę i ze zdumienia nie wychodzę, co to za
dobre i rozumne stworzenie ! A śliczna, lubko panie, śliczna, jak malowidło. Stare oczy czasem przecieram, bo mi się
zdaje, że to urojenie, a to, lubko, prawda. Bóg czasem cuda czyni i ta Renia, jako córka pana Jana Abrahama i pani
Zeneidy, a siostra tego wiercipięty Gucia, to cud !...
Wilski milczał, chociaż pochwała Ireny zalewała mu duszę jakąś rozkoszą, której sam nie rozumiał.
— Nie tak sądzisz, lubko panie ? — zagadnął pan Hieronim, który Stanisława z oka nie spuszczał.
— Owszem... owszem — bąknął Wilski — panna Irena to bardzo miła i inteligentna osóbka.
Pan Hieronim niecierpliwie ramionami wzruszył.
— Nieszczere przymiotniki, lubko panie, nieszczere ! Wiem, żeś nie ślepy i wiem, że bardziej niż kto inny ocenić
możesz, ile jest rozumu w jej malutkiej, ślicznej główce, ile dobroci szczerej w jej serduszku, ile piękności w tych
oczkach, co tak mądrze a z taką jeszcze wiarą na świat patrzą; odmładza się świat stary pod tem spojrzeniem.

Zapalał się staruszek, mówiąc o swojej faworytce, która w tejże chwili weszła do pokoju.
— Panie Stanisławie — rzekła — czy dzisiaj lekcyi nie będzie?...
Pan Hieronim gestem ręki przywołał ją ku sobie.
— Moja ty pieszczotko — mówił głosem, który zwykłą szorstkość całkowicie tracił — chodźże tu do mnie na
moment...
Irena podbiegła i, przysiadłszy, oparła na kolanach staruszka jasnowłosą główkę.
— A czemu to mościapanna nie przyszła dzisiaj z rana do dziadzia powiedzieć dzień dobry? — pytał pan Hieronim,
uśmiechnięty radośnie, gładząc chudymi, kościstymi palcami złote włosy Reni.
Wilski rzucał z ukosa spojrzenia na nią i wnet je cofał. Renia, rozmawiając z dziadziem, patrzyła ciągle na Stanisława,
jakby pytając go tym wzrokiem:
— Czego ty taki ponury, taki smutny i taki niedobry ?
Ale on dobrym stanowczo być przestał. Wznowiły się wprawdzie lekcye literatury i historyi, którym Renia oddawała
się z zapałem, lecz Wilski nie wychodził już nigdy, jak nieraz dawniej,

background image

z poważnej roli profesora i wykładu nie przerywał dla innej, swobodniejszej rozmowy.
W takiej roli zimnej i sztywnej życzliwości wytrwał Stanisław w ciągu całych wakacyj. Wobec pani Zeneidy, która
cały dawniejszy urok w jego oczach straciła, rola ta była łatwiejszą; trudniej było utrzymać się na tem stanowisku
względem Ireny, która swoją naiwną a szczerą serdecznością na ciężką nieraz próbę wystawiała wszelkie
postanowienia Wilskiego i mimowolnie opanowywała go swoim urokiem.
Gdy z końcem wakacyj wyjeżdżał, mówił sobie w duchu:
— Chwała Bogu, oddycham!
Ale w głębi duszy czuł żal, smutek, tęsknotę...
Na pożegnanie, w przeddzień wyjazdu, wieczorem, Irena sama zbliżyła się do niego. Wydała mu się w tej chwili
niezwykle poważną i smutną. Na zbladłej twarzyczce świeciły się oczy przyćmionym, matowym blaskiem.
— Winnam panu podziękowanie — rzekła — a nie umiem go wyrazić...
— Podziękowanie ? Pani mnie ?
— Przez tyle lat korzystałam z pana wie

dzy przez tyle lat byłeś rai dobrym nauczycielem, wskazywałeś drogę cierpliwie i mozolnie...
Stanisław uśmiechnął się.
— O! — zaprotestował — mogę pani zaręczyć, że mozołu nie było...
— Ale była — kończyła Irena — wielka chęć nauczenia i wielka życzliwość, za którą nieumiejętnie ale szczerze panu
dziękuję... Ja panu wiele, niewypowiedzianie wiele zawdzięczam...
Głos Ireny przy tych słowach był dziwnie miękki, jakby drżący.
— Z dniem dzisiejszym — mówiła — kończy się pewna epoka w naszem życiu. Na przyszły rok, gdy się o tej porze
zobaczymy, pan będziesz już skończonym doktorem medycyny, dla którego Zbąszyn i poufalsze, ściślejsze z nim,
niejako domowe stosunki staną się dalekiem i stawać się będą coraz dalszem wspomnieniem. Już to nie będzie ten
"nasz pan Stanisław", o którym z mamą nieraz mówiłyśmy, jak o kimś bardzo blizkim, niemal do rodziny należącym.
Wyobrażam sobie, jak pan musisz czuć się szczęśliwym i dumnym ze stanowiska, które własną zdobyłeś pracą, które
sobie samemu zawdzięczasz... Ale pomimo to pan nie możesz, nie po

winieneś zapominać o nas... Wszak prawda, że nie zapomnisz ?
Wyciągnęła ku niemu rękę, patrząc na niego jaśniejącemi a smutnemi oczyma.
Wilski nie mógł oprzeć się wrażeniu. Odpowiedział krótko, hamując się widocznie.
— Wszak nie zapomina się nigdy o latach pierwszej młodości, a więc i o ludziach, wśród których je się przeżyło,
którzy byli dobrzy i wyrozumiali.
Ona patrzyła ciągle na niego smutnemi, głębokiemi oczyma i potrząsając lekko główką:
— Słowa pana zimne — rzekła z żalem — ale ja przeczuwam, że w głębi duszy jest inaczej. Tak w to wierzę, że
gdybym potrzebowała rady, otuchy, to bez żadnego wahania odwołałabym się do pana...
Nazajutrz Wilski wyjechał, usiłując wmówić w siebie zadowolenie ze swej siły, z jaką oparł się urokowi Reni, z jaką
stanowczo usuwał od siebie sentymentalnozalotne zabiegi pani Zeneidy, aby odnowić dawniejszy, zbyt czuły stosunek.

background image

A jednak, gdy, odjeżdżając, wyjrzał z powozu, aby spojrzeć raz jeszcze na niknący w oddali pałac, i zobaczył stojącą
na werandzie smukłą postać Ireny, zakołatało mu silnie serce i zapły

nęło niewysłowioną tęsknotą. Przeciw niej, przeciw tym wszystkim wrażeniom bronić się musiał goryczą, jaka przez
ojca wsączyła się w jego młodą duszę.
Rok ostatni przebył Wilski w Krakowie, oddany wyłącznie pracy, żyjąc odludnie. Z listu Rolicza dowiedział się, że
ojciec jego wyjechał ze Lwowa na czas dłuższy do Wiednia, aby się poradzić lekarzy tamtejszych.
"Zobojętniał na wszystko — pisał profesor. — O tobie wspominał tylko, żeś był raz u niego. Ale, dodał, nie pokazał się
potem... niby to medycyny się uczy... Piękna nauka! ja leczę się tyle lat i nic... zawsze Łazarz. Ze mną niewesoło, to też
synalek ani się dowiedział... "
Rolicz doradzał Stanisławowi, aby, po złożeniu ostatniego egzaminu, pojechał do Wiednia dla odwiedzenia ojca.
"Trzeba — powtarzał kilkakrotnie w liście — okazać się bądźcobądź dobrym synem".
Dotknęło to Stanisława bardzo niemile. Wstręt go ogarnął na myśl powtórzenia się sceny, jaką przebył we Lwowie.
Czuł jednak słuszność uwag Rolicza, czuł, że będzie musiał poddać się konieczności i spełnić tę ofiarę. Jakaż to
olbrzymia przepaść rozwarła się między nim a ojcem, do

którego tak lgnął dzieckiem, do którego tak długo tęsknił, a teraz zbliżyć się wzdragał!
Jednocześnie i o Zbąszynie dochodziły go wieści, które go trapiły. Opowiadano mu, że ruina Zbąskich była coraz
bliższa, że Gucio, otrzymawszy od ojca dwie wioski z klucza zbąszyńskiego, gospodarował zgodnie ze swemi
zasadami, siedząc i trwoniąc pieniądze za granicą. Nadto, pan Jan Abraham wdał się w ostatnich czasach w ryzykowną
grę giełdową, która go
o znaczne przyprawiła straty.
— Co mnie to wszystko obchodzić może! — powtarzał sobie Stanisław, lecz mimowolnie myślał ciągle o tem,
wzdychał, i jakiś głos mówił mu w duszy:
— Biedna Renia!
Naraz nowa wiadomość, która go poruszyła do głębi. O rękę Reni starał się Stefan hr. Zempach, o którym mówiono, że
był głupi, marnotrawny, lekkomyślny, ale pochodził z magnackiej rodziny. Ojciec jego posiadał olbrzymie dobra na
Węgrzech i w kraju, a słynął z dziwactw
i skąpstwa.
Nadaremnie teraz powtarzał sobie Stanisław, że go to nie obchodzi wcale. Usiłował nawet wzbudzić w sobie pogardę
dla kobiety, która

decydowała się poślubić lekkomyślnego i głupiego człowieka dla imienia i majątku.
— Lalka! — mówił sam do siebie głośno,
aby te słowa na własne usłyszeć uszy. — Sprzedaje się poprostu; lęka się, aby jej nie zabrakło pałacu i zbytków, do
których przywykła. Lalka, bezduszna lalka!

background image

Tak mówił, lecz głos wewnętrzny rozbrzmiewał mu w duszy i powtarzał:
— Biedna Renia!
Na czas takiej wewnętrznej rozterki przypadły ostatnie egzamina. Uzyskawszy dyplom doktorski, zamierzał Stanisław
pojechać do Wiednia dla odwiedzenia ojca, a potem osiedlić się we Lwowie, gdyż, jak mu donoszono, ojciec tak sobie
upodobał Wiedeń, że już ztamtąd ruszać się nie myślał.
We Lwowie — układał sobie Stanisław — będę mógł urządzić życie, jak mi się będzie podobało. Nie znam tam prawie
nikogo; dla nikogo, oprócz Rolicza, nie mam zobowiązań żadnych, więc będę mógł oddać się całkowicie pracy...
Wybierał się więc do Wiednia, gdy otrzymał telegram, wzywający go do Zbąszyna, do chorej śmiertelnie pani Zeneidy.
Wahać się nie

mógł i postanowił jechać natychmiast. Wybiegłszy na miasto, przed samym odjazdem, spotkał się z Guciem, który, już
poprzednio naglącymi listami wzywany, jechał wreszcie do chorej matki. Gucio był bardzo zmieniony. Znużenie w
oczach i na pożółkłej twarzy było widoczne; stracił też dawną zamaszystość i werwę. Przywitał dawnego nauczyciela
dość uprzejmie.
— Pojedziemy razem — zaproponował pierwszy. W drodze przyszło do zwierzeń.
— Wiesz co, kochany doktorze — mówił Gucio — głupie jest życie. Nie wiadomo, jak go używać. Wcale nie, albo za
mało — szkoda; zanadto — szkodzi...
Wilski uśmiechnął się.
— Zostałeś, jak widzę, filozofem i fabrykujesz aforyzmy. Tylko, że to, co mówisz, oddawna jest znane, jak również
wiadomo, iż życia należy używać w miarę...
— Oh, la! la! — zawołał Gucio. — A co znaczy ta miara ? Dla jednego taka, dla drugiego inna. Jeden może zjeść pięć
tuzinów ostryg, a inny od jednego choruje... Przed zjedzeniem zaś żaden z nich nie wie, czy mu to pójdzie na pożytek,
czy na szkodę. Od tego samego przeciągu jeden dostanie kataru, drugi zapalenia

płuc, a trzeciemu nie stanie się nic. Co znaczy miara? głupstwo. Trzeba mieć szansę — to grunt... A ja jej nie mam!
— Spłukałeś się znowu w ruletkę ?
Gucio ręką machnął.
— To już nie płukanie, to była łaźnia. Ledwie
mnie ci rabusie z duszą puścili. Przyznam ci się, doktorze, że nie miałem za co wyjechać. Musiałem telegrafować do
ojca po pieniądze... A ce cher papa takie nie najlepiej w interesach. Wiesz? ślicznie nas urządził. Podobno Zbąszyn na
włosku. Słowem: débâcle générale...
— Cóż teraz robić zamyślasz ? Gucio ramionami ruszył.
— Albo ja wiem. Zaczyna mi to być obojętnem. Gdybym miał takie szczęście wściekłe, jak Zempach...
— Ten, który się stara o pannę Irenę ?...
— O, zaraz stara się! Bywa w Zbąszynie i może ma jakie zamiary, ale jeszcze z nimi się nie zdradził. Podobno ojciec
jego, bardzo bogaty, a z nim poróżniony, chce koniecznie, aby się żenił i małżeństwo stawia jako warunek zgody;
inaczej milioniki starego pójdą na jakieś wdowy, czy sieroty... Z drugiej strony młodemu podoba się Renia, więc
chociaż wie, że ze Zbąszynem

background image

krucho, może zdecyduje się — na złość owym wdowom...
— Dla zyskania milioników ojca... tylko dlatego ?
— Alboż ja wiem ? Zapewne. Zresztą Renia ma posążek niezależny od Zbąszyna, jakieś kilkadziesiąt tysięcy. Lecz co
to znaczy dla takiego Zempacha, który w Monte Carlo jednej nocy...
— Jakto i on gra ?
— Jak anioł!
— Jakże to aniołowie grają?
— Zimno, spokojnie i szczęśliwie. Powiadam ci, rozkosz patrzeć...
Wilski nie słuchał już paplania Gucia. Patrzyły na niego w tej chwili głębokie a smutne oczy Reni, jak gdyby wzywały
pomocy...
— Powinieneś to powiedzieć siostrze — rzekł nagle, wpadając w tok opowiadania Gucia, który spojrzał zdziwiony.
— Co? — spytał.
— Że hr. Zempach szuler...
— O, zaraz szuler! Pas de gros mots, cher ami! Reni nic nie powiem, bo ona naprzód ma swój rozum, a powtóre nie
byłoby to correct z mojej strony. Ja się tam w te konkury nie mieszam. Spodziewam się, że i ty, kochany do

ktorze, z tego, co mówię w zaufaniu, użytku nie zrobisz...
— Nie mam do tego najmniejszego prawa
Ale sądzę, że obowiązkiem jest brata przestrzedz...
— Oh, la! la ! obowiązkiem... Moim obowiązkiem byłoby nawet popierać Zempacha, bo względem mnie znalazł się
pięknie...
— Pożyczył ci?...
— Naturalnie, i to w chwili bardzo dla mnie krytycznej. Z rozpaczy myślałem już się żenić...
— Ty, żenić?
— A tak. Chociaż do małżeństwa nie mam najmniejszego pociągu. I gdybym miał takie szczęście, jak Zempach,
anibym o tem myślał...
— A jednak, o ile pamiętam, to należało do twego programu na przyszłość.
— Wiesz, doktorze, zdaje mi się, że tego punktu nie wykonam. Ja kobiety lubię i one mnie lubią, ale zawsze
wchodzimy z sobą w kompromis, co do czasu trwania tej miłości. En somme ie les méprise, a szukać wyjątków, to
specyalność nie moja... Gdyby ze Zbąszynem źle się skończyło, dzięki administracyi kochanego papy, co nie będąc
prorokiem przewiduję, wówczas

posłucham twojej rady, kochany doktorze: zabiorę się do pracy...
Wilski omal nie parsknął śmiechem.
— I do jakiejże to ? — spytał.
— Jeszcze nie wiem... Ale prawdopodobnie obiorę sobie finansową karyerę. Mam stosunki za granicą, mój ojciec
także. Dopiero za granicą przekonałem się, co znaczą stosunki i nazwisko A w wielkich instytucyach finansowych są
posady wyborne...
— Ale przecież potrzebne są jakieś kwalifikacye...

background image

— No tak, zapewne... Ale mając protekcyę!... Zresztą takie posady, powiadam ci, wymagają przedewszystkiem
znajomości ludzi, świata, wysokich stosunków. Dla wielkich instytucyj to przecież równie a może więcej potrzebne,
niż fachowa wiedza. Zresztą o fachowców zawsze łatwiej.
Na tym wywodzie Gucia rozmowa się urwała, dojechano bowiem do ostatniej przed Zbąszynem stacyi. Na
przybywających oczekiwał już powóz, a wiadomości, zakomunikowane przez kamerdynera, były bardzo złe.
Gucio mimowolnie posmutniał i już w dalszym ciągu drogi nie przerywał milczenia.

Stan pani Zbąskiej był rzeczywiście niemal rozpaczliwy.
Wilski, po zbadaniu chorej, uznał sytuacyę za bardzo groźną. W krótkim czasie organizm cały uległ okrutnym
zmianom. Wszystko w nim już teraz było dysonansem; wszystko rozprzęgało się i przybierało kształty dziwaczne —
normalny człowiek zanikał...
Oswojone z widokiem nędzy fizycznej oko lekarza, nie mogło jednak bez szczerego współczucia patrzeć na to
zniszczenie, na tę bezładną walkę, jaką w osłabionym i zgnębionym organizmie wypowiadały sobie nawzajem
wszystkie jego cząstki. Spojone siłą żywotną działały one przedtem zgodnie i harmonijnie. Naraz rozprzęgło się
wszystko; nerw kłócił się z nerwem, serce z mózgiem, krew stygła lub burzyła się niesfornie.
A oczy pani Zeneidy, zawsze piękne i pełne wyrazu, zwracały się z bezgraniczną ufnością ku Stanisławowi; zimne ręce
kurczowo ściskały jego dłonie, usta zbladle szeptały:
— Ratuj mnie... ja nie chcę, boję się umierać!...
Wilski wypowiedział walkę chorobie. Nietylko jako lekarz, który po raz pierwszy próbuje

sił swojej wiedzy, lecz takie jako człowiek, wierny wspomnieniom i uczuciom wdzięczności, wytężył cały zasób
umiejętności fachowej i troskliwości przyjacielskiej. Jako lekarz, rozgrzewał się coraz mocniej w tej walce z chorobą,
dziwaczną i kapryśną w swoich objawach; jako człowiek, współczuł i nieraz wątpił.
W dzień czujny na każde skinienie chorej, przez cały miesiąc ani jednej nocy nie dospał, niespokojny może bardziej,
niż Irena. Ona, nieprzytomna niemal z trwogi, wymownem spojrzeniem swoich oczu głębokich, bez słów, wśród ciszy
i przerażenia, jakie budziło w domu całym to powolne zbliżanie się śmierci, dziękowała Stanisławowi za jego starania,
a zarazem prosiła:
— Nie ustawaj w wysiłku, ocal!
Gdybyź to było w jego mocy! On teraz próbował swojej wiedzy. W teoryi przedstawiała mu się ona dotychczas, jako
wspaniały, wyniosły gmach, do którego tylko wybranym dozwolony był przystęp. Teraz, w praktyce, czuł tej wiedzy
niedostateczność i niemal jej złorzeczył, bo zawodziła po raz pierwszy jego zaufanie, jego zachwyty i marzenia.
Widział, że zarówno rozpoznanie choroby, jak i środki do jej zwalczenia

były słabe, rozpaczliwie mizerne. Sam wątpił j rozpaczał.
Raz w nocy, siedząc w fotelu przy łożu chorej, zdrzemnął się mimowoli. Obudził go cichy jęk. Porwał się i ujrzał z
przerażeniem panią Zeneidę w okropnym ataku. Leżała na wznak, z pół przymkniętemi oczyma, które chwilami

background image

otwierały się szeroko, przerażone, nieprzytomne. Całe ciało wstrząsały dreszcze; na czoło wystąpił pot kroplisty; tętno
serca i pulsu zaledwie dawało się rozpoznać.
Gorączkowo począł trzeźwić, przywołując na pomoc pannę służącą, która w sąsiednim pokoju czuwała.
Wtem wbiegła Irena i nad łożem matki stanęła w niemem przerażeniu.
— Boże... Boże! — szeptała z cicha, zaciskając kurczowo dłonie i wzrokiem błagając Wilskiego o słowo nadziei.
On sam nie miał jej w tej chwili. Szybkim, ostrym tonem wydawał rozkazy służącej, nie zważając na Irenę, zajęty cały
ratunkiem pani Zeneidy.
Mijały chwile nieopisanej trwogi. Po silnym ataku nastąpiło wprawdzie uspokojenie, lecz połączone z niezwykłym a
groźnym upadkiem sił.

— Lepiej, już lepiej, wszak prawda ? — pytała Irena szeptem. — Jest nadzieja...
— Nie wiem! — odparł szorstko Wilski. —
Niech pani nie odstępuje teraz od matki, proszę ojca i Gucia kazać obudzić. W razie ponowienia się ataku, postępować
tak, jak pani widziała. Ja teraz sam pojadę do apteki i przywiozę lekarstwo...
Mówił tonem ostrym, rozkazującym. Irena szeroko rozwartą źrenicą patrzyła na niego, składając błagalnie ręce.
Ta niema prośba do rozpaczy doprowadziła Wilskiego. Jadąc śpiesznie do poblizkiego miasteczka, do apteki,
rozmyślał nad tem. Noc była chmurna, powietrze duszne, parne. Na krańcach widnokręgu zwieszały się ciężkie chmury
i rozżarzały jaskrawą błyskawicą. Chwilami wicher suchy, ciepły zrywał się gwałtownie i miótł w oczy i usta kurzawą.
Wśród takiej atmosfery myśli stawały się coraz cięższe, coraz bardziej ponure.
— Ona umrze napewno — szeptał Wilski — cóż ja poradzę ? A ta Irena błaga mnie o jej życie, jak gdyby ono było w
moich rękach. Dlaczego mnie tak bardzo o to błaga? Nigdy tam między matką a córką wielkiego porozumienia

nie było, a teraz nagle rozpacz! To wszystko obłuda... Żałoba, nie minie, a ona już będzie hrabiną Zempachową...
Dyabli wiedzą, dlaczego ia się tem tak przejmuję. Histeryczek jest aż nadto na świecie...
Pomimo takich refleksyj, przybywszy do apteki, Stanisław pilnie sam czuwał nad dokładnem sporządzeniem lekarstwa,
a wracając, kazał jechać co koń wyskoczy.
Z bijącem sercem wszedł do sypialni pani Zeneidy. Irena klęczała ciągle u łoża matki; w głębi pokoju, w wielkim
fotelu, przybrany w wytworny szlafrok, drzemał pan Jan Abraham. Miał minę człowieka, który się nad siły poświęca.
W nogach łóżka stał Gucio milczący i ponury.
— Cóż, doktorze — rzekł, przecierając oczy pan Jan Abraham — jest lekarstwo ?
Wilski nie odpowiadał, a zwracając się do Ireny:
— Atak się nie ponowił ? — pytał.
— Nie; ale stan zawsze jednakowy... Senność i bezwładność.
Stanisław szybko zbliżył się do łóżka. Odliczył z przywiezionej flaszeczki kilkanaście kropel i, podnosząc jedną ręką
głowę pani Zeneidy,

background image

drugą usiłował wlać płyn w zaciśnięte usta. A gdy to nie szło, krzyknął niecierpliwie do Ireny:
— Niechże się pani ruszy i pomoże !... Proszę głowę matki podtrzymywać, mnie samemu trudno!
Irena porwała się z klęczek i, wsuwając rękę pod głowę matki, dźwignęła ją. Płyn przeszedł przez gardło... Cichy jęk
wydobył się z piersi chorej.
Noc cała przeszła w trwodze. Kilkakrotnie zastosowane lekarstwo nie zdawało się zrazu oddziaływać. Dopiero nad
ranem chora budzić się poczęła z martwoty. Otwierała oczy zupełnie przytomnie, a wreszcie usnęła snem
pokrzepiającym.
Wilski, zbadawszy tętno serca i pulsu, zbliżył się do uśpionego pana Jana Abrahama.
— Może pan teraz — rzekł szeptem — zupełnie spokojnie pójść do siebie i spocząć. Niebezpieczeństwo na razie
minęło...
Pan Zbąski otworzył zaspane oczy.
— Minęło?... co minęło? — spytał głośno, nieprzytomnie. — Aha — dodał ciszej — chwała Bogu! Dobrze, pójdę do
siebie, bom całkowicie złamany... Chodź, Reniu...

— O ja, papo, zostanę! jabym ztąd nie odeszła...
— Niech pani idzie się położyć, panno Ireno — dodał Wilski. — Ja tu czuwać będę. Pani musi być bardzo zmoczona...
niech pani idzie...
Irena nie ruszała się z miejsca.
— Pozwólcie mi! — odparła — jabym spać teraz nie mogła, byłabym w ciągłej trwodze... Niech pan pozwoli...
Pan Jan Abraham, nie sprzeciwiając się, wyszedł. Za nim po chwili wysunął się Gucio. Renia przysiadła na ziemi, przy
łóżku, a doktor umieścił się w głębi pokoju na kanapie.
W sypialni panował półcień. Lampa, przyćmiona zieloną zasłoną, mdłe tylko blaski rzucała na bliższe przedmioty.
Oswojone jednak z tym mrokiem oczy Wilskiego dostrzegały wyraźnie postać Reni, która głowę oparła na ręku i
wpatrywała się w twarz matki.
Teraz dopiero zauważył Stanisław, że Irena miała włosy rozpuszczone. Jasne, bujne zwoje rozsypały się na jej ramiona
i okalały twarz bladą, pełną smutku, a zachwycająco piękną.
Stanisław oczu od tej postaci oderwać nie mógł. Przymykał chwilami znużone powieki i znowu przemocą je otwierał,
aby nie stracić

uroczego widoku. Czasem Irena podnosiła się i pochylała nad matką, słuchając jej oddechu; chwilami też zdawało się
Stanisławowi, że wzrok jej dąży ku niemu, że spaja się z jego wytężonem spojrzeniem, i że wytwarza się między nimi,
wśród tej ciszy nocnej, w tej atmosferze nieszczęścia i żałoby, tajemniczy związek, pełen rozkoszy. Nie miał siły
bronić się przeciw temu wrażeniu.
Przez szpary żaluzyj w oknach wdzierały się już pierwsze blaski dzienne, witane nieśmiałym jeszcze świegotem
ptactwa. Zresztą cisza tak zupełna, że z trzeciego pokoju dochodził uszu Wilskiego wyraźnie chód wielkiego zegara
saskiego, wiszącego na ścianie.
Mimowolnie Stanisław zaczął wsłuchiwać się w te odgłosy. Zmąciło mu się wszystko w umyśle, i zasnął.
Nagle obudził go lekki szmer i jakby muśnięcie po twarzy delikatnej rączki. Zwolna, ostrożnie, na wpół otworzył
powieki.
Pochylona stała nad nim Irena, usiłując podłożyć mu pod głowę małą poduszeczkę. Otaczała go ramionami i ostrożnie
chciała unieść głowę, która się z poręczy kanapy zsunęła. Je

background image

dno pasmo włosów dotknęło jego ust... On wchłaniał w siebie woń ich i upajał się...
— Jaka ona dobra i jaka piękna! — myślał.
Ogarniał ją teraz całą wzrokiem, a czuł ją tak blizko siebie, że jednym ruchem ramienia mógł ją objąć i przycisnąć do
piersi, jak swoją...
Czuł zamęt w umyśle i wielkie osłabienie woli. Lecz w tejże chwili hr. Zempach przyszedł mu na myśl. Wzdrygnął się
i porwał.
— Co pani tu robisz ?... — ozwał się szorstko, głos podnosząc.
Irena palec położyła na ustach.
— Ciszej — szepnęła. — Mama śpi doskonale, a pan także zasnął... chciałam panu podać poduszeczkę pod głowę...
Powiedziała to z zupełną prostotą, bez zażenowania. Brzmienie jej głosu łagodne, rzewne było już samo przez się
wymówką za ostrość, z jaką do niej dzisiaj przemawiał Wilski.
— Czy pani chce koniecznie zachorować? — ozwał się łagodniej.
— O, mnie się nic nie stanie! — odparła Irena — proszę mnie tylko ztąd nie wypędzać!...
— A gdybym ja panią prosił o coś...

— Spełniłabym wszystko, gdyby mi to nawet wielką przykrość sprawiało...
— Więc gdybym prosił, żeby bez uczucia przykrości i bez obawy, do której niema obecnie powodu, pani poszła do
siebie zasnąć wygodnie i spokojnie choć na parę godzin ?
Renia milczała chwilę z głową opuszczoną na piersi. I naraz, podnosząc na Wilskiego wzrok pełen blasku:
— Idę — rzekła.
Podeszła do łóżka matki, pochyliła się nad nią i z lekka dotknęła ustami jej czoła.
Potrząsając grzywą jasnych włosów, które rozplecione zdawały się ciężyć małej jej główce, zwróciła się ku Wilskiemu
i podała mu rękę.
Malutka dłoń nerwowo drżała. Zwolna wysuwała się z uścisku ręki Wilskiego.
— Idę — powtórzyła Renia i znikła.
A jemu nagle zrobiło się żal. Sen odleciał z powiek. Zbliżył się do okna, rozpalone czoło przyłożył do szyby i słuchał
świegotu ptasząt, patrząc przez szparę zapuszczonych żaluzyj na zacienioną aleję parku, do której przenikały już
różowe, pełne uroku, jakby radosne promienie wschodzącego słońca.
Było mu coraz ciężej. Z zamętu myśli, jedna

tylko wydobywała się wyraźnie, a usta mimowolnie szeptały:
— Jaka ona piękna, jaka dobra, a jaka biedna!
On zaś mógł tylko zdaleka zachwycać się jej urodą, podziwiać dobroć, a ratować jej, ocalić tę dobroć od skalania, ani
możności, ani prawa nie miał...

background image

IX.

Słońce sierpniowe zniżało się już ku zachodowi, gdy przed pałac w Zbąszynie zatoczył się wytworny powozik,
zaprzężony w cztery dzielne konie. Wysoki, dość dobrej tuszy, średnich lat mężczyzna wysiadł i rzekł do kamerdynera,
który wybiegł naprzeciw:
— Proszę powiedzieć panu, że pan Klein... Herman Klein chciałby się widzieć.
Mówił zwolna, z naciskiem, niemiłym cudzoziemskim akcentem.
Pewnym krokiem, z głową podniesioną, wszedł na kamienne schody, prowadzące do oszklonej, wielkiej werandy,
tworzącej wejście do dworu.
Obrócił się i spojrzał przed siebie. W blaskach słonecznych ślicznie przedstawiał się obszerny dziedziniec z pysznemi
klombami drzew i starannie utrzymanemi gazonami. W oddali widać było wspaniałe stajnie, wozownie i wielką
oficynę murowaną, a po za tem rozciągała się wieś, roz

legła, zabudowana porządnie, tonąca wśród zieleni ogrodów. W pośrodku, w promieniach słońca, duży staw, spokojny
jak tafla zwierciadlana, o mieniącej się barwie i rażącym oko połysku. A jeszcze dalej zagony i ciemny pas lasu, zkąd
wiatr przynosił woń zboża, siana i kwiatów polnych. Pan Klein obejmował wzrokiem szeroki, rozległy krajobraz, pełen
barwy, światła i życia. Zdawał się nim cieszyć.
— Śliczny majątek! — mruknął po niemiecku — śliczny !
W tej chwili wygalonowany kamerdyner wrócił i rzekł z ukłonem:
— Jaśnie pan prosi...
I poszedł naprzód, otwierając drzwi przed gościem.
Pan Klein, zrzuciwszy lekkie okrycie, postępował za nim, poważny, spokojny. W pięknej sali, pełnej wielkich
zwierciadeł i staroświeckich, cennych mebli, oczekiwał już na gościa pan Jan Abraham Zbąski.
— Aaa! — wycedził przez zęby, składając cienkie usta do uśmiechu — pan Klein, od niedawna sąsiad... bardzo mi
przyjemnie...
Podał mu rękę, wyciągając sztywnie wszystkie palce, bez uścisku.

Wskazał na fotel i sam usiadł naprzeciw przy małym stoliczku.
— Czem mogę służyć? — przemówił.
Pan Klein obserwował go uważnie i po chwili tonem raczej stanowczym, niż pytającym:
— Pan sprzedajesz Zbąszyn ? — zagadnął. Zbąski nerwowym ruchem targnął krótko
przycięte siwe faworyty. Zgasły wzrok podniósł na gościa i odparł z naciskiem, powoli:
— Ani myślę.
Nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana Kleina. Nie zniechęciła go jednak stanowczość tej odpowiedzi. Założył
swobodnie nogę na nogę, oparł się jedną ręką na stoliku, a drugą bawiąc się grubym, złotym łańcuszkiem od zegarka,
mówił dalej tym samym tonem stanowczym, z widoczną trudnością siląc się na poprawną wymowę.
— To ile pan robisz, panie Zbąski, jeśli o tem nie myślisz. To inni za pana pomyślą.
— Jakto inni ? — przerwał Zbąski, dumnie podnosząc głowę.

background image

— Ano, inni: Towarzystwo kredytowe, Bank hypoteczny, BodenCreditAnstalt, a z nimi tysiące drobniejszych
wierzycieli. Czyś pan obliczył, ileby dzisiaj zostało po pokryciu tych wszystkich

długów z wartości rzeczywistej Zbąszyna z przyległościami ?
Zbąski wstał, wyprostował się i, hamując gniew, który wyrażał się tylko ironicznym na ustach uśmiechem, rzekł:
— Wiem, że pan Klein umie dobrze rachować, ale nie wiedziałem, ie i mnie już obliczył... Dziękuję za trud, ale o to
nie prosiłem...
Szyderczy ton mowy zdawał się bynajmniej nie dotykać pana Kleina, który, gładząc długie faworyty, spoglądał zimno,
z pewną pogardą na małą, hardą postać Zbąskiego.
— Pan ma zupełną słuszność — odparł. — Popełniam niedelikatność, mówiąc panu o tem, to prawda; bo mnie
rzeczywiście ani o to obliczenie, ani o radę nikt nie prosił. Ale widzi pan panie Zbąski, ja należę do rasy ludzi, którzy
rachują i kupują, a pan do tych, którzy nie liczą i — prędzej czy później — sprzedają. My się zatem z konieczności
spotkać musieliśmy. Nie przyjechałem do pana, aby obrażać...
— Ale żeby dobry zrobić interes — wtrącił Zbąski poruszony, chodząc po pokoju.
— Tak! — o Orzekł pan Klein — aby zrobić interes, nie taję. I to dobry, bo ja złych nie lubię. Mógłbym jednak
spekulować na interes

bardzo dobry, ale tym razem zgodzę się tylko na dobry.
— Zkądże taka łaska na mnie ? — wtrącił znów ironicznie pan Jan Abraham.
— Powiem szczerze, że nie dla pana, lecz, że mi się Zbąszyn podoba, i że dla nabycia tego majątku gotów jestem do
pewnych ofiar. Jak panu wiadomo, mam już tu w sąsiedztwie dwa majątki, Zbąszyn zaokrągliłby całość. Przytem dom
pięknie urządzony, jakbym ja nie potrafił. Sądziłem, że pan, potrzebując obecnie gotówki, zamiast niszczeniem lasu
zmniejszać wartość majątku, będziesz wolał całość sprzedać na warunkach odpowiednich...
— Ale zkąd pan — przerwał trochę niecierpliwie Zbąski — zkąd pan w ogóle mieć możesz tak dokładne wiadomości o
mojej majątkowej sytuacyi ? Kto to mówi, że lasy chcę niszczyć ? To są plotki, panie Klein, złośliwe plotki.
Pan Klein wstał także i zbliżając się do gospodarza:
— Powtarzam panu — odparł — że nie mam najmniejszej chęci ani zamiaru w czemkolwiekbądź dotknąć pana lub
obrazić. Przyjechałem z propozycyą, która leży w naszym wspólnym interesie. Za rok lub dwa, rozporządziwszy ina

czej kapitałami, nie mógłbym może nabyć Zbąszyna, czego pragnę. A pan, sprzedając dziś, nie za rok lub za dwa,
zyskujesz znacznie...
— Ale zkądże przypuszczenie... — zacząłznów pan Zbąski.
Lecz pan Klein nie dał mu dokończyć.
— Wierz mi pan, to daremne zaprzeczanie. Ja nie przypuszczam, ja mam pewność; inaczejbym tu nie był. Poniosłeś
pan wielkie straty na giełdzie, które nietylko wyczerpały gotówkę, lecz stały się powodem nowych długów i
zatamowały dalszy kredyt. Administracya Zbąszyna, prowadzona bardzo kosztownie, wymaga wiele... Ja przepraszam

background image

pana — spiesznie dorzucił pan Klein, widząc, że Zbąski coraz większe okazywał rozdrażnienie, — przepraszam, że w
takie szczegóły wchodzę, ale to na dowód, iż nie przypuszczeniami się rządzę. Mógłbym nawet przytoczyć cyfry...
Wiem nadto, że zamierzone zamążpójście córki, panny Ireny...
— Córka moja — przerwał Zbąski — ma zapewniony posag w gotówce...
— Wiem o tem, lecz . złr. dla takiego hr. Zempacha, to mało, to prawie nic...
— Czy go pan znasz?

— Młodego nie, ale ojca znam dobrze. Od niego niedawno kupiłem także majątek ziemski.
— Ma być bardzo bogaty ? — wtrącił jakby od niechcenia Zbąski, rad, że się poinformuje przy tej sposobności.
— Magnat. Ale to dziwak i synowi nad to, co dał, za życia więcej nie da. Liczyć zaś na dziedzictwo po nim, rzecz
niebezpieczna, bo to oryginał, ma różne pomysły fundacyj, zapisów itp., a syna nie lubi, bo młody hrabia umie źyć i
wydawać...
Pan Jan Abraham pogardliwie wydął wargi.
— Phi! nikt tam na jego majątek nie liczy... Zresztą nas to nic nie obchodzi, bo co się tyczy tego niby projektowanego
małżeństwa, o którem pan wspomniałeś, to także plotka... Hrabia Zempach wprawdzie bywa u nas i z zamiarami swemi
się nie tai, ale moja córka bynajmniej nie jest zdecydowana...
— Ma słuszność — półgłosem mruknął p. Klein. I dodał głośno:
— Więc wróćmy do interesu. Ja panu proponuję możliwie najlepsze warunki...
Wyjął z zanadrza papiery.
— Tu jest szczegółowe obliczenie. Może

pan zechce przejrzeć... Po pokryciu wszystkich ciężarów zostaje panu jeszcze kapitalik.
— Och, kapitalik ! — ironicznie zawołał pan
Zbąski. — Mieć klucz zbąszyński i wyjść z kapitalikiem, to piękna rzecz !...
— Ha, trudno — zauważył pan Klein. — Giełda i nie takie klucze pożarła...
Pan Zbąski niecierpliwie dźwignął ramionami. Nie odpowiedział jednak nic i podane papiery wziął w ręce drżące.
Oburzenie w nim wrzało, bo czuł, że go ten jakiś Klein przygniata spokojem, znajomością rzeczy i stosunków, a
zresztą potęgą kapitału. Cóż on znaczył wraz z całą galeryą portretów znamienitych przodków, począwszy od słynnego
Abrahama Zbąskiego, zdobiących ściany sali jadalnej, wobec tego milionowego dorobkiewicza ? Co on mógł począć w
tej sytuacyi, którą pan Klein dokładnie widocznie znał i oceniał. Zżymał się w duchu i myślał:
— Pijawka! podszedł mnie... Korzysta z położenia...
Ale zarazem czuł, że to może jedyna deska ratunku, że odtrącać jej nie należało.
Stali tak naprzeciw siebie w milczeniu. Pan Klein wziął kapelusz i zabierał się do pożegnania.

— Po przejrzeniu papierów i obliczeniu, może pan zechce mi dać odpowiedź — ozwał się w końcu.

background image

— Dobrze, dam odpowiedź — machinalnie odrzekł Zbąski i wyciągał już sztywnie wszystkie palce wyprostowane na
pożegnanie, gdy wtem do sali weszła śpiesznie Irena.
Ujrzawszy obcego, cofnęła się, lecz po chwili:
— A! — zawołała — to pan Klein!... nie poznałam pana.
I uprzejmie podała mu rękę z uśmiechem.
Pan Klein ujął drobną rączkę, która utonęła w jego olbrzymiej dłoni, i skłonił się z uszanowaniem.
— Pan zostaniesz u nas na kolacyi — rzekła po chwili Irena, nie spostrzegając czy też dostrzedz nie chcąc, że ojciec,
nie przygotowany na to zaproszenie, zrobił kwaśną minę.
— U nas teraz — mówiła dalej — porządek zmieniony: Wczesny obiad i wczesna kolacya, bo mama ciągle chora i
jedzenie późne jej szkodzi...
— Jeszcze chora pani Zbąska ? — zapytał Klein. — Słyszałem, że już zupełnie dobrze...
— O, lepiej, znacznie lepiej, dzięki Bogu i dzięki doktorowi Wilskiemu, który od kilku tygodni czuwa nad mamą... Pan
zna doktora

Wilskiego ? Ach, prawda... — dorzuciła, nie czekając odpowiedzi — nie mógł go pan znać, bo pana jeszcze w tych
stronach nie było, gdy pan Wilski u nas mieszkał. Był nauczycielem mego brata, a i mnie nibyto uczył, tylko, że ja
skorzystałam niewiele ! Teraz skończył medycynę i jest bardzo poważnym doktorem... Osiedla się we Lwowie... Ale ja
się rozgadałam, a może w interesach panom przeszkadzam...
— Nie — bąknął pan Abraham z niechęcią — o interesach skończyliśmy już mówić...
— To proszę panów do mniejszego saloniku, tam będzie przyjemniej...
I poszła naprzód, rozmawiając ciągle z Kleinem bardzo uprzejmie, ku wielkiemu niezadowoleniu ojca, który
postępował za nimi sztywny
i milczący, mnąc w ręku niecierpliwie papiery. Ciekawość go dręczyła przypatrzeć się obliczeniu i przekonać się, ile
też pan Klein przeznaczał mu owego "kapitaliku" w ostatecznym rezultacie. Ta zdrobniała nazwa niepokoiła go i
drażniła, a drażniła tem bardziej, iż przypuszczał, że zastosowana była właściwie. Niedokładne wprawdzie, lecz w
ogóle dość wierne miał on wyobrażenie o stanie swych interesów; dotychczas wszakże chował, jak struś, głowę pod
skrzy

dło i przykre przypuszczenia stale odpychał. Pewność, z jaką Klein mówił, przeraziła go. Postanowił jednak do końca
udawać obojętność i, spotkawszy w drugim pokoju służącego, rzekł głośno, tonem suchym:
— Zanieś te papiery do mego gabinetu i odeślij konie pana Kleina do stajni...
W saloniku, do którego Irena wprowadziła gościa, było kilka osób. Między niemi nie było wszakże Gucia, który, gdy
tylko matka z niebezpieczeństwa wyszła, natychmiast wyjechał, nie mogąc znieść dłużej atmosfery szpitalnej, jak
oświadczył Wilskiemu.
Na szeslongu, przysuniętym do drzwi parapetowych, wychodzących na ogród, pełny rzadkich drzew, roślin i kwiatów,
wpół leżała, wsparta na poduszkach, w wytwornym peniuarze, pani Zeneida. Zmizerniała mocno, ale było jej z tem do
twarzy; zdawało się, że odmłodniała. Mogła być nawet ponętną z tym wyrazem omdlenia w dużych i pięknych oczach,
któremu odpowiadały ruchy powolne, miękkie, a pełne gracyi, nieco sztucznej. Z pod koronek peniuaru przeglądała
szyja pełna a biała; ręką prześliczną, o długich, ważkich, różowych paluszkach, poprawiała sobie ciągle ciemną
grzywkę nad czo

background image

łem, przyczem z szerokich rękawów ukazywało się ramię jak utoczone, mogące służyć za model dla rzeźbiarza.
Ujrzawszy wchodzących, podniosła się nieco, pozdrawiając gościa lekkiem skinieniem głowy i ruchem ręki:
— Witam pana — rzekła — panie Klein... Chciej pan zająć miejsce... proszę.
Głos brzmiał matowo, słowa wychodziły z ust jakby z przymusem, intonacya była przesadna. Zwróciła się do obok
siedzącego mężczyzny.
— Pan nie zna naszego sąsiada ?... Sąsiada od niedawna...
A na zaprzeczenie przedstawiła:
— Pozwolisz, kochany hrabio... Sąsiad nasz, pan Klein — hrabia Zempach... doktor Wilski...
Powitano się ukłonem, zimno, bez podania ręki. I rozmawiano dalej, nie zwracając już uwagi na gościa, który
tymczasem zbliżył się do siedzącego na uboczu pana Hieronima.
— Przypominam się panu — przemówił.
— Co ? jak ?... — spytał starzec, jakby ze snu obudzony. I wielkie, wyłupiaste, krwią zaszłe a zgasłe oczy skierował ku
przybyłemu, drżącą przysłaniając je od rażącego światła.
— A... a... wiem... wiem... — mówił dalej

złamanym głosem — poznaję, lubko, któżby nie poznał ? Nasz milioner, pan Klein!... Siadajże, siadaj... Cóż tam
słychać w Kalifornii ?...
— W Kalifornii ? — powtórzył z uśmiechem pan Klein, siadając — nie byłem tam...
Staruszek ręką machnął.
— Ona jest z tobą — odrzekł. — ' Gdzie ty, tam i Kalifornia ! Milion rodzi miliony, to wiadomo. Zwłaszcza w
zręcznych, jak twoje, rękach. Hej, hej, pięknie to mieć miliony... ile to dobrego zrobić można! Nieraz taki ubogi
człowiek, jak ja, pragnąłby z duszy serca uczynić co dobrego — nie może, lubko panie, nie moie. Sam z głodu ginie,
więc innym zazdrości i duszę gubi nienawiścią. A taki milioner, choćby nie chciał, samą siłą kapitału przyczynia się do
powszechnego dobra... Tak, tak, lubko panie, bogdaj to mieć miliony !...
Podczas tej rozmowy inne potworzyły się grupy w saloniku.
Hrabia Stefan Zempach, przysadkowaty, barczysty, o twarzy ogorzałej i wąsie sumiastym, płowym, miał ruchy nieco
rubaszne, lecz niepozbawione elegancyi. Pomimo młodego wieku, był już łysawy, a oczy podkrążone miały wyraz
znużenia. Znany był jako znakomity sportsmen

i to we wszelkiego rodzaju sportach. Uprawiał nawet jazdę na "ski" i pojedynki na szpady. W jednym z takich
pojedynków odniósł pchnięcie, które mu oszpeciło dolną wargę ust. Patrząc na niego z prawej strony, można było
mniemać, ie się wykrzywia i kogoś przedrzeźnia. Wąs sumiasty nie zakrywał źle zrośniętej blizny.
Siedząc obok pani Zeneidy, pochylony ku niej, mówił głosem basowym, przyciszonym:
— Chciałbym przecie wiedzieć stanowczo. Panna Irena nie zdaje się lepiej usposobioną. Nie pozwala mi nigdy przyjść
do słowa. Zawsze te same wybiegi, aby uniknąć rozstrzygnięcia. Mnie się zdaje...
Tu jeszcze się bardziej pochylił i oczyma wskazał na framugę okna, w której stali, niemal ukryci przed oczyma reszty
towarzystwa, Irena i dr. Wilski.
— Mnie się zdaje — powtórzył szeptem — że ten eskulapek mi psuje...
Pani Zeneida poruszyła się żywo i, rzucając bystre spojrzenie w stronę framugi, zaprzeczyła gwałtownie:

background image

— Ale cóż znowu! Quelle idée! Czyż można coś podobnego przypuszczać nawet! Dawny bardzo znajomy, trochę
nauczyciel, a trochę towa

rzysz zabaw dziecinnych. Zresztą, nie znasz chyba Reni, kochany hrabio. Ona dobrze wie, co winna nam i sobie...
— Serce nie sługa... — odparł sentencyonalnie hrabia Stefan, uśmiechając się — ja pani szczerze powiem, że oddawna
coś przeczuwam.
Pani Zeneida czarne brwi bezwiednie zmarszczyła. Nerwowym ruchem szarpała koronki peniuaru, rzucając ciągłe
spojrzenia w stronę framugi.
— Mais vous e^tes vraiment ridicule avec vos przeczucia... Wilski, to człowiek bardzo szlachetny, któryby także nie
zapomniał...
— Och! — sceptycznie uśmiechnął się Zempach — panna Irena ma takie oczy, że, patrząc w nie, można zapomnieć o
wszystkiem...
— Nie pojmuję — przerwała w widocznem już rozdrażnieniu pani Zbąska — jak człowiek taki, jak pan, z takiem
doświadczeniem życiowem...
— Właśnie dlatego...
— Non! non! non! — zawołała pani Zeneida, bijąc niecierpliwie śliczną rączką o poduszki — cela n'a pas de sens
commun!
— Cela serait commun, j'en conviens — za

uważył Zempach, usiłując być dowcipnym — lecz zdarza się tak często w tym pospolitym świecie!.
Oczy pani Zbąskiej błyszczały gorączkowo; mgła omdlenia w nich znikła. Poczęła mówić szybko urywanemi
wyrazami.
— Zresztą przekonaj się sam nareszcie! Dzisiaj jeszcze oświadcz się Reni stanowczo. Zobaczymy... A dla zapewnienia
powiem ci, że Wilski ma zgoła inne uczucie w sercu... Zgoła inne — nieszczęśliwe !... O Reni myśleć nie może!
Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, tonem dziwnie miękkim. Wzrok znowu zatonął w mgle...
Hrabia Zempach podniósł głowę i badawcze spojrzenie ukradkiem rzucił na zbladła twarz pani Zbąskiej. Przecięta
warga zacisnęła się w szyderczym uśmiechu.
— Ha! — rzekł po chwili. — Niech się stanie ! Je me risquc. Dziś jeszcze, przy kolacyi, spróbuję rozmówić się
stanowczo z panną Ireną. Jeżeli nie, to jutro wyjadę do Londynu, gdzie — imaginezvous, madame, mam oryginalny
zakład...
Pani Zbąska nie słuchała. Patrzyła przez chwilę sztywnie w stronę Ireny i Wilskiego, a potem głowa jej zaczęła zwolna
opadać na poduszki, oczy się przymknęły.
— Reniu! — zawołała omdlewającym gło

sem — proszę cię, che`re enfant, mój flakonik, tam w buduarku, na tualecie...
Wilski został sam. Zagłębił się jeszcze bardziej we framugę okna i zatonął w myślach.

background image

Przez tych kilka tygodni pobytu w Zbąszynie, w czasie choroby pani Zeneidy, przebył on niemało burz wewnętrznych.
Po chwilach trwogi i niepewności, gdy wreszcie niebezpieczeństwo minęło, nadeszły dni jeszcze gorszej walki. Z
jednej strony pani Zeneida, pod wpływem uczucia wdzięczności dla doktora, coraz mniej umiała i chciała panować nad
sobą. Wyraźnie nieraz dawała mu do poznania, że pojmując jego nieśmiałość i skrępowanie, czuje się w obowiązku
uprzedzić jego szlachetne uczucia i uznać je. Uprzedzała też je coraz częściej i w sposób coraz jaskrawszy, czem
wprowadzała Wilskiego w sytuacyę nad wyraz trudną. Ze względu na stan zdrowia pani Zbąskiej, którą najmniejsza
sprzeczność doprowadzała do groźnych ataków nerwowych, musiał nieraz potakiwać i udawać nieśmiałego,
zrozpaczonego a pełnego szlachetnej bezinteresowności kochanka. Łagodnemi słowy, których nie odczuwał, usiłował
uspokajać i miarkować rozstrojone nerwy pacyentki. Było to nad wyraz przykre.

Lecz z drugiej strony groziło mu większe niebezpieczeństwo. Zbliżenie się do Ireny w ciągu całej choroby i
rekonwalescencyi pani Zeneidy było nieuchronne, a wywierało na Stanisława wpływ, któremu oprzeć się nie mógł.
Daremnie bronił się goryczą, napróżno uprzedzał się przeciw niej i wszystkim na świecie kobietom — jedno spojrzenie
pogodnych, głębokich a pełnych szczerości jej oczów, usuwało tę gorycz, niszczyło wszelkie uprzedzenia. Oskarżał
Renie nieraz, że przywiązanie jej do matki i rozpacz na widok niebezpieczeństwa, jakie pani Zeneidzie groziło, były
sztuczne, jeśli nie zupełnie udane. Na to odpowiedziała mu, nie pytana, sama Renia w jednej z poufnych rozmów, jakie
przy łożu chorej prowadzili półgłosem.
— Gdy zobaczyłam matkę konającą — mówiła — gdy pomyślałam, że mogę ją stracić, coś dziwnego stało się ze mną.
Zdało mi się, że część mojej istoty z nią zamiera i ginie... Dawniej często bardzo nie zgadzałyśmy się z sobą. Wiele
rzeczy drażniło mnie do żywego; w wielu też razach matka moja nie rozumiała mnie wcale. Wyrodził się z tego chłód
— i ja sama byłam nieraz tego przekonania, że matki nie kocham tak, jakbym powinna. Ale wobec niebezpieczeń

stwa utracenia jej na zawsze, coś nagle jakby zerwało się we mnie. Wielka boleść nie rozumuje... zapomniałam o
wszystkiem, co nas dzieliło, a cierpiałam nad wyraz... Nie myśląc o tem, coby się stało ze mną po jej śmierci, o jeszcze
większej pustce, jakąby mnie otoczyła, cierpiałam bezwiednie, każdym nerwem, każdą kroplą krwi, każdem
uderzeniem serca...
Mówiła to z siłą, z przejęciem się głębokiem, przytem zaś z taką wdzięcznością spoglądała na zbawcę swej matki, a z
takiem zaufaniem zwierzała się przed nim ze wszystkich marzeń i uczuć młodziutkiego swego serca, że stosunek ich
wzajemny zacieśniał się coraz bardziej, a raczej ona zacieśniała go sama, otaczając Wilskiego nieprzemoźonym
urokiem nietylko swej piękności i dobroci, ale zarazem niezwykłego rozsądku i siły woli.
Nieraz Wilski zapytywał siebie, podobnie, jak pan Hieronim, zkąd się wzięła ta istota wśród tego otoczenia? zkąd takie
rozważne i dzielne myśli rodziły się w tej jasnej, małej główce? zkąd taka siła woli w tej delikatnej istocie, stworzonej
na pozór do pieszczot, otoczonej zbytkiem, a rwącej się do czynu i lubiącej po nad wszystko prostotę?

Patrząc na nią, słysząc ją, uwielbiał... a to uwielbienie rosło z dniem każdym, rozpraszając, niszcząc wszelką gorycz w
jego sercu. Było mu coraz rozkoszniej, jakby ciężar wielki usuwał mu się z duszy. A wszakże bronił tej swojej goryczy

background image

wszelkiemi siłami, jakby zdobytego doświadczeniem dobra, bronił jej zacięcie, zwłaszcza w chwilach, gdy tracił z oczu
Irenę. I wówczas zżymał się na nią.
— Przecież — powtarzał sobie — to niedorzeczne zaślepienie. Ja jej kochać nietylko nie mogę, ale i nie chcę... Dziś
może ona jest szczera i mówi prawdę, jutro będzie kłamała, bo tak jej każe świat i jej otoczenie !...
A wówczas na jego czole osiadała chmura, oczy opuszczały się ku ziemi, ponure, unikając wzroku Reni.
Lecz ona wtedy przychodziła ku niemu sama.
— Jakieś znowu myśli czarne — mówiła z uśmiechem — a ja proszę o jasne spojrzenie, o jedno dobre słowo... Złej
uczennicy, ale najlepszej przyjaciółce odmawiać się nie powinno...
I zmuszała go, aby spojrzał w jej oczy. Ona patrzyła śmiało, odważnie; on tonął w jej wzroku, Czerpiąc w nim dziwną
otuchę, pokrzepienie i ja

kąś nadzieję wbrew wszelkiej nadziei, która rozkoszą zalewała mu serce.
Następowało znowu kilka dni promiennych w ciągu których chwile rozmów poufnych i czytania wspólne,
nieprzerywane przez nikogo, ścieśniały coraz bardziej wzajemny stosunek.
Przyjazd hr. Zempacha obudził nagle Stanisława. Wrażenie było tak przykre i silne, ie odrazu zniweczyło to, co kilka
tygodni pogody i spokoju wytwarzać poczynało. Dawna gorycz wezbrała napowrót w sercu Wilskiego, rodząc
nieufność i podejrzliwość. Widoczny niepokój Reni i smutny wyraz jej twarzy przypisywał zajęciu się jej młodym
hrabią; w każdem jej uprzejmem, do gościa zwróconem, słowie, w każdem jej spojrzeniu widział zalotność. I znów jak
dawniej mówił sobie:
— Lalka, bezduszna lalka!
Postanowił co rychlej wyjechać, a w rozmowie z Ireną trzymać się zimnych ogólników, nie powiedzieć nic, i skończyć
raz na zawsze tę śmieszną, jak ją teraz nazywał, komedyę.
Głos Reni przerwał jego zadumę. Spełniwszy polecenie matki, wróciła na dawne miejsce, pomimo propozycyi pani
Zeneidy, aby przy niej pozostała, i cierpkiego frazesu;

— Co wy tam z panem Wilskim tak dużo
macie do mówienia?
— Zadałam mu ważne zapytanie, które rozstrzygnąć musi — odrzekła Irena, i śmiało, nie patrząc na hr. Stefana, który
przysuwał jej obok siebie krzesło, odeszła.
Stanisław mimowolnie drgnął, gdy, podniósłszy głowę, ujrzał naprzeciw siebie tę postać cudowną, patrzącą na niego
błyszczącemi oczyma, tak uporczywie, jakby do głębi jego duszy sięgnąć chciała.
— Więc tak — kończyła rozpoczętą przedtem rozmowę — nadeszła chwila decyzyi. Dziś, jutro rozstrzygnie się mój
los nieodwołalnie. Powiedz mi, panie Stanisławie, cobyś na mojem miejscu uczynił ?
Zamilkła i paliła go wzrokiem, domagając się odpowiedzi.
Lecz on chylił głowę, poruszony bardzo, miotany sprzecznemi uczuciami żalu, gniewu, rozpaczy.
— Nasze stanowiska — odrzekł po chwili — są tak odmienne, że odpowiedzi na to pytanie znaleźć nie mogę. Poprostu
nie pojmuję takiej sytuacyi... Zresztą, jako obcy...
— Obcy ! — powtórzyła z mocą Irena, — Pan

background image

mi nie jesteś, nie możesz być i nigdy nie będziesz obcym. Lepiej, niż kto inny, znasz mnie i całą sytuacyę. Nie wierzę,
abyś jej nie odczuwał. Wiesz, że w ognisku domowem nie zaznałam nigdy prawdziwego ciepła... Ojciec zajęty
wiecznie wszystkiem, tylko nie tem, co się ze mną dzieje; matka nie chciała nigdy ani mnie zrozumieć, ani tak do
siebie przygarnąć, bym się przed nią otworzyć mogła; brata, pan to wiesz także, tak, jakbym nie miała. Wśród tego
całego otoczenia w panu przywykłam widzieć jedynego, prawdziwego i życzliwego...
— Nauczyciela — wtrącił Wilski. Irena odczuła gorycz tego wyrazu. Zamilkła na chwilę, patrząc z wymówką na
Stanisława, a potem mówiła dalej głosem smutnym, lecz pełnym serdecznego uczucia:
— Tak, nauczyciela!... lecz ten, co mnie uczył rozumieć, uczył mnie zarazem czuć... Myśl, sumienie i serce moje
rozwijały się pod twoim wpływem, panie Stanisławie, i dlatego obcymi być sobie nie możemy! Byłeś dla mnie zawsze
dobry, lepszy, niż dzisiaj, niż zwłaszcza od dni kilku. Ale ja wierzę w twój rozum, w twoją prawość, w twoje... serce.
Wierzę, że co bądź się stanie...

— Już się chyba stało... — znów z goryczą przerwał Wilski.
— Nie stało się dotąd nic, ale stać się może.
Znasz pan nasze położenie. Zbąszyn jest w ruinie kompletnej. Sytuacya to bardzo zwykła: córka ma się poświęcić dla
rodziców, wyjść za mąż bogato! Ale ja takich poświęceń nigdy dobrze nie rozumiałam i jestem pewna, że zbyt często
chybiają celu... Jednakże coś uczynić muszę. Wczoraj już chciałam ojcu powiedzieć: dla ratowania Zbąszyna weź,
ojcze, to, co posiadam ze spadku po babce, mój cały posag... a pozwól mi zostać tak, jak jestem, pozwól powiedzieć
hrabiemu Zempachowi: nie!
— Lecz dzisiaj — przerwał ciągle tym samym tonem Wilski — zawahała się pani, bo hrabia Zempach...
— Niedobry pan jesteś, bardzo niedobry! — z serdeczną wymówką odparła Irena. — Nie wiem, co zawiniłam, że
odsuwasz się pan odemnie w takiej chwili... że zostawiasz mnie bez jednego ciepłego słowa, samą, zupełnie samą.
Stała przed nim, bardzo smutna, cisnąc białe dłonie, dotykając niemi jego ręki. A on w całej swojej istocie czuł jej
obecność przy sobie, blizko; nie podnosząc oczu, czuł jej wzrok przenikający,

a głos miękki, rzewny, pieszczotliwy rozbrzmiewał mu w duszy i zapełniał ją niewysłowioną harmonią.
Ona zaś po chwili mówiła dalej:
— I dziś jestem tego samego zdania, co wczoraj. I dziś oddałabym z chęcią wszystko, aby zdobyć swobodę działania.
Chętnie zgodziłabym się na najskromniejszą egzystencyę, gdyby tylko rodzice i Gucio przystali na to. Ale czyż to
możebne ? Pan, chociaż tak z nami zbliżony, nawet pojęcia mieć nie możesz, ile walk, ile niepokojów, ile rzeczywistej
nędzy kryje się pod tym błyszczącym pozorem zbąszyńskiego pałacu! A jednak oni innego życia nie pojmują nawet.
Gdym przed kilku dniami wspomniała ojcu, że należałoby co rychlej pozbyć się znacznej części majątku dla ocalenia
reszty, ie należałoby ograniczyć się w potrzebach, że przecież zawsze zostanie nam dosyć, aby źyć skromnie a
spokojnie, wywołałam najprzód zdumienie, potem gniew i wyrzuty... Nie ulękłabym się jednak tego, gdybym
wiedziała, że oporem moim jaki cel osiągnę. Jestem jednak przekonana, że rodzice na zmianę trybu życia nie zgodzą
się nigdy, a ja prędzej czy później będę musiała...
— Wyjść za hr. Zempacha... Ostateczność

background image

wcale nie rozpaczliwa; zdawało mi się, ie on się pani podobał...
Irena ramionami wzruszyła:
— Ten lub ów wszystko jedno! — zawołała,
podrażniona ciągłą ironią Stanisława. — Podobał mi się! Nie mam do niego ani sympatyi, ani wstrętu... mam pewien
żal, iż zjawił się na mojej drodze, chwilami zaś lękam się... I dlatego przyszłam do ciebie, panie Stanisławie,
przyszłam, jak siostra, pytać się o radę: czy sądzisz, że mogę, ie powinnam się oprzeć ?... Widzę jednak...
— Panno Ireno — przerwał Wilski — pani masz w sobie tyle siły woli i tyle rozumu, że rady mojej chyba nie
potrzebujesz...
— Och! — zawołała Irena — moja siła woli! Od dzieciństwa miękczą ją w nas i osłabiają, trzymając w zamkniętem
kole banalnych formułek i utartych zwyczajów, kłamanych spojrzeń i uśmiechów. Jeśli we mnie, w nas wszystkich jest
jaka siła, to owa, często nawet zdumiewająca, siła udawania, siła pokrywania sztucznym spokojem wewnętrznej burzy!
Któżby naprzykład powiedział, patrząc dziś na to zebrane w tym salonie towarzystwo, że jesteśmy w przededniu może
dwóch katastrof... że pan Klein przyjechał po Zbąszyn, a hr. Zempach po mnie!...

— Hr. Zempach ocali Zbąszyn...
— Gdybym przynajmniej tego była pewna! To moie tylko ojca mego złudzenie... Ja go nie znam, a mój rozum, o
którym pan wspomnieć raczyłeś, nie może być dostateczny, aby przeniknąć charakter i usposobienie takiego, jak on,
doświadczonego światowca... Hr. Zempach, powiadasz pan z szyderstwem, ocali Zbąszyn. Choćby nawet... ale kto
mnie ocali, jeżeli ?...
Głos jej zadrżał i ścichł stłumiony. Irena pochyliła głowę, oddychając ciężko.
A jemu znowu żalem zapłynęło serce. Ogarnął wzrokiem całą jej postać i czuł, że słabnie w postanowieniu, że nie
zniesie jej smutku i przygnębienia, że ulegnie urokowi i powie jej wszystko, co wielkim głosem krzyczało mu w duszy:
"Oprzej się! Nie ocalisz Zbąszyna, a zgubisz siebie, oddając się człowiekowi lekkomyślnemu, który jest szulerem,
który ani kochać ciebie prawdziwie, ani ocenić nie potrafi!"
Lecz z drugiej strony mógłże on to uczynić? Jakiem prawem, na podstawie słów Gucia, mógł rzucać oskarżenie na
człowieka, którego zresztą nie znał wcale ? Jakiem prawem mógł mieszać się w sprawy rodziny sobie obcej, która w
tym związku widziała ocalenie swoje? Odpowiedział

ności takiej na siebie brać nie miał odwagi. Stanąłby poprostu w roli intryganta, korzystającego ze swego wpływu, by
zamącić spokój i plany rodziny, która mu była przez długi czas przyjaźna. Powiedzianoby, że on, dawny nauczyciel, a
dziś lekarz tylko, chciał tą drogą usidlić serce, zdobyć może rękę pięknej panny z arystokratycznem nazwiskiem!
Wypędzonoby go ztąd i wyszydzono jeszcze!
Milczeli oboje. Ona, zawsze smutna, on coraz bardziej ponury, zmrożony znowu rozwagą.
Irena nagle podniosła na niego oczy, pełne łez, i kładąc dłoń swą na jego ręce, rzekła z cicha, lecz stanowczo:
— Rozproszyliśmy się w dyskusyi, a raczej ja mówiłam zbyt wiele. Teraz jeszcze jedno, ostatnie słowo. Nie chcę
wierzyć, abyś pan. był dla mnie takim, jakim się teraz wydajesz. Nie kuszę się już jednak o skruszenie tej powłoki
lodowej, jaką się wobec mnie okrywasz. Lecz raz jeszcze pytam, panie Stanisławie, jak brata, jak przyjaciela, co
sądzisz, żem powinna uczynić: oprzeć się bądź co bądź, czy też uledz odrazu ? Postąpię, jak powiesz. Uczynię, co
zechcesz...

background image

Cisnęła rękę jego w swojej dłoni, patrząc na niego oczyma, przez które, z poza mgły łzawej,

przeglądała cała jej dusza dobra, tkliwa, uczucia pełna, a trawiona teraz niepewnością i walką.
On zaś także walczył z sobą ostatkiem sił. Ruchem niemal szorstkim uwolnił rękę swą z uścisku Ireny i rzekł szybko:
— Pani masz rodziców... Oni znają hrabiego Zempacha... ja go nie znam... nic radzić nie mogę! Ani dziś... ani nigdy!
Irena odstąpiła od niego i podnosząc głowę, patrzyła na niego przez chwilę rozszerzoną źrenicą w zdumieniu. Po raz
pierwszy wydał się jej złym, zimnym a nieszczerym.
— Dobrze... — ozwała się zmienionym tonem — dziękuję panu...
I odchodziła zwolna, zesztywniała, wyniosła.
— Reniu, chere enfant, viens donc ici! — ozwał się głos pani Zeneidy.
A Wilski pojmował teraz, że ta chwila była rozdarciem wszystkiego, co go dotychczas z Ireną łączyło.
— Tak musiało stać się, i dobrze, że się już raz stało! — pocieszał się, czując, ie mu się dusza rozdziera.
W tej chwili na oścież otworzono drzwi, i wszedł marszałek dworu, we fraku i w białym krawacie, bardzo
majestatyczny. Oddał głęboki

ukłon pani domu, zwiastując, że kolacya na stole...
— Widzisz, lubkopanie, to dla ciebie taka parada — ozwał się swoim chrypliwym głosem pan Hieronim do Kleina. —
Chcą tobie zaimponować widocznie... a to będzie trudno, bo ty znowu, lubkopanie, Kalifornię masz. A takim to nie
imponuje nic, bo to, lubkopanie, siła! Nie wiem też, czy złocisty strzelec wystąpi... Bo tu czasem przy wielkich
recepcyach występuje, lubko, taki drab, galonami złotymi cały obszyty, jak w ornacie, i stoi za krzesłem pana domu,
sztywny jak koci ogon... Parada, lubko panie, parada! szych na wierzchu, a pod spodem — dziury!
— Proszę państwa do jadalnej sali — ozwała się omdlewającym głosem pani domu. — Cher comte, presentez votre
bras a mademoiselle... Panie Klein, proszę pana... Darujcie państwo, ie ja zostaję... jestem jeszcze nadto osłabiona...
Wychodzono tedy powoli. Naprzód hrabia Zempach z Ireną, potem pan Hieronim z Kleinem; pan Jan Abraham Zbąski
spotkał się we drzwiach z Wilskim. Zawahał się chwilę. Tego doktora, ktory przestał być płatnym nauczycielem,
należało może puścić naprzód. Uczynił tedy zapraszający ruch ręką; Wilski usunął się, a pan Zbą

ski podniósł głowę do góry i poszedł, zostawiając Wilskiego za sobą...
Rozmowa przy stole nie chciała się kleić. Gospodarz, który już przedtem miał czas rzucić okiem na obliczenie Kleina,
przygnębiony był widocznie i roztargniony. Obliczenie było niezmiernie dokładne, a pozostający "kapitalik" śmiesznie
mały.
Hrabia Zempach dźwigał odważnie cały ciężar rozmowy z Ireną. Opowiadał jej o nadzwyczajnych przygodach
sportowych i niezwykłych zakładach londyńskich, ale czuł, że mówi głosem wołającego na puszczy. Myśli Ireny były
zupełnie gdzieindziej.

background image

Jeden tylko pan Hieronim był w wybornym humorze i rozmawiał ciągle z Kleinem, zwracając się też nieraz do
Wilskiego, który potakiwał i uśmiechał się czasami tym melancholijnym uśmiechem, który był taki, jakby przychodził
zdaleka, znużony; przybywał zapóźno i na krótko.
Pan Klein, rozmawiając, przyglądał się wspaniałej sali jadalnej i rozwieszonej na ścianach galeryi portretów
rodzinnych.
— Przyjemna to rzecz być musi — ozwał się uprzejmie — mieć taki zbiór portretów; to znaczy znać całą swoją
rodzinę od wieków...

— Ba, lubkopanie — odparł pan Hieronim — przyjemna nie zawsze, czasem ciężka, a często śmieszna. Zależy to od
tego, kto na te portrety patrzy. Ja, lubkopanie, dawniej, gdy jeszcze nie byłem na łaskawym chlebie, widziałem raz za
granicą, na jakiejś wystawie, taki obraz: siedziała na fotelu małpa skurczona, nędzna, a nadęta jak purchawka. Nadęła
się pychą, lubkopanie, i patrzyła na taką galeryę portretów, jak tu ją widzisz. Tamci, malowani, byli kiedyś ludźmi i to
tęgimi, a tu, lubkopanie, małpa głupia dmie się, że od nich niby pochodzi... Myślałem, ie pęknę od śmiechu...
I teraz śmiał się, aż się krztusił, kaszlał i łzy mu ciekły z wyłupiastych, zakrwawionych oczu, które chustką ocierał.
Pan Klein nachylił się do Wilskiego.
— Ten pan Hieronim — rzekł — to bardzo złośliwy człowiek.
— Dziwak — odparł Wilski — ale sprawiedliwy i w gruncie bardzo zacny.
Pan Hieronim jadł teraz łapczywie, cmokając bezzębnemi szczękami. Ale ciągle jeszcze śmiał się z tej małpy.
— Zapytaj, lubkopanie, Wilskiego — ozwał się po chwili — on tu wraz ze mną napatrzył się

przez lat kilka na różne komedye. Zapytaj się, czy malarz, który ów obraz namalował, nie miał świętej racyi. Ot,
naprzykład, ten oto, widzisz, naprzeciw ciebie, surowego oblicza mąż, w czarnej sukni, jak mnich, z długą brodą. To,
lubkopanie, Abraham Zbąski, człek dzielny przed laty trzystu. Wiele błądził, nawet heretykiem był, ale nawrócił się.
Szukał prawdy, więc błądził, ale czuł jej potrzebę; myślał, lubkopanie, chleba darmo nie jadł, poczuwał się do
obowiązków i nie miał tego głupiego przekonania, że mu się już wszystko z prawa należy, dlatego jedynie, że on jest
Zbąski. Powiedziano też o nim, że studio et prudentia lubkopanie, animi magnitudine suos aeqnales supercmit... Nie
umiesz, lubkopanie, po łacinie, to niech ci Wilski wytłómaczy... A teraz co ?... Będą może jeszcze Jany Abrahamy i
Abrahamy Jany, ale ci się tylko nadmą, jak owa małpa...
Pan Klein z pewnym przestrachem spojrzał na gospodarza. Ale ten tak był zajęty swemi myślami, ie nie zwracał
bynajmniej uwagi na to, co się wkoło niego działo. Bębnił palcami po stole i patrzył w sufit.
— Nie miał racyi Darwin — kończył pan

Hieronim — bo to nie człowiek od małpy, lecz małpa od człowieka pochodzi...
Zaczął znowu jeść żarłocznie. Cała głowa mu się trzęsła, stękał, sapał i pożerał.
— Dobra kuchnia w tym Zbąszynie — ozwał się skończywszy — dobra, smakowita. Ale już i tego niedługo. Przyjdzie,
lubkopanie, z głodu umrzeć... Tak sądzono!

background image

Westchnął, zamyślił się i po chwili znów zaczął mówić:
— Albo kobiety, lubkopanie — dzisiaj a dawniej ? Niebo do ziemi! Ot, choćby małżonka owego Abrahama, Opalińska
de domo. Jeszcze teraz, po trzech wiekach, są ślady jej dobroczynnego żywota w tym samym Zbąszynie, gdzie kościół
fundowała. A teraz co? Leży taka lafirynda, w koronkach i jedwabiach, cały boży dzień na szezlongu, o niczem nie
myśli, nic nie robi, powiada, że słaba, i tylko po francusku kiepsko paple nie do rzeczy, a mizdży się do każdego;
paryski buduar robi z uczciwego, szlacheckiego dworu... Proch się już z niej sypie, a ona dodaje do niego jeszcze pudru
i oczy podmalowane zawraca... Boże odpuść, lubkopanie!... Nieprawdaż, panie Wilski?...

Ale Wilskiego przy stole już nie było. Przed chwilą wszedł lokaj i szepnął mu coś do ucha. Wilski nachylił się ku panu
Zbąskiemu.
— Przepraszam pana — rzekł — ale pani mnie wzywa. Zdaje się, ie zmęczyła ją dłuższa rozmowa i czuje się dziś
nieco gorzej... Pozwoli pan ?
— Ale proszę... bardzo proszę... — odparł pan Jan Abraham z roztargnieniem. — Jeżeli jaka recepta, to poślij zaraz
Antoniego.
Za odchodzącym Wilskim Irena rzuciła niespokojnym wzrokiem.
— Papo, co się stało ? — spytała.
— Oh, rien de grave... Mama zawołała doktora... zapewne nudzi się sama.
A hrabia Zempach mówił dalej:
— Pani ile mnie sądzi, panno Ireno. Mam dużo, bardzo dużo wad, lecz na potępienie jeszcze nie zasługuję. Zresztą
istota tak doskonała, jak pani, i tylko pani jedna mogłaby mnie z tych wad uleczyć. To byłby prawdziwie chrześcijański
uczynek. Pogodziłaby mnie pani nietylko z ojcem, ale z całym światem... Przed panią do wszystkiego jestem gotów
przyznać się, do wszelkich wykroczeń, do wszystkich wad na dowód, że dla pani pragnę z nich się poprawić... A na

wet wyznam więcej. C'est déja ptus qu'un défaut, c'est un vice... Gram namiętnie w karty... Czy chce pani, panno Ireno,
podać mi swoją rączkę, aby mnie z tej namiętności uleczyć...
Irena zwróciła ku niemu jasne swe, niezmącone spojrzenie i długą chwilę patrzyła, jakby zbadać chcąc, czy ten
człowiek mówił prawdę, czy był szczery, czy tylko kłamał szczerość, aby ją dla siebie zjednać?
Od tej jednak chwili zaczęła się między nimi ożywiona rozmowa. Nie odpowiadając odrazu na postawione pytanie,
Irena usiłowała przedewszystkiem zbadać szczerość wyznania, które ją mimowolnie ujęło.
Nawracać, leczyć, pocieszać, to namiętna ambicya każdej szlachetnej kobiety. W tem widzi ona siłę swego wpływu; tej
sile ufa, a wpływu pragnie.
Hrabia Zempach wymierzył celnie.
Tymczasem w saloniku Wilski leczył panią Zeneidę. Atak nerwowy, wywołany zapewne rozmową z hrabią
Zempachem i jego podejrzeniami, był dziś znacznie silniejszy. Minął wreszcie, ale rozczulenie zostało i wielka chęć do
poufnej, serdecznej rozmowy.
— O, jak ja ci wdzięczna jestem, drogi, ko

background image

chany panie Stanisławie, za twoją nademną opiekę — mówiła pani Zeneida osłabionym, łzawym głosem. — Gdyby nie
ty, nie umiejętna i troskliwa twoja pomoc, nie wiem, coby się ze mną stało...
Wyciągnęła ku niemu rękę.
— Usiądź tu bliżej, koło mnie... — szepnęła. On ujął delikatną rączkę i usiadł na małym
stołeczku, obok szezlonga.
Pani Zeneida pochyliła się ku niemu, nie puszczając ze swej dłoni jego ręki.
— Wyjeżdżasz? — spytała z cicha.
— Muszę — odparł Wilski. — Należy raz przecież rozpocząć praktykę, zacząć źyć samodzielnie...
Pani Zeneida rzuciła głową.
— Dawniej — rzekła tonem bardzo melancholijnym — moje prośby miały u ciebie, panie Stanisławie, pewne
znaczenie. Teraz...
Podniosła się nieco i, zbliżając twarz swoją do jego twarzy, mówiła dalej głosem stłumionym:
— Powiedz, zkąd od dni kilku ta zmiana ? Unikasz mnie, uciekasz... Czyż nie byłam dla ciebie zawsze i stale dobra?
Może nawet więcej niż...

Wilski napróżno usiłował wydobyć swoją rękę, którą pani Zeneida do piersi cisnęła.
— Będę pani zawsze wdzięczny — rzekł zimno — za jej niewyczerpaną dla mnie dobroć, na którą nie zasłużyłem...
— Och, wdzięczność! — jęknęła pani Zbąska — tej od pana nie żądam... nie żądałam nigdy! Przypomnij sobie,
niedawno jeszcze, o, ileż było między nami inaczej... Byłeś otwarty, szczery... Od pewnego czasu jesteś ciągle ponury,
milczący... Powiedz mi, dlaczego? zaufaj! Moie z ojcem masz jakie nowe zmartwienie?
Wilski wydobył wreszcie rękę z uścisku i wstał.
— Nie mówmy o tem — przerwał.
— Jakiś ty niedobry! jaki niedobry! — skarżyła się pani Zeneida, ścigając go tkliwem spojrzeniem. — Domyślam się
twoich zmartwień, współczuję z tobą gorąco. Więc dlaczego nie chcesz podzielić smutku tego ze mną? Dlaczego nie
mówisz mi nigdy o ojcu swoim, o powodach waszych nieporozumień? Chyba nie wiesz, co może współczucie kobiety
dla zbolałego...
— O, wiem, wiem dobrze, co może kobieta! — przerwał w uniesieniu Wilski — może najuczciw

szego człowieka wyzuć z uczuć, pozbawić honoru, uczynić nędzarzem!
Pani Zeneida porwała się i konwulsyjnie załamała ręce.
— Czyżem zasłużyła na to? — zawołała — czyż zasłużyłam? I pan mi to teraz mówisz, po tylu dowodach z mojej
strony przywiązania do ciebie? Zapominałam o sobie, byle ci tylko ulżyć, aby podzielić twoją dolę... twoje
opuszczenie!..
Mówiła z przesadą, teatralnie, ale czuła naprawdę. Głosu jej zabrakło, bezwładnie opadła na poduszki, przymykając
oczy. Oddychała ciężko, jęcząc z cicha.
Zatrwożony Wilski zbliżył się szybko. Ona była rzeczywiście jeszcze chora, wiedział o tem, a każde silniejsze
wzruszenie mogło być dla niej fatalnem. Pochylił się i mówił głosem czulszym:
— Pani, droga pani... niech się pani uspokoi... Uniosłem się zbytecznie. Ja tego pani nie powinienem był mówić —
przyznaję i przepraszam...
Pani Zeneida nie otwierała oczu. Wilski położył rękę na jej sercu, biło nieregularnie, nerwowo; tętna były to ostre i
gwałtowne, to zupełnie nikły. Przykląkł i ucho przyłożył do piersi,

background image

która natychmiast podniosła się westchnieniem i zaczęła oddychać szybko i ciężko.
— Uspokój się pani — powtórzył Wilski siadając na dawnem miejscu — dobrowolnie pani sobie szkodzi, wywołując
niepotrzebne wzruszenia...
Oczy pani Zeneidy otwierały się zwolna, zamglone, pełne jakby łez.
— Uczyniłeś mi wielką, wielką przykrość... — szepnęła.
A jemu nagle zrobiło się bardzo żal tej kobiety, dobrej w gruncie, lecz chorej i życiem nienaturalnem popsutej. Uczuł
wyrzut sumienia, ie ją zranił ostremi słowy.
— Przepraszam panią — powtórzył — z całego serca przepraszam. Żal, ból, rozpacz wywołały gorzkie słowa, których
do ciebie, pani, nie myślałem stosować... Jako zadośćuczynienie i na pożegnanie, powiem pani to, czego nie miałem
zamiaru nigdy i przed nikim wyjawić.
Pani Zeneida poruszyła się żywo. Podniosła się i porywając Wilskiego za rękę:
— Powiesz? — spytała — opowiesz mi historyę swego ojca?..
Patrzyła na niego rozszerzoną chorobliwie źrenicą.

— Historya krótka i zwykła — odparł Wilski — ale ona jedna może usprawiedliwić mnie w oczach pani i wyjaśnić,
dlaczego na twoją dobroć odpowiadałem zawsze chłodem a czasem nawet niegrzecznością.
Pani Zeneida pieściła jego rękę w swoich dłoniach...
— Przebaczałam ci też zawsze — szepnęła.
— Byłem dzieckiem — mówił dalej Wilski — gdy matka moja umarła. W parę lat po jej śmierci ojciec mnie opuścił.
Oddał w ręce znajomych, przyjaciół wprawdzie, ale zawsze dla mnie obcych, wyjechał na krótko i — nie wrócił.
Pani Zbąska słuchała uszami, oczami, ustami, całą swoją istotą. Patrząc sztywnie w twarz doktora, pochylona ku
niemu, piła jego słowa. Przeczuwała historyę romantyczną i tragiczną, a pasyami lubiła takie żywe, niedrukowane
romanse.
— I cóż? i cóż — pytała — mon Dieu, que c'est horrible tak zostać! Ale jakiż powód?
Niestety, Stanisław w szczegóły wchodzić nie chciał. Mówił szybko i w ogólnych zarysach.
— Powodem była kobieta. Długi czas nie wiedziałem o tem. Życzliwi taili to przedemną; niechętni zdradzali tajemnicę
złośliwemi półsłówkami. Dorósłszy, zmuszony pracować wcześnie

na kawałek chleba, przestawałem o tem myśleć; był czas nawet, kiedy nie myślałem wcale, czas najszczęśliwszy dla
mnie... Wszystko zrozumiałem dopiero niedawno, gdym po latach niewidzenia ujrzał i poznał ojca mego, fizycznie i
moralnie nędzarza, którego pragnąłem kochać, a nawet szanować nie mogłem! Wówczas przekonałem się, w jaką
przepaść ohydy może strącić mężczyznę zła, występna kobieta, jeżeli on nie ma dość siły woli, by pokusę odepchnąć...
Głos złamał mu się w piersi; mówić nie mógł... Pochylił głowę, wstydząc się łez, które cisnęły się mu do oczu.
A pani Zeneida odczuła te łzy i, niezdolna zapanować nad sobą, oba ramiona zarzuciła mu na szyję, przyciągając ku
sobie...
— Biedny... biedny!.. — szeptała. — Teraz pojmuję twoją niechęć i oziębłość... rozumiem wszystko!
W uniesieniu, całowała jego włosy, czoło i, pochylając się, szukała ust...

background image

Nagle Wilski usłyszał szmer u drzwi i okrzyk stłumiony. Pani Zeneida cofnęła się i opadła na poduszki, zamykając
oczy, a Wilski porwał się i podbiegł ku drzwiom.
Oparta plecami o ścianę, blada, zmieniona,

stała Irena. Uśmiechała się z przymusem, szyderczo.
Ujrzawszy zbliżającego się Wilskiego, poruszyła się z miejsca i wyprostowała. Wyraz dumy, pogardy, bolu wykrzywił
jej usta.
— Matka pani chora... omdlała... — bąkał Wilski.
Z cicha, nie patrząc na niego, Irena odrzekła:
— Dziękuję panu za odpowiedź na moje pytanie... odpowiedź ilustrowaną... Przychodzi w sam czas...
I podchodząc do matki;
— Mamo — ozwała się głośno, stanowczo — hr. Zempach oświadczył się przed chwilą o moją rękę... Przyjmuję go...
Pani Zeneida wyciągnęła ku niej ramiona:
— Que Dieu te bénisse, che`re enfant! — wyszeptała.

X.

Wkrótce po oświadczynach hr. Stefana pałac zbąszyński opustoszał. Nazajutrz wyjechał Wilski, bardzo rano, bez
pożegnania, zostawiwszy tylko list do pana Jana Abrahama, w którym tłómaczył się, że musi dążyć do chorego ojca Na
drugi dzień wyruszył hr. Stefan, aby zawiadomić rodzinę o swem postanowieniu; wyjechał też pan Klein, Zbąski
bowiem, mając teraz nadzieję utrzymania się przy Zbąszynie przy pomocy Zempachów, w dalsze układy wdawać się
nie chciał. Wreszcie i pan Hieronim rozkazał pakować swoje rzeczy i zabierał się do odjazdu. Był mocno rozżalony na
Irenę.
Zawsze w sobie zamknięty, zgryźliwością swą dokuczający wszystkim, on tę jedną istotę całem sercem ukochał.
Przenikliwym wzrokiem starcapesymisty badał jej duszę od niemowlęctwa; widział, jak ona brała w siebie tylko
promienie, obca wszystkiemu, co złe, nieszczere lub kła

mane. Im gęstsza otaczała ją mgła fałszu, im bardziej dla jej pojęcia stawała się przystępną chorobliwa egzaltacyą pani
Zeneidy i jej samolubstwo, dorobkiewiczowska wyniosłość i próżność bezmyślna pana Jana Abrahama, oraz
bezgraniczna lekkomyślność Gucia, tem Irena była prostszą, naturalniejszą, szczerzej serdeczną. Zdawało się, że wśród
tej mgły kłamstwa i obłudy czysta jej dusza tęskni coraz bardziej do światła i prawdy, i coraz głębiej jej urok pojmuje.
Długoletnie doświadczenie życiowe, i to, że pan Hieronim oddawna był już tylko obserwatorem ludzi, sam osobiście
nie biorąc w ich sprawach czynnego udziału — sprawiły, że starzec stał się psychologiem. Przed spojrzeniem jego
zgasłych oczu nie uszło żadne niemal drgnienie serca i umysłu Ireny. Widział, jak każdy dostrzeżony przez nią wśród
otoczenia objaw hypokryzyi lub podstępu, oburzał ją, a tem samem ustalała się w niej szczerość, rozwijała się prawda

background image

w myślach i uczuciach, zarazem zaś rozpromieniała ją wielka dobroć, owa rozumna, która nie osłabia woli, lecz ją
hartuje i czyni szlachetną.
Dla Ireny też i wyłącznie dla niej siedział pan Hieronim w Zbąszynie, pomimo kwaśnych

min pana Jana Abrahama, którego nie cierpiał, i sentymentalnych porywów wiecznie flirtującej pani Zeneidy, do czego
czuł wstręt nieprzemożony. Znosił to jednak wszystko przez przywiązanie do Ireny; ona bowiem stała się punktem
świetlanym wśród tego obrazu słabości i miernot zbąszyńskiego świata, nad którym pan Hieronim znęcał się z lubością
szyderczemi docinkami.
I w tem jedna tylko Irena pomiarkować go umiała. Gdy staruszek w zapale poczynał zanadto wydziwiać, wymachując
drżącemi rękami a nie oszczędzając w uszczypliwych wyrazach nikogo, wystarczało jedno jej spojrzenie i jedno słowo
wyrzeczone z odcieniem wymówki:
— Dziadziu! dziadziu!
A dziadzio wówczas zwracał się ku niej:
— O! o! — mówił — czego ty znów chcesz?..
Milknął, wpatrywał się w nią swemi brzydkiemi, wyłupiastemi oczyma, uśmiechał się i, wnet udobruchany, szeptał z
wielką pieszczotą w głosie:
— Ty, ty, dzieciaku!
Gdy Irena dorosła, coraz częściej i z coraz większym niepokojem myślał o jej przyszłości. Znał wybornie interesy
zbąszyńskie i przeczuwał, ze wielkopańskie pretensye pana Jana Abrahama niedługo się ostoją. Nie żałował go też
wcale.

— Im mniej takich pustych pyszałków na śmiecie — myślał — tem lepiej. Niech przepada Zbaszyn... co mi tam! byle
Renia ocalała... Nawet dla niej lepiej, gdy Zbąszyn przepadnie. Otrząśnie siej z wpływów, któreby ją zgubić mogły, i
innem życiem odżyje... Będzie szczęśliwa, bo w ostatniej chwili ja przyjdę...
W życiu tego werydyka, który nie cierpiał fałszu, było przecież jedno i to niemałe kłamstwo. Pan Hieronim posiadał
istotnie znaczne kapitały, o których istnieniu przebąkiwano, które się nieraz panu Janowi Abrahamowi uśmiechały,
lecz czemu starzec z gniewem i zapalczywie zaprzeczał, twierdząc, że jest nędzarzem, którego niechybnie śmierć
głodowa czeka. Jedni wierzyli temu, inni nie wierzyli, lecz ostatecznie nikt nie był pewny, a pan Hieronim uśmiechał
się złośliwie z zadowoleniem.
Z kapitałów swoich, ulokowanych bezpiecznie a w wielkiej tajemnicy, nie byłby dał pan Hieronim ani grosza panu
Janowi Abrahamowi. Nietylko dlatego, że mógł być przekonany, iż pieniądze te pójdą na marne skutkiem
nieoględności ojca i lekkomyślnego marnotrawstwa syna, lecz może najbardziej z tego powodu, że on, potomek w
prostej linii całego szeregu znakomitych Zbą

skich, czuł niewymowną pogardą dla imiennika, który wziął gniazdo rodzinne i chełpił się świetną przeszłością rodu,
chociaż ta z jego mizerną a nadętą figurą nie miała najmniejszego związku. Pod tym względem w zapatrywaniach, a

background image

raczej w uczuciach pana Hieronima była sprzeczność, czy też właściwie dziwaczna nieco komplikacya, dość zresztą
często spotykana wśród ludzi. W sposobie życia i w stosunkach osobistych demokrata, dobry nawet, wyrozumiały i
przystępny dla prostaczków i maluczkich, wygłaszający chętnie teorye bardzo popularne, pan Hieronim w głębi duszy
miał przekonanie, że on, jako "prawdziwy" Zbąski, jest przecież czemś odrębnem od całego świata. Wspaniałomyślnie
pozwalał temu światu istnieć, oceniał nawet zalety pewne w ludziach, uznawał zasługi, miał wielki respekt dla
inteligencyi, ale to wszystko było tak, jakby czynił łaskę. Zawsze tkwiło w nim poczucie, że ma prawo orzekania, ma
prawo udzielania nawet wyjątkowych stanowisk, które chętnie przyznawał cnocie, talentowi i zasłudze. Ale to jeszcze
nie równało go pod względem społecznym, rodowym — bynajmniej! Granicę tę uważał za nieprzekraczalną.
Gdy jednak miał przed sobą człowieka bez

żadnych pod tym względem pretensyi, choćby to był drobny szlachetką z okolicy, i nadętego pyszałka, jak pan Jan
Abraham. chociaż jego imiennik, to zawsze przyznawał wyższość pierwszemu, a drugiego upokorzyć się starał. Ztąd
pan Jan Abraham nazywał pana Hieronima demagogiem, nie domyślając się nawet, że ten pozorny demagog dlatego
tylko był tak uprzejmy, a nawet poufały z owym szlachetką, iż ten nie raził wcale jego poczucia arystokratycznego, był
mu pod tym względem obojętnym i nieszkodliwym, gdy natomiast Zbąskidorobkiewicz dotykał najboleśniej jego dumy
rodowej.
I na tle tej nienawiści do imienników Zbąskich, którzy posiedli jego gniazdo rodzinne, i miłości dla Ireny, tego
ostatniego uczucia starca, ułożył on sobie cały plan. Dla Ireny pragnął szczęścia, a zupełnie nie widział potrzeby, aby
odgrywała rolę "prawdziwej" Zbąskiej i musiała koniecznie poświęcać to szczęście dla świetności związku. Cóka pana
Jana Abrahama mogła, zdaniem jego, rozporządzać sercem swojem dowolnie i oddać rękę temu, kogo ono wybrało.
Tym wybranym był niewątpliwie Stanisław Wilski. Dostrzegł to pan Hieronim oddawna i cieszył się z tego
niezmiernie, oceniał bowiem zalety

Stanisława wysoko, a przytem był rad, że związek taki zetrze w proch dumę pana Jana Abrahama.
— Wścieknie się — myślał — ale nic nie poradzi. Majątek stracą oni rychło; wielkopaństwa nie będzie za co utrzymać,
a wówczas dr. Wilski stanie się dla Ireny partyą nie do pogardzenia. Młody, przystojny, dzielny, pracowity, ma chleb w
ręku, zresztą prawdopodobnie szlachcic, to dla córki takiego Jana Abrahama w sam raz. Będzie się dął pan na
Zbąszynie, ale to nic. Ja wtedy przyjdę i powiem; Renia będzie z nim szczęśliwa, bo to chłopak zacny i tak ją kocha, że
gdy na nią patrzy, to mu skry z oczu lecą. Więc niech się pobiorą. Ty, panie Janie Abrahamie, weź sobie na stare lata
posążek Reni i gruchajcie z Zeneidą, a o przyszłość państwa Wilskich nie troszczcie się, bo ja, Hieronim Zbąski, tu
jestem... Oddam im wszystko, co mam a mam więcej, niż przypuszczasz...
I śmiał się na myśl, jaką minę uczyni pan Jan Abraham, gdy się dowie o krociach pana Hieronima a zarazem, gdy
będzie zmuszony dawnego nauczyciela, którego traktował jak płatnego sługę, przyjąć za zięcia.
Ten cały plan rozkoszny, którego główną

background image

podstawą była szczera miłość dla Reni, lecz zarazem i chęć upokorzenia Zbąskich, zdruzgotało nagle jej postanowienie
i przyjęcie oświadczyn hr. Zempacha.
Pan Hieronim poprostu pojąć tego nie mógł; czuł wstręt do hr. Stefana; starzec widział płytkość jego umysłu a
przeczuwał najgorsze skłonności i przyzwyczajenia. Przeraził się więc przyszłością ukochanego dziewczęcia a nie
znając rzeczywistych powodów, po raz pierwszy posądził Renie o brak serca, próżność i obłudę.
— Kocha Wilskiego — myślał — a wyjdzie za Zempacha. Omyliłem się. Ona taka sama, jak i inne. Chce być hrabiną i
pozować, jak ojciec, lub flirtować, jak matka. Nie chcę na to patrzyć...
Dowiedziawszy się zaś z rana, że Wilski nagle wyjechał, wnet kazał i swoje rzeczy pakować.
— Biedny chłopak! — szeptał, siedząc w fotelu w swoim pokoju — oczywiście nie mógł ścierpieć tego, a jak mu to
musi być boleśnie... Niegodziwa dziewczyna! Wszystkich nas podeszła... I ja wyjadę!
Ani zamyślony i układający plany na przyszłość pan Jan Abraham, ani roztkliwiona, pła

cząca pani Zeneida zatrzymywać go nie myśleli. Tylko Irenę wieść o zamierzonym wyjeździe staruszka przeraziła i
zabolała.
Podbiegła natychmiast do niego i przypadła mu do kolan.
— Dziadziu! dziadziu! — szeptała — co to znaczy? dlaczego dziadzio nas rzuca?
Starzec począł się trząść. Brwi siwe, krzaczyste zsunęły mu się na oczy, które miały wyraz ponury.
— Wstań! — rzekł ostro — zawiodłem się na tobie...
Ona zaś podniosła na niego wzrok jasny, w którym przeglądała czysta jak kryształ dusza.
Chwilę milczała, a potem, nie wstając z klęczek, głosem, w którym brzmiały łzy, odrzekła:
— A mnie zawiodło życie!
Pochyliła jasnowłosą główkę na kolana starca. Jego dłonie poczęły jeszcze bardziej się trząść. Chciał ująć i przycisnąć
do piersi tę ukochaną głowę, która się do niego z taką miłością i zaufaniem garnęła. Ale żal miał, nie ufał, podejrzywał,
więc wstrzymał poryw serca i, zdziwiony wykrzyknikiem Reni, mówił głosem nieco łagodniejszym:
— Ciebie zawiodło życie! Co tez ty pleciesz?

Nauczyłaś się już szumnych frazesów... lubko... cóż ty możesz znać z życia?.. Poznasz je, i ono cię dopiero wtedy
zawiedzie, gdy się powodować będziesz nie sercem, lecz próżnością, chęcią błyszczenia w świecie... Chcesz być żoną
takiego Zempacha, lubko panie, chociaż go nie znasz, kochać nie możesz, a szacować nie masz za co!
Porwała się Irena z klęczek. Twarz jej pałała, w oczach błyszczały łzy.
— Chcę wyjść za hr. Zempacha! — zawołała w uniesieniu — chociaż go nie znam, ani kocham, ani szacować nie mam
powodu! To prawda. Chcę wyjść, a raczej muszę wyjść za niego, bo żyć tu nie moge!., nie mogę!
Starzec w osłupieniu patrzył na Irenę. Ona mówić dłużej nie była w stanie, łzy ją dławiły, a wstrzymywała je z
trudnością. W głosie jej drgała nuta głębokiej rozpaczy, która po raz pierwszy owładnęła jej duszę.
Zaległo milczenie. Irena osunęła się na krzesło obok fotelu pana Hieronima i twarz ukryła w dłonie.
Powieki starca poczęły się mrużyć; krwią zabiegłe, wielkie oczy zachodziły mgłą; usta

background image

otwierały się i zamykały, a głowa chwiała się zwolna, miarowo.
— Nie rozumiem... — szeptał — nie rozumiem... lubkopanie, biedne dziecko!Łkaniem cichem podniosła się pierś
Ireny. Ruchem dziecka przytuliła się do piersi pana Hieronima.
— Nie potępiaj mnie, dziadziu — prosiła przez łzy — nie potępiaj!
A wtedy ramiona jego otworzyły się nagle i gwałtownym ruchem przygarnęły jasną główkę dziewczęcia. Przez chwilę
nic słychać nie było, tylko spazmatyczne łkanie Ireny i chrypliwy oddech starca, z którego zgasłych oczu sączyły się
teraz łzy, i wielkie, pełne, ściekały zwolna po twarzy.
— A jednak — szepnął przerywanym głosem — myślałem, lubko, ie będzie inaczej... I mogło być. Coś się chyba stało,
czego powiedzieć mi nie chcesz... Bądź szczerą, powiedz wszystko, a może rada się znajdzie...
Ujął jej główkę w obie dłonie i podniósł, wpatrując się w jej twarz zarumienioną i w oczy zaszklone łzami, z wielką
miłością. W tem uczuciu starca, opryskliwego zwykle i pełnego góry

czy, było coś niezwykłego, co pociągało i poruszało do głębi.
— Powiedz, Reniu — powtarzał — powiedz, co się tobie stało ? co zaszło ?..
Lecz oczy jej osychały już z łez, brwi ściągnęły się chmurnie a zacisnęły usta.
— Ja — odparła — nie mam nic do powiedzenia... nie zaszło nic...
Pan Hieronim odtrącił ją z lekka.
— Jakto! — wybuchnął — więc to wszystko z dobrej woli ?.. więc ty... ty nigdy nie miałaś serca ? Więc to wszystko,
co widziałem... wyraźna twoja oddawna skłonność do Wilskiego była tylko udaniem, zalotnością ?..
Na to nazwisko, wymówione znagła, Irena wzdrygnęła się od stóp do głowy, jakby tknięta iskrą elektryczną, i
powstała. Twarz jej zbladła.
— Nie rozumiem — odparła zimno, głosem bezdźwięcznym — co dziadzio przez to powiedzieć chce... Dla pana
Wilskiego miałam wiele wdzięczności, nic więcej. Przecież dziadzio chyba przypuścić nie zechce, abym...
— Nie! nie! — przerwał opryskliwie starzec, machając rękami. — Nie przypuszczam! Teraz cię dopiero poznaję,
lubko, i widzę, że przypuszczenie takie jest wprost niemożebne. Gdzieźbyś

ty mogła ocenić człowieka takiego, jak Wilski! Gdzieżbyś potrafiła przynieść szczęście człowiekowi pracy, gdy ty
pracy nie znasz i nią pogardzasz ! Tobie trzeba salonów i blichtru, trzeba ci męża. takiego, jak Zempach i —
ustawicznego flirtu z innymi...
Starzec zapalał się, unosił, krzyczał ochrypłym głosem. A ona stała przed nim, wyprostowana, zawsze bardzo blada, z
zaciśniętemi ustami. Czasem tylko, jakby siebie samą przekonać chciała, potakiwała potępiającym wyrazom:
— Tak, dziadziu, tak, tak ! — powtarzała z naciskiem.
Gdy zaś pan Hieronim, własną gwałtownością zmożony, umilkł, ona po chwili mówić poczęła zwolna, zupełnie
spokojnie, głosem stanowczym a cichym, który miał brzmienie echa:
— Tak, dziadziu. Zawiodłam cię. Nie mogę być inną, jak ci, którzy mnie wychowali, wśród których wzrosłam... nie
mogę przecież im czynić zawodu... Oni mają prawo żądać, abym została hrabiną Zempach, a jabym nie potrafiła ocenić
pracy, która pewnym ludziom służy tylko za płaszczyk, kryjący ich ambicye i... podłość! Tak, dziadziu!
Pan Hieronim gwałtownie się poruszył. Obiema

background image

rękami opierał się na poręczach fotelu; chciał powstać, lecz sił mu brakło.
— Nieodrodna! — szeptał — nieodrodna! Jak mogłem myśleć? I ty śmiesz zarzucać innym podłość ? Komu ty ją
zarzucasz ?..
Lecz Irena nie odpowiadała już nic. Na usta jej wybiegł tylko przymuszony, bolesny uśmiech, gdy pan Hieronim zaczął
głosić pochwały Wilskiego.
— Lepiej na tem wyjdzie! — mówił — lepiej, lubkopanie... Taka próżna kobieta byłaby mu kulą u nogi... Przecierpi...
zapomni... życie przed nim !
— Przecierpi... zapomni! — szepnęła Irena. Pochyliła głowę i wolno, krokiem sztywnym wyszła z pokoju.
A po jej wyjściu dziadzio uczuł żal jeszcze większy niż przedtem. Nie mógł się oprzeć przypuszczeniu, że na zmianę
widoczną w usposobieniu Ireny musiały wpłynąć okoliczności, od jej woli niezależne, że ona tej zmianie nie była
winna, I wyrzucał sobie, że postąpił zbyt gwałtownie, że mówił zbyt surowo i zranił serce ukochanego dziewczęcia.
Była w tym starcu, pomimo wieku, niespożyta siła woli, a zarazem gorączkowa niecierpli

wość, która zmuszała go do ciągłego szukania środków osiągnięcia zamierzonego celu. Teraz postanowił jeszcze
rozmówić się z panem Janem Abrahamem.
— Nie cierpię tej małpy — szeptał — ale cóż robić, lubkopanie. Niepodobna przecież, aby on nie kochał córki. Gdy
mu przedstawię, na co ją naraża, wydając za Zempacha, może się przecież sumienie w tej nędznej purchawce
odezwie...
Zadzwonił na lokaja. Wygalonowany kamerdyner stanął we drzwiach.
— Idź, poproś pana — rzekł pan Hieronim — aby był łaskaw pofatygować się do mnie. Mam pilny interes...
— Pan hrabia zajęty w kancelaryi — odparł lokaj dość szorstko — przyjechał rządca z Zawiercia...
Pan Hieronim splunął z największą złością.
— Błazen jesteś! — krzyknął. — Niech rządca czeka, bo ja czasu nie mam. Rozumiesz, hrabski [...]?..
Lokaj wykręcił się na pięcie i wyszedł z miną drwiącą. Za chwilę jednak pan Jan Abraham, zaciekawiony niezwykłem
wezwaniem, zjawił się w pokoju staruszka.

— Stryj chciał ze mną mówić? — wycedził przez zęby, stojąc przed panem Hieronimem i nie zabierając miejsca.
Pan Hieronim patrzył na niego szyderczym wzrokiem.
— A, tak — odparł — chcę mówić i to dłużej. Nie proszę cię siadać, bo wiem, że gdy jesteś wzruszony, wolisz
chodzić. To zaś, co mam ci powiedzieć, wzruszy cię niewątpliwie. Czy to prawda, że chcecie wydać Renię za
Zempacha ?
Pan Jan Abraham dźwignął ramionami.
— Wczoraj oświadczył się. Renia sama go przyjęła,.. Zatem...
— Zatem uczynicie, jak zwykle, głupstwo, które od poprzednich tem będzie większe, że stanowi o losie waszego
dziecka...
— O los Reni może stryj być spokojny — odrzekł z ironiczną flegmą pan Jan Abraham — skoro my, rodzice, nie
mamy obawy... Hrabia Stefan Zempach...
— A czy ty wiesz ? — przerwał z uniesieniem starzec — czy ty wiesz, lubko panie, kto są Zempachowie, w jakie
gniazdo wchodzi twoja jedyna córka? A o nią przynajmniej więcej dbać powinieneś, niż o fałszywe hrabstwo, które ci
twoje [...] impertynenty nadają!..

background image

Pan Jan Abraham wydął wargi...
— Przepraszam — rzekł — ale dyskusya, w tym tonie prowadzona, niemożebna...
Ruszył się z miejsca, zmierzając ku drzwiom...
— No, no! — zawołał pan Hieronim — uspokuj drażliwość swoich nerwów, a posłuchaj, bo to cię zaciekawi... Czyń
sobie, co chcesz, ale mnie raz ten ostatni posłuchać musisz...
Pan Jan Abraham zatrzymał się. Nie chciał zrywać ze starcem, w którego krocie utajone wierzył. Dla nich należało
znieść wiele.
— Słucham — ozwał się — ale proszę stryja miarkować nieco wyrażenia...
Pan Hieronim zaśmiał się.
— Gdybyś ty się był, lubkopanie, miarkował w czynach i umiał pomiarkować synalka swego, kochanego Gucia,
byłoby może tu inaczej. Ale mniejsza z tem. Idzie teraz o to, czy ty znasz tych Zempachów ?..
— Znam ?.. znam ?.. — przerwał niecierpliwie pan Zbąski. — Znam i nie znam, jak wielu ludzi na świecie. Wiem, że
są bogaci, posiadają ogromne dobra na Węgrzech i w Galicyi...
— I to ci wystarcza, aby córkę jedyną, lubkopanie, im oddać ? Doskonale! Ja bo, widzisz, lubkopanie, nie należałem
nigdy do tych,

którzy w kieszeń cudzą patrzą, i bajbardzo mi z tego, czy Zempach ma miliony, czy nie. Za to zwracałem uwagę na
ludzi, patrzyłem w ich mózgi i serca i dlatego wiem dość ciekawych rzeczy, lubkopanie, o tych Zempachach...
— Cóż takiego ? — wtrącił pan Jan Abraham, chodząc nerwowo po pokoju.
— Powiem krótko, bo już mi twój oświadczył, że jesteś mocno zajęty z rządcą z Zawiercia... Żąda pewno pieniędzy, a
ty ich nie masz... to zajęcie mozolne... Więc powiem krótko. Było dwóch Zempachów, stryj i bratanek, o których
słyszałem przed laty. Nie byli bardzo zamożni — była to rodzina gasnąca, na wymarciu, jak naprzykład Zbąscy. Tylko
że ten stryj, lubkopanie, był prawdziwy, nie taki, jak ja twój. Przy takiem zamieraniu rodu, organizm jego, lubkopanie,
psuje się łatwo, rozkłada; to też w organizmie tych Zempachów nie było już zdrowia. Stryj był jednak przedsiębiorczy
a ruchliwy, lubkopanie, zwłaszcza tam, gdzie o pieniądze chodziło. Bratanek za to romantyk, marzyciel i fizycznie
słaby, zmarnował ojcowizną swoją i włóczył się po świecie, szukając szczęścia. Uganiał się za niem, jak pies za
ogonem, i dogonił wreszcie... kobietę. Tę to już nawet

na własne oczy widziałem. Była piękna, lubkopanie, jak Lucyper, kiedy jeszcze był Lucyferem i krył rogi pod aureolą,
a pazury pod skrzydła archanielskie. Ale, jak się to często zdarza takim pięknościom, nie miała, lubko, grosza przy
duszy, duszę zaś miała chciwą grosza. Ów bratanek Zempach był piękny i miły, marzycielski, kochający i wart
kochania. To tez owa pani kochała go mocno, ale do ołtarza, lubkopanie, wolała pójść ze starszym Zempachem, który
tymczasem na różnych przedsiębiorstwach, o których także dużoby mówić można, dorobił się znacznej fortuny. Wiele
było gadania o tem w swoim czasie. Bratanek Zempach, zrozpaczony, wyjechał za granicę, ale czy to tęsknota, czy też
brak środków był powodem, że w parę lat powrócił i osiadł u stryja; pod jednym dachem z tą, którą ubóstwiał, którą

background image

uważał przedtem jako swoją narzeczoną. W tych okolicznościach harmonia między stryjem a bratankiem długo trwać
nie mogła. W rok czy dwa lata później wybuchły takie awantury, że w całem sąsiedztwie Zempachów gospodarstwa
poupadały, bo okoliczna szlachta niczem się już zajmować nie chciała, tylko tem, co się u nich dzieje. Urządzano
formalne zjazdy, tworzyły się partyę, jedne za bratankiem, drugie

za stryjem. Skończyło się wreszcie na tem, że stryj na seryo, lubkopanie, pogniewał się, zabrał synalka, a zostawiwszy
czułą parę z młodszą córunią, wyjechał na Węgry, gdzie został magnatem i hrabią... Wkrótce też rozpadło się całe to
budujące ognisko rodzinne. Mama, lubkopanie, wyprocesowawszy znaczne alimenty, mieszka podobno częścią w
Wiedniu, częścią w Paryżu... Bratanek dogorywa gdzieś po świecie, czy też może umarł na suchoty kieszeniowe i
rozmiękczenie mózgu, a z dzieci jednego znasz, lubkopanie... to twój hr. Stefan.
Pan Jan Abraham słuchał bardzo uważnie. Przystawał chwilami, marszczył brwi, to znów wargi wydymał lekceważąco.
— Nigdy mi Stefan o swojej siostrze nie wspominał — zauważył w końcu.
Pan Hieronim zaśmiał się głośno.
— Bo to jest taka rodzina — rzekł — że jedni o drugich nie wspominają... Nie mają się czem chwalić, lubkopanie. Tak
się tam wszystko pomieszało, że stopnia pokrewieństwa nawet niepodobna oznaczyć. Ten twój hr. Stefan, to wypada
sobie samemu coś niby stryj... A ta siostra jego, to już nie wiem, gdzie się podziewa. Słyszałem coś, ale nie pamiętam...
Nie interesowało

mnie to. Wiem, że matka włóczyła ją z sobą po szerokim świecie, no, i pewno rozwłóczyła... Teraz już wiesz, jaka to
rodzina...
Pan Jan Abraham zatrzymał się przed panem Hieronimem. Przybrał wyraz niezmiernie wyniosłego lekceważenia i
rzekł obojętnie:
— Cóż mnie te wszystkie plotki obchodzić mogą ?..
— Jakto plotki? — krzyknął pan Hieronim — jakto plotki? Ja plotek, lubkopanie grafie, nie roznoszę.... Rozumiesz ?
To szczera prawda...
Pan Jan Abraham wzruszył ramionami i wydął wargi.
— Ph ! choćby i prawda, to wcale nie argument przeciw hr. Stefanowi, który jest...
— Szubrawcem ! — przerwał pan Hieronim, machając w powietrzu drżącemi rękami. — Szubrawcem ! którego nawet
ten jego niby ojciec znać nic chce... I tybyś śmiał w takie gniazdo, takiemu człowiekowi bez wychowania i zasad, który
na pogwałcenie zasad najświętszych patrzył od dziecka, który oprócz reguł gry hazardowej nic nie zna i nic nie
szanuje, śmiałbyś oddać tę istotę czystą i piękną, córkę swoją, Irenę!..
We wzburzeniu pan Hierpnim dźwignął się.

z fotelu i opierając się jedną ręką na poręczy, drugą groził panu Janowi Abrahamowi, który się cofnął, lecz nie tracił z
pozoru krwi zimnej. Chciał co rychlej zakończyć tę rozmowę i szukał sposobu.

background image

— Doprawdy, nie wiem — ozwał się po chwili — dlaczego stryj tak się unosi. Ja z całym spokojem oceniam sytuacyę
i nie widzę w niej nic tak bardzo rozpaczliwego, ani oburzającego. W każdej rodzinie, zwłaszcza wielkiej, zdarzają się
tego rodzaju wypadki, które dlatego są tak głośne, że rody te stoją na wyżynie, i że demagodzy, nie znosząc wyższości,
nadają im rozgłos... Ale przyzna stryj, że byłoby niesprawiedliwością...
— Przyznam — przerwał pan Hieronim, nie posiadający się już z gniewu — przyznam, żeś aspan głupi i zły, mości
hrabio przedpokojowy!
Pan Jan Abraham zbladł i wargi zacisnął.
— Gdybym — wycedził przez zęby — nie szanował wieku i nie miał względów dla imienia wspólnego, wiedziałbym,
jak na to odpowiedzieć...
Otworzył drzwi i zamknął je z trzaskiem za sobą.
A pan Hieronim stał jeszcze przez chwilę

patrząc za nim wielkimi oczyma, które krwią nabiegły. Stał i milczał, trzęsąc się cały, a wreszcie wybuchnął:
— Małpa zielona! cztery osły w jednej skórze!.. Błazen, kiep, tfu!
Zmordował się i usiadł. Wkrótce zaś potem zadzwonił na lokaja.
Gdy wszedł ten sam wygalonowany kamerdyner, pan Hieronim spojrzał na niego z przytłaczającą pogardą i byłby
niewątpliwie utraktował go nowem jakiem przezwiskiem obelżywem, gdyby nie powstrzymała go myśl, że nie godziło
się znęcać nad sługą za winy pana.
Więc rzekł tylko:
— Idźno ty... ty... i każ konie zaprzęgać... Chcę jechać zaraz...
— Jaśnie pan na pociąg lwowski ?..
— A tobie co do tego, jaśnie trutniu! — krzyknął pan Hieronim, nie mogąc się wstrzymać.
W pół godziny potem wyjeżdżał, nie odprowadzany przez nikogo. Do pani Zeneidy zaszedł na chwilę przed wyjazdem.
— Żegnam panią — rzekł — i życzę dobrego powodzenia. Dziękuję za gościnność, której nadużywać dłużej nie
mogę...

— Ależ, proszę stryja — przemówiła pani Zeneida, dźwigając się z szezlongu — prawdziwą krzywdę nam stryj
wyrządza...
— Zostawcie fałszywego stryja w spokoju — odburknął pan Hieronim — a pamiętajcie lepiej o prawdziwych
obowiązkach, zwłaszcza względem córki... Zegnam...
Pan Jan Abraham, obrażony, na pożegnanie nie wyszedł. W ostatniej chwili wybiegła na ganek Renia, blada, z
zaczerwienionemi oczyma. Przystanęła nieśmiało, patrząc zdaleka na dziadzia, który, podtrzymywany przez dwóch
służących, z trudem dźwigał się, wsiadając do po wozu.
Pan Hieronim od razu ją spostrzegł i zatrzymał się, niecierpliwym ruchem odtrącając usłużnych kamerdynerów.
— Chodź no tu! — rzekł, skłaniając ręką ku Reni — chodźno, lubko...
Ona podbiegła i pochyliła się ku jego ręce. Nie mówiła nic, ale całowała ją gorąco; tuliła się do starca, jak spłoszona
ptaszyna.
— Dziadziu ! mój drogi dziadziu! — szepnęła w końcu — ja nic nie zrobiłam złego, ja nic nie winnam!..

background image

On w oba ramiona pochwycił jej ukochaną głowę i garnął do piersi.
— Dobrze, żeś przyszła — mówił urywanym głosem — byłbym cię już nie zobaczył! Ty bo nie masz prawa, lubko,
gniewać się na starego, chociaż przykrą prawdę mówi... bo ten stary kocha cię bardzo, Reniu, bardzo kocha, i radby
nieba ci przychylić... lubko ty moja !
Głos mu drżał i urwał się w głuchem łkaniu. Na pomarszczoną dłoń starca spadały potokiem gorące łzy Reni, tłumione
długo. A on trząść się znów począł ze wzruszenia, chwiał się i byłby upadł, gdyby nie czujność służących, których on
jednak łokciami gniewnie odpychał.
— Nie płacz, Reniu — powtarzał — nie płacz... Ja się tam Panu Bogu naprzykrzać nie lubię, bo nie mam o kogo, ale za
ciebie, lubko, to się modlę i modlić się będę, bo nie byłoby sprawiedliwości na świecie, gdybyś ty....
Urwał znowu i, podnosząc łzami zalaną twarzyczkę Reni, wpatrzył się w nią badawczo.
Głowa mu się chwiała na wszystkie strony, a on patrzył, poruszając ustami, bez dźwięku. W jego wzroku był
niezmierny smutek i ogromna chęć nasycenia się widokiem istoty, którą jedynie kochał na świecie, a której już może
nie

spodziewał się ujrzeć za życia. Chudemi palcami odgarniał włosy z jej czoła i gładził je zwolna, rozszerzoną źrenicą
chwytając wyraz tej twarzyczki, zaczerwienionej gorączkowo, zmienionej, bolejącej. On ją tak pragnął widzieć jeszcze
uśmiechniętą, radosną, odbijającą w sobie szczęście duszy !.. Ale życie za krótkie... czuł to...
— Nie płacz, dziecko... nie płacz... — powtarzał chrypliwym głosem.
A pierś wzbierała mu także potokiem łez, które zwisały pod obrzmiałą powieką. Nie mógł zapanować nad
wzruszeniem i nie czuł się na siłach wypowiedzieć tego, co mu na duszy jeszcze ciężyło. Prawie niedosłyszalnym
szeptem rzekł tylko:
— Strzeż się, Reniu... miej siłę oprzeć się... lubko! Są dziwne sieroctwa na świecie... ty jesteś taką sierotą... Stary twój
dziadzio czuwać będzie, ale mu już niedługo...
— Reniu! Reniu! Gdzie panna hrabianka?.. — zabrzmiał w tej chwili głos pana Jana Abrahama z werandy.
Pan Hieronim żachnął się i, jakby mu nagle sił przybyło, odrazu dźwignął się do wnętrza powozu. Uciekał.
— Jedź! — krzyknął.

Konie ruszyły z kopyta; Renia została sama przed gankiem, czując na swojem czole i twarzy ostatni uścisk starca, w
którego bezinteresowne przywiązanie do siebie wierzyła.
Nie poszła za głosem ojca, dopytującego się o "pannę hrabiankę", lecz śpiesznie, jakby co rychlej sama z myślami
swojemi pozostać pragnęła, bocznem wejściem wbiegła do parku. Szeleściały pod jej stopami zeschłe liście jesienne, a
ona szła bez celu, szukając samotności i ciszy, której w jej wzburzonej duszy nie było. Bo ludzka istota, dręczona
wewnętrzną rozterką, szuka często kontrastów ze swoim własnym nastrojem, nie żeby prawdziwe ukojenie znaleźć,
lecz rozdrażnić swoje nerwy aż do znieczulenia...
Stanęła zdyszana w końcu wielkiej alei klonowej. Tu był klomb drzew starych i nieodnawiane, nadpsute ławki wokoło,
pamiętające dawne czasy. Zacisznie zupełnie; jesienny podmuch wichru nie rozwiał tu i nie rozproszył liści spadłych,
które u stóp drzew, na których wyrosły, rozłożyły się grubą warstwą na spoczynek zimowy. Przez gęste drzew gałęzie,
poplątane dziwacznie, rozrastające się w dobrej zgodzie we wzajemnych uściskach, przedziera się jasny promień
słońca, nie palący skwarem, ale ten złoty,

background image

czerwonawy, jesienny, który na pozostałych jeszcze liściach odbija się w tysiącznych barwach, przenika gęstwinę i pod
stopy się kładzie, potulny, cichy, łagodny, w porywach burz letnich dojrzały i przynoszący z sobą melancholijny spokój
doświadczenia...
Irena mimowoli odczuła urok tego zacisza. Wzburzona tu przyszła a teraz rozgląda się dokoła, przypatrując się z
podziwem temu, co takie proste i zwykle, na co tyle razy patrzyła... Wszak ten zakątek tak dobrze jej znany. Tutaj
dzieckiem bawiła się z boną; tu potem dorastającą dziewczynką przybiegają kryć przed okiem ciekawych swoje troski i
zmartwiła, tu raz znaleziono ją na ławce rozpłakaną, zrozpaczoną... Na obiad nie przyszła, nie chciała przyjść wcale, bo
pan Wilski powiedział jej przy lekcyi, że jest roztrzepana i nic nie uważa, a dlatego za karę nie będzie miał z nią lekcyi
przez cały tydzień... Ona była roztrzepana, to prawda. Śmiała się nie wiedzieć z czego, wszystko ją śmieszyło. Ale pan
Wilski był też niedobry dla niej; bardzo niedobry ! Tak na nią patrzył surowo i tak surowo ukarał, pozbawiając ją tych
lekcyi, które były jej rozkoszą!.. Zawsze była bardzo pilna, stów młodego nauczyciela, który w jej dziecięcem

wyobrażeniu był uosobieniem wiedzy i wszelkich doskonałości, słuchała z natężoną uwagą — tylko dzisiaj nie
wiedzieć co się jej stało. Już od rana czuła jakieś dziwne porywy wesołości szalonej, i skończyło się katastrofą. Pan
Wilski, zawsze taki łagodny, z taką dobrocią zniżający się do niej, do takiego dziecka, rozgniewał się... Może na
zawsze? A, nie! to byłoby okropne. Rozszlochana upadła na ławkę, ukryła twarz w dłonie i nie ruszała się z miejsca,
chociaż słyszała, jak bona i służba szukała jej, wołając głośno, po całym ogrodzie. Znaleziono ją wreszcie i przemocą
zmuszono do powrotu. Ale do obiadu nie przyszła, oczy bowiem i twarzyczka były zapuchnięte z płaczu — siedziała w
swoim pokoiku, gdzie Gucio wkrótce przybiegł, aby jej dokuczać. Wołał ciągle:
— Widzisz, jaka lala ten twój pan Wilski, widzisz ! Dobrze ci tak!
Ta chwila, ze wszystkiemi najdrobniejszemi szczegółami przyszła jej teraz na pamięć. Na tej samej ławce usiadła i
zdawało się, że słyszy swój własny płacz dziecinny... Taki sam był wówczas dzień jesienny i takie samo słońce łagodne
słało ku niej swe promienie; ale jakaż różnica w niej i wokoło niej! Ta chwila dawnej rozpaczy dzie

cinnej, wśród tego samego otoczenia, łączy wprawdzie dziwnie tę przeszłość z teraźniejszością, ale jakżeby ona
pragnęła módz jeszcze teraz zapłakać owemi dawnemi łzami, które osychały rychło, nie pozostawiając ani śladu w
duszy, otwierającej się łatwo na przyjęcie nadziei i radości... Dzisiaj łzy żłobią brózdy, które palą, dzisiaj niema żadnej
nadziei, jest owszem przeczucie gorszej jeszcze, ciężkiej przyszłości.
Zrazu zwolna, a potem coraz szybciej zsuwały się blaski słoneczne z gałęzi drzew — gdzieniegdzie już tylko
przebłyskiwał promyczek i niknął. Nagle zapadał zmrok. Oczy Reni chwytały jeden po drugim znikające proimenie i
żegnały je z żalem, z coraz większem uciśnieniem duszy, nurzającej się w mroku tęsknoty i smutku.
Pustka i cisza, przerywana tylko melancholijnym, lekkim szmerem liści powiędłych. Nikt jej nie woła i nie szuka, jak
niegdyś, a jutro nie usłyszy już tego głosu, który wówczas, gdy przyszła nazajutrz na lekcye, łagodnie do niej
przemówił:
— Spodziewam się, że Renia będzie dzisiaj grzeczna... będzie grzeczna zawsze...
Och, ten głos! Wywierał on na nią nieopi

background image

sane wrażenie. Pociągał i zaufanie budził, przenikał metalicznym dźwiękiem i napełniał radością.
Wydał jej się wszakże ostrym, niemiłym, wstrętnym, gdy w ów fatalny wieczór ostatni, jakiś niepewny, wahający się,
mówił o omdleniu matki. Ten głos kłamał wówczas, kłamał ohydnie, a kłamało także spojrzenie, zwykle takie jasne i
szczere a w owej chwili cofające się, pełzające po ziemi. Więc wszystko musiało być fałszem na świecie, skoro nawet
taki głos i takie spojrzenie kłamać mogły!Ściemniało się szybko, chłodny podmuch wiatru zakołysał gałęziami —
kończyło się panowanie światła i ciepła, a coraz gęstsze mroki zalegały gęstwinę parku, tworząc wśród niej tajemnicze,
groźne pieczary...
Irena porwała się z ławki i poczęła iść śpiesznie ku domowi. Przejęło ją zimno i jakby lęk przed tą samotnością wśród
cieniów, a raczej przed temi myślami, które niesfornie tłoczyły się do duszy.
Myśli tych wypowiedzieć nie mogła nikomu... I to może było najstraszniejsze. Nawet przed sobą samą ukryć
usiłowała, zatrzeć w pamięci to, co dostrzegła w ów fatalny wieczór. Potępiać matki nie mogła i nie chciała; wmawiała
w sie

bie, że to był uścisk pożegnalny, objaw wdzięczności za ocalenie życia. Ale dlaczego on, dziwny już przedtem, nie
chcący dać jej odpowiedzi na jej szczere, pełne zaufania słowa, w tej krytycznej chwili był taki widocznie nienaturalny,
taki zmieszany, nie wiedzący, co mówić, szukający pretekstu omdlenia, dlaczego zaraz nazajutrz wyjechał, bez
pożegnania ? Uciekł poprostu... wstydził się swej nikczemności! Czyż ona kiedy przypuszczać nawet mogła, iż tego
rodzaju myśli powstaną w jej głowie ? Odpycha je zaraz, lecz jedna chwila wystarcza, aby po nich została nieuleczona
gorycz, niestarta rdza... Myśli te ciężą jej, jak występek, gorszą, psują, znieważają dziewiczość jej duszy...
Wbiegła do domu i zatrzymała się jeszcze na werandzie. Z zachodu wybiegły chmury i zwolna zasuwały widnokrąg,
zatapiając w sobie i gasząc pojawiające się gwiazdy.
— Dziadzio już musiał dojechać do stacyi kolejowej — pomyślała Irena — i pędzi teraz do Lwowa, zobaczy się z
Wilskim...
Wzdrygnęła się. Dziwne przypuszczenia przyszły dziadziowi do głowy! To prawda, że ona "Wilskiego kochała bardzo,
że ufała mu, jak nikomu na świecie, że w jego towarzystwie czuła

się uspokojoną, bezpieczną, szczęśliwą... Ale myśl małżeńskiego z nim związku dotychczas nie przyszła jej nigdy do
głowy. Uczucie jej dla niego zadawalało się teraźniejszą chwilą; było jakby w uśpieniu, bez marzeń o przyszłości, nie
zakreślało sobie żadnego dalszego celu. Przeciwnie, nieraz nawet przypuszczała ona możliwość związku małżeńskiego
z kim innym, z człowiekiem tej samej sfery, jak zwykł mówić ojciec. Atmosfera, w której wychowała się i żyła, innej
nie dopuszczała możebności, a uczucie jej dla Stanisława, pełne poufałości siostrzanej a może jeszcze nieświadome
swej siły, nie próbowało nawet nigdy tej atmosfery rozproszyć. Nie było żadnych dotychczas przeciwieństw, więc
uczucie to rozwijało się swobodnie, nie badając ani swej istoty, ani troszcząc się o przyszłość.
Serce Irenie zastygło, gdy dziadzio wspomniał o Wilskim, jako o prawdopodobnym jej mężu... Wspomniał o tem
właśnie w chwili, gdy ona czuła dla niego pogardę, gniew i nienawiść, gdy myśl swą odwracała od niego ze wstrętem.

background image

Nawet przedtem potrzebowałaby ona czasu, aby oswoić się z takiem zuchwałem przypuszczeniem, aby się uzbroić do
walki nietylko z własnemi wyobrażeniami, zrodzonemi w atmo

sferze ją otaczającej i wyrobionemi wychowaniem, lecz z nadziejami i przekonaniem rodziców... Ale to czuła i teraz,
że gdyby nie scena, której stała się mimowolnym świadkiem w buduarze matki, myśl rzucona przez dziadzia byłaby ją
oszołomiła zrazu, jak coś niemożebnego z pozoru i nieprzewidzianego, ale mogłaby była przyjąć się w duszy,
rozpromienić ją poczuciem wielkiego szczęścia i uzbroić do walki; mogłaby była stać się dla niej otuchą, dźwignią,
jedynym celem życia — wszystkiem na świecie...
— Och, tak! och, tak ! — powtarzała, wyciągając ramiona ku coraz bardziej schmurzonemu niebu.
Ale teraz między nim a nią przepaść gorsza, niż wszelkie przesądy czy przekonania, przepaść nie do przebycia, której
nawet dziesiątki lat zarównać nie zdołają... A ona tego nikomu i nigdy powiedzieć nie będzie mogła; nie mogła nawet
powiedzieć tego dziadziowi, który ją za to potępił! Na całe życie poniesie ten ciężar, tę rdzę na duszy...
— Prawdę mówił dziadzio — szepnęła Irena — są dziwne sieroctwa na świecie... i ja jestem taką sierotą!
— Jaśnie pan oddawna szuka panny hra

bianki — ozwał się kamerdyner, który w tej chwili wszedł na werandę. — Jest teraz w jadalnej sali... kolacyą podano.
Irena wzdrygnęła się, przesunęła dłonią po twarzy i prostując się, zwolna weszła do pałacu.


I.

Hrabia Jan Zempach, ojciec Stefana, rzadko kiedy zaglądał do dóbr swoich w Galicyi, których zarząd spoczywał w
rękach zaufanego pełnomocnika. W tym jednak właśnie czasie, kiedy Stefan oświadczył się o Irenę, ojciec jego przybył
do Łomna, głównej rezydencyi swej, a to z powodu interesów z panem Kleinem, któremu część posiadłości
sprzedawał.
W Łomnie dwór był duży, ale stary i zaniedbany. Oddawna nie mieszkał w nim nikt i nikt o jego utrzymanie się nie
troszczył. Kilka tylko pokoi wyporządzone jako tako na przyjęcie pana.
Interesa z p. Kleinem poszły szybko i hr. Jan zamierzał już wyjeżdżać, gdy nadspodziewanie nadszedł list, który
wprawił go w zdumienie i powstrzymał.
List wysłany ze Lwowa był krótkiej treści:
"W sprawie ważnej pragnę, muszę się widzieć. Jako człowiek dobrze wychowany, nie ze

background image

chcesz pan zapewne odmówić, gdyż nie idzie tu ani o rekryminacye co do przeszłości, ani o moją osobę, lecz o
spełnienie obowiązku. Tak dalece liczą na to, że jednocześnie z tym listem wyjeżdżam — wyprzedzi mnie on zapewne
tylko o parę godzin.
Anna".
List od żony! Co to mogło znaczyć ? Od lat wielu rozłączeni, nie widzieli się odtąd ani razu. Interesa między nimi
załatwiał pełnomocnik.
W relacyi pana Hieronima o tej sprawie było niewątpliwie wiele prawdy, ale też wiele plotek ludzkich, a może też
wrodzona złośliwość starca kazała mu mimowolnie używać barw zbyt jaskrawych. Przedewszystkiem było nieprawdą,
aby hr. Anna musiała się procesować z mężem o alimenty. Odrazu, w pierwszej chwili rozstania, hr. Jan, żądając
stanowczej separacyi, ofiarowywał żonie znaczną część majątku. Ona jedno i drugie odrzuciła. Gdy rozłączenie
dobrowolne stało się koniecznością" separacyę sądową uważała za formalność zbyteczną, a nie chciała przystać, by jej
płacono za krzywdę wyrządzoną jej, niesłusznem, jak twierdziła, posądzeniem. Przyjęła, bo przyjąć musiała, to tylko,
co było nieodzownie potrzebne, aby przyzwoicie utrzymać się mogła i wychować córkę, która przy niej

pozostała. Nigdy nic więcej nie żądała i nie odwoływała się ani razu do rnęża.
I to również było w relacyi pana Hieronima przesadą, aby hr. Jan był chciwy, lub w interesach niezbyt sumienny.
Ruchliwy był, enegiczny i przedsiębiorczy, to prawda, a w interesach zimno obliczający wszystko. Ale nikt żadnego
przeciw niemu pod tym względem na seryo podnieść nie mógł zarzutu. Szczęśliwemi obrotami potroił odziedziczony
majątek, co obudzało pewną zazdrość. Nieraz tez zdarzyło się, że bankrut, zmarnotrawiwszy ojcowiznę, odwoływał się
do pomocy "sąsiedzkiej". Hr. Zempach odmawiał jej stanowczo wówczas, gdy nie widział ratunku, i to odmawiał w
sposób dość szorstki.
— Nie jestem tak bogaty, ani tak lekkomyślny — zwykł był mawiać — abym pieniądze rzucał w błoto...
To mu przysporzyło wielu nieprzyjaciół, którzy po katastrofie rodzinnej stanęli po stronie żony i bratanka Alfreda.
Echem tych wszystkich gadań było opowiadanie pana Hieronima, a tych gadań było wiele, które do żywego bolały
hrabiego Zempacha i stały się wreszcie powodem jego wyjazdu z kraju.
Zimny z natury i zamknięty w sobie, hr. Zem

pach nie pozwalał nikomu dyktować sobie warunków lub sposobu postępowania. Co uznał za dobre, dobrem być
musiało, bo podyktowane było przez ścisłą rozwagę i owo subtelne, wyrafinowane poczucie honoru, który był
głównem jego przykazaniem i regulatorem pozbawionego wszelkich uczuć życia.
Zimny był ten honor i bezwzględny, jak cały charakter hr. Zempacha; nie wchodził w żadne kompromisy, dyktował
prawa, nie przebaczał nikomu, wydawał niecofnione wyroki. Niewyrozumiały był dla innych, ale też niejednokrotnie
kazał hr. Zempachowi być bezwzględnym dla siebie samego.
To tez w chwili najsroższego bolu, jakiego może człowiek doświadczyć, to poczucie tak pojętego honoru nie dozwoliło
hr. Janowi wyjść ani razu z granic umiarkowania i dopuścić do skandalu. To samo poczucie sprawiło, iż z zimnym
napozór spokojem zerwał z żoną, którą kochał. Nie wahał się złamać swego i jej życia, bo nie mógł ani na chwilę
przypuścić, aby on, Jan Zempach, potrzebował z kimkolwiek walczyć o serce 'kobiety. Że go nie posiadał, to wiedział,
żeniąc się. Ale był przekonany, że wzajemność przyjdzie z czasem, że ją posiędzie, że ją posiąść

background image

musi, postępując z rozwagą, powagą i stanowczością.
I ułożył sobie cały plan postępowania, zapominając o tem, że w sprawie zdobywania serca kobiety, wszelkie plany nie
zdały się na nic; że tu rozstrzygają raczej chwila, wrażenie, czasem fantazya, prawie nigdy system, chociażby
najmądrzej obmyślany.
A w systemie hr. Zempacha był nadto ten błąd zasadniczy, że nie liczył się zgoła z naturą i usposobieniem kobiety,
której uczuciem zamierzał zawładnąć. System ten, poczęty w pysze i wysokiem rozumieniu o swej wartości, zimny i
nieubłagany, nie dopuszczał najmniejszych zboczeń, nie chciał przebaczyć ani myśli, ani sercu, nie chciał uwzględniać,
że w życiu tej pięknej, szlachetnej, choć nieco egzaltowanej niewiasty, była jedna wielka miłość i jeden wielki ból:
Miłość, której serce jej strzegło jak najdroższego skarbu, i ból, który je czynił obojętnem na wszystko.
W dziecinnych niemal latach Anna pokochała hr. Alfreda miłością, która potężniała z biegiem czasu. Pomiędzy nimi
stanęło ubóstwo, to ubóstwo względne, które byłoby bogactwem dla ubogich rzeczywiście, a jest nędzą i nieraz okro

pną nędzą dla osób wychowanych miękko, nawykłych do zbytku, nie nauczonych pracować dla zarobku, otoczonych
wpływami, których bez ciężkiej walki przezwyciężyć nie można. Anna byłaby zdolna podjąć tę walkę, lecz Alfred,
charakter miękki, niemal kobiecy, uląkł się jej dla siebie i dla niej, i gdy w szeregu konkurentów stanął stryj jego,
hrabia Jan, usunął się, sądząc, że się poświęca, a w istocie poświęcając ukochaną na męczarnię całego życia...
Pozostawiona sobie samej, Anna uległa namowom rodziny i została żoną człowieka, który ją mroził, odpychał,
przerażał, do którego czuła żal, że ją pozbawił wymarzonego szczęścia — czuła wstręt nieprzemożony.
Alfred był marzycielem, idealistą, a więc niepraktycznym i nieoględnym, Anna zaś nadto młodą i niedoświadczoną, by
panować nad sobą. Z mroźnej atmosfery, jaką ją hrabia Jan otoczył wyrywała się z całym młodzieńczym zapałem ku
Alfredowi i jego marzycielskiej miłości, która, nie przekraczając granic obowiązków, napawała ją chęcią do życia,
okrywała je urokiem. Oboje oddawali się złudzeniom...
Niebawem hrabia Jan, widząc bezskuteczność swojego systemu i czując wzmagającą się obo

jetność Anny, dotknięty w swojej miłości własnej, począł podejrzewać i śledzić. Przychwycił wreszcie dwa listy
Alfreda, pełne uniesień miłości która wzajemności jest pewna. Listy te nie mogły być wprawdzie dowodem występku,
lecz stanowiły dowód niezbity, że płomienne uczucie Alfreda było podzielane...
Dla hrabiego Jana był to cios straszny. Pycha, która w nim górowała nad wszystkiemi innemi uczuciami, czuła się
zgniecioną tym faktem, że kto inny mógł być przeniesiony nad niego, że mógł w oczach tej, która miała zaszczyt być
jego żoną, okazać się milszym, bardziej podziwu i kochania godnym. A potem cierpiało serce, po raz pierwszy silniej
poruszone urokiem tej kobiety i cierpiały nad wyraz zmysły człowieka starszego już wiekiem, drażnione ciągle
obojętnością Anny.
Walka była straszna, choć krótka. Pycha hrabiego Jana podyktowała niebawem wyrok nieodwołalny i małżonkowie
rozstali się na zawsze po krótkiej rozmowie, bez łez i pożegnania. Kamienny spokój hr. Zempacha nie zawiódł.
A jednak! Od tej chwili, jeżeli energia jego nie osłabła, zdawała się owszem jeszcze potężniejszą, dzięki czemu
majątek jego rósł olbrzymio

background image

w śmiałych spekulacyach, za granicą przedsiębranych, to wszakże wewnętrzne walki i cierpienia wyryły swój ślad na
całej powierzchowności hrabiego Jana. Posiwiał jak gołąb, twarz okryła się zmarszczkami, oczy w głąb, zapadły,
wyniosła postać przygarbiła się nieco. Ale pomimo tych oznak starości, pozostał w tej postaci zawsze wyraz
niespożytej siły woli; z oczu zapadniętych strzelały błyski ognia, niestłumionego życiem, które wszakże lekkiem być
nie mogło. Nawet gdy czas zabliźniać już nieco począł najtkliwszą ranę, gdy w gorączkowej pracy wielkiego finansisty
i spekulanta hrabia Zempach usiłował stłumić gnębiące wspomnienia przeszłości, serce, zamknięte w sobie i tak zimne
na pozór, nie doznawało spokoju. Odbierały mu go: sądy ludzkie, opinia publiczna i syn, hrabia Stefan.
Po rozstaniu się z żoną, sądził hrabia Jan, że okolica najbliższa, że całe społeczeństwo stanie po jego stronie i wraz z
nim potępi wiarołomną. Stało się inaczej. Alfred w okolicy posiadał sympatyę powszechną, hrabiego Jana nie lubiono
dla jego wysokich tonów, dumy i chęci przewodzenia. To też w krytycznej chwili sympatye stanęły po stronie Alfreda i
Anny. W opinii ogółu Anna stała się męczennicą, Alfred ofiarą, a hra

bia Jan tyranem i okrutnikiem. Przewaga tej opinii była tak wielka, że nawet najbliżsi hrabiemu, nie śmieli jawnie
stanąć po jego stronie, a wszyscy unikać go poczęli. Obiegały o nim potworne wieści... Dotknięty w swojej pysze,
odosobniony, hrabia Jan uczuł się nagle obcym wśród własnego społeczeństwa. Nie kochał go, czy tez kochał
samolubnie, więc przy pierwszym starciu się z opinią publiczną, niekorzystną dla siebie, potępił je ze wzgardą, a
znienawidził tych wszystkich, których ta opinia była wyrazem. Nie raczył szukać sprzymierzeńców i walczyć, wolał
pożegnać swoje społeczeństwo dumnym uśmiechem, wolał wynieść się za granicę i tam w gorączce spekulacyi
finansowych szukać zapomnienia. Majątek rósł, a z nim duma hr. Zempacha; lecz pomimo tego każdy powrót do stron
rodzinnych był mu bolesny, wszelka wzmianka o przeszłości i zarzutach, jakie mu czyniono, otwierała dawne blizny i
wywoływała gniew.
Drugim powodem ciągłych udręczeń hr. Jana był syn, spadkobierca imienia. Od dziecka objawiał on skłonności złe,
które z latami rosły. Hrabia Jan nie kochał go nigdy; bezwiedne zrazu uprzedzenia czy podejrzenia oddaliły go od syna
i zmroziły wzajemny ich stosunek. Wychowaniem

jego sam zająć się nie mógł, a gdyby był nawet chciał, nie byłby potrafił. A obce ręce nie umiały wykorzenić wad i
złych narowów. Hrabia Jan nie szczędził kosztów; wskutek umowy z żoną, podjąwszy się wychowania syna, chciał
obowiązku tego sumiennie dopełnić. Ale wszystko szło na marne. Stefan bał się zrazu ojca jak ognia, a potem go
znienawidził i chętnie czynił mu na przekór. Na złość mu, pomimo pewnych zdolności, uczyć się nie chciał, żadnych
szkół nie skończył, z wojska nawet, z powodu jakiejś burdy, wystąpić musiał i prowadził życie swawolne, hulaszcze,
na koszt ojca... Nie z uczucia też, lecz także na przekór, widywał się z matką i o niej jednej wyrażał się z pewnem
uszanowaniem, chociaż zimno...
O młodszej córce, Wilmie, hr. Jan niewiele wiedział i nie troszczył się o nią wcale. Nie dowiadywał się też nigdy o
żonę, o której tylko głuche dochodziły go wieści. Z tego wszakże był rad i to w głębi duszy uznawał, że jakkolwiek
opuszczona młodą i piękną, nigdy do ubliżających jej godności pogłosek nie dała powodu. Mieszkała z początku w
Paryżu, potem przeniosła się do Warszawy, zajęta wychowaniem dorastającej córki.

background image

To uznanie, jakkolwiek za słabe, aby wyjednać dla żony przebaczenie, wpłynęło jednak na to, że hr. Zempach,
otrzymawszy list od niej, postanowił nie unikać tego spotkania, którego ona domagała się w imię jakiegoś obowiązku.
Siląc się na spokój, ale z ciężką walką w duszy oczekiwał przybycia Anity. Odpychał od siebie wspomnienia, lecz one
tem natarczywiej wracały. Napróżno powtarzał sobie: "Co mnie to dzisiaj jeszcze obchodzić może?" a myślał
ustawicznie o tem, jak wygląda teraz ta kobieta " którą kochał niegdyś jedynie w życiu i przed tylu laty pożegnał w
nieubłaganym gniewie.
Dzień był mglisty, zimny; pierwszy śnieg padał z deszczem, gdy przed dwór w Łomnie zatoczyła się kareta, wioząca
hrabinę Annę. Zempach na spotkanie nie wyszedł, ale polecił kamerdynerowi oświadczyć hrabinie, że czeka na nią w
salonie.
Za chwilę drzwi się otwarły i na progu stanęła wysoka, smukła postać, przyodziana czarno. Zatrzymała się — a hr.
Zempach wstał i, oparłszy się ręką o stolik, czekał. Marmurowa twarz jego pobladła, ale ani jeden muskuł w niej nie
drgnął. Oczy miał utkwione sztywnie w stojącą na progu postać, a długimi chudymi palcami gła

dził zwolna bujne, siwe faworyty. Niedostrzeżenie niemal ręka mu czasem zadrgała nerwowo.
Anna odrzuciła szybkim ruchem woal ciemny z twarzy... Twarz wychudła, mizerna, o rysach niezmiernie jeszcze
wyrazistych i pięknych, ale jakby przysłoniętych mgłą ciągłego smutku. Podsiniałe oczy, duże. czarne, przygasłe nieco,
spotkały się ze wzrokiem męża i cofnęły... Usta zacisnęły się z wyrazem dumy. Podeszła parę kroków i zawahała się
nagle, chwiejąc się na nogach.
Hrabia Zempach z pośpiechem podał jej fotel.
— Niech pani usiądzie — ozwał się po francusku — i mówmy spokojnie, skoro pani tej rozmowy sobie życzyłaś...
— Musiałam — odrzekła pani Anna, osuwając się na fotel. — Gdyby nie konieczność, nie byłabym panu wyrządziła
tej przykrości, tem bardziej, że to, co mówić mam, nie wesołe... lecz...
— W czem mogę pani być pomocnym ? — spytał hr. Jan, siadając naprzeciw.
— Och, nie mnie!... — zawołała pani Anna — nie mnie! Gdyby o mnie chodziło, nie odwoływałabym się do pana.
Idzie tu wszakże o istotę,

która nosi od urodzenia nazwisko pana, która pana ojcem nazywa...
— Tak... tak... — przerwał z pewną niecierpliwością hr. Jan — idzie więc o córkę pani,
o Wilmę... Wszak ona jest przy pani...
— Niema jej! — krzyknęła Anna z rozpaczą w głosie, który nagle ścichł i urwał się w nerwowem łkaniu.
Hr. Jan oparł się plecami o poręcz fotelu. Po ustach jego przemknął wyraz szyderstwa.
Zaległo milczenie. On patrzył ciągle sztywnie w twarz tej kobiety, a pierwsze chwilowe wzruszenie ścinał zwolna mróz
goryczy. Poruszyły go na moment dawne wspomnienia, i nagle skostniały na widok teraźniejszości. Ta kobieta, piękna
jeszcze, ale sterana życiem, ta kobieta, która złamała i jego życie, zadając cios najboleśniejszy, po co przychodziła
teraz, po latach tylu, do niego ?... Mówiła mu o córce swojej, a cóż go ona obchodzić mogła? Względem niej nie
poczuwał się do żadnych obowiązków... A może to była zasadzka ? może ta kobieta, z pozoru taka dumna, chciała go
teraz, po śmierci Alfreda, usidlić resztkami swej urody i nie mając punktu oparcia zwalić na niego cały ciężar
obowiązków... Wszystko to być mogło...

background image

Głuche milczenie przerwał pierwszy hr. Jan.
— Pani musisz przecie wiedzieć, gdzie jest jej córka ?...
Hr. Anna żachnęła się gwałtownie.
— Powinnabym wiedzieć! — zawołała — ale nie wiem. Czyniłam wszystko, co mogłam, aby Wilmę przywiązać do
siebie, aby pozyskać jej ufność...
Hr. Zempach przygryzał wąsy i uśmiechał się pogardliwie, już bez żadnej litości dla tej kobiety, która zgnębiona,
mówiła urywanemi wyrazami, czasem bez związku. Każde słowo wychodziło z jej ust z trudnością, jakby jej zadawało
ból fizyczny...
— Istota dziwna — mówiła dalej hr. Anna — w sobie zamknięta, w miarę lat stawała się coraz dzikszą, coraz mniej
przystępną, coraz bardziej pragnącą jakiejś samodzielności...
— Naturalnie... — przerwał zimno hr. Jan, jakby mówił sarn do siebie — naturalnie...
— Pan to naturalnem nazywasz! — zawołała Anna, porywając się z miejsca w uniesieniu — a ja nazywam
chorobliwym wynikiem tego, co się stało przed laty... rozdziału rodziców, nieobecności ojca, głowy rodziny...
— Przepraszam panią... — odparł hr. Jan,

ruszywszy się także z miejsca, lecz nie zmieniając zimnego tonu — zgodziłem się na tę rozmowę jedynie pod
warunkiem, że przeszłości poruszać nie będziemy, pani mi to sama przyrzekłaś; zerwanie przyrzeczeń, zerwałoby i tę
rozmowę... Uprzedzam.
— Znam pana nadto dobrze, abym potrzebowała tego upomnienia. Przeszłości poruszać nie myślę, ale to przecież
powiedzieć muszę, że jeśli się dziś o pomoc do pana udaję, jeżeli tu stoję przed panem, zgnębiona mojem
nieszczęściem, to jedynie dlatego, że pan dziś, już bezwiednie i mimowolnie, jesteś wszakże winien temu, co się stało.
— Ja ?... a to, doprawdy, ciekawe...
— Ciekawość pana zaspokoję w dwóch słowach. Wilma od dziecka okazywała niezwykły charakter, umysł
przenikliwy i bystry. Nieobecność ojca i brak wszelkich z nim stosunków dziwiły i zastanawiały ją zawsze. Zadawała
mi nieraz niedyskretne pytania. Małemu dziecku nie mówiłam oczywiście prawdy... nawet kłamałam nieraz, dając na
jej imieniny podarunki od "tatusia". Chwytała je w obie rączki i okrywała pocałunkami, a potem tonęła we łzach,
powtarzając: Tatuś mnie nie kocha, bo nie przyje

chał... Wszystkie dziewczynki mają tatusiów, a ja nie!...
Hr. Jan niespokojnie poruszył się na fotelu.
— Ale cóż te wszystkie dziecinne szczegóły mają wspólnego..,
— Zaraz panu wyjaśnię — przerwała hrabina Anna. — Ani słowa nie powiem, jaki to był trud z wychowaniem
dziecka, które w bujnej wyobraźni swojej uczyniło sobie z nieobecnego ojca jakiś niedościgniony ideał, coś
nieuchwytnego a drogiego bardzo, do czego tęskniło zawsze. Tak było z dzieckiem; z dorastającą dziewczynką działo
się stokroć gorzej, gdyż już przed nią wszystkiego utaić nie było można. Gdy po raz pierwszy dowiedziała się o naszem
rozstaniu stanowczem i nieodwołalnem, popadła w ciężką chorobę, z której wyszła po to tylko, aby dzień i noc dręczyć

background image

się myślą: kto winien temu rozstaniu?... czy ma zapomnieć c tym wymarzonym ojcu, czy litować się nad matką, a może
pogardzić nią i wyrzec się jej nawet ?...
Głos złamał się w piersi hrabiny Anny. Tamowała gwałtem łzy, które ją dławiły i nie dozwalały mówić...
— Pani zbyt się poruszasz... — ozwał się Zempach tonem nieco bardziej uprzejmym. — Może te

wszystkie szczegóły zbyteczne... Może pani odrazu raczy mnie objaśnić, w czem moja pomoc przydać się moie... a ja...
— Nie! — przerwała — przecież lata takiej męki przebyłam i żyję... przebędę i tę rozmowę i powiem wszystko, co
powiedzieć muszę!
Uniesienie Anny podziałało znów oziębiająco na Zempacha. Niecierpliwie ręką skinął.
— Ależ, na miłość Boga! — rzekł — panna Wilma, dorósłszy, powinna była dowiedzieć się prawdy... powinna była
wiedzieć, że ojciec jej...
— Dowiedziała się też tej prawdy! — krzyknęła, porywając się, hrabina — dowiedziała się takiej prawdy, jaką
stworzyły podejrzenia pana, moja, przyznaję, lekkomyślność, pozory i ludzkie gadania!.. Takiej dowiedziała się
prawdy, to jest ohydnego kłamstwa, które nas oboje zgniotło i pod którego ciężarem giną teraz i Stefan i Wilma... Jak
rdza, przejadło to kłamstwo dusze nas wszystkich...
Blady, jak trup, z wytrzeszczonemi oczyma, hrabia Zempach wstał z miejsca i szedł ku niej z zaciśniętemi pięściami...
— Kłamstwo!.. pani to nazywasz kłamstwem ! — szeptał przez zęby. — Nie zaprzeczałaś mu sama nigdy...

— Nie zaprzeczałam, to prawda. I z tychże samych powodów nie zaprzeczyłam córce mojej, gdy na klęczkach, ze
łzami w oczach, błagała mnie, abym wyznała wszystko, abym jej pozwoliła szanować siebie... Tak samo, jak przed
mężem, który winien był bronić mnie przeciw oszczerstwu, tak samo i przed dzieckiem, któremu poświęciłam
wszystkie chwile życia, tłómaczyć się nie potrafiłam i nie potrafię. Tak jej, jak i tobie, na zapytanie: czy kocham
Alfreda? odpowiedziałam: kocham!
Hrabia Jan wyprostował się sztywnie, całą postacią.
— A więc — rzekł przez zaciśnięte zęby — czegóż potrzeba więcej? To słowo rozdzieliło nas na zawsze przed laty, to
słowo stanęło między matką a córką... Cóż ja mogę na to poradzić?.. Pozwoli więc pani, że z całem uwielbieniem dla
jej otwartości pożegnam ją...
— O, nie, nie jeszcze! — z rozpaczą w głosie zawołała Anna, chwytając męża za rękę. — Czyż pan nie widzisz, że
jestem w rozpaczy, że rozpacz odbiera mi przytomność ?.. Ale wysłuchaj do końca, cierpliwie!
Zempach szorstko wyrwał rękę z uścisku żony i jak na wstępie rozmowy:

— Usiądź, pani — rzekł — i mówmy spokojnie, jeśli wogóle mówić mamy.
Sam zajął dawne miejsce i, założywszy nogę na nogę, poruszał nią z lekka, przyglądając się uważnie końcom swoich
wytwornych, lakierowanych bucików. Nadawał sobie pozory zupełnej obojętności i spokoju, którego nie czuł w sobie.
— Słucham — ozwał się po chwili, gdy hrabina Anna milczała.

background image

— Niewiele mam już dodać — odrzekła ona głosem stłumionym — ale wypowiedzieć mi to trudno. Daruj mi więc
pan, że mówię powoli, że się rozpraszam...
— Pragnąłbym jednak już wiedzieć...
Hrabina Anna, poruszona do głębi tem zimnem szyderstwem, zaczęła wówczas mówić szybko, zdyszana:
— Przyszło do tego, że Wilma poczęła mnie unikać... Bez mojej wiedzy, po za mojemi plecami porobiła różne
znajomości, które jak twierdziła, miały jej posłużyć do zdobycia samodzielnego stanowiska. Niedawno, przypadkiem,
dowiedziałam się, że uczęszcza do szkoły dramatycznej, że chce zostać aktorką...
— Jako hrabianka Zempach! — krzyknął hr. Jan.

Po bladych ustach Anny przemknął uśmiech goryczy.
— O, nie lękaj się pan! — odrzekła, — Wilmie oddawna cięży to nazwisko, nazwisko ojca, który jej znać nie chce.
Mówiła mi sama jeszcze dawniej, że skoro tylko samodzielnie pracować będzie mogła, nazwisko zmieni; właśnie ta
zmiana udaremnia teraz moje poszukiwania. Zniknęła przed dwoma miesiącami, a w Warszawie z pewnością jej
niema!..
Hrabia Jan, widocznie niespokojny, przybrał znowu pozór lodowatej obojętności.
— Pani przecież musisz wiedzieć... przypuszczać, kto jej ułatwił ucieczkę... Przecież ktoś taki musiał być...
Niepodobna nawet na chwilę przypuszczać, aby młoda ośmnastoletnia zaledwie dziewczyna i zapewne ładna...
— Ach, panie! — zawołała hrabina Anna, składając błagalnie ręce — smagaj mnie, jak chcesz, szyderstwem, ale nie w
ten sposób! Nie znasz Wilmy. Jest piękna, to prawda, czarująco piękna, lecz bardziej jeszcze dumna... Zalotna na
zimno... mężczyznami pogardza...
Hrabia Jan miał jakąś szyderczą uwagę na ustach, lecz nie wypowiedział jej tym razem. Przyciął wargi i rzekł przez
zaciśnięte zęby:

— Koniec końców sytuacyą jest taka: panna Wilna od dwóch miesięcy zniknęła, na szczęście pod obcem nazwiskiem.
Gdzie jest? pani nie wie, ia tem mniej wiedzieć mogę. Cóż poradzić zdołam ?..
Hrabinę Annę dławiły jakieś wyrazy, których wykrztusić nie mogła. Z głową na piersi spuszczoną, ledwie
dosłyszalnym głosem szepnęła wreszcie:
— Pan wiesz, że ja żadnych środków nie mam... Poszukiwania, zwłaszcza prowadzone bez rozgłosu, na czem i panu
zależeć może, kosztują wiele... Zresztą, gdy Bóg mi dopomoże odnaleźć Wilmę... chciałabym zapewnić jej ową
wymarzoną przez nią samodzielność... ułatwić pierwsze kroki... obowiązek ratowania...
— Och, nie mówmy o obowiązkach... — przerwał hrabia Jan, powstając. — Idzie o pieniądze... Trzeba było odrazu od
tego zacząć... Pod tym względem jestem zawsze gotów zaspokoić pani życzenia...
Każde słowo hrabiego Zempacha uderzało w hrabinę Annę, jak cios; szyderstwo tonu potrącało o wszystkie jej nerwy
naraz i doprowadzało do szału niemal. Ale drąc chustkę w rękach, zaciskała tylko zęby, szepcąc:

background image

— Zniosę! wszystko zniosę!.. I naraz głośniej:
— Potrzebowałabym — rzekła — o ile sądzę... znaczniejszej kwoty... ,
— O! — przerwał hrabia — cyfrę zechce pani wymienić memu pełnomocnikowi, który rzecz odrazu załatwi...
To rzekłszy, skłonił się.
— Zegnam panią...
Anna powstała z miejsca, lecz głowy nie schyliła i nie odrzekła nic... Sztywnym, bezwiednym wzrokiem patrzyła na
oddalającego się męża, który szedł zwolna, krokiem miarowym, bez odgłosu na miękkim puszystym dywanie, i zniknął
za drzwiami.
Na dworze szaruga była coraz większa. Deszcz ze śniegiem uderzał całą siłą z głuchym odgłosem w kryształowe szyby
okiem i spływał po nich długiemi strugami ciężko, zwolna. Sala, w której odbywała się rozmowa, duża, wysoka,
obwieszona cała gobelinami, wyglądała ponuro w tym mroku, który to się zwiększał, to zmniejszał, stosownie do
chmur przewalających się po niebie. Zdawało się chwilami, że jakieś tajemnicze cienie snują się po tej sali i okrążają
czarną postać hrabiny Anny, która stała ciągle na jed

em miejscu, nieporuszona, jak skamieniała pod wrażeniem szyderstwa, na które ani jednem słowem odpowiedzieć nie
mogła i nie chciała.
Nie chciała mówić, gdy był czas, pocóż mówić było teraz?
W tej samej sali i o tej mniej więcej porze, w podobny dzień mglistej i szarej jesieni, stała ona przed laty przed
surowym mężem, który żądał od niej wyznania prawdy.
Jeszcze teraz dreszcz ją przejmuje na wspomnienie tej chwili. Zdaje się jej, że słyszy ciągle ten miarowy a piekąco
szyderczy głos, który w spokojnych na pozór wyrazach ciskał jej w oczy najstraszniejszą obelgę. To szyderstwo
zamknęło jej wówczas usta. Ani jednem słowem nie chciała usprawiedliwiać się z zarzutów, nie chciała zaprzeczyć
miłości...
A gdy hr. Jan, dotknięty do żywego jej uporczywem milczeniem, gniotąc jej rękę w swych pięściach, podniesionym na
chwilę głosem krzyknął:
— A więc pani wyznajesz!. pani kochasz... tego...
Ona, wyrywając się i podnosząc dumnie głowę, przerwała nie chcąc dopuścić obelgi:
— Kocham go! kocham!..

To wyznanie, które było nieodwołalnym wyrokiem, zdawało się teraz jeszcze rozbrzmiewać głuchem echem wśród
ponurych murów tej sali.
— Tak... tak... — szepnęła hrabina Anna — to była jedyna prawda mojego życia, jedyna i nieskalana niczem!..
Pogmatwane, bezładne wspomnienia cisnęły się do jej udręczonej duszy. Patrzyła sztywnie w okno, na kołyszące się
gałęzie drzew i spadające wielkie płaty śniegu, które ciągle ściekały mętnemi strugami po szybach... Wtem szelest jakiś
oprzytomnił ją. Cichymi, stłumionymi krokami szedł ku niej pan Przemyski, pełnomocnik hrabiego i jego zaufany
powiernik, ten sam, który przed laty dopomagał w przychwyceniu listów Alfreda...
Na jego widok wzdrygnęła się Anna.
On szedł ciągle w ukłonach bardzo nizkich, zacierając ręce. Na ustach bladych, mięsistych i szerokich, błąkał się
dwuznaczny uśmiech: uniżony a ironiczny. Pan Przemyski ubierał się zawsze wytwornie. I teraz miał na sobie
nieposzlakowanej formy ciemny garnitur, którego doskonałości nie dozwalał tylko ocenić mrok panujący w sali. Z tych
cieniów występowała tylko twarz zmięta, blada, z ogromnym, krogulczym nosem,

background image

okolona długiemi siwemi bokobrodami, bez wąsów które pan plenipotent starannie golił. Z oddali w pomroku, twarz ta
zdawała się wisieć sama w powietrzu, podparta wysokim białym kołnierzykiem.
— Pani hrabina raczy właściwie darować... — przemówił pan Przemyski głosem chrypliwym, któremu jednak usiłował
nadać jak najsłodsze i miękkie brzmienie. — Przychodzę jednak... właściwie... z rozkazu pana hrabiego, który mi
polecił zastosować się... właściwie...
— Dobrze — przerwała hrabina Anna tonem szorstkim. — Chciej pan rychło załatwić formalności.
— Och, formalności! właściwie żadnych — odparł pan plenipotent. — Raczy tylko pani hrabina podpisać to oto małe
pokwitowanie i wymienić w niem... właściwie... sumę żądaną.
— Proszę o światło i przybory do pisania... Blada twarz drgnęła i podniosła się, pełna godności. Generalny i zaufany
pełnomocnik hrabiego Zempacha przynosić światło i kałamarz! Pan Przemyski zwolna zbliżył się do ściany i
przycisnął guzik od elektrycznego dzwonka.
Za chwilę zjawił się kamerdyner.

— Pani hrabina — rzekł pan Przemyski — zechce mu wydać właściwie... rozkazy.
Pomimo przygnębienia, Anna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, gdy pan Przemyski, obrażony, cofał się ku
oknu.
Kamerdyner wniósł lampę, ustawił ją na stole i obok położył papier, kałamarz i pióro.
Hrabina zabrała się do pisania kwitu. Lecz Przemyski wnet się zbliżył.
— Pani hrabina — rzekł — nie potrzebuje właściwie się trudzić, pokwitowanie mam już gotowe; idzie tylko...
właściwie o sumkę i podpis.
Anna, nie odpowiadając, pisała dalej:
"Otrzymałam od męża mego hr. Jana Zempacha sumę , złr. na załatwienie wiadomych mu spraw familijnych".
Napisawszy, podała papier plenipotentowi.
Pan Przemyski nałożył zwolna złote okulary i, zbliżywszy się do lampy, czytał powoli i głośno, czując, że tem
dokucza.
— To właściwie — rzekł po chwili, patrząc na hrabinę z po za okularów — różni się nieco od naszego tekstu... Pani
hrabina życzy sobie, aby to było na "wiadome interesiki familijne" a nasz tekst opiewa: "na własne żądanie", o fa

właściwie... interesikach nie mówiąc...
— Innego tekstu nie podpiszę! — odparła wyniośle hrabina. — Czy to może warunek ?..
— Och, nie !.. właściwie żadnych warunków... Pan hrabia najwyraźniej mi polecił zastosować się, właściwie, we
wszystkiem do życzeń pani hrabiny.
— Więc się pan zastosuj! — rzekła, powstając, Anna. — Prosiłabym rychło, bo zaraz chcę odjechać...
Małe, zapadłe a błyszczące oczy Przemyskiego rzucały płowe błyski bezsilnego gniewu. Pełnym jednak udanej
słodyczy, przymilonym głosem, odparł pan pełnomocnik:
— Ośmielę się właściwie zauważyć, że na pociąg lwowski będzie już późno...
Hrabina Anna niecierpliwym ruchem ręki dała tylko do poznania, że uwaga była niewłaściwa...

background image

— Przepraszam, bardzo przepraszam — ozwał się Przemyski — ale potrzebuję wiedzieć, w jakim kierunku odjeżdża
pani hrabina. Stosunkowo tak znacznej... właściwie... sumki nie marny obecnie tu w kasie... Czy więc pani hrabinie

wystarczy przekaz do jednego z banków lwowskich ?
— Wystarczy... Możesz pan ten przekaz przysłać... i nie fatygować się osobiście. Zarazem kaź moim koniom
zajeżdżać...
Podobnie jak pierwszym razem pan Przemyski zadzwonił, a gdy wszedł kamerdyner, ozwał się z ironicznym, bardzo
nizkim ukłonem:
— Lokaj oczekuje w tym względzie, właściwie, rozkazów..
Ukłonił się raz jeszcze, zatarł ręce i wyszedł, pełen tryumfu i przekonania, że dumnej pani, która jego znaczenia uznać
nie chciała, potrafił jednak dokuczyć...

II.

— No, mój Przemyski, ciężką dziś przebyłem chwilę... — mówił hrabia Jan, tegoż jeszcze wieczora, do powiernika.
Rozparty w fotelu w swoim gabinecie, z nogami wyciągniętemi na miękkim podnóżku, przybrany w szlafrok wygodny,
hrabia Jan tracił wiele ze swej powagi i sztywności. W rozmowie zresztą z zaufanym sługą nie potrzebował się
krępować.
Przemyski stał naprzeciw Zempacha, okraszając swą szpetną fizyognomię jak najsłodszym uśmiechem.
— Bo też właściwie — ozwał się — pan hrabia mógł tej rozmowy uniknąć.. Rozmowa była ciężka i właściwie...
kosztowna.
Hrabia machnął ręką.
— Mniejsza o to... — rzekł — byleby się nie powtarzała...

Plenipotent wzniósł małe oczki do góry, językiem mlasnął i ręce załamał...
Ruchy te, wyrażające wątpliwość i ubolewanie, uzupełniła sentencya:
— Bis repetita placet...
— A, nie — odparł hrabia Jan — przecież tyle lat minęło, a to dopiero pierwszy wypadek. Nie! nie! Zresztą... mój
Przemyski, ja mam stanowczy zamiar wyzbyć się wszystkiego tutaj... Klein kupił parę folwarków, może kupi całe
Łomno... Tylko, że on teraz o jakiś tam Zbąszyn traktuje. Sprawa z bankrutami — najgorsza!
— A ja zawsze, właściwie, powtarzam — ozwał się z cicha Przemyski — żeby Łomna nie pozbywać się... Wszak to
złote jabłko !..
— Złote... złote... — przerwał z niecierpliwością Zempach — ale wokoło niego osy! Całe społeczeństwo, które mnie tu
otacza, nienawistne!

background image

Ciężka chmura osiadła na czole Zempacha. Gryzł siwe wąsy i bębnił chudymi palcami po stole; znak najwyższego
oburzenia.
Przemyski, znając naturę pana i wiedząc, co go gryzło, milczał.
— Gdyby jednak pan hrabia raczył właściwie rozważyć... — ośmielił się po chwili przemówić.

Hrabia porwał się z miejsca gwałtownie. Angielski spokój opuścił go całkowicie. Począł żywo chodzić po pokoju.
— Co rozważyć? co mam rozważyć! — krzyknął. — Zohydzono mnie tu, spotwarzono! Bóg wie, co gadali o mnie ci
półpankowie galicyjscy, których to kłuło w oczy, że ja miałem i robiłem majątek, że miałem rozum i rozwagę, a łez
krokodylich nad niedolą ziemian nie wylewałem... Mówiłem im nieraz: niezdarni jesteście! oglądacie się zawsze na
coś, albo na kogoś, bo nie czujecie już w sobie sił, aby stanąć o własnej mocy... To im się nie podobało i zemścili się!
Napiętnowali mnie, jako samoluba, tyrana, wyzyskiwacza, brudnego spekulanta, krzywdziciela, gdy skrzywdzonym
najciężej byłem ja! A kto się za mną ujął?..
Przemyski, przerażony tym nagłym wybuchem, który przypisywał widzeniu się i rozmowie z hrabiną, uznał za
stosowne milczeć, tylko miną bardzo smutną okazując współczucie. Oczy utkwił w ziemię, nos krogulczy jeszcze
przydłużył, zwiesił głowę i stał nieruchomo, z rękoma opuszczonemi wzdłuż swojej komicznej postaci.
— Nikt się nie ujął — powtórzył hrabia — ani krewni, ani rodzina, nikt!

— To już tyle lat... właściwie... — bąknął Przemyski.
— A myślisz, że teraz jest inaczej ?.. Ty wiesz, Przemyski, że i teraz na mnie gadają, ale taisz...
Przemyski kułakiem grzmotnął się w piersi.
— Jak Boga... właściwie... kocham, nic nie wiem, nie słyszałem. Przeciwnie, niektórzy żałują takiego sąsiada...
— Pewnie im się zachciewa "sąsiedzkiej pomocy"! Tej nie dostaną odemnie, nie! Sąsiadem będzie im Klein... Łomno
sprzedam... wszystko sprzedam!
Przemyskiemu ta sprzedaż, grożąca mu utratą wybornego i samodzielnego stanowiska, nie była na rękę, więc rzekł
śpiesznie:
— Ja w imię tej obowiązkowości... właściwie sumienności... muszę panu hrabiemu powiedzieć, że to byłaby strata,
wielka strata... Klucz łomnieński za lat kilka będzie wart dwa razy tyle; budują kolej, dwie nawet koleje... w dalszych
folwarkach, mianowicie w Łamigłówce, obszary naftowe znaczne. To złoty interes, to milionowy interes... Ja, sługa
wierny, muszę to powiedzieć... Pan hrabia może tu nie mieszkać, ale nie sprzedawać, poczekać choćby tylko lat

kilka!.. Nafta będzie, eksploatacya lasów ogromna ! A Klein co ? Ja go znam. On za cały klucz dałby mniej, niż wart
obszar naftowy w Łamigłówce...
Wyrazy teraz leciały z ust Przemyskiego potokiem. Obawiał się, że mu hrabia przerwie, więc mówił urywanemi
wyrazami, szybko, aż mu ślina z ust pryskała. I zdołał w każdym razie zastanowić hrabiego.
— Ta nafta, to blaga! — rzekł po chwili Zempach już spokojniej, siadając napowrót w fotelu.

background image

— Panie hrabio — uroczyście ozwał się Przemyski — przecież ja... właściwie... nigdy nie wprowadzałem pana
hrabiego w błąd. Czyżbym się ośmielił!.. Gdyby pan hrabia raczył się pofatygować do Łamigłówki, przekonałby się
sam... Próby wydały nadspodziewany rezultat, a, jak już donosiłem panu hrabiemu, Towarzystwo amerykańskie...
— Wiem już, wiem — przerwał hrabia. — Interesu dobrego z zasady nie wypuszczam z ręki, chociaż w tym
wypadku...
— W tym właśnie wypadku — przerwał Przemyski — sprzedaż klucza łomnieńskiego by

łaby — raczy pan hrabia przebaczyć — zmarnowaniem właściwie darów Opatrzności...
I dalej mówił głosem niby od wzruszenia drżącym:
— Staremu, wiernemu słudze, który pana hrabiego nigdy nie odstąpił, niech będą... właściwie... dozwolone te słowa
zbyt śmiałe... Ale ja zimnem sercem na krzywdy pana hrabiego patrzeć nie mogę !..
Hrabia Zempach, który nigdy w niczyje uczucia nie wierzył i wszystkich podejrzewał, jednemu — rzecz na pozór
dziwna — Przemyskiemu ufał nieograniczenie. I temu nawet widocznie udanemu wzruszeniu uwierzył, bo wierzył w
przywiązanie starego sługi do siebie i sam się do niego przywiązał. Przemyski podzielał wszystkie jego nienawiści,
podejrzenia i wstręty, i to ich razem sprzęgło. Nienawiść rodzi często bardzo ścisłe związki.
Hrabia Zempach spojrzał na kurczącą się w rozrzewnieniu twarz swego powiernika i niemal dobrotlitwie się
uśmiechnął.
— No, mój Przemyski — rzekł — wiem, wiem... tyś dobry. Z tą sprzedażą nic zresztą pilnego... Pomyślimy jeszcze o
tem, a w każdym

razie nic stanowczego bez porady z tobą nie przedsięwezmę...
Przemyski rzucił się do ręki hrabiego i pocałował w mankiet szlafroka.
— O, panie hrabio !.. panie hrabio !.. — powtarzał rozczulonym głosem.
— Ale... ale... — przerwał nagle Zempach, który czułych scen nie znosił — coś miałeś mi mówić ważnego o hrabi
Stefanie, tylko przyjazd... tej pani odwrócił naszą uwagę od tego miłego gagatka...
Przemyski cofnął się na swoje miejsce i brwi zmarszczył. To, co miał powiedzieć, pocieszającem wcale nie było, a nie
chciał już dzisiaj rozdrażniać hrabiego. Więc wahał się i milczał.
— Mówiłeś mi o nowych długach... wekslach jakichś... czy coś podobnego... — ciągnął dalej Zempach.
— Tak... tak... — jąkał się Przemyski — właściwie mówiłem, lecz to może na kiedyindziej... Pan hrabia miał dzisiaj
dosyć zmartwienia.
— A więc wiadomości złe... Mów zaraz!
— Kiedybo... właściwie...
— Mów zaraz ! — z naciskiem powtórzył hrabia — wolę już wiedzieć odrazu... wszystko !

— Ano — cedził przez zęby Przemyski — hrabia Stefan umiarkować się nie chce. Na początku tego roku, wedle
pańskiego rozkazu, zapłaciłem pięćdziesiąt tysięcy, a teraz...

background image

— Cóż teraz ? — niecierpliwie krzyknął Zempach, gdy Przemyski znowu się zawahał.
— Teraz — kończył, rozkładając ręce plenipotent — to samo!
— Jakto, to samo? znowu , ?
— Właściwie tak... Trzydzieści tysięcy przegrał w klubie wiedeńskim; grożono hrabiemu Stefanowi wykluczeniem,
więc pożyczał na wysokie procenty...
— Nie będę płacił! — krzyknął hrabia tak gwałtownie, że Przemyski aż się wzdrygnął.
— Zapewne... zapewne... — bąkał — to byłoby najlepiej.., ale... właściwie...
— Co ale ? co za ale ?.. Nie zapłacę ani grosza i kwita. Ten szubrawiec wybrał już więcej, niż mu się według prawa
należy... Niech robi, co chce!
Teraz już hrabia Zempach całkowicie utracił angielską swą flegmę. Na bladą twarz jego wybiegły ceglaste rumieńce, a
ręce i usta drżały...
— Niech robi, co chce! — powtórzył i z gniewem spojrzał na Przemyskiego.

— Ale co znaczy — dodał — że i ty nawet w tej sprawie jakbyś się wahał i stajesz po stronie...
— Ja zawsze po stronie pana hrabiego! — śpiesznie wtrącił plenipotent. — Ale w tym wypadku zachodzi taka
okoliczność...
Hrabia Zempach żachnął się i rzucił na Przemyskiego bystre spojrzenie.
— Weksle... — bąkał plenipotent dalej, zatrzymując się za każdem słowem — weksle te... są dziwne...
— Co? — krzyknął hrabia.
— Są one... właściwie... podpisane przez pana hrabiego...
Zempach zbladł, usta otworzył i, nie mówiąc nic, wystraszonym wzrokiem patrzył na powiernika, jakby dokładnie nie
mógł jeszcze objąć całej sytuacyi.
Pan Przemyski mówił dalej kojąco:
— Zapłacić, oczywiście, możemy i zapłacić właściwie... należy... Niema wyjścia. Narażać się na proces niepodobna!..
Hrabia Zempach skinął ręką, nakazując milczenie. Mówić jeszcze nie mógł, a gwałtownie zbierał rozpraszające się w
nieładzie myśli. Wstał i przechadzał się zwolna po pokoju. Chwilami

przystawał, tarł czoło i szeptał niezrozumiałe wyrazy. Teraz bolała go najwięcej pycha. Ta pycha, która nie pozwalała
mu nigdy i przed nikim ukorzyć się, która go doprowadziła do zerwania z żoną, bez dostatecznych dowodów jej winy;
która kazała mu wyrzec się wszelkich związków rodzinnych i towarzyskich, dlatego, że ośmielono się czynić mu
zarzuty; która sprawiła, że na starość został sam, opuszczony, bez jednej duszy istotnie życzliwej, bez żadnego
przywiązania w sercu, z pustką w duszy i wokoło siebie: ta pycha bolała go teraz, targając nerwami, mącąc myśli,
pogrążając w rozpacz. Jeżeli niegdyś, przed laty, zgodził się na to, aby te dzieci, Stefan i Wilma, nosiły jego nazwisko,
jakkolwiek prawowitość ich pochodzenia podawał w wątpliwość, to jedynie przez pychę. Nie chciał, aby nazwisko
Zempachow ciągane było przed sądy, nie chciał dopuścić do skandalicznego procesu... Wolał ugodę, ciche załatwienie
sprawy i cichą zemstę... Tymczasem to wszystko teraz obracało się przeciw niemu. Z Wilmą — skandal, a ze Stefanem
— kryminał!
— Fałszerz... fałszerz ! — powtarzał przez zaciśnięte zęby.
Nie przeczul, nie przewidział, on, taki prze

background image

zorny, że z tych dzieci, które opuścił, a zostawił im nazwisko, wyrosnąć mogą potwory moralne, toczone już od
dzieciństwa tą rdzą, którą wytwarza w rodzinie brak powagi ojcowskiej, brak kierunku silnej dłoni, brak zasad,
opartych na uszanowaniu władzy ojca, przywiązaniu i szacunku dla matki. On się od tych dzieci odwrócił sam, a matkę
w ich oczach sponiewierał, odbierając jej, należne uczciwym kobietom, miejsce przy domowem ognisku... I oto, do
czego doszło !
— Fałszerz! Zempach fałszerz! — powtarzał ciągle.
A w tej chwili wyrzucał tylko sobie, że był przed laty za słaby. Należało wówczas przenieść wszystko, nawet
najbardziej skandaliczny proces, a obedrzeć tę kobietę ze wszystkiego, nawet z nazwiska i czci macierzyństwa!
Przedewszystkiem zaś z nazwiska, które on cenił tak wysoko, jak nic na świecie. A teraz nazwisko to będzie
napiętnowane hańbiącym wyrokiem!
Zwrócił się nagle do Przemyskiego.
— Kiedy termin? — spytał.
— Termin — odparł plenipotent — już zapadł... Ale ja poczyniłem odpowiednie kroki na własną odpowiedzialność.
Wierzyciele czekać będą

decyzyi pana hrabiego... czekać będą cierpliwie... Gdyby pan hrabia raczył...
Nie dokończył frazesu. Znagła drzwi się otwarły, i na progu stanął w wytwornym, podróżnym stroju hrabia Stefan.
Przyjeżdżał zwiastować ojcu, że się żeni z panną Zbąską, że czyni zadość woli jego i pragnie się ustatkować, byleby
ojciec chciał mu wreszcie dopomódz i raz ostatni zapłacić za niego honorowe długi.
Hrabia Stefan czuł blizkie niebezpieczeństwo. Wahanie się długie Ireny uczyniło to niebezpieczeństwo groźnem, lecz
w każdym razie nie spodziewał się, aby ojciec był już zawiadomiony o wszystkiem. Miał, przeciwnie, nadzieję, że
wiadomością o swojem blizkiem małżeństwie ułagodzi dawne gniewy i potrafi uzyskać potrzebną sumę na spłacenie
fatalnych długów. Potem... jakoś znów sobie poradzi. PosAżek Ireny, ośmdziesiąt tysięcy gotówką, wystarczy przecież
na czas jakiś, a koniec końców ojciec nie wydziedziczył go przecież. Otwierając więc drzwi do pokoju ojca, miał
uśmiech na twarzy. Gdy ujrzał hrabiego Jana i Przemyskiego, cofających się na jego widok, uśmiechać się przestał,
przejęła go trwoga, przecięta warga zaczęła kurczyć się i drgać... Przybywał za późno !

Stał we drzwiach, nie wiedząc, co począć z sobą, bardzo zmieszany.
Aż pierwszy oprzytomniał hrabia Jan. Z ręką podniesioną, jak do uderzenia, postąpił parę kroków i głosem silnym:
— Precz ! — krzyknął.
Hrabia Stefan zbladł, ale głos ojca, drzący oburzeniem, i wyraz twarzy posiniałej z gniewu, przedewszystkiem zaś ruch
ręki, grożący zniewagą, zdawały się przyprowadzać go do równowagi.
Wszedł do pokoju i, stanąwszy naprzeciw ojca, spojrzał mu zuchwale w oczy.
— Za pozwoleniem — rzekł — zanim pójdę precz, niech mi wolno będzie dowiedzieć się, co wprowadza hrabiego
Zempacha w gniew taki, że gotów jest znieważyć syna wobec...
Wstrzymał się, szukając dość silnego wyrazu i rzucając nienawistne spojrzenie w stronę Przemyskiego.
Ale ten, czując wiszącą na ustach hrabiego Stefana obelgę, pośpieszył przerwać:
— Ja właściwie... mogę się usunąć, chociaż... właściwie, to ja mitygowałem pana hrabiego...
— Zostań Przemyski! — rozkazał hrabia. — Od wielu lat jesteś moim wiernym powiernikiem,

background image

i o tej sprawie wiedziałeś pierwej, niż ja!.. Trzeba to raz skończyć i... stanowczo...
Mówił jeszcze głosem podniesionym, ale już bez poprzedniej wściekłości. Zuchwalstwo, czy bezczelność Stefana
podziałały uśmierzająco; duma zaś, z jaką przemówił, mile nawet pogłaskało ucho Zempacha; był to akcent zrozumiały
jego własnej pysze. Przybierał tedy zwolna zwykłą swą sztywną, zimną postawę.
Daleko już pewniejszy siebie, Stefan postąpił dalej, bez ceremonii usiadł i rozparł się na kanapie. Nadrabiał miną,
wiedząc z doświadczenia, że bezczelność w krytycznych wypadkach nieraz okazuje się bronią skuteczną. Z podełba
spoglądał to na ojca, który chodził po pokoju, to na Przemyskiego, który stał zgnębiony, z głową opuszczoną na piersi.
— C'est du guignon! — ozwał się wreszcie, jakby sam do siebie — przybywam z dobrą wiadomością, a zastaję
awanturę!
Hrabia Jan przystanął.
— Dobra wiadomość! — powtórzył ironicznie. — Chyba ta, żeś jeszcze nie w więzieniu za fałszerstwo...
— Oh, la! la! — przerwał cynicznie Stefan —

Pas de gros mots, s'il vous plait... Co? jakie fałszerstwo ?..
Wobec tego cynizmu zdawało się, że hrabia Jan straci ponownie krew zimną. Porywał się znowu, lecz go Przemyski za
rękę schwycił.
— Panie hrabio! — błagalnym przerwał głosem — najlepiej ze spokojem. Pan hrabia i tak już dzisiaj właściwie... nadto
się unosił... Ze spokojem, panie hrabio... ze spokojem...
I zwracając się do hrabiego Stefana, począł sam mówić:
— Widzi pan hrabia, to idzie o te nowe dłużki... które właściwie są... że tak powiem, dziwne... Zwłaszcza weksle...
— Jakie weksle ? — krzyknął hrabia Stefan, porywając się z miejsca. — Co komu do moich weksli ?.. Czy
protestowane ?
— Nie — odparł Przemyski — nie protestowane... wszelako, termin właściwie... dawno już minął... Wierzyciele
zgłosili się do nas... gdyż podpis...
— Dość tego ! — przerwał hrabia Stefan. — Weksle nieprotestowane i niech się nikt do nich nie wtrąca... Ja je
zapłacę !
Usiadł na kanapie, nogę na nogę założył

i, wyjąwszy cygaro, począł je z wielką troskliwością obcinać.
Hr. Jan usiadł także naprzeciw syna i przypatrywał mu się ze zdumieniem i najwyższą pogardą. Gdyby był słuchał
siebie, byłby znów krzyknął: precz! i wyrzucił raz na zawsze z domu tego bezczelnego łotra, który cynicznie naigrawał
się ze wszystkiego. Ale hr. Jan poprostu nie miał już dziś siły zdobyć się na krok tak stanowczy. Po tylu wzruszeniach,
w ciągu dnia przebytych, opanowywała go fizyczna niemoc. Po ciele przebiegały dreszcze, w głowie słyszał szum i
odczuwał chwilami ból dotkliwy, jakby ją kleszcze żelazne ściskały, — w piersiach paliła go ogniem gorączka.
Milczał, bo czuł, że głos go zawiedzie, złamie się w wyschniętej krtani, a nie chciał okazać się słabym...

background image

Tymczasem Stefan zapalił cygaro i puszczał dym z ust wązkiemi pasmami, podnosząc głowę do góry. Warga przecięta
uśmiechała się szyderczem skrzywieniem.
— Phi! — ozwał się po chwili, przerywając ciężkie milczenie — i o co taka awantura? Przyznaję, że zrobiłem źle, ale
w ostateczności. Grałem — przegrałem, to się przecież zdarza. Musiałem zapłacić, bo byliby mnie z klubu wyleli...

A to dla Zempacha nie byłoby ładnie... Cóż miałem począć ? W łeb sobie strzelić ?..
Blade usta hr. Jana wyszeptały z trudem:
— Lepiej... byłoby lepiej...
— Marny koniec!.. — ciągnął dalej hr. Stefan. Jeżeli sobie kiedy w łeb strzelę, to chyba nie z obawy czarnej tablicy
klubowej. To byłby zawsze skandal, a ojciec nie lubi skandalów...
— Nie nazywaj mnie ojcem! — zdławionym głosem wybuchnął hr. Jan.
Stefan ramionami dźwignął.
— Co to pomoże, gdy fakt jest faktem... Ale — dodał śpiesznie, dostrzegłszy gwałtowne żachnięcie się hr. Jana — nie
chcę nikogo drażnić. Zaręczam, że weksle zapłacone będą... bez skandalu. I jeżeli pan Przemyski zechce dochować
taiemnicy, to my obaj z pewnością...
Hr. Jan dobył sił ostatka.
— Jakim sposobem zapłacisz? — krzyknął. Stefan strzepnął popiół z cygara i odrzekłspokojnie:
— Żenię się...
Słowo to sprawiło ogromne wrażenie. Hr. Jan dźwignął się nieco z fotelu, otworzył usta i wytrzeszczonemi oczyma
patrzył na syna. Przemyski postąpił krok naprzód i rozwarł ramiona,

jakby w nie chciał pochwycić mówiącego, przyczem usta złożyły się do jak najpiękniejszego uśmiechu...
— A kiedy tak... — zaczął.
Hr. Jan ręką skinął; po chwili zdumienia ogarniała go nieufność.
— Komedya, zwykła komedya... kłamstwo!
— Komedya, być może — odrzekł Stefan, zaciągając się wonnym dymem cygara — każde małżeństwo to komedya,
ale nie kłamstwo... Jadę wprost ze Zbąszyna, jestem po słowie z hrabianką Ireną...
Hr. Jan zaśmiał się z przymusem, szyderczo.
— Bankruci! — rzekł z pogardą. Przemyski także głowę pochylił i rozkrzyżowane ramiona stulił, jak skrzydła, przy
sobie.
— Zapłacę! — przerwał pośpiesznie Stefan. — Panna Irena ma swój odrębny posag, po babce, płatny zaraz po ślubie i
od niczyjej woli czy tam bankructwa niezależny.
Ale hr. Jan, którego w gardle dławić poczęło, obiema rękoma machał i nie dał mu skończyć.
— Dość tego... dość tego... — powtarzał. — * Żeń się, lub nie żeń — wszystko mi jedno. Bylebym cię nie widział —
słyszysz ? — nigdy już

background image

w życiu... Dość tego! Jutro Przemyski powie, co postanowiłem... A teraz, żegnam... żegnam...
I wciąż machał rękoma, jakby marę odganiał.
Stefan wstał nagle.
— Dobrze — rzekł — Je suis bon enfant i zgadzam się na wszystko... Coś mi jednak z prawa należeć się będzie... a
potem, możemy sobie powiedzieć: adieu! Tymczasem o jedno tylko proszę: co do owych weksli, skoro je p. Przemyski
już widział, proszę o wstrzymanie protestów aż do dnia mego ślubu, który, o ile być może, przyśpieszę. Inaczej, byłby
skandal, którego...
— Dość! dość! — powtarzał ciągle hr. Jan, gwałtownie poruszając się w fotelu, jakby walczył z ogarniającą go
niemocą.
Hr. Stefan z zimną krwią patrzył na szamocącego się starca, który nagle, w ciągu kilku godzin, obezwładniał,
zniedołężniał. Na chwilę wzrok jego, pełen cynicznej złośliwości, spotkał się z wyiskrzonem gorączkowo spojrzeniem
ojca. I zdawało się, że z obu tych spojrzeń padają błyski stalowe, uderzają o siebie i odtrącają się ze zgrzytem
nienawiści.
Stefan zwrócił się do Przemyskiego.

— Zatem do jutra czekam na decyzyę... To, co mi się z prawa należy, proszę obliczyć... protesty na razie wstrzymać, a
potem ja sam sobie radę dam w świecie... Vogue la gale`re !..
Skłonił się ojcu, skinął ręką Przemyskiemu i tryumfujący wyszedł z pokoju.
— Łotr! łotr! — nikczemnik! — szeptał hrabia Jan, ciągle szamocąc się w fotelu. Nagle jęknął, głowę na poręcz
pochylił i omdlał.

III.

Nie obejrzał się ani razu Stanisław Wilski po za siebie, gdy rankiem opuszczał pałac zbąszyński. Czuł, że go tam już
nikt nie woła, że pozostawia za sobą gorycz, żal i potępienie. A raczej nie czuł nic, tylko zwalił się na jego duszę ciężar
olbrzymi, który go zmiażdżył i odebrał władzę myślenia. Były jakieś myśli, ale pogmatwane, każda zaś z nich paląca
ogniem; rwały się jak pajęczyna, a jak ołów ciężkie osiadały na mózgu, który krwią wzbierał i bolał. Czuł jedno
wyraźnie, że nie miał woli; nieprzemożona moc jakaś wypadków pchała go naprzód, kazała mu wyjechać ze Zbąszyna
i zerwać wszystko bez wyjaśnień, bez usprawiedliwienia... Jechał bezwiednie; mijał dobrze sobie znane miejscowości i
okolice, ale to wszystko migało przed jego oczyma bez oddźwięku w duszy. Teraźniejszość bywa czasem tak ciężką, że
zabija nawet wspomnienia.

Stangret, dobry znajomy Stanisława, coś mówił do niego, ale on go nie rozumiał i nie odpowiadał. Na jedno tylko
życzliwe, a naiwne pytanie:
— A kiedyż to pan znowu do nas przyjedzie ?...
Odpowiedział mimowolnie:

background image

— Nigdy!
I nie spostrzegł nawet zdumienia poczciwego stangreta, lecz sam się zadziwił brzmieniu tego wyrazu. Zdało mu się, że
miało ono tysiąckrotne echo drażniące, a było kłamstwem, bo w tejże chwili obudziła się wielka chęć powrotu.
Ale do zadość uczynienia tej chęci nie miał woli; czuł, że między nim a Zbąszynem otworzyła się nagle olbrzymia,
nieprzebyta przepaść, której już nic zarównać nie potrafi. Mógłże powiedzieć Irenie, że był niewinny, i przed córką
oskarżać matkę?
Ogarnęła go wielka tęsknota, która napoły rozrywała jego istotę. Myślą, sercem, duszą całą dążył on napowrót ku
Zbąszynowi; witał się, jak dotąd codziennie, na dzień dobry, z promieniejącą uśmiechem Ireną, która z zaufaniem
wyciągała ku niemu rękę, a tymczasem czuł, że fizyczną swoją istotą coraz bardziej od niej się oddala

i dąży, zmuszony, w jakąś przestrzeń, która była mu wstrętną, w jakąś przyszłość szarą i samotną...
A jednak on dotychczas, zarówno jak Irena, nie wyobrażał sobie tej przyszłości z nią razem. Oboje dali się opanować
uczuciu bezwiednie, nie myśląc jeszcze, co będzie dalej. Stanisław, znając próżność pana Jana Abrahama i całą
atmosferę zbąszyńskiego dworu, ani śmiał marzyć nawet, aby on, do niedawna nauczyciel domowy, mógł być
kiedykolwiek uważany za możebnego konkurenta. Zdawał sobie dokładnie sprawę, jak niezwalczone przeszkody i
przesądy dzieliły go od Ireny; na wszelkie od niechcenia czasem, żartobliwie rzucane uwagi pana Hieronima,
uśmiechał się tylko smutnie. Bolały go nawet one i wprowadzały w usposobienie ponure, wzbudzały w głębi duszy
gorzkie przeświadczenie, że on człowiek o tyle wyższy od Zbąskich nauką, a nie ustępujący im wychowaniem, musi
przecież ugiąć się wobec reguły, stworzonej przez towarzyskie przesądy, i uznać się jakąś pośledniejszą, niższą od nich
istotą...
Nie łudził się i nie wyobrażał sobie dotąd nigdy szczęścia wspólnego z Ireną; nie miał wszakże siły oprzeć się jej
urokowi i, gdy ona

z poufałością i serdecznością siostry zbliżała się ku niemu, on tonął cały w słodyczy tego zbliżenia i zamykał oczy na
wszystko... Choroba pani Zeneidy jeszcze ścieśniła ten związek, aż dopiero przyjazd i widoczne zabiegi Stefana
Zempacha przypomniały Stanisławowi jego nicość wobec utytułowanego konkurenta i w ostatnich czasach oddaliły go
znowu od Ireny, na którą począł spoglądać z goryczą i nieufnością, zamykając się przed nią w ponurem milczeniu.
Pomimo to jednak nie przypuszczał nigdy, aby tak rozejść się mieli; on upokorzony, chociaż bez winy, ona z
przeświadczeniem o jego nikczemności, z pogardą i wstrętem.
To nie było rozstanie, chociażby najboleśniejsze; to było rozdarcie całej ich wspólnej przeszłości, tych drobnych, a tak
drogich wspomnień, które zdawało się, że na zawsze połączyły go ze Zbąszynem i jego mieszkańcami. Odtąd musi
pozostać im obcym, obojętnym, na zawsze dalekim...
Z tęsknotą łączyła się więc gorycz niewymowna, która nie dopuszczała żadnej pociechy, żadnego ukojenia.
Na stacyi kolejowej spotkał się ze znajomymi; pytano go o zdrowie pani Zeneidy. Odpowiadał

background image

machinalnie, zaledwie wiedząc, o co go pytają. Drażnił go niepomiernie gwar głosów ludzkich, gwizd lokomotywy,
nawoływania służby kolejowej. Zdawało mu się, że wszystko się sprzysięgło, aby go gniewać, i wokoło siebie patrzył
ponuro. Oprzytomniał nieco, gdy stary stangret przyszedł z nim się pożegnać, życząc szczęśliwej drogi i rychłego
powrotu. To pożegnanie — pomyślał — to ostatni węzeł, który pęka...
— Bądźcie zdrowi. Mateuszu, bądźcie zdrowi ! — powtarzał głosem stłumionym i jakby w obawie, aby się nie
zdradził z rozrzewnieniem, które go opanowało, wskoczył do otwartego wagonu.
Za chwilę pociąg ruszył. Stanisław wyjrzał przez okno i na zakręcie drogi, wiodącej ku Zbąszynowi, ujrzał powóz,
powracający z Mateuszem. Powóz ten zdawał się stać w miejscu, chociaż widać było wyraźnie ruch nóg końskich.
Malał ciągle, stał się wreszcie małym punkcikiem czarnym i zniknął... Stanisławowi zdawało się, że go ciągle
dostrzega w oddali, wytężonem spojrzeniem chwytał się ciemnej tej plamki na widnokręgu, która go jeszcze ze
Zbąszynem łączyła... Lecz w tejże chwili buchnął z komina lokomotywy dym gęsty szarożółtawy i, rozście

łając się wielkiemi smugami w powietrzu, zakrył wszystko...
We Lwowie zajechał Stanisław wprost do dworku profesora Rolicza. Instynktownie pragnął odetchnąć swojskiem
powietrzem, wśród wspomnień dzieciństwa i pierwszych lat młodocianych; ujrzeć zacną twarz staruszka i usłyszeć z
ust jego przychylne słowo. Wszak on mu jeden tylko bliski i życzliwy pozostawał na świecie...
W dworku sędziwego profesora niewiele się zmieniło; on sam tylko postarzał się i zgrzybiał bardzo, zwłaszcza od
kiedy stracił siostrę, panią Nadolską, która po krótkiej chorobie przeniosła się do wieczności. Rolicz, czując brzemię lat
sędziwych i wielki po tej stracie smutek, jeszcze się bardziej odsunął od świata. Profesurę złożył i w samotności
dożywał dni ostatka.
To poczucie, że w życiu spełnił wszystko, do czego był obowiązany, napełniało go spokojem i zadowoleniem, chociaż
ciężył mu nieraz smutek, wywołany myślą, że na całym bożym świecie nie pozostało już dla niego ani jednego zadania,
ani jednej, bliższej istoty. Tłumił te myśli pracą naukową, gdyż pomimo podeszłego wieku, miał wzrok doskonały i
wielką trzeźwość umysłu. Uczucie zaś całe przeniósł na kilku lepszych

uczniów swoich, którzy go czasem odwiedzali, a przedewszystkiem na Stanisława.
Od pewnego czasu niepokoił się bardzo o niego. Zbyt długi pobyt w Zbąszynie nie podobał mu się, a listy Wilskiego,
krótkie, bezbarwne, nie uśmierzały złych przeczuć.
Z tem większą też radością powitał go wchodzącego niespodzianie. Pomimo spóźnionej pory stary profesor czuwał
jeszcze, zajęty czytaniem, a ujrzawszy Stanisława, oba ramiona ku niemu wyciągnął.
— Nareszcie! — nareszcie! — zawołał.
Z niezwykłem rozrzewnieniem pochylił się Wilski do ręki staruszka, który pochwycił jego głowę oburącz i
podniósłszy, z troskliwością wpatrywał się w zmęczone i ponurym nacechowane smutkiem rysy.
— Nieszczególnie mi wyglądasz, biedaku! — rzekł po chwili — namęczyć się musiałeś porządnie. Ale słyszałem, że
kuracya świetnie ci się udała...
— O, udała się! — powtórzył Wilski, z odcieniem szyderstwa, które nie uszło uwagi Rolicza.
— Opowiadano mi — ciągnął dalej profesor, patrząc bystro na Stanisława, który nerwowym krokiem po pokoju
chodził — opowiadano

background image

mi o twej nadzwyczajnej troskliwości, o prawdziwem poświęceniu, z jakiem ratowałeś panią Zeneidę. Ano, cieszyły
mnie te pochwały, chociaż, przyznam ci się, że mnie już niepokoić i drażnić zaczynał twój zbyt długi tam pobyt.
Przecież pani Zeneida...
— Drogi panie! — przerwał Stanisław — nie mówmy teraz o tem... Kiedyś może panu to wszystko opowiem, dziś
mówmy raczej o czem innem. Chciałbym wreszcie zacząć praktykę na seryo...
Mówił tak, byle mówić, nie myśląc o tem. Odczuł to stary profesor i smutnie się zadumał. Już przedtem przeczuwał, że
powodem przedłużonego pobytu Wilskiego w Zbąszynie mogła być Irena. Lękał się tego uczucia dla swego
wychowanka; przewidywał, że ono może mu złamać życie, narazić na upokorzenia i napełnić goryczą. Spozierał od
czasu do czasu na Stanisława, który w posępnem milczeniu ciągle po pokoju chodził.
— Zapewne — ozwał się po chwili — należy już zacząć... Ale wiesz, mój Stachu, że mi się zawsze zdaje, że nasi
młodsi lekarze zawcześnie nieco myślą o praktyce. Zaledwie ukończą studya na uniwersytecie krajowym, zabierają się

iuż do leczenia... Wielu zmusza do tego potrzeba, konieczność zarobkowania. Dla ciebie pragnąłbym wszakże, abyś
wyjechał nieco za granicę, abyś posłuchał jeszcze wykładów słynnych lekarzy w Paryżu, Wiedniu, Berlinie i
przypatrzył się urządzeniom tamtejszym. To zawsze rozszerza i utrwala pojęcia... Wymaga to wprawdzie kosztów... ale
ty wiesz, mój Stachu...
Wilski zatrzymał się. Opanowywało go znowu rozdrażnienie, a dławiła gorycz. Nie zdając sobie sprawy z tego, co
Rolicz powiedzieć zamierzał, przerwał ostro:
— Wiem, wiem... Mam przecież bogatego ojca... podobno nawet bardzo bogatego. Sam mi to mówił.
Kładł ironiczny nacisk na wyraz: bogaty. Rolicz wzrok smutny skierował ku Stanisławowi.
— Nie o bogactwach twego ojca chciałem mówić — rzekł po chwili. — Uczynisz z tem, jak ci się będzie wydawało...
Chciałem wspomnieć ci o tem, że i ja mam niejakie oszczędności, a ciebie jednego na świecie...
Coś nakształt głuchego łkania ozwało się w piersiach starca.
I naraz cała gorycz z serca Stanisława zni

kła. Ze łzami w oczach rzucił się ku Roliczowi, całując jego ręce, tuląc się do niego, jak dziecko.
— Mój drogi, drogi panie! — mówił urywanym głosem — od ciebie przyjmę wszystko, bo i ja tylko ciebie jednego
miałem i mam na świecie... Ale nie mówmy teraz o tem... nie mówmy o niczem! Jestem nad wyraz znużony, mówię,
jak przez sen, nonsensa...
— Mówisz nie przez sen — odparł Rolicz — lecz w rozstroju. Nie badam powodów, lecz przeczuwam, że cię
rozgoryczyli ludzie, wśród których zbyt może długo żyłeś, oddychając atmosferą nie swoją. Teraz przyszedł czas, abyś
zdobył się na silną wolę. Z goryczą taką nie możesz rozpoczynać pracy. Początek uczynić trzeba z podniesionem
czołem, z myślą swobodną, z wiarą w siebie i w ludzi. To warunek konieczny, aby praca była dodatnią...
Stanisław milczał zgnębiony. A Rolicz wstał, ujął go pod ramię i rzekł z uśmiechem:
— Teraz mój Stachu, idź, spocznij. Twój pokoik dawny, dziecinny, wyporządzić niedawno kazałem. Będzie ci miło
odżyć temi wspomnieniami. Niemi krzepi się duch i wzmacnia wola... Idź, spocznij mój Stachu!...
Pożegnali się w milczeniu. Tej nocy dłużej,

background image

niż zwykle, modlił się Rolicz, słysząc ciągle dochodzące z pokoju Stanisława stłumione jego kroki.
Profesor zgasił wreszcie światło i usiłował zasnąć. Ale sen z powiek spędzało mu echo tych kroków, jednostajne, a
drażniące. Do reszty rozbudziły go krzyki, śpiewy, śmiechy, dochodzące z ulicy. Bo ulica ta, niegdyś tak cicha,
spokojna, której nazwą od imienia słynnego męża tak cieszył się Rolicz przed laty, zmieniła w czasach ostatnich swoją
postać. Z zacisza dawnego, pełnego zieleni i wiejskiej niemal swobody, powstała duża ulica, upiększona licznemi
willami i kamienicami, wśród których dworek Rolicza niknął prawie, a wyglądał jak nędzna, przedmiejska chałupka.
Lwów rozrastał się i zabudowywał ogromnie, jakby gorączkowo. Rolicz, przebywszy rozliczne utrapienia, z powodu
budowy kilku nowych will i kamienic w najbliższem sąsiedztwie, rozszerzenia ulicy, układania nowych chodników i
bruku, zaledwie oddychać zaczął, gdy to się nieco skończyło, lecz wnet potem nowi lokatorowie poczęli gwarem
burzyć dawną ciszę.
W obszernej willi, przylegającej tuż do dworku profesora, zamieszkali od niedawna państwo Sa

lewiczowie. Profesor nie znał ich osobiście i poznać wcale nie pragnął; słyszał tylko, że pan Salewicz jest naczelnikiem
jakiegoś biura rachunkowego, a spotykał czasem jego małżonkę, szeleszczącą jedwabiami, bardzo strojną i widocznie
usiłującą sztucznemi środkami pokryć na twarzy liczne już zmarszczki, wyżłobione przez czas okrutny. Spotykał też
czasem pana Salewicza; ale ten mały, zgarbiony, chudy człowieczek, jakby chciał przepraszać wszystkich za okazałą i
rozpierającą się małżonkę, jak najmniej usiłował zabierać miejsca; szedł zwykle drobnym kroczkiem, skulony, po pod
mury kamienic, ustępując z drogi każdemu. Pani Salewiczowa, zamieszkawszy na tej ulicy, odrazu zaburzyła jej
spokój. Przyjmowała często i do późna gości, zwłaszcza w niedziele i święta. Nieraz nawet tańcowano u państwa
Salewiczów, a wówczas biedny profesor całą noc oka zmrużyć nie mógł. Hałas, śmiechy i tony skocznej muzyki nie
dozwalały na spoczynek.
Raz nawet Rolicz po takiej nocy, spotkawszy Salewicza na ulicy, zagadnął go:
— Panie mój drogi, czy teżby nie można co na to poradzić, aby spokojni ludzie spać mogli, gdy państwo tańczyć
chcecie?...

Salewicz przerażony, wytrzeszczył na profesora siwe, mętne oczy i przytulił się do muru kamienicy.
— Ja nie wiem... nie wiem — bąkał — to nie ja... panie profesorze, to moja żona...
Obejrzał się, chcąc się upewnić, czy przypadkiem żona nie słyszy i, przekonawszy się, że na ulicy było pusto, mówił
dalej:
— Ja bardzo pana profesora przepraszam... bardzo przepraszam, ja sam wolałbym spać, bo ja człowiek "pojedynczy",
spokojny. Ale co poradzę?... nic nie poradzę... Możeby pan profesor z moją żoną... tego... pogadał?...
Rolicz do tej rozmowy nie miał wcale ochoty, więc pożegnał Salewicza, który kłaniał mu się nizko, powtarzając:
— Padam do nóg... padam do nóżek... całuję ruci pana profesora...
I podreptał dalej do biura.
Salewicz był teraz szczęśliwym następcą pana Filipa Czepiela, który od roku pożegnał się z tym światem. Pożegnał się
z nim prawie nagle. Jeszcze z rana był w biurze, zrzędził swoim zwyczajem na urzędników, konferował z
Kluczkiewiczem, dokuczał Osetkowskiemu, gdy mu nagle niedobrze się zrobiło.

background image

— Słowonoru — rzekł do Kluczkiewicza — tak mi jest kiepsko... jakby... ten... tego. Zawołajno mi pan dorożkę...
Kluczkiewicz odwiózł go do domu, ale już niemal nieprzytomnego. Dławiło go coś w gardle, astmatyczne rzężenia
rozrywały pierś. Nad wieczorem skonał.
Ogromnie żałowano go w biurze; ogromnie, lecz krótko.
— Co to mówić — rzeki w końcu Osetkowski, który posiwiał, przygarbił się nieco, ale nie tracił humoru — dobry był
człowiek ten Czepiel... chociaż dokuczył czasem, nie ze złego serca, broń Boże, tylko z głupoty... Bo, że głupi był, to
był... A teraz sęk, kto będzie następcą?
Odkąd pan Czepiel oczy zamknął, pytanie to dręczyło wszystkich, a niemal każdy ze starszych spodziewał się
sukcesyi. Jeden tylko Salewicz, siedząc skulony za biurkiem nie mówił nic, lecz z irytacyi wielkiej i niepewności
paznogcie gryzł do krwi... On był po Osetkowskim najstarszym; ta posada należała się z prawa Salewiczowi, który po
całych dniach w biurze siedział i znał się na rzeczy.
— Chybaby sprawiedliwości nie było na świecie... — szeptał.

I sprawiedliwość się stała; zamianowano Salewicza naczelnikiem. A wówczas wszyscy, jakkolwiek zawiedzeni,
pokłonili mu się nizko.
— To się panu słusznie należało... — mówił Toman.
— Oczywiście! — wtórowali inni.
Tylko Kluczkiewicz, wyparty przez śmierć Czepiela ze swego stanowiska zaufanego powiernika, milczał ponuro. A
Osetkowski dostał wypieków na twarzy i wypalił dnia tego ośm fajek, nałożywszy zaś dziewiątą i zatrzasnąwszy z
łoskotem szufladę z tytoniem, gdy Salewicz poszedł do biura swego, tam się urządzać, rzekł przez zęby, w których
trzymał piórko od cybucha:
— To już takie przeznaczenie... Nie mogło być inaczej... Wart Pac pałaca, a pani Czepielowa warta Salewiczowej... To
widać na pocieszenie robią takich naczelnikami...
Złośliwość nie miała echa, gdyż wszyscy zaniepokojeni byli, jakim się dla nich okaże nowy naczelnik, który, jako
kolega, był chmurny, w sobie zamknięty i milczący.
— To się panu naczelnikowi dawno należało... — powtarzano tedy na wszystkie tony w oczy, a po za oczami trzymano
się ostrożnie,

bojąc się wzajemnych niedyskrecyj. Kandydatów na stanowisko Kluczkiewicza było wielu, więc takie niedyskrecye
przydarzyć się mogły łatwo wśród współzawodników dla zaskarbienia łaski.
Nadzieje wszakże zawiodły. Nowy naczelnik powiernika sobie nie wybrał; tylko cały dzień w biurze siedział i nie
gderał, jak pan Czepiel, lecz w razie zaniedbania lub niesubordynacyi, nie wdając się w sprzeczkę, szedł drobnym
kroczkiem na górę, do głównej dyrekcyi i tam spowiadał się ze wszystkich grzechów swoich podwładnych.
— Kanalia! — zawyrokował o nim wkrótce Osetkowski, gdy po jednej takiej wycieczce Salewicza na górę,
zawezwano go do dyrekcyi ad audiendum verbum za spóźnianie się do biura i niedbałą robotę.

background image

Odtąd nie przepuścił żadnej sposobności, aby dokuczyć Salewiczowi, i najpierwszy zawsze przynosił do biura różne
ploteczki o domowem ognisku pana naczelnika. W tym nawet celu zawarł sojusz z dawniejszym antagonistą swoim,
Kluczkiewiczem, który najlepiej umiał wywiedzieć się o rozmaitych tajemnicach domowych.
Wiedziano też o wszystkiem; wiedziano, że wkrótce po nominacyi pp. Salewiczowie zmie

nili mieszkanie, najęli piękną willę, umeblowali się na nowo i urządzili, że przyjmowali mnóstwo osób, dawali
wieczory tańcujące; wiedziano o toaletach i zbytkach pani naczelnikowej, która teraz puszczała wodze swoim
najrozmaitszym fantazyom, nie znajdując oporu w zahukanym i zgnębionym małżonku. Osetkowski ironicznie
winszował Salewiczowi.
— W całem mieście — mówił — o niczem nie gadają, tylko o świetnem przyjęciu u pana naczelnika.. Wino,
powiadają, było extra, a papu choć palce lizać... Nawet w gazetach już o tem piszą...
To mówiąc, podał Salewiczowi jedno z brukowych pisemek, w którem, za staraniem Kluczkiewicza, zamieszczono
notatkę o wieczorze w gościnnym domu państwa naczelnikowstwa S... "Staropolska gościnność — pisał reporter
stylem ozdobnym — znalazła swój najpiękniejszy wyraz w tem przyjęciu, które w urządzeniu swem zdradzało
wprawną rękę pięknej gospodyni domu. Przy kolacyi ożywiona rozmowa dobranego towarzystwa, "podsycana"
niestrudzoną gościnnością, przeciągnęła się do późnej godziny. Prawdziwą ozdobą tego wieczoru było ukazanie się
młodziutkiej a uroczej kuzynki pani S. panny

Karli W., przyszłej gwiazdy sceny naszej, której "zewnętrzna aparycya", zarówno jak deklamacya obudziła zachwyt
ogólny".
Pan Salewicz oczom własnym nie wierzył. Zrazu — człowiek jest człowiekiem — słowo drukowane o jego domu, a
tak na pozór pochlebne, przyjemnie pogłaskało go po sercu. Odczytywał uważnie po raz drugi artykulik rzucając z
podełba spojrzenia na zgromadzonych wokół niego podwładnych. I dostrzegł krzyżujące się złośliwe uśmiechy.
Zrozumiał, że to był żart szyderczy, uszczypliwa reklama. Wieczór ten, urządzony przez panią Salewiczową, nie mógł
mieć pretensyi do takiej reklamy, a owa panna Karla, przyszła gwiazda sceniczna" nie była wcale kuzynką, lecz
lokatorką, panu Salewiczowi tem bardziej niemiłą, że w dziwny sposób pozyskała odrazu sympatyę niezwykłą jego
żony. Zrozumiał i to, że rozgłaszanie takich przyjęć u niego, człowieka skromnej sytuacyi społecznej i majątkowej,
miało chyba na celu nietylko ośmieszenie, lecz nawet skompromitowanie go wobec dyrekcyi, która słusznie dziwićby
się mogła, skąd pan Salewicz ma tak znaczne dochody, by urządzać wieczory, o których piszą dzienniki.
Zrozumiawszy zaś to, oburzył się wielce. Ręce,

trzymające dziennik trząść się poczęły, a małe, siwe oczki pana naczelnika ciskały płowe błyski gniewu. Czuł na sobie
ironiczny wzrok podwładnych i to bladł, to czerwieniał, nie wiedząc, co mówić.
— Głupstwo... głupstwo! — szeptał — bezeceństwo!... Co za wieczór? jaki wieczór?... Kto powiedział?...
— Opinja publiczna... vox populi... — zaczął Osetkowski.
Ale Salewicz nie dal mu dokończyć.

background image

— Kłamstwo! — krzyknął dyszkantem. — Nie było żadnego wieczoru... a ta Karla żadna kuzynka, pokój odnajęła i
mieszka!
Cisnął dziennik na podłogę i szybkim, drobnym kroczkiem podreptał wprost na górę, do dyrekcyi, aby tam zawczasu
zaprzeczyć fałszywemu doniesieniu.
A w biurze rozległ się śmiech homeryczny.
— A to mu dojechali! — mówił uradowany Osetkowski, stojąc na środku pokoju i machając cybuchem to w prawo to
w lewo dla rozżarzenia ognia. — Ciekawość, kto to napisał? — dodał po chwili, rzucając w stronę Kluczkiewicza
porozumiewające spojrzenie. — Jeszcze mu

wlepił kuzynką, która rzeczywiście pono kuzynką nie jest... Wszak prawda, panie Kluczkiewicz?
— Kto tam wie, co to za jedna? Mieszka z nimi, a raczej u nich. Bo trzeba wiedzieć, że państwo Salewiczowie,
nająwszy całą willę, zauważyli jakoś wkrótce, że im to wypada za drogo. Więc na sposoby się wzięli. Dwa pokoje
odnajmują akademikom, a trzeci z osobnym wchodem tej pannie, która niedawno tu przybyła i chce występować na
scenie...
— Bestyjka ładna!... — zawołał Osetkowski. — Widziałeś ją pan? — spytano.
— A szliśmy któregoś dnia tamtędy z panem Kluczkiewiczem, ot tak sobie, bez celu, na przechadzkę. Aż tu widzimy,
jedzie pani Salewiczowa dwukonnym, panie, powozem, wystrojona jak na odpust, w kapeluszu, jak gołębnik! Jedzie
paradnie i ledwie spojrzy na ludzi. My z panem Kluczkiewiczem kłaniamy się niziuteńko, pokornie. Powóz jedzie
powolutku, pod górę; my z panem Kluczkiewiczem przystanęliśmy, patrzymy i gębyśmy pootwierali. Obok pani
Salewiczowej siedziało fertyczne stworzenie. Twarzyczka, powiadam, jak tyrolskie jabłuszko, usta uśmiechnięte,
czerwone, jak karmelek, brwi i oczy ciemne, wielkości włoskiego orzecha, a

włosy bujne, kręcone nad czołem, złote, jak... jak....
— Jak mikołajski piernik!... — dokończył Kwarc, którego irytowały ciągłe porównania Osetkowskiego.
— Ano, rychtyk takiego koloru... — ciągnął niezmieszany Osetkowski, pykając z piórka... — Pan Kluczkiewicz, jak
zobaczył to dziwo, to aż przysiadł do ziemi. I zaraz poleciał dowiadywać się.... Strasznie zapalczywy nasz kochany
Klucio...
— Et! — odparł Kluczkiewicz, machając ręką. — Gdzie mi to w głowie! I młodszemu odemnie tam by się docisnąć
trudno... Tam już teraz sami książęta i hrabiowie...
— Ale fe! — zawołał w zdumieniu Toman — co też pan pleciesz! Książęta!...
— Taaak! — przeciągle potwierdził Kluczkiewicz. — Dlatego to panu Salewiczowi nie w smak, że już o tem mówią, a
nawet piszą... Tymczasem szydło w worku się nie utai... Raz, przychodzę...
— To pan tam bywasz? — spytano. Kluczkiewicz zmieszał się. Niepotrzebnie się wygadał. Rzeczywiście, nietyle dla
wdzięków owej panny Karli, ile w zamiarze odzyskania

background image

dawnego stanowiska przy naczelniku, próbował on i tego środka, aby się wkraść w łaski i zaufanie pani Salewiczowej.
Złożywszy wizytę, zaczął tedy wyświadczać jej małe przysługi; załatwiał sprawunki, przynosił książki i bywał zrazu
mile widziany, lecz nagle dostał odprawę; pani Salewiczowa zaczęła bowiem przyjmować u siebie dystyngowanych
gości, których taki Kluczkiewicz mógł razić... Od tej pory, zawiedziony w ostatniej nadziei, poprzysiągł zemstę, lecz
przed kolegami o rozczarowaniu swem oczywiście nic nie wspominał; teraz jednak, rzuciwszy nieoględne słówko,
musiał się wytłómaczyć.
— A tak... — odparł — bywałem... to jest, byłem raz szczególny... w interesie. Przychodzę, siedzę, gadam, aż tu z
drugiego pokoju wychodzi panna Karla. Istotnie, prześliczna, niby laleczka. A śmiała, rezolutna, że aż strach zbiera. Ja
siedzę, gadam i przypatruję się... Widzę, że od pokoju owej Karli drzwi otwarte... więc mieszkają, niby jak razem...
Pani Salewiczowa mówi do niej po imieniu — maszer — niby po francusku, a ona odpowiada tak szybko, jak
kołowrotek, także po francusku. Ja siedzę jeszcze i gadam.

— Choć nic nie rozumiem... — wtrącił złośliwie półgłosem Kwarc.
— Aż tu — ciągnął dalej Kluczkiewicz, zmierzywszy Kwarca pogardliwem spojrzeniem — aż tu wchodzą naprzód
owi akademicy, co tam także mieszkają; jeden przyniósł nuty, drugi skrzypce. Miał być tego dnia koncert... Aż tu znów
widzę, wchodzi hrabia Molski, ten, co to ma konie wyścigowe, potem baron Wehr, potem, ażem zgłupiał! książę
Dogiel... Ja się zrywam...
— Już nic nie gadasz? — przerwał Osetkowski.
— A nic, bom formalnie zgłupiał. Pani Salewiczowa ani już nie patrzy na mnie, tylko do tych panów czule się
uśmiecha, powtarzając swoje: "Ta natralnie... ta natralnie, książę panie!... " A ta aktorka, niby rybka w wodzie do
słońca, tak ona do nich się mizdrzy i podskakuje. Oni zaś tak na nią patrzą, jakby ją zjeść chcieli..
— I zjedzą... — ponuro zawyrokował Kwarc.
Ale Toman, człowiek obyczajów surowych, począł się gorszyć. Że też to takie aktorki, włóczęgi, ladacznice ludziom
zawsze głowy zawracają. Nie żal mu takich Molskich i Dogielów, bo to żyje w zepsuciu, jak ropuchy w bagnie;

lecz dla takich młodzieńców, co to znoszą nuty i skrzypce, to na całe życie zguba!
— Skandal! — wołał oburzony — skandal! Że też nasz naczelnik na to pozwala... Ja jestem "pojedyńczy" człowiek, ale
mu powiem, dalibóg, że powiem! Jaki był nieboszczyk Czepiel, to był, ale na to przecieby nie pozwolił, aby w jego
domu jakaś tam, panie, aktorzyca ludzi maniła... To skandal!
— Czepiel był zacny człowiek, niema co gadać — powtórzył Kwarc.
— Pewnie, że zacny — podchwycił Kluczkiewicz. — Jeżeli dawał przyjęcia, to dla nas, dla swoich... Pamiętacie
panowie?... hej! hej!
Ze wszech stron rozległy się pochwały na cześć zmarłego naczelnika.
A Toman, moralista, ciągnął dalej:
— Tu się, panie, "nie rozchodzi" o przyjęcia, lecz o to się rozchodzi, że taki naczelnik nie powinien na skandale
pozwalać, że to dla nas wszystkich wstyd...
Lecz Osetkowski postawił już fajkę w kącie, pozmiatał łapką zajęczą piasek i popiół z papieru, okrywającego biurko, i
dał znak do odwrotu.
— Panowie! — rzekł — druga godzina! Na

background image

pracowaliśmy się już dosyć, pora na obiadek... My z panem Kluczkiewiczem w jedną stronę...
To przerwało dyskusyę. Wychodzili wszyscy tłumnie. We drzwiach spotkano się z naczelnikiem, powracającym z
dyrekcyi.
— Panowie już ?... — spytał słodkim głosem Salewicz.
— Druga godzina... — odparł Osetkowski — głód ciśnie... Moje uszanowanie panu naczelnikowi...
— Padam do nóg!
— Ruci całuję!
Żegnano się wykrzyknikami. Jedynie Toman nie rzekł nic, tylko czapki z lekka uchylił.
Naczelnik wszedł do biura, usiadł, lecz nie mógł wytrzymać spokojnie. Trapiły go różne myśli. Niebawem zerwał się i
pobiegł do pokoju swoich podwładnych. Szaro tu było i mroczno od dymu z fajki Osetkowskiego; ale oko pana
Salewicza wnet postrzegło leżący na tem samem miejscu ów dzienniczek z relacyą o wieczorku. Pochwycił go i wrócił
do siebie. Z pośpiechem nałożył okulary i raz jeszcze czytać począł, a im dłużej czytał, tembardziej się zasępiał.
Artykuł, który na pierwszy rzut oka wydaj mu się pochlebnym, chociaż niezręcznym, teraz

sprawiał na nim wrażenie satyry, paszkwilu. W pierwszej chwili nie zauważył tytułu, który brzmiał: Miły wieczorek.
Miły! Ten przymiotnik był widocznie szyderski. Następnie uderzyło go, że wyrazy "dobrane towarzystwo" były
wydrukowane odmiennym, pochyłym drukiem, wreszcie owa "zewnętrzna aparycya" Karli, czego zgoła nie rozumiał,
przerażała go. To musiało być chyba coś okropnego!
Usiadł znowu przed biurkiem i twarz ukrył w dłonie.
Nie był on nigdy szczęśliwym w pożyciu, nigdy! Ale udręczeń, jakie teraz przebywał, odkąd został naczelnikiem, nie
wyobrażał nawet sobie. Od tego czasu żonie jego formalnie przewróciło się w głowie. Dawniej zajmowały ją mniej lub
więcej gorszące flirty, które go narażały na drwinki Osetkowskiego, a gnębiły moralnie. Lecz teraz, gdy już młode lata
minęły, zachciało się pani naczelnikowej znaczenia, stosunków, Bóg wie nie czego. Materyalnie było teraz gorzej
Salewiczowi, niż przedtem. To bowiem, co zyskał na awansie, a było to bardzo niewiele, w dziesiątej nawet części nie
wystarczało na opłacenie zwiększonego mieszkania, strojów i przyjęć. Nie mając siły się sprzeciwić, lazł

w długi, których było już sporo i w sklepikach, i u krawców i w magazynach strojów damskich. Gdy przedstawiał to
żonie, ona otwierała zadziwione oczy.
— Ta natralnie! — wołała z przekąsem — byłeś tylko oficyałem, a starczyło... teraz, gdy zostałeś naczelnikiem, na
wszystko brakuje. To doprawdy, nie do pojęcia!
I zaczynały się wymówki, w ciągu których pan Salewicz dowiadywał się mimochodem, że potrzeba teraz koniecznie
kapelusza zimowego i rotundy, i sukni, podobnej do tej, jaką ma pani profesorowa z przeciwka.
A wówczas co rychlej umykał do biura.
Stan rzeczy pogorszył się znacznie od czasu przybycia owej Karli. Pewnego dnia Salewicz, wróciwszy z biura, zastał
żonę rozpromienioną.
— Widzisz! — zawołała — zawsze mi wyrzucasz, że nie jestem oszczędna. A ja po całych nocach tylko o tem myślę...
Martwiłeś się, że drogo płacimy za mieszkanie; postanowiłam więc wynająć ten pokój z osobnym wchodem na
werandę. Chciałam urządzić tam dla siebie buduarek, jak u pani profesorowej; ale myślę sobie trzeba się i tego wyrzec!
Chciałam już kartkę wywiesić, gdy wtem dzisiaj wracam z miasta

background image

i widzę, jak na naszej ulicy jakaś młoda osóbka czyta wszystkie kartki na murach. Myślę sobie: natralnie mieszkania
szuka...
— No i cóż... wynajęłaś? — przerwał Salewicz, wiedząc, że żona jego lubiła opowiadać zwykłe historye z
najdrobniejszemi szczegółami.
— Ta natralnie! — z tryumfem zawołała naczelnikowa. — Ale jak? Panna Karla zobowiązała się płacić z wiktem i
meblami, pięćdziesiąt złr. na miesiąc!
— Pytanie, czy płacić będzie — mruknął Salewicz. — A cóż to za jedna ta Karla?
— Powiadam ci, pieścidełko!... Ona tu zaraz przyjedzie z hotelu, z rzeczami. Wesoła, miła, rozmowna! a jaka
elegancka, natralnie, wyższa osoba...
— Ale co za jedna?
— Co za jedna, co za jedna? albo ja wiem!... Nazywa się Karla Wilmowska. Ma podobno występować tu w teatrze;
mówiła, że skończyła szkołę w Warszawie, a była także w Berlinie i w Paryżu... natralnie artystka! Ma już tu... jak się
nazywa ?... angażament.
— Aktorka! — zawołał Salewicz — a niech Bóg uchowa!

Pani naczelnikowa pogardliwie ramionami wzruszyła.
— Jak kto głupi, to mu, natralnie, i święty Boie nie pomoże! Cóż złego aktorka? Ja wiecznie odżałować nie mogą, że
nie wstąpiłam do teatru... Ale przyszło się, natralnie, całe życie zmarnować, aby mieć zaszczyt być panią oficyałową i
suchy chleb jeść! Oj, żeby to młode dziewczęta wiedziały, toby się tak strasznie nie kwapiły do tego zamążpójścia...
Znał już ten temat pan Salewicz i wiedział, że był niebezpieczny. Przy takich wspomnieniach rozwiązywały się zwykle
usta zawiedzionej życiem pani naczelnikowej i sypały się wymówki, jak z rogu obfitości, z towarzyszeniem łez, a
nierzadko i spazmów, zwłaszcza, gdy przyszło nadmienić o minionej urodzie i pierwszych powodzeniach.
Więc już bez opozycyi wysunął się Salewicz do swego pokoju, czekając wszakże z niepokojem na przyjazd owej
aktorki.
Wkrótce przybyła. Do uszu Salewicza, pilnie nasłuchującego pode drzwiami, doszedł głos dźwięczny, miękki, o
niezmiernie sympatycznem brzmieniu. Salewicz niemal żałował, że je za często przerywały wykrzykniki małżonki.

— Ta natralnie! — wołała z ożywieniem pani naczelnikowa. — Pani tu będzie, jak u Pana Boga za piecem. Ja, droga
pani, jestem taka osoba, co się do niczego nie miesza. Pani może sobie te drzwi od naszego saloniku zamknąć i już...
Może pani przyjmować u siebie, kogo się podoba...
— Masz, babo, redutę! — mruknął Salewicz A miękki głos odpowiedział:
— Nikogo przyjmować nie będę, bo nikogo tu nie znam...
— O! o! — odparła naczelnikowa z niedowierzaniem. — Ta przecie aktorka... przepraszam, artystka, nie może tak być,
bez znajomości... Natralnie! ja to wiem... Bo trzeba kochanej pani wiedzieć, że ja także za lat młodszych, panieńskich,
myślałam o teatrze... Boże, Boże, jakie to były czasy!... Baron Ichtritz, wie droga pani, ten, co to miał te dobra koło
Tarnopola, przyjaciel moich rodziców i mój opiekun,. to mi zawsze mówił, że ja mam talent...

background image

— Do gdakania... Głupia gęś! — mruknął znów Salewicz, zły, że miękki głos tak rzadko się odzywał. Usłyszał tylko
jeszcze, jak przy

była serdecznie dziękowała pani Salewiczowej za uprzejme przyjęcie.
— Doprawdy, nie umiem słów znaleźć — mówiła — aby pani podziękować... Tak mi tu było obco, smutno samej w
hotelu, że teraz prawdziwie oddycham... Zdaje mi się, żem odnalazła rodzinę...
Nastąpiły pocałunki. Pani Salewiczowa nazywała już przybyłą drogiem dzieckiem i całowała głośno, przyrzekając
opiekę, pomoc, poparcie.
— Ta natralnie! — powtarzała — takie to młode, a same... To jakoś już tak sam Bóg zrządził, żem ciebie spotkała...
— Już i Pana Boga w to wmieszała — szepnął Salewicz.
Zaglądał teraz przez dziurkę od klucza i wyraźnie widział kształtną główkę, pochylającą się do ramienia Salewiczowej.
Mignęła się ta główka i znikła. Obie panie przeszły do pokoju, który miała zająć artystka. Ztamtąd dochodził chwilami
wesoły, pusty śmiech przybyłej.
— Doskonale mi tu będzie! — wołała. — Kontenta jestem! kontenta!
Pan Salewicz uchylił drzwi i pół postacią

wsunął się do saloniku, ale nic dostrzedz nie mógł, gdyż drzwi od pokoju były przymknięte. Słyszał tylko łoskot
otwieranych kufrów, które znoszono, a od czasu do czasu głos pani Salewiczowej i srebrzysty śmiech Karli.

IV.

Pierwsze dni przeszły spokojnie. Salewicz, poznawszy Karlę, doznał szczególniejszego wrażenia.
— Jeszczem takiego stworzenia nie widział — szepnął sam do siebie. — Spojrzenie ma śmiałe dojrzałej kobiety,
uśmiech dziecka, a ruchy ptaszka, wypuszczonego z klatki na wolność...
Pomimo jednak dodatniego wrażenia uspokojony nie był.
— Boję się — mówił w parę dni potem do żony — abyśmy jakich nieprzyjemności nie mieli. Ta Karla dziwnie
wygląda. Bóg wie kto, co, i zkąd?.. Byłbym kontent, żeby się ztąd wyniosła.
— Jeszcze czego! — zawołała pani Salewiczowa. — Raz przecie doczekałam się kogoś, z kim będzie można chociaż
porozmawiać. Ta, natralnie, tybyś wolał jakiego tam gryzipiórka, któryby nie płacił a marudził. Już ja jej ztąd nie

background image

puszczę. Żebyś ty wiedział, jak się nią tu zainteresowano ! W teatrze już ma "angażament"... Za tydzień pierwszy
występ. Mnóstwo ludzi tem się interesuje — i jacy ludzie!.. Wczoraj było tu już dwóch redaktorów...
— O, wielkie rzeczy! — mruknął małżonek nieprzekonany.
— A książę Dogiel — odparła Salewiczowa — to także nic? Poznał Karlę w teatrze i będzie pewno z wizytą... hrabia
Molski także...
— Tego właśnie brakowało! — krzyknął Salewicz, przerywając. — Właśnie tego się boję i tego nie chcę! Nie potrzeba
mi tu żadnych książąt, ani hrabiów, ani aktorek... słyszysz?..
Mówił tak głośno i tak stanowczo, że pani Salewiczowa, nieprzywykła do podobnego tonu ze strony potulnego zwykle
męża, nie mogła na razie zdobyć się na odpowiedź.
Po chwili dopiero zerwała się z kanapy, posiniała z gniewu.
— Słyszę! słyszę! — wrzasnęła. — Całe życie to samo słyszę i wiem, żeś osieł!..
Ale Salewicz nie myślał stawić czoła burzy i, przestraszywszy się własnej, niezwykłej energii, pośpieszył zniknąć z
pokoju.
Z przeciwległej strony wsunęła się Karla.

Była bardzo blada. Na jej okrągłej twarzyczce dziecka paliły się gorączkowo duże, czarne oczy. Szybko zbliżyła się do
Salewiczowej i ujęła ją za rękę.
— Mój Boże! — szepnęła — co się stało ? Mimowolnie przez drzwi niedomknięte słyszałam... Mąż pani niekontent ze
mnie... chce, żebym sobie ztąd poszła... To pójdę !..
Salewiczowa oddychała ciężko, sapiąc.
— Ta natralnie! — zawołała po chwili — dureń!
Karla pochyliła główkę.
— Mąż pani ma słuszność — odrzekła cichym, łagodnym głosem. — Ma zupełną słuszność. Rozumiałam to odrazu, że
nie mogę, nie powinnam wkradać się do familijnego domu, że muszę zdobyć się na odwagę i mieszkać sama. Aktorka
— a zwłaszcza taka, jak ja, bez znaczenia i rozgłosu debiutantka — to sprzęt w domu kompromitujący...
— Ta co też pani wygaduje! — przerwała Salewiczowa. — Ktoby na to zważał, co on plecie? Ja, żebym była
wszystkiego słuchała, co on mi przez lat tyle swoim głupim językiem namłócił, tobym chyba w domu waryatów, w
Kulparkowie, być musiała... Ale ja jednem uchem

słucham, a drugiem wypuszczam. Ta co pani chce od takiego człowieka ? Całe życie tylko rachuje i rachuje, a sam nie
wie co... i o bożym świecie pojęcia nie ma... Co się pani tem martwi ? Jak tu kiedyś Marczellówna przyjechała na
występy, to najwięksi panowie mało teatru do góry nogami nie przewrócili... A takie, za pozwoleniem, bydlę, jak mój
mąż, ta co on rozumie?
Strapiona twarzyczka Karli rozjaśniła się na chwilę uśmiechem.
— Marczellówna, to nie ja! — szepnęła.
— A tobie co brakuje! — przerwała Salewiczowa. — Śliczna jesteś, jak malowanie, mądra, wykształcona... ta natralnie
za rok, za dwa, ludzie będą waryowali...
Usiadła na kanapie i pociągnęła Karlę za sobą. Trzymając ją obu rękami za smukłą kibić, przypatrywała się jej z
zachwytem.
A Karla przyklękła i przygarnęła się do niej. Uczuła nagle potrzebę pieszczoty, serdecznego ciepła wśród tego obcego i
zimnego świata, który ją otaczał. I była wdzięczna, niewymownie wdzięczna tej kobiecie, która raziła ją pospolitością i
nizkiemi instynktami, lecz okazywała jej tyle dobroci i teraz zimne, bezwzględne słowa męża

background image

wynagrodzić się starała czułością; gładziła jej złote włosy, całowała czoło, oczy i nazywała: gołąbką.
Karla przemocą tamowała łzy. które zalewały jej duszę i cisnęły się do oczu.
— Jaka pani dobra!.. — szeptała — jaka kochana!..
— A ktoby tam dla ciebie dobry nie był! Takie to śliczne, a biedne same... Ja doprawdy pojąć nie mogę, że ciebie tak w
świat puszczono... Wszak ty masz, gołąbko, rodziców ?..
Pani Salewiczowa kilkakrotnie już powracała do tego przedmiotu, chcąc koniecznie wybadać przeszłość Karli. Z jej
całego zachowania się, tonu mowy, ze słów, jakie się jej czasem wymknęły, a nawet z rzeczy i książek, które z sobą
przywiozła, naczelnikowa wnosić musiała, że ta piękna i młodziutka istota nie była wcale przeznaczona na deski
sceniczne, że ta karyera była raczej wykolejeniem, zerwaniem węzłów z dotychczasowym jej światem i rodziną. Z
niedyskretną tedy ciekawością rzucała pytania, które jednak Karla odpierała albo milczeniem, albo krótką odpowiedzią,
nie zachęcającą wcale do dalszych badań. I teraz, na pytanie o rodziców, odrzekła sucho:

— Mam.
I wysuwając się z objęć Salewiczowej, powstała.
Ale tym razem naczelnikowa nie chciała dać za wygranę. Dostrzegła rozrzewnienie Karli i postanowiła z tego
korzystać.
— Ja się tam w twoje zaufanie nie wdzieram — mówiła dalej, pociągając znów Karlę ku sobie, — Ale ja, co całe życie
tylko sercem żyję, biednem, niezrozumianem sercem, natralnie odczuwam innych położenie i cierpienia...
Tu głos Salewiczowej stał się drżącym i łzawym.
— I ja byłam niegdyś, jak ty, młodą i piękną, bardzo piękną. Włosy, duszko, to miałam takie, ie się niemi okrywałam
jak płaszczem. A mój opiekun, baron Ichtritz, człowiek niezmiernie bogaty, bywalec, pan całą gębą, to zawsze mówił,
że takiej płci i takich zębów, jak moje, nie widział...
Karla nie słuchała. Zapatrzona przed siebie, odbiegła myślą daleko od chwili obecnej; nie rozumiała słów, brzmiących
w jej uszach, nie odczuwała już pieszczot. Ostatnie dopiero słowa naczelnikowej zwróciły znów jej uwagę.
— Takie to jest życie, moja duszko. Korzy

stać z niego potrzeba zawczasu, dopóki młodość i uroda. Ta natralnie! Dobrze mówił mi opiekun, baron Ichtritz: nie
wychodź za tego Salewicza, zostań ze mną... Ale ja głupia śmiałam się — chciałam koniecznie być mężatką, panią i ot
co: z tego państwa — kłaki!.. Baron rozgniewał się, a po jego śmierci cały majątek poszedł na krewnych, ja zaś, jak
biedowałam, tak bieduję... Tak, tak, gołąbko, tybyś mi powinna wszystko powiedzieć, a ja ci poradzę, jak nikt, bo
natralnie doświadczenie mam... Życia trzeba używać, bo inaczej zmarnieje...
Karla, wyzwalając się ponownie z objęć Salewiczowej, stanęła przed nią z namarszczoną brwią. Jej twarz niewinnego
dziecka przybrała naraz wyraz ostry.
— Używać życia? — powtórzyła głucho — a jak ?..

background image

Naczelnikowa, zajęta własnem opowiadaniem i wspomnieniami, nie zauważyła zmiany w twarzy Karli i zaśmiała się,
ukazując rząd żółtych nadszczerbionych zębów, które były niegdyś tak piękne, że nawet baron Ichtritz, bywalec,
piękniejszych nie widział.
— Jak ? — zawołała. — Czy to tobie mówić trzeba?.. Jabym tam nie przysięgła, że już teraz

w twojem serduszku jest odpowiedź... Sercem żyć, serca słuchać, ot co !.. Reszta kłaki!..
— A wie pani — odparła Karla — że ja nawet tego wyrazu: serce, nie znoszę... Od dziecka słyszę ten wyraz, a w
rzeczywistości widziałam tylko albo nierozumne, samolubne serca, albo nieczułe. Powiedziano mi w końcu, że ja serca
nie mam, i zdaje mi się, że tak jest... ja go zresztą nie chcę mieć, nie chcę dla nikogo!..
Mówiąc to, chodziła żywo po pokoju. A Salewiczowa patrzyła na nią ciągle z uśmiechem dwuznacznym.
— A co? — myślała. — Dobrze przeczułam. Dziewczyna musiała się w kimś zakochać i teraz niby serca nie ma. Znam
się na tem. Musi to być ciekawa historya...
— Et, co tam! — ozwała się głośno. — Żeby tam sobie człowiek od rana do nocy powtarzał: nie chcę! to musi, bo
musi... Miłość to cygańskie dziecię, jak śpiewa Carmen... Powtarzam ci, duszko, powiedz mi wszystko... Ja do
tajemnic, jak grób, a życie natralnie znam...
Ale Karla nie chciała przedłużać już tej rozmowy. Zbliżając się do Salewiczowej, ujęła ją za rękę i rzekła:
— Droga pani, wierzaj mi: do wyznania nie

mam nic... Nie kochałam, nie kocham i kochać nie będę nikogo. Jeżeli wstępuję do teatru, to iedynie w chęci zdobycia
samodzielnego bytu. Nie chcę być zależną... Oto wszystko.
Naczelnikowa patrzyła na nią zdumiona. Teraz dopiero uderzył ją stanowczy ton mowy i niezwykły wyraz twarzy
Karli. To ją przekonało, że ona, dziecko z pozoru, nie tak łatwo da się opanować, że ma wolę i świadomość celu
dojrzałej kobiety. Zamilkła więc, urażona nieco. A Karla zmieniła natychmiast przedmiot rozmowy, przybierając
znowu minkę uśmiechniętego dziecka. Mówiła o zbliżającym się dniu swego pierwszego występu, o obawach swoich i
nadziejach. Ale Salewiczowa nie odzywała się już prawie. Nie mogąc w sercu i umyśle Karli tak gospodarować, jak
sobie tego zrazu życzyła, cofała się z godnością nieuznanej a doświadczonej doradczyni.
Rozstały się chłodniej, niż zwykle, a Karla, wróciwszy do swego pokoju, uczuła gnębiący smutek. Niedyskretna
ciekawość Salewiczowej, jej domysły i podejrzenia, od niechcenia rzucane, jej rady, aby źyć wesoło, nie oglądając się
na nic, a nawet jej czułość i pieszczoty, zarówno jak gniewny, ubliżający ton mowy jej męża, po

ruszyły ją i bolały, przywodząc na pamięć tak niedawną a tak odmienną przeszłość.
Usiadła przy stoliku i zamyśliła się. Z zadumy obudziło ją gwałtowne pukanie do drzwi wchodowych i głos donośny.
— Panna Wilmowska! — mówił ten głos, przeciągając śpiewnie każdą sylabę — to ja, wożny teatralny... Szarek!
Karla porwała się z miejsca, zmieszana. Tak daleko odbiegła myślą od obecnej sytuacyi, że w pierwszej chwili pojąć
nie mogła, czego ten Szarek mógł chcieć od niej.
— A, prawda! — rzekła sama do siebie i pobiegła drzwi otworzyć.

background image

Do pokoju wszedł wysoki, chudy mężczyzna, lat średnich, w długim, popielatym płaszczu. Wszedł i ciekawe,
przenikliwe spojrzenia rzucał dokoła. Badał sytuacyę, a na podstawie długoletniego doświadczenia umiał ją sobie z
drobnych szczegółów odtworzyć. W rzeczywistości mylił się rzadko; w przekonaniu swojem nigdy. Zwłaszcza
pierwsze wrażenia uważał za nieomylne.
— Jutro — mówił, rozglądając się ciągle — próba o dziewiątej rano... Pan reżyser bardzo prosi, aby się nie spóźniać...
Debiut pani od dziś za tydzień... będzie tylko dwie próby...

— Dobrze... — odrzekła Karla, dziwnie zmieszana.
Badawcze spojrzenia Szarka i głos jego, niemal rozkazujący w tonie, dotknęły ją niemile.
Szarek posunął się ku drzwiom, ale się zatrzymał.
— Czy pani tu ma zamiar mieszkać stale? — spytał.
— Co jemu do tego? — pomyślała Karla, ale odrzekła:
— Zapewne... Wygodnie mi tu...
— No, tak, ale do teatru daleko... Tak ztąd w zimie dymać rano na próbę, niezbyt przyjemnie. A mnie role przynosić...
Karla sięgnęła do portmonetki i, zarumieniona, podała Szarkowi guldena.
Wziął od niechcenia i rzekł obojętnie:
— Dziękuję... Gdyby — dodał — pani chciała, to w naszym teatralnym gmachu są mieszkania... bardzo doskonałe i
wygodne...
— Może później... — odparła Karla, chcąc co rychlej skończyć tę rozmowę, w ciągu której Szarek nie zaprzestawał
swych badań. Wzrok jego przechodził od stolika do kanapki, na której leżała książka otwarta, lustrował łóżko i suto
haftowane poszewki, spoczął wreszcie na wielkim

eleganckim kufrze z monogramem W. Z. na mosiężnej blasze, na wierzchu.
— Może później — powtórzyła — ja pana poproszę o wskazanie...
— A no, to dobrze... Padam do nóżek. A... a... byłbym na śmierć zapomniał.., Mam tu list do pani... Przyniósł go lokaj
księcia Dogiela do kancelaryi, nie mógł tu trafić...
Wyjął z kieszeni mały liścik i podał go Karli. Raz jeszcze obrzucił spojrzeniem całe mieszkanie, powtórzył: padam do
nóżek! uśmiechnął się, skłonił i zniknął wreszcie.
Z listem księcia Dogiela w ręku, długą chwilę stała Karla na środku pokoju, nieruchoma.
Los padł, nie pora się wahać. Jutro, z tą pierwszą próbą rozpocznie się dla niej nowe życie na deskach scenicznych. A
jakiem ono będzie? Któż przewidzieć zdoła?..
Dziwnym zbiegiem wypadków, pierwsza ta próba zeszła się z pierwszym eleganckim liścikiem, zaadresowanym:

Wielmożna Wilmowska
artystka dramatyczna.

Tytuł ten, to pierwsze piętno teatralne, niezmazane już nigdy. Artystka jeszcze przed pierwszym występem!.. a kto wie,
czy ona kiedykol

background image

wiek artystką zostanie ? czy nie będzie cale życie tylko aktorką drugo albo trzeciorzędną, czy zdoła w ogóle utrzymać
się w tym nieznanym sobie świecie i wytrzymać ?..
A ten list? Czego od niej chciał ten człowiek, który wczoraj dość obcesowo przedstawił się jej w teatrze, a dziś już
pisał? Wprawdzie nierzadko, gdy jeszcze była w szkole, przychodziły do niej listy podpisane i bezimienne, prozą, a
nawet wierszem, z wyrazami zachwytu. Wówczas jednak śmiała się z tego i pokazywała je nawet profesorowi, panu
Renardowi, który oburzał się na autorów, ale sam ustnie, do uszka szeptał jej także gorące komplementy... Te je z
początku dziwiły, były nawet jej przykre, potem, oswoiła się z nimi, zwłaszcza, gdy jej profesor tłómaczyć zaczął,
całkiem na seryo, że chcąc zrobić artystyczną karyerę, nie należało być zbyt surową...
Ale profesor, to co innego. On był jej rzeczywiście bardzo przychylny i pomocny; troskliwie zajmował się nią od lat
kilku i pozyskał jeśli nie jej serce, to przynajmniej szczerą wdzięczność. Lecz ten książę !..
Niezbyt już młody, lat czterdziestu kilku, bardzo jednak przystojny i wytworny, miał w spój

rzeniu swych ciemnych oczu coś, co przenikało jak ostrze, a w uśmiechu wyraz lekceważenia. W ukłonie jego
niezmiernie grzecznym, którym wczoraj przywitał Karlę, zarówno jak w podaniu i uścisku ręki, jakim ją pożegnał, po
rozmowie, pełnej ożywienia i delikatnych dwuznaczników, to lekceważenie przebijało się wyraźnie. Wzrok, uśmiech,
ukłon i uścisk dłoni mówiły zgodnie: Gdybym tylko raczył chcieć, byłabyś moją!.. List zapewne miał być
dokumentem, świadczącym o chęci...
Odrzuciła go ze wstrętem na stolik, a sama usiadła na kanapie. Czuła się niezmiernie znużoną, fizycznie i moralnie
złamaną.
Odkąd opuściła dom matki, pod wpływem wielkiego rozgoryczenia, parta chęcią wyzwolenia się i uzyskania
samodzielnego bytu, żyła jak w oszołomieniu. Bywały chwile zniechęcenia, nawet trwogi; ale jeszcze nigdy dotąd nie
doświadczyła podobnego, jak dziś, uczucia upokorzenia, a przytem dziwnej pustki w sobie i dokoła siebie. Z
Warszawy jechała w podnieceniu nerwowem, dumna, że zwalczyła przeszkody i skrupuły, jakie się w niej samej
budziły, odpychając od siebie wszelką myśl o opuszczonej matce, do której zostawiła list krótki a stanowczy.

"Spełniam to — pisała — co mi oddawna każe czynić rozsądek i poczucie, że ani tobie, matko, nie powinnam być
ciężarem, ani przyjmować darów od tego, który nie chce mnie uznać za córką. Wyjeżdżam szukać pracy, do jakiej
zdolną jestem. Nie szukaj mnie i zostaw własnym siłom, których mam dosyć, aby uniknąć niebezpieczeństw, a zyskać
grunt pewny. Nazwiska, które mi cięży, wyrzekam się... Zobaczymy się, da Bóg, wówczas, gdy droga, którą iść
zamierzam, będzie wytknięta i niecofniona".
Słowa tego listu przypominały się jej obecnie wraz z postacią matki. Smukła, nieco przygarbiona postać, z twarzą
piękną a bladą i napiętnowaną smutkiem nieukojonym. Biedna matka ! Ona tę swoją Wilmę kochała nad życie, do
szaleństwa, całym chorobliwym, egzaltowanym wysiłkiem serca, które, prócz córki, nie miało nikogo na świecie.
Kochała ją samolubnie, uważając za swą jedyną i niepodzielną własność. Od dziecka stroiła, jak laleczkę, cieszyła się
jej tryumfami, pokazywała ludziom, jak cud jaki, i wywoływała ich zachwyty, upajała się sama temi hołdami i
rozbudzała w sercu dziecka niezmierną próżność. Potem zapragnęła dać jej wykształcenie niezwykłe, a Wilma zdobyła
je nie

background image

mal bez trudu, obdarzona z natury bystrem pojęciem.
Ale tu już wraz z nauką poczęły wnikać do duszy dorastającej dzieweczki obce wpływy i pojęcia, odmienne od pojęć
hrabiny Anny. Budziła się w niej wola zacięta, uparta, a gdy wreszcie przyszło zrozumienie dwuznacznej sytuacyi
matki i świadomość owej tajemnicy, która rozdzieliła ją z mężem, obudziła się duma, pogarda dla nazwiska, które jej
pozostawiono niejako z litości, chęć wydostania się bądź co bądź z położenia, które z każdym dniem stawało się
przykrzejszem.
Z matką coraz mniej było porozumienia, a nieraz wybuchały sceny gwałtowne. Hr. Anna nie mogła pogodzić się z
samodzielnością tej z pozoru wątłej i słabej istoty; oburzały ją w najwyższym stopniu wypowiadane przez nią śmiałe
zdania, gorszyło zachowanie się i swoboda, z jaką Wilma zawiązywała stosunki z osobami nieznanemi matce, a w
końcu, wbrew jej woli, rozpoczęła nowe jakieś studya...
Hrabina Anna czyniła sobie samej wrażenie kury, która wychowała kaczę, chcące samowolnie pływać. I trzepotała się
na brzegu rzeki, która unosiła jej dziecko, jej, jak mniemała, nie

podzielną własność. Ztąd oburzenia, ciągłe gniewy i płacze, na co Wilma odpowiadała coraz większą goryczą,
zaciętością i uporem.
I skończyło się na tem, na czem skończyć się musiało. Wilma Zempach przybyła do Lwowa, pod imieniem Karli
Wilmowskiej, szukać, karyery w teatrze.
Czy pociągała ją scena, czy ogrzewał zapał do sztuki? Nie. Szkoła sama uczyniła to, że zapał pierwotny ostygł, a scena
wiele straciła ze swego uroku. Już w szkole, w stosunkach ze starszymi, a nieraz bardzo doświadczonymi koleżankami
i kolegami, przekonała się, czem jest ta idealna sztuka dla większości jej zbyt prozaicznych adeptów. Środkiem,
pretekstem, pozorem, prawie nigdy celem... Przekonała się też zbyt rychło, że głównym niemal warunkiem powodzenia
jest u aktorki nie talent, lecz uroda. Talent może zastąpić rutyna, a rutyna przy urodzie zapewnia sukces trwały.
Otworzyły się też wcześnie przed jej oczyma tajemnice kulis teatralnych. Koledzy przynosili różne ztamtąd wieści,
które zrazu dziwiły, oburzały i gorszyły Wilmę, a wreszcie oswoiły jej umysł z zepsuciem... Po roku nie dziwiła się już
niczemu i z pewnym cynizmem uśmiechała się nawet,

gdy jej opowiadano nową jaką skandaliczną, teatralną historyjkę.
Pierwotna przeto rdza, jaką wytworzyły w duszy Wilmy bezmierne, bałwochwalcze pieszczoty matki, obudzona
wcześnie próżność, wreszcie gorycz z powodu rozterki między rodzicami i upokarzającej sytuacyi matki, która nie była
ani żoną, ani wdową, ani rozwódką, a pozostawała ciągle pod zarzutem występnej miłości, ta rdza pierwotna
spotęgowała się jeszcze przez ów przedwczesny cynizm, wypływający ze świadomości złego, a utraty wiary w dobre.
Wszelkie uczucia zaczęła mienić Wilma idealizmem, liryzmem nudnym, ckliwą przesadą. Przestała szanować kobietę,
a gardziła mężczyzną, który mógł być w jej przekonaniu albo tak bezwzględnie despotycznym, jak ten, którego
nazwisko nosiła, albo tak bezmyślnie sentymentalnym, jak ten, który stał się powodem niedoli jej matki, albo tak
interesownie kochliwym, jak ci, których spotykała na swojej drodze i od których otrzymywała wynurzenia afektów
bardzo chwilowych.
Ta rdza trawiła w niej najlepsze zalety, osłabiała wolę, a nawet szlachetne dążenie do samodzielności wypaczała,
pozbawiając zapału w działaniu.

background image

Mrok wieczorny zapadał, a Karla nie ruszała się z miejsca, po raz pierwszy przytłoczona ciężarem własnych myśli.
Wesołego usposobienia z natury, o niezmiernie żywej i wrażliwej wyobraźni, nie pozwalała dotychczas nigdy
opanowywać się smutkowi. Wrażenia w niej zmieniały się szybko, a chociaż często niejedna troska leżała na dnie
duszy, to przecież zaufanie w siły własne, jakieś nieokreślone przeczucie powodzenia w świecie, dodawało jej odwagi i
wywoływało uśmiech na ustach.
Dziś potrzebowała niezwykłego wysiłku woli, aby się ruszyć z miejsca i wydostać się z tych mroków, które okrążały ją
w pokoju i zaległy jej duszę.
Nagłym ruchem powstała, potrząsnęła złotą główką i wyciągnęła ramiona.
Właściwie, nie było powodu — pocieszać się poczęła — do rozpaczania. Cóż się stało ? Że Salewicz nie chciał jej
mieć w domu, wielkie rzeczy! mieszkań innych jest mnóstwo; że Salewiczowa dawała jej złe rady, że oboje fałszywie
ją osądzili, to także jeszcze nie nieszczęście; złym radom nie ulegnie, a na fałszywe sądy każda aktorka musi być
przygotowana...

Myśląc tak zapalała lampą. Rozjaśniło się w pokoju, a Karla odetchnęła swobodniej.
To przygnębienie, to tylko skutek podrażnienia nerwów; nic więcej. Właśnie dobrze, że jutro z tą ranną próbą
rozpocznie się już życie teatralne; ono dopomoże jej zapomnieć o przeszłości. W teatrze byli dla niej wszyscy bardzo
uprzejmi; dyrektor, do którego miała listy polecające, nawet serdeczny. Przypatrywał się jej z uwagą i, czytając list od
profesora Renarda, uśmiechał się...
— Renard — rzekł po chwili — pisze o pani bardzo pochlebnie... A to człowiek, który zna się na rzeczy; ma zawsze
szczęśliwą rękę... i dobry gust — dodał z naciskiem.
Karla, zarumieniona, chciała coś odrzec, ale dyrektor wnet zmienił przedmiot rozmowy, wypytując się o reportuar
debiutantki, a w końcu pożegnał ją serdecznie poufałym uściskiem dłoni i jeszcze poufalszym pogłaskaniem po twarzy.
— Śliczne dziecko... — rzekł półgłosem.
— Ci mężczyzni wszyscy jednakowi! — pomyślała Karla, biorąc list ks. Dogiela do ręki. List ten nie obudzał już w
niej teraz wstrętu; przypatrywała się pismu na kopercie. Było duże, kształtne, pewną ręką kreślone, sympatyczne.

Uśmiechnęła się i, siadając ponownie przy stoliku, rozpieczętowała.
Książę pisał:
"Niech pani nie dziwi i nie oburza ta droga, którą po namyśle obieram. Nie chcę być natrętnym, a po wczorajszej
krótkiej rozmowie pragnąłbym mieć szczęście poznania pani bliżej. Racz odpowiedzieć słówkiem, czy to możebne ?
Dowiedziałem się, że mieszka pani przy rodzinie, której nie znam. Nie wiem więc, czy wizyta moja nie byłaby pani
niemiłą, a przykrości nie chciałbym w niczem i nigdy Jej wyrządzić. List ten wysyłam do teatru i tam też zgłoszę się
jutro po odpowiedź: czy, gdzie i kiedy będę mógł zbliżyć się do pani, której pragnąłbym być na zawsze wiernym i
oddanym sługą.
Artur Dogiel".

background image

— Wszyscy jednakowi! — powtórzyła głośno Karla i uśmiechnęła się. — Jednakowi i zarówno głupi... — myślała
dalej. — Należy jednak z tej głupoty korzystać i nie zrażać do siebie. Taki Dogiel może być bardzo pożyteczny w
początkowej karyerze. Odpiszę mu, że przyjmuję u siebie o piątej po południu łaskawych gości. Albo lepiej odpisywać
nie będę; na co moja proza ma być w jego rękach? Odpowiem mu ustnie,

bo, gdy listu nie otrzyma, do teatru przylezie za mną. Och, gdyby oni wiedzieli, ci umizgający się piękni panowie, co ja
o nich myślę ? Przestaliby się pewno umizgać. Ale próżność nie dozwoli im odgadnąć tych myśli; nie uwierzyliby,
gdybym im to nawet powiedziała. Taki Dogiel wyobraża już sobie, że uczynił na mnie kolosalne wrażenie, a ja
zaledwie wiem, jak wygląda. Tak samo, jak wszyscy... banalnie!..
Skrzypnięcie drzwi przerwało myśli Karli. Do pokoju wsunęła się Salewiczowa; była słodko uśmiechnięta.
— Pani nie wychodzi? — spytała. — Chciałam się dowiedzieć, czy nie napiłabyś się herbaty, albo może kawki ?..
Mówiąc to, ciekawie spoglądała na list, który leżał otwarty na stoliku.
Karla, pragnąc zatrzeć niemiłe wrażenie poprzedniej rozmowy, zbliżyła się do naczelnikowej i ujęła serdecznie za ręce.
— Za kawę dziękuję... Ale niech droga pani usiądzie... pogawędzimy trochę...
— Może przeszkadzam tobie, duszko ?..
— O nie, wcale. Jutro wprawdzie rano próba, ale rolę już umiem... Jutro tedy początek...
— A wiem... wiem — odparła Salewiczowa,

zabierając miejsce przy stoliku, naprzeciw Karli, i nie spuszczając z oka listu Dogiela. Leżał na odwrót — nie można
było ani słowa odczytać.
— Wiem... wiem... — powtórzyła — mówił mi Szarek, którego znam oddawna a spotkałam wychodzącego od ciebie.
Poczciwy Szarek! To chodząca kronika teatralna... Wie o wszystkiem, natralnie ! Co on mi nie naopowiadał...
— Ciekawy musi być człowiek... Tak się tu po wszystkich kątach rozglądał...
— Boś mu się okrutecznie podobała. Zachwycony tobą!
— Śliczna konkieta !.. — zaśmiała się Karla. Salewiczowa zaprotestowała gestem ręki.
— Abo co ty myślisz, duszko ? Taki Szarek, to niemała figura w teatrze. On wszędzie trafi, ze wszystkimi ma stosunki
— ta natralnie, od lat tylu tam jest! Pamiętam go jeszcze młodym chłopakiem — afisze sprzedawał i był do pomocy
starej Matulowej, co loże otwierała... Dawne czasy! I ja wtedy myślałam o występach... Boże, co to były za czasy!..
Ciężkie westchnienie uleciało z piersi naczelnikowej, która na chwilę, uniesiona siłą wspomnień, nawet o liście
Dogiela zapomniała.
— Więc ty, duszko, tego Szarka nie lekce

waż... Może się przydać a dyskretny, natralnie, nie zdradzi. W teatrze ma się zawsze stosunki i stosuneczki, o których
lepiej, aby szeroko nie gadano. Natralnie!.. Szarek do tego jedyny... A sprytny, że strach !
Karla znowu buntować się poczynała w sobie.
— Ależ, droga pani — przerwała z niechęcią — zaręczam, że z pośrednictwa Szarka korzystać nie zamierzam.

background image

Salewiczowa zaśmiała się głośno i, przysunąwszy się, objęła Karlę pieszczotliwie ramieniem.
— No, no, no, nie gadaj! A któż to panience przyniósł ten liścik ? Znamy się na tem...
Karla, wysuwając się z objęć naczelnikowej, podała jej list otwarty.
— Od księcia Dogiela — rzekła. — Czytaj pani.
— Od księcia! — zawołała Salewiczowa ze źle udanem zdziwieniem a szczerym zachwytem.
Chciwie przebiegła treść listu oczyma.
— Proszę... proszę... — mówiła półgłosem — pi... pi... Jak on ślicznie pisze! a jak grzecznie: "Racz pani"... A
zakończenie: "Pragnąłbym być na zawsze"... ślicznie!.. I cóż ty, duszko, odpiszesz ?

— Nic nie odpiszę...
Salewiczowa aż podskoczyła na krześle.
— Co też ty gadasz, gołąbko! Takiemu panu nie odpisać? Taż to jeszcze przed występem sukces.. Dogiel, jak zechce,
to salę całą wykupi. On chyba bogatszy być musi, niż mój opiekun ś. p. baron Ichtritz... Mówił mi Szarek...
Wygadała się Salewiczowa w zapale i ugryzła się w język.
— Jeszcze dawniej... kiedyś, mówił mi, że gdy książę chce zaprotegować jaką artystkę, to karyera pewna. Natralnie,
taki pan! Więc ty, duszko, głupstw nie rób i odpisz mu grzecznie, zapraszając... Jakeś mi tylko powiedziała, że się
przedstawił tobie w teatrze, zaraz przeczułam, że on przyjdzie... Oj, ty, ty, ślicznotko moja !..
Przysunęła się znowu i, gładząc Karlę po włosach, prosiła czule:
— Odpisz mu, dzieciaku, odpisz...
Karla przerwała:
— Odpowiem mu ustnie, że wszystkich łaskawych na mnie przyjmować zamierzam u siebie około godziny piątej...
Niech sobie wówczas przyjdzie...
— A nie, nie wypada... Na co to mówić;

wszystkich ? To go już natralnie dotknie. Onby powinien mieć swoją godzinę...
Karla niecierpliwie zżymała ramionami.
— Rób zresztą, jak chcesz — dodała, postrzegłszy ruch ten Salewiczowa, nieco urażona — rób, jak chcesz; ale ja ci,
duszko, dobrze radzę. Świata nie przerobisz. Natralnie! Mojem zdaniem, taki książę to karyera, to prawdziwe
szczęście... Jak ja ci zazdroszczę! Ale ty masz, widzę, dziwne o teatrze wyobrażenie... Zdaje ci się, że to klasztor, czy
co? Cóż w tem złego, że książę zakochał się w tobie i że chce przyjść, a tak grzecznie o to prosi ? Przecież lepiej, że to
książę, niż jaki aktorzyna, albo gryzipiórko...
— Ależ ja ani jednego, ani drugiego nie chcę!
— Terefere! Z początku tak każda mówi, a potemu... natralnie. Ja ci, duszko, z serca radzę: unikaj tylko aktorów i
dziennikarzy, to ziółka! a takich panów, jak Dogiel, albo Molski nie zrażaj... Ale, ale — zawołała, jakby
przypomniawszy coś sobie — ja się zagadałam i zapomniałam na śmierć, z czem tu przyszłam. Zabieram cię dzisiaj do
teatru... Mam lożę na drugiem piętrze, doskonałą...
— Do teatru ? Państwo idziecie do teatru ?

background image

— A, tak. Mąż mój, natralnie, niedołęga iść nie chce. Jemu tam cyfry, nie teatr, w głowie. Samej iść smutno, więc
zabieram ciebie, duszko. Zabawimy się...
Nieokreślone jakieś podejrzenie opanowało Karlę; poczęła się wymawiać: jest znużona, chciałaby się położyć
wcześnie, gdyż jutro rano wstać trzeba, aby zdążyć na próbę.
Ale pani Salewiczowa nie odstąpiła. Przecież Karla nie wyrządziłaby jej tej przykrości; ona sama nie pójdzie, a jeszcze
nigdy nie była na "Ptaszniku z Tyrolu", którego dzisiaj grają. Nie do uwierzenia, a jednak prawda: wszyscy już byli na
tem, ona jedna nie. Mąż skąpy, pieniędzy dać nie chce, a choćby i dał, to bez towarzystwa chodzić do teatru niemiło.
Dziś jedyna sposobność...
I tak prosiła, że Karla wreszcie uległa.
— A więc ubieraj się, duszko, bo już szósta. Szkoda, żebyśmy się spóźniły.
I wybiegła z pokoju, uśmiechnięta, wesoła, szczęśliwa, uściskawszy Karlę serdecznie.
W godzinę potem zasiadała w loży, ogromnie wystrojona, w olbrzymim kapeluszu, który zwracał uwagę. Większą
jednak uwagę ściągała siedząca obok Karla, dziś piękniejsza, niż kiedy

kolwiek, z wyrazem niezwykłego zamyślenia w oczach.
Sam dyrektor pokazywał ją znajomym.
— Nowy nabytek — mówił — i zdaje się dobry. Śliczna dziewczyna i niepospolicie wykształcona. Skończyła
konserwatoryum w Paryżu.
O konserwatoryum słuchano z niedowierzaniem; ale patrzono z ciekawością i zachwycano się urodą.
W pierwszym antrakcie zapukano do loży Salewiczowej.
Karla wstrząsnęła się nerwowo, a naczelnikowa zawołała elegancko:
— Antre!
Do loży wszedł dyrektor, a za nim książę Dogiel.
Salewiczowa, czerwona z radości, nie wiedziała, gdzie ich umieścić.
— Siadajcie, panowie, książę panie, proszę! Tymczasem książę, przedstawiwszy się naczelnikowej, zajął już miejsce
za krzesłem Karli, która nie mogła utaić swego niezadowolenia. Brwi ściągnęły się chmurnie nad oczyma.
Nieokreślone podejrzenie stawało się pewnością. Bytność u niej Szarka z listem od księcia, potem rozmowa tegoż
Szarka z Salewiczowa, potem,

ni stąd, ni zowąd, ta loża i usilne prośby naczelnikowej, aby szła z nią do teatru, to wszystko widoczna intryga, której
celem było ściągnięcie jej tutaj i zbliżenie z Dogielem. To ją oburzało. Gdy dyrektor rozmawiał z Salewiczową, książę
rzekł do Karli półgłosem:
— Ośmieliłem się napisać do pani... Wszak się za to pani nie gniewa? Czy mogę prosić o odpowiedź...
— Przyśpieszasz ją, książę... Odpowiedź miała być jutro...
— O pośpiechu nie może być tam mowy, gdzie każda godzina oczekiwania...
— Jest torturą! — przerwała Karla, śmiejąc się. — Po co mamy sobie żałować frazesów...
Zwróciła się całą twarzą ku Dogielowi i, patrząc mu śmiało w oczy przeszywała go ironicznem spojrzeniem głębokich,
ciemnych oczu, z których znikał już poprzedni wyraz zadumy, a poczęły migotać iskry wesołości. Bawiła ją mina
księcia, który wszedł pewny siebie i odrazu zmieszał się, zbity z tropu.
— Nie spodziewałem się... — bąknął.
— A czego książę się spodziewał? — znów przerwała Karla, nie spuszczając wzroku z twarzy Dogiela, który zamilkł,
coraz więcej pomie

background image

szany. Czuł, że dłuższe milczenie zabije go; więc po chwili, pochylając głowę, począł mówić cicho, niemal pokornie:
— Nie należę do ludzi zbyt śmiałych, ani zbytnio ufających sobie. Może się pani kiedyś o tem przekona. Pisząc do
pani, nie roiłem też sobie wielkich nadziei... Korzystałem ze swobody, jaka zwykła panować w świecie teatralnym, a
liczyłem tylko na... uprzejmość. Z szyderskiego śmiechu pani wnoszę, że mimowolnie obraziłem...
— Bynajmniej się nie gniewam — odparła Karla żywo, ale już bez ironii. I, zniżając nieco głos, aby nie być słyszaną
przez Salewiczową i dyrektora, pochyliła się ku księciu.
— Mimowolnie jednak czuję — dodała — że dziś pozwolono sobie zagrać ze mną małą komedyę... użyto podstępu...
Książę się żachnął.
— Komedya? podstęp?... nie rozumiem. Karla, patrząc mu ciągle w oczy, i ciągle półgłosem mówiła dalej szybko:
— Jestem szczera i wolę powiedzieć odrazu... Wszak nie zaprzeczysz, książę, że lożę tę, w której jesteśmy, sam
przysłałeś przez woźnego Szarka pani Salewiczowej, której poruczono zadanie ścią

gnięcia mnie do teatru; że pisząc do mnie z wielką pozornie nieśmiałością, nie miałeś wcale zamiaru czekać do jutra na
odpowiedź, lecz już dziś postanowiłeś zbliżyć się do mnie, bez pytania o moją wolę... Wszak książę nie zaprzeczysz?...
Dogiel, który słuchał z pochyloną głową, nagle ją podniósł i spotkał się z wyiskrzonem, przenikliwem spojrzeniem
Karli. Dziwnie poruszał go ten wzrok oczu dużych, ciemnych, ciskających iskry z po za rzęs długich; poruszał go,
zachwycał i onieśmielał.
— Nie zaprzeczam... — szepnął — i proszę o przebaczenie... Wierzaj mi pani...
— To nie jest sposób — ostro przerwała Karla — do zdobycia mojej wiary... Wiedz, książę, że podstępu nie znoszę, a
presyi żadnej nie ulegam. W ten sposób wywarta oburza mnie...
W tej chwili podniesiono kurtynę; rozpoczynał się akt drugi. Dyrektor wstał, aby się pożegnać; ruszył się też i Dogiel.
Ale Salewiczowa puścić go nie chciała.
— Cóż to książę pan myśli także uciekać? Niech książę pan zostanie... miejsca jest dosyć...

I usuwała się, robiąc miejsce między sobą a Karlą.
Dogiel zwrócił się do Karli.
— A pani pozwoli?
Lecz ona, zapatrzona na scenę, odpowiadała tylko ruchem ramion i głowy, mającym oznaczać: Odemnie to nie zależy...
czyń sobie, jak ci się podoba.
Bardzo z siebie niekontent, w przekonaniu, że na samym wstępie popsuł sprawę, i że z tą dziwną "małą" potrzeba było
postępować inaczej, książę, pomimo nalegań Salewiczowej, opuścił wraz z dyrektorem lożę.
A wtedy Salewiczowa wybuchnęła;
— Na miłosierdzie boskie, co ty wyrabiasz? Taki miły, grzeczny i piękny pan, a ty tak go traktujesz, jak natręta... Nie
chciałaś go zatrzymać... poszedł!
Karla, nie odwracając głowy, ciągle zapatrzona na scenę, odpowiedziała sucho:

background image

— Mógł zostać... wszakże to jego loża, którą pani, nie mówiąc mi o tem, przyjęłaś... Nie spodziewałam się tego.
Salewiczowa poczerwieniała, zmieszana i gniewna.
— A pani co do tego! — zawołała. — Przy

jęłam, bo mi się podobało. Dawny mój znajomy Szarek przyniósł mi ją i przyjęłam, a pani opowiadać się nie
widziałam potrzeby... Dzika pretensya, natralnie!...
Mówiła tak głośno, że z miejsc sąsiednich poczęły odzywać się sykania. Karla cofnęła się w głąb loży, a Salewiczowa
zamilkła, wzruszając tylko od czasu do czasu gniewnie ramionami i nerwowym ruchem obu rąk poprawiając sobie
kapelusz na głowie.
W ponurem milczeniu doczekały się końca przedstawienia i w zupełnej dysharmonii powróciły z teatru.
Karla nie była także z siebie zadowolona. Może istotnie postąpiła zbyt ostro z księciem; nie należało wnosić do teatru
form i zwyczajów dawnego życia. Dał jej to nawet do zrozumienia nazajutrz na próbie dyrektor, któremu widocznie
Dogiel coś powiedzieć musiał. Cóż zresztą tak dalece złego uczynił książę? Że mówił od razu komplementy, że chciał
się lepiej poznać i zbliżyć, że próbował trafić do niej przez Salewiczowa i przysłał lożę — to wszystko były praktyki
zupełnie utarte i dozwolone w tym świecie, do którego ona teraz należała. Nie było rzeczywiście powodu gniewać się i
zrażać do

siebie wpływowego człowieka... Postąpiła nierozważnie pod wpływem nerwowego rozdrażnienia, wywołanego zmianą
w jej pozycyi w świecie. Dawniej, gdy jeszcze była w szkole, czuła się daleko swobodniejszą; daleko więcej pozwalała
innym i sobie. Pamiętną jej była pewna kolacyjka w gronie bardzo wesołem, po debiucie jednej z koleżanek. Byli tam
aktorzy, artyści, literaci, różne figury, których nawet nazwisk, ani fizyognomii nie pamięta. Bawiono się niezmiernie
wesoło. Obok niej siedział mały, przysadkowaty jegomość, o twarzy pulchnej i przenikliwych oczkach, reporter
dziennikarski z zawodu. Pił okrutnie, gadał nieustannie koncepta i był niezmiernie natarczywy. A ona nie gniewała się
wcale. Po dwóch kieliszkach szampańskiego wina zrobiło się jej nawet bardzo miło, i śmiała się do łez z dowcipów
sąsiada, który bez ceremonii pieścił jej rączkę w swoich dłoniach i od czasu do czasu podnosił do ust... W jego też
towarzystwie wróciła do domu, bardzo późno, oszołomiona winem i tą atmosferą wesołości i swobody. Nie chciała
nawet słuchać i zaledwie rozumiała ostre wymówki matki, która w największym niepokoju czekała na nią.

— O, wielkie rzeczy!... — odpowiedziała — cóż mi się stało?... Zabawiłam się!...
Na tej to kolacyjce powzięła ostateczne postanowienie, aby pójść w ślady owej koleżanki i poświęcić się karyerze
scenicznej. Tak jej doradzał profesor Renard i ów mały dziennikarz Szybski, który całe życie spędzał za kulisami i znał
świat teatralny na wylot. Widywał się on potem z Karlą bardzo często, wtajemniczał w arkana teatralnego życia, a
mówił śmiało, zachowywał się jeszcze śmielej...
Cóż za porównanie z księciem, który, dotychczas przynajmniej, utrzymywał się w granicach ścisłej przyzwoitości.
Zkądże więc dzisiaj ta drażliwość, która samą Karle dziwiła?

background image

Bo wówczas, gdy Szybski pozwalał sobie na żarty bardzo swobodnie, lub czułości jeszcze nie stosowniejsze, Karla
czuła mimowolnie po za sobą oko i opiekę matki. Z pod tej opieki wyrywała się, ale ją czuła. Dziś, własnym
pozostawiona siłom, odpowiadała sama za siebie i bała się... Samodzielność bardziej nieraz krępuje, niż opieka, która
wydaje się jednak ciężarem i presyą...
Bądź co bądź, postanowiła Karla naprawić rzecz z księciem i przyjąć go bardzo uprzejmie,

gdy przyjdzie; tymczasem pogodziła się z Salewiczową, przyznając jej słuszność.
Dogiel wszakże nie pokazywał się; był raz z wizytą w parę dni po owem zajściu w teatrze, lecz ani Salewiczowej, ani
Karli w domu nie zastał. Naczelnikowa była z tego powodu w rozpaczy; rychło jednak pocieszyła się biletem
wizytowym księcia, który umieściła na widocznem miejscu w salonie, na stole przed kanapą. Tego widocznego znaku
zaszczytnych stosunków nie byłaby posiadła, gdyby książę był ją zastał w domu; więc tym razem lepiej się stało.
Wprawdzie ten idyota Salewicz nie umiał tego uznać; bez żadnego uszanowania, z pewną nawet niechęcią, odrzucił od
siebie kartę wizytową księcia i lekceważąco ramionami dźwignął. Ale za to Kluczkiewicz, gdy raz przyszedł i ujrzał
wystawiony bilet, nie umiał ukryć zdumienia.
— Jak to? Książę Dogiel bywa u państwa? Salewiczowa usiłowała pokryć swój tryumf
udaną obojętnością.
— Ta natralnie — odparła od niechcenia — bywa... to dawne stosunki jeszcze z moim opiekunem ś. p. baronem
Ichtritzem...
Nadszedł wreszcie dzień debiutu Karli. Z mocno bijącem sercem weszła na scenę, w roli na

iwnego dziewczątka. Złote, bujne włosy miała splecione w warkocze, a była ubrana w lekką, różową, nieco u gorsu
wyciętą sukienkę. Wyglądała prześlicznie i odrazu ujęła sobie publiczność, która onieśmieloną widocznie debiutantkę
zachęcała oklaskami. To ją jeszcze bardziej zmieszało. Nie śmiała spojrzeć przed siebie; raziło ją światło kinkietów, a
ta wielka, przyciemniona po za niemi przestrzeń, w której poruszały się postaci ludzkie, zdawała się jej groźną
otchłanią. Nogi drżały pod nią; na oklaski zapomniała odpowiedzieć ukłonem i parę sekund stała tak nieruchomo,
śliczna w swem pomieszaniu, z opuszczoną główką na piersi, która falowała. Ocucił ją głos inspicyenta z za kulis.
— Zaczynać!
Pierwszą "kwestyę" wymówiła z trudem, głosem stłumionym, który nie był w tonie i miał dla niej samej dziwne, jakby
obce brzmienie.
— Głośniej! śmiało! — szepnął z za kulis dyrektor.
Niebawem też ożywiła się Karla. Rola w jednoaktowej komedyjce była niewielka, ale wdzięczna, a pomimo gry
niewprawnej i skrępowanej, urocza postać dzieweczki wywarła powszechne wrażenie. Gdy Karla schodziła ze sceny,
żało

wała, że się to tak rychło skończyło, a upajała się oklaskami, które rozbrzmiewały z widowni.

background image

Zmuszona przez dyrektora, wyszła na proscenium i kłaniała się, dziękując. Oklaski się wzmogły, a Karla, podniósłszy
głowę, ujrzała w blizkiej loży parterowej ks. Dogiela. Bił brawo z uśmiechem; sprawiło jej to przyjemność.
— Bardzo się zasypałam, dyrektorze? — mówiła debiutantka za kulisami.
Ale dyrektor był uszczęśliwiony; ściskał jej rączki i śmiał się.
— Sukces... sukces !... — powtarzał. — Dawno już nie było tak pomyślnego debiutu...
— Winszuję pani... serdecznie winszuję! — zabrzmiał głos po za nią.'
Karla wzdrygnęła się. Książę zbliżył się i wyciągnął do niej rękę, poufałym ruchem głowy witając się z dyrektorem.
Ona zaś, przejęta cała radością, rozpromieniona, szczęśliwa, podała mu obie dłonie.
— Zobaczyłam księcia odrazu w loży, ze sceny, i zrobiło mi to wielką przyjemność, dodało otuchy, że wśród
obojętnych widzów jest jeden życzliwy, który zbyt ostro krytykować nie będzie...
Dogiel z pewnem zdziwieniem słuchał. Ton

mowy Karli był tak odmienny od dawnego, ciepły niemal serdeczny. Oczywiście, zawdzięczał to dobremu wrażeniu
chwili i postanowił z tego korzystać.
— Więc pani ufa w moją życzliwość? i pozwala, abym był życzliwym? Nie uwierzy pani, jaką mnie to napawa
radością... Po ostatniej rozmowie tam, w tej fatalnej loży, sądziłem...
— Chciej książę o tem zapomnieć! — żywo
przerwała Karla. — Przed dubiutem byłam niezwykle zdenerwowana, niemal chora... wszystko mnie drażniło...
— Tak mnie pani przeraziła i onieśmieliła wówczas, że dziś musiałem odepchnąć pokusę, która mnie skłaniała, abym
pani jawnie okazał moją życzliwość. Chciałem pani ofiarować kwiaty na scenie, nie śmiałem narzucać się... zmuszać
cię niejako do ich przyjęcia. Przyniosłem je więc tutaj, zapytując, czy pani przyjąć raczy?...
Dyrektor, który przez ten czas wydawał jakieś polecenia, zbliżył się.
Jeżeli — rzekł żartobliwie — mała nasza Karla za każdym swym występem, a w stosunku do objętości roli i rozwoju
talentu otrzymywać

będzie takie kwiaty, to może ich wkrótce zabraknąć we Lwowie...
A Karla szczerze dziękowała Dogielowi, patrząc na niego rozpromienionemi oczyma. Ujmował ją swoją delikatnością i
obejściem się prawie nieśmiałem, tak różnem od tego, jakie ją z początku zraziło. Przy poznaniu wydał się jej zbyt
pewnym siebie, zarozumiałym, lekceważącym młodą aktoreczkę, którą widocznie uważał za łatwą dla siebie zdobycz.
Teraz i w głosie i w spojrzeniu przebijało się zupełnie co innego; szacunek dla kobiety, zachwyt dla jej urody i jakby
tkliwe współczucie dla dziecka, pozbawionego opieki. Z tym odmiennym wyrazem było mu bardzo do twarzy; po raz
pierwszy wydał się Karli przystojnym.
Gdy dyrektor odszedł, Dogiel kazał odnieść kwiaty do mieszkania Karli i, usuwając się z nią razem w zakątek kulis,
mówił przyciszonym głosem:
— Nie umiem wyrazić mojej wdzięczności. Szedłem tu z wielką obawą; wyjdę pocieszony i upojony pani dobrocią...
Słyszę jeszcze ów dawny śmiech pani, taki zimny, szyderski...
— Nie wspominaj już o tem, książę... pro

background image

szę cię. Chciałabym, aby to wrażenie zupełnie się zatarło...
— Chciałabyś?... — podchwycił Dogiel — możesz to pani uczynić, wyrządzając mi wielką łaskę.
Przysunął się i ujął ją za rękę, zatrzymując w swych dłoniach. Zamilkł, jakby z wahaniem, gdy Karla pytała go
badawczym wzrokiem.
— Mój książę... jeżeli to od mojej woli tylko zależy...
— Od woli pani najzupełniej, gdyby tylko łaskawa chęć była za mną.
I mówił dalej zwolna, zastanawiając się nad każdem słowem:
— Dziś uroczysty dzień wżyciu twojem, panno Karło. Ponieważ nie odpychasz mojej życzliwości, pozwól, że, jak jest
wszędzie w zwyczaju, szczęśliwy debiut pani obchodzić będziemy w gronie przyjaciół skromną ucztą... pozwól się
zaprosić...
Karla szybko usunęła rękę z jego uścisku; twarz jej przybrała znowu wyraz twardy. Książę się przestraszył.
— Czy panią to gniewa?... — rzekł pokornie — to cofam się i przepraszam...
Miał tak strapioną i pocieszną minę, a Karla

była tak upojona powodzeniem i nieskłonna do gniewu, że, spojrzawszy na Dogiela, rozśmiała się wesoło.
— Ależ nie! nie gniewam się... Cóż znowu? Dziękuję owszem księciu serdecznie... ale ja tu nikogo nie znam... nie
wiem zaś, czy pani Salewiczowa...
— Jest w teatrze — podchwycił książę, uszczęśliwiony z widocznego wahania się Karli — widziałem ją; siedzi w
pierwszym rzędzie foteli parterowych. Biegnę ją poprosić...
— Ależ nie... nie... — słabo protestowała Karla — to doprawdy nie wypada...
— Czyż pani sądzi, panno Karlo, żebym cokolwiek proponować śmiał, coby ci szkodę przynieść mogło?... Niech pani
raczy zaufać i nie odmawia... Oprócz hrabiego Juliusza Molskiego, którego pani już zna, będzie tylko mój dobry
przyjaciel baron Wehr... Takie znajomości, wierzaj mi pani, są konieczne dla artystki. Ludzie najlepszego
towarzystwa... Niech pani pozwoli, abym poszedł pomówić z panią Salewiczową... ona niech kwestyę rozstrzygnie...
Karla milczała, niepewna, co ma czynić. Dogiel mówił tak zdaje się, szczerze, tak serdecznie prawie niegrzecznością
byłoby odmawiać...

Książę, biorąc milczenie za zgodę, nie czekał dłużej. Szepnął: "dziękuję!" i wybiegł z za kulis.
— Może Salewiczowa się nie zgodzi... — pocieszała się Karla, chwytając się tej słabej, nieprawdopodobnej nadziei.
Okazała się też najzupełniej złudną. Karla zaledwie zdążyła wejść do garderoby, aby zmienić teatralne przybranie, gdy
jak bomba wpadła Salewiczowa.
— Małom tu nóg nie połamała! — zawołała zdyszana. — Ależ bo to już lata, jak nie byłam za kulisami!... Więc,
duszko, idziemy dzisiaj na kolacyjkę... książę prosi, a jakże! Co to za przemiły człowiek, a jaki piękny!... Ślicznie
grałaś, gołąbko, ślicznie! a wyglądałaś jak pieścidełko, jak laleczka, zasłużyłaś na dobrą kolacyjkę... Przebieraj się
tylko prędko, bo już czas... Książę powiedział, że czekać będą w "Grandzie", wiesz? w tym nowym, pięknym hotelu...
Zamówił tam gabinet osobny. Mamy wziąć fiakra i zajechać od strony ulicy Sykstuskiej, wiesz? przez pasaż...
Trzepała, nie dając Karli przyjść do słowa, rozpromieniona, rozgorączkowana, niemal nieprzytomna.
— Ależ, kochana pani — przerwała wreszcie Karla — ja, doprawdy, waham się, czy przyjąć to zaproszenie... Prawie
nie znamy tych panów...

background image

— Co? co? co? — krzyknęła Salewiczowa, roztwierając z oburzeniem ramiona. — A to byłoby pięknie nie przyjąć!
Słusznie mówi książę: na całym świecie taki obyczaj! Debiut się udał, a po debiucie... tego... kolacyjka, ku uczczeniu
artystki. Natralnie! Przekonałaś się już, gołąbko, że ja ci dobrze radzę, bo ja życie znam i wiem, co wypada, a co nie
wypada. Spiesz się duszko, aby ci panowie niezbyt długo czekali. Książę bardzo prosił...
Karla ubierała się, nie odpowiadając nic. Czuła, że wchodzi w prąd, który ją unosi; czuła instynktem, że pierwszy krok,
jaki dziś uczyni, zaważyć może na jej życiu. Ale do poważnych refleksyj nie była dziś usposobiona. Gdyby nie Dogiel
ze swoją kolacyą, byłaby najzupełniej szczęśliwa. Wymarzoną oddawna samodzielność chwytała; upojonej pierwszem
powodzeniem debiutantce zdawało się, że całą przyszłość sceniczną, pełną tryumfów i sukcesów, zdobyła. Ogarniała ją
taka rozkosz, jakiej doświadcza ocalony z wielkiego niebezpieczeństwa, gdy się ujrzy nagle w zacisznem schronieniu,
gdzie mu już nic grozić nie może. Na myśl, że pierwszy występ, którego się tak lękała, już przebyty i przebyty z
powodzeniem, doznawała niemal omdlenia; serce

jej bić przestawało lecz nie przestawało odczuwać upajającego szczęścia. Gdyby Salewiczowa nie była taka pospolita,
taka śmiesznie trywialna, Karla byłaby rzuciła się jej na szyję i płakała z radości, jak dziecko.
W odczuciu pełni szczęścia ona jej stanowczo zawadzała. Chodziła ciągle po garderobie, zachwycając się wszystkiem.
— Boże, Boże! jaka ja była głupia, żem do teatru nie wstąpiła... Taż to rozkosz prawdziwa! Gdy mnie tu Szarek
wprowadził, to myślałam, że zemdleję...
Karla się zaśmiała.
— Rzeczywiście, zemdleć można, takie tu czasem zapachy...
Ale Salewiczowa była w uniesieniu. Biegała po garderobie, z przekrzywionym na głowie olbrzymim kapeluszem.
— To dopiero życie! — Ty, duszko, wygrałaś wielki los!... Zdobyłaś sobie publiczność, natralnie! a książę to
widocznie waryuje... Już ja się znam na tem. Oczy mu się błyszczą, jak u kota... Gdy przyszedł mnie prosić na tę
kolacyę, to formalnie trząsł się... A tak mnie prosił, jak o największą łaskę, chociaż ja nie odmawiałam... I owszem,
powiedziałam, czemu nie?...

bardze dziękuję księciu panu... natralnie! No, śpiesz się, duszko, śpiesz się, niech on tam nie czeka...
Karla była już ubrana, więc wyszły śpiesznie i przed gmachem teatralnym wsiadły do dorożki.
Portyer otwierał im drzwiczki powozu i dopomagał wsiadać.
— Do GrandHotelu! — donośnie, z dumą zawołała Salewiczowa.
Wysoki, chudy studencik, który, widocznie czyhał na wyjście Karli i pożerał ją oczyma, chociaż zbliżyć się nie śmiał,
podszedł do portyera.
— Proszę pana — przemówił nieśmiało — dokąd te panie pojechały?
Doświadczony portyer uśmiechnął się i ręką machnął.
— Pojechały do hotelu Granda... na kolacyjkę. Za parę lat to może i pana tam wezmą... teraz jeszcze nie...
Studencik zaczerwienił się, z oburzeniem spojrzał na portyera i odszedł szybkim krokiem.
Dogiel tymczasem organizował kolacyę; był bardzo z siebie zadowolony. Zaraz po rozstaniu

background image

się z Salewiczową, wpadł do loży, gdzie go oczekiwali Molski i baron Wehr.
— I cóż? i cóż? — spytali — mała nie przyjdzie?...
Książę wydął wargi i poklepał Molskiego po ramieniu.
— Płacisz dziś pięć butelek... Przegrałeś! Baron, nizki, chudy, wcześnie postarzały,
trzęsący się, podniósł na Dogiela wzrok mętny i blademi ustami mlasnął.
— All right!... — zawołał — przyjdzie!...
— Oczywiście!... Rozmówiłem się z nią na seryo, a potem z tą Salewiczową... Ta baba, to odwrotna strona medalu, ale
cóż robić, na pierwszy raz bez "przyzwoitki" się nie obejdzie... Zresztą, niech baronek sobie użyje...
— Wehr żachnął się.
— Tylko, proszę cię, nie kpij! Obserwowałem ją stąd, gdyś z nią rozmawiał... to nie moja specyalność.
Molski ciągle wątpił, aby kolacyjka przyszła do skutku. Średnich lat mężczyzna, ani ładny, ani brzydki, miał
fizyognomię dość nieznaczącą, tylko w oczach wyraz jakby jakiejś zadumy, czy rozmarzenia, pomimo cynicznego
nieraz uśmie

chu i żartu na ustach. Ten kontrast czynił go interesującym.
— Jesteś więc pewny — spytał znowu — że mała przyjdzie, że nie skrewi?
Dogiel się zaśmiał.
— Nie przyjdzie, ale przyjedzie — odparł — to wiem na pewno. Musimy też się spieszyć, bo moja Salewiczowa
poleciała, jak opętana, za kulisy, zachwycona kolacyą i gotowa nas wyprzedzić... Chodźmy!
Chociaż spektakl nie był jeszcze skończony, wyszli natychmiast, książę bardzo ożywiony, Molski zamyślony i
chmurny, a baron Wehr zawsze jednakowy. Szedł drobnemi krokami, podśpiewując pod nosem, szedł tak, jakby nie
wiedział, gdzie idzie, i jakby mu to było wszystko jedno.
U wejścia jednak do hotelu zatrzymał się i rzekł do księcia:
— Tylko z tą swoją Salopowiczową, czy Salwiczową daj mi pokój... Jakaś nieznośna baba... to nie moja specyalność.
— Twoja specyalność, baronku, menu. Ułożysz je starannie — nie żałuj sobie.
— All right!...
Była godzina dziesiąta, gdy fiakier, wiozący

Karlę i Salewiczową, zatrzymał się przed bramą, prowadzącą do gabinetów hotelowych. Karla była bardzo
pomieszana; cały szereg drobnych, lecz ujemnych wrażeń zacierał w jej duszy poprzednie uczucie radości. Wejście do
gabinetu po wązkich schodach nie podobało się jej, a zmroził na wstępie ciekawy wzrok garsona, który, zbiegłszy na
dół, wskazywał jej drogę i ciągle, ukradkiem przypatrywał się nieznanej jeszcze sobie fizyognomii dziewczęcia. Było
coś upokarzającego w tem jego ukradkowem, a jednak śmiałem spojrzeniu. Książę, uśmiechnięty, stał u drzwi i podał
Karli rękę, ściskając ją mocno, a w jego wzroku, w tym uścisku i uśmiechu upatrywała Karla znowu ten sam cyniczny
wyraz pewności siebie, który ją dotknął niemile przy pierwszem poznaniu.
Za to Salewiczowa była w siódmem niebie. Rozglądała się po amarantowem obiciu gabinetu, przypatrywała się
wiszącym na ścianach obrazom, pluszowym kanapkom i fotelom i głośno podziwiała wszystko.

background image

Zasiadano do stołu: książę obok Karli, z drugiej strony hrabia Molski i baron przy Salewiczowej. Wehr ciągle
protestował przeciw temu sąsiedztwu.

— Prosiłem cię przecież — mówił do księcia — aby było inaczej... To nie moja specyalność...
— Pocieszaj się, baron ku, jak możesz...
Początek uczty był niewesoły i skrępowany. Karla unikała wzroku Dogiela, który coraz śmielej ją ścigał, hrabia Molski
nie mówił nic, spoglądając od czasu do czasu na Karlę, jakby badał jej wrażenia, a baron mruczał coś niezrozumiałego
w odpowiedzi na okrzyki pełne zachwytu Salewiczowej, która jadła z ogromnym apetytem, a mówiła ciągle.
Przy drugiem daniu, książę kazał nalewać odrazu szampańskie wino; czuł, że rozweselenia, choćby sztucznego,
potrzeba.
— Na zdrowie i powodzenie uroczej debiutantki dzisiejszej!... — rzekł, podnosząc się i trącając swoim kieliszkiem o
kieliszek Karli.
Salewiczowa zerwała się z miejsca, otarła pełne usta serwetą i podbiegła do Karli, chwytając ją w objęcia.
— O, moja ty gołąbko! — zawołała — moja ty ślicznotko!...
I pieszcząc, a całując, mówiła dalej, zwrócona ku Dogielowi:
— Bo książę pan nie wie, jak ja ją kocham...

iakby była moją własną!... Ależ bo to takie piękne, a takie rozumne i dobre... Tylko jeszcze nieśmiałe biedniątko...
— Ça viendra... ça viendra... — zanucił nagle baron.
— Niechże pani wypije jej zdrowie... — rzekł hrabia Molski, bo dostrzegł, że Karla zmieszana usiłuje uwolnić się od
tych czułości, i chciał Salewiczową zawrócić na miejsce. — Tam baron już tęskni do pani...
— "Nadejdzie dzień, zapłaczesz zrozpaczona!"... — zaintonował piskliwie Wehr.
Już po pierwszym kieliszku szampana zrobiło się weselej. Salewiczowa wychyliła go duszkiem i stała się
sentymentalną.
— Mój Boże! mój Boże! — mówiła, wznosząc oczy w sufit — jak to świat postąpił.. Gdzie to były takie eleganckie
gabinety we Lwowie za moich lat młodszych...
— "Młodość, pani, jest rzeźbiarką"... — wtrącił baronek.
Salewiczowa nie zrozumiała cytacyi i obruszyła się.
— Nie, panie baronie, nie jestem i nie byłam rzeźbiarką... Ale miałam artystyczne popędy... Natralnie!

— To zaraz widać... — zauważył grzecznie Molski, którego Salewiczowa bawić poczynała.
A baron podniósł na nią mętne oczy i, otwierając szeroko bezzębne usta, zapytał głupowato:
— Popędy?... w jakim kierunku?
Lecz Salewiczowa nie odpowiedziała mu nawet; zwrócona do Molskiego, zaczęła historyę o baronie Ichtritzu, której
hrabia słuchał z pozoru z zajęciem, mając jednak baczną uwagę zwróconą na to, co mówił Dogiel do Karli.

background image

Rozmowa zdawała się teraz bardziej ożywioną, lecz książę mówił cicho, aby nie być słyszanym, i tylko niektóre
frazesy dochodziły do uszu Molskiego.
— Życie byłoby piękne — szeptał książę, pochylony ku Karli — gdyby sam człowiek go nie psuł... Ja chwytam w lot
każdą miłą chwilkę i staram się ją wyczerpać...
Karla podniosła na niego ciemne swe, głębokie oczy i spotkała się z jego spojrzeniem, w którem migotać poczynały
stalowe błyski.
— A po wyczerpaniu — spytała — co książę czynisz? Zapominasz zapewne...
— To zależy... Są chwile, które jasnym promieniem pozostają w pamięci na zawsze. Taką

chwilą jest obecna i każda, którą z panią spędzić mogę.
— Zauważyłam już, że książę lubisz brzmiące frazesy. A ja wyznam szczerze, że ich nie cierpię; one mi psują wrażenie
nawet chwili... Przestań być książę lirycznym i, skorośmy tu przyszli, to bawmy się.
— Brawo! — zawołał baron, dosłyszawszy — brawo! bawmy się, to moja specyalność... Piję za zdrowie boskiej Karli,
artystki naszej, która pragnie się bawić!
Wypito, a książę kazał ponownie napełniać kieliszki i wydawał jakieś polecenia garsonowi, gdy Molski rzekł do Karli.
— Dogiel czekał tu na panią z takiem upragnieniem, jak Sienkiewiczowski Vinicyusz na Lygię, gdy ją niewolnicy
nieśli w lektyce do jego pałacu... Ciągle powtarzał: "Już się zbliżają, już są na Karynach!..."
— Na jakich Karynach ? — zawołała Salewiczowa, dusząc się od śmiechu — co ten hrabia gada?
— Tak się nazywała za czasów rzymskich ta część Sykstuskiej ulicy, którą panie przyjechały — odparł poważnie
Wehr.
Tylko, że Lygię, porwaną gwałtem, wy

zwolił wierny Ursus — odrzekła Karla Molskiemu — a ja jechałam dobrowolnie i Ursus się nie zjawił...
— Pragnąłbym nim być... — szepnął Molski, tak, aby tylko Karla słyszała.
— Ursus byłby tu zbyteczny — rzekł książę.
— Kto wie? — tym samym tonem dorzucił Molski, gdy Karla po raz pierwszy uważniej patrzyła na niego. Miał wyraz
posępny, oczy rozmarzone, a drwiący uśmiech na ustach.
Salewiczowa piła teraz duszkiem. W głowie jej się mąciło, a ona się śmiała, spoglądając coraz czulej na Wehra.
Przysuwała się do niego, a on się cofał.
— Co oni tam gadają? — pytała go. — Nic nie rozumiem... Jaki znowu Ursus ?... Co to jest ?...
— To było takie przedpotopowe zwierzę — odparł baron, rozzłoszczony jej natarczywością — które żywiło się kośćmi
starych bab... Stąd przed potopem same tylko młode chodziły na kolacyjki...
— Baronku! — zawołał, mitygując, Dogiel. Ale Salewiczowa nawet nie zauważyła impertynenckiego żartu.
Wybuchała ciągle śmiechem, a miała łzy w oczach.

— Poczekajcie! — ozwała się nagle — ja wzniosę toast!...

background image

I powstawszy, odgarnęła z czoła rozburzone włosy.
— Będę suflować... — ozwał się niepoprawny baron.
— Co pan chcesz robić? — krzyknęła naczelnikowa. — Bardzo proszę, nie potrzeba... natralnie!
Poczem, chwiejąc się nieco na nogach, podparta w bok, patetycznym tonem rzekła:
— Niech żyje nasza arystokracya!... nasi książęta... hrabiowie... niech żyją!...
— A o baronach to pani ani mru... mru ? — upomniał się Wehr.
— A niech sobie żyją! — odparła Salewiczowa, trącając się z baronem. — Ja baronów także bardzo lubię...
— Wiwat pani Salewiczowa! — zawołał baron.
Wypito i to zdrowie. Karli zaszumiało w głowie, tętna biły w skroniach, lecz z początku czuła się nad wyraz
upokorzoną zachowaniem się swej towarzyszki. I to ją otrzeźwiało. Nie słuchała, co do niej mówił Dogiel, coraz
czulszy, a przerażonemi oczyma śledziła każdy ruch Sa

lewiczowej. Potem jednak zaczęła odczuwać coraz silniej działanie trunku, a po ostatnim kieliszku szampańskiego
wina przestała się martwić, zwłaszcza, że i Salewiczowa, która piła najwięcej, nagle zamilkła, patrząc sentymentalnie
zamglonemi oczyma na Wehra. Ten, także oszołomiony trunkiem, nie usuwał się już od niej.
— Dalibóg, że — ozwał się — pani ma ładne oczy... a oczy to moja specyalność.
Karla wybuchnęła swobodnym, srebrzystym śmiechem. Komiczna postać Wehra, obok Salewiczowej, jeszcze
komiczniejszą się wydawała.
Na to powstała ogólna wesołość i odtąd zapanowała swoboda. Karla ożywiła się bardzo, śmiejąc się z żartów Wehra i
Dogiela. Jeden tylko Molski nie brał udziału w zabawie; milczał posępnie, a chwilami Karla czuła na sobie jego wzrok
przenikliwy, badawczy i jakby zdumiony.
Pito jeszcze czarną kawę i likiery; poczem powstano od stołu i zajęto miejsca na kanapach i fotelach. Wehr stał się
nieodstępnym towarzyszem Salewiczowej; Dogiel usiadł przy Karli na kanapce. Molski zajął miejsce w głębi pokoju
na fotelu, obojętnie paląc cygaro.
Karla czuła dziwny rozstrój; nerwy, podnie

cone wrażeniem pierwszego występu, a potem tą kolacyą i winem, sprawiały jej ciągłe niespodzianki. Chwilami
wpadała jakby w omdlenie, w jakąś senność, a wówczas zdawało się jej, że jest na owej kolacyjce warszawskiej po
debiucie koleżanki, i że Dogiel, szepcący jej teraz do ucha, to Szybski, oświadczający się jej ze swymi afektami i
zachwalający swobodę artystycznego życia. Przypominały się jej koncepta jego i porywała niepowstrzymana chęć do
śmiechu, to znów robiło się jej bardzo smutno; łzy napływały do oczu, ogarniał dziwny lęk... Coby matka powiedziała,
że ona tu, w hotelowym gabinecie, wśród obcych mężczyzn, na pół pijanych, w towarzystwie takiej Salewiczowej!...
A przyciszony głos księcia brzmiał jej ciągle w uszach.
— Karlo, Karlo — powtarzał — nie umiem wypowiedzieć wrażenia, jakiego doznaję... Popatrz na mnie swojemi
cudnemi oczyma, popatrz!
I pochylał się, szukając jej wzroku... ogarniał ją całą płomienistem spojrzeniem. On miał, rzeczywiście, śliczne oczy,
wymowne, błyszczące, które przenikały i budziły dreszcze.
Ramię księcia, oparte na poręczy kanapki, zsuwało się zwolna i miękkiem, delikatnem obję

background image

ciem otoczyło jej kibić. Ona to czuła, a nie miała siły usunąć się, powstać.
Wtem jakby iskra elektryczna przeniknęła ją całą. Dogiel gwałtownym ruchem przygarnął ją do siebie i pocałunkiem
zamknął jej rozchylone usta... Rozgniatał je i palił, tłumił oddech i wprawiał w rozkoszne omdlenie...
Porwała się. Naprzeciw niej stał Molski i patrzył sztywnie na nią wzrokiem chmurnym, pełnym jakby wyrzutu i
bolesnego zdumienia.
— Chodźmy... chodźmy już! — powtarzała Karla, bardzo zmieszana, nie podnosząc oczu na księcia.
— Będzie nieco kłopotu z tą panią — ozwał się Molski, wskazując na Salewiczową, która, oparta na ramieniu Wehra,
spała. Baron drzemał także, kiwając głową, która mu co chwila spadała na piersi.
Uczucie obrzydzenia i wstrętu ogarnęło Karlę. Nic nie mówiąc, pośpiesznie zaczęła nakładać kapelusz i rękawiczki.
Molski podawał jej futro, gdy Dogiel budził Wehra, nie śmiąc już ani jednem słowem zatrzymywać Karli.
Molski zaś spytał półgłosem:
— Bawiła się pani dobrze?
Karla podniosła głowę i spotkała się z jego

spojrzeniem, utkwionem w nią zawsze z jednakim wyrazem; tylko na ustach drgał znowu uśmiech sceptyczny.
Czego chciał od niej ten człowiek, z tą jakąś wymówką w oczach, a zimną pogardą w uśmiechu?...
— Jestem bardzo znużona — odparła — rozstrojona nad wyraz... Jedźmy, jedźmy! to musi być bardzo późno...
— Nic nadzwyczajnego... druga godzina... to chyba zawcześnie. Wychodzimy stąd nieraz o świcie...
— Nieraz! — pomyślała Karla. — Dla tych panów dzisiejszy wieczór, to jeden z wielu epizodów. Dziś ja w nim
odegrałam rolę, jutro będzie inna... Co za wstyd!
— Mój Boie, wyjdźmy już stąd! — zawołała. Molski zadzwonił na garsona, który wbiegł zaspany, blady, znużony, rad,
że się gości pozbywa.
— Józefie — rzekł hrabia — niech tu dwa duże fiakry zajadą.
Tymczasem zbudził się Wehr, ziewając głośno, a pani Salewiczowa, chwiejąc się na nogach, przypinała przed lustrem
ogromny kapelusz, który nie mógł się ułożyć na rozburzonych włosach.

I ona teraz milczała; nieco oprzytomniawszy, myślała z pewną trwogą, co powie Salewicz na tę eskapadę nocną.
— Et, co tam! — pocieszała się w duchu — ta co mi zrobi? Najlepszy sposób: ostro do niego i — już!
Schodzili za chwilę z wązkich schodków, powoli, trzymając się poręczy. Wehr na trzęsących się cienkich nóżkach sam
chwiał się, więc Dogiel musiał sprowadzać Salewiczową, która całem ciałem opierała się na nim. Molski towarzyszył
Karli. Wesoła kolacyjka kończyła się ponurem milczeniem.
Karla wskoczyła tak szybko do powozu, że Dogiel, obarczony Salewiczową, nie mógł jej ręki podać. Przez okno
szepnął tylko:
— Jutro służyć będę pani, aby się dowiedzieć o zdrowie...
Ona nie odpowiedziała nic — i powóz ruszył.
— Al right! — wybełkotał Wehr.

background image

V.

Odtąd dla Karli zaczęło się życie, pełne wrażeń. W teatrze występowała często, obudzając powierzchownością swoją
coraz nowe zachwyty, a grą rozmaite sądy. Ona sama czuła, że nie ma jeszcze zapału do sceny, że granie podnieca ją
wprawdzie, nerwy rozstraja, lecz sztuka sama w sobie nie stanowi celu w jej życiu. Upajały ją tylko oklaski, chociaż
rozumiała, że odnoszą się one do jej urody, nie do gry, która nie czyniła postępów i była ciągle sztywną grą
debiutantki; chociaż wiedziała, że te oklaski i częste owacye kwiatowe organizował Dogiel, coraz gorętszy jej
wielbiciel.
Fatalne wrażenie pierwszej kolacyjki rychło się zatarło. Gdy w kilka dni później książę prosił na drugą, Karla
odmówiła wprawdzie, lecz przyjęła nazajutrz obiad, który zaczął się o ej wieczorem, a skończył równie późno, jak owa
pierwsza kolacya. Powtarzało się to coraz czę

ściej i oswoiło Karlę z pewnemi wrażeniami... Bywała już teraz bardzo wesoła, a nie gniewała się za swobodne żarty.
Coraz też swobodniejszym w stosunku z nią był Dogiel; tylko Molski cofał się widocznie i rzadko brał udział w
zabawie; gdy zaś przybył, stawał się w żartach cyniczniejszym od Wehra, chociaż zawsze w formie znacznie od niego
przyzwoitszym.
Raz jednak rzekł do Karli bardzo poważnie:
— Pani zapewne wiadomo, że całe miasto mówi o naszych kolacyjkach i o... stosunku pani z Dogielem.
Karla zmieszanie pokryła śmiechem.
— Niech sobie mówią! — odparła — skoro tak nie jest...
— Są pozory...
— Zresztą — przerwała Karla, chcąc widocznie przerwać tę rozmowę — co mi to szkodzi? Jestem aktorką i postępuję,
jak inne. Nie chcę się wyróżniać. Książe zaś jest bardzo dla mnie dobry, a ja go bardzo lubię... nic więcej.
— Bardzo lubię... — powtórzył z naciskiem Molski — to najgorzej...
— Dlaczego ?
— Bo do wszystkiego prowadzi, a nic nie usprawiedliwia... gdy miłość....

— Nie cierpię tego wyrazu — ostro wtrąciła Karla.
Molski popatrzył na nią, lekko ramionami wzruszył, swoim sposobem uśmiechnął się i rzekł z ukłonem:
— Masz zupełną słuszność, śliczna laleczko...
Laleczką też nazywano poufale Karle w tem towarzystwie, do którego wciągano od czasu do czasu inne młode aktorki
i przyłączali się inni starsi i młodsi panowie, lubiący wesołe" życie.
Powroty z takich zabaw bywały nieraz tłumne i hałaśliwe; urządzano przejażdżki przez miasto i na Wysoki Zamek, a
potem odprowadzano Salewiczową i Karle do domu, płosząc wrzawą ciszę ustronnej uliczki i budząc Rolicza, który się
zżymał, zarówno, jak Salewicz, lecz obydwaj nic na to poradzić już nie mogli. Salewicz, po kilku burzliwych scenach z
żoną, zrezygnował ze wszelkiego oporu i w chmurnem milczeniu znosił spóźnione powroty i przyjęcia w domu, w
których jednak nigdy nie brał udziału.
Wilski, od czasu powrotu swego, słyszał też często w nocy wesołą wrzawę, a w mieście i w teatrze opowiadali mu
nieraz znajomi o Karli, tej ślicznej, a tak rozbawionej dziewczynie, którą viveur' owie lwowscy wciągnęli w hulaszcze
życie.

background image

Stanisław był jednak w takiem usposobieniu, że mało go to zainteresowało. Spotykał nieraz Karlę na ulicy, wracającą z
próby rannej do domu. I jego także uderzyła niezwykła jej uroda, ale zarazem dostrzegał znużenie w oczach i rysach.
— Szkoda tego dziecka! — pomyślał.
Tymczasem mijała zima, a on jeszcze zdecydować się nie mógł ani na rozpoczęcie praktyki, ani na wyjazd za granicę,
do czego namawiał go stary profesor. Rolicz, znając usposobienie Stanisława i odczuwając ból, który go trawił, nie
naglił, mając nadzieję, że z czasem ból się ułagodzi, a przyjdzie konieczne do pracy uspokojenie i obudzi energię.
Cieszył się też, widząc, że Wilski zaczynał pracować. Przedpołudniowe godziny spędzał w szpitalu; po południu
przyjmował chorych ubogich lub odwiedzał ich, lecząc bezpłatnie; wieczorami zaś, nieraz do późnej nocy, czytał,
oddawał się studyom. Profesor, dla którego naukowa karyera była szczytem znaczenia, poczynał marzyć dla swego
pupila o katedrze uniwersyteckiej i w tym duchu rzucał myśli, które też Wilski chętnie przyjmował.
I byłby może wyjechał za granicę w celu

dalszych studyów, gdyby nie wieści, które go doszły i zatrzymały na miejscu.
Mówiono, że w kwietniu ma się odbyć we Lwowie ślub Ireny Zbąskiej z hrabią Zempachem; we Lwowie dlatego, że
niektórym, i to starszym członkom kojarzących się rodzin, było trudno pojechać do Zbąszyna; że pani Zeneida,
potrzebująca nieustannej pieczy lekarskiej, już wcześniej z córką miała zjechać do miasta i tu nawet na jakiś czas
zamieszkać; że wreszcie pan Jan Abraham chciał olśnić stolicę kraju przepychem tego wesela...
Zrazu na wieść tę Stanisław chciał natychmiast wyjeżdżać, uciekać, ale ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, uległ
pokusie.
— Zobaczę ją choć zdaleka — myślał — pragnę ją widzieć raz jeszcze taką, jaką znałem.. Przekonam się, czy wesoła,
czy smutna, czy jej dobrze teraz z zaręczynowym pierścionkiem Zempacha, w przeddzień połączenia się z nim na
zawsze... Przekonam się, chcę wiedzieć... Potem wyjadę!
Czuł, że się naraża na nowe, wielkie udręczenia, lecz myśl, że zobaczy wkrótce jasnowłosą Renię, miała dla niego
pełen goryczy — a nieprzeparty urok.

Nadszedł wreszcie kwiecień. W pierwszych dniach zaraz dowiedział się Wilski od Molskiego, którego poznał
niedawno, przypadkiem, że hrabina Zeneida przyjechała rzeczywiście z córką i zamieszkała w hotelu Żorża, i że była
obłożnie chora. Kilku doktorów czuwało przy niej.
Odtąd Stanisław był jak w gorączce; snuł się ciągle w okolicy hotelu, w nadziei, że zobaczy zdaleka Irenę. Napróżno
jednak; Irena nie wychodziła nigdzie, całe dni i noce spędzając przy chorej matce.
Jednego wieczoru wrócił późno do siebie, bardzo znużony. Parę godzin z rzędu spędził na placu Maryackim, czatując,
czy przynajmniej w oknie nie ujrzy tej postaci, którą miał tak żywo przed oczyma. Kilka razy zdawało mu się, że w
jednem z okien pierwszego piętra, po za firanką, dostrzega Irenę, snującą się po pokoju. Wytężał wzrok, serce biło mu
gwałtownie, całą duszą dążył ku ukochanej, a więcej niż kiedykolwiek dręczyła go myśl, że ona go potępiła i
nienawidzi.

background image

Szalone projekty przychodziły mu do głowy. Gdyby pójść i zająć miejsce u łoża chorej pani Zeneidy, jako dobry
znajomy i lekarz, który już raz jej życie ocalił. Niktby się temu dziwić nie

mógł, prócz, może, samej chorej i Ireny... A onby wówczas, czuwając przy matce, zdołał usprawiedliwić się przed
córką... może, ponowiłyby się owe niezapomniane chwile, spędzone w czasie choroby pani Zeneidy w Zbąszynie...
Tak myśląc, zapędzał się do hotelu; był już raz nawet w korytarzu i wrócił, uciekł, przerażony własnem zuchwalstwem.
Usprawiedliwić się? w jaki sposób ? to niepodobna!... I hotel ten z otwartą na oścież bramą, w którą wchodziło tylu
ludzi swobodnie, wydawał mu się niezdobytą fortecą, czemś dla niego niedostępnem i groźnem...
W zupełnym rozstroju nerwowym wróciwszy do siebie, rzucił się na kanapkę, chcąc odpocząć, i nagle ogarnęła go
niemoc, myśli mąciły się w bezładnym chaosie. Zasnął twardo. Obudziło go silne pukanie do drzwi.
— Czy jest dr. Wilski ? — pytano. Stanisław porwał się i pospieszył drzwi otworzyć.
Do pokoju wpadł, jak bomba, hrabia Molski.
— Przepraszam — rzekł — że pana o tej porze napadam... ale nagły wypadek... Mieszkająca tu w sąsiedztwie panna
Karla Wilmowska,

zachorowała... zdaje się groźnie... Ośmieliłem się więc...
— Kto to jest? — spytał machinalnie Wilski, na wpół przytomny, patrząc z pewnem zdziwieniem na bladą, zmienioną
twarz Molskiego.
— Aktorka Karla... zapewne pan o niej słyszał... — odparł pospiesznie Molski. — Chciej pan nie odmawiać pomocy...
Zemdlała nagle przed półgodziną i dotychczas nie można jej przyprowadzić do przytomności.
Wilski, oczywiście, nie wahał się i za chwilę wraz z Molskim wchodził do pokoju Karli.
Tego wieczora kolacya w Grandzie była i wspanialsza, i weselsza, niż zwykle. Książę Dogiel musiał dla interesów
wyjechać na kilka tygodni do Wiednia, sprawiał więc pożegnalną ucztę.
Już było dobrze po północy, gdy na korytarzyku, prowadzącym do gabinetów, ozwały się śmiechy, głosy męskie i
kobiece. Widocznie, jakieś mocno wesołe towarzystwo dążyło do sąsiedniego gabinetu, aby o tak spóźnionej porze
rozpocząć kolacyę. Wkrótce dały się ztamtąd słyszeć dźwięki przenikliwe harmonikonu, który wygrywał walca.
Słychać było, jak tańczono, potrącając z hałasem krzesła.

— A to się bawią! — zawołała zachwycona Salewiczowa — to mi życie... natralnie! Pasyami lubię tańczyć.
Podskakiwała na krześle, podśpiewując.
Książę Dogiel zaś pytał garsona, który, wszedłszy przed chwilą, nalewał kieliszki.
— Kto tam tak dokazuje ?... Józef ramionami wzruszył.
— To tak co wieczór, już od tygodnia...
— Któż tam jest ?...
— Pan Leski, baron Ranicki, hrabia Zempach...

background image

Kieliszek Karli, potrącony ręką, która zadrżała, przewrócił się z brzękiem. Struga szampańskiego wina polała się aż ku
Salewiczowej która krzyknęła:
— Że ty też zawsze musisz zmarnować tak trunek!
Józef zaś opowiadał dalej:
— Hrabia Zempach zamówił sobie ten gabinet na dni dziesięć, bo za dni dziesięć żeni się i wyjeżdża...
— Radykalnie żegna kawalerski stan... — mruknął Molski.
— A któż tam jest z kobiet?
— Dwie cyrkówki i jedna śpiewaczka...

— Pewnie zachwycająca Manon z tinglu... Oh la! la ! — mruknął baron.
— Dzisiaj — ciągnął dalej dyskretny garson — oni tu prawie od samego rana; jedli razem śniadanie i obiad... tylko na
obiedzie nie było hrabiego Zempacha, gdyż przyjechała jego matka.. mieszka w tym hotelu...
— A! — krzyknęła nagle Karla i porwała się z miejsca.
— Co pani jest ? — spytał Molski, widząc, że Karla dziwnie pobladła i drżała nerwowo.
— Laleczce zimno — rzekł Dogiel, zarzucając jej szalik na ramiona i otulając.
Ale ona odtrącała go i osunęła się na krzesło, blada bardzo, z zamkniętemi oczami.
— Napij się, duszko, wina... — radziła Salewiczowa.
Dogiel podał jej czarkę.
— Nie! nie!... — szepnęła Karla głosem stłumionym — nic mi nie jest, to przejdzie...
I siedziała bez ruchu; oddychała ciężko, nie podnosząc powiek.
Zaległa, cisza; lecz po chwili odezwał się Wehr:
— Ciekawy jestem, czy to piękna Manon pociesza Zempacha w tych przykrych chwilach

przedślubnych... Znam go wybornie. Wesoły chłop... Wiesz co, Józefie, zanieś mu mój bilet i powiedz, że go proszę; tu
na chwileczkę... Zabawi nas..,
Ale Karla gwałtownie porwała się znowu.
— Za nic w świecie! — zawołała — ja tu nie zostanę, nie ! Mój książę... panie Molski... — mówiła dalej, składając
ręce — pozwólcie, niech ja ztąd odjadę... chora jestem... nie mogę!
Ruszyli się wszyscy. Salewiczowa, bardzo niekontenta z takiego przerwania zabawy, duszkiem wypijała wino, aby
daremnie nie zostało.
— Połóż się moie trochę na kanapce, to ci minie, — perswadowała Karli.
Ale ona była już w paltocie i kapeluszu, a nagliła do pośpiechu.
— Chodźmy już! na miłość boską, chodźmy!...
I, otworzywszy drzwi, zaczęła biedz przez kurytarzyk, ku schodom.
Z przyległego gabinetu, przez drzwi uchylone zaglądano ciekawie i śmiano się.
Karla, bez tchu w piersiach, przytuliła się do muru w najciemniejszym załomie schodów, czekając na Salewiczowa,
która majestatycznie, powoli wychodziła z Wehrem.

background image

— Jak się masz, Stefan! — zawołał baron do stojącego we drzwiach Zempacha.
— Baronek! dalibóg baronek! — zawołano z gabinetu.
A Zempach, śmiejąc się, mówił z cicha:
— Cóż ty zwaryowałeś do reszty, że stare baby po kolacyjkach włóczysz?... Któż to jest ta mała, co tak szybko
wybiegła, żem dojrzeć nie mógł?...
— Pi! pi! boska istota! laleczka...
— Chodź, baronku, do nas! — proszono z gabinetu.
— A no, dobrze! — odrzekł Wehr. I zwracając się ku schodzącym ze schodów, mówił:
— Bądźcie zdrowi... ja tu jeszcze zostaję... Nie bójcie się o mnie! A laluś niech będzie uzdrów... Bons re^ves, pani
Salop...
Zamknięcie drzwi przecięło głos Wehra. Na dole zemdloną Karle trzymał w objęciach Dogiel; Molski rozpaczliwie
wołał fiakra, a Salewiczowa nacierała jej skronie wodą kolońską, powtarzając:
— A to, proszę, kumedya!....

VI.

W kilka dni potem Karla, zmieniona bardzo i osłabiona, wstała jednak z łóżka, dzięki staraniom Wilskiego, który
zdołał wczas zapobiedz grożącemu zapaleniu mózgu. Gdy wszakże pewnego wieczoru Wilski wstąpił do niej, aby ją
odwiedzić, zastał tylko Salewicza, który mu oznajmił, że Karla z jego żoną wyjechała do Wiednia. Nie taił przytem
swojej radości.
— Człowiek trochę odetchnie... bo to, panie, od kiedy ta aktorka zamieszkała u nas, nieustający kram... Już mi się życie
sprzykrzyło.
— Nic mi panna Wilmowska nie wspominała o zamiarze wyjazdu... — zauważył doktor.
— Bo to się jakoś nagle zrobiło. Przyszła jej taka fantazya... Dziś rano poleciała do swojej tam dyrekcyi, po urlop;
potem wpadła do mnie, prosząc, abym żonie pozwolił odprowadzić ją do Wiednia. I owszem! mówię, jedźcie z
Bogiem, kiedy macie chęć i pieniądze... Ale ta mała, to

ona ma jakiś grosz, a przytem kosztowności różne... Niektóre to wiem, że wyjeżdżając zastawiła. A pakowała się i
wybierała tak gwałtownie, jakby ją co pędziło... Już to w tem musi coś być niedobrego. Ja posądzam, że może ona nie
wróci, bo słyszałem, że ten książę Dogiel, który tu się był wnęcił, także wyjechał...
— E, nie przypuszczam... — rzekł Wilski.
— Wszystko, panie, przypuszczać można, bo to małe, a złe... Kokietka, panie, że strach. Ona nawet do mnie, wyobraź
pan sobie: do mnie oczami zawracała! Ale, prawda — przypomniał sobie Salewicz — zostawiła list do pana.
Liścik był krótki, bardzo dobrze napisany i serdeczny, z podziękowaniem za skuteczną pomoc lekarską. "Nie wiem —
pisała w końcu Karla — czy, ocalając mi życie, dobrze pan uczyniłeś; bo to życie ani mnie, ani nikomu nie potrzebne,
więc musi być ciężkiem. Dopóki jednak trwać będzie, pozostanę panu serdecznie wdzięczną za jego troskliwe
starania".
Wilskiemu zrobiło się żal tej dziewczyny. Uczyniła na nim dziwne wrażenie nietylko urodą, lecz przedewszystkiem
niezwykłą inteligencyą, wytrwałością w cierpieniu i siłą woli, która ją nawet w chorobie nie opuszczała. Dostrzegł w
niej

background image

dużo naiwnego wdzięku, obok pewnej goryczy j głębokiego smutku. Myślał o tem, wychodząc od Salewicza, i nie
mógł się zgodzić na jego podejrzenia; nie mógł przypuścić, aby to niewinne dziewczę, u wstępu do życia i pracy,
chciało dobrowolnie przyjmować skandaliczną opiekę znanego viveura Dogiela. Molski, człowiek poważniej myślący,
wyrażał się przecież o niej ze szczerą sympatyą.
W ciągu tych dni kilku, Wilski tak był zajęty Karlą i jej chorobą, że mniej nawet myślał o Irenie, mniej dręczył się i
niepokoił. Teraz udręczenia z podwojoną siłą wróciły. Tegoż jeszcze wieczoru dojrzał wyraźnie w oknie hotelowem
postać Ireny. Stała ze świecą w ręku, widocznie szukając czegoś. Światło padało wprost na twarz jej, która wydała się
Stanisławowi zmienioną, bardzo smutną, i za sekundę znikła, rozpływając się w cieniach, jak zjawisko; tylko płomyk
świecy migotał w głębi pokoju, przechodząc z miejsca na miejsce, jak błędny ognik.
— Ona też w życiu mojem jest błędnym ognikiem... — pomyślał i wrócił do domu w zupełnym rozstroju.
Nazajutrz, przechodząc przez plac Maryacki, zupełnie niespodziewanie spotkał się z Ireną oko

w oko. Wychodziła z magazynu; za nią szedł lokaj, niosąc pakunki.
Ujrzawszy Wilskiego, wzdrygnęła się i przystanęła. On zaś, bardzo zmięszany, ukłonił się i chciał przejść mimo, lecz
Irena zatrzymała go sama.
— Panie Stanisławie — rzekła — pojutrze mój ślub... Dobre słowo należy się od pana dawnej uczennicy...
Mówiła zwolna, głosem przyciszonym, który rozbrzmiał w jego duszy dawno niesłyszanym a rozkosznym dźwiękiem.
Patrzył na nią i własnym oczom nie wierzył, ie ją widzi znowu, że ona mówi do niego, że spogląda nań oczyma
smutnemi bardzo, lecz w których nie było ani cienia gniewu. Więc ona mu przebaczyła!
Podaną sobie rączkę ujął i uścisnął.
— Niech pani będzie szczęśliwa... — odpowiedział po prostu, z cicha.
Ona uśmiechnęła się boleśnie i poszli, obok siebie, powoli ku hotelowi.
Irena ozwała się po chwili:
— Dobrze tu panu ?
I podniosła na niego pytające spojrzenie, głębokie, szczere, niezmiernie serdeczne, które przejęło go taką
wdzięcznością, że byłby jej do nóg

upadł i stopy całował tej cudownej, jasnowłosej, anielskiej...
— Dobrze mi będzie, gdy zapomnę... — odrzekł — to znaczy, nie będzie mi dobrze nigdy...
Po raz pierwszy teraz, w jednej minucie, powiedział jej więcej, niż kiedykolwiek przedtem, w ciągu lat całych...
Jej blada twarz okryła się rumieńcem; pochyliła głowę i szła, milcząc. Czuła, że więcej nie zdoła powiedzieć nic, i że
on nie powinien nic więcej mówić.
W bramie hotelu podała mu rękę.
— Pojutrze — rzekła szybko, nie podnosząc na niego wzroku — w katedrze, o godzinie siódmej wieczorem... Będziesz
pan?...
— Nie!... — odpowiedział gwałtownie, niemal ostro.
Irena ogarnęła go znowu spojrzeniem łzawem a łagodnem, które przynosiło spokój.

background image

— To pomódl się za mnie... — wyszeptała, i szybko weszła w kurytarz.
On zaś patrzył, jak się oddalała wysoka, smukła, krokiem śpiesznym, jak umyka promień słońca przez pola, gnany
chmurą.
I uczuł, że odchodzi od niego — szczęście...

VII.

Stanisław powróciwszy do siebie, po rozmowie z Ireną, zawiadomił natychmiast Rolicza, że wyjeżdża. Zamierzał lat
parę spędzić na studyach w Wiedniu, Berlinie, Paryżu, napisać rozprawę naukową i habilitować się później na jednym
z uniwersytetów krajowych.
Stary profesor nie posiadał się z radości i zmusił Stanisława do przyjęcia znaczniejszej sumy pieniężnej.
— Nie odmawiaj mi tego szczęścia — mówił. Urzeczywistniasz moje najgorętsze życzenie, a ja prócz ciebie nikogo
nie mam na świecie...
Stanisław czuł, że odmawiać byłoby niewdzięcznością, więc przyjął i zaczął zaraz gotować się do drogi. Dziś jeszcze
chciał wyjechać.
— To już koniec — myślał. — Nie zobaczę jej nigdy w życiu i widzieć nie chcę! Oderwę się od niej przemocą, w
pracy utopię myśl i serce...
Tak postanawiał, chociaż czuł, że mu to przyj

dzie nie łatwo. Ale spokój Ireny mimowolnie na niego oddziałał; cierpiał, lecz bez dawnej goryczy, łagodziło ją
bowiem przekonanie, że ona, chociaż stracona dla niego na zawsze, przebaczyła mu i że myśleć będzie o nim bez żalu,
a nawet przychylnie.
Wkrótce nadszedł hrabia Molski, który od czasu choroby Karli zbliżył się do Stanisława bardzo przyjaźnie. Dziwił się
mocno nagłemu postanowieniu wyjazdu i, usiadłszy, przypatrywał się, milcząc, Wilskiemu, który się pakował.
A potem rzekł:
— Wygląda to tak, jak gdybyś uciekał...
I dodał po chwili zwykłym swoim drwiącym tonem:
— Miałem raz małą psinę, której uszy obcięto; dostawała potem paroksyzmów wielkiego bolu, a wtedy bez pamięci
uciekała i kryła się w najciemniejszy kącik. Zdawało się jej, że można uciec od cierpienia i skryć się przed niem.
Tymczasem, nieprawda. Ból trwa, dopóki trwać musi... czasem całe życie...
Stanisław bacznie spojrzał na Molskiego i zauważył teraz, że marzycielskie jego oczy były pełne smutku.

— Masz słuszność — odparł. — Ale ja nie uciekam... nie mam powodu...
— Widziałem cię dziś rano — przerwał Juliusz — szedłeś z panną Zbąską... A wiesz ty, żeś szedł inaczej, niż zwykle,
że miałeś ruch inny? Szedłeś, jak w mgłach, nie widząc nikogo, a poruszałeś się jak ten, któryby pragnął zatrzymać się,
albo się cofnąć, a musi iść naprzód...

background image

Stanisław żachnął się i chciał przeczyć, lecz Molski wstał, a zbliżywszy się i kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Nie zapieraj się. Ja się do tajemnic twoich nie wdzieram... Zresztą, cóż dziwnego? Od niej bije promienny blask. Ta
panna, nietylko piękna, ale musi być dobra, a co więcej dzielna. Pod pewnym względem możnaby ci nawet zazdrościć,
bo ty wiesz, że nie marnujesz swojego uczucia, nie poniżasz go, nie tarzasz... a inni!... Gdy się ma oślepnąć, to zawsze
lepiej, patrząc w słońce, niż w ciemnościach, z braku światła...
Zaczął żywo chodzić po pokoju i po chwili znów spytał:
— Więc jedziesz się leczyć... a jaką metodą?
— Jadę pracować... uczyć się.
— A tak... metodą pracy naukowej. Może być skuteczna; nie wiem. Mam mózg za ciasny...

Widziałem stosowane metody inne, wszystkie na nic... Znałem człowieka, który swoje rany serdeczne pozalepiał
cynizmem, w cynizmie urządzał codziennie kąpiele dla swojej myśli i obwoził się po wszystkich reputowanych
uzdrowiskach, takich, jak Monte Carlo... Znalazł wszystko, prócz spokoju...
— Raczej tracił wszystko, prócz pamięci — rzekł Stanisław.
Molski stanął w oknie, przez które widać było willę Salewiczów. Wilski zauważył, że wpatrywał się w nią z takim
wyrazem, jakby kogoś tam ujrzeć się spodziewał.
— A! — pomyślał — to ta czarnooka złota blondynka tak go ponuro usposobiła!
I zapytał:
— Karla wróciła może?
Molski, nie odwracając twarzy od okna, brwi zmarszczył.
— Nie — odparł — nie wróciła i pewno nie wróci... Po co ? Ma tam księcia...
Machnął ręką.
A Stanisław uśmiechnął się i rzekł:
— Twoja metoda, to ściąganie swojego ideału z piedestału...
— Nie mam żadnego ideału! — żywo zaprze

czył Molski. — A tego ściągać chyba nie trzeba, bo leży na ziemi...
Powiedział to z taką goryczą, że Wilskiemu zrobiło się przykro, iż go może dotknął, więc zbliżył się do niego i ujął za
rękę.
— Wiesz co, Juliuszu ? — ozwał się. — Jedź ze mną do Wiednia. Możesz tam jej być pomocnym, ustrzedz, opieką
otoczyć. To jeszcze takie dziecko, a zdaje mi się więcej rozbawione czy zbałamucone, niż złe lub popsute...
Lecz Juliusz śmiał się ironicznie.
— O, nie! — zawołał. — Nie myślę odgrywać roli psa w kręgielni. Oni się będą bawili, a jabym skowyczał... Zresztą,
co mi tam!
Odszedł od okna i przechadzał się zwolna po pokoju, a po chwili rzekł:
— Nie przeczę, że ta Karla wywarła na mnie dziwne wrażenie. Gdym ją ujrzał po raz pierwszy, wydała mi się jakiemś
cackiem filigranowem któreby łatwo stłuc można, a wtedy byłoby przykro. Potem ciągle przemieniała się w moich
oczach: raz wesoła do zbytku, jak ty mówisz, rozbawiona; czasem swawolna nawet, wyzywająca i lekkomyślna, to
nagle taka bardzo smutna, jak gdyby na dnie tej młodej duszy leżało już wielkie rozczarowanie... jak rdza.

background image

— Masz słuszność — dorzucił Stanisław — i ja to uważałem... A zewnętrzne wrażenie rzeczywiście takie:
wykwintnego filigranu.
Molski zaś podniósł marzycielskie swe oczy do góry i dodał zwolna:
— Albo lotnej, bardzo delikatnej pajęczynki, którą najlżejszy podmuch unosi... Więc ja jej gonić nie będę. Za stary
jestem na to...
— System rezygnacyi, — najtrudniejszy — przerwał Stanisław.
— To nie system, to konieczność. Gdybym potrzebował i chciał się leczyć, to ze wszystkich znanych kuracyi
pozostałaby mi tylko jeszcze jedna...
— Jaka? — spytał Wilski, widząc, że Juliusz ma znowu uśmiech drwiący na ustach.
Molski przystanął.
— Nie zgadłbyś nigdy. Zaśmiał się głośno i dodał:
— Kuracya głodowa... wiesz ?... ta kościelna: — postów i nabożeństw.
Stanisław, nie wiedząc, czy Molski drwi, jak zwykle, czy mówi na seryo, spojrzał na niego i odparł:
— Nie zgadłbym i — nie wierzę.
Lecz Molski mówił teraz zupełnie poważnie:

— A jednak tak jest. Coraz bardziej ciągnie mnie tam, gdzie się modlą... Jest siła wielka w modlitwie. Dotąd jestem
tylko widzem, obserwatorem wśród klęczącego tłumu, ale coraz bardziej czuję, że oni mają racyę... Kiedyś z rana
widziałem twego Rolicza w kościele. Wyglądał tak, jak gdyby był zupełnie szczęśliwy... on, samotny, zniedołężniały
starzec, o którym mówią, że dziwak. A to musi być bardzo zacny człowiek...
Wilski chciał odpowiedzieć z zapałem, gdy wtem drzwi się otwarły i do pokoju wszedł pan Hieronim z Roliczem.
Pan Hieronim ledwie nogami suwał, ale mówił, jak zwykle, żywo, ściskając Stanisława:
— Cóż to ja słyszę ? Wyjeżdżasz! Niepoczciwy chłopcze... godziłoż się to nie odwiedzić mnie? Nie chciałeś się
pożegnać.., lubkopanie?
— Nie wiedziałem doprawdy — tłómaczył się Wilski — że pan przybył do Lwowa...
— Już od tygodnia... i może tu zamieszkam. Nie mogę, lubkopanie znieść teraz samotności... Przed śmiercią, to mówią,
że głowa miejsca szuka...
Usiadł i pociągnął Stanisława ku sobie, gdy Rolicz zajęty był rozmową z Molskim.

— Ty możesz dobrze robisz, lubkopanie, że wyjeżdżasz — mówił z cicha. — Bo już niema co się łudzić, pojutrze ślub.
Zaprosili i mnie, ale odmówiłem i napisałem list, lubkopanie, że im w pięty pójdzie... Ta Irena...
Lecz Stanisław przerwał i począł ją wychwalać: To istota dzielna, zacna, która się poświęca. On dopiero teraz ocenia
jej wartość.
Stary słuchał, wytrzeszczając oczy, i rękami trząsł niecierpliwie:
— Co też ty gadasz, lubkopanie, — przerwał — gdyby była dzielna, postąpiłaby inaczej! Co za poświęcenie ?
Wychodzi dla majątku za człowieka, który i miliony straci... Nie rób sobie ideału z gęsi, która Kapitolu nie ocali, lecz
majątkiem rnęża chce ocalić Zbąszyn, aby jej mądry ojczulek miał się gdzie dąć...
Wilski znowu wziął Irenę w obronę a mówił z tak gorącym zapałem, że pan Hieronim zamilkł i tylko patrzył na niego
zdziwiony. Gdy jednak Stanisław począł go wreszcie prosić, by nie obwiniał Ireny, bo ona miała ważny powód uczynić
tak, jak uczyniła, starzec znowu rzucił się gwałtownie:

background image

— Jaki powód, lubko panie, jaki powód? Py

tułem, żądałem, by mi powiedziała, zacięła się, lubko i ani rusz. Moie ty mi wytłómaczysz ?... Wpatrywał się w niego
badawczo i powtarzał:
— Może między wami było jakie nieporozumienie ?... to powiedz!
Ale Stanisław głowę pochylił i rzekł z cicha:
— Nie mogę...
Starzec porywał się już w gniewie, lecz Rolicz zaczął naglić do pośpiechu.
— Jeżeli nie chcesz spóźnić się na pociąg — mówił do Stanisława — to jedź z Bogiem...
Żegnano się tedy serdecznie. Profesor miał oczy pełne łez, gdy błogosławił wychowanka swojego na daleką i długą
drogę, ale się uśmiechał, życzył Stanisławowi najobfitszych wyników naukowej pracy, i nie myślał bynajmniej, że po
wyjeździe jego zostanie w osamotnieniu gorszem niż kiedykolwiek.
Molski zaś przypomniał znów sobie Rolicza kiedy się modlił, i pomyślał:
— Ten człowiek nigdy nie jest sam...
W pół godziny potem Wilski wsiadał do wagonu, odprowadzany przez Molskiego, który milczał posępnie. Oparł nogę
na stopniu wagonu i miał chwilami taki ruch, jakby chciał wskoczyć i razem ze Stanisławem pojechać. Po raz trzeci

zabrzmiał dzwonek; koła pociągu zgrzytnęły i ruszyły z miejsca z łoskotem.
— Bądź zdrów! — zawołał Wilski, ściskając serdecznie rękę Juliusza.
Ten zaś zdecydował się nagle i rzekł:
— Gdybyś przypadkiem spotkał Karle, to mi donieś, co się dzieje ?...
— Wątpię — odparł pośpiesznie Wilski — gdzież ją tam znajdę?...
Molski miał na ustach swój zwykły uśmiech cyniczny i za odjeżdżającym już pociągiem krzyknął:
— U Ronachera!...
Pociąg pomknął szybko z hukiem, wlokąc czarną smugę dymu, pełną iskier, za sobą.
Molski odchodził zwolna, ze spuszczoną głową. Nagle ją podniósł i oglądnął się dokoła. Otoczony był tłumem,
wracającym od pociągu, hałasem i gwarem. A on się oglądał, jakby kogoś szukał, i szepnął:
— Jestem rozpaczliwie sam...

VIII.

Wesele Ireny nie było tak wspaniałe, jak pragnął tego pan Jan Abraham, i wcale nie zaimponowało stolicy. Z rodziny
Zempachów przybyła tylko matka pana młodego, hrabina Anna, inni zaś krewni, wśród których Stefan cieszył się
zasłużonem uznaniem, zadowolili się telegramami. Ojciec nawet depeszy nie przysłał, a tylko plenipotent Przemyski
doniósł, na kilka dni przed ślubem, że hrabia Jan ciężko jest chory. Rodzina Zbąskich stawiła się liczniej, lecz
brakowało pana Hieronima, który, na ślub nie chciał przybyć a napisał list tak szorstki, że pan Jan Abraham mało nie

background image

dostał żółtaczki, pani Zeneida zaś na seryo dostała mdłości. Pan Hieronim bowiem w liście tym odkrywał rąbek
tajemnicy; pisał o znacznym majątku, jaki posiada, a który zamierzał przeznaczyć dla Reni, lecz, skoro ona wychodzi
za mąż nie po jego myśli i wbrew

jego radom, przeto rozporządził funduszami swymi inaczej.
— Zawsze go miałem za człowieka bez serca — zawyrokował pan Jan Abraham. — Zresztą, mniejsza o to! — dorzucił
lekceważącym tonem.
Tymczasem wcale nie było mniejsza o to. Katastrofa, oddawna Zbąszynowi grożąca, zbliżała się teraz szybkiemi
krokami, a ponaglał ją Gucio, który siedział ciągle za granicą i ztamtąd pisał nieustannie o pieniądze, chwaląc się, jaką
on to znakomitą rolę odgrywa w salonach stolic europejskich.
"Tu dopiero — donosił naiwnie — przekonałem się, co znaczy nazwisko i tytuł. U nas nie umieją tego dostatecznie
cenić, demagodzy postarali się o to; obniżają naszą wartość, a my sami nie umiemy utrzymać się względem nich na
odpowiedniem stanowisku. Żeby ojciec wiedział, z jakiemi honorami przyjmują tu wszędzie hrabiego Zbąskiego, byłby
zadowolony i nie skarżyłby się, że dużo wydaję, bo — noblesse oblige..."
W myśl tej zasady, rosły tedy weksle i inne obligi, a zmniejszały się dochody. Owe dwa folwarki, wydzielone z klucza
zbąszyńskiego Guciowi, trzeba było sprzedać za bezcen, a pan

Klein nie cofał się wprawdzie od kupna całości, ale dawał znacznie mniej niż pierwotnie.
Na wyprawę Reni i koszta wesela trzeba było nadszarpnąć jej posag, złożony w depozycie sądowym, na co władza
opiekuńcza w ostateczności przystać musiała, ograniczając wszakże wydatki do minimum, co także niepomiernie
zgniewało pana Jana Abrahama, który nie mógł nigdy pojąć ścieśnienia pod tym względem swej rodzicielskiej władzy.
— Ci panowie z sądu — mówił z goryczą — tak się targują, jakby to były ich pieniądze... A to przecież fundusz Reni,
więc ja, ojciec, pierwsze mam prawa...
Zaczął go też w ostatnich czasach niepokoić i przyszły zięć, a raczej ojciec jego, hrabia Jan, który znaku życia nie
dawał, jakby o niczem nie wiedział, czy wiedzieć nie chciał. Hrabia Stefan tłómaczył ojca chorobą: Zasłabł nagle w
Łomnie, dostał apoplektycznego ataku, a skoro tylko nieco przyszedł do siebie, wyjechał na Węgry, gdzie miał wielkie,
ale dość skomplikowane interesy. Tymczasem od Kleina dowiedział się pan Jan Abraham, że klucz łomnieńsk był
prawie cały sprzedany, o czem Stefan zdawał się nie wiedzieć.

— To źle, to bardzo źle — myślał Zbąski — ta apopleksya niedobra, zawczesna, albo zapozna; a to kapitalizowanie
wszystkiego i "madyaryzowanie" majątku, podejrzane... Stary może bardzo łatwo synalka z kwitkiem puścić, a wtedy
— fiut!
Pocieszała go jednak gęsta mina Stefana, który ani na chwilę nie objawiał zakłopotania. Raz tylko zirytował się, gdy
się dowiedział, że z depozytu Reni wydano ojcu , złr. na wyprawę, której potrzeby zupełnie nie uznawał. Cały ranek
klął, ale już po południu zapomniał o tem, a wieczorem, wygrawszy w godzinę , złr., od barona Ranickiego, śmiał się
sam z siebie, że mógł taką drobnostką się martwić.

background image

— Takich parę godzin, a koszta wyprawy odbiję... — myślał. — Byleby mieć forsę, której nie posiadam teraz... A
zawsze jeszcze otrzymam po ślubie , ... Stary hrabia (tak ojca zawsze nazywał) będzie musiał także beknąć, choćby
tylko drugie tyle... Przemyski obiecał. Na początek więc będzie... A potem, co mi tam !
Kupił dnia tego bransoletę dla Manon i w jej towarzystwie spędził rozkoszne chwile do rana.
O owych wekslach, które Przemyski nazywał

grzecznie dziwnymi, już ani myślał. Czasem wprawdzie, w chwili złego humoru, niepokój chciał go ogarnąć, co tez
właściwie z nimi się stało, lecz on wszelką troskę odpędzał.
— Co się stało? — myślał. — Oczywiście, zapłacone! Stary hrabia musiał przecież zrozumieć, że do skandalu
dopuścić niepodobna... Jużbym jednak drugi raz tego głupstwa nie zrobił. To paskudna sprawa!..
Te wszystkie powody złożyły się na to. że wesele Reni nie było na wysokości pragnień, ambicyi i dostojeństwa
kojarzących się rodzin. Uczta wszakże weselna, urządzona w przystrojonej kwiatami sali hotelu Europejskiego, była
bardzo wykwintna, chociaż ożywienia brakło. Nadaremnie pan Leski, najbliższy przyjaciel hrabiego Stefana, wysilał
się na dowcipy; atmosfera nie przestawała być ponurą. Pani Zeneida, siedząca przy stole w wygodnym fotelu,
przymykała ciągle oczy, nabrzmiałe z płaczu, i wzdychała ciężko, a hrabina Anna patrzyła przed siebie sztywnie, jakby
jakąś w oddali ścigała marę nieuchwytną. Nie odzywała się ani słowem. Pan Jan Abraham, namarszczywszy brwi,
myślał nad toastem, który miał wygłosić; myślał i kręcił pigułki z chleba, a w końcu wstał, zaczął

górnie, zająknął się i — było fiasco. Nie mógł wybrnąć z zamierzchłych czasów, w których zgubił się początek rodów
Zempachów i Zbąskich, iak się też zgubił i wątek mowy. Bąkał coś ieszcze o młodych latoroślach i skończył nagle
toastem na cześć matki pana młodego. Hrabina Anna wstała, jakby ze snu obudzona, i uścisnęła serdecznie synową,
która pochyliła się do jej ręki.
Irena była bardzo blada; od czasu do czasu wstrząsało nią nerwowe drżenie. Połykała łzy, lecz potrafiła nawet
uśmiechać się z żarcików Leskiego i opowiadań Gucia, który z całego towarzystwa był w najlepszym humorze, chociaż
głośno wyznawał, że niema na świecie nic nudniejszego nad familijne festyny.
To też, skoro tylko uczta się skończyła, wymknął się z Leskim i kilku innymi do zamówionego gabinetu w Grand
hotelu, gdzie dopiero poczęto się bawić.
Państwo młodzi dopiero za dni parę wyjeżdżać mieli w podróż poślubną za granicę, gdyż hr. Stefan chciał koniecznie
przedtem załatwić formalności, celem wydobycia całej sumy posagu z depozytu. Więc Irena z matką wróciła do ho

telu Żorża, gdzie do samych drzwi odprowadził je Zempach, silący się na wielką serdeczność.
— Bonne nuit, che`re petite femme adorée... — rzekł przy pożegnaniu, całując rękę Ireny, zimną jak lód.
Poczem śpiesznie, zadowolony z siebie zupełnie, podśpiewując, podążył połączyć się z towarzyszami w gabinecie,
gdzie go powitano hucznym okrzykiem:
— Niech żyje pan młody!..
Ale w ciągu zabawy popsuł mu humor Leski.

background image

— Coś się stać musiało — rzekł mu — Przemyski jest tutaj...
Stefan się żachnął.
— Nie może być ! Wiem, że niedawno wyjechał do ojca, na Węgry, i miał zabawić dłużej...
— To też dlatego przypuszczam, że coś zaszło nieprzewidzianego. Idąc tu, dostrzegłem go wyraźnie, jak wychodził z
hotelu. Zobaczywszy mnie, skręcił śpiesznie w stronę przeciwną, wsiadł do doróżki i pojechał. Widocznie, spotkać się
ze mną nie chciał. Pytałem portyera... Przyjechał jeszcze wczoraj... On coś tu intryguje...
— Peste! — mruknął Stefan bardzo chmurny. Ale za chwilę, ze zwykłą sobie lekkomyślnością,

przestał już się tem troszczyć i brał udział w zabawie, najweselszy, a raczej najbardziej rozpasany ze wszystkich.
Śpiewał w końcu duet z Manon, jakieś kuplety francuskie, tryskające humorem...
I tak szalano do świtu; poczem, na wniosek Leskiego, postanowiono uczcić zasługi Zempacha i nadać mu tytuł
honorowy za to, że w sposób wcale nie banalny spędzał w gronie młodzieży pierwszą noc poślubną. Że zaś rzecz działa
się w "Grandzie", a Manon, bohaterka wieczoru, nosiła hiszpańskie nazwisko, mianowano hr. Stefana hiszpańskim
grandem i obniesiono go na rękach dokoła sali, poczem Gucio wpadł w werwę i, życząc zacnemu szwagierkowi
szczęścia, jednym zamachem laski postrącał i potłukł wszystkie szkła, stojące na stole.
Nazajutrz, była zaledwie godzina jedenasta rano, gdy Irenie zaanonsowano wizytę p. Przemyskiego. Od Stefana
słyszała, że to był plenipotent jego ojca, ale czegóż chciał od niej? Przyjąć go jednak należało.
Przemyski, jak zawsze, wytwornie ubrany, miał minę pogrzebową, a odzież czarną. Skłonił się głęboko, usiadł na
podanym sobie fotelu,

twarz z nosem krogulczym opuścił na piersi, westchnął i milczał chwilę.
— Przepraszani — rzekł w końcu — że o tak wczesnej porze nachodzę panią hrabinę i po wczorajszych, łatwych do
pojęcia, wzruszeniach przynoszę właściwie... złe wiadomości...
Urwał i znów westchnął, rzucając z podełba spojrzenie na bladą twarz Ireny, która wyrażała zupełną obojętność.
— Złe wiadomości — powtórzyła bezdźwięcznie, myśląc w duchu: Cóż jeszcze złego dla mnie moie być na świecie,
gdy już najgorsze się stało ?..
— Niestety! — bąknął Przemyski. — Wprawdzie, pani hrabina nie znała zupełnie ojca swego dzisiejszego męża... był
to właściwie godny pan, wyjątkowej zacności...
— Cóż się stało? — spytała Irena, nieco żywiej poruszona.
— Umarł!.. pani hrabino, umarł!.. — zawołał patetycznie pełnomocnik, łypiąc powiekami, jakby płakać miał. — Jaką
ja właściwie stratę ponoszę, to jednemu Bogu wiadomo!..
Zaległa chwila milczenia, poczem Irena spytała:
— Hr. Stefan zawiadomiony?.

Przemyski ramiona roztworzył.

background image

— Nie, pani hrabino... I, właściwie, jabym z hr. Stefanem widzieć się nie chciał... Zachodzą pewne okoliczności...
bardzo właściwie smutne i przykre, z powodu których wolałem udać się wprost do pani hrabiny, jako do osoby, która
właściwie...
Przemyski jąkał się, nie wiedząc, jak wybrnąć, a Irena patrzyła na niego rozszerzoną źrenicą, odczuwając mimowolny
lęk. Ten człowiek musiał być, rzeczywiście, zwiastunem fatalnych wieści.
— Jest tu matka hr. Stefana — rzekła po chwili. — Jeżeli o jakie interesy chodzi, to możeby pan chciał udać się do hr.
Anny.
— O interesy... o te nieszczęsne interesy, oczywiście! — westchnął Przemyski. — Ale do hrabiny Anny udawać się nie
mogę... bo, jak zapewne pani hrabinie wiadomo, ona nie żyła z mężem... ś. p. nieboszczykiem. Były dawne
nieporozumienia... Otóż tylko interwencya pani hrabiny, jako już należącej właściwie do rodziny a stojącej poza
obrębem tych nieporozumień, mogłaby okazać się skuteczną...
— Jeżeli w tym celu — przerwała Irena — ażeby nie dopuścić do jakichś nowych nieporo

zumień lub zatargów, jestem gotowa użyć całego mego wpływu, jeśli jaki posiadam...
— Tak, pani hrabino — podchwycił Przemyski — albowiem są takie właściwie tajemnice familijne, których nie należy
odsłaniać przed światem...
— Mów więc pan od razu, o co idzie? — wtrąciła Irena.
Irytował i straszył ją ten człowiek, cedzący powoli słówka, z których każde dotykało ją dziwnie. Jeszcze wczoraj o tej
porze cóż ją obchodzić mogły tajemnice familijne Zempachów, gdy dziś... spadały już one na nią i czepiały się jak
rdza...
— Mów pan, mów! — powtórzyła stanowczo.
Więc Przemyski, opuszczając głowę na piersi mówić zaczął tonem bolesnego współczucia:
— Nie wiem, czy wiadomo pani hrabinie, że powodem choroby ś. p. hr. Jana, która go wyrwać właściwie miała z
pośród żyjących, była scena między ojcem i synem, temu kilka miesięcy, w Łom nie... Hrabia Jan dostał wtedy
pierwszego ataku apoplektycznego... Wówczas to ś. p. nieboszczyk, który był wcieleniem honoru, prawdziwie rycerska
dusza, pani hra

bino! — otrzymał wiadomość, że w obiegu są pewne, właściwie dziwne weksle hr. Stefana... bardzo dziwne...
— Jakto? — spytała Irena, poruszywszy się na fotelu i przenikliwie patrząc na Przemyskiego — jakto dziwne?
— Ano tak. Weksli tych nie podpisywał ojciec, a jednak był na nich podpisany... Zrazu hrabia Jan, który miał serce
złote, pani hrabino! — dał mi polecenie wykupienia tych weksli... Lecz gdy po pierwszym ataku wyzdrowiał i
wyjechał na Węgry, cofnął to polecenie, a raczej zmodyfikował, dowiedziawszy się, że hrabia Stefan nie zaprzestaje
zbytkowego życia i że są nowe długi. Ś. p. zmarły, który był mężem wielkiego hartu, pani hrabino! — powiedział mi
wówczas tak: To się nigdy nie skończy; czy prędzej, czy później nazwisko Zempachów, on, t. j. hrabia Stefan, okryje
hańbą. Na to niema rady; niech więc sprawiedliwości stanie się zadość. Ty zaś, mój Przemyski, przeprowadź jego
uznanie za marnotrawcę — ja go wydziedziczę!...
Wstrzymał się zacny plenipotent, spojrzawszy na Irenę.
Wytrzeszczonemi oczyma z przerażeniem pa

background image

trzyła na niego trupio blada; wargi jej drżały, a dłonie zaciskały się kurczowo.
— Czy pani hrabinie może niedobrze? — zapytał troskliwie.
— Mów... mów pan dalej... do końca — wyjąkała Irena.
— Nie wiele mam już dodać. Ja pani hrabino, który od dziecka byłem wiernym sługą, rzec mogę, przyjacielem rodu
Zempachów, tu jednak — przyznaję się do grzechu — nie mogłem w zupełności wykonać tak surowej woli mego
mocodawcy... Nie mogłem przenieść na sobie, aby hr. Stefan był pociągany do odpowiedzialności; a choć hrabia Jan
nalegał, ja, pani hrabino, sam, za własne i pożyczone pieniądze, wykupiłem te fatalne weksle...
Irena odetchnęła.
— Dobrze... pięknie pan uczyniłeś — rzekła.
Przemyski spuścił skromnie w dół oczy.
— O, pani hrabino... ja całe moje życie starałem się łagodzić przykre stosunki w tej familii. Hrabia Jan, rozłączywszy
się z żoną, dzieci, t. j. syna i córki, zrazu uznać nie chciał... tylko ja, pani hrabino...
— Więc te weksle ?... — przerwała Irena.
— Są u mnie... są u mnie... Ale zapłacone

być muszą, gdyż ja, pani hrabino, człowiek ubogi.. ostatni, ciężko zapracowany grosz oddałem, aby tylko rnęża pani od
takiego skandalu uchronić...
— Mogę pana zapewnić, że weksle te zapłacone będą... Ile wynoszą?
— Pięćdziesiąt tysięcy pierwotnie... Do tego przychodzą jeszcze znaczne procenty zwłoki, które płacić musiałem, aby
skłonić lichwiarzy do cierpliwości... bo termin dawno był zapadł. Przed dwoma miesiącami zapłaciłem coś około , złr.
i to z wielkim targiem... Mam tu właśnie wszystkie papiery i rachunki, oraz listy ś. p. hrabiego Jana, w których...
Sięgnął do kieszeni i wyjął zwój papierów.
Irena powstała.
— Dziś jeszcze powiem hr. Stefanowi — rzekła — on musi zapłacić... zapłaci niezawodnie!
Przemyski wstał także i głową kiwał.
— Nie zapłaci! — odparł stanowczo, chowając papiery napowrót. — Dlatego właśnie ośmieliłem się trudzić panią
hrabinę tą sprawą, która jest dla mnie, człowieka ubogiego, właściwie kwestyą życia.
Irena przerwała protestując żywo.
— Niepodobna nawet przypuścić, aby hr.

Stefan nie chciał uznać długu i to jeszcze takiego długu!... Teraz zwłaszcza, gdy znaczny majątek odziedzicza...
Przemyski ramiona z ubolewaniem roztworzył.
— Pani hrabina — rzekł słodko — jest, niestety, w błędzie... Hrabia Stefan nic nie odziedziczy... ojciec wyraźnie
pozbawił go, jako marnotrawcę, prawa dziedziczenia... Zresztą, mąż pani hrabiny, jak dowodzą rachunki, wybrał
właściwie dawno część swoją, tak zwaną legitimę... Muszę jeszcze i to dodać, że majątek hr. Jana nie okazał się tak
wielkim, jak mówiono... Całe Łomno kupił niedawno niejaki Klein. Z woli ś. p. zmarłego, ja nabyłem wioseczkę
Łamigłówkę... trochę piasku, trochę lasku... i mam jeszcze do spłacenia z mocy testamentu legat , złr. dla hr. Anny...
gdyż ś. p. nieboszczyk, chociaż z żoną nie żył, pamiętał jednak o niej, bo to był wspaniałomyślny pan... Ale właśnie
dlatego, że tę sumę będę musiał zaraz hr. Annie wypłacić, i że ta Łamigłówka — pożal się Boże...

background image

Irena nie słuchała już, co mówił Przemyski. Chodziła teraz żywo po pokoju i od czasu do czasu obu rękoma chwytała
się za głowę, która pałała.

— Co czynić? co czynić? — powtarzała półgłosem.
Nagle zatrzymując się. przed Przemyskim, spojrzała mu prosto w oczy.
— Więc pan twierdzisz — spytała — że hr. Stefan nie weźmie żadnego spadku ?...
— Niestety!... Testament najzupełniej legalnie sporządzony; dobra na Węgrzech także sprzedane, a wszystkie kapitały
przeznaczone na cele dobroczynne, na szpitale i domy pracy dla nieletnich przestępców. Są tylko jeszcze legaty..
Hrabia Stefan najzupełniej wyłączony... Gdyby zaś on lub ktokolwiek z rodziny próbował obalić tę ostatnią wolę,
naówczas hr. Jan uczynił rozporządzenie, aby otwarto i ogłoszono publicznie pismo jego, złożone w opieczętowaniu w
zaufane ręce... W piśmie tem hr. Jan wyjaśnia motywy swego testamentu... a są tam takie rzeczy, takie familijne
tajemnice, że, niewątpliwie, ani hr. Stefan, ani zwłaszcza hr. Anna i córka jej Wilma, nie zdecydowałyby się narażać na
publiczne ich odsłanianie. Zresztą proces musiałby być w każdym razie przegrany... Testament zupełnie legalny...
— Cóż więc począć?... Radź pan! — wołała Irena, załamując ręcę. — Przecież niepodo

bna dopuścić, aby te weksle dłużej istniały, to hańba!...
Przemyski nisko się skłonił.
— Podzielam szlachetność uczuć pani hrabiny... Zwłaszcza, że skrupiłoby się to wszystko na ubogim człowieku... na
mnie i moich biednych dzieciach... Jabym pewno nie chciał tych weksli produkować, chyba ostateczna nędza
zmusiłaby mnie do tego... A teraz cały mój ostatni grosz leży w nich bez procentu, a ja jeszcze szalone procenty od
połowy sumy płacić muszę, bo pożyczałem, pani hrabino, aby ocalić hrabiego Stefana... Nie żałuję tego i nie
wymawiam, bo poświęcenie dla rodziny Zempachów było moim obowiązkiem... lecz pani hrabina zrozumie pewno,
że... mając drobne dziateczki...
— Lecz cóż ja uczynić mogę! — przerwała z rozpaczą Irena.
— Wszystko! pani hrabino, wszystko!...
I mówił dalej, rzucając z podełba przenikliwe spojrzenia:
— Hrabia Stefan poczynił już kroki, wiem o tem, aby mógł dziśjutro podjąć z depozytu posążek pani hrabiny. Niewiele
tam tego jest, mój Boże! hrabianka Zbąska powinnaby mieć krocie!... ale zawsze około siedmdziesiąt tysięcy

złotych reńskich... Gdyby jednak ojciec pani hrabiny, jako jej dotychczasowy opiekun i pani hrabina sama, opierając
się na notorycznem marnotrawstwie hrabiego Stefana, sprzeciwili się wydaniu depozytu, rzecz mogłaby być
załatwiona... Jabym przyszedł do mego krwawo zapracowanego grosza, a pani hrabinie także cośby jeszcze...
— Nie! nie! nie! — przerwała Irena. — Nie chcę ani procesów, ani protestów, ani sądów... dość już tej hańby!
Jakaś myśl nagle przyszła jej do głowy i rozjaśniła twarz promykiem nadziei.

background image

Podbiegła do stojącej na stole szkatułki i otworzyła ją. Były tam znaczne kosztowności, rzadkie precyoza rodziny
Zbąskich, przechodzące z pokolenia na pokolenie, i przepyszne dary, jakie teraz Irena w dzień ślubu od matki i rodziny
dalszej otrzymała: wspaniałe kolje brylantowe, riwiery, kolczyki, bransolety i pierścionki.
— Panie Przemyski — rzekła — jaka może być tego wartość ?
On zbliżył się, okulary zdjął i świdrującemi oczkami patrzył. Poczem brał niektóre przedmioty w rękę i przyglądał się
ze znawstwem, gdy Irena z widoczną niecierpliwością i niepo

kojem badała wyraz jego twarzy, czekając orzeczenia.
— Śliczne rzeczy... śliczne! — rzekł po chwili Przemyski. — Jak to zaraz znać wielkość rodu... Gdzie teraz ma kto
takie precyoza?...
— Ale wartość... wartość — domagała się ona.
— Trzebaby oszacować... Niektóre rzeczy mają większą archeologiczną, niż realną wartość... Banki zapewne dałyby
zaledwie połowę...
— Przyjmij pan to na pokrycie tych weksli! — zawołała Irena.
— Jakto? pani hrabina chciałabyś?... Patrzył na nią rzeczywiście zdumiony.
— Weź pan, wszystko! wszystko! bylebym już raz o tej całej sprawie nie słyszała... Sprzedaj lub zastaw... Lecz już
dosyć! dosyć!...
Do najwyższego stopnia wzburzona biegała po pokoju. Myśli jej ogarniał zamęt; to jedno czuła, że trzeba coś
postanowić i uczynić natychmiast, aby się wyzwolić z tego ciężaru, który ją przygniatał, aby się wyzwolić i oczyścić z
tej hańby, która paliła jej twarz gorączką wstydu, a przejmowała obrzydzeniem i wstrętem.
Po raz pierwszy może w życiu Przemyski

doznawał czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia i współczucia. Przejmował go podziw i zachwyt dla tej kobiety, tak
pięknej, a widocznie dobrej i szlachetnej, dla tego dziecka niemal, które u samego wstępu do życia spotykało się ze
zdradą, hańbą, występkiem. Wszak on ją sam najnikczemniej zdradzał, przedstawiając fakty wprawdzie rzeczywiste,
lecz w fałszywem świetle, jedynie z chciwości zysku.
Pochylił głowę na piersi i stał milcząc, z ramionami w dół spuszczonemi, gdy Irena powtarzała ciągle z rosnącą
gwałtownością:
— Weź pan, weź wszystko! zaraz, natychmiast... niech ślad zaginie!
A widząc, że Przemyski nie porusza się i milczy, zdjęła ją naraz trwoga, że może to, co oddawała, to, czem sama
niezwłocznie rozporządzić mogła, nie było zgoła wystarczającem.
— Panie, przez litość! — zawołała, zatrzymując się przed nim i składając ręce. — Weź to tymczasem... gdyby nie
wystarczyło, ja przysięgam, że resztę zwrócę... Ale na to trzeba choćby kilku dni zwłoki, a ja pragnę zaraz... zaraz z
tem skończyć... uwolnić się...
— Ależ, pani hrabino... — bąkał Przemy

background image

ski — ja przecież właściwie nie żądam... nie wymagam... poczekać mogę... jak depozyt będzie wydany... Ale Irena
czekać nie chciała.
— Nie! nie! — odparła — ani jednego dnia, ani jednej godziny!...
I gorączkowo wyrzucać zaczęła na stół ze szkatułki i ekranów monogramami i koronami znaczonych, kolje, bransolety,
brosze. Ślizgając się po politurowanej powierzchni stołu, wydawały one dźwięk głuchy i połyskiwały brylantami, które
czasem zapalały się jaskrawo, barwnie, jak rosa w promieniach słońca. Zawijała je śpiesznie, powtarzując ciągle z
prośbą w głosie:
— Nie odmawiaj pan... uczynisz mi łaskę!... Może to wystarczy...
Przemyski jeszcze się wahał.
— Doprawdy, nie wiem, czy mogę... czy powinienem... Trzebaby to dokładnie oszacować... tak brać... właściwie nie
mogę... Może pani hrabina zechce sama pofatygować się...
Ale Irena irytować się już poczęła.
— Ach, nie wymagaj pan tego odemnie!... Proszę, aby nawet moje nazwisko nie było wymienione w tej całej sprawie...
Przecież wiem, że mi pan nie uczynisz krzywdy... Byleby tylko

wystarczyło!... Za godzinę, za dwie, jak można będzie najrychlej, przyjdź pan tutaj i daj mi znać, ile uzyskałeś...
Podawała mu spory pakiet, owinięty w fular jedwabny, i przemocą wciskała do ręki.
Przemyski walczył z ostatniemi skrupułami. Układając oddawna plan, aby, w razie śmierci hrabiego Jana, skorzystać
dla siebie z zapłaconych weksli, które skrzętnie zachował, przywykał on do myśli, że rzeczywiście ta suma mu się
należy. Mając w ręku całą kasę i wszystkie interesy hrabiego, wiedział on, że podstęp nigdy już teraz wydać się nie
mógł, gdyż wszelkie jego ślady były starannie zatarte, a jedyny świadek, hrabia Jan, był w grobie. Więc tylko przez
chwilę żal mu było Ireny... Ale to już przemijało, a budził się w nim zwykły hypokryta, pragnący odegrać komedyę
wielkiej szlachetności.
— Raz jeszcze pani hrabinie powtarzam — ozwał się pewnym już głosem — że jakkolwiek termin weksli oddawna
upłynął i trzebaby niebawem jakieś kroki porobić... czekać jednak dla pani hrabiny jestem gotów...
— Nie! nie mówmy już o tem! — przerwała stanowczo Irena — przecież pan zrozu

miesz, że ja ani chwili dłużej znieśćbym nie mogła myśli, że...
— Rozumiem pani hrabino, rozumiem... I skoro pani hrabina koniecznie tego żąda, nie opieram się... biorę precyoza i
za chwilę dam znać, jak oszacowano w banku... Pozwoli jednak pani hrabina, ie w zamian złożę jej...
Sięgnął znów w zanadrze i wyjął paczkę papierów.
— Oto są owe nieszczęsne weksle... — rzekł, kładąc je na stoliku.
Irena ze wstrętem cofnęła się....
— Spal je pan! — zawołała — jeżeli być może, natychmiast; albo do czasu zwrotu całej sumy, zachowaj przy sobie...
— O, pani hrabino! — odparł z ukłonem Przemyski — na to nie potrzebuję ani precyozów, ani oszacowania... Mam
przecież słowo pani hrabiny...
— Irena wskazała na kominek.
— Dziękuję panu — rzekła. — Tu je wrzuć i spal...
I odwróciła się do okna, gdy Przemyski tym razem sumiennie palił w kominku zwój weksli
Ona słyszała tylko syk płomieni i szelest papieru, który w ogniu się skręcał,

background image

— Niema już śladu... — rzekł po chwili
Przemyski, patrząc na spopielone papiery, w których wnętrzu płonął jeszcze żar jaskrawy.
Ona zaś podeszła ku niemu i podała mu rękę.
— Raz jeszcze panu dziękuję... — ozwała się — i z niecierpliwością czekam na wiadomość.
Była znacznie spokojniejsza. W twarzy jej zawsze bladej, w ustach nieco zaciśniętych, uderzył Przemyskiego wyraz
silnego postanowienia, który go znowu przejął podziwem.
— Dziwna, niepospolita kobieta! — myślał, pochylając się, by ucałować podaną sobie rękę.
— Co ona z nim teraz pocznie, z tym Stefanem ? — szeptał sam do siebie, wychodząc z hotelu. — Przecież z nim źyć
nie będzie... szkoda by jej było!... Ja właściwie mam zasługę, żem jej w czas oczy otworzył... Mam zasługę, dalipan.
Był teraz zupełnie z siebie zadowolony. Postąpił mądrze i zręcznie, że się udał wprost do Ireny. Z hrabiną Anną nie
było co mówić; ona tylko umiała płakać, a jego traktowała zawsze z wyniosłą pogardą. Z samym Stefanem wszelkie
układy nie doprowadziłyby do celu; ze zwykłym sobie cynizmem wybrałby raczej najbardziej skandaliczny proces, niż
zapłatę, gdyby na

wet posag Ireny podjął. Ten posag stanowił dziś zresztą cały jego majątek, więc by go bronił do ostatka.
— Ale ty i tego, kochanku, nie dostaniesz — mruknął Przemyski z mściwą rozkoszą, gdyż Stefana nie cierpiał. —
Urządziłem cię dobrze. Przecież Irena nie pozwoli ci chyba wziąć teraz z depozytu ani grosza, z majątku zaś ojca nie
liźniesz nic... Będziesz miał za swoje!...
Tak myśląc, doszedł do banku, w którym miał znajomego sobie szacownika. Na razie nie zamierzał wcale ani
sprzedawać, ani zastawiać precyozów; gotówki teraz nie potrzebował, a sprzedaż hurtowna takich kosztowności
mogłaby niepotrzebną obudzić ciekawość.
Wartość okazała się znaczna, przewyższająca nawet sumę, jaką sobie z owych weksli przeznaczył Przemyski.
Postanowiwszy zaś do końca być szlachetnym, odniósł Irenie jedną broszę, mniejszej realnej wartości, lecz starożytną
pamiątkę rodzinną.
— Wszystko pokryte — rzekł — niech pani hrabina wierzy, że mi bardzo, bardzo właściwie przykro, a nawet boleśnie,
iż tyle tylko zwrócić mogę... Targowałem się... Bóg widzi... I byłbym może więcej uzyskał, gdyby na to był

czas... Ale pani hrabina żądała, aby to było dziś jeszcze... a ten pośpiech...
— Tak! tak! — potwierdziła Irena — dobrze pan uczyniłeś... Mam tylko jedną do pana prośbę...
— Jestem na rozkazy...
— O sprawie tych weksli — mówiła śpiesznie Irena — i o sposobie ich pokrycia nie mów pan nigdy nikomu, nikomu!
Nie wspominaj nawet ojcu memu, gdybyś się z nim spotkał... Powiem mu to sama.
— O, pani hrabino! — zawołał patetycznie Przemyski, uderzając się kułakiem w piersi — moja dyskrecya, rzec mogę,
jest znana; co wpadnie w moje serce, to jak w grób... Bo ja, pani hrabino — mówił dalej rozczulonym tonem —
chociaż tylko z materyalnemi interesami mam do czynienia, ja miałem zawsze... właściwie czułe aż do zbytku serce!...
I teraz, pani hrabino, gdy już interesa między nami skończone, ośmieliłbym się z tą życzliwością (tu położył rękę na
sercu), z tą gorącą życzliwością, którą pani hrabina obudziła we mnie... dać jej dobrą radę...
Irena pytającym, zdziwionym wzrokiem spojrzała na niego.
— Mów pan... — rzekła sucho.

background image

— Znam hr. Stefana od dziecka — mówił dalej Przemyski, nieco zmieszany spojrzeniem i tonem Ireny — nie wiem, co
pani hrabina, wobec wiadomych już jej okoliczności, właściwie zamierza uczynić, ale na jej miejscu jabym był
ostrożny... to niepoprawny człowiek... Świętej pamięci hrabia Jan i ja, łudziliśmy się długo... ale wreszcie przyszliśmy
do przekonania, że niepoprawny... Otóż lepsza, mojem zdaniem, byłaby natychmiastowa separacya... rozwód, niż...
— Sama nie wiem jeszcze, co uczynię — przerwała Irena żywo, podnosząc głowę — mam ojca, panie Przemyski, z
nim się naradzę i postanowię...
Przemyski kłaniał się zmieszany.
— Oczywiście... oczywiście... — powtarzał — ojciec... właściwie najlepszy opiekun... ja tylko tak... przez
życzliwość...
Wychodził, zgięty w ukłonie, a Irena pożegnała go ruchem głowy.
— Ho... ho! — mruczał, schodząc ze schodów — to także ziółko, harda sztuczka!... Ale jeżeli ona myśli, że ten ojciec,
niedołęga, jej co poradzi, to głupia!
Tymczasem pana Jana Abrahama od rana nie było w hotelu.

Wcześnie wyszedł na miasto, ciekawy, co też w porannych dziennikach znajdzie o wczorajszym ślubie. Przez
znajomych Zbąski postarał się już o to, aby każda redakcya otrzymała odpowiednią relacyę, w której było i o
zamierzchłych czasach, kędy się zgubił początek rodów Zbąskich i Zempachów, i o społecznem znaczeniu takiego
związku i o wspaniałości przyjęcia. Zrazu się zmartwił, bo w jednem i w drugiem piśmie, które mu w kawiarni podano,
znalazł tylko krótką wzmiankę o ślubie, bez żadnych genealogicznych i heraldycznych wywodów. Przed jego
nazwiskiem wypuszczono nawet miłe oku pana Jana Abrahama litery: hr.
— Demagodzy! — syknął Zbąski, rzucając z pogardą gazetę — i to ma być dobrze u nas, gdy takie żywioły opanowują
prasę...
Ale wkrótce się pocieszył, gdyż w jednym z wczorajszych dzienników wieczornych, znalazł obszerny artykuł, który, na
podstawie otrzymanej relacyi i już uprzedzając wypadki, mówił o olbrzymim zjeździe gości weselnych i w podniosłych
wyrazach kreślił znaczenie tej familijnej uroczystości, obchodzącej jednak całe społeczeństwo.
— Pokazuje się — szepnął pan Jan Abra

ham — że i pomiędzy dziennikarzami są przyzwoici ludzie... Bardzo to dobrze napisane, bardzo dobrze...
I, mocno zadowolony, zakupił mnóstwo egzemplarzy dziennika, część kazał odnieść do hotelu, a kilka numerów wziął
z sobą, aby pokazać znajomym, których mógł spotkać po drodze.
— U nas — myślał — za mało czytają; wiele rzeczy niespostrzeżenie przechodzi... Trzeba nieraz do czytania zmuszać
— to doprawdy wstyd!
Tak był kontent, że zapomniał o swej roli zimnego Anglika i na rogu ulicy, spotkawszy dwóch znajomych, chociaż
nigdy z nimi bliższych nie utrzymywał stosunków, zaprosił ich na śniadanko.

background image

— Pogawędzimy sobie trochę — mówił. — Potrzebuję się rozerwać; córkę wczoraj wydałem za mąż i jestem
rozstrojony, wzruszony... Bo, chociaż hrabia Zempach, zięć mój, to człowiek, któremu z całą ufnością dziecko moje
powierzyłem, ale zawsze — vous comprenez — to dziecko... które do serca przyrosło... Więc potrzebuję trochę tego...
rozumiecie mnie, oszołomić się...
I oszołamiał się skutecznie, że dopiero około godziny pierwszej z południa powrócił do hotelu w doskonałym humorze.
Zapominał stanowczo

o swojej powadze; idąc po ulicy mniej prostował się i nadymał, a na przechodzących spoglądał z uśmiechem bardzo
łaskawym dostojnika, który raczy być wyjątkowo popularnym.
Irena oczekiwała go z wielkim niepokojem; za każdym odgłosem kroków na kurytarzu drżała z trwogi, aby hr. Stefan
wcześniej nie przybył, pragnęła bowiem przedtem z ojcem pomówić. Matce nie mówiła nic, bo pani Zeneida po
wzruszeniach dnia wczorajszego, była słabsza niż kiedykolwiek. Noc spędziła bezsennie, a teraz drzemała ciągle,
stękając od czasu do czasu.
Usłyszawszy wreszcie kroki ojca, Irena wybiegła naprzeciw.
— Nie wchodź ojcze do mamy — rzekła — bardzo znużona, przed chwilą spokojniej nieco usnęła...
I wprowadziła go do swego pokoju.
Pan Jan Abraham uścisnął córkę niezmiernie serdecznie.
— Czytałaś? — zawołał z tryumfującą miną, podając jej dziennik — bardzo przyzwoicie napisali, bardzo...
Ale Irena nie wzięła gazety do ręki.
— Ojcze — rzekła poważnie — mam z tobą do pomówienia...

Teraz dopiero on spojrzał na nią uważnie i przeraził się zmianą, jaką dostrzegł w jej rysach.
— Co się stało ? Co ci jest, Reniu ? — zapytał. A ona, ujmując go za rękę i patrząc mu
w oczy:
— Stało się — odparła — wielkie nieszczęście... Ojciec hr. Stefana umarł i wydziedziczył go, jako marnotrawcę i...
nikczemnika!
Pan Jan Abraham oczy wytrzeszczył, słuchał i nic nie rozumiał.
— Co? co? — bełkotał — jakto wydziedziczył ? nie miał prawa! co ty pleciesz ?...
Usiadł ciężko na kanapie i wodził nieprzytomnym wzrokiem.
Irena zaś zajęła przy nim miejsce, i garnąc się do niego, mówiła dalej głosem spokojnym, zwolna:
— Tak, mój ojcze... stało się nieszczęście o tyle jednak mniej dla mnie bolesne, że będę mogła teraz zostać z wami, na
zawsze z wami...
— Ależ to nie może być! — przerwał pan Jan Abraham — to byłby skandal, na który ja pozwolić nie mogę!
Wydziedziczył! to kłamstwo... ktoś ci plotek nagadał... Zresztą, obalimy testament...

background image

— Nie o testament i wydziedziczenie tu idzie — przerwała Irena — lecz o powody tego faktu... Hrabia Stefan jest
człowiekiem niegodziwym... bez honoru...
— O... o... o... zaraz niegodziwym!... zaraz bez honoru! — krzyknął w pasyi pan Jan Abraham. — Jak wy z matką
zaczniecie przesadzać, to aż uszy więdną... Bez honoru!... pewnie jakieś grzeszki młodości....
Irena uśmiechnęła się smutnie i, powstając, rzekła stanowczym głosem:
— Na własne oczy widziałam przed chwilą dowody jego nikczemności... Był tu plenipotent jego ojca i odkrył mi
wszystko... Nie żądaj odemnie, ojcze, abym mówiła więcej... rzeczy zbyt bolesne...
Ale pan Jan Abraham, chciał wiedzieć koniecznie. Biegał teraz po pokoju, bardzo wzburzony.
— Owszem, żądam, mów wszystko! — wołał. — Jaki plenipotent ? co za plenipotent ? to może łotr, oszust, kłamca!...
Irena powtarzała tylko:
— Widziałam... widziałam sama...
— Ale co widziałaś? — krzyknął Zbąski

w najwyższej pasyi i porwał ją za rękę. — Mów, ja ci każę !...
A wtedy Irena w kilku słowach powiedziała mu wszystko. On zaś słuchał, osłupiały, nie przerywając. Pocierał ręką
czoło i zbierał myśli...
— Nie może być... nie może być — szeptał. — Taki skandal!
— Tu w tym kominku — kończyła Irena — spalony ślad hańby, lecz piętno jej zostało i na nim i na mnie...
— Kto zapłacił? — spytał nagle Zbąski. Irena zawahała się chwilę, lecz widząc, że przed ojcem nie zdoła ukryć
prawdy, zbliżyła się do stołu i otworzyła pustą szkatułkę.
— Ja zapłaciłam... odparła z cicha.
Puste wnętrze szkatułki podziałało na pana Jana Abrahama jak grom.
Zachwiał się i całym ciężarem padł na kanapę.
— Nieszczęście! — rzekł — nieszczęście! — I głowę pochylił.
Irena przyklękła i, tuląc się znów do niego, mówiła z cicha:
— Rozważmy, mój ojcze, spokojnie sytuacyę. On, hr. Stefan, sam pewno uzna, ie zniknąć ztąd musi...
— Widziałaś się z nim ? mówiłaś ?...

— Nie, ojcze, nie był tu jeszcze... nie śpieszy się... — dodała z bladym uśmiechem. — Ale dobrze się stało, bo mogłam
myśli zebrać, uspokoić się, z tobą naradzić... Skoro mama uczuje się na siłach — mówiła dalej — wyjedziemy także,
daleko, za granicę... ty sprzedasz Zbąszyn i będziemy żyć cicho, skromnie... Ludzie zapomną o nas...
Ale pan Jan Abraham gwałtownie się żachnął.
— Jeszcze czego! — krzyknął. — Cóż ty sobie myślisz, że my pokutować mamy za niego, za tego łotra ?... Już ja się z
nim rozmówię !... Ani Zbąszyna nie sprzedam, ani nie wyjedziemy. Jeszcze czego!
Wstał, wyprostował się i przybierał postawę pełną godności.
— Poczekaj — rzekł. — Pójdę do adwokata... już my radę znajdziemy.
Ale Irena zatrzymała go stanowczo.
— Przyrzeknij mi, ojcze — mówiła — że nie przedsięweźmiesz żadnych kroków, dopóki ja nie rozmówię się z hr.
Zempachem...
— Ty z nim ? A po co ?... ja się z nim rozprawię!
— Pozwól mi działać samej — prosiła Irena — mówić z nim chcę i muszę; to mój obowiązek.

background image

Zbąski myślał już o czem innem. Puste wnętrze szkatułki pociągało wzrok jego ku sobie i hypnotyzowało.
— Ależbo — ozwał się — poco było działać tak śpiesznie ?... Można było, zapewne, inaczej załatwić tę sprawę...
Takie drogocenne rzeczy, pamiątki familijne... szacowne, odwieczne!
Wziął do ręki jedyną pozostałą, a przez Przemyskiego oddaną broszę i westchnął:
— To po prababce twojej... pani kasztelanowej... dobrze, ie choć to ocalało...
Pan Hieronim byłby się śmiał szyderczo, gdyby widział minę swego imiennika, rozczulającego się nad przedmiotem,
który ani od kasztelanowej, ani od prababki nie pochodził, lecz wraz ze Zbąszynem przypadkowo dostał się w jego
ręce. Ale pan Jan Abraham tak już sam w to wierzył, co powtarzał innym od lat tylu, że miał łzy w oczach...
I pod wpływem tego rozczulenia nie opierał się wcale, gdy Irena, usłyszawszy znów kroki w kurytarzu i domyślając
się, że hr. Stefan nadchodzi, wyprawiła go do drugiego pokoju.
— Dobrze... dobrze... — rzekł — teraz trochę spocznę, bom nadto wzburzony, ale potem, to ja się z nim rozprawię!

Po orgii wczorajszej hr. Stefan nie czuł się dobrze. Są dni feralne, w których nawet przyzwyczajonym to nie służy.
Zbudził się późno i był zły. Wstydził się tego opóźnienia przed Ireną, a najgorzej, że zaspał godzinę, w której wraz z
adwokatem miał być w sądzie, aby jako mąż Ireny, podnieść jej depozyt.
Szedł więc do hotelu Żorża, klnąc w duchu, na czem świat stoi. Dopiero przed samym progiem przybrał minę
zadowoloną i uśmiechniętą.
Wszedł do pokoju żywo, wyciągając obie ręce do uścisku.
— A!... — zawołał — moja najmilsza pewno się dziwi, że...
Nie dokończył, spojrzawszy na Irenę. Stała naprzeciw niego, o stół oparta; nie podała mu ręki, lecz patrzyła wzrokiem
sztywnym.
I zaczęła mówić... Zrazu głos jej drżał, lecz wkrótce stał się pewnym, siłą niewzuszonego spokoju.
Na pierwsze słowa o śmierci ojca i o wydziedziczeniu, Zempach cofnął się i zbladł. Przecięta warga zaczęła mu drgać
nerwowo. Nie przerywał, patrzył w ziemię, jak skazaniec, któremu wyrok czytają. Przy wzmiance o wekslach, podniósł
jednak głowę i zawołał:

— To nieprawda!... zapłacone !...
Irena, jak przed chwilą ojcu, wskazała na popiół w kominku.
— Zapłacone — odparła — zapłaciłam je sama... Ztąd już nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo i od nazwiska, które
wczoraj niebacznie na siebie przyjęłam, hańba na dziś odwrócona... Ale mam prawo zapytać się ciebie, panie hrabio,
co będzie jutro ?... Co chcesz uczynić i z sobą i ze mną?...
Zmęczona wczorajszą orgią, zżółkła twarz Zempacha poczynała się już ożywiać; z oczu strzelały błyski tłumionego
gniewu.
— Ja wiem! — krzyknął nagle — czyja to intryga ! To wszystko Przemyski... Ale ja mu nie daruję! Wydziedziczyć
mnie — jedynego syna ! Hola, łajdaku!
Zapominał o obecności Ireny, biegał po pokoju, wymachiwał rękami i klął, nie przebierając w wyrazach.

background image

Ona zaś spoglądała na niego teraz ze wstrętem. Nie było już w tym człowieku chyba ani jednej iskry szlachetnej, skoro
w całej tej sprawie nie wzruszyła go ani wiadomość o śmierci ojca, ani poświęcenie tej kobiety, która chroniła go od
ostatecznej hańby. Myślał tylko o majątku.

Zatrzymał się wreszcie przed Ireną i rzucając na nią gniewne spojrzenie:
— I po co pani — rzekł — wdawałaś się w rozmowę z tym szubrawcem ? Od wczoraj zaledwie żoną, a dziś już
plotki ?... Trzeba go było wyrzucić za drzwi!...
Całą siłą woli panując nad sobą, spokojnie odparła Irena:
— Nie mogłam tego uczynić, skoro przychodził w sprawie mego męża... jak i w tej chwili nie mogą nakazać
milczenia...
Zempach zaśmiał się szydersko.
— Milczenia! — zawołał — mnie chcesz nakazywać milczenie!... A to paradne! Ja milczeć nie będę i powiem całemu
światu, że nazajutrz po ślubie sprzysięgłaś się z moim wrogiem... aby mnie zohydzić — zbeszcześcić i ograbić...
Wszystko mi to zresztą obojętne... ja sobie radę dam!
Była chwila, w której zdawało się, że spokój Irenę opuści. Krew jej buchnęła do głowy i znów spłynęła do serca; twarz
na chwilę purpurowa, zbladła śmiertelnie. Zacisnęła usta, drżąc cała.
A Zempach usiadł, nogę na nogę założył i, patrząc na nią:

— Cóż teraz będzie z nami ? — cynicznie zapytał.
Zaległa chwila milczenia, w ciągu której Zempach myślał nad tem, coby jeszcze uczynić lub powiedzieć, aby okazać
Irenie, jak bardzo ją i całą sytuacyę lekceważy. I na seryo miał ochotę zagwizdać kuplet, który w nocy śpiewał z
Mamon. Wściekłość nim miotała, przybierając formę coraz brutalniejszego cynizmu.
A w duszy Ireny toczyła się walka. Po raz pierwszy w życiu spotkała się oko w oko z taką bezczelnością, z takiem
zepsuciem, o jakiem nawet pojęcia nie miała. Więc pod wpływem obrzydzenia i wstrętu, pierwszą jej myślą było rzucić
pogardą w oczy nikczemnikowi, i wyjść samej, gdyby on ustąpić nie chciał. Ale ten nikczemnik był tym, któremu ona
wczoraj przysięgła, iż go nie opuści aż do śmierci... zatem należało jeszcze próbować... spełnić obowiązek!
Uczyniła ramionami ruch taki, jak ten, który udźwignąć chce ciężar wielki, lub do zapasów się gotuje. I wyprostowana,
krokiem pewnym zbliżyła się do Zempacha. Położyła mu rękę na ramieniu. Łagodnie, niemal słodko, rzekła:
— Panie Stefanie, pytasz mnie, co będzie z nami ? Odpowiadam szczerze, z głębi duszy: Pod

wrażeniem tego, co dziś zaszło, rozpoczynać wspólnego życia nie możemy jeszcze... Jabym nie mogła zapomnieć i
ufać, tybyś nie zdołał zastosować się. do zmienionych warunków, w jakich źyć byliśmy zmuszeni. Ale ja pragnę
dochować wczorajszej przysięgi i czekać będę cierpliwie i wiernie... Ty zaś zmień się... rozpocznij w pracy nowe życie,
a każdy krok twój na tej drodze witać będę z radością... I może niebawem zejdziemy się znowu, lecz inaczej: ty bez
cynicznego uśmiechu na ustach, a ja ze spokojem i pogodą w duszy. Wtedy rozpoczniemy życie wspólne...

background image

Zempach słuchał i zaledwie rozumiał. Z początku cyniczne myśli czepiały się jego rozgorączkowanego mózgu. Gdy
Irena zbliżyła się do niego i rękę położyła mu na ramieniu, pomyślał: "Aha, rozumiem — zakochała się we mnie". Gdy
wspomniała o zmianie życia, o pracy, uśmiechnął się sarkastycznie i powiedział sobie w duchu: "Głupia!" — Ale
zwolna sarkazm i cynizm opuszczały go. Ze słów Ireny płynęła tak wielka dobroć, z jej oczu szła tak promienna
jasność, w jej postaci tyle było spokoju i słodyczy, a zarazem siły, że Zempach mimowolnie chylił głowę, przejęty
nagle ogromną czcią.

Nie rozumiał Ireny, nie pojmował, dlaczego ona jest taka dobra i pełna spokoju, lecz ogarniała go ta dobroć,
przenikała.
I pomyślał:
— Gdyby tak zawsze, od dziecka, ktoś przemawiał do mnie, byłbym dziś innym...
Irena zaś mówiła dalej:
— Bądź mężnym, panie Stefanie, bądź silnym. Jeżeli nie w kraju, to za granicą znajdziesz łatwo pracę, która cię
odrodzi. Podaj mi rękę i przyrzeknij, że tak uczynisz... A ja wówczas, na każde zawołanie twoje, przybędę, aby
podzielić z tobą złą i dobrą dolę... Będziemy żyli w najskromniejszych choćby warunkach, jeżeli nie zupełnie
szczęśliwi, to spokojni w sumieniu...
Wyciągnęła ku niemu dłoń swą malutką, białą, a on ją chwycił gwałtownie, jak człowiek, który tonąc, chwyta się deski
ratunku.
I zrobiło mu się teraz żal, że pomiędzy nim a tą śliczną i dobrą, jest przepaść, jest jakby morze jasności niezmiernej,
którego on przebyć nie zdoła, a gdyby ona przeszła ku niemu, toby stała się inną, toby zginęła...
Porwał się i z rozpaczą w głosie krzyknął:
— Nie! nie!... to być nie może...
A ona, nie zdając sobie sprawy z uczuć, które

go teraz poruszały, zdumiona tym nagłym wybuchem, patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma.
— Jakto ?... — szepnęła — nie chcesz? odmawiasz?...
Stefan rzucił głową, jakby chciał się otrząsnać z opanowujących go wrażeń, i powtórzył:
— Nie, to być nie może...
Zbliżył się do Ireny, i nie śmiąc podać jej ręki, mówi niemal pokornie, szeptem:
— Ty nawet nie wiesz, jaki ja jestem... Dla mnie już zapóźno... Za daleko zaszedłem, aby módz wrócić... Co się ze mną
stanie, nie wiem... to jedno wiem, że tej chwili nigdy nie zapomnę, i że nigdy... nigdy pociągać cię za sobą nie będę!...
Zapóźno ! powtórzył bardzo cicho,
Spojrzał na Irenę, chwycił się oburącz za głowę i wybiegł z pokoju, czując na sobie jej wzrok wymowny i pełny
smutku.

IX.

background image


Przemyski, chociaż mówił, że do hrabiny Anny nie pójdzie, wprost od Ireny udał się do niej. Chciał nasycić się zemstą,
a był podrażniony zachowaniem się Ireny.
— Co one tak mnie traktują — myślał — właściwie jak psa. Hrabina Anna zawsze zaledwie na mnie patrzeć raczyła, a
i ta mała to... kwiat! Ja jej chcę radzić właściwie z dobrego serca — bo co mi tam! — a ona: "Mam ojca, panie!" —
Ano, tak? to dobrze...
Powoli, cedząc słówko po słówku, oznajmił hrabinie, że mąż umarł, że wydziedziczył syna, że zostawił jej tylko legat,
który on, wróg jej, ma wypłacić... że wreszcie, gdyby żona lub ktokolwiek z rodziny chciał naruszyć jego ostatnią
wolę, wówczas ma być ogłoszone publicznie pismo zmarłego, w którem powody tej woli są wymienione bez ogródki...

Mówiąc to, spodziewał się ogromnego efektu: łez, spazmów, może nawet — prośby.
Tymczasem nic. Po twarzy hrabiny Anny, po jej wymizerniałych, wychudłych rysach przebiegł tylko jakby cień...
— A Wilma ? — spytała po chwili. — Także wydziedziczona?
Przemyski zrobił miną pełną ubolewania.
— Pani hrabina wie — odparł słodko — jak nieugiętym był ś. p. nieboszczyk na punkcie... właściwie... honoru. Otóż
podobno panna hrabianka zmieniła tego... ten... nazwisko i — znikła. Więc ś. p. nieboszczyk uczynił zastrzeżenie w
testamencie, które właściwie jest wyrzeczeniem się i wydziedziczeniem osoby, nie noszącej jego nazwiska i tego...
ten... gdyż, jak słyszałem, ma pani hrabina kłopoty z córeczką...
— Panie Przemyski!
— Ja właściwie tak tylko nadmieniam... z dobrego serca... bo w tym punkcie możnaby może zaatakować testament,
który co do panny hrabianki opiera się jedynie na przypuszczeniach... Wprawdzie w takim razie trzebaby się narazić na
ogłoszenie owego pisma ś. p. nieboszczyka, które jest złożone w obce ręce wykonawców testamentu... Ale możeby
pani hrabina zdecydo

wała się na to... wszak to już dawne dzieje !.. tym zaś kosztem... właściwie, może by się dało wydobyć legitymę dla
panny hrabianki...
Przenikliwie, z pode łba badał wyraz twarzy hrabiny, lecz nic wyczytać z niej nie mógł, prócz pogardy dla siebie.
— Możesz sobie powinszować, panie Przemyski — ozwała się po chwili Anna głosem bezdźwięcznym — że
urządziłeś to sprytnie... Co uczynię ? — nie wiem. Mój adwokat zbada sprawę i zadecyduje...
Przemyski przybrał minę człowieka, cierpiącego za cudze winy.
— Ja nic nie urządzałem, pani hrabino — przerwał — nic, Bóg mi świadkiem! Zawezwany niedawno do pana hrabiego
na Węgry, zastałem już wszystko gotowe... Majątek galicyjski sprzedany, a tam wszystko także skapitalizowane i
rozporządzone... Przybyłem tylko po to, aby... (tu głos jego zadrżał tkliwie) aby... mój dobry pan skonał na moich
rękach...
Głową chwiał z ubolewaniem i powtarzał:
— Jaką ja stratę ponoszę! jaką stratę... to jeden Bóg wie.
Hrabina powstała i uczyniła ruch taki, jakby

background image

chciała zakończyć rozmowę i pożegnać go. Ale Przemyski mówił dalej:
— Pani hrabina niesłusznie właściwie ma mnie w podejrzeniu. Ja dla całego domu Zempachów byłem zawsze wiernym
i przywiązanym... I w tej okazyi... gdyby pani hrabina chciała rozpocząć proces...
— Chciałabym go uniknąć — przerwała Anna.
— No, tak... ale w razie, gdyby... to jabym z całą bezinteresownością mógł służyć pewnemi wskazówkami. Bo ja, pani
hrabino, po raz pierwszy w życiu nie zgadzałem się z moim drogim panem co do tego wydziedziczenia, zwłaszcza
hrabianki Wilmy... Proces byłby trudny, zawikłany i długi... bo to z instytucyami dobroczynnemi i gminami miejskiemi
sprawa... Ja znani najlepiej interesa, więc mógłbym szczegółowemi informacyami służyć...
Anna przerwała sucho:
— Dziękuję, ale z propozycyi nie skorzystam. Przemyski stulił ramiona, a potem szeroko je roztworzył.
— Wola pani hrabiny — rzekł godnie, skłonił się nizko i zmierzał już ku drzwiom, lecz jeszcze się wrócił.
— Daruje pani hrabina... ale chociaż wła

ściwie po takiem przyjęciu mógłbym milczeć... jednakże obowiązek sumienia każe mi podać pani hrabinie pewne
informacye w sprawie, która ją mocno obchodzi... Wiem, że pani hrabina rozpoczęła gorliwe i... właściwie kosztowne
poszukiwania względem miejsca pobytu córeczki... W Warszawie i za granicą, nawet w Paryżu, w Berlinie, w Wiedniu
rozmaite ajencye są w ruchu... Tymczasem ja tu przypadkiem trafiłem na ślad...
Postać Anny wyprężyła się cała, jakby tknięta elektrycznym prądem. Pochwyciła Przemyskiego za rękę:
— Tu ? jaki ślad? Mów pan!
On zaś, uśmiechnąwszy się lekko, z tryumfem, cedził z wolna:
— Niedawno przybyła tu aktoreczka, mówią, że bardzo ładna, chociaż bez talentu. Debiutowała i obudziła zachwyty
młodych i starszych... Tu zaś we Lwowie nie braknie, pani hrabino, niegodziwych, którzy niewinne istoty wciągają w
wir zatracenia... Otóż i dla owej młodziutkiej aktoreczki zaczęło się wesołe życie... kolacyjki, szampaniki i tak dalej...
Odbywało się to w tym właśnie hotelu, w gabinecikach osobnych. Mówią, że działy się orgie, że raz nawet ową akto

reczkę wywieziono nieprzytomną... Szampanik podziałał...
Trupio blada, z zaciśniętemi wargami, które u kątów drgały nerwowo, hrabina Anna walczyła z sobą, czy wyrzucić
precz tego człowieka, który widocznie znęcał się nad nią, czy też go wysłuchać do końca... Należało słuchać;
przeczucie, okropne przeczucie mówiło jej, że to rzeczywiście mógł być ślad...
— Nazwisko jej! nazwisko!.. — powtarzała zdławionym głosem.
— Otoż to właśnie znaczące... Córeczka pani hrabiny ma podobno na imię Wilma, a owa aktoreczka nosi nazwisko
Wilmowska... Nie miałem nigdy szczęścia widzieć panny hrabianki, ale o tej aktoreczce mówiono mi, że jest
szczuplutka, niezmiernie zgrabna, ma włosy rudawozłote, oczy ciemne...
Coś, jak gdyby jęk, rychło stłumiony, ozwał się w piersi Anny. Chustką zatykała sobie usta, a drugą ręką dawała znak
Przemyskiemu, aby mówić przestał.
On też cofał się już ku drzwiom w ukłonach.
— Tyle dowiedzieć się mogłem i to właściwie z życzliwości pani hrabinie komunikuję... Bliższych szczegółów mógłby
zapewne udzielić

background image

dyrektor teatru lub książę Dogiel, który jednak teraz wyjechał do Wiednia, gdzie też, jak mówią, udała się i owa
aktoreczka... za urlopem.
Zniknął wreszcie za drzwiami. A w tejże chwili zabrakło sił hrabinie Annie. Z głośnem łkaniem upadła na kanapę.
— Dziecko moje... moje dziecko! — jęczała. Przemyski zaś czuł się zadowolonym zupełnie.
— Nie poradzą już oni sobie nic — mruczał, wracając. — Choćby nawet chcieli obalić testament, to wywołają tylko
skandal, do którego dumna hrabina Anna dopuścić nie zechce. Majątek ziemski sprzedany, kapitały rozporządzone... co
zaś do mojej Łamigłówki, to kontrakcik kupnasprzedaży w porządku, nie boję się! Zresztą, kto tam proces będzie
prowadził? Hrabia Stefan człowiek stracony... a wybrał za życia ojca tyle, że mu się już nic nie należy... Ta Wilma już
jakby nie istniała, więc mogę spać spokojnie.
Tak mówił, ale spokojny nie był. Nie chciał on procesu, bo chociaż wynik jego mógł być dla spadkobierców
wątpliwym, to zawsze w jego toku musiałyby wyjść na jaw różne sprawki pana plenipotenta i skompromitować go. A
tego nie życzył sobie pan Przemyski, pragnąc teraz

na swojej Łamigłówce rozpocząć nowe, obywatelskie życie.
— Napracowałem się już dosyć! — myślał. Tymczasem hrabina Anna, gdy pierwsza chwila rozpaczy minęła,
postanowiła działać natychmiast i rzecz całą zbadać. Słaba nadzieja budziła się w zgnębionem sercu, że to może
wszystko, co mówił Przemyski, nieprawda.
Pojechała więc do dyrektora teatru i, nie wymieniając swojego nazwiska, zaczęła się rozpytywać o aktorkę
Wilmowską, którą się oddawna interesuje.
Dyrektor miał kwaśną minę.
— Nic dobrego pani powiedzieć nie mogę — mówił z powagą wielką, wydymając usta. — Po debiucie Karli
spodziewałem się więcej, daleko więcej... okazało się jednak, że uroda jest, ale talentu niema... a w głowie fiu... fiu...
Po pewnym czasie mogłaby może wyrobić się co najwięcej na pożyteczność teatralną, ale cóż... kiedy...
Zamilkł i głową chwiał z ubolewaniem.
— Co? co takiego? — pytała Anna zdławionym głosem.
— Jeżeli pani tak się nią interesuje — rzekł dyrektor — to niech jej pani zwróci uwagę, że

teatr jest instytucyą artystyczną, poważną... że chociaż ja, jako dyrektor, w życie prywatne aktorów nie wchodzę, to
wszakże nie mogę dopuścić do zgorszenia... do skandalu...
— Skandalu! — jęknęła Anna.
— No, ściśle wziąwszy, jeszcze nie... Ale Karla pozwalała sobie wiele... Ciągłe kolacyjki, obiadki w towarzystwie
męskiem... Koleżanki nawet się gorszyły i z ubolewaniem przedemną o tem mówiły, skarżąc się, że je to
kompromituje... Raz tak się zdarzyło, że Karla po jakimś obiedzie, przybyła na przedstawienie, w którem miała udział,
w towarzystwie znanego ks. Dogiela, bardzo podochocona... chwiała się na nogach...
Nie dodał dyrektor, że tegoż samego wieczoru Karla na jego zbyt ojcowskie i poufałe zachowanie się odpowiedziała
stanowczem skarceniem, czem ściągnęła na siebie niełaskę.
Hrabina Anna, słuchając, czuła, że jej krew w żyłach krzepnie, ale postanowiła wytrwać do końca.
— Więc pan dyrektor nie byłby skłonnym może przyjąć jej napowrót? — spytała.

background image

— O! tego nie mówię! Teraz jest za urlopem na parę tygodni, więc gdyby wróciła, po

zostaćby jeszcze mogła do terminu rocznego, zastrzeżonego w kontrakcie... Ale mam to przekonanie, że Karla z urlopu
nie wróci. Dla niej widocznie teatr był tylko pretekstem, środkiem, a celem taki ktoś, jak ks. Dogiel...
— A gdybym ja pana prosiła — przerwała hrabina Anna — żebyś, nawet w razie powrotu tej... Karli, przyjęcia
odmówił, uczyniłbyś to ?..
Dyrektor ze zdziwieniem spojrzał; prośba była wyjątkowo niezwykła.
— Bo ja — tłómaczyła Anna, widząc zdumienie dyrektora — jako dawna jej opiekunka, chciałabym to nieszczęśliwe
dziecko wyrwać ztąd, z tego otoczenia...
— To, szczerze powiem — odparł dyrektor — albo zawcześnie, albo zapóźno... Zawcześnie, bo Karla może jeszcze nie
zupełnie zniechęcona do artystycznej karyery i tak łatwo odwieść się od niej nie da... A zapóźno... bo co się już stało —
no, to się nie odstanie...
Dyrektor nie myślał wcale zobowiązywać się wobec nieznajomej. Protekcya Dogiela była zawsze coś warta. Więc zbył
hrabinę Annę ogólnikami, powołując się na zobowiązania kontraktu, i tem ją pożegnał.
A ona czuła, że w jej sercu coś jakby zmar

twiało. Do dawnej boleści przybyła gorycz, żal do tej ukochanej, wypieszczonej laleczki, która była jej chlubą, a dziś i
ona także przynosiła wstyd... Hrabina Anna nie przypuszczała nigdy, aby jej córka mogła upaść tak nizko; wierzyła w
jej rozum, w jej dumę... A tymczasem! Czy rzeczywiście nie było już zapóźno — jak mówił dyrektor — czy wogóle
warto było prowadzić dalej poszukiwania i śpieszyć na ratunek zbłąkanej?..
— Niegodne dziecko, niegodne — szeptała Anna, wróciwszy do hotelu, pogrążona w ponurej zadumie. Chwilami
postanawiała zapomnieć, wyrzec się córki, a wtedy chude jej rysy przybierały wyraz twardy, ostry. Lecz wnet porywała
się, zaczynała zbierać swoje rzeczy, chciała jechać do Wiednia, odszukać Wilmę i zabrać ją, choćby przemocą.
Wówczas głos wewnętrzny mówił jej, że to obowiązek tak uczynić, bo Wilma, jeśli jest występna, to za występek ten,
ona, matka, w znacznej mierze jest odpowiedzialna; nie umiała zachować dla niej powagi ojca i ciepła domowego
ogniska, nie umiała wychować, dopuściła, że na jej umysł i serce padła rdza...
Te myśli, które w dziwnym chaosie plątały się w jej głowie, przerwał list Stefana i wizyta

przyjaciela jego Leskiego. Stefan żegnał matkę i donosił krótko, że wyjeżdża, aby nigdy nie powrócić,
prawdopodobnie do Ameryki. "Czuję — dodawał — że jestem niegodny Ireny; nie chcę ciężyć na jej życiu, które i tak
już złamane. Jeżeli możesz i chcesz, otocz ją opieką".
Do listu tego Leski, który sam go przyniósł, dodał komentarz, opowiadając w krótkich słowach, co zaszło. A hrabina
Anna słuchała już bez łez i łkania, patrząc przed siebie osłupiałym wzrokiem, jakby tam widziała ów nadmiar bolu,
hańby i wstydu, który ją ogarniał. Leski przedstawiał w końcu, że przecież należało dopomódz Stefanowi, który bez
żadnych funduszów puszcza się w świat.
— On o tem nie wie, że ja się do pani udaję... uważam to jednak za obowiązek przyjaciela...

background image

Prawda, należało dopomódz! Nie mówiąc nic, hrabina Anna napisała natychmiast list do Przemyskiego z poleceniem,
aby niezwłocznie wypłacił do rąk Leskiego połowę jej legatu, dla Stefana.
— Dziesięć tysięcy! — szeptał Leski, wychodząc z hotelu z uśmiechem zadowolenia. — Marna to suma była dla nas
pierwej, ale teraz, majątek!

Może to przecież rozchmurzy Stefana, którego w tak ponurem usposobieniu nigdy jeszcze nie widziałem... Nawet do
Manon iść nie chciał... Amerykę muszę mu wyperswadować. Z tą sumką lepiej spróbować w Monte Carlo szczęścia... I
pomyśleć, że, gdyby nie ja, ten głupi Stefan nie miałby już ani grosza. Że dobry ze mnie przyjaciel, to fakt... Nie była
miła rozmowa z tą ponurą damą, ale przynajmniej opłaciła się... Może teraz i Manon pojedzie z nami... powiada, że ma
wściekłe szczęście w ruletkę...
Tymczasem hrabina Anna gorączkowo wybierała się do Ireny. Nie znała jej prawie, ale utkwiła jej w pamięci ta postać
jasna, śliczna, pełna dziewiczego uroku, która miała blady uśmiech smutku na ustach i wyraz nieprzebranej dobroci w
szafirowych oczach, a tchnęła spokojem rezygnacyi, jakby, przeczuwając swoją niedolę, godziła się z nią już naprzód.
Pan Jan Abraham już był wyjechał, mocno wzburzony. Chciał uniknąć ciekawości i pytań ludzkich, lękał się spotkania
z panem Hieronimem, który oczywiście tryumfować będzie. Złamany w swej pysze i nadziejach, niezdolny do
utworzenia żadnego planu na przyszłość, posta

nawiał zamknąć się w Zbąszynie i czekać co Bóg da...
— Ano, największe rody upadają teraz — pocieszał się — choćby i tych Zempachów... Taki znakomity ród...
magnacka fortuna i cóż?.. nic! Takie teraz czasy... takie czasy! Ale ten Stefan, to łotr!.. Ktoby się był spodziewał...
Zabrał z sobą jednak wszystkie egzemplarze gazet z artykułem o ślubie. "Zawsze to pamiątka!" — myślał i jadąc
odczytywał sobie na pocieszenie, a przy wzmiance o wielkości rodu wydymał usta.
Nie myślał prawie o żonie, którą pozostawiał mocno chorą, ani o Irenie, która, widząc zgnębienie ojca, sama
namawiała go do wyjazdu.
— Ja zostanę z mamą — mówiła — a gdy się jej polepszy, wrócimy natychmiast. A ojciec niech jedzie... i niech się
uspokoi... Cóż robić ? tak być musiało.
Nawet pana Jana Abrahama zdumiewał jej spokój; patrzył na nią długo i nie rozumiał.
— Czy ona nie czuje nic?.. czy co? — pytał siebie w duchu. — Dziwna istota! Niby nie kochała tego Stefana, a teraz
nie chce żadnych przedsięwziąć kroków, aby uzyskać rozwód, czy tam unieważnienie tego nieszczęsnego ślubu.

Chciałem iść zaraz do adwokata, energicznie.., A ona nie dozwoliła! Powiada, ie nie chce tego łotra pognębiać... że
moie on jeszcze się nawróci... Co po jego nawróceniu, gdy majątek przepadł!.. Z temi precyozami zrobiła także
głupstwo... Nieodżałowana szkoda ! rzadkie, rzadkie, szacowne familijne pamiątki!.. Ot, przewrócona głowa!
Tak rozmyślając, usypiał w wagonie, gdy Irena przyjmowała matkę Stefana.
Anna ujęła ją w ramiona i przycisnęła do serca.

background image

— Nieszczęśliwe dziecko! — szepnęła. — Niech ci to będzie przynajmniej pociechą, ie ja, matka jego, sama do ciebie
przychodzę, aby cię prosić: przebacz! Uwolnij się od zobowiązań niebacznie przyjętych i — zapomnij!
Irena głowę nagle podniosła.
— Nie, droga pani — odrzekła stanowczo. — Uwalniać się nie chcę. W pierwszej chwili miałam myśl taką, ale ją wnet
odrzuciłam. Będę czekać. Mam nadzieję, że Stefan powróci innym, lepszym...
Anna słuchała, własnym uszom nie wierząc. Nawykła do zimnej atmosfery samolubstwa, wśród której targała się jej
dusza w niepokojach i pra

gnieniach nigdy nie ziszczonych, lub do samotności pełnej rozpaczliwego smutku, nie mogła poiąć spokoju, z jakim
Irena przyjmowała pierwszą katastrofę w życiu. I żal się jej zrobiło tej istoty, która z taką nieoględną wiarą w siły
własne, skazywała się na życie samotne, bez celu. Zaczęła więc jej przedstawiać, że przed nią jeszcze może być
szczęście, którego wyrzekać się nie należało. Nie oskarżając zbytecznie syna, wspomniała wszakże, iż to człowiek
dziwnie lekkomyślny, na którego poprawę trudno było liczyć.
— A tyś taka młoda, dobra, śliczna... życie uśmiecha się do ciebie i ty powinnaś być szczęśliwą!
Irena uśmiechnęła się smutnie.
— O szczęściu dawno marzyć przestałam — odrzekła. — I marzyć już nie chcę, aby się nie budzić. Cel w życiu mam,
bo mam rodziców... matkę chorą... Im mojej opieki potrzeba, a może wkrótce i pomocy sił młodych i tej energii, którą
czuję w sobie, aby pracować...
I dziwną sympatyą pociągnięta ku nieznanej . prawie sobie, lecz widocznie zacnej a tak zgnębionej matce, zaczęła jej z
całą ufnością mówić o położeniu swojem. Ona teraz, w ciągu ostatnich

kilku miesięcy, pracowała usilnie i zbadała stan interesów. Zbąszyn stracony, to rzecz nieuchronna. Po sprzedaży,
zostanie jej i rodzicom to tylko, co ona z zapisu posiada, zaledwie kilkadziesiąt tysięcy, co dla nich, nawykłych do
zbytku i wygód, jest mało, bardzo mało. Ale ona tem sie nie martwi. Osiądą w mieście, może tu nawet we Lwowie, a
ona będzie uczyć się, przedewszystkiem zaś kształcić się w muzyce, do której czuje w sobie talent i zamiłowanie, aby
potem lekcyami zarabiać... Może później pensyonat założy. Nie wie jeszcze, co uczyni, ale czuje, że tak uczynić trzeba,
aby spełnić obowiązek i zdobyć spokój...
— Oto mój cel — kończyła — cel, który mi się uśmiecha, a w którego osiągnięciu podtrzymywać mnie będzie ta myśl,
że i na Stefana w ten sposób oddziałać mogę skuteczniej, niż słowami; że i on przekona się, iż nie w majątku szukać
należy wyłącznego szczęścia, że wewnętrzne zadowolenie daje tylko usilna, samodzielna praca.
Ale hrabina Anna żachnęła się na ten wyraz. O samodzielności mówiła jej zawsze Wilma, a na czem się skończyło!
Więc przeciw temu

powstawać zaczęła: Samodzielność kobiety, to mrzonki niebezpieczne, które prowadzą do upadku.Żywo odparła Irena:
— Nasze wychowanie temu winno! Samodzielna kobieta jest dziś wyjątkiem i dlatego nieraz zbacza, nie umie się
ustrzedz niebezpieczeństw, jakie sprowadza ta właśnie wyjątkowość jej położenia. Gdy zaś wyższe wykształcenie

background image

kobiet stanie się regułą a praktyczne zawody będą dla nich dostępne, wówczas i niebezpieczeństwa znikną, a kobieta,
która dziś jest zbytkiem albo ciężarem, stanie się rzeczywistą pomocą i siłą...
Hrabina Anna nie słuchała już jednak. Na chwilę nowemi wrażeniami oddalona myśl o Wilmie znowu ogarniała całą
jej duszę i napełniała goryczą.
Wkrótce też, nie mogąc już utaić swojej boleści, z rozpaczą w stłumionym głosie, zaczęła opowiadać Irenie, nie tając
nic, nawet ostatnich rewelacyi Przemyskiego i dyrektora...
W końcu zaczęła łkać głucho, owem łkaniem bez łez, które zdawało się rozrywać jej piersi.
A wówczas Irena uklękła przed nią i, zdjęta głębokiem współczuciem dla tego ogromu cierpienia, zaczęła całować jej
ręce, kolana, ujęła

w objęcia, a mówiła słodko, pieszczotliwie, prosząc o spokój...
Może to wszystko nieprawda; może to tylko pozory złe. Ona nie zna Wilmy, ale z tego, co słyszy o niej od matki,
przypuszcza, że to charakter dzielny, chociaż może zacięty, uparty, który nie znosi przymusu. Może Wilma czuła się
ściganą i dlatego zniknęła? Należało ją zostawić czas jakiś własnym siłom, w spokoju.
— Nie znam jej — powtórzyła — ale już ją kocham, bo mi się zdaje, że w niej odczuwam pokrewną duszę. My ją
odzyskamy, droga pani, zobaczysz... A wówczas we dwie razem pracować będziemy, jak siostry...
A widząc, że hr. Anna nieporuszona, jakby skamieniała w swym bolu, odpowiada tylko łkaniem, przygarnęła się znów
do niej, objęła ramieniem, a w myśli szukała wyrazu, któryby ją mógł pocieszyć, napełnić otuchą. I naraz, ulegając
mimowolnemu natchnieniu, szepnęła:
— Matko, mamo...
Na to zaś z oczu nieszczęśliwej, opuszczonej i pohańbionej matki trysnęły łzy potokiem. To miano z ust tej słodkiej,
dobrej, poświęcenia i prostoty pełnej istoty, z ust tej, która była jej obcą,

a mogła znienawidzić, padło na jej zrozpaczoną duszę promieniem niemal szczęścia.
I była długa chwila ciszy, bardzo pogodnej, pierwsza chwila pogody w duszy Anny od lat wielu.
Ona teraz pieściła Irenę w uścisku; całowała jej czoło, oczy, włosy, a w końcu rzekła:
— Ty jesteś chyba święta...
Irena zaś uśmiechnęła się przez łzy i powtórzyła znowu:
— Mamo!

X.

W kamienicy jednopiętrowej, przy ulicy Feldgasse, na Josefstadzie, mieszkał Zygmunt Wilski. Dom to był niewielki,
ale ludny, podzielony na małe partye, w których tłumnie mieszkali ludzie ubodzy. Na dole, po prawej, był szynk całą
noc otwarty, zkąd krzyki, śmiechy i śpiewy, wraz z odgłosem kul bilardowych, rozlegały się nieustannie, płosząc ciszę

background image

ustronnej ulicy. Naprzeciw, przez sień brudną, wiecznie wilgotną i śliską, trzy pokoje parterowe, dość duże, zajmował
Wilski.
Gdy Stanisław, w parę dni po przyjeździe swoim do Wiednia, przyszedł tam nad wieczorem ojca odwiedzić, zastał go
zmienionego bardzo. Choroba czyniła powolne, ale ciągłe postępy, obezwładniała ciało, a osłabiała władze umysłowe.
Przywitał syna tak, jakby go wczo

raj był widział; chwilami zdawał się nieprzytomnym, to znowu niespokojnym, jakby czegoś się lękał, a wówczas rzucał
drżącemi rękami i mówił szybko, bez związku.
Z wielką boleścią wpatrywał się Stanisław w tę postać nędzną, skurczoną, w wytartym szlafroku, z nogami owiniętemi
grubą kołdrą. Zdawała się przedmiotem bezwładnym, rzuconym, wciśniętym w głąb fotelu.
— Jakże się ojciec czuje teraz? — spytał Stanisław, siadając przy nim.
Zygmunt z trudem dźwigał głowę, ustami mlaskał i spozierał niespokojnie.
— Głowa mi cięży... — ozwał się. — Ale teraz lepiej mi jest... znacznie lepiej, odkąd...
Wstrzymał się, głowa mu opadła na piersi i zdawał się już myśleć o czem innem. Ręce wychudłe, przezroczyste,
wyciągnięte na kolanach, poruszały palcami nerwowo.
Stanisław ujął go za rękę i badał puls.
Chory zdawał się tego nie uważać, lecz po chwili, nie podnosząc głowy, rzekł:
— Aha, tyś doktor... prawda. Ta medycyna głupia, nie pomaga nic. Zwłaszcza w dzień iestem słaby... W nocy spać nie
mogę, ale mi raźniej...

A potem, jakby zapomniał o obecności syna, począł szeptać do siebie:
— Po co się leczyć?... Doktorzy trują... dobrze Hela powiada. Odkąd wróciła, nie leczę się; po co? Ona, poczciwa,
pielęgnuje mnie, czuwa nademną; poczciwa!
Stanisław niespokojnie się poruszył.
— Ojciec nie jest sam? — spytał.
Stary znowu głowę dźwigał, wargami poruszał, jakby coś przeżuwał, i spozierał mętnym wzrokiem z podełba.
— A nie sam... nie sam... — mruknął. — Ona wróciła, aby mnie pielęgnować. Było ze mną już bardzo źle, ale ona
życie mi uratowała. Poczciwa!
W tej chwili drzwi środkowe otwarły się i wyjrzała przez nie głowa kobiety z rozczochranymi, siwiejącemi włosami.
Twarz była stara, tłusta a zwiędła i blada, z wypiekami na policzkach.
Stanisław porwał się z miejsca, aby uciec, lecz głowa w tejże chwili znikła i drzwi się zamknęły.
Zaległa cisza. Stanisław chodził zwolna po pokoju, zgnębiony. W tej chwili wszystkie jego myśli skupiły się tu, przy
tym trupie żyjącym,

który był jego ojcem. Czy nie było sposobu ratować go z tej nędzy fizycznej i gorszej jeszcze moralnej? Mimowolnie
rozglądał się teraz po pokoju, w którym każdy sprzęt, każdy przedmiot niemal o tej nędzy świadczył. Meble były stare,

background image

zużyte, ustawione bezładnie. Na podłodze, oddawna niefroterowanej, pełno było śmiecia; po kątach walały się brudne
karty; na sofie leżał popielaty stary szal kobiecy, a na stole, stojącym krzywo, wokoło dużej lampy, były także
rozrzucone karty, wśród resztek jedzenia, okruszyn chleba i bułki.
Mrok zupełny już zalegał, więc Stanisław zbliżył się do stołu i zapalił lampę. Światło zdawało się budzić Zygmunta z
martwoty. Dźwignął głowę i rzekł szybko:
— Story zapuść!... bo zaglądają. Miałem już nieprzyjemności, wielkie nieprzyjemności. Jakiś szubrawiec przegrał
widać, czego nie miał, i zaskarżył... Powiedzieli: dom gry! ledwom się wykręcił. Ale teraz muszę uważać... bardzo
uważać!...
Stanisław żywo zbliżył się do ojca, usiadł i ujął go za rękę.
— Drogi ojcze — rzekł. — Przyjechałem tu na dłużej, może na rok cały. Chcę ojca wziąć

do siebie... Niepodobna, abyś tu został; trzeba raz zerwać z tem życiem...
Stanisław usłyszał za sobą lekkie skrzypnięcie drzwi i, obejrzawszy się, dostrzegł znowu ową głowę kobiecą z
rozczochranemi włosami. Wyjrzała i cofnęła się.
A stary poruszył się niespokojnie i ustami cmokał.
— Nie... nie... — mruczał — to nie może być! Ona wróciła, poczciwa, i dobrze mi jest... tak, dobrze! Inaczej nie
będzie...
Podniósł na syna wzrok mętny, zamglony i wpatrzył się, głową trzęsąc. Brwi marszczył, jakby sobie coś przypominał i
nagle ozwał się:
— Przyjechałeś na długo... aha! To masz widać dochody?... Bo ja nie mam nic... już nic! Miałem kiedyś... mówiłem ci,
zdaje się, ale teraz już nic... Okradli mnie, rozdrapali... Resztkami gonię. Gdyby nie ona... poczciwa... Na mnie nie
licz...
— Ależ, ojcze — przerwał Stanisław — ja nic od ojca bym nie wziął i nic nie potrzebuję. Opiekun mój dawny,
przyjaciel ojca, profesor Rolicz, chcąc, abym dalej się kształcił, zmusił mnie do przyjęcia od niego znaczniejszej
pożyczki, którą mu oddam, gdy zdobędę stanowisko...

Stary widocznie już nie słuchał. Przypominał znów coś sobie, marszcząc czoło:
— Rolicz... Rolicz — powtarzał. — Aha, pamiętam, stary profesor, gryziołtarz... Piękne gada morały i pisze rozprawy
o małżeństwie... Phi!
Coś nakształt uśmiechu wykrzywiło blade wargi starca.
— To on żyje jeszcze?... — mówił dalej — proszę ? Starszy odemnie.
— Zdrów i czerstwy — wtrącił Stanisław.
— A ja Łazarz! — krzyknął nagle donośnie Zygmunt — Łazarz! On by zaraz powiedział, że mnie przejadła rdza!... On
wiecznie z tą swoją rdzą i morałami... Phi!
Drżącemi rękami zgarniał poły szlafroka na piersiach i otulał się.
— Nie chcę go widzieć — szeptał — nie chcę! On tu nie przyjedzie, prawda?...
A Stanisław, walcząc z ogarniającym go niesmakiem i goryczą, począł uspokajać widocznie wzburzonego ojca i znowu
rzekł, że go chce wyrwać z tego otoczenia, brudu i nieładu, że ratować trzeba przedewszystkiem zdrowie.
— Mógłbyś być jeszcze także zdrowym i krzep

background image

kim, ojcze — dodał w końcu — należy jednak zmienić tryb życia...
Ale starzec rzucać się począł w fotelu, o ile na to bezwładność nóg pozwalała, i rękami machał.
— Nie chcę! — krzyknął gwałtownie — słyszysz? nie! Nie gadaj... nie gadaj! Dobrze mi tak... a co wam do tego?...
Nie mieszam się do was, nie mieszajcie się wy do mnie!... Jeszcze czego — phi!
I nagle, zmieniając ton, płaczliwie wołać począł.
— Hela! Hela!...
Stanisław wstał szybko i żegnał się z ojcem.
— Odchodzę — mówił — może ojca kiedy w lepszem usposobieniu zastanę...
Zygmunt nie myślał go zatrzymywać. Znowu szeptał urywanemi wyrazami, jakby w roztargnieniu:
— Z rana... w dzień, bo wieczorem przychodzą tu... znajomi. A na mnie nie licz... bo ja teraz nie mam już nic, ani
grosza!... I znowu wołać począł:
— Hela! Hela!.....
Gdy Stanisław drzwi wchodowe otwierał, z głębi mieszkania wkroczyła do pokoju opasła

postać niegdyś pięknej pani Czepielowej. I znowu, iak niegdyś w dzieciństwie, syn ustąpić musiał, jej miejsca, a
uchodząc, uczuł na sobie wzrok iei, pełen nienawiści i bezczelnego tryumfu...
W wilgotnej i błotnistej sieni było niemal zupełnie ciemno. Do bramy wchodziło właśnie dwóch mężczyzn, zmierzając
do mieszkania Wilskiego. Stanisław natknął się prawie na nich i cofnął, oczom własnym nie wierząc. W mroku rysów
twarzy wchodzących dostrzedz dokładnie nie mógł, ale przysadkowata postać jednego z nich uderzyła go dziwnem
podobieństwem z tym, który od dni kilku był już mężem Ireny.
— To chyba być nie może! — myślał Stanisław, cofnąwszy się w najciemniejszy zakątek sieni. — Cóżby tu robić
mógł hrabia Zempach — to niepodobna.
Oni tymczasem zatrzymali się przy drzwiach, obróceni do Stanisława plecami. Niższy, chudy, mówił półgłosem!
— To jest coupegorge; ale czasem się udaje. W przeszłym roku wygrałem tu sporą sumkę. Spróbujemy dzisiaj, to cię
rozerwie...
Barczysty nie odrzekł nic i weszli, a Stanisław szybkim krokiem wybiegł na ulicę, chwytając powietrze do uciśnionej
piersi.

W kilka dni później dowiedział się z listu Molskiego o losie Ireny. A zatem hrabia Stefan mógł być rzeczywiście w
Wiedniu!
"Nie wiem — pisał Molski — czy dobrze czynię, donosząc ci o tem. Niepotrzebne myśli, a może i nadzieje będą ci
przeszkadzały w pracy i kuracya zamierzona okaże się bezskuteczną. Sądzę jednak, że lepiej, abym ja ci o tem doniósł,
niżbyś się miał dowiedzieć może fałszywie od kogo innego. Pan Hieronim, którego widziałem wczoraj u profesora
Rolicza, mówił mi, że Irena za nic nie chce rozpoczynać kroków w celu odzyskania swobody. Z matką Stefana
zaprzyjaźniły się ogromnie i chcą podobno razem zamieszkać we Lwowie, gdyż Zbąszyn na schyłku. Pan Hieronim
irytuje się na to wszystko i nazywa Irenę waryatką, ale, mówiąc o niej uśmiecha się, a wyłupiaste jego oczy napełniają
się łzami. Ten stary gbur ma serce... Radzę ci przyjąć to wszystko do wiadomości, lecz nie myśleć o tem, bo to się
chyba na nic nie zda. Ja coraz bliższy jestem rozpoczęcia głodowej kuracyi, tymczasem chodzę do Rolicza i uczę się,
jak to robić, bom zapomniał...
P. S. A zaglądnij też czasem do Ronachera.

background image

To cię rozerwie; wytrzeszczaj zaś dobrze oczy, może co dopatrzysz, to mi zaraz donieś".
Wiadomości te i wrażenia, doznane u ojca, pognębiły zupełnie Wilskiego. Czuł gwałtowną potrzebę rozpoczęcia pracy
na seryo, a woli nie miał. Myśli swej od Ireny oderwać nie mógł, a doświadczał najsprzeczniejszych uczuć... Zrazu,
rzeczywiście, na wieść o katastrofie Zempacha i rozstaniu się jego z żoną, doznał jakby radości i nieokreślonej nadziei,
ale to rychło przeszło i częściej myślał o tem z goryczą, że Irena węzłów łączących ją ze Stefanem zerwać nie chciała.
— "Więc ona go kocha!" — powtarzał sobie w duchu i obwiniał ją o nieszczerość. Wydała mu się taka smutna,
zgnębiona, gdy z nią chwilę rozmawiał w przeddzień ślubu; gdyby więc ten smutek był prawdą, powinnaby teraz dążyć
do oswobodzenia się, skoro niegodziwe sprawki Zempacha na jaw wyszły, ale to było tylko pozowanie na ofiarę, na
bohaterkę — zwykła komedya kobieca! A myśląc tak, czuł, że spokój, jakim go ona na chwilę natchnęła, do reszty
znika. I doświadczał znowu owych szamotań się gorączkowych w duszy, które go tak dręczyły we Lwowie. Były
chwile, że pragnął porzucić rozpoczęte zaledwie studya i wracać,

to znów przysięgał sobie, ie Ireny nie zobaczy nigdy, wmawiał w siebie pogardę dla niej i nienawiść, mienił ją
hypokrytką, istotą bez serca, której zmysły obudził Stefan, i dlatego zerwać z nim ostatecznie nie chciała. Pomimo tego
jednak byłby może uległ pokusie i wrócił, lecz mu było wstyd Rolicza.
Wogóle on już oddawna doświadczał uczucia wewnętrznego upokorzenia, gdy myślał o sobie lub w siebie patrzył.
Czem będzie i co osiągnie z tym brakiem woli, którego doznawał ? Dawniej, za lat młodzieńczych, był daleko
silniejszy, niż teraz; wówczas umiał pracować z zapałem, dziś ogarniała go apatya, nie był zdolny ukochać pracy,
oddać się jej bez podziału, a cel, ku któremu dążył, nie rozgrzewał go zapałem. Przyszłość wydawała mu się równie
szarą, mętną i ciężką, jak ta teraźniejszość, w której nie było ani jednej iskierki nadziei lub otuchy, w której myśl o
Irenie napawała goryczą, widok ojca wstrętem i lękiem, jakby zabobonnym. Wszak ten ojciec najlepszym był
przykładem, do czego doprowadzić może brak woli; czyżby i on miał tak samo skończyć, zatracając zwolna wszystkie
uczucia, nawet poczucie własnego upadku, własnej ohydy ?... Ten brak woli, to może dzie

dziczność fatalna, która na nim ciężyła. Wszak on dotychczas nie zdołał nawet zapewnić sobie niezależnego bytu, czuł
się znowu zawisłym od Rolicza, żył z jego pieniędzy, a czy mu je kiedy wróci, czy osiągnie to stanowisko, o którem
stary profesor marzył dla niego?
I znowu chciał się zrywać. — Osiądę — myślał — w jakiem miasteczku i będę żydów leczyć, po dwadzieścia centów
od sztuki. Tak przynajmniej nie będę na łasce, a z głodu przecie nie zdechnę...
Tego właśnie najgorzej obawiał się Rolicz. Znał on pupila swego wybornie, odczuwał w nim brak hartu, skłonność do
rozczarowań nagłych.
I z temi obawami swemi zwierzał się panu Hieronimowi, który zamieszkawszy w sąsiedztwie, często teraz starego
profesora odwiedzał.
— Byleby tylko Stach wytrwał — mówił Rolicz — bo w tym chłopcu wszystkie nieszczęsne wrażenia, jakich od
dzieciństwa doznawał, chociaż nie zgładziły wielu dobrych przymiotów, to wywołały ową rdzę pesymizmu, która wolę

background image

osłabia. W dziecku już postępek ojca zrodził gorycz i żal, uczucie niezawinionego, lecz bardzo dotkliwego
upośledzenia. To uczucie wzmogło się jeszcze w Zbąszynie, gdzie przy

gniatało go całe otoczenie i nadętość pana Jana Abrahama...
— Zielona małpa, lubkopanie! — przerwał pan Hieronim, — ktoby tam na takiego osła uważał...
— Ale młodzieniec musiał uważać i musiał czuć się dotkniętym, zwłaszcza w miarę, gdy dojrzewał i gdy nieszczęśliwe
uczucie...
— Dlaczego nieszczęśliwe? — przerwał znowu pan Hieronim. — Ja zawsze marzyłem tylko o tem i gdyby nie ta
waryatka, lubkopanie, Irena, to kto wie, czy i teraz...
— Tylko proszę cię, kochany panie Hieronimie — wtrącił profesor — nie poddawaj żadnej nadziei Stanisławowi. Dla
niego byłaby to klęska. To uczucie, z którem się taił, a które tem bardziej go gnębiło, do reszty osłabiło w nim wolę,
przynosząc smutek i rozczarowanie...
Ale pan Hieronim nie dawał się przekonać żadnym argumentem. On teraz powrócił do swoich ulubionych planów;
spodziewał się, że Irena bądź co bądź zdecyduje się na rozwód, a wówczas on zawezwie Stanisława i myśl swą
doprowadzi do skutku. Pan Jan Abraham nie będzie się mógł sprzeciwiać, bo z jego państwem stanowczy koniec.
Zbąszyn kupuje Klein...

A na to profesor się obruszył.
— Żleby uczynił bardzo Stanisław — rzekł — gdyby się zgodził. Zawiedzioną miłość można przeboleć, złamanej
godności własnej nie naprawi nic. Całe życie gryzłaby go myśl, że się dał kupić... A ty, panie Hieronimie, także źle
czynisz ie mając środki, aby nie dopuścić do sprzedaży Zbąszyna, pozwalasz, by taki piękny rodowy majątek
przechodził w obce ręce, w ręce niemca spekulanta. Gniewamy się na "hakatystów" i komisye kolonizacyjne pruskie, a
sami co czynimy?.. Ta lekkomyślność w marnowaniu i pozbywaniu się ziemi, to najgorsza rdza w naszem
społeczeństwie.
Pan Hieronim zżymał się gniewnie.
— A na co mają takie pasożyty, jak pan Jan Abraham, istnieć? Lepiej niech zginą! Po co ratować to, co się uratować
nie da? Szkoda fatygi. Zbąszyn uratowany, to znaczy uratowana pycha pana Jana Abrahama, któryby znowu dął się w
pałacu, skądby wyforować się nie dał.
Ale Rolicz począł na to z wielkim zapałem mówić, że to są wszystko względy złe i fałszywe, albowiem wynikają z
nieprzyjaźni lub niechęci. Jeżeli pan Jan Abraham źle się rządził, należało go usunąć z majątku, a młodego Gucia
wziąć

w karby i skłonić do pracy, ziemię zaś ratować, bo to rzecz święta, za której zmarnowanie całe pokolenia pokutować
muszą. I chociaż pan Hieronim nie przestawał zżymać się i przeczyć, to wszakże, wychodząc z dworku profesora,

background image

ciągle rozmyślał nad tem, co mu Rolicz powiedział. Prowadził go służący pod ramię, a on co chwila przystawał, laskę
podnosił i wymachiwał nią groźnie, mrucząc do siebie:
— Ten stary grzyb pięknie, lubkopanie, gada... jak z nut. Mól jest książkowy, bibułą cuchnie, atramentem tak przesiąkł,
że palcem, bez pióra, pisać może i zdawałoby się, że o bożym świecie nie wie... A on, lubkopanie, i na innych
sprawach się zna i o tej ziemi pięknie rzekł... Gdybym ja tak, lubkopanie, rozmachnął się na ten głupi Zbaszyn...
Tymczasem gwałtownie zamachnął laską, jakby pana Jana Abrahama przed sobą widział.
— Rogata małpa! — krzyknął; spotknął się, zatoczył i, gdyby nie pomoc służącego, byłby upadł.
Równocześnie Stanisław otrzymał drugi list od Molskiego. List krótki nie czynił wzmianki o Irenie; był widocznie
pisany w pośpiechu, gorączkowo.

"Był tu przed kilku dniami Dogiel — pisał Molski — przyjechał z Wiednia na jeden dzień. Nie widziałem go, ale mi
mówiono, że konferował z dyrektorem teatru, wynikiem zaś tej konferencyi jest, że Karla dostała dymisyę. Fakt
sprawdziłem; powodem pozornym dymisyi przekroczenie terminu urlopu. Dyrektor przytem rozpowiada, że Karla nie
ma żadnego talentu. Ale ja podejrzewam, że to jest wszystko sztuczka Dogiela, aby laleczkę, która moie jeszcze się
opiera, uczynić od siebie zależną. Znam go i wiem, że nie cofnie się przed niczem, gdy chodzi o dogodzenie fantazyi.
A to jest tylko fantazya. Więc dowiedz się koniecznie, gdzie oni są, gdzie mieszkają i czy warto jeszcze przyjeżdżać.
Zresztą wiem, że w każdym razie nie warto, lecz przyjechałbym, gdybym wiedział, że w tem, co się dzieje, niema woli
i zezwolenia Karli. W każdym razie szkoda jej dla fantazyi takiego Dogiela, który ją jutro porzuci... Oni tam pewno nie
siedzą w domu, ale chodzą wszędzie: na operę, do teatrów, na koncerty; spotkać więc ich nie trudno; zwłaszcza u
Ronachera bądź, bo wiem, że Dogiela tam zawsze ciągnęło. Byłem u Salewicza pytać się o adres, ale on od żony

nie miał dotąd wiadomości i bardzo z tego kontent. — " Wypoczywam" — powiada.
Dnia tego, w którym ten list nadszedł, Stanisław był szczególnie rozstrojony. Rano, wprost z kliniki, poszedł po raz
drugi do ojca i zastał go w gorszem jeszcze usposobieniu; widocznie z odwiedzin syna nie był zadowolony. Mówił
mało, tylko się rzucał w odruchach nerwowych. Stanisław też nie myślał siedzieć długo, lecz odchodząc zapytał:
— Czy bywa tu u ojca niejaki hrabia Stefan Zempach?
Chciał sprawdzić, czy dobrze wówczas widział, i czy mąż Ireny jest jeszcze w Wiedniu.
Ale Zygmunt nie odpowiadał, tylko, dźwignąwszy głowę, podniósł na syna mętne, zgasłe oczy, w których tkwił ponury
wyraz złości.
Stanisław powtórzył pytanie. A wówczas stary miał znowu wybuch silnego głosu, który niewiadomo zkąd brał się w
tym obumarłymi szkielecie.
— Daj mi ty spokój! — krzyknął. — Bywa, nie bywa, co ci do tego? Czy ja znam ich nazwiska?.. Złodzieje, łajdaki!
Głowa mu opadła na piersi, a on jęczeć zaczął i wołać piskliwie:

— Hela! Hela!..

background image

Stanisław znowu uciekł z najwyższem uczuciem wstrętu i uczucia tego już przez dzień cały pozbyć się nie mógł. List
Molskiego rozgniewał go, bo nie było w nim wzmianki o Irenie: gdzie jest, czy jeszcze we Lwowie, czy już do
Zbąszyna wyjechała ? Cóż go zaś obchodzić mogła ta Karla i dlaczego Molski mieszał go w te sprawy ? Niech sobie
sam tu przyjeżdża i rozprawia się z Dogielem. Chciał nawet w tym sensie zaraz odpisać, lecz gdy przyszedł do
mieszkania, które świeżo wynajął w samym środku miasta, na Wallfischgasse, ochoty mu zabrakło. Dwa malutkie
pokoiki na em piętrze, umeblowane skromnie, ale schludnie, czyniły miłe wrażenie; Stanisław jednak niedługo na
miejscu wytrzymać zdołał. Samotność mu ciężyła; potrzebował widoku ruchu i ludzi, aby się od myśli trapiących
oderwać.
Cały wieczór snuł się po ulicach bez celu i już ruch w mieście ustawać zaczął, gdy znużony, zwolna powracał do
siebie, myśląc o tem z lękiem, że wśród pustki mieszkania będzie mu jeszcze ciężej, niż tu na ulicy, gdzie przynajmniej
choć na chwilę oszołamiał go turkot dorożek i gwar głosów ludzkich.

Cały dzień był dżdżysty, a gdy Stanisław wchodził na Seilerstätte, deszcz kroplisty padać zaczął. Przyspieszył kroku i
wnet znalazł się przed wspaniałym budynkiem dawnego teatru miejskiego, na którego pięknym frontonie, oświetlonym
rzęsiście, widniał teraz napis:
Etablissement Ronacher.
Tu ruch był ogromny. Przed gmachem stały całe szeregi powozów i dorożek; u wejścia skupiło się mnóstwo ludzi
wchodzących i wychodzących; rozlegały się śmiechy, nawoływania, głośne rozmowy; potoki światła oblewały całą
ulicę, która w tem miejscu kipiała życiem. Wielkie różnokolorowe afisze, porozwieszane na tablicach, obwieszczały
występ słynnej włoskiej śpiewaczki operetkowej i nadzwyczajnej "elektrycznej" tancerki.
Mimowolnie pociągnięty tym ruchem, światłem i gwarem, Wilski, nie namyślając się, wszedł. W przedsionku kupił
bilet i za chwilę znalazł się w sali, zupełnie oszołomiony. Sala, oświetlona a giorno, natłoczona była widzami; z
trudnością udało się Stanisławowi wyszukać sobie miejsce przy małym stoliczku niedaleko schodów, prowadzących do
lóż i gabinetów.
Usłużny garson, który w tej chwili nadbiegł,

podaniem spisu potraw przypomniał mu, że on dzisiaj prawie jeszcze nic nie jadł; ale i teraz apetytu nie czuł, więc
kazał podać tylko sobie małą flaszkę wina i, popijając je zwolna, rozglądał się po sali. Była to właśnie dłuższa przerwa
w ciągu produkcyi, wesołe przeto rozmowy i śmiechy wśród brzęku talerzy, kufli i kieliszków, rozlegały się wokoło. Z
góry, od strony gabinetów, słychać było wystrzały korków szampańskich.
Wnet podniosła się kurtyna i na scenę wystąpiła owa "elektryczna" tancerka, powitana burzą oklasków. Ale ani taniec
wężowy, ani inne jej nadzwyczajne produkcye nie pociągały Stanisława. Chwilę myślał o Molskim, rozglądając się
wśród widzów. Lecz gdyby nawet Dogiel z Karlą tu byli, gdzież ich było można w tym tłumie rozpoznać? Zresztą
prawdopodobnie, jeżeli są, to na kolacyi w gabinecie, ukryci; a nie wyjdą pewno aż nad ranem. Dziwny ten Molski z
tem swojem jakiemś uczuciem dla Karli! Wprawdzie dziewczyna była niezwykle piękna i ponętna; uderzyła go samego
bystrością umysłu i hartem, ktory jednak był zdaje się więcej zaciętością czy uporem, niż rozumną wolą. Świadczył
przecież o tem jej wyjazd i stosunek z Do

background image

gielem, o czem cały Lwów mówił. To powinno było otrzeźwić Molskiego. Ale on to się zżymał i zacinał w
postanowieniu, aby jej nie widzieć, to znów łudził się i chciał spieszyć ku obronie, jak gdyby ona obrony żądała!
Niewiadomo, kto nieszczęśliwszy, czy ten Molski ze swą dyskretną, zamkniętą w sobie a szlachetną miłością dla
dziewczyny widocznie popsutej — miłością, która jeżeli wytrwa, to zszargać się musi — czy on, Stanisław, z tem
tęsknem, gorącem, a także nigdy niewypowiedzianem i beznadziejnem uczuciem, które szło tak wytrwale śladem
światła za promienną postacią Ireny?
I teraz znowu myśli swej od niej oderwać już nie mógł. Coż go obchodzić mogła taka Karla lub Dogiel, lub nawet
Molski, dla którego byłoby lepiej, aby tej dziewczyny na swej drodze już nigdy nie spotkał. Tracąc coraz bardziej dla
niej szacunek, zatraci i przeboleje miłość. Ale on nie przeboleje nigdy! Gdyby Irenę nie wiem jak oskarżać chciał,
mieniąc pyszną, hypokrytką, próżną, to w głębi duszy mówiło mu przekonanie, że to najszlachetniejsza i
najdzielniejsza. na świecie, którą kochać było warto, choćby ta miłość była nieszczęściem, którą on kochać musiał całe
życie...

Tak zatonął w zadumie, że stracił wszystko z oka i pamięci. Nie widział, jak przeszli obok niego niemal i zajęli miejsca
za nim, Stefan Zempach i Leski.
Ale Zempach zobaczył go i poznał od razu, a siadając i wskazując na Stanisława, rzekł do Leskiego:
— Ty go nie znasz?.. to jest doktor medycyny... nazywa się tak samo, jak ten tabetyczny łotr z Feldgasse... Wilski. Był
on czas długi w Zbąszynie i nawet zdawało mi się, że Irena miała dla niego dość silnie zaakcentowany feblik...
Gdybym ja tak temu ładnemu Eskulapkowi...
Urwał i podparł głowę na ręku, myśląc. A Leski spytał:
— Gdybyś co?..
Zempach głową rzucił i krzywiąc przeciętą wargę, odparł:
— Gdybym mu tak na nagniotek nadeptał i spytał, czy to ojciec jego lub stryj ten szubrawiec z Feldgasse... i
powinszował familii — co?
Leski zaś miarkować go począł.
— Czyś ty oszalał, człowieku! Po co szukać zaczepki ? Pozycya jest wprawdzie przykra, ale rozpaczać nie należy.
Pamiętasz przed dwoma

laty w Monte Carlo, byliśmy już bez gronia i nagle fortuna się obróciła...
Ale Zempach energicznie przeczył.
— Teraz fortuna już się nie obróci — nie! Ja to czuję. Ten majster z Feldgasse, razem ze swoją majstrową i z tymi
oczajduszami, którzy tam się schodzą, zabrali i pieniądze i wszelką szansę. Miałeś doprawdy genialną myśl prowadzić
mnie tam... Całe dziesięć tysięcy w ciągu kilku dni — fiut! jakby ich nigdy nie było.
Leski, który rachunki prowadził, badał wnętrze pularesu.
— Mamy jeszcze tysiąc... — rzekł.
— Niema z czem wojować — odparł Zempach, machając ręką, — i ja wojować przestaję. Wyczerpany jestem...
Rzeczywiście był bardzo blady i niezwykle zdawał się wzruszony. Przecięta warga drgała mu ciągle.
Głosem stłumionym, kończąc dawniej zaczętą rozmowę z przyjacielem, mówił dalej:
— Powtarzam ci, skończyć trzeba... Ale jak? Myślałem, że w łeb sobie strzelić, to łatwo. Tymczasem nieprawda. Jest
to jakaś specyalna odwaga, której nie mam. Dziś rano przygotowałem był sobie już wszystko...

background image

— Bredzisz! — przerwał Leski. — Trzeba. mieć przedewszystkiem odwagę znieść konsekwencye...
— Otóż to, że w naszem życiu konsekwencyi nie ma. Było tylko ciągłe wyzywanie losu, który wreszcie się zwydrzył...
A mnie porywa niesmak i takie zniechęcenie, że nie mogąc zabić go w sobie, samego siebie zniszczyć bym chciał...
Dzisiaj próbowałem; napisałem już nawet listy, położyłem się na kanapie z rewolwerem w ręku i jak ów ktoś, o którym
niedawno czytaliśmy, mierzyłem w samo serce, trzymając w drugiej ręce lusterko...
— Stefanie! — przerwał znów Leski, tym razem naprawdę przestraszony — ty jesteś chyba chory, niepodobna, abyś na
seryo o tem myślał...
— Na seryo myślałem; ano, w ostatniej chwili zbuntował się jakiś nerw we mnie... Nie wiem, kiedy i jak zerwałem się
i uciekłem.
Zamilkł, patrząc ponuro przed siebie, a Leski zaczął przedstawiać i uspakajać.
— W ostateczności możnaby jeszcze raz udać się do hrabiny Anny, albo nawet do Ireny...
A na to Zempach porwał się i krzyknął:
— Nigdy!
Poczem, nie słuchając już perswazyj przyja

ciela, mówił, jakby sam do siebie, urywanemi wyrazami:
— Jejby było lepiej, gdybym... Ale sam nie, nie potrafię. Co innego, gdyby ktoś do mnie mierzył... Przecież u licha
tchórzem nie byłem ! Dlatego, zobaczywszy tu tego eskulapka, przyszło mi na myśl jego sprowokować... Ale i to nie...
bo Irena lubiła go, to było widoczne... Byłaby to zemsta, a ja na niej mścić się nie chcę...
Niespokojnym wzrokiem rzucał po sali, która już wypróżniać się poczynała. Leski, chcąc przerwać rozmowę, która mu
nad wyraz była przykra, wstał i rzekł:
— Wyjdźmy ztąd... duszno tu, nieznośnie, a ty, doprawdy, przestałeś być zabawny. Chodźmy, powietrze cię może
orzeźwi.
Ale Zempach już nie słuchał. Wytężonym wzrokiem patrzył teraz w górę, w stronę gabinetów, gdzie był ruch i gwar;
patrzył tak, jakby tam kogoś rozpoznać usiłował.
Od jednego z gabinetów otwarły się drzwi i wyszło z nich dwoje ludzi. Nieznany Zempachowi mężczyzna podawał
ramię kobiecie, która opierała się na niem poufale, a drugą ręką trzymała się poręczy schodów, widocznie chwiejna

na nogach a rozbawiona bardzo, śmiejąca się głośno.
— Co to jest? — szeptał Zempach przez zaciśnięte zęby — co to ? Wilma!
I porwał się ku nim.
Od dni kilku, odkąd po powrocie Dogiela ze Lwowa otrzymała od dyrekcyi teatru pismo, zawiadamiające ją w
wyrazach stanowczych, że scena z jej usług nadal korzystać nie może, Karla była w dziwnem usposobieniu. Cios był
tak niespodziewany, że ją oszołomił. Co począć? gdzie szukać rady, pomocy, zwłaszcza, że wzięte na drogę pieniądze
już się prawie wyczerpały.
Salewiczowa także była zmartwiona i radziła prosić księcia o protekcyę.
— Przecież taki pan, jak powie dyrektorowi: ja chcę, żebyście ją trzymali, to natralnie trzymać będą...

background image

Ale znacznie ochłódła dla Karli; poczęła traktować ją z pewnem lekceważeniem.
Jednak książę, gdy Karla, przemagając siebie, wspomniała mu, że może dałoby się wpłynąć na dyrekcyę, by dymisyę
cofnięto, wyraźnie od interwencyi się wymówił.
— Będąc we Lwowie — rzekł — widziałem się z dyrektorem, i on mi zaraz wspomniał o swo

im zamiarze... Prosiłem, błagałem, nie pomogło nic... Nawet ostro przemówiliśmy się z tego powodu. Cóż więc teraz
moja interwencya pomoże ?..
— Ale jakiż powód ? — spytała Karla.
Dogiel ramionami wzruszył.
— Widzi pani — odparł po chwili — powód zawsze znaleźć można, gdy się go znaleźć chce... Musiała go pani czemś
zrazić do siebie i on teraz twierdzi, że karyera sceniczna nie dla pani... że ci brak zapału dla sztuki... że... że...
— Nie mam talentu! — zawołała Karla — mów książę otwarcie!
I poczęła biegać po hotelowym pokoiku, bardzo wzburzona. Oto zamykano przed nią drogę do karyery, która dać jej
miała wymarzoną samodzielność i niezależność. I kompromitowano ją w dodatku zarzutem, że nie odpowiada zadaniu,
że nie ma ani zapału dla sztuki, ani talentu! Być może — myślała — ale dlaczegoż tej reguły nie stosowano do innych,
które niewątpliwie żadnego talentu nie miały a wyrabiały się z czasem na pożyteczne siły ? dlaczego jej nie pozwolono
pozostać, uczyć się, pracować ? Czuła w tem coś niejasnego, jakiś powód ukryty, jakąś intrygę, której rozplatać nie
mogła. Przypomi

nała wszakże sobie, że dyrektor był dla niej z początku niezmiernie, nawet zanadto uprzejmy, że niedwuznacznie dawał
jej do poznania, iż mu się ona bardzo podoba i że, gdyby tylko chciała... Ale ona awanse jego zbywała najczęściej
żartami; gdy zaś Dogiel, Molski, Wehr i inni, otoczyli ją, dyrektor usunął się nagle z widocznem niezadowoleniem.
Raz nawet słyszała, jak mówił do innych, z wyraźną intencyą, aby ona to słyszała, o tych niby to artystkach, które
szukają protekcyjek bogatych paniczów i więcej tracą czasu na kolacyjkach w gabinetach, niż na uczenie się ról i
próby. Więc może teraz mści się w ten sposób... Ale co czynić? co przedsięwziąć, nie mając ani odpowiednich
stosunków, ani pieniędzy ?..
I zatrzymując się przed Dogielem, rozpłomieniona, zachwycająca w tem wzburzeniu, z łezkami w oczach
błyszczących, pomyślała głośno:
— I co ja teraz pocznę ?...
Ale Dogiel uspokajał. Nie było ostatecznie czem się martwić. Należało trochę tylko mieć cierpliwości i umieć czekać.
Z czasem może i z dyrekcya teatru lwowskiego da się co zrobić. Zresztą czy to tylko w teatrze karyera?.. On, Dogiel,
nie opuści Karli, nigdy ! Niech ona tylko

pozwoli zaopiekować się sobą, niech uwierzy w jego dla niej głębokie uczucie...
Ujął ją za rękę i pociągał ku sobie...
Lecz ona wyrywała się gwałtownie.

background image

— Nie! nie! — wołała, bez gniewu, ale stanowczo. Ze słów księcia nawet nie zdawała sobie jasno sprawy, myśląc o
czem innem, układając już plany na przyszłość. W ostateczności powróci do Warszawy, tam pomogliby jej dyrektor
Renard, Szybski i inni, tylko, że tam najłatwiej z matką spotkaćby się znów mogła. Więc do Poznania pojedzie... tak,
do Poznania. Zaangażuje się choćby do jakiej wędrownej trupy... Ale to wszystko wymagało czasu i... pieniędzy.
Nagle, zdecydowana, przerywając czułe oświadczenia Dogiela, rzekła:
— Mój książę, uczyń mi jedną łaskę. Ja tu nie wiem gdzie się obrócić, Salewiczowa także. Mam zegarek bardzo
kosztowny... chciej książę posłać kogo, by go zastawił za najwyższą cenę...
Podała mu zegarek, malutki, ale śliczny, prawdziwie artystyczne cacko, ostatnią z lepszych czasów pamiątkę.
Książę zdumiony pytał:
— Ależ na co? na co?

— Potrzebuję pieniędzy... Wyjadę do Poznania...
— W jakim celu ?
Karla uśmiechnęła się z goryczą.
— Może tam pozwolą mi mieć talent, a przy najmniej pozwolą pracować...
Dogiel myślał teraz: czy zwalczać ten projekt, czy też nań przynajmniej na razie się zgodzić. Znał już jednak o tyle
Karle, że wiedział, iż opozycya utwierdzała ją tylko w uporze. Więc po chwili odparł:
— Myśl może i dobra... Możesz tam nabrać potrzebnej rutyny, a potem powrócisz do Lwowa. Tylko nie radzę działać z
pośpiechem; ja napiszę do Poznania, zasięgnę informacyi, aby nie jechać na niepewne. Tymczasem niech pani tu
zostanie... Co się tyczy pieniędzy, zegarka zastawiać nie potrzeba...
Zawahał się nieco i po chwili mówił, ważąc każde słowo:
— Dyrektor, gdym mu przedstawiał, że panią krzywdzi, że w najprzykrzejszej zostawia cię pozycyi, odrzekł, iż gotów
jest, gdybyś tego zażądała, wypłacić ci tytułem odprawy, połowę gaży za cały czas do terminu oznaczonego w kon

trakcie. Prosił mnie nawet, abym go w razie danym zastąpił... Oto są pieniądze...
Wyjął z zanadrza pugilaresik i położył na stole.
Twarz Karli stanęła w płomieniach. Przenikliwym wzrokiem badała wyraz twarzy Dogiela. Ale on był zupełnie
spokojny, uprzejmie uśmiechnięty i mówił z taką naturalną prostotą! Czy mówił prawdę, czy kłamał ? Odgadnąć było
niepodobna. Niepodobna jednak było propozycyi odrzucać, bo cóżby bez tych pieniędzy uczyniła?
Przykrą chwile wahania przerwała Salewiczowa, wracająca z miasta, bardzo zdyszana. Ubrana była jaskrawo, w
olbrzymim żółtym kapeluszu z kwiatami i wielkiemi zielonemi piórami, które za każdym ruchem chwiały się, jak
burzany na ściernisku.
— A to gapioskie miasto!.. — wołała. — Niech książę pan sobie wystawi... cały tłum szedł za mną, a wszyscy się
gapią!..
Lecz Dogiel wstał i żegnał się z Karlą.
— Przyjdę wieczorem — rzekł. — A pani niech się uspokoi, bardzo proszę.
Karla serdecznie uścisnęła jego rękę.
— W każdym razie — szepnęła, pochylając

background image

główkę — dziękuję... A niech książe napisze do Poznania zaraz, dziś...
Dogiel obiecał i wyszedł; lecz powrócił wieczorem i zabrał Karlą z Salewiczową do teatru, poczem nastąpiła kolacyjka
dla rozweselenia się.
Odtąd przez dni kilka powtarzało się to codzień. Karla wracała do hotelu z głową ciężką, rozstrojonemi nerwami,
czując, że coraz bardziej traci panowanie nad sobą.
W nocy budziły ją nieraz gorączkowe mary; głowa jej pałała a serce stygło; w uszach zaś brzmiał głos Dogiela,
dziwnie przenikliwy, i na sobie czuła wzrok jego palący, który czynił na niej takie teraz wrażenie, jakgdyby prądem
elektrycznym rozbiegał się po wszystkich żyłach i spienioną krew napełniał żarem...
Odpowiedź na listy, do Poznania wysłane, nie przychodziła, ale Salewiczowa dodawała teraz Karli otuchy. — Skoro
książę napisał, to oni już tam natralnie przygotują dla ciebie występy — nie bój się! Masz szczęście duszko! Taki
protektor, to nie lada kto. Jabym na twojem miejscu nie troszczyła się o nic...
Więcej jednak, niż słowa Salewiczowej, odpędzało troski ciągłe oszołomienie, w jakiem

Karla żyła. Myśleć prawie było niepodobna; zrana i w dzień czuła nieopisane znużenie i więcej niż znużenie —
chorobliwy rozstrój, jakąś niedoświadczaną nigdy dotychczas niemoc, połączoną z uczuciem zimna w kończynach,
paleniem w dłoniach i twarzy, zanikiem wrażliwości. Stawała się obojętną na wszystko; dopiero wieczorem ożywiała
się, a na kolacyach, po teatrze, bywała nieraz nadzwyczaj wesoła, co niezmiernie cieszyło Salewiczową.
— A widzisz, duszko — wołała — natralnie przeszło... Mówiłaś, żeś chora, a teraz, widzisz, jesteś wesoła, jak rybka,
kochanie ty moje!
Znowu była dla niej czuła, jak pierwej; ale jednego wieczoru, gdy książę przybył z prośbą, by panie zechciały pójść z
nim razem do teatru, gdzie dawano komedyę Bracca "Niewierna" — pani naczelnikowa oświadczyła, że ma okrutną
migrenę.
— Ja tak zawsze — mówiła — jak mnie napadnie ta migrena, to ani rusz. Ś. p. baron Ichtritz, to mi nawet sprawiał
takie jakieś kołki do pocierania skroni, ale i to, natralnie, nie zawsze pomagało.
Książę nie nalegał, ale Karla iść sama nie chciała, i trzeba było energicznych przedstawień

Salewiczowej i przyrzeczenia, że przyjedzie później do teatru, aby ją skłonić.
— Przyjadę... przyjadę — obiecywała naczelnikowa — mam gdzieś w kufrze ten kołek na migrenę barona Ichtritza, to
sobie skronie dobrze natrę — prześpię się i przyjadę... A niech książę pan postara się o dobrą kolacyę... bo po. migrenie
tom, natralnie, głodna, jak wilk.
Przedstawienia sceniczne, w wybornem wykonaniu artystów Burgtheatru, wywierały na Karle zawsze silne wrażenie.
Zazdrościła im talentu, którego jej odmawiano, a czuła w sobie nieprzepartą chęć grania, popisu, zdobycia oklasków!
To ją upajało więcej, niż wino, więcej, niż wyznania miłosne Dogiela, szeptane na ucho. A zwłaszcza ta "Niewierna",
taka subtelna w swych uczuciach, taka moderne w zachowaniu się, taka nerwowa, pusta, ryzykowna, narażająca się na
niebezpieczeństwa i zuchwale je wyzywająca, lecz w gruncie uczciwa, wprawiły ją niemal w uniesienie. Rozsądek
mówił jej wprawdzie: to świetnie uscenizowany paradoks! — lecz nerwy kazały jej zachwycać się tym typem. Nie
zauważyła nawet, że Sale wieżowa, wbrew obietnicy, nie przyszła. Była w dziwnem podnieceniu i bez

background image

słowa protestu pojechała z księciem sama do Ronachera na kolacyę.
Ruch powozu i świeże powietrze otrzeźwiły ją nieco.
— A Salewiczowa ? — spytała.
— Migrena... — odparł krótko Dogiel. — Pewno śpi.
Karla parsknęła śmiechem.
— Niech śpi... Jaka ona zabawna!..
W czasie kolacyi książę zauważył, że Karla nie była naturalna. Wpadała czasem w szaloną wesołość; piła nad miarę, a
znowu chwilami stawała się ponurą.
— Czemu mnie oni odmawiają talentu! — wołała z rozpaczą. — A ja czuję, że mogłabym grać dobrze, bardzo
dobrze... bo rozumiem i czuję! Dlaczego nie dano mi czasu, nie pozwolono pracować?..
A wtedy Dogiel brał ją w objęcia i uspokajał, a raczej rozdrażniał aż do omdlenia. Uściski jego i pocałunki, przeciw
którym nie miała już siły się bronić, odbierały jej resztę przytomności... Książę wydawał się jej teraz dobrym i
pięknym, jedynym jej opiekunem, wszystkiem, co na świecie posiada.
Była jednak bardzo znużona i śpiąca; więc

książę sam namawiał do powrotu. Salewiczowa pewno śpi, chora. Nie trzeba jej zatem budzić, Ale on w tym samym
hotelu zajmuje apartarnent obszerny, z kilku pokojów złożony... Karla będzie tam jak u siebie...
Mówił tak, a ona się śmiała, szczerząc białe ząbki. Przyszło jej nawet na myśl, że mogłaby ryzykować tak samo, jak
bohaterka dzisiejszej komedyi. Nie stało się jej nic, bo umiała być zuchwałą.
Ale zawracała się jej głowa i wychodziła z gabinetu, chwiejąc się na nogach.
Równocześnie z Zempachem, Stanisław poznał ją odrazu, szła bowiem tak powoli, że mógł dokładnie widzieć rysy jej
twarzy. Śmiała się ciągle; oczy jej, bardzo ciemne i silnie podkrążone, zdawały się większe, niż zwykle, a ciskały iskry,
paliły się gorączkowym ogniem. Z temi palącemi oczyma i rozchylonemi ustami, śmiejącemi się jakby cynicznie, a
okazującemi ząbki drobne, białe i ostre, z tym ruchem pieszczotliwej kotki, stąpającej ostrożnie po szczycie dachu, z tą
rudawą a zburzoną grzywką nad czołem, wymykającą się z pod szerokiego kapelusza, wydawała się w tej chwili
Stanisławowi

czemś wprawdzie bardzo pięknem, lecz zarazem strasznem, groźnem, jakby drapieżnem...
Postać jej przeszła i znikła; ale on widział jeszcze jej rączkę, bez rękawiczki, posuwającą się zwolna wzdłuż poręczy
schodów, bardzo kształtną, wązką, małą, o paluszkach długich, zakończonych różowymi paznogciami, ściętymi ostro.
Przyszedł mu na myśl Molski.
— Dobrze, że tego nie widzi — szepnął; — to istota niebezpieczna, a stracona!
I pomyślał, że tak zapewne musiała wyglądać owa Hela, gdy oplatała i zgubiła jego ojca.
Ruszył się z miejsca natychmiast, aby się nie spotkać z nimi w przedsionku. Lecz tam tłum się zbił u garderoby i
wymknąć się było niepodobna.
Coraz bliżej po za sobą słyszał chichot Karli i urywane słowa jej rozmowy z Dogielem.
Książę przyciskał jej ramię mocno do siebie i, idąc zwolna, mówił półgłosem, pochylony ku niej:
— Błogosławiona niech będzie migrena Salewiczowej... Po raz pierwszy jesteśmy sami... zupełnie sami....

background image

Z ust Karli wydobyło się coś nakształt śmie

chu, stłumione brzmienie, niby syknięcie, czy też szelest skrzydeł chrabąszcza, zrywającego się do lotu:
— Tschi! Tschi! Tschi!..
I odrzekła ironicznie:
— Pendant do obrazu Tofany: Enfin seuls!
Ale Dogiel stawał się lirycznym. Mówił, że jest niezmiernie szczęśliwy, źe jutro wyślą Salewiczową napowrót do
Lwowa i pojadą sami w świat szeroki... Zapowiadał rozkosze.
— Wszystko dla ciebie, Karlo, wszystko poświęcę! — zaręczał.
Wilski mimowolnie obrócił się i ujrzał twarz Karli, podniesioną ku księciu. Nozdrza jej poruszały się gwałtownie,
drżały; usta miała rozchylone, a pałającym wzrokiem tonęła w jego oczach.
Dogiel domagał się odpowiedzi.
Ona nagle pochyliła głowę, wstrząsnęła ramionami i znowu z ust jej wyszło owo stłumione brzmienie, jakiś szept
śmiechu, podobny do szelestu skrzydeł chrabąszcza:
— Tschi! Tschi! dziś czy jutro — c'est égal!
Te słowa najwyraźniej Stanisław usłyszał i wzdrygnął się, rozumiejąc, że Karla wydawała niemi na siebie wyrok. Ale
w tejże chwili popchnięto go silnie. Rozstępowano się przed kimś,

który przemocą torował sobie drogę w natłoku. Wilski obrócił się i ujrzał prawie obok siebie Dogiela z Karlą. Wokoło
nich zaś było teraz wolne miejsce, gdzie wdarł się Stefan Zempach. Blada jego twarz stała się siną; szarpał gwałtownie
księcia za ramię i wołał:
— Odpowiesz mi za to, łotrze!.. odpowiesz... Puść ją!
Dogiel zaś odpychał go, powtarzając:
— Kto to?.. co to znaczy?.. Jakiem prawem?..
Wtedy Zempach kartą swoją rzucił mu w oczy.
— Jestem Stefan Zempach! — krzyknął. Potem zaś ciszej, zbliżając siną swą twarz do zbladłej twarzy księcia, dodał.
— Mam prawo... to moja siostra!
Tłum tymczasem rozchodził się z szemraniem, nie chcąc być dłużej świadkiem brzydkiej awantury. Wkrótce w tem
miejscu przedsionka byli już tylko Dogiel, Zempach, Leski i Stanisław, który napróżno szukał wokoło Karli.
Widział ją jeszcze przed chwilą, jak rozszerzoną źrenicą, pełną przerażenia, patrzyła na Zempacha; widział, jak
przestrach starł nagle, odrazu, z jej rozognionej twarzy wszystkie blaski i powlókł śmiertelną bladością; widział, jak,
wy

suwając swą rękę z pod ramienia Dogiela, pochyliła głowę nizko, bardzo nizko, a gdy Zempach wymówił: "to moja
siostra!" ugięła się, jak pod ciosem, jakby pod ziemię skryć się chciała.

background image

Wówczas to, korzystając, że powszechna uwaga nie na nią w tej chwili, lecz na Zempacha i Dogiela była zwrócona,
wcisnęła się w tłum, który ją przepuścił, i znikła...
Leski rozprawiał się teraz żywo z księciem, który już był spokojny i miał nawet drwiący uśmiech na ustach.
— W każdym razie — mówił — można było to zrobić bez tak karczemnej awantury... Ale, stało się... Dobrze, jutro
popołudniu przyślę świadków... Byle tylko prędko...
I, mimowolnie powtarzając ostatnie słowa Karli, dorzucił:
— C'est égal!
Ukłonił się zlekka Leskiemu i zupełnie swobodny, gwiżdżąc przez zęby jakąś wesołą aryjkę, wychodził.
Wilski już także zdążał ku wyjściu, gdy wtem zatrzymał go Zempach.
Od kilku minut patrzył on sztywnie na Stanisława, jakby walcząc z jakąś myślą. I nagle zdecydował się:

— Wszak doktor Wilski?.. — rzekł, zbliżając się i uchylając kapelusza. — Poznaje mnie pan zapewne... Mam do pana
prośbę, która go zdziwi, ale której odmówić nie możesz... Jutro, pojutrze, nie wiem, a im prędzej, tem lepiej, będę się
strzelał z tym Dogielem. Proszę pana, jako lekarza, o obecność na miejscu... Nie będziesz pan miał tam, zdaje się,
wiele do roboty... ale chcę, żebyś był... usilnie proszę...
Stanisław żachnął się zdziwiony i chciał odpowiedzieć, lecz Zempach nie dopuścił go do słowa.
— Nie możesz i nie powinieneś pan odmówić — rzekł z naciskiem. — Zatem dziękuje i proszę o adres... Mój
przyjaciel Leski zawiadomi pana o wszystkiem.
A po chwili z pewną nieśmiałością w głosie dorzucił:
— Podaj mi pan rękę... panie Wilski. Stanisław wręczył swój bilet Leskiemu i wyciągnął do Stefana rękę.
— Zgadzam się — rzekł — skoro pan sobie tego życzysz... chociaż...
Lecz Zempach żadnych uwag słuchać nie chciał. Potrząsał silnie dłonią Wilskiego i dziękował. A Stanisław, patrząc na
jego już zupeł

nie spokojną twarz, nie mógł ukryć zdziwienia, że ten brat, który przed chwilą tak gwałtownie ujął się za siostrę, nie
zdawał się teraz wcale myśleć o niej, gdy zniknęła, i nie szukał jej.
— Gdzież jest siostra pana? — zapytał. Przecięta warga Zempacha wykrzywiła się szyderczo. Machnął ręką.
— Moja siostra!.. — powtórzył. — Zaledwie ją znam... Widywałem u matki. To są dziwne familijne stosunki, o
których lepiej nie mówić... Da ona sobie radę, nie bój się pan. Uciekła od matki i uciekła ztąd... ale się znajdzie...
— Więc dlaczegoż pan?.. — zaczął Wilski.
Zempach niecierpliwie przerwał:
— Dlaczego? dlaczego?.. Bo tak chciałem; tak być musiało... Miałem do tego prawo i uczyniłem dobrze... Reszta mnie
już nie obchodzi... Więc jutro lub pojutrze, do widzenia — rzekł, urywając rozmowę i rozstając się z Wilskim.
— Miły jesteś... — mówił Leski, wychodząc z przyjacielem. — Zrobiłeś fatalną awanturę, niewiedzieć na co, i znowu
nie pojmuję, dlaczego tego Wilskiego wciągasz... Przydałby się może inny, lepszy, doświadczeńszy, tutejszy lekarz...
Zempach śmiał się i z widocznem zadowoleniem powtarzał:

background image

— Udało mi się... doskonale mi się udało!..
Lecz gdy wsiedli do doróżki, po chwili milczenia, położył rękę na ramieniu Leskiego i ozwał się innym zupełnie
tonem.
— Bo, widzisz, ja wiem, czuję, że mi żadnego lekarza tam nie będzie potrzeba. Chcę zaś, aby ten był świadkiem...
I bardzo cicho, jakby do siebie mówiąc, dorzucił:
— On się z Ireną kiedyś spotka... oni się koniecznie spotkać będą musieli, a wtedy powie jej, że przynajmniej koniec
był dobry...
Leski ramionami dźwigał ze złością, lecz w ciemnościach karetki nie mógł dostrzedz wyrazu twarzy długoletniego
towarzysza orgii, gry i szalbierstw... Byłby zresztą może nie zrozumiał tego wyrazu, jak nie pojmował słów, które go
tylko drażniły.
— Zwaryowałeś i stawiasz na czarne... — rzekł.
— Rien ne va plus! — zaśmiał się nagle Zempach.

XI.

Deszcz lał jak z cebra, gdy Wilski, mocno poruszony tem, czego mimowolnym był świadkiem, powracał piechotą do
domu. Mieszkanie jego było niedaleko, więc dorożki nie brał i szedł zwolna, kryjąc się pod mury kamienic, gdyż
deszcz był tak gwałtowny, że i parasol nie wiele pomagał.
Na samym zakręcie ulicy omal się nie natknął na przytuloną do muru postać. Cofnął się i krzyknął, poznawszy Karlę.
Stała skulona i drżąca, nie chroniąc się przed deszczem, który strugami zimnemi oblewał jej twarz i obnażone ręce,
zaciśnięte kurczowo.
Ujrzawszy zbliżającego się Stanisława, wpatrzyła się w niego sztywnym wzrokiem i z największym przestrachem
jeszcze silniej przytuliła się do muru.
— Nie! nie! — zawołała — tu mnie zostawcie... nie pójdę!

Ale on, zbliżywszy się, ujął jej skostniałe ręce w swoje dłonie i przywodził do przytomności głosem łagodnym.
— Pani mnie nie poznaje?... jestem doktor Wilski, który panią leczył we Lwowie... przypominasz sobie?
Lecz ona nie pamiętała. Wodziła ciągle nieprzytomnemi oczyma, powtarzając:
— Nie pójdę... nie chcę ich widzieć, nie!
A potem nagle:
— Gdzie oni! — zawołała. — Może gonią za mną?
— Jeżeli pani pyta o brata swego i księcia — odparł Stanisław — to odjechali już do siebie. A pani tu stać nie
możesz... ja panią odwiozę, gdzie każesz... do hotelu.
Karla pocierała ręką czoło, zbierając myśli. I nagłym ruchem przygarnęła się do Stanisława, kryjąc twarz w dłonie.
— Broń mnie — szepnęła.
Drżała tak, że szczęki obijały się o siebie; mówić nie mogła, a słaniała się na nogach.
Więc on otoczył ją ramieniem i, jak dziecko, prowadził bez żadnego już z jej strony oporu.
Szli zwolna, krok za krokiem, bo Karla zdawała się coraz bardziej słabnąć, że on prawie

background image

unosić ją musiał. Ulewa się wzmagała, a żadnej doróżki wolnej dostać nie było można; mijały ich w pędzie liczne
fiakry, Stanisław nawoływał, lecz napróżno.
— Co będzie ? co będzie ? — szeptała Karla. A jemu, który przed chwilą ze wstrętem na nią patrzył i potępiał ją, było
teraz ogromnie żal tej kobiety, której wątłą, niemal dziecięcą postać czuł przy sobie, zblizka, prawie unosił w
ramionach.
Wtem Karla wzdrygnęła się silniej i zatrzymała.
— Gdzie my idziemy? — spytała z przestrachem. I nie czekając na odpowiedź: — Byle nie tam... — prosiła. — Nie do
tego hotelu... gdzie...
— Uspokój się pani — odparł Wilski, nagle zdecydowany. — Umieszczę panią w mojem mieszkaniu, sam wyjdę.
Szli dalej w milczeniu, a Stanisław myślał, że inaczej uczynić było niepodobna. Zostawić tak Karli nie mógł, ani jej do
hotelu odwozić, już nietylko dlatego, że Dogiel mógł na nią tam czyhać, lecz i ze względu na rozstrój nerwowy, w
jakim ją widział. Musiał ją więc umieścić tymczasem u siebie i dać pierwszą pomoc.

Stanęli wreszcie przed bramą. Wilski dzwonił gwałtownie na dozorcę, a Karla nieufnie i z ciągłą trwogą rozglądała się
wokoło, czepiając się z całej siły jego ramienia.
Wyszedł wreszcie dozorca z latarką w ręku i, ujrzawszy nowego lokatora w towarzystwie kobiety, żachnął się,
zdumiony. W jego oczach wyczytał Wilski surową krytykę swego postępowania.
— Piękny pan! — myślał stróż, usuwając się niechętnie — z ładną zdobyczą powraca nad ranem...
Ale Karla teraz nie wyglądała na zdobycz. W pomiętym kapeluszu, z którego ściekała woda, w obłoconej i przemokłej
sukni, z twarzą śmiertelnie bladą, a zalaną strugami deszczu, z szeroko otwartemi oczyma, nad któremi zwisały mokre
pasma zburzonych włosów, nie była wcale podobną do owej strojnej, wykwintnej laleczki, w której zakochał się
Molski.
Wzrok dozorcy zmieszał Stanisława i dotknął niemile.
— Chora jest — rzekł śpiesznie, mimowolnie się tłómacząc — proszę poświecić aż na górę.
Stróż, mrucząc pod nosem, poszedł naprzód, a biła godzina trzecia na zegarach miejskich, gdy

Karla wchodziła do mieszkania Wilskiego. Wchodziła, jak automat, zupełnie nieprzytomna. Chwilami tylko powracała
jej świadomość, i wtedy szeptała, dzwoniąc zębami:
— Co będzie? co będzie?...
Usiadła na najbliższem krześle przy drzwiach, a Wilski, odprawiwszy stróża, zapalił lampę, i z pośpiechem wyjąwszy z
apteczki krople, podał je na łyżeczce Karli.
Wypiła bez oporu, machinalnie. Lecz gdy powiedział jej, że powinna zdjąć z siebie zmoczoną suknię i otulić się
ciepłym szalem, który jej przyniósł, rzuciła rękami, jakby bronić się chciała i krzyknęła stanowczo:
— Nie!...
Za chwilę jednak opanowała ją martwota. Drżała ciągle, lecz oczy zachodziły mgłą i powieki zapadały, a wkrótce
zupełnie biernie, bezwładnie poddawała się, gdy Stanisław sam zdejmował jej wilgotne trzewiki i zmoczoną suknię.
Czasem tylko stękała, jak stęka rozpieszczone a rozespane dziecko, gdy je matka do snu układa. Główka jej spoczęła
na ramieniu Stanisława, a cała postać wyginała się w jego objęciu, bezsilna, nieświadoma, zupełnie bezbronna. Nie
wzdrygnęła się, gdy jego ręce, zdejmując su

background image

knię, dotykały jej aksamitnego, białego ciała, gdy ciepłem swem osuszały i ogrzewały jej drobne, skostniałe stopki. Nie
wzdrygnęła się i nic broniła, gdy on, założywszy obnażone jej ramiona sobie na szyję, ujął ją, jak dziecko, na ręce i,
tuląc drżące ciało ku sobie, przeniósł na wielki, wygodny fotel, gdzie ułożywszy, okrył szalem i kołdrą.
On także nie doznawał wówczas innego wzruszenia, oprócz uczucia ogromnej litości dla tej wątłej istoty, którą
gwałtowne wstrząśnienie, jakie dziś przebyła, zabić mogło. Usiadł przy stole, naprzeciw Karli, przyćmił nieco lampę,
aby światło nie raziło śpiącej, i po raz pierwszy mógł zastanowić się nad dziwną sytuacyą, w którą mimowolnie dał się
wplątać. Los znowu zbliżał go do tych ludzi, z którymi chciał zerwać na zawsze; zbliżał do Zempachow, a przez nich
do Zbąskich i do Ireny. I po co ? prawdopodobnie po to tylko, aby sprowadzić na niego nowe udręczenia; bo cala ta
awantura musiała zakończyć się tragicznie. Pewność siebie i spokój Dogiela, a widoczne rozdrażnienie i jakaś
rozpaczliwa decyzya, przebłyskająca w ponurym wzroku Zempacha, to były złe wróżby dla męża Ireny. Gdyby on
zginął, to śmierć jego, zwłaszcza je

żeli Irena go kocha, będzie dla niej ciosem na życie całe. Jeżeli ocaleje, lub będzie ranny, to wówczas może nastąpić
zbliżenie rozłączonych małżonków, i Irena stanie się najnieszczęśliwszą istotą, zdaną na łaskę człowieka bez czci,
który pojedynkową odwagą, stając niby w obronie siostry, o którą nie dbał, usiłował, widocznie, zrehabilitować się...
I myślał dalej, iż życie tworzyło dziwaczną nieraz kombinacyę wydarzeń, ludzi, stosunków, zbliżającą najdalsze sfery,
a rozrywającą najbliższych. Ta sama kombinacya wypadków, która Karlę wyrwała z łona rodziny i rzuciła samą na
bruk miejski, — ta sama kombinacya wiązała go z jej bratem i z nią samą, chociaż on był tak im dalekim i obcym.
Gdyby ojciec; jego nie był się dał przed laty wyrwać awanturnicy z normalnych warunków życia, gdyby go był
wychował także w normalnych warunkach, w tej sferze, która mu była właściwą, w sferze pracy i obowiązków, —
świat Zbąskich i Zempachów byłby mu, zapewne, po dziś dzień nieznanym a on byłby szedł prosto do wytkniętego
celu i nie czułby w sobie tej rdzy, jaką wytworzyły przebywane od dzieciństwa walki wewnętrzne od chwili bolesnego
pożegnania się z ojcem, od

pierwszego upokorzenia, doznanego w zajściu z kolegą szkolnym, i licznych później upokorzeń w Zbąszynie, aż do
tych walk, które wywołało uczucie dla Ireny, fatalne z nią rozstanie się, tęsknota do niej, widok wreszcie tej nędzy
moralnej, w której żył jego ojciec, a wobec której on, syn, był bezradny! To wszystko razem złożyło się na
ukształtowanie jego moralnej istoty, która stała się chwiejną, nieśmiałą w działaniu, zamkniętą w sobie, a nieraz
pozbawioną woli. I co uczynić, aby się z tych krępujących więzów wydostać? co uczynić, aby oddalić od siebie owe
wpływy, które były dla niego tak fatalne? Przedewszystkiem, na razie, co przedsięwziąć z Karlą?
Ona teraz rzeczywiście spała; chwilami jednak wzdrygała się całem ciałem, a z piersi wyrywało się jej wówczas
głębokie i jęczące westchnienie.
Wilski wstał i zbliżył się do śpiącej. Leżała na wznak, z nieco rozchylonemi ustami; nad zawartemi powiekami
marszczyły się czasem i zsuwały brwi ciemne, silnym zarysowane łukiem. Rozplecione włosy, bujne, rudawe, o
połysku złotym, okalały twarz jej zawsze śliczną, lecz nawet w uśpieniu drgającą nerwowo, nie

background image

spokojną. Dopiero teraz zauważył Stanisław, że włosy jej miały barwę podobną do włosów Ireny, a jednak wrażenie tej
barwy było zupełnie odmienne; tamte zdawały się lśnić łagodnym promieniem słońca, te paliły się ogniem. I czoło
Karla miała dziwne: wypukłe z obu stron u góry, równe nad oczami, nieco zapadnięte wzdłuż po środku, było
oryginalne, piękne, lecz wyrażało upór, fantastyczność nieokiełznanej natury; a czoło Ireny jaśniało pogodą, nawet
wówczas, gdy głębokie jej szafirowe oczy były pełne smutku.
Wilski położył dłoń na czole Karli — pałało ogniem. Należało koniecznie przerwać gorączkę, która mogła rozwinąć się
groźnie. Stanisław począł tedy przyrządzać z apteczki swej lekarstwo, a czyniąc to, postanawiał, że natychmiast, skoro
tylko wyjść będzie mógł z domu, zatelegrafuje do Molskiego, aby przyjeżdżał.
— Niech on ją weźmie w opiekę — myślał; — niech ją odda rodzinie; ja się w to mieszać nie będę...
Tymczasem Karla budziła się. Wyciągnęła przed siebie obnażone ramiona, otworzyła oczy i porwała się z jękiem.
Stanisław pośpieszył podać jej lekarstwo. Ale

ona utkwiła w niego przerażone źrenice, błyszczące przenikliwym ogniem gorączki.
— Zażyj pani... — prosił Wilski.
Usunęła jego rękę i nagle:
— Tak... tak... pamiętam! — zawołała. — Ale jakże ja spać mogłam... jak mogłam?
— Byłaś pani nad wyraz znużoną i wzruszoną... Niech pani jeszcze zaśnie...
— O, nie — ja pójdę, puść mnie pan! nie zostanę ani chwili. Nie chcę ich widzieć, nie chcę widzieć nikogo!...
Wilski, trzymając ją w objęciach, uspokajał: Niech się niczego nie lęka; nie zobaczy nikogo; on nikogo tu nie wpuści.
Zresztą gdzież pójdzie sama, o tej porze, o czwartej rano? Należy poczekać, aż dzień będzie, wypocząć, i potem
rozważnie zastanowić się, co dalej czynić.
Zwolna też siły zaczęły znów opuszczać Karlę: przestawała szamotać się, i teraz okrywała się szalem wstydliwie.
Pochyliła głowę. I po chwili spokojniej:
— Pan jesteś przecie bardzo dobry — rzekła — chociaż możesz myśleć Bóg wie co...
Nagle rzuciła znów głową i z tym zuchwałym wyrazem w oczach, który ją cechował:

— Mniejsza zresztą o to, co o mnie ludzie myślą! — zawołała — co mi tam...
— Zażyj pani lekarstwo... — prosił ciągle Wilski — to cię uspokoi, sił doda.
Wypiła tym razem podane sobie krople.
— Chcę mieć siły — ozwała się — chcę!
Siedziała teraz otulona w szal, zbierając myśli, które się ciągle rozpierzchały. Wilski zajął przy niej miejsce.
— Na czem się to wczoraj skończyło?... — szepnęła jakby sama do siebie. — Wybiegłam w chwili, gdy Stefan...
Urwała, lecz wkrótce, podnosząc na Wilskiego wzrok pytający:
— Oni się bić chyba nie będą?... — rzekła.
— Nie wiem.

background image

Złożyła błagalnie ręce, a twarz jej przed chwilą gniewna, miała wyraz rzewnej prośby.
— Pan do tego nie dopuścisz, prawda ?... Ulituj się pan, czyń, co chcesz, aby do tego nie doszło...
Chwytała Stanisława za ręce i cisnęła je mocno, powtarzając:
— Nie dopuścisz do tego, nie dopuścisz!... Wszak temu Stefanowi na mnie nie zależy nic. Nie troszczył się nigdy o
mnie, nie znał mnie

prawie, a ja zaledwie wczoraj poznać go mogłam, taki zmieniony... Bądź co bądź on bić się o mnie nie może, nie
powinien... To byłoby okropne.
Wstrząsały ją znowu nerwowe dreszcze.
— Zimno mi — szepnęła — bardzo zimno!..
Wilski otulał ją kołdrą i prosił, aby się położyła. Lecz ona nie zdawała się go słuchać, cała pogrążona w ponurej
zadumie.
— Tak musiało się skończyć — ozwała się, jakby sama do siebie. — Żyłam z dnia na dzień, czując, że katastrofa wisi
nademną. Gdy się jeden dzień skończył, myślałam: to będzie jutro, i nazajutrz wstawałam z obawą... Zaśmiała się
gorzko.
— A ludzie mieli mnie za wesołą! ja zaś byłam często swawolną, aby siebie samą oszukać...
Ujęła się obu rękami za głowę. A potem nagle:
— Panie! — zawołała — pan wiesz... ja jestem istota stracona... Nie trzeba mnie było brać tam z ulicy, ratować.
Niechbym była zginęła... Ja sobie i innym nieszczęście przynoszę. A panu nie chciałabym nic złego uczynić... nigdy !
Widzisz pan, ten Dogiel...

Wstrzymała się i rzuciła na Stanisława wzrok badawczy a nieśmiały, który się wnet cofnął.
— Nie! — przemówiła po chwili — ja nazwisko to bez wstydu wymienić mogę, chociaż dalej nie wiem, coby się było
stało... Ten człowiek uwziął się na mnie, oplatał... zostałam tu wreszcie na jego łasce... To było okropne... Szalałam z
trwogi i bawiłam się szalenie, aby zapomnieć...
Mówiła szybko, gorączkowo, z rosnącą gwałtownością, pomimo próśb Stanisława.
— Muszę mówić — powtarzała — muszę! Pozwól mi pan myśleć głośno, bo inaczej oszaleję... Sądzisz moie, że ja
kochałam księcia... Tchi!... nie!... Obudzał we mnie czasem wstręt, a zawsze trwogę... Nie chciałabym wszakże, aby
przezemnie... on, albo Stefan... lecz pan przyrzekłeś, że nie dopuścisz, aby oni się bili... Prawda ? prawda?
— Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy...
— Uczyń! uczyń! — błagała Karla, składając ręce i patrząc mu w oczy zblizka. — Będę ci wdzięczna całe życie...
Będę już dobra...
I chwytała go znowu za ręce, chcąc je ca

łować. Wyglądała, jak dziecko, które przeprasza.

background image

— Bo ja nie jestem zła... — mówiła dalej. — Ale uczyniono ze mnie laleczką do niczego niezdolną. Ja zaś pragnęłam
źyć samodzielnie, pracować... Nie dano ! A w tym świecie, do którego weszłam, złe szło za mną, okrążało mnie,
gnębiło... Powiedziano wreszcie, że nie mam talentu, odprawiono! I Dogiel stał się panem sytuacyi...
Zamilkła, lecz po chwili głosem stłumionym dodała:
— Takbym chciała myśleć, co będzie jutro ? co począć ?... I nie mogę — myśli się rwą...
Rzeczywiście, głowa jej opadała na poręcz fotelu, przymykały się powieki; opanowywała ją znowu senność
bezwładna.
— Karlo — rzekł Wilski stanowczo — nie myśl już teraz o niczem. Spocznij. Zostawiam ci to mieszkanie... W dzień
przyjdę odwiedzić...
Wstał, chcąc odejść, lecz ona szybko przytrzymała go za rękę.
— O nie! — zawołała z przestrachem, — Nie odchodź... broń mnie... Nie odejdziesz!

I, trzymając jego rękę w swoich dłoniach, usypiała.
Ale tylko na chwilę, gdyż niebawem gorączka objawiła się jeszcze silniej. Karla zupełnie straciła przytomność; nie
poznawała już nawet Wilskiego; mówiła do niego czasem, jak do Dogiela, wyrzucając mu, że ją oplatał w intrygę za
pomocą Salewiczowej. Mówiła szybko i głośno i porywała się, rzucając dokoła roziskrzonym wzrokiem, i wymachując
rękami. To znów wspominała o matce, która ją ściga, lecz do której ona wrócić nie moie; wówczas jednak głos jej
stawał się mniej ostrym; pochylała głowę na piersi szepcąc: "Biedna mama!" — A potem następował jeszcze gorszy
wybuch. Poczynała śmiać się tym dziwnym, przenikliwym śmiechem, który brzmiał, jak szept szyderczy:
— Tschi! tschi! tschi!... pij książę... bawmy się! Nie mam już nic do stracenia... na całym świecie nikogo !... Nawet
talentu nie mam... Być może!... Chciałam grać... pracować, ludzie nie dali... chcieli bawić się laleczką, i laleczka się
bawi... tschi!... C'est égal. Nie mam talentu ! nie mam ! Nie będę już grała... Bawmy się!
Wilski, przykląkłszy, ujmował ją w objęcia

i usiłował uśmierzyć wzburzenie, lecz nadaremnie. Odpychała go, krzycząc:
— Tyś nie mój brat, nie!... Nie mam żadnego nazwiska, to nieprawda... Ojciec mnie się wyparł, tak! Czego więc chcesz
odemnie? co ci do tego!...
Porywały ją dreszcze, a ona wówczas otulała się w szal i wołała:
— Uciekajmy! uciekajmy! — I wszelkiemi siłami wyrywała się Wilskiemu.
Po takim wybuchu, znowu chwila jakby omdlenia, martwoty; przymykała oczy i oddychała ciężko.
Stanisław zaś zdawał sobie już teraz jasno sprawę z jej stanu; rozumiał lepiej przyczynę jej choroby we Lwowie, która
objawiała się ponownie, lecz groźniej. To biedne dziecko przechodziło od dłuższego czasu tyle walk wewnętrznych, że
wysiłkowi temu wątły organizm oprzeć się nie mógł. Rozstanie się z matką, wyrzeczenie się rodziny, wzruszenia
teatralnego życia, zabiegi Dogiela, podniecanie się ciągłe w jego towarzystwie na ucztach wesołych, ciągły rozdźwięk
pomiędzy wewnętrznym stanem duszy, a warunkami, w jakich żyła, gorączkowa chęć zdobycia samodzielności i
zawody sceniczne, które przeko

background image

nywały, że obrana droga nie była właściwą, wreszcie przejścia ostatnie, rozpaczliwa decyzya upadku i spotkania się z
bratem, to wszystko wstrząsnęło organizm do gruntu, rozstroiło nerwy do ostateczności, zamąciło myśli w
przekrwionym mózgu.
Potrzeba jednak było coś przedsięwziąć; był już bowiem dzień biały i Leski mógł nadejść w sprawie Zempacha. Więc
Stanisław, korzystając z chwili uspokojenia się Karli, zbiegł na dół, do mieszkania dozorcy, i uprosił jego żonę, aby
poszła czuwać przy chorej. Poczciwa, dobroduszna Wiedenka zgodziła się z ochotą, przyrzekając nic odchodzić od
Karli ani na chwile, i ściśle trzymać się przepisów, które jej Wilski dawał na wypadek ponawiania się ataków.
Ale Karla była teraz zupełnie bezwładna. Z pomocą tedy tej kobiety, Stanisław przeniósł ją ostrożnie na łóżko, zapisał
lekarstwo, które miał sam przysłać z apteki, i wybiegł śpiesznie do Leskiego.
Zastał go już na nogach, ubranego; przyjmował właśnie sekundantów księcia, dwóch młodych oficerów. Porozumiano
się już co do warunków bardzo ostrych.
— O pogodzeniu się mowy być nie może — rzekł Leski do Wilskiego. — Zempach domaga się tylko jak
najrychlejszego rozstrzygnięcia. Po

stanowiliśmy jutro o dziesiątej rano... Lękam się o Stefana, jest w dziwnym rozstroju...
Stanisław opowiedział mu w kilku słowach o tem, co się z Karlą stało.
— Chciałbym — rzekł wreszcie — dowiedzieć się o adres jej hotelu. Wiem, że nie była sama, lecz z tą panią, u której
mieszkała we Lwowie.
Leski ramionami dźwignął.
— Nie wiem — odparł — ale dam panu adres księcia... Ungarische Krone. Prawdopodobnie, i ona tam mieszkała. W
każdym razie — dodał — gdybyś pan gdzie Zempacha spotkał, nie mów mu nic o chorobie siostry, bo chociaż on jej
prawie nie zna i nie troszczy się o nią, ale w jego obecnem usposobieniu każde wrażenie może być fatalne...
Stanisław pojechał, nie zwłócząc, do wskazanego hotelu. Rzeczywiście, na tablicy wyczytał nazwisko księcia, który
zajmował tam obszerny apartament na pierwszem piętrze; na trzeciem zaś, pod numerem znalazł nazwisko
Salewiczowej.
Pobiegł tam natychmiast, ale długo musiał dobijać się do drzwi, zanim wreszcie odezwał się za niemi ochrypły ze snu i
gniewny głos pani naczelnikowej.

— A to co ?... Wer da?
— Otwórz pani — mówił Wilski, wymieniwszy swe nazwisko — nagły wypadek... Karla zachorowała.
Za drzwiami ozwało się głośne klaśnięcie w dłonie:
— Dobryś!... A to skaranie boskie z tą dziewczyną!
Klucz w zamku zgrzytnął, lecz Salewiczowa rzekła:
— Nie wchodź pan!... nie wchodź, aż powiem. Ja, natralnie, nieubrana... rozstawię parawan.
Za chwilę ozwał się głos:
— Antre! Ale siądź pan sobie na krześle, przy drzwiach, i nie ruszaj się... Parawan taki podarty, że strach...
Wilski nie miał wcale ochoty korzystać z podarcia parawanu, za którym ukrywały się wdzięk pani Salewiczowej, i
zaczął opowiadać jej o zajściu wczorajszem. Nie widział twarzy naczelnikowej, lecz z ciągłego klaskania w dłonie i
wykrzykników mógł poznać, jakie to czyni na niej wrażenie.
— A co, nie mówiłam!... hrabianka !... Ja zaraz to mówiłam; to było widać... Pi, pi, pi!

background image

Jak ? jak się zowie ? Zempach ? bagatela! Teraz niech się z nią Dogiel ożeni i — basta... natralnie!
Wilski tymczasem naglił ją, aby się rychlej ubierała, przedstawiając, że Karla bardzo chora. Teraz należało naprawdę
nią się zaopiekować i, skoro tylko będzie można, odwieźć napowrót do Lwowa, dla ocalenia przynajmniej pozorów.
— Pani przeniesiesz się dziś do niej — dodał — ja zaś zamieszkam byle gdzie, dopóki ona nie wyzdrowieje... Spiesz
się pani!
— No, zaraz... zaraz... Przecież w spódnicy nie polecę; muszę się ogarnąć. A co do tej choroby, czy pan wiesz na
pewno, że ona chora? Ona często tak majaczyła przez sen, zwłaszcza po szampanie... Zrywała się, krzyczała, a plotła,
Bóg wie co!... Potem, gdy się przespała, było dobrze... Teraz obeszła ją bardzo ta "dyma", co jej dali z teatru. Odtąd
była jakaś dziwna.
— Przyznam się — przerwał Wilski, którego paplanie naczelnikowej irytowało — że i pani jest dziwna. Jakże można
było pozwolić, aby Karla szła sama z księciem na kolacyę ?... I nie zaniepokoiłaś się nawet, gdy do tej pory nie
wróciła... Dobra z pani opiekunka!
Salewiczowa wyleciała zaperzona z za para

wanu, zapinając dwiema rękoma, z trudem, stanik na zbyt bujnych piersiach.
— A co! — krzyknęła — zaraz na mnie! Cóż to ja jej nie gadała, czy co? Abo ona kiedy posłucha? Wczoraj nie
mogłam iść: miałam migrenę... mało mi oczy, natralnie, nie wylazły. Popatrz pan, jakie jeszcze zapuchnięte i
podsiniałe.
Skończywszy ze stanikiem, pokazywała Wilskiemu obrzmiałe z długiego snu powieki. On zaś patrzył na nią z pogardą,
chociaż nie mógł się oprzeć komicznemu wrażeniu, gdy Salewiczowa, oglądając się w lustrze na wszystkie strony i
mizdrząc, nakładała kapelusz.
— A co do niespokojności — mówiła — to natralnie, niespokojna byłam i to bardzo... Właśnie, gdy pan zapukał,
myślałam sobie: co tu robić ? Chciałam już dzwonić i posyłać do księcia... Bóg wie, co do głowy mi przychodziło...
Oho! — myślę sobie — już pewno post festung!
— Co pani powiada ? — spytał Wilski — post festum...
— Cóż to pan nie rozumie ? post festung, po wszystkiemu! Całą noc czułam, że wisi nade mną miecz Damostenesa!...
Bo ja, panie, jestem okrutecznie nerwowa i delikatna...
Wilski, schodząc za nią ze schodów i patrząc,

jak na jej wielkim żółtym kapeluszu kłaniały się miarowo olbrzymie pióra zielone, myślał, że takie, jak ona, istoty
mogą być czasem potrzebne na świecie, w najtragiczniejszych bowiem sytuacyach zdolne są rozproszyć ponure myśli.
Nazajutrz w ujeżdżalni wojskowej odbył się pojedynek Zempacha z Dogielem. Książe, nie zdawał się wcale
wzruszonym; był swobodny, bez przesady, a niezmiernie wytworny w objawach grzeczności dla świadków strony
przeciwnej i Wilskiego. Lecz Zempach okazywał wielką nerwowość. Przecięta warga ściągała się ciągle i drgała,
kurcząc twarz bladą. W oczach zapalały się błyski ostre, stalowe i gasły.
Gdy padły strzały, książę stał w miejscu zupełnie spokojny, czekając.
Zempach zachwiał się i rzekł:

background image

— Touché!
Stanisław pospieszył ku niemu.
— Gdzie? — spytał.
On krztusił się i charczał, rękę lewą podniósł, wskazując na górną część prawej piersi i walił się z nóg.
Przybiegli sekundanci, biorąc go w ramiona. Jemu zaś powieki zaczęły drgać i zapadać. Wzrok zgasły, sztywny
zwrócił ku Wilskiemu.

— Powiedz... — szepnął i nie dokończył. Już nie żył.
Złożono go na ławie, rozdarto surdut i koszulę. Kula utkwiła w okolicy prawego ramienia i uszkodziła aortę. Książę
Dogiel strzelał celnie.
Był jednak niekontent. I gdy wieczorem dnia tego wsiadał do wagonu, rzekł do odprowadzających przyjaciół:
— Nieprędko mnie zobaczycie... Osiądę w Paryżu, tam przynajmniej źyć pozwalają... U nas niemożliwe są stosunki!
Nawet już z aktorkami flirtować nie można... zaraz znajdzie się jakiś brat czy opiekun... Taka mała aktoreczka i taka
wielka awantura! C'est vraiment ridicule...
I, jadąc, z pewnym żalem myślał o Karli.

XII

We dwa lata później pan Hieronim Zbąski, siedząc w fotelu przy otwartem oknie swego mieszkania i wygrzewając się
w letnich promieniach słońca, rozmawiał z Roliczem, który teraz często odwiedzał staruszka, bo ten już z miejsca
ruszyć się nie mógł, co go niepomiernie gniewało.
— Żeby nie te nogi, lubkopanie — mówił — toby było jeszcze jako tako... Rogata dusza trzyma się cielska i jest
głupia, bo ono, lubkopanie, djabła warte. Jabym tam z niego na jej miejscu dawno już uciekł... psu na budę się nie
zdało! A tu, panie, młodzi idą ze świata precz... ktoby się naprzykład spodziewał, że pani Zeneida umrze ? Chorowała,
lubkopanie, tyle lat na serce i nic. Myślałem, ie to kpiny. Aż tu nagle fajt i — niema...
— Cóż pan Jan Abraham pocieszył się? — spytał profesor.

— Djabli go tam wiedzą!.. Pociesza się wygadywaniem na mnie. Od kiedy za twoją poradą, profesorze... — już to ty
do rady jedyny, jak poradzisz, to zawsze jak kulą w płot! — od kiedy więc, słuchając ciebie, kupiłem ten przeklęty
Zbąszyn. psy na mnie wiesza, powiada, żem go skrzywdził, wyzuł z ojcowizny, małpa!
— Chyba na ciebie, panie Hieronimie, narzekać nie może... Kupiłeś mu tutaj dom, zapewniłeś spokojną starość...
— Gadajże z nim, lubko panie, a dowiesz się, com zrobił... Gniewa się, żem mu Zbąszyna nie oddał napowrót i w jego
wspaniałym pałacu osadziłem porządnego rządcę. To profanacya! — krzyczy, nadęty dureń!
— Ale na Zbąszynie przecie nie tracisz ?
Pan Hieronim energicznie ręką machnął.

background image

— Nie tracę ! nie tracę !.. Zdechnę z głodu, bo ze starości nie mogę... A choćbym i nie tracił, to dla kogo to będzie?
chyba nie dla Gucia, bo to wierutny osieł...
— No, ale się poprawił.
— O ile taki idyota poprawić się może... Jest wszakże wielka zmiana od czasu śmierci tego Zempacha... No, ten
wiedział, kiedy kulę zjeść...
— Rzeczywiście — wtrącił Rolicz — nie go

dzi się to może mówić, ale tak jest... Wszystkim dobrze zrobił...
— A ty zawsze ze swojem: nie godzi się! Prawdę rzec zawsze się godzi. Na Gucia śmierć ta uczyniła takie wrażenie,
jakby w niego piorun trząsł... Ustatkował się...
— Podobno jest w urzędzie ?..
Pan Hieronim się zaśmiał.
— W jakim tam urzędzie! Ot, umieściłem durnia u Salewicza, niech tam rachuje dla zabicia czasu. I siedzi spokojnie, a
wieczorami ze staremi hrabinami w wista gra... Ja się i z tego cieszę, bo ta zielona małpa ropucha, pan Jan Abraham
złości się, że Zbąski w takiem biurze wysługiwać się musi. I znowu krzyczy, że to profanacya...
— On podobno i na córkę się gniewa...
— A gniewa się bydlę... i z tego jestem kontent, lecz, prawdę powiedziawszy, to ja tej Reni sam nie rozumiem...
Mówię jej: wszystko, co mam, twoje... przecież kiedyś zdechnąć raz muszę, to i Zbąszyn będzie twój. A ona na to: Nie,
dziadziu! Ja jej mówię: Zwaryowałaś! A ona na to: Nie dziadziu! I jeszcze się śmieje. Wzięła się do jakichś
egzaminów, pozdawała, lubkopanie, i z porządnej kobiety zrobiła się filozofka

ni w pięć, ni w dziewięć. A ja jeszcze na założenie pensyonatu musiałem dać... Ona zaś teraz chce mi zwracać...
jeszcze czego!
— Dzielna kobieta ! — rzekł profesor. — Żeby to wszystkie takie...
Pan Hieronim z gniewem spojrzał na niego wyłupiastemi oczyma i splunął.
— Tfu, skaranie boskie! Toby się świat skończył... Ty bo, profesorze, modlisz się pod figurą, a djabła masz za skórą...
Klerykał jesteś, że aż fe, dmiesz w dudy reakcyjne, jak organista, a jak przyjdzie co do czego — postępowiec!
Kobietom świta w głowie jakaś samodzielność, jakby to która z nich potrafiła być sama... Przyjdzie pierwszy lepszy
chłystek i już nie sama!.. A wy, uczone profesory, zamiast im powiedzieć: wstydźcie się — nie dla kotek sadło, to
jeszcze im bębenka podbijacie... Teraz już je i na uniwersytet puszczają... Widzę nieraz, jak ciągną tędy, jak słonki. na
wykłady i złoszczę się. Nieraz chce mi się okno otworzyć i krzyknąć: A do domu dzierlatki! do domu!
Profesor śmiał się i już nie przeczył, bo na tym punkcie staruszek był niewzruszony w swych pojęciach. Aby go jednak
uspokoić, zaczął ogromnie wychwalać Irenę: Znalazła w pracy cel ży

cia, w pracy uczciwej i pożytecznej. Założony przez nią pensyonat ma wszelkie warunki rozwoju, przyniesie jej
zadowolenie i spokój, to wszystko, co w życiu potrzeba.

background image

Staruszek niby się nie zgadzał, głową kiwał, mruczał, rękami trząsł, ale pochwały, oddawane Reni, miały zawsze ten
skutek, że się w końcu rozpromieniał. Gdy jednak profesor nadmienił, że wyższe, fachowe wykształcenie w pewnych
kierunkach najpotrzebniejsze jest właśnie dla takich kobiet, które, jak Irena, za mąż nie wychodzą lub iść nie chcą —
pan Hieronim aż z fotela się dźwignął.
— Co też ty gadasz, na Chrystusa ukrzyżowanego ! — krzyknął. — Renia za mąż nie pójdzie? A, niedoczekanie
twoje... Ja mam już lat... (tu ręką machnął) — no, osiemdziesiąt minęło — a chcę jeszcze widzieć, jak to będzie, gdy
ten twój Wilski przyjedzie... Ale to także draba kawałek!..
A na to znowu obruszył się Rolicz. Jego Stach nie był wcale drabem, śmierć Zempacha na niego także podziałała. Od
tej chwili stał się innym człowiekiem; dawna apatya, którą w nim profesor dostrzegał i której się obawiał, znikła. Wziął
się do pracy z energią, habilitował się już

na uniwersytecie wiedeńskim, a teraz zamierza przenieść się do Lwowa; napisał rozprawę z dziedziny chirurgii, która
powszechne wywarła wrażenie w naukowym świecie...
Pan Hieronim lekceważąco ramionami dźwignął.
— Wymyślił jakiś nowy sposób trucia czy krajania ludzi... Wielka sztuka ! Niech sobie zresztą truje i kraje. Mnie ich
nie żal, ale jego mi żal, bo waryat. Tylko się jednem pocieszam: ty powiadasz o jego energii, a wiesz, zkąd ona się
wzięła ? Bo mu zaświtała nadzieja, że Renię dostanie... Zamiast jednak, coby miał dudek jakiś tu przyjechać, pokłonić
się mnie staremu i powiedzieć otwarcie: zrób to! to on, dureń, pognał do Paryża, czy do Berlina, niby to studyować. On
tam, a ona tu studya sobie urządzili. Ty tak, to i ja tak! Ot co jest, i tem się pocieszam, że, gdy Stach tu przyjedzie, on
swoją rozprawę rzuci w kąt, a ona pensyonat, i będzie weselisko, a po niem — inny pensyonat!
Ale na to Rolicz odparł bardzo poważnie:
— Daj im spokój, kochany panie Hieronimie... Gdyby nawet to miało się stać, to chyba nie teraz jeszcze... Oni muszą
przedtem o wielu rzeczach zapomnieć, aby dla nich życie mogło

odzyskać dawne ponęty i dawną barwę. Dotychczas przynosiło im ono tylko przymus, same zawody i rozczarowania, z
których rdza padła na ich dusze, krępująca uczucia i myśli. Tylko praca i to dłuższa, odpowiadająca ich usposobieniu,
może to skrępowanie usunąć, zetrzeć rdzę. Oboje trafili już na swoją drogę; nie trzeba im przeszkadzać i nie
przyspieszać wypadków. Być może, że masz słuszność, panie Hieronimie, że oni się kochają... Ale dziś jeszcze
wrażenia przebytych udręczeń, i to nie byle jakich, są nadto świeże; krępowałyby one nawet ich miłość; psułyby im
życie. Stanisław niedawno ojca stracił, który na całem jego istnieniu ciężył, jak zmora, od dzieciństwa, i dziś jeszcze
cięży zbyt świeżem a okropnem wspomnieniem...
— Zostawił mu podobno majątek?.. — przerwał pan Hieronim.
— Prawdopodobnie zostawił, ale nie jemu; zabrała wszystko ta kobieta, która go zgubiła. Zresztą, o ile znam
Stanisława, nie byłby on z niego nigdy korzystał. Powiadam ci więc, kochany panie Hieronimie, i proszę, gdy
Stanisław za kilka dni tu przybędzie, nie mów mu nic, nie namawiaj, nie przyśpieszaj...

background image

— Dobrze ci mówić, lubko panie, nie przyśpieszaj! — zawołał pan Hieronim. — Ty możesz mieć cierpliwość, boś
młodszy, ale ja... nie mam czasu.., A chciałbym tego dożyć... chciałbym moją Renie...
Nie dokończył, nagle wzruszony. Oczy zaszły mgłą i sztywnie patrzyły przed siebie, a głowa chwiała się, miarowo,
zwolna, jak wahadło w zegarze, który ustaje...
Więc Rolicz natychmiast odwrócił rozmowę i zaczął wychwalać pana Hieronima za jego zacne serce, że hrabinę Annę
i córkę jej, Wilmę, umieścił wygodnie w Zbąszynie.
Ale pan Hieronim nie chciał się przyznać do dobrego serca.
— To nie moja zasługa!.. to wszystko zrobił ten poczciwy głupiec Molski, który się niemi interesuje. A i Renia tak
chciała, bo ona hrabinę Annę bardzo kocha. Ja zaś względem tej hrabiny miałem coś nie coś na sumieniu, bo się nieraz
gorzkie słowo o niej rzekło, a to podobno, lubkopanie... djabli wiedzą! — nieprawda. Zresztą, wielkie rzeczy! I tak
pałac pustką stoi... Zielonej małpy przecie tam nie wpuszczę... W jednem skrzydle mieszka rządca, a reszta niech
będzie dla nich; przynajmniej ta Wilma czy

Karla ma świeże powietrze, którego jej podobno potrzeba, bo chora. A ten Molski, stary osieł, durzy się w niej na
zabój... Niewiadomo nawet, czy ona tego warta... Ot, masz waszą samodzielność babską! Ona chciała także iść swoim
dworem i do czego doszła? Licho wzięło dobre imię, opinię i zdrowie...
— Bo — odparł profesor — wybrała trudną drogę, bez należytego zbadania własnych sił i warunków; nie miała snadź
ani talentu, ani prawdziwego zapału do scenicznej pracy i — sił jej musiało zabraknąć... To ofiara własnej nierozwagi...
Pan Hieronim chciał coś odpowiedzieć, gdy drzwi się otwarły i wszedł Molski.
Niewiele się zmienił przez te lata; tylko z ust jego zniknął dawny uśmiech szyderski; zacisnęły się u kątów i miały
ciągły wyraz smutku, który z marzycielskiem spojrzeniem oczu godził się lepiej.
Pan Hieronim i Rolicz powitali go bardzo serdecznie.
— Wracasz ze Zbąszyna, cóż tam nowego?
— Nowego nic i dobrego nic... — odparł Molski chmurno.
A zwracając się do profesora:

— Kiedy Stanisław przyjeżdża? — spytał. — Wilma dopytuje się ciągle o niego. Ma to przekonanie, że on jeden tylko
zdrowie jej przywrócić może... Chcę do niego telegrafować i byłem właśnie u profesora zapytać się o adres...
— Adresuj pan najlepiej na uniwersytet — odrzekł Rolicz — bo Stanisław lada dzień wyjeżdża z Wiednia i nie wiem,
czy ma jeszcze stałe mieszkanie. Ale jakże teraz jest panna Zempachówna? wszak była lepiej...
Na to Molski zrazu nie powiedział nic; tylko wpatrzył się swemi marzycielskiemi oczyma w przestrzeń, a potem tonem
głębokim, a stanowczo, jakby siebie przemagał, rzekł:
— Źle, bardzo źle... W oczach niknie... Stała się przezroczystą jak powietrze... Sił jej brak i tchu, a żyćby teraz
chciała... I to jest najstraszniejsze.
Zaległo milczenie. Pan Hieronim i Rolicz pochylili głowy, bo Molski mówił to tak przejmującym tonem, jakby
zwiastował śmierć, jakby przez jego usta mówiło jej tchnienie mroźne, nieubłagane.
— Jakaż to choroba? — ozwał się po chwili pan Hieronim. — Czy nie będzie to co piersiowego?.. Niech pije mleko
prosto od krowy, a na

background image

piersiach niech nosi płaty świeżej słoniny... Będzie zdrowa, lubko panie. Znałem człowieka, któremu już było trzy
ćwierci do śmierci... poradziłem mu to i żył. Potem umarł, ale na co innego.
— Nie — odrzekł Molski — to nie suchoty. Jest to choroba dziwna, nerwowa. Lekarze mówią, że krew traci barwik...
Albo ja wiem ?..
— Ja wiem napewno — przerwał porywczo pan Hieronim — że oni są kaduczni durnie! Kto kiedy o takiej chorobie
słyszał? Przecież i pierwej musieli ludzie chorować i umierać, ale krew w nich do końca była czerwona. Czasem tylko
gęstniała, że trzeba jej było upuszczać moc na wiosnę. I to było dobrze, było zdrowo. Ale żeby barwę traciła — głupota
! Ja ci powiadam: mleko niech pije prosto od krowy, beafsteki niech je, lubkopanie i duże spacery robi...
— Ona już chodzić nie może... — ozwał się ponuro Molski. I wstał, śpiesząc się na urząd telegraficzny, by zawezwać
Stanisława. Na odchodnem rzekł do pana Hieronima:
— Pani Irena, od której wracam, obiecała mi jutro rano pojechać ze mną do Zbąszyna, dla odwiedzenia Wilmy, która
pragnie bardzo, choć na dni kilka, mieć ją przy sobie. Ona wnosi z sobą dziwny spokój, a tam tego potrzeba...

Pan Hieronim nie odrzekł nic, ale się uśmiechał i patrząc z podełba na profesora, który po wyjściu Molskiego w
zamyśleniu przechadzał się po pokoju, szeptał:
— To się dobrze składa... Spotkają się znowu w tym samym Zbąszynie, wspomnienia odżyją, i niech sobie, co chce,
gada ten stary gryziołtarz, będzie weselisko. I ja doczekani!.. Ale zawszebym wolał, żeby ta Wilma czy Karla żyła...

W saloniku, w którym niegdyś pani Zeneida przyjmowała swoich gości, spoczywała teraz na szezlongu Wilma. Oparta
na poduszkach twarz jej wydawała się na pierwszy rzut oka niezmienioną a piękniejszą, wyrazistszą, niż kiedykolwiek,
była tylko tak biała jak papier i bez żadnego połysku, matowa. Przy tej dziwnej białości, włosy wydawały się znaczcie
ciemniejsze, a oczy ogromną i prawie zupełnie czarne, bardzo głębokie i chwilami jakby zgaszone. Uśmiechała się w
tej chwili łagodnie, zwrócona ku Molskiemu, który obok niej siedział i rozmawiał z nią zcicha. Z drugiej strony
siedziała hr. Anna, wpatrzona w nią jak w tęczę, a zasłuchana we własne myśli, równie

żałobne, jak jej postać wysoka, chuda i sztywna, jakby skamieniała z bolu.
W przeciwległym rogu pokoju, w głębokiej framudze okna, stał Stanisław z Ireną. Na tem samem miejscu, przed laty,
była pomiędzy nimi ostatnia dłuższa rozmowa przed oświadczynami Zempacha.
Siła wspomnień, jak słusznie przypuszczał pan Hieronim, ogarnęła ich i zbliżyła odrazu. Rozmawiali z sobą tak
szczerze i poufale, jak za dawnych czasów, a mówili o tej jasnej, wspólnej przeszłości, która łączyła jej dziecinne lata z
jego pierwszą młodością; mówili ciągle przez dni kilka i dzisiaj, unikając wszakże wszelkiej wzmianki o bliższych,
późniejszych wypadkach lub teraźniejszości. Lecz nagle zamikli.
Zmierzch pogodnego letniego wieczoru gasił zwolna blaski i tłumił już gwary dzienne. Cisza była w powietrzu; na
szczytach drzew pięknego pałacowego parku błąkał się jeszcze różowy odblask zachodzącego słońca, muskał je i
uchodził w dal, za widniejące w przestrzeni wzgórza i lasy.
Rozpromienione oko Ireny szło za tym niknącym blaskiem, i rzekła nagle zcicha:
— Jak ja kocham Zbąszyn!..
A Stanisław, który ogarniał jej postać rozmi

background image

łowanym wzrokiem, pochylił się wtedy do niej i czuł, że mu pierś wzbiera nadmiarem uczucia, że wypowiedzieć jej
wreszcie musi to, co przez lat tyle było jego udręczeniem i rozkoszą.
Więc szepnął, tonąc spojrzeniem w jej oczach głębokich, jak przepaście:
— A ja kocham ciebie więcej, niż świat cały... niż życie !..
Ona drgnęła i, usuwając się nieco, położyła palec na jego ustach.
— Nie wolno nam jeszcze tego mówić sobie... nie wolno! Aż się zabliźnią wszystkie rany i zatrą wspomnienia, aż się
oboje ustalimy w pracy... Trzeba nam wprzódy na nowo uwierzyć w szczęście...
Ale, gdy to mówiła, uśmiech był na jej ustach, a w oczach tyle blasku i tyle pogody, że on ujął jej rączkę i do ust tulił,
dziękując za ten uśmiech, ten blask i tę pogodę, jaką mu ona z sobą przynosiła.
— Ty jesteś szczęście — rzekł — i ja w nie wierzę...
Tymczasem Karla podniosła z trudem swą główkę i, oparłszy ją na ręce, słuchała chciwie, rozchylając blade usta, co jej
mówił Molski.
Mówił, że ona musi być zdrowa, musi żyć

dla siebie i dla niego, bo on żyć bez niej nie zdoła. I będą szczęśliwi, zapomną o przeszłości...
— Wszak prawda, Wilmo ?
Ona zaś uśmiechnęła się smutnie i rzekła.
— Powiedz mi: Karlo! tylko cicho, aby mama nie słyszała, bo ona tego nie lubi, a ja jej już nie chcę czynić przykrości.
Powiedz cichutko — dodała z miną rozpieszczonego dziecka.
On więc szepnął:
— Karlo!..
Ona przymknęła oczy i słuchała.
— Powtórz, powtórz jeszcze! Więc on powtarzał posłuszny:
— Karlo! Karlo!.. Uśmiechnęła się znowu i ozwała się:
— Gdy słyszę to imię, to wracają do mnie dawne rojenia, czy złudzenia, dawna chęć pracy, działania, pierwsze chwile
zapału, pierwsze upojenie debiutu... Dziwna rzecz, jaki to ma urok!.. Nie zatarły go nawet późniejsze zawody i
przejścia. Zdawałoby się, ie w nim, w tej jednej chwili uroku, zawarło się całe moje życie i wyczerpało... A teraz...
Znużona mówieniem umilkła; głowa opadła na poduszki, usta otwierały się i zamykały, chwytając powietrze.

Hrabina Anna, jak gdyby tknięta iskrą elektryczną, powstała i stanęła nad nią, z załamanemi rękami, bezmowna.
Molski zaś błagał:
— Obudź w sobie wolę... chciej żyć!
Na obumarłej twarzy Karli znać było walkę. Po chwili otworzyła oczy szeroko, jakby przerażona; wodziła niemi
dokoła, i z wysiłkiem szepnęła do Stanisława, który się zbliżył:
— Chcę żyć dla niego... chcę! Wszak żyć będę?..
Molski ukrył twarz w dłonie.
Stanisław zaś nie odrzekł nic; miał łzy w oczach.

background image

Mrok nocy zapadał... Głowa Karli, okolona rozrzuconemi w nieładzie włosami, które teraz wydawały się zupełnie
ciemne, coraz cięższa, wgłębiała się w poduszki. Twarz jej wśród cieniów, bielała, jak widmo...

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krechowiecki Adam Prawdy i bajki
Krechowiecki Adam Starosta zygwulski
KRECHOWIECKI ADAM BIOGRAFIA
Syn królewski Adam Krechowiecki ebook
Veto! Adam Krechowiecki ebook
Veto! Adam Krechowiecki ebook
Kret Kamień i Rdza marzec 2007, BHP, Karty charakterystyk
Asnyk A., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Asnyk Adam, opracowania
W Polsce sektor odzieżowy tworzą dwa działy, nauka, Adam Stabryła, Zarządzanie strategiczne w teorii
Adam Mickiewicz - Pan Tadeusz (opracowanie Kazimierza Wyki), FILOLOGIA POLSKA - UMCS-, II ROK, Roman
adam-górotwórSCIAGA
Ayam, Adam - zupa z kurczaka
adamgroch, Notatki Rolnictwo, 4 rok, IV rok, szur adam
Adam Solarek Konspekt zajęć o Podstawowej Dokumentacji Ratowniczej, szkolenia, WOPR, ratownictwo wod
Zagadnienia na kolokwium Adam Danek, Geografia polityczna UJ
ebooks pl adam+lepa swiat+manipulacji +socjotechnika propaganda media polska ojczyzna pa f1stwo w b
fizyka 2, ćw1, Adam Bieliński

więcej podobnych podstron