Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Adam Krechowiecki
Veto!
Warszawa 2012
Spis treści
TOM I
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
TOM II
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
TOM III
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
TOM IV
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XXVIII
ROZDZIAŁ XXIX
ROZDZIAŁ XXX
ROZDZIAŁ XXXI
ROZDZIAŁ XXXII
ROZDZIAŁ XXXIII
ROZDZIAŁ XXXIV
ROZDZIAŁ XXXV
ROZDZIAŁ XXXVI
EPILOG
KOLOFON
TOM I
ROZDZIAŁ I
Delicta maiorum immerito lues,
donce templu refeceris.
Horacy
Ponad bezleśną a górzystą okolicą słońce staczało się z wolna ku zachodowi.
Jaskrawe jego promienie zatrzymywały się chwilę na wierzchołkach wzgórz i nikły
w załomach i jarach, na dolinach i łąkach, ciągnących się jednym długim pasmem ku
widniejącej z dala wiosce, Kowalewszczyzną zwanej. Smutna to była włość;
zdawała się odciętą od świata tym pasmem wzgórz, które dalszą okolicę zakrywały.
Na wiosnę i w lecie zieleniały przynajmniej te wzgórza; łąki i doliny okrywały się
bujną zielonością i kwieciem, ale w zimie, zwłaszcza zaś w jesieni, gdy przekwitło
wszystko, gdy zieleń przybrała żółtawą barwę, a słońce coraz rychlej kryło się za
góry i coraz później wschodziło, to Kowalewszczyzna owa zdawała się ciągle jakby
przykryta mgłami szarymi, co się z łąk wilgotnych i z rzeczki Ocedy, wąskimi wśród
nich płynącej korytem, podnosiły ku niebu.
Włość sama wyglądała nędznie; chaty niskie, kurne, z małymi otworami miast
okien, częstokroć w ziemi kopane, że tylko niewielka wyniosłość, jakby mogilna i
nieco gałęzi z wierzchu narzuconych i dym z pośród nich się podnoszący,
świadczyły, że w tych jaskiniach ludzie mieszkają.
Pod wieczór też pusto zwykle na drodze przez wieś wiodącej. Czasem jeno
wyglądnie z chaty wieśniak w siermiędze, aby ogrodzenie zamknąć; czasem głos
jakiś ozwie się donioślejszym echem, lub tęskna piosnka litewska zabrzmi w oddali,
koń zarży lub pies zaszczeka. A z otworów owych, zastępujących kominy na dachu
chat, dymy podnoszą się coraz gęstsze, czarne, świadcząc, iż ludzie siedzą u
ogniska, wieczerzają społem i gwarzą po pracy.
Ale dymy te nie idą w górę, ścielą się po ziemi grubą czarną wstęgą, gnane
wichrem, który z coraz większą siłą dmie od zachodu. Słońce już znikło stamtąd,
kędy zaszło, podnoszą się chmury i powoli rozciągają się po niebie, gasząc gwiazdy,
które się gdzieniegdzie ukazywać poczęły. Znak to niemylny, że na słotę się zbiera,
a gdy taka kilkudniowa słota w tych stronach nastanie, to już zgoła nigdzie
wydostać się nie można; nawet najlepszą drogą do Mińska, sześć mil stąd
odległego, puszczać się trudno, tak grząsko.
W roku 1632 włość ta należała do Słuszków. Ale imćpan Aleksander Słuszka,
naówczas kasztelan żmudzki, nie mieszkał tu nigdy. Raz był, oglądnął, zasmucił się
wielce nad tym pustkowiem i odjechał, te jeno słowa wyrzekłszy:
– Chyba by umie Pan Bóg srodze pokarał, chyba bym się, nie daj Boże, ciężkiego
grzechu dopuścił, a pokutować miał, iżbym tu zamieszkał!...
W Kowalewszczyźnie dworzysko było wielkie, jakby warowne, wałem opasane;
ale że tu nikt z panów nie mieszkał a zawżdy jaki tenutariusz lub sługa, więc też i
starania wielkiego nie było. Powaliły się tedy mury i ogrodzenia, waliła się część
dachu i lewe skrzydło zamczyska całe niezamieszkałe; jeno baszta jedna stała
jeszcze nienaruszona i prawa część dworu, gdzie komnaty były niskie, ale
przestronne i za wygodne mieszkanie służyć mogły.
Od lat już kilku mieszkał tu imćpan Maciej Dziembowski, administrator dóbr
tych, zaufany pana kasztelana żmudzkiego sługa. Człek też to był uczciwy nad
podziw, chociaż dworzysku podupadać pozwalał i o okazałość nie dbał wcale, ale za
to z gruntów i łąk, które tu niezwykle urodzajne były, znaczne pożytki ściągał i
jurysdatorowi swymu do rezydencji jego w Stołpcach odsyłał.
Dziembowski mruk był okrutny; rzadko kiedy przemówił, a i fizjonomię miał taką,
że się z nią dobrze oswoić trzeba było, aby w oczach chmurnych, które spod brwi
nastrzępionych groźnie patrzyły, poczciwą duszę odgadnąć. Wysoki, barczysty,
postawę okazałą miał i rycerską, ale też snadź z rycerskiego żywota musiała mu
pozostać pamiątka, bo nogę lewą szpetnie włóczył za sobą i o lasce chodzić musiał.
Pono kula armatnia tak mu tę nogę nadszarpnęła srodze, że już potem i rycerskie
rzemiosło porzucić musiał. Kalectwo to wszakże widać jeno było wówczas, gdy
chodził, bo jak na konia siadł, to zdawało się, że, doń przyrósł, tak zaś wspaniale
wyglądał i tak dzielnie, jak młodzieniec, chociaż pewno z lat pięćdziesiąt wieku
liczyć już musiał.
Mówiono o nim, jako lisowczykiem był, a z samym Aleksandrem Lisowskim aż na
Lodowate Morze szedł i Dymitra Samozwańca prowadził do Moskwy, a potem
jeszcze z Rogawskim pod Homonną Rakoczego zwyciężał i z Kleczkowskim walczył
pod Wiedniem. Ale gdy owo wojsko lisowskie, „Straceńcami” zwane, wróciwszy do
kraju, dziwy dokazywać poczęło i srogie przeciw niemu konstytucje zapadły, na
banicję swawolne kupy skazując, imćpan Dziembowski, srodze ranny w owej walce
z Czechami pod Wiedniem, rzemiosło rycerskie porzucić musiał, a zapragnąwszy
snadź samotnego żywota, w Kowalewszczyźnie osiadł, zarząd tych dóbr ku
satysfakcji pana Słuszki, którego z dawna znał, sprawując.
Dobry to był człek, jeno tak hardy, że karku przed, nikim nie ugiął, choćby to nie
tylko Słuszka był, ale i sam Radziwiłł; przy tym zaś na niedolę ludzką, jako to
zwykle, czasu pokoju, u rycerzy bywa, niezmiernie czuły, chociaż z pozoru surowy.
Jak w gniewie na człowieka spojrzał, gdy mu co zawinił, to już i bić go nie
potrzebował, tak go tym wzrokiem przeraził, a do opamiętania przywiódł. Ubierał
się po lisowsku: kartka kozacka, płaszcz opięty z szerokim kołnierzem, czapka
niska z wierzchem wiszącym, futrem obleczona, buty żółte z długimi cholewami,
dobrze podkute.
Mieszkał samotnie, jeno przy sobie towarzysza a zarazem sługę miał, który z nim
i w rycerskich wyprawach bywał i wszystkie losy dzielił, a tak był doń przywiązany,
że chętnie byłby i życie; zań oddał, chociaż na pozór wieczyście się z panem swym
wadził.
Ale w ważnych imprezach imć pan Dziembowski i nieco młodszy od niego
towarzysz, Marcin Sołokaj – szlachcic litewski, którego on zawżdy zdrobniale
Marcinkiern zwał – rozumieli się bez słów, na migi. Zarówno zresztą byli obaj
mrukliwi; czasem jeno o wyprawach lisowskich rozgadali się z sobą, a wówczas
Marcinek takie rozpowiadał dziwy, do prawdy niepodobne, że pan Dziembowski
głośnym krzyknięciem milczenie mu nakazywać musiał.
– Połknij język, Marcinku! – wołał.
A wówczas Marcinek wstydził się wielce, ślinę łykał, ręką machał i milknął.
Sługa ów był znacznie mniejszy wzrostem od pana swego, ale równie
niepośledniej siły i odważnego ducha, że sami we dwóch byliby mogli dworzysko to
obronić, gdyby komu chęć napadu przyszła. Nie było zresztą żadnej o to obawy;
okolica była spokojna, lud cichy, pracowity a zamożny, chociaż na oko nędznie
wyglądał. Wszyscy też w Kowalewszczyźnie, chociaż obawiali się groźnego
chorążego, jak go zwano, wszakże lubili go, bo sprawiedliwym był i nikomu krzywdy
nie wyrządził, owszem i dopomógł chętnie, jeśli tego zachodziła potrzeba.
Za to nieubłaganym był dla tych, którzy przy jakowej robocie opieszałymi byli. –
A upomnij go tam postronkiem, Marcinku! – wołał.
Marcinek zaś natychmiast spełniał rozkaz i biczownikiem smagał po plecach,
sumiennie. Życie to zresztą jednostajne było i byłoby może smutne, gdyby smutek
nie w duszy człowieka tkwił, ale z jego otoczenia płynął. Imćpan Dziembowski zaś
nie frasował się nigdy i niczym, nie dziwował się niczemu, ani się oburzał, miewał
jeno czasem rzewne przypomnienia minionej, innej, a rycerskiej przeszłości.
Gdy nad zachodem słońca objeżdżał z Marcinem łany pańskie, a na najwyższym
wzgórzu stanąwszy, widział przed sobą całą włość w parowie i pasmo gór długie i
stare kurhany w oddali i wstęgę Ocedy, połyskującą w słonecznych promieniach, i
dalej, dalej, siniejące hory – gdy wicher powiał żałośnie wśród tych parowów a
jarów i przynosił z sobą, niby z dalekiego świata, wieści; gdy się pan Dziembowski
wsłuchał w tę muzykę wieczoru, w której brzmiała czasem jęcząco litewska
birbinia czy duda, lub tęskna piosnka ludowa, wówczas przystawał, zamyślał się
głęboko, wzdychał, raz i drugi a wreszcie mówił do towarzysza:
– Pomnisz, Marcinku! hej! hej!
Natenczas Marcinowi rozwiązywały się usta:
– A jakby to zapomnieć, panie chorąży! Jak my to bywało z panem Lisowskim po
wertepach pędzimy, albo schyleni do kulbaki, że nas i nie widać, na nieprzyjaciela
tłumem idziemy rysią... albo kiedy hen, tam na lodach północnych, szukamy kędy
kres tej ziemi... lub kiedy...
– Pomnisz, Marcinku, w Moskwie, Nowogrodzie, Brańsku, Kostromie, albo w
Starodubie, gdy pan Lisowski, jak od pioruna rażony padł... A pod Homonną,
gdyśmy z Rogawskini Rakoczego zmietli...
– Jakby to zapomnieć? Jak dziś pamiętam!... Szliśmy, a nie szliśmy, jenośmy
biegli, raczej lecieli i gród po grodzie brali a pędzili jak strzała, coraz szybciej,
ścieląc drogę trupami... Za nami szła łuna a przed nami słońce i zbieżaliśmy tak
kraje całe aż do Lodowatego Oceanu, kędy rzeki z taką siłą wpadały, że się lód
druzgotał, a huk szedł na kilka mil w około...
A gdy to mówił Marcinek, panu i słudze paliły się oczy, usta Otwierały, chwytając
powietrze, i wyciągały dłonie ku tym obrazom przeszłości.
Wreszcie pan Dziembowski żegnał się krzyżem świętym, ręką machał i głowę
chylił na piersi, a gdy Marcinek jeszcze mówić chciał, jako on walczył z
niedźwiedziami białymi na tych lodach północy, już mu nie dozwalał kończyć
relacji...
– Marcinku, połknij język! – wołał i już w milczeniu do dom wracali.
Ale żywot ten spokojny, cichy i bez frasunku, nagle w samym początku roku
pańskiego 1632 zmieniać się począł. Wbrew zwyczajowi swymu, pan Dziembowski,
raz wyjechawszy do Mińska, potem coraz częściej wyjeżdżać począł i z tych
podróży swoich, które często dwa tygodnie i więcej trwały, wracał coraz bardziej
zafrasowany. Ani dawnych wspomnień, ani rozmów ze sługą; tarł jeno czoło ręką,
podgoloną czuprynę targał, chodził po izbie kulejąc, zamyślony chmurnie” a gdy
Sołokaj się zbliżył i starał się rozmowę nawiązać, to go nawet parę razy ofuknął
surowo.
Zrazu sądził Marcinek, że powodem tego frasunku są sprawy dysydenckie na
Litwie. Zuchwalstwo kalwinów, którzy już byli nieco przycichli, a teraz, gdy dłoń
schorzałego i sędziwego króla Zygmunta III zwolniła nieco, rozwielmożnili się na
nowo pod opieką Radziwiłłów birżańskich i już nawet praw pospolitych względem
katolików zachowywać nie chcieli. Pan Dziembowski był w wierze katolickiej zelant
wielki i nieraz jeszcze przed tym z frasunkiem o tej kalwińskiej przewadze mówił,
ale Sołokaj po bliższym rozważeniu przyszedł do tej konwikcji, jako to nie mógł być
powód, a przynajmniej nie główny, teraźniejszego frasunku.
– To są jakieś inne, ukryte przyczyny – myślał Marcinek, głowę sobie łamiąc nad
nimi. – Czegóż by tak jeździł? Przecież przeciw kalwinom Straceńców werbować
nie będzie, bo to nie są ani Rakoczowe Węgry, ani Czechy, ani bisurmany... A może
też, może też, Boże odpuść, żenić się chce!...
Ale na samą myśl tę, aż się głośno zaśmiał Marcinek.
– To by to dopiero było małżeństwo diabłu na pociechę! Gdzież by też!
Pięćdziesiąt lat... i lisowska wojaczka!... Ale coś w tym musi być...
ISBN (ePUB): 978-83-7884-047-3
ISBN (MOBI): 978-83-7884-048-0
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Lisowczycy przed gospodą” Józefa Brandta (1841–1915).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie