Adam Krechowiecki
STAROSTA ZYGWULSKI
I.
W kościele Panny Maryi w Lublinie na wotywę zadzwoniono, a xiądz pleban Krescenty Modliński u ołtarza stojąc,
pierwsze modlitwy odmawiać już począł, gdy w drzwiach wchodowych ukazała się wysoka postać starca, nikomu z
obecnych nie znana. Starzec ów miał na sobie odzież ubogą: z pod szerokiej bekieszy zarzuconej na ramiona, ile że
pora to była jesienna — a w tym roku niezwykle dżdżysta i chłodna — wyglądał stary, wyszarzany żupan, przepasany
taśmą czarną, rzemieniem podszytą i spiętą na klamrę żelazną. Wszakże pomimo stroju tego, który w niczem
zamożności nie znamionował, wchodzący powszechną zwrócił uwagę. Rycerska iście postawa, zdawała się mówić, iż
długa, ciężka szablica, na rękojeści której starzec wspierał rękę lewą, nie musiała rdzewieć w pochwie. Wąs długi,
biały i takaż broda, nadawały twarzy starca, chudej, zapadłej, okrytej zmarszczkami, wyraz niezwykłej powagi. Włosy
miał także długie, aż do ramion sięgające, co się niejako sprzeciwiało ówczesnemu zwyczajowi, który od onej
nieszczęsnej za króla Olbrachta bukowińskiej wyprawy — kiedy to niecne Wołochy za długą czuprynę na drzewach
uwiązywali — nakazywał przystrzygać lub podgalać włosy. Ale co najbardziej uderzało w nieznajomym, to wielka,
głęboka kresa, która od skroni lewej przecinała mu całą twarz prawie. Przy bliższem rozpatrzeniu się zauważano także,
że prawa ręka starca była dziwnie skurczona, jakby zgięta w łokciu, a nadto brakowało jej czterech palców, które były
szpetnie ucięte.
Starzec z głową podniesioną, nie spoglądając na nikogo, szedł środkiem kościoła, a przed kratkami ołtarza stanąwszy,
pochylił głowę na piersi i tak w kornej postawie, nieruchomy do końca mszy św. pozostał, w medytacyi jakiejś, czy w
cichej zatopiony modlitwie.
— Co zacz jest ów sędziwy starzec? — szeptano, a gdy nikt zagadki wyjaśnić nie zdołał, ciekawsi, po skończonem
nabożeństwie, zgromadzili się w kruchcie, aby raz jeszcze owego nieznajomego oglądać mogli. Starzec wszakże
pozostał w kościele dłużej, a potem jeszcze z x. Krescentym w zakrystyi rozmawiał, który też z wielką attencyą, aż za
próg świątyni go wyprowadził, submitując się mu a prosząc, by na plebanię był łaskaw.
— Przebaczysz mi Wielebność Wasza — odrzekł nieznajomy, a słowa te doszły uszu ciekawych — ale dziś tyle mi
zaszczytu przynoszącej inwitacyi odmówić muszę, ile że zaledwie przybywszy, wiele czynić mam, aby się jako tako
osiedlić. Przeto na później rezerwuję sobie łaski wasze.
To rzekłszy, pokłonił się nisko Xiędzu, pożegnał się i odszedł, a ciekawi hurmem rzucili się ku plebanowi.
— Co zacz ów szlachcic z kresą ? — pytano zewsząd.
Pleban uśmiechnął się i rzekł:
— A no, nie wiele wiem, co zacz jest... Zowie się Jan Szornel...
— Szornel! — zawołał niemłody już szlachcic, Mikołaj Stawski, Cześnik Chełmski, małego wzrostu a ruchliwy
wielce, który że najciekawszy był, a zanim na stare lata w Lublinie osiadł, w rozmaitych obracał się stronach, przeto
znał wszystkich i wszystko wiedział.
— Szornel! — powtórzył — a jakżeby nie znać?
Wszakci to Szornele w Chełmskiej ziemi dziedziczą, a ród jest żmujdzki, starodawny, herbu Dołęga. Jeden z nich był
on rotmistrz sławny w różnych potrzebach, a potem dworzanin i powiernik Stadnickiego Mateusza, który się
aryańskich nowinek chwyciwszy, piekłu duszę, heretykom zaś kościoły oddał i ojcem jest onego Stanisława, co go też
słusznie "dyabłem" zwą...
— Toć to pewno on sam jest, rotmistrz Szornel! — zawołano.
— Może on, albo nie on — zakonkludował Cześnik — ile że ów rotmistrz znacznie winien być starszy, a mnie się
widzi, jako już dawno zemrzeć musiał, bo od lat wielu słychu o nim nie było.
Długo jeszcze w ten sposób rozmawiano, do żadnej konkluzyi dojść nie mogąc; a że tak na ulicy pod kościołem stać
chłodno było i niewygodnie, cała ta gromadka szlachty znalazła się niebawem w pobliskiej gospodzie "pod
Barankiem", gdzie zasiadłszy, a miód lub wino popijając, jęła gwarzyć tak głośno, że huk szedł, jakby na sejmiku
jakim.
Ale mijały następnie dnie i tygodnie całe, a ciekawość sąsiadów nie została zaspokojoną, ile że imćp. Szornel,
zamieszkawszy w małym dworku, opodal starej baszty, na ulicy Jezuicką zwanej, cale z nikim się nie komunikował, do
kościoła nawet chodzić przestał, a parę razy tylko widziano, że na plebanię wieczorem szedł, jakby umyślnie taką
wybierając porę, gdy tam nikogo, oprócz samego x. Krescentego nie było.
Dziwiło to i niecierpliwiło niepomału braci szlachtę, której tam podówczas mnogo siedziało w Lublinie dla interesów
rozlicznych, albo też mieszkało stale przy klasztorach i kościołach na dewocyi. Byli to najczęściej ludzie lat już
podeszłych, a bez fortuny znacznej, ale byli też i posesyonaci, którzy tu sprawy w trybunale
mieli, lub też podzieliwszy majętności swe pomiędzy dzieci, tu się osiedlali, chwaląc Pana Boga a rozpamiętywując
dawne, minione czasy. Byli też między nimi ludzie rycerscy, którzy tu po znojach obozowych wypoczynku szukali;
wszyscy zaś herbowni i rodów zacnych, dziwowali się mocno a gorszyli tem, że imćp. Szornel, osiadłszy wśród nich,
tak stronić się zdawał, jakby od hołoty.
Około kościoła Panny Maryi utworzył się tedy jakby zaścianek szlachecki. Tu najpierw mieszkał pan Cześnik
Chełmski, Mikołaj Stawski, o którym już powyżej była wzmianka. Wybudował on sobie piękny dworek, a na facyacie
wyryć kazał herb Stawskich: Tępa Podkowa i litery swoje M* S*, które tam jeszcze po dziś dzień widnieją. Dalej
nieco, w mniejszym dworku, osiadł imćp. Sobiesław Brzechwa, niegdyś żołnierz waleczny, i siłacz wielki, który
pomimo sześćdziesięciu lat wieku, żelazo gniótł w garści jak ciasto, a w wieczystej był zwadzie z sąsiadem
Cześnikiem, co nie przeszkadzało, że się kochali wzajemnie bardzo i jeden bez drugiego żyć nie mógł. Oprócz nich
było Jakubowskich dwóch, Dąbrowskich czterech, Zawadzkich i Zakrzewskich kilku, z sobą niespokrewnionych i
herbów rozmaitych. Wszystko to jednak była szlachta zdawna tu osiadła, znająca się dobrze między sobą i trzymająca
społem, ilekroć o kogoś im wszystkim obcego chodziło; między sobą bowiem waśnili się i kłócili nieraz. — Nie lubili
intruzów i skoro się taki pojawił, wnet go oglądano na wsze strony, a biada mu jeśli nie okazał się pewnym
szlachcicem; bo go naówczas zgoła odosobniano, i nikt z nim żyć nie chciał, że wreszcie skazany na samotność,
uchodzić ztąd musiał. Nawet taki, który chociaż szlachcicem był, lecz z dalszych okolic przybywał, a nie miał między
bracią szlachtą lubelską konnexyj, musiał czas długi cicho sie
dzieć, a głosu nie podnosząc, submitować się kornie dawniej osiadłym, by go do grona swego przypuścić raczyli i
wejść z nim w bliższe konfidencye.
Z czasem tedy wytworzyła się w tym zakątku Lublina jakoby jakaś konfraternia szlachecka, mająca swoje obyczajowe
prawa, któremi się rządziła i od których nie odstępowała. Od pewnego czasu rej tu wodził niejaki imćp. Marcin
Kozieka, herbu Zkrzyżłuk. Jakkolwiek ród to ruski starodawny i tytułu kniaź używający, sam wszakże pan Marcin był
tu przed laty nieznanym przybyszem. Długi też czas, nie mając cale żadnych krewnych ani konnexyj, musiał hamować
swoją burzliwą, niespokojną naturę, a ubierać się w pokorę, zanim mu wreszcie owi Jakubowscy, Zakrzewscy,
Zawadzcy i Stawscy miejsce między sobą dali. Odtąd, czy to siła woli i rozumu pana Marcina, czy też może indolencya
tej gromadki szlachty, sprawiła, że ów przybysz zajął wśród niej przemożne stanowisko. Ruchliwy a przebiegły bardzo,
p. Marcin stał się niejako głównym plenipotentem owego lubelskiego zaścianku. On sprawy sporne w grodzie
załatwiał, on przeprowadzał procesa, jego zdanie tak w prywatnych jak i publicznych sprawach nieraz przeważało. I
działo mu się z tem cale dobrze: żył dostatnio, jakkolwiek o ile było wiadomo majątku nie miał żadnego. Influencyi tej
swojej, przyznać trzeba, nie zawżdy używał na pogodzenie zwaśnionych — owszem, częściej się zdarzało, iż
wynajdywał sam powód sporu, zręcznie go zaostrzał i do procesu doprowadzał.
— "Chodźmy do kniazia!" — mawiano w razie jakiej dyfferencyi, a kniaź niby to godził, perswadował, uśmierzał, ale
koniec końców z małej częstokroć zwady, wielką sprawę zrobił i do prawowania się zmusił. Nie było wszakże
wypadku, aby którakolwiek strona żaliła się na pana Marcina; nawet w razie przegranej
umiał on tak pięknie rzecz przegrywającemu przedstawić, że go jeszcze na szklenicę miodu zaprosił, a dziękował za
pomoc i radę. Nikt też cale nie pytał już pana Marcina, jaka go zawierucha z województwa wołyńskiego, gdzie pono
rodzinę możną miał, aż do Lublina zaniosła; akceptowano go raz stanowczo, a nietylko akceptowano, ale pozwolono
wziąć górę i słuchano pilnie gdy mówił, co mu się wszakże nie często zdarzało. Kniaź miał w zwyczaju więcej słuchać
niż mówić, a milcząc i słuchając, pomrukiwał jeno pod nosem, jakby rzecz słyszaną w umyśle ważył; gdy zaś się
odezwał, to krótko — jednem, dwoma słowami rozstrzygając kwestyę. Wówczas inni otwierali gęby i śmiali się lub
frasowali, stosownie do wyroku kniazia. Kozieka zaś nie śmiał się nigdy, a frasował się też bardzo rzadko, chyba na
pozór, gdy nad swoim losem i niesprawiedliwością ludzi, którzy się na nim poznać nie umieli, ubolewać począł.
Żebyż to przynajmniej postawę okazałą miał ten główny plenipotent i medyator lubelskiego zaścianku — ale gdzie
tam! Niewielkiego wzrostu, chudy, a chociaż zaledwie czterdzieści kilka lat wieku liczył, przygarbiony szpetnie,
ubrany zimą i latem w kubrak szaraczkowy, cale nędznie wyglądał. I twarz miał szpetną, a pomarszczoną i
pofałdowaną tak dziwnie, że nawet broda rosnąć na niej nie chciała, i tylko jakieś rzadkie, krótkie, a ostre kosmyki
wśród tych fałdów wyrastały. Oczy miał małe, ale biegające i przenikliwe, nastrzępionemi brwiami na poły zasłonięte;
nos nieco do góry patrzący, z nozdrzami ruchliwemi, a zaczerwieniony od owego miodku, którym kniazia sowicie
raczono i który on bardzo lubił. Usta wreszcie wąskie i małe, pokryte były rzadkim wąsem, który dwoma płowemi
kosmykami na dół spadał. Za to włosy na głowie jeżyły się mu bujnie do góry, gęste i twarde.
I owa to niepoczesna persona rej wodziła w zaścianku lubelskim, jako się wyżej rzekło. Najdłużej wszakże influencyi
pana Kozieki opierał się imćp. Cześnik Chełmski Mikołaj Stawski, który w owym przybyszu zawżdy jakieś niepewne
podejrzywał intencye.
— Kniaź, nie kniaź — mawiał p. Cześnik — ale dalipan wartoby go zapytać, zkąd i po co tu przybył, skoro tam w
Wołyńskiem Województwie kniaziów Poryckich i innych możnych ma powinowatych. Niech da respons.
— Waść byś żądał jakieś tu indagacye extraordynaryjne zaprowadzać — przerwał mu olbrzymi p. Brzechwa,
wieczysty oponent Cześnika — a toć wiadomo, że Koziekowie na Rusi ród starodawny, a ludzie rycerscy...
— Jakoś mi ten na rycerza nie patrzy.
— Waść także na rycerza nie patrzysz, boś mały, że cię przeskoczyć można!
— Nie radzę próbować — odparł urażony już p. Stawski, prostując się — bo choćby to był drągal taki jak waćpan, to
mu odprawę dam!
— Nie boję się ja Waćpana! — krzyczał zaczerwieniony już: gniewnie p. Brzechwa, machając wielkiemi pięściami, —
nie takich ja gniotłem w garści i nie takie łamałem podkowy, jak Waćpana tępa w herbie!
I byłoby nieraz przyszło z tego powodu do poważnej zwady, gdyby obecni, śmiejąc się z tych zapasów wielkoluda z
karlikiem, nie interweniowali i nie godzili zwaśnionych.
Kozieka zaś, nie wiele sobie ważąc opozycyę Stawskiego, instalował się na dobre w Lublinie, a osiedliwszy się, z
dniem każdym coraz więcej miru i wziętości sobie zjednywał. A chociaż imćp. Cześnik nie mógł nigdy całkowicie
przemódz niechęci swej i zawżdy podejrzywał intencye kniazia, to na te suspicya jego nikt już cale uwagi nie zwracał.
Od czasu pojawienia się Szornela, Kozieka nie miał spokoju. Imponował mu a zarazem drażnił niepomiernie ten stary,
poważny szlachcic, który nie idąc śladem innych przybyszów, nie starał się cale zbliżyć do kniazia, ani też o jego
influencyę się ubiegał, aby uzyskać przyjęcie do owej lubelskiej konfraternii szlacheckiej. Zamieszkawszy w Lublinie
do nikogo się nie zbliżał, na kniazia się patrzał spokojnie, ale obojętnie, lekkiem skinieniem głowy zaledwie
odpowiadając na nizkie ukłony Kozieki.
— Hardy pan! — mruczał kniaź gniewnie — ale poczekaj, nauczę ja cię submissyi!
I odtąd pilnie śledzić począł każdy krok Szornela. Zrazu nic wyśledzić nie mógł; to jedno tylko zwróciło powszechną
uwagę i obudziło niechęć ku przybyszowi, że Szornel zamieszkał w dworku, który był własnością niejakiego pana
Wojciecha Żegoty. Ów Żegota przed dwoma laty przybył tu z Krakowa i także cale dziwnie sobie poczynał, prowadząc
zgoła odosobniony żywot, oddany wychowaniu córki jedynaczki. Mówiono, że pan Żegota był mieszczaninem
krakowskim, posiadającym znaczną fortunę, że przed dwoma laty straciwszy ukochaną małżonkę i z żalu po jej zgonie
nie mogąc wysiedzieć w Krakowie, umyślnie przeniósł się do Lublina, gdzie go nikt nie znał i samotności wdowiej
przerywać nie mógł. Żył też bardzo skromnie i w odosobnieniu wielkiem, lubując się jeno w xięgach, które
skupowywał i ślęczał nad niemi. Widywano go często w kościele wraz z córką, która liczyć mogła podówczas
siedmnaście lub ośmnaście wiosen, a tak była urodziwą, że ją powszechnie w Lublinie zwano "piękną Reginką", bo
takie imię miała.
Brzechwa, który pomimo siwizny, piękne twarzyczki niezmiernie lubił, usiłował z początku wszelkimi sposoby zbliżyć
się do Żegoty i jego córki, ale to się
na nic nie zdało. Żegota grzecznie ale stanowczo dał do zrozumienia, że cale z nikim konnexyj mieć nie pragnie.
Kniaziowi powiodło się jeszcze gorzej. Zasłyszawszy o fortunie Żegoty, chciał on pozyskać sobie koniecznie jego
względy, a w tym celu szukał pilnie dobrej sposobności. Sposobność ta nadarzyła się niebawem: Żegota bowiem
nabywszy dworek w Lublinie, wplątał się w spór jakiś z dawnym właścicielem, z czego jak mówiono proces miał
wyniknąć. Kniaź, jako w tych sprawach wielce doświadczony a w prawie biegły, ofiarował natychmiast Żegocie swoje
usługi. Ten wszakże nietylko owych usług przyjąć nie chciał, ale zbył Koziekę tak lekceważąco, że kniaź przysiągł, iż
do grobowej deski tego mu nie zapomni. Nie lubił nawet mówić, jak to było z owym Żegota, a ilekroć go o to
zagadnięto, spluwał jeno z passyą wielką i mruczał gniewnie:
— Łyk podły!
Stawski utrzymywał, że kniazia spotkał tam despekt wielki, że go Żegota za drzwi wyraźnie wyprosił, albo i co
gorszego uczynił. Trudno to było sprawdzić, bo Kozieka nie mówił nic, jeno się szpetnie odgrażał, a Żegota, ów spór z
kupna dworku wynikły, zgodnie załatwiwszy, do nikogo się nie zbliżał, tylko czasem do x. Krescentego na plebanię
zaglądał i z nim xięgi wertował a uczone dyssertacye prowadził. Reginka podzielała samotność ojcowską cale
ochotnie, nie zdradzając chęci do właściwych jej wiekowi rozrywek. Nie wychodziła prawie nigdy z domu, prócz do
kościoła z ojcem, gdzie się przykładnie i gorliwie modliła, nie zwracając uwagi na płomienne spojrzenia, jakiemi ją
nietylko zalotny Brzechwa ale i cała młódź lubelska ścigała. Piękną bo też była nad wyraz. Wysoka, smukła, włosy
miała jasne, a brwi ciemne i oczy ciemne, szafirowe o niezwykłym blasku i takim przejmującym
wyrazie, że imćp. Brzechwa zaklinał się, iż raz jak spojrzała na niego, to mu serce jak wosk zmiękło, a w głowie
zaszumiało, że omal na kolana przed nią nie upadł.
— Odkąd mnie ziemia nosi, jeszczem takiej dziewki nie widział! — wołał w zapale i nie tracił nadziei, że prędzej czy
później potrafi przełamać upór Żegoty i zbliżyć się do niej. Jakoż po pewnym czasie tyle uzyskał, że pan Żegota na
pozdrowienie jego odpowiadał uprzejmym ukłonem, a raz nawet Reginka uśmiechnęła się doń wdzięcznie, gdy
Brzechwa z wielkim łoskotem na ziemię upadłszy, podał jej chustkę, którą wychodząc z kościoła przypadkiem upuściła
z ręki. On też jeden wraz z x. Krescentym stawał zawżdy w obronie Źegoty, gdy cała szlachta, z Kozieką na czele,
czyniła mu rozliczne zarzuty.
Raz gdy się wszyscy, gwoli jakiegoś odpustu, na plebanii zebrali i mowę o tem rozpoczęto, x. Krescenty opowiadał,
jako Żegota, to człek wielkiej nauki i pobożności, który w Krakowie znacznego rozgłosu zażywał, że co przedniejsi
panowie o jego przyjaźń zabiegali. Brzechwa potakiwał głośno, podnosząc przytem pod niebiosa urodę i cnoty
Reginki.
— Dobre, poczciwe dziecko! — rzekł na to pleban — dzieli wdowią samotność ojca z rozkoszą, nie pragnąc cale innej
zabawy, prócz pielęgnowania sędziwego rodzica, którego jest jedyną pociechą i podporą.
— Niech poślubi pana Brzechwę — mruknął kniaź — będzie też pielęgnowała podagrę mężowską.
Brzechwa zamachnął się groźnie, ale rozbił pięścią jeno powietrze, bo kniaź nie chcąc słuchać pochwał nienawistnego
sobie Żegoty, uszedł, drzwiami srodze stuknąwszy.
— Niech się pan Brzechwa zawczasu przygotuje na to, że Reginka za mąż iść nie zechce — zauważył uśmiechając się
pleban — o ile wiedzieć mogę, pono do Pa
nien Brygidek, po najdłuższem życiu rodzica, wstąpić ma zamiar, a i teraz często tam przebywa u ciotki swej, która jest
starszą siostrą w tym zakonie.
Pan Brzechwa nie rzekł na to nic, jeno odtąd często odwiedzać począł kościół Panien Brygidek, a chociaż tam nigdy
Reginki nie spotkał, to wszakże z zakrystyanem tamtejszym w konfidencye wszedłszy, dowodnie spenetrował, jako
piękna Żegocianka rzeczywiście całymi często dniami u ciotki swej zakonnicy przebywa, z nią razem modlitwy, posty i
różne ćwiczenia duchowne odprawując. Zaczem pan Brzechwa wielce stał się nabożnym, a klasztor ów
szczególniejszemi łaskami otaczać począł. Ze zaś bez fortuny nie był, a bliskich krewnych i obowiązków żadnych nie
miał, świadczyć mógł i świadczył tak hojnie, że go niebawem Panny Brygidki w poczet szczególniejszych swych
dobrodziejów policzyły, a Reginka, dowiedziawszy się snać o tem, coraz przyjaźniej na ukłony jego odpowiadać
poczęła. Nawet Żegota tak zrazu nieprzystępny, pozdrawiał go z attencyą i o zdrowie pytał Brzechwa był tem wielce
uradowany i bijąc się z impetem w piersi, szeptał sam do siebie z cicha, aby go kniaź dosłyszeć nie mógł:
— Zczarowała mnie ta dziewka na starość, dalipan! na nic się to nie zda, wiem dobrze, ale pókim żyw jam jej sługa, do
ostatniego tchu!
I szedł modlić się do Panien Brygidek.
Reszta szlachty z Kozieką na czele, wyśmiewała się zeń szyderczo, samego zaś Żegotę, za poduszczeniem kniazia, o
rozmaite pomawiała niecnoty, gniewając się srodze za hardą postawę i nieprzystępność owego, jak go zwała, "podłego
mieszczanka". Gdy przeto Szornel do Lublina przybywszy, zamieszkał w dworku Żegoty i z nim, jak to wnet
spenetrowano, w wielkiej był konfidencyi, a Reginkę jakby córkę rodzoną miłował, zyskał tem wprawdzie cichego
sprzymierzeńca w Brzechwie,
ale resztę sąsiadów niepomiernie na siebie oburzył, w kniaziu zaś otwartego miał nieprzyjaciela.
— Z nami żyć nie chce, jeno z łykiem się brata! — mówiono z oburzeniem wielkiem.
Tak przeszedł czas niejaki, minęło miesięcy kilka, a kniaź pomimo bacznego śledzenia, nic złego w postępowaniu
Szornela dopatrzeć nie zdołał. Raz tylko, późnym już wieczorem, dostrzegł, jako Szornel wychodził z plebanii i
zatrzymawszy się z x. Krescentym u furty, coś z nim żywo rozmawiał. Kozieka przysięgał, iż przystanąwszy a
nadstawiwszy uszu, najwyraźniej słyszał, jako x. pleban głosem stanowczym groził Szornelowi karą bożą, a on na to
nie mówił nic, jeno chyląc głowę powtarzał:
— Nie mogę, ojcze, nie mogę!
Odtąd nie widziano już Szornela ani w kościele, ani na plebanii, a gdy raz spytano o to x. Krescentego i przy nim
zaczęto srodze szkalować przybysza, pleban najprzód surowo skarcił ciekawość, nakazał milczenie, a widocznie
zafrasowany, rzekł wreszcie:
— Biedny człek... módlcie się zań, a nie sądźcie, byście sami nie byli sądzeni.
Wszakże to wszystko zaostrzało niepomiernie ciekawość sąsiadów i skłaniało kniazia do tem gorliwszego śledzenia.
Dowiedziano się wreszcie, że stary szlachcic był rzeczywiście owym rotmistrzem słynnym z odwagi i rycerskich
czynów, który ciężko ranny w jednej potrzebie z Tatarami, przez przyjaciela swego i towarzysza w onej wyprawie
Mateusza Stadnickiego, do zamku jego w Niedźwiedziu sprowadzony, tam długie lata przebywał. To dało assumpt
kniaziowi, że go jako heretyka przedstawić chciał, a ogólnej wzgardzie i nienawiści podać.
Raz, gdy szlachta wedle zwyczaju w gospodzie "pod Barankiem" zgromadzona, przy kubkach miodu
gwarzyła, Kozieka począł srodze przeciw przybyszowi wykrzykiwać, a ciężkie mu czynić zarzuty.
— Aryanin jest! — wołał — jako i Stadnicki! Dopomagał mu świątynie boże heretykom na splugawienie oddawać i
praktyki dyabelskie z nim wespoł odprawował; a i teraz pono dlatego z ludźmi żyć nie chce, ile że z nieprzyjacielem a
kusicielem rodzaju ludzkiego w konszachty się bawi.
— A przecie do kościoła chodzi! — zaoponowano.
— Raz był i to nie klęczał, jeno stał, a potem go już i żywe oko w świątyni bożej nie widziało. Za to widziałem go sam,
jako w nocy po cmentarzu chodzi.
Nie jeden szlachcic przeżegnał się krzyżem świętym.
— Widziałeś kniaziu? — spytano chórem.
— Jako mnie tu żywym widzicie!
— I ja widziałem — ozwał się dotąd milczący imćp. Brzechwa — ale wyznaję, że to właśnie com widział, cale na mnie
inną impressyę wywarło.
— Opowiedzże Wacpan, jako to było! — zawołało kilka głosów.
— A no, extraordynaryjnego nie było nic — odparł Brzechwa — jeno dowodzi, iż suspicya kniazia, jakoby rotmistrz
Szornel heretykiem był, cale nie ugruntowane. Wczoraj, gdym oto wracał z gospody tej, miało się już ku północy, a
dochodząc do dworku pana Cześnika, podle starej baszty, ujrzałem Szornela, idącego wolnym krokiem ku staremu
cmentarzysku. Szedł powoli z głową w dół zwieszoną, a ja ciekawością zdjęty, podążyłem za nim, trzymając się zdala,
aby mnie dojrzeć nie mógł. Tak przyszliśmy ku cmentarzowi, a przyznam się waszmościom, że mi jakieś dreszcze po
skórze przechodzić poczęły, gdym ujrzał, jako pan Szornel przez furtkę wkroczył na cmentarz i tam pomiędzy grobami
snuć się począł.
— I cóż tam czynił? — spytano z zdwojoną ciekawością.
Brzechwa nie zaraz dał respons. Wstyd mu było się przyznać, że gdy Szornel przekroczył próg cmentarza, on lękiem
zdjęty, nie oglądając się za siebie, czmychnął do domu.
— A no — rzekł w końcu — ciemno było, nie mogłem dojrzeć dobrze co czynił, jeno to widziałem, jako kląkł u
jakiegoś grobu i słyszałem, że jęczał głucho... może się modlił...
Kozieka zaśmiał się szydersko, że się wszyscy aż wzdrygnęli, przejęci jakąś mimowolną trwogą.
— Czarownik jest, heretyk, powtarzam — rzekł kniaź — na grobach o północku zioła zbiera i praktyki czarodziejskie z
niemi odprawuje.
— Srogi zarzut — ozwał się znów Brzechwa — nie śmiałbym takiej rzucać suspicyi.
— Nie darmo x. Krescenty karą bożą mu groził — ciągnął dalej Kozieka, nie zważając na słabą opozycyę Brzechwy.
— Pięknegośmy doczekali się tu kompana, którego by co rychlej ztąd wyświecić warto, iżby i na nas pomsta boża nie
przyszła.
— Nic pewnego nie wiemy — zauważył na to spokojnie a poważnie imćp. Cześnik Stawski, który tu w tej gromadce
zawżdy ważny głos miał. — Są to wszystko jeno podejrzenia a domysły, które cale nie ugruntowanemi okazać się
mogą, jakkolwiek te wędrówki nocne na cmentarz iście dziwne.
— Wartoby to spenetrować — zauważył jeden z Jakubowskich, w sile wieku i dzielnego animuszu człek. Imćp.
Brzechwa, co podkowy łamie...
Stawski się zaśmiał.
— Dobrze mówi! — zawołał — pan Brzechwa dyabła nie powinien się bać, bo większy od niego, przeto niech idzie na
cmentarz i wyklaruje rzecz całą.
Olbrzymi szlachcic żachnął się gniewnie. — Mniemam, iż lepszy do tego pan Stawski — odparł. — Dyabeł, choćby
tam i był, nie dojrzy małego pana Cześnika, a tem mniej Szornel. Tem go też łacniej pan Stawski podpatrzy.
Już się wszczynała zwykła dyskussya między Cześnikiem i Brzechwą, gdy pan Jakubowski rzecz całą zagodził,
zaproponowawszy, iżby wszyscy in gremio, gdy północ zbliżać się będzie, na cmentarz poszli. Nie jeden wprawdzie, a
pierwszy pan Brzechwa, który w bitwie dzielnym był junakiem, lecz do extraordynaryjnych rzeczy cale animuszu nie
miał — byłby się chętnie od tej wędrówki uchylił, gdy jednak propozycya uczynioną była poważnie, spozierano tedy
na siebie przez pewną chwilę, a potem zaakceptowano ją chórem. W gromadzie takiej, czegóż obawiać się miano?
Wszakże dla animuszu, że do północy było jeszcze daleko, postanowiono miodu nie żałować, a wkrótce potem słychać
już było gwar zwiększony i śmiechy głośne i zwadę Brzechwy ze Stawskim...
* * *
II.
Do północy mało niewiele już brakowało, gdy gromadka z dziesięciu ludzi złożona, zbliżała się ku staremu
cmentarzysku, wśród nocnych ciemności. Ciemności te były rzeczywiście ponure; wiatr zimny, marcowy, smagał
nielitościwie, jęcząc żałośnie. Cisza była dokoła; w mieście i na przedmieściach nigdzie już świateł nie było widać;
spokojni mieszkańcy Lublina spali już dawno. Czasem jeno wiatr szarpnął silniej i stuknął okienicą źle przytwierdzoną,
lub znakiem sklepowym wiszącym nad drzwiami domostw; czasem ozwało się nawoływanie stróża nocnego, lub
szczeknięcie psa z oddali; zresztą głucho było i pusto.
Po wyludnionych ulicach przesuwała się owa gromadka cicho, bezmownie, dech zapierając w piersiach. Hałaśliwa w
gospodzie, wyszedłszy na owe ciemności nocne, oniemiała nagle. Pan Brzechwa, który z początku wysunął się
naprzód, ociągał się jakoś w miarę im dalej postępowano, że go pan Stawski znaglać musiał. Szli tedy coraz wolniej, aż
nareszcie na tle ciemnem nieba ujrzeli jeszcze ciemniej rysujące się poszarpane mury starej baszty, podle której
mieszkał pan Szornel, a po za którą o jakie kroków sto ciągnął się cmentarz.
Brzechwa przystanął.
— Et! — rzekł z cicha — głupia historya! mnie miód we łbie kręci i spać się chce. Po co mamy włóczyć się po nocy.
Niech tam sobie ów Szornel robi co chce, co nas to obchodzić może?
— I ja tak mówię — potwierdził kniaź — wdawać się z czarownikiem niebezpieczna rzecz, taka impreza wiele nas
kosztować może...
— Wstydźcie się, mości panowie! — ozwie się na to pan Stawski, wysuwając się naprzód — rozumiem, że panu
Brzechwie nie stało animuszu samemu na cmentarz iść, ale w kompanii się bać, to iście rzecz dziwna. A cóż się nam
stać może?
— Nikt się tu z nas nie lęka — odparł Brzechwa — a skoro panu Cześnikowi przyszła ochota, to wolno mu iść kędy się
podoba... jabym tam nie chciał penetrować niczyich tajników.
— To mojem zdaniem nie szlachecka rzecz — dorzucił kniaź.
— Nie szlachecka rzecz! — powtórzył z oburzeniem Cześnik — ale suspicya rzucać, zwać czarownikiem i o
konszachty z dyabłem pomawiać...
— W imię Ojca i Syna! — przerwał Brzechwa, który już w ostatnim szeregu przyzostał — mów
waść coć się podoba, jeno nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego nie wyzywaj! — I przeżegnał się nabożnie.
— Ale suspicya rzucać! — powtórzył Cześnik — toć rzecz tem bardziej nie szlachecka i konkluduję, że teraz iść
musimy spenetrować rzecz całą i albo panu Szornelowi wrócić cześć, albo...
Nie dokończył. Z dworku, w którym mieszkał pan Szornel, wysunęła się chuda, wysoka postać Rotmistrza, otulona w
bekieszę.
Wszyscy mimowolnie rzucili się ku baszcie i skryli za mur wystający. Szornel obejrzał się na wszystkie strony i
wolnym krokiem ruszył ku staremu cmentarzysku. W piersiach patrzących dech zamarł. Pan Brzechwa przykląkł i
zgiął się, aby się za Stawskiego schować mógł.
— Idźmy!... — szepnął Cześnik i wszyscy już nie oponując, ruszyli za nim cicho, ostrożnie.
Rotmistrz szedł bardzo powoli, a nie spodziewając się, by go kto śledził, nie oglądał się już cale za siebie. To też
Cześnik z kompanią swoją mógł o kilkanaście kroków idąc za nim, przyjść niepostrzeżenie aż do furty cmentarnej,
którą Rotmistrz przekroczył i znikł wkrótce wśród drzew otaczających grobowce.
— A co ? — szepnął Kozieka — widzieliście ?
Głos kniazia drżał nieco, a głuche milczenie było mu odpowiedzią. Dla wszystkich stawało się jasnem, że Szornel
szpetne jakieś praktyki odprawuje, inaczej bowiem, po cóżby po starem cmentarzysku chodził w noc późną? Jużci nie
dla modlitwy, bo na to kościoły są we dnie otwarte, gdzie człek nabożny może Panu Bogu cześć, a swej duszy
pokrzepienie przynieść. Ale na cmentarzu i to dawnym, opuszczonym, cóżby czynił i po co by tam szedł? Nie po co
innego, jeno jak kniaź mówił, aby czarodziejskie inclusa wynajdywać. Nawet pan Brzechwa, który zawżdy dotychczas
brał stronę Rotmi
strza, nie rzekł nic, jeno po cichu dla odpędzenia złego ducha pacierze odmawiał, a wytężonym wzrokiem usiłował
przebić ciemności, by dojrzeć co się tam na owem cmentarzysku działo. Napróżno; widział jeno obnażone gałęzie
drzew, jak na tle ciemnem nieba, poruszane wichrem, niby walkę z sobą tocząc, uderzały o siebie z głuchym łoskotem;
słyszał wycie tego wichru i przyspieszone tętno własnego serca, które tłukło mu się w piersi, lękiem a zarazem
kompassyą zdjęte dla tego starca, który się tułał tam wśród tych grobowych ciemności.
— Byćże to może? — powtarzał, byćże to może?
I cała ta gromadka stała tak długo, milcząc i patrząc ku cmentarzowi, do którego zbliżyć się nie śmiała. Nareszcie po
długiej chwili, Stawski, chwytając obok stojącego towarzysza za rękę, szepnął:
— Widzisz wacpan?...
U furtki stała znów wysoka postać Rotmistrza. Jakby mu żal było opuszczać to miejsce wieczystego spoczynku,
zwrócił się twarzą ku cmentarzowi, głowę oparł o mur na poły rozwalony i tak nieruchomy pozostał... Byłże to jęk
wichru, który teraz wyraźnie słyszeć się dawał?...
— Tak samo, jak wczoraj — szepnął Brzechwa — tak samo jęczał, słyszałem...
— Extraordynaryjny wypadek! — mruknął Stawski — wszakci to tak jakby płakał.
W całej gromadce przed chwilą nieprzyjaźnie usposobionej, przemagać poczęło uczucie kompassyi. Kozieka chciał
wprawdzie dowodzić, jako to są zwykłe czarnoxiężników zaklęcia, ale mu przerwano dość ostro, więc zmilczał.
— Biedny człek! — rzekł wreszcie Stawski, nie godzi się go tu ostawić; starzec jest, może omdleć, bo widocznie jakiś
ciężki smutek go gnębi.
— Nie godzi się! — pierwszy raz ze Stawskim zgodził się Brzechwa — chodźmy doń wacpanowie i odprowadźmy do
dom.
Wszelkie podejrzenia i krzywdzące domysły naraz ustały. Jeden tylko kniaź nie zbyt dawał folgę uczuciom, bo machał
wciąż pogardliwie ręką, a gdy postanowiono iść ku Szornelowi, rzekł:
— Ja nie pójdę. A po co? Wszystko to dla mnie jasnem nie jest. Da on sobie radę i bez nas, a jak sam przyszedł, tak i
sam powróci. Moje consilium jest iść ztąd precz, a zdać o tem x. Krescentemu relacya, niech radzi dalej, jako wie.
Słowa kniazia wywarły jak zawżdy wrażenie. Ci, którzy posunęli się już naprzód ku Szornelowi, cofnęli się znowu i
poczęli zastanawiać się, żali nie lepiej pójść do dom, a jutro x. Krescentemu wszystko jak było opowiedzieć.
Ale wahanie się to trwało nie długo. Podczas narady owej, Szornel począł iść z powrotem; szedł jednak dziwnie
chwiejnym, niepewnym krokiem, jakby znużony czy osłabły bardzo; a naraz o kamień na drodze zawadziwszy, potknął
się, zachwiał i całym ciężarem runął na ziemię.
Jeden okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi patrzących. Nie zastanawiano się już dłużej, ale gromadnie spieszono na
pomoc. Szornel leżał na ziemi, napróżno usiłując się dźwignąć. Skoro jednak dojrzał posuwającą się ku niemu
gromadkę ludzi, jakby lękając się spotkania, ostatka sił dobył i powstał. Chciał się zawrócić i iść, ale byłby upadł,
gdyby pan Brzechwa ze Stawskim, w czas nadbiegłszy i uchwyciwszy go w pół, nie zapobiegli temu.
— Dziękuję waszmościom — ozwał się słabym głosem Szornel — dziękuję waszmościom, zaniemogłem nagle...
pozwólcie mi usiąść na ziemi, aby ta niemoc minęła.
— My waszmości, panie Rotmistrzu, tu ostawić nie możem — odparł żywo Stawski — wszak sąsiedzi jesteśmy,
pozwól Wacpan, abym cię do dom odprowadził.
— Dziękuję, bardzo dziękuję — odrzekł po chwili Szornel — i akcepuję łaski wasze... ile że czuję, iż sił mi brak...
mówić nawet nie mogę.
Stawski tedy z jednej, a Brzechwa z drugiej strony, prowadzili pod ramię Rotmistrza, który szedł powoli, wlokąc nogi
za sobą, a chwilami przystając, by z głębi piersi chłodnego zaczerpnąć powietrza.
Nikt głosu nie podnosił, jeno Kozieka mruczał coś pod nosem, snać nie kontent z takiego obrotu sprawy.
Tak w milczeniu minęli basztę starą i stanęli obok dworku, w którym mieszkał Szornel, a Stawski widząc, że Rotmistrz
ogląda się na wsze strony, jakby w obawie, aby ta cała ciekawych gromada do wnętrza nie weszła, rzekł zwracając się
do towarzyszy:
— Proszę waszmościów na mnie nie czekać. Ja z panem Brzechwą odprowadzę imćp. Rotmistrza do izby, a że godzina
już późna, wnet do dom pójdę i pana Brzechwę do siebie inwituję, jeśli łaska.
Brzechwa nie nawykły zgadzać się z Cześnikiem, burknął coś potakująco, a Rotmistrz z wdzięcznością ścisnął ramię
Stawskiego, na którem się opierał. Zaczem weszli samotrzeć do wnętrza dworku, pozostawiając resztę kompanii na
dworze, mocno niezadowoloną.
Stali tam oni zrazu w milczeniu, spoglądając w ciemne okna dworku, w których niebawem jakieś mignęło światełko,
ale widząc, że ani Brzechwa, ani Stawski nie wychodzą, postawszy jeszcze chwilę, ruszyli ku miastu.
Głuche milczenie przerwał Kozieka.
— Głupia rzecz! — zawołał. — Włóczymy się w nocy, po zimnie, że aż kości się trzęsą i po co ? aby jakiegoś tam
heretyka ratować i do dom z paradą odprowadzać. A na domiar jeszcze drzwi nam przed nosem zamknięto.
— Winien był pan Szornel przynajmniej słowo podzięki rzec — zauważył inny szlachcic.
— Mówić nie mógł, ile że srodze osłabiony jest i chory — tłómaczył drugi.
— Chory! chory! — mruknął kniaź — a po cóż po cmentarzysku się włóczy? Żali to chrześciańska rzecz misterya
jakieś na grobach czynić?
— Ciekawa rzecz — ozwał się Jakubowski — jaka będzie jutro relacya Stawskiego i Brzechwy?
— Nie dowiemy się nic — odrzekł kniaź — nie powiedzą nam nic zgoła. Zaklnie ich Szornel i nakaże wieczyste
silentium o tem co u niego widzieć będą, bo to już taki obyczaj u wszystkich heretyków.
— Co zaś waść pleciesz ciągle o tych heretykach? — przerwał mu z irytacyą Jakubowski — mamy tu przecież wielu
dissidentów w Lublinie, którzy tu w domu pana Tęczyńskiego zbór swój mają; wszak to są ludzie spokojni, słuszni, a
są między nimi i znaczni mężowie, jako i sam pan wojewoda Tęczyński, starosta nasz lubelski.
— Są heretycy i heretycy — odrzekł kniaź — a ten imćp. Szornel nie jest snać z tych kalwinów lubelskich, ale z
owych, którzy Trójcy św. znać nie chcą i dzieci swych, jako poganie, nie chrzczą aż póki nie dorosną, przeto też zowią
ich Anabaptyści... Straszliwa to jest sekta!
— A zkądże to waść wiesz o tem ?
— Zkąd wiem? — odparł kniaź. — Żali to człek mało nawędrował się po świecie? Byłem ja swojego czasu i w
Rakowie, kędy jest główna siedziba herezyi a odszczepieństwa. Jest tam zbór wielki i szkoła fundowana przez imćp.
Sienieńskiego, kasztelana żarnowskiego.
Byłem też w Niedźwiedziu i Dubiecku u pana Mateusza Stadnickiego. który był zaciekłym Aryanem, i w Łańcucie u
syna jego Stanisława, a tam miałem okazyę przypatrzeć się ich praktykom heretyckim.
— Ale cóż to? — zawołał nagle kniaź, wskazując przed siebie ręką — czy mi się widzi, czy też istotnie w gospodzie
pod Barankiem jeszcze pali się światło?
Wszyscy zwrócili oczy w tę stronę i ujrzeli rzecz iście o tej porze extraordynaryjną. Wszystkie okna gospody owej
jasno były oświetlone, a sam jej właściciel imćp. Szafrański niezwykle zaanimowany, krzątał się z dwoma pachołkami
w sieni, od której drzwi na oścież były otwarte.
Pan Kozieka a za nim kompania cała, wielką ciekawością zdjęta, pospieszyli ku gospodzie, ale tu zrazu nie wiele
dowiedzieć się mogli.
Szafrański, otyły człowieczek, a wielce spokojnego ducha i niecierpiący zwady, z widoczną aprehensyą w głosie
wydawał rozkazy pachołkom i sam krzątał się a kręcił jak mucha w ukropie, biegając tam i sam do kuchni, piwnicy, do
stajni, zkąd dochodziło rżenie koni i krzyki snać licznej służby.
— Ktoś przybyć musiał... jakaś znaczna persona — szepnął Kozieka.
— Kto jest w gospodzie? — zapytano Szafrańskiego, gdy ten zmordowany przysiadł w sieni, ocierając pot spływający
mu po twarzy kroplami — kto przybył?
— Oj! oj! — jęczał Szafrański — dajcie mi Waćpanowie spokój! Straszne rzeczy! straszne rzeczy !
Przerażenie gospodarza niepomału zdumiało gromadkę szlachty. Otoczono go kołem i zarzucono pytaniami, ale pan
Szafrański głową kręcił, rękami machał, wzdychał ciężko i nie odpowiadał nic, jeno na drzwi gospody, jakby z trwogą
spoglądał.
— Panie Baranku! czy jak tam waści? — zagrzmiał nagle głos donośny, męski, silny, z wnętrza izby gospodnej —
chodź sam tu!
Szafrański zerwał się i pospieszył co tchu do izby, a gromadka szlachty pozostała pod drzwiami, spoglądając na siebie
w zdumieniu.
— Co to być może? — szeptano — kto zacz jest w izbie?
Kozieka ciekawości stłumić nie mogąc, wyszedł z sieni i wspiąwszy się na palcach ku oknu, do wnętrza izby zaglądnął.
Okna były małe, nie zbyt przejrzyste, a migocące światło ogniska na kominie rozłożonego, nie dawało od razu
rozpoznać dobrze, co się wewnątrz działo... Długo patrzał pan Kozieka i wzrok wytężał, a za jego przykładem i reszta
kompanii, zająwszy miejsca przy innych oknach, to samo czyniła, zaglądając przez szpary, a zamieniając od czasu do
czasu stłumione pytania i wykrzykniki:
— Czy widzisz waść?
— Kto to może być ?
— Jakby Brzechwa tak wielki!
— Ależ to olbrzym, nie szlachcic!
Za stołem siedziała rzeczywiście niezwykłych rozmiarów persona. Przybysz ów, obrócony był twarzą ku oknom, tak że
po chwili, zaglądająca w nie szlachta mogła rozpoznać jego rysy, dziwnie wielkie. Włosy ciemne, dobrze już
przyprószone siwizną, mocno podgolone, odkrywały czoło szerokie, groźnie ściągnięte nad oczami, które wszelako nie
miały chmurnego wyrazu. Owszem, przebijała się w nich dobroduszność pewna, dziwnie sprzeczająca się z marsem na
czole. Cała fizyognomia nieznajomego o rysach bardzo wybitnych, miała wyraz wielkiej stanowczości i powagi,
łagodzonej pełnym szczerości uśmiechem, który od czasu do czasu pojawiał się na ustach, okolonych wąsem
sumiastym, a nieco wydętych i mięsistych. Olbrzymia ta głowa, osadzona na krótkiej, grubej szyi, wspierała się na
ramionach odpowiednio szerokich. O wzroście sądzić było można z nóg wyciągniętych, a sięgających daleko po za
obręb stołu, za którym siedział ów przybysz, zajadając z wielkim smakiem jakieś arcydzieło kulinarnego kunsztu,
sporządzone na prędce przez kuchmistrza pana Szafrańskiego, i zapijając miodem, którego wielki gąsior stał na stole,
wypróżniony już na poły. Odziany był ów szlachcic w zwykły strój podróżny, ale dość strojny: miał na sobie kurtkę
ciemno zieloną sukienną, guziczkami małymi gęsto na przodzie i koło rękawów ozdobioną, a barankami podszytą.
Szlachcic jadł i pił głośno, mlaszcząc językiem, a od czasu do czasu chrząkając tak silnie, że się szyby trzęsły.
Naraz powstał... A czynił to powoli, rozprostowując stopniowo swą wspaniałą postać, jakby nią pochwalić się chciał
przed zaglądającą szlachtą. Wstawał i wstawał i jeszcze końca temu nie było, że aż prawie do powały głową dosięgnął.
Głośny szmer podziwu zgromadzonych pod oknami towarzyszył temu wstawaniu olbrzymiego szlachcica.
— Dalipan! — zawołał któryś głośno, zdumienia pohamować nie mogąc — takiego wielkoluda jeszcze jakem żyw nie
widział!
Nierozważny ten wykrzyknik i szmer po za oknami, zwrócił uwagę przybysza, który jednym krokiem był już przy
oknie, otworzył je szarpnąwszy i wyglądnął. Nie dostrzegł jednak nic, bo cała kompania pana Kozieki, na widok
zmierzającego ku niej olbrzyma, czmychnęła ód okien i w jednym momencie była już w sieni, kryjąc się tam w
ciemnościach.
Wielki szlachcic otworzył drzwi i wrzasnął:
— Mości Baranku!
Szafrański wnet nadbiegł, submitując się kornie.
— Szafrański jestem... de nomine Wincenty — rzekł nieśmiało.
— Furda panie! — krzyknął wielkolud — jeno waść patrzaj, by mi tam przez okna nie zaglądano; jakieś nicponie
powlepiali nosy w szyby i gadali głośno. O mnie mniejsza, bo ja tam furda panie! strzelam, gdy kto na mnie zagląda i
basta! ale pan Starosta tego nie ścierpi i gotów zły być!
Mówiąc to wielki szlachcic uśmiechał się pod wąsem, ale szlachta schowana w najciemniejszym zakątku sieni, nie
widząc tego, oniemiała z przerażenia.
— Hm... hm... mruczał Kozieka — nieszpetna alternata: on strzela i basta — a pan Starosta jeszcze gorzej... ciekawa
rzecz, co gorszego może być?
Szafrański tymczasem mitygował przybysza.
— Niech Wasza Miłość będzie spokojny... to może wiatr oknem szarpnął...
— Nie wiatr... nie wiatr... mości Baranku!
— Szafrański jestem...
— Furda panie! nie przerywaj mi wacpan i idź precz! a pilnuj, aby było cicho!
Drzwi izby zamknęły się z trzaskiem, a Szafrański blady z przelęknienia, zwrócił się ku szlachcie, która wyszedłszy z
ukrycia, otoczyła go kołem.
— Chodźcie waszmościowie... wyjdźcie ztąd! — szepnął gospodarz — żali nie widzicie co się dzieje?
I wyszli wszyscy razem na palcach, bramę zamknęli i dopiero o kilkanaście kroków od gospody przystanąwszy, jęli
pytać Szafrańskiego, ktoby to był ów przybysz.
— Nieszczęście! kara boża, powiadam waszmościom — rzekł Szafrański, wzdychając bardzo ciężko — dopuszczenie
straszliwe na mnie i na Lublin cały... Wiecie waszmościowie, kto przybył?
— Ależ mówże wacpan! — przerwał niecierpliwie kniaź — nie wiemy nic, a waść wzdychasz jeno i mówić nie chcesz.
Kto jest ów wielkolud?
— E! — machnął ręką Szafrański. Wielkolud to jeszcze nic. To zacny ziemianin i rycerz sławny, on nikomu krzywdy
nie uczyni. Jest to imćp. Niezabitowski.
— Znam! znam! — zawołał Kozieka — Rotmistrz królewski, dzielny wojownik, który w potrzebach z Tatarami i w tej
pskowskiej...
— Rotmistrz — przerwał Szafrański — ten, co to tak był wielki, że oko od oka było u niego na dwie dłonie, a który
Turkom i Tatarom tak był straszny, że jeno ujrzawszy go, pierzchali; zwał się Jakób, a już pono zmarł, bo i wielkoludy
umierają. A zaś ten zowie się Sebastyan, chorąży, i jest pono bratankiem owego Jakóba. Wielki jest także okrutnie,
postawę groźną ma i krzyczy: furda panie! Ale jego ja się nie lękam, bo człek jest słuszny i prawy... za to ten drugi...
— A któż jest ten drugi?
— Kto ? kto ? — powtórzył z cicha, z wielką aprehensyą w głosie p. Szafrański — i zbliżywszy się prawie do ucha
Kozieki, szepnął;
— Nie kto inny — jeno sam Starosta Zygwulski... Stadnicki!
— Dyabeł! — zawołało kilka głosów.
— Jezus, Marya! — wrzasnął Kozieka i aż ku ziemi przysiadł.
— Mości Baranku! — zagrzmiał w tejże chwili głos potężny od gospody — a gdzież to wędrujesz? Furda panie!
posługi żadnej nie ma!
Szafrański poleciał co tchu, a szlachta została na środku ulicy, spoglądając na siebie w zalęknieniu wielkiem.
* * *
III.
Tymczasem w dworku, w którym mieszkał Szornel, panował także ruch niezwykły. Rotmistrz, skoro go Brzechwa ze
Stawskim doprowadzili do izby, padł osła
biony na łoże i długo pozostawał jakby bez czucia. Cześnik i Brzechwa w przestrachu wielkim sami nie wiedzieli co
począć i naradzali się z sobą z cicha, a wreszcie postanowili zbudzić właściciela dworku Żegotę, który iako człek
experyencyi niepośledniej i leki rozmaite mógł znać w razach nagłej choroby. Zaczem Brzechwa, jako już lepiej panu
Żegocie znany, ofiarował się iść na drugą stronę dworku, a czynił to nie bez aprehensyi, jak zostanie przyjęty, lecz
zarazem z nadzieją, iż przy okazyi tej uda mu się może i Reginkę zobaczyć.
Żegota spoczywać już musiał, gdyż Brzechwa długo we drzwi kołatał, zanim ujrzał go wychodzącego z latarką w ręku.
Spostrzegłszy Brzechwę zdumiał się wielce Żegota a zarazem strwożył, domyśliwszy się, iż coś straszliwego stać się
musiało.
— Na Boga! — zawołał — co wacpana o tej porze tu sprowadza?
— Imćp. Rotmistrz Szornel zachorzał! — odparł szybko Brzechwa — i oto przychodzę wacpana zawiadomić o tem a o
radę w tym nagłym wypadku prosić.
— Pan Rotmistrz zachorzał! — zawołał Żegota w przerażeniu. — Wielki Boże! już od kilku dni widocznie był słaby.
I nie pytając już więcej, biegł ku izbie Szornela.
Weszli tedy obydwa razem i ujrzeli jako Stawski nachylony nad łożem coś mówił po cichu z Rotmistrzem. Przybliżyli
się, a Cześnik zwróciwszy się ku nim, rzekł:
— Imćp. Rotmistrz czując się wielce osłabionym, a wiedząc, że końcem człowieka śmierć, pragnąc zaś w tym trudnym
terminie przygotowanym być, jako prawemu Chrześcianinowi przystało, prosi, abyśmy x. Krescentego wezwali a
obligowali, iżby nie zwłócząc tu przybył. Tedy ostawiam tu waszmościom opiekę nad chorym,
a sam spieszę do x. Krescentego i z nim tu lada moment nadbiegnę.
Rotmistrz słabym ruchem ręki zdawał się przytwierdzać tym słowom i dziękować. Zaczem Stawski wnet wyszedł a
Żegota przykląkł przy łożu i z widoczną trwogą a żalem wpatrywał się w blade rysy starca, który jeno oddychał ciężko
i zamknąwszy oczy zdawał się we śnie pogrążonym.
Brzechwa stał opodal, a chociaż także do głębi poruszony tem, czego był świadkiem, rozglądał się wszakże z
ciekawością po izbie dość dużej, słabo rozwidnionej latarką pana Żegoty i światłem woskowej świecy palącej się przy
łożu chorego.
W urządzeniu tej izby nic zgoła nie potwierdzało podejrzeń kniazia Kozieki. Urządzenie to było bardzo ubogie; prócz
łoża, a raczej wielkiego tapczana skórą niedźwiedzią pokrytego, stołu i ław drewnianych, nie było tam nic, coby o
zamożności świadczyć mogło. Jeno nad łożem wisiał misternej roboty krzyż z rozpiętem ciałem Zbawiciela, a pod nim
— co szczególniejszą pana Brzechwy zwróciło uwagę — wielka i dziwnie piękna szabla, z głownią damaszkowaną,
suto złotem i drogimi kamieniami sadzona. Na stole rozłożona leżała xięga w skórę oprawna, a na nią gdy spojrzał pan
Brzechwa, przekonał się, jako to była xięga Żywotów Świętych i modlitewnik, snać często używany, bo karty miał
pożółkłe i szczerniałe.
— Kalumnia! istna kalumnia! — szepnął pan Brzechwa, myśląc o owych suspicyach Kozieki.
Ale nie mógł zbyt długo zastanawiać się nad tem, bo oto znagła skrzypnęły drzwi wchodowe i na czarnem tle
pogrążonej w ciemnościach sieni, ukazała się biała postać niewieścia. Piękna Reginka, obudzona snać ze snu hałasem o
tej porze niezwykłym, zarzuciła na siebie białą jakąś, powłóczystą szatę, i z rozpuszczonymi
włosami wbiegła tak, niby zjawisko nieziemskie — lecz zoczywszy Brzechwę, cofnęła się, tłumiąc okrzyk.
Brzechwa oniemiały, z gębą i oczami rozwartemi szeroko, patrzał i wzroku oderwać nie mógł. Reginka zalękniona,
stała w progu, wysoka, smukła, białą szatą ową i jasnymi włosami jakby płaszczem okryta, oczy wielkie, mieniące się
jak gwiazdy, utkwiwszy w postać ojca klęczącą.
— Ojcze — szepnęła — pan Rotmistrz zachorzał?
Na dźwięk tego głosu, który Brzechwie zdał się dziwnie miękkim i słodkim, Żegota powstał z klęczek i pospieszył ku
córce, a Rotmistrz otworzył oczy i ujrzawszy Reginkę, obie dłonie ku niej wyciągnął.
— Doniu! — przemówił.
Reginka słysząc te słowa, rzuciła się ku łożu, nie bacząc już na obecność Brzechwy i przykląkłszy z wielką czułością
jęła całować ręce Rotmistrza.
— Doniu — mówił Szornel urywanym i stłumionym głosem — oto Bóg powołuje mnie już snać ku sobie. Ty, pomnij
na wszystko com cię nauczał w imię boże i wedle słowa bożego. Nie bacz na rozkosze świata, bo marność wszystko i
nad marnościami marność!
Reginka ukrywszy twarz w dłoniach szlochała, że i panu Brzechwie jakoś dziwnie rzewnie na sercu robić się poczęło, a
Żegota niemniej wzruszony, rzekł:
— Da Bóg, jeszcze się Waszmość, panie Rotmistrzu, podźwigniesz. Ta chwilowa niemoc przeminie...
— Życz mi raczej — przerwał Rotmistrz — aby się to już raz dokonało... Ufam, że spoczynku wieczystego dostąpię,
ile że w ciągu długiego bardzo żywota, krzywd a pohańbienia — jako wiesz dobrze — znosiłem nie mało...
Rzekłszy to umilkł, oczy zamknął i pozostawał znów nieruchomy, jakby martwy, a w izbie słychać jeno było ciężki
oddech chorego, stłumione szlochanie
Reginki i westchnienia Żegoty. Brzechwa zalterowany wielce, a nie rozumiejąc zgoła wszystkiego, czego
mimowolnym był świadkiem, z niepokojem oczekiwał przybycia Stawskiego z x. Krescentym. Niebawem też drzwi się
otwarły i ukazał się pleban, a za nim Cześnik zaczerwieniony i zdyszany od wielkiego pośpiechu. — X. Krescenty
pozdrowiwszy imię Zbawiciela, przystąpił do łoża Rotmistrza i rzekł:
— Pokój waszmości, panie Rotmistrzu! przybywam na wezwanie wasze...
Szornel oczy otworzył; błędnym zrazu wzrokiem, jakby ze snu zbudzony, spojrzał na obecnych, a potem głosem
cichym, odpowiadając Xiędzu, rzekł:
— Dzięki wam ojcze za pośpiech... ile że maluczko, a czuję, iż mi sił, nie stanie. Czas mi iść na odpoczynek wieczny.
Zaczem wszyscy, Źegota z rozpłakaną Reginką i Stawski z Brzechwą wyszli, ostawując Rotmistrza z plebanem.
Brzechwa chciał do siebie iść, ale go Stawski zatrzymał, przekładając, jako należy x. Krescentego do dom
odprowadzić. Żegota zaś uprzejmie ich prosił, aby weszli do izby gościnnej, gdzie też w smutku a milczeniu czekali.
Długo trwało zanim x. pleban wyszedłszy, inwitował wszystkich napowrót do komnaty Rotmistrza, oznajmując jako
chory, czując się bliskim śmierci, chce się z nimi pożegnać.
Rotmistrz blady bardzo, bledszy jeszcze niż był przed chwilą, siedział teraz na łożu, wsparty na poduszkach, a
oddychał coraz ciężej. Zmieniony był srodze; długie, siwe włosy spadały mu w nieładzie na czoło i ramiona. Na
obliczu wychudłem, zapadniętem, cień śmierci rył powoli swoje piętno. Oczy jeno świeciły teraz gorączkowym
blaskiem, a na ustach pojawił się jakby uśmiech rzewny, łagodny, który całą zwykle su
rową a posępną twarz Rotmistrza rozpromieniał nieziemskim spokojem.
Gdy Reginka żalu nie mogąc potłumić, znów u łoża przykląkłszy, głośno płakać i łkać zaczęła, Szornel najpierw ku
niej się zwrócił i dłoń drżącą na głowie dziewczęcia złożywszy, urywanym głosem mówić począł:
— Nie płacz, doniu, a łzami nie obrażaj Tego, który w miłosierdziu swem długiego żywota mi użyczywszy, po
ciężkich znojach a trudach, koniec daje pogodny. Święć się wola Jego!... Chciałem i wam waszmościowie, tobie mości
Cześniku i tobie panie Brzechwo, dzięki powinne złożyć za pomoc mi daną. Bez was, przyszłoby mi może u
cmentarzyska owego, bez pociechy ostatniej a pokrzepienia, którego jako grzesznik wielki mocno potrzebowałem,
niegodnego żywota dokonać. Toż dzięki wam gorące składam, a tam przed Majestatem najwyższym kędy idę, nie
przepomnę o dobrodziejstwie przez was mi wyświadczonem...
— Niceśmy takiego, mości Rotmistrzu, nie uczynili, coby na podziękę zasługiwać mogło — przerwał Stawski, głosem
od wewnętrznej alteracyi drżącym. — Co do mnie, żałuję jeno, iżem choć tak bliski sąsiad Waszmości, nie miał
pierwej okazyi...
— Mea culpa! — przerwał Szornel — i oto com dalej rzec miał, z prośbą, byście to waszmościowie innym braciom
szlachcie powtórzyć raczyli, ile że życiem mojem odludnem a dziwacznem zgorszenie mogłem dać, a w tych czasach
fałesznych nauk heretyckich i praktyk bezbożnych, suspicya szpetne obudzić. Od kilku miesięcy tu mieszkając, z nikim
nie chciałem konnexyj mieć, stroniłem od ludzi i do świątyni bożej nawet nie chodziłem, żeście mię snadnie posądzić
mogli o bezbożną niewiarę. Otóż w tym uroczystym momencie, wyznaję przed wami, a proszę, byście to wyznanie
moje
publicznem uczynili, jako w religii a wierze świętej rzymskokatolickiej umieram.
Tu głos Rotmistrza nabrał siły niezwykłej; w ferworze tym dźwignął się o własnej mocy i obie ręce podniósł do góry.
— Zawżdy byłem wierny wierze ojców moich! — zawołał — i dla niej gotów byłem śmierć ponieść, chociaż w jaskini
łotrów żyłem i otoczony byłem fałszem a herezyą... Jeżelim zaś do świątyni bożej nie chodził i do Sakramentów śś. nie
przystępował, to nie przeto, abym wiary nie miał, jeno żem w sercu żal srogi a nienawiść pogańską chował...
Głos podniesiony złamał się nagle w piersi Rotmistrza, który przez długą chwilę mówić nie mogąc, przymknął powieki
i jeno coraz ciężej oddychał a rękami niespokojnie rzucał. W uroczystem silentium a z niewypowiedzianem jakiemś
uczuciem żalu i kompassyi, wszyscy oczekiwali co dalej nastąpi.
Zaczem Szornel oczy otworzył i tak mówić znów począł:
— Żywotem długim obdarzył mnie Pan. Oddałem go na posługę tej Rzeczypospolitej... Nie godzi mi się mówić com
czynił i jako czyniłem, bo nie dla chluby własnej a zaszczytów tom sprawił... To jedno wolno mi rzec, iż gdziekolwiek
zdarzyła się okazya, szedłem ku obronie; nie szczędziłem krwie mojej i obym ją był oddał do ostatniej kropli w
potrzebach onych, a nie ostawiał jej po to, by ją przyjaciel w srogiego wroga zmieniony, zatruł nienawiścią!...
Głos Szornela wzmógł się znowu, lubo drżał od silnego wzruszenia.
— I oto — mówił dalej Szornel — dopuścił na mnie Pan krzywdy, a pohańbienie wielkie... Za poświecenie żywota, za
to iżem z wyklętym — oby Bóg miłościw był duszy mojej! — pozostał i społeczności z nim się
nie wyrzekł — wydarł mi on to wszystko com najdroższego miał, największy skarb mój, szczęście jedyne żywota...
wydarł mi dziecko moje, syna mi zabrał!... trując go za młodu jadem kłamstwa i herezyi straszliwej...
Gdy to mówił Rotmistrz, oczy jego, niby dwa węgle żarzące, płonęły gorączkowym blaskiem, ręce wyciągał przed
siebie, a blizna owa, która mu twarz znaczyła, zabiegła krwią i purpurową się stała.
— Wypatrzyłem wzrok mój! — wołał w uniesieniu wielkiem — przeszedłem wzdłuż i wszerz kraj cały... szukałem
syna, wyczekiwałem jego powrotu, a przeklinałem tych, którzy mi go zabrali. Żywot mój stał się odtąd jedną
męczarnią, jednem złorzeczeniem. Nie mogłem przebaczyć. Żal srogi rozdzierał mi duszę... Toż lepiej byłoby stokroć,
gdyby mi byli zamordowali syna, niżby go mieli herezyą truć, a na manowce wieść bezbożne. Nie mogłem przebaczyć
i przeklinałem duszę łotra i plemię jego niegodne!
Tu x. Krescenty widząc wielkie wzburzenie Rotmistrza, który miotał się jakoby w malignie, pochwycił ze ściany krzyż
i stawiając go przed oczy starca, rzekł poważnie:
— Przebaczyłeś... jako i Ten na krzyżu przebaczył... Zaczem Szornel głowę pochylił, a po chwili podnosząc dłoń ową,
w której czterech palców brakło i uderzając się kornie w piersi, już z cicha i spokojnie mówił:
— Przebaczyłem.... ale ciało mdłe, chociaż duch skory jest... Boże, bądź miłościw!
— Nie męcz się, mości Rotmistrzu — ozwał się znów pleban — może dokończysz jutro, co byś chciał teraz rzec...
— Jutro? — odparł Szornel — jutro nie moje... Owszem, dziś mówić chcę i mówić muszę, jeno już będę spokojny, a
nie wiele mi i rzec pozostało. Darujcie
uniesienie, a niech ono zgorszeniem wam nie będzie, ile że serce, dopóki życie w niem nie zastygnie, krwawić się a
boleć musi na myśl, iż mi syna jedynaka wydarto... Kto z was ojcem, ten zrozumie... Mając tedy żal i nienawiść w
duszy, nie mogłem do świątyni bożej iść, ani do Sakramentów uczęszczać świętych, ile że kłamać nie umiałem przed
ludźmi, a na cóżby się zdało kłamstwo przed Bogiem, który zna serce człowieka? X. Krescenty poświadczy, jako
przybywszy tu, chodziłem doń a prosiłem, by mi pobożnemi modłami swemi łaskę przebaczenia wyjednał... Modliłem
się z nim społem, ale każdą modlitwę kończyłem — strach powiedzieć — przekleństwem!... Występną duszę moją
opanował szatan nienawiści... Wiara prowadziła mnie do stóp ołtarzy, on mnie od nich odtrącał, stawiając przed oczy
wyrządzoną mi krzywdę... Żyłem tedy jako bezbożnik, snując się niby mara, w nocy, po cmentarzyskach, gdzie
wołałem do Pana o zlitowanie i śmierć... W tej ciszy cmentarnej było mi czasem lżej na sercu i tam niekiedy modlić się
mogłem. W takich męczarniach srogich ubiegł mi oto dziewiąty krzyżyk żywota...
Zamilkł Rotmistrz, widocznie znużony bardzo, a nikt z obecnych nie śmiał przerywać ciszy, wśród której słychać było
jeno chrapliwy oddech chorego. Brzechwa wciąż oczy rękawem ocierał, Stawski wzdychał, a Reginka ze wzrokiem
utkwionym w oblicze Rotmistrza, klęczała nie płacząc już, jeno blada straszliwie, bledsza od owej szaty białej, która ją
okrywała. Żegota stojąc obok x. Krescentego, szeptał z nim razem pacierze.
— Wybaczcie proszę — mówił dalej Szornel, ochłonąwszy nieco — wybaczcie zgorszenie, jakie życiem mojem
odludnem i owemi wędrówkami po cmentarzyskach uczynić wam mogłem, a miejcie pamięć o występnej duszy mojej.
Proszę was i obliguję, byście świad
czyli, jeśli się tego nadarzy potrzeba, jako w Imię Chrystusa Ukrzyżowanego przebaczyłem. Ażebyście zaś prośby mej
dalszej wysłuchać mogli, to wam rzec muszę, iż ten, który mi syna wziął a w herezyi go wychował i na manowce
rzucił, zwał się Stanisław Mateusz Stadnicki z Niedźwiedzia, który lat temu już wiele, żywota dokonał w Dubiecku.
I z wysiłkiem wielkim, złożywszy ręce i podniósłszy wzrok na krzyż, który x. Krescenty przed oczy mu stawił, dodał
Szornel:
— Niech odpoczywa dusza jego w spokoju!
Była to pierwsza modlitwa przebaczenia od lat wielu.
— Syn mój — mówił znowu Rotmistrz po chwili wytchnienia — wychowany wbrew woli mojej w błędach aryańskich,
potem z synem owego Stadnickiego, Stanisławem, w rycerskiem zaprawiał się rzemiośle i zrazu dzielnie sobie
poczynał. Odnajdywałem ślad jego wszędy, bom wszędy szedł za nimi, pomimo wieku i sterania. Ale syn ten, obcy mi
prawie, głuchy był na prośby moje, a onego Stanisława opuścić nie chciał. Dopóki walczył dzielnie w potrzebach
rycerskich, ku obronie Rzeczypospolitej, nie mówiłem nic, ale kiedy on Stanisław Stadnicki "Dyabłem" zwan,
zahaczywszy powinności szlacheckiej, począł harce wyprawować, a wojny wszczynać domowe, i zebrawszy kompanię
dziką, kraj własny niszczyć a na prawa innych się targać, wonczas wezwałem syna, by Stadnickiego opuścił,
wyrzekłszy się z nim wspólnictwa. On wszakże odrzucił prośby moje i na Węgry ze Stadnickim uszedł, zmieniwszy
nawet nazwisko ojców a od herbu zwąc się rycerzem Dołęgą. Pomnisz, mości Żegoto, boś wonczas świadkiem był w
Krakowie, gdy ten syn mój rodzony, zgubiwszy duszę w błędach aryańskich, wyrzekł się rodzica swego i odepchnął
mnie. Przekląłem krew wła
sną... przekląłem syna, złorzecząc w dwójnasób Stadnickim, i temu co zmarł już i przed sądem bożym jest i temu co
żyje na hańbę swojego imienia!
Tu znów x. Krescenty podał krzyż Szornelowi, a ten w obie ręce go pochwycił i do ust poniósł, całując.
Zaczem głosem coraz cichszym, coraz słabszym, tak kończył:
— Zbierają się chmury nad tą Rzeczypospolitą. Rozbiegały się bardzo języki złe, ku wojnie domowej, przeciw
Majestatowi królewskiemu podburzając. W rzędzie zaś tych, którzy najgłośniej krzyczą, staje on dyabeł Stadnicki, z
innymi jako Herburt, Łaszcz i tym podobni. Bóg wie co ztąd wyniknąć może; wiem, że wzburzenie panuje już wielkie,
zwłaszcza od kiedy Stadnicki, który niedawno z Węgier powrócił, uwija się tu, w lubelskiem i sandomierskiem
zwolenników między szlachtą szukając. Doniesiono mi, jako niebawem chcą zwołać zjazd walny szlachty pod
Lublinem. Przybędzie tu zatem Stadnicki, a z nim zapewne i rycerz ów Dołęga, syn mój. Chciałem dożyć tej chwili,
pragnąłem raz jeszcze stanąć przed nim i rzec mu ostatnie, rodzicielskie słowo upomnienia. Bóg chciał inaczej! Ale
was, panowie bracia, obliguję, ciebie ojcze Krescenty proszę i ciebie także wierny mój Żegoto, byście starali się
dotrzeć do owego rycerza Dołęgi, opowiedzieli mu śmierć moją, zanieśli mu prośby moje ostatnie, przebaczenie i
błogosławieństwo. Żywego nie usłuchał, może umarłego usłucha, a nawróci się i opamięta!
Znużony, osłabły do ostateczności, opadł Rotmistrz na poduszki i jęczeć głucho począł, a wszyscy rzucili się ku niemu
cucąc i zimną wodą nacierając skronie. Długo trwało, zanim Rotmistrz znów oczy otworzył, głową i rękami rzucając z
niepokojem, jakby czegoś w koło siebie szukał. Wzrokiem widocznie gasnącym,
zamglonym, krążył po izbie, a ujrzawszy klęczącą u łoża Reginkę, w wielkiej boleści pogrążoną, z trudem trzęsącą się
rękę ku niej wyciągnął i przemówił jeszcze, urywając co słowo:
— I ty także proś go... i módl się za nim Reginko, doniu moja...
Zaczem x. Krescenty widząc, jako ostatnia godzina się zbliża, wziął xięgę i gromnicę zapaliwszy, począł na głos czytać
modlitwy in articulo mortis przepisane, a wszyscy przykląkłszy, powtarzali je za nim. Rotmistrz leżał już jak martwy,
trzymając ciągle krzyż w dłoni. Zdawało się, że nie widzi i nie czuje już nic, bo oczy zawarł, a oddech coraz cichszym
się stawał. Jeno usta poruszały się czasem, jakby powtarzały słowa modlitwy a zaś z pod powiek przymkniętych,
wybiegły i zwolna toczyły się po wychudłych policzkach dwie łzy duże, świadcząc o życiu i boleści.
Wśród uroczystej ciszy rozlegały się słowa modlitwy:
"Wyjdź duszo chrześciańska... Suscipiat te Christus, qui vocavit te!"
Wtem stała się rzecz niespodziewana. Na ulicy, przed dworkiem, dały się słyszeć kroki jakby uciekających ludzi. Z
dala dochodził tentent koni; dzikie jakieś wrzaski, zmięszane z turkotem wozów i szczękiem broni zamąciły nocny
spokój. I pod oknami dworku ozwało się kilka głosów śpiewających pieśń szyderczą:
Stadnicki dyabeł wcielony
Puścił głosy na wsze strony,
Że pana z królestwa zrzuci,
Krążąc, ryczy, bałamuci!
— Opalińszczuki! łotry! a łapaj! — wrzeszczały inne głosy i wnet ów tentent bliższym się stał, okropna wrzawa
rozległa się pod oknami, wyzywania a obelgi
straszliwe. Widocznie owi śpiewający uciekali przed liczną pogonią. Na nazwisko Stadnickiego, Rotmistrz drgnął cały;
usta wykrzywiły mu się kurczowo, ale oczu nie otworzył — gdy w tejże chwili zaczęto dobijać się do bramy dworku.
— Tu się ukryli! — wołano — tu ich złapiemy!
— Otworzyć! — krzyczał głos jakiś potężny — otworzyć! a nie, to bramę wywalę!Żegota chwyciwszy latarkę, biegł
spiesznie ku drzwiom, lecz w tymże momencie rozległ się łoskot straszliwy i kilku zbrojnych, wysadziwszy snać
bramę, z trzaskiem i hukiem wkroczyło do komnaty.
Przodem szedł rycerz, wysokiego wzrostu, wyniosłej postawy, w sile wieku. Jakkolwiek strój miał na sobie podróżny i
błotem zbryzgany, jednak wnet poznać było można, że to niepoślednia persona. Z twarzy ogorzałej, bujnym zarostem
pokrytej, z oczu ciemnych a dziwnie wyrazistych i pięknych, biła wielka śmiałość. Wszedł raźno i parę kroków
postąpił ku łożu, na którem w słabem oświetleniu gromnicznego płomyka, widniała postać konającego starca. Rycerz
chciał coś rzec, bo usta otworzył, ale spojrzawszy na ową postać, stanął w zdumieniu wielkiem.
— Co to jest ? — rzekł z cicha.
Rotmistrz nie otwierał oczu podczas całej wrzawy, ale na dźwięk tego głosu poruszył się gwałtownie, rozwarł szeroko
powieki i długo, jakby w osłupieniu, patrzał w twarz owego rycerza.
Naraz, ostatkiem sił porwawszy się, rzucił się naprzód ku niemu, i oba ramiona wyciągnąwszy, krzyknął wielkim
głosem:
— Syn mój!
Okrzyk Reginki wtórował tym słowom. Nikt jednak na nią nie zważał, jeno wszyscy zwrócili się ku rycerzowi, który
blady, pomięszany wielce, wahał się
chwilę, a potem, jakby niepohamowanem tknięty uczuciem, z głuchym jękiem, jak długi padł do stóp starca.
Ramiona Rotmistrza drgając konwulsyjnie, pochwyciły szyję rycerza; przez chwilę cisnęły ją do piersi, aż nagle opadły
bezsilne.
— Umarł! — jęknął rycerz.
Zaczem ojciec Krescenty, zbliżywszy się ku łożu i dotknąwszy czoła Rotmistrza, naznaczył je krzyżem świętym i
rzekł:
Requiescat in pace!
* * *
IV.
Zaledwie na dzień szarzeć poczęło, a już pan Szafrański z całą służbą swoją na nogach był i krzątał się żywo, rozkazy
wydając. W twarzy bladej, a w oczach bezsennością zaczerwienionych, łacno wyczytać było można wewnętrzny
niepokój i trwogę. I zaiste ważne ku temu powody miał sławetny imćp. Szafrański, W nocy, już po odejściu Kozieki i
jego kompanów, gospodę jego, zwykle spokojną widownię bezkrwawych zapasów imćp. Brzechwy z Cześnikiem,
najechała tłumnie nadworna milicya jw. Starosty Zygwulskiego. A była to hałastra, o której w całym Lublinie
straszliwe obiegały wieści, zwłaszcza od czasu, gdy pan Stadnicki coraz częściej okolice te najeżdżać począł. Ci co
sposobność mieli widzieć pana Starostę i jego drużynę, dziwy o tem rozpowiadali; toż gdy pamiętnej owej nocy, w
której pan Szornel żywota dokonał, ukazał się cały oddział zbrojny na rynku Lublina, krzykiem i hałasem iście
piekielnym budząc miasto uspione, i gdy wieść gruchnęła, jako to jest pana Stadnickiego kompania, strach przejął
wszystkich i z rana nikt nie śmiał wyjrzeć na ulicę; — przez okna tylko i drzwi wyglądano trwożliwie.
I zaprawdę było czego się bać. Oprócz owego rycerza, którego widzieliśmy w chwili zgonu Rotmistrza Szornela, a
który postawę miał piękną i cale nie odrażającą, reszta kompanii, licząca przeszło stu a może i dwiestu jeźdźców — bo
w tem srogiem zalterowaniu pan Szafrański policzyć ich nie zdołał, a w oczach mu się dwoiło — wyglądała iście na
dziką hałastrę. Odziani byli dziwnie: jedni z węgierska w kurty i futrzane opończe, na głowach mając kaptury lub
wysokie kiwiory albo magierki; inni w kaftanach ze skóry, inni z niemiecka w ormentelach cale dziwnych, z opuchami
futrzanymi, jeszcze inni w guniach pospolitych, wreszcie w ferezyach tureckich, kierejach, kieczach sukiennych lub
kopieniakach, z pod których połyskiwała czasem zbroja, także rozmaita. Niektórzy w rękach i. za pasem mieli topory,
inni maczugi albo buławy kolczate, inni wreszcie czekany lub pałki olbrzymie. A mowa ich — Boże odpuść! — istna
wieża Babel. Ani zrozumieć. Jeno z głosu a srogiego wyrazu twarzy można było rozpoznać, że musiały to być same
złorzeczenia srogie a przekleństwa. Ci co po polsku mówili — a było i takich siła — klęli tak, że człek słuchając
myślał już, iż w piekle jest, a słyszy dokoła gwar i miotania się szatańskie. Cóż dopiero, gdy przy dziennym blasku
ujrzano twarze tych kompanów Starosty! Strach patrzeć... Pan Szafrański opowiadał, jako wszyscy mieli ogorzałe,
czarne oblicza, patrzące dziko oczami groźnemi, które świeciły białkami jakby cygańskie. Wszyscy prawie z brodami i
włosami długimi a skudłaczonymi, boć przecie rozczesywać ich i trefić czasu nie mieli.
Padł wiec lęk srogi na mieszkańców Lublina, zwłaszcza gdy usłyszano, jako zaraz po przybyciu, w nocy, hałastra owa
wszczęła bójkę z dworzanami imćp. Łukasza Opalińskiego, Starosty Leżajskiego, który do Lublina właśnie przybyć
miał dla sprawy swej
w trybunale podówczas się agitującej. Mówiono, jako jednego z dworzan usieczono; obiegały nawet wieści, że
Rotmistrza Szornela, jeden z hałastry owej, wpadłszy doń w nocy, tak przeraził, iż tenże ducha wyzionął. Byli też i
tacy, którzy twierdzili, jako Rotmistrz zamordowany został, a opowiadali o straszliwych spustoszeniach, jakie pan
Stadnicki z drużyną swoją w całej przemyskiej i sanockiej ziemi czyni, o mordach okrutnych i pożogach, że z
niektórych osad i włości, jak np. z Korniaktowa i śladu nie zostało.
Strach tedy wielkooki i stugębny przeszedł przez miasto, a już największy opanował pana Szafrańskiego, który
krzątając się około gospody swej, wzdychał jeno ciężko, a cichuteńko pacierze odmawiał, wzywając zlitowania
bożego.
Kniaź Kozieka całą noc też spać nie mógł. Wieść o przybyciu "Dyabła" Stadnickiego, którego kniaź z powodów jemu
tylko wiadomych zawżdy bardzo się obawiał, odebrała mu sen całkowicie. Kniaź rozmyślał, spenetrować chcąc
napróżno, co tu owego "Dyabła" sprowadzić mogło. Słyszał on — bo kniaź ucho miał dobre, a publicznemi sprawami
rad się zajmował — jako szlachta burzyła się wiele, a po śmierci Kanclerza Zamoyskiego, na rozmaite wahała się
strony, jakoweś grawamina przeciw Królowi podnosząc. Słyszał też kniaź, jako ów Dyabeł Stadnicki jednym z
pierwszych był, który przeciw Majestatowi powstawał i jakoweś spiski knował. W Krakowie był kniaź nawet
świadkiem, jako panu Wojewodzie Zebrzydowskiemu, Staroście Krakowskiemu, kazano wynosić się z zamku, gdy
czyniono przygotowania na wesele królewskie z siostrą zmarłej Królowej Anny, Konstancyą — i słyszał powtarzaną
podówczas dumną pogróżkę wojewody: "Tak samo jako ja z zamku, Król z Królestwa wyleci!" Mówiono również — i
to dobrze kniaź wiedział — że
malkontentów była siła pomiędzy różnowiercami, a na czele tych stawał xiąże Janusz Radziwiłł, rozgniewany za
uwięzienie w Krakowie jednego z swych dworzan, który heretykiem będąc i widząc xiędza z Sanctissimum idącego,
zniewagi się dopuścił. Wiedział również kniaź, że Starosta Zygwulski tak z Zebrzydowskim jak i z Radziwiłłem w
konnexyach był, że powróciwszy z Węgier i zebrawszy tam zbrojną kompanię, która codziennie się pomnażała,
poczynał dokazywać wielce, na Majestat odgrażać się królewski, szlachtę niesforną i malkontentów gromadzić, a z
panem Łukaszem Opalińskim, Starostą Leżajskim, stronnikiem królewskim, a sąsiadem swym, srogie zatargi wieść.
Kniaź tedy medytował i całą noc rady sobie dać nie mógł, przeczuwając, że coś niedobrego się święci i że to przybycie
Stadnickiego do Lublina ma jakoweś znaczenie, dotychczas dla niego zakryte.
— Żeby to wiedzieć, czego ten dyabeł tu chce — myślał. — Człek w tym Lublinie, bez potrzeby żadnej, zasiedział się
tak, że już i o bożym świecie nie wie, a mógłby, dalipan, jeszcze przydać się na co i sam przytem co zyskać. Jeśli ów
Dyabeł stronników tu w Lublinie między szlachtą chce mieć, bezemnie się nie obejdzie. Wypadałoby pójść i
submitować się mu. Ano niebezpiecznie. Pójdę — myślał dalej — widział on mnie raz w życiu, przy onem spaleniu
Korniaktowa i pewno zapomniał... zresztą łba z karku przecie mi nie zdejmie. Mówią wprawdzie, że on jakby
opętanym i charakternikiem był, ale ja w to jego dyabelstwo nie wierzę, a kto wie? gdybym mu się przydał, to u
takiego pana o dobrą kondycyę nie trudno, i człek, miasto marnieć w Lublinie między tą szlachtą — hołotą, która
głupia jest, a nic z niej wyciągnąć już nie można, wydostałby się jeszcze na świat szeroki.
O Szornelu zgoła zapomniał kniaź i było już nad ranem, gdy w owych medytacyach pogrążony, usnął snem twardym.
Gdy się przebudził, był już dzień biały. Oczy przetarł, zerwał się na równe nogi i przyodziawszy się spiesznie, wybiegł,
dążąc "pod Baranka". Nawet pacierza w pospiechu tym zmówić zapomniał, jeno koło kościoła Panny Maryi, gdzie na
Msze poranną dzwoniono, przechodząc, czapkę zdjął, przeżegnał się, a myślał zgoła o czem innem. Dziwiło go wielce,
że na ulicach było pusto jak wymiótł; w dworkach znajomych okiennice były w pół tylko odchylone a drzwi zaparte.
— Kidyabeł! — mruknął kniaź — powymierali czy co ?...
Przyszedłszy "pod Paranka", jeszcze bardziej się zdumiał. Gospoda to była wielka, z przestronnym dziedzińcem i
podwórzem, a dziś snać miejsca wewnątrz zabrakło, bo cały ów dziedziniec i podwórze, zajęte były jakby
obozowiskiem jakiem. Obok rozkulbaczonych koni, stali lub leżeli na rozesłanych baranicach ludzie zbrojni. Chociaż
to jeszcze było rano, pili już na zabój, wołając a wrzeszcząc nieludzkimi głosy na Szafrańskiego, który im miodu, wina
i wszelakich trunków nastarczyć nie mógł.
Kozieka stanął przerażony, przyglądając się temu dziwnemu widowisku, a potem w obawie, aby go nie spostrzeżono,
chyłkiem pod murem idąc, przekradł się cichuteńko na drugą stronę gospody, po pod okna izby samego Szafrańskiego,
która w razie liczniejszego zjazdu, służyła czasem Koziece i jego sąsiadom za chwilowy przytułek. Kniaź też miał
nadzieję, że zobaczy tam może Brzechwę lub Stawskiego. Spojrzał przez okno i cofnął się. I ta izba przepełniona była
owymi przybyszami, którzy wrzeszcząc, pili i zabawiali się jakąś grą kniaziowi nieznaną, rzucając kości. Szafrański
wśród nich się krzątał, napełniając kubki świeżo przyniesionym
trunkiem, a zoczywszy zaglądającego Koziekę, dał mu znak, aby czekał, bo mówić z nim pragnie.
Kniaź przestraszony niemało, rad był odejść już, jeno ciekawość go piekła, więc został, przykucnąwszy na przyźbie.
Za chwilę wybiegł z gospody Szafrański i jął ręce łamać w rozpaczy, a mówić tak bezładnie, że go Kozieka zaledwie
zrozumieć mógł.
— Kto są ci zbrojni? — pytał go ciągle, nie mogąc doczekać się responsu.
— Kto są? — bąkał Szafrański — zbóje, opryszki, sabatony!
— Sabatony? co zaś Wacpan pleciesz? co to znaczy?
— Ano Sabatony, czy Sabaty... abo ja wiem. Jeden z nich, który Polak jest, a więc dogadać się z nim można, sam ich
tak nazwał, mówiąc jako z Węgier żołnierze są. Ale mnie się widzi, że to są z całego świata opryszki, mordem i pożogą
żyjące.
— Przemienienie Pańskie! — zawołał kniaź.
— Ciszej bądź Waszmość, na rany Chrystusa! — wyszeptał Szafrański, oglądając się na wsze strony i chwytając
kniazia za rękę — ciszej, jeśli ci życie miłe!
— A któż im dowódzcą? — spytał Kozieka.
— Stadnicki, jeno tu wodzów jest jeszcze kilku.
— Ów rycerzwielkolud także?
— Co zaś! — zaprzeczył z oburzeniem Szafrański. — Dziwno mi, że waść pytasz o to. Pan Niezabitowski to rycerz
dzielny a prawy, który aczkolwiek niedawno w te strony przybył, wielkiego wzięcia u całej szlachty używa. Gdzieżby
on tą hałastrą dowodzić chciał ? Był on pono ze Stadnickim w zażyłości i z nim tu przybył, ale skoro ta zbrojna hałastra
w nocy wkroczyła do Lublina, wnet się ztąd zabrał i już odjechał precz, a na odjezdnem z panem Stadnickim haniebnie
się poróżnił. Jest tu inny starszy nad tą hołotą, który z nią wczoraj
w noc późną nadciągnął. Rycerz jest okazały i dziwno mi, że opryszkami dowodzi, ile że postawę piękną ma, lubo
groźną.
— Jak się zwie ?
— Rycerz Dołęga.
— Dołęga... Dołęga — mruczał kniaź, jakby coś sobie przypomnieć usiłował — toć herb jest nie nazwisko.
W tejże chwili piekielna wrzawa doleciała z izby. Sabatowie owi, powadziwszy się przy rzucaniu kości, bili się już z
sobą. Szafrański kryjąc się za mur wraz z kniaziem, szeptał spiesznie w coraz większym przestrachu:
— Na miłość boską! idź Waszmość i rozgłoś co się tu dzieje. Kto żyw, niech ratuje! Oni mnie tu ze wszystkiego
ogołocą i zamordują w dodatku. Żonę i dzieci wyprawiłem już ztąd precz, ale sam ostać się musiałem, aby patrzeć na
zniszczenie mego dobytku.
Dalsze lamenty pana Szafrańskiego zagłuszyła wrzawa coraz straszliwsza. Okno, opodal którego stał kniaź z
Szafrańskim, wyleciało nagle z zawias i padło z brzękiem na ziemię, a za niem wyleciał jeden z owych Sabatów,
wyrzucony jak piłka przez kilku innych, zbity a skrwawiony okrutnie. Wrzask, niezrozumiałe przekleństwa rozległy się
echem. Szafrański z kniaziem, nie wiedząc co czynić, uciekli w popłochu i u głównego wejścia do gospody wpadli w
sam środek tłumu owych zbrojnych, którzy cisnęli się kupą, wrzeszcząc w niebogłosy. W tymże momencie otwarły się
drzwi, głównej izby gospodnej i na progu stanęła postać iście imponująca.
Mężczyzna to był słusznego wzrostu, już nie młody. Wieku jego nie można było ściśle oznaczyć: mógł mieć
czterdzieści kilka lub pięćdziesiąt lat, ale czasem wydawał się znacznie starszym. Twarz jego bowiem, dziwnie blada i
wychudła, gdzieniegdzie już zmarszczkami zna
czona, miała chwilami wyraz jakby znużenia — a zaś oczy, barwy takiej jak kocie lub rysie, przenikliwie świeciły iście
młodzieńczym ogniem. Gdy spojrzał, przeszywał wzrokiem na wskróś a zdawał sie wówczas młodym i groźnym.
Wyraz dumy niepomiernej i zuchwalstwa przebijał się w tem obliczu, a szyderstwo krzywiąc co chwila blade wargi ust
zaciśniętych, szpeciło rysy wyraziste i piękne. Włos na głowie czarny, niepodgolony i takiż zarost na twarzy,
przystrzyżony krótko, przeplatany był gdzieniegdzie srebrnym kosmykiem przedwczesnej siwizny. Odziany był ów
mąż w podróżną kurtę ciemną, sukienną, kitajką amarantową podszytą, z opuchami rysiemi, i takiż niski kołpaczek
miał na głowie. Ręką prawą wspierał się na czekaniku z toporkiem, a kniaź, który znawcą był, wnet dostrzegł na
czwartym palcu tej ręki piękny pierścień z wielkim rubinem. Uderzyła go także zapona bogata, brylantowa, którą ona
kurtka spięta była pod szyją. Ale nadewszystko zwróciła jego uwagę twarz tak blada, że zdawało się, jakby ani kropli
krwi w sobie nie miała.
Był to Stadnicki "Dyabłem" zwan.
Stanąwszy w progu, spojrzał groźnie przed siebie, a blade wargi, które drżały z wewnętrzego wzburzenia, przygryzł
gniewnie.
— Co to za wrzask? — zapytał.
Na głos ten, ci co bliżej stali na dziedzińcu i w sieni, rozstąpili się nagle, a z tłumu tego, który wnet oniemniał, wysunął
się jeden znać starszy i przystąpiwszy, submitował się kornie, chyląc się aż do stóp.
— Co za wrzask? pytam — powtórzył Stadnicki.
— To żołnierze, JW. Starosto... — począł mówić ów starszy.
— Kazałem, aby wrzasków nie czynić! — przerwał Starosta. — Idź waść, a kto zawinił, temu karę wymierzyć.
Batogami siec, aż nie wytrzeźwieje!
Rzekłszy to, Stadnicki zamykał już drzwi, gdy wtem wzrok jego padł na Koziekę, który z tłumu owego żołnierstwa
wydostać się już nie zdołał i obok Szafrańskiego stał, ani w przód, ani w tył ruszyć się nie mogąc.
Stadnicki groźnie brwi ściągnął.
— Jakiś obcy tu jest — rzekł — niech mówi kto i zkąd przybywa?
Kniaziowi dech zamarł w piersi. Przysiadł ku ziemi i w pierwszym momencie myślał, jakby umknąć. Szafrańskiego
tedy trącał i naprzód, popychał szepcząc:
— Rzeknijże co wacpan...
Stadnicki niecierpliwił się widocznie i czekanikiem owym w ziemię bił.
Zaczem Szafrański naprzód postąpiwszy, mówił z wielkim strachem, jąkając się szpetnie:
— To nie żaden obcy, JW. Starosto, jeno osiadły tu szlachcic, imćpan Kozieka.
— Niemowa jest? — przerwał Stadnicki, — wszak gębę ma, niech przeto mówi sam!
Nie było rady. Ale tymczasem i w zalękłą duszę kniazia już wstąpiło nieco męztwa. Przypomniał on sobie poranne
myśli swoję, a rozumiejąc, iż moment nadszedł stanowczy i że bądź co bądź nie wypadało szlachcicowi okazywać tak
wielkiego strachu, wystąpił naprzód i zebrawszy cały swój animusz, stanął przed groźnym Starostą, dość odważnie się
prostując.
Stadnicki cofnął się i od stóp do głowy przenikliwym wzrokiem go mierzył. Chwilę trwało milczenie, w czasie którego
Stadnicki pilnie przyglądał się kniaziowi. Zwolna, usta jego gniewnie zaciśnięte, krzywić się poczęły jakimś
szyderskim uśmiechem i jakby nagle namyśliwszy się, czy też przypomniawszy coś sobie, rzekł:
— Chodź waść za mną!
I szedł do izby, a za nim kniaź, drzwi zatrzaskując za sobą.
* * *
V.
Rycerz Dołęga długo stał patrząc w osłupieniu na martwe zwłoki rodzica, poczem nagle, jakby ze snu się ocknąwszy,
nie mówiąc nic, i na Reginkę, która nań dziwnym, na poły ciekawym, a na poły zalęknionym wzrokiem patrzała, nawet
nie spojrzawszy, i nie pozdrowiwszy nikogo, wyszedł, rozkazując tym, którzy z nim wkroczyli, aby szli precz. Dopiero
z progu zawrócił się i postąpiwszy ku Żegocie, spytał krótko:
— Wacpan zda mi się gospodarz w tym dworku? — A gdy Żegota skinieniem głowy potwierdził, dodał:
— Wiadomo już waćpanu, jakom jest Jerzy Dołęga, Szornel, syn zmarłego Rotmistrza, pozwolisz zatem, że jutro
wydam dyspozycye co do pogrzebu rodzica.
I rzekłszy to, nie czekając responsu wyszedł, wskoczył na koń i krzyknąwszy na swoich kompanów, pędem poleciał ku
miastu.
Żegota usta otworzył, aby coś rzec, ale już przed nim rycerza nie było.
* * *
Już się jakieś brzaski zaranne na ciemnem przebijały niebie, a w dworku, gdzie umarł pan Szornel, na stronie
zamieszkałej przez Żegotę, siedzieli jeszcze Brzechwa i Stawski, słuchając opowiadania gospodarza, który w wielkiem
strapieniu po skonie Rotmistrza czynił folgę sercu i w dawnych wspomnieniach szukał pociechy.
Nie odrazu wszakże rozwiązały się mu usta, nawykłe do długiego milczenia. Nieufny, samotność lubiący, patrzał on
zrazu podejrzliwem okiem zwłaszcza na Stawskiego, bo Brzechwa już swem dawniejszem zachowaniem się, jako się
wyżej rzekło, umiał pozyskać sobie jego względy. Wszakże poważne oblicze Cześnika i jego smutek szczery po skonie
Rotmistrza wpływały powoli
na usunięcie tej nieufności, a reszty dokonały pytania rzucane zręcznie przez Stawskiego, którego w tym żalu i
ciekawość piekła okrutna, aby się dowiedzieć tej całej historyi, w słowach umierającego Rotmistrza ledwo zaznaczonej
a łączącej losy Stadnickich z Szornelem i synem jego, owym rycerzem Dołęgą, który na wszystkich cale dziwną
wywarł impressyę. Na pytania Stawskiego dawał Źegota zrazu krótkie i nic nieznaczące responsa, ale gdy Reginka,
spłakana i znużona bardzo, udała się do komnaty swojej na spoczynek, powoli się rozgadał i zaczął długo a szeroko
opowiadać. A było snać czego słuchać, bo nawet pan Brzechwa, którego sen okrutnie morzył, kąsał się w język, w
ucho szczypał i oczy przemocą szeroko roztwierał, aby się rozbudzić i nie stracić jednego słowa z opowiadania tego.
Czasami wprawdzie gdy Źegota, który snać to lubił, czynił dygressye i polityczne argumentacye wyprowadzać
poczynał, głowa pana Brzechwy zwolna opuszczała się na piersi i oczy przymykały, ale jeno na moment, bo wnet
poprawiał się i umacniał na ławie a głośnem chrząknięciem dawał znak, że czuwa i słucha.
Zaś pan Żegota w opowiadaniu swem daleko sięgnąć musiał, aby wszystko słuchaczom swoim zrozumiałem i jasnem
uczynić. Musiał się bowiem cofnąć aż do czasu młodości rotmistrza Szornela, który jako się już rzekło, w dzień śmierci
przeszło dziewięć dziesiątków lat liczył. Mężczyzną już był dojrzałym, gdy w r, rozbiegła się wieść o srogim napadzie
nawały tatarskiej na ukrainne kraje. A że od młodości obozowy pędził żywot i w rycerskiem rzemiośle dobrze już był
zaprawiony — boć ośmnastoletnim młodzieńcem pod Obertynem się wsławił — przeto nie namyślając się wcale, z
pięknym pocztem pospieszył ku obronie granic i wraz z dzielnym Pretwicem Bernatem, Sieniawskimi i Herburtem
Janem mężny opór dzikiemu barbarzyństwu stawił.
Sroga to była przeprawa, ile że moc ćmy tatarskiej była olbrzymia i całą siłą parła obrońców wstecz, srogie im klęski
zadając.
A był tam podówczas w obozie polskim imćpan Stanisław Mateusz Stadnicki, pan na Dubiecku i Niedźwiedziu, człek
wspaniałego umysłu, ale burzliwy wielce, który zapalczywości swej nigdy pohamować nie mogąc, niejednokrotnie na
srogie niebezpieczeństwa się narażał a bez wielkiej korzyści. Nie zawżdy też rozkazów starszyzny słuchać chciał, zkąd
niekarności i swawoli w obozie stawał się przyczyną, tak że raz omal pod sąd surowy za to się nie dostał. Wstawił się
wszakże za nim skutecznie i zawżdy go zasłaniał imćpan Jan Szornel., który chociaż rówieśnik Stadnickiego, dla swej
dzielności rycerskiej a sprawności w trudnych okazyach, wyższy już stopień w wojsku piastował, podówczas bowiem
był już Rotmistrzem królewskim.
Owóż tedy Szornel instyktową jakąś skłonnością, jak to się często między ludźmi zdarza, wiedziony, przylgnął ku
Stadnickiemu a zasłaniał go zawżdy przed starszyzną, podnosząc jego niezwykłe męztwo i waleczność. I tak zbliżyli
się oni ku sobie, pomimo wielkiej różnicy opinij, bo Stadnicki zaciekłym dyssydentem był a i w rzeczach politycznych
nie umiarkowanym, Szornel zaś w politykę się nie wdając, a żarliwym katolikiem będąc, patrzał jeno, aby swej
powinności żołnierskiej zadość czynić. Wszakże na dyskussye żadne w obozie nie było ani czasu ani miejsca i tak się
owa przyjaźń między Szornelem a Stadnickim splotła, że odtąd z sobą w boju nieodstępni byli.
A gdy tak Tatarowie srogą nawałą następowali, zdarzyło się, że obiegli zamek Xiążęcia Michała Wiśniowieckiego,
zwany Peremirka, gdzie mężny spotkali opór. Wiadomo wszakże było, że załoga zamku szczupła i że xiążę długo
oprzeć się nie zdoła. A chodziło wielce o
utrzymanie owej Peremirki, która stała jakoby na straży całej okolicy i wstrzymywała dalszy pochód pohańców.
Naradzano się tedy pilnie w obozie, aby dać silną odsiecz zamkowi, lecz zanim narady skończono, niecierpliwy
Stadnicki zamyślił już na ochotnika iść i nic nikomu nawet Szornelowi nie mówiąc, puścił się ku Peremirce w
kilkadziesiąt koni.
Gdy przybył pod zamek, noc zaległa głucha, a że to była jesień, więc droga grzązka i trudna, nadto zaś konie
ustawicznymi pochodami tak były srodze znużone, iż już nie wiele dokazać mogły. Długo zatem trwało, zanim się
dobrali do obozowiska tatarskiego, rozłożonego podle zamku na niewielkiej wyżynie. Snać ztamtąd z rana zamyślali
Tatarowie uderzyć na zamek. Stadnicki chciał zaś podejść ich we śnie i z wielkim krzykiem napadłszy, popłoch w ich
szeregi zanieść a do odstąpienia zamku trwogą przymusić. I byłby się mu ten zamysł udał może: bo przyszedłszy dość
blisko ku obozowisku i widząc Tatarów twardo uspionych, rzucił się nagle z całą drużyną swoją z wielkim impetem,
krzykiem i hałasem w sam środek obozu, bijąc w tarcze, trąby i kotły i czyniąc larum ogromne. Dzika ćma zerwała się
nagle jak stado spłoszone; wszczął się rwetes okrutny i jęki piekielne, bo ochotnicy Stadnickiego poczęli srogo białą
bronią prażyć pohańców, którzy uciekali w dzikim popłochu, sądząc jako cała armia na nich spadła. Aliści koń
Stadnickiego, już ranny, potknął się nagle i runął wraz z jeźdzcem, a inni z drużyny myśląc, że Stadnicki ranny, lub
zgoła zabity, zmieszali się i miast na uciekających Tatarów nacierać, sami pierzchnęli, zostawując dowódzcę swego na
ziemi, przywalonego ciężarem konia i własnej zbroi.
Tatarowie wnet pomiarkowali, że to jeno była zasadzka i zawróciwszy, a zażegłszy przygasłe na polu ogniska, aby
rozświecić plac boju, z niemniejszym wrza
skiem jęli ścigać uciekających, Stadnickiego zaś dojrzawszy, jako na ziemi leżał, dźwignąć się usiłując, wprost nań
lecieli.
Aż oto nagle, rycerz jakiś na czele drużyny sto koni lub i więcej liczącej, nadbiegł naprzeciw i leciał wprost ku
miejscu, kędy leżał Stadnicki, który cale już bezbronny, tarczą się jeno przeciw kilku Tatarom zasłaniał. Już jeden z
tych pohańców srodze się nań swą krzywą szablicą zamierzył i byłby mu bezwątpienia cios zadał śmiertelny, gdy
Szornel (on to bowiem był, który dowiedziawszy się o szalonej Stadnickiego wyprawie, wnet mu na pomoc pospieszył)
tak silnie onego Tatarzyna lancą w same piersi ugodził, iż tenże jęk straszliwy wydawszy, padł trupem na miejscu. W
tymże momencie cała drużyna Szornela natarła mężnie, a z zamku, bitwę posłyszawszy i rozumiejąc jako odsiecz
nadeszła, wyruszono też tłumnie w nadziei pewnego zwycięztwa. Powstało tedy zamięszanie straszliwe, bo w
okrutnych ciemnościach zaledwie swoich rozeznać można było. Ogniska przez Tatarów zażegnięte przygasały i
niepewne a zwodnicze rzucały światło, w oddaleniu zwiększając jeno ciemności.
Stadnicki tymczasem dźwignął się, ale walczyć już nie mógł, bo ranny, był a nadto zaledwie postąpić zdołał, ile że
nogę lewą miał prawie zgruchotaną. Więc Szornel, korzystając z zamięszania, gdy Tatarowie w inną zwrócili się
stronę, własnego konia Stadnickiemu podał, zaklinając go, aby co prędzej umykał, sam zaś już pieszo onych Tatarów
prażył i odpierał, cofając się zwolna ku zamkowi.
Nagle łuna pożaru rozjaśniła ciemności. Tatarzyn pewien — jak zwykle przebiegły — zdołał podkraść się do zamku i
tam jedną z pobliskich chałup podpalił, słusznie rozumiejąc, iż przy onym blasku można będzie nieprzyjaciela snadniej
policzyć i z nim się zmierzyć.
Jakoż zobaczywszy, iż naszych jest jeno garstka nieznaczna i to w nieporządku rozproszona, bo w onym zamęcie a
ciemnościach szyku bojowego utrzymać było niepodobna, z okrzykiem tryumfu rzucili się Tatarowie, chcąc osaczyć
oddział Szornela i wymordować do szczętu.
Nie było ratunku. Zaczęła się ucieczka bezładna w straszliwym popłochu; mała jeno garstka, wśród której był Szornel,
pozostała na miejscu, postanowiwszy drogo swe życie okupić, a nie poddać się Tatarom. I byliby niewątpliwie srogą
śmierć ponieśli, lub co gorsza w niewolę się dostali, gdyby pohańcy całą siłą nie zwrócili się byli ku zamkowi, który
przez rozpierzchłą załogę opuszczony, stał prawie bezbronny. Nadzieją tedy łupów bogatych uwiedzeni, zaniechawszy
pogoni, uderzyli Tatarowie na zamczysko, do którego po krótkiej walce hurmem wpadli z wrzaskiem piekielnym.
Część znaczna załogi, która uciec nie zdołała i cała rodzina xiążęca dostała się w ręce tatarskie.
Owa pożoga, ręką Tatara zażegnięta, dogasała już prawie, gdy drużyna Szornela i Stadnickiego, widząc, że pogoń
ustała, opodal przystanąwszy a z trwogą słuchając dochodzących z zamku i rozlegających się wśród ciszy nocnej
wrzasków dzikich najezdców i jęków mordowanych ofiar, liczyć się poczęła. Na wielkie straty naraziła ta niefortunna
przeprawa. Z dość licznej drużyny ledwo kilkudziesięciu jezdnych ocalało; co przedniejsi legli, a ku wielkiemu
przerażeniu spostrzeżono, że i pana Szornela nie było. Stał się tedy lament srogi, bo wszyscy dzielnego Rotmistrza
miłowali bardzo, a zwłaszcza lamentował pan Stadnicki, sobie przypisując zgubę tak sławnego wojownika.
— Nie ruszę się ja ztąd — rzekł w końcu — aż póki przynajmniej zwłok Rotmistrza nie odnajdę. A jeśli w niewolę się
dostał, to moją własną osobę za niego
ofiaruję i raczej sam na tatarskim haku zawisnę, aniżeli dopuszczę, by pan Szornel przezemnie ginąć miał.
I nie słuchając żadnych perswazyj, jakkolwiek sam ranny, leciał już ku pobojowisku, które teraz cisza i ciemność
zalegały. Znano już powszechnie upór Stadnickiego, a widząc tę jego determinacyę, nie próbowano nawet zgoła
odwodzić go od zuchwałego zamysłu, lecz kilku z drużyny ofiarowało się iść z nim społem na odnalezienie zwłok
Rotmistrza. Zaczem, aby łatwiej ujść. oka buszujących w zamku Tatarów, zsiedli z koni i poszli pieszo ku
pobojowisku, Stadnicki nogę szpetnie stłuczoną ledwie włócząc za sobą. Długo jednak wśród tych ciemności próżno
szukano i już pan Stadnicki ku zamkowi iść chciał, aby się dobrowolnie za Szornela w niewolę ofiarować, a raczej na
śmierć oddać pewną, gdy w tem jęk głuchy i jakby ciche nawoływanie usłyszał. Zwrócił się tedy w tę stronę, a
przykląkłszy i czołgając się prawie po ziemi, dojrzał wreszcie ku wielkiemu przerażeniu ale i radości swej zarazem,
leżącego Rotmistrza, tak srodze rannego, że już dyszał zaledwie i stłumionym głosem jęczał jeno czasami. Z płaczem
rzucił się ku przyjacielowi Stadnicki, a z wielkiego żalu nic zrazu przemówić nie mogąc, obejmował go jeno i całował
jak brata.
Zaczem uspokoiwszy się nieco, przywołał innych, razem dźwignęli rannego z ziemi i na barkach zanieśli do pobliskiej
wioski, gdzie go w chacie złożyli, aby rany opatrzeć. Rany te były bardzo groźne i zdawało się, że Rotmistrz nie
przeżyje, ale snać Bóg chciał inaczej, bo pomimo niewygód największych i prawie bez leków żadnych i opatrunków,
Szornel po kilku tygodniach całkiem wydobrzał, w lewem jeno ramieniu, które było szpetnie posiekane, długi czas
władzy odzyskać nie mógł.
Tymczasem owa przeprawa z Tatarami skończyła się. Była się już ta czerń po wzięciu Peremirki daleko po kraju
rozlała, gdy ją wreszcie Tarnowski pod Tarnopolem całkowicie rozgromił i do odwrotu zmusił. Stadnicki tą swoją
niefortunną expedycyą srodze zawstydzony, gdy go i surowa nagana spotkała, tak się rozsierdził, że do obozu już nie
wrócił, ale postanowił do dom jechać, gdzie go i inne sprawy wzywały. Nie chciał się wszakże rozstawać z Szornelem,
którego wybawcą swym mienił i dozgonną przysięgał mu wdzięczność, a tak się w nim rozmiłował, że go już cale od
siebie puścić nie chciał, lecz skoro tylko Rotmistrz wyzdrowiał, zabrał go do zamku swego Niedźwiedzia, który jest w
Województwie krakowskiem.
I tak się złożyło, że pan Szornel na czas krótki jeno do Niedźwiedzia przybywszy, zgoła tam zamieszkał, a potem już i
wydostać się ztamtąd nie mógł, zarząd zamku i majętności w nieobecności pana sprawując. Stadnicki bowiem w tych
czasach mało siedział doma. Sprawa o małżeństwo króla Zygmunta Augusta z Barbarą Radziwiłłówną zaprzątała go
wielce, należał bowiem wraz ze Zborowskimi i Kmitą do zaciętych przeciwników tego związku, a tak się w tem zażarł,
że aż obrazy Majestatu się dopuścił i pozwany o to sądownie, Króla wreszcie przeprosić musiał. — Zaledwie to się
uciszyło, aliści dyssydenckie sprawy rozjątrzyły bardzo umysły. Stadnicki nowinkami heretyckiemi zarażony, dawał
chętny u siebie przytułek wszystkim przybyszom z zagranicznych krajów, którzy owe nowinki przynosili.
A między przybyszami tymi byli mężowie wielkiej nauki, jako np. ów włoch Stankar Franciszek, w medycynie i
rozmaitych kunsztach bardzo biegły, który dla znajomości hebrejskiego języka do Akademii krakowskiej, przez
samego biskupa krakowskiego Samuela Maciejowskiego sprowadzony, ztamtąd dla swego kacer
stwa wydalony być musiał, a nawet uwięziony w Lipowcu, zkąd go wszakże dyssydenci nocą wykradli. Przyjął go u
siebie zrazu Oleśnicki Mikołaj, który urządził w Pińczowie zbór i szkoły heretyckie, ale pozwany o to przed sąd
królewski, Stankara oddalić musiał. Ten wszakże zaraz do Stadnickiego trafił i uprzejmie przez niego przyjęty,
przebywał czas jakiś w Niedźwiedziu, zkąd go Albert, xiążę pruski, do Królewca na profesora teologii powołał. Snać
jednak smaczniejszym wydał się Stankarowi chleb polski, bo tam mało niewiele zabawiwszy, do Polski powrócił i
bardzo często do Niedźwiedzia i Dubiecka zaglądał, gdzie urządzał zbory i szkoły kacerskie.
Najbliższym wszakże i najmilszym Stadnickiemu był lekarz sławny, Jerzy Blandrata, także z Włoch rodem, który w
Genewie mieszkając, gdy się kacerstwo w Polsce rozszerzać poczęło, często do Krakowa przyjeżdżał i z możnymi
panami konnexye miał. Wezwał go wreszcie Mikołaj Radziwiłł do Pińczowa, gdzie Blandrata wraz z innymi
tłómaczeniem Biblii na język polski się zajmował, a najgorliwiej pracował nad rozszerzaniem nowych błędów
kacerskich od Fausta Socyna pochodzących. Zaraz też pan Stadnicki z Blandratą się porozumiał i z nim przyjaźń
zawarł, a do Niedźwiedzia często inwitował.
Być może, iż do tego skłaniała go zrazu animozya, jaką żywił ku Zebrzydowskiemu, biskupowi naprzód kujawskiemu
a potem krakowskiemu, oraz Dziaduskiemu, biskupowi przemyskiemu, z którym w otwartej był nieprzyjaźni. Z czasem
wszakże tak się w tych błędach kacerskich zagłębił, że po kilku leciech z dawnego animuszu rycerskiego nie zostało
nic. Upokorzony w walce przeciw Królowi, widząc jako inni do łaski przyjęci, wzrastali w honory i zaszczyty, a
dyssydentów do nich nie przypuszczali, zamknął się w swoim Niedźwiedziu,
w xięgach tylko a dyssertacyach teologicznych się pogrążywszy. Z natury już nieco przygarbiony, od owego ślęczenia
nad xiegami, zgarbił się jeszcze mocniej i starzał przed czasem, a o niczem już zgoła nie myślał, jeno o heretyckich
sprawach, ustawiczne colloquia z dyssydentami czyniąc i z nimi po całym świecie korrespondencye utrzymując, bo
nawet do Kalwina i Melanchtona pisma wyprawiał i od nich epistoły odbierał. Zachodzić też poczęły i między owymi
dyssydentami wielorakie kontro wersye, zwłaszcza od kiedy Socyn, Stankar i Blandrata z nowemi teoryami
heretyckiemi przeciw Kalwinowi wystąpili.
Nowa ta sekta wrychle rozszerzać się poczęła, mając w możnych panach polskich protektorów. Zwali się oni zrazu
Aryanami, wrzekomo od onego Ariusa alexandryjskiego, który już w roku po Chrystusie szpetne odszczepieństwo
głosić począł; niebawem wszakże zarzucając tę nazwę od Socyna, Socynianami, a dla zjednania sobie polskich
umysłów "Braćmi polskimi" się zwali. Przezywano ich też Unitaryuszami, albo Antitrinitaryuszami, ile że w Bogu
jedną tylko osobę uznawać chcieli; wreszcie zwano ich Nowochrzczeńcami lub Nurkami, bo katolicki obrządek Chrztu
św. zarzucając, dzieci swe dopiero w dorosłym wieku przez całkowite w wodzie zanurzenie chrzcili.
Niewiadomo, czyli Stadnicki wiedział dobrze komu, Kalwinowi, czy też Socynowi lub Blandracie, dać pierwszeństwo,
ale to pewna, że w tych dociekaniach a heretyckich sporach coraz mocniej się zagłębiając, do nowej sekty przystał a na
wszystko inne głuchym się stał i ślepym. Do praktyk tych a całkowitego oddania się herezyi skłaniała go też może i
sroga żałość po śmierci małżonki Katarzyny Pileckiej, którą wielce miłował, a która krótko z nim żyła i bezpotomnie w
kwiecie wieku zeszła z tego świata. W rok wprawdzie później ożenił
się Stadnicki ago voto z Barbarą Zborowską kasztelanką krakowską, ale uczynił to raczej w nadziei potomstwa, niż z
szczerego affektu, chociaż była to pani wielkiego serca i extraordynaryjnej urody.
Nie mogło tam być zresztą między nimi wielkiej miłości, bo o ile pan Stadnicki żarliwym był fautorem różnowierstwa,
o tyle ona gorliwą była katoliczką a czystości wiary strzegącą. Smutne też to było nad wyraz pożycie: Stadnicki
zawżdy ponury, w sobie zamknięty, a czasem gwałtownym wybuchający gniewem, ona zaś na samotność skazana,
młodziuchna i piękna, ale tą jakąś dziwnie delikatną urodą, która się we łzach i smutku rozpływa i w czas niknie.
Litowali się nad jej opuszczeniem wszyscy i miłowali bardzo a zwali "bladą panią", ile że w tym smutku coraz bledszą,
prawie przezroczystą się stawała. Na domiar i nadzieje przez Stadnickiego żywione zawiodły: upragnionego
potomstwa nie było, a przypisywano to karze boskiej za owo sprzyjanie herezyi i odszczepieństwu.
Tak się to ciągnęło lat kilka, w ciągu których pan Szornel rad już był nieraz wyjechać z Niedźwiedzia i z tej jaskini
herezyi się wydostać, ale mu zawżdy coś na przeszkodzie stawało, bo go też i pan Stadnicki za nic puścić nie chciał, a
"blada pani" ze łzami niemal błagała, by ich nie porzucał, mówiąc, jako dla niej, wśród tej zgrai heretyków, on jeden
tylko wiernym jest przyjacielem, którego rady i pomocy bez trwogi wezwać może. Wkrótce też inna i nad wszystkie
ważna przyczyna wstrzymała pana Szornela.
Na dworze pani Stadnickiej była daleka jej pono powinowata a ulubiona wychowanica, Zofia Wołczkówna, córka
niegdy Podstolego Chełmskiego, po którego śmierci dość znaczną fortunę rozdrapali dwaj starsi zięciowie, że
najmłodszej córce Zofii nie pozostało nic prócz zacnego imienia. Zajęła się tedy jej losem pani
Stadnicka i przygarnęła sierotkę, mając z niej też wielką pociechę, bo Zofia dorosłszy, przywiązała się do niej jak
córka, a była tak dobrą, że ją wszyscy miłować musieli, tak zaś urodziwą, że wielu co przedniejszych dworzan o jej
rękę zabiegało, bez żadnego atoli sukcesu. Panna Wołczkówna do żadnego z nich serca nie miała a deklarowała głośno,
iż opiekunki swej a pani do śmierci nie opuści.
Szornel wiekiem od innych już starszy, ale mąż stateczny, obudzał w niej zawżdy poszanowanie wielkie, a widząc,
jako pani Stadnicka szczególnemi attencyami go zaszczyca, cnoty zaś jego i rozum pod niebiosa wynosi, coraz bardziej
nim się zajmować poczęła. — Rycerskie serca zawżdy na wdzięki niewieście bywały tkliwe; gdy przeto panna
Podstolanka kilkakrotnie swemi pięknemi, szafirowemi a błyszczącemi oczami na Rotmistrza spojrzała a przemówiła
doń wdzięcznie, Szornel mięszał się coraz bardziej, zrazu bąkał jakoweś komplimenta niezgrabne, a potem już milczał,
jeno patrzał na nią ukradkiem a wzdychał, że aż pani Stadnicka, jakkolwiek zawsze smutna, przez łzy uśmiechać się
musiała. Wszakże niewiadomo, na czemby się to było skończyło, bo pan Szornel, który z Tatarami tak zuchwale gadał,
wobec Podstolanki wszelki tracił animusz i zgoła nieśmiałym się stał — gdyby pani Stadnicka, widząc obojga
skłonność poczciwą ku sobie, a pragnąc tego związku dla szczęścia wychowanicy, nie była ułatwiła tej sprawy i
stanowczą interwencyą nie była doprowadziła do deklaracyj wzajemnych affektów, przyczem pan Szornel jak długi
padł jej do nóg, wierność i dozgonną wdzięczność przysięgając.
— Nie wymagam ja przysiąg — odparła na to pani Stadnicka — ale o to wacpana, mości Rotmistrzu, proszę, byście mi
Zosi mojej nie zabierali z Niedźwiedzia. Ona mi do serca tak mocno przyrosła, że się już bez
niej obejść nie potrafię, a ty, panie Rotmistrzu, i ona i dzieci wasze, jeśli wam je Pan Bóg dać raczy, będziecie mi
jedyną pociechą i weselem w niedoli mojej.
Rozpłakała się rzewnie "blada pani", a Rotmistrz wraz z Zofią znów przed nią poklękli a ręce i kolana jęli całować w
rozrzewnieniu wielkiem, przyrzekając, iż jej nigdy nie opuszczą. Tak tedy z łez owych, wielka radość wynikła, a pan
Szornel wnet listy do rodziny rozpisał i niebawem z rodzeństwem swem stryjecznem komplanacyą uczynił, majętność
mu swoją, jaką miał na Żmujdzi, odkazując a postanawiając już na zawżdy osiąść w Niedźwiedziu.
Pan Stadnicki, chociaż już cale niczem oprócz spraw dyssydenckich się nie zajmował, a właśnie wonczas instalacyą w
Niedźwiedziu nowego pastora Krucygera z Szczebrzeszyna, na miejsce Sarnickiego, z którym się szpetnie poróżnił, był
zajęty, wielce się wiadomością o tem postanowieniu Szornela poruszył, bo pomimo swej w kacerstwie zatwardziałości,
miłował bardzo Rotmistrza a często przypominał jeszcze sobie z wdzięcznością ową straszliwą pod Peremirką
przeprawę, i późniejsze jego usługi wielce sobie ważył.
Zaczem sprawiono sute wesele w Niedźwiedziu, a pan Stadnicki nawet w kościele był i pannę młodą od ołtarza
prowadził, za co potem na colloquium dyssydenckiem karcony być miał, że w obrządkach "papieżników" (jako owi
kacerze katolików zwali) udział przyjął.
Rok to był wielce szczęśliwy, jedynie może szczęśliwy w długiem życiu Szornela. Niebawem przyszły ciężkie koleje,
tak, iż Rotmistrz zwykł był mawiać, że za każdą szczęścia godzinę, przyszło mu później latami smutku i niedoli
zapłacić. A najprzód z panem Stadnickim dziać się zaczęły jakoweś extraordynaryjne historye. Jako się już wyżej
rzekło, zmienił się on straszliwie, odkąd z dyssydentami w tak bliskie wszedł konfi
dencye, zwłaszcza zaś odkąd ów Blandrata zamieszkał w Niedźwiedziu. Ten, że sam był hersztem w nowej sekcie,
która błędy kalwińskie inaczej a wcale nie na lepsze zmieniać chciała, począł mu różne poddawać plany, aby
niedowiarstwo to na Rusi szerzyć, pochlebstwy i podstępami jednając sobie umysł i serce Stadnickiego, który coraz to
bardziej lgnął ku niemu, a odstręczał się od małżonki i wszystkich, którzy nowej nauce posłuchu nie dawali. Toż z
czasem i Szornel cale widział się być odsuniętym od łaski i zaufania dawnego przyjaciela, który coraz
pochmurniejszym się stawał, miewał zaś tak gwałtowne gniewu napady, iż w zapalczywości tej, gotów był rodzonego
brata mordować, a własnej matce by nie przepuścił.
— Quinque dyabłów! — krzyczał wówczas, a po tem szpetnem przekleństwie, które mu dla częstego używania w
przysłowie weszło, następowały inne, coraz straszliwsze, w których się też owa liczba nieprzyjaciół rodu ludzkiego
coraz pomnażała.
W takiej chwili w całym zamku poczynało się jak w garnku gotować; wszyscy pierzchali z przed oczu pana, którego
głos grzmiący rozchodził się po gmachu złowieszczem echem. Cała owa dawna zapalczywość rycerska, której
Stadnicki niegdyś wobec nieprzyjaciela poskromić nie umiał i na największe niebezpieczeństwa leciał, na nic nie
bacząc, wzięta teraz w kalwińskie a potem w aryańskie karby, i ślęczeniem nad xięgami gwałtownie poskramiana,
wybuchała chwilami, jako potok niewstrzymany, na domowników i najbliższych się wylewając. Wonczas ani
małżonka, ani Szornel, ani nikt inny, jeno Blandrata mógł przystęp mieć i zdołał czasem poskromić gniew groźnego
pana, chociaż i jemu nieraz dobrze się dostało; ale on to znosił z lisią pokorą.
— Quinque dyabłów! — wołał Stadnicki, grożąc pięścią Blandracie, a on składając się i submitując kornie powtarzał:
— Ty jesteś prawdziwą opoką, na której zbudowana jest wiara prawdziwa a święta, tyś młot Melanchtona i Kalwina, a
gdybyś tu nie był, Polska wróciłaby do sprośnego bałwochwalstwa!
I tak onemi pochlebstwy uśmierzał gniew pana.
Aż wreszcie za poduszczeniem Blandraty do tego przyszło, iż Stadnicki tak w Niedźwiedziu jak i w innych
majętnościach swoich, przedewszystkiem zaś w Dubiecku, zamierzył kościoły katolikom odebrać, heretykom je oddać
i szkoły a zbory aryańskie pozaprowadzać, aby ztamtąd kacerstwo na Ruś całą tem łacniej rozszerzać się mogło.
Wówczas to przybył i osiadł na dłużej w Dubiecku włoch Stankar, a z nim pięciu innych nauczycieli kacerstwa. Był
zaś tam szpital dla ubogich chorych, a przy nim katolicki kościołek, na który najprzód ściągnęła się ręka bezbożnych.
Stadnicki za namową Blandraty sam zjechawszy do Dubiecka, kościoł ten katolikom odebrał, księży wypędził i
Stankarowi wraz ze szpitalem oddał we władanie. Stało się tedy niemałe zgorszenie, a lud pobożny z wielkim płaczem
i narzekaniem na to świętokradztwo patrzał.
Na stolicy biskupiej w Przemyślu siedział wonczas mąż cnót wielkich i obyczajów surowych — Dziaduski, który z
apostolską gorliwością usiłował kłaść tamę szerzącej się herezyi, widząc zaś jako ani upomnienia, ani. łagodne
perswazye cale skutku nie odnoszą, a kacerstwo co przedniejszych obywateli państwa, ba nawet duchownych, jako
Stanisława Orzechowskiego, który się już był świętokradczo ożenił, dosięga, do surowych kar kościelnych się uciekał,
ścigając niemi opornych. Gdy mu tedy doniesiono o owym postępku Stadnickiego w Dubiecku, oburzył się tem wielce,
lecz że dla małżonki jego
miał względy, przeto postanowił raz jeszcze próbować upomnienia i do Niedźwiedzia posłów wyprawił z listem
pasterskim. Ale się to na nic nie zdało, owszem pogorszyło sprawę. Posłowie ci bowiem trafili na złą porę, właśnie gdy
pan Stadnicki w napadzie gwałtownego gniewu wszystkich od siebie odpędzał a przekleństwami ciskał. Gdy mu znać
dano, że posłowie od xiędza biskupa przybyli, jeszcze się gorzej rozsierdził i najpierw owego sługę, który mu to
przybycie obwieścił, srodze zhańbił, a potem pismo biskupie porwawszy, bez czytania na szmaty podarł i przez okno
cisnął, do onych posłów wołając:
— Powiedźcie waszemu biskupowi, że go nie znam i znać nie chcę! a skoro by się, quinque dyabłów, do moich spraw
mięszać ważył, to się z Jego Biskupią Mością rozprawię tak, że mi tu swoich hajduków po raz drugi nasyłać nie będzie!
I jeszcze się odgrażał i przeklinał szpetnie, ale owi posłowie — którzy cale nie hajducy, jeno najprzedniejsi byli x.
Biskupa dworzanie — już nie słuchali słów owych, ale precz odjechali, wielce takiem przyjęciem oburzeni.
Łacno przewidzieć się dawało, co z tego zajścia wyniknąć mogło, przeto pani Stadnicka natychmiast wezwała Szornela
i w wielkiej aprehensyi naradzała się z nim, co czynić i jak przebłagać Biskupa za takową obrazę.
— Poszłabym ja sama — mówiła — do małżonka mego, a gotowam na klęczkach go błagać, aby się uśmierzył i za
wyrządzoną obrazę stosowną satysfakcyę dał, ale coć pomogę? jeszcze się bardziej rozsierdzi.
Po długich wreszcie naradach postanowiono, aby pan Szornel do Przemyśla jechał i do x. Biskupa poszedł, a
przedstawiwszy mu żałość pani Stadnickiej, błagał go, by jeszcze cierpliwym był i nie imał się sród
ków surowych. Obawiano się bowiem, aby x. Biskup, widząc taką niepoprawną Stadnickiego zaciętość, przed trybunał
go nie pozwał, nie cisnął nań exkomuniki wielkiej i ze społeczności wiernych nie wyłączył, a tem samem nie wtrącił w
ostateczną już przepaść niewiary.
— Jedź Waszmość, jedź! — błagała Rotmistrza pani Stadnicka — a niech cię Bóg natchnie i da taką wymowę, byś
skruszył serce x. Biskupa i zdołał go przekonać, że klątwa bardziej jeszcze zatwardzi serce grzesznika, a mnie niewinną
w ciężkiej pogrąży żałobie.
Zaczem pan Szornel jeszcze dnia tego do Przemyśla pojechał.
Nie od razu wszakże udał się do rezydencyi biskupiej, ale wprzódy od znajomych wywiedzieć się starał, kiedyby
najlepiej iść tam i poselstwo swoje w najdogodniejszy czas sprawić. To co mu powiedziano, nie bardzo go uspokoiło.
Powszechnie mówiono o srogości x. Biskupa i jako szczególniej teraz wielce rozjątrzony był sprawą x.
Orzechowskiego, który jego powadze cale się poddać nie myślał i innych do niekarności a szpetnych obyczajów za
sobą pociągał. Pan Szornel wszakże wahać się nie mógł i nazajutrz po przyjeździe do Przemyśla, Mszy świętej
wysłuchawszy z rana, udał się, aczkolwiek z wielką aprehensyą, na dwór biskupi.
Już zaraz wszedłszy tam, poznał, jako mu nie kłamano, mówiąc o surowości obyczajów x. Biskupa i regule niemal
zakonnej jaką zachowywał. Dwór wprawdzie był liczny, ale składał się w większej części z osób duchownych, którzy
w posępnem milczeniu przechadzali się po dziedzińcu i korytarzach, odmawiając modlitwy, a jeśli mówili z sobą, to
jeno z cicha. Było tam wprawdzie i kilku świeckich dworzan, ale i ci w ciemne lub zgoła czarne barwy przyodziani,
wyglądali jak mnisi lub pokutnicy, że nawet na młodszych twarzach nie widno było uśmiechu, jeno jakoweś
zamyślenie ponure. Dzie
dziniec rezydencyi biskupiej obszerny, wysokim murem opasany, wielkiemi kamiennemi wyłożony płytami, wyglądał
jakoby wejście do więzienia. Na okalających murach, w głębokich framugach, stały posągi Świętych Pańskich, czarne,
z surowemi twarzami; na korytarzach długich i posępnych, jakby klasztornych, porozwieszane były obrazy i malatury
rozmaite, przedstawiające jakoweś straszliwe męczeństwa. Zgoła wszystko tam było smutne i niemal przerażające, że
pan Szornel chociaż z Niedźwiedzia jechał, kędy także wesoło nie było, już chętnie byłby ztąd umknął i do izdebki
swojej w zamku niedźwiedzkim, opromienionej uśmiechem kochającej małżonki powrócił, gdyby wspomnienie "bladej
pani", jej próśb i przyjętego na się obowiązku, nie było go powstrzymało.
Szedł tedy, chociaż z sercem niespokojnem, pierwszego zaś dworzanina spotkawszy, a wymieniwszy nazwisko swoje i
zkąd przybywa, zagadnął go, żali z x. Biskupem widzieć się i mówić można.
— Źle Waszmość trafiłeś — odrzekł zapytany — x. Biskup właśnie teraz rekollekcye odprawia i nie przyjmuje nikogo.
Wszakże gdy pan Szornel jął przedstawiać i prosić, jako w ważnej przybywa sprawie, przyrzekł przełożyć to
kapelanowi x. Biskupa i z tem odszedł, zostawując Rotmistrza pogrążonego w cale niewesołem dumaniu. Obok niego
przechodziły ciągle postacie duchownych, którym on niski pokłon oddawał, nie ściągając wszakże na siebie żadnej
uwagi. Czasem któryś z dworzan spojrzał ciekawie na rycerską postać Rotmistrza, jakby się dziwował, co tu czynić ma
— i szedł dalej w milczeniu.
Sporo tak czasu minęło, że się Rotmistrz wreszcie niecierpliwić poczynał, bo ani owego dworzana, z którym
rozmawiał, ani x. kapelana zgoła widać nie było. Już myślał uchodzić, poselstwa nie sprawiwszy, gdy
nadbiegł wreszcie ów pierwszy dworzanin i oświadczył mu, że x. Biskup dopiero za godzinę albo i więcej wysłuchać
go będzie mógł, w tym bowiem momencie pokutnem nabożeństwem się bawi, a potem w kościele jeszcze modły
odprawiać będzie.
— Jakież to jest nabożeństwo pokutne? — zagadnął Rotmistrz, pospołu z owym dworzanem na dziedziniec
wychodząc.
— Ano — odrzekł tenże — wszakże waści wiadomo być musi, jako straszliwe rzeczy dzieją się u nas. Zgorszenie
publiczne uczynił najprzód x. Krowicki, proboszcz w Wiśni, a teraz x. Orzechowski Stanisław, mąż uczony i wielce
wymowny, którego x. Biskup miłował tak bardzo, że go nawet officyałem swoim mianował. Aliści opanował go duch
złego i xiądz ów, niepomny obowiązków swych, pojął niewiastę jakoby w małżeństwo, co pismem publicznem ku
większemu zgorszeniu ogłosił, gdy zaś kary i cenzury kościelne go dosięgły, mając poparcie szlachty, a nawet
niektórych panów przedniejszych, zbrojnie na x. Biskupa nastawać chciał, a do Ojca św. obelżywą epistołę
wystosował. Przeto za te wszystkie niecnoty, a pisma heretyckie, wyklęty jest, a czci i dóbr duchownych wyrokiem
biskupim pozbawiony i z dyecezyi wygnany. Ze zaś zgorszenie publiczne się stało, przeto x. Biskup nakazał posty i
nabożeństwa pokutne i sam je odprawia wraz z całym dworem swym, dnie i noce prawie całe na modlitwach trwając.
Zaczem i ja — dodał ów dworzan — pomimo chęci, nie mogę waszmości dłużej zabawiać, bo i rozmowa dłuższa a
zbyteczna, czasu pokuty tej jest nam wzbroniona.
Zaczem pożegnał Rotmistrza, który nie wiedząc zgoła, coby czynić miał, szedł na miasto, gdzie również głośno
opowiadano o owej klątwie na Orzechowskiego rzuconej i mówiono, jako tenże do Przemyśla w kilka
dziesiąt koni zbrojno przybył, na x. Biskupa się odgrażając. Wszystko to nie napełniało otuchą Szornela, który też o
dobrym skutku poselstwa swego zgoła wątpić poczynał i gdyby nie to, że się już zapowiedział, byłby może z niczem
do Niedźwiedzia powrócił i czekał sposobniejszej pory, aby prośby pani Stadnickiej x. Dziaduskiemu przełożyć. Teraz
już wahać się nie mógł i poselstwo sprawić musiał, lecz przed godziną na posłuchanie wyznaczoną szedł jeszcze do
kościoła, aby się pomodlić i onemu nabożeństwu pokutnemu przypatrzeć.
Gdy wszedł, Msza była już rozpoczęta, a po prawej stronie od Ołtarza, bokiem zwrócony do ludu, klęczał na
podwyższeniu pod baldachimem x. Biskup Dziaduski. Po raz pierwszy widział go wówczas Szornel, ale już nigdy
postaci tej zapomnieć nie zdołał. Starzec to już był, siwizną okryty; wysoki, chudy, twarz miał bladą i wynędzniałą, a
rysy dziwnie wyraziste i surowe. Klęcząc, zdawał się być zatopionym w medytacyi głębokiej; oczy miał spuszczone i
przymknięte, ale od czasu do czasu podnosił wzrok na wielki krzyż z rozpiętem ciałem Chrystusa, na przeciwległej
zawieszony ścianie. Mury świątyni, zapełnionej ludem, całe były kirem okryte; celebrans i asystujący mu kapłani także
byli w żałobne przyodziani szaty, a śpiewali ponuro, jakby na pogrzebie. Chwilami odzywał się organ, ale także
grobowymi tony. Gdy celebrujący zaśpiewał Credo, ucichło nagle wszystko i wstał z klęczek Biskup, a zwróciwszy się
do ludu, mówić począł.
Mówił długo, a z takim zapałem i tak rzewnie, iż zrazu cisza wielka zaległa wśród rzeszy zgromadzonych, a potem
słychać było westchnienia głębokie, a potem płacz, a wreszcie jęki i szlochania. Była tam mowa o wielkiem
zgorszeniu, jakie się stało, o występkach x. Orzechowskiego i innych duchownych, o pokucie publicznej, jaką czynić
należy, aby oddalić straszliwą karę
bożą, która za takowe występki na wszystkich spaść może. Była tam mowa o znaczeniu klątwy na Orzechowskiego
rzuconej, o strzeżeniu się herezyi wszelakiej i o tem, jako z wyklętymi a heretykami nikt społeczności mieć nie ma,
ktokolwiek chce, aby i na niego owa klątwa nie spadła.
— "Wyklęci są, którzy z heretykami a wyklętymi przystają!" — wołał x. Biskup.
A gdy to słyszał pan Szornel, aż mrowie go przechodziło, bo mimowoli myślał o panu Stadnickim i owym
Niedźwiedziu, który siedliskiem herezyi był.
Zaczem skończył x. Biskup i Msza św. dalej odprawiać się poczęła, wśród śpiewów żałobnych i wielkiego
rozrzewnienia wiernych, gdy oto przed samą konsekracyą hałas jakiś dał się słyszeć u wejścia i nagle z łoskotem a
wrzawą niemałą, rozpychając tłum, wkroczył do kościoła cały orszak zbrojnej szlachty.
Na czele szedł mężczyzna średniego wieku, ciemno odziany, nie zbrojny, ale dzielnej postawy. Wysokiego wzrostu,
wspaniały, głowę trzymał podniesioną wysoko a twarz miał zuchwałą, lecz bardzo piękną. Wąsów ani brody nie miał,
co mu cale dziwny nadawało pozór; usta miały wyraz gniewny, nieco szyderski, a z oczu śmiało patrzących, tryskały
płomienie wewnętrznego ognia. Gdy wszedł wraz z owym zbrojnym orszakiem, zrobił się popłoch w świątyni, tłum się
rozstąpił, ostawiając mu miejsce wolne, tak że go x. Biskup doskonale widzieć mógł. Porwał się z klęczek Dziaduski i
w wielkiem wzburzeniu obie ręce podniósł do góry.
— Zaprzestać modłów! — zawołał — wyklęty tu jest! I ruszył się z miejsca a za nim duchowni, nawet celebrans
zeszedł od ołtarza i wszyscy wyszli precz, a i organ i śpiewy nagle ucichły. Lud także tłumnie wychodzić począł; byli
tacy wszakże, którzy przy drzwiach przystanęli, oczekując z ciekawością, co z tego wyniknie:.
dla nikogo bowiem tajnem nie było, że to sam Orzechowski, na czele zbrojnego orszaku szlachty, wkroczył do
świątyni. Zwłaszcza niewiasty spoglądały na niego zdala z wielką ciekawością. Szornel chciał także wyjść z kościoła,
ale już nie mógł, bo się wielki tłum u progu zbił, że się przecisnąć było niepodobna.
Gdy Biskup nakazał zaprzestanie nabożeństwa, Orzechowski zbladł okrutnie, a ujrzawszy, jako kler i lud tłumnie
wychodzą, poskoczył nagle naprzód i głosem grzmiącym zawołał:
— Wstrzymajcie się! tłómaczyć się chcę... mówić dajcie!
Wielu tedy zostało i słuchało, jak Orzechowski, stanąwszy na owem podwyższeniu, kędy przed chwilą x. Dziaduski
klęczał, mówić zaczął ozdobnie bardzo i z ferworem wielkim. Nie wielu rozumiało co mówił, ale to było jasnem, że
herezye straszliwe z niepomiernem zuchwalstwem prawił, przeciw bezżeństwu duchownych i Papieżowi. Słysząc to,
niektórzy z obecnych już doń lecieli, chcąc go ze świątyni bożej precz wyrzucić, ale pan Szornel, zapobiegając
gorszemu nieszczęściu, a może i krwi rozlewowi, boć owi poplecznicy Orzechowskiego zbrojni byli i już do korda się
rwali, wdał się w to, przekładając, jako najlepiej wyjść z świątyni bożej. — Powoli tedy wyszli wszyscy, a i
Orzechowski widząc, ie sam z kompanami swoimi pozostał, ruszył się z miejsca i kościoł opuścił, gdzie się już potem
przy drzwiach zamkniętych nabożeństwo dopełniło.
Pan Szornel po tem wszystkiem nie myślał już nawet iść do x. Biskupa, gdy nadspodziewanie, wychodząc z kościoła,
spotkał owego dworzanina, który go wszędy szukał, aby mu oznajmić, że x. Dziaduski już go oczekuje i mówić z nim
chce.
Poszedł tedy, ale już naprzód wiedząc, iż to jego poselstwo na złe się tylko obrócić może. Otwarły się
podwoje wielkiej sali, kędy x. Biskup przyjmować zwykł i kędy teraz siedział w wielkiem poręczowem krześle, a przy
nim stało dwóch innych prałatów. Był jeszcze wzburzony bardzo, ręce mu drżały, szarpiąc łańcuch złoty zawieszony
na szyi. — Rotmistrz wszedłszy, głęboko się pokłonił i przystąpił do ucałowania ręki x. Biskupa, ktory, przemówić mu
nie dając, zagadnął żywo:
— Waszmość jesteś Jan Szornel, Rotmistrz królewski, ów wojownik sławny?
— Sława — odparł Rotmistrz sztucznie — należy się Temu, który siłę dawa i zwycięztwo... Jam jest Rotmistrz
królewski, Jan Szornel, niegodny sługa Waszej Biskupiej Mości.
— A to mi dziw — przerwał z żywością x. Dziaduski — że waść rycerz prawy, który sławę ramienia swego, jako
przynależy, do Boga odnosisz, wszakże z heretykami żyjesz i z nimi przyjaźń masz!
— Jestem żołnierz, nie teolog — odparł Szornel — z heretykami się nie wdaję, do ich praktyk się nie mieszam, a wiary
świętej katolickiej dochowuję. Niech mię przeto gniew Waszej Biskupiej Mości nie dosięga.
— Nie o mój gniew dbaj wacpan, ale o srogi gniew Boży! — zawołał Biskup już zgoła rozjątrzony. — Czyli mniemasz
waść, jako przed Majestatem Najwyższego Sędziego tłómaczyć się będziesz, iżeś teologiem nie był? Żali nie wiesz, iż
kto z bezbożnymi społeczność utrzymuje, sam staje się bezbożnikiem? Ale co wam mówić? — wołał Biskup w
ferworze, ręce wyciągając przed siebie — wyście wszyscy tacy — ślepi i głusi, nie widzicie tej nawały herezyi i
odszczepieństwa, która nam grozi. Spadła już na ten naród niegdy chrześciański a rycerski straszliwa kara boża, ślepota
duszy: caecitas cordis, że nie dostrzega przepaści i leci w nią bez opamiętania!
Powstał Biskup z krzesła i w oburzeniu trząsł się idąc ku Szornelowi, który z głową schyloną stał przed nim, słuchając
z pokorą. Zaczem widząc tę jego skruchę, uspokoił się nieco x. Dziaduski i po chwili milczenia spytał:
— Wacpan chciałeś widzieć się ze mną? a cóż rzec miałeś?
— Nie śmiem już i przekładać prośby mojej Waszej Biskupiej Mości — odrzekł pan Szornel — widzę bowiem, jakom
sam grzeszny jest i absolucyi potrzebuję, przyszedłem zaś prosić o pobłażanie dla innych.
— Dla innych? — zagadnął żywo Biskup — dla kogoż to?
— Imćpan Mateusz Stadnicki z Niedźwiedzia... — zaczął Szornel.
— Upokarza się? odwołuje? — niecierpliwie przerwał x. Dziaduski.
— Tego rzec nie mogę... ale małżonka jego błaga Waszą Biskupią Mość, abyś cierpliwym być chciał i pomnieć
raczył...
— Na co? — znów przerwał Biskup — na to, że kościoły w Dubiecku, Żołyni, Niedźwiedziu sprofanował, że
zgorszenie czyni publiczne, że herezyę przez swych zauszników po całej Rusi szerzyć chce, że szkoły kacerskie
zakłada, że wreszcie na wszelkie upomnienia głuchy, posłów moich z listem pasterskim wyprawionych zhańbił i owo
pismo moje wzgardliwie podarł! Na to pomnę! nie dlatego, jakoby mnie, Dziaduskiego, obraził, ale że we mnie
znieważył godność biskupią, a słów bożych nie słucha! Postanowiłem tedy i tego zaraz jutro dokonam, dla przykładu,
jako wielkie zgorszenie się stało, wielką karę wymierzyć i onego Stadnickiego ze społeczności a obcowania z
wiernymi wyłączyć i wielką exkomunikę nań rzucić.
Struchlał pan Szornel i już silnego wzruszenia pohamować nie mogąc, głośno się rozpłakał i do ręki x. Biskupa się
rzucił:
— Nie czyń tego, ojcze! — zawołał. — Zgrzeszył on bardzo, przyznaję, ale o ile grzech jego jest wielki, o tyle wielkie
są cnoty i większe jeszcze cierpienia świątobliwej małżonki jego. Pani ta życiem to przepłaci.
X. Dziaduski, widząc to rozrzewnienie Rotmistrza, zawahał się nieco, podniósł go uprzejmie, bo Szornel prawie do
stóp mu się chylił, milczał chwilę, a potem łagodnie już spytał:
— Więc to pani Stadnicka waści przysyła?
— Tak jest, Illustrissime.
— Stadnicki sam nic wacpanu nie mówił?
Szornel zmyślać nie mógł, więc rzekł:
— Nie mówił mi nic i zgoła o mojej tu podróży nie wie.
— Więc jakże waść chcesz — zawołał znów żywo Biskup — abym przebaczył temu, który o przebaczenie nie prosi?
Więc on zgorszenie dalej szerzyć będzie, a ja będę milczał ku większemu jeszcze zgorszeniu?
— Toż o przebaczenie i ja prosić nie śmiem — przemówił jeszcze Szornel — jeno o powstrzymanie na czas pewien
karzącej ręki, przez wzgląd...
— Żadnych względów! — przerwał z ferworem x. Dziaduski — żadnych względów! Dość już zwłoki, za którą i ja
odpowiadałbym przed sądem bożym! Wracaj waść do Niedźwiedzia i powiedz panu Stadnickiemu, jako jutro, mocą mi
udzieloną, rzucę nań klątwę wielką, a przed trybunał go pozwę za zniewagę Wierze, Kościołowi świętemu i Biskupowi
wyrządzoną! To moje słowo ostatnie...
Zaczem pan Szornel widząc, iż nic już nie wskóra i że dalszem przedstawianiem rozdrażniłby jeno więcej Biskupa,
milczał i miał się już ku odejściu, gdy x.
Dziaduski, jakby ulitowawszy się nad jego widocznem strapieniem, powstrzymał go i łagodnym tonem przemówił:
— Żal mi was, mości Rotmistrzu... Rycerz waleczny, wojownik sławny, nieść winien oręż swój ku obronie
Rzeczypospolitej, a nie marnieć wśród heretyków. Jeśli prawdą jest, iżeś wierny naszej świętej katolickiej wierze, to
otrząś pył ze stóp swoich i wynijdź z tego gniazda kacerstwa... W tej nadziei błogosławię ci Janie Szornelu...
I z wielkiem namaszczeniem i powagą, wzniósłszy ręce i oczy ku niebu, odmawiać począł łacińską modlitwę:
Aperi ei Domine januam pietatis tuae...
Przejęty do głębi Rotmistrz padł na kolana, a Biskup cichym, stłumionym, ale dziwnie uroczystym głosem, odmawiał
nad nim słowa błogosławieństwa.
I tak się ono posłuchanie u x. Dziaduskiego skończyło.
Pan Szornel wielce zmartwiony, chciał już natychmiast wyjeżdżać z Przemyśla, ale go w ostatnim momencie
wstrzymała nadzieja, że może x. Biskup po namyśle złagodnieje i widzieć się z nim zechce, aby mu oświadczyć, iż od
surowych postanowień odstąpił. W tej tedy aczkolwiek słabej nadziei, pozostał jeszcze w Przemyślu i tam zanocował,
postanawiając nazajutrz po nabożeństwie wyjechać z powrotem do Niedźwiedzia. Przez cały tedy dzień i wieczór miał
sposobność przypatrzeć się, jako podówczas wrzało w tem mieście, jak w garnku. Stronnicy Orzechowskiego — a byli
między nimi i znaczni panowie i drobniejsza szlachta — tudzież dyssydenci, którzy tu z Dubiecka na wieść o surowych
zamiarach x. Dziaduskiego tłumnie zjechali, srogo dokazywali, odgrażając się i bluźniąc, a zwłaszcza owa szlachta
zbrojna, która z Orzechowskim przybyła, całą
noc pijatykę wyprawiając, szukała zwady i po ulicach bójki staczała. Uspakajali już ją nawet owi naczelnicy, czyli tak
zwani "ministrowie" zborów kalwińskich, jaka np. Krzysztof Przechadzka, minister dubiecki, w obawie, aby ztąd jakie
crimina nie wynikły, ale to się na nic nie zdało. Szlachta odgrażała się na x. Dziaduskiego, że go porwie z Przemyśla i
do odwołania exkomuniki na Orzechowskiego rzuconej, zmusi. Ze smutkiem wielkim patrzał na to Rotmistrz, który
siedząc od lat wielu w Niedźwiedziu, przypatrywał się jeno z daleka nabożeństwom kacerskim, colloquiom i
dyssertacyom, a tu już ujrzał, jako owe nauki waśń i niepokój w kraju szerzyły. Wszystko to, wraz z tem, czego był
świadkiem w kościele, co słyszał z ust surowego ale świątobliwego Biskupa, głęboką nań impressyę wywarło, tak że
postanowił sobie w duszy, zaraz po powrocie zamek niedźwiedzki opuścić, nie chcąc już z heretykami a wyklętymi
społeczności mieć. Długo w noc zasnąć nie mógł, rozmyślając nad tem wszystkiem, co mu uczynić wypada, a gdy
wreszcie zasnął snem twardym, trapiły go jakieś gorączkowe mary, w których ciągle widział srogą postać x.
Dziaduskiego i słyszał głos jego groźny: "Wyklęci, którzy z wyklętymi przystają!"
W przerażeniu obudził się, a był już dzień biały. Zaczem rychło się przyodział i do kościoła pobiegł, którego drzwi
wszakże znalazł zaparte, snać z obawy przed nowym napadem Orzechowskiego i jego kompanów. Musiał tedy przez
zakrystyę się wpraszać, kędy wchodzili tylko znani ze swej prawowierności pobożni. Wszakże świątynia zapełniona
była ludem, a tak samo jak wczoraj wszystko naokół było kirem powleczone jakby na exekwiach. W zakrystyi
przystanąwszy, dosłyszał z przerażeniem pan Szornel, jako kilku xięży i świeckich po cichu gwarząc z sobą, mówiło, iż
x. Biskup . dzisiaj znowu kazać i nowe klątwy ciskać będzie.
A gdy to mówili, ozwał się nagle z wieży kościelnej dzwon, dziwnie ponurym i żałobnym głosem. Uderzano bardzo
powoli w jedną tylko stronę dzwonu, który jękliwem echem rozbrzmiewał w oddali. Nie słyszał pan Szornel jeszcze
nigdy takiego dzwonienia i nie pojmował zrazu, coby oznaczać miało, ale gdy ujrzał na wszystkich twarzach
pomięszanie wielkie, gdy ujrzał, jako cały ów tłum pobożnych ściskał się jeszcze bardziej i jakby skupiał w
przestrachu, domyślił się, że to ponure dzwonienie ma związek ze strasznym obchodem, który się gotował.
Zaczem w smutku głębokim padł na kolana i gorąco modlić się począł. Błagał Boga o skruszenie serca x. Biskupa i
odwrócenie srogiego nieszczęścia, jakie dotykając winnego, największym ciężarem spaść miało na głowę niewinnej
"bladej pani", już dość i tak nieszczęśliwej. A tak się w tej modlitwie zagłębił, że nie widział, jako się Msza żałobna
przed wielkim ołtarzem rozpoczęła, a x. Dziaduski wszedł i znów jak wczoraj na owym klęczniku wsparty, z oczyma
utkwionemi w krzyż Zbawiciela nieruchomo się modlił.
Nagle organ i śpiewy żałobne ucichły. Dziaduski wstał z klęczek i mówić począł. Mówił z większym jeszcze niż
wczoraj ferworem, przedstawiał, jako ów dom boży, w którym prawowierne nabożeństwo się odprawuje, w oblężeniu
przez kacerzy jest trzymany, którzy fałesznemi naukami swemi szlacheckie dłonie przeciw powadze i władzy Kościoła
świętego uzbrajają. A potem z wielką mocą jął mówić, jakie niebezpieczeństwa grożą całej Rzeczypospolitej od tej
nowej nawały pogańskiej. "Zbrojne napady pohańców wszelakich — wołał z mocą wielką — odpierali ojcowie nasi
piersią waleczną, a mieczem, któremu błogosławił Pan. Lecz oto przychodzi do nas słowo zatrute jadem piekielnym,
słowo, broń najstraszliwsza, która nie ciało, lecz duszę zabija —
a skoro jej nie odeprzemy, zginiem niepowrotnie, synowie zaś nasi przeklinać będą pamięć niedołężnych ojców!"
Lud zgromadzony słysząc to, kajał się bardzo i znowu jak wczoraj, padał na kolana, a jękiem i łkaniem głośnem
przytwierdzał słowom świątobliwego Pasterza. Pan Szornel klęcząc wśród tłumu, słuchał w milczeniu, lecz wnet
zadrżał cały, gdy x. Dziaduski wymienił po raz pierwszy nazwisko Stadnickiego Stanisława Mateusza, zwąc go
hersztem kacerstwa. Rotmistrz powstał z klęczek i tak się zbliżył ku ołtarzowi, że widzieć mógł, jako x. Dziaduski,
przyodziany w biskupie szaty kościelne, stojąc w otoczeniu licznego kleru i prałatów u stóp ołtarza, trzęsące dłonie
wzniósł do góry i w uniesieniu przytaczać zaczął, jako on Stadnicki za namową Blandraty i Stankara kacerstwo na Rusi
szerzyć chce, szkoły heretyckie zakłada a wiernym domy boże zabiera, by je obrządkami pogańskimi plugawić. I w
tym wielkim ferworze porwał stojącą obok niego na klęczniku wysoką gromnicę i głosem, który drżał, ale groźnem
echem rozlegał się po całej świątyni, jął wyklinać Stadnickiego.
"Przeklęty niech będzie — wołał — w domu i na dworze, w mieście i na roli, siedząc i stojąc, jedząc i pijąc i spiąć...
przeklęty niech będzie tak, iżby w nim zdrowego członka nie było od wierzchu głowy, aż do stopy nożnej! Niechaj
wypłyną wnętrzności jego, a ciało jego niech robactwo roztoczy! Niechaj będzie przeklęty z Judaszem zdrajcą, z
Abironem i Dathanem, których ziemia żywo pożarła! Niechaj będzie przeklęty z Kainem mężobójcą; niechaj
mieszkanie jego będzie spustoszone; niechaj będzie wymazany z xiąg żywiących i z sprawiedliwymi niechaj nie będzie
pisany i pamiątka jego niechaj na wieki zaginie! Niechaj na ostatnim sądzie będzie przeklęty z dyabłem i anioły jego i
na wieki niech zginie, jeśli się nie opamięta !"
W całym kościele zaległa cisza... jęki i płacze ustały; zdawało się, jakoby jedno uczucie przerażenia zamknęło dech w
piersiach wszystkich obecnych. A wśród tego milczenia słychać jeno było ów głos wyklinający, który to się wzmagał,
to łamał się i konał w zachrypłej piersi Biskupa, oraz ciągły, powolny odgłos dzwonu, rozdzierający powietrze jakimś
rozpaczliwym oddźwiękiem...
Pan Szornel mimowolnie upadł znów na kolana i osłupiałym wzrokiem patrząc na płonącą oburzeniem twarz Biskupa,
nie rozumiał już słów, jeno czuł, że jakieś wielkie nieszczęście przywala go całym ciężarem; jeno to słyszał, jako x.
Dziaduski raz jeszcze powtórzył imię i nazwisko Stadnickiego, a potem znów wołał:
— Niech będzie wyklęty!
A chór owych prałatów, którzy obok Biskupa stali z gromnicami zapalonemi w ręku, powtarzał za każdem
przekleństwem:
Fiat! fiat! anathema! anathema!
Potem już wszystko ucichło. Biskup gromnicę swą zdmuchnął, połamał, i szczątki z łoskotem na ziemię cisnął; inni
duchowni uczynili to samo, a x. Dziaduski upadł na kolana, twarz kryjąc w dłonie; poczem organ z cicha, żałobnie grać
zaczął, i rozległ się śpiew ponury psalmu: Deus laudem meam...
I znowu ozwał się lament w kościele, głusząc ów śpiew żałobny i monotonny odgłos dzwonu, który wciąż jęczał w
jedną uderzany stronę. Ale pan Szornel nie mógł już słuchać ani tego śpiewu, ani tego dzwonu, ani tych lamentów —
porwawszy się z klęczek, przedarł się przez tłum i uciekł nieprzytomny prawie. Jeszcze mu nigdy Sprawiedliwość
Boża w tak groźnym nie ukazała się majestacie; on wierzył jeno i myślał o Miłosierdziu.
Gdy Rotmistrz przybył do Niedźwiedzia z powrotem, była już noc późna, ale mu zaraz powiedziano, że
pani Stadnicka z wielkim niepokojem go oczekuje, kilkakrotnie już przysyłała z zapytaniem, czy nie powrócił i
małżonkę jego do swojej komnaty zabrawszy, tam z nią razem czuwa a poleciła, by pan Szornel zaraz po przyjeździe,
nie zwłócząc, u niej się stawił.
Ze ściśnionem sercem poszedł tedy pan Szornel zdać sprawę ze smutnego poselstwa, a musiał być bardzo zalterowany i
blady, skoro obie niewiasty obaczywszy go, krzyknęły razem boleśnie i już go nawet witać zapomniały. A cóż dopiero,
gdy pan Rotmistrz opowiedział wszystko! Pani Stadnicka nie płakała już nawet, ale twarz jej zwykle blada, jakby
marmurową i martwą się stała, oczy jej zdawały się wychodzić z powiek, tak się stały duże i jakieś nieruchome, jakby
straszliwe mary przed sobą widziały. Nie mówiła nic, jeno pierś jej podnosiła się gwałtownie, że zdawało się, iż
wewnętrzne łkanie ją zdławi. — Szornelowa rzuciła się ku niej błagając, aby się uspokoiła, toż samo powtarzał
Rotmistrz i oboje pocieszali jak mogli, ale słów ich pani Stadnicka zdawała się nie słyszeć. Długo trwało, zanim
przemówiła, a głos wydobył się z jej piersi z trudnością, cichy, stłumiony, jakkolwiek na pozór dziwnie spokojny.
— Dziękuję wam — rzekła. — Na was już jeno w tem życiu liczyć mogę, a mam nadzieję, że mnie nie opuścicie,
jakoście oboje przyrzekli. Dziś jeszcze mam ciężki do spełnienia obowiązek... muszę mówić z małżonkiem... Nikt inny
zwiastować mu tej strasznej nowiny nie może.
A gdy oboje Szornelowie, obawiając się gniewu pana Stadnickiego, jęli ją od tego kroku wstrzymywać, przedstawiając,
że lepiej odłożyć tę rozmowę do jutra, przerwała im, mówiąc:
— Dziś pójdę. Nie łzami, bo temi nigdy go wzruszyć nie zdołałam, ale słowem spokojnem wskażę mu przepaść, w jaką
leci, mnie z sobą pociągając. Powiem mu, że ręka karząca już spadła na nas... żeśmy podani na hańbę
i wzgardę, potępieni za żywota! Niech wszakże czyni, jako wie, jam mu wierność przysięgała do śmierci, powiem mu,
że go nie odstąpię, chociaż wyklętym jest...
Ostatnie słowa "blada pani" zaledwie wymówić zdołała, a gdy je wyrzekła, łzy potokiem wytrysły z jej oczu. W rychłe
je wszakże otarła i pożegnawszy Szornelów, kazała im odejść, sama zaś krokiem pewnym, ale jakby sztywnym, blada
bardzo, choć na pozór cale spokojna, z głową śmiało podniesioną i wyrazem determinacyi na obliczu, szła do komnat
mężowskich.
Jaka tam była między małżonkami rozmowa, to jeno Panu Bogu wiadomo. Widziano tylko, jako w komnacie pana
Stadnickiego całą noc paliło się światło, słyszano głośne jego wykrzyki, odgrażania się srogie, a potem cichą rozmowę
i jakby łzy i lamenty niewieście.
Nazajutrz z rana wieść o klątwie przez x. Dziaduskiego rzuconej, rozeszła się po całym zamku lotem błyskawicy,
wielki popłoch i przerażenie rzucając. Owi wszyscy ministrowie kacerscy zebrali się na naradę i długo obradowali,
poczem główny minister zboru, Felix Krucygier szedł do Stadnickiego, który wszakże mówić i widzieć się z nim nie
chciał. Wśród dworzan, którzy katolikami byli, nie mniejsze panowało zamięszanie; niektórzy przenosząc dobrą
kondycyę nad wszystko, chcieli pozostać, inni, zelanci, oświadczyli, iż z wyklętym społeczności mieć nie mogą i gwoli
zbawienia duszy z Niedźwiedzia uchodzić muszą. — Tymczasem około południa, pan Stadnicki z nikim się nie
widząc, wyjechał i udał się do Proszowic, gdzie podówczas szlachta sejmikowała.
Snać "blada pani" interwencyą swoją a prośbami uzyskała niewiele, bo na onym sejmiku pan Stadnicki odgrażał się
szpetnie przeciw Biskupowi, bluźnierstwa głosił straszliwe, a wreszcie, gdy mu tam wyrok biskupi na piśmie
doręczono, protestował się i całą szlachtę obecną za sobą pociągnął, która do onego protestu
tłumnie przystąpiła. I jeżeli po rozmowie z małżonką, w pierwszym momencie, miał może jakie pojednawcze intencye,
to je całkowicie z owych Proszowic wróciwszy utracił i znów z Krucygierem i innymi kacerzami ciągłe konferencye a
colloquia odprawował.
Nic go to już nawet nie wzruszyło, iż małżonka jego, snać z owej alteracyi wielkiej, zaniemogła bardzo i przez dni
kilka cale nieprzytomna w srogiej malignie leżała. Nawet nie widywał się z nią, jeno codziennie przysyłał z
zapytaniem, jako się miewa. Gdy się zaś dowiedział, iż niektórzy z dworzan tak w Niedźwiedziu jak w Dubiecku
mówili, że jako katolikom nie godzi się im dłużej z wyklętym obcować, tak się rozsierdził, że prawie wszystkich
natychmiast oddalił, nawet takich, którzy radzi byli pozostać.
Szornel byłby już dawno z Niedźwiedzia wyjechał, jeno go jeszcze ciągle wstrzymywała małżonka, która przy łożu
chorej pani Stadnickiej dnie i nocy spędzała. Tak tedy minął czas niejaki, gdy. jednego wieczora wbiegł do izby
Szornela jeden z przybocznych dworzan pana Stadnickiego, zalterowany bardzo, mówiąc jako pan zachorzał i wzywa
Rotmistrza do siebie.
Zdziwiło go to niepomału, bo od czasu owej klątwy cale jeszcze Stadnickiego nie widział, a i przedtem już. tylko z
rzadka się widywali, prawie zaś nigdy nie mówili z sobą, tak owo kacerstwo wielką między nimi wykopało przepaść.
Wszakże na wezwanie poszedł zaraz Szornel, ale z tą determinacyą, aby ta rozmowa była już ostatnią i aby oświadczyć
dawnemu przyjacielowi swemu, iż zamek niedźwiedzki opuszcza na zawsze.
Gdy wszedł do komnaty pańskiej, zastał Stadnickiego siedzącego na łożu. Był widocznie zmieniony: twarz cała była
czerwona i jakby nabrzękła, a od czasu do czasu przebiegały po niej jakieś drgania kurczowe. Oczy miał przygasłe i
także zaczerwienione. Widząc
wchodzącego Rotmistrza ruszył się niespokojnie, ale ręki doń nie wyciągnął, jeno ozwał się z żywością:
— Mam do waszmości wielką prośbę. Wiem, że jako inni, tak i ty opuścić mnie chcesz. Nie wstrzymywałbym, każdy
bowiem czyni tak, jak mu jest lepiej. Ale oto czuję się chorym, bardzo chorym... Walczyłem długo z niemocą, ale ona
przemaga. Dobrze więc, niech się wszystko zakończy, już mi się i ten żywot sprzykrzył i cale go żałować nie myślę.
Wszakże zostawiam żonę bez opieki... To mnie gryzie. Nie miłowałem jej jako przynależy, łzy jej i smutek ciężą mi...
Przed chwilą, gdym usnął, zdało mi się, iż widzę pierwszą małżonkę moją, a ta mi rzekła, iżbym obowiązków dopełnił.
Wiem, jako po mej śmierci zbiegną się tu bliżsi i dalsi... rozchwytają i rozdrapią. Nie chcę, aby ta, której za życia
dałem łzy, po mej śmierci doznała niedoli...
Tu Rotmistrz przerwać chciał, ale Stadnicki nie dał mu nic rzec, jeno sam mówił dalej, coraz spieszniej, głosem
stłumionym, jakby go w piersiach dławiło.
— Otóż chciałbym — kończył — abyś ty, mości Rotmistrzu, któryś mi niegdyś życie ocalił, teraz ocalił spokój mej
duszy. Z klątwą x. Dziaduskiego — dodał, rzucając niecierpliwie ręką — jakoś sobie radę dam, ale krzywda jej,
małżonki mojej, ciężyłaby mi straszliwie. Skoro więc umrę, tobie Rotmistrzu, oddaję nad nią opiekę. Znam cię i wiem,
jako nikt lepiej uczynić by tego nie zdołał.
A wskazując ręką na wielką skrzynię okutą, stojącą opodal, rzekł jeszcze:
— Tam znajdziesz spisaną ostatnią wolę moją... wykonaj ją... na zbawienie duszy zaklinam cię i obliguję...
To mówiąc, padł na wznak, rękami niespokojnie rzucając, a gdy pan Szornel w przerażeniu podbiegł, Stadnicki
chwycił go silnie za rękę i głosem chrapliwym powtarzał:
— Przyrzekasz mi? przyrzekasz... ?
— Przyrzekam! — odrzekł Rotmistrz, nie wiedząc już nawet co mówi z przestrachu, a w tymże momencie Stadnicki
straszliwie zacharczał, zębami zgrzytnął i oczami przewracał, właśnie jak gdyby konał.
Szornel wołać począł, zbiegli się domownicy i przywołano natychmiast bawiącego właśnie podówczas w Niedźwiedziu
Blandratę, który dusze herezyą truł, ale ciała sławnym był lekarzem. Ten spojrzawszy tylko, zalterował się wielce, w
tymże momencie krew choremu puścił, bańki postawił i jakoż tyle zdziałał, iż niebawem pan Stadnicki lżej oddychać
począł i zawarte otworzył powieki, ale mówić nie mógł i zgoła nieprzytomnym był.
Przerażenie było srogie w całym zamku niedźwiedzkim. Blandrata nie wiele robił nadziei i przez dni kilka zdawało się,
że śmierć zabierze już swoją ofiarę. Jak to zwykle bywa, rozmaite gadki chodziły między dworzanami a domownikami;
niektórzy przypisywali to karze boskiej i skutkom klątwy przez x. Dziaduskiego rzuconej; inni, zwłaszcza kacerze,
ubolewali nad przyszłym losem swoim, który w razie śmierci ich dobroczyńcy i opiekuna, stawał się cale niepewnym;
inni wreszcie, jaka oboje Szornelowie, zapominając zażaleń swych, zgoła bezinteresownie opłakiwali niechybną
zdawało się utratę tego, który bądź co bądź był im szczerym przyjacielem. Pani Stadnicka, zaledwie wstawszy sama z
ciężkiej niemocy, dnie i noce w niemej rozpaczy pogrążona przy łożu małżonka spędzała, już jeno o to dbając i Pana
Boga ze łzami prosząc, aby mu przed śmiercią łaskę nawrócenia dać raczył.
I zdawało się, że modły jej wysłuchane zostały, bo oto jednej nocy, w dni kilka po owym pierwszym napadzie choroby,
gdy "blada pani" wraz z Szornelami przy nieprzytomnym mężu czuwała, Stadnicki zbudził
się jakoby ze snu i błędnym zrazu wzrokiem po komnacie wodził, a potem Rotmistrza poznał i rękę ku niemu
wyciągnął. Nie mówił nic, ale gdy Szornel się zbliżył, ujął go za prawicę i mocno ją uścisnął, jakby mu przypomnieć
chciał uczynione przed kilku dniami przyrzeczenie, bo i na małżonkę przytem patrzał, a wreszcie uśmiechnął się tak
dobrotliwie i rzewnie, jakby mówić nie mogąc, tym przynajmniej uśmiechem pragnął zatrzeć w pamięci dawną swą
surowość. Pani Stadnicka rozpłakała się głośno, bo jeszcze nigdy tak dobrego uśmiechu na ustach małżonka nie
widziała, a przykląkłszy, jęła ręce jego całować, przemawiać doń czule, a wreszcie błagać, by się z Bogiem pojednał.
Co tam w tej chwili dziać się musiało w heretyckiej duszy pana Stadnickiego, to jeden tylko Stwórca widzieć mógł. To
pewna, że działy się tam dziwne i niepojęte rzeczy, cale niedostępne dla tych, którzy chcąc wszystkiego rozumem
dochodzić, nie dopuszczają działania łaski bożej, która w serce najbardziej zatwardziałego grzesznika skruchę i
opamiętanie wlać może. Gdy "blada pani" płacząc i łkając mówić zaczęła o pojednaniu z Bogiem i miłosierdziu bożem,
które największe występki przebacza i siły powrócić może, bo zdrowie tak. ciała jak duszy w bożem ręku jest — pan
Stadnicki poruszył się zrazu niecierpliwie i rękę z dłoni Szornela wyrwawszy, rzucał nią, jakby silentium nakazać
chciał. Wszakże, gdy pani Stadnicka nie umilkła, ale z coraz większym ferworem i ozdobnie bardzo mówiła, chory
uspokajał się widocznie, oczy zawarł i słuchał. Oblicze jego przybierało zwolna wyraz dziwnie rzewny, aż nagle łzy,
jakby długo wstrzymywane, strumieniem z pod powiek wytrysły. Był to znak niemylny skruchy, a z tego szczęśliwego
momentu należało spiesznie korzystać. Toż pani Stadnicka wraz z Rotmistrzem zaczęła nalegać; aby wnet posłać do x.
Dziaduskiego z przeproszeniem i pro
śbą o zdjęcie exkomuniki a z przyrzeczeniem, iż kościoły katolikom zabrane, wrócone im zostaną.
Długo nie było odpowiedzi żadnej, aż wreszcie gdy pan Szornel kilkakrotnie to samo powtarzał i nalegał, Stadnicki
oczy otworzywszy z wielkim wysiłkiem, drżącemi usty wyszeptał:
— Dobrze...
Usłyszawszy to słowo upragnione, pani Stadnicka. zaczęła znów ze łzami ręce małżonka całować, a potem Panu Bogu
w gorącej modlitwie dzięki czynić. I postanowiono, by wnet jeden z zaufanych dworzan jechał do Przemyśla z listem
własnoręcznym pani Stadnickiej do x. Biskupa, w którym groźna choroba jej małżonka, a zarazem owa jego
retraktacya, konającemi usty uczyniona, opisaną być miała. Natychmiast też list ten w krótkich ale wymownych
wyrazach ułożono i napisano, prosząc o zdjęcie klątwy i przyrzekając zwrot zabranych kościołów. Potem go jeszcze
odczytano panu Stadnickiemu, który go w milczeniu słuchał i zapytany, znów z trudnością ale wyraźnie powtórzył:
— Dobrze!
Zaczem radość z tego nawrócenia była wielka i wnet wyprawiono jednego z dworzan do Przemyśla, chociaż to noc już
była późna, aby ów list jak najrychlej dostał się do rąk Biskupa. Szornel sam jechać chciał, ale go pani Stadnicka
wstrzymała, słusznie przedstawiając, iż chory, który z widocznym affektem w, tej niemocy ku niemu się zwracał,
potrzebować go może. Należało zresztą teraz baczną straż trzymać, aby Blandrata, lub inny kacerz jaki, nie
dowiedziawszy się o tem co zaszło, nie starał się influencyą szkodliwą odwrócić znów umysłu chorego od
zbawiennych zamiarów. Jakoż Blandrata zaraz z rana zawiadomiony o poselstwie owem do Przemyśla, przeraził się
wielce i wnet przybiegł wykrzykując, że chorego temi wzruszeniami
dobijają, że wymuszają na nim jakoweś retraktacye, które żadnej wagi mieć nie mogą, ile że w nieprzytomnym umyśle
są czynione. Pan Szornel wszakże milczenie mu nakazał i cale groźnie przeciw niemu wystąpił, a Blandrata nie będąc
pewnym jak się to wszystko obróci i czy pan Stadnicki żyć będzie, zmilczeć musiał, grożąc jeno, iż za uratowanie pana
nie ręczy, jeśli go w ten sposób niepokoić będą.
Groźba ta wszakże nie ziściła się cale, bo ta noc właśnie, w której pan Stadnicki retraktacye ową uczynił, była jakoby
przesileniem w chorobie. Odtąd dzień każdy polepszenie przynosił, siły wracały, jeno język jeszcze posłuszeństwa
odmawiał, i jakby zdrętwiały, mówić nie dawał. Ale już i sam Blandrata był lepszej myśli, zapewniając, że to z czasem
przeminie i chory skoro na siłach się wzmoże, władzę mówienia odzyska.
Jeszcze przed owem stanowczem polepszeniem, nadeszła odpowiedź od x. Biskupa, który w bardzo pięknych
wyrazach odpisał pani Stadnickiej, iż jako Pan Chrystus nie pragnie śmierci grzesznika, lecz aby się nawrócił i żył, tak
i on idąc za temi słowy boskiego Mistrza, gotów jest klątwę uroczyście, tak jak była rzuconą, odwołać, byleby jeno pan
Stadnicki obietnicy dopełnił i zabrane kościoły katolikom powrócił; teraz zaś słysząc o groźnej jego chorobie, przez
swojego kapelana przesyła mu rozgrzeszenie in articulo mortis.
Gdy powiedziano panu Stadnickiemu o przybyciu owego kapelana, zniecierpliwił się nieco i rękami rzucać począł, bo
xięży okrutnie nie lubił, ale czy że z wielkiego osłabienia oporu stawić nie mógł, czy też pan Szornel, który nań całą
swą dawną odzyskał influencyę, to sprawił, dość, że pan Stadnicki zgodził się przyjąć owego xiędza, a nawet na
odprawienie modłów katolickich w swojej komnacie zezwolił. Było w nim widocznie przeświadczenie, że umrze, więc
mu już poniekąd
wszystko zdawało się obojętnem; może też i wyrzuty sumienia go gryzły, i na wieczysty żywot chciał się należycie
przygotować, ale już cale dawnej zapalczywości nie okazywał, obojętnie patrząc na to, co się w około niego działo. Z
drugiej strony Blandrata i cała jego heretycka kompania, nie śmieli także głośnej opozycyi czynić, bo lękali się, aby
tem nie pogorszyć stanu zdrowia pana, od którego życia lub śmierci dalszy ich los zależał. Więc w swoich zamknąwszy
się komnatach, siedzieli cicho, patrząc ze zgorszeniem wielkiem, jako ów kapelan biskupi z dwoma jeszcze
duchownymi przybywszy, Mszę świętą w zamku, w komnacie chorego, odprawiał, na którą wszyscy katoliccy
domownicy tłumnie przypuszczeni byli.
Uroczysty to był moment. Pan Stadnicki siedząc na łożu, wsparty na poduszkach, gdy się Msza święta rozpoczęła,
obojętnie zrazu, choć z uwagą przysłuchiwał się i patrzał, żadnego znaku nie dając. Ale gdy kapłan Ciało i Krew
Chrystusową pokonsekrowawszy, podnosił je ku uczczeniu i gdy wszyscy obecni twarzą ku ziemi padając, jęli głośno
się modlić, a niektórzy i płakać — pan Stadnicki, czy to siłą wspomnień dawnych, dziecinnych jeszcze, czy to
rzewnością i uroczystością tych. obrządków katolickich, dawno nie oglądanych, przejęty, wzruszył się widocznie i
podnieść się jeszcze nie mogąc, głowę jednak chylił z widoczną skruchą. A gdy wreszcie kapłan, przystępując do
komunii świętej, bił się w piersi i głośno mówił: "Ecce Agpus Dei, ecce qui tollit peccata mundi!" — westchnienie
ozwało się z piersi chorego, a wszyscy przytomni z rozrzewnieniem patrzyli, jako na obliczu pana, zwykle tak groźnem
i chmurnem, odbijał się teraz wyraz wewnętrznego wzruszenia. To też gdy po skończonem nabożeństwie, x. kapelan
biskupi przystąpiwszy do łoża chorego, zapytał go, ażali błędy swe odwołuje — Stadnicki, mówić nie mogąc,
dał znak potwierdzający, a potem ze schyloną głową i przymkniętemi oczyma słuchał, gdy xiądz słowa łacińskie
absolucyi in artiłulo mortis wymawiał, a nawet rękę z trudnością dźwignął i bił się w piersi ze skruchą.
Tak się to wszystko skończyło, a odtąd, jako się rzekło, polepszenie w zdrowiu było widoczne i niebawem, wszelkie
niebezpieczeństwo minęło, chociaż siły powracały zwolna i stopniowo. W miesiąc potem pan Stadnicki już się po swej
komnacie przechadzać mógł, jeno mówił jeszcze tak niewyraźnie, że go zrozumieć było trudno.
Do całkowitego wszakże wyzdrowienia przyczyniła się niemało upragniona od tak dawna wiadomość, jako pani
Stadnicka, która od pewnego czasu ciągle na zdrowiu zapadała, w błogosławionym jest stanie. Katolicy przypisywali to
szczególnej łasce bożej, a w tem ziszczeniu się gorących pragnień pana Stadnickiego, widzieli nagrodę za jego skruchę
i nawrócenie. Heretycy zaś skorzystali z tego w inny sposób i na swój pożytek obrócili. Zdarzyło się bowiem, że nie
kto inny, jeno chytry Blandrata ową nowinę panu Stadnickiemu zwiastował, bo raz, gdy pani Stadnicka znagła omdlała,
wezwany do niej na pomoc, wprawnem okiem rzecz całą spenetrowawszy, nic nikomu nie rzekł, lecz jakieś cale
niewinne leki zaordynował i do pana wnet pobiegł, aby mu tę nowinę zanieść, wiedząc, jak wielką napełni go radością.
A była w tem myśl chytra, by sobie napowrót łaski pańskie zjednać, ile że poseł nowiny dobrej, zawsze życzliwie bywa
przyjęty i mile wspominany. Toż i cel ten osiągnął, bo nietylko owa wiadomość do reszty uzdrowiła chorego, ale pan
Stadnicki w wielkiej radości na szyję mu się rzucił i swoim najlepszym nazwał przyjacielem.
Na razie nie wiele się wszakże zmieniło. Na nalegania Biskupa, aby obietnicę, spełnił, Stadnicki zwlekał
długo, a potem wreszcie kościoł ów szpitalny w Dubiecku katolikom powrócił, inne wszakże przy heretykach
zachował, różne wynajdując wymówki. W Niedźwiedziu też Blandratę i innych kacerzy zatrzymał, pod tym pozorem,
jako Blandrata lekarzem był sławnym i wielce małżonce jego pomocnym. O nawróceniu swojem ani o tem
nabożeństwie katolickiem, które się w jego komnacie odprawiało, nie czynił nigdy żadnej wzmianki, owszem, ilekroć
w rozmowie o to potrącono, wnet z pośpiechem na co innego uwagę odwracał, jak gdyby się wstydził tego, co się stało,
a co już może słabością serca mienił. Zmienił się wszakże bardzo w postępowaniu z małżonką i domownikami: o ile
wprzódy zapalczywym i gniewliwym był, o tyle teraz dziwnie złagodniał, tak, że wszyscy, zarówno pani Stadnicka, jak
i pan Szornel, w obawie, aby go nie drażnić — boć jeszcze zawżdy owa choroba straszliwa nie zupełnie była minęła —
postanowili nie nalegać teraz, a cieszyć się i zadawalniać tem, co się już tymczasem uzyskać dało, nie tracąc nadziei, że
później i resztę zdobyć będzie można. Pani Stadnicka widząc też, że od czasu gdy matką zostać miała, affekt mężowski
znacznie się ku niej obrócił, nie wątpiła, iż w razie przyjścia na świat syna, wszystko co zechce uzyska, i w tej nadziei
pisała do x. Biskupa z prośbą, aby cierpliwym był, na co też x. Dziaduski, snać podzielając owe nadzieje, chętnie
przystał. — Szornel także, który miał już wyjeżdżać z Niedźwiedzia, widząc owe zmiany, ociągał się jeszcze ze
spełnieniem swego zamiaru, tem bardziej, iż małżonka jego prosiła go usilnie, by jej nie rozłączał z ukochaną
opiekunką i panią, zwłaszcza w tym ciężkim terminie, który się zbliżał.
Wszystko zatem zdawało się układać ku lepszemu; jeno owi kacerze byli bardzo niespokojni, nie wiedząc, żali serce i
umysł pana Stadnickiego napowrót ku sobie
zwrócić potrafią. Jakich tam oni na to używali sposobów, Bogu wiadomo, ale to pewna, że na niedługi czas przed
rozwiązaniem pani Stadnickiej, gdy ona dla wielkiej w nogach niemocy z komnaty swej już cale wychodzić nie mogła,
coraz silniej małżonka jej oblegać poczęli i ku sobie ciągnąć. Pan Szornel ze smutkiem dojrzał wkrótce, jako dawne
praktyki powoli wracać zaczynają, a w miarę tego i pan Stadnicki pochmurniejąc, do swego dawnego usposobienia i
zapalczywości powraca.
Przekonał się o tem niebawem na sobie, bo gdy raz nadmienił tylko, jako x. Biskup Dziaduski o kościoł w Żołyni się
dopomina, Stadnicki ofuknął go gniewnie i dawnym głosem: Quinque dyabłów! wrzasnąwszy, milczenie mu nakazał.
Nie wspomniał Rotmistrz nic o tem "bladej pani", lękając się martwić ją zbytecznie w jej owoczesnym stanie, ale już
widział, że z tego nawrócenia pana Stadnickiego nie wiele dobrego wyniknie, że to nawrócenie było jeno pozorne, z
osłabienia raczej i choroby, nie zaś z przekonania pochodzące. Smucił się tedy wielce w duchu, myśląc jakie to nowe
boleści gotują się w przyszłości dla biednej "bladej pani", która teraz o niczem nie wiedząc, słodkiemu oddawała się
złudzeniu. Złudzenie to było tem łatwiejsze, ile że pan Stadnicki niezmiennie dla małżonki zdawał się być czułym,
codziennie w jej komnatach długo przesiadywał i swobodną rozmową ją bawił. Wyszedłszy wszakże ztamtąd — o
czem już pani Stadnicka nie wiedziała — zamykał się wnet z Krucygierem lub Blandratą i znów jak dawniej colloquia
z nimi odprawował. Dla nich też miewał czasem łaskawe słowa, od innych zaś dworzan chmurnie się odwracał, a
Szornela cale już unikał.
Przyczyniła się zaś do tego jeszcze inna okoliczność. Na zamku niedźwiedzkim był zdawna dworzanin nazwiskiem
Wretelski, człek w sile wieku, a przebiegły bardzo
i cale niepewnej kondycyi — przybłęda jakiś, chociaż się szlachcicem być mienił. Szpetną miał też postać ów
Wretelski: wysokiego wzrostu, silny bardzo, rysy miał wielkie, niekształtne, grube, a twarz czarną, jakby cygańską,
wśród której białka oczu przeraźliwie świeciły. Zkąd był, nikt nie wiedział; on zaś rozpowiadał, iż ze Żmujdzi jest
rodem, gdzie rodzic jego jakoby znaczne majętności miał. Ale to wszystko pono była nieprawda i nikt też temu nie
wierzył, ile że Wretelski widocznie niskiej był kondycyi, zgoła chłop albo cygan, albo jaki zbieg z ukrainnych kresów.
— Pełnił on tam zrazu jakoweś przy panu Stadnickim funkcye podrzędne, ale pan Szornel, który wówczas zarząd
zamku jeszcze sprawował, przydybawszy go na jakowejś niecnocie, precz go wyrzucił, przyczem uniosłszy się,
zbezcześcił nawet, a gdy Wretelski na rękę go wyzwał, Rotmistrz odrzekł, aby się przedtem ze szlachectwa cale
niepewnego wywiódł, inaczej bowiem kijami osmagać go każe, gdyby się jeno na zamku pokazać ośmielił.
Wretelski szpetnie się przeciw Szornelowi odgrażając, zniknął z Niedźwiedzia i lat parę go nie było, aż potem nagle ze
Stankarem, jako jego przyboczny przybył, udawał zagorzałego Aryana i osiadł w Dubiecku, gdzie go już Stadnicki
jako współwiercę przez Stankara zaleconego, ochotnie przyjął. Stankar zaś opowiadał, jako Wretelskiego w Pińczowie
spotkał i poznawszy, przekonał się, że człek jest zaufania godny i w nowej wierze zelant wielki. — Szornel
dowiedziawszy się, jako Wretelski przyjęty został na dwór Stadnickiego w Dubiecku, nie mało się tem oburzył, a
nawet ze Stadnickim o to się przymówił, co ich wzajemne relacye jeszcze bardziej ochłodziło.
Tymczasem nadszedł ów z trwogą a niecierpliwością oczekiwany termin rozwiązania pani Stadnickiej, a było to w
jesieni późnej r. p. . Wielkie wesele rozjaśniło
oblicze pana niedźwiedzkiego zamku, bo oto po północy, małżonka powiła mu syna, upragnionego potomka i
spadkobiercę imienia Stadnickich. Z wałów zamkowych strzelano z moździerzy, dla sług i domowników wyprawiono
ucztę wspaniałą, która kilka dni trwała, ale pan Stadnicki sam w niej udziału nie brał, jeno się na krótki moment
pokazał, trawiąc czas z Blandratą i Krucygierem, którzy mu jakoweś oracye pochwalne wygłaszali i psalmy śpiewali
dziękczynne.
Pani Stadnicka chorowała długo i ciężko po narodzeniu syna; przez kilka tygodni między śmiercią była a życiem, a
zdawało się, iż śmierci jest bliższą. Małżonek wszakże już coraz rzadziej dowiadywał się do niej, cały swój affekt na
syna przeniósłszy, nad którego kolebką stawał nieraz i zamyślał się długo, bardzo pochmurnie. Niemowlę to przyszło
na świat niedołężne jakieś i wątłe. Zdawało, się iż żyć nie będzie, bo nawet — co za zły bardzo uważano omen — po
narodzeniu nie krzyczało wcale, chrapliwe jeno jakieś jęki wydając. Stadnicki wielce niespokojny, ciągle Blandratę do
niemowlęcia swego wołał i rady jego zasięgał, czem się jeszcze owa ich zażyłość ścieśniała, tak, że gdy po tygodniach
kilku pani Stadnicka cudem prawie do zdrowia przyszła, małżonek jej już cale pod władzą był heretycką i do sił
dawnych wróciwszy, ani myślał złożonych obietnic dopełnić.
Przeraziła się tedy straszliwie biedna pani, gdy wreszcie przekonała się o tem. Widząc bowiem, jako synaczek jej
bardzo jest wątły i coraz więcej chorym się być zdaje, a ufna jeszcze w nawrócenie małżonka, mówić mu raz poczęła o
konieczności dopełnienia obrządku Chrztu św. Stadnicki zrazu milczał ponuro, lecz na powtórne naleganie, ofuknął ją
surowo i drzwiami zatrzasnąwszy wyszedł z komnaty. Mniemała zrazu, że to uniesienie chwilowe i znów dni kilka
przeczekawszy,
a znalazłszy moment sposobny, powtórzyła swą prośbę, dodając, jakoby pragnęła dać niemowlęciu imię Stanisława św.
biskupa, do którego wielkie zawżdy nabożeństwo miała. Zapalczywość pana Stadnickiego już się teraz powstrzymać
nie mogła. Porwawszy się z miejsca, zaczerwieniony od srogiego gniewu, przyskoczył z zaciśniętemi pięściami ku
małżonce swej i trzęsąc się cały w uniesieniu zawołał:
— Nie sądź Waćpani, quinque dyabłów! aby ci się po raz drugi oszukać mnie udało. Gdym był nieprzytomny i w
malignie a niemocy leżał, toś mi tu klechę papieżnika sprowadziła, by dom mój obrządkami swemi plugawił, alem
teraz ja zdrów i waszemu omamieniu nie poddam się więcej. Syn mój do mnie należy, a pókim żyw, nie pozwolę, by
mi go papieżniki chrzcili! Ochrzczę go, gdy dorośnie i sam wiedzieć będzie co czyni — a teraz jeśli jeno chcesz
zachować dziecko przy sobie, ani mi się waż żadnych nad nim obrządków antichrystowych czynić! Pamiętaj wacpani
com ci rzekł a lękaj się gniewu mojego, który nie będzie znał żadnej kompassyi, jeśli moich rozkazów nie spełnisz.
I to rzekłszy wyszedł, pozostawiając małżonkę omdlałą z przerażenia i boleści.
Co było czynić? Słuchać rozkazów małżonka? wszakże to było to samo co się współwinną stać i klątwę a potępienie
wieczyste na siebie ściągnąć. A gdyby niemowlę, takie wątłe, dyszące zaledwie, umarło bez chrztu? Strach pomyśleć,
jakiżby to był srogi wyrzut sumienia na całe życie! a jeszcze większy strach pomyśleć, jakąby to była kara boża na
Sądzie ostatecznym za taką przewinę. Nie słuchać? to się narazić znów na to, iż pan Stadnicki dowiedziawszy się o
dopełnionym obrządku, srogiego przyrzeczenia dotrzyma i niemowlę matce odbierze! Odbierze jej, tę dziecinę
mizerną, bladą, z takim bólem na świat wydaną a teraz własną karmioną piersią.
tę dziecinę, jedyną na przyszłość nadzieję, upragnioną tak bardzo, wymodloną długiemi latami opuszczenia, łez. i
smutku! Co czynić?
Nie umiała "blada pani" odpowiedzieć na to pytanie. Więc naprzód, noc całą na modlitwie trwając, w Bogu szukała
pokrzepienia i pociechy, a potem u ludzi dobrych szukała rady i Szornela nazajutrz z rana wezwawszy, wszystko mu
wyznała, jego experyencyę i rozum wzywając na pomoc. Ale i ta nadzieja okazała się złudną; pan Szornel zauważył
owszem, iż czego dawniej nie bywało, komnaty pani Stadnickiej i nowonarodzonego niemowlęcia były jakby
strzeżone. Ilekroć on lub żona jego szli do zamku, wnet któryś z zaufanych pana Stadnickiego domowników poczynał
się około nich kręcić i aż do drzwi przeprowadzał, nie odstępując ztamtąd ani na moment. Piastunkę nawet przy
dziecku zmieniono i miasto dawnej, która była wielce do swej pani przywiązaną, sprowadzono inną, nieznaną, której
też zaufać pani Stadnicka nie mogła. Owo zgoła jakby w oblężeniu ją trzymano.
Tak przeszedł znów czas niejaki i już zima się zaczęła, która w tym roku niewymownie była srogą, gdy pewnego ranka
pan Szornel, wyszedłszy z mieszkania swego, spotkał jednego z dworzan, biegnącego doń z poleceniem od pani
Stadnickiej, by do niej szedł, nie zwłócząc. Rano to było, więc jeszcze szpiedzy pana Stadnickiego spali, a ów
dworzanin należał do małej liczby katolików, którzy w zamku pozostali, chociaż zaledwie już tam byli cierpiani. Mógł
tedy pan Szornel niepostrzeżenie dostać się do komnat pani Stadnickiej, która doń wybiegła ręce załamując z rozpaczą
i mówiąc, iż synaczek jej zachorzał tak w nocy, że już prawie żadnej nie ma nadziei, aby żyć mógł.
— Nie mogę dopuścić — mówiła z mocą wielką — aby ów Blandrata, czy tam Krucygier, nad niemowlę
ciem mojem swoje pogańskie obrządki czynili, aby ta niewinna duszyczka, jeśli już Pan Bóg zabrać mi ją chce, szła
przed Majestat jego z piętnem herezyi na czole. Wszystko przeniosę raczej, ale tego nie ścierpię! Syn to mój! jam go w
łonie swem wynosiła, jam go zrodziła w boleści i bronić go będę przeciw wszystkim i wszystkiemu, choćby się całe
piekło sprzysięgnąć miało!
A gdy to mówiła, oblicze jej promieniało takim blaskiem, a oczy jaśniały takim ogniem zapału, że pan Szornel po raz
pierwszy w życiu widząc taką moc wielką w niewieście, zdumiał się i czoła uchylił jak przed świętą.
A ona ciągle w uniesieniu, jak gdyby natchnienie miała z wysoka, tak mówiła dalej:
— Modliłam się noc całą i Pan Bóg dał mi taką moc, iż teraz nie lękam się już niczego. Trwoga moja była grzeszną,
wahanie występne. Chcę, aby obrządek Chrztu św. dopełniony był na dziecięciu mojem, według przepisanych
obrządków, ręką katolickiego kapłana, aby żadnej potem wątpliwości być nie mogło. Waszmość tedy, jeśliś mi jest
przyjacielem, nie zwłócząc pojedziesz do Skały lub Brzeska, albo do innej katolickiej parafii i xiędza tu z sobą
przywieziesz, aby obrządku dopełnił, poczem ja sama małżonkowi memu to oświadczę; niech czyni później jako chce,
ale ja spełnię co mi głos boży i sumienie nakazują!
Pan Szornel ani się opierać mógł, ani żadnych remonstracyj czynić, bo widział, że to byłoby daremnem. Jeno tak
jeszcze uradzono, by zaczekać do ciemnej nocy i owego xiędza potajemnie, gdy się wszyscy pospią, do zamku
sprowadzić, obawiać się bowiem było można, aby pan Stadnicki xiędza zoczywszy, jakowego excessu się nie dopuścił,
w tym bowiem czasie pochmurniejszym jeszcze a gniewliwszym był niż zwykle.
Stało się tedy jak ułożono. Pan Szornel rozgłosiwszy, iż na dzień jeden za własną sprawą wyjeżdża, udał się do Skały,
gdzie był pleban dobrze mu znany, a pani Stadnicka starała się ze swej strony tak wszystko ułożyć, by ułatwić
dopełnienie zamiaru. Wieczorem tedy nazajutrz, piastunkę i całą służbę oddaliwszy, zabrała niemowlę do swojej
komnaty, ułożyła na swojem łożu i uśpiła, a gdy pan Stadnicki nadszedł i chciał Blandratę sprowadzać, odradziła mu
to, mówiąc, jako dziecko ma się lepiej i spokojnie spoczywa, że jednak chce je zachować przy sobie, aby nie zostawiać
na opiece służebnej. Stadnicki, nie podejrzywając nic zgoła, bo od owej pierwszej sceny, mowy już żadnej o chrzcie
dziecka nie było, dał się tymi argumentami przekonać i odszedł uspokojony do swojej komnaty, czując się zaś nie
zdrów, wcześnie na spoczynek się udał.
Wszystko tedy zdawało się sprzyjać zamiarom pani Stadnickiej, która, gdy się już zupełnie w zamku uciszyło, usiadła
przy oknie i modląc się a żegnając ciągle, wpatrywała się w nieprzebitą ciemność nocy z niepokojem' wielkim. Im
późniejszą była godzina, tem serce jej kołatało mocniej, że zdawało się, iż z uciśnionej trwogą piersi wyskoczy — aż
nagle bić przestało. Cała krew uderzyła jej do głowy: na śniegu, który bielał zdala, ujrzała cienie jakieś zwolna
posuwające się ku zamkowi. Szły one zmierzając wprost ku baszcie, kędy były komnaty pani Stadnickiej. Nie było
wątpliwości: to szedł Szornel wraz z xiędzem!
Odstąpiła od okna pani Stadnicka i zbliżyła się szybkim krokiem ku łożu, na którem spoczywało niemowlę takie
schorzałe, że litość brała patrzeć na te rysy drobniuchne, blade, dziwnie piękne i delikatne, a cierpieniem wewnętrznem
boleśnie krzywiące się czasami. Dziecię spało i wychudzone rączęta wydobywszy z krępujących je powijaków, od
czasu do czasu poruszało
niemi niespokojnie. Pani Stadnicka patrzyła długo na biedne niemowlę swoje, a potem padłszy na kolana, obie dłonie
ku niebu podniosła, wzywając zlitowania Bożego.
Rotmistrz zbliżając się ku zamkowi nie był także bez aprehensyi. Nie obawiał się o siebie, jakkolwiek wiedział, iż w
okazyi tej życie stracić może, jeśli expedycya się nie uda a pan Stadnicki przedwcześnie o planie się dowie. Nieraz
wszakże nadstawiał on już pierś swoją bez trwogi, tu zaś mniemając jako w świętej, działa sprawie, tem bardziej się nie
lękał o siebie, szło mu jednak o xiędza, który że był człek prosty i nie zbyt odważnego ducha, trząsł się jak w zimnicy
ze strachu i byłby chętnie w pół drogi zawrócił, gdyby mu Rotmistrz ciągle o świętym obowiązku nie gadał i nie
uspakajał twierdząc, jako żadnego niebezpieczeństwa nie ma.
Tymczasem niebezpieczeństwo było i wielkie. Zamek niedźwiedzki nawet czasu pokoju był na stopie obronnej; straże
dzień i noc po wałach chodziły, jeno nie zawżdy bywały czujne, a już pan Szornel, jednego z wiernych dworzan do
tajemnicy przypuściwszy, zawczasu się postarał, aby tej nocy od strony baszty, mniej były czujne niż zwykle. Baszta
owa miała też osobne wejście, zwykle zamknięte i gruzami zawalone, które jednak Rotmistrz wyjeżdżając spenetrował,
i jeno przymknięte ostawiwszy, tamtędy owego plebana wiódł.
Nie było to wszakże rzeczą łatwą, bo śnieg tej nocy spadł gęsty, a że nikt tędy nie chodził, więc leżał grubą, warstwą,
w którą ciągle zapadali idąc, a zwłaszcza ów pleban, dość otyły, potykał się nieustannie i tak się. zmordował, iż ledwo
z owego zmęczenia i strachu wlókł się, wzdychając bardzo ciężko i głośno, że go pan Rotmistrz co moment zaklinać
musiał, aby ciszej był.
— Nie mogę, panie Rotmistrzu! Bóg świadkiem, nie mogę! — powtarzał pleban, chwytając się poły Szornela.
A w tem jeden ze straży dojrzawszy jakoweś zbliżające się cienie, krzyknął:
— Kto idzie?!
Dech zamarł w piersi Rotmistrza, który też co prędzej ku ziemi przysiadł, a pleban zgoła już na śniegu się przewrócił,
oddychając jak miech kowalski.
— A co ? nie mówiłem — jękliwie szeptał — Bóg świadkiem, mówiłem!
— Ciszej bądź jegomość! — błagał Szornel — nie ruszajmy się z miejsca, aż straż przejdzie.
— De profundis clamavi ad te Domine! — szeptał xiądz w zalęknieniu, zapadając coraz głębiej w zaspy śniegowe.
Tymczasem ów szyldwach, widząc, że cienie znikły i przypuszczając, że to było jakoweś złudzenie, odszedł na drugą
stronę wzdłuż wałów; Rotmistrz zaś skorzystał z tego momentu i prawie gwałtem pochwyciwszy plebana z ziemi,
pociągnął go za sobą ku furtce wiodącej do baszty.. Otworzył ją i weszli w straszliwą ciemnicę, gdzie po gruzach a
rumowisku trzeba się było wspinać na górę. Kamienie usuwające się pod nogami sprawiały łoskot, który głośnem
echem odbijał się w sklepionych murach; xiądz coraz bardziej zmordowany, iść już prawie nie mógł i staczał się ciągle
na dół, aż wreszcie na owych gruzach przysiadłszy, prawie płakać zaczął i deklarował Szornelowi, wzywając Pana
Boga na świadka, iż jak żyw nigdy takiej peregrynacyi nie odbywał i dalej nie pójdzie.
— To są — mówił — jakoby misyę wśród dzikich ludów... Ochrzcijcie wy sobie z wody owego dzieciucha! zawołał
wreszcie w zniecierpliwieniu — in periculo mortis to można — a ludzi dorosłych nie mordujcie! Bóg mi świadkiem, że
zanim tę jedną duszę ochrzczę, to chyba moja ochrzczona z ciałem się rozstanie... Nie mogę, Bóg świadkiem, nie
mogę!
Wzdychał tak i jęczał długo jeszcze ów xiężyna. siedząc na gruzach w onej ciemnicy, ale że to dusza była poczciwa,
jeno na trud i niebezpieczeństwo zbyt czuła, przeto pan Szornel nie potrzebował długo przemawiać, aby go skłonić do
dalszej podróży. Pozostawało jeszcze jeno parę kroków drapać się w górę, a potem wychodziło się na korytarz, zkąd
już wprost było wejście do komnaty pani Stadnickiej.
— Ano chodźmy! — westchnął xiądz i poszli dalej. Za chwilę też byli już na korytarzu, a za drugi moment wchodzili
do komnaty "bladej pani", która w tem oczekiwaniu śmiertelnie długiem, klęczała nieruchomo, w niemej zatopiona
modlitwie.
Porwała się z klęczek gdy weszli i w wielkiem uniesieniu jęła całować ręce plebana, który zadyszany, bronił się od
tego jak mógł i kłaniał się jeno ciągle, a z alteracyi nie wiedząc dobrze co mówi, powtarzał:
— Nie mogę... Bóg świadkiem, nie mogę!
— Spieszmy się — rzekł Szornel — obawiam się bowiem, żali nas kto nie słyszał. Owe kamienie w baszcie straszliwy
łoskot czyniły, który łatwo mógł dojść uszu straży, lub kogo z domowników. Na korytarzu nawet dostrzegłem w
ciemnościach jakąś postać, która zoczywszy nas, żywo pomknęła. Zdało mi się nawet, jako to jest ów niecny Wretelski,
który tu wczoraj przybył z Dubiecka. Zatem czasu nie traćmy! Tericulum in mora!
Przystąpiono tedy natychmiast do spełnienia świętego obrządku. Pan Szornel wziął ostrożnie na ręce niemowlę, które
w głębokiem uśpieniu leżało spokojnie, a xiądz przystąpiwszy, rozpoczął modlitwy i błogosławieństwa. Głośno zaczęto
odmawiać: Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego... — a gdy odmówiono, xiądz uroczyście pytać zaczął:
— Stanisławie, wyrzekasz się szatana?
Pani Stadnicka i Szornel odpowiadali:
— Wyrzekam się!
— I wszystkich spraw jego ?
— Wyrzekam się!
Dziecko otworzyło oczy. Chwilę patrzyło mrużąc powieki na zapaloną gromnicę, a potem krzywić się poczęło, rzucać
niespokojnie i wnet piskliwym wybuchnęło krzykiem. Krzyk ten wśród ciszy nocnej rozszedł się po gmachu echem tak
donośnem, że xiądz z przerażeniem spojrzał na Rotmistrza, a widząc i na jego twarzy wyraz zalęknienia, coraz prędzej
szeptał:
— Wierzysz w Boga Ojca?... Wierzysz w Jezusa Chrystusa?... Wierzysz w Ducha Świętego?... W Kościoł katolicki?...
Chcesz być ochrzczonym?
— Chcę! — z całą mocą odrzekła pani Stadnicka, a dziecko coraz głośniej krzyczało...
Zaczem xiądz porwał pospiesznie ampułkę z wodą i polawszy głowę niemowlęcia, zaczął żegnać krzyżem świętym i
wymawiać ostatnie sakramentalne słowa:
— Ego te baptiso in nomine...
Nie dokończył. Z przeciwnej strony, z jakiej weszli Szornel z xiędzem, rozległ się nagle odgłos pospiesznych kroków;
kilku ludzi biegło pędem i całą siłą we drzwi uderzywszy, wyłaniało je z łoskotem.
Do komnaty wkroczyli Krucygier, Wretelski i kilku innych, a na ich czele z szablą wydobytą w ręku, Stadnicki, z
roziskrzonym wzrokiem, czerwony jakby go krew zalać miała, nieprzytomny z gniewu.
Stanął, i w niemem osłupieniu patrzał...
Pani Stadnicka jak trup blada, postąpiła ku niemu krokiem pewnym.
Szornel miał zawżdy niemowlę na ręku, nie ruszając się z miejsca, a xiądz drżącemi usty, trzymając rękę nad głową
dziecięcia, powtarzał:
— Ego... te... baptiso... in nomine...
— Quinque dyabłów! — wrzasnął przerywając Stadnicki i już nie zdolen pohamować wściekłości, podniósł miecz i
mierząc w Szornela, ciął go w głowę. Cudem jakimś, ostrze szabli, snać drżącą ręką trzymanej, lekka tylko drasnęło
czaszkę, ale głęboko przecięło policzek, a spadając, całym ciężarem ugodziło w dłoń prawą" którą Rotmistrz niemowlę
przed cięciem zasłaniał, i odrąbało cztery palce. Krew trysnęła strumieniem, zlewając całą twarz dziecka, którego
wszakże pan Szornel nie puścił, trzymając je mocno lewą ręką. Pani Stadnicka widząc dziecko swoje krwią zbroczone,
a rozumiejąc może, iż zabite, bo i płakać w tym momencie przestało, jęknąwszy, padła na ziemię i omdlała. Rzucono
się wnet ku niej i wyniesiono z komnaty trzeźwiąc.
Stadnicki widząc co sprawił, stał chwilę w niemem odrętwieniu, zaś naprzeciw niego Szornel z ręką prawą bezwładnie
zwieszoną, z której krew ciekła potokiem na ziemię. Dziecko znów przeraźliwie krzyczeć zaczęło.
Po chwili oprzytomniał Stadnicki.
— Wyprowadzić xiędza! — wrzasnął.
Pleban miał się już dawno ku drzwiom, jeno trzęsące się nogi odmawiały mu posłuszeństwa, więc go dwóch dworzan
pod ręce podtrzymywać musiało.
A gdy wyszli, Stadnicki najpierw syna z rąk Szornela porwał i widząc nadbiegającą piastunkę, oddał go jej, nie patrząc
nań cale. Poczem kazał wszystkim iść precz, a ku Szornelowi się zwróciwszy, rzekł:
— Zdasz mi waść rachunek z tego coś sprawił.
Rotmistrz gorzko się uśmiechnął i zrazu nie odpowiedział nic, jeno wskazał na twarz, z której krew ciekła, na rękę
zranioną i palce odcięte.
— Rachunek skończony — odparł wreszcie — zrąbałeś mi rękę, która ci niegdyś życie ocaliła — już cię też więcej
zasłaniać nie będzie.
I chciał iść, ale Stadnicki gwałtownie rzucił się za nim i powstrzymując, a patrząc nań roziskrzonym wzrokiem,
krzyknął:
— Gdybym ci był głowę z karku zdjął, jeszczebym ci mało uczynił, za krzywdę, którąś mi wyrządził!... Syna mego
papiernikiem uczyniłeś!... Proś też Boga, aby ci syna nie dał, bo jeśli go będziesz miał, to chybabym nie żył, abym ci
go nie zabrał i nie uczynił z niego kalwina albo aryana, tak, jak ty z mego katolika uczynić chciałeś. Na to ci
przysięgam i na duszę się klnę, iż to spełnię!...
A mówił to z taką mocą szatańską, że Rotmistrz słuchając słów tych, czuł, iż krew, która mu z ran spływa, krzepnie z
lęku, a serce bić przestaje. Zaszumiało mu w głowie, pociemniało w oczach, zachwiał się i upadł na ziemię, że go
bezprzytomnego wynieść musiano.
Nazajutrz w zamku opowiadano sobie o tem zajściu nocnem, zwąc ów chrzest, "chrztem krwawym", a mówiąc, jako
nowonarodzonemu Stadnickiemu, rodzic przerywając sakramentalne słowa xiędza, imię dał "Dyabła". I odtąd inaczej
Stanisława nie zwano.
* * *
VI.
Gdy do tego miejsca doszedł w relacyi swej pan Żegota, a ową straszną katastrofę i ów chrzest krwawy w zamku
niedźwiedzkim, treściwemi ale żywemi odmalował słowy, nawet pan Brzechwa, który już przedtem coraz częściej
usypiał, zerwał się na równe nogi z ławy, rozbudzony zupełnie, taką nań impressyę owo opowiadanie wywarło. A pan
Cześnik Stawski bardzo się nad tem co słyszał zamyślił, gdy zaś Żegota znużony, umilkł nieco, odezwał się w te słowa:
— Dziwne rzeczy opowiadasz nam waćpan, tak dziwne, że zgoła do uwierzenia byłyby trudne, gdyby nie wiarogodne
usta to mówiły. A teraz już rozumiem, dlaczego on Stadnicki Stanisław "Dyabłem" jest zwan, chociaż i późniejszym
żywotem swym na to miano zasłużył...
— To com waszmościom dotąd opowiadał — przemówił po chwili Żegota — to wiem od Rotmistrza Szornela, z
którym potem w bliskiej byłem konnexyi. Dalszych wypadków już sam byłem świadkiem niemal naocznym, a i to
muszę waszmościom dla uzupełnienia relacyi dopowiedzieć, jeżeli słuchać zechcecie, boć to już i na brzask dzienny się
zbiera...
A gdy Stawski i Brzechwa usilnie prosić go zaczęli, wytchnąwszy jeszcze nieco, tak prawił dalej:
— Długo bardzo chorował pan Szornel po owej katastrofie, a najwięcej go to bolało, że dla niemocy swej nie mógł z
Niedźwiedzia w rychłe wyjechać. Ręka tak była haniebnie posiekana, a zapewne w skutek irytacyi srogiej tak się w
nim krew wzburzyła, że przyplątała się jakaś długa choroba zapalna, która ranom goić się nie dozwalała, a życiu
Rotmistrza długo groziła niebezpieczeństwem. Aż dopiero z wiosną następnego roku mógł pan Szornel pomyśleć o
wyjeździe, od czego go już nawet i pani Stadnicka wstrzymywać nie śmiała, widząc, że małżonek jej w zapalczywości
a gniewie przeciw Rotmistrzowi cale nie ostygł, owszem, szpetnie się nań odgrażał, zwłaszcza, gdy reszta katolickich
dworzan, którzy jeszcze przy panu Stadnickim byli pozostali, za przykładem pana Szornela, opuściła zamek
niedźwiedzki. A byli między nimi najstarsi i najwierniejsi domownicy, co tak bardzo zabolało pana Stadnickiego, że
sam mało niewiele zabawiwszy jeszcze w Niedźwiedziu, wyniósł się do Dubiecka, gdzie też odtąd najczęściej
przebywał. Coraz też bardziej poddawał się władzy kacerzy, którzy go już całkowicie opanowali
i nietylko dubiecki kościoł odzyskali napowrót, ale jeszcze i inne kościoły w majętnościach pana Stadnickiego na
swoje zbory zagarnęli. Biskup Dziaduski ponowił swą klątwę, ale to już cale żadnej impressyi na umysł pana
Stadnickiego nie wywarło, że stał się odtąd jeszcze gorliwszym szerzycielem kacerstwa na Rusi i coraz to nowe szkoły
heretyckie fundował. Opuścili go wszyscy dawni przyjaciele, jeno kacerze z nim pozostali i zawsze wierna swej
małżeńskiej przysiędze pani Stadnicka, która czasem jeszcze łagodnemi słowy gniew i zapalczywość mężowską
uśmierzyć umiała. Został też z nim i Wretelski, a zyskiwał sobie tak wielkie łaski pańskie, że w końcu począł rządzić
wszystkiem, w każdej godzinie miał przystęp do pana i ucho jego powolne.
Tymczasem niemowlę owo, krwią pana Szornela ochrzczone, chowało się nad podziw zdrowo, a było jeszcze przy
matce, bo pan Stadnicki lękał się pewnie, żali takie wątłe maleństwo zdoła się bez matki wyhodować. Czułości
wszakże żadnej już dziecięciu swemu nie okazywał, mówiąc, iż jako ochrzczone, przestało mu być miłem i odgrażając
się, że skoro nieco podrośnie, zabierze je i odda na wychowanie w ręce aryańskie, któreby je od onego chrztu oczyściły
i od "błędów antychrystowych" strzegły. Biedna "blada pani" drżała na myśl grożącej rozłąki z dziecięciem, a grożącej
niechybnie, ile że znając małżonka swego, przypuszczać nie mogła, aby przyrzeczenia nie dotrzymał.
I dotrzymał rzeczywiście, a jak powszechnie mówiono, za sprawą i poduszczeniem owego Wretelskiego, który coraz
większą władzę i influencyę sobie zdobywał. Daremne były płacze i lamenty pani Stadnickiej, daremne wszelkie
błagania: Stanisław, który już podówczas cztery lata wieku liczył a nad podziw wyrósł i zmężniał, zabrany przez
rodzica z pod opieki macierzyńskiej, umieszczony został najpierw w szkołach aryańskich w Du
biecku, potem zaś powierzony Blandracie, który go po rozmaitych krajach cudzoziemskich woził, a wreszcie osiadłszy
w Siedmiogrodzie, przy sobie długie lata trzymał.
Rotmistrz Szornel zaraz po wyzdrowieniu, wprost z Niedźwiedzia przybył do Krakowa wraz z małżonką i tam się
osiedlił. Zamieszkał on — mówił dalej pan Żegota z ciężkiem westchnieniem — w dworku, który był moją własnością,
a byłem ja podówczas bardzo szczęśliwym, nie znającym żadnej troski, ile że małżonkę; miałem nad wszystko kochaną
i fortunę dość znaczną i poważanie u ludzi. W tem szczęściu, tem mnie więcej zabolała owa niedola i smutek
Rotmistrza; serdeczna litość mnie przejęła, gdym patrzał na jego przygnębienie i strapienie srogie, które się niczem
złagodzić nie dawało. Z owych klątw, które słyszał, z tych przejść wszystkich, jakich był świadkiem, padł cień dziwnie
ponury na duszę jego zacną, targaną wyrzutami sumienia, za owo długie obcowanie z heretykami, i obawą, że groźby
Stadnickiego rzucone w strasznej chwili chrztu krwawego, spełnią się w przyszłości. Rok za rokiem mijał wprawdzie
spokojnie, ale obawy p. Szornela były zawżdy jednakie: pragnął potomstwa, którego dotąd nie miał, lecz zarazem lękał
się, że skoro je mieć będzie, spadną nań klęski nieprzewidziane a straszliwe. Temi sprzecznemi uczuciami targany,
pochmurniał i posępniał coraz bardziej, a gdy w lat parę nadeszła wiadomość, jako Stadnicki syna małżonce swej
odebrał, Rotmistrz do reszty spokój utracił a jakieś okropne przewidzenia trapiły go we dnie i w nocy. Wreszcie
chorzeć zaczął, a ja widząc taki stan jego, namawiać go począłem, aby zaniechał bezczynnego żywota, że zaś
podówczas sprawy inflantskie się rozjątrzały, aby jako Rotmistrz królewski do obozu się udał. Na moje usilne
nalegania, uczynił to wreszcie pan Szornel i czule pożegnawszy małżonkę,
którą pod naszą opieką zostawił, szedł w r. do Inflant, na oną wyprawę, która bez strzału zakończyła się upokorzeniem
zuchwałego komtura Fürstenberga. W ekspedycyi tej nie wyjął wprawdzie nawet miecza z pochwy pan Rotmistrz, ale
dawnem odetchnął życiem i powrócił rozweselony do domu, a odtąd, skoro się jeno jaka okazya zdarzyła, biegł zaraz
ku obronie Rzeczypospolitej.
Gdy przeto rozpoczęła się owa długa kampania z Iwanem Groźnym, pobiegł wnet aż na Litwę, kędy Mikołaj Radziwiłł
Czarnym zwań, gromadził armię wielką, aby z potęgą moskiewską się mierzyć. Widziano pana Szornela i pod
Tarwastem i w onej nieszczęsnej przeprawie, gdy Połock stracono, i w zwycięzkiej okazyi nad rzeką Ułą, gdzie się też
chlubnie odznaczył. Minęło tak lat kilka, w ciągu których pan Rotmistrz prawie ciągle obozowem życiem się bawił, na
krótko chyba wracając do domu, aż wreszcie, poprzedzony rozgłosem swych czynów walecznych, przybył po onem
świetnem zwycięztwie w r. na dłużej do Krakowa, a był cale odmłodzony i wzmocniony na duchu. W tych wszystkich
krwawych przeprawach żadnego nie poniósłszy szwanku, wśród trudów wojennych zapomniał trosk dawnych i o panu
Stadnickim już nie mówił nawet nigdy. Bo też o nim prawie wiadomości nie było. Rzadko kiedy przyjeżdżała pani
Stadnicka do Krakowa, a gdy odwiedzała Szornelów, nic im nigdy nie mówiła o małżonku swoim. Raz tylko w
tajemnicy wielkiej wyznała przedemną, że pan Stadnicki nie zmienił się cale, ani w swej zaciekłości heretyckiej, ani w
zawziętości przeciw Rotmistrzowi, którego wrogiem swoim i niewdzięcznym zwał zdrajcą. Odosobnienie w jakiem żył
ciągle, wywierało złą bardzo influencyę na umysł jego i usposobienie: zdawało się czasem jakoby zmysły stracił, tak
się unosił bez porodu i widział wszędy wrogów czyhających na jego
zgubę. Nie mówiłem ja o tem nic panu Rotmistrzowi, który zdawał się być cale już uspokojony, a gdy wkrótce potem
małżonka powiła mu syna, przyjął go z radością niewymowną, której nie mięszało zgoła żadne smutne przeczucie.
Wyprawił tedy naprzód chrzest bardzo solenny, na którym nadano dziecięciu imię S. Jerzego, a potem już tym
synaczkiem swoim nacieszyć się nie mógł, dzień i noc przy kolebce siedząc, jak gdyby chciał tym widokiem oczy swe
na całe życie nasycić.
Była to chwila wielkiego szczęścia dla pana Szornela, ale też i trwała niedługo. Już wtedy rozpalała się wielka wojna
moskiewska na dobre. Na litewskich granicach toczył się bój zażarty; ze Szwedem także walczyć musiano, przeto pan
Szornel, aczkolwiek boleśnie mu już było porzucać żonę i synaczka miłego, powinności swej rycerskiej wiernym
pozostał i na tę długą expedycyę wyruszył niebawem.
Mijały następnie miesiące całe, a z rzadka jeno dochodziły wieści przynoszone przez gońców o tryumfach oręża
polskiego i czynach rycerskich Rotmistrza. W lipcu r. nastąpiła owa świetna bitwa pod Czaśnikiem, kędy Hetman
polny litewski Roman Sanguszko, wojsko moskiewskie i złączonych z niem Tatarów na głowę pobił. Szornel na czele
roty swej w sam największy ogień szedł i właśnie w momencie, gdy nawała nieprzyjacielska pierzchała w bezładnej
rozsypce, pewien Tatar uciekając, ciął go okrutnie w głowę, a gdy równocześnie i konia pod nim ubito, Rotmistrz omal
w niewolę się nie dostał, wczas jednak przez swoich odbity, zaniesiony został do namiotu samego Hetmana, który go
opieką swoją otoczył. Okazało się, że rana od szabli tatarskiej była bardzo groźną; długo też Rotmistrz leczyć się
musiał, a skoro tylko pierwsze niebezpieczeństwo minęło. Hetman sam wyprawił go z obozu i do dom dla odpoczynku
wracać polecił, nie chcąc narażać tak dzielnego
wojownika na śmierć pewną, gdyby dłużej trudy i niewygody obozowe znosić musiał; upływ krwi bowiem był bardzo
znaczny i siły zdawały się niknąć.
W późnej jesieni r. powrócił pan Szornel do Krakowa wynędzniały i strudzony wielce, a w domu zastał także niezbyt
ucieszne nowiny. Synaczek jego wprawdzie rósł i rozwijał się bardzo pięknie, ale żona nieustannie chorowała, pomimo
wszelkich leków i jak największej pieczołowitości. Przypisywaliśmy to tęsknocie za małżonkiem i ciągłej o jego losy
trwodze; toż gdy powrócił, radowaliśmy się wielce mniemając, że ten powrót przyniesie obojgu zdrowie i uspokojenie.
Inaczej jednak się stało. Pan Szornel wprawdzie w rychłe dawne odzyskał siły, ale żona jego coraz bardziej zapadała,
on zaś patrząc na to powolne niknięcie ukochanej małżonki, pochmurniał i posępniał coraz bardziej. Odnowiły się też
w tym czasie zatarte już nieco wspomnienia, bo w trybunałach wisiały ciągle dawne przeciw panu Stadnickiemu o
majątek zabranych katolikom kościołów procesy, a i nowe wciąż skargi wytaczano, w skutek których pan Rotmistrz
nagabany był ciągle i wzywany na świadectwo. Świadczyć tedy musiał zgodnie z prawdą, a to się przeciw panu
Stadnickiemu obracało, rozżarzając dawne gniewy i urazy. Dochodziły też do mnie wieści coraz groźniejsze o wielkiej
animozyi pana Stadnickiego przeciw Rotmistrzowi, którą zręcznie podtrzymywać i rozniecać umiał ów niecny
Wretelski, zawżdy w wielkich łaskach i zaufaniu u pana swego będący. W tymże czasie przybyła do Krakowa pani
Stadnicka i w wielkiej tajemnicy wyznała przedemną, jako z małżonkiem jej coraz gorzej się dzieje:
— Miejcie się — mówiła — na baczności... Małżonek mój już zgoła nad sobą zapanować nie umie, a w tem
osamotnieniu, w jakiem go kacerstwo zamknęło, coraz straszliwsze owładają nim myśli. Ciągłe procesy drażnią
go niepomiernie, a Wretelski, który rządzi teraz wszechwładnie, przedstawia mu, jako to wszystko dzieje się za sprawą
Szornela, który na niekorzyść jego składa fałszywe świadectwa. Miejcie się tedy na baczności.
A gdym zapytał, coby nam grozić mogło, dodała jeszcze pani Stadnicka z widoczną trwogą:
— Trudno to przewidzieć, ale pewno rzeczy nie dobre. Małżonek mój na pana Szornela ciągle teraz się odgraża. Gdy
bezsenność go trapi, co się teraz ustawicznie przytrafia, zrywa się nieraz jak szalony a Rotmistrzowi złorzeczy: iż przez
niego spokoju nie ma, iż go wszyscy za jego przykładem opuścili, że nietylko wbrew woli jego syna pierworodnego mu
ochrzcił, ale teraz fałszywe składa przeciw niemu świadectwa i zgoła na jego zatratę dybie. Słowem, dziwy
wypowiada, klnąc a złorzecząc i odgrażając się, że na dziecku Rotmistrza za to wszystko mścić się będzie.
Chciałem ją jeszcze pytać coby to było, ale snać mówić więcej nie chciała, jeno z urywanych słów i wielkiego jej
przygnębienia dorozumieć się mogłem, iż jestto jakby srogie dopuszczenie na pana Stadnickiego, zaciemnienie, a
raczej pomięszanie umysłu, zgoła szaleństwo, w którem bywały tak straszne momenta, iż pan Stadnicki pamięć
całkowicie tracił a wówczas i najgorszą zbrodnię popełnić mógł. Wszystkiego tedy obawiać się było można i ja też w
wielkiej aprehensyi prosiłem jeno Boga o odwrócenie grożącego nieszczęścia, panu Szornelowi zaś nie mówiłem już
nic, lękając się powiększać jego smutek i przygnębienie, a potwierdzać przeczucia, które go trapiły.
— Czuję — mówił on — jako nieszczęście wielkie wisi nademną. Nie daremnie Stadnicki i ów Wretelski śnią mi się
prawie co nocy.
A gdym go uspakajać chciał, nie odpowiadał mi już nic, jeno do kościoła szedł, gdzie krzyżem leżąc, modlił się i
płakał.
Dnia jednego, a było to już w listopadzie, Rotmistrz z kościoła rano wychodząc, ujrzał opodal na placu zbiegowisko
ludzi. Działo się tam snać coś niezwykłego, bo jęki było słychać, narzekania i groźby. Zbliżył się tedy pan Szornel do
owego tłumu i ujrzał, jako człek jakiś, którego twarzy nie widział, bo plecami był obrócony, bił srodze chłopaka
małego, krzycząc, iż go ten znieważył. Na jęk dziecka wybiegła matka i bronić go poczęła, lecz napastnik niewiastę
ową odepchnął, krzycząc coraz mocniej, jako ów chłopak kamieniem nań cisnął i nazwał go "psem heretykiem".
Widząc takowe znęcanie się nad dzieckiem i niewiastą, pan Szornel wielce się oburzył, zwłaszcza, iż ów tłum ludzi
zbiegłszy się, ciekawie tej nierównej walce się przypatrywał, cale nie myśląc słabszych w obronę brać. Tedy Rotmistrz
w rozjątrzeniu, tłum ów roztrącił i napastnika za bary porwawszy, tak go odepchnął, że tenże aż na kilka kroków
odleciał, poczem Szornel zbitego chłopca z ziemi podniósł i matce oddał, sam zaś już odchodzić chciał, kiedy ów
napastnik, obaczywszy się po tem pchnięciu, śmiać się począł szyderczo i poskoczył ku Rotmistrzowi pięściami
wymachując.
— Ha. ha! — wołał — czołem panie Rotmistrzu! Wszakci to mamy dawne sprawy do załatwienia ze sobą!
Rotmistrz spojrzał nań i aż się cofnął ze wstrętem. Przed nim stał Wretelski z roziskrzonym wzrokiem, z szyderczo
wykrzywionemi usty.
— Dobrze, żem Waćpana wreszcie spotkał — mówił on z passyą wielką — a tu się zaraz rozprawimy za wszystkie
zniewagi!
— Z wacpanem żadnej rozprawy mieć nie mogę — odparł Szornel, miarkując się z trudnością — nie dla takich jak
wacpan miecz mój rycerski.
Wretelski poczerwieniał jak burak, oczy mu na wierzch wylazły i przystąpił tak blisko do Rotmistrza, sapiąc ze złości,
że ten zdzierżeć się już nie mogąc, żelaznąswą pięścią znów go silnie odepchnął i parę kroków naprzód postąpił,
torując sobie drogę wśród tłumu, gdy wtem ze strony przeciwnej zagrzmiał głos dobrze mu znany:
— Quinque dyabłów! a któż to jest, co śmie domowników moich znieważać?
Wzdrygnął się pan Szornel i stanął jak wryty, patrząc na Mateusza Stadnickiego, który rozsierdzony okrutnie nadbiegł
z dwoma dworzany. Wretelski wnet ku niemu podbiegł i coś mu szeptał z cicha. Przez chwilę trwało milczenie,
podczas którego Szornel i Stadnicki patrzyli jeno na siebie, pierwszy miarkując się, drugi wrząc coraz zapalczywszym
gniewem.
— Dawnom wacpana nie oglądał — przemówił wreszcie przez zaciśnięte zęby Stadnicki — ale widzę, że lata cię nie
zmieniły. Dzieci wbrew woli rodzica chrzciłeś, a teraz fałszywe świadectwa przeciw mnie składasz i godzisz na
bezbronnych domowników moich!
— Fałszem się brzydzę — odparł Rotmistrz z godnością — a bezbronnych właśnie przeciw przemocy zasłaniam; że
zaś sługa wasz napastnikiem jest, bo już gorszego słowa nie chcę rzec, to nie jam winien.
I to rzekłszy chciał iść, ale Stadnicki drogę mu zachodził, wyzywając go ciągle, tak że wreszcie Rotmistrz już zdzierżeć
się nie mogąc, krzyknął:
— Ustąp mi się Waszmość, bym sobie krzywd dawnych i cierpień przebytych nie przypomniał!
Na te słowa Stadnicki poczerwieniał okrutnie, właśnie jakby go krew zabić miała i strasznym gniewem wybuchnął:
— A ty sam idź mi precz! — wrzasnął — znaj do kogo mówisz, quinque dyabłów! — nie przed takim
chudopachołkiem Stadnickiemu ustępować!
I już się był nań zamierzył obuszkiem, który w ręku trzymał.
Byłoby się tedy stało wielkie nieszczęście, bo Rotmistrz miecz z pochwy wydobył i ku Stadnickiemu się, rwał, gdyby
owi kompanowie, oraz inni, którzy nadbiegli, nie byli ich rozdzielili.
ALe Stadnicki odchodząc, krzyknął ku Szornelowi groźnie:
— A pilnuj tam waść dobrze swego synaczka, bym go nowochrzczeńcem nie uczynił! Dałem ci słowo i dotrzymam,
quinque dyabłów!
I poszedł, a z nim Wretelski, śmiejąc się szyderczo.
Po tem zajściu powrócił pan Szornel do domu zalterowany okrutnie. Żonie, która już podówczas bardzo chorą była, nie
rzekł nic, ale mnie wyznał wszystko i prosił, abym ludzi jakich wynajął, którzyby dzień i noc straż w około dworku
trzymali, ile że ani dnia, ani godziny nie można już było być pewnym, żali pan Stadnicki straszliwej swej groźby nie
spełni i na dworek nasz nie napadnie. Byłby też pan Szornel wyjechał z Krakowa i gdzieś w dalsze przeniósł się strony,
ale dla obłożnej choroby małżonki, tego uczynić nie mógł. Minął tak jeden tydzień i drugi spokojnie; pan Stadnicki z
Krakowa wyjechał i zdawało się, że wszystko na niczem się skończy. Mając wszakże na pamięci dawniejsze pani
Stadnickiej przestrogi, jakkolwiek nieprawdopodobną zdawało się rzeczą, by pan Stadnicki jakowego gwałtu chciał się
dopuścić, nająłem zaraz ludzi, którzy
po nocach zwłaszcza, w pobliżu dworku, czuwać mieli w razie niebezpieczeństwa znak nam dać i ku odparciu najazdu
służyć. Tem konieczniejszą zdawało mi się to rzeczą, ile że dworek nasz, nieco na odludziu, opodal od miasta
położony, łatwo napadniętym być mógł. Pan Szornel przygotował się ze swej strony, broń opatrzywszy i pacholików
swoich, których zawżdy dwóch miał przy sobie, uzbroiwszy należycie. Tymczasem jako się rzekło, mijały całe
tygodnie spokojnie.
Nadszedł grudzień, a zima w tym roku była równie srogą, jak wówczas, kiedy to pan Szornel owego xiędza do zamku
niedźwiedzkiego sprowadzał. Jednego dnia nad wieczorem, zerwała się zawierzucha śnieżna; wicher wył tak
przeraźliwie, że długo w noc spać nie mogąc, rozmawialiśmy z Rotmistrzem, który zdawał się być nieco
spokojniejszym, a raczej zapomniał o Stadnickim i jego groźbach, dla bliższego zmartwienia z powodu choroby
małżonki, która z dniem każdym była słabszą i już całkiem z łoża podnieść się nie mogła, dla srogiej niemocy. Lekarze
już nawet zgoła żadnej wyzdrowienia nie robili nadziei; nakazywali jeno wielki spokój, mówiąc, jako najmniejsze
zmartwienie lub przeciwieństwa życie to już tylko na włosku wiszące, zdmuchnąć może.
Było już blisko północy, gdy pan Rotmistrz, który codziennie przed spoczynkiem owe straże obchodził, aby się
przekonać żali czuwają, wyszedł na podwórze i wrychle wróciwszy, pochmurnym mi się zdał bardzo i już na
spoczynek szedł, a na odchodnem rzekł, jakby sam do siebie:
— Dziwna rzecz... taka sama zupełnie noc, jak owa straszna przed laty... Gdym wyszedł i po śniegu stąpał tak mi się
zdało, iż z owym xiędzem do zamku idę... Straszna noc!
Chciałem go uspokajać, ale on już zgoła milczał i odszedł, a ja także w rychłe do snu się położyłem.
Zasypiając, słyszałem jeszcze stąpania owych strażników po zmarzniętym śniegu i ich głosy przeciągłe, którymi się
nawoływali. Usnąłem tedy twardo i nie wiem jak długo to trwało, gdy zbudził mnie łoskot straszliwy, jęki i wrzaski
nieludzkie.
Gdym oczy otworzył, blask mnie dziwny oślepił prawie; zerwałem się przerażony, a otwarłszy drzwi do sieni,
ujrzałem, jak z mieszkania Szornela uciekali jacyś ludzie nieznani, z zapalonemi pochodniami, a on, blady okrutnie, z
rozczochranymi włosami, zaledwie odziany, biegł za nimi krzycząc i siekąc uciekających szablicą. W wielkiej trwodze,
przeczuwając srogie nieszczęście, płaszcz na siebie zarzuciwszy, wybiegłem na ulicę.
Zawierzucha była straszliwa: wielki tuman śniegu zasypał mi oczy, że przez chwilę nic widzieć nie mogłem, a gdym je
wreszcie otworzyć zdołał, już owi ludzie daleko byli, i tylko migały pochodnie, sypiąc iskry w około.
Szornel wraz z pacholikami swymi gonił ciągle uciekających, lecz oni wnet pochodnie w śniegu zagasiwszy, koni
dopadli i uciekli. Słyszałem jeno przez chwilę tentent koni w galopie — a potem wszystko ucichło.
Za chwilę wrócił Szornel, ale do niepoznania zmieniony. Blady był, a dyszał, jak gdyby mu pierś pęknąć miała, dygotał
zaś cały jak w zimnicy.
— Porwali mi syna! — wyszeptał przez zaciśnięte zęby i padł na ławę nieprzytomny prawie.
A jeszcze wówczas nie wiedział o całym ogromie swego nieszczęścia. Dopiero po chwili porwał się gwałtownie, jakby
go nagle myśl straszna upiekła i pobiegł do izby żony. Poszedłem za nim — a tego widoku jaki nas tam czekał, nigdy
nie zapomnę.
Kolebka dziecka była pusta i przewrócona, a przy niej, na ziemi, leżała małżonka Rotmistrza z rękami
przed siebie wyciągniętemi, jakby ratunku wzywając, z ustami otwartemi i otwartą powieką, w której iskry życia nie
było...
Myślałem zrazu, że tylko omdlała, więc gdy Rotmistrz stał w progu, jakby skamieniały, rzuciłem się, chcąc ją
podnieść, lecz Szornel odtrącił mnie silnie i sam wziął na ręce to biedne, wychudzone ciało i na łożu starannie
złożywszy, stanął nad niem, patrząc nieruchomo. Ani jedna łza z oczu mu nie pociekła, ani jedna skarga z ust
zaciśniętych nie wyszła, jeno z piersi wydobywał się czasem jęk chrypliwy, a dłonie zaciskał kurczowo.
— Umarła! — szepnął wreszcie, a zdjąwszy wiszącą nad łożem gromnicę, zapalił ją, ukląkł i tak resztę nocy w niemem
milczeniu pozostał.
W pierwszych dniach po onem nieszczęściu, trudno mi się nawet było dopytać pana Szornela, jako się to stało.
Pacholikowie Rotmistrza, snać z wielkiej trwogi pletli każdy inaczej, a ja spałem wówczas tak twardo, że nic zgoła nie
słyszałem, aż do momentu, kiedy mnie ów straszny łoskot obudził i kiedy już zamach zdradziecki był dokonany.
Ale i pan Szornel nie wiele rzec mógł. To jedno pamiętał, ii obudziwszy się ze snu pierwszego, ujrzał nad sobą kilku
zbrojnych ludzi, wśród których zdało mu się, że dostrzega twarz Wretelskiego. Można też było być pewnym, że nie kto
inny, jeno ten niecny służalec zamachu dokonał, przekupiwszy snać straż ową, która około dworku czuwać miała, a
znikła gdzieś tak, że jej odtąd odszukać było niepodobna.
Domysły te potwierdził też niebawem list pani Stadnickiej, w którym ona w najczulszych wyrazach wypowiadając
swoją boleść z powodu tak okropnej katastrofy i żal po śmierci ukochanej niegdyś swojej wychowanicy, starała się
wszakże uniewinnić mał
żonka, i składała całą winę na podmowę złego dworzanina.
"Skorzystał on — pisała — z przystępu szaleństwa małżonka mego, i wówczas uzyskawszy, jak się domyślam,
zezwolenie na czyn tak straszny, sam onego dopełnił. Małżonek mój dowiedziawszy się, jako pani Szornelowa umarła,
wielce wyrzutami sumienia tknięty jest, i tak już teraz zachorzał, że o jego życie bardzo się lękam. Usiłuję wymódz na
nim wyznanie, kędy uwięziono niemowlę, ale trudno idzie, bo się tem zastawia, jako nic nie wie, Wretelskiemu
żadnych poleceń nie dawał i o nim słyszeć już nie chce. Jakoż Wretelski dotąd nie wrócił i nie wiadomo gdzie
przebywa".
List ten w gorszej jeszcze rozpaczy pogrążył Rotmistrza.
— Nie może być — mówił — aby Stadnicki nie wiedział, kędy jest Wretelski i gdzie u wiózł synaczka mego. Kłamie,
bo się odpowiedzialności lęka, bo wie, że choćby do Króla Jegomości po sprawiedliwość i ukaranie winnych się udam!
Jakoż nie zwłócząc, na wszystkie strony gońców rozesłał za synem, zaniósł protest do grodu przeciw panu
Stadnickiemu i jego dworzanom, a wreszcie umyślił sam jechać do Dubiecka w nadziei, że może osobiście zdoła
rychlej wymódz na Stadnickim wyznanie.
Nie chciałem go puszczać samego, widząc, iż od owej straszliwej nocy zmienił się do niepoznania, a niepokoiła mnie
zwłaszcza ponura obojętność, która go opanowała. W oczach jego, pomimo tak wielkiego nieszczęścia, nie
dostrzegłem ani jednej łzy, z pozoru był spokojny, ale dla mnie, com go znał, było jasnem, że pod tym pozorem kryła
się rozpacz okrutna. Już nawet do kościoła nie chodził, ani się modlił, jeno siedział po całych dniach i nocach u ciała
żony, a gdy je pogrze
bano, na cmentarz szedł i tam snuł się pomiędzy grobami jak mara, który to zwyczaj odtąd aż do końca życia zachował.
Przerażony tym jego stanem błagałem go, aby uczynił folgę sercu, oczom wypłakać się dał, a duszy wymodlić, ale jeno
ręką niecierpliwie machał, a raz gdym go nadto mocno znaglał, porwał się ku mnie w uniesieniu i krzyknął:
— Daj mi waść pokój z modlitwą i łzami! Przekleństwo nie modlitwę mam w sercu, a w oczach nie łzy, jeno iskry
piekielne, któremi spalę duszę zbrodniarza i jego potomstwo!
Zamilkłem tedy, ale już odtąd nie odstępowałem Rotmistrza na krok, gdy zaś postanowił jechać do Dubiecka —
wysłani bowiem gońce z niczem powrócili — oświadczyłem, jako z nim razem pojadę. Sprzeciwiał się zrazu, ale
wreszcie uległ i pojechaliśmy. Ciężka to była droga i trudna, bo zima była śnieżna i mroźna, a zawierzuchy srogie
panowały, ja zaś coraz więcej niespokojny byłem o Rotmistrza, ile że im bardziej zbliżaliśmy się do Dubiecka, tem
stawał się pochmurniejszym i niezwykłą gwałtowność zdradzał.
Nareszcie dnia jednego nad wieczorem przybyliśmy do owego Dubiecka i zajechaliśmy wprost do zamku, kędy, Jakto
zaraz zauważyłem, panował ruch extraordynaryjny. Na dziedzińcu zamkowym kupa ludzi stała; niektórzy dworzanie
wybiegali z pośpiechem z zamku i jakieś rozkazy dawali konnym posłańcom, którzy wnet w pełnym galopie gdzieś
wyruszali. Zgoła zamięszanie tam było wielkie, a gdyśmy przed bramą stanęli, trudno się było dalej docisnąć i dopytać
o przyczynę tego zamięszania. Wreszcie jeden z dworzan powiedział nam, jako pan Stadnicki coraz bardziej chory i od
wczoraj jest jakoby w malignie, nieprzytomny.
Pan Szornel nie mówiąc nic, szedł dalej prosto na zamek. Ale w przedsieni zatrzymano go zaraz, mó
wiąc, iż w tym momencie niepodobna jest widzieć się z panem Stadnickim.
— Powiedz Wacpan pani Stadnickiej — rzekł Rotmistrz głosem donośnym do jednego z dworzan — jako przybył
Szornel, Rotmistrz Jego Królewskiej Mości.
Gdy usłyszano nazwisko Rotmistrza, zrobiło się w tym tłumie jeszcze większe zamięszanie, wiedziano już bowiem o
całej historyi i domyślano się, co z tego przybycia wyniknąć może. Z wielką tedy ciekawością spoglądano na Szornela,
ale żaden z obecnych nie ruszał się z miejsca, jakby się lękał oznajmić jego przybycie. Ale gdy pan Szornel, który teraz
wielce niecierpliwym był, krzyknął głośno i zagroził, że przemocą wejdzie do wnętrza, tedy widząc jako rady nie ma,
ruszono się wreszcie i jeden z dworzan pobiegł do pani Stadnickiej.
Za chwilę też ukazała się "blada pani", smutna, zapłakana i z widocznem zalęknieniem spojrzała na Rotmistrza. On stał
z głową podniesioną, chmurny, i z takim wyrazem determinacyi na obliczu, że pani Stadnicka aż się cofnęła i słowa
przemówić nie mogła. Dopiero po chwili, jakby serdeczną kompassyą wiedziona, podbiegła żywo i obie ręce
wyciągnęła ku niemu. Ale pan Szornel, który w tej strasznej boleści serce dla wszystkich był stracił, a do pani
Stadnickiej miał żal widoczny za list ów, w którym ona małżonka swego uniewinnić się starała, nie ruszył się z
miejsca, dłoni nie wyciągnął ale surowym głosem rzekł:
— Pragnę widzieć się z imćp. Stadnickim i spodziewam się, że Waszmość pani ułatwić mi to raczysz.
Pani Stadnicka pod siłą wzroku Rotmistrza mieszała się widocznie i głowę chyliła a głosem cichym, prawie pokornym,
nie odpowiadając wprost na słowa jego ozwała się:
— Nie chciej mnie Waszmość karać nie za moją przewinę. Nie tu miejsce nam mówić; raczcie wejść do komnaty.
I szła naprzód a za nią weszliśmy i my do wnętrza wielkiej sklepionej izby, w której już prawie ciemno było, jeno
blaski migocące od dopalającego się na kominie ogniska, pełzały po ścianach i sprzętach, niknąc w rychle.
Gdyśmy weszli, pani Stadnicka zwracając się ku Rotmistrzowi i pochwyciwszy rękę jego a ściskając ją w obu swych
dłoniach:
— Panie Rotmistrzu! — zawołała — wiecie jakem was szanowała zawżdy, jak miłowałam Zosieńkę, małżonkę waszą,
którą Bóg zabrał do siebie, aby na niedolę naszą nie patrzała, dlaczegoż w waszym wzroku widzę nienawiść, która i na
mnie spada? cóżem wam zawiniła?
Nie widziałem w tym momencie twarzy Rotmistrza, ale po raz pierwszy od onej nocy straszliwej, posłyszałem coś
jakby łkanie, które mu pierś podnosiło. Milczał długo, a potem rzekł głosem stłumionym:
— Nie poruszajcie mi serca, jeśli litość macie! Nie przyszedłem tu płakać ani rozpaczać, ale domagać się praw moich,
pogwałconych niegodnie; przyszedłem żądać zwrotu dziecka mego, bo mi tej, która umarła, powrócić już nie
możecie... Gdzie jest syn mój?
To ostatnie pytanie, wymówił znów głosem silnym,. groźnym, w którym już owego wzruszenia chwilowego znać nie
było. Porwał panią Stadnickę za rękę i powtórzył:
— Gdzie jest syn mój?
Ledwo dosłyszanym szeptem, chyląc głowę na piersi, odrzekła "blada pani":
— Nie wiem!
Porwał się Rotmistrz gwałtownie i krzyknął:
— Lękacie się kary za zbrodnię i dlatego zwalacie winę na podłego służalca! Ale ja ztąd nie wynijdę, póki
nie zniewolę was do wyznania prawdy. Jam tu przyszedł jako sędzia i mściciel, ale przebaczę i zapomnę, jeno oddajcie
mi dziecko! powiedźcie gdzie jest!
Widząc, że Rotmistrz w rozżaleniu swem już zmysły traci, podbiegłem ku niemu i ująwszy go za ręce uspakajać
zacząłem. Ale mnie odtrącił silnie, krzycząc ciągle:
— Oddajcie mi syna!
Pani Stadnicka drżąc cała od wielkiego wzruszenia, milczała, jeno łzy wielkie płynęły jej po twarzy. Z załamanemi
rękami stała tak przez długą chwilę, aż wreszcie łkając przemówiła:
— Rozumiem boleść waszą i gdybyście mnie zabili, konając przebaczyłabym wam, bo znam miarę miłości
rodzicielskiej. Ale klnę się wam, panie Rotmistrzu, na wszystkie świętości, na duszę własną, że nie wiem gdzie jest syn
wasz... nie wiem!
A gdy Rotmistrz z objęć moich znów się rwał gwałtownie, mówiła dalej:
— Usiłowałam wydobyć od męża tajemnicę, przysięgał że nie wie; mówił, że Wretelski wszystkiemu winien, że on
tylko wiedzieć może, a gdy wróci, powie. Tymczasem Wretelski nie wrócił i pono nie wróci, bo ztąd jak się pokazało,
znaczną sumę pieniędzy uwiózł; małżonek zaś mój, snać dręczony niepokojem a może i wyrzutami sumienia, zachorzał
mocno, gdy zaś mu powiedziano o całej katastrofie i o śmierci żony waszej, krzyknął i padł bezprzytomny na ziemię.
Odtąd w malignie jest i nikogo nie poznaje, jeno z jakiemiś marami straszliwemi walczy. Jeśli odwagę macie, chodźcie
Rotmistrzu, a przekonacie się sami...
Mówiąc to ruszyła się z miejsca i prowadziła nas za sobą.
Rotmistrz, jakby nie wiedząc co czyni, szedł za nią krokiem sztywnym, szepcząc jeno z cicha:
— Ostatnia nadzieja!... ostatnia!
Tak przeszliśmy cały szereg komnat ciemnych, aż wreszcie przystanęliśmy u drzwi ciężką zasłoną okrytych. Pani
Stadnicka podniosła ją i ukazała się nam ponura izba sklepiona, prawie pusta, drżącem światłem kilku świec
woskowych rozświetlona zaledwie. W tym półcieniu, w głębi komnaty, u wielkiego stołu, na którym mnóstwo xiąg
porozrzucanych w nieładzie leżało, siedział w krześle poręczowem, wsparty na poduszkach, Stadnicki.
Wyglądał jak starzec zgrzybiały. Długa, już prawie całkowicie siwa broda, spadała mu na piersi, policzki miał zapadłe,
wychudłe, wewnętrzną zaczerwienione gorączką. Głowę trzymał pocłryloną, lecz nie spał, bo z pod nastrzępionych,
długich brwi, otwarte oczy ciskały ogniste spojrzenia. Patrzał sztywnie przed siebie i gdyśmy weszli, głowy nie
podniósł, ani wzroku nie odwrócił, jakby nas cale nie widział. Dłonie wysunięte na kolanach, poruszały się czasem
gwałtownie i zaciskały kurczowo, a usta szeptały niewyraźnie jakieś urywane słowa. Co chwila, czuwający przy nim
lekarz podawał mu napój, który on chciwie pił, a potem podawaną szklenicę gwałtownie ręką odtrącał. Dech zapierając
w piersi, stanęliśmy w progu. Spojrzałem na Szornela: blady był okrutnie i uporczywie patrzał na Stadnickiego, który
w tymże momencie rzucił się niespokojnie i krzyknął:
— Czego chcesz odemnie? Idź precz, quinque...
Nie skończył zwykłego przekleństwa, rękami bił powietrze, jakby marę odganiał i znów szeptał:
— Dziaduski!... Dziaduski!.
Pani Stadnicka zbliżyła, się ku niemu i ukląkłszy, chciała dłonie jego ująć, ale on rzucił się znów i mówił:
— Dobrze... weź, masz pieniądze, oddaj dziecko... do Blandraty!
Posłyszawszy to Rotmistrz, porwał się naprzód i zanim zapobiedz zdołałem, uchwycił silnie Stadnickiego za ramię i
zawołał:
— Więc u Blandraty jest syn mój ?
Stadnicki podniósł głowę i wzrok obłąkany wlepił w twarz Rotmistrza. Długo trwało przerażające milczenie. Chory
zaczął drżeć na całem ciele i usiłował wyrwać dłoń swoją z ręki Rotmistrza, który ją ściskał jak w kleszczach,
powtarzając przez zaciśnięte zęby:
— Gdzie jest syn mój? powiedz!
Stadnicki patrzał wciąż na Szornela. Źrenice mu się rozszerzały, jakby w przerażeniu wielkiem, pot kroplisty wystąpił
na czoło, wolną prawą ręką chwytał się poręcza krzesła i usiłował wstać... chciał mówić, ale się krztusił i jeno jakiś jęk
chrapliwy wydobywał się z piersi.
W śmiertelnej obawie, pani Stadnicka złożyła dłonie jak do modlitwy:
— Ulituj się panie Rotmistrzu! — przemówiła błagalnie.
Ja także podbiegłem ku niemu, prosząc, by odstąpił, ale on, jakby nieprzytomny był i słów naszych nie słyszał, stał
nieruchomo, utkwiwszy wzrok swój w przerażenia pełne źrenice konającego, który drgał całem ciałem i zsiniałemi usty
bełkotał.
Naraz ostatniem wysileniem krzyknął:
— To on... Szornel!
Potoczył błędnym wzrokiem dokoła, usta roztworzył, zakrztusił się i padł na poduszki.
Rzuciliśmy się wszyscy ku niemu, ale on już jak martwy leżał, oddychając chrapliwie. Rotmistrz, widząc że ostatnia
iskra życia już gaśnie, pochylił się nad nim i głosem tak przejmującym, iż choćbym jeszcze sto lat żyć miał, nigdy go
nie zapomnę, rzekł uroczyście:
— Na tego Boga, przed którym stajesz, zaklinam cię, powiedz, gdzie syn mój!
Zadrgały usta konającego, rzucił się raz jeszcze gwałtownie i wyjąkał:
— Blandrata... Wretelski... — i skonał.
Szornel pochylony nad nim, stał ciągle, patrząc jak z oblicza rozognionego przed chwilą gorączką, dłoń śmierci
ścierała ostatnie ślady życia. Wzrok zagasł, pierś oddychać przestała, rysy przeciągały się i bladły trupio.
Natenczas pani Stadnicka, z klęczek powstawszy, przystąpiła ku zwłokom małżonka, zamknęła mu powieki, a biorąc
za rękę Rotmistrza, odciągnęła go mówiąc:
— Przed sądem bożym już jest... Panie Rotmistrzu, przebacz, jakeś chrześcijanin...
Ale Szornel nie rozumiał i nie słyszał już nic. Blademi usty powtarzał jeno ostatnie wyrazy zmarłego:
— Blandrata... Wretelski... — i jak dziecko dał mi się wyprowadzić z komnaty.
Ale gdyśmy już byli na progu, przystanął nagle, usta wykrzywiły mu się boleśnie i zaśmiał się głośno. Chciał dalej iść,
ale się zachwiał i byłby upadł, gdybym go nie był podtrzymał i z pomocą owego lekarza, nie wyniósł prawie na rękach
z komnaty.
Trzy miesiące blisko chorował Rotmistrz w Dubiecku bez nadziei życia, zdawało się, iż zmysły stracił.
Wyzdrowiał wszakże, ale odtąd żywot jego stał się istną katuszą. Za śladem ostatnich słów Stadnickiego idąc, szukał
on dziecka swego u Blandraty, ale zrazu napróżno.
Blandrata był naówczas w Siedmiogrodzie nadwornym lekarzem Xiążęcia Jana Zygmunta Zapolyi, a w wielkich też
był łaskach u Stefana Batorego i w całej siedmiogrodzkiej ziemi kacerstwo swe z nie małem powodzeniem szerzył. U
niego to wychowywał się młody
Stadnicki Stanisław i do niego miał też zawieść Wretelski synaczka Szornela. Tak się to nawet dowodnie pokazywało z
kopii listu znalezionej w papierach zmarłego Stadnickiego, w którym tenże bardzo usilnie polecał syna Rotmistrza
Szornela opiece Blandraty, obligując, aby był wychowywany z takiem samem staraniem jak jego syn własny i
przeznaczając na to znaczną sumę pieniężną.
Ta to właśnie suma stała się zrazu powodem, iż Blandrata nie kwapił się z oddaniem dziecka Szornelowi. Blandrata na
starość stał się wielce chciwym, a jakkolwiek będąc nadwornym lekarzem siedmiogrodzkiego Xiążęcia i pierwszych
panów tamtejszych zaufanym powiernikiem, zebrał już był ogromne bogactwa, to wszakże coraz bardziej w nich się
rozmiłowując, na pieniądze łakomym był niepomiernie. Toż gdy Wretelski pojawił się w Siedmiogrodzie, przywożąc
Blandracie dziecko porwane wraz z listem pana Stadnickiego i pieniędzmi, chciwiec ów, złakomiony sowitą zapłatą,
chętnie ręki do występnego czynu przyłożył, niemowlę do siebie wziął a ową sumą z Wretelskim się podzielił,
nakazując mu wieczyste w tej sprawie silentium. Wretelski ze swej strony, nie chciał już nawet do kraju wracać, bo
wiedział, jako pan Szornel sprawy nie zaspi, a śmierć Stadnickiego pozbawiała go możnego orędownika. Wybierając
się zresztą na tę wyprawę, zabezpieczył się on pono dostatecznie ze szkatuły swego pana, tak, że osiadłszy w
Siedmiogrodzie, mógł tam cale bezpiecznie i już bez wszelkiej pracy przebywać, nie dbając o to, że tam w kraju
wyroki nań zaoczne wydawano i kondemnaty zapadały.
Tymczasem pan Szornel wyzdrowiawszy, wnet do Siedmiogrodu pospieszył, do Xiążęcia Zapolyi się udawał, a nawet
miał za sobą listy królewskie: nic tu wszakże wskórać nie mógł. Blandrata był w łaskach
wielkich, nikt go pociągać do odpowiedzialności nie śmiał, może też zresztą i nie wierzono zbytnio tej historyi,
Wretelski bowiem przezornie trzymał się w ukryciu, tak że o nim zgoła nie wiedziano, równie jak i o dziecku, które w
domu Blandraty w wielkiej tajemnicy chowane było.
Szornel tedy nadaremnie rok cały niemal strawił na bezowocnych poszukiwaniach i wrócił wreszcie do Krakowa
zgnębiony i zrozpaczony okrutnie, już tylko w Bogu pokładając nadzieję, że mu do odzyskania dziecięcia pomoże.
Czasem przypuszczał, iż synaczek jego nie żyje, że Wretelski nie wiedząc co z dzieckiem uczynić, uśmiercił je,
pieniądze przez Stadnickiego dane, sobie przywłaszczywszy. I byłoby się to może rzeczywiście stało, gdyby Wretelski
przed oddaniem dziecięcia Blandracie, wiedział był o śmierci Stadnickiego, o czem dopiero już znacznie później mu
doniesiono.
Widać sam Pan Bóg czuwał nad życiem niemowlęcia tego, bo nietylko, że przebyło szczęśliwie ową podróż w zimie do
Siedmiogrodu, ale i tam pod opieką Blandraty nad podziw się pięknie chowało. Groziło mu i to niebezpieczeństwo, że
Blandrata dowiedziawszy się o śmierci Stadnickiego i nie spodziewając się już na przyszłość z wychowania onego
dziecięcia żadnej korzyści, porzuci je, zda na łaskę sług, lub zgoła zaniedba. Stało się jednak przeciwnie, dziwne
bowiem i nieprzeniknione są tajemnice ludzkiego sumienia i serca.
Blandrata nie młodym już był podówczas, a tak w swem kacerstwie zakamieniałym, iż zdawało się, jako żadnym
innym sentymentom nie daje do siebie przystępu i jeno w swoich skarbach się kocha. Miał on dawniej przy sobie
synowca swego, którego, że był sierotą, z maleństwa wychował. Ten wszakże dorosłszy, cale nieprzystojne inklinacye
zdradzać począł, a wiedząc, ie skarby stryjowskie jemu przypaść mają tak bardzo
rozrzutnym i marnotrawnym się stał, iż Blandrata wygnał go wreszcie z domu i wydziedziczył. Stało się to właśnie w
owym momencie, gdy Wretelski przybył z synaczkiem pana Szornela i z początku dla owej sumy pieniężnej, którą
przywoził, dobrze został przyjęty. Gdy jednak chłopię owo chowało się pięknie i nad wiek swój roztropnem się
stawało, osamotniony starzec przywiązywać się doń począł jakby do własnego, zabawiał się jego dziecinnym
szczebiotem, a tak był dlań czułym, że wszyscy, którzy znali Blandratę, wydziwić się temu nie mogli. Zrazu, jako się
rzekło, chowało się ono w wielkiej tajemnicy, że prócz zaufanych domowników nikt więcej o niem nie wiedział;
dopiero później, gdy mały Szornel podrósł nieco, a rodzic jego po bezskutecznych poszukiwaniach nie zgłaszał się
więcej i sprawa ucichła, Blandrata kryć się już przestał i opowiadał jako to jest sierota, syn jednego z możnych
aryanów polskich, a od herbu rodzica nazwał go Dołęgą. Tak tedy Dołęga ów rósł pięknie, ćwiczony starannie we
wszelkich naukach przez Blandratę, a potem w dworskich i rycerskich obyczajach na dworze Xiążęcia
siedmiogrodzkiego od lat młodzieńczych się zaprawiał. Do Blandraty przywiązał się on jakby do ojca, a w błędach
aryańskich przez niego utwierdzony, trwał w tych sentymentach i później stale, gdy już wreszcie dowiedział się o
swem pochodzeniu i oko w oko spotkał się z rodzicem własnym. A stało się to dopiero w r. .
Podówczas zasiadał już od lat trzech na tronie Jagiellonów silnej ręki a wielkiej mądrości Król. Stefan Batory, który, że
będąc xiążęciem siedmiogrodzkiem, kacerstwo wyznawał, miał Blandratę w wielkiem poważaniu i potem nawet na
wiarę katolicką przeszedłszy, łask mu swoich nie odebrał, lecz owszem do Krakowa jako lekarza swego powołał.
Blandrata ochotnie tam pospieszył, w Siedmiogrodzie bowiem był już dla swej srogo
ści i chciwości powszechnie znienawidzony, zwłaszcza od czasu, gdy za jego sprawą, inny kacerz, ale z nim w
opiniach się różniący, Franciszek Davidis, z rozkazu ówczesnego Xiążęcia siedmiogrodzkiego Krzysztofa Batorego, do
więzienia wtrącony i życia pozbawiony został. Miał też Blandrata i inne jeszcze powody chętnego do Polski powrotu,
spodziewał się bowiem dla sprawy herezyi wielkiego tu postępu, ile że król sprzyjał mu bardzo, a nadto w Krakowie
przebywał naówczas przyjaciel jego i sławny herezyarcha Faust Socyn, który ożeniwszy się z siostrą Krzysztofa
Morsztyna, miał wielkie wzięcie u szlachty i przemożny wpływ na nią wywierał.
Tak tedy na wiosnę r. p. przybył Blandrata do Krakowa i tu się osiedlił, a z nim razem przyjechał i Jerzy Szornel
"Dołęgą" zwany, podówczas młodzieniec już bardzo nad wiek swój wyrosły, a takiej urody, że się jej wszyscy dość
nadziwować nie mogli.
Pan Rotmistrz, po daremnem poszukiwaniu syna, stracił już był całkowicie nadzieję, i gdy po kilku latach wieści nie
było, nabrał przekonania, iż synaczek jego przez Wretelskiego zabity być musiał. W tej boleści srogiej z tym większym
zapałem oddawał się rycerskiemu rzemiosłu, jedynie tylko w wyprawach wojennych i trudach obozowych znajdując
zapomnienie i pociechę. I właśnie powrócił był z onej sławnej pod Wendą nad wojskiem moskiewskiem wiktoryi, kędy
jako pułkownik dowodził i chlubnie się odznaczył, kiedy mu powiedziano, jako Blandrata lekarzem królewskim
mianowany jest i do Krakowa przybył.
Pobiegł natychmiast do niego jakiemś przeczuciem tknięty, i właśnie gdy do mieszkania Blandraty się zbliżał, ujrzał na
ulicy przed domem owe jasnowłose, cudne chłopię, które wzrostem już na męża wyglądało, a w ry
sach młodzieńczych twarzy dziwne do matki swej miało podobieństwo.
Opowiedzieć, co się wonczas stało z Rotmistrzem, jest niepodobieństwem, jak niepodobna zmierzyć, ile serce
człowieka boleści i radości pomieścić jest zdolne. Wszystkie przebyte cierpienia, wszystkie łzy niewypłakane a tajone
w duszy, które się tam w niewymowną rozpacz, jakby lodem ścięły, to wszystko wówczas w jednym wydało się jęku.
Ale gdy rodzic wyciągał z miłością dłonie swe ku jasnowłosemu chłopięciu, ono blade, przerażone, stało nie wiedząc,
czego żąda odeń ten wpół oszalały, obcy mu człowiek, który go synem swym mieni.
"Nie znam cię!" zdawało się mówić zalęknione spojrzenie młodzieńca, boję się twego zdziczałego wzroku, który w
ciemne obrazy przeszłości się wpatrując, ponurym stał się i strasznym, boję się twego uścisku, któregom nie znał w
dniach pierwszego dzieciństwa mego, nie chcę twych pieszczot, bo mi ich nie szczędził ten, który od pierwszej chwili
życia, jaką zapamiętać mogę, był mi dobrym opiekunem i ojcem najczulszym. Nie znam cię!...
I wyrwało się jasnowłose chłopię z objęć Rotmistrza, uciekając i tuląc się do Blandraty...
Była to może ze wszystkich najstraszniejsza chwila w życiu Szornela. Odnaleźć syna i być przez niego odepchniętym,
odnaleźć dziecko rodzone, opłakane już oddawna i w jego. spojrzeniu widzieć obojętność zimną, w tem spojrzeniu,
które mu tak żywo przypominało czułe spojrzenie ukochanej małżonki — wszakże to boleść nad wszystkie boleści!
Ale dusza Rotmistrza przeniosła mężnie i tę straszliwą próbę. Obawiając się, aby mu znów syna gwałtownie nie
wydarto, postanowił postępować spokojnie i rozważnie. Przekonawszy się zaś, jako Blandrata rze
czywiście był dobrym opiekunem dla jego dziecięcia, nie wystąpił cale przeciw niemu, owszem, zgodnie się z nim
porozumieć starał, prosząc jeno, aby mu syn przyznany został i przyrzekając, jako ze swej strony wszelkich sporów
zaniecha i odbierać go od Blandraty nie będzie. Zdawało mu się, iż takiem postępowaniem a miłością zdoła syna od
błędów kacerskich i Blandraty odciągnąć a ku sobie przywiązać. Wszystkie te jednak nadzieje zawiodły. Młody Jerzy
kształcąc się dalej pod okiem Blandraty w Krakowie, był wprawdzie dla rodzica swego uprzejmym, ale wielkiego
affektu dlań nie zdradzał i zawżdy ku opiekunowi swemu całem sercem lgnął, jego nauk słuchając.
— Otóż — kończył Żegota — wiecie już waszmościowie wszystko, co wam dla zrozumienia mowy przedśmiertnej
Rotmistrza było potrzeba. Byłoby wprawdzie jeszcze do rozpowiadania siła, ale oto dzień już biały, jam znużony
bardzo, a i waszmościom także spoczynku potrzeba, ile że pan Brzechwa, jako widzę, zaledwie już oczy roztwiera.
Zresztą czegom nie domówił, tego się już łacno ze słów własnych Rotmistrza domyśleć możecie, jako on syna potem
po raz drugi utracił, gdy Jerzy ze Stadnickim Stanisławem, najpierw na chlubne wyprawy rycerskie, a potem na
expedycye rozbójnicze szedł, krewkości młodzieńczej i swej ku Stadnickiemu skłonności jeno słuchając. Snuł się za
nimi długo Rotmistrz jak cień. Już starcem prawie był z nimi przy onem sławnem oblężeniu Pskowa, gdzie syn jego,
jako ośmnastoletni młodzieniec pięknie sobie poczynał, okazawszy się mężnym i sprawnym rycerzem. Szedł później za
nimi na Węgry, ale już tam snać nie pięknych się rzeczy domacał, bo wrócił ztamtąd zgnębiony bardzo, mówiąc, że
Jerzy napróżno przez niego wzywany, nie chciał Stadnickiego opuścić. Wreszcie, a było to już przy mnie w Krakowie,
syn ten fałszywemi naukami
i złą influencyą Stadnickiego z prawej sprowadzony drogi, ojca stanowczo się wyrzekł i wolał z przyjacielem swoim na
zatracenie iść.
Co czynił i czyni on Stadnicki, Dyabłem zwan, tego już waszmościom opowiadać nie będę, boć to sprawy każdemu z
was znane. W tych wszystkich niecnotach udział miał niemały rycerz Dołęga, który męztwo swoje i siłę swego
ramienia nie na usługę Rzeczypospolitej, ale Stadnickiemu oddał, nie bacząc na słowa upomnienia rodzica, którego już
potem zgoła widzieć nie chciał i aż dopiero tu, na łożu śmiertelnem, w chwili skonu obaczył. Może też to okropne
widzenie się nawróci umysł i serce Jerzego na drogę prawą, a czasby już był po temu. — Jak żył w ostatnich latach
Rotmistrz, toście waszmościowie sami widzieli. Stał się odludnym i nieprzystępnym; jedyną jego pociechą była córka
moja Reginka, którą od niemowlęctwa na rękach niemal własnych wychował i tak się do niej przywiązał, że gdym ja
Kraków po śmierci małżonki mej opuścił, on zrazu tam chciał pozostać, lecz już w tem osamotnieniu wytrzymać nie
mógł i niebawem za nami tu przyciągnął. Widzieliście jak żył: z nikim już zgoła nie mówił, jeno przedemną czasem
spowiadał się z tych męczarni jakie cierpi. Były chwile straszliwe, że przeklinał Stadnickich, a nie mogąc z serca
srogiego żalu wyrzucić, nie mógł też i w religijnych pociechach ukojenia szukać; z kościoła uciekał, jeno wówczas po
cmentarzu w nocy jak szalony biegał. Im bardziej posuwał się w lata, tem ów żal sroższym, bardziej nieprzemożonym
się stawał. Błagałem go nieraz, aby do kościoła poszedł, przed wolą się bożą ukorzył i bogobojnemu jakiemu
kapłanowi zwierzył, ale on ofuknął mnie zawżdy, mówiąc:
— Byłbym jako on Faryzeusz biblijny, który w pierś się bije, a inne myśli w sercu ma. Przebaczyć nie mogę...
w duszy mam żal i przekleństwo, toż nie mogę Panu Bogu kłamać, któregobym nie oszukał, boć i przeciw Niemu i
Jego woli bunt się w mej duszy podnosi.
I tak w tem utrapieniu strasznem dożył pan Szornel dni swoich ostatka.
A gdy słów tych pan Żegota domawiał, już się zrobił dzień biały. Promień wschodzącego słońca, przedarłszy się przez
mgły, złocił już dachy domostw i wieże kościołów, gdy Stawski i Brzechwa pożegnawszy Żegotę i podziękowawszy
mu za jego długą relacyę, a pomodliwszy się jeszcze nieco u ciała Rotmistrza, wychodzili z dworku.
Byli już na progu, gdy w tem dał się słyszeć szczęk broni i ukazał się przed nimi piękny jakiś rycerz w złocistej zbroi,
który wiódł za sobą czterech pacholików, także w piękne zbroje przyodzianych. A gdy spoglądali coby to było, rycerz
ów zbliżył się ku nim i rzekł:
— JW. Starosta leżajski, Imćpan Łukasz Opaliński, przybywszy tu wczora, dowiedział się jako zmarł wojownik
sławny, Rotmistrz JKM. Imćpan Jan Szornel, a pragnąc zasłużoną oddać mu cześć, przysyła oto mnie swego dworzana
i czterech pacholików zbrojnych, byśmy rycerzowi zmarłemu powinny honor uczynili, a straż przy zwłokach
Rotmistrza królewskiego sprawowali. Tedy raczcie mi waszmościowie wskazać, kędy udać się mam?
Zanim Stawski i Brzechwa odpowiedzieć zdołali, wybiegł już widząc owego rycerza Żegota i bardzo pięknie go
przyjął, nadmieniając wszakże, iż jest w Lublinie syn pana Szornela, który zapowiedział, że jakoweś dyspozycye co do
pogrzebu rodzica ma wydać.
— Zda mi się wszakże — dodał — jako syn ów nie będzie cale się sprzeciwiał oddaniu czci rycerskiej rodzi
cowi i attencyę JW. Starosty leżajskiego wdzięcznem sercem przyjmie.
A w tymże momencie ozwał się z wieży kościelnej dzwonek poranny. Wszyscy tedy głowy odkrywszy, w kornej
postawie Anioł Pański odmawiać poczęli, zaczem ów rycerz szedł już do wnętrza dworku i do komnaty, kędy na
wysuniętym tapczanie spoczywał Rotmistrz Szornel w świąteczne przyodziany szaty, a z takiem jasnem, spokojnem
obliczem, jak nigdy za żywota. Już wszelkie troski i burze wewnętrzne stłumiła śmierć; twarz wypogodzona miała na
sobie piętno zupełnego ukojenia i doznanej przed skonem pociechy. Na czoło, okolone białemi jak śnieg włosami,
padał z góry, od okna, promień słoneczny, jaśniejszy od światła zażegniętych gromnic.
Tedy ów rycerz pokląkł i modlił się jeszcze chwilę, a potem pacholików swych ustawił w czterech rogach. tapczanu, na
którym spoczywały zwłoki, sam zaś miecz z pochwy wydobył i stanął u wejścia, zapaliwszy małe świeczki woskowe
na hełmie swym i tarczy. — A tu już i wóz wielki zajechał przed dworek, przywożąc z polecenia pana Opalińskiego
opony axamitne czarne i żałobne sukna dla przybrania komnaty, w której spoczywały zwłoki Rotmistrza, już cale
obojętnego na te ziemskie honory. Równocześnie w kościołach uderzono w dzwony, a lud coraz tłumniej począł się
gromadzić u wrót dworku.
* * *
VII.
Stanisław Stadnicki przyjechawszy w dzień śmierci Rotmistrza Szornela do Lublina, ani się spodziewał, iż jego
kompania tejże nocy wpadnie do miasta; dał bowiem wyraźny rozkaz, aby cała ta hałastra na przedmieściu Wieniawa
pozostała, do Lublina, gdzie podówczas
trybunał roki swe odbywał, nie ważąc się wkraczać. Był zaś właśnie w tym momencie bardzo ponury i w jakowejś
posępnej medytacyi pogrążony.
Zająwszy w gospodzie "pod Barankiem" małą komnatę obok izby, gdzieśmy pana Niezabitowskiego widzieli, pomimo
spóźnionej pory o spoczynku cale nie myślał, lecz dając folgę wewnętrznemu wzburzeniu, które się na jego obliczu
wyraźnie odbijało, to usiadał na ławie przed stołem, głowę na ręku wspierając, to zrywał się i w alteracyi wielkiej po
izbie biegał, a urywanemi słowy nie wesołe wypowiadał myśli. Cisnęły mu się one tłumem do głowy i nie dawały
spoczynku. Cała przeszłość, tak zda się niedawna a tak od chwili dzisiejszej odmienna, stawała mu przed oczy. Wszak
to przed laty i tu w Lublinie wielokrotnie on bywał. Jeszcze prawie młodzieńcem, a już rozgłosem rycerskiego
animuszu i męztwa w podolskich i inflantskich wyprawach wsławiony, witany był zawżdy przez szlachtę z zapałem:
sława jego czynów walecznych biegła wszędy przed nim, torując mu drogę nawet wśród nieznanych okolic i ludzi.
Opowiadano sobie wszędy, jako on jeszcze pod Gdańskiem, w pojedynkowych utarczkach zawżdy szczęśliwie a
mężnie z rebellizantami się potykał, jako pod Toropcem Mikołajowi Jazłowieckiemu życie ocalił, jako pod Pskowem
zsiadłszy z towarzyszami, swymi z konia, pieszo do szturmu szedł, zagrzewając innych przykładem bohaterstwa
swego.
A wszakże on i teraz — teraz silniej niż kiedykolwiek, czuje w sobie ów ogień zapału, który go niegdyś ku
zwycięztwom wiódł? wszak on i dzisiaj gotów jest w walce orężnej nieść życie w ofierze? wszak po moskiewskiej
wyprawie, szukając okazyi do czynów rycerskich, szedł aż na Węgry i tam pod zamkiem Berynem na pięćdziesięciu
Turków w dziesięć jeno
koni skoczył i do odwrotu ich zmusił? Żali on dzisiaj nie ten, którego zwano "junak serdeczny?"
Zerwał się Stadnicki od stołu, a twarz blada gorączkowym zapałała rumieńcem. Począł biegać po izbie.
Junakiem ci on jest — i niczego się nie zlęknie, choćby w ogień iść, aleć już nie serdecznym junakiem... Goryczą
zapłynęło mu serce, szyderstwem wykrzywiły się usta, jakaś klątwa spadła na żywot cały. Zawrócić się już
niepodobna, jak nie można wymazać wspomnień, a z duszy srogiego żalu wyrzucić!
— Cóżem miał za krwawe usługi me? — szeptał i pięści zaciskał.
A niewidzialna jakaś ręka kreśliła przed jego okiem coraz posępniejsze obrazy przeszłości. Przygasła źrenica zapalała
się raz ogniem młodości, to ciskała iskry tłumionego gniewu, to się zasuwała szarą zwątpienia pomroką.
Jakaś fatalność sroga spychała go zawżdy na dno przepaści, ilekroć podnieść się usiłował, ilekroć chciał zerwać z
awanturniczym żywotem, a działać na pożytek Rzeczypospolitej. Dziś, ogłoszony banitą, wielokrotnemi
kondemnatami ścigany, zmuszony dla bezpieczeństwa otaczać się zbrojną drużyną, stał się on postrachem niemal
całego kraju, "dyabłem łańcuckim", przed którym rozbiegano się w popłochu, żegnając się krzyżem świętym.
A przecież zdawało mu się, iż nie czynił on nic gorszego od wielu innych. Ze wiódł zażartą walkę z sąsiadem swoim
panem Łukaszem Opalińskim Starostą leżajskim, że w walce tej nie jeden człek życie stracił, nie jedna włość zgorzała,
nie jeden dwór złupiony został, toć przecie Opaliński odwzajemniał się mu sowicie, a inni co lepszego czynili?
Stryjeczni jego Adam i Stanisław Stadniccy, stoczyli krwawą batalię w Przemyślu z Janem Tomaszem Drohojowskim,
referendarzem ko
ronnym, sprofanowali katedralny kościoł tamtejszy i tegoż Drohojowskiego, siedmdziesięcioletniego starca,
zamordowali okrutnie, a przecież nic im się za to nie stało: byli zawżdy w łaskach królewskich i nawet dostojeństwa
senatorskie mieli. Za coż więc on, od wszelkich zaszczytów odsunięty, cierpieć miał taką pogardę? Myślał dawniej o
zbliżeniu się do króla i dworu, ale cóż. tem uzyskał? Za krwawe usługi jego, dano mu zygwulskie starostwo w
Inflanciech, żadnego nie mające znaczenia, gdy inni bez zasług opływali w zaszczyty lub tłuste tenuty dzierżyli!...
Więc już teraz o zbliżeniu się nie myśli; z Węgier, zkąd niedawno wrócił, przywiózł on inne plany, które w razie
sukcesu powetują mu wszystkie dawniejsze klęski i poniżenie dzisiejsze.
A był to właśnie moment dla planów ambitnych najsposobniejszy.
Zdawna już przechodził jakiś wicher przez całą Rzeczpospolitę, podniecając skłonne do wzburzenia umysły. Niepokoje
z dyssydentami a najbardziej niesnaski kanclerza Zamoyskiego z królem Zygmuntem III., przygotowywały
powszechną zawieruchę. Po śmierci kanclerza, gdy niechęć przeciw Zygmuntowi coraz bardziej wzrastała,
przypomniano sobie snadnie, że sam Zamoyski zwoływał zjazdy przeciw Królowi i oskarżenia przeciw niemu
podnosił. Za tym przykładem iść było łatwo, a chociaż powody były cale różne, fakt buntu jednakim był z pozoru.
Zwoływał kanclerz niegdy zjazd do Jędrzejowa przeciw Zygmuntowi i okazywał na nim listy królewskie, a obwiniał
go o zmowy z dworem rakuskim, to i teraz biegano po Rzeczypospolitej, a podnosząc grawamina przeciw Królowi,
zwoływano wiece i zjazdy. Wreszcie wojewoda krakowski Zebrzydowski Mikołaj i Janusz Radziwiłł stanęli na czele
malkontentów, a zgromadziwszy w okół siebie liczne zastępy szlachty, gotowali się do zbrojnego wystąpienia przeciw
Królowi.
— Polak, powtarzała szlachta podówczas, zawżdy wesołym w królestwie swem jest i nie ma na sobie niewolnego
obowiązku żadnego, nie będąc nic Królowi, panu swemu zwierzchniemu winien, jedno to: tytuł na pozwie, dwa grosza
z łanu, a pospolitą wojnę; czwartego nie ma Polak nic, coby jemu w królestwie myśl dobrą kaziło...
A oto tej wolności nieograniczonej zdawało się grozić niebezpieczeństwo. Chodziły wieści, że Król zamierza zamienić
Rzeczpospolitę w dziedziczne i samowładne królestwo, przyczem pamięć oskarżeń o zmowy z domem rakuskim, która
przechowała się po śmierci kanclerza, wciąż jeszcze straszyła szlachtę. Oprócz tego były liczne inne grawamina,
pomiędzy któremi zarzut, iż rozdawano dostojeństwa i urzędy ludziom niezasłużonym, najbardziej podobał się
ogółowi, zarzuty zaś, iż dyssydentów prześladowano, zabierano im świątynie i dobra, aby takowe katolikom oddać,
burzyły wszystkich różnowierców i ściągały ich także pod chorągiew Zebrzydowskiego, jakkolwiek on gorliwym był
w wierze katolickiej zelantem.
Tak oto przygotowywała się rokoszowa robota, z której dla własnych planów postanowił skorzystać Stadnicki. Lekce
on sobie ważył zamysły Zebrzydowskiego, o którym wiedział, że zbyt daleko nie pójdzie i gotów z Królem paktować.
Stadnicki zaś paktów nie chciał żadnych, ale z rzeczywistymi zamiarami swymi postanowił taić się do czasu, gdy
zebrawszy dostateczną liczbę stronników, będzie mógł o własnych siłach wystąpić. Do tego momentu owe
Zebrzydowskiego roboty, mogły mu tylko za dogodny pozór służyć do uwijania się po kraju
i burzenia umysłów. Tak też i czynił, a od kilku miesięcy to w okolicach Sandomierza, to w lubelskiem, kręcił się
ustawicznie, usiłując jednać sobie umysły szlachty. Szło mu to wszakże z początku nie sporo. Szlachta dość nieufnem
okiem spozierała na tego, którego powszechnie.
zwano "dyabłem łańcuckim", a o którym wiedziano, że ciężą na nim kondemnaty srogie za rozliczne bezprawia i
gwałty. Drużyna też jego wyglądająca na dziką hałastrę, a korzystająca z każdej sposobności do gwałtów i rabunków,
dawała nie mały powód do nieukontentowania i wywoływała ciągłe przeciw panu Stadnickiemu skargi.
Niedaleko Lublina, w dziedzicznej posiadłości Górką zwanej, mieszkali panowie Niezabitowscy. Było ich trzech braci
rodzonych; dwaj młodsi Mikołaj i Stanisław, ziemianie spokojni i cale się do spraw publicznych nie mieszający,
dziwowali się nieraz w duchu owym niepokojom, jakie się w kraju szerzyły. Wszak w Górce było wszystkiego
poddostatkiem, wolnej myśli nie kaziło nic zgoła, absolutum dominium, o którem tak głośno mówiono, nie dawało się
w niczem uczuwać: było błogosławieństwo boże i dostatek, było powszechne poważanie u ludzi, było czem przyjąć,
nakarmić i napoić braci szlachtę, gdy się tłumnie do Górki zjechała — a czegóż, miły Boże, żądać więcej ? Toż gdyby
na ich zdanie przyszło, to obaj byliby najgoręcej przemawiali za tem, aby cicho siedzieć i Pana Boga za rozliczne
dobrodziejstwa chwalić. Ale ani pana Mikołaja, ani pana Stanisława nikt w tych sprawach o opinię nie pytał. W całem
lubelskiem województwie kochano ich i szanowano powszechnie, ale co się tyczyło rzeczy publicznych, to wyrocznią
tu był najstarszy z braci Niezabitowskich, pan Chorąży Sebastyan, człek bywały a doświadczony wielce, który
wzrostem, siłą i męztwem podobny był zupełnie do stryja swego, onego słynnego rotmistrza Jakóba Niezabitowskiego,
który pod Pskowem i w innych za króla Stefana okazyach, cudów waleczności dokazywał.
Pan Chorąży niedawno dopiero przybył do Górki; bawił się bowiem stale rzemiosłem rycerskiem, bywał
w rozmaitych okazyach, a i na kresach, ukrainnych służbę sprawował. Był to człek zacności wielkiej, a prawdziwie
rycerskiego animuszu, jeno jak wielu podówczas, nie znoszący żadnej nad sobą przewagi i gorliwy obrońca swobód
szlacheckich, które zawżdy zagrożonemi i ścieśnianemi być mienił. Zaufany i długoletni dworzanin i towarzysz
Zebrzydowskiego, wierzył on ślepo Wojewodzie, którego waleczność podziwiał, a pobożność i cnoty obywatelskie
wielce sobie ważył. Toż gdy Wojewoda przeciw Królowi występować zaczął, a różne grawamina podnosić, zwłaszcza
z powodu małżeństwa Zygmunta z Konstancyą siostrą zmarłej królowej, pan Sebastyan wiernie mu wtórował, a
wreszcie gdy nadchodziła pora czynnego działania, przybył do rodzinnych okolic, aby tam umysły do przyszłego
rokoszu sposobić. Przychodziło mu to łatwo, bo jakkolwiek osobiście nie zbyt tu znany, to wszakże jako brat Mikołaja
i Stanisława stale w Górce osiadłych, nikomu obcym nie był, miał liczne konnexye i kolligacye między szlachtą, a
powszechne poważanie.
Od czasu też swego do Górki przybycia, pan Sebastyan nie zaniedbał niczego aby sobie wszystkich zjednać.
Przyjmował hucznie a suto, w olbrzymich objęciach ściskał serdecznie a silnie, mówił bardzo ozdobnie, więc
przekonywał tem łatwiej, że sam był przekonany o prawdzie tego co mówił, na wszelką zaś opozycyę, jeśli się czasem
nieśmiało odezwała, umiał krzyknąć tak głośno i stanowczo: Furda panie! — iż skonfundowany oponent wnet milknął i
była zgoda.
W Górce odbywały się coraz częściej takie tłumne zjazdy szlachty, a pan Stanisław Stadnicki żadnego także nie
opuszczał. Siedział on często po dni kilka i dłużej u pana Sebastyana, którego względy koniecznie chciał sobie
pozyskać, a czynił to bardzo zręcznie, w rozmowach swych z nim miarkując zapalczywość swoją i długo nie
zdradzając się z niczem, owszem na wszystkie opinie pana Chorążego zgadzając się bez oporu.
Aż dnia pewnego, na sejmik taki zjechała się szlachta tłumniej niż zwykle do Górki. Dwór panów Niezabitowskich
jakkolwiek obszerny, nie mógł pomieścić przybyłych, więc że to był dzień ciepły, choć jesienny, na dziedzińcu
obszernym zastawiono stoły i przy nich gwarzyć poczęto. Oczywiście o niczem innem nie mówiono jeno o absolutum
dominium, ścieśnianiu swobód szlacheckich, złamaniu przez Króla zaprzysiężonych przyrzeczeń i zmowach na szkodę
Rzeczypospolitej. O takich sprawach długo spokojnie mówić nie sposób; toż niebawem okrutna powstała wrzawa, że
nikt już siebie samego usłyszeć nie mógł. A gdy się tak umysły coraz bardziej rozpalały, pan Starosta Zygwulski, czy
to ową wrzawą, czy też może i trunkiem, którego ciągle dolewano, podniecony, nie mogąc doprosić się głosu,
wskoczył na stół i z tej wysokości perorować zaczął.
Z początku nie słuchał go nikt, bo wszyscy naraz krzyczeli, ale powoli coraz robiło się ciszej, aż w końcu już tylko głos
Stadnickiego rozlegał się dokoła. Szlachta słuchała i nasłuchać się nie mogła, tak mu słowa miękko i jedwabnie z ust
płynęły, tyle było siły i zapału w jego mowie. Cała twarz Stadnickiego pałała niezwyczajnym ogniem, wzrok iskry
ciskał, ramiona wytężały się w uniesieniu, a głos to grzmiał groźnie i przerażał, to zniżając się i mięknąc, wnikał
wprost do duszy...
Pan Sebastyan rozpromieniony, słuchał wraz z innymi i cieszył się już, że tak potężnego oratora zyskał, który najłacniej
przekonać i zapalić umysły wszystkich potrafi. Ale ukontentowanie to trwało tak długo, jak długo pan. Stadnicki nad
własnem uniesieniem panować zdołał. Wkrótce wszakże pan Starosta upojeniem słuchaczy swoich sam upajać się
zaczął i tracić pierwotną miarę. Wyprowadzając grawamina przeciw Królowi,
już zgoła Majestat monarszy począł lżyć i mówić jako Zygmunta wprost detronizować należy a innego sobie pana
poszukać. I w tym ferworze, może wbrew woli własnej, przed czasem ukryte plany zdradzając, napomknął, jako na
Węgrzech jest pan możny a potężny bardzo, Gabryel Batory, który niebawem zdobędzie sobie siedmiogrodzkie
Xięstwo; poczem chwalić zaczął wspaniałość onego Xiążęcia, jego mądrość i cnoty, zgoła tak, jakby go na kandydata
do tronu polecał.
Nie wszystkim może owe alluzye były jasne, a dla wielu może niezbyt wstrętne, bo gdy Stadnicki mówić skończył,
otoczono go w okół i na rękach ze stołu zniesiono, ściskając serdecznie a chwaląc tak piękną i ozdobną oracyę.
Wszakże pan Sebastyan, większy expert w rzeczach publicznych, zamyślił się bardzo nad tem, dostrzegając z
niemałem zafrasowaniem, jako pan Stadnicki przekracza intencye krakowskiego Wojewody i widocznie własne
jakoweś zamiary w zanadrzu nosi, korzystając jeno z okazyi by umysły podniecić.
Nazajutrz tedy, gdy zebrana szlachta precz się rozjechała i sam jeno Stadnicki w Górce pozostał, pan Sebastyan zaczął
go zrazu bardzo, jak sądził, politycznie wymacywać. Ale przekonał się wkrótce, że Starosta lepszym snać politykiem
będąc, a nie chcąc zdradzać do reszty tego, co mu się w ferworze wbrew woli wyrwało, nie dał się już wyprowadzić w
pole, na jedno odpowiadał półgębkiem, a na drugie zgoła milczał, lub się tylko uśmiechał, dworując sobie jeszcze z
tych pana Sebastyana zabiegów. Toż w końcu Chorąży widząc, jako się ta polityka nie przyda na nic, wszystkie
sztuczne przemowy porzuciwszy, rzekł patrząc bystro w oczy Staroście:
— Już więc, furda panie! bez ogródek powiem, co mi się zda... Waść chowasz całkiem inne plany w myśli, niż te z
któremi się wydajesz. Wczorajsza oracya wac
pana była wielce ozdobna, ale konkluzyą zgoła mi nie przypadła do smaku...
— Trudno się wszystkim przypodobać — odparł z nieukontentowaniem Stadnicki, a jakkolwiek mi to przykro, że tak
słusznego obywatela adhezyi nie pozyskałem, cóż pocznę? Jeno tem się pocieszać moge, że inni, jak to się wczoraj
okazało, są za mną, a moje słowa wielu zdołały skonwinkować, jako na protestach i deklaracyach, na spisywaniu uraz i
exorbitancyj nic się nie wskóra, jeno trzeba wystąpić mężnie, jako przystało na naród rycerski.
— Otóż mylisz się waszmość! — zawołał z mocą pan Chorąży — mylisz się, jeśli mniemasz, że ci wszyscy, którzy cię
wczoraj na ręku nosili, za tobą są. Ferwor ten elokwencyą Waćpana na chwilę obudzony, zniknie jeszcze rychlej niż
powstał. Ani pan Wojewoda krakowski, ani żaden z nas, nie myśli o zawichrzeniu tej Rzeczypospolitej. Chcemy
poprawy, nie możemy dopuścić uszczuplenia praw naszych, pragniemy zabezpieczyć wolność, żądamy wymiaru
sprawiedliwości, ale skoro to uzyskamy, nikt przeciw panu swemu miecza nie podniesie...
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się szyderczo Stadnicki — także wam chodzi o tego królewicza szwedzkiego, który się tu
zatłukł! Mnie się widzi, iż najlepiej co prędzej zbyć go tak, aby ztąd kontent odjechał, a naówczas wszystkim dobrze
będzie...
A na to już pan Niezabitowski cale chmurny powstał i zbliżając się ku Stadnickiemu, rzekł poważnie:
— Otóż mości Starosto, ja waści dawno już to deklarować chciałem, że do takowych zamiarów ani ja, ani nikt tu ręki
nie przyłoży. Furda mości panie! daremne usiłowania wasze! Już tu w całem lubelskiem głośno sarkają na ową hałastrę
zbrojną, która za wami ślad w ślad ciągnie, a rabunków się nieraz dopuszcza i srogi
niepokój szerzy. Widzę też i ja, że waść własne jakoweś ambicyę do spraw publicznych mięszać chcesz, a to się
prawemu obywatelowi czynić nie godzi...
— Ex privatis publica constant! — przerwał z ferworem Stadnicki. — A wieszże wacpan, mości Chorąży, iż to co się
ze mną dzieje, dzieje się także z całą tą Rzeczpospolitą. Nie trzymam ja ani zagona Rzeczypospolitej za krwawe usługi,
nie mają też i inni nagrody! Obcy lub tacy, którzy jeno w pierze porastać zaczęli, już się dziś ku największym
dostojeństwom pną, łatwą sposobność do wyniesienia się swego pochlebstwem i zausznictwem znajdując. Patrzajże
waść, jeśli jeno widzieć chcesz, jako się dzieje: Pan Zygmunt Myszkowski, którego rodzic nieledwo chudopachołkiem
był, wyjechał do Włoch Myszkowskim, wrócił zaś Gonzagą, margrabią, a jeszcze i ordynacyę funduje i ośm starostw
dzierży i Marszałkiem koronnym jest i na nas z góry patrzy! Pan Łukasz Opaliński, chłystek, ma już kilkanaście
starostw, a ciągle płacze, jako nędzarzem jest, bo moja czeladka majętności mu niszczy...
— W tem co waść mówisz — ozwał się pan Niezabitowski — jest trochę prawdy; toż przeciw rozdawnictwu urzędów i
dostojeństw ludziom niezasłużonym lub obcym i przeciw wielu innym nadużyciom wystąpić należy. Ale to waści, jako
dobrze rzeczy świadom, deklarować muszę, iż wyraźną intencyą pana Wojewody krakowskiego jest, aby ta sprawa bez
rozlewu krwie bratniej, wytrwaniem cierpliwem i ścisłem przestrzeganiem sprawiedliwości była wygraną...
— A to jej nie wygracie! — krzyknął unosząc się Stadnicki.
— Co się tyczy pana Opalińskiego — mówił dalej pan Niezabitowski, nie zważając na przerwę — to także wam rzec
muszę, iż chodzą tu brzydkie o tem wieści, jako waść na Leżajsk i starościńskie dobra napadasz,
z wielkiem skwierkiem a uciskiem ludzi niewinnych, jako poddanych starościńskich więzisz w lochach łańcuckich i
tym podobne gwałty czynisz, które hańbę imieniowi twemu przynoszą...
Zapłonęło gniewem oblicze Starosty, wzrok iskry ciskać począł.
— Hańba — zawołał — przystaje do tych, którzy takowe gwałty wywołują! Podnoszę miecz w obronie
sprawiedliwości pokrzywdzonej we mnie i spuszczam go na karki bezprawnych!
Już go coraz większa gwałtowność opanowywać zaczęła i byłby już może opuścił Górkę, poróżniwszy się z panem
Niezabitowskim, ale snać w tymże samym momencie rozważywszy, iż takowe poróżnienie dalsze wszystkie zamiary
fatalnie pokrzyżować może, w czas się zmitygował i chwilę zmilczawszy, przystąpił do pana Niezabitowskiego a
głosem spokojniejszym i jakby wzruszonym, rzekł:
— Sprawy między mną a panem Opalińskim nie ruszajmy. Jakie tam krzywdy zachodzą i kto winowajcą, to chyba
rozsądzi Bóg... Długoby to rozpowiadać trzeba, a gdybyś waść wiedział o wszystkiem, to mniemam, iżbyś i rzecz całą
inaczej rozsądził.. Dajmy wszakże temu pokój... Ważniejsze dziś sprawy każą zapominać o prywatnych niesnaskach,
niechże tam sobie pan Opaliński w Leżajsku siedzi, a my tu radźmy, coby czynić, aby się gorzej z nami nie stało,
iżbyśmy wraz z tą Rzeczpospolitą na łup nie poszli...
I umiarkowawszy się już całkiem, pan Stadnicki bardzo pięknie mówić zaczął i długo jeszcze z panem Chorążym i
braćmi jego radzono, jakby to szlachtę lubelską ku zamiarom pana Zebrzydowskiego nakłonić. Starosta już ani
słówkiem o planach swoich nie wspomniał i odtąd starannie wszystkiego unikał, coby suspicya Niezabitowskich
obudzić mogło. Rozumiał on dobrze,
że przez nich, którzy tu między szlachtą rej wodzili, może jeno stronników zyskać, a przynajmniej o całej robocie
rokoszowej, o zamiarach i planach wszystkich mieć pożądane wiadomości. Rozumiał on i to, że ów zapał, który mową
swą obudził, był jeno chwilowy, że nań rachować nie można było i że należało czekać cierpliwie znów innego
stosownego momentu, aby go na nowo zapalić. Postanowił więc milczeć do czasu i ze swoich myśli całkiem się nie
wydawać, a tak wielkie umiarkowanie, przytem zaś tak niezwykłą mądrość w osądzeniu spraw publicznych okazywał,
że po pewnym przeciągu czasu, pan Sebastyan, swych poprzednich podejrzeli zapomniawszy, już tylko jego wymowie
i rozumowi się dziwował, przyznając w duchu, iż on elokwencyą swą a trafnym doborem argumentów na umysły
szlachty najłacniej mógł podziałać. Przypisował też sobie zasługę nie małą, że go tak pięknie przekonać i umitygować
zdołał, a przed innymi nawet chwalił go mocno, mówiąc:
— Nie taki, furda panie, dyabeł czarny, jak go namalować chciano. I dziw doprawdy, że człek takiego rodu, fortuny,
takiej experyencyi a i zasług niepoślednich, w takiej postpozycyi jest, gdy inni, pożal się Boże, rosną w zaszczyty.
A gdy mu na to przytaczano rozmaite gwałty, jakich pan Starosta Zygwulski się dopuszczał, Chorąży jeszcze go brał w
obronę, powiadając:
— Burzliwym on jest, toć prawda, ale rozumnym, furda panie, perswazyom, przekonać się daje. Zaczął on i tu już
swoje różne buntownicze plany przedstawiać, a no, skorom mu rzekł słowo rozumne, to furda panie, zamilkł i zgoda.
Taki zaś sprzymierzeniec co to i głowę nie od parady na karku nosi i sztucznie przemówić umie, a w potrzebie niczego
się nie ulęknie, to w tych czasach, rzecz piękna!
Z takich dyspozycyj dobrych pana Chorążego korzystając, Stadnicki coraz częstszym gościem był w Górce i o
wszystkiem pilnie się wywiadywał, na wszystkie zjazdy i konferencye zjeżdżał, o tem tylko mając staranie, aby robota
rokoszowa nie ustawała, to jest, aby umysły szlachty w ciągłem rozdrażnieniu utrzymywać.
Postanowiono wreszcie zwołać zjazd walny pod Lublin, ale wprzódy należało jeszcze zbadać usposobienie tej szlachty,
zwłaszcza drobniejszej, która w samem mieście licznie mieszkała. Pan Sebastyan deklarował się jechać sam, bo
jakkolwiek niedawno w te strony przybył, wszakże znany był z rozgłosu i najbardziej zaufania mógł wzbudzić. Chciał
się też porozumieć osobiście z panem Cześnikiem Stawskim, z którym z dawien dawna miał konnexye.
Pan Stadnicki zasłyszawszy o tem, zaraz deklarował się, że razem z panem Niezabitowskim do Lublina pojedzie,
czemu też pan Sebastyan nie przeciwił się cale, jeden wszakże warunek położył:
— Conditio sine qua non — rzekł. — Do Lublina z ową hałastrą zbrojną, którą waść za sobą ciągniesz, jechać nie
można. Byłby to crimen najeżdżać zbrojnie miasto w czasie trybunału, a nużby jeszcze owe Sabaty dokazywać
zaczęli...
— Czeladki mojej — odparł Stadnicki — porzucić nie mogę, ale to waści ręczę, że za mną do Lublina nie wkroczy.
Ostawię ją na jakiem przedmieściu pod wodzą dzielnego i słusznego rycerza Dołęgi, który tu właśnie nadciągnąć ma z
Łańcuta. Assekurować mogę, iż żadnego excesu nie będzie.
— Zaręczenie to — odrzekł pan Niezabitowski — przyjmuję jako słowo rycerskie i owszem radować się będę, iż tak
wymowny orator jak wacpan, będzie mógł poprzeć sprawę i w potrzebie przemówić. Ale to jeszcze
waści oświadczyć muszę, iż słyszałem, jako pan Łukasz Opaliński do Lublina przybywa, bo ma tam jakowąś sprawę w
trybunale.
Żachnął się na to słowo Stadnicki, ale w momencie znów się zmitygował i rzekł swobodnie:
— A niech tam sobie nietylko Opaliński, ale i cała zgraja jego przybędzie, to mi jest wszystko jedno!
— Może też to i dobrze będzie — dorzucił pan Sebastyan, chcąc skorzystać z dobrych dyspozycyj Starosty — że się
tak na neutralnym gruncie zjedziecie. Znam pana Opalińskiego zdawna i gdybyś waść chciał, to bym się gotów i
medyacyi podjąć.
Na bladej twarzy pana Stadnickiego pojawił się uśmiech szyderczy. Chciał coś rzec, ale jeno wargi przygryzł i po
chwili odrzekł sztucznie, choć z widocznym przymusem:
— Za intencye wasze, mości Chorąży, uprzejmie dziękuję... Ale nie przyda się to na nic, szkoda jeno zachodu. Były już
różne kompromisy i medyacye w Przemyślu, ano nadaremnie...
I głosem bardzo ponurym dodał z cicha:
— Są takie gniewy, których lepiej nie poruszać, by nie wybuchnęły płomieniem...
Pan Niezabitowski zmilczał i na tem się to tymczasem skończyło.
W parę dni później, przybył Dołęga do Górki. Pan Chorąży dowiedziawszy się jako to jest syn Rotmistrza Szornela,
bardzo ochotnie go przyjął, jeno go to nieprzyjemnie zdziwiło, że wraz z Dołęgą przybył nowy oddział zbrojny, który
wraz z kompanami, co przy panu Stadnickim byli, przeszło sto koni liczył. A jeszcze go bardziej zdziwiło i nawet
dawne obudziło suspicya, że razem z tym pocztem pojawił się Węgier jakiś, człek widocznie dostatni i niepośledni,
który panu Stadnickiemu jakieś pisma przywiózł i z nim
tajemne konferencye miewał. Przypomniała się Chorążemu owa oracya Starosty, w której Gabryela Batorego sławił i
bardzo mu się to wszystko podejrzanem być zdało. Chciał się też zaraz od tej wspólnej podróży do Lublina uwolnić,
ale pan Stadnicki, jakby się tego domyślał, coraz natarczywiej na to nastawać począł, na wszystkie zapytania co do
owego Węgra półgębkiem lub żartami odpowiadając. Tymczasem Węgier ów dzień jeden tylko w Górce zabawiwszy i
poradziwszy się z panem Stadnickim, precz odjechał, a pan Chorąży chcąc nie chcąc, jakolwiek mocno już
zafrasowany, wyruszył do Lublina wraz ze Starostą i jego zbrojną hałastrą, raz jeszcze otrzymawszy solenne
przyrzeczenie, iż ona nie wkraczając do Lublina, na przedmieściu Wieniawa zwanem pozostanie.
— A ileż to wacpan owego zaciągu trzymasz w Łańcucie? — zapytał Niezabitowski Starostę, gdy już społem jechali:
Machnął ręką pan Stadnicki.
— Et, skromna czeladka... ussarzów, piechoty i coś około albo i więcej kozaków.
— A to, furda panie — zawołał Chorąży — nie lada armia! — Że też ta hałastra jeszcze Łańcuta nie zjadła...
— Nie zjadła, ale nadgryza — odrzekł śmiejąc się Stadnicki — wszystko to płacę z ubogiego mieszka ziemiańskiego,
krwią rodziców nabytego; a wolę by mi ta czeladka Łańcut zjadła, niżby mnie samego miał zjeść Opaliński, albo jaki
inny regalista...
I tak gwarząc jechali, a pan Niezabitowski pytał jeszcze dlaczego tę czeladkę Sabatami zwano...
— Jestto taka nazwa węgierska — odrzekł Starosta — Szombatos czyli ussarz.
— A mnie to cale inaczej wykładano, jako to znaczy opryszek czyli zbój węgierski i że ta hałastra to sami wywołańce a
rabusie...
— Jak się komu wykładać podoba — odparł znów na to Stadnicki — a ile to między królewskimi żołnierzami jest
wywołańców a banitów?... To jeno pewna, że się moja czeladka ogania nie nastraszy, a właśnie w tych czasach
zagrożonej wolności szlacheckiej, przydać się może.
Nie przekonało to snać pana Chorążego, bo coraz pochmurniejszym się stawał i tak już milcząc do Lublina dojechali.
Dołęga z Sabatami został na Wieniawie, a Chorąży ze Stadnickim w kilka tylko koni wjechali już w noc późną do
miasteczka i zajęli gospodę "pod Barankiem".
Nie uszła bacznej uwagi Starosty zmiana nagła w usposobieniu dlań pana Sebastyana i to go bardzo zmartwiło.
Przybywając do Lublina, rachował on wielce na powagę i znaczenie pana Chorążego, że mu tu wstęp między szlachtę
ułatwi, zanim on sam będzie miał sposobność do niej przemówić. Teraz właśnie, przed owym walnym zjazdem,
zamierzał on wystąpić z ponowną oracyą i już wyraźniej plany swoje zaznaczyć na podstawie wiadomości, jakie mu
ów Węgier od Gabryela Batorego przywiózł. Wiedział on wszakże dobrze, że mu szlachta lubelska nie łatwo zaufa, że
aby zyskać jej względy a przynajmniej posłuchanie u niej znaleźć, trzeba mieć za sobą powagę takiego jak pan
Niezabitowski ziemianina, którego nieposzlakowane imię było w powszechnem poważaniu.
Widząc przeto, jako pan Chorąży, już dlań zdawało się zjednany, znowu się odwracać poczyna, zafrasował się wielce i
podczas gdy pan Sebastyan dawno już w przyległej izbie snem spokojnym spoczywał, on w ponurych pogrążony
medytacyach, łamał sobie głowę nad wynalezieniem sposobu, aby zbyt wcześnie obudzone suspicya ukoić i plan swój,
z którym najdroższe i jedyne
już w życiu nadzieje powiązane były, do skutku doprowadzić.
— Ostatnia próba! — szeptał przez zaciśnięte zęby — teraz jeszcze, albo już nigdy!...
W tem ozwał się tentent koni, zrazu daleki, a potem coraz bliższy i głośniejszy, połączony z nieludzkimi niemal
wrzaskami.
Wrzaski te musiały być dobrze panu Stadnickiemu znane, bo uważnie nadsłuchiwać zaczął, a potem porwał się i
wybiegł z komnaty do sieni.
W tymże momencie brama wjazdowa już zamknięta, pod silnym z zewnątrz naporem na ściężaj się rozwarła i z hukiem
a wrzawą wjechało do wnętrza kilku zbrojnych Sabatów na koniach spienionych.
— Zawiski! — krzyknął Starosta do tego, który jechał na czele. Wezwany, zeskoczył z konia i zbliżył się ku Staroście,
a tak był cały błotem zbryzgany, że twarzy jego prawie niepodobna było rozeznać.
— Co to jest? co to znaczy? — spytał groźnie Stadnicki. Jak śmieliście tu przybyć wbrew moim rozkazom ? gdzie jest
imćp. Dołęga ?
Pytania te coraz głośniej i groźniej wypowiadane, sypały się gradem z ust Starosty, że stojący przed nim ów dworzanin,
nie mógł ani słowa przemówić.
— Odpowiadaj! co to znaczy? — wrzasnął Stadnicki.
— Nieszczęście! jaśnie wielmożny panie... nieszczęście! wyjąkał z zalęknieniem Zawiski. Leżajscy pachołkowie,
którzy z panem Opalińskim przybyli i także rozlokowali się na Wieniawie, poczęli się wnet wadzić z naszymi, ranili
dwóch Sabatów, a dworzanina Bogackiego śmiertelnie usiekli, że może już i ducha wyzionął.
Stadnicki słuchał i nie mówił nic. Wargi mu się jeno trzęsły i widocznie wielka gwałtowność zbierać w nim poczęła, że
ów dworzanin, nie wiedząc jeszcze przeciw komu ta gwałtowność obrócić się miała, już
w duchu i życia był niepewnym, zwłaszcza iż pan Stadnicki czekanik swój coraz mocniej w ręku ściskał i coraz
zapalczywiej nim o ziemię bił.
Długo trwała cisza. Zawiski ze zwieszoną głową stał milcząc, kompanowie jego z koni zsiadłszy, także czekali w
milczeniu, a Szafrański, obudzony tą wrzawą wybiegł i trzymając w ręku zapaloną latarkę, która migocącem światłem
rozjaśniała nieco ciemności, przypatrywał się zdala z przerażeniem wielkiem owym zbrojnym, ich strojom
dziwacznym, ich ogorzałym a dzikim obliczom.
— Ano koniec już na mnie przyszedł! jeno duszę Panu Bogu miłosiernemu polecić — myślał w duchu i byłby się
modlił, gdyby w tym strachu mógł słowa pacierza spamiętać.
Tymczasem Stadnicki, oprzytomniawszy nieco, głosem stłumionym zapytał:
— Bogacki usieczon na śmierć?
— Ostawiliśmy go na Wieniawie dyszącego ledwie, łeb mu szpetnie rozwalono...
— A cóż oni... ci Leżajscy... wszak żywcem nie uszli?
— Uszli wszyscy!... nieśmiało, z cicha wyjąkał Zawiski. Porwał się Stadnicki ku niemu jak wściekły.
— A hańba że na was, wy psie syny! — wrzasnął — a to z was tacy żołnierze, że swego kompana bezkarnie mordować
dajecie!
I pieniąc się ze złości już się był na Zawiskiego czekanem zamierzył, gdy tym gwarem ze snu zbudzony pan
Niezabitowski, wybiegł w tymże momencie z swej izby i w czas rękę Starosty zatrzymał.
— Panie Starosto, a cóż to za gwałty ? — wołał, olbrzymią swą postacią zasłaniając Zawiskiego.
— Co za gwałty ? — krzyczał Stadnicki, wyrywając się Chorążemu — gwałt jest ten, że mi Opaliński opryszek
ludzi napada i morduje! a ja go za to bez sądu, jak psa wściekłego na rynku lubelskim powieszę!
I miotał się a wyzywał tak straszliwie, że pan Niezabitowski dopiero po długiej chwili mógł się dowiedzieć o co
chodzi, i zaledwie zdołał uprowadzić Stadnickiego do izby a umitygować nieco. Zaczem wezwany ponownie Zawiski
mógł już porządnie zdać relacyę, jako się to stało.
Zawiski był jednym z zaufanych dworzan Starosty Zygwulskiego, który go nawet do poufnych missyj niektórych
używał, ceniąc jego przezorność i obrotność, że w najtrudniejszych okazyach poradzić sobie umiał. Niegdyś lepszej
kondycyi, Zawiski swawolnikiem wszakże był wielkim, a w tej swawoli fortunę i cześć zatraciwszy, do pana
Stadnickiego od lat kilku przystał i jednym z hersztów owych Sabatów był mianowany. Według relacyi jego, którą on
bardzo szczegółowo czynił, a której pan Stadnicki słuchał już w milczeniu, chodząc po izbie, czeladka łańcucka,
przybywszy z Dołegą na Wieniawę, nie zastała miejsca w gospodzie, bo ta zajętą była przez dworzan i służbę pana
Leżajskiego Starosty, który tegoż samego dnia do Lublina przybył i także zbrojną swą drużynę na Wieniawie zostawił.
Zaraz tedy zaczęła się zwada; Sabatowie chcieli zaraz wyrzucać Leżajskich z gospody, a ci widząc przemożną siłę, nie
próbowali nawet stawiać oporu, ale wyszedłszy z gospody i oddaliwszy się nieco, poczęli wyzywać Łańcuckich,
których "dyabelską drużyną" zwali, śpiewając przytem sprośne pieśni, wymyślone na samego Zygwulskiego Starostę.
Kilku Sabatów a na ich czele Bogacki, który był gwałtownik wielki, rzuciło się za Leżajskimi i dognawszy rozpoczęło
bójkę, pomimo nawoływań Dołęgi, który zakazywał pogoni i wszelkiej zwady.
— Bójka ta trwała nie długo, opowiadał Zawiski, Leżajscy uzbrojeni byli lepiej, a chociaż i im nieco się do
stało, wszakże wielkiej szkody nie ponieśli, gdy zaś Bogacki padł ranny śmiertelnie, wówczas bojąc się, abyśmy
wszyscy na nich nie natarli, poszli w ucieczkę. Stało się to w jednym momencie, tak krótkim, jako mgnienie oka, że
gdy puszczono się w pogoń, już było za późno. Uszli wszyscy.
— Nie nasza w tem wina! kończył Zawiski ośmielony milczeniem Starosty, bo myśmy chcieli zaraz natrzeć na
Leżajskich i bylibyśmy ich wszystkich rozbili, ale imćp. Dołęga nie pozwalał z miejsca się ruszać i dopiero gdy
Bogacki padł, rzucił się sam w pogoń. Już jednak ich dognać nie było można; w ciemnych zaułkach Lublina zniknęli,
chociaż jeszcze na ulicy, koło Starej Baszty słyszeliśmy, jako śpiewali ową pieśń szpetną, na urągowisko.
— Jaką pieśń? — zagadnął pan Niezabitowski.
— Ano, odparł Zawiski z cicha, zbliżając się ku Chorążemu, ową pieśń, co to wymyślona jest na pana Starostę:
"Stadnicki djabeł wcielony..."
— Milczeć! — krzyknął Starosta i żywo zapytał:
— Gdzież jest imćpan Dołęga?
— Widziałem, odrzekł Zawiski, jak w tej pogoni zapędził się do jednego z dworków, niedaleko Starej Baszty, gdzie
snać niektórzy z Leżajskich się skryli, bo właśnie tam ową pieśń śpiewali. Być może, że ich ujął. On tu niechybnie
wnet nadciągnie, bo oto już i reszta naszej kompanii przybywa.
Rzeczywiście też w czasie Zawiskiego relacyi, przybywało coraz więcej zbrojnej drużyny. Cała już sień gospodnia a i
dziedziniec i wszystkie izby były przepełnione. Krzyki podnosiły się coraz większe.
Stadnicki żachnął się gniewnie.
— Idź Wacpan — rzekł do Zawiskiego — i powiedz tym zbójom, a pilnuj ich, aby wrzasków nie czynili, bo jak mi
Bóg miły, własną głową odpowiesz!
Zawiski miał się czemprędzej ku drzwiom, kontent, że się to jakoś na tem skończyło, a w izbie został sam Stadnicki z
panem Niezabitowskim.
Długo obaj milczeli. Olbrzymi pan Sebastyan usiadł przy stole i chmurno się zamyślił. Snać cała ta awantura nie w
smak mu poszła; wyrzucał sobie, że z panem Stadnickim i tą hałastrą zgodził się tu przybyć. Starosta w wielkiem
wzburzeniu wciąż biegał po izbie.
Wreszcie stanął przed Niezabitowskim i roziskrzonym wzrokiem patrząc nań, rzekł:
— Chciałeś mnie waść godzić z panem Opalińskim, a oto widzisz, może li to być?... Cały mój żywot taki. Nie minie
dzień, aby mi krwawej nie wyrządzono krzywdy... a ja co począć mam? milczeć i znosić?...
Czekał chwilę responsu, a gdy Niezabitowski zmilczał, tak mówił dalej:
— Sypią się na mnie kondemnaty... jak Herburt mógłbym już sobie niemi cały płaszcz podszyć — ano, kto mi za moje
krzywdy zapłaci?... Gdybym sam nie wziął odwetu, a ludzi nie straszył, to jużby chyba ze mnie i śladu nie było.
— A mnie się widzi, ozwał się pan Niezabitowski, że tu niewiadomo, kto odwet bierze, a kto pierwszy napada.
— Niewiadomo! — zawołał w uniesieniu Starosta — niewiadomo wam, mości Chorąży, boć wzrok ludzki nie przenika
do wnętrza duszy i nie zliczy tych ran serdecznych, które mi zadano... Ano, dużo by o tem prawić a i nie wszystko
wypowiedzieć można. Dziś wszakże, byliście sami świadkami, jako pana Opalińskiego służalce obeszli się z moją
czeladką.
— A już co do tego — odparł Chorąży — to wam rzec muszę, furda panie! jako to jest pierwsza wina tej właśnie
waszej czeladki, jak ją zowiecie. Po co wam tę dziką hałastrę ciągać za sobą? To szlachcicowi i rycerzowi prawemu
rzecz cale nie jest przystojna, takimi
ludźmi się otaczać. I oto co ztąd wynikło? Stał się crimen: usieczono wam dworzana, a ludzie wasi zbrojnie najechali
Lublin w czasie trybunału... piękna sprawa! A gdybym był ręki waszej nie wstrzymał, to i tutaj byłby trup jeszcze
jeden.
— To mi dziś już myśli nie kłopocze! — przerwał szyderczo Stadnicki — jedna kondemnata mniej albo więcej, któż je
tam liczyć będzie ?
— Ale mnie to kłopocze, furda panie! — zawołał, unosząc się już nieco pan Niezabitowski. — Nie myślę mego
imienia do spraw takich mięszać. Daliście mi, mości Starosto, słowo rycerskie, jako drużyna wasza nie wkroczy do
miasta, a oto cale inaczej się stało. Zatem żądam, abyście dotrzymali przyrzeczeń i tę hałastrę wygnali ztąd precz!
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się pan Stadnicki. Żądasz waść! a któż to ja jestem, bym żądania spełniać musiał?
Czeladka moja, mości Chorąży, zostanie tu, a jutro rozprawi się z panem Opalińskim!
— A to wacpan chcesz tu wojnę, pod bokiem trybunału rozpoczynać! zawołał pan Niezabitowski, porywając się z
miejsca wzburzony bardzo — a to szukajże sobie innych kompanów!
— Do kroć set piorunów! wrzasnął Starosta i w gniewnem uniesieniu byłby niewątpliwie jakąś straszliwą wyrzekł
obelgę, gdy wtem nowy tentent koni dał się słyszeć i w tymże momencie drzwi się znagła otwarły, a na progu stanął
Dołęga.
Był tak blady i tak zmieniony, że Stadnicki spojrzawszy nań tylko, już zapomniał co wyrzec miał, jeno ku niemu się
rzucił, rozumiejąc, że może ranny jest.
Dołęga wszedł i nie patrząc na Stadnickiego, głosem ponurym rzekł krótko:
— Rodzic mi zmarł...
Zaczem, jak gdyby więcej mówić nie mógł lub nie chciał, usiadł ciężko przed stołem, głowę na obu dłoniach
wspierając.
Stadnicki zdumiony tą wieścią, milczał. Nie rozumiał on zgoła, jako się to stało, jeno z twarzy Dołęgi wyczytał, iż stać
się musiało w niezwykłych okolicznościach, jeno to przeczuwał, że śmierć ta, zresztą cale mu obojętna, nową jakąś
sprowadzi nań klęskę.
Tymczasem pan Niezabitowski, na którego słowa Dołęgi również wywarły wrażenie, zbierać się począł, jak gdyby do
drogi; szablę przypasał, a biorąc kołpak do ręki, zbliżył się do Jerzego i rzekł głosem wzruszonym, kładąc mu dłoń na
ramieniu:
— Znałem dobrze rodzica wacpana... był to wojownik sławny a człek wspaniałego umysłu i serca. Dziwno mi, że syna
jego w takiej kompanii widzę, która prawemu rycerzowi cale nie przystoi.
— Dość tego ! — wrzasnął Stadnicki, trzęsąc się z gniewu. Obelg nie ścierpię!
I z podniesionym czekanem leciał ku Niezabitowskiemu.
Ten dobył szabli i czekał w pogotowiu, a Dołęga widząc to, porwał się także od stołu i stając pomiędzy nimi, zawołał
ku Stadnickiemu:
— Mości Starosto, opamiętaj się przez Boga żywego! Stadnicki oprzytomniał też nieco i podniesiony czekan opuścił, a
pan Sebastyan rzekł poważnie, chociaż nieco drżącym od wzburzenia głosem:
— Waść chcesz czekanem walczyć, ja szablę mam rycerską... to broń nierówna. Pozostawiam tedy plac wolny, a
czekać was będę, mości Stadnicki, na innem miejscu i z bronią szlachcicowi właściwą.
To rzekłszy, kołpak na głowę wcisnął i wyszedł, drzwi zatrzaskując za sobą, a za chwilę słychać było, jako z
pacholikami swymi wyjeżdżał z gospody.
Pan Szafrański, który przez tę noc całą ani na chwilę oka nie zmrużył, przechodząc często na palcach koło drzwi izby,
w której pozostał Stadnicki z Dołęgą, słyszał jako między nimi ciągła toczyła się rozmowa. Słowa doń nie dochodziły,
ale głos Starosty brzmiał ciągle: raz był groźny, podniesiony, zuchwały, to znów jakby proszący i rzewny. Z rzadka
odzywał się Dołęga, a mówił dziwnie spokojnie, lecz stanowczo. Rozmowa ta trwała do dnia białego, a gdy słońce już
się podniosło na niebie, Dołęga wyszedł a za nim Stadnicki. Przystanąwszy w progu, jeszcze coś mówili z sobą, a tu
już pan Szafrański dosłyszał, jako Starosta rzekł:
— Jerzy, pomnij na przyrzeczenia... Chwila ostatnia, możemy powetować wszystko... Znasz wszystkie plany, nie
opuszczaj mnie!
Dołęga nie odpowiedział, jeno silnie dłoń Starosty uścisnął i odszedł spiesznie, zmierzając wprost ku dworkowi
Żegoty.
Snać owa rozmowa z Dołęga poruszyła nadewszystko Starostę, bo już odtąd jakby w rozpaczy siedział nieruchomy w
izbie, a tak był w medytacyi pogrążony, że nie rzekł nawet nic, gdy mu doniesiono, jako ów dworzanin Bogacki,
wczoraj na Wieniawie przez pachołków Opalińskiego zraniony, zmarł. Kazał jeno Zawiskiemu gotować się do drogi i
tak rozporządził, iż część kompanii powrócić miała do Łańcuta, druga zaś część z najsprawniejszych junaków złożona,
miała mu towarzyszyć w dalszej podróży, której celu nie wymienił. Ale Zawiski, który był dobrze zwyczajów pana
swego świadom, od razu cel ten spenetrował i rzekł do Szafrańskiego, zafrasowany wielce:
— Otóż znowu na te przeklęte Węgry przyjdzie nam wędrować. Myśleliśmy, że już przynajmniej teraz czas jakiś w
kraju posiedzim, ano te przeklęte Opalińszczuki nas ztąd wyganiają.
— A cóż tam na Węgrzech czynić będziecie? — spytał Szafrański.
— Ho, ho, jakiś wacpan ciekawy! — odparł tajemniczo Zawiski. — Mamy my tam sprzymierzeńców a dobrych
przyjaciół siła, wśród których i możni Xiążęta się znajdą... A jest tam między innymi xiążę Gabryel Batory, króla
Stefana po bracie rodzonym wnuk, mąż tak wspaniałej postaci, iż wasz ten Chorąży, co to z taką furyą dziś z rana ztąd
wyleciał, nie ledwie karlikiem wydałby się przy nim.
— Wacpan chyba żartujesz? — rzekł niedowierzająco Szafrański.
— Nie żartuję cale, a z tem xiążęciem także żartów nie ma. U niego posłać człeka na tamten świat, to jedno, jak
wacpanu kawał chleba zgryść, a czasem tak piękne igrzyska wyprawia, że gdyby człek nie zalał przytem pałki miodem
lub węgrzynem, toby mu krew w żyłach skrzepła, a w głowie się przewróciło.
— Jezus, Marya! a cóż on takiego wyprawia? — zawołał w przerażeniu Szafrański.
— Juźci ja tego wacpanu opowiadać nie będę — odparł Zawiski — bo na to czasu niema i możebyś nie wierzył, bo wy
pana Starostę, że tam parę dworów spalił a kilku ludzi posiekać kazał, to już dyabłem przezywacie. U Xiążęcia
Gabryela to jest zawżdy kilku takich łotrzyków, albo też cyganów, co ich co soboty dla rozweselenia gości wieszają lub
strzelają do nich z łuków i z półhaków jak do celu, a jakie tam zabawy z niewiastami na tym dworze czynią, to gdybym
to nie jednemu opowiedział, toby się wnet zerwał do Xiążęcia Gabryela jechać. Jeno, że on sam z tem najlepiej
zabawiać się lubi, a gdy mu kto przeszkadza, to zaraz łeb śmiałkowi ucina, aby spokój był.
Szafrański gębę szeroko otworzył, słuchał, ale widać było, że nie zbyt dowierzał.
— A to chyba u tych tam Węgrów trybunałów niema! — przemówił wreszcie.
— Trybunały! — zaśmiał się Zawiski — trybunały są, ano tyle pomagają co i nasze. A któryby to zresztą trybunał
poradził takiemu xiążęciu, który włości różnych a zamków i grodów więcej ma, niż wacpan włosów na głowie.
— I z takim to straszliwym opryszkiem, pan Stadnicki w przyjaźń i konfidencye wchodzi? z oburzeniem spytał
Szafrański.
— A cóż wacpan myślisz? Lepiej mieć go sprzymierzeńcem niż wrogiem; on pewnie niebawem xiążęciem
siedmiogrodzkim będzie. Gdy zaś tu w Polsce przyjmują nas tak, jak to pan Opaliński czyni, a szpetne przezwiska i
paszkwilusy różne wymyślają na pana Starostę, to kto wie, co z tego może wyniknąć... Taki xiąże Gabryel z panem
Stadnickim wiele uczynić mogą...
Snać spostrzegł Zawiski, że może za wiele powiedział, bo wnet na inną sprawę mowę obrócił, a w tymże momencie i
Szafrańskiego odwołano.
Jużeśmy wyżej widzieli, jako tegoż rana owa czeladka pana Starosty wadzić się z sobą poczęła i jako pan Stadnicki
wyszedłszy, nakazał winnych tej zwady ukarać, a zoczywszy kniazia Koziekę jako w tłumie stał, długo nań patrzał,
potem zaś jakby sobie coś nagle przypomniał, wezwał go, aby szedł za nim do izby.
Ze tam kniaziowi nie bardzo było w duszy odważnie, gdy do tej izby wchodził, to pewna, ale na pomarszczonej jego
twarzy już pierwszego lęku widać nie było, owszem jakowaś determinacya na niej się przebijała.
— A niech tam dzieje się co chce! — szepnął sam do siebie i spojrzał w oczy Staroście — ale wnet wzrok spuścił
spotkawszy iskrzące się spojrzenie Stadnickiego, które jakby go przeniknąć chciało, wciąż ku niemu było
skierowanem.
— Ja wacpana znam... przemówił wreszcie pan Łańcucki.
Kozieka milczał, ale mu się nie dobrze zrobiło.
— Ja wacpana znam! — powtórzył głośniej Stadnicki — a widziałem cię w takim momencie, że choćbym go
zapomnieć rad, to go i w piekle pamiętać będę... Wacpan także pamiętasz?
— Pamiętam jw. Starosto... — wybąknął kniaź.
— Byłeś przy spaleniu Korniaktowa?
— Byłem... — odrzekł z cicha Kozieka.
— I zniknąłeś ztamtąd gracko, jeno z mieszkiem pono pełnym...
— JW. Starosto.... — chciał się tłómaczyć kniaź.
— Milcz Wacpan! — krzyknął Stadnicki — Ja cię o to pociągać nie myślę; mieszek nie mój był, jeno właścicielki
Korniaktowa. Wprawdzie brzydko waść kłamałeś później, boś mówił, jako owe pieniądze moja czeladka rozchwytała,
ale pal cię dyabli, i o to wacpana pociągać nie będę.
Kozieka nie wiedząc co czynić, kłaniał się.
— Waść — mówił dalej Stadnicki — wydajesz mi się cale obrotnym. Mówiono mi o wacpanu wiele po owem
zniknięciu twojem z Korniaktowa, a w twojej twarzy czytam, że nie kłamano cale. Dyabeł by chyba prawdy doszedł,
co się po za temi zmarszczkami w sumieniu kryje... Dawno tu wacpan w Lublinie?
— Od lat kilkunastu...
— Znasz tu całą szlachtę osiadłą?
— Jak moją dłoń własną i jeżeli jw. Starosta...
— To dobrze — przerwał znów Stadnicki. — Nie potrzebuję słów, jeno czynów... Wczoraj zamordowano mi tu na
Wieniawie dworzana bardzo sprawnego; mógłbyś wacpan wejść na jego miejsce, jeno on był człek rycerski, a waść zda
mi się nie mieczem wojujesz...
— Panie Starosto... — chciał znów oponować Kozieka.
— Milczeć! — krzyknął Stadnicki — nie potrzebuję ja zresztą rycerzy, mam ich aż nadto, ale właśnie potrzebuję
takiego, któryby oko miał dobre, ucho jeszcze lepsze, a umiał podleźć tam, gdzie przejść nie można... Rozumiesz ?
— Rozumiem jw. Starosto i gotów jestem...
— Obaczymy. Teraz to jeno wacpanu powiem: Jest tu pan Łukasz Opaliński, Starosta leżajski z swym dworem, masz
tedy wywiedzieć się, jak długo przebywać będzie w Lublinie, czy dwór z sobą ma wielki, czy jest sam lub z małżonką i
gdzie ztąd wyjeżdża? Dziś przed wieczorem zdasz mi waść relacyę...
To rzekłszy Starosta odwrócił się od kniazia i jeno ręką wskazał mu, iż go już odprawia.
Kozieka skłonił się i wyszedł mocno zafrasowany.
— Bogu wiadomo, co on ze mną czynić chce — myślał. Człek już był w rozmaitych okazyach, a nawet tam w tym
przeklętym Korniaktowie... no, ale to wszystko było jakoby przypadkiem, niechcący... Ale teraz, tak na zawżdy dyabłu
duszę zapisać, to iście nie po szlachecku...
Zamyślił się kniaź, a potem znów szeptał:
— Nie wierzyłem, a teraz wierzę, że to jest dyabeł prawdziwy. Po tylu latach poznał mnie, jak gdyby to było wczora. I
teraz ma mnie w ręku, a jeśli mu tego nie uczynię co on chce, to gotów jeszcze ową korniaktowską sprawę rozgłosić, a
wówczas choć uciekaj z Lublina, bo mnie ta głupia szlachta zaraz ztąd wyściga a pan Korniakt pozwie niechybnie.
Tak rozmyślając i zafrasowany ciągle, szedł w miasto, aż nagle zdziwił się wielce widząc liczne zbiegowisko obok
dworku Żegoty, a jeszcze bardziej się zdumiał, gdy zbliżywszy się tam, dowiedział się jako pan Szornel nie żyje.
Wszedł tedy co prędzej do wnętrza dworku i tam
widział zaraz jako przy zwłokach Rotmistrza dworzanie pana Opalińskiego paradę czynili. Niebawem też zabrawszy z
jednym z nich znajomość, w krótkiej rozmowie dowiedział się wszystkiego, o czem panu Staroście Zygwulskiemu miał
zdać relacyę.
A nazajutrz pod wieczór, odbył się w Lublinie pogrzeb Rotmistrza. Dołęga w wielkim był lęku, aby pan Stadnicki nie
dopuścił się jakowego excessu, bo się już odgrażał, że owych pacholików Opalińskiego, którzy przy zwłokach
Rotmistrza straż czynili, precz pospędzać każe, a swoich żołnierzy postawi. Usilnemi prośbami zdołał wszakże
odwieść go od tego zamiaru i tyle sprawił, że pan Starosta przyrzekł, jako przez czas uroczystości pogrzebowych do
żadnego zajścia nie da powodu. Dołęga uczynił nawet więcej, bo do samego Starosty leżajskiego się udał i o to samo
go prosił, a był też cale przychylnie przyjęty i obietnicę solenną otrzymał.
Pogrzeb odbył się tedy spokojnie a z uroczystością tak sławnemu wojownikowi przystojną. Tłumy ludu odprowadzały
zwłoki jego na wieczny spoczynek. Był też i pan Opaliński z bardzo pięknym orszakiem dworzan, a xiądz Krescenty,
na cmentarzu, nad otwartym grobem, ozdobny panegiryk wygłosił, który był potem w druku wydany, a w którym
sławił cnoty rycerskie zmarłego i jego wielką w wierze świętej katolickiej gorliwość.
"Był on — rzekł — w jaskini heretyckiej, gdzie nań rozmaici kacerze, Aryanie, Kalwini i Socynianie zasadzki czynili,
a czyhali nań, jako lwy srogie na Daniela, ale jako on Daniel z paszczęki lwiej cało wyszedł, tak też i zmarły Rotmistrz
Szornel wiarę swą nieuszkodzoną ztamtąd wyniósł, owszem jeszcze bardziej jaśniejącą"....
A gdy to mówił ku wielkiemu zbudowaniu i rozczuleniu zgromadzonych, rozległ się nagle śmiech głośny a tak
szyderski, iż wszyscy zadrżeli. Zwróciwszy zaś oczy w stronę, skąd śmiech ten pochodził, ujrzano stojącego opodal na
wzgórku pana Stadnickiego, z kilku kompanami swymi. Blade jego oblicze krzywiło się kurczowo i śmiał się ciągle
głośno:
— Cha! cha! cha!...
Nawet xiądz Krescenty na odgłos tego śmiechu przerwał swoją oracyę, jakby się przeraził; wszyscy zaś cofnęli się od
miejsca kędy stał Stadnicki, a nie jeden żegnał się krzyżem świętym, jakby złego ducha obaczył. Zaczem, gdy xiądz
mowy dokończył, złożono trumnę do grobu, zasypano mogiłę i wszyscy śpiewając pieśni żałobne zwolna wychodzić
zaczęli z cmentarza.
Dołęga ostatni prawie szedł wraz z Reginką, a obok nich Żegota przy panu Opalińskim, który się właśnie zatrzymał,
aby z Żegotą, którego zdawna znał, a dla jego uczoności wielce sobie cenił, pomówić mógł. Pan Opaliński, który w
cudzoziemskich krajach całą młodość spędził a do xiąg i nauk lgnął bardzo i w dyssertacyach uczonych się kochał,
zapytywał właśnie pana Żegotę, dla czego z Krakowa, gdzie się często spotykali, wyjechał.
— W Krakowie — odrzekł zapytany — po śmierci małżonki usiedzieć nie mogłem, toż przeniosłem się do Lublina,
gdzie Reginka moja przy ciotce swej, zakonnicy u panien Brygidek naukę i zbudowanie mieć może.
— Jeno mi się zdaje — odrzekł pan Opaliński — że dla tak pięknej dziewoi, jaką jest córka wasza, to zakonne
towarzystwo niezbyt przystoi. Z taką urodą, to choćby na dwór królewski...
— A niechże ją Bóg wielki od tego uchowa! — przerwał pan Żegota. — Już to Reginka cale światowych intencyj nie
zdradza, owszem, pragnęła by się
zakonnemu życiu poświęcić, jeno ja stary jej w tem przeszkadzam, bo mnie opuścić w samotności nie chce. Zdaje mi
się wszakże, iż to już nie długo, bo siły słabną, a wiek choć nie późny, ale zdrowie sterane.
— Na cóż takie smutne przypuszczenia czynić? — odparł grzecznie pan Starosta leżajski. — Jesteś jeszcze człek
młody, mości Żegoto, tylkoś się tu bez potrzeby żadnej zakopał w tym Lublinie. A już córka wasza, cale nie do
klasztornego żywota stworzona. Gdyby nie była temu przeciwną, to moja małżonka z wielką ochotą wzięłaby Reginkę
waszą do siebie. Wprawdzie mamy my tam teraz różne kłopoty i niespokoje z owym Dyabłem łańcuckim, Stanisławem
Stadnickim, ale przecież jakoś my go wreszcie umiarkujemy, że cicho siedzieć będzie musiał. W Leżajsku zaś dwór
liczny, panien szlacheckich wiele a i dworzan przystojnych niemało. Panna Regina znalazłaby tam i opiekę dobrą i
kompanię stosowną i rozrywkę odpowiednią wiekowi a może i małżonka, o co przy takiej urodzie nie trudno...
— Wdzięczen jestem Waszej Miłości — odparł Żegota — za jego łaskę dla nas i za ten zaszczyt jaki nam czynić
chce... Ale to teraz jeszcze mówić o tem nie pora.
Tak rozmawiając wyszli już z cmentarza i postępowali zwolna drogą dość pustą a niknącą już w mroku wieczornym,
gdy po za nimi dał się słyszeć tentent koni i kilku jeźdźców przemknęło obok nich w galopie. Ale ten co naprzód
pędził, mijając pana Opalińskiego, krzyknął głośno:
— Do widzenia, mości Opaliński!... Zapłacisz mi w trójnasób za zamordowanego dworzana!... — I pomknął dalej.
Strwożyli się wszyscy: Reginka ku ojcu podbiegła, a Starosta leżajski rzekł po chwili, głosem jak zwykle miękkim, ale
w którym gniew drżał:
— To dyabeł Stadnicki, co się na pogrzebie urągał! Ze też takiego człeka święta ziemia jeszcze nosić może!...
I już się rozeszli. Pan Starosta leżajski ze swoim orszakiem podążył do swego mieszkania, a Dołęga odprowadzał
jeszcze Żegotę z Reginką do wrót ich dworku.
Reginka w smutnem pogrążona milczeniu słuchała jako Dołęga dziękował jej rodzicowi za opiekę i przyjaźń dla
zmarłego Rotmistrza.
— Mam — mówił on — przynajmniej to uspokojenie, że rodzic mój w opuszczeniu nie był, bo w tobie, mości Żegoto,
znalazł brata i przyjaciela, a w pannie Reginie córkę, przy której o niewdzięcznym synu zapomnieć mógł.
— O, nie! — przerwała z mocą Reginka — nie zapomniał on o was nigdy i ostatnia myśl jego była przy was i z wami.
A Żegota słuchając tych słów Dołęgi, nie mógł się nadziwić, zkąd mu owe, takie rzewne i cale niespodziewane
dyspozycye przyjść mogły. Tłómaczył to sobie silnem wrażeniem, jakie na nim to niespodziewane spotkanie się z
rodzicem już konającym wywarło, bo i wczoraj, gdy mu opowiadał o ostatnich chwilach Rotmistrza, widział silne
wzruszenie na twarzy rycerza, który w słowach się nie rozpraszał, jeno zamyślał się głęboko i medytował wewnętrznie.
Z tych dobrych dyspozycyi postanowił też Źegota korzystać i gdy stanęli u wrót dworku, zaczął prosić Dołęgę, by
wszedł i z nimi jeszcze pozostał. Ale Dołęga uczynić tego nie chciał i rzekł stanowczo:
— Przyrzekłem panu Stadnickiemu, że wrócę nie zwłócząc, więc wrócić muszę. A tak i żegnać mi się już wypada. Bóg
jeden chyba wie, gdzie mnie losy zaniosą, ale wszędzie gdzie będę, poniosę też i pamięć o was mości Żegoto i... o
pannie Reginie...
Słowa te wymówił Dołęga tak rzewnie i tak jakby nieśmiało, iż Żegota coraz bardziej ujęty, serdecznie go uścisnął,
mówiąc:
— A ja mam w Bogu nadzieje, że waść tu wrócisz i rychło. Nie dla nas, bo my obcy, ale na grób rodzica. Za życia nie
pamiętaliście dość o nim, to po śmierci tem częściej przypominać sobie należy i jego żywot zacny i rycerski i jego
słowa ostatnie, które wam wiernie powtórzyłem. Takie rozpamiętywanie — darujcie, że wam to mówię, jako stary i
doświadczony waszego rodzica przyjaciel — przydałoby się wam, panie Jerzy bardzo, a i dalszy wasz żywot cały może
na inne sprowadziło drogi.
— O to i ja modlić się będę... — ozwała się Reginka głosem tak cichym, że Dołęga zaledwie dosłyszeć mógł, ale snać
słowa te poruszyły go żywo, bo już nie odpowiadając Źegocie, przystąpił ku Regince, ujął ją za rękę, patrzał chwilę na
jej piękne, a teraz dziwnem wzruszeniem zapłonione oblicze i również z cicha przemówił:
— O modlitwę proszę was, panno Regino, proszę usilnie, bo ja się modlić nie umiem!...
To rzekłszy, zwrócił się nagle i nie patrząc już na nikogo, odszedł spiesznie, a wkrótce zniknął w ciemnościach.
W tymże czasie w gospodzie "pod Barankiem" panował ruch wielki; znaczna bowiem część kompanii pana
Stadnickiego gotowała się do drogi mając do Łańcuta wracać. Sam pan Starosta postanowił do jutra jeszcze pozostać w
Lublinie, oczywiście nie w innym celu, jeno aby się jeszcze z panem Opalińskim rozprawić. Chciał on aby i Dołęga z
nim pozostał, ale ten wróciwszy z pogrzebu bardzo pochmurny, i domyślając się zamiarów Starosty, stanowczo
oświadczył, iż do żadnej rozprawy z panem Opalińskim należeć nie będzie, owszem prosił, by mu było wolno
natychmiast oddalić
się z Lublina. Gnębiły go myśli przeróżne, potrzebował ruchu, powietrza, odmiany jakiejś, by nieco ochłonąć i
oprzytomnieć po doznanych wrażeniach.
Stadnicki przeraził się bardzo widząc taką zmianę w dyspozycyach najwierniejszego towarzysza swego we wszelakich
wyprawach. Dołęga od lat dawnych był powiernikiem najtajniejszych jego myśli i zamiarów, toż nie dziw, iż na samo
przypuszczenie, iż ten powiernik z pod jego influencyi wymknąć się może, zląkł się i przeraził bardzo, tem więcej ile
że widział, jako perswazye ani prośby żadnego nie odnoszą skutku. Przyszło mu wreszcie na myśl, iż może i lepiej się
stanie, gdy Dołęga oddali się z Lublina, gdzie go wspomnienie śmierci rodzica ciągle gnębić będzie, tedy już się
wyjazdowi jego nie sprzeciwiał cale, a pożegnał go bardzo czule, przyrzekając jako sam niebawem do Łańcuta
pospieszy.
Zaczem Dołęga wyruszył tej nocy z Lublina, a pan Stadnicki z doborowym pocztem swej zbrojnej milicyi zostawszy,
kazał jeszcze przywołać czekającego w gospodzie Koziekę i zamknąwszy się z nim, długo rozmawiał, wypytywał się
pilnie o wszystko i jakieś informacye dawał.
Nazajutrz, gdy słońce ku południowi już się podnosiło, z gospody "pod Barankiem" piękny poczet zbrojny na ulice
Lublina wyjechał. Przodem na dzielnym koniu tureckim skarogniadym, z gwiazdą białą na czole, który rwał się i
parskał dzielną ręką jeźdźca hamowany, jechał pan Stadnicki. Ubrany był w szaty ciemne, jakby żałobne, jeno delia
czerwona szarłatna, sobolami podszyta, z olbrzymim takimże futrzanym kołnierzem, spływała mu z ramion. Od zapon
bogatych brylantowych, od guzików tej delii złotych z dyamentami ostremi, biła jasność nadzwyczajna; dyamenty
bowiem owe mieniły się w promieniach słonecznych tęczowemi barwy,
że jeździec i koń jego w rzędzie wspaniałym, bo nietylko alszband, wodze i czaprak, ale nawet strzemiona kapały od
złota, srebra i drogich kamieni, zdawali się poruszać w innem jakiemś, cale nieziemskiem a olśniewającem świetle. Na
twarzy pana Stadnickiego, wczorajszego przygnębienia widać nie było; biła z niej wielka śmiałość, która w nikim nie
uznaje pana i przed niczem się nie ugnie i również wielka pogarda, która się urąga przemocy przeciwnika, i największe
szyderstwo, które jest zemstą duszy za doznane a niepowetowane krzywdy.
Obok niego jechał Zawiski także pięknie przyodziany i na dzielnym bachmacie; najbliższy orszak tworzyli jezdni
rycerze w ciężkiej zbroi, a za nimi silny oddział Sabatów, którzy także byli w strojach jakby świątecznych, a uzbrojeni
dzielnie.
Cały ten poczet jechał zwolna przez ulice miasta, dążąc wprost do ratusza, kędy trybunał roki swe odbywał.
— Na wzgardę sądów trybunalskich jedzie! — szeptali zalęknieni mieszkańcy lubelscy, wyglądając przez drzwi i okna
i przypatrując się zdala ciekawie owemu orszakowi w trwożnem oczekiwaniu co z tego wyniknie.
Na ratuszu wiedziano już, że pan Starosta zdąża zbrojnie ku niemu. Zrobił się tam tumult wielki, tem bardziej, że
właśnie niemal w tym samym momencie przybył tam imćpan Łukasz Opaliński z kilku dworzany swymi, których
konie przez pacholików trzymane, stały u bramy. Lękano się tedy krwawego starcia przy takiem spotkaniu dwóch
nieprzyjaciół, zwłaszcza po onem zajściu świeżem na Wieniawie. Nalegano na pana Opalińskiego, aby ratusz opuścił, i
nie wywoływał zniewagi trybunału, to też on wyszedłszy, właśnie na koń wsiadał, gdy pan Stadnicki już zdala go
ujrzawszy, pędem nań wleciał.
— Nie umykaj, mości Starosto, bo cię dogonię!... — krzyczał.
Pan Opaliński cale też uchodzić nie myślał. Nie brakło mu odwagi, jakkolwiek rycerskiej postawy nie miał a w
ruchach, głosie i twarzy znać było wypieszczenie i delikatność jakby niewieścią. Wychowany w krajach
cudzoziemskich, ubior też miał na sobie krojem włoskim sporządzony, a bogaty bardzo. Twarz jego biała, delikatna,
młoda i świeża, była piękna i zawżdy niemal rozjaśniona uśmiechem, który zdawał się przyrosły do ust różowych,
nieco jednak wąskich i ściętych. Uśmiech ten pokrywał misternie wszelakie uczucia i chyba już w najwyższem
wzburzeniu ustępował z oblicza. Właśnie teraz znikł on na widok Zygwulskiego Starosty. Była tam snać między nimi
wielka nienawiść, bo z twarzy pana Opalińskiego, zwykle różowej, zbiegła krew wszystka, oczy zamigotały iskrami
gniewu, a dłoń chwyciła kurczowo rękojeść szabli.
— Mości Stadnicki! — przemówił stłumionym głosem — nie umykam przed nikim i przed wacpanem uchodzić nie
myślę, jeno chcę uniknąć gwałtów pod bokiem trybunału...
— Gwałtów! — przerwał Stadnicki — a nie jest że gwałtem zamordowanie mego dworzana na Wieniawie przez
twoich pachołków, nie jestże gwałtem, iżeś się udał na łup, na rozbój po drogach, żeś majętności moje Czarną i
Stadniki Małe haniebnie splądrował?...
Oblicze pana Opalińskiego bladło coraz bardziej, usta krwawił, gryząc je w srogim gniewie, a nie mogąc przerwać
potoku słów Stadnickiego, który głośno krzyczał, od czasu do czasu tylko, przez zaciśnięte zęby, odpowiadał:
— To odwet za krzywdy mi zadane... Zdajmy się na rozsądek zacnych senatorów... a niech osądzą, iżeś to
wacpan pożytek od majętności moich szpetną i sromotną rapiną mi odebrał...
— A ja się z tobą na żaden sąd już zdawać nie myślę ! — wrzasnął Starosta Zygwulski w coraz gwałtowniejszej furyi
— za to zaś wszystko co przytaczasz przeciwko mnie, tem ci płacę, że łżesz!...
Na tę obelgę, twarz Opalińskiego zadrgała kurczowo; koń jego, silnie szarpnięty niespokojną ręką, wspiął się do góry i
rwąc się naprzód, tak się ku Stadnickiemu zbliżył, że obaj wrogowie niemal oko w oko zmierzyli się płomiennem
nienawiścią spojrzeniem.
Zdawało się, że krwawe starcie jest nieuniknionem. Po ostatnich słowach Zygwulskiego Starosty zaległa nagle cisza, że
słychać było ciężki a przyspieszony oddech wychodzący z piersi obu zapaśników, którzy stali tak chwilę nieruchomo
naprzeciw siebie, gotowi rzucić się do walki śmiertelnej.
— Śmiercią mi za tę zniewagę zapłacisz! — wyszeptały wargi Opalińskiego, który już szablę z pochwy dobywał.
Widząc to jeden z jego dworzan, zaufany snać, a wiekiem już starszy, zbliżył się doń i półgłosem zaklinać począł, aby
do umiarkowania przyszedł.
— Na miłość Boga! — mówił — opamiętajcie się jw. panie! tu pod bokiem trybunału, to crimen!
Zreflektował się też nieco pan Opaliński i konia swego cofnął wstecz, a Stadnicki zaśmiał się szyderczo, mówiąc do
owego dworzanina:
— A zabierzcież sobie ztąd, waszego wypieszczonego, zamorskiego cudaka! niech mi jeno w oczy nie włazi i niech się
nie rzuca, bo go zduszę! Znaj moją łaskę, mości Opaliński... puszczam cię dziś, bom znacznie silniejszy, jeno ci na
przyszłość zapowiadam: strzeż się mię odtąd na wszelkiem miejscu, chodząc i spiąc, czy to
w kościele, czy w twych komnatach leżajskich, bo na twem gardle, za krzywdy moje, mścić się będę!...
Mówił to z mocą, ale już z większem szyderstwem, niż gwałtownością. Z pierwszej zapalczywości ochłonąwszy i sam
snać nie chcąc doprowadzić do krwi rozlewu, a kontent z takiego publicznego upokorzenia nienawistnego przeciwnika,
już jeno szydził, a gdy Opaliński nie odpowiadał nic, wciąż miarkowany przez owego dworzana, Stadnicki zwrócił
konia w ulicę i jak pierwej, z głową dumnie podniesioną, spokojny na pozór, pojechał dalej na czele swego orszaku, do
domu, kędy zbór dyssydencki się mieścił. Tam zaś mało nie wiele zabawiwszy, jeszcze tego dnia miasto opuścił i już
tylko wzgardliwie ramionami ruszył, gdy mu doniesiono jako trybunał wydał wyrok, wzbraniający mu pobytu w
Lublinie i jego obwodzie, pod surowemi karami.
Nie obeszło się jednak i bez krwawego zajścia. Gdy już wyjeżdżali z Lublina, Sabatowie dojrzeli zabawiających się na
przedmieściu kilkunastu pachołków leżajskich, a poznawszy jako to byli ci sami, z którymi owa nieszczęśliwa była
bójka na Wieniawie, napadli wnet na nich kupą, dwóch ubili, ranili kilku, trzech zaś pojmawszy, powrozami u koni
swych powiązali i tak w tryumfie, jakby jeńców wojennych, do Łańcuta wiedli.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
Tom DRUGI
VIII.
W Stanisławie Stadnickim burzliwy duch był zawżdy od młodu. I podczas gdy w obozie nie zwano go inaczej jak
"junakiem serdecznym", w Dubiecku, ba, w całej Przemyskiej i Sanockiej ziemi, przechowywała się pamięć owego
chrztu krwawego i szpetnego przezwiska "Dyabła", które mu jeszcze w niemowlęctwie nadano, a które on
zapalczywością swoją późniejszą usprawiedliwiać się zdawał. Bo też innym był cale Stanisław w obozie, kędy nie było
nadeń dzielniejszego i sprawniejszego rycerza, a innym w domu, zwłaszcza gdy czas dłuższy w spokoju przebywał.
Wówczas wzbierała w nim gwałtowność wielka, że nieraz prawie szalonym się zdawał.
Po śmierci małżonka, pani Stadnicka przemieszkiwała stale w Dubiecku, a zajęta była całkowicie wychowaniem
młodszego potomstwa; po przyjściu bowiem na świat pierworodnego Stanisława, mieli jeszcze państwo Stadniccy
kilkoro dzieci, które że w czasie śmierci rodzica prawie niemowlętami były, ustrzegły się błędów jego i chowały się
przystojnie pod bogobojną matki opieką. To też młodsi bracia Stanisława dodali nowego splendoru świetnemu domowi
Stadnickich: jako ów rycerz dzielny i mąż dobry w radzie, a swego czasu znamienity orator, Marcin, Kasztelan
sanocki, który żarliwości swej katolickiej folgę czyniąc, kościoł w Niedźwiedziu, owem niegdyś siedlisku herezyi,
znacznym sumptem fundował. On to był, który jako ochmistrz
dworu carowej Maryny Mniszchównej, witał ją oracyą bardzo ozdobną u bramy Kremlinu. Trzeci z rzędu, Andrzej, nie
ustępując Marcinowi w gorliwości religijnej, zwrócił katolikom zabrany im przez rodzica kościoł w Dubiecku i wygnał
ztamtąd sprośne aryaństwo. W ten sposób synowie ci błędy ojca swego zmazać i naprawić usiłowali.
Inaczej było z owym pierworodnym Stanisławem, który z pod opieki macierzyńskiej pochwycony, najprzód chowany
był w Dubiecku i uczony w szkołach aryańskich, a później dostał się pod zupełną władzę Blandraty, który go po
rozmaitych krajach cudzoziemskich woził, a potem w Siedmiogrodzie przy sobie trzymał.
Smutne to było nad wyraz dzieciństwo. Ponure oblicze rodzica, jego głos zawżdy gniewny, jego srogość, która dokoła
lęk rozsiewała, wyryły się w duszy dziecka niezatartem wspomnieniem. A i Blandrata, który później dla syna
Rotmistrza Szornela taką czułość okazywał i umiał być dlań ojcem prawdziwym, do Stanisława czuł jakowąś niechęć,
ta zaś objawiała się albo milczeniem ponurem, albo co gorsza, wybuchała gniewem, co na usposobienie Stanisława
bardzo szkodliwlią influencyę wywierało, rodząc w nim jakowąś skrytość i nieugiętość serca, które zewsząd odpychane
samo w sobie się zawarło.
Gdy Stanisław po śmierci rodzica, dorosłym już młodzieńcem powrócił do Dubiecka, wszyscy nadziwować się nie
mogli jego pięknej postawie, sztucznej wymowie a rycerskiemu animuszowi, ale też wkrótce przekonano się, że i
gwałtowność w nim była równie wielka jak w rodzicu jego, a wybuchała zwłaszcza wówczas, gdy czas dłuższy w
bezczynności zostawał. Na szczęście było podówczas wiele wypraw rycerskich a sławnych, w których Stanisław
zasłynął wielką odwagą i nieustraszonem męztwem. I tak najpierw r. walczył z Janem Zbo
rowskim pod Tczewem, a potem pod Gdańskiem, gdzie już jako Rotmistrz królewski dowodził, z wielkiem
bohaterstwem uśmierzając zbuntowane a zuchwałe mieszczaństwo.
Poprzedzony rozgłosem swych czynów rycerskich, powrócił Stanisław z tej wyprawy do Dubiecka, ale tu już poczęły
go napadać jakieś myśli posępne. Z tradycyj ojcowskich i z wychowania u Blandraty została mu też wielka gorliwość
kacerska, z którą bogobojna matka jego napróżno walczyć usiłowała. Stanisław coraz natarczywiej domagać się począł,
aby w Dubiecku i innych majętnościach powrócone zostały kacerzom dawne prawa, jakich używali za czasów jego
rodzica; wyrzucał też matce, iż woli zmarłego małżonka swego nie szanuje, a z tego powodu były nawet zajścia między
nimi bardzo gwałtowne, które jedynie łagodzić umiała drobniuchna ale silna dłoń młodej dzieweczki, Hanny Pileckiej.
Ta Hanna krewną była pierwszej małżonki rodzica Stanisława, a była sierotą od lat niemowlęcych, dziedziczką zaś
bogatych włości Tyczyna, Sokołowa i Zalesia i ostatnią spadkobierczynią imienia. Żyła jeszcze podówczas bezdzietna
wdowa po Krzysztofie Pileckim, Anna z Sienna Pilecka, dziedziczka łańcuckich włości, ale ta ową sierotą zgoła zająć
się nie chciała, dzieliły ją bowiem jakoweś familijne niesnaski z jej rodzicami. To też pan Mateusz Stadnicki wziął
Hannę jeszcze dwuletniem dzieckiem pod swoją opiekę, a czynił to może przez pamięć swej pierwszej małżonki,
Pileckiej de domo, którą wielce miłował, a może nie bez utajonej myśli, by ta sierotka, licznych włości dziedziczka,
dorosłszy, została małżonką jego pierworodnego. Toż nawet później, gdy krewni Hanny, Kostkowie i inni, zgłaszali
się, chcąc nad nią wziąć opiekę, pan Stadnicki już na to przystać nie chciał i Hannę w swym domu zatrzymał. Po
śmierci Stadnickiego, pozostała też ona w Dubiecku pod opieką "bladej
pani", która się do tej dzieweczki wielce przywiązała, ucząc ją własnym przykładem wszelakich cnót i gorliwości
katolickiej.
Hanna była dziwnie piękną; miała taką urodę, która nie tylko zachwyt, ale zarazem poszanowanie budziła. Nie była to
owa delikatna, powiewna piękność niewieścia, co zachwyconemu oku jakby w mgłach przejrzystych się przedstawia,
niby zjawisko nieziemskie, ale była to raczej istna córa rycerska, co to w potrzebie i rumaka dosiąść i ciężką zbroję
udźwignąć jest zdolna, wspaniała postawą, śmiała w spojrzeniu, roztropności wielkiej, odwagi męzkiej, a siły woli
niezłamanej. Łzy w jej oku nie dostrzegł nikt, ale za to często jaśniał w niem ogień zapału, gdy o czynach rycerskich
słyszała, lub gdy karciła błędy i słabość innych. W obec niej nawet Stanisław Stadnicki pokorniał dziwnie. Zrazu na
młodziuchną dzieweczkę nie dawał baczenia, aż nagle objawiła mu się ona w całym majestacie swojej wspaniałej
urody, gdy raz, w chwili bardzo gwałtownej sprzeczki między nim a matką, po stronie opiekunki swej stając, słowem
spokojnem i rozważnem nakazała mu milczenie.
Zdumiał się Stanisław i zrazu, śmiejąc się sam z siebie, zaprzeczyć chciał dziwnej innuencyi dziewczęcia, które
jednostajnym spokojem i stanowczością umiało uśmierzać najgwałtowniejsze jego porywy. Niebawem jednak
przekonał się, że ta influencya nad wszystko była silniejsza. Już sama obecność Hanny była dlań niewytłómaczonem
uspokojeniem i rozkoszą. Nie mówił do niej nic, ale ognistem spojrzeniem wpatrywał się w śliczną twarz dzieweczki, a
tęsknił za nią, gdy jej dzień jeden nie widział. Nie było też między nimi ani rozmów żadnych, ani zwierzeń: Stanisław
czuł się mimowoli jakby upokorzony tą przewagą niewiasty, która gdy nieraz w imieniu matki jego przekładała mu
jaką prośbę,
to mówiła tak, jakby rozkazywać miała prawo i nie spodziewała się zgoła odmowy. To też nie było przykładu, aby
takiej prośbie Stanisław nie uczynił zadość, chociaż później zżymał się na siebie i gniewał a nieraz w zadumę zapadał
posępną i od ludzi uciekał, jakby się wstydząc swojej słabości.
Hannie nie było tajnem, że Stanisław na jej małżonka jest przeznaczonym; nie mogła też nie widzieć jego niezwykłej
urody i nie uznawać iście rycerskich przymiotów. Gdy przebywał w obozie, chwytała skwapliwie każdą wieść o nim i
jego sławą radowała się wielce, ale przerażała ją zawżdy jego gwałtowność i heretycka zaciekłość. Gdy w posępnej
zadumie, patrzał na nią w milczeniu ognistemi oczyma, Hanna czuła, że ją przeszywa tym wzrokiem, mięszała się w
sobie i uciekała w mimowolnym a niepohamowanym lęku. Była między nimi jakby jakaś wzajemna nieufność i
wzajemna obawa: Stadnicki lękał się owej siły woli, która się tak niespodziewanie objawiała w słabem na pozór
dziewczęciu, lękał się uledz pod wpływem uczucia, które w jego sercu gwałtownie wzbierało, bo nie ufał, czy je Hanna
podzielić w całej pełni i uznać potrafi. Hanna lękała się zarówno gwałtowności Stanisława, jak swej własnej słabości,
czując się ku niemu pociąganą jakimś niewytłómaczonym i nieznanym jej dotychczas urokiem. Pociągały ją ku niemu
jego rycerskie cnoty, jego odwaga i męztwo, jego uroda młodzieńcza, nawet ten wzrok płomienisty, który na wskroś
przeszywał i jakieś dziwne zamięszanie obudzał w duszy.
Ale Hanna nie należała do niewiast, które rychło ulegają budzącemu się uczuciu. W tej młodziuchnej sierocie,
wychowanej wśród obcych, wyrobiła się zawczasu niezwykła siła odporna; umysł jej wcześnie nauczył się rozważać
wszystko i na wszystko radzić. To też im urok był silniejszy, im niebezpieczeństwo zdawało się Hannie
groźniejszem, tem większe było z jej strony baczenie, aby w niczem swej inklinacyi nie zdradzić, aby chłodem i
rozwagą hamować gwałtowne Stanisława porywy. I zaczęła się między nimi toczyć walka uporna, zacięta; walka, z
której Stanisław wychodził zawżdy pokonany, bo wszystkie jego zapały rozbijały się o kamienny chłód tej zaledwie z
lat dziecinnych wyrosłej dzieweczki, która w umyśle swym zdawała się mieć rozum męża i przezorność gnębiącą
porywy serca.
Po każdej takiej porażce, Stanisław wpadał w gniew wściekły. Jak niegdyś przed rodzicem jego, tak teraz przed nim
umykali wszyscy, wiedząc, że w owym gniewie nie zna granic i na wszystko jest gotów. Gdy mu kto wówczas opór
stawił, godził w onego śmiałka czem miał pod ręką, a raz jednego dworzanina na śmierć prawie ubił czekanem, że
nawet z tego sprawa być miała, ale ją jakoś ułagodzono. Zdarzało się też, zwłaszcza gdy czas dłuższy w Dubiecku w
bezczynności zostawał, iż wpadał w taki niepokój, że w nocy ze snu się zrywał i po polach biegał jakby bezprzytomny,
co widząc domownicy, przypisywali to złej jakiejś sile, która w nim była.
— Nie nadaremno — mówiono — rodzic ochrzcił go imieniem nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego! Teraz w nim dyabeł
takie harce wyprawia.
Wszakże nie było to nic innego, jeno niezwykła krewkość młodzieńcza i wielka namiętność, która się w nim budziła ku
Hannie Pileckiej. Drażniony coraz większą jej obojętnością, byłby się już wówczas może posunął do jakowego
excessu, ale oto z początkiem roku zaczęto głośno mówić o gotującej się wielkiej wyprawie moskiewskiej z powodu
spraw inflantskich. Król Stefan kazał po całej Polsce zaciągać żołnierzy, do brata swego Krzysztofa,
siedmiogrodzkiego Xiążęcia, wyprawił posłów z żądaniem piechoty węgierskiej i kilku rot
jazdy; Ernest Wejher i Krzysztof Rozrażewski czynili zaciągi w Niemczech; panowie litewscy przyrzekli stawić się z
pięknemi pocztami; w Wilnie odlewano działa; zgoła czyniono wielkie przygotowania.
Rozpromieniło się oblicze Stanisława. Widział już nieprzyjaciela przed sobą, widział niebezpieczeństwa, w które lecieć
będzie i grała w nim krew rycerska, ku zwycięztwom i sławie wiodąc. Na czele pięknego pocztu wyruszał tedy
Stanisław na tę wyprawę, a tak był pięknym w tym zapale rycerskim, tak pięknym, że gdy stanął przed Hanną w
złocistej zbroi, rozpromieniony dzielnością swą i męztwem, ona po raz pierwszy widocznie urokowi ulegając, już się
od wspaniałego rycerza odwracać nie myślała, ale zapłoniona wdzięcznie rozjaśnione oczy ku niemu podniosła i
zawołała, jakby mimowoli:
— Takim was zawżdy widzieć bym pragnęła!
A Stanisław już się zdzierżeć nie mogąc, porwał ją w objęcia i tuląc do piersi, wpił wzrok swój ognisty w źrenice
dziewczęcia i rzekł stłumionym głosem:
— Miłuję cię Hanno nad życie, nad wszystko na świecie! Będzieszże ty moją?
Ale Hanna wyrwała się w rychłe z objęć Stanisława i poważniejąc nagle, odrzekła już innym, stanowczym tonem:
— Czy będę waszą, o tem dziś mówić nie pora. Gdy wrócicie z onej wyprawy, a jak ufam w Bogu zwycięzcą,
wówczas wam powiem, co w sercu mam i w duszy. Teraz jedźcie z Bogiem!
I odeszła spiesznie, lecz Stanisław krzyknął jeszcze za nią w uniesieniu:
— Hanno, pomnij sobie, że gdybyś mnie nie miłowała, staniesz się winną srogiego nieszczęścia! Już chyba nie będzie
na świecie zbrodni, którejbym nie popełnił; gdybyś mi serce rozdarła!
Hanna nie odrzekła nic, ale spojrzała ku niemu tak wymownie, że Stanisław znów rozpromieniony, a swobodny i
szczęśliwy, leciał wnet z pocztem swym na oną wyprawę, oglądając się długo na basztę zamkową, z której żegnała go
matka krzyżem świętym, a Hanna ognistem spojrzeniem pełnem obietnic.
Poszedł Stanisław. Przesławna to była wyprawa, bojów a niebezpieczeństw pełna. Pomimo silnej obrony, zdobyto
naprzód Połock, a potem i Wieliż i Wielkie Łuki i Uświat. Stadnicki szedł wszędy pierwszy, a z pola bitwy schodził
ostatni, że wszyscy jednogłośnie dziwowali się jego wytrwałości i męztwu. Jeno już wówczas przejawiać się w nim
poczęła wielka niekarność, ile że wszystko wedle swej woli a rozumienia mieć chciał i żadnej nad sobą władzy
ścierpieć nie mógł. Powiększyło się to jeszcze od bitwy pod Toropcem, gdzie Stadnicki nie słuchając rozkazów
Xiążęcia Janusza Zbaraskiego, który tam dowodził, na ochotnika, na dziesięćkroć silniejszego nieprzyjaciela
przedwcześnie uderzył i wprawdzie go odparł, ale na śmierć pewną, bez potrzeby, wielu dzielnych wojowników
naraził. Zmazał on wprawdzie ten czyn samowolny bohaterstwem swem, bo sam najpierwszy w ogień szedł i szalę
zwycięztwa na korzyść swą obrócił, ale wszakże Zamoyski, który karne wojsko mieć chciał, już mu wówczas to
surowo wymówił. Stanisław bardzo mu się hardo zaraz postawił, pytając kędy bywał, gdy on Gdańszczany na harc
wywabiał i każdego ubił, który mu czoło stawić chciał, że już potem żaden nie śmiał placu mu dotrzymać.
— Czytaj waść xięgi, pisz traktaty i układaj pacta, a wzrastaj w zaszczyty; my zaś bić się będziem, krew naszą
ofiarując za bezcen!
Tak krzyczał Stadnicki, a już w tym okrzyku były początki owej srogiej zawiści, jaką on później ku Zamoyskiemu
zapałał.
Przyczyniło się też może do tego i spotkanie się pod Toropcem z Samuelem Zborowskim, który za zamordowanie
Wapowskiego na banicyę skazany, snuł się wszakże po kraju, domagając się zniesienia kondemnatą a w wojnie, jako to
banitom było dozwolone, czynny udział brał. Że zaś kondemnaty zdjąć nie chciano, obwiniał o to Zamoyskiego i
pomału wszystkich swych krewnych i powinowatych na swą stronę przyciągał. On też to musiał i młodego
Stadnickiego podburzyć, tem zwłaszcza, iż mu przedstawiał ciągle, jako wszystkie jego zasługi krwawe bez żadnej
przemijają nagrody.
W expedycyi tej Samuel ze Stadnickim nierozłączni byli i cudów waleczności dokazywali, cale się jednak nie
oglądając na rozkazy dowódzców i urządzając na ochotnika podjazdy i wycieczki.
A gdy byli pod Zawołociem, właśnie po zdobyciu Szczęśliwem tej twierdzy, otrzymał Stadnicki przez gońca jednego z
kraju wiadomość, iż matka jego zachorzawszy nagle, bogobojny swój żywot skończyła. Przeraziło go to wielce,
zwłaszcza, że nie wiedział co się z Hanną stało, żali pozostała w Dubiecku, czy też może do innych udała się
krewnych, którzy już nieraz o opiekę nad bogatą dziedziczką zabiegali. Gdy przeto po zdobyciu Zawołocia, działania
wojenne przerwane zostały, wyruszył Stadnicki do kraju i przybył do Dubiecka ze smutnem w duszy przeczuciem.
Hanny w Dubiecku nie zastał. Powiedziano ma, iż zaraz po śmierci opiekunki swej udała się do dóbr tyczyńskich i tam
w wielkim żalu i samotności przebywa. Pobiegł tam nie zwłócząc Stanisław, ale Hannę cale zmienioną znalazł. Być
może, iż w tej wielkiej żałości po śmierci opiekunki swej, którą jak matkę miłowała, nie chciała ona innych
sentymentów okazywać, ale przyjęła Stadnickiego z wielką powagą, mówiąc mu, jako podczas żałoby tej, jeno
pobożnemi myślami zaj
mować się pragnie. Miała ona już wówczas przy sobie daleką krewne w latach podeszłych, niejaką Korniaktowę
wdowę, poważną bardzo matronę, która w sąsiedztwie mieszkała, a na prośby Hanny zgodziła się osiedlić na czas
dłuższy w Tyczynie. Był tam mały zameczek dość obronny, który jako na ustroniu będący, wydał się Hannie
najstosowniejszym na mieszkanie dla niej, jako opuszczonej sieroty, pragnącej czas żałoby w rozmyślaniu i
osamotnieniu przebyć.
Wielce się to wszystko nie podobało panu Stadnickiemu, a zwłaszcza owa Korniaktowa, którą znał, jako okrutnie
surowych była obyczajów i zelantka wielka; lękał się tedy jej wpływu na Hannę, że buntować ją będzie przeciw niemu
jako kacerzowi, przedstawiając jego burzliwy umysł i charakter gwałtowny. Oziębłość z jaką przyjęła go Hanna
przypisał on zaraz tej influencyi, a w podejrzeniu swem jeszcze się bardziej utwierdził, gdy mu Hanna deklarowała,
jako w zupełnej samotności przepędzić chce cały rok żałoby po opiekunce swej, która jej dobrą matką była.
— Proszę też i obliguję wacpana — dodała w końcu — byś nawet nie usiłował zmienić mojej determinacyi, a swoich
odwiedzin cale zaprzestał, dopóki czas żałoby nie minie, a ja nie zbadam moich dla waszmości sentymentów.
Wydała się Stadnickiemu ta mowa wielce niepewną, a niezwykłą w uściech tak młodej dzieweczki, i widząc w tem
wszystkiem chytre jeno podmowy owej Korniaktowej, byłby już zaraz gniewem wybuchnął, ale się jakoś jeszcze
zdzierżał i jeno rzekł smutnie:
— Srodze mię to boli Hanno, że ty, któraś niemal jak siostra rodzona w oczach mi rosła, takeś odmieniła sentymenty,
snać za poduszczeniem złych ludzi, że już dla mnie szczerego słowa nie masz, jeno wszystko puszczasz na delatę.
Pomnij com ci rzekł, gdym na ową
wyprawę szedł, w której nie marnowałem czasu i krwie mojej nie szczędziłem. Rzekłem ci wówczas Hanno, a i teraz
powtarzam: że chyba nie byłoby już zbrodni, którejbym nie popełnił, gdybyś mi serce rozdarła!
A gdy to mówił, twarz mu i oczy zapałały takim ogniem strasznym, że Hanna znów się zalękła i już łagodnie,
uspakajając go rzekła:
— Nie mów tak wacpan, boć grzech jest nawet tak myśleć. Jam moich dla was sentymentów nie odmieniła cale, ale
teraz myśleć o tem nie pora. Niech czas żałoby dla was i dla mnie przeminie, a potem mówić będziemy. Proszę was o
spokój jeno i cierpliwość, a względy dla biednej sieroty.
Gdy tych słów domawiała, głos jej drżał ze wzruszenia, a Stanisław widząc to jej rozrzewnienie szczere, nie mógł już i
słowa rzec, jeno w pomieszaniu wielkiem a żałości serdecznej, długo patrzał na nią, jak gdyby wzrok swój jej
widokiem nasycić chciał, a potem przysiągł, iż spełni wszystko, czego Hanna po nim wymaga, że będzie spokojny i
cierpliwy.
Ale nie łatwo to dotrzymać takich przyrzeczeń. W Dubiecku Stanisław wytrzymać nie mógł i aby się zbliżyć do Hanny,
nabył dobra Łańcuckie od Anny z Sienna, wdowy po Krzysztofie Pileckim, ile że Łańcut w najbliższem był
sąsiedztwie Tyczyna. Czynił on to pokryjomu, tak się starając, aby wieść ta do Tyczyna za wcześnie, a zwłaszcza przez
obce usta nie doszła, ale się to utaić nie mogło, a właśnie tajemnica, jaką Stanisław owo kupno Łańcuta otoczyć się
starał, była powodem, że Hannie cale inaczej tę sprawę przedstawić usiłowano, jako z tego sąsiedztwa groźne dla niej
niebezpieczeństwa wyniknąć mogły. Toż gdy Stanisław pojawił się w Tyczynie, chcąc jej sam o nabyciu sąsiedniego
Łańcuta zwiastować, już się z nim Hanna nawet widzieć nie chciała, jeno przez usta Korniaktowej
oświadczyła, iż mu przypomina dane słowo rycerskie, jako czasu żałoby nagabywać jej nie będzie.
Korniaktowa była to wysoka, chuda i podeszłych już lat niewiasta, twarzy i postaci cale odrażającej. Na jej obliczu
oliwkowej cery a pomarszczonej szpetnie, świeciły małe oczka, żywo biegające; usta zaciśnięte, mówiły zwykle
szybko, a takim tonem, który czasem mroził lodem, czasem piekł ogniem, albo kłuł jak szpilkami. Nie był to gniew —
bo Korniaktowa nie unosiła się nigdy — ale jakieś zimne szyderstwo, które w urywanych wyrazach wprost umiało
trafiać w serce tego, do kogo przemawiała. Mówiono, jako w życiu swem doznała ona wiele nieszczęść i te ją taką
szyderczą i gorzką dla wszystkich uczyniły. Z wielkiej niegdyś fortuny nie zostało jej nic, prócz małej osady pod
Tyczynem, którą Korniaktowem zwano, i gdzie zwykle mieszkała w ubóstwie wielkiem, wraz z synem jedynakiem; ten
wszakże poświęciwszy się rycerskiemu rzemiosłu, rzadko przesiadywał doma.
Gdy miasto Hanny, naprzeciw Stanisława wyszła Korniaktowa, wzdrygnął się on mimowoli jakby marę zobaczył i
cofnął się przed tą wysoką, chudą, czarną postacią, która powitawszy go skinieniem głowy, rzekła sucho:
— Imćpanna Pilecka wdzięczna za odwiedziny waszę, przyjąć ich wszakże nie może, bo chociaż białogłową jest, a
słowo niewiasty nie ma tej mocy, co słowo rycerskie, przecię ślubu uczynionego, iż czas żałoby w samotności
przebędzie, łamać nie chce...
— Nie chciałem i ja łamać mojego słowa — odparł Stanisław rozumiejąc przymówkę — jeno zawiadomić pragnąłem...
— Iżeś waść kupił potajemnie Łańcut... — przerwała Korniaktowa — aby bliżej Tyczyna być i tem łacniej danych
przyrzeczeń nie dotrzymać.
— Pozwól że mi Waćpani słowo rzec! — zawołał Stanisław już się unosząc — i nie podsuwaj mi intencyj złych, abym
nie zapomniał com winien temu domowi, do którego przybyłem w dobrych zamiarach. Wiem ja że wacpani tu
wszelkich dokładasz starań, aby mnie czernić przed Hanną i jej serce odemnie odwracać. Jestem cierpliwy, ale na Boga
przysięgam, potwarzać się nie dam i nie dopuszczę, aby mi tę, która mi przez Boga i ludzi była przeznaczoną, złośliwe
ręce wyrywały! Korniaktowa widząc wzburzenie Stanisława już się ku drzwiom co rychlej cofała, chude ręce przed
siebie wyciągając.
— Nie krzycz tak Wacpan, nie krzycz tak! — mówiła spiesznie a zawżdy szyderczo — bośmy, chociaż słabe
niewiasty, na napad przygotowane i mamy pachołków zbrojnych, którzy nam pomoc dadzą.Żachnął się Stanisław w
wielkiem wzburzeniu.
— Wy mnie pachołkami straszycie!... — zawołał — i byłby coś więcej, może jaką obelgę rzekł, gdy wtem otwarły się
podwoje i na progu stanęła Hanna.
W szatach żałobnych wyglądała dziwnie poważnie; twarz jej pobladła nieco, nie miała dawnej dziecięcej świeżości, ale
osiadł na niej majestatyczny spokój, który piękność jej czynił jeszcze wspanialszą.
Rzucił się ku niej Stanisław i za rękę chciał ująć, ale ona cofając się odeń, rzekła prawie surowo:
— Panie Stanisławie, snać prośby moje żadnej wagi nie mają, skoro was znowu tu widzę i skoro mi doniesiono, jako
Łańcut nabyliście nawet, aby tem łatwiej z takiego sąsiedztwa grozić opuszczonej sierocie...
— Ależ ja ci Hanno grozić nie myślę! — przerwał Stanisław — jabym cię od wszelkich niebezpieczeństw sam zasłonić
chciał i wierzaj, żem ja ci lepszym przyjacielem, niż ci, którymi się z moją szkodą otaczasz...
Pani Korniaktowa spojrzała bystro ku Hannie, jakby żądając, aby się za nią ujęła, jakoż ona zaraz odrzekła:
— Nikt tu na waszą szkodę nie działa. Nabyłeś waść Łańcut, to dobrze, ale się po twem słowie rycerskiem
spodziewam, że z tego sąsiedztwa korzystać nie będziesz, dopóki żałoba nie minie i dopóki ja sama wam znać nie dam,
iż widzieć was i z wami mówić pragnę.
To rzekłszy Hanna z powagą wielką skłoniła się Stanisławowi i wraz z panią Korniaktowa wyszła z komnaty.
Odtąd Stanisław już ani chwili nie miał spokoju. Domyślał się on, że obojętność Hanny, to jej unikanie i zamknięcie się
w Tyczynie, miało ważniejsze przyczyny, niż sama żałoba, wiedział, że Korniaktowa a może i inni jeszcze jakowąś
intrygę przeciw niemu knuli. Siedząc pilnie co się działo w zamku tyczyńskim, dowiedział się też niebawem, że jacyś
posłowie przybywali tam ciągle od panów Kostków, krewnych Hanny, że snuli się tam obcy dworzanie i ludzie zbrojni,
którzy jakoby straż trzymali. I zbierała w nim gwałtowność wielka. Wieczorami podkradał się pod ogród zamkowy w
Tyczynie i tam nieraz całe noce spędzał, zrywając się za każdym szelestem, ilekroć cień jakiś lub postać się ukazała, w
nadziei że Hannę obaczy.
Nie zmiękł też Stanisław cale w swej żarliwości heretyckiej. W posiadłościach, które mu z działu przypadły, dawne
zbory i szkoły kacerskie powznawiał lub też nowe fundował. W Łańcucie, jeszcze za życia Krzysztofa Pileckiego,
który gorliwym fautorem różnowierstwa był, istniała szkoła aryańska, po śmierci jego zaniedbana, którą wszakże
Stanisław zaraz napowrót zaprowadził, powiększył i bogato uposażył, o czem dowiedziawszy się Hanna, wnet do niego
posłów wyprawiła,
wymawiając mu to i stanowczo domagając się, aby kacerstwo z jej sąsiedztwa usunął.
Rozgniewało srodze Stadnickiego to żądanie, w którem upatrywał jeno pozór do stanowczego zerwania. Posłom tedy
odpowiedział hardo, że z nimi w dyskussye wdawać się nie myśli, jakie zaś są szkoły, lub jakie nabożeństwo odprawia
się w jego majętnościach, to już sprawa jego własnego sumienia, do której on nikomu mięszać się nie pozwoli.Żałował
on potem może tej odpowiedzi swojej, ale już było za późno. Posyłał wnet do Tyczyna z prośbą, aby się z Hanną
widzieć mógł, lecz nadaremno: stanowczą otrzymał odpowiedź, iż Hanna dopóty z nim widzieć się nie będzie, dopóki
w Łańcucie kacerstwo zostanie.
Straszne tam rzeczy w duszy Stadnickiego dziać się musiały po takiej odpowiedzi; przez długi czas jak szalony był, że
go aż owi ministrowie aryańsćy uspakajać musieli, przedstawiając, iż spokojem i pozorną przynajmniej łagodnością
więcej niż gniewem uzyskać może. Stadnicki chciał już bowiem napadać zbrojnie na zamek Tyczyński i porwać
gwałtem Hannę.
— Nie chce dobrowolnie moją być, to ją zmuszę! — krzyczał w passyi wielkiej — choćbym za to na dno piekła pójść
miał!
Od szaleństwa tego zdołano go wszakże powstrzymać, ale to się przecież utaić nie mogło, a gdy wieść o tem doszła do
Tyczyna, Hanna zasmuciła się i zalękła bardzo i może już byłaby się zgodziła widzieć się ze Stanisławem, w nadziei,
że go żywem słowem do opamiętania łacniej przywiedzie, gdyby nie owa Korniaktowa, która jej wszystkie
niebezpieczeństwa takowego przedsięwzięcia żywo przedstawiała.
— Bój się wacpanna Boga! — mówiła ze zgorszeniem wielkiem — a owego kacerza, o którym nie bez racyi
mówią jako charakternikiem lub zgoła opętanym jest, do siebie nie przypuszczaj! Nieszczęście i sromotę wieczystą
sobie byś przyniosła, gdybyś małżonką jego być chciała...
Zrazu Hanna brała zawżdy w obronę Stanisława przeciw takim zarzutom, ale z czasem, gdy jej codziennie prawie
Korniaktowa to samo mówiła i gdy jej ciągle o nowych gwałtach Stadnickiego donoszono, coraz posępniej się
zamyślała, coraz słabiej przemawiała za nim, a wreszcie, gdy wieść nadeszła, jako Stadnicki na Korniaktowę szpetnie
się odgrażając, żołnierzy w Łańcucie gromadzi i Tyczyn zdobywać zamierza, wyprawiła w przerażeniu posłów do
panów Kostków, błagając ich o opiekę.
A gdy się to działo w Łańcucie, zaczęto w kraju sposobić się na wyprawę pskowską. Jeszcze nigdy tak wielkich
przygotowań nie czyniono jako na ową wyprawę. Najpiękniejsze rycerstwo stanęło pod bronią, a najprzód roty
koronne, w których zgromadzili się rycerze z najmożniejszych rodów; sam Zamoyski, oprócz dawnego rycerstwa
swego, które dla obrony Inflant na Żmujdzi rozłożone było, przydał kilka tysięcy najwyborniejszej jazdy, doskonale
uzbrojonej i wyćwiczonej, a przybranej w granatowe barwy. Dalej szła piechota z samej szlachty złożona, pod wodzą
Mikołaja Urowieckiego, dzielnego wojownika, potem Litwa z wielką świetnością wystąpiła, a do niej przyłączono
wojsko nadworne, prowadzone przez Niszczyckiego Krzysztofa. Stanisław Tarnowski także pięknemi hufcami
dowodził; niemieckie zaciągi prowadził Duńczyk, Jerzy Farensbach, a była tam oprócz tego konnica Kozaków,
piechota węgierska, i czego jeszcze nigdy w Polsce nie widziano, tak zwana wybraniecka piechota albo łanowa, to jest
złożona z chłopów z dóbr królewskich regularnym poborem wybranych. Uzbrojeni oni byli w topory i siekiery, z któ
remi z niesłychaną odwagą darli się na forteczne wały, nie szczędząc krwie swojej a potomstwu zaszczytne
szlachectwo zdobywając. Byli też w tym obozie wszyscy najsławniejsi wojownicy, których imię straszne już było
nieprzyjacielowi, hetmanowie wielcy i polni, koronni i litewscy, Mielecki, Radziwiłł. Ostrogski, Sapieha i innych
wielu, a między nimi ten, który wkrótce miał wszystkim hetmanić — Jan Zamoyski.
Z niewymowną radością posłyszał Stadnicki o tej wyprawie. Odrywało go to niejako przemocą od posępnych myśli,
wyprowadzało gwałtem z tego koła podejrzeń, gniewu i planów zuchwałych, do których pociągała go namiętność, ale
które go jeszcze mimowoli przerażały. I rad był w duszy Stanisław tej okazyi, która przerywała tę walkę wewnętrzną,
która pozwalała zapomnieć choć na moment o strapieniu srogiem a sławy przymnażając, mogła też i serce Hanny
stanowczo ku niemu nakłonić.
Z zapałem tedy począł czynić przygotowania, aby z pięknym pocztem stawić się na ową wyprawę. Zanim wszakże
wyruszył, wyprawił posłów do Tyczyna z listem bardzo ozdobnym, w którym zaklinał Hannę, aby wspomnieniom
dzieciństwa swego wierną pozostała.
— "Idę — pisał Stanisław — raz jeszcze krew mą nieść ojczyźnie w ofierze, a ufam, iż skoro żyw powrócę, krzywą mi
już nie będziesz, lecz widząc mój affekt stały i wierny, zgodzisz się los swój z moim losem połączyć na doczesny
żywot. "
Tak tedy załatwiwszy tę sprawę, z sercem swobodniejszem pojechał jeszcze do Krakowa, gdzie go niektóre pilne
sprawy wzywały, i tam u Blandraty, którego zawżdy odwiedzał, spotkał się z młodym Jerzym Szornelem czyli Dołęgą,
bardzo już pięknie wyrosłym, ośmnastoletnim podówczas młodzianem. Stani
sław widywał go jeszcze małem chłopięciem, a zdumiał się ujrzawszy go teraz tak dorodnym młodzieńcem, który rwał
się już do rycerskich czynów, a jeno marzył o tem, aby módz do obozu polskiego się dostać. Młody Jerzy od razu też
całem sercem przylgnął do wspaniałego rycerza i tak sławnego wojownika jakim był Stadnicki, a dopóty od niego nie
odstąpił, dopóki on do swej roty go nie wcielił. Stało się to zaś tak niespodziewanie i tak szybko, iż ani Blandrata, ani
rotmistrz Szornel o postanowieniu Jerzego żadnej wiadomości nie mieli i przekonali się o tem dopiero wtedy, gdy on
wraz z Stadnickim zniknął z Krakowa. Jerzy nie mówił im nic, bo znając wielkie ku sobie przywiązanie Blandraty, bał
się opozycyi jego, a lękał się zarazem oporu rodzica z powodu jego ku Stadnickim animozyi.
Tedy Blandrata po zniknięciu Jerzego w wielką rozpacz popadł, a Rotmistrz nie namyślając się wiele, jakkolwiek w
podeszłych już był leciech, pospieszył wnet za synem do królewskiego obozu, kędy jako doświadczony wojownik z
wielką attencyą przez Zamoyskiego został powitany. Przypadek jednak zrządził, iż nie tak rychło z synem się spotkał,
bo gdy Rotmistrz do Zawołocia przybył, Król go wnet wraz z Filonem Kmitą i Haraburdą, który litewskimi Tatarami
dowodził, do Krzysztofa Radziwiłła ku Dnieprowi był wysłał i polecił im z tej strony nieprzyjaciela trwożyć, wetując
owe klęski, jakie on w krajach litewskich sprawił. Szornel nie mógł się opierać rozkazom królewskim, a że przytem
inną jeszcze poufną misyę do Radziwiłła miał sobie poruczoną, poszedł z ciężkiem sercem na ową wyprawę, wiedząc
już jako Jerzy wraz z Stadnickim. naprzód ku Ostrowu, który jest twierdzą na rzece Welice zbudowaną, pomknął.
Ale Stadnicki już zaraz na samym początku tej wyprawy zniechęcił się był, widząc jako wszystko idzie
wedle Zamoyskiego planów, który tak wielką ufność u Króla posiadł, że go tenże Hetmanem wielkim koronnym
uczynić zamierzył, co też zbliżając się już do Pskowa, w Woroncowie, radę wojenną złożywszy, postanowił i w obozie
ogłosić kazał, z tym ważnym dodatkiem, jako Zamoyskiemu pełnię owej władzy hetmańskiej, którą miał Jan
Tarnawski nadawa, a wszystkich wzywa, aby mu najzupełniej posłuszni byli.
Nie mogło się to podobać tym, którzy jako Stadnicki, brak experyencyi wojennej Zamoyskiemu zarzucali, a to dlatego,
ile że niezwykłej karności przezeń w obozie zaprowadzonej, poddać się nie chcieli, lub owych zaszczytów i
wyniesienia zazdrościli. Jakkolwiek tedy w ogóle wieść o nominacyi Zamoyskiego z wielką na pozór radością w
obozie przyjętą była, toć wszakże już zaraz poczęła sobie torować drogę i nurtować potajemnie chytra zawiść przeciw
Hetmanowi, którą Stadnicki a z nim inni Zamoyskiemu niechętni, żarliwem słowem rozdmuchać się starali, z każdej po
temu okazyi chętnie korzystając.
Miasto Psków, ku któremu hufce polskie dążyły, była to wielce obronna i w dzielną załogę zaopatrzona twierdza na
wielkiej rozłożona równinie. Najwyższą tam władzę, mieli sobie poruczoną Xiążęta Bazyli i Jan Szujscy. Piechotą
moskiewską, która przeszło . bardzo sprawnego liczyła żołnierza, dowodził Kosecki, rycerz bardzo dzielny. Oprócz
Kozaków zdatnych do prędkich obrotów i zasięgania wiadomości o drogach, miejscach i obrotach nieprzyjacielskich,
lub zgoła do rabunku, a bardzo wytrwałych, było tam jazdy porządnej do siedmiu tysięcy. Otrzymał też Zamoyski
wiadomość, jako znaczne posiłki z Moskwy ku obronie pskowskiej twierdzy jeszcze przybyć mają i że Mikołaj
Chostow, jeden z najsprawniejszych dowódzców, w siedm tysięcy piechoty już ciągnie ku Pskowu. A gdy nadto
z bliska rozpoznano owe obwarowania i okopy, jakiemi miasto było zewsząd otoczone, przekonano się, iż sprawa tu
będzie ciężka i długiego czasu wymagająca.
Na wschód od miasta grunt był nieco pagórkowaty i skalisty; tedy z tej strony można się było najbliżej pod okopy
nieprzyjacielskie podsunąć, ile że owe pagórki niezłą ochronę wojsku przed pociskami dział dać mogły, a płynąca
opodal rzeka Welika osłaniała dobrze piechotę. Tedy Król, który już sam po zdobyciu Ostrowa pod Psków przybył i
dość był frasobliwy, widząc jako mu o stanie i obronności twierdzy daleko mniej powiadano, postanowił z onej strony
wschodniej miasto dobywać. Przeprawiono się tedy przez rzekę Czerechę i obóz pod onemi pagórkami założywszy,
ściągnięto co przedniejsze roty jazdy polskiej i wojska litewskie. Od kurlandzkiego Xiążęcia przybyłe też hufce świeże,
które na straży w Inflanciech stały, a także ochotnicy pruscy i zagranicznej młodzieży siła, bardzo pięknej, którą
przyciągnęła sława onej wyprawy. Rozłożono się tedy w ten sposób, iż hufce polskie w trzech stanęły szeregach na
skrzydle prawem, Węgrowie zajęli stronę lewą nad rzeką Weliką, dalej nieco Litwa przy gościńcu do zamku Porchowa
wiodącym, a wreszcie między Polakami i Litwinami rozłożyli się Niemcy. Zaraz też Węgrowie poczęli okopy sypać na
wprost jednej najbardziej wysuniętej baszty, zwanej Pokrową. Obok tej baszty była inna Świnieńską zwana, ku której
Polacy z wielkim mozołem w gruncie skalistym podkopywać się zaczęli.
Roboty te szły powolnie i bardzo ciężko, a nieprzyjaciel chcąc jeszcze takowe utrudnić, często z twierdzy wypadał i
chociaż zawżdy odparty, jednak o straty przyprawiał znaczne i postęp onych robót jeszcze powolniejszym czynił.
Połapani niektórzy jeńce zgodnie zeznawali, jako w Pskowie dostatek był wielki żywności
i potrzeb wojennych, cały bowiem rynsztunek z Niemiec i innych krajów sprowadzony, tam złożony został.
Podkopawszy się blisko miasta, można było wprawdzie ód razu gwałtowny szturm przypuścić i próbować za iednym
zamachem zgnieść siłę nieprzyjacielską, ale próba ta tak Królowi jak i Zamoyskiemu wielce niebezpieczną się być
zdawała, ile że do tego aby pożądany skutek odnieść, potrzeba było mieć piechotę w czwórnasób silniejszą, a tu jeszcze
i prochu brakowało: zapasy bowiem na to oblężenie przygotowane przez niedbalstwo strzegących je, ogniem spłonęły.
Król chciał już nawet odstąpić od Pskowa i iść wprost ku Nowogrodowi, który mniej trudnym do zdobycia mniemano,
ale Zamoyski odwiódł go od tych zamiarów, przekładając, jako koniecznie pod Pskowem wytrwać należy, ile że
odstąpienie od rozpoczętego dzieła, nieprzyjacielowi dodałoby otuchy, a w wojsku wielkiego zamięszania stało się
powodem. Nie mogąc wszakże walnego szturmu przypuścić, ograniczyć się musiano na odpieraniu nieprzyjacielskich
wycieczek, na prowadzeniu dalszem oblężniczych robót, a wreszcie starano się o to najwięcej, by posiłkom
nadciągającym ku Pskowu nie dać przystępu.
W tym celu całą drogę od obozu do Światohory, zkąd Chostow z posiłkami przybyć miał, osadził Zamoyski wojskiem
litewskiem, a prócz tego na Welikiej rzece bardzo sztuczne środki przedsięwziął: zgromadziwszy bowiem znaczną
liczbę łodzi, kazał je mocno łańcuchami spoić i w dwóch szeregach przy brzegu ustawić tak, aby jeden z nich po
przejściu nieprzyjaciela odwrót mu przeciął w poprzek rzeki stawając, a drugi bliżej Pskowa umieszczony, w dalszej
żegludze przeszkodził, i chwycił jakoby w zasadzkę. Mądrze to było obmyślanem i skutecznem się okazało: gdy
bowiem jednej nocy część wojska Chostowa na łodziach
ku Pskowu dotrzeć usiłowała, wpadła w przygotowaną zasadzkę i nawet pierwszego natarcia nie wytrzymawszy, w
rzece się potopiła, albo na ląd chcąc się wydostać, wpadła w ręce Niemców, którzy pod wodzą Urowieckiego na tę.
wyprawę przeznaczeni byli. Chostow dowiedziawszy się o tej klęsce, żeglugi cale już zaniechał, ale z resztą swej
piechoty, borami ku Pskowu spieszył, korzystając najczęściej z nocy, które były podówczas bardzo ciemne i długie, ile
że to już jesień następowała. Ale i tu nie lepiej mu się powiodło, gdyż żołnierze jego, już ową klęską pierwszych
oddziałów na Welikiej przepłoszeni, tłumnie uchodzić poczęli, że zaledwie trzystu przy nim zostało, a gdy w dalszym
pochodzie parł się ciągle naprzód, przez Xiążęcia Wiśniowieckiego Andrzeja spostrzeżony, wraz z całem swojem
wojskiem do niewoli się dostał.
Tymczasem nadciągnęły do obozu polskiego posiłki: przyszedł kasztelan warszawski z pięknym pocztem, a także
Stefan Bielawski i Wilhelm Plater z inflantską jazdą. W tym czasie wrócił też do obozu królewskiego Rotmistrz
Szornel, który ową misyę poufną do Radziwiłła sprawiwszy, przynosił Królowi pocieszające wieści o fortunnych
wyprawach Radziwiłła, Kmity i Haraburdy. Radość z tego była niemała w obozie, ile że już i zkądinąd wiedziano, jako
car widząc porażkę wojsk swoich, a pożogę i zniszczenie kraju, coraz skłonniejszym się zdawał do zgodzenia się na
warunki pokoju, te zaś były: zrzeczenie się i odstąpienie całych Inilant, zburzenie w pośród krajów królewskich
położonej twierdzy Siebieża i wypłata tysięcy czerwonych złotych w nagrodę kosztów wojennych. Postanowiono tedy
z tem większą usilnością prowadzić dalej oblężenie Pskowa, a przedewszystkiem zaopatrzyć się w amunicyę, bez
której niepodobna było walnego szturmu przypuścić, wojsko zaś w bezczynności,
porą przytem jesienną i ciągłemi deszczami srodze udręczone, poczynało się już zniechęcać i wytrwałość tracić.
Rozpisano tedy listy i wyprawiono posłów do kurlandzkiego xiążęcia, do miasta Rygi i na inne miejsca, z prośbą o
dostarczenie amunicyi, postanowiono zaś tymczasem, skoroby jeno oblężnicze roboty, podkopy i wały były dokonane,
w małych szturmach wojsko zaprawiać, a nieprzyjaciela nękać.
Od wałów, kędy stali Polacy, zbliżono się już bardzo do miasta, ale przekopy owe musiały być przerwane, bo na skałę
trafiły. Węgrowie zaś swoim przekopem już pod sam mur twierdzy niemal dotarli, ale spostrzeżeni zostali przez
nieprzyjaciela, który spenetrowawszy ich zamysły, rowem przeciwnie ciągnionym wzdłuż murów owych, obwarować
się usiłował. Najgorszem wszakże było to, że w wojsku coraz się większa poczęła objawiać niekarność, a już coraz
głośniej sarkano na owo tak długie oblężenie, które rychłego skutku zapowiadać się nie zdawało. Wszystkich zaś
malkontentów podburzał najgorzej Stadnicki. W tej bezczynności usiedzieć nie mogąc, coraz to nowe jakoweś
ochotnicze wycieczki urządzał, które wprawdzie szczęśliwemi były, ale pożytku wielkiego nie przynosiły, dawały zaś
innym przykład szkodliwy.
We wszystkich tych expedycyach młody Dołega wiernie zawżdy przy nim stawał, wielkiego animuszu składając
dowody, że się wszyscy waleczności owego młodzieńca dziwowali, a nawet Zamoyski widząc go raz jako się bardzo
dzielnie z nieprzyjacielem w jednej utarczce potykał, zaraz się pytał o niego, a dowiedziawszy się, że to jest syn
Rotmistrza Szornela, troskliwe oko zwracać nań począł, bo dzielność Rotmistrza i experyencyę jego w rzemiośle
wojennem wielce sobie a nawet nieraz rady jego zasięgał.
Toż gdy Rotmistrz z owej wyprawy od Radziwiłła powrócił, zaczął mu zaraz mówić o synu jego i chwalić animusz
rycerski młodzieńca.
— Tylko — dodał — pilnuj go waść dobrze, bo w złej co do karności jest szkole. Już mi ten Stadnicki nieraz piwa
nawarzył i coraz gorsze harce wyprawiać poczyna, a jeśli nie ustanie, to go surowo skarcić będę musiał, nie chciałbym
zaś, aby to i na syna waszego spadło, ile że bardzo sprawnym i dzielnym zdaje się być młodzieńcem.
Uradował się tą pochwałą Rotmistrz ale i zmartwił zarazem, wiedział bowiem jak mu trudno bedzie synaczka swego od
owej kompanii ze Stadnickim odciągnąć. A to co mu się trudnem wydawało, zgoła okazało się niepodobnem, bo
Dołęga za nic Stadnickiego opuścić nie chciał, owszem rodzicowi hardo się postawił i znów na jakąś wyprawę
ochotniczą ze Stadnickim, ku opodal od Pskowa znajdującemu się klasztorowi, który Pieczary zwano, wyruszył.
A już tymczasem przeciw Królowi, zwłaszcza też. przeciw Zamoyskiemu urosła wielka nienawiść w obozie. Po onych
deszczach jesiennych, które się strasznie dawały we znaki rycerstwu, chwytać poczynały mrozy, a już i choroby w
obozie się pojawiły, z czego zaraz skorzystali malkontenci, aby gorsze jeszcze nieukontentowanie szerzyć, mówiąc
jako najprzedniejsze rycerstwo przez nieudolność a upór Zamoyskiego, na zatracenie jest wystawione. Zwłaszcza zaś w
wojsku litewskiem przejawiać się zaczęła wielka niesubordynacya, że już i kary za oczywiste nieposłuszeństwo
wymierzać było potrzeba. Niektórzy przedniejsi, na swoje znaczenie i fortunę licząc, niepomiernie dokazywali, już
jawnie przeciw Zamoyskiemu się odgrażając, lub rozmaite paszkwile szpetne na niego i Majestat królewski szerząc.
Zamoyski zrazu na to żadnego nie dawał baczenia, ale gdy i
starsi żołnierze, którzy jeszcze pod Gdańskiem bywali, jakoweś zgromadzenia odbywać i na nich zmowy czynić
zaczęli, tedy widząc, jako dłuższe pobłażanie bardziej rozzuchwalić i już do otwartego buntu doprowadzić może,
postanowił surowych jąć się środków i odstraszającym działać przykładem.
A był tam podtenczas w obozie, w wojsku litewskiem, towarzysz niejaki, nazwiskiem Wścieklica, szlachcic dobry i
rycerz okazały, jeno bardzo burzliwego umysłu, który jako słusznie mówiono, zapalczywością a niepowściągliwością
języka, nazwisku swemu zadość czynił. Owoż Wścieklica ten, pierwszym był, który przeciw Zamoyskiemu już jawny
rokosz podnosić zaczął, a ze Stadnickim się zmówiwszy, przeciw Hetmanowi umysły buntował. Zdarzyło się, iż w
owej wyprawie Stadnickiego na Pieczary, która się szczęśliwie powiodła, ale wbrew woli Hetmana była
przedsięwzięta, ujęto w pobliskiej wiosce niewiast kilka urodziwych, a zwłaszcza ów Wścieklica jedną przedziwnej
urody białogłowę — żonę jak mówił pewnego bujarzyna — do obozu sprowadził, a przybrawszy ją bardzo ozdobnie, w
namiocie swym uczty wyprawował, wielkie szerząc zgorszenie, bo i inni już za tym przykładem iść zaczęli, nie ma
bowiem nic łatwiejszego jak złemu początek dać.
Gdy o tem Zamoyskiemu znać dano, srodze się oburzył i zaraz nazajutrz wydał ordynans do całego rycerstwa, aby
wszystkie niewiasty, znajdujące się w obozie, precz wygnano. Bardzo się to nie podobało wielu, zwłaszcza młodzieży
rycerskiej, która to długie obozowanie już sobie przykrzyć zaczęła, a żadnej nie chciała cierpieć karności. Stał się tedy
rumor wielki, zwłaszcza gdy tegoż dnia pacholikowie Zamoyskiego niektóre niewiasty owe pojmawszy, szpetnie
rózgami z jego rozkazu osmagali i wygnali precz z obozu.
Wścieklica ani myślał rozkazowi hetmańskiemu zadość uczynić. Co gorsza, tegoż dnia sprosiwszy sobie kompanów,
ucztę wyprawił, do późnej nocy hałasy w obozie czyniąc. Zamoyski nie mogąc znieść takowego lekceważenia, gdy się
o tem dowiedział, wnet posłał kilku zbrojnych z rozkazaniem, aby Wścieklicę do niego sprowadzili; ale ci posłowie
parę guzów oberwawszy, odnieśli panu taką odpowiedź, jako Wścieklica cale poddać się rozkazom nie myśli, owszem
kompanów sobie dobrawszy, szpetnie się odgraża, mówiąc, że Hetman na to jest, aby w bitwie żołnierzy prowadził i
miasta zdobywał, nie zaś na to, by wojsku z zimna i mrozów pod murami gnić kazał i mniszego żywota, cale rycerstwu
nie przystojnego, przestrzegał. Pacholikowie ci, z których jeden miał oko haniebnie podbite, a drugi rękę zrąbaną,
przytem to jeszcze w relacyi swej dodali, jako u Wścieklicy sroga pijatyka była, że sam Wścieklica zgoła był pijany, a
przy nim liczna kompania, wśród której Stadnicki Stanisław i rycerz Dołęga, syn rotmistrza Szornela.
Zamoyski bardzo się nad tem zamyślił, ile że nie tak mu o Wścieklicę chodziło, ile o Stadnickiego, w którym
potężnego czuł wroga, i o Dołęgę, dla którego ze względów dla rodzica jego, chciał być powolniejszym. Trzeba jednak
było dla przykładu skarcić zuchwalstwo, przedewszystkiem zaś dać wojsku okazyę do spróbowania się z
nieprzyjacielem; dłuższa bowiem bezczynność najgorsze mogła sprowadzić skutki.
Zaczem natychmiast kazał czynić przygotowania do szturmu. A że przekopy już prawie do samych murów sięgały,
przeto rozkazał jeszcze tej nocy działa nad rzeką Weliką przodem tak ustawić, aby ku onej baszcie Pokrową zwanej, do
której przystęp najłatwiejszym się zdawał, były skierowane, i posłał najpierw dwudziestu najsprawniejszych z piechoty
polskiej, aby rów pod murem przeciągniony przebywszy, pod osłoną nocy spene
trowali, jaki stamtąd przystęp mógł być. Ci wróciwszy relacyę zdali, jako przystęp zdawał się łatwy, bo jakkolwiek za
tym rowem był mur wysoki, ale już poprzedniemi szturmami nieco nadszczerbiony. Za tym murem znowu był rów
głęboki, wszakże mostem opatrzony, który przebywszy, już łatwo wkroczyć można było do wnętrza twierdzy i ową
Pokrowę opanować.
Tedy potem wysłał Hetman pięćdziesięciu Niemców, bardzo walecznych, z rozkazaniem, by jeszcze dalej pod mury
podeszli, a gdy stwierdzą, że pierwsza relacya jest prawdziwą, już nie wracali, jeno mury w miejscu najbardziej
uszkodzonem obsadziwszy, znak umówiony dali, poczem inne posiłki wysłane im będą.
Noc jeszcze była, gdy w obozie począł się ruch niezwykły; ze świtaniem do szturmu miano uderzyć. Ostatnie
przygotowania odbywały się w wielkiej cichości, wiedziano bowiem, że w twierdzy czuwano niezmordowanie, a
zwłaszcza Jan Szujski własnym przykładem innych zachęcając, dzień i noc z murów nie schodził.
Zaledwo pierwszy brzask poranny rozpraszać począł nocne ciemności, gdy już Zamoyski owe posiłki, wysłanym na
zwiady Niemcom przyrzeczone, sam szykował. Najpierw więc szedł oddział piechoty niemieckiej, bo owi naprzód
posłani tego koniecznie żądali, potem szła jazda i piechota polska, potem Urowiecki ze strzelcami, potem rota Jerzego
Mniszcha i inne co przedniejsze. A gdy już wszyscy stali w szyku bojowym, nadbiegł Stadnicki z Dołęgą i
towarzystwem swem, koniecznie się domagając, aby do tej wyprawy należeć mógł. Zamoyski chciał zrazu odmówić,
ale widząc że Stadnicki wzburzony jest wielce i nie chcąc jakiego niepokoju w tym ważnym wywoływać momencie,
przystał na to, lecz zwracając się ku Stadnickiemu bardzo poważnie rzekł:
— Większą ma ten zasługę, który karności i subordynacyi w obozie przestrzega, niźli ten, który z nieprzy
jacielem w awanturniczych okazyach harce wyprawuje, a w obozie zgorszenie szerzy. Ufam mości Stadnicki, iż
dzielnem zachowaniem się w tej oto potrzebie, zmażesz ową bezpotrzebną wyprawę na Pieczary i następne excessa...
Ale już Stadnicki cały wzburzony podjechał ku Hetmanowi i krzyknął:
— Mniej słów kaznodziejskich mości Zamoyski! Nie żądam od Hetmana niczego, jeno tego, by mi okazyę dał krew
moją ofiarować, a z imćp. Zamoyskim rozprawim się o resztę, gdy z Pskowem koniec będzie...
I coś jeszcze krzyczeć chciał, ale go już nikt słuchać nie mógł, bo nagle w oddali, na rozjaśnionem już nieco niebie,
ukazał się umówiony sygnał, czerwona chorągiewka, którą owi Niemcy na wałach obok baszty nieprzyjacielskiej
zatknęli. W tymże momencie dały się słyszeć wystrzały straży, która onych Niemców z murów dostrzegłszy, już hasło
załodze dawała.
Nie było chwili do stracenia.
Ruszono tedy cwałem. Naprzód owa piechota niemiecka, ale ta nadbiegłszy ku onej szczerbie w pierwszym murze
fortecznym, i widząc jako szczupłą była i wolnego przechodu nie dawała, wstrzymała się nagle w biegu, innym drogę
tamując.
— Naprzód! wielkim głosem krzyknął Stadnicki, który w zapalczywość! swej, nie przestrzegając przepisanego
porządku, już się był z całą kompanią swą tak wysforował, że wszystkich wyprzedził i na karki owej piechocie
wjeżdżał, a widząc, jako ona ciągle nad rowem, stała, z miejsca się nie ruszając:
— Z koni! zawołał ku swoim, i sam najpierw z konia zeskoczywszy, już naprzód szedł, mając obok siebie Dołęgę a za
sobą całą swą rotę, także już pieszo idącą. Tedy, pominąwszy Niemców, z szablą z pochew wydobytą, rzucił się
Stadnicki ze swymi ku owemu wyło
mowi, i w jednem mgnieniu oka straż nieprzyjacielską pogromiwszy, wkroczył do wnętrza.
Zamoyski i inna starszyzna, między którą i Rotmistrz Szornel się znajdował, w przerażeniu patrzyli, zapobiedz już nie
mogąc, jak owa garstka śmiałków, zdawało się, na śmierć niechybną szła.
Z murów coraz liczniejsi żołnierze gęsto strzelać poczęli, a już i z baszty jednej z dział walić zaczęto, na zbliżających
się zaś pod mury ciskać kamienie ogromne, i wielkie belki drewniane, ostremi ćwiekami żelaznemi nabijane.
Ale Węgrowie, pod wodzą dzielnego Gabryela Bekiesza, hurmem teraz rzucili się ku wyłomowi, a już i działa nad
rzeką Weliką ustawione, grać pięknie zaczęły, i owe kule ogniste, które już pod Wielkiemi Łukami, z niezwykłym
sukcessem użyte były, ukazały się w powietrzu, lecąc do wnętrza twierdzy.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca zgasły wśród gęstych tumanów dymu i kurzawy z walących się murów.
Strzelnice nieprzyjacielskie tak potężnie z dział rażono, że armaty tam rozstawione wnet się powaliły i nieużytecznemi
się stały. A przez coraz większe wyłomy parły się roty jedna za drugą, bez ustanku, siei spędzając z murów załogę.
Stało się tedy larum ogromne w twierdzy. Przerażona nagłem wkroczeniem załoga, widząc straż z murów uciekającą,
tłumiła się w trwodze i popłochu straszliwym. I byłby już wtedy bezwątpienia Psków zdobyty, gdyby nie Jan Szujski,
który widząc takowe przerażenie powszechne, sam jeden wśród tej gromady spłoszonej, zachował krew zimną i umysł
przytomny. Widziano, jako na białym koniu pędząc, na wszystkie strony rozkazy wydawał, wstrzymując uciekających
to groźbami, to prośbą. A tu już w mieście i w dzwony na gwałt bić poczęto, i Władyka pskowski, przywdziawszy
szaty cerkiewne,
obrazy świętych z cerkwi powynosić kazał, i procesyo nalnie obnosząc je po ulicach, sam przemową do odwagi i oporu
wzywał.
Gdy się to w mieście działo, Stadnicki i Dołęga przedarłszy się przez mur pierwszy i rowy po za nim przeciągnione,
wprost lecieli z kompanami swymi ku onej baszcie Pokrową zwanej, którą, że była słabo obsadzona, z małym trudem
zdobyli i wnet proporce swoje na wieży zatknąwszy, obejrzeli się ztamtąd co dalej czynić. Tu się dopiero przekonali,
jak zuchwałem było ich przedsięwzięcie.
Po za pierwszym murem, przez który się przedarto, nieprzyjaciel usypał w trzech szeregach mocne wały, rowami
okopane i silnie bronione, które wprzód zdobyć było potrzeba, aby się do miasta módz dostać. To też Węgrzy u tych
okopów stanąwszy, już się dalej posunąć nie mogli, bo nieprzyjaciel słowami Szujskiego i Władyki zagrzany, całą siłą
rzucił się ku ich obronie i uderzył na Węgrów, którzy jako lwy walcząc, nic wszakże dalej zdziałać nie mogli, wielu
najsławniejszych swych wojowników tracąc. Tu między innymi poległ, rwąc się pierwszy na okopy, mężny wódz
węgierski Gabryel Bekiesz i byłoby nawet ciało jego stratowane, na bojowisku zostało, gdyby ci co za nim szli, widząc
jako śmiertelnie kulą ugodzony, wali się na ziemię, nie pochwycili go i wedle węgierskiego obyczaju nie unieśli z pola
bitwy ku swoim.
Tedy zobaczył Stadnicki, iż gdyby Węgrowie od okopów wyparci, po za mur się cofnęli, on wraz z całą rotą swoją, w
onej zdobytej baszcie zostałby przez nieprzyjaciela otoczony. A gdy to zobaczył, już nie myśląc o zatrzymaniu onej
baszty, wyruszył z niej na pomoc Węgrom, kazawszy jeno ogień podłożyć pod drewniane przybudowania, okalające tę
basztę od strony miasta, które wnet płonąć poczęły, a że wiatr był silny, tedy
kry na miasto leciały, wzniecając pożogę w pobliskich domostwach i coraz większego popłochu stając się powodem.
Wszakże owe kule ogniste, które wciąż w powietrzu latały, nieprzyjacielowi żadnej nie czyniły szkody, ku wielkiemu
oblegających zdziwieniu. Niebawem też spostrzeżono, iż Szujski z doświadczenia w Wielkich Lukach nabytego,
korzystając, kazał wszystkie bliskie domostwa i baszty pokryć gliną i darnią, gdzie owe kule grzęzły, gasnąc bez
szkody. Widząc to Stadnicki, który wśród najstraszliwego ognia na wszystko baczne miał oko a przemyśliwał jeno nad
zdobyciem rychłem całej twierdzy i miasta, za co by jemu główny zaszczyt przypadł, już się w krótkich słowach
zmówił z Dołęgą i innymi ochotnikami, aby oną przezorność Szujskiego zniweczyć.
A była tam opodal, po za pierwszym okopem, jeszcze zaciekle bronionym, baszta jedna już ku miastu znacznie
wysunięta, ku której owe kule ogniste ciągle ale bez żadnego skutku wymierzane były. Ogień w niej wzniecony byłby
już zaniósł pożogę w sam środek miasta, a zwiększając popłoch, byłby może skłonił Szujskiego do zaniechania oporu i
poddania twierdzy. Aby jednak dostać się do baszty owej, trzeba było pierwej zdobyć mocno broniony przekop, co
rzeczą było cale nie łatwą, bo już naówczas Szujski całą niemal załogę ku onemu miejscu ściągnąwszy, wszystkie siły
wytężał ku jego obronie.
Gdy się to działo, Zamoyski i starszyzna zająwszy zdobytą basztę Swinieńską, z której cały plac boju doskonale
widzieć się dawał, przypatrywali się ztamtąd walce, rozkazy wydając i wszelkiemi kierując obrotami. Właśnie w tym
momencie zbliżył się był Hetman do Rotmistrza Szornela i wskazując na garstkę walczących,
wśród których dorodna postać młodego Dołęgi nad inne widoczną była, rzekł:
— Winszuję wam syna, mości Rotmistrzu. Od kilku już momentów widzę, jako nieustraszenie w sam ogień leci, a tak
dzielnie naciera, że gdzie się zwróci, łamie szyk nieprzyjacielski. Owo widzę, jako teraz Rotmistrza Niezabitowskiego
walecznie wspiera, a prawie tak wspaniale wygląda, jak sam Rotmistrz, po nad którego niema w obozie polskim
wyższego a i dzielniejszego rycerza...
Szornel nie odrzekł nic, jeno wzrok swój wpił w to miejsce, w którem rzeczywiście, gdy wiatr chwilami rozproszył
mgłę straszliwego dymu, widać było Rotmistrza Jakóba Niezabitowskiego, górującego głową nad całem rycerstwem,
jak wdzierając się na okopy, siekł olbrzymim mieczem przeciwników, ścinając łby jak makówki. Obok niego z jednej
strony Stadnicki Stanisław, a z drugiej Dołęga, cali krwią zbroczeni a okopceni od dymu, darli się ciągle naprzód,
innym drogę torując. Jeszcze chwila, a już ta część przekopu zdobyta... Ale dym gęsty zakrył wnet przed oczami
Szornela ten obraz, że już nic nie widząc, podniósł wzrok ku niebu, polecając młodzieniaszka swego bożej opiece.
Rycerskie serce Rotmistrza prawie nie czuło rodzicielskiej trwogi, tak przepełnione było dumą i radością z waleczności
i męztwa syna. Aliści wiatr znów na moment rozwiał kurzawę i oczom Szornela ukazał się już inny a przerażający
obraz.
Część owa wałów, gdzie się najbardziej zacięta toczyła walka, była już zdobytą. Niezabitowski ze swoją rotą walczył
tam jeszcze, ale już z pewnością zwycięztwa: Stadnickiego i Dołęgi już przy nim nie było... Żali zginęli?... Serce
Szornela ścisnęło się wielką boleścią.
Lecz w tymże momencie dalej spojrzawszy, ujrzał, jako szczupła garstka może z dziesięciu ludzi złożona, biegła w
stronę onej baszty, o której wyżej była wzmianka, że jej kule ogniste dla okrywającej ją darni uszko
dzić nie mogły. Lecieli tak szybko, że zaledwie oko Rotmistrza dopatrzeć mogło, iż to był Stadnicki z Dołęgą.
Odetchnął swobodniej, widząc żywym syna, ale wnet znów struchlał, ujrzawszy, jak oni tak szczupłemi siłami uderzyli
całym pędem na dziesięćkroć silniejszy oddział nieprzyjacielski, broniący przekopu opodal baszty owej. Iście zuchwałe
to było przedsięwzięcie... Natarcie było tak niespodziewane i gwałtowne, że nieprzyjaciel się Cofnął, ale jeno na
moment, bo wnet się obaczywszy, skupił się i cały oddział Stadnickiego, który się parł naprzód, dokoła otoczył. Było
prawie niepodobieństwem aby się ztamtąd wypruć mogli — a była tam snać rzeź straszliwa, bo wśród zgiełku i huku,
ztamtąd największa dochodziła wrzawa, a w powietrzu migały jeno od czasu do czasu ostrza mieczów i widać było
topory i siekiery owych z piechoty wybranieckiej chłopów.
— Szaleństwo jest! — krzyknął Zamoyski z nieukontentowaniem wielkiem, szkoda jeno krwie szlacheckiej i tej oto
wieśniaczej, zaiste dzielnej. Trzeba im dać pomoc, bo zginą wszyscy!
A gdy to mówił, Rotmistrz Szornel już zbiegł z onej baszty i na swoich krzyknąwszy a konia dosiadłszy, pędem leciał
w to miejsce.
Tymczasem Stadnicki z Dołęgą już prawie na pięście z nieprzyjacielem walczyli. Ze wszystkich stron otoczeni,
stanąwszy ku sobie plecami, ilu ich tam było, bo niektórzy już od razu polegli, siekli na prawo i lewo, stojąc
niewzruszenie w miejscu po nad przekopem ku baszcie wiodącym. Coraz bardziej rozszerzało się koło, w którem byli
ściśnięci, bo coraz więcej padało trupów od miecza Stadnickiego i Dołęgi i toporów wybranieckiej piechoty.
Nieprzyjaciel nie dorozumiewając się snać zrazu celu tego ataku, a widząc taką gwałtowność nacierających i znaczne
swoje straty, cofnął się nareszcie nieco, ostawując przejście ku przekopowi wolnem, a w tymże
momencie Stadnicki z całym swym oddziałem rzucił się ku przekopowi i wnet w nim zniknął... Padły za nimi gęste
strzały, na szczęście bez wielkiej szkody, jeno Dołęga lekko w ramię draśnięty został, a miał też rękę lewą nieco
porąbaną, ale na to nie bacząc i na prędce rany chustą owinąwszy, dla zatamowania krwie upływu, leciał wraz z innymi
ku baszcie. Tuż przy niej napotkali na rząd pali gęsto w ziemię wbitych i za ich pomocą wnet znów wydostali się na
wierzch i coraz szybciej pędząc, bo tu już kule nieprzyjacielskie łacniej ich dosięgnąć mogły, znaleźli się pod samą
basztą. Natenczas chłopi zaczęli naprzód darń ową, która basztę okrywała, toporami i motykami w przekopie
znalezionemi rozrzucać, a Stadnicki i Dołęga z kilku innymi osłaniali ową robotę, ostrzeliwając się nieprzyjacielowi i
gotowi do odparcia ataku z mieczem w ręku. Spieszono też przeciw nim ze wszystkich stron, widząc teraz ich zamiary,
a i z baszty spostrzeżono robotę i poczęto gęsto strzelać, a potem kamienie ciskać z góry. Już się dwóch chłopów
zwaliło na ziemię, już i rycerz jeden obok Dołęgi śmiertelnie rażony, ducha wyzionął, ale Stadnicki cofać się nie
myślał, jeno krzyczał wciąż na swoich, by przyspieszano robotę. Za dwa pacierze już darń owa była rozrzucona i cały
jeden bok baszty mógł być skutecznie kulami ognistemi rażony. Ale zanimby się to stało, Stadnicki z Dołęgą i całym
oddziałem byłby zginął niechybnie. Właśnie spieszył ku nim silny oddział nieprzyjacielski, a na jego czele pędził co
siły rycerz jakiś rosły, z dzidą wymierzoną wprost w pierś Dołęgi. W tymże momencie z wielką wrzawą przypadł na
pomoc oddział Rotmistrza. Szornel rzucił się naprzeciw ku on emu rycerzowi z dzidą, starł się z nim sam i po krótkiej
walce trupem położył, poczem otaczając garstkę Stadnickiego ochotników, otworzył im drogę do odwrotu. Stadnicki
widząc też, że robota prawie skończona, dłuższe zaś trwa
nie na miejscu zgubą niechybną groziło, cofnął się wnet od baszty, a w tymże momencie wielka kłoda drewniana
srogiemi ćwiekami nabita, z impetem z okna baszty ciśnięta, spadła i z łoskotem wielkim przywaliła dwóch chłopów,
którzy się jeszcze przy owej darni zabawiali.
Nie było chwili do stracenia, bo już inne posiłki przybywały, z któremi się Szornel mocno ucierał, nawołując wciąż
Stadnickiego do odwrotu. Zaczęto się więc cofać w porządku, walcząc ciągle, a snać Zamoyski dobrze się
przypatrywał tej całej przeprawie, bo gdy juź Szornel ze Stadnickim i Dołęgą byli opodal od baszty, kule ogniste na
daną komendę sypać się poczęły, i spadając na miejsce z darni oczyszczone, chwyciły je skutecznie, i wnet wielki słup
ognisty podniósł się w powietrze, powitany okrzykiem tryumfu oblegających. Tedy z podwojoną zapalczywością
rzucono się naprzód, i znaczną część dalszych okopów i jeszcze inne dwie baszty opanowano.
W Pskowie okrutna wzmagała się trwoga. Znów w dzwony uderzono a z baszt i murów zdobytych widziano, jako
Władyka licznym otoczony klerem, procesye znów po ulicach odprawiał, wśród klęczącego i głośno jęczącego ludu.
Wewnątrz miasta pożar szerzył się gwałtownie: domy stały w płomieniach, już przez nikogo nie bronione. Szujski, całą
już załogę ku okopom wyprowadziwszy, sam stanął na jej czele, walcząc niezmordowanie i zagrzewając upadające na
duchu żołnierstwo, które częstokroć już broń rzucało i pierzchało w dzikim popłochu.
Zażarta walka trwała już dzień cały. Straty w polskich i litewskich, a zwłaszcza węgierskich pułkach, były bardzo
znaczne, a co gorsza, i działa pod wieczór milknąć już poczęły — brak prochu dawał się dotkliwie uczuwać. Widząc to
Hetman, dał sygnał do odwrotu. O zdobyciu miasta dnia tego i myśleć było niepodobna, zwłaszcza, że nad wieczorem
mgła padać zaczęła tak gęsta, że
o kilka kroków nic widać nie było. I tak zresztą zdziałano więcej, niż zrazu sobie obiecywano: miał to być tylko atak
częściowy, tymczasem na całej niemal linii zadano nieprzyjacielowi ciężką klęskę, znaczną część murów i obwarowań
zburzono, siła żołnierzy co przedniejszych wycięto, a i sam Psków spalono. Należało tedy cofnąć się z honorem,
odkładając na inną porę zadanie klęski stanowczej.
To jednak nie mogło się podobać Stadnickiemu, który widząc pożogę miasta i znaczną część obwarowań zdobytych, a
folgując zapalczywość! swojej, która dalszych niebezpieczeństw przewidywać nie chciała, wzburzył się wielce, gdy
usłyszał hasło do odwrotu, a nadbiegłszy na Rotmistrza Niezabitowskiego, który się już cofał, krzyknął doń:
— Jakto mości Rotmistrzu, mamy uchodzić nic nie sprawiwszy i nie zebrawszy owoców krwie naszej ?
— Hetman wie dobrze co czyni, odparł Niezabitowski, nam jeno bić się gdy każą, a cofać się gdy taki ordynans...
— Tedy nie warto krwie tracić dla takiego Hetmana, co nawet rezultatu wiktoryi wziąć nie umie! — wrzasnął
Stadnicki i popędził wraz z Dołęgą dalej, szpetnie Zamoyskiego znieważając.
Za chwilę, tam gdzie wrzała walka zażarta, zapanowała grobowa cichość. Mgły gęste, białe, kładły się na pobojowisku,
okrywając jakby całunem trupy poległych. W śród nocnych ciemności i ciszy słychać było tylko szelest skrzydeł
ptactwa zlatującego się tłumnie. Z Pskowa dochodziły od czasu do czasu jęki głuche mieszkańców płaczących nad
zgliszczami. Jaskrawe płomienie pożogi jeszcze długo strzelały słupem ognistym w niebo, lub rozpryskiwały się w
tysiące iskier w powietrzu. I przez noc całą, łuna purpurowa, niby sztandar krwawy, rozwieszona była nad miastem.
IX.
Jakkolwiek Zamoyski dotychczas bardzo pobłażliwym dla Stadnickiego się okazywał, toć przecież nie mogł dłużej
znosić jego zuchwalstwa i chcąc nie chcąc, musiał go do odpowiedzialności pociągnąć za owe szpetne wyrazy i
przekleństwa, któremi schodząc z pola bitwy, ku usłyszeniu i zgorszeniu innych, bezcześcił Hetmana.
Ale Stadnicki na to czekać nie myślał, zwłaszcza, gdy nazajutrz z rana po onym szturmie dowiedział się, jako
Wścieklicę w sam dzień szturmu z rozkazu Zamoyskiego pochwycono, przed sąd wojenny stawiono i na śmierć
skazano, a ową niewiastę, która całego zajścia tego była powodem, wychłostano sromotnie i z obozu wygnano.
Stadnicki, skoro się dowiedział o wyroku na Wścieklicę wydanym, wnet pobiegł do Hetmana, ale ten cale widzieć się z
nim nie chciał i przez pana Niezabitowskiego powiedzieć mu kazał, że aczkolwiek dzielność jego rycerską wysoko
ceni i tak mężnemu rycerzowi pragnąłby pochwałę dać, to wszakże dla niesubordynacyi jego i niepowściągliwości
języka, będzie musiał i jego, Stadnickiego, przed sąd stawić, aby ze słów zuchwałych i nieposłuszeństwa zdał sprawę.
A już na to Stadnicki z wielkiego gniewu nic nawet odpowiedzieć nie mógł, tak mu złość gardło ścisnęła, jeno
szydersko się zaśmiawszy, krzyknął:
— Zobaczymy! — i pędem ku namiotowi swemu pospieszył. Tam wnet podobnych sobie malkontentów
zgromadziwszy, naradzał się z nimi i Dołęgą co czynić. Niektórzy chcieli do Króla iść i za Wścieklicą prosić, ale
Stadnicki prosić już nie chciał; on raczej byłby się rzucił i próbował orężem odbić Wścieklicę a bunt w obozie
wzniecić, ale dla krótkości czasu było to niepodobieństwem, bo wnet uderzono w bębny i kotły, a Sta
dnicki blady i trzęsący się z gniewu, patrzał, pięście zaciskając, jako Wścieklica skrępowany powrozami klęczał na
placu, przed nim zaś kilku strzelców stało z nabitą bronią, czekając hasła... Sygnał padł — i trup Wścieklicy nurzał się
we krwi na ziemi...
— Zapłacisz mi to Hetmanie! — szeptał Stadnicki — zapłacisz mi krwawo!...
I tejże jeszcze nocy, zebrawszy sobie malkontentów drużynę, wraz z Dołęgą obóz opuścił, nie doczekawszy się
bliskiego już końca onego sławnego oblężenia, ani zawarcia dziesięcioletniego bardzo zaszczytnego rozejmu, zwanego
"Zapolskim albo w "Kiwerowej Górze", który całe Inflanty i Połock i Wieliż Polsce zapewniał.
Stało się to w początkach r. P. , w którym to czasie Stadnicki ze swoim oddziałem już do Łańcuta się zbliżał. A im
bardziej się doń zbliżał, tem większa go szarpała trwoga i niepokój. Żali Hanna jest jeszcze w Tyczynie? a jeśli jest,
jakim dla niego przejęta sentymentem?... On czuje, że gdyby Hanna łaskawszem spojrzała nań okiem, cały świat
wydałby mu się innym, lepszym, pogodniejszym. I on sam stałby się lepszym i zapalczywość jego znikłaby może;
możeby się dla Hanny pojednał ze wszystkimi — nawet Zamoyskiemu przebaczył!... On czuje, że z nią i przy niej
mógłby się cale odmienić i rycerską swą waleczność ozdobić cnotami obywatela; ale czuje także, że gdyby go
zawiodła, gdyby nie chciała być jego małżonką, gdyby go znów teraz jak pierwej rozmaitemi wymówkami drażniła, to
on z tą goryczą w sercu, jaką z obozu wyniósł, znieśćby już tego nie potrafił, ale na wszystko odważyćby się gotów:
wszak ma drużynę zbrojną, a Tyczyn nie bardzo obronny...
Zmrok nocny dawno już zapadł, gdy drużyna Stadnickiego zbliżała się, mijając zamek łańcucki, ku Tyczy
nowi. Na równinie śniegiem okrytej, widać było już zdala gałęzie drzew ogrodowych i wieżyce zamku.
Cisza była dokoła — ze wsi pobliskich dochodziły jeno stłumione echa ludzkich głosów i psów przeciągłe szczekanie.
W oknach zamkowych ciemno było zupełnie. Może już spali, a może Hanna w jednej z dalszych komnat siedzi przy
kominie, wśród swoich służebnych, i słucha opowieści o rycerzach, o bojach, o dziwach?...
Oddział posunął się z cicha ku bramie. Stadnicki próbował ją otworzyć, ale była zamkniętą, tedy zapukał zrazu
ostrożnie, potem z całych sił walić zaczął, ale nikt nie wychodził. Dopiero za dobrą chwilę ujrzano idącą zwolna ku
nim postać. Był to odźwierny, sędziwy już starzec, który zbliżywszy się i ujrzawszy zbrojnych ludzi, zalękniony
mocno, uciekać już chciał, ale go Stadnicki groźbą że strzelać będzie, powstrzymał.
— Otworzyć bramę! — krzyczał.
Tedy ów odźwierny z wielkiego zalęknienia nic mówić nie mogąc i widząc, że opór na nic się nie przyda, rozpiął
łańcuchy i bramę roztworzył, a w tymże momencie Stadnicki i cały oddział jego z impetem wielkim wpadli na
dziedziniec zamkowy.
Bez słowa, bez tchu w piersiach, zeskoczywszy z konia, leciał Stadnicki, ze strasznem w duszy przeczuciem, ku
zamkowym komnatom, które patrzyły nań niemo wielkiemi oknami, słabo rozświetlonemi w tej chwili bladym
promieniem wschodzącego xiężyca... Wpadł do wnętrza i jak szalony z mieczem podniesionym w dłoni, biegać począł
po komnatach głuchych, pustych, w których się jeno echo jego kroków i idącego w ślad za nim Dołęgi ponuro
odzywało.
— Nie ma jej!... co to jest?... szeptał Stadnicki w strasznem przerażeniu.
— Gdzie jest Hanna? — pytał nieprzytomny, a potem znów jak strzała, pędem wyleciał na dziedziniec, gdzie
ów odźwierny oniemiały ze zdziwienia i trwogi, stał patrząc co z tego wyniknie.
— Mów! co się stało ? — wrzasnął Stadnicki, porywając go za ramię — gdzie pani wasza?
— Pani Starościna... wyjąknął starzec — zaraz po ślubie wyjechała...
— Po ślubie?... z kim?...
— Z jw. Kostką, Starostą kościerzyńskim...
— Kłamiesz! — wrzasnął Stadnicki już cale nieprzytomny i podnosząc szablę, ciął starca tak silnie, że ten krwią
zbryzgany, omdlały czy też zgoła zabit, bez jęku zwalił się do stóp jego na ziemię.
Okrzyk przerażenia wydobył się z piersi obecnych; Dołęga podbiegł ku Stadnickiemu, ale ten osłupiałym wzrokiem
patrząc na to co się stało, nie słyszał ani słów jego, ani głosu własnego sumienia... Chwilę trwało okropne milczenie, aż
Stadnicki, oprzytomniawszy:
— Za mną! — krzyknął — kto mi jest przyjacielem, za mną! — i rzucił się z całą czeredą do wnętrza zamku.
Jeśli oprócz owego starca, był tam kto jeszcze w zamku, uszedł zapewne co rychlej — napastnicy bowiem nie spotkali
nikogo, jeno się domyślać można było, że ktoś jeszcze być musiał, bo Dołęga wyszedłszy za chwilę, aby się przekonać
co się z onym odźwiernym stało, już go nie znalazł na miejscu, jeno widział w oddali, w ciemnościach, jakieś postacie
uchodzące żywo, które rannego starca z sobą unieść musiały.
Zbierana to była strasznie owa Stadnickiego drużyna. Oprócz Dołęgi, nie było tam pono ani jednego słuszniejszego
rycerza, jeno sami tacy, którzy już nic do stracenia nie mieli, po większej części wywołańce a banici, co z wojny
korzystali, aby się do rycerstwa polkiego zbliżyć i ujść kondemnaty. Takiej drużynie wyprawa podobna cale była na
rękę; — toż używała sobie do syta, a naprzód piwnicę i lochy pięknie zaopatrzone,
splądrowawszy, rozproszyła się po komnatach zamkowych, które wkrótce wyglądały jak po napadzie tatarskim.
W wielkiej izbie sklepionej, która najprzedniejszą w zamku była, rozpalono ogień na kominie, a gdy przygasał,
dorzucano doń drzewa, rąbiąc co najkosztowniejsze sprzęty. Tam zasiadł Stadnicki przy stole, wspierając głowę na obu
rękach i niemo przysłuchiwał się tej wrzawie rozpasanego żołnierstwa. Wrzawa ta im sroższą była, tem mu się zdawała
milszą, przygłuszając nieco straszną rozpacz duszy, tłumiąc do reszty głos sumienia. Od czasu do czasu, wzrok
roziskrzony podnosił na Dołęgę, który blady także, oniemiały z nieznanej sobie dotąd trwogi stał i patrzał nieruchomo
na to zniszczenie i dzikie igrzysko.
Ogień co chwila przygasał na kominie; niepewne blaski pełzały po ścianach i podruzgotanych sprzętach — i nikły...
— Światła! — krzyknął Stadnicki — a potem znów:
— Wina! — zawołał.
Dorzucono drew na ognisko i przyniesiono wielki gąsior wina, który Stadnicki prawie cały duszkiem wychylił.
Wzdrygnął się i jakby oprzytomniawszy, przystąpił ku Dołędze:
— Starzec ów... zabity? — spytał stłumionym głosem.
— Zdaje się ranny jeno — odrzekł Dołęga — unieśli go już jacyś ludzie...
Stadnicki głowę odwrócił, milczał chwilę, a potem spytał znowu:
— Jestżeś mi przyjacielem? — Czyliż wątpicie o tem?
Więc mnie nie odstąpisz?
— Nigdy! — odparł z mocą Dołęga — ale uchodźmy ztąd, nie czyńmy zbrodni...
— O nie! — zawołał Stadnicki — czyliż zemsta jest zbrodnią? a jeśli jest, żali nie większą zbrodnię na mnie
popełniono?.. Słuchaj, jeśliś mi przyjacielem, bratem, nie odstąpisz mnie w tej zemście!
I nie czekając już odpowiedzi, podbiegł ku innym, dając jakoweś rozkazy, przyjęte głośnym okrzykiem zadowolenia.
Jeszcze kur pierwszy nie zapiał, gdy przerażona ludność Tyczyna budząc się, ujrzała na niebie kłęby dymu i jaskrawe
płomienie wydobywające się z po za drzew zamkowych. Pospieszono tłumnie na ratunek, ale to już się na nic nie
zdało: zamek tyczyński zewsząd płomieniem ogarnięty, palił się jednym słupem ognistym, z łoskotem rozpadając się w
gruzy...
Podczas gdy drużyna Stadnickiego jeszcze przy płonącym zamku się zabawiała, on sam wraz z Dołęgą stanąwszy
opodal na wzgórku, patrzał na to zniszczenie. Obaj milczeli, obaj mieli serce ściśnięte wielką boleścią i jakąś
niewytłómaczoną trwogą przed czekającą ich przyszłością, na którą jaskrawe płomienie palącego się zamku, krwawe
rzucały światło.
Stadnicki czuł, że od tej chwili rycerska jego przeszłość zamknęła się na zawżdy, że od tego momentu zaczyna się dlań
żywot jakby nowy a okropności pełen, że przed nim otwarła się nagle przepaść niezgłębiona, pełna rozpaczy i
szaleństw, a wszakże pociągająca ku sobie tajemniczym urokiem. W przepaści tej, na samem jej dnie, spoczywała
rozkosz zemsty... zemsty na Hannie i tych, którzy jej dopomagali do zdrady; zemsty na Zamoyskim, który go
przygniatał znaczeniem i władzą, podczas gdy on za tyle czynów walecznych nie posiadał nic i nic nie znaczył.
Zebrawszy drużynę zbrojną, natchnąwszy ją własną walecznością i nadzieją bogatych zdobyczy, będzie on mógł
łacniej dobić się tego znaczenia, o które nadaremnie walczył pod Gdańskiem i
Pskowem.. Stanie się groźnym, wzrośnie w potęgę, przed którą zadrży Zamoyski, przed którą i Hanna, dziś z możnym
domem Kostków złączona, ukorzyć się będzie musiała. On sam nie wie jeszcze co uczyni, ale to wie i czuje, że odtąd
żadnej nie ulęknie się przeszkody, przed żadnym nie cofnie czynem...
Wiatr zimny, mroźny wiał z północy, szarpiąc obnażone drzew, gałęzie i zanosząc aż na wzgórze, gdzie stał Stadnicki,
gęste kłęby dymu z palącego się zamku. Przypomniał sobie Stanisław inne noce, gdy po tychże samych wzgórzach i
polach błądził, marząc o Hannie, uśpionej w tej chwili, a tak pięknej, tak czarującej, że na myśl, iż ona niebawem do
niego należeć będzie, pierś jego niewymowną napełniała się rozkoszą. Dziś ta Hanna, najmilsza i najpiękniejsza ze
wszystkich niewiast na świecie, ta Hanna, którą on za swoją oddawna uważać przywykł, jest małżonką innego, dla
innego ma czułe spojrzenia, wyrazy, uściski, pieszczoty...
Straszną goryczą zapływało serce Stanisława. Pierwsze odurzenie mijało, a natomiast myśli dręczące, jak harpie
piekielne wpijały się w duszę. Upokorzony przez Zamoyskiego, nie widząc dla siebie miejsca w szeregu nowych
dostojników, którzy otaczali Króla i Hetmana, dla swej porywczości wzgardzony przez wszystkich a wreszcie
zdradzony przez tę, która jednem słowem mogła mu wszystkie poniżenia i wzgardy sowicie opłacić, — stał on tam
nieruchomy, blady, patrząc rozszerzoną źrenicą w płomienie przygasające już powoli na zgliszczach zamku, który miał
być widownią marzonego szczęścia z Hanną, a rozpadł się w gruzy jak i samo marzenie...
Powoli, jak gdyby z obawą, zwrócił Stadnicki po chwili wzrok swój na stojącego obok Dołęgę. Blask pożarowej łuny,
padał w tym momencie na piękne jego oblicze, pełne smutku i jakby przerażenia. On także czuł, ze w tym momencie
znajduje się na rozdrożu i że od
wyboru drogi, cały jego dalszy żywot zależy. Pójdzieli za Stadnickim na niepewne losy, na mordy, pożogi, napady,
dopomagać mu do dzieła zemsty, czy opuści go i do obozu wróci, na zaszczytny, rycerski żywot?...
Ale porzucić Stadnickiego w nieszczęściu, w opuszczeniu takiem, w takim żalu srogim, żali się godziło? Jerzy czuł ku
Stadnickiemu jakiś dziwny, prawie nieprzemożony pociąg; odwaga, wspaniałość rycerska Stanisława, nawet jego
porywczość dzika, pociągały go całą potęgą; on mu się zdawał nieraz bohaterem prawdziwym, a zawżdy większym,
silniejszym, wspanialszym od innych. Nikt inny nie miał takiego zapału w walce, gdy z obliczem rozjaśnionem a
mieczem w dłoni, leciał w największy ogień bitwy. Nikt inny nie miał tyle błysku w oku, takiej przejmującej wymowy,
gdy towarzyszy do boju zachęcał. Obok niego walczyć, to rozkosz, z nim zginąć, to chluba...
Dołędze zdawało się też wielką niesprawiedliwością, iż taki rycerz nie otrzymywał zasłużonej nagrody, iż inni, mniej
waleczni, bliżej byli Króla i Hetmana, niż Stadnicki, który tylekroć życie swe narażał, a zawżdy wychodził zwycięzcą.
W poczuciu tej niesprawiedliwości, nie wahał się Jerzy opuścić obozu wraz ze swym Rotmistrzem, rzucając ojca, który
nie przestał mu być obcym, a nawet dla swej surowości był nieraz niemiłym. Zresztą kogoż innego miał on na świecie
bożym?... Starca Blandratę — prawda, aleć to już był starzec zniedołężniały prawie, dla którego czuł on zawżdy
przywiązanie i kompassyę, ale siedzieć z nim w Krakowie nie mógł. Więc ze Stadnickim pójdzie, jemu się odda na
usługi wierne, na dolę i niedolę ofiaruje. Ku niemu pociąga go i przyjaźń i kompassya serdeczna i nadzieja wypraw
zbrojnych, miłych krewkości młodzieńczej.
Spojrzał Dołęga na Stadnickiego i spotkały się ich oczy... Patrzyli przez chwilę na siebie w milczeniu;
wzrok Stadnickiego wpatrując się w śliczne rysy młodzieńca, łagodniał dziwnie. Żal mu snać było tego chłopięcia,
którego miał pociągnąć za sobą na dno przepaści zatracenia; żal mu było tej młodości, która marnie zginąć miała...
Więc się zbliżył do Dołęgi i kładąc mu rękę na ramieniu, ozwał się niemal rzewnie:
— Jerzy, rzekłeś mi przed chwilą, jako mnie nie opuścisz. Żali wiesz co to znaczy? Żali wiesz żem ja od tego momentu
już nie Rotmistrz królewski, ale wichrzyciel, zbrodzień, jutro może banita? Zali wiesz, że na tem nie koniec, że ja
zemstę muszę mieć wielką i krwawą, jak wielką i krwawą jest krzywda mi wyrządzona. Widzisz te płomienie, co
dogryzają mury Tyczyna? gorsze jeszcze, straszliwsze, płoną w mej duszy, a od nich winni i niewinni ginąć będą...
Rozważ przeto — chceszli iść ze mną?
Dołega milczał jeszcze, a bladł i mienił się pod siłą wzroku Stadnickiego, który patrzał nań uporczywie, jakby wprzód
z twarzy wyczytać chciał odpowiedź. Szarpnął go wreszcie silnie za ramię i zawołał:
— Milczysz?... Więc daję ci wolność, idź odemnie! Ale już Dołęga rzucił się ku niemu i chwytając go
za rękę:
— Nie — zawołał — ja was nie opuszczę! gdziekolwiek idziesz, ja pójdę!
Stadnicki rozwarł ramiona i w silnym uścisku objął młodzieńca, który się tulił doń jak dziecię, czcząc w nim
nieustraszonego rycerza i współczując z jego niedolą.
I długo tak stali połączeni w uścisku bratnim, nie mówiąc już nic, jeno patrząc na dopalające się jeszcze zgliszcza
zamku, aż wreszcie gwiazdy pobladły i pierwszy brzask jutrzenki na rozpogodzonem niebie zwiastował dzień pierwszy
nowego dla nich życia.
Z zadumy otrząsł się pierwszy Stadnicki.
— A więc do Korniaktowa! — zawołał.
Krzyknął na swoich, którzy się już opodal zgromadzili, wszyscy na koń wsiedli i polecieli cwałem.
W najbliższem sąsiedztwie Tyczyna była, jak się wyżej rzekło, posiadłość owej Korniaktowej, powinowatej Hanny,
której Stadnicki całe swe przypisywał nieszczęście. Korniaktów ten, była to niewielka osada, zaledwie sześć chałup
wieśniaczych licząca, zakupiona przez ową wdowę z resztek niegdyś wielkiej fortuny. Korniaktowie, ród to był możny,
który z Grecyi na Ruś przybywszy, wnet do indygenatu przypuszczony, z pierwszemi familiami się połączył. Małżonek
wszakże tej pani, wplątawszy się w jakoweś procesa, mienie swe znaczne w województwie wołyńskiem tak
nadszarpnął, że po jego śmierci mało niewiele pozostało wdowie i jedynakowi synowi. Niebawem też pani
Korniaktowa, widząc jako te procesa dobrego skutku nie obiecują, wyniosła się z województwa wołyńskiego i obok
Tyczyna ów niewielki kawał ziemi nabywszy, tu się osiedliła, czekając w ubóstwie na koniec procesów, których
prowadzenie powierzyła krewniakowi swego małżonka imćp. Marcinowi Koziece. Kozieka był to człek podówczas
młody a w interesach bardzo obrotny i biegły" jeno, jak mówiono, na swoją głównie korzyść. To też i procesa owe
długi czas się wlokły, ładu już w nich dojść nie można było, a wreszcie skończyły się jakąś tam polubowną ugodą,
mocą której pan Marcin otrzymał w imieniu jurisdatorki swej parę tysięcy dukatów i z niemi do Korniaktowa przybył.
Mówiono, jako Kozieka daleko więcej za ową ugodę otrzymał, ale to sobie były pospolite gadania, na które on tem
mniej dawał baczenia, ile że wyniósłszy się z województwa, gdzie już go nic nie wiązało, bo zgoła żadnej tam fortuny
nie miał, nie myślał też tam wcale powracać.
Przybywszy do Korniaktowa nie zastał tam nikogo. Wdowa wyjechała już była z Hanną i jej nowo zaślubionym
małżonkiem p. Krzysztofem Kostką Starostą kościerzyńskim, do jego majętności w województwie pomorskiem, młody
Stefan Korniakt był podówczas na Litwie w chorągwi Filona Kmity, a dworek opustoszały zdany był na opiekę
domowników. Rozgospodarował się przeto tam zaraz imćp. Kozieka, kontent że dach znalazł nad głową i przytułek
wygodny, gdy oto pewnego ranka zbudzono go ze snu miłego wieścią, jako silny oddział zbrojny wkroczył na
dziedziniec.
— Niechybnie p. Stefan z kompanami powraca — mruknął kniaź, leniwie przecierając oczy.
Aż tu nagle rumor zrobił się wielki i do izby wszedł Stadnicki, Dołęga, a za nimi inni z drużyny.
Nie musieli oni pięknie wyglądać po onej nocy spędzonej w zamku tyczyńskim, bo kniaź spojrzawszy jeno na te
nieznane sobie oblicza, od dymu szczerniałe a ową nocną pijatyką rozbestwione, już wnet poznał, iż coś niedobrego się
święci.
Zaczem co prędzej z łóżka wyskoczył i byłby chętnie umknął, ale go Stadnicki porwał za ramię i osadził na miejscu.
— Nie zmykaj daremnie — rzekł — bo to ci się na nic nie przyda. Mów raczej prawdę co wiesz...
— Ja nic nie wiem! — bąkał zalękniony Kozieka — jestem tu od niedawna i zgoła nie wiem nic...
— A któż Wacpan jesteś ?...
— Jam jest powinowaty pani Korniaktowej, zwę się kniaź Marcin Kozieka, od dni kilku z województwa wołyńskiego
tu przybyły. Ani właścicielki tego dworku, ani syna jej nie zastałem...
— Wiesz gdzie przebywa teraz pani Korniaktowa? — Pytał dalej Stadnicki.
— Mówiono mi, jako wyjechała z imćp. starościną kościerzyńską do dóbr pp. Kostków w województwie
pomorskiem...
Chwilę milczał Stadnicki, patrząc na niepoczesną figurę kniazia, który stojąc przed nim tak, jak był z łóżka wyskoczył,
w bieliźnie, trząsł się z lęku czy też z zimna.
— Wiedz wacpan — ozwał się wreszcie Stanisław — żem ja jest Stadnicki z Łańcuta, a jeśli kłamiesz, to potrafię ja z
ciebie prawdę choćby z duszą wydobyć!
Na te słowa kniaź, który o Dyable łańcuckim już nie jedno słyszał, a z relacyi wiedział o jego miłości ku Hannie
Pileckiej, już się do reszty przeląkł i byłby krzyknął, ale się zdzierżał, jeno jakieś niewyraźne prośby i zapewnienia
bełkotał.
— Przychodzę tu — kończył pan łańcucki z szyderstwem — zrobić u was porządek, bo mi ten Korniaktów w
sąsiedztwie dyablo zawadza. Kompanowie moi bardzo pomęczeni, bo się tam w Tyczynie długo zabawiali, przyjmą u
waści gościnę, a jeśli dobry traktament im sprawisz, to może ci i życie darują...
Kniaź dygotał z przerażenia.
— Wasza Miłość — zaczął.
— Milczeć! — krzyknął Stadnicki — przyodziej się waść, a gości swych przyjmuj z przynależną attencyą... Dla pani
Korniaktowej zaszczyt to nie mały, że ją Stadnicki odwiedza.
Nie było rady, zwłaszcza, że i owi kompanowie p. Stadnickiego już się do kniazia zbliżali, a groźne miny strojąc o
piwnicę i miód pytali a śmiali się szyderczo.
Przyodział się tedy Kozieka co rychlej, a trzos z dukatami, który zawżdy przy sobie nosił, ukrywszy starannie,
inwitował przybyłych do świetlicy.
Stadnicki iść tam nie chciał, jeno z Dołęgą w pierwszej pozostał komnacie i usiadłszy, znów w ponurą wpadł
zadumę, jakby cale nie widział co się w około niego działo i nie słyszał wrzawy, która z przyległej dochodziła izby,
kędy drużyna jego, szydząc z przerażonego Kozieki, opowiadała, jako to było tej nocy w Tyczynie. Kniaź słuchając,
przemyśliwał jeno jakby to umknąć. Było to rzeczą niełatwą, a przedewszystkiem trzeba było dostarczyć trunku owej
drużynie, która się tego coraz gwałtowniej domagała. Ubogi korniaktowski dworek nie miał żadnych prawie zapasów;
było tam wprawdzie w piwnicy kilka beczułek wina i miodu, ale cale nie osobliwszego gatunku; tedy Kozieka do
piwnicy zbiegłszy, przyniósł kilka dzbanów wina i sam począł je w kubki nalewać, częstując nieproszonych gości, a
ciesząc się, że się tym cienkuszem brzydzić nie zdawali. Ale oni po owej całonocnej pijatyce w Tyczynie, gardła już
mieli jakby przepalone, że smaku w nich nie było, tedy pili na zabój, kilku jeno wzgardliwie prychnęło, skarżąc się, iż
kwas jest szkaradny.
— Idźno ty kniaziu, psi synu — zawołali do Kozieki — napowrót do piwnicy, a przynieś lepszego wina, albo miodu,
nie zbywaj zaś nas takim cienkuszem, jeśli chcesz wyjść cały!
Kozieka nie dał sobie dwa razy powtarzać rozkazu, ale ruszył się natychmiast i wybiegł z komnaty. Chciało iść za nim
dwóch zbrojnych, ale że srodze byli pijani, tedy wyszedłszy do przyciemnionej sieni, już się tam w rychłe znaleść nie
mogli, jeno zataczając się, rozbijali się o ściany, klnąc i wrzeszcząc w niebogłosy. Kniaź tymczasem umykał co tchu
starczyło, korzystając ze sposobnego momentu i unosząc z sobą ów trzos z dukatami. Wybiegłszy na przeciwną stronę
oworku, leciał bez pamięci przez ogrody i pola, gnany straszliwą trwogą, aż dopiero w pobliskim lesie w krzakach się
ukrywszy, padł bez tchu na ziemię.
— A to, mospanie, srogi był moment! — wyszeptał ochłonąwszy nieco. Człek myślał już, jako ostatnia godzina
nadeszła...
Sięgnął ręką za pas: trzos był i dukaty czuł pod palcami. Tedy odetchnął swobodniej...
— Ten dyabeł długo tam nie zabawi — myślał — wybierze do kęsa i pójdzie... a ty kniaziu w świat szeroki... Dukaty te
jakby już twoje... w tem zniszczeniu co za dziw, że przepadły. Gdybym je był dał pochwycić owej hałastrze, to pani
Korniaktowa i tak nie widziałaby ich więcej. Ocaliłem je i w tem moja jedynie zasługa, o której nikt wiedzieć nie ma
potrzeby... Przecię i za ten strach, com się go najadł, należy mi się jakaś kompensata. Zresztą — uspakajał dalej
sumienie swoje Kozieka — pani Korniaktowa ma teraz możnych protektorów, pieniędzy niepotrzebuje; syn jej
rycerskiem rzemiosłem się bawi, cóżby z niemi czynił? A ja co? biedak, chudopachołek, chociaż kniaź, liść jesienny,
którym wicher miota, a ludzie depczą, cóżbym począł, gdyby nie te poczciwe dukacięta, ocalone przezemnie od
niechybnego zatracenia?...
Rozrzewnił się Kozieka nad losem swoim i westchnął, a potem znów pomacawszy ów trzos, czy dość bezpiecznym
był, poczynał już uśmiechać się z zadowoleniem, gdy naraz wrzawa okrutna i jęki coraz bliższe, przejęły go znowu
wielkiem przerażeniem. Bał się wstać z ziemi i spojrzeć, a przeczuwał, że tam w Korniaktowie jakieś okropności dziać
się musiały.
Dech zapierając w piersiach, słuchał... Naraz zamknął oczy i leżał już nieruchomo w oczekiwaniu niechybnej śmierci.
Szybki tentent koni, pędzących w galopie i łomot gałęzi, zwiastowały mu zbliżanie się drużyny Stadnickiego. Obok
niego lecieli cwałem, przedzierając się przez gęstwinę, dwaj jeźdźce. Gdy przeminęli, otworzył kniaź oczy i ujrzał
zdala Stadnickiego
z drugim owym rycerzem, którego Kozieka nie znał, a którym był Dołęga.
— Wkrótce inni — myślał kniaź — tędy drzeć się będą... Wymacają mnie tu oni niechybnie, przeto śmierć pewna i
jeno występną duszę Panu Bogu polecić!
W tym momencie już nawet o trzosie pan Kozieka nie myślał i byłby go chętnie oddał pani Korniaktowej, byleby życie
ocalić. Wyrzucał sobie nawet poprzednie zamiary.
— Grzeszne myśli — szeptał — grzeszne myśli... Miserere mei Domine !... i bił się w piersi ze skruchą.
Tymczasem wrzawa i jęki nie ustawały wcale. Za chwilę dały się znów słyszeć kroki uciekających tłumnie i
krzyczących w niebogłosy ludzi. Byli to słudzy z dworku i wieśniacy z Korniaktowa. Biegli wprost ku miejscu kędy
leżał kniaź, a nadleciawszy tam i widząc, jako leżał bez ruchu z zamkniętemi oczyma, wstrzymali się nagle.
— Imćp. Kozieka zabity! — zawołał jeden.
A inni już ku niemu spieszyli, podnieść go chcąc z ziemi.
Kozieka oczy otworzył, a ujrzawszy jako to nikt z owej drużyny, jeno chłopi z Korniaktowa, zerwał się i usiadł.
— Co się dzieje? — zapytał.
— Żali Waszmość nie wiesz ? Korniaktowa już niema! spalony i dworek i chaty nasze i dobytek cały!
— Jezus! Marya! — krzyknął Kozieka i znów padł na ziemię.
— Uchodźcie z nami — rzekł doń jeden z chłopów — tam owi zbrojni mordują każdego, kto im w ręce wpadnie; my
ledwo z życiem uszli...
Kniaź milczał moment, a potem słabym głosem rzekł:
— Uciekajcie z Bogiem! mnie się już nie wiele należy... srodze ranny jestem, ujść bym nie zdołał... niech się dzieje co
chce!...
I zamknął oczy, a w tymże momencie znów wrzawa okrutna doleciała ze wsi. Uciekający chłopi pierzchnęli dalej, a
Kozieka został sam.
— Jeśli mnie Pan Bóg — myślał kniaź — w tym strasznym momencie ocalić ma, to łacniej ocali samego, niż w tej
spłoszonej gromadzie, która w ręce onych zbójów uciekając wpadnie. Będę już tu leżeć do końca.
I na dobre mu to wyszło. Drużyna Stadnickiego hulała tam jeszcze w okolicy, a potem odjechała precz. Nad wieczorem
dopiero Kozieka ośmielił się wyjść z lasu i spojrzeć...
Z Korniaktowa nie było i śladu. Gdzieniegdzie sterczał jeno komin szczerniały, wśród dogasających popiołów;
gdzieniegdzie snuły się jakieś postacie płaczące i jęczące głośno...
Kozieka patrzał chwilę, a potem przekonawszy się, iż trzos z dukatami bezpiecznie w pasie spoczywa, głową pokiwał,
machnął ręką i jak myślał tak uczynił, poszedł w świat szeroki...
Stadnicki tymczasem wydawszy hasło do zniszczenia Korniaktowa, pomknął z Dołęgą do Łańcuta, gdzie późno w
nocy i drużyna jego przybyła, zdając sprawę, jako wybrawszy dworek do kęsa, osadę spalono.
Nazajutrz rano Stadnickiego nie było już w Łańcucie: wraz z Dołęgą i całą drużyną uszedł na Węgry.
Odtąd Stadnicki rzadko przybywał do kraju. Na Węgrzech, w Kroacyi, Styryi, staczał walki z Turkami, jak zawżdy z
wielkiem bohaterstwem, nie szczędząc krwie swojej. W boju zapominał o wszystkiem, co mu duszę gryzło i był znowu
"serdecznym junakiem", ale ilekroć powracał do kraju, stawał się chmurnym, niedostępnym, że tylko jeden Dołęgą
wierny jego towarzysz i powier
nik, mógł trafić i przemówić do niego. Przybywał zaś do kraju zawżdy ze zbrojną drużyną, znacznie jeszcze
pomnożoną, w której rozmaici wywołańce, Czesi, Hussyci i Węgrowie chętne znajdowali przyjęcie, a byli postrachem
całej okolicy.
Łańcut zamieniał się wówczas jakby na obozowisko jakie. W zamku samym siedzieli zawżdy owi ministrowie
aryańscy, mając tam zbór swój i szkołę i tych Stadnicki cale z miejsca nie ruszał; ale opodal rozkazał wznieść inne
zabudowania, które silnie obwarowawszy i wysokim otoczywszy murem, tam swoją drużynę osadził. W pośrodku tej
twierdzy znajdowała się wysoka dzwonnica, do zburzonego niegdyś kościoła katolickiego należąca; w niej Stadnicki
upatrzył dla siebie siedlisko. Na samym jej szczycie urządził sobie mieszkanie i tu się zamykał, ilekroć w chmurnej
zadumie do Łańcuta przybył. A lud okoliczny, gdy w noc ciemną ujrzał światło na szczycie dzwonnicy, żegnał się
krzyżem świętym, mówiąc w przerażeniu:
— Dyabeł już jest!...
A straszne to było słowo na całą okolicę. Co tam hałastra Stadnickiego wyprawiała, to wszystko szło na karb jej pana,
ściągając na jego głowę złorzeczenia i przekleństwa. Za spalenie Tyczyna i Korniaktowa, przyczem kilku ludzi śmierć
poniosło, zapadły na pana łańcuckiego kondemnaty srogie, ale on, otoczony zawżdy zbrojną drużyną, drwił sobie z
wyroków, urządzając coraz nowe najazdy na posiadłości Hanny i pustosząc je mieczem i ogniem.
Raz gdy pan Kostka, Starosta Kościerzyński, poważył się przybyć w te strony, Stadnicki zawiadomiony wnet o tem,
napadł go tłumnie i omal nie wziął w niewolę, a kilku jego dworzan pojmawszy, w lochach zamku łańcuckiego osadził,
oświadczając, iż uwolni ich wówczas dopiero, gdy pan Kostka przyjdzie sam go o to prosić.
P. Kostka nie przychodził, a owi nieszczęśni więźniowie jęczeli w tych lochach, wystawieni na tak srogie znęcanie się i
urągowisko hałastry Stadnickiego (którą z węgierska Sabatami, czyli opryszkami zwano), że z nich nawet kilku śmierć
w tych męczarniach poniosło.
Dołęga, któremu te okrucieństwa wstręt sprawiały, usiłował nieraz zmitygować p. Stadnickiego, ale często nadaremnie,
bo już wówczas szalona jakaś zawziętość opanowywała duszę Stanisława, ludzkim sentymentom nie dając przystępu.
Sumienie Dołęgi podnosiło nieraz też głos swój i dręczyło go srogiemi wyrzutami, jako jest spólnikiem tych zbrodni,
ale on już węzłów, które go łączyły z Stadnickim, zerwać nie miał siły. Szedł już na oślep, a gdy mu głos sumienia
coraz bardziej dokuczał, rzucał się jak szalony wraz z panem swoim na zbrojne wyprawy, w niebezpieczeństwach a
wrzawie tych rozbójniczych expedycyj zapomnienia szukając. Toż sumienie, w ten sposób przygłuszane, milkło coraz
bardziej, odpychając od siebie wszelkie dawne wspomnienia lub myśl o rodzicu, o którym Jerzy wiedział, jako w
rozpaczy pogrążony żyje, złorzecząc własnemu synowi. I do tego doszło, że Dołęga śmiał się już sam szyderczo i drwił
sobie wraz z p. Stadnickim z owych kondemnat, jakie na nich obu zapadały, a towarzyszem był nieodstępnym
Stanisława, gdy ten za każdą nową kondemnatę płacił nowym najazdem na posiadłości Hanny lub sąsiednie starostwo
leżajskie.
Starostwo to bogate dzierżył imćp. Łukasz Opaliński, syn Andrzeja Marszałka Wielkiego Koronnego.
Młodzieniaszkiem jeszcze będąc, p. Łukasz bawił podówczas na naukach za granicą, starostwo to zaś wraz z sumą .
złotych otrzymał za instancyą rodzica swego, gdy był jeszcze małem chłopięciem. Wszyscy też owi Opalińscy,
synowie Marszałka, cieszyli się szczególną łaską królewską i dostojeństwa wysokie dzierżyli, co
niezmiernie p. Stadnickiego gniewało, ile że zasług ich dopatrzeć nie mógł.
— Nie dotrzymają Opalińscy Stadnickim — mawiał z goryczą — a gdyby sprawiedliwość w tem królestwie rządziła,
to by się okazało kto pan, a kto chudopachołek lub przybłęda. Przecię p. Piotr Opaliński, chłystek, ledwo lat trzydzieści
mający, jest krajczym koronnym, młodszy jeszcze Andrzej, biskupstwo poznańskie już posiadł, najmłodszy Łukasz w
cudzoziemskich krajach siedzi, na zamorskiego cudaka chowany, ale ręce ma długie, bo ztamtąd dzierży starostwo
bogate; a ja co ważę w tej Rrzeczypospolitej, żem krew swą ofiarował na jej posługę?
I mówiąc to wpadał w passyę wielką i zaraz drużynę swą na harce wyprawiał do Leżajska i dóbr starościńskich.
Zawziętość ta wzmogła się jeszcze więcej, gdy mu dnia pewnego znać dano, jako pan Łukasz z zagranicy wróciwszy,
posiadłości swe objeżdża i z pięknym pocztem pod sam Łańcut ciągnie.
Ze szczytu swej wieży, ujrzał też pan Stadnicki nadciągający zdala ów orszak. Piękny był, a lśniący od złota. Na karym
rumaku, jechał na czele sam pan Starosta Leżajski, urodziwy młodzieniaszek, w cudzoziemskie i bardzo strojne
przyodziany szaty. Twarz jego biała i rumiana, jakby niewieścia, uśmiechała się do każdego wdzięcznie; z ust
różowych wychodziły sztuczne słówka wypowiadane głosem miękkim i pieszczonym. Białą, delikatną ręką,
wstrzymywał wspinającego się w misternych skokach wierzchowca i przejeżdżając zwolna, opodal łańcuckiego zamku,
rozmawiał śmiejąc się swobodnie z dworzany swymi, z których kilku tylko było zbrojnych.
Żachnął się gniewnie, ujrzawszy to Stadnicki i wnet najsprawniejszych z swej drużyny przyzwawszy:
— A pognajcie mi tych łotrzyków! — zawołał. — Gdybyście zaś owego Włoszka, co przodem jedzie, żywcem ujęli, to
by się wam piękna patrzyła nagroda.
Rzucili się wnet Sabatowie w pogoń, ale tym razem nic dokazać nie mogli, bo ów kary rumak pana Opalińskiego, a i
inne konie jego orszaku, były przednie bieguny, których dognać było nie sposób. Pędzili tedy długo, ale wrócili z
niczem, a pan Stadnicki patrzał z góry na tę gonitwę i to wpadał w passyę, to śmiał się szyderczo, wołając:
— Dobrze umyka pan Opaliński! wybornie zdrowiu nogami poradzić umie!
I na tem się to tymczasem skończyło. Ale odtąd nie było już dnia prawie, bez utarczki jakiej między łańcucką hałastrą,
a milicyą leżajskiego starosty. Raz chodziło o miedzę, to znów o drzewo z lasu, lub o psy gończe, które z Leżajska
zapędziwszy się na grunta łańcuckie, tu wnet schwytane, śmierć znalazły. Panu Opalińskiemu zaś nazajutrz z rana
doniesiono, jako na granicy leżajskiej wystawione są wysokie szubienice, a na nich psy owe wiszą nieżywe, mając do
ogonów poprzyczepiane kartelusze z obelżywym napisem.
Znosił to wszystko pan Opaliński zrazu dosyć cierpliwie, ale się już w nim krew burzyć poczynała, na owe rozmaite
psoty i niegodziwości patrząc; tedy na wszystkie strony użalał się na nie, a w Leżajsku nie czując się bezpiecznym,
zamek swój obwarowywał, a i milicye zbrojną nowemi zaciągami pomnażał.
Tymczasem z końcem roku pańskiego rozeszła się wieść bardzo żałobna po całem Królestwie. Król Stefan Batory
zachorzawszy w Grodnie dnia . decembris, w dni pięć żywota dokonał.. Śmierć tę przedwczesną opłakiwano żałośnie
po całej Rzeczypospolitej, widząc, jako wielkie plany miał ten Król, a zostawił je niespełnione, i wypuścił z silnej ręki
berło, które nie
wiadomo komu miało się dostać. Kandydatów do tronu było wielu, którzy już zaraz stronników w kraju szukaiąc, brata
przeciw bratu uzbrajać poczęli. Wnet też możnowładztwo i swawola, zaledwie potężną dłonią Króla Stefana nieco
stłumione, hardą głowę podniosły: w kraju poczęto się burzyć...
Pan Stadnicki, na wieść o śmierci królewskiej, zniknął z całą swą drużyną z Łańcuta i posłyszano o nim dopiero wtedy,
gdy z wrzawą wielką, zuchwale, z licznym a zbrojnym pocztem przybył na pole elekcyjne pod Wolą.
Dnia lipca r. stanęły na równinach Woli w szyku bojowym wojska dwóch kandydatów do polskiej korony: z jednej
strony popierający elekcyę Zygmunta królewicza szwedzkiego: Zamoyski, Tęczyński, Ostrogscy, Szafraniec; z drugiej,
zwolennicy Arcyxiążęcia Maxymiliana: Górkowie, Zborowscy i Stadnicki Stanisław.
Hufce te stały niedaleko od siebie, rozjątrzone, gniewne, grożąc a wyzywając siebie wzajem. Senatorowie właśnie
rozpoczynali obrady; było to samo południe i słońce żarzącemi promieniami padało na złociste zbroje, mieniąc się
tęczowemi barwy na stalowych pancerzach i migocąc oślepiająco na ostrzu wydobytych szablic.
Skwar był okropny, duszący, rozpalający krew w żyłach, ie się w nich przelewała jak lawa ognista i spienioną falą biła
wprost do głowy. Z namiotu wyszedł Zamoyski i naprzeciw Stadnickiego stanął. Od Pskowa po raz pierwszy spotykali
się tu z sobą oko w oko. Ale Hetman zdawał się Stadnickiego nie widzieć, jeno wyniosły, dumny, z głową podniesioną,
pewny swej siły i swego zwycięztwa, szedł wzdłuż szeregów a potem przystanął rozmawiając z xiędzem Brzezińskim,
kanonikiem kujawskim. I jakieś krotochwile snać prawił, bo śmiał się i inni śmieli się w około...
Oh śmiał się!... ten nienawistny, urągający coraz mocniejszą potęgą, wyrosły nagle po nad głowy innych!... Dźwięk
tego śmiechu odbił się w duszy Stadnickiego piekącym bolem, niby strzałą zatrutą serce przeniknął, że krew zakipiała
wzburzona.
— Naprzód! — krzyknął oszalały prawie i poleciał kupą na przeciwników.
Starły się szeregi, a w tymże momencie padł strzał jeden i drugi... Z czyjej ręki? to chyba Pan Bóg w tym tumulcie
widział... Strzał nie daremny, bo stojący obok Zamoyskiego kanonik Brzeziński, jęknął nagle i padł bez życia na
ziemię...
Twarz tego xiędza, wykrzywiona straszliwym bolem i nagle blednąca trupio, z wytrzeszczonemi szeroko oczami,
pozostała w pamięci Stadnickiego wyryta na wieki. Kto go zabił? nikt nie wie i sam Stadnicki wiedzieć nie może.
Strzelił on wprawdzie w tym momencie, ale strzelali i inni, któż odgadnąć zdoła, czyja kula położyła kres życiu tego
xiędza? Wszyscy jeno słyszeii, jak z tłumu owego, w którym był Stadnicki, wśród straszliwej wrzawy, w chwili gdy
Brzeziński ugodzony śmiertelnie, upadł, głos donośny a jakby rozpaczny zawołał:
— Nie w ciebiem chciał trafić xięże!
Rzecz zaiste dziwna! Stadnicki przywykł już do widoku śmierci, na bojowiskach widział on tylu ginących, że nie
sprawiało to na nim żadnego wrażenia. — Ale xiądz ten był snać w chwili zgonu tak przerażająco okropnym, że odtąd
stawał on nieraz w myśli Stadnickiego na jawie, lub przerażał go we śnie w marach gorączkowych, a wówczas drżące
usta Stanisława szeptały w przerażeniu wielkiem:
— Nie w ciebiem chciał trafić!... przypadek... ja nie wiem kto strzelił!...
Krew tego xiędza jakby klątwą ciężką spadła na Stadnickiego żywot cały i sumienie. Odtąd już same i coraz gorsze
klęski. Nie doczekał się on już nawet końca owego elekcyjnego sejmu, lecz schronił się znów do Łańcuta, na ową
dzwonnicę, gdzie czas długi w zupełnem odosobnieniu przebywał.
A potem znów dnia jednego zerwał się jak wicher i z całą drużyną swoją pociągnął na Szląsk, łącząc się ze
Zborowskimi i Górką ku poparciu Arcyxięcia Maxymiliana, który przez Racibórz i Bytom do granic polskich zbrojnie
się zbliżał.
Ale szczęście wojenne już go całkowicie opuściło. Gdy Maxymilian podstąpił pod Kraków, Stadnicki, wraz ze
Zborowskimi na czele Sabatów swoich, darł się przez szańce na Kleparz, lecz tu haniebnie został odparty i widział jak
Zamoyski, sam na czele najdzielniejszych, ze sztandarem w ręku, tryumfował jak zwycięzca! jak gonić kazał
uciekających, a jego drużyna, zdziesiątkowana, rozbiegła się w dzikim popłochu! Sam Stadnicki wraz z Dołęgą
zaledwie uszedł śmierci...
Była to pierwsza klęska, jakiej doznał na polu bitwy, toż nie dziw, że go srodze bolała; czuł się upokorzonym
sromotnie i przemyśliwał jeno nad tem, jakby powetować przegrane. Dowiedziawszy się przeto, jako Zygmunt Waza
ku Piotrkowu dąży, zebrał kompanów swoich i rzucił się na tę drogę w tajonej nadziei, że może mu się powiedzie zajść
z nienacka i ująć Zygmunta. Wysłani na przeszpiegi wrócili z doniesieniem, jako na spotkanie szwedzkiego królewicza
dążyli liczni senatorowie, ale bez zbrojnego rycerstwa; jeno Opaliński, Marszałek Koronny, z niewielkim oddziałem
osłaniał drogę Zygmunta i był właśnie koło Przedborza.
Nie namyślając się długo, połączywszy się z Andrzejem Zborowskim, rzucił się tam Stadnicki i koło samego
Przedborza napadłszy na oddział Opalińskiego,
rozbił go niemal do szczętu. Uradowany tą wiktoryą, chciał Stadnicki zaraz iść dalej i w Piotrkowie ująć Zygmunta,
coby się może było i powiodło, ale Zborowski, widząc małe swe siły i słusznie rozumiejąc, iż nawet w razie
pomyślnego skutku, wiktoryą ta mogła przeciw nim się obrócić i narazić Maxymiliana, który rozbity pod Krakowem,
cofał się ku Siewierzowi, nie chciał podejmować tej wyprawy, tak, że Stadnicki własnym osławiony siłom, chcąc nie
chcąc od zuchwałych planów odstąpić musiał. Z całej jego drużyny zaledwie kilkunastu zostało, reszta pod Krakowem
poległa, ale byłby się on może i z tą garstką na Piotrków rzucił, gdyby nie Dołęga, który go reflektować bardzo usilnie
zaczął, przedstawiając, jako szaleństwo jest, na śmierć pewną się narażać. Dał się tedy przekonać Stadnicki i widząc,
jako żadnej wyprawy ze swą zdziesiątkowaną drużyną podjąć nie zdoła, pociągnął na Szląsk ku Krzepicom, gdzie się
już był Arcyxiążę Maxymilian cofnął.
Wiadomo, jako się ta wojna skończyła. Z pod Wielunia, dokąd się był znowu posunął, ustąpił Maxymilian przed
nadciągającem wojskiem Zamoyskiego pod Byczynę, gdzie go też wkrótce wojska polskie dognały. Z Arcyxiążęciem
był wódz węgierski Prepostuary z trzema tysiącami jazdy, p. Starosta sądecki Jordan przyprowadził mu też żołnierza i
armat dwanaście, a i pan Stadnicki znów sobie drużynę liczniejszą dobrawszy, z silnym pocztem stanął.
O świtaniu dnia jednego, ujrzano wojsko hetmańskie jako na groblę między dwa stawy pod Byczyną wchodziło
zwolna, w pięknym porządku. Chciano z początku od razu na nie uderzyć, ale sprzeciwili się temu bardzo Prepostuary i
Stadnicki, mówiąc jako łatwiej będzie zgnieść nieprzyjaciela, gdy już się całkowicie na stronę przeciwną wydostanie.
Ale Zamoyski o ile ostrożnie wstępował na groblę, o tyle wszedłszy na nią i
spostrzegłszy jako hufców Maxymiliana cale jeszcze nie widać, gwałtownie biedz zaczął i wysypawszy się po za
groblą, na równinie pod samem miasteczkiem w szyk bojowy się rozwinął, w trzech wielkich hufcach: z których
pierwszy był hetmański, drugi Koniecpolskiego, a trzeci węgierski, pod wodzą Batorego Baltazara.
Tak tedy się uszykowawszy i nie namyślając się długo, pędem ku Byczynie ruszyli. Aż tu z miasteczka wysypywać się
poczęli maxymilianiści: wojsko bardzo piękne i także na trzy hufce podzielone. Pierwszym dowodził Stadnicki, drugim
Prepostuary, a trzecia najdzielniejsza biała chorągiew była maxymilianowa, w której też co najprzedniejsi się
znajdowali, jako Andrzej Zborowski, Andrzej z Górki Wojewoda Poznański, Alexander xiążę Pruńskie i innych wielu.
Owa też biała chorągiew ruszyła przodem, do tego zmierzając, aby samego Hetmana hufiec na siebie przywieść.
Tymczasem już się byli starli arkebuzyery i husarze maxymilianowi z eligierami, to jest harcownikami czyli
ochotnikami konnymi i kozakami, a starli się tak gwałtownie, że niemal już pierwszą linię przełamali, w hetmańskiem
zaś wojsku od razu strata była wielka, ile że rycerz Gabryel Hołubek naprzód w oko postrzelon a potem zabity jest, i
pan Żółkiewski Stanisław w nogę ranny, z konia się powalił.
Hufiec arcyxiążęcy zaraz się ruszył i do silnego natarcia się gotował, gdy wtem p. Stadnicki, jako za wżdy
niepowściągliwy, zoczywszy zdala znak hetmański, już pędem leciał ku niemu ze swoimi, chcąc oko w oko zetrzeć się
z Hetmanem.
— Za mną! za mną! — krzyczał i przedarłszy się przez maxymilianowe szeregi, spadł jak piorun w to miejsce, kędy
ów znak hetmański widniał. Zamęt powstał okrutny. Złamały się szeregi arcyxiążęcej chorągwi, a Za
moyski widząc to, już się im uszykować nie dał, lecz z równym jak Stadnicki impetem całą siłą uderzył.
— Naprzód! za mną! — grzmiał głos Stadnickiego, ale już go wnet zagłuszyła straszliwa wrzawa morderczej walki.
Rzucili się Węgrowie z Prepostuarym w te ślady, ale w bezładnym boju nic już dokazać nie mogli. Całe skrzydło
prawe pod wodzą Arcyxięcia, złamane, cofało się już ku miastu, Stadnicki jeno z chorągwią swoją i Węgrami walczył
uparcie, ale zewsząd otoczony już nie widział ratunku. Więc w rozpaczy, czując, jako niepowściągliwością swoją sam
klęskę sprowadził, tracił już prawie przytomność i darł się ciągle naprzód, wyzywając Zamoyskiego, by się z nim
zmierzył. Chciał zginąć i byłby zginął niechybnie, chociaż Dołęga, sam srodze ranny, zasłaniał go ciągle, a wzywał do
odwrotu.
Naraz z szeregów hetmańskich dał się słyszeć głos:
— Żywcem go wziąć!...
Słowa te jak rozpalone żelazo przeniknęły na wskróś serce Stanisława. Żachnął się i z całej mocy ostrogami konia
wspiął, że ten tylnemi kopytami w ziemię zarył, podniósł się cały do góry, a potem jak strzała puścił się w tę stronę,
kędy jeszcze odwrót był swobodniejszy.
— Niedoczekanie twoje! — krzyknął Stadnicki — trupem możesz mnie mieć, ale żywcem nigdy!
On naprzód, a za nim Dołęga i niedobitki oddziału, w szalonym pędzie, mieczem drogę sobie torując, pędzili co sił
koniom starczyło. Niebawem minęli Byczynę i skierowali się przez pola ku wioskom pobliskim. Rzuciło się za nimi w
pogoń kilkunastu jeźdźców, padały strzały gęste, ale bezskutecznie. Snać też Hetmanowi nie bardzo o ich ujęcie
chodziło, bo wkrótce pogoń ustała, a tryumf i tak był wielki, gdyż sam Ar
cyxiąże i wszyscy przedniejsi panowie polscy, w jego obozie będący, tegoż dnia jeszcze w Byczynie poddać się
musieli.
X.
Po takiej klęsce nie było co wracać do kraju. To też Stadnicki ani myślał o tem, a znalazłszy uprzejmą gościnę u
niejakiego szlachcica szląskiego Sambora Ziemeckiego w jego posiadłości Zieniatycze zwanej, tam czas dłuższy
przebywał, wraz z resztą drużyny swej i Dołęgą, który srodze ranny w owej pod Byczyną przeprawie, potrzebował
leczenia i wypoczynku.
Wielce to bolało p. Stadnickiego, iż w takiej bezczynności a ze wspomnieniami klęsk poniesionych, siedzieć musiał w
owych Zieniatyczach, zwłaszcza iż nie było tam nic, coby go od posępnych myśli oderwać mogło. Sambor Zientecki
był to już człek w leciech podeszłych, oddawna wdowiec, tylko jedną córkę mający, który samotność i cisze nad
wszystko miłował, a jeśli dom swój dla Stadnickiego otworzył, to jeno dlatego, iż kacerzem był równie jak on
zawziętym i u rodzica jego w Dubiecku nieraz na colloquiach dyssydenckich przebywał, zawżdy bardzo gościnnie
podejmowany. Na Szląsku był też ów Sambor głównym różnowierstwa fautorem. Człek prosty, a sprawami
politycznemi zgoła się nie zajmujący, nie domyślał się on cale, co to była owa drużyna Stadnickiego, która najechała
Zieniatycze. Zdawało mu się, jako to są słuszni rycerze, którzy w wojsku arcyxiążęcem służyli, przyjął ich tedy
ochotnie i gościł czem mógł, jakkolwiek tym łotrzykom nie zbyt to dogadzało, ile że do dostatniejszych dworów już
byli nawykli, bo tam pod Krakowem dłużej stojąc, niemałe spustoszenie w okolicy czynili, jako n. p. w Słomnikach i
Tczycach u pani Myszkowskiej, wojewodziny krakowskiej, gdzie cały dwór i dostatek wszelki do szczętu splądrowali.
Bezczynne siedzenie na miejscu, zwłaszcza, że pan Stadnicki szanując gościnność Sambora, wszelakiej swawoli
surowo zakazał, nie mogło się podobać w pół dzikim Sabatom, toż po niejakim czasie zaczęli wymykać się z
Zieniatycz i jedni dalej pomykali na grabież się puszczając, drudzy zaś uchodzili na Węgry, tak, że przy panu
Stadnickim już cale nie wielka garstka Polaków pozostała, z których on najsprawniejszych wybrawszy, wysyłał ich do
Krakowa i dalej, aby się wywiedzieć, co się tymczasem w kraju działo.
Wieści przynoszone, nie były zbyt ucieszne. Wszyscy co przedniejsi stronnicy Maxymiliana, a między innymi
Stadnicki, ogłoszeni banitami, zamknięty mieli powrót do kraju. Ale były przytem i takie wiadomości, które pana
Stadnickiego wielce radowały. Już przedtem mu doniesiono, jako królewicz szwedzki przybywszy na koronacyą do
Krakowa, od razu nie podobał się szlachcie, nie podobał się nawet Zamoyskiemu, który ujrzawszy młodego pana, z
dumnym wyrazem na bladem, ponurem obliczu, nie zdołał pohamować nieukontentowania, a gdy Zygmunt obojętnie
powitał Kanclerza, ten urażony, szepnął Leśniowolskiemu, Kasztelanowi podlaskiemu, który towarzyszył
królewiczowi:
— A toście nam nieme dyable przywieźli!
Słowa te szeptem wyrzeczone, głośnem echem odbiły się po całem Królestwie. Malkontenci widzieli już w tem
zarzewie przyszłych nieporozumień między potężnym Kanclerzem a Królem i postanowili z nich korzystać. Wojewoda
poznański Górka, niedawno gorliwy Maxymiliana stronnik, już też szukał drogi do nowego Króla, aby przeciw
Zamoyskiemu go burzyć. I drogę
tę znalazł za pośrednictwem xiędza Karnkowskiego, prymasa, znalazłszy zaś, torował innym maxymilianistom powrót
do łask królewskich. Dowiedział się też zaraz pan Stadnicki, jako już przez Górkę uzyskali amnestyę Jazłowiecki,
Jordan, Czarnkowski — i przychodziło mu na myśl, aby samemu tej drogi próbować.
Tymczasem nie chcąc bezczynnie w Zieniatyczach siedzieć, rzucał się parę razy na Węgry, ale że i tam podtenczas nie
było co robić, więc zniechęcony i smutny wracał do Sambora, który go zawżdy z wielką serdecznością podejmował,
ale że to był człek prosty i spokojny, przeto ani zrozumieć Stadnickiego, ani jego troski rozproszyć nie umiał.
Zrazu spokój jaki w Zieniatyczach panował, błogi wywierał wpływ na burzliwy umysł Stanisława; oddalony od spraw i
wspomnień, które go drażniły, zdawał się uspokajać i łagodnieć wewnętrznie. Kiedy wieczorami zasiadł w świetlicy a
Sambor opowiadać mu począł rozmaite dzieje dawne o rodzicu Stanisława i o Dubiecku, gdzie Sambor niegdyś jakby
domownikiem był — Stanisław, z głową wspartą na dłoni, ze wzrokiem utkwionym w ognisko na kominie rozłożone,
słuchał w spokojnem milczeniu, a czasem i uśmiech pogodniejszy osiadł mu na ustach. Wszelka gwałtowność zdawała
się natenczas ustępować z jego pięknej twarzy, a natomiast osiadał na niej rzewny wyraz smutku, jak gdyby żalu za tą
przeszłością tak niedawną a niepowrotną... Słuchając opowieści Sambora
o Dubiecku, stawała mu też nieraz w myśli postać uroczego dziewczęcia, owej ukochanej Hanny Pileckiej, która
wówczas jak siostra, nieraz z zaufaniem serdecznem zbliżała się do niego — a dziś... stała mu się obcą, nienawistną
nieprzyjaciółką, którą on zemstą chce ścigaći która go może przeklina za zniszczenie dóbr tyczyńskich i tyle
późniejszych bezprawiów!
A gdy takie myśli opanowywać go poczęły, zrywał się nagle i wybiegał z komnaty, nie zważając na zdumienie
Sambora, który, że serce miał bardzo poczciwe, tłómaczył zaraz porywy te żalem za opuszczonym krajem i swoimi.
— Cóż za dziw — mawiał — że mu troska duszę gnębi. Biedny pan!
Czasem przy rozmowach tych obecną też była córka Sambora, której także, jak owej Pileckiej, Hanna było na imię.
Urodziwa to była dziewoja. Wyhodowana na swobodzie, uroda jej rozwinęła się w blaskach słonecznych jak róża, lecz
jak róża potrzebowała do życia światła i powietrza. Nie znając trosk ni smutków, Hanna z rozkoszą śmiała się do
świata, nie przypuszczając nawet, że nadejść może dzień chmurny, który zgasi promienie słoneczne, i burza, która
gromem poniszczy wszystko dokoła. Chowana w wielkiej prostocie, cały dzień zajęta gospodarstwem domowem, dbała
ona jeno o to, aby gościom jej rodzica nie zbywało na niczem i rzadko nawet przychodziła do komnaty, w której
Stadnicki i Dołęga z jej ojcem się zabawiali. Nie zwracała też na siebie uwagi Stanisława, który zresztą od czasu owej
tyczyńskiej przeprawy, na żadną białogłowe nie spojrzał i do żadnej nigdy nie przemówił.
Dołęga nieraz się wprawdzie przypatrywał, jako owa Hanna kibić miała śliczną, twarz białą i rumiane usta niby korale,
i zęby białe, które w uśmiechu jak sznur pereł się rozsnuwały. I byłby może nieraz posunął się do niej a do małego
uszka szepnął jaki kompliment żołnierski, ale zdawało mu się, iż tego nie godzi się czynić przez wzgląd na szczerą
gościnność Sambora. Lubił jednak patrzeć na hożą dziewoję, jak swobodna, wesoła, uwijała się dzień cały po
dziedzińcu i ogrodzie, lubił słuchać jej srebrnego śmiechu lub piosnki, dźwięcznym nuconej głosem.
Od pewnego wszakże czasu piosnka umilkła, a i śmiech coraz rzadziej słyszeć się dawał. Hanna przychodziła za to
częściej wieczorami do świetlicy i usiadała na uboczu, a gdy rodzic jej opowiadanie swe rozpoczął, ona zdawała się
słuchać w milczeniu. Dołęga zauważył wszakże, że spojrzenia jej wielkich, ślicznych oczów, z dziwnym wyrazem
kompassyi zwracały się wówczas ku Stadnickiemu i w jego twarz utkwione, pozostawały tam nieruchome, jakby
zdumione tą dziwną pięknością bladych rysów Stanisława.
Zrazu przypisywał to Dołęga zwykłej ciekawości dziewczęcia, które może jeszcze nigdy tak wspaniałego rycerza jak
Stadnicki nie widziało, zwracać jednak począł na to baczniejszą uwagę, lecz raz, Hanna dostrzegłszy, że Dołęga patrzy
na nią, zmięszała się wielce, zapłoniła i wyszła nagle z komnaty, a przez dni kilka nie pokazywała się cale. Jerzy byłby
nawet wspomniał o tem Stadnickiemu, gdy zaszły inne sprawy, które jego uwagę gdzieindziej zwróciły.
Było to może już w rok a może i więcej po owej pod Byczyną batalii, gdy dnia jednego, wysłany do Polski goniec,
przywiózł p. Stadnickiemu jakoweś wieści z Łańcuta. Musiały to być wieści niezwykłego znaczenia, bo Stanisław po
otrzymaniu ich, zamknął się w swojej komnacie i przez dni kilka nikogo, nawet Dołęgi, do siebie przypuścić nie chciał.
Jerzy już niepomału niepokoić się poczynał, gdy jednego wieczora Stadnicki wezwał go do siebie.
Dołęga wszedłszy doń omal nie krzyknął, tak bladym i zmienionym był Stanisław: jeno oczy iskrzyły mu się
gorączkowym blaskiem.
— Otrzymałem — ozwał się do wchodzącego Dołęgi, ważne wieści z kraju. Wszystko tam cale inny obrót brać
poczyna, a może i dla nas niebawem znajdzie się tam miejsce...
Potem nagle porwał się z ławy i zbliżywszy się do Jerzego, rzekł chwytając go silnie za ramię i patrząc nań dziwnie
roziskrzonym wzrokiem:
— Wiesz... Hanna już wdową!...
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, wspominał Stanisław imię Hanny Pileckiej. Miewał on o niej zawżdy
wiadomości, ale o nich nawet Dołędze nie mówił nigdy. Toż Jerzy słysząc to, przeraził się wielce: wiedział bowiem,
jak straszliwe klęski sprowadziła ta miłość i lękał się, że właśnie w momencie, gdy Stanisław nieco uspakajać się
zdawał, dawne wspomnienia obudzić mogą dawną gwałtowność i nowe sprowadzić klęski.
Chwilę tedy milczał — a potem nie pytając już o nic, ostrożnie ale stanowczo przedstawiać zaczął Stanisławowi, jako
między nim a Hanną, chociaż wdową, nieprzemożone zachodziły już przeszkody, że jeśli ona przedtem nie chciała z
nim związku, to tem bardziej nie zechce teraz, gdy jest banitą, który i wobec niej tak srodze owem spaleniem Tyczyna i
Korniaktowa zawinił.
Stadnicki milczał pogrążony w dumaniu, jakby słów Dołęgi nie słyszał i dopiero po długiej chwili rzekł krótko:
— Próżne gadanie... Nie ma takiej krzywdy, którejby powetować nie można. Gdybym jeno do kraju powrócić mógł...
I już nic więcej mówić nie chciał, a Dołęgę odprawiwszy i zamknąwszy się w komnacie swojej, długo w noc epistoły
jakieś spisywał, a nazajutrz rano wyprawił dwóch gońców: jednego do pana Górki a drugiego do Hanny z listami.
Pan Stadnicki spodziewał się rychłego responsu, ale odtąd dzień za dniem mijał a odpowiedzi nie było. Straszne to snać
było oczekiwanie dla Stanisława, bo czas jakiś wytrzymawszy jako tako, już potem okrutnie
zmieniać się począł, a w taki niepokój i gwałtowność wpadał, jak wówczas, gdy na dzwonnicy łańcuckiej siedząc, był
postrachem okolicznej ludności. Bladł przytem i mizerniał coraz bardziej; policzki mu zapadały a wzrok ciskał iskry
tłumionego gniewu. Napróżno Sambor starał się go po swojemu opowiadaniem o Dubiecku rozerwać, napróżno Hanna
patrzała jeno w oczy Stanisława, aby jego intencye odgadnąć — wszystko nie zdało się na nic. Stadnicki nie słuchał
relacyj Sambora, na Hannę nie patrzał cale, a wreszcie już wszystkich odganiać od siebie począł i szedł w pola lub lasy,
błąkając się tam w chmurnej zadumie, jak szalony.Łacno było przewidzieć, że zbyt długo w tym niepokoju nie
wytrzyma. Jakoż dnia jednego rzekł do Dołęgi:
— Zapomnieli już o mnie w kraju... trzeba tedy nie przez posły, ale samemu im się przypomnieć. Aleć tam dekrety
banicyjne na mnie ferowano, więc z gołemi rękami i bez licznej drużyny pokazać się nie mogę. Owym opryszkom,
Sabatom, sprzykrzyło się tu siedzieć i pozmykali — trzeba więc nowego zaciągu, a nigdzie indziej, jeno na Węgrzech
najlepiej go czynić. Ja muszę tu ostać i czekać responsu pana Górki, ale ty Jerzy jedź zaraz na Węgry, zwerbuj co się
da a tęgich junaków i przybywaj rychło, skoroby zaś w tym czasie odpowiedzi nie było, podążym upomnieć się o nią...
Mówił to Stadnicki na pozór spokojnie, ale głosem twardym, urywanym — Dołęga zaś wiedział już dobrze co to
znaczy. Chciał się on zrazu opierać i przedstawiać zaczął, że lepiej czekać cierpliwie, lecz pan Stadnicki groźnie go
ofuknął i żadnych remonstracyj słuchać nie myślał. Widząc tedy Jerzy, że wszelki opór byłby daremnym a jeszcze
gorzej Stadnickiego rozdrażnić mogł, nie rzekł już nic, jeno przysposobiwszy się do podróży, zaraz nazajutrz do
Siedmiogrodu wyruszył z tajoną
nadzieją, że może tymczasem respons dobry od pana Górki nadejdzie i wszystko się ułagodzi.
Po jego wyjeździe wszakże coraz gorzej ze Stadnickim się działo. Już go zgoła w domu utrzymać było niepodobna, że
Sambor zaniepokojony wielce, nieraz w nocy gońców za nim wysyłać musiał. Raz też znaleźli go oni nad ranem,
leżącego w polu bez zmysłów.
Przyniesiono go zaraz do domu i otoczono wszelką opieką, ale Stanisław przez czas długi znaku życia nie dawał, a
przez kilka tygodni był ciągle między życiem a śmiercią. Owładnęła nim jaka. ś straszliwa choroba, która go czasem
zupełnie sił pozbawiała, że leżał bez ruchu jakby umarły, a potem nagle zrywał się znów z gwałtownością wielką,
walcząc bezprzytomnie z niewidzialnemi marami.
Już chyba i dla rodzonego syna nie byłby lepszym Sambor, jako dla Stadnickiego w tej jego chorobie; a o Hannie to i
mówić nie trzeba. Od owego ranka, kiedy Stanisława bezprzytomnego przyniesiono, na krok prawie nie odstępowała
ona od jego łoża, w dzień i w nocy na każde skinienie chorego czujna, głosem łagodnym, prośbą i łzami uspokajając
jego porywy.
I rzeczywiście głos Hanny wpływał czasem dobrze na owe paroxyzmy gwałtowności Stanisława; zdawał się
przysłuchiwać jej mowie, a chociaż może słów nie rozumiał, to już samo ich brzmienie uspokajało go widocznie.
Szklanemi, bezprzytomnemi oczyma wpatrywał się wówczas w jej oblicze i powoli usypiał.
Ale ten kto przedtem widział i znał Hannę, nie poznałby jej teraz: zdawała się cieniem owej hożej dziewoi, której
śmiech srebrny i pieśni lubił Dołęga. Sambor patrząc na zbladłe lica swej córki, dłonie jeno załamywał w rozpaczy, bo
już odgadł ale za późno, co się w jej sercu działo.
Raz nawet zdobywszy się na odwagę, odciągnął ią od łoża chorego i łagodnie ale stanowczo rzekł:
— Co tobie dziecko w myśli postało?... Na Boga cię zaklinam, odpędź od siebie tę marę, która nieszczęśliwą cię
uczyni! On, chociażby i wyzdrowiał — nie dla ciebie. To pan, a my ludzie prości... Chceszli i mnie i siebie do grobu
wpędzić?...
A Hanna nic mówić nie mogąc, rzuciła się jeno do nóg rodzicowi a łkała tak rozpacznie, że starzec nie miał już sił
wyrzec co więcej, jeno ją z ziemi podniósł i do serca tulił, złorzecząc w duchu ślepocie swej, iż przedtem
niebezpieczeństwa nie dostrzegł, aby mu zapobiedz.
— Co czynić?... co czynić?... — szeptał w przygnębieniu, a widząc łzy jedynego dziecka swego, i on płakał jak
dziecko.
— Nie czyńcie nic — odrzekła Hanna — nic, mój ojcze! bona to rady już nie ma... ja też nie miałam nigdy i nie mam
żadnej nadziei... jeno dopóki on tu jest i dopóki chory, dozwólcie być przy nim... A potem...
Nie dokończyła. Żaliż wiedzieć mogła, co potem? żaliż i Sambor odgadnąć mógł przyszłość?... I tak już bezmownie
klęczała u stóp rodzica, a on na jej główce jasnowłosej drżące dłonie złożywszy, wzywał w duchu litości i miłosierdzia
bożego.
Jednej nocy — a było to już we dwa tygodnie po nagłem zasłabnięciu Stanisława — chory był spokojniejszy;
widocznie miał się lepiej i nawet usnął twardo. Sambor nad ranem, znużony bardzo, poszedł spocząć nieco, a Hanna
została sama i przykląkłszy u łoża, wpatrywała się w blade i zmienione chorobą rysy Stanisława.
Już brzask dzienny przez wąskie okna komnaty do jej wnętrza się wdzierał, a na dworze obudzone ptactwo wesołym
chórem witać poczęło pierwszy promień
słońca, gdy Stanisław nagle oczy otworzył i wzrokiem jakby zdumionym spojrzał dookoła. Ujrzawszy postać
niewieścią przy nim klęczącą, poruszył się żywo i upornie wpatrywać się w nią począł, a twarz jego przybierała wyraz
dziwnej, niezwykłej rzewności. Oblicza klęczącej dojrzeć nie mógł, bo Hanna widząc, iż Stadnicki obudził się i jakby
przytomnie patrzy na nią, ukryła twarz w dłoniach i pozostała bez ruchu w wielkiem wzruszeniu. Stadnicki pragnął
widocznie coś przemówić, bo ustami ruszał, ale snać z osłabienia głosu wydobyć nie mógł i dopiero po chwili z trudem
wyszeptał:
— Tyżeśto Hanno?... — I rękę wyciągnął.
Nie wiedząc sama co czyni, w niewymownem wzruszeniu, Hanna porwała tę rękę w obie dłonie swoje i gorącemi
poczęła ją okrywać pocałunkami, płacząc rzewnie.
Stanisław powtarzał ciągle z cicha, głosem bardzo drżącym:
— Hanno... Hanno...
Więc ona podniosła na niego twarz swoją łzami zalaną i spotkała się ze spojrzeniem Stanisława, rozpromienionem i
oprzytomniałem nagle. — Lecz ujrzawszy twarz tę, Stadnicki poruszył się gwałtownie. Jakby mu nagle sił przybyło,
dźwignął się i prawie usiadł na łożu, wzrokiem osłupiałym, zdumionym, wpatrując się ciągle w te rysy prawie obce
sobie...
Co się tam w jego myśli jeszcze niejasnej, jeszcze zamąconej, dziać musiało, opisać trudno. Po chwili uczynił ręką ruch
taki, jakby chciał klęczącą niewiastę odtrącić od siebie, ale już sił mu zabrakło, bo wnet osunął się bezwładnie na
poduszki, pobladł jeszcze bardziej i oczy przymknął w omdleniu.
Przerażona Hanna wołać poczęła o ratunek; nadbiegł wnet Sambor i otrzeźwiono Stanisława, który od
dnia tego już coraz lepiej mieć się zaczął a powoli do sił dawnych i zdrowia powracał.
Od tego czasu Hanna Ziemecka coraz rzadziej przychodziła do komnaty chorego, ale ilekroć przyszła, Stadnicki witał
ją uprzejmym uśmiechem, patrząc z kompassyą na zbladłe lica tej, którą pamiętał hożą dziewoją. Raz nawet spytał
Sambora, co za przyczyna, iż córka jego tak bardzo zmizerniała. Sambor zmięszał się i zająknął, nie wiedząc coby
odpowiedzieć, a wreszcie rzekł:
— A tośmy tu wszyscy pomizernieli w srogiej trosce
o zdrowie Waszej Miłości. Było też czego się bać i niepokoić, bo choróbsko było szkaradne a ciężkie.
Zaczem Stadnicki już więcej nie pytał, jeno się nad tem zamyślił nieco, a potem wyciągając dłoń ku Samborowi i
ściskając go uprzejmie za rękę, rzekł:
— Mogą tam ludzie skarżyć się na mnie, bom nie dla jednych był ciężki, ale tego nikt mi nie zarzuci, abym dobrego,
które mi wyrządzono, nie pomniał. Toż możesz być pewny, mości Ziemecki, jako gościnności twej
i opieki w chorobie, ani tobie, ani córce twej nie zapomnę... a może się kiedy i odwdzięczyć potrafię, byle w
szczęśliwszych okolicznościach.
A tu już Sambor mówić mu dłużej o tej wdzięczności nie dozwolił, przedstawiając, jako jeno chrześciańskiego
obowiązku dopełnił i odwracając mowę na inne przedmioty.
Owa choroba miała przynajmniej ten skutek pomyślny, że poprzednią gwałtowność i niepokój pana Stadnickiego
znacznie uśmierzyła. Czy to w skutek osłabienia wielkiego, czy też może rozmyślań jakich i medytacyj wewnętrznych,
stał się on teraz prawie zupełnie łagodnym a responsu na swoje epistoły do Polski wyprawione, już nawet oczekiwać
się nie zdawał. Aliści dnia jednego, właśnie w momencie, gdy się tego naj
mniej spodziewał, przybył goniec z pismem od pana Górki bardzo obszernem.
Ożywił się wielce Stanisław owo pismo odczytując i odtąd jakby zupełnie ozdrowiał, wesołym i swobodnym stał się
jak nigdy, żartował z Samborem, nawet parę razy z Hanną uprzejmie i długo rozmawiał, co mu się dotąd nigdy nie
zdarzało, a jeno o Dołęgę ustawicznie się pytał i powrotu jego oczekiwał z niecierpliwością.
Owoż powrócił wreszcie i Dołęga z licznym pocztem, na Węgrzech zwerbowanym. A gdy obaczył Stanisława,
okrutnie się przeraził, znalazłszy go bardzo zmizerniałym po owej chorobie; sam też nie lepiej wyglądał i był srodze
przygnębiony, w Siedmiogrodzie bowiem, gdzie najdłużej bawił, miał same jeno przykre a nawet boleśne zajścia.
Najprzód spotkał się tam cale niespodziewanie z rodzicem swym Rotmistrzem Szornelem, który każdy krok jego
śledząc, był i na Szląsku i aż do Siedmiogrodu za nim podążył, mając snać nadzieję, że Jerzy wyrwany tu choć na
chwilę z pod wpływu Stadnickiego, łatwiej słowom ojcowskim da posłuch i do powrotu się skłoni.
Był to okropny moment dla stron obu. Dołęga na wszystkie zaklęcia rodzica pozostał głuchym; nie chciał za nic
opuścić Stadnickiego, mieniąc to zdradą. Rozżalony starzec począł mu srogie czynić wyrzuty, mówiąc, jako na rabunki
i rozboje ze swym panem się puścił, a Jerzy, który dla rodzica swego nigdy wielkiego affektu nie miał, w ciągłej zaś
kompanii ze Stadnickim będąc, hamować się zapomniał, już cale ostro wystąpił, deklarując, że się do żadnych innych
obowiązków nie poczuwa, jeno względem Blandraty, który w dzieciństwie dał mu opiekę, i względem Stadnickiego,
któremu przyjaźń i wierną służbę pod jego znakiem zaprzysiągł.
A wówczas Szornel, słysząc tak zuchwałą mowę, już się zdzierżeć nie zdołał, ale co było goryczy i bo
leści w sercu, to je wylał w słowach, któremi po raz pierwszy jawnie złorzeczył dziecku własnemu, Stadnickiemu i
Blandracie.
Ciężki to był moment dla Jerzego; czuł, że to przekleństwo ojcowskie padło mu kamieniem na serce; za chwilę byłby
już może pobiegł za rodzicem i odwołał, to, co w zapalczywość był wyrzekł, ale Rotmistrz w rozpaczy srogiej już był
zniknął z Siedmiogrodu. Jeszcze bardziej przeraził się Jerzy, gdy dziwnem losu zrządzeniem, owo przekleństwo
rodzica niebawem ziściło się na Blandracie. Ten opiekun niemowlęcych lat jego, którego czułość dla siebie on zawżdy
we wdzięcznej chował pamięci, od czasu śmierci Króla Stefana znów w Siedmiogrodzie mieszkał, był zaś już starcem
bardzo zgrzybiałym i zniedołężniałym prawie. Ujrzawszy Dołęgę ucieszył się nim niezmiernie i puścić od siebie nie
chciał, cale się z tem już nie tając, że fortunę swą, którą miał znaczną w gotowiźnie i klejnotach, jemu ostawić chce. —
Nie mam ja — mówił — bliskiej a zwłaszcza serdecznej rodziny; jednego tylko bratanka, ale ten, pożal się Boże,
jakiemi drogami chadza, jemu też na stracenie fortuny mej nie dam. Jam cię wychował od niemowlęctwa, tyś mi jest
synem najmilszym, tobie oddam wszystko!
Wzbraniał się Dołęga i przedstawiał jako nie należy krzywdzić rodziny, ale starzec uparł się przy postanowieniu
swojem i z zamiarami temi cale się nie taił, mówiąc głośno, jako Dołęgę dziedzicem swej fortuny chce mieć. Nie
mogło się to podobać krewnym Blandraty, a zwłaszcza owemu bratankowi, który w Siedmiogrodzie hulaszcze życie
prowadził, czekając rychłoli z owej gotowizny stryja, po jego zgonie, będzie mogł korzystać. Przybycie Jerzego cale
mu było nie na rękę, ale przeciw niemu nic poczynać nie śmiał, ani się z nim mierzyć, bo zresztą Dołęga, może i w
prze
widywaniu złych jego intencyj, zawżdy uzbrojony chodził, a w mieszkaniu Blandraty straż utrzymywał.
Wszakże raz, zmuszony wydalić się na dni kilka w sprawie owego werbunku do milicyi pana Stadnickiego, gdy
powrócił, zastał całe miasto w wielkiem wzburzeniu: Blandrata zamordowany został! Bratanek ów, widząc, że starzec
bliski jest śmierci i gotów całą fortunę Jerzemu oddać, korzystał ze sposobnego momentu, gdy Dołęgi w
Siedmiogrodzie nie było, i straż przez niego pozostawioną przekupiwszy, nocą wszedł pokryjomu do mieszkania
Blandraty, część gotowizny i kosztowności, które mógł znaleźć, zrabował, a starca, który snać swych skarbów bronić
chciał, zamordowawszy okrutnie, umknął.
Dołęga serdecznie się rozżalił nad tak tragiczną śmiercią dawnego opiekuna swego, który go tak szczerze miłował,
zaczem piękny sprawił mu pogrzeb i żadnej spuścizny po nim nie przyjąwszy, z pocztem zwerbowanych ochotników,
wyruszył z powrotem.
Stadnicki przyjął go z wielkiem uniesieniem i radością, zasmucił się jeno dowiedziawszy się o tak okrutnym zgonie
Blandraty, ale wnet do myśli, które go wyłącznie zajmowały wracając, oznajmił Jerzemu, iż ma respons od pana Górki
bardzo pomyślny.
— Niespodziewane rzeczy — mówił z ferworem wielkim — dzieją się w kraju. Z długiego pisma pana Wojewody
poznańskiego wyrozumiałem, jako pan Zamoyski grunt pod nogami traci i jeno tknąć go a poleci... Rozumiesz waść, że
chętniebym ręki do tego przyłożył, a już koniecznie świadkiem chcę być, jako pan Hetman Wielki Koronny padać
będzie...
Zaczem opowiadać począł obszernie, jako Król Zygmunt zamierza wstąpić w związki małżeńskie z Arcyxiężniczką
Anną, córką Arcyxiążęcia rakuskiego Karola, jako już wysłany poseł, kardynał Jerzy Radziwiłł biskup krakowski,
jeździł w dziewosłęby do Pragi i Gracu i
ztamtąd uprzejme przyrzeczenie przywiózł, jako wreszcie Hieronim Rozrażewski i Albert Radziwiłł wyprawieni iuż
zostali po oblubienicę królewską.
— Małżeństwo to — mówił Stanisław — wykopie do reszty przepaść między Królem a Kanclerzem, wrogiem
rakuskiego domu. Zygmunt też, jako mi pan Górka donosi, wszystkich swych dawnych przeciwników do łask swych
przypuszcza, a i mnie także wzywa, bym wrócił i na królewskie gody weselne do Krakowa przybył...Śmiał się pan
Stadnicki z uciechy wielkiej i ściskał Dołęgę w uniesieniu, tak mu snać już to wygnanie było dokuczyło. O Hannie
Pileckiej nie czynił jednak żadnej wzmianki, jakby o niej zgoła nie pamiętał.
— Może też zapomniał! — pocieszał się Dołęga, a w tem przypuszczeniu utwierdził się jeszcze, gdy dnia tegoż do
późna rozmawiając, Stadnicki zaczął wynurzać wdzięczność swą dla Sambora za opiekę doznaną w chorobie.
— Ten Sambor — prawił — to człek bardzo zacny, chociaż głupi jak najciemniejszy szlachcic polski; ale dla mnie był
ojcem prawdziwym. Córka zaś jego...
Tu przerwał, milczał moment, a potem nie patrząc na Dołęgę, zapytał znagła:
— A uważałeś waść córkę jego... Hannę?
Dołęga tem zapytaniem niezwykłem w uściech Stanisława, który na niewiasty nie patrzał nawet, tak był zdumiony, że
zrazu nic odrzec nie zdołał, aż dopiero po chwili odpowiedział, jako Hanna Ziemecka bardzo urodziwą mu się wydaje,
a przytem gospodarną jest i dobrą.
— Piękna dziewka! — potwierdził pan Stadnicki — a i serce ma tkliwe, dzień i noc czuwała przy mnie, gdym w
malignie leżał... Uczciwą żoną mogłaby być, i matką dzielnych a zdrowych synów...
Dołęga coraz bardziej zdumiony, nie wiedząc co mówić, milczał.
Stadnicki spojrzał nań chmurnie.
— Czemuż nie gadasz nic? — spytał.
— A cóż mam rzec?... zgadzam się z Wami w zupełności, jeno nie wiem ktoby...
— Nie wiesz! nie wiesz! — przerwał niecierpliwie Stadnicki. — Zali sądzisz, że ja wieczyście w bezżeństwie pozostać
mam... dlatego, że mi ta...
Urwał, powstał szybko z miejsca i ku oknu się zbliżył.
Na dworze noc była jasna, pogodna a ciepła, bo to już kwiecień do końca dobiegał. Wschodzący xiężyc rzucał blade
promienie wśród gałęzi drzew ogrodowych, okrytych wpółrozwiniętemi listkami. Cisza była i spokój, bo w dworku
zieniatyckim wszyscy dawno już spali...
Zapatrzył się pan Stadnicki przed siebie i długo stał przy oknie w niemej pogrążony zadumie; — zaczem odchodząc,
szepnął z cicha:
— Tak... tak... jeno wprzódy wiedzieć muszę... A zwracając się ku Dołędze, rzekł szybko:
— Jutro jedziemy i to wprost do Krakowa. Ową zwerbowaną hałastrę wyprawić trzeba do Łańcuta, my tylko dwóch
pacholików ze sobą weźmiemy; nie wypada inaczej.
— Możeby też cale owych Sabatów rozpuścić? — zauważył Dołęga.
Zamyślił się nieco Stadnicki, ale wnet głową dał znak przeczący i rzekł:
— Nie. Kto wie, co być może? a owi tam pankowie Opalińscy i inni jużby się bezbronnego nie bali. Dobrze mieć
swoich, więc niech zostaną, ale ich trzeba do Łańcuta wyprawić i najsprawniejszych ludzi im przydać, aby od
niepokojów powściągali hałastrę.
Dołęga chciał jeszcze o Hannie Ziemeckiej nawiązać rozmowę, ale się już nie udało. Stadnicki milczał uparcie, a
potem na spoczynek poszedł, chociaż nie spał
cale, bo Dołęga słyszał jeszcze długo, jak niespokojnym krokiem chodził po izbie. —
Nazajutrz ze świtaniem cała drużyna była już gotowa, do drogi Stadnicki zdawszy nad Sabatami komendę kilku
starszym żołnierzom, polecił prowadzić ich do Łańcuta, sam zaś z Dołęgą i dwoma pacholikami wybierał się do
Krakowa. Sambor bardzo serdecznie żegnał Stanisława, a i Hanna na dziedziniec wybiegła, blada bardzo, z
zaczerwienionemi jakby od płaczu oczami. Stadnicki mówiąc z Samborem, ciągle na nią z pod oka spoglądał, a
wreszcie przystąpiwszy ku niej i ujmując ją za rękę a głowę chyląc, rzekł głosem dziwnie miękkim, niemal rzewnym:
— Wam, panno Hanno, należy się odemnie najczulsza podzięka — już chyba pókim żyw, nie zapomnę o tej, która z
uszczerbkiem zdrowia własnego, jak czuła siostra doglądała mnie, gdym prawie martwy w malignie leżał... Toż i ja o
pamięć was proszę, panno Hanno — a może niebawem znów tu przyjadę i o dobre słowo prosić będę...
To rzekłszy i nie patrząc na zapłonioną dziewoję, ani na zdumionego Sambora, który takich wyrazów cale się nie
spodziewał, wskoczył na koń i cwałem, szerokim gościńcem ku Krakowowi podążył...
A w Zieniatyczach stary Sambor długo tulił do rozżalonego serca rzewnie łkającą jedynaczkę swoją...
XI.
Rozpoczynała się nowa epoka w życiu Stadnickiego. Po długich latach wchodził znów na drogę prostą, aby służyć
Królowi i Rzeczypospolitej; przybywał napowrót do kraju nie jako banita po wielekroć skondemnowany za bezprawne
gwałty, najazdy i rabunki swej drużyny, ale jako powrócony do łask królewskich wojownik niegdyś sławny, rodem i
mieniem po nad wielu górujący,
któremu dla przeszłych zasług i spodziewanych usług, dawne przewiny darowane zostały.
W myśli Stadnickiego snuły się już świetne obrazy przyszłości: on, jako dyssydent oddalony dotychczas od
dygnitarstw i zaszczytów, nie wynagrodzony cale za usługi krwawe, mógł dostąpić teraz najwyższych godności, skoro
mając za sobą wpływ Górki i Karnkowskiego prymasa, uzyskał już amnestyę zupełną, był przypuszczony do orszaku
królewskiego w czasie godów weselnych i obok Górki, Jazłowieckiego i Czarnkowskiego, dawnych maxymilianistów,
u stołu monarszego zasiadał.
Zamoyskiego na weselu nie było... Niełaska Kanclerza była widoczną, a jeszcze widoczniejsza niechęć jego dla
młodego monarchy, który rządy swe na innych osobistościach i innej polityce widocznie chciał oprzeć. Między
szlachtą nie brakło też nieprzyjaznych Zamoyskiemu, którzy z każdego korzystali pozoru, by osłabiać jego potęgę i na
zamiary jego cień podejrzenia rzucić.
Na dwa lata przed małżeństwem królewskim, na sejmie w r. , w obawie wojny z Turcyą, przyznano Hetmanowi
nieograniczoną władzę: facultatem belli, intra et extra fines Republicae gerendi et administrandi, ex usu et arte militari,
ustanowiono znaczny pobór i uchwalono zaciągnięcie wielkiej na cele wojenne pożyczki. — Ale skoro Turcya skłoniła
się bez wojny do zawarcia rozejmu, rozpuszczono wieść, jakoby owa mniemana wojna była wymyślonym umyślnie
przez Zamoyskiego pozorem, w celu wyłudzenia poboru, z którego cała korzyść jemu przypaść miała. Na zjazd w Kole
zwołany przez Prymasa i Górkę, szlachta zjechała się tłumnie, a tak ją pięknie przysposobić umiano i tak rzecz
wydemonstrować, że się już cale przeciw Kanclerzowi wzburzyła. Na zjeździe tym zniesiono uchwalony na sejmie
pobór i attrybucye władzy hetmańskiej znowu uszczuplono, a jakkolwiek całe to zgromadzenie i uchwały powzięte
były bezpra
wne i samowolne i musiały być przez Króla potępione, to wszakże ziarno niezgody i waśni było rzucone, dojrzało zaś
ono na sejmie następnego roku, gdzie już formalnie uchylono poprzednią konstytucyę o nieograniczonej władzy
Hetmana, zniesiono uchwalone pobory, a nawet odpuszczono infamię Krzysztofowi Zborowskiemu, największemu
wrogowi Hetmana.
Zamoyski przebywał na Rusi, lecz widział dobrze, jako wpływ jego i potęga matały. Z otoczenia Króla usuwano
wszystkich, którzy Kanclerzowi byli przychylni, a natomiast wchodziły nowe osobistości; z niemi zaś nowa, wroga
Zamoyskiemu i większości narodu, polityka.
Skoro wieść o zamierzonem małżeństwie królewskiem z Arcyxiężniczką Anną rozbiegła się po kraju, Zamoyski,
dotychczas zawżdy na straży powagi i władzy monarszej stojący i broniący jej przeciw samowoli szlacheckiej a
możnowładczym zapędom, zerwał się po raz pierwszy przeciw Królowi i na wiosnę r. zwołał zjazd do Lublina, na
którym oskarżył Zygmunta o zamiar opuszczenia Rzeczypospolitej i odstąpienia korony polskiej Arcyxiążęciu
Ernestowi. Wieść o tych, jak je zwano "rakuskich zmowach", rozbiegła się lotem błyskawicy po kraju całym, który
wnet na dwa podzielił się obozy. Po stronie królewskiej stanęli niemal wszyscy, którzy niedawno przeciw niemu
walczyli, a natomiast wielu stronników Zygmunta, jako n. p. Marcin Leśniowolski, który go do Polski przywiózł i
narodowi zalecał, znalazło się w otoczeniu i po stronie Kanclerza.
Taki moment wybrał właśnie Stadnicki do powrotu do kraju. Wobec walki Zamoyskiego z Królem, widział on dla
siebie obszerne do działania pole, przeczuwał zadowolenie dawno tajonych ambicyj, a może też ostateczne nad
nienawistnym sobie Zamoyskim zwycięztwo.
W czasie tedy uroczystości weselnych, które się w maju r. w Krakowie odbywały, usiłował on wy
badać, jaka jest o nim opinia szlachty i czego u dworu spodziewać się może. Na drugie pytanie otrzymał z ust Górki,
Wojewody poznańskiego, i Adama Stadnickiego, Wojewody bełzkiego, który mu był stryjecznym a cieszył się stale
łaską królewską, zapewnienie, iż mu wszystkie dawne przewiny przebaczone są i że go czeka niebawem dowód, jako
Zygmunt wspaniałomyślnym jest panem, który wynagradza zapomniane przez poprzedników krwawe usługi dzielnych
rycerzy. Coby to był za dowód, nikt mu wyjaśnić nie umiał, czy też nie chciał, ale Stanisław mógł przypuszczać, iż
będzie to co najmniej dostatnie Starostwo.
Co do opinii szlachty, przekonał się w rychłe, że aby ją na swoją stronę przyciągnąć, trzeba będzie czas dłuższy
naprawiać złe, które uczynił, a raczej które wyrządziła jego zbrojna hałastra, tak długo w przemyskiej i sanockiej ziemi
dokazująca. Spalony Tyczyn, Korniaktów, splądrowane Tczyce i Słomniki, wiele ludzi pobitych lub poranionych — to
wszystko tkwiło jeszcze w świeżej pamięci, niczem niezmazane. Przybycie do Łańcuta nowej drużyny, obcej strojem i
mową, a która wnet do rabunków i napadów się rwała, rzuciło ponowny popłoch w całej okolicy tamtejszej. Pan
Łukasz Opaliński na wieść o tem, przygotowywał też i zbroił swoją milicye nadworną ku obronie przeciw "dyabłu
łańcuckiemu", o którym mówiono, że niebawem z Krakowa ma przybyć.
Wszakże pan Stadnicki nie spieszył się cale z powrotem do Łańcuta. Chciał on widocznie przypatrzeć się pierwej
zbliska sprawom publicznym, a może też oczekiwał na ów zapowiedziany dowód łaski królewskiej, który się jednak
ociągał. Dołęga chętnieby już był wyjechał z Krakowa, bo tu często spotykać się musiał i ścierać z rodzicem, który
znowu robił rozmaite zabiegi, aby go od Stadnickiego odciągnąć. Ilekroć wszakże
Jerzy wspomniał Stanisławowi o wyjeździe, ten zawżdy zbywał go niczem a coraz niespokojniejszym się stawał,
wyprawiał gońców na wszystkie strony i jakby w ciągłem był oczekiwaniu. Jerzy, który już na to coraz baczniejszą
uwagę zwracać począł, wkrótce też spenetrował, że nie o co innego p. Stadnickiemu chodziło, jeno o ową Hannę
wdowę, o której mu doniesiono, jako przebywała jakiś czas w Przemyskiem, ale ztamtąd wyjechała niewiadomo
dokąd. Rozsyłał tedy gońców na wszystkie strony, aby się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywa. Martwiło to niepomału
Jerzego, bo już z twarzy Stadnickiego łatwo odgadywał wielki niepokój i przeczuwał jakoweś nieszczęście.
Jednego też wieczora — a było to już w parę tygodni po owych królewskich uroczystościach weselnych — pan
Stadnicki wzburzony i zmieniony bardzo, wpadł do izby Dołęgi i zawołał:
— Hanna jest tutaj, w klasztorze Panien Dominikanek! jutro mówić z nią będę !...
A gdy to mówił, głos mu drżał a oczy iskrzyły się ogniem. Nieprzytomny prawie biegał po izbie, rękami rzucał, szeptał
do siebie urywane jakieś wyrazy, to siadał, to znów się zrywał — zgoła jak gdyby w gorączce był. A widząc stan jego
taki, Dołęga przeląkł się srodze i zebrawszy się na odwagę, co mu jeno serce podyktować mogło, to wszystko w
najczulszych wyłożył wyrazach, prosząc a zaklinając Stadnickiego, by sobie ten niefortunny affekt wybił z głowy i
serca. Wspomniał też w końcu i o Hannie Ziemeckiej, chwalił jej przymioty i urodę a mówił długo, i jak mu się
zdawało bardzo przekonywająco, lecz zupełnie nadaremnie, bo Stadnicki, który w tej chwili usiadł i zdawał się słuchać
w milczeniu, cale o czem innem myśleć musiał i na argumentacye Dołęgi żadnego nie dawał baczenia,
a potem znagła pięścią w stół z całej mocy uderzył i rzekł:
— Doniesiono mi, jakoby ów chłystek Łukasz Opaliński zabiegał o rękę wdowy! Dlatego snać na listy moje nie dawała
responsu, może w nadziei, że go poślubi zanim ja powrócę. Ale otom jest i igrać z sobą nie pozwolę!
Żadne tedy perswazye i prośby nie pomagały. Rzucał się pan Stadnicki i miotał jak szalony, a znów taka sama
gwałtowność go opanowała, jak przed ową chorobą w Zieniatyczach. Szczęście jeszcze, że swej drużyny nie miał przy
sobie w Krakowie, bo jużby gotów był na wszystko; wszakże przyrzekł Jerzemu, iż żadnego excessu się nie dopuści i
wyprawił jeno posła do klasztoru, by rozmówić się z nim chciała. Tegoż jeszcze wieczora poseł powrócił z responsem,
że pani Starościna oczekiwać będzie p. Stadnickiego nazajutrz o południowej godzinie.
Jak tam Stadnicki przebył noc tę i czas cały do owego południa, opowiedzieć niepodobna. Dołędze zdawało się już, że
Stanisław nie doczeka tego momentu, w takiem był rozdrażnieniu i szaleństwie prawie, które wzmagało się coraz
więcej, im czas owego widzenia się był bliższy.
W niemniejszym może niepokoju oczekiwała tego momentu i pani Starościna Kościerzyńska. Nie wiedziała. ona
przybywając do Krakowa, że tam Stanisława zastanie, a otrzymawszy list od niego, już nie mogła wyjechać i odmówić
widzenia się z nim, w słusznej obawie, by Stadnicki tem unikaniem jeszcze bardziej rozdrażniony, nowego excessu się
nie dopuścił.
Postanowiła tedy przyjąć Stanisława i rozmówić się z nim stanowczo — ale jaką ta rozmowa być miała? co on jej
powie? a co mu ona odpowiadać będzie?... Godzina rozmowy tej coraz bardziej się zbliżała, a pani Starościna
chodząc szybko po klasztornej celi, starała się modlitwą uspokoić gwałtowne wzburzenie i przybrać przynajmniej
pozór powagi i spokoju.
Przypomniały się jej nagle owe wyrazy, któremi przed laty pożegnał ją Stanisław, gdy do obozu szedł:
— Nie byłoby już na świecie zbrodni, którejbym nie popełnił, gdybyś mi serce rozdarła!
Słowa te, zanim z latami uspokojenie przyszło, słyszała nieraz Hanna w sumieniu swojem, one ją nieraz budziły ze snu
a na jawie kazały stawać w obronie Stanisława, ilekroć słyszała czynione mu zarzuty.
Kto wie? — powtarzało jej nieraz w ciszy nocnej sumienie; — kto wie? gdybym go była nie odtrąciła od siebie a
pozostała mu wierną w miłości, możeby zapalczywość jego ułagodzona, obróciła się była na pożytek ludziom i
Rzeczypospolitej? Kto wie, czy nie jam winna, że żywot jego poszedł na marne?...
A jednak, czyż inaczej mogła uczynić Hanna, jak uczyniła? Zagrożona napaścią Stadnickiego, gdy jej ciągle
donoszono, jako pan łańcucki zamierza siłą do Ty czyna wtargnąć i ją porwać, udała się pod opiekę krewnych swoich
panów Kostków, którzy jako ludzie poważni a wielkiego znaczenia, zasłonić ją mogli przed wszelkiem
niebezpieczeństwem. Właśnie gdy Stanisław udał się na wyprawę pskowską, do Tyczyna przybył imćp. Krzysztof
Kostka Starosta Kościerzyński, a dowiedziawszy się o całem zajściu z p. Stadnickim, jął przedstawiać Hannie, jak
srogie nieszczęścia grozić jej mogły z człowiekiem tak niepowściągliwym i niemal szalonym. Pani Korniaktowa
dodawała tu także swoje perswazye bardzo usilne, powtarzając ciągle, jako pan otadnicki heretykiem zaciętym był i
gwałtownikiem, który na wszystko ważyć się gotów, ile że żadnej nie uznaje świętości. To samo mówili i inni,
przytaczając różne dowody jego kacerskiej zatwardziałości i niepomiarkowa
nej swawoli. Wreszcie z pod Pskowa, niektórzy ranni żołnierze wracając, przynosili niezbyt pomyślne wieści, jako już
Stadnicki przeciw Hetmanowi się buntował a w obozie z excessów swych słynął.
Broniła się jeszcze czas jakiś Hanna przeciw tym radom, które jej Stadnickiego unikać kazały, ale już sama czuła
dobrze, że wszyscy, którzy jej o nim złe przynosili wieści a związku z nim odradzali, mówili słusznie, że jeśli jeno
przyszłość swą i spokój salwować chce, winna co rychlej oddalić od siebie wspomnienia dawne i jeszcze przed
powrotem Stanisława postawić między nim a sobą nieprzepartą zaporę. Pociągał on ją ku sobie silnym urokiem
wspomnień, młodością swą i urodą; Hanna czuła, że gdyby w tym momencie zjawił się przed nią a popatrzył swemi
iskrzącemi oczyma, przemówił głosem, który umiał być czasem dziwnie serdecznym, a tem więcej przejmował, że
zwykle brzmiał cale inaczej — to niemiałaby już siły odegnać go od siebie. Nie kochała go jeszcze Hanna, ale czuła, że
pokochaćby go mogła szalenie, namiętnie, że w tym lęku, jaki w niej obudzał, była już jakby rozkosz wielka, było
uznanie wyższości tego wspaniałego rycerza, który nie znał trwogi, było uwielbienie dla jego męztwa i nieustraszonej
odwagi, uwielbienie, które snadnie w miłość zamienić się mogło.
Ale tu już przychodziły reflexye: ten rycerz wspaniały mógł wprawdzie dać szczęście bez granic, lecz mógł także i na
straszną skazać niedolę, Gwałtownik, okrutnik niepohamowany a przytem kacerz zacięty, cóż dlań znaczyć mogła
miłość niewiasty? Chwilę zatrzymał by się przy niej — a potem poszedł gdzieby go namiętności poniosły,
zapomniałby, porzucił i bez wahania złamał biedne serce niewieście, jak niegdyś rodzic jego serce swej drugiej
małżonki, owej biednej bladej pani, której rzewne wspomnienie przechowywała Hanna w swej
duszy, jak najdroższą lat swych dziecinnych pamiątkę. Nasłuchała się ona wielu relacyj o ponurem życiu w Dubiecku,
a złamana postać pani Stadnickiej w latach ostatnich, była dla niej zawżdy obrazem ofiary męczeńskiej. Czyżby i ona
miała być taką ofiarą?
W duszy dziewczęcia straszna odbywała się walka. Stanisława nie było, nie patrzał na nią swym iskrzącym wzrokiem,
nie przemawiał głosem, który wprost do serca wnikał, natomiast wszystko to, co Hannie o nim mówiono, coraz
większym przejmowało ją lękiem, a gdy po miesiącu takiej walki, p. Krzysztof Kostka, deklarując się z sentymentami
swemi, przedstawił jej obraz spokojnego żywota w zaciszu domowem, bez burz i namiętnych uniesień — Hanna
słuchała go z przymkniętemi oczyma i zdało się jej, że po wielkiem znużeniu usypia snem orzeźwiającym, że dłoń
zacnego człowieka, którego wprawdzie kochać nie mogła, ale szanować musiała, zdejmuje z jej duszy ciężar wielki, że
ratuje ją z tej przepaści, która tak ją pociągała ale i trwożyła swym tajemniczym urokiem...
Nie mówiąc słowa, jak trup blada, ale z pogodnym na ustach uśmiechem, w odpowiedzi na deklaracye p. Krzysztofa
Kostki, spojrzała nań z wdzięcznością i podała mu rękę na związek dozgonny...
Niebawem odbyło się ciche wesele w Tyczynie, poczem państwo Kostkowie wyjechali w dalekie strony, wraz z panią
Korniaktową, która obawiając się gniewu Stadnickiego, nie chciała sama pozostać.
Co się potem stało — wiadomo, a gdy doniesiono Hannie o spaleniu Tyczyna i dalszych Stadnickiego excessach,
załamała jeno ręce w smutku głębokim i odtąd już nikt uśmiechu na jej twarzy nie widział.
To jam temu winna! szeptało jej sumienie.
Życie tymczasem płynęło jej dalej tak spokojnie, jakto był przyrzekł p. Kostka. Podczas gdy Stanisław
rwał się na wsze strony, zapomnienia, czy odwetu szukając, ona pędziła żywot cichy, niezamącony niczem, a tak
jednostajny, że jej się zrazu po wszystkich niepokojach dawniejszych, wydawał rajem na ziemi, a potem stał się
nieskończoną pustynią... Nie było tam burz i niepokojów, ale nie było i rozkosznych uniesień; nie było skwarów
słonecznych, ale jak gdyby ciągły, nie kończący się nigdy, szary dzień jesienny.
Po latach kilku Hanna z młodej dzieweczki wyrosła na poważną matronę. Twarz jej piękna niezmiennie, przybrała
wyraz pogodnego smutku i wielkiej nad wiek powagi. Nie dziwiło to nikogo, bo w rodzinie Kostków, wśród której
najczęściej mieszkała, wszystkie niewiasty były takie ciche, poważne a surowe, oddane zajęciom domowym i
wychowaniu dzieci. Hannie Bóg nie dał potomstwa, toż aby pustkę straszliwą w swem życiu zapełnić, wyszukiwała
najbiedniejsze dziatki sieroty i garnęła je do siebie, stając się im matką i opiekunką troskliwą. W Tyczynie, dokąd
przyjeżdżała wówczas jeno, gdy w okolicy pana Stadnickiego nie było, na miejscu spalonego domu, wznieść kazała
szpital dla chorych, a tyle dobrodziejstw świadczyła, że ją wszyscy czcili jak świętą, dziwowali się zaś jej powadze i
spokojowi, który łagodnym był, ale pięknym, wyrazistym rysom jej twarzy nadawał nieruchomość kamiennego
posągu.
Pan Starosta Kościerzyński był znacznie starszy wiekiem od Hanny. Nie mogła też ona kochać go ową serdeczną,
namiętną miłością, która rozkosz daje, ale i wielu nieszczęść nieraz staje się powodem, jeno szanowała i ceniła go
bardzo; był to bowiem człek zacności wielkiej, który dobrocią swą zjednywał a z czasem umiał też pozyskać i szczere
przywiązanie małżonki.
Rozumiejąc, że owa skłonność Hanny ku Stanisławowi wygasnąć zupełnie nie mogła a jeno gwałtowności się jego
zalękła, ani słowem jednem przeciw
Stadnickiemu wymierzonem, nie dotknął nigdy jej serca. Gdy Stanisław mszcząc się, najeżdżał posiadłości jej z
Łańcutem graniczące i wielkie szkody czynił, on taił to przed małżonką; a gdy jej o tem donoszono, łagodnie
usprawiedliwiał napastnika.
Wdzięczną mu też była Hanna nad wyraz. Z czasem przywykła i do owego życia jednostajnego i do tej ciszy ciągłej,
która ją w pierwszych latach nużyła; z czasem zacierał się w jej pamięci obraz wspaniałego rycerza, który niegdyś
poruszał jej serce; — i ogarniał ją spokój smutny, ale miły i słodki. To też gdy po kilku latach małżeństwa, pan Starosta
Kościerzyński, nagle apoplexyą tknięty, życie zakończył, ostatniem spojrzeniem żegnając małżonkę, ona łzami zalana,
ręce jego całowała z wdzięcznością, czując, że poniosła stratę wielką ze śmiercią wiernego przyjaciela i najczulszego
opiekuna swego.
Pana Stadnickiego oddawna już nie było w Łańcucie. Mniemać można było, że jako banita, licznemi kondemnatami
ścigany, a mający możnych nieprzyjaciół na królewskim dworze, nie rychło powróci do kraju, Z czego w całej okolicy
łańcuckiej radowano się wielce. Obiegały też najsprzeczniejsze wieści: mówiono, że pan Stadnicki zginął na
Węgrzech, to znów że na Szląsku przebywa, raz nawet wielki stał się popłoch w Łańcucie, bo dostrzeżono światło na
dzwonnicy zamkowej i ztąd baśń urosła, że "Dyabeł" tam się ukrywa. Wreszcie raz doniesiono, jako pan Stadnicki na
Szląsku śmiertelnie zachorzał i — umarł.
Hanna tymczasem, korzystając z nieobecności pana Łańcuckiego, zbliżyła się znowu po śmierci małżonka do stron
rodzinnych i zamieszkała w Nienadowej w Przemyskiem. Coraz rzadziej przychodził jej na myśl Stanisław, a był już
raczej postrachem, którego wspomnienie co rychlej odganiać należało. Wszelkie dlań uczucie
prócz kompassyi, już dawno w jej sercu wygasło; — wszak przepaść między nią a Stadnickim była już teraz nie do
przybycia, z dzielnego rycerza stał się on hersztem bandy zbójeckiej, a jego excessa i zbrodnie oddaliły go od niej na
wieki.
— Oby już nigdy nie wrócił! — mówiła Hanna w duchu, a gdy zbyt często przychodził jej na myśl lub przyśnił się w
nocy, to dawała na Mszę św. i szła do spowiedzi.
Okolica Nienadowej była ludna i wesoła. Młoda i piękna wdowa a przytem takiego imienia i fortuny, nie mogła tam
długo pozostać w odosobnieniu. Gdy tedy pierwszy czas żałoby przeminął, niepodobna było Hannie zamknąć się przed
sąsiadami, którzy wkrótce tłumnie zjeżdżać się do Nienadowej poczęli.
Między pierwszymi był pan Łukasz Opaliński, Starosta Leżajski. Od razu nie przybył on tam bez pewnych zamiarów:
jakkolwiek bowiem rodzic jego piastował godność Wielkiego Koronnego Marszałka a i wiele starostw dzierżył, to
wszakże fortuny osobistej licznemu potomstwu nie mógł wiele zostawić i synom swym przezornie zalecał, aby dla
utrzymania splendoru imienia, bogate dziedziczki pojmowali w małżeństwo. A czyż w Koronie, ba i na Rusi była
bogatsza od Hanny? Gdy zaś pan Łukasz ujrzał ją, to już nawet i o owem bogactwie zapomniał, tak się zachwycił
niezwykłą pani Starościny urodą. Onieśmielała go nieco zrazu wielka jej powaga i surowość wspaniałego oblicza, ale
od czegóż pan Łukasz zwiedzał cudzoziemskie kraje i w rozlicznych tam ćwiczył się umiejętnościach? Wiedział
przytem i to dobrze, że twarz i postać miał bardzo piękną, która nie mogła niepodobać się niewiastom, ile że przebijała
się w niej obok animuszu rycerskiego i siły młodzieńczej, miękkość pewna, z wychowania płynąca, a obca ogółowi
rycerskiej młodzieży. Umiał też pan Łu
kasz mówić bardzo ozdobnie, opowiadać o podróżach swoich i dziwach a cudach, które w obcych krajach widział.
Miał przytem opinie swoje poważne i rozumne a bardzo umiarkowane o sprawach Rzeczypospolitej, czem się też
najwięcej pani Starościnie zalecił.
Zrazu przyjęła go ona dość obojętnie i chłodno, ale z czasem, widząc w nim niezwykły statek, powagę i rozum, nie
mogła nie przyznać, że on cale był różnym, mądrzejszym a może i lepszym od innych. Pan Łukasz nie omieszkał z
tego korzystać i już prawie codziennym gościem był w Nienadowej, a chociaż tam zwykle jeno parę godzin bawił i
zaraz odjeżdżał, to jednak w całej okolicy o niczem już nie mówiono, jeno o przyszłem małżeństwie urodziwego
Starosty z piękną wdową.
Hanna nie bardzo się też broniła, gdy jej o tem mówiono. Czuła ona, że młodą jeszcze będąc i piękną, długo wdową
pozostać nie może, uznawała też, że związek z panem Opalińskim, który dla swej ogłady i niepośledniego rozumu,
dojść mógł do najwyższych dygnitarstw, był wielce zaszczytnym i dla niej odpowiednim; może też po owych latach
cichego ale jednostajnego małżeńskiego pożycia, zapragnęła odetchnąć innem powietrzem, wydostać się na szerszą
widownię, na którą ją młodość, uroda, imię i fortuna powoływały. Niebyła więc cale przeciwną widocznym pana
Opalińskiego zabiegom, ale nawykła zastanawiać się głęboko nad wszystkiem co uczynić miała, chcąc też pamięci
zmarłego małżonka swego dłuższy czas żałoby poświęcić, postanowiła wyjechać z Nienadowej, gdzie o samotność i
czas do rozmyślań było trudno, i szukać takiego miejsca, gdzieby jej medytacyom a rozważaniu ludzie przeszkadzać
nie mogli. Po namyśle postanowiła tedy wyruszyć do Krakowa i schronić się na czas pewien do klasztoru Panien
Dominikanek, których Przeorysza była jej dobrą znajomą a nawet daleką powinowatą. Nic
przeto o zamiarach swych nie mówiąc, dnia pewnego wczesnym rankiem wyjechała, że sąsiedzi dopiero nazajutrz o
zniknięciu pięknej wdowy się dowiedzieli, a nawet pan Opaliński spenetrować zrazu nie mógł, ku wielkiemu strapieniu
swojemu, gdzieby udać się mogła.
W kilka dni po wyjeździe Hanny, część drużyny pana Stadnickiego przybyła do Łańcuta a po całej okolicy rozeszła się
lotem błyskawicy wieść przerażająca, jako sam "Dyabeł" żywy i w dobrem zdrowiu, niebawem nadciągnie. Zaczęto też
głośno już mówić, jako pan Stadnicki do łask królewskich powrócił i był nawet na weselu monarszem.
Hanna zamknięta na pobożnych ćwiczeniach w klasztorze, nie wiedziała o niczem, gdy nagle znać jej dano, że
Stadnicki jest w Krakowie i na wszystkie strony gońców rozsyła, aby się o jej pobycie dowiedzieć, a równocześnie
prawie przybył jeden z tych gońców do klasztoru i doręczył Hannie list Stanisława, żądający rozmowy. Zrazu odmówić
chciała i miała nawet zamiar natychmiast klasztor i miasto opuścić, ale Przeorysza w przerażeniu wielkiem błagać ją
poczęła usilnie, aby tego nie czyniła, słusznie przedstawiając, iż ztąd wielkie na klasztor spaśćby mogło nieszczęście. A
nużby p. Stadnicki, któremu żaden excess trudnym się nie zdawał, napadł zbrojnie na klasztor? Lepiej już było przyjąć
go i jeśli można łagodnemi słowy umitygować.
A tak tedy nadeszła godzina stanowczej rozmowy. Pan Stadnicki w czasie oznaczonym do klasztoru przybywszy,
biegał w wielkiem wzburzeniu po obszernej izbie sklepionej, którą parlatorium zwano, a która silną, żelazną kratą na
poły przedzielona, słabo z góry oświetloną była jednem także zakratowanem oknem. W całej tej izbie pusto było, jeno
parę ław drewnianych stało przy ścianach, a wiał tam i przejmował do głębi chłód jakiś przykry, jak gdyby piwniczny,
czy grobowy.
Minęło tak chwil kilka w gorączkowem oczekiwaniu, gdy nagle Stadnicki wzdrygnął się, podbiegł do owej kraty i całą
siłą o nią się oparł.
Z przeciwnej strony skrzypnęły drzwi żelazne na zardzewiałych zawiasach i w półcieniu, w głębi tej ponurej izby,
ukazała się wspaniała postać Hanny w żałobne, wdowie przyodziana szaty.
Była blada bardzo, ale spokojna na pozór. W dłoni trzymała wielki krzyż z kości słoniowej od różańca zawieszonego
na szyi. Wyglądała jak zakonnica z tą białą twarzą, na której martwy spokój rezygnacyi stłumił wszelkie ślady uczucia.
Jakieś jeno niedostrzeżone prawie drgnienie przebiegło po niej, gdy spojrzała na oblicze Stadnickiego wciśnięte w
kratę żelazną...
Byłże to ów rycerz w złocistej zbroi, który ją żegnał namiętnym uściskiem przed potrzebą pskowską? Byłażto ta sama
twarz, wówczas promieniejąca ogniem młodości, życiem, nadzieją, a dziś trupio blada, szczerniała, pomarszczona, —
którą wykrzywiał wyraz szyJerstwa, goryczy, czy bolu? — twarz starca, na której oczy zapadłe świeciły jeno
gorączkowym blaskiem? Byłaż to ta sama postać, tak niegdyś wspaniała, wyniosła, — dziś, jakby pochylona pod
brzemieniem troski, może wyrzutów sumienia, czy rozpaczy?...
Dłoń Hanny konwulsyjnie przycisnęła krzyż do piersi.
— Boże mój! — szeptała — byćże to może... on że to jest — Stanisław?!
A Stadnicki całą siłą wzroku wpijając się w zbladłe rysy stojącej przed nim niewiasty, szukał w nich także obrazu tej
dawnej Hanny z przed lat tylu...
Och, twarz była ta sama, te same oczy cudowne, spokojne, głębokie, te same usta, za których pocałunek on by był
żywot oddał cały, ta sama postać, jeno jeszcze wspanialsza, jeszcze piękniejsza... A jednak — nie
była to owa dawna Hanna, którą pożegnał przed laty i której obraz nosił w swej duszy. Od tej niewiasty poważnej,
surowej, która przed nim stała, wiał chłód dziwny, chłód zabitych uczuć, pożegnanych nadziei, — chłód grobu. Tamta
garnęła się ku niemu z ufnością a czasem patrzała nań z lekiem dziwnie uroczym, lub spozierała rzewnie i błagalnie,
gdy jego zapalczywą gwałtowność uspokoić chciała, — ta miała te same oczy, ale w ich spojrzeniu nie było ufności,
ani rzewnego wyrazu, raczej bezwiedna trwoga, która do ucieczki zniewala, raczej wstręt, niechęć lub co gorsza
obojętność straszna...
Obiema rękami chwycił za kratę Stadnicki i głosem ledwo dosłyszanym, szeptem, który wraz z jękiem wydobył się z
ust drżących, wymówił:
— Ty żeśto Hanno?...
Ona niewzruszona, jak posąg marmurowy stała przed nim milcząc.
— Tyżeśto Hanno? — powtórzył Stanisław — po latach tylu, wracasz mi nareszcie!... Bo ta krata co cię odemnie
oddziela, to jeno chwilowa zapora, — jutro, ty moją będziesz Hanno! jutro już nas nic dzielić nie będzie, jutro
wynagrodzi nam wszystkie minione nieszczęścia!...
— Panie Stanisławie — przerwała Hanna poważnie, widząc, że Stadnicki w bezprzytomnem uniesieniu, całą siłą
szarpie za kratę, jakby ją obalić chciał — panie Stanisławie, uspokój się Waszmość, a pomnij, gdzie jesteśmy...
— To wyjdźmy ztąd! — zawołał Stadnicki — wyjdźmy na świat, na wolność, na powietrze! Po cóż rozmawiać mamy
jako więźniowie, zdala od siebie, kratą przedzieleni, gdy teraz przed nami swoboda, szczęście, wesele!... O, Hanno! —
mówił z coraz większem uniesieniem — com ja wycierpiał, com przebył przez te lata!... Wiek
cały tortur piekielnych i drugi wiek dzikiej rozpaczy i jeszcze wiek jeden odrętwienia martwego... Hanno! Hanno!
cóżeś ty uczyniła?...
I rozpalone czoło kładł na kratę żelazną, jęcząc głucho...
Litość dziwna a zarazem lęk nieprzemożony opanowały serce Hanny i walczyły z sobą. Chciała uciekać: wszak on
mówił jak szaleniec i twarz miał jakby obłąkaną. Ale kompassya przemogła. Zbliżyła się do kraty i wypieszczoną, białą
swą dłonią dotykając ręki Stanisława, który drgnął cały, rzekła:
— Panie Stanisławie, zaklinam was na pamięć lat dawnych, uspokójcie się... Wszak ani ja, ani Wacpan dziećmi nie
jesteśmy; nie przystoi nam unosić się zbytnio, gdy czas na rozwagę i zastanowienie. Ja tu przybyłam na modlitwę i od
myśli ziemskich oderwać się pragnęłam; — waść burzysz mi znów spokój a na myśl przywodzisz straszne i krwawe
wspomnienia...
Stanisław podniósł głowę i znowu wzrok swój utkwił w twarz Hanny.
Słowa jej spokojne a zimne, lodem spadały na jego serce. Słuchał w milczeniu i snać szukał na jej obliczu choć śladu
dawnego uczucia. Ale oblicze to było tak spokojne i zimne jak i słowa. Usta Stanisława poczęły się krzywić jakiemś
szyderstwem: — chwila rozrzewnienia bezpowrotnie mijała.
— Krwawe wspomnienia! — powtórzył — a któż ich powodem, kto je między nas postawił ?... Nie miecz mój, nie
moja ręka, ale twoja dłoń biała wywołała te widma straszliwe...
— Bóg osądzi kto winien... — odparła Hanna — ja was nie obwiniam, ani żalu nie mam. Przebaczyłam i modlę się
jeno za was...
— Proś ty Boga, abym ja ci przebaczył! — krzyknął gwałtownie Stanisław, a oczy zapłonęły mu gniewem.
Jeśli kto zginął z mej ręki, toś ty winna tej śmierci! jeśli wsie i zamki paliły się i płonąć będą od ognia mego gniewu, ty
jesteś i będziesz winna wszystkiemu!... Tyś winna, żem jest tem, czem jestem, tyś winna zmarnowanego mojego
żywota i mego potępienia!... tyś winna Hanno — i ja ci nie przebaczam!...
Głos jego drżał w oburzeniu i głośnem echem rozbijał się o sklepienie izby. Żelazna krata trzęsła się i chwiała pod
naciskiam silnych pięści Stanisława.
Hanna przerażona tym wybuchem gwałtowności, już zmierzała ku drzwiom, sama nie wiedząc co czynić, gdy
Stanisław snać w obawie, aby nie uszła przed nim, zmitygował się nieco i już spokojniej rzekł:
— Nie umykaj i nie lękaj się niczego! Przysięgam — a ja umiem dotrzymać przysięgi — nie uczynię ci nic, ani temu
klasztorowi, który ci daje przedemną schronienie... Ale miej litość nademną! i powiedz od razu, stanowczo: chceszli
zapomnieć o wszystkiem ? chceszli być moją?...
Hanna oddawna spodziewała się tego pytania i już nań miała przygotowaną odpowiedź. Odrzekła tedy spokojnie, ale z
mocą:
— Między mną a wami, panie Stanisławie, nadto wielka przepaść, by ją lata całe zarównać mogły... Ty powiadasz,
żem ja winna wszystkiemu. Być może — ale jak przed Bogiem spowiadam się przed tobą: nie chciałam twojego
nieszczęścia; tak dla siebie jak i dla ciebie lękając się gwałtowności twej, uszłam przed tobą w mniemaniu, że czas i
lata przyniosą ukojenie, uśmierzą namiętność. Inaczej się stało: tyś mię naprzód chciał porwać z Tyczyna, a gdym
zalękniona znalazła opiekę w zacnym i prawym człowieku, tyś mi Tyczyn spalił i zniszczył Korniaktów, jedyną
posiadłość nieszczęśliwej wdowy a wiernej przyjaciółki mojej. Odtąd ani na moment nie wstrzymałeś mściwej twej
ręki; drużyna twoja
za rozkazem pana swego morduje ludzi, szerzy pożogę i zniszczenie, trwogą przejmuje kraj cały... Te ofiary twej
zapalczywości, krwawe ich widma, stoją między mną a tobą... Lat na to potrzeba, lat długich skruchy i pokuty, aby je
odegnać...
Osłupiałym wzrokiem patrzał Stanisław na mówiącą Hannę, jakby słów jej nie słyszał... Czasem jeno usta krzywiły się
do szyderczego uśmiechu, ale i ten wnet znikał, ustępując miejsca wyrazowi odrętwienia martwego...
Słowa jej płynęły równo, miarowo, spokojnie, i jak krople zimnej wody spadały na rozognione serce Stanisława, który
wstrząsał się czasem całem ciałem, ale nie rzekł nic i milczał jeszcze, gdy Hanna mówić skończyła, wciąż jeno patrząc
na nią szklanemi oczyma.
A ona widząc, że jest jakby uspokojony, zwolna odeszła od kraty, otworzyła podwoje i cicho, jak cień zniknęła z izby...
Ale zanim zniknęła, wyciągnęła jeszcze ku Stanisławowi rękę, jakby mu jałmużnę rzucić miała i do uszu jego doszedł
szept stłumiony, ostatnie pożegnania słowo:
— Bóg z wami!...
Rzucił się gwałtownie Stanisław i znów całą siłą szarpnął za kratę:
— Hanno ! Hanno!... zawołał rozpaczliwym a dziwnie rzewnym głosem, jam winien, jam wszystkiemu winien!...
przebacz mi... ulituj się nademną!...
Ale na to wołanie nie było już odpowiedzi: słowa jego odbiły się głuchem echem wśród sklepionych murów i skonały
w ciszy klasztornej...
Stanisław puścił z rąk kratę i bezsilnie osunął się na ziemię; a na kamiennej podłodze rozpaloną głowę złożywszy,
daremnie szukał w głębi swej duszy łez, w których boleść jego wylać by się mogła, i czuł jak
te łzy niewypłakane, krzepły zwolna w rozpacz bez nadziei, w nieubłagane przekleństwo...
W pół godziny potem wracał Stanisław z klasztoru, zataczając się jak pijany, a nazajutrz rano już go nie było w
Krakowie.
XII.
Odtąd na dzwonnicy łańcuckiej co nocy długo widziano palące się światło i uciekano ztamtąd w popłochu, z szeptem
przerażenia: — Dyabeł już jest!
A czeladka pana Stadnickiego, przez nikogo nie poskramiana, swawoliła straszliwie po całej okolicy, zwłaszcza zaś w
dobrach leżajskich dokazywała co niemiara.
Opaliński zanosił skargi i protesty, powiększał i zbroił swoją milicye nadworną, ale Sabatom rady dać nie mógł.
Unikali oni zwykle walnej batalii z drużyną Starosty, szukając innych sposobów, by mu jak najdotkliwiej zaszkodzić.
Niebawem cała okolica ta wyglądała jakby pobojowisko straszne; najpiękniejsze sioła, należące do Starostwa
leżajskiego, lub też do pani Kostczyny, zniszczone pożogą, opustoszały i wyludniły się; powstał jęk wielki i
narzekanie, jakby za najścia Tatarów. Pan Opaliński wyjechał wreszcie do stolicy, aby do Króla osobiście skargę
zanieść, a w grodzie przemyskim zapadały tymczasem coraz to nowe wyroki, skazujące p. Stadnickiego i jego
wspólników na infamię i banicyę. Z tych kondemnat śmiał się jeno swoim zwyczajem Stanisław a nie ruszał się cale z
Łańcuta, coraz nowych dopuszczając się bezprawiów. Czasem Dołęga mitygować go usiłował, ale napróżno, owszem
wszelka perswazya w większy go jeszcze gniew wprawiała i do sroższych pobudzała excesów.
W ogóle od czasu owej rozmowy klasztornej z Hanną, Stadnicki stał się jeszcze okrutniejszym a cale i dla nikogo
nieprzystępnym. Długi czas siedział samotnie na onej wieżycy, nawet Dołęgi nie dopuszczając do siebie, a potem znów
jakby zapomnienia szukał, zrywał się nagle i dobrawszy z swej czeladki najsprawniejszych łotrzyków, puszczał się z
nimi na wsie sąsiednie a nawet nieraz i na przedmieścia leżajskie się zapędzał, bez litości paląc i niszcząc wszystko.
Spadał najczęściej w nocy jak grom, kierował najazdem, a gdy czeladka jego wszelki opór zwalczywszy, na grabież się
puszczała, on stojąc opodal, jak niegdyś przy owem zniszczeniu Tyczyna, przypatrywał się płomieniom pożogi i
słuchał jęków nieszczęśliwych ofiar z dziką jakowąś rozkoszą. Najczęściej wówczas zjawiał się przy nim Dołęga i już
prawie nieprzytomnego uprowadzał do Łańcuta.
Trwało to już tak miesięcy kilka, w ciągu których czeladka łańcucka więcej popełniła zbrodni, niżby wyliczyć można.
Po pewnym czasie pan Stadnicki zamknął się znów na swojej wieżycy, nie pokazywał się nikomu i nikogo też do siebie
nie przypuszczał, gdy oto dnia jednego zawezwał do siebie Dołęgę.
W małej izdebce ponurej i pustej siedział Stanisław na ławie, wspierając głowę na ręku w zamyśleniu chmurnem. Przez
tych miesięcy kilka jeszcze się był bardziej postarzał; wychudłe policzki zapadły a posępne spojrzenie miało niezwykły
wyraz znużenia, zdawało się bliskiem zgaśnięcia.
Gdy wszedł Dołęga, Stadnicki zwrócił ku niemu głowę i po chwili milczenia rzekł:
— Zmordował mnie ten żywot... W tym przeklętym Łańcucie wytrzymać już trudno. Uprzykrzyły mi się już te
igraszki, a zdaje się, żeśmy też nieco dokuczyli panu leżajskiemu i Starościnie kościerzyńskiej. Będą mieli
po nas pamiątkę... niech się teraz odbudują znów pięknie, a my tu potem przybędziemy zrobić porządek...
— Panie Rotmistrzu — przerwał Dołęga, zbliżając się ku Stanisławowi, a mnie się widzi, że możeby zgoła tego żywota
zaprzestać...
Zaśmiał się szyderczo Stadnicki.
— Zaprzestać ? — powtórzył, a czy zarazem przestanie szarpać ta rana, którą mi zadano?... Póki żyw będę — słyszysz
Jerzy! — póki żyw będę, nie ustanę szukać odwetu... A powiem ci tak jak wówczas, pomnisz, w Tyczynie, chceszli
mnie porzucić? lękasz się tego żywota? dajęć swobodę — idź!
— Panie Rotmistrzu — odparł Jerzy — gdyby nawet nie affekt serdeczny i kompassya, które mam dla Was, gdyby nie
pamięć tylu lat społem przeżytych w złej i dobrej doli, gdybym chciał iść od Was — teraz już za późno!... Z Wami
zarówno jam dziś infamis i banita... gdzież pójdę? Rodzic się wyrzekł i przeklął, na całym świecie — nikogo, jeno
rodzina daleka i nieznajoma, któraby pewnie wyrzekła się i nieprzyjęta wodza łańcuckiej czeladki. Gdzież pójdę?...
Stadnicki słuchał, a gdy Dołęga widocznie wzruszony mówić przestał, wyciągnął doń rękę.
— Jerzy — rzekł, a głos jego stał się niezwykle rzewnym — ja także na świecie całym nikogo nie mam prócz ciebie.
Wszyscy zdradzili!... ty jeden zostałeś mi wiernym. Toż większej boleści już chyba nie byłoby dla mnie, jeno ta
jeszcze, gdybyś mię porzucił. A już nie wiem jakbym to przeniósł!
Chwilę milczeli, aż pan Stadnicki przemógłszy silne wzruszenie, rzekł już spokojniej, głosem stanowczym:
— Uchodźmy ztąd! — pójdziem na Węgry, tam może się znajdzie jaka okazya rycerska, tam też należy naszą czeladkę
wyprawić, pozostawiając tu przystojną załogę,
aby nam pan Łukasz Łańcuta nie zabrał. Ale przedtem musimy jeszcze zaglądnąć na Szląsk...
Urwał nagle i długo patrzał przed siebie, snać powzięte postanowienie raz ostatni w umyśle ważył, a wreszcie rzekł,
jakby sam do siebie:
Dziwne myśli snują mi się po głowie... Tak jestem
zmordowany straszliwie, że może niebawem i ten żywot marny się skończy... a nie chciałbym zejść bez potomstwa.
Syn może wziąłby odwet za rodzica, jeśli mi już tak marnie zginąć wypada... Chciałbym po sobie zostawić mściciela; a
nauczyłbym go iść śladem owych Opalińssich, co to krwie swej szczędzą na polach bitew ale karku zginają i dochodzą
wysoko... Niechby tak jak oni szedł w górę, a doszedłszy, niech by całą siłą spadł na karki wrogów... Tego bym chciał!
Znów zamilkł, przeszedł się parę razy po izbie a potem nagle, jak niegdyś w Zieniatyczach, rzucił pytanie:
— Ta Hanna Ziemecka, to piękna i dzielna dziewoja, nieprawdaż?...
Rozpromieniło się nagle w duszy Dołęgi. Towarzyszył on wiernie panu Stadnickiemu we wszystkich jego szalonych
wyprawach, iście zbójeckich, ale od pewnego czasu czuł się coraz silniej zgnębionym tem życiem jakie prowadził.
Dawniej trzymało go przy Stanisławie poczucie rycerskie; aż do bitwy pod Byczyną, i potem jeszcze na Węgrzech,
czuł się on zawżdy towarzyszem dzielnego Rotmistrza; gdy ten wygnańcem był, odstąpić go też me mógł i z nim razem
wiernie to wygnanie dzielił; wróciwszy wreszcie ze Szląska, zabłysła mu znów nadzieja, że Stadnicki obdarzony łaską
królewską, rozpocznie żywot zaszczytny a dzielność swego umysłu i dłoni obróci na korzyść Rzeczypospolitej. Ale od
momentu owej rozmowy w klasztorze ze Starościną kościerzyńską, wszystko to odmieniło się fatalnie. Już teraz
i przewidzieć się nie dawało, aby owo straszliwe spustoszenie dóbr leżajskich, aby tyle excessów i zbrodni mogło być
zapomnianych. W wyrokach infamii, wydanych przeciw Stadnickiemu, było też i nazwisko Dołęgi, jako głównego
spólnika, jako jednego z hersztów bandy zbójeckiej. Jerzy czuł, że owo przekleństwo przez rodzica nań rzucone,
poczynało się ziszczać, że i jego już także ogarniała czasem rozpacz taka, iż z niej żadnego nie widział wyjścia, a biegł
wówczas wraz z innymi na owe wyprawy straszliwe, w których walka zbrojna rozgrzewała krew krzepnącą w żyłach i
choć na moment zapomnienie dawała...
Gdy pan Stadnicki zagadnął o Hannę Ziemecką, Jerzy ujrzał naraz jedyny środek wyjścia z tych bezdroży. Pobyt w
Zieniatyczach przyniósł Stadnickiemu po klęsce byczyńskiej dłuższe uspokojenie, a potem po owej ciężkiej chorobie,
kto wie na czem by się to było skończyło, żali Stadnicki nie rozstał by się był stanowczo z szaleństwami swemi i w
szczerym affekcie córki Sambora, nie znalazł ukojenia burzy wewnętrznej, która go do excessów porywała, gdyby nie
fatalny wyjazd do Krakowa i owa rozmowa w klasztorze z panią Kostczyną. Gdybyż i teraz na ten Szląsk się dostać a
w dawnych dyspozycyach zastać Sambora i córkę jego, gdyby pan Stadnicki chciał ją za małżonkę pojąć, możeby
jeszcze umysł jego odmienić sie mógł i na inne spokojniejsze wejść tory.
Takie myśli przemknęły przez głowę Dołędze; to też na zapytanie Stanisława, z wielkim odrzekł zapałem, wynosząc
urodę i przymioty Hanny Ziemeckiej a przypominając jak czułą i troskliwą była opiekunką jego w chorobie.
— Prawda, potwierdził Stadnicki, i siostra rodzona lepszą by nie była... Mniemam, że i małżonką dobrą
by być mogła a matką dzielnych synów... I powstając z miejsca dodał, siląc się na uśmiech:
— Jeno nie śniło mi się nigdy, abym ja, Stadnicki,o takiem małżeństwie z córką Sambora myśleć mógł... A no, dorzucił
po chwili, machając ręką, wszystko jedno, syna chciałbym mieć...
I już się zamknął w posępnem milczeniu a wkrótce odprawił Dołęgę, polecając mu by wszystko sposobił do drogi.
W kilka dni potem, z niemałem ukontentowaniem, wyjeżdżał Jerzy ze Stadnickim z Łańcuta, a z większą jeszcze
radością dowiedziano się w okolicy, iż znaczna część straszliwej czeladki opuściła te strony.
A w Zieniatyczach witano niespodziewanych gości z niezwykłem uniesieniem. Hanna przybladła nieco, ale może tem
piękniejsza, nie mogła utaić wielkiej radości
i zapłoniona wybiegła naprzeciw, niezdolna z silnego wzruszenia i słowa przemówić, gdy tymczasem Stadnicki
pokłoniwszy się Samborowi, bardzo ozdobną oracyą przemawiał.
— Jest u nas zwyczajem — rzekł kończąc — jako najpoważniejsi i najstarsi w rodzie w dziewosłęby idą, a zalecają
przymioty kawalera. Ród mój możny i starodawny, ale oto nie mam ktoby za mną przemawiał: rodzeni moi i stryjeczni
w innych są obozach i cale ze mną niezgodni, tedy sam za sobą mówić muszę — a raczej nic o sobie nie powiem, jeno
zapytam od razu: chceszli mości Ziemecki mieć mnie za zięcia? a ty, panno Hanno, chceszli być moją małżonką?...
Hanna słysząc te słowa, jeszcze mocniej pobladła a tak się zachwiała, jakby się jej nagle ziemia z pod stop usunęła,
Sambor zaś zdumiony i także wzruszony bardzo, chwilę milczał, a potem rzekł skromnie chociażz powagą:
— Wielki i niespodziewany cale to zaszczyt dla nas — i niczemu innemu, "jeno woli bożej przypisać moge, iż taki pan
dostojny o rękę ubożuchnej szlachcianki szląskiej zabiega.... Niech więc ta wola boża, nie moja, do końca rozstrzyga...
niech Hanna mówi sama...
Stadnicki marszczył się już nieco na te słowa Sambom, zbytniej radości nie wyrażające, ale nie dając nic poznać po
sobie, wnet się zwrócił ku Hannie i spytał swobodnie:
— A zatem panno Hanno, rozstrzygajcie rychło: mam że jechać precz, czy się ostać?...
A już Hanna podniosła na niego spojrzenie swych pięknych, ciemnych oczów i jakby się lękała, by z odpowiedzią nie
zwłóczyć, spiesznie wyciągnęła ku niemu dłonie obie i zapłoniona szepnęła z czułością:
— O, zostańcie proszę!...
Pozostano tedy, a od tego momentu pan Stadnicki co dzień gwałtowniej naglić począł, aby ślub odbył się rychło.
Hanna nie przeciwiła się temu cale. Serce jej zapłynęło taką radością, że jej ukryć nie umiała, a z takim affektem na
pana Stadnickiego patrzyła, z takiem uwielbieniem wpatrywała się w jego wychudłe i strudzone rysy, że Dołęga
widząc to jej przywiązanie serdeczne i szczere, trwożyć się nieco począł i ubolewać w duchu nad tą dzieweczką, która
zdawała się nie lękać niczego, jeno głosu swego serca słuchać. Tem zaś większy trwożyć się miał powód, ile że
Stanisław nie zdradzał cale dobrych dla Hanny sentymentów. Zrazu działał on jakby pod wpływem silnego
postanowienia, które mu kazało przybierać przynajmniej pozory, niebawem jednak znowu spochmurniał a na Hannę
patrzeć nawet przestał, owszem, unikać jej zaczął, jakby jej widok przykrość mu sprawiał. Wreszcie dnia jednego rzekł
do Dołęgi:
— Powiedz temu Samborowi, aby ze ślubem nie zwłóczył, bo jeśli mi dłużej czekać każe, to nie wytrzymam i pojadę
precz!...
Zatrwożył się niemało Dołęga, bo już dostrzegał, jako wszystkie nadzieje do tego związku przykładane, w niwecz
pójdą. Zaczął tęż ostrożnie przedstawiać Stanisławowi, jako z takiemi dyspozycyami lepiej zaniechać tego małżeństwa,
które jemu a zwłaszcza biednej córce Sambora nieszczęściem grozić mogło. Ale Stadnicki przerwał mu niecierpliwie:
— Tak być musi — rzekł. — Powiedziałem ci: chcę mieć potomka, któryby mnie pomścił. Krzywdy tej Hannie nie
zrobię, ale dwóch serc nie mam; więc próżne gadanie!
Sambor także zdradzał wielki niepokój, a wreszcie, gdy już termin ślubu był bliski, wezwał do siebie Dołęgę i w te doń
odezwał się słowa:
— Nie dziw się waćpan zafrasowaniu memu. Jedyną córkę mam i tej na zatracenie oddaćbym nie chciał, a widzę jako
jej grozi straszne nieszczęście. Już mnie tam z Polski różne i dawniej dochodziły wieści o panu Stadnickim, ale teraz
mi znów doniesiono, jako w tych ostatnich czasach zapadły nań różne wyroki a kondemnaty, że zgoła mordercą i
okrutnikiem jest, którego dla srogości niezwykłej Dyabłem zwą... Wyście jego przyjacielem a zdajecie mi się prawym
rycerzem, tedy powiedźcie, prawda li to co mówią?
Dołęga sam już nie wiedział co odpowiedzieć ma. Kłamać się nie godziło, a znów całą odkryć prawdę, to znaczyło
zniszczyć jedyną jeszcze nadzieję ratunku Stanisława.
Tedy nie zaprzeczając zupełnie wieściom owym, zaczął jednak z ferworem usprawiedliwiać pana Stadnickiego i
tłómaczyć jego excessa. Sambor słuchał w milczeniu, ale był bardzo smutny.
— Biedna Hanna moja! — rzekł wreszcie. — Czuję, jako na niedolę idzie, ale cóż mam czynić? Wiem, że miłuje pana
Stadnickiego tak bardzo, iż gdybym wolą moją chciał temu związkowi się oprzeć, umarłaby z rozpaczy... Ona mi tu w
oczach nikła po waszym wyjeździe, że już sam nie wiedziałem co czynić.
Mówiąc to, płakał biedny starzec nad dolą jedynaczki swej, ale się już nie opierał i w parę tygodni potem odbyło się
wesele w Zieniatyczach.
Lat parę przeszło spokojnie, a była nawet w tym czasie jedna chwila szczerej radości, gdy pani Stadnicka powiła
małżonkowi syna. Miłość jej zresztą była zawżdy tak silną i wierną, że mimowoli zjednywała sobie serce Stanisława i
byłaby może dokazała cudu: zupełnego uspokojenia jego burzliwej natury, gdyby znów nie wieści nadchodzące z
Polski, które ten spokój zakłócały.
W ciągu tego czasu Stadnicki stale prawie przebywał na Szląsku a jeno na krótko zaglądał do Łańcuta. Gdy zaś raz
przybywszy tam, dowiedział się, jako pani Starościna Kościerzyńska jest już Łukasza Opalińskiego małżonką, czem
prędzej umknął ztamtąd, jakby w obawie, aby się nowych nie dopuścić excessów. Odtąd zdał Łańcut całkowicie na
Dołęgę, ale już i na Szląsku spokojnie usiedzieć nie mógł a rzucał się coraz częściej na Węgry, gdzie podtenczas
rozpalały się spory wyznaniowe i przygotowywał się bunt przeciw cesarzowi Rudolfowi II. Stadnicki jako dyssydent
brał żywy w sporach tych udział, dając zaś folgę zwykłej krewkości swej, długą bezczynością rozdrażnionej, nie wahał
się stanąć w szeregach malkontentów węgierskich i walczył z powodzeniem przeciw wojskom cesarskim, przy boku
Stefana Bocskaja, który też jako zwycięzca, księciem siedmiogrodzkim w r. obwołany został.
Te wypadki węgierskie nowe myśli obudzać poczęły w duszy Stadnickiego. Zawarł on tam podówczas
przyjaźń z wieloma magnatami, ale przylgnął szczególniej do Gabryela Batorego, który był pan możny i wielkiej
wspaniałości umysłu, ale zarazem zuchwały bardzo i gotów ważyć się na wszystko, a takiej gwałtowności, ie przy nim
straszny "Dyabeł łańcucki" wyglądał czasem jak baranek. Trzymał on dwór wielki a prowadził żywot tak hulaszczy i
swawolny, że opowiadano o nim dziwy po Węgrzech całych, co wszakże nie przeszkadzało, że ów Gabryel miał całe
rzesze stronników pomiędzy szlachtą węgierską, którą na swym zamku po królewsku podejmował.
Patrząc na to pan Stadnicki coraz się bardziej zamyślał i dumał nad tem, że gdyby taki wspaniały, możny a zuchwały
pan, jako ów Batory, mógł pozyskać w Polsce stronnictwo, to nie byłoby nic w tem trudnego wprowadzić go na tron
polski, jak Bocskaja w Siedmiogrodzie, a samemu stanąć naówczas wysoko, tak wysoko jak Zamoyski, a może jeszcze
wyżej..
A cóż łatwiejszego było jak zdobyć sobie w Polsce stronnictwo? Już od śmierci Króla Stefana, naród silną dłonią tego
monarchy na chwilę skupiony, rozpadał się na obozy. Król Zygmunt wychowany po katolicku na protestanckim
dworze, przywiózł z sobą obyczaj obcy i obce pojęcia, a otoczył się ludźmi, którzy między nim a narodem zwolna
przepaść kopali. Ogół szlachty z niedowierzaniem i nieufnością spoglądał na Króla, w którym nawet pobożność i
rzeczywiste cnoty objawiały się w sposób dlań niemiły. Obiegały najdziwniejsze wieści o zabawach, zajęciach
królewskich i o jego dworze, a niechęć ogólna coraz się wzmagała, gdy ujrzano najwyższe urzędy w ręku ludzi mało
znanych lub zgoła wstrętnych, którzy jako np. Myszkowski, poczęli szukać wyniesienia w obcych tytułach,
urągających równości szlacheckiej.
Naówczas Zamoyski, dążąc do poprawy Rzeczypospolitej, pragnąc ukrócić złe, a nie przewidując, iż
śmierć rychła dzieła reformy przeprowadzić mu nie dozwoli, staje na czele opozycyi. Szlachta tłumnie skupia się pod
jego sztandarem; nie badając cale ostatecznych celów, powtarza jeno hasła, widzi jeno i chętnie aprobuje środki
działania. Zjeżdża się tedy kupą na sejmik bełzki i tam z ust Kanclerza dowiaduje się: jako swawola żołnierska bardzo
się rozbieżała, jako władza hetmańska jest w poniżeniu, jako zły pieniądz mnoży się w kraju, gwałty i najazdy dzieją
się bezkarnie, towary drożeją w skutek cen nadzwyczajnych, a zbytek wszędy się szerzy. Źle się tedy dzieje, a dla
czego? Bo Król chociaż ma znaczne dochody, nie obraca ich na obronę Rzeczypospolitej; wbrew uroczyście
zaiprzysiężonemu pokojowi z Moskwą, popiera wyprawę Dymitra, a nie kończy wojny inflantskiej. Co gorsza, zamyśla
kraj opuścić i wyjechać w tajnych zamiarach do Szwecyi; obiegają też wieści o projekcie koronacyi dziewięcioletniego
zaledwie królewicza Władysława i o małżeństwie zamierzonem Króla z Arcyxiężniczką Konstancyą, siostrą zmarłej
niedawno królowej Anny... W tem wszystkiem Król się nie radzi senatorów poważnych, jeno ma jakąś tajną radę
osobną, jakoweś "senatulum", które dąży do uszczuplenia prerogatyw szlacheckich i do pogwałcenia praw
innowierców, — absolutmn dominium jest ostatecznym celem tej polityki!
Takie wrażenia odnosi zgromadzona szlachta na sejmiku bełzkim, takie wieści rozbiegają się po kraju całym,
wywołując zamęt i nieukontentowanie powszechne, które się streszcza w artykułach sejmiku bełzkiego, wymierzonych
przeciw powyższym zarzutom, a najdobitniejszy ma znaleźć wyraz w niedalekim Zebrzydowskiego rokoszu.
Zamoyski, miłowany powszechnie, jeden tylko mógł utrzymać w karbach ruch ten i nie dać rozszaleć się tej burzy,
która groziła. On, który pomimo wyniesienia się
swego, pozostał do końca wierny tradycyom szlacheckim, który deklarował jawnie, iż najmniejszego nawet szlachcica
równym sobie we wszystkiem kładzie, który ofiarowanej mu mitry xiążęcej i orderu Złotego Runa przyjąć nie chciał,
mówiąc, iż "kontent na prerogatywie szlachcica polskiego, woli z bracią zacną szlachectwa używać i nic sobie nad
żadnego z nich wolności nie przypisować", jednem swem słowem poruszył cały gmin szlachecki, ale też i jednem
słowem mógł go w karbach utrzymać.
Gdy Król wbrew woli narodu i senatu, ogłosił swoje małżeństwo z Arcyxiężniczką Konstancyą, chciano już podnieść
zbrojną rękę przeciw Majestatowi, ale Zamoyski nie dozwolił, mówiąc: "Łatwo rozruch wszcząć, ale powstrzymać go
trudno. "
I wisiała tak burza w powietrzu, zażegnywana potężną dłonią Kanclerza, gdy nagle spadło na kraj wielkie nieszczęście:
Dnia . czerwca r. zmarł nagle Jan Zamoyski, okrywając całą Polskę ciężką żałobą. Cały naród i każdy pospolity
człowiek opłakiwał śmierć Kanclerza, którego za życia miłował. "Zmarł obrońca swobód naszych!" wołano, dodając
wszakże: "ale nie umiera stan rycerski i on sam prerogatyw swoich powinien być stróżem... " I co rychlej wzięto się do
tej straży...
Teraz na czele opozycyi staje pan Wojewoda krakowski, Zebrzydowski Mikołaj. Krewny i najbliższy Kanclerza
przyjaciel, jest on niejako spadkobiercą myśli politycznej zmarłego, ale do jej przeprowadzenia już zgoła innych ima
się środków. Dzielny żołnierz, okryty sławą rycerską za Stefana Batorego, wodzem wszakże nie jest; umie się bić
mężnie i wykonywać plany, ale nie zdoła ich tworzyć. Wychowaniec Jezuitów, odznacza się chrześciańskiem! cnotami
i ascetyczną pobożnością, ale zbyt jaskrawemi jej objawami, zraża do siebie inno
wierców, nie pociąga zaś ogółu szlachty. Wierny zasadom polityki Zamoyskiego, żywi on nieprzyjazne domowi
rakuskiemu uczucia, ale swego syna Jana wysyła na służbę do wojsk cesarskich, chociaż na swym dworze chętnie
przyjmuje i gości malkontentów węgierskich. Nie umiejąc powstrzymać rozkiełznanych po śmierci Kanclerza
opozycyjnych prądów, prowadzi szlachtę do orężnego rokoszu, ale każdego momentu gotów jest ucałować rękę
królewską i przystąpić do ugodowych rokowań. Sam burzliwej natury, wybucha czasem gwałtownie, a często
poskramia zapalczywość swoją ćwiczeniami pobożnemi, czując zaś po za sobą rozszalałe namiętności szlachty, lęka się
i trwoży co chwila i kończy — haniebną porażką.
Z takim człowiekiem nie mógł Stanisław Stadnicki porozumienia znaleźć i nie szukał go też cale. Bystrym wzrokiem
objąwszy całą sytuacyę w kraju, zachęcony przykładem buntu Bocskaja, świetnym uwieńczonego sukcesem, zaraz po
śmierci Zamoyskiego rzucił się on na Węgry, w celu porozumienia się z Gabryelem Batorym. Ztamtąd obydwa
wyprawiają listy do znanego gwałtownika i wichrzyciela Szczęsnego Herburta, do Dobromila, który też ochotnie do
uknutego przystępuje planu. Postanowiono tedy korzystać z Zebrzydowskiego rokoszu, zająć w nim ważne stanowiska,
ale za żadną cenę nie dopuścić do paktów, owszem, dążyć do detronizowania Króla, aby utorować Batoremu drogę do
polskiego tronu.
Animozya Stadnickiego przeciw Królowi i jego stronnictwu, wzmogła się podówczas jeszcze bardziej. Na dworze
Zygmunta cieszyli się wielkiem zaufaniem i łaską stryjeczni bracia Stanisława, Adam i Stanisław, chociaż na te łaski
nie zbyt zasługiwali, bo i sami nieraz srogich dopuszczali się nadużyć, które im wszakże płazem uchodziły.
Już powyżej była wzmianka, jako owi Stadniccy spór zacięty wiedli z Referendarzem W. K. Janem Tomaszem
Drohojowskim, Starostą przemyskim i jako z nim orężne staczali batalie, w których ów Drohojowski, zgrzybiały
starzec, śmierć znalazł. Lecz gdy pan Łańcucki za swoje excessa infamisem ogłoszony, do dworu i dostojeństw nie
miał przystępu, owym stryjecznym jego nic się złego nie działo, owszem, Adam piastował godność Wojewody
bełzkiego, a Stanisław Kasztelanem był przemyskim.
— Języczne pochlebstwo więcej waży, niż rzemiosło rycerskie! — mówił z goryczą pan Łańcucki, zowiąc owych braci
swych dworakami i służalcami podłymi. Oni też wzajemną płacili mu nienawiścią, szkodząc mu u Króla i nie
dozwalając doń przystępu.
Gdy jednak owe ruchy nieprzyjazne Królowi zaczęły się w całym kraju coraz groźniej objawiać, stronnictwo dworskie
myśleć poczęło o jednaniu sobie stronników, a to przez odpuszczanie win dawnych i znoszenie kondemnat. Pomyślano
też zaraz i o panu Łańcuckim, który zawżdy groźnym przeciwnikiem mógł być. Ażeby zaś tę sprawę do pomyślnego
doprowadzić końca, poruczono medyacyę panu Mikołajowi Jazłowieckiemu, dawnemu towarzyszowi Stadnickiego
jeszcze z Maxymilianowego obozu.
Pan Jazłowiecki wyprawił tedy gońca na Szlązk z listem do pana Stadnickiego bardzo ozdobnym, w którym mu
oznajmił, jako Król. Zygmunt pamiętny jego zasług dawnych, wszystko mu przebaczyć gotów, a nawet wakujące
Starostwo Zygwulskie nadać mu zamierza.
— Zygwulskie Starostwo! — krzyknął Stadnicki, targając list Jazłowieckiego w passyi wielkiej — pan Łukasz
Opaliński dzierży starostw piętnaście, pan Kanclerz ma ich dziesięć, inni tyleż, lub i więcej trzymają,
moi stryjeczni chociaż łotrzykowie są, jeno że dworacy; w senacie siedzą, mnie zaś dają Zygwult w Inflanciech na
pośmiewisko! Znam ja ten Zygwult, a niech go sobie bierze kto chce!...
Rzucał się długo w gniewie wielkim, a wreszcie odpisał panu Jazłowieckiemu hardo, w ten sens:
"Do kraju wrócę, choćby i banicyi nie odpuszczono, bo nieprawe wyroki mało sobie ważę, a gdyby wszyscy
skondemnowani wychodzili z kraju, to pono nie wieluby godnych obywateli zostało. Starostwo zaś Zygwulskie
akceptuję, nie jako łaskę królewską, boć to raczej urągowisko niż łaska, ale jeno dlatego, aby syn mój gdy dorośnie,
wiedział, jako zasługi krwawe jego rodzica wynagradzano. "
Po takim responsie sądzić mógł pan Stadnicki, że wszystko cofniętem zostanie, zdumiał się też wielce, gdy wkrótce
potem z czeladką swą do Łańcuta przybywszy, dowiedział się, iż wszelkie nań wydane kondemnaty rzeczywiście
zniesiono, a Starostwo Zygwulskie konferowane mu zostało. Nie przypisywał on wszakże tego ani na chwilę
szczególniejszej łasce królewskiej dla siebie, lecz poznając w tem raczej miarę obaw królewskiego stronnictwa, rzucił
się natychmiast, jakeśmy to już widzieli, w początkach roku , w sandomierskie i lubelskie w celu jednania sobie
stronników, który to zamiar wszakże, owem zajściem na Wieniawie z drużyną pana Opalińskiego, śmiercią Rotmistrza
Szornela i kłótnią z panem Niezabitowskim, zwichnięty został.
XIII.
Już i lato nadchodziło, a w gospodzie "pod Barankiem" o niczem innem jeszcze mowy nie było, jeno o owym najeździe
pana Stadnickiego i jego kompanii. Żegota, który zrazu tak odludny żywot prowadził, za
przyjaźniwszy się ze Stawskira i Brzechwą, przychodził też czasem wieczorem do gospody na rozmowę z nimi,
ostawując wówczas Reginkę pod opieką staruszki sąsiadki. Reginka też rada temu rozweseleniu rodzica, cale się na to
nie skarżyła, owszem sama go zachęcała, by się na onej rozmowie z przyjaciółmi zabawiał, która czasem bardzo
ożywioną bywała, ile że i między lubelską szlachtą potworzyły się już partye, jedni trzymając się strony Króla, a
drudzy Zebrzydowskiego.
Pomiędzy tymi ostatnimi odszczególniał się w pierwszym rzędzie kniaź Kozieka, który od pewnego czasu sprawami
temi bardzo gorliwie zajmować się począł, a cale dziwne i niezwykłe przyjął obyczaje. Wyjeżdżał często w okolicę, co
się przedtem nigdy nie zdarzało, przyjmował jakichś posłów nieznanych, sam gońców z listami wyprawiał, często też
znikał z Lublina i po parę tygodni go nie było. Zapytywany odpowiadał, że ma jakoweś sprawy familijne, które go
zmuszają do ciągłych wyjazdów, czemu wszakże szlachta nie zbyt dowierzała.
— Warzy on tu jakieś piwo — mówił pan Cześnik Stawski, który zawżdy kniazia nie lubił — jeno nie wiem kto go
wypić ma.
— Już też i ja — dorzucił Brzechwa — mam pewne suspicya, jeno się z niemi występować boję, ile że pan Cześnik
zaraz przeciwić się będzie...
— Nie będę się przeciwić — odparł Stawski — bo sam kniazia mam w podejrzeniu, a tak mi się widzi, jako to jest
sprawa owego Dyabła łańcuckiego, który tu niedawno takiego lamentu narobił.
— Na tem to się nie skończy — ozwał się dotychczas milczący pan Żegota — przecię niebawem ma się tu odbyć zjazd
pod Lublinem, a biegają tu teraz różni pachołkowie i zausznicy, aby szlachtę usposobić ku za
miarom swych panów. Być też może, że i ów Kozieka ma polecenia jakie i dla kogoś pracuje.
— Już też nie dla kogo innego, jeno dla Zygwulskiego Starosty! — zawołał pan Brzechwa — bo zresztą wiem, jako tu
z nim długo konferował.
— Mam i ja nie piękne podejrzenia — dodał Żegota — ale ściągają się one do dawnych czasów. Zbadam ja tę rzecz, a
jeśli ów kniaź Kozieka jest tym, o którym słyszałem, toć to łotr wierutny!
I byłby dalej mówił Żegota, gdy w tymże momencie drzwi się otwarły i do izby wsunął się cichutko Kozieka. Twarz
miał nieco zafrasowaną; niepewnym wzrokiem spojrzał na obecnych, jakby się domyślał, że o nim cale niepochlebna
była mowa. Pokłonił się w milczeniu, a już i to zaraz dotknęło go niemile, że Stawski i Brzechwa zaledwo mu głową
skinęli, a Żegota wstał, zabierając się do wyjścia.
— Dlaczegoż to imćp. Żegota tak rychło odchodzi — ozwał się słodziutkim głosem kniaź — a właśnie pogadaćby pora
o rozmaitych sprawach ważnych, które się gotują. Zdanie tak uczonego człeka jak Wacpan, wiele zaważyć może...
— Wdzięczen za łaskawie słowo — odparł sucho Żegota — ale ja do spraw publicznych cale się nie mieszam, a już
zgoła do tych, których Wacpan jesteś promotorem...
— Dlaczegoż to ? mości Żegoto — przerwał ostro kniaź.
— Tłómacz to sobie wacpan jako się podoba, a jużem to zresztą waści powiedział, gdyś do mnie zaraz po mojem tu
przybyciu przyszedł: Radzę za język mnie nie ciągnąć, a siedzieć cicho, bo wreszcie i ja mówić zacznę...
To rzekłszy Źegota; już chciał iść i żegnał się z Cześnikiem i Brzechwą, gdy kniaź zmięszany zrazu, wrychle ochłonął i
ozwał się znów szyderczo:
— Nie wiem zaiste, dlaczego pan Żegota na mnie niełaskaw, a ja właśnie dobrą nowinę powiedzieć mu chciałem jako
miłego i cale niespodziewanego gościa w domu zastanie, który tam teraz z panną Reginą w nieobecności rodzica się
zabawia...Żegota rzucił się ku kniaziowi, a i pan Brzechwa żachnął się gwałtownie.
— Kto taki? — zawołali obaj razem.
— A widzisz, mości Żegoto — rzekł Kozieka — jakto źle poniewierać dobrą przyjaźnią. Mógłbym się zemścić i nie
rzec już nic, ale mam serce jak wosk miękkie i powiem, jako przybył do was rycerz Dołęga z Łańcuta...
— Rycerz Dołęga! — zawołali wszyscy zdumieni bardzo, a Źegota nie mówiąc już nic, porwał za czapkę i wybiegł z
gospody, dążąc do swego dworku. Brzechwa byłby z nim razem chętnie szedł, ale namyśliwszy się został.
Kozieka zaśmiał się szyderczo.
— Ano — rzekł — cale nie byłoby mi dziwnem, gdyby piękna Reginka wolała Łańcut niż Lublin i żywot z rycerzem
Dołęga, niż owe klasztorne zamknięcie w dworku rodzica. Że on tam nie bez racyi przybył, to pewna, a widziałem,
jako się witali bardzo serdecznie i on w jej oczy zbliska zaglądał tak czuie, że pan Brzechwa zazdrościć by mógł...
Milczałbyś wacpan! — przerwał impetycznie wielki szlachcic uderzając w stół pięścią. — Reginka to skromne
dziewczę, a w takich cnotach chowane, że wszelka myśl grzeszna wobec niej znika.
— Nie wiem jeno — zauważył szyderczo kniaź — czy Dołęga tak łacno zniknie, jak myśli grzeszne wacpana, które
snać już i wielkiej siły nie mają... Zresztą być może że i on ztąd zniknie, ale się obawiam, że nie sam jeden...
— Nie gadałbyś wacpan głupstw takich! — przerwał wczas Cześnik, widząc, jako pan Brzechwa nie mówi już nic,
jeno czerwienieje, oczami łypie, nogami suwa i palcami przerabia, jako zwykł czynić, gdy w wielkiej passyi jest —
nienawidzisz waść Żegoty i ztąd takie krzywdzące szerzysz suspicya, których my cale słuchać nie chcemy...
Kozieka ramionami ruszył.
— Już i słowa nie powiem — rzekł — skoro tak owego Żegotę i jego córkę miłujecie. Ja do nich żadnej animozyi nie
mam, jeno mi to dziw, żeście waszmościowie tego mieszczanka tak łatwo i z takim affektem między siebie przyjęli!...
— Wolę ja takiego mieszczanka — odparł Cześnik — od nie jednego szlachcica. Żegota człek jest uczony, z którym
najwyżsi dygnitarze w Krakowie przyjaźń mieli. Zresztą nazwisko to jest szlacheckie. Są Żegotowie herbu Kietlicz i
Toporczykowie, a mnie się widzi, jako rodzic Reginki z tych Toporczyków idzie. Opowiadał mi właśnie Źegota, jako
rodzic jego przyjął prawo miejskie i tak swoje szlachectwo zagubił...
— Jeno nie wiedzieć — wtrącił kniaź — dlaczego zagubił ? Jużto pono dlatego, że go stan rycerski dłużej cierpieć nie
mógł...
— Dałbyś wacpan spokój starym dziejom! — krzyknął wreszcie Brzechwa, który ochłonąwszy nieco z passyi, już
mowę odzyskał — gdybyśmy tak daleko, a może i bliżej w przeszłość sięgać chcieli, to pono i na wacpana Zkrzyżłuku
nie jednaby się okazała zmaza...
Przygryzł wargi kniaź, i chciał coś rzec, ale jeno ślinę połknął i zmilczał, bo w tymże momencie drzwi się
roztwarły i do gospody weszła liczna gromadka szlachty, żywo rozmawiając.
Kozieka zoczywszy wchodzących, rzucił się ku nim na powitanie i wnet zręcznie odwrócił rozmowę na spodziewany w
tych dniach zjazd pod Lublinem, przez pana Zebrzydowskiego zwołany i na grawamina szlacheckie przeciw Królowi.
Przywoławszy też pana Szafrańskiego, kazał kilka dzbanów wina przynieść i częstować począł.
Dla Cześnika i Brzechwy coraz jawniejszem się stawało, że kniaź jakąś tu rolę odgrywać zaczyna na cudzy rachunek.
Przysłuchiwali się tedy pilnie, ale niebawem tak wielka wrzawa urosła w gospodzie, że już pojedyńczych głosów cale
nie można było rozeznać. Czasem jeno dawał się słyszeć wyraźnie piskliwy głos Kozieki, jako z wielkim ferworem
dowodził, że należy jąć się stanowczych środków i w obronie zagrożonych prerogatyw szlacheckich wypowiedzieć
posłuszeństwo Królowi, który krzywoprzysięzcą jest a żadnych paktów dotrzymać nie chce i do absolutum dominium
dąży.
— Dobrze mówi! — wrzeszczeli Jakubowscy, a za nimi inni. — Zagrożone są wolności nasze, radzić trzeba!
— Korzystajmy z praw naszych! — wołał kniaź — bo przecież największą to jest ozdobą szlachcica, że może
zahamować wszystką Rzeczypospolitą, a i pana poszukać sobie, jako chce!
— Hamuj Wacpan swój język! — krzyknął Brzechwa, zdzierżeć się już nie mogąc, ale wnet go zagłuszono, czem
jeszcze bardziej oburzony, zerwał się, aby wyjść z gospody, ale na wychodnem przedarł się jeszcze do kniazia i szepnął
mu na ucho, chwytając go za ramię:
— Jak mi Bóg miły, zaduszę cię jak nieboskie stworzenie, jeśli ty tu podburzać będziesz, snać na rachunek tego dyabła,
któremu duszę sprzedałeś!
Kniaź iskrzącemi ze złości oczyma spojrzał na Brzechwę, ale nie rzekł nic, jeno wyśliznąwszy mu się zręcznie, znów
wpadł w tłum szlachty, krzyczącej na zabój.
Tymczasem Źegota biegł co tchu do dworku, zalterowany bardzo nowiną przez kniazia mu zwiastowaną o przybyciu
Dołęgi.
Wieść ta przejęła go dziwną trwogą, była dlań jakby zapowiedzią nowych wypadków niewątpliwie bolesnych. A
naprzód, powracali Dołęga w dobrej dyspozycyi umysłu, wiedziony chęcią zaprzestania dotychczasowego żywota, czy
też może przybywa jako wysłannik Stadnickiego, aby społem z Kozieką prowadzić sprawę podburzania szlachty
przeciw Królowi? Z temi myślami łączyły się jeszcze inne, bliżej obchodzące Źegotę.
Od owego pogrzebu Rotmistrza Szornela i wyjazdu Dołęgi, w usposobieniu Reginki zaszła zmiana widoczna. Dawniej
swobodna, wesoła nawet, a tą wesołością rozpromieniająca posępny żywot rodzica, od owego czasu stała się dziwnie
smutną, jakby przygnębioną. Już jej nie cieszyły ani dalekie z ojcem przechadzki, ani wspólne czytania wieczorne
Żywotów Świętych; zamyślona zdawała się nie słyszeć słów rodzica i na jego zapytania, sprzeczne dawała odpowiedzi.
W jej oku dotychczas zawżdy jasnem i pogodnem, zdawała się nieraz błąkać jakby łza żalu czy tęsknoty, spychana
wnet na dno serca, gdy zatrwożony rodzic pytał, o smutku przyczynę. Uśmiechała się wtedy Reginka, ale z tak
widocznym przymusem, że uśmiech ten był jako ów promyk słońca z poza chmur jesiennych wydobywający się na
chwilę i w tymże momencie niknący w pomroce. Źegota sądził zrazu, że to może żal po zgonie Rotmistrza tak
zaciemnia śliczną twarzyczkę jego jedynaczki, ale po zastanowieniu się uznał, że owego smutku inna, głębsza musi być
przyczyna. Zatrwożony, zasięgał on rady siostry swej, zakonnicy
w klasztorze Panien Brygidek, ale i ona nie wiele poradzić mogła, jeno jeszcze potwierdziła jego obawy mówiąc, jako
Reginka i na modlitwach klasztornych i w rozmowach swych z nią, takież same roztargnienie dziwne i nieprzemożony
smutek zdradza.
Im bardziej nad tem wszystkiem zastanawiał się pan Żegota, tem więcej się frasował, bo experyencya wskazywała mu,
iż powodem zmiany usposobienia Reginki i jej łez tajonych nie co innego być musi, jeno strapienie serdeczne, czyli
affekt znagła obudzony dla rycerza Dołęgi. Lękał się jeszcze sam przed sobą przyznać to Żegota, ale z dniem każdym
coraz frasobliwszym się stawał i już po wielekroć postanawiał rozmówić się z córką otwarcie, ale skoro tylko spojrzał
na jej zbladła twarzyczkę i zaczerwienione oczy, które tęsknie przed siebie patrzyły, jakby wyglądały kogo napróżno,
słowa zamierały mu na uściech, wzdychał jeno i milczał.
Aż pewnego wieczora, zdobywszy się na odwagę zaczął mówić o panu Stadnickim i jego bezprawiach i jakby od
niechcenia, nie patrząc na córkę dodał, jako w tych czynach zbrodniczych nie mały ma udział syn Rotmistrza Szornela,
za co też w opinii wszystkich słusznych ludzi nie czem innem jest, jeno prostym opryszkiem.
— Dałby Bóg — mówił Żegota — aby ów rycerz Dołęga opamiętał się w końcu i wróciwszy do nazwiska ojców,
którego się wyrzekł i któremu jeno hańbę przynosi, nawrócił się też na drogę prawą, szlachcicowi przystojną. Ale tego
nawet spodziewać się trudno, ile że owa tyloletnia kompania ze Stadnickim musiała już potłumić w tej duszy wszelkie
uczciwe sentymenty... Stracony człek!...
Mówiąc to Żegota, zwolna, z obawą podniósł wzrok na córkę i omal nie krzyknął z przerażenia, tak jej oblicze było
śmiertelnie blade, a oczy z takim wyrazem głębokiej rozpaczy patrzyły przed siebie. Z załamanemi
rękami siedziała tak nieruchomo, jak gdyby martwa i jeno pierś jej poruszała się gwałtownym, przyspieszonym
oddechem.
Rzucił się ku swej jedynaczce Żegota i zapominając już o wszystkiem, jął przemawiać do niej najczulszemi wyrazy, a
zaklinać by przemówiła. Ale z uciśnionej piersi żaden dźwięk zrazu wydobyć się nie mógł i dopiero po chwili łzy
strumieniem puściły się z oczu Reginki, a gdy ojciec ujął ją w objęcia i pieścił jak dziecko, ona tuląc się ku niemu,
wyszeptała ze łkaniem:
— Ojcze mój, jam bardzo nieszczęśliwa!
Więcej już o tem i mowy nie było. Wszak w tym okrzyku mieściło się już całe wyznanie beznadziejnej miłości;
Reginka nie starała się nawet stawać w obronie Dołęgi, ani usprawiedliwiać jego czynów, a jeśli miała jaką nawrócenia
Jerzego nadzieję, to czuła, że nadzieja ta na niczem oparta i jest jeno gorącem pragnieniem jej biednego serca. Nie
mówiła więc nic, a Żegota nie mógł także słów znaleźć, by wypowiedzieć boleść własną i ukoić boleść dziecięcia
swego, na którą już żadnego nie widział lekarstwa. Jako człek doświadczony a serca tkliwego, które cały żywot nosiło
nieutuloną żałobę po śmierci ukochanej małżonki, wiedział on dobrze, że są takie uczucia, których ugasić nie można i
że im czystsze, im szlachetniejsze serce, tem głębsze są one i trwalsze. Modlił się więc jeno i Boga z ufnością prosił o
ratunek, tem już nieco pocieszony, że od momentu owej z córką rozmowy, Reginka przestała ukrywać się przed nim ze
smutkami swemi, już się nie przymuszała do uśmiechu, ale nieraz ukląkłszy przed rodzicem i ręce jego całując z
czułością, rzewnie i cicho płakała. Stał się on niejako niemym jej smutku powiernikiem — już między nimi nie było
tajemnic, a to już dla nich obojga było niemałą pociechą.
Łatwo tedy zrozumieć z jaką aprehensyą w duszy zbliżał się Żegota do dworku swego, w którym według słów kniazia
miał zastać Dołęgę. Szybkim krokiem wpadł do sieni i z cicha drzwi od izby otworzywszy, spojrzał do wnętrza. W
świetlicy siedział rzeczywiście Dołęga naprzeciw Reginki i coś z wielkim jej opowiadał ferworem. Ona na stole ręce
oparła a na nich główkę swą złożywszy, twarz dziwnie rozpromienioną zwróciła ku Jerzemu i z uniesieniem słów jego
słuchała. W jej ' wzroku, w ustach nieco rozchylonych, był wyraz wielkiego szczęścia i jakby zachwytu: świat cały w
tym momencie nie istniał dla niej, że nawet wchodzącego rodzica nie spostrzegła.
Jerzy zoczywszy Źegotę wnet rzucił się ku niemu witając, ale ten zrazu cofnął się nieco i spojrzał bystro na rycerza.
To jedno spojrzenie już nieco uspokoiło jego obawy.
Twarz Dołęgi była bardzo zmieniona. Żywo stanęła w pamięci Żegoty ta chwila, gdy Jerzy wpadł do dworku przed
śmiercią Rotmistrza. Wówczas piękne oblicze jego i postawa uderzyły wszystkich; ale oblicze to miało wtedy wyraz
nieposkromionego zuchwalstwa, oczy patrzały przed siebie dumnie, wyniośle a wyzywawająco. Już potem w czasie
pogrzebu Rotmistrza, rzewny smutek i jakby zamyślenie starły z tego oblicza na chwilę piętno owego zuchwalstwa; już
wówczas wzrok dumnego rycerza często jakby z nieśmiałością spuszczał się ku ziemi, niechcąc snać spotykać oczu
ciekawych lub badawczych, albo może wzgardy pełnych dla tego, którego zwano hersztem łańcuckich Sabatów.
Wszakże mniemać można było, że to jeno zmiana chwilowa, wywołana silnem wrażeniem z powodu śmierci rodzica.
Uradował się przeto Żegota, gdy spojrzawszy na Jerzego, dostrzegł od razu w jego oczach ten sam, jeno jeszcze
silniejszy wyraz rzewnego smutku, który całą
twarz rycerza czynił jakąś inną, szlachetniejszą a bardzo wymowną. Snać wiele rozmyślań głębokich przeszło w tym
czasie przez duszę jego i sumienie...
Zaczem Żegota uścisnął serdecznie dłoń rycerza, a już się całkowicie rozrzewnił, gdy ten po pierwszych powitania
słowach, od razu spowiadać się mu zaczął ze wszystkich myśli swoich i zamiarów.
Reginka widząc, że zanosi się na długą między nimi konferencye, odchodzić chciała, ale Jerzy ujmując ją za rękę,
powstrzymał ją i rzekł:
— Zostańcie panno Regino! Wyście byli ukochaną i jakby rodzoną córką rodzica mego, który przed wami także nie
miał tajemnic, toż dziś jak siostra wysłuchajcie mojej spowiedzi...
Usiadła tedy Reginka znowu, a Jerzy mówić zaczął z wielkiem wzruszeniem. Opowiadał, jako od momentu gdy padł
do stóp umierającego rodzica, powstała w duszy jego myśl odmiany dotychczasowego żywota. Myśl ta zrazu
niewyraźna, coraz go silniej opanowywała, a teraz odbiera mu sen w nocy i na jawie spoczynku nie daje, zwłaszcza że
moment jest teraz stanowczy, bo pan Stadnicki ma nowe plany, do których albo przyłączyć się trzeba, albo z nim
zerwać zupełnie.
— Nie godzi mi się — rzekł Dołęga — zdradzać powierzonych tajemnic; mam bowiem jeszcze nadzieję, że pan
Łańcucki w czas od nich odstąpi. Gdyby je wszakże urzeczywistnić chciał, to czuję, że już mi się nie godzi łączyć z
niemi, raczej przeciw nim wystąpić, bo niebezpieczne są a wielkiemi nieszczęściami grożą.
— Jużem ja to uważał — przerwał Źegota — ma on tu bowiem świadomych rzeczy i bezwiednych zauszników, którzy
owe plany przeprowadzić usiłują, a przeciw nim w czas też działać należy... Czy jednak waszmość powiedziałeś o tem
panu Stadnickiemu przed swoim wyjazdem?...
Nie, z pewnem wahaniem się odrzekł Jerzy, nie
miałem siły mówić mu o tem. On zgoła nawet nie wiedział o wyjeździe moim.
Chwilę milczał, a potem tak dalej prawił:
Długoby o tem mówić trzeba, jako się to stało żem do tego momentu był wiernym pana Stadnickiego towarzyszem.
Miłowałem go jak brata, czciłem w nim bardzo walecznego rycerza, a współczułem z jego niedolą, o której mało kto
wie nawet. teraz jeszcze tak go miłuję, iż nie miałem odwagi mówić mu, że go chcę porzucić, jakkolwiek czyny jego i
zamiary, już we mnie wstręt obudzają. Tyle lat spędzonych razem w złej i dobrej doli, jakimś niewidzialnym
łańcuchem wiąże mnie z nim, ale już czuję, jako ten łańcuch potargać mi trzeba i zerwać. Znowu teraz srogą wojnę z
panem Opalińskim rozpoczął, a straszliwe rzeczy wyprawia. Wielkie, wielkie zbrodnie tam się dzieją, a większe
jeszcze mogą się dziać... Nie potępiam ja go, jak inni, bo wiem ile zniósł, ile cierpiał, zanim się stał takim, jakim jest
jeno już odtąd spólnikiem jego być nie chcę!
A gdy to mówił Jerzy z mocą wielką, Reginka rozpromienionym wzrokiem spojrzała na rodzica i z wielkiej radości w
dłonie uderzyła, Źegota zaś widocznie mocno poruszony, rzekł:
— Już to świątobliwa dusza waszego rodzica wyprosić musiała u Pana Boga owe myśli dobre, które was opanowały.
Lecz cóż teraz czynić zamyślacie?
Dołęga nie odpowiedział zaraz, jeno na Reginkę wzrok podniósł i długo, długo wpatrywał się w nią, jakby śledził
wyrazu jej twarzy, która pod siłą wzroku tego to bladła, to pokrywała się rumieńcem naprzemian. Wreszcie ręką skinął,
jakby marę odganiał i rzekł głosem stanowczym:
Co uczynię, nie wiem jeszcze i chyba to jednemu Bogu wiadomo. To jeno czuję, iż dalszy żywot mój wi
nien być odpokutowaniem... Już mnie o szczęściu na tej ziemi nie myśleć! Przekleństwo rodzica, jakkolwiek zdjęte w
ostatnim momencie przed śmiercią, cięży zawżdy na sumieniu mojem, a ciężą mi także te niezliczone krzywdy, te
pożogi i mordy, których kompania pana Stadnickiego wraz ze mną się dopuszczała. Ani bym to wam wypowiedzieć
potrafił, jako czasem wśród nocy bezsennych, krzywdy owe wołają na mnie głosem wielkim, domagając się
odpokutowania. Com przecierpiał w tych czasach, to wypowiedzieć nie sposób...
A gdy to mówił Jerzy, głos jego to podnosił się w zapale, to drżał rozrzewnieniem głębokiem. Po chwili powtórzył
jeszcze z cicha:
— Już mnie o szczęściu na tej ziemi nie myśleć z tym smutkiem w duszy...
I zamilkł, głowę chyląc na piersi. Żegota także zamyślił się posępnie, a Reginka, słuchając słów tych Jerzego, coraz
mocniej bladła, usta jej drżały, aż wreszcie długo tłumione dwie łzy duże, wybiegły z pod powiek i potoczyły się po
twarzy...
Dołęga z głową pochyloną milczał. Mógłże on koić łzy te i cieszyć ten smutek, gdy i jego dusza wzbierała
nieskończoną boleścią, gdy i jego serce całą siłą rwało się ku widniejącym zdala marom szczęścia, które on wszakże
jak pokusę od siebie odpychał?... Czuł on, że od pierwszego momentu, gdy się oczy jego spotkały z jasnem wejrzeniem
Reginki, zrodziła się w sercu ich obojga miłość wielka, tem silniejsza, że beznadziejna, która moc swą czerpie w
poświęceniu, we własnej ofierze, a w ziemskie ujęta więzy, albo rozprysłaby się jak złudzenie, albo stałaby się dla
obojga źródłem niedoli największej. On, ze wspomnieniem niedawnych swych zbrodni, on, spólnik Dyabła
łańcuckiego, a może teraz, gdy go porzuci, gnany jego zemstą straszliwą, żaliż mógł łączyć niepewne swe losy z losem
tej niewinnej
istoty która spoglądała nań takiem jasnem, czystem spojrzeniem? Żaliż mógł ręczyć, że rychlej lub później nie zerwie
się znów w jego duszy ów szatan rozpaczy, który go gnał nieraz wraz z czeladką łańcucką ku pożogom i mordom?
mógłże ręczyć, że nie pociągnie go znowu ku sobie owa siła affektu dla Stadnickiego, której dotychczas ulegał i która
— czuł to — nie straciła jeszcze nad nim swej mocy?
Wszystkie te reflexye w jednym momencie stanęły mu w myśli, na widok łez Reginki. Z jakąż rozkoszą rzuciłby się on
do stóp jej i wyznał, że ją miłuje nad życie; z jakiemże uniesieniem szukałby na jej obliczu promiennego wśród łez
uśmiechu, który byłby dlań znakiem przebaczenia, zapowiednią szczęścia... Ale głos sumienia, ów głos, który mu
przypominał popełnione krzywdy i przekleństwo rodzica, wstrzymywał go na miejscu. Z rękami zaciśniętemi
kurczowo, ze wzrokiem pałającym gorączką, siedział i milczał ponuro. Namiętności dawne, niepohamowane, poczęły
znów zrywać się w duszy do buntu, do walki z głosem sumienia; szczęście, upojenie, rozkosz, zdawały się tak bliskie,
tak niewątpliwe; miałżeby wyrzec się wszystkiego i pójść za tym głosem, który przypominając zbrodnie, wskazywał
ciernistą drogę poświęcenia i pokuty? Zkąd jemu, rycerzowi z pod Stadnickiego znaku, rycerzowi nieznającemu dotąd
hamulca, przyszły nagle te myśli gnębiące, raczej mnichowi przystojne? Nie był że to szał, obłęd chwilowy, wywołany
silnem wrażeniem niespodziewanej śmierci rodzica, omamienie, z którem walczyć należało?
Wzrok Dołęgi coraz silniejszym iskrzył się ogniem i palił twarz Reginki, w którą nieruchomo był utkwionym. I był
długi moment głuchego milczenia, w ciągu którego ważyły się losy dwojga serc, cała ich przyszłość, szczęście lub
niedola... Jeszcze chwila, a kto wie jakie słowo wybiegłoby było z ust Dołęgi, słowo któ
remu miłość Reginki, nieświadomej niebezpieczeństw życia, możeby się oprzeć nie zdołała...
Jakby to przeczuł Żegota, bo przerwał milczenie i rzekł bardzo poważnie, zwracając się ku Jerzemu:
— Bóg sam jeno zna lekarstwa na boleści duszy, toż On zapewne podał waszmości owe myśli, któreś wypowiedział i
On potrafi najlepiej je umocnić a wskazać drogę, kędy iść należy. Ale nie zwłócząc trzeba szukać onego lekarstwa;
godzina nie jest jeszcze zbyt późna; chodź, mości Dołęgo, X. Krescenty przyjmie nas każdego momentu, a jako człek
świątobliwy i kapłan doświadczony powie co czynić, uspokoi i pocieszy...
Jerzy zawahał się chwilę. Raz jeszcze spojrzał na Reginkę i nagle jakby gwałt sobie zadając, powstał, mówiąc krótko:
— A więc chodźmy!
Zaczem już milcząc wychodzili z dworku, gdy Jerzy zawróciwszy się z progu, przystąpił jeszcze do Reginki i głosem
stłumionym rzekł:
— Wasze słowo panno Regino, usłyszećbym pragnął... A ona podniosła na niego oczy łez pełne, ale
iskrzące się już silnem postanowieniem i odrzekła:
— Idźcie, kędy was wiedzie głos boży! a ja nadzieję mam, że na tej drodze zawżdy razem będziemy...
Zwolna, z pochyloną głową na piersi, wyszedł Jerzy z Żegotą, a Reginkę otoczyła nagle samotność wielka. Długo stała
w miejscu patrząc nieruchomym wzrokiem przed siebie, jakby śledziła marę szczęścia rozpływającą się w dali — bez
śladu. Potem obiema rękami cisnąc mocno bijące serce, osunęła się na kolana, a z ust drżących wybiegła ku niebu
gorąca modlitwa:
— Boże, daj siłę wytrwania!...
XIV.
Pan Stadnicki w wielkim był niepokoju z powodu nagłego zniknięcia Dołęgi. Uważał on już przedtem zmianę w
usposobieniu Jerzego, już nawet w Lublinie, zaraz po śmierci Rotmistrza Szornela, zaledwie ubłagać go zdołał by z
nim pozostał; ale przypisywał to wówczas chwilowej alteracyi po zgonie rodzica a potem już i mało dawał na to
baczenia, zajęty innemi myślami. Aż tu dnia jednego znać mu dano, jako Dołęga wyruszył sam jeden z Łańcuta, nie
mówiąc dokąd się udaje. Zrazu nie trwożyło go to zbytecznie, bo mu powiedziano, iż Jerzy wyjechał, wszystko swoje
na miejscu ostawiwszy, zatem daleko wyruszyć nie mógł i niechybnie rychło powróci.
Ale minęło tygodni parę a Dołęgi nie było, natomiast dnia jednego przybył do Łańcuta Kozieka i zwiastował mu, jako
Jerzy w Lublinie był, Żegotę odwiedzał, a potem znikł bez wieści...
Zatrwożył się niemało Stadnicki. Żal mu było przedewszystkiem umiłowanego przyjaciela, boć też i jego jednego miał
jeszcze na świecie, który mu wiernym pozostał, i z którym łączyły go wspomnienia tylu lat minionych i tylu społem
przebytych kolei. Jerzy znał przytem wszystkie jego plany, był najtajniejszych myśli powiernikiem, jeszcze niedawno
jeździł z nim razem do Herburta do Dobromila i był świadkiem układanych planów. Chciałżeby go zdradzić?
Z rokoszem, który się przygotowywał i z planem sprowadzenia Grabryela Batorego do Polski, łączyły się, jak
wiadomo, ostatnie Stadnickiego nadzieje.
Wszystko już utracił, ale za jednym zamachem mógł też wszystko odzyskać, wiedział wszakże, że to już ostatnia
sposobność. W takim momencie utrata takiego powiernika i dzielnego towarzysza jak Dołęga,
była ciosem fatalnym. Gdyby plan się nie powiódł, natenczas nie pozostawało Stadnickiemu już nic, jeno chyba
domowych, najbliższych nieprzyjaciół zwalczać i w tej walce głowę położyć.
Tedy w niepokoju wielkim pytał Koziekę, gdzie i kiedy widział Dołęgę i co zacz jest ów Zegota?
A Kozieka dając folgę animozyi swej ku Źegocie, przedstawiać zaczął, jako to jest człek bardzo niebezpieczny, który
całą szlachtę w Lublinie przeciw panu Stadnickiemu buntuje i wszystkie zabiegi kniazia w niwecz obraca.
— Starałem się ja — mówił — na wszelkie sposoby szlachtę przyciągnąć a i piękną partyę zdobyłem, że zaś
wszystkich skaptować mi się nie udało, to jeno tego Żegoty wina. On to wraz z panem Stawskim i Brzechwą coraz
zuchwałej następują na mnie a jeszcze się odgrażają i ogadują przed szlachtą. Pan Żegota snać coś o tym Korniaktowie
zasłyszał, bo szpetne rzeczy na mnie gada i psuje mir u innych.
— Ale dlaczegoż Dołęga miałby się z nim kojarzyć? — przerwał Stadnicki — bo że rodzic jego zmarł w dworku
Żegoty, toć jeszcze nie racya...
— To nie racya... — dorzucił spiesznie Kozieka — to nie racya JW. Starosto, ale jest inna racya z błękitnemi oczyma...
— Co Wacpan pleciesz! — ofuknął groźnie Stadnicki.
— Szczerą prawdę mówię... — rzekł kniaź. — Córka Żegoty bardzo jest urodziwa, zwą ją piękną Reginką w Lublinie i
ona to pono najbardziej Imćpana Dołęgę pociąga...
Rozpromieniło się nagle chmurne pana Stadnickiego oblicze i roześmiał się głośno.
— A kiedy tak, to już dobrze jest! — zawołał. — Jeno dlaczego Dołęga taił się z tem przedemną; byłbym mu jeszcze
dopomógł...
Kniaź cale innego spodziewając się wrażenia, chciał jeszcze coś rzec, ale pan Starosta już i słuchać nie chciał.
— Nie boję się ja w takim razie niczego! — dodał — Dołęga zabawi się czas jakiś i powróci. Wątpię, aby o
małżeństwie myślał, a choćby się nawet i ożenił, toć mu zabronić nie mogę. Co zaś do opozycyi jakiegoś tam Źegoty,
Brzechwy i Stawskiego, to mało ją sobie ważę. Wacpan wracaj co tchu do Lublina, dowiedz się gdzie jest Dołęga, boć
jeśli owa racya z błękitnemi oczyma go tam pociągnęła, to on przecię niedaleko od niej być musi. Masz wacpan
wywiedzieć się o wszystkiem i zdać mi relacyę, gdy przybędę w tych dniach na zjazd pod Lublin.
I z tem go odprawił.
Powrócił tedy kniaź do Lublina, ale zaraz pierwszego wieczora pojawiwszy się w gospodzie "pod Barankiem", poznał,
iż w usposobieniu szlachty zaszła zmiana niezwykła, a dla niego cale niekorzystna. Zastał tam niespodziewanie tłum
wielki; oprócz zwykłych pana Szafrańskiego gości, było obcych siła, którzy na zjazd rokoszowy ściągali, a
przedewszystkiem uderzyła kniazia olbrzymia postać pana Chorążego Niezabitowskiego, który pierwsze miejsce
zająwszy, żywo rozprawiał.
Gdy kniaź wszedł, nikt go prawie witać nie chciał, a gdy po chwili zaczął z ogródka zachodzić i na sprawę rokoszową
rozmowę sprowadzać, zabrał głos pan Niezabitowski i rzekł w ten sens:
— Co tam pan Zebrzydowski począć myśli i jakie plany ma, o tem mówić nie pora. Rycerz to jest dzielny a mąż
pobożności wielkiej, który narodu pewnie na bezdroża prowadzić nie zechce. Będziemy niebawem słyszeli na zjeździe
co powie i jakie przedstawi argumenta, aby Rzeczpospolita ad interitum nie poszła. Widzi mi się wszakże, że tu są inni,
wichrzyciele i gwałtownicy, którzyby chcieli in turbido piscari, a takich należy się strzedz..
— Panie Chorąży, przerwał kniaź, o kimże to waszmość mówisz ?...
— Cicho być! — krzyknął Brzechwa — groźnie spoglądając na Koziekę. Tak godnemu rycerzowi a ziemianinowi nie
lża przerywać !
Pan Niezabitowski odrzekł wszakże:
— O kim myślę, tego nie zataję: Myślę o panu Stadnickim Staroście Zygwulskim i o adherentach jego...
— Ho! ho! — przerwał kniaź zuchwale, rozdrażniony tem co widział i słyszał — to już snać wolności słowa nie ma.
Pan Brzechwa zaprzecza mi głosu, a imćpan Chorąży szarpać może swobodnie sławę takiego jak pan Stadnicki
wojownika, który krwie swojej...
Dokończyć już nie mógł, bo wszczęła się wrzawa okrutna, wśród której dominował jeno potężny głos Brzechwy.
— Łotr jest! opryszek! — wołano. A oto pan Żegota ślad już ma, jako z Węgrami się umawia i spiski knowa! Precz. z
nim i jego zausznikami!
Nadaremnie już pan Niezabitowski prosił o spokój. Szlachta widokiem Kozieki, o którym już od pewnego czasu
brzydkie wieści chodziły, rozdrażniona, patrzała nań coraz groźniej, gdy w tem ktoś z tłumu zawołał:
— A zkąd to kniaź przybywa ? pewnie z Łańcuta ?
— Wracajże tam Wacpan, pókiś cały! — wrzasnął Brzechwa — a ztąd precz! bo my tu takich zauszników dyabelskich
nie potrzebujemy.
W jednym momencie tłum tak ścisnął Koziekę, że wymknąć się już nie mógł, a gdy jeszcze coś mówić chciał i wołał
zuchwale, jako gwałt mu czynią, niektórzy gorętsi, którzy bliżej stali, już go pochwycili na ręce i szpetnie przezywając,
ku drzwiom unieśli a otworzywszy je, wyrzucili precz...
Aż jęknął kniaź, z takim impetem upadł na ziemię. Zamknąwszy oczy, leżał tak długi moment bez ruchu,
myśląc, że może mordować go będą, zaczem widząc, że mu się więcej nic nie dzieje, a szlachta zatrzasnąwszy drzwi
od izby, spokojnie już obraduje dalej, zerwał się żywo, strzepnął i wybiegł pędem z sieni...
Iskrzącym ze złości wzrokiem spojrzał w oświetlone okna gospody i mruknął przez zaciśnięte zęby:
— Zapłacisz mi mości Brzechwo ! To twoja i Żegoty robota... Macie już ślady spisków z Węgrami! Dobrze, jeno to
trzeba co rychlej panu Staroście zwiastować...
I biegł ulicą wzburzony — gdy nagle przystanął.
W pomroku nocnym ujrzał przed sobą dwie postacie zwolna idące. Poznał je od razu: był to Żegota z Dołęgą. Szli od
strony dworku Żegoty a dążyli wprost ku niedalekiemu klasztorowi OO. Jezuitów. Kozieka, chowając się po pod mury
domów i w najciemniejsze zakątki ulicy, skradał się nieledwie na palcach, aby żadnym szelestem nie zdradzić swej
obecności. Idący przed nim, tak wszakże zajęci byli rozmową, że zgoła nie dawali baczenia na to, co się za nimi dzieje.
Doszedłszy zaś do klasztoru przystanęli, jeszcze moment rozmawiali z cicha, poczem Dołęga zapukał do furty, gdy zaś
tę otworzono, wszedł do wnętrza pożegnawszy Żegotę, który wolnym krokiem powrócił do siebie.
— A to się ucieszy pan Starosta ! — mruknął kniaź. — Miłuje on bardzo xięży a już najwięcej OO. Jezuitów; cóż
dopiero, gdy się dowie, jako mu Dołęgę już nawrócili... No, mości Źegoto, porachujemy się niebawem! za mój despekt
dzisiejszy, odpłacisz mi za wszystkich!...
I już cale uspokojony a nawet kontent, na spoczynek się udał.
Wkrótce potem odbywał się zjazd pod Lublinem. Szlachta przyciągnęła tłumnie, a i panowie znaczni, jak książę
Ostrogski, Janusz Radziwiłł, pan Łukasz Opaliński, stawili się z pięknemi pocztami. Regaliści
przybyli pod wodzą Stanisława Żółkiewskiego Hetmana Polnego Koronnego i Mikołaja Daniłowicza, naówczas
Kasztelana Lwowskiego. Ten ostatni zwłaszcza, jako był człek przedniej elokwencyi a między szlachtą. lubiony, uwijał
się bardzo żywo, jednając umysły dla siebie.
W sam dzień zjazdu, a to jest dnia . czerwca r. p. , przybył też pod Lublin pan Stanisław Stadnicki z pocztem zbrojnym,
czeladką swą przeszło tysiąc ludzi liczącą, dzielnie uzbrojoną. Sam wystąpił wspaniale. Jechał na białym jak mleko
koniu, w którym snać krew grała gorąca, bo się naprzód rwał, głową rzucał a parskał. Pan Stadnicki ubrany jak zwykle
w czarne, niemal żałobne szaty, od których blada twarz jego dziwnie wyraziście odbijała, jaśniał cały od brylantów i
kamieni drogich, które na kołpaku, zaponach i guzach przy żupanie, w promieniach słonecznych prawie oślepiające
rzucały światło.
Szlachta z podziwem i lękiem patrzała na wspaniałego rycerza, który jechał zwolna na czele drużyny swej, z wyrazem
niepomiernej dumy na chmurnem obliczu.
— Patrzcie się! — szeptano wśród szlachty — jakie ów Dyabeł promienie ciska!... I ustępowano mu z drogi, a on
wjechawszy w pośrodek rycerstwa, tam przednie miejsce zajął obok Herburta, Sienieńskiego, Łaszczą, Gorayskiego i
innych.
Był tedy ruch wielki w Lublinie. W mieście samem roiło się jak w ulu, a po za miastem, na równinie, uszykowały się
hufce zbrojne, w pośrodku których wystawiono szopę, gdzie Koło owego zjazdu obradować miało. Jeno był niepokój
wielki pośród zwolenników rokoszu, bo obiegały wieści, jako sam inicyator zjazdu pan Wojewoda Krakowski nie
przybędzie, ile że ciężką złożony jest niemocą.
— Już go tam regaliści uspokoić musieli! — szeptano wśród szlachty, a ten i ów krzyczał już, jako Wo
jewoda zaprzedał i zdradził stan rycerski, gdy nagle rozbiegła się wiadomość, że pan Zebrzydowski przyjechał.
Przybył też rzeczywiście, ale chory snać był bardzo, bo go z kolasy znieść musiano do owej szopy, kędy już się były
rozpoczęły obrady Koła pod laską Xiążęcia Janusza Radziwiłła. Już się też były na dobre rozbiegały języki i huk coraz
się większy podnosił, gdy za ukazaniem się Wojewody, nagle cisza zaległa.
Zebrzydowski zwątlonym głosem mówić począł, przedstawiając powody tego zjazdu, który dążyć ma ku naprawie
Rzeczypospolitej a utwierdzeniu praw i wolności szlacheckich, zagrożonych przez praktyki królewskie.
— Dwa tedy — mówił Wojewoda — są punkta przedsięwzięcia mojego: Primo, od absolutum dominium się ochronić;
Secundo, praktyki cudzoziemskie aby ustały. Co wszystko Waszmościowie ze mną pospołu powinniście podejmować,
jako prawdziwi miłośnicy ojczyzny, a ja ślubuję, że przy Waszmościach i do gardła swego stanąć i do wszelkiego
dobrego dopomódz chcę...
— Tedy rokosz ogłosić! — zawołał ktoś z tłumu.
A na to pan Wojewoda żachnął się trochę niecierpliwie i rzekł:
— A ja radzę prosić najpierw Boga o błogosławieństwo, aby rzeczy zaczęte do skutku przywieść. Zda mi się zaś, jako
wielka część Waszmościów na to się zgadza, aby skoro nie brać się na rokosz, jeno do Króla Jegomości ostatnie posły
wyprawić i miłość Majestatu ku sobie zachowując, prosić go, iżby pokój z nami uczynił a słusznych żądań naszych
wysłuchał.
A gdy pan Wojewoda wspomniał o błogosławieństwie bożem i owem poselstwie do Króla, wszczęły się śmiechy
szydercze i krzyki, właśnie tam, kędy stał Stadnicki obok Gorayskiego, zaciekłego także aryana.
Stadnicki też zaraz porwał się do głosu i zawołał:
— Jam tu przyjechał z czeladką swą, abym radził z Waszmościami spoinie o rządzie, o pokoju Rzeczypospolitej i o
poprawie praw i wolności naszych, w których się tak kocham, że ich bronić chcę, by też do ostatniej koszuli! A iż Król
Jegomość na nie się targa, nas z prawy naszemi pospołu cudzoziemcom przedawa, tedy nam nie lża, jeno rokosz
złożywszy, posłuszeństwo mu wypowiedzieć, a ja wprzód do gardła ku dobremu Rzeczypospolitej pomogę!
Na słowa te wszczął się wśród regalistów ruch okrutny, tembardziej, ile że pan Sienieński Wojewodzie Podolski,
Gorayski i Herburt, gorąco mowę Zygwulskiego Starosty popierać zaczęli.
— Zgromadzenie to nie jest z prawa! — wołali regaliści.
— Banici głosu nie mają ! — krzyczeli niektórzy, panu Stadnickiemu przymawiając. — Niechno pan Starosta
Zygwulski załagodzi pierwej owe szpetne sprawy, które mu pan Łukasz Opaliński wytoczył, a które tu w trybunale
właśnie sądzone są!
— Zdrajcy! — wrzasnął pan Stadnicki, już drżący z gniewu. — Żądam, aby naprzód zjazd ten dał moc kilku
wybranym, ukarania zdrajców, którzy wraz z królewiczem szwedzkim Rzeczpospolitą i wolności szlacheckie
sprzedają! Nie masz dziś sądów, jeno sąd rokoszowy, a gdyby trybunał nie zaprzestał sądzenia, tedy radzę, aby każde
województwo swego deputata przemocą ztąd wzięło, ja zaś swego i za kołnierz sprowadzę !
A wpadłszy w ferwor już potem z elokwencyą wielką, nie bacząc na przerwy i krzyki regalistów, prawił dalej:
— Nie straszą mnie te fuki i groźby. Chcę ja przy wolności zostać, którą sam Król łamie. Mówicie, napomnieć go! a
razże tego było ? Już go ośmnaście lat
napominamy, a nie masz nic. A co mi to za Król jest, który przysięgi gwałci, do absolutum dominium dąży, z Jezuitami
się modli, alchimią zaś pali, melony szczepi, w piłki grywa, sztuczne piece wymyśla a wśród białychgłów w
zniewieściałości i grzechu siedzi!...
Zaczem coraz bardziej się rozpalając, jął lżyć szpetnie Majestat królewski, że regaliści widząc jako go nie. przekrzyczą
a szlachta dość powolnie tych słów słucha, ruszyli się z miejsc swoich. Najpierw wyszedł Daniłowicz z panem
Żółkiewskim a potem inni uchodzić zaczęli.
Widząc zaś to pan Stadnicki krzyczał za nimi:
— Rugujmy się, kto cnotliwy a kto niecnota, kto szczera a zdrowa rada, kto zły a kto dobry !
Ale inni, którzy bliżej pana Wojewody krakowskiego siedzieli, już się nieco niepokoić zaczęli, widząc ową burzliwość
Stadnickiego i tych, którzy przy nim stali. Ze zaś Wojewoda bardzo na zdrowiu zwątlony, mówić już nie mógł, tedy
pan Sebastyan Niezabitowski głos zabrał, do umiarkowania a spokoju wzywając i przedstawiając niebezpieczeństwa,
jakie z takowego wzburzenia wyniknąć mogły. Poważna i spokojna oracya jego, zaczęła też nieco miarkować
wzburzone umysły, co widząc pan Stadnicki znów krzyknął:
— Idźcie Waszmościowie trybem swym, jeżeli taka wola! Ja nie rzekę inaczej i raz jeszcze powtarzam: Zygmunta za
pana mieć nie chcę, bo mnie prawo uczy, abym sobie nie oppressyi, nie niewoli, ale wolności życzył! Do kresu się tedy
miejcie, to zdanie moje! Kto się boi — ja się nie boję! i pojadę z tą garstką mych ludzi i to będę czynił, co się godzi
dobremu!
Nie było rady. Jeszcze raz pan Niezabitowski głos zabrał a zaklinał, by do zgody przyszło, lecz pan Stadnicki już się
jeno zżymał gniewnie i wołał:
— Zygmunta za pana mieć nie chcę! Sejm w pole prosić, nań manu armata jechać, kaptur jak czasu bez
królewia ogłosić, uniwersały rozpisać — oto moja rada! Nie będę się ja strachał i jeszcze ruszę którego tysiąca, by
przysposobić żołnierza i gotowym przy Waszmościach gardło swe położyć a nie dać sobie ani Waszmościom oppressyi
czynić. Jeżeli mnie inaczej Waszmość uznacie, roznieście mnie na szablach a nawet psom wyrzućcie!...
I rzekłszy to, ruszył się z gwałtownością wielką i wybiegł raczej niż wyszedł z Koła.
Dogonił go pan Gorayski, który jakkolwiek sam gorący, już się był uląkł zapalczywość! Starosty i umiarkować go
pragnął, ale Stadnicki nic słuchać już nie chciał, jeno powtarzał:
— Zdrajców tu jest a kunktatorów za wiele ! Radźcie Waszmościowie sami, a jeśli co więcej wskóracie, to ja z wami
pójdę. Jeno to wiedźcie, żem ja taki jest szlachcic, iż kędy przeskoczyć mogę, tam nie podlezę!...
Gorayski wrócił tedy do Koła, a Starosta w wielkiej alteracyi szedł ku swojej czeladce, uszykowanej w pobliżu, gdy w
tem rzuciwszy okiem, spostrzegł Koziekę, jako stojąc zdala, znaki mu jakieś dawał.
Tedy zbliżywszy się doń spytał: — A Wacpan co tu czynisz? i czego chcesz odemnie?
— Nie mogę tu mówić... — szepnął pospiesznie kniaź — bo wrogi czyhają, a już omal mnie nie zamordowali,
podejrzywając, jako zmowy czynię z Waszą Miłością. Wszakże ważne nowiny mam, które JW. panu
zakomunikowaćbym pragnął.
— A to jedź Wacpan na Wieniawę — odrzekł Stadnicki — ja tam zaraz przybędę. Wieszże co o Dołędze ? — spytał.
— Wiem bardzo wiele, ale to już wszystko razem opowiem.
Tedy rozeszli się, a za moment już czeladka pana Stadnickiego wyruszała na Wieniawę, gdzie też ubo
cznemi drogami, oglądając się, aby go kto nie spostrzegł, dążył pod wieczór Kozieka.
Obrady zjazdu tymczasem zamknięto. Szlachta podburzona słowami Stadnickiego, już do umiarkowania nakłonić się
nie dała. Postanowiono rokosz ogłosić, zwołać za dwa miesiące ponowny zjazd do Sandomierza, zawezwać Króla, aby
się nań stawił bez "cudzoziemskiego ludu", a tymczasem "rząd najwyższy" poruczyć ludziom zacnym. I wybrano pana
Wojewodę Krakowskiego, Xiążęcia Janusza Radziwiłła i Stanisława Stadnickiego.
Kozieka przybywszy na Wieniawę do gospody, kędy nań czekał Starosta, wiedział już o tym rezultacie zjazdu, a
wiedząc także, że gdy złe nowiny zwiastować przychodzi, najprzezorniej jest zaczynać od dobrych, bo zwiastunom
złych, źle się czasem dzieje, zaczął tedy najpierw mówić, jako szlachta słowami Starosty zagrzana, do rokoszu
przystąpiła i opowiadać o tych uchwałach zjazdu.
Uradował się tem widocznie pan Stadnicki.
— Przecię — rzekł — niedaremniem gardłował, jeno że to przez dwa miesiące umysły ostygną.
Zaczem uśmiechnął się nieco i dodał:
— A no, skorom ja teraz rząd najwyższy, to może tymczasem niektórym zdrajcom poradzić będzie można... Jeno mi
Dołęga potrzebny... Cóż o nim Wacpan wiesz?
Tu tedy długo i szeroko począł opowiadać Kozieka, jako go despekt wielki spotkał w gospodzie "pod Barankiem", jako
pan Zegota wieści szerzy o zmowach z Węgrami, co oczywistą jest zdradą Dołęgi, jako wreszcie idąc z gospody,
spenetrował i na własne oczy widział, że Dołęga w klasztorze u OO. Jezuitów przebywa.
Gdy to opowiadał Kozieka, Stadnicki nie przerywał mu ani słowem, lecz twarz jego zmieniła się dziwnie; oczy utkwił
w ziemię, jeno czasem z pod brwi ściągnie
tych chmurnie spoglądał, a wargi mu się trzęsły, jak zwykle gdy go gwałtowność opanowała wielka. Wreszcie pięścią
w stół uderzył.
— I ten mnie zdradził! — zawołał.
Porwał się z ławy i jął biegać po izbie.
Kniaź stał i nie mówił już nic, z lękiem patrząc na bladą twarz Starosty, którą co chwila krzywiły kurczowe drgania.
Nagle Stadnicki przystanął i chwytając kniazia za ramię, wpił weń iskrzące tłumionym gniewem spojrzenie.
— Na sumienie twe — rzekł przez zaciśnięte zęby — przysięgasz, iżeś widział Dołęgę ?
— Przysięgam! — odparł kniaź — widziałem go...
— Jako szedł do klasztoru Jezuitów ?
— Szedł tam wraz z Żegotą...
— A cóż z nim Jezuity czynić mają?...
— A no, wiedzieć trudno — odrzekł Kozieka — pewnie go z onego aryaństwa chrzcić będą, a potem może z Reginką
ożenią, może też do klasztoru na swego wezmą...
— Głupiś! — wrzasnął Stadnicki, i znów biegać począł po izbie w milczeniu.
Kniaź ruszył głową i połknął ślinę, jako zwykł był czynić, gdy był w zalęknieniu, lub gdy mu kto szpetne jakie słowo
powiedział, za moment jednak przemówił z cicha:
— Wiem ja jeszcze jedno, ale się już mówić lękam...
— Nie lękaj się! — przerwał Stadnicki — jeno prawdę mów, bo gdybyś mi fałsze gadał, to ci tę szpetną głowę z karku
zdejmę !
Kozieka znów przełknął, a potem rzekł: — Wiadomo JW. panu Staroście, jako i pan Opaliński teraz w Lublinie jest...
— Oczywiście wiem — z regalistami tu się przywlókł i ze mną w trybunale prawować się chce...
— Otóż — kończył kniaź — tak mi się widzi, jako u pana Opalińskiego ma się teraz odbyć walna narada. Jezuity boją
się trzymać Dołęgę, lękają się bowiem najazdu albo jakiego gwałtu ze strony Waszej Miłości. Tedy jak zasłyszałem,
pan Opaliński ma wziąć tę sprawę w opiekę, a stało się to za pośrednictwem Źegoty, który z panem Starostą Leżajskim
jest w konfidencyi... Chwilę myślał Stadnicki, poczem rzekł:
— Jeżeli to wacpan tak wykonkludowałeś, to zaiste mądrze. Bardzo może być, iż ten wróg mój Opaliński skorzysta z
tej okazyi, aby mi zabrać Dołęgę...
— Jeno — dorzucił kniaź, zbliżając się ku Staroście — bardzo łatwo mu w tem dziś jeszcze przeszkodzić...
— A to jak ? — spytał Stadnicki. Kozieka już prawie szeptem mówił dalej:
— Dołęga dziś o zmierzchu będzie w dworku Żegoty. Przychodzi on tam często i potem gdy zmrok zapada, wraca do
klasztoru odprowadzany przez Żegotę... Gdyby przeto o tej porze dworek opanować, co nie jest rzeczą trudną, bo
prawie na odludziu jest, to by można ująć wszystkich, imćp. Dołęgę i owego Żegotę, który wszystkim planom
zawadza, a w dodatku Reginkę, która nie zawadzi nikomu, bo piękną jest nad wyraz...
Stadnicki nie rzekł nic, ale tak pogardliwym wzrokiem zmierzył kniazia, że ten aż się cofnął.
Była chwila przykrego milczenia. Starosta znów biegać zaczął po izbie w zamyśleniu ponurem; jakieś posępne myśli
opanowywać go poczęły; snać dawne wspomnienia stawały przed oczy, bo twarz jego przybierała wyraz wielkiego
smutku, jakby rozrzewnienia, którego pohamować nie umiał.
— Jerzy! Jerzy!... szepnął — czyżem się kiedy spodziewać mógł!
Ale naraz spostrzegłszy się i snać nie chcąc mieć świadka swej słabości:
— Idź precz! — krzyknął groźnie do kniazia, który też wnet miał się ku drzwiom i zniknął.
Nie odchodził wszakże daleko. Czuł on, że po onym despekcie, jaki go "pod Barankiem" spotkał, nie było mu już
przystojnie siedzieć w Lublinie, gdzie wiarę całkowicie stracił; chciał przeto do Łańcuta się dostać i czekał jeno
sposobnej okazyi, aby to sobie u Starosty wyjednać. Czasem też brał go lęk przed gwałtownością łańcuckiego pana a
zarazem gniew, że go tak poniewierał.
— Kidyabeł! — mruczał, chodząc przed gospodą. Ani mu dogodzić, a hańbi człeka tak, jakby chłopem był, lub zgoła
jego poddanym. A no, co poradzę? Z Lublina wyrzuca mnie szlachta, a tu przynajmniej jest nadzieja dorobku, chociaż
to jest psia a nie szlachecka służba...
— Mości kniaziu! — dał się w tej chwilisłyszeć głos Stadnickiego.
Kozieka rzucił się wnet ku izbie i tam długa jakaś toczyła się jeszcze między nim a Starostą narada.
Już zmierzch zapadał, gdy Starosta wyszedłszy, dał rozkaz swojej czeladce, aby gotową była do drogi, kilku zaś
najsprawniejszych wybrawszy, rozporządził, aby na każde skinienie czekali.
Wkrótce też potem widzieć można było, jak gromadka zbrojnych, z dziesięciu może ludzi złożona, a na jej czele sam
Stadnicki z Kozieką, wychodziła pieszo z wieniawskiej gospody i w pomroku nocnym, zaułkami idąc, zmierzała ku
miastu w stronę Starej Baszty i dworku Żegoty...
* * *
Od czasu swojej ucieczki z Łańcuta, Jerzy przebywał w klasztorze . Jezuitów, gdzie mu xiądz Krescenty tymczasowo
schronienie wyjednał. Po wielu latach
burz, niebezpieczeństw, a potem wyrzutów sumienia, uczuwał on całą rozkosz spokoju, która mu duszę zalewała,
wszelką z niej gorycz zwolna usuwając.
Gdy nieraz w kościele pustym i niknącym już w mroku wieczornym, klęczał samotnie przed krzyżem Zbawiciela w
głębokich medytacyach pogrążony, to z głębi jego duszy takie się rzewne dobywały modlitwy, że ich już usta
wypowiedzieć nie mogły, a wyrażały to jeno oczy łez pełne, wzniesione ku Odkupicielowi, który rozkrzyżowanemi
ramiony zdawał się go wzywać i pociągać ku sobie...
I wszelkie myśli ziemskie opuszczały go zwolna, odlatując od jego rozpromienionej duszy, jak ptactwo nocne przed
światłem. Czasem stawała mu przed oczami postać Reginki — ale i ta zdawała mu się raczej gołąbką białą, która mu
najpierw oliwną gałązkę pokoju przyniosła, której należy się miłość czysta, pamięć dozgonna a wdzięczność i
poświęcenie bez granic, lecz w tej miłości uczuć ziemskich, namiętnych, coraz mniej było. — Myśl pokuty opanowała
duszę dawnego rycerza Dołęgi.
— Nie dla mnie szczęście — powtarzał. — Gdybym się o nie pokusił, może zmieniłoby się w straszliwą niedolę dla
mnie i dla niej...
A gdy wieczorami przychodził do dworku Żegoty, mówił o tem z taką pewnością i siłą, że to przeświadczenie i sercem
Reginki owładać poczęło. Były też między nimi rozmowy długie a rzewne, które ich dusze napełniały spokojem i
niewysłowioną rozkoszą.
Trwało to tak czas niejaki, aż wreszcie trzeba było radzić co dalej czynić. OO. Jezuici, jakkolwiek Dołęgę radośnie
przyjęli, lękali się wszakże trzymać go u siebie, ile że klasztorek ich niewielki był i cale nieobronny, a sam Dołęga
ręczyć nie mógł, żali pan Stadnicki, który Towarzystwa Jezusowego wielkim był nieprzyjacielem,.
nie targnie się na klasztor ze swoją zbrojną czeladką. Trudno też było i w innym klasztorze znaleźć schronienie pod
taką groźbą.Żegota przypomniał sobie wówczas ową rozmowę swą z panem Opalińskim po pogrzebie Rotmistrza
Szornela i umyślił do niego po radę się udać.
— Pan Opaliński — mówił do Jerzego — wielką attencyę rodzicowi twemu okazał, przeto nie odmówi i synowi
pomocy a rady skutecznej. Możny pan jest, to cię najlepiej przed zemstą pana Stadnickiego zasłoni. Wiem zaś, bo mi to
sam mówił, jako tu, do Lublina przybyć ma niebawem.
Czekano tedy — i rzeczywiście przed owym zjazdem szlachty rokoszowej, przybył pan Starosta Leżajski, a skoro mu
Źegota wszystko opowiedział, bardzo gorliwie zajął się tą sprawą.
— Choćby do Króla Jegomości, rzekł, pójdę, a zasłonię cię Mości Dołęgo, przed zemstą tego okrutnego swawolnika.
Jeno czy chcesz tu zostać, czy też może do innego klasztoru iść ?
— Jabym, rzekł Jerzy, tu nigdy nie został, bo czas jest niespokojny, a pan Łańcucki już tę drogę zna i będzie
ustawicznie tędy przeciągał. Zresztą mam takie postanowienie, które mi Bóg dał, aby po odbytym nowicyacie, w kraje
niewierne jako Missyonarz iść, aby chrześcijańskie dusze z niewoli wybawiać. W ten sposób najsnadniej może one
krzywdy zmażę, które mi na sumieniu ciężą.
Nikt już oddawna nie starał się odwodzić Dołegi od postanowień powziętych, ile że wiedziano, jako niezłomne są.
Tedy pan Opaliński pochwalił ten zamiar i dodał:
— To już rzecz najłatwiejsza. Tedy ja wacpana ztąd z sobą zabiorę i do Krakowa zawiozę, kędy w klasztorze OO.
Jezuitów znajomych mam. Oni cię tam przyjmą
ochotnie i w dalszych planach, jeśli Pan Bóg błogosławić im będzie, dopomogą. A co do pana Stadnickiego, to iuż ja
sam z nim się rozprawię, ile że i tak mamy wielkie z sobą obrachunki.
Tak tedy stanowczo ułożono, że Dołęga z panem Opalińskim zaraz po zjeździe Lublin opuści. A dnia tego, w którym
zjazd się odbył, przyszedł Jerzy raz ostatni do Źegoty, aby się z nim i Reginką pożegnać. Czekał on zmroku, aby
niepostrzeżonym przejść, co wtedy tem było łatwiejszem, iż wszystka szlachta po gospodach zgromadzona, jeszcze
dalej dyskusye wiodła, a na ulicach prawie pusto było.
Żegnali się tedy bez słów wielu, ale bardzo rzewnie. Żegota, człek powagi wielkiej, ale nie mniej tkliwego serca, nie
taił nawet łez swoich, które mu po twarzy strumieniem ciekły. Spoglądał to na Reginkę, to na Jerzego i jakiś dziwny
żal go obejmował, bo coraz bardziej płakał.
Reginka smutna była i blada, ale już spokojna, jakby zrezygnowana, Jerzy zaś miał w swej twarzy wyraz niezwykłego
natchnienia, mocy nadziemskiej: z oczu patrzało mu postanowienie niezłomne.
— Rzekłaś mi — mówił do Reginki — bym szedł drogą, którą mi Bóg wskazał; pójdę nią... a ty dotrzymaj
przyrzeczenia, jako się na tej drodze spotkać mamy myślą i uczuciem czystem...
— Będę z wami... będę z tobą !... powtarzała Reginka, jeno usta jej tak drżały, że więcej przemówić nie mogła.
Tedy Jerzy objął ją w ramiona i na jej czole pocałunek złożył, mówiąc:
— Pokój z tobą siostro!...
I wyszedł wraz z Żegotą — a Reginka została na tem samem miejscu, nieruchoma, jakby nagle przytomność straciła,
patrząc rozwartą szeroko źrenicą przed
siebie i słuchając jak w dali nikł odgłos kroków Jerzego, a wreszcie cisza zaległa...
Nagle szmer jakiś dał się słyszeć... kroki kilku ludzi skradały się pod oknami — i naraz błyski pochodni rozświetliły
ciemne okna dworku.
Ktoś silną dłonią szarpnął drzwi wchodowe, otworzył je, a za chwilę kilku zbrojnych ludzi wkroczyło do izby...
Reginka otwarła usta, chciała krzyknąć, ale sił jej zabrakło... Domyśliła się od razu, że to był Stadnicki, który po
Dołęgę przybywał. I przyszło jej na myśl, że Jerzy, zaledwie o kilkadziesiąt kroków oddalony, łatwo wpaść mógł w
ręce napastników. Okropna trwoga ścisnęła jej serce, w oczach jej pociemniało nagle, zachwiała się i bez jęku upadła w
omdleniu na ziemię...
Stadnicki stanął nad nią w niemem osłupieniu.
— Gdzie jest Dołęga? gdzie Jerzy? — zapytał.
Ale Reginka odpowiedzieć nie mogła. Leżała prawie u stóp jego, z twarzą jak trup bladą, na którą po chodnie przez
zbrojnych żołnierzy trzymane, jaskrawe rzucały światło.
Stadnicki wpatrzył się w te rysy tak piękne cudownie, z których życie uciekać się zdawało... Oczy jego zamigotały
dziwnym blaskiem... Ta twarz była mu jakby przypomnieniem dawno pożegnanych marzeń, jakby żywem odbiciem
startego już w sercu obrazu...
Stał i patrzał długo — że owi towarzysze jego ze zdumieniem spoglądali na zmienione oblicze pana, które z
chmurnego, stało się naraz pełnem rzewności.
Kozieka przysunął się ku Stadnickiemu i szepnął:
— To jest owa Reginka... Dołęga niezawodnie w tym momencie wyszedł; możeby pogonić, niedaleko ztąd być musi...
— Idźcie... idźcie!... — stłumionym głosem rzekł Stadnicki, a gdy oni jeszcze stali:
— Idźcie precz! — krzyknął gwałtownie.
Zaczem wyszli wszyscy, a Stadnicki sam zostawszy, przykląkł na ziemi, podniósł głowę Reginki i przy niepewnem
świetle dopalającego się łuczywa, patrzał wciąż na nią...
— Jaka ona piękna!... — szeptał — do tamtej podobna !
Na twarzy Reginki poczęły żywsze występować barwy. Nagle otworzyła oczy i ujrzawszy Stadnickiego jako klęczał
przy niej i ciągle w nią się wpatrywał, przeraźliwie krzyknęła.
— Nie lękaj się mnie! — przemówił Stadnicki głosem tak łagodnym i cichym, jakby to nie był głos tego samego
człowieka — nie lękaj się mnie! — powtórzył — ja ci nic nie uczynię złego...
Tymczasem w sąsiednich dworkach ruch wszczął się wielki, rozeszła się bowiem wieść, jako Stadnicki napadł na
dworek Żegoty. Pan Brzechwa gdy to zasłyszał, okrutnie przerażony, porwał szablę do ręki i leciał na pomoc.
Zdyszany, wpadł do dworku Zegoty właśnie w chwili, gdy Reginka, usiłując powstać z ziemi, odtrącała Stadnickiego
gwałtownym ruchem.
— Łotrze! nikczemniku! — wrzasnął Brzechwa i podniósł szablę do góry...
Stadnicki porwał się żywo i do szabli sięgnął, ale byłby nie uszedł śmiertelnego ciosu, bo cięcie pana Brzechwy było
zawżdy pewne, jak Amen w pacierzu, gdyby nagle ręki olbrzymiego szlachcica, nie była powstrzymała dłoń
wbiegającego bez tchu Dołęgi.
Oddalił się on już był z Żegotą o dwa pacierze od dworku, gdy przystanąwszy na wzgórku, ujrzał biegnących za nimi z
pochodniami żołnierzy. Dołęga poznał od razu łańcucką czeladkę i w tymże momencie dorozumiał się wszystkiego.
Przerażony, pociągnął za sobą Żegotę i jeli uciekać. Wpadłszy w zaułki biegli tak, aby
inną stroną dostać się do dworku, co też się im udało: nadlecieli właśnie w czas, by wstrzymać szablę pana Brzechwy
nad głową Starosty.
Stadnicki już się był otrząsnął z chwilowego wzruszenia i szyderczym wzrokiem patrzał na Dołęgę, który blady stał
przed nim, słowa rzec niezdolny.
Wreszcie ochłonąwszy, rzucił okiem na Stadnickiego i wzdrygnął się cały. Szyderstwem wykrzywiona twarz Starosty
przypomniała mu żywo niedawną jego przeszłość i to wszystko co on dziś sobie jak zbrodnię wyrzucał, to wszystko, co
mu dziś jedyną zaporą do szczęścia stało.
— Wyjdźmy ztąd! — rzekł krótko.
Ale głos jego był tak stanowczy, że nikt mu przeczyć nie myślał, i wyszli wszyscy przed dworek, jeno Zegota z córką
pozostał.
Przed dworkiem już się było sporo zgromadziło szlachty gotowej do obrony. W oddali migały światła pochodni
pachołków Stadnickiego, którzy widząc jako w mniejszości są, już się opodal przezornie trzymali, czekając co z tego
wyniknie i jako pan Starosta wyjdzie z tej zasadzki.
Kozieka w rozpaczy, krył się w najciemniejszy kąt zaułku, nie wiedząc co począć.
Starosta zoczywszy sporą gromadkę szlachty zbrojnej i widząc jako snadnie mogli go tu zabić, lub co gorsza w niewolę
wziąć, żachnął się gniewnie. Spojrzał z wielką złością na Dołęgę i zaśmiał się z szyderstwem.
— Pięknie, mości rycerzu! — zawołał — chcesz mnie zdradą w zasadzkę brać!... ale wiedz, że ja wolność mą
sprzedam drogo, a mam jeszcze takich co staną za mną...
Szyderczy głos Stadnickiego, jego wyzywająca postawa, jego obecność tu, w tym dworku, obok Reginki, którą
tchnieniem swem szatańskiem może plugawić chciał, wszystko to wzbudziło w duszy Jerzego straszliwą burzę
gniewu. Ten z roziskrzonym wściekłością wzrokiem człowiek, który stał naprzeciw niego, to już nie był ów Rotmistrz
wspaniały, za którego głosem rycerz Dołęga w ogień niegdyś szedł, to nie był ów dawny zaufany przyjaciel, powiernik,
opiekun, to był wróg najcięższy, który zburzył swym szatańskim wpływem całe szczęście Jerzego, który między nim a
Reginką postawił niezwalczoną zaporę zbrodni i wyrzutów sumienia. I czego tu chciał teraz ten człowiek z szydersko
wykrzywionem obliczem? Co czynił w tym dworku, obok tego jasnego anioła, do którego Jerzy bał się przystąpić,
czując się go niegodnym?
Z roziskrzonym wzrokiem przyskoczył Dołęga ku Stadnickiemu: nagle obudził się w nim animusz dawny:
— Mości Starosto ! — krzyknął — coś tu czynić przyszedł?
— Cha! cha! cha! zaśmiał się Starosta — pocom przyszedł?... Przyszedłem zobaczyć, jak wyglądasz w jezuickiej
obroży?... A no widzę, że ci chleb Chrystusów nie służy, boś zmarniał, a odkąd go jesz, to i zdrajcą zostałeś!
Cała krew zbiegła nagle do serca Dołęgi. Zdobyty w medytacyach klasztornych spokój, zamąciły do reszty słowa
Starosty; dawna zapalczywość owładnęła nim całkowicie:
— Dość tych słów, mości Stadnicki! — zawołał. Jeszczem nie mnich, i szablę mam przy boku! Zdrajcą nie jestem,
raczej ten zdrajcą jest, kto jak opryszek dziki, nocą bezbronne niewiasty napada!...
W jednem mgnieniu oka, wraz z konwulsyjnem drgnieniem, które mu przez twarz błyskawicą przebiegło, szabla
Stadnickiego zamigotała w powietrzu...
— Ty mi to zaraz coś rzekł, krwią swoją niewdzięczną zapłacisz! — zawołał i rzucił się ku Jerzemu, który miecz z
pochew wydobyszy, czekał w milczeniu natarcia.
Zamigotały ostrza szabel i skrzesały iskry... Noc była jasna, bo już i księżyc wschodził, a kryjąc się za dachami
domów, rzucał naprzód odblask swych promieni i blado rozświetlał widownię tej walki. Zrazu cięcia padały równo,
miarowo, potem zaś jak grad sypać się poczęły; snać Stadnicki chciał skończyć rychło a dziwił się, że dotąd końca nie
było. Zapaśnicy rzucali się ku sobie z takim impetem, iż zdawało się że na pięście walczyć będą, pierś z piersią stykała
się niemal, aż znów odskakiwali, ku nowemu natarciu. W półświetle księżycowem postacie zapaśników rosły
olbrzymio, zdawały się wielkoludów cieniami, a walki tej nie przerywał ani jeden głos, jeno słychać było
przyspieszony oddech strudzonych piersi i stali zgrzyt i kroki walczących. Bez tchu prawie przypatrywali się obecni tej
walce, przerwać jej nie śmiąc: pan Brzechwa stał po stronie Dołęgi i wsparty na rękojeści szabli, niemal z uśmiechem
zadowolenia przyglądał się tym zapasom, zaiste dzielnym. Trwało to już tak minut kilka i kto wie na czemby się było
skończyło, bo Dołega widocznie już słabnął i cofać się poczynał, gdy w tem z dworku wybiegł Żegota z Reginką.
— Na miłość Chrystusa! co czynicie ? — zawołał, rzucając się z narażeniem życia między zapaśników.
Walka ustała. Stadnicki rzucał się jeszcze, ale ujrzawszy Reginkę stojącą opodal z załamanemi rękami, zreflektował się
nieco i ruszył się, jakby odejść zamierzał. Zwrócił się wszakże ku Jerzemu i rzekł stłumionym głosem:
— Zobaczymy się jeszcze mości Dołęgo i porachujemy !
Zaczem postąpił kilka kroków naprzód, ale w tymże momencie szlachta z Brzechwą na czele, grożąc i wykrzykując,
zamknęła mu drogę, co widząc Jerzy, zawołał:
— Mości panowie! obliguję na wszystko, puśćcie go wolno!
Natenczas Brzechwa dał znak i rozstąpiły się szeregi. Stadnicki przystanął, jakby się wahał czy odejść ma, ale po
chwili ręką machnął z pogardą i w milczeniu odszedł powolnie ku onym światłom pochodni, migocącym w dali...
W pół godziny później, Żegota, Brzechwa i Jerzy odprowadzali Reginkę do klasztoru Panien Brygidek, w obawie, aby
pan Stadnicki nowego napadu na dworek się nie dopuścił. Towarzyszyło im jeszcze kilku zbrojnej szlachty, bo
czeladka łańcucka niedaleko być musiała i przypuszczać było można, że przy nadarzonej sposobności zechce
powetować niepowodzenie wyprawy.
Przemykano się tedy zaułkami ostrożnie. Jerzy szedł naprzód z Reginką, która po owym przestrachu i omdleniu
długiem, wielce osłabiona, opierała główkę swą na jego ramieniu i załzawionemi oczyma patrzała na tego, którego już
ujrzeć nie spodziewała się więcej...
On także pomięszany i wzburzony był bardzo. Nagłe pojawienie się pana Stadnickiego zamąciło spokój jego duszy;
krew w żyłach znów żywiej krążyć poczęła, a wśród walki orężnej przypomniał mu się dawny żywot, dawne żądze,
dawne namiętności... A gdy szli tak razem, blisko siebie, w blaskach księżycowych, wzrok jego padł nagle na twarz
Reginki i spotkał się z jej spojrzeniem miłości pełnem i już oderwać się nie mógł. Jerzy uczuł bicie jej serca obok
siebie... pochylił się ku niej, a w tymże momencie włosy jej, wiatrem rozrzucone, rzuciły mu się na twarz, obejmując ją
w upajającej pieszczocie.
Pochylił się jeszcze więcej i uczuł oddech jej na swoich ustach... Bezprzytomny, oszalały, porwał ją w objęcia i jak
dziecko uniósł ku sobie... Usta ich połączyły się pocałunkiem długim i namiętnym...
Stanęli u furty. Dał się słyszeć odgłos dzwonka, otwarła się brama i oczom Jerzego ukazał się długi, ciemny korytarz
sklepiony, na końcu którego, oświetlona lampką jedną, postać Ukrzyżowanego widniała... Wzdrygnął się cały, jak
gdyby się ze snu obudził. I bez tchu w piersiach, wzrokiem wytężonym patrzał, jak podczas gdy Żegota mówił z
furtyanką, prosząc ją o przytułek dla córki w klasztorze — biała postać Reginki szła zwolna tym korytarzem i nikła w
oddali...
Jeszcze chwila, jeszcze spojrzenie jedno... Skrzypnęły wrota klasztorne i zapadły z trzaskiem jak grobowe wieko...
Jerzy noc tę całą przeklęczał w swej celi, oba ramiona wyciągając ku niebu z błaganiem o spokój i siłę wytrwania... Już
promień słońca zaglądał przez kratę klasztornego okienka, gdy z klęczek powstał. Złamany był jak gdyby po ciężkiej
chorobie, ale duch już znowu był silny i usta powtarzały z mocą:
— Nie dla mnie szczęście na ziemi... odpokutować trzeba!...
XV.
Zima r. p. była niezwykle sroga, a zaczęła się wcześnie, bo już w początkach listopada spadły śniegi wielkie i mrozy
okrutne ścisnęły. Smutno było pod ten czas w kraju. Całe rycerstwo wyruszyło pod Smoleńsk — kędy już oddawna stał
Król, miasta dobyć nie mogąc — lub pociągnęło do Moskwy. W kraju pozostali jeno starcy, kobiety i dzieci, lub do
boju niezdolni, a wszyscy wyczekiwali z upragnieniem i niepokojem końca tej expedycyi wojennej, pełnej tryumfów,
ale i niebezpieczeństw srogich, wśród których siła przedniego rycerstwa ginęło. Chwytano wieść każdą nadchodzącą z
obozu
i stosownie do jej treści, albo radowano się, albo płakano i narzekano na oną wyprawę, której końca nie można było
przewidzieć.
W Lublinie także smutno było w tej dobie; a już się rozpoczynały coraz sroższe zatargi z dyssydentami, którzy się tam
byli bardzo rozmnożyli. — W gospodzie " pod Barankiem" jak zwykle wieczorami zbierała się szlachta, jeno mniej
było jej znacznie, bo młodzi poszli do obozu, starsi więc jeno, jako pan Cześnik Stawski i Brzechwa, przychodzili tu w
ciepłej izbie pana Szafrańskiego, gwarzyć przy szklanicy miodu. Żegota, który przez te lata wielce się postarzał,
przychodził czasem także, ale bardzo rzadko, a smutny był i posępny od czasu, kiedy Reginka, już nie chcąc, po owych
zajściach, dłużej na świecie pozostać, do klasztoru Panien Brygidek wstąpiła.
Pewnego wieczora, w początkach owej zimy srogiej, siedzieli też w izbie pana Szafrańskiego, obok Źegoty, Stawski i
Brzechwa, ale snać wszystkim ciężko było na duszy, bo ponuro milczeli i jeno od czasu do czasu odzywał się pan
Brzechwa, który od bratanka swego miewał czasem z obozu smoleńskiego wiadomości.
Na dworze było chmurno i ciemno; wicher wył przeraźliwy, miotając zmarzniętym śniegiem, który od czasu do czasu z
całą siłą w okna gospody uderzał. W izbie zaś gospodnej było ciepło jak w uchu, a jasno od rozpalonego na kominie
ogniska, i tak zacisznie, że siedzącym w niej nie chciało się wychodzić, toż zasiedzieli się tego wieczora dłużej niż
zwykle.
Powoli też rozwiązywały się usta, a pierwszy pan Brzechwa zaczął wspominać, jako to przed laty gwarno tu było i
ludno, gdy zaś na te tory weszła rozmowa, potoczyła się zaraz żywiej, a że każdemu, zwłaszcza zaś Brzechwie i
Żegocie na sercu były owe wypadki z cza
sów rokoszowego zjazdu, przeto wnet mówić poczęto o Stadnickim, Koziece i Dołędze...
— Co też z Dołęgą, a raczej z O. Jerzym się dzieje ? — zagadnął Stawski — nie miałeś, mości Źegoto, żadnej
o nim wieści?
— Oddawna żadnej nie było — z westchnieniem odrzekł zapytany, — wiadomo, że O. Jerzy w dalekich krajach jest,
był w Tureczczyźnie czas dłuższy, a siła jeńców tureckich i tatarskich wykupił. Mąż to jest prawdziwie apostolski,
którego sława już się szeroko rozchodzi...
A gdy to mówił pan Żegota, pies w sieni bardzo ujadać począł, potem ciężkie stąpanie konia w zaspach śnieżnych dało
się słyszeć, a wreszcie ruch pod oknami
i w sieni.
Niebawem drzwi izby gospodnej się otwarły i pan Szafrański wprowadził do wnętrza nieznajomego szlachcica.
Przybyły tak był cały zasypany śniegiem, że zrazu twarzy nawet rozpoznać nie było można. Zrzucił z siebie bekieszę,
zdjął czapkę, a pozdrowiwszy obecnych, zbliżył się do ogniska. Ubrany był nędznie a przemarzł snać okrutnie, bo od
czasu do czasu wstrząsał się cały jak w zimnicy. Wysokiego wzrostu, chudy niezmiernie, rysy miał tak zmizerowane,
jakby po ciężkiej chorobie. Oczy głęboko zapadnięte, rzucały przed siebie jakby błędne spojrzenie z pod znużonych i
szczerniałych powiek.
Obecni patrzyli na niego z współczuciem.
— Chory jest... szepnął Stawski.
Tymczasem nieznajomy ogrzawszy się nieco, usiadł zdala przy stole, głowę wsparł na ręku i głęboko się zamyślił,
patrząc zawżdy błędnym wzrokiem w ognisko. Wreszcie pan Szafrański przyniósł mu posiłek i wina
szklanicę, ale on napił się nieco wina, jedzenie zaś ze wstrętem odtrącił od siebie i milczał.
Stawski spoglądał to na Żegotę, to na Brzechwę, a wreszcie okrutną ciekawością zdjęty, ozwał się do nieznajomego:
— Straszna zima ! ciężką Waszmość drogę miałeś...
— Bardzo ciężką! — odparł przybyły i zamilkł. Głos jego był także jakiś dziwny, głuchy, złamany.
Zrazu milczenie zaległo, aż wreszcie Brzechwa, zdecydowawszy się, wprost zagadnął: . — A z daleka to Pan Bóg
Waćpana do nas sprowadził ?
— Z daleka... odrzekł znów krótko przybyły i milczał, patrząc uparcie w ognisko...
Ale im owe responsa krótsze były, im mniej chęci zdradzał nieznajomy do rozmowy, tem większa ciekawość piekła
Cześnika i Brzechwę. Po chwili Stawski trącił sąsiada w łokieć, aby kontynuował rozmowę, ten zaś znów zagadnął:
— Może waść z obozu, z pod Smoleńska?... Nieznajomy zwrócił wzrok ku pytającemu, patrzał nań przez moment, a
potem głosem stanowczym:
— Z piekła — rzekł — wracam.
Brzechwa, Stawski, Żegota przeżegnali się z przestrachu.
— W Imię Ojca i Syna! — zawołali społem. Nieznajomy przeżegnał się także, ale milczał.
Po chwili Brzechwa spojrzał na Cześnika, ten znów na Żegotę i dawali sobie znaki wskazując, jako ów przybyły musiał
być niespełna rozumu.
Wreszcie Cześnik, pierwszy ochłonąwszy z wrażenia, jakie owa odpowiedź wywarła, ozwał się znowu:
— Nie bierz nam wacpan za złe ciekawości naszej — ale w tych czasach to człek szuka wiadomości i widząc
podróżnych pyta co się dzieje w świecie...
— W tych czasach — przerwał nieznajomy — trzeba też mieć baczenie na to, co i komu się odpowiada, a ja
waszmościów pierwszy raz widzę...
My tu zdawna osiedli — odrzekł nieco urażony Stawski — i nie naszą jest rzeczą przybyłym się rekomendować;
wszakże gdy wacpan tak nieufny jesteś, to oto w tem żadnej tajemnicy nie masz: jestem Stawski, Cześnik Chełmski, a
oto kompanowie moi: panowie Brzechwa i Żegota...
Na to przybyły powstał z ławy i rzekł bardzo grzecznie:
— Wybaczcie waszmościowie zbyt pospieszne wyrazy... Miło mi poznać tak godnych obywateli, których nazwiska
cale nie są mi obce. Jam się powinien był pierwszy rekomendować Waszmościom, jako jestem Stefan Korniakt, niegdy
ziemianin przemyski, a dziś — zbieg z więzień pana Łańcuckiego...
A na to wszyscy, którzy to słyszeli, porwawszy się ku Korniaktowi, otoczyli go kołem:
— Jakto? waść z Łańcuta zbiegłeś?
— Tak jest, wprost ztamtąd uciekam...
— A za cóż wacpana więził pan Stadnicki? Chwilę myślał pan Korniakt, a potem rzekł:
— Długo by o tem gadać trzeba... Ano, skoro słyszałem nazwiska waszmościów i wiem, jako wszyscy znacie sami
pana Stadnickiego, to już wam ową niedolę moją w krótkich wyrazach opowiem, a może mi i radę dacie, co dalej
czynić?
Zaczem wszyscy z wielką ciekawością ku niemu się zbliżywszy, usiedli, a Korniakt mówił zwolna w ten sens:
— Wiecie już waszmościowie, jako pan Stadnicki po onym zjeździe lat temu cztery pod Lublinem, jechał tegoż roku
pod Sandomierz, gdzie rokosz stanowczo ogłoszony został i wojna panu naszemu Zygmuntowi III wydana. Z drużyną
swoją, która blisko dwa tysiące już lu
dzi liczyła, pociągnął pan Stadnicki do obozu rokoszanów, ale tu już zaczęły się zaraz między nim a panem
Zebrzydowskim rozterki. — Nie tajno wam jest pewno, jako pan Stadnicki pospołu z panem Herburtem z Dobromila
całkiem inne plany mieli: nie chodziło im cale ani o absolutum dominium, ani o zagrożone swobody, jeno chcieli
detronizacyi królewskiej, a zmowy i spiski knowali i dotychczas je knują z onym Gabryelem Batorym, który już jest
siedmiogrodzkiem xiążęciem. Owoż tedy, gdy pan Zebrzydowski skłonny był do paktowania z Królem, Stadnicki na to
za nic przystać nie chciał, jeno do wojny domowej parł. — Przyszło tam już pod Sandomierzem do gwałtownego
między nimi starcia, a gdy pan Chorąży Niezabitowski obwinił wprost pana Łańcuckiego o haniebną zdradę i zmowę z
Węgrami i na jakoweś dokumenta wskazał, Stadnicki już się cale do sprawy rokoszowej zniechęcił i obóz z czeladką
swą opuścił.
Byłem ja naówczas w obozie królewskim i prawie świadkiem, jako pod Janowcem, pan Stadnicki pospiesznie Wisłę
przebywszy, umykał, pozostawiając Zebrzydowskiego i Radziwiłła z nielicznem wojskiem naprzeciw armii
królewskiej. Przeszedłszy Wisłę, jeszcze sobie z opuszczonych dworował i krzyczał, jako niektórzy później
opowiadali, do Zebrzydowskiego:
— Przeproś króla, Mości wojewodo, a wyznaj żeś głupi!
Jakoż pan Zebrzydowski, widząc, iż nic poradzić nie zdoła w obec przewagi wojsk królewskich, a unikając
bezpotrzebnego krwie bratniej rozlewu, co mu chociaż przeciwnikowi, za zasługę poczytać winienem, Króla przeprosił
i wraz z xiążęciem Radziwiłłem do ucałowania ręki pańskiej przypuszczony był. — Niebawem wprawdzie rozruchy
rokoszowe wszczęły się na nowo i przyszło do krwawej rozprawy guzowskiej, w której
rokoszanie na głowę pobici, stanowczo rozproszeni zostali, ale już pan Stadnicki nie brał w tem żadnego udziału, jeno
siedząc w Łańcucie, sam wojnę z panem Opalińskim wiódł, a z Gabryelem Batorym ciągle się znosił i od niego nawet
posiłki otrzymywał znaczne.
Jak Waszmościom wiadomo, wojna ta z panem Starostą Leżajskim ciągnie się od lat wielu. O co tam im najpierw
poszło, to opowiadać trudno, ale dziś z obu stron zajadłość doszła do najwyższego stopnia. A rozżarzyło się to
zwłaszcza od czasu, gdy pan Stadnicki z owego zjazdu, z pod Lublina powrócił. Opuścił go podówczas jego wierny
kompan, rycerz Dołęga, na którego sumieniu nie mało też krzywd ludzkich cięży...
— Rycerz Dołęga — przerwał Żegota — odpokutował już swoje przewiny, a dziś jest wielce świątobliwym kapłanem
w zakonie OO. Jezuitów, który missyę dalekie odprawuje i wybawia dusze chrześciańskie z rąk niewiernych...
— Słyszałem o tem — rzekł Korniakt — a skoro się już pokajał, to niech mu Bóg przebaczy! — Ale owóż Stadnicki,
za to odstępstwo Dołęgi i za to, że go pan Opaliński w opiekę wziął, wpadł w gniew okrutny i mścić się zaczął zaraz na
całej okolicy leżajskiej, którą ogniem i mieczem pustoszył ze swoją czeladką. Nie było nocy aby włość jaka nie
spłonęła, nie było dnia, w którymby krew ludzka nie ciekła, a co łez tam płynęło i płynie, co skarg i zażaleń idzie przed
Majestat boży na onego Dyabła łańcuckiego, to wypowiedzieć nie sposób. Już nawet jedna dusza w piekle nie odcierpi
tego, na co on zasłużył.
— Słyszeliśmy o tem — ozwał się też Brzechwa — ale słyszeliśmy także jako pan Opaliński zgoła mu nie ustępuje,
jeno tak samo broi, na pana Łańcuckiego nastaje i gwałtów się dopuszcza. Owo niedawno mówiono nam, jako
połapanych pachołków łańcuckich kazał ćwi
czyć do śmierci, jako poddanych Starosty Zygwulskiego, którzy do zamku wino, chmiele, przędze i kitajki wieźli,
napadł zbrojnie i zrabował do szczętu, jako posiadłości pana Stadnickiego pali i niszczy.
Pan Korniakt zamyślił się nieco a potem rzekł:
— Prawda to jest, ale jakże inaczej ma być w wojnie takiej ? Nie myślę ja brać w obronę pana Opalińskiego i przyznaję
jako także zapalczywym i mściwym jest bardzo, ale to zapewnić moge, że gdyby jeno głosu gwałtowności swej
słuchał, to jużby dawno mógł zgnieść przeciwnika, mając poparcie u Króla Jegomości i u szlachty. Jeno jest tam ktoś,
co ramię jego wstrzymuje...
— Któż taki ? — spytał pan Cześnik.
— Ano — odparł pan Korniakt — nie kto inny, jeno sama pani Opalińska... Już się miała dawno konfederacya szlachty
przeciw panu Stadnickiemu zawiązać i byliby go niechybnie zgnietli, ale gdy się w tym celu do Leżajska zjechano,
pani Opalińska błaganiem swem tyle dokazała, że plan odroczono, zawżdy w nadziei, jako ów dziki opryszek się
umityguje. Byłem ja często świadkiem, jako pani Opalińska nieraz ze łzami zaklinała małżonka, aby oszczędzał
Łańcuckiego pana, na własne krzywdy nie bacząc.
— A jakąż przyczynę ma pani Opalińska do takowej interwencyi? — zagadnął znów Cześnik.
— Dawna to historya — odparł Korniakt. — Mówią, a może i sprawiedliwie, bo to chyba jeden Pan Bóg wie na
pewno, jako pani Opalińska, jeszcze panną młodziutką będąc, zawiodła affekt serdeczny pana Stadnickiego i była
główną przyczyną, iż on takim opryszkiem się stał. To pewna, iż jakoweś wyrzuty sumienia gnębić zawżdy musiały
duszę tej biednej pani i dlatego tak się za Starostą Zygwulskim ujmowała. A w tych ciągłych niepokojach, nie pewna
ani życia swego, ani życia małżonka, z urodziwej a wspaniałej niewiasty, stała się
rokoszanie na głowę pobici, stanowczo rozproszeni zostali, ale już pan Stadnicki nie brał w tem żadnego udziału, jeno
siedząc w Łańcucie, sam wojnę z panem Opalińskim wiódł, a z Gabryelem Batorym ciągle się znosił i od niego nawet
posiłki otrzymywał znaczne.
Jak Waszmościom wiadomo, wojna ta z panem Starostą Leżajskim ciągnie się od lat wielu. O co tam im najpierw
poszło, to opowiadać trudno, ale dziś z obu stron zajadłość doszła do najwyższego stopnia. A rozżarzyło się to
zwłaszcza od czasu, gdy pan Stadnicki z owego zjazdu, z pod Lublina powrócił. Opuścił go podówczas jego wierny
kompan, rycerz Dołęga, na którego sumieniu nie mało też krzywd ludzkich cięży...
— Rycerz Dołęga — przerwał Źegota — odpokutował już swoje przewiny, a dziś jest wielce świątobliwym kapłanem
w zakonie OO. Jezuitów, który missyę dalekie odprawuje i wybawia dusze chrześciańskie z rąk niewiernych...
— Słyszałem o tem — rzekł Korniakt — a skoro się już pokajał, to niech mu Bóg przebaczy! — Ale owóż Stadnicki,
za to odstępstwo Dołęgi i za to, że go pan Opaliński w opiekę wziął, wpadł w gniew okrutny i mścić się zaczął zaraz na
całej okolicy leżajskiej, którą ogniem i mieczem pustoszył ze swoją czeladką. Nie było nocy aby włość jaka nie
spłonęła, nie było dnia, w którymby krew ludzka nie ciekła, a co łez tam płynęło i płynie, co skarg i zażaleń idzie przed
Majestat boży na onego Dyabła łańcuckiego, to wypowiedzieć nie sposób. Już nawet jedna dusza w piekle nie odcierpi
tego, na co on zasłużył.
— Słyszeliśmy o tem — ozwał się też Brzechwa — ale słyszeliśmy także jako pan Opaliński zgoła mu nie ustępuje,
jeno tak sarno broi, na pana Łańcuckiego nastaje i gwałtów się dopuszcza. Owo niedawno mówiono nam, jako
połapanych pachołków łańcuckich kazał ćwi
czyć do śmierci, jako poddanych Starosty Zygwulskiego, którzy do zamku wino, chmiele, przędzę i kitajki wieźli,
napadł zbrojnie i zrabował do szczętu, jako posiadłości pana Stadnickiego pali i niszczy.
Pan Korniakt zamyślił się nieco a potem rzekł:
— Prawda to jest, ale jakże inaczej ma być w wojnie takiej ? Nie myślę ja brać w obronę pana Opalińskiego i przyznaję
jako także zapalczywym i mściwym jest bardzo, ale to zapewnić mogę, że gdyby jeno głosu gwałtowności swej
słuchał, to jużby dawno mógł zgnieść przeciwnika, mając poparcie u Króla Jegomości i u szlachty. Jeno jest tam któś,
co ramię jego wstrzymuje...
— Któż taki ? — spytał pan Cześnik.
— Ano — odparł pan Korniakt — nie kto inny, jeno sama pani Opalińska... Już się miała dawno konfederacya szlachty
przeciw panu Stadnickiemu zawiązać i byliby go niechybnie zgnietli, ale gdy się w tym celu do Leżajska zjechano,
pani Opalińska błaganiem swem tyle dokazała, że plan odroczono, zawżdy w nadziei, jako ów dziki opryszek się
umityguje. Byłem ja często świadkiem, jako pani Opalińska nieraz ze łzami zaklinała małżonka, aby oszczędzał
Łańcuckiego pana, na własne krzywdy nie bacząc.
— A jakąż przyczynę ma pani Opalińska do takowej interwencyi? — zagadnął znów Cześnik.
— Dawna to historya — odparł Korniakt. — Mówią, a może i sprawiedliwie, bo to chyba jeden Pan Bóg wie na
pewno, jako pani Opalińska, jeszcze panną młodziutką będąc, zawiodła affekt serdeczny pana Stadnickiego i była
główną przyczyną, iż on takim opryszkiem się stał. To pewna, iż jakoweś wyrzuty sumienia gnębić zawżdy musiały
duszę tej biednej pani i dlatego tak się za Starostą Zygwulskim ujmowała. A w tych ciągłych niepokojach, nie pewna
ani życia swego, ani życia małżonka, z urodziwej a wspaniałej niewiasty, stała się
jako cień i prawie zmysły postradała. Jeśli zaś w czem wobec pana Stadnickiego zawiniła, to już za żywota
odpokutowała swą przewinę w codziennych udręczeniach srogich.
Odetchnął kilka razy pan Korniakt z głębi piersi, jakby mu brakowało powietrza, a potem dalej prawił:
— Po guzowskiej potrzebie wróciłem ja do Leżajska: bo trzeba Waszmościom wiedzieć, jako matka moja była
powinowatą pani Opalińskiej i przy niej do swej śmierci, która kilka lat temu nastąpiła, miała przytułek. Pan Stadnicki
do matki mojej wielką animozyę żywił, przypisując jej złą na umysł pani Opalińskiej jeszcze za lat dawnych influencyę
i obwiniając, jako serce jej od niego odwróciła. Mszcząc się za to, spalił był pan Stadnicki naszą posiadłość
Korniaktów i zniszczył tak, że kamień na kamieniu nie został. Toż i ja miałem zawżdy w Leżajsku gościnne przyjęcie,
alem rzadko tam od śmierci matki przebywał i dopiero po guzowskiej potrzebie, jako się rzekło, wróciłem, nad tem
przemyśliwając, jakby ów Korniaktów z gruzów podnieść i na stare lata tam osiąść.
Wiedziałem ja dobrze, że pan Stadnicki czyha na mnie od dawna i że się kilkakrotnie odgrażał, jako chciałby mieć
mnie w swem ręku, a odgrażał się zwłaszcza od czasu, gdy przyplątał się doń niejaki szlachcic Kozieka...
— Znamy go dobrze! — przerwał Stawski — i wiemy jako łotr jest wierutny. Siedział on tu między nami w Lublinie
lat sporo, a przycupnął był wtedy i sprawował się cicho.
— Siedział cicho bo się lękał, ile że rozmaite na nim kondemnaty ciężyły. Ów Kozieka, był to krewniak nasz dość
bliski, który, gdy pan Stadnicki spalił Korniaktów, był przy tem obecny i skorzystał z tego podstępnie, a dość znaczną
sumę pieniężną zabrawszy, um
knął. Trudno było zrazu dojść prawdy, ile że pan Kozieka przezemnie pozwany, tem się zastawiał, jako czeladka pana
Stadnickiego ową sumę zrabowała, co się wszakże fałszem okazało. Bojąc się tedy tej sprawy, zwłaszcza że przy tej
okazyi i inne szpetne odkryły się historye, siedział Kozieka cicho, aż wreszcie wypłynął w Łańcucie, dokąd go pan
Stadnicki zabrał i używa do różnych missyj tajnych, najczęściej zaś szle do Węgier, do Batorego. Owoż ów Kozieka
tak się umiał z czasem wkraść w łaski Zygwulskiego Starosty, iż po odejściu Dołęgi, stał się najpoufniejszym jego
powiernikiem, a influencyi swej jeno na szkodę i krzywdę ludzką używa. On to dowiedziawszy się, żem do Leżajska
przybył, a mając do mnie nienawiść, żem go kilkakrotnie o ową sumę pociągał, podburzył snać jeszcze pana
Stadnickiego przeciwko mnie.
Raz tedy wieczór gdym do Przemyśla jechał, kilku zbrojnych pachołków mnie napadło znienacka i zanim szabli dobyć
zdołałem, skrępowało sznurami i tak związanego do Łańcuta sprowadziło.
Jeśliście waszmościowie nie widzieli pana Stadnickiego od owego zjazdu pod Lublinem, to nawet pojęcia mieć nie
możecie, jako teraz wygląda. Starzec już jest? wychudł straszliwie, szczerniał, zgarbił się i posiwiał, a twarz ma iście
szatańską. Już wszelki tam ludzki sentyment wygasł, zostało jeno jakieś piekielne szyderstwo w śmiechu, który
przeraża, w oczach, które iskrami palą...
Póki żyw będę nie zapomnę tego momentu, gdy mnie związanego sznurami stawiono przed jego oblicze. Siedział w
wielkiej komnacie zamkowej, przy stole, i na obu rękach twarz wspierał. Twarz ta pomarszczona, chuda, szczerniała,
zdała mi się trupią, jeno wzrok się iskrzył, utkwiony we mnie, a coraz bardziej migotać po
czął, gdy tak w milczeniu długo się wpatrywał. Wreszcie porwał się gwałtownie ku mnie i rzekł:
— Wacpan jesteś Korniakt ?
— Tak jest — odrzekłem — i dziwno mi, że Waszmość równego sobie szlachcica śmiesz przez pachołków swych
więzić...
— To się wkrótce dziwić przestaniesz! — zaśmiał się Stadnicki. — Czy wiesz ty? — i tu lżyć mnie począł —
dlaczegom spalił Korniaktów?... Czy wiesz, jakie krzywdy wyrządziła mi matka twoja ? Ona umarła, ale ty oddasz mi
za nią i przynajmniej za rok każdy mego żywota, com go w piekielnych męczarniach wiódł, zapłacisz bodaj miesiącem
tortury!...
A gdy to mówił, wargi mu się trzęsły, jak gdyby w zimnicy, a z gardła wychodził odgłos niby śmiechu tak
straszliwego, że krew w żyłach ścinał.
Przystąpił do stołu, wziął szklanicę, winem, czy też innym napełnioną trunkiem, wychylił ją do dna, popatrzył jeszcze
na mnie, a gdym stał milcząc, krzyknął:
— Sobek!
Na to wołanie wszedł z drugiej izby chłop wielki, barczysty, i stanął we drzwiach komnaty:
— Widzisz mi tego szlachcica? rzekł doń Starosta, wskazując na mnie. — Więźniem jest moim, za którego głową
odpowiesz. Zamkniesz go obok kozaka Szowlehy, a najściślejsze będziesz nań dawał baczenie... Co czynić, powiem
później, a teraz precz z nim!
Porwano mnie tedy i do lochu jakiegoś w podziemiach łańcuckich rzucono. Ciemności mnie ogarnęły zupełne, a taka
okrutna objęła rozpacz, iżem padłszy na ziemię, długo bez ruchu leżał, a potem o mury tej ciemnicy głową tłukłem,
wołając śmierci, bom czuł, jako to jest dopiero początek mojej niedoli...
Zamilkł znów Korniakt i w posępnej zadumie głowę pochylił; zdawało się, że dalej mówić nie zdoła,
takim trudem oddychał. Stawski, Brzechwa i Żegota milczeli także, kompassyą i trwogą mimowolną przejęci. Ale
Korniakt ochłonąwszy nieco, mówić znów zaczął:
— Cobym waszmościom opowiadał — rzekł — toby się wam może niewiarygodnem zdało; więc się już nawet
rozwodzić nad tem nie będę, jakom stracił czasu rachubę i pamięć dni i nocy, bom od tej chwili po dzień
przedwczorajszy słonecznego promienia nie widział... Jadłem li tylko chleb spleśniały i piłem wodę zgniłą; czasem
mięsa mi kawał rzucono. Czas ubiegły liczyłem na dni urągowiska, bo co tydzień, tak mi się przynajmniej zdawało,
wyprowadzano mnie i innych jeńców na dziedziniec zamkowy i tam kazano przyglądać się, jako na jednych egzekucyi
dokonywano, innych chłostano rózgami lub pastwiono się dziko. Takich dni urągowiska naliczyłem — czterdzieści...
Jam dotychczas jeno patrzeć się musiał... nie tknięto mnie jeszcze palcem, aż raz...
Tu głos złamał się nagle w piersi Korniakta i zamilkł.
— Okropne rzeczy opowiadasz nam wacpan! — ozwał się Stawski, przerywając ponure milczenie. — Że też podobne
rzeczy dziać się mogą w Rzeczypospolitej, pod okiem trybunałów i Króla!
— Trybunały sądzą — rzekł Korniakt — a cóż z tego ? żali usłucha ich taki Herburt lub Stadnicki? — Król? — Król
czyni co może, a cóż z tą rozszalałą swawolą poradzi? Posyłał on nawet pana Kazanowskiego do Łańcuta, z rozkazem
by mnie wypuszczono — ano wyśmiał go jeszcze pan Stadnicki, obiecując że wypuści, ale duszę z ciała mego... I
bogdajby to był uczynił!...
Owoż dnia jednego — mówił dalej Korniakt głosem stłumionym — wyprowadzono mnie z ciemnicy, ale nie na
dziedziniec, jako to było we zwyczaju, lecz do wielkiej owej komnaty, w której po raz pierwszy z pa
nem Stadnickim mówiłem. Myśląc, że to pomyłka, starałem się rozmówić z tymi, którzy mnie wiedli, ale to byli nowi
jacyś ludzie, Węgrowie, którzy nie rozumieli tego com mówił i jeno śmiali się, urągając się snać ze mnie.
Musiał to już być wieczór późny, bo komnata owa była rzęsiście oświetlona, tak jasno, że oczy moje do ciemności
nawykłe, oślepły, żem dopiero po długim momencie rozpoznać mógł, jako w tej izbie przy wielkim stole siedziało
kilku rycerzy obcych, zda się węgierskich, bardzo przystojnych i znacznych. Gdyśmy weszli, był taki gwar, że nikt nie
zauważył naszego przybycia; pan Stadnicki był do drzwi obrócony plecami, więc nas widzieć nie mógł, rozmawiał zaś
niezrozumiałym dla mnie językiem z owymi rycerzami, a czasem jeno odzywał się po polsku do siedzącego obok
starca z długą siwą brodą, który, jak się później dorozumiałem, był to ojciec małżonki pana Stadnickiego, Sambor
Ziemecki. To zaś co pan Stadnicki z nim mówił po polsku, nie mogło być rozumianem ani przez onych rycerzy, ani
przez służbę, która także bez wyjątku cudzoziemską była. Na stole stały jadła rozmaite na srebrnych i złotych misach, a
dzbanów i kubków z napojami co niemiara... Ujrzawszy to wszystko, byłem pewny prawie, iż mnie tu niepotrzebnie,
przez jakąś pomyłkę wprowadzono, zwróciłem się tedy ku drzwiom, chcąc wyjść, ale mi tego uczynić nie dano,
zmuszając abym stał i czekał.
Czekałem tedy wśród licznej służby, ale w wielkiej aprehensyi, widząc zwłaszcza, że pan Stadnicki już snać trunkiem
bardzo był podochocony, bo krzyczał raczej niż mówił, a co chwila pięścią w stół bił.
Na jakieś przedstawienia, które ów starzec Ziemecki z cicha czynił, żachnął się gniewnie i zawołał:
— A jakaż krzywda dzieje się córce waszej? Osadziłem ją w Wojutyczach, bo tam jest bezpieczniej, niźli w Łańcucie,
gdzie pan Opaliński ciągle mnie najeżdża. I ja też wkrótce do Wojutycz przybędę, jeno moich gości węgierskich
odprawić wprzód muszę...
— Mości Starosto — ozwał się Sambor — już nawet o moją córkę tu nie chodzi, jeno o was samych. Taki żywot jak
wasz na dobry koniec przyjść nie może... Cały kraj wzburzony, słyszałem, jako konfederacya szlachecka w Przemyślu
przeciw wam się zawiązała, jako wielkie armie ściągają...
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się Starosta. — Poradzę ja ich armiom i konfederacyi się nie boję... Niebawem wszyscy,
oni ulegną... Ot właśnie przybyło poselstwo od Xiążęcia Siedmiogrodzkiego Gabryela; zgromadził on tam liczne armie
w Węgrzech Północnych, mnie obiecuje posiłki, a z wiosną obaczymy co bedzie?... Pozbędziemy się my rychło
przeklętego Szweda wraz z jego dworem, a wonczas, mości Samborze, pokażę ja, co Stadnicki znaczy... W takiem
państwie jak Polska pospołu z Siedmiogrodem a może Multanami i Wołoszczyzną, nie żal być choćby Kanclerzem !...
A to mówiąc, śmiał się; gdy w tem obróciwszy się nagle, spostrzegł mnie stojącego we drzwiach w otoczeniu owych
służalców węgierskich.
W jednym momencie gwałtownie do mnie przyskoczył i porwawszy mnie za piersi, targał.
— A ty tu zkąd ? — krzyczał. — Słyszałeś, com mówił?...
— Jeszcze mnie słuchu wasza niewola nie pozbawiła — odparłem.
A na te słowa, pan Stadnicki aż się z gniewu zatoczył.
I niezrozumiałym dla mnie językiem zaczął lżyć tych, którzy mnie wprowadzili, nogami ich kopał, pię
ścią bił a miotał się jak szalony. Oczy mu na wierzch wybiegły, całe krwią zaszłe, włosy już siwizną przyprószone,
jeżyły się na głowie, pienił się gdyby wściekły...
Widząc to Sambor, ruszył się, z miejsca i podbiegł ku niemu mitygować go chcąc, ale ten kułakiem odtrącił go silnie,
wrzeszcząc ku mnie:
— Kazałem wyrzucić cię z Łańcuta precz, bo mi tu Król znów posłów nasyła, a ty łotrze zakradasz się między służbę
moją, aby mnie podsłuchać... to zdrada! Zgnijesz teraz w lochu, psie podły!
I znowu ku mnie przyskoczył, a z wielkiej wściekłości już mówić nie mogąc, szarpał mnie tylko za piersi i trząsł
wściekle.
Osłabły, wycieńczony, obojętnie to zrazu znosiłem, czując jeno, iż przez pomyłkę służalców, tracę wolność, która mi
już darowaną być miała. Ale gdy tak pan Stadnicki szarpał mnie ciągle i przezywał szpetnie, krew znagła zaczęła mi
bić do głowy, zaszumiało w uszach, otwarłem przymknięte oczy — a gdym ujrzał przed sobą zapienione, szatańskie
oblicze Starosty, taka mnie wściekłość porwała, że bronić się nie mogąc, bo miałem ręce skrępowane i sam prawie nie
wiedząc co czynię, plunąłem mu w twarz...
Co się potem stało — ja nie wiem. Straciłem przytomność, słyszałem jeno jeszcze ryk dziki, potem rzucono mnie na
ziemię, ktoś nogami deptał po mnie, bito mnie... omdlałem.
Ocknąłem się w ciemnicy mojej, na ziemi. Dziwowałem się że żyję; ruszyć się z wielkiego bolu nie mogłem, paliło
mnie straszliwe pragnienie, ale ani wołać, ani jęczeć nie miałem siły. I znów straciłem przytomność.
Gdym się obudził ponownie z omdlenia, nie byłem sam w ciemnicy. Ów Sobek, który był stróżem lochów łańcuckich,
ulitował się nademną, przyniósł wody świe
żej i dawał mi ją pić, podnosząc głowę jak dziecku. Opowiadał mi też poźniej, jako bardzo długo w srogiej byłem
malignie, że zgoła nie było nadziei, abym z niej wyjść mógł. Powiedziano też panu Łańcuckiemu, żem już prawie
nieżywy i on też zgoła już się więcej o mnie nie pytał. Ja zaś, jakkolwiek później było mi nieco lepiej, nie
przypuszczałem abym zupełnie wydobrzeć mógł, bo kości miałem prawie pogruchotane a poszarpane ciało w wilgoci
tej ciemnicy gniło i odpadało kawałami.
Sobek ów, takowe widząc męczarnie moje, coraz się bardziej litował nademną, przynosił mi jadło lepsze, czasem
kubek wina, a wreszcie w mniemaniu, że mi samotność doskwiera, przypuszczał niekiedy do lochu mego kozaka
Szowlehę, który obok mnie już także rok przeszło w niewoli siedział.
Dziwowałem się ja już nieraz wytrwałości tego kozaka; często widziałem przedtem, jako go w moich oczach niemal do
kości chłostano, że krew strumieniami ciekła — a nie słyszałem nigdy jęku z ust jego.
Był on od dziecka na dworze pana Opalińskiego i wielkie doń miał przywiązanie, a bronił go zawżdy bardzo
skutecznie przeciw Stadnickiego czeladce, niemało dając się jej we znaki. To też oddawna usiłowano go pojmać, co się
nareszcie w jednej potyczce powiodło. Pan Łańcucki najbardziej nad nim się znęcał, a wszakże dobić go nie mógł, taka
rogata dusza była w tym kozaku. Gdy go tak zbito, że już ledwo dyszał i prawie bez życia odnoszono go do lochu, leżał
on tam czasem tydzień bezprzytomny, a potem znów przychodził do siebie, jeno chudł i mizerniał coraz bardziej.
Gdym go po raz pierwszy obaczył, chłop był wielki, barczysty i rosły; po tych chłostach ciągłych, zostały jeno kości i
skóra szczerniała. Gdy szedł, zdawało się, że się te kości rozsypią. Ale gdym ja w zupełnem był odrętwieniu i już cale
obojętny, na to co mię jeszcze spotkać
mogło, Szowleha ten, zawżdy myśli był dobrej, a miewał jakieś sny czy przewidzenia, w które wierzył i które mu
dodawały otuchy. Pocieszał mnie też i krzepił na duchu, ilekroć go Sobek do mnie wprowadził.
— Już nie długo — mówił — mam ja sny moje i takie widzenia, które nie mylą... Dzień jeszcze, może dwa, może
tydzień... a będziem wolni...
W takiem nieszczęściu, to człek, jeśli w odrętwieniu nie umrze, chwyta się byle jakiej nadziei, która mu daje
pokrzepienie i siłę. I ja byłbym umarł w tej ciemnicy, gdyby nie te słowa Szowlehy. Wypowiadane były z takiem
przekonaniem i wiarą, żem i ja wreszcie w nie uwierzył i wyglądałem wraz z Szowleha onego dnia wybawienia.
Jednego dnia obudziła mnie wrzawa okrutna. Nademną, w koło mnie, jakby całe piekło szalało. Przyczyny tego
tumultu, krzyków i jęków zrazu dorozumieć się nie mogłem. Zdawało mi się, że gmach cały wali mi się na głowę...
Leżałem bez ruchu i bez lęku, bo i cóż mnie obchodzić mogło, co się tam na świecie dzieje? A gdyby się i ów gmach
nademną zawalił, to jeszczebym chyba Panu Bogu dziękował za skrócenie męczarni.
Wrzask tymczasem coraz był większy, prawdziwie piekielny. Zdawało mi się nawet, iż słyszę strzały jak gdyby
armatnie, a wreszcie, przez szczelinę u góry otwartą, kędy czasem światło dzienne do mej ciemnicy zabiegało, przedarł
się tym razem jaskrawy, migocący odblask płomienia... Równocześnie z sąsiednich lochów doszły mnie wyraźnie
krzyki więźniów, dobijano się do drzwi, odwalano je i najwyraźniej słyszałem kroki biegnących czy uciekających
ludzi.
— Zamek się pali! — pomyślałem. To może chwila wybawienia!
I zerwałem się na równe nogi. Zapragnąłem nagle życia i swobody, ale w tymże momencie myśl nad wszystko
straszliwsza, przejęła mnie dreszczem; pot zimny oblał mnie całego... Nadto byłem osłabły, aby drzwi lochu
wyważyć... Gdyby też tak wszyscy w tych podziemiach jęczący, uciec zdołali, a ja sam został, żywcem pogrzebany
pod zgliszczami zamku!... Bezwładnemi rękami szarpałem drzwi lochu, ale bezskutecznie... Stłumionym głosem, co sił
starczyło, wołałem:
— Szowleha! Szowleha!...
Wiecznością zdała, mi się ta chwila, aż znowu łoskot jeszcze straszniejszy dał się słyszeć, znów biegły czyjeś kroki i
przystanęły przy moim lochu.
W tymże momencie rozwarły się drzwi ciemnicy.
— Chodźcie panoczku! — szepnął z cicha pospiesznie Szowleha — chodźcie, uciekajmy!
I chwiejącego się na nogach, porwał prawie na ręce i począł biedz ze mną.
Biegliśmy, a raczej biegł Szowleha, unosząc mnie z sobą, po ciemnych korytarzach, zawalonych gruzami, aż naraz
owionęło mnie mroźne powietrze, równocześnie zaś blask straszliwy oczy oślepił.
Zamek łańcucki stał cały w płomieniach... Ludzkie postacie rozbiegały się na wsze strony, a u jednej z bram
zamkowych jeszcze toczyła się walka zażarta.
Nie mogłem sobie zdać sprawy, coby to było, chciałem pytać Szowlehę, ale ten mówić nie chciał, czy tez sam nie
wiedział, jeno bez pamięci uciekał. Wybiegliśmy z zamku. Krążąc, mijaliśmy ostrożnie mieszkania ludzkie, zkąd
wybiegano w popłochu na widok strasznej pożogi, i przystanęliśmy wreszcie na odludnych polach...
Byliśmy ocaleni. Noc tę przebyliśmy w wiosce sąsiedniej, gdzie nam chłop pewien dał schronienie; on też opowiadał
nam, że to pan Łukasz Opaliński, któremu
pan Stadnicki kilka dni przedtem Leżajsk zdradą najechał i spalił, a całe starostwo zagrabił, zebrawszy wielką drużynę
w porozumieniu z innymi sąsiadami, którzy mu łudzi dostarczyli i broni, podszedł nocą Łańcut i walny szturm
przypuścił.
Chwila była dobrze dobrana, bo znaczna część czeladki pana Stadnickiego przebywała właśnie w zdobytym Leżajsku,
a jeno mała garstka pozostała w Łańcucie, zgoła nie spodziewając się napadu. To też za dwa pacierze główna brama
była zdobytą. Pan Stadnicki, widząc niepodobieństwo obrony zamku, kazał jeno skarby swe i srebra do sadzawek
pomiotać i czem rychlej na drugą stronę uszedł ku Leżajskowi, pozostawiając zamek swój na pastwę zwycięzcom. Kto
pożar wzniecił? czy sam pan Stadnicki uchodząc, czy też Opalińskiego drużyna? nie wiadomo. Komu na myśl przyszło
schodzić do lochów, by jeńców wyzwolić ? także nie wiem, przypuszczać jeno moge, że to uczynił ów Sobek, który mi
zawżdy tkliwe serce w tej niedoli okazywał i cale nie musi być złym,. chociaż Dyabłu służy...
Skończył opowiadanie swe Korniakt, a wszycy milczeli, pogrążeni w dumaniu nad tem, co słyszeli przed chwilą.
Pierwszy ozwał się pan Brzechwa:
— Zawżdy żałowałem — rzekł — że Dołega wstrzymał mi rękę w momencie, gdy szabla moja już nad głową owego
Dyabła łańcuckiego wisiała. Byłbym mu wówczas szalony łeb z karku zdjął bez wielkiego zachodu a z wielkim dla
powszechności pożytkiem, bo oto co czyni i jakie nieszczęścia sprawia!
— Nie żałuj waść — odparł Stawski — iżeś rąk swoich krwią nie zmazał, znajdzie on swego mściciela...
— O znajdzie! — ozwał się Korniakt ponuro — i z ławy wstał.
— Jakże też Wacpan do Lublina dotarłeś ? — zapytał go jeszcze Żegota — i co dalej czynić zamierzasz?
— Rozstawszy się z Szowlehą — odrzekł zapytany — który wnet swego ukochanego pana, Starosty Leżajskiego,
szukać pobiegł, umyślnie podążyłem do Lublina, ileże tu w okolicy krewnych mam, u których chcę w spokoju czas
jakiś przebyć, aby wydobrzeć i na siłach się wzmódz, bom strasznie zmarniał w onej niewoli łańcuckiej, a siły będą mi
jeszcze potrzebne... Chciałbym się potem dostać do owej drużyny, która jako słyszałem, przeciw panu Stadnickiemu
się zbiera. Księżna Anna Ostrogska z Jarosławia wielką już gwardyę zgromadziła, cała ziemia przemyska
skonfederowana, powstaje przeciw Zygwulskiemu Staroście, o czem już nawet Króla przez poselstwo zawiadomiono.
A może już teraz nie wstrzyma tej burzy pani Opalińska, która nie wiem żali żyje jeszcze, bo przed uwięzieniem
mojem już prawie w niepocieszonym smutku dogorywała...
Zaczem widząc, jako Korniakt bardzo jest znużony i spoczynku potrzebuje, Stawski z Żegotą i Brzechwą już go
pożegnali, życząc dobrej nocy i prosząc, aby nie wyjeżdżał z Lublina bez widzenia się z nimi. Zwłaszcza Brzechwa na
to nastawał, mówiąc:
— Kto wie, może i ja z wacpanem do Jarosławia podążę. Rękę mam jeszcze silną, a tak mi się widzi, jako w tej batalii,
która z panem Stadnickim stoczoną być ma, jabym się przydał jeszcze. Gdy zaś sobie przypomnę ów kark pana
Łańcuckiego, jak już pod moją szablą był, to mi się tak zdaje, jakby do mnie należał...
A na to Korniakt dziwnie się uśmiechnął:
— Już to ta szyja — rzekł — komu innemu jest przeznaczona, który ją z ramion zdjąć potrafi.
I na tem się rozeszli. A gdy wychodzili z gospody, gromił Cześnik Brzechwę za ową krwiożerczość, z jaką o tej szyi
pana Stadnickiego mówił.
— Oszalałeś wacpan! — wołał Stawski — co tobie mięszać się w to? Mnie i wacpanu, co już ósmy krzyżyk dźwigamy,
myśleć nie o krwawych bataliach, ale
o tej walnej rozprawie, którą przed Sądem Bożym stoczyć wkrótce przyjdzie...
Zamieć, która cały wieczór szalała, już się była uspokoiła nieco, więc wszyscy trzej szli razem, a naprzód odprowadzili
pana Żegotę, który obok klasztoru Panien Brygidek obrał sobie dożywotnie mieszkanie.
— Jutro — rzekł Żegota, stojąc już w progu — dzień dla mnie świąteczny — zobaczę Reginkę moją!
Pan Brzechwa westchnął.
— Obiecałeś wacpan — ozwał się z wyrzutem — i mnie kiedy wziąć z sobą, ale jakoś na obietnicy się kończy, a
bardzo bym pragnął ujrzeć wreszcie Reginkę... Wiecie, jako ją miłuję...
— A wiem... wiem — odrzekł uśmiechając się Żegota — jeno waść zawżdy jeszcze nadto wielkim animuszem
młodzieńczym grzeszysz, pannom zaś zakonnym przed ostatnią professyą, nie wolno jest rozmawiać ze światowymi
grzesznikami...
— Którzy nadto i miecza się imają, aby głowy z karku zdejmować — dodał Cześnik.
— Wacpanowie żartujecie, a mnie iście za Reginką żal! — rzekł Brzechwa urażony nieco, ze smutkiem.
— No, no, nie gniewaj się wacpan — szybko ozwał się Żegota — i ona bardzo wacpana weneruje a zawżdy pyta się o
was. Już to ja muszę jutro z Ksienią pomówić i wyproszę dla waści pozwolenie.
Uradowany Brzechwa dziękował, zaczem pożegnał Żegotę i wraz z panem Stawskim szedł już do owego dworku,
oznaczonego herbem Tępa Podkowa, który był własnością Cześnika. W dworku tym mieszkali oni już społem, jeszcze
od owej nocy, kiedy to Rotmistrz Szor
nel żywota dokonał. — Kłócili się też zawżdy wedle zwyczaju, ale i wnet zawierali zgodę a kochali się wiernie do
śmierci.
* * *
Po spaleniu Łańcuta, pan Stadnicki udał się do Wojutycz. Była to duża włość i piękna, którą Starosta Zygwulski od
Drohojowskich nabył, ile że dworzysko tam było wielkie, starożytne a warowne, które on jeszcze ostrokołem otoczył i
dwoma blokauzami umocnił.
Mieszkała tam czas jakiś pani Starościna, bo w Łańcucie wytrzymać nie mogła, patrząc na owe okropności, jakie się
tam działy. Hanna Ziemecka bardzo się była od owego czasu zmieniła, kiedy to dając folgę sentymentom serca,
poślubiła pana Stadnickiego, nie bacząc na jego porywy i niepohamowaną burzliwość. W rychle też przekonała się,
jako w sercu pana Starosty nie było dla niej affektu żadnego. Opuszczona zrazu w domu rodzica, bo pan Stadnicki to
na Węgry się rzucał, to przebywał w Łańcucie, przebolała ona straszliwie ten zawód, a nie mogąc znieść rozłąki,
podążyła za małżonkiem i najpierw w łańcuckim zamku, a potem w Wojutyczach mieszkała. Wkrótce wszakże i tu
pobyt stał się jej niewymownie bolesnym. Osamotniona, otoczona jeno dzikiem żołnierstwem, w ciągłej trwodze i
niepokojach, wśród nieustannych batalij i najazdów, napróżno usiłowała umitygować małżonka i do opamiętania go
przywieść. Po kilku latach takiego żywota i jej serce poczęło się odwracać od człowieka, który już żadnych ludzkich
sentymentów nie zdradzał a w okrucieństwach i szalonej swawoli szukał upojenia. Wyprawiła wreszcie posłów do
rodzica, błagając go, aby przybył i dał jaką radę a ratował ją wraz z dziećmi z tej okrutnej niedoli.
Z opowiadania Korniakta wiemy, jaki był tego rezultat: Sambor odepchnięty przez Stadnickiego, przyj
rzawszy się tym okropnościom, jakich przez jeden dzień był świadkiem, wyruszył zaraz do Wojutycz i zabrawszy
córkę; wraz z wnuczętami do Zieniatycz powrócił.
Stadnicki dowiedziawszy się o tem, cale się nie pogniewał, owszem widocznie kontent był z tego, bo wiedział, że co
moment przyjść może do walnej rozprawy z Opalińskim i skonfederowaną szlachtą, a wówczas i żonie jego i dzieciom
grozić mogło niebezpieczeństwo. O synów zaś swoich, których miał trzech, dbał bardzo, nie żeby im miłość wielką
okazywał, ale że w nich mścicieli swych widział:
— Oni za mnie odwet wezmą! — mówił.
Dotychczas wszakże w zapasach swych z panem Opalińskim, Stadnicki zawżdy bywał górą. Przed miesiącem zdobył
Leżajsk i całe Starostwo nieprzyjacielowi wydarł, gdy oto najniespodziewaniej spotkała go klęska: spalono mu Łańcut i
zamek zdobyto, a wszystkich jeńców na wolność puszczono...
W ponurej zadumie siedział tedy w Wojutyczach, nad tem jeno przemyśliwając, jakby powetować przegrane i pomścić
się za zniszczenie Łańcuta. — Wyprawił zaraz posłów do Gabryela Batorego, który pomimo dotychczasowych
zawodów, zawżdy w zamysłach swych i marzeniach o tronie polskim trwał, domagając się odeń posiłków. Jakoż w
parę tygodni po owej klęsce łańcuckiej, posiłki owe nadeszły. Wielce to uradowało pana Stadnickiego, bo Węgrowie
byli dobrze uzbrojeni i dość liczni; wieczorem przeto dnia tego, weselszej był myśli i siedząc w niewielkiej komnacie
wojutyckiego dworzyska, przy rozłożonem na kominie ognisku, dumał, jakoby najlepiej owe skonfederowane wojska,
które już w okolicy Wojutycz stały, z nienacka napaść i rozbić, nie czekając ataku, do którego one widocznie się
gotowały. Wyprawił on właśnie gońców na przeszpiegi i czekał relacyi.
Drzwi z cicha się otwarły i w progu stanął Kozieka.
Nie wiele on się zmienił przez te lata; jeno że w ciągłem zalęknieniu był, a karku wciąż naginał, kłaniając się przed
groźnym Starostą, przeto się zgarbił a oczy z podełba patrzyły nieśmiało. Cała dawna fantazya szlachecka, z jaką się
jeszcze szlachcie lubelskiej stawiał, już całkowicie znikła. Stąpał cicho, jak gdyby się skradał lub pełzał, i szeptał
raczej niż mówił, zwolna i ostrożnie, aby każde niemiłe panu słowo w czas napowrót przełknąć mógł.
Stanął tedy w progu i czekał.
Starosta ujrzawszy go, żachnął się żywo:
— Gońce wrócili? — zapytał.
— Dotąd ich niema — odrzekł cicho kniaź i postąpił parę kroków naprzód — trudno wiedzieć co to znaczy...
— Może schwytani? — zauważył Stadnicki. Kniaź milczał.
— A ty nie wiesz nic? Owa skonfederowana szlachta nie posunęła się bliżej? — spytał znów po chwili Starosta.
— Noc bardzo ciemna, nie widać nic. — Ale na blokauzach czuwają... Zda się, że szturmu niema się co obawiać, bo
późno już i ciemno, choć oko wykol...
Była chwila milczenia. Starosta ponuro patrzał na dopalające się ognisko, gdy tymczasem kniaź coraz bliżej doń się
przysuwał, a wreszcie szepnął: — • Mam nowinę dla Waszej Miłości...
Stadnicki rzucił się i spojrzał bystro.
— Nowina? jaka nowina? — zagadnął.
— Rycerz Dołęga powrócił — rzekł kniaź i nieśmiało, z podełba zerknął na oblicze Starosty, które widocznie zadrgało.
Oczy zamigotały jaśniej, usta otworzył, chciał coś rzec, ale jakby się wnet namyślił, ręką jeno machnął i po chwili już
obojętnie przemówił:
— Żadnego rycerza Dołęgi na świecie już niema... Jest jeno Jezuita, który się tak zwał, dopóki mu się we łbie nie
pomięszało...
— Otóż ów Jezuita — dorzucił kniaź ośmielony spokojem Starosty — powrócił właśnie z missyi dalekiej,
przyprowadził z sobą jeńców wykupionych siła... był w Przemyślu, Samborzu, widziano go też niedaleko, w
Rybotyczach...
— A cóż mnie tam do niego ? — już z gniewem krzyknął Stadnicki.
Kozieka jeszcze się bliżej przysunął i już prawie w pół zgięty, głosem jak najbardziej przymilonym szeptał:
— Myślałem, że może jw. Starosta chciałby go mieć tutaj. Toby cale nie było trudnem; ja sam wziąłbym pacholików
kilku i ręczyć mogę...
— Ja widzę — przerwał Starosta — że ty umknąć ztąd chcesz, bo się szturmu boisz i nie wiesz jako się to wszystko
obróci; a to sobie idź precz!...
— Jw. panie — przebąknął Kozieka — czyliżem zasłużył na takie podejrzenie? Boże uchowaj, abym ja miał pana
mego i dobroczyńcę opuszczać!... jeno myślałem, że właśnie w tym oto niemiłym momencie, Wasza Miłość zechce
mieć dywersyę jaką, i przyszedł mi na pamięć ów Dołęga, który za swą zdradę haniebną cale nie odpokutował... A
wszakże to on, wraz z Żegotą, owe oskarżenia o zmowy z Węgrami podniósł i wszystkie plany na rokoszu
pokrzyżował i nawet zbrojnie z jw. Starostą mierzyć się śmiał...
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się nagle Stadnicki, jakby cale o czem innem myślał i na słowa kniazia nie dawał
baczenia. — Byłoby to iście zabawne — mówił dalej jakby sam do siebie — gdyby tak tu, naprzeciw mnie zasiadł
Dołęga... Co to rzeczy opowiadać by przy
szło!... Jeno z jezuickiej skóry musiałbym go wprzód rozdziać...
Zamyślił się a potem:
— Wiesz co kniaziu? — dodał zwracając się do Kozieki z rozjaśnionem nieco obliczem — weź ty pacholików
lepszych kilku i spraw się tak, aby mi tu Dołęga był jutro...
Kozieka cofał się już ku drzwiom, aby rozkaz spełnić, gdy wtem z blokauzow uderzono larum ogromne.
— Co to jest? — krzyknął Stadnicki i rzucił się ku oknu. Kniaź wybiegł z komnaty, ale za moment wrócił blady,
zmięszany, trzęsący się cały.
— Nieszczęście jw. Starosto! — zawołał — nieszczęście, zginęliśmy!...
— Mów, co takiego? — wrzasnął Stadnicki.
— Skonfederowane wojsko, a na czele gwardya jarośławska, trzema kolumnami okrąża Wojutycze... zginęliśmy !
Stadnicki patrzał chwilę nieruchomo przed siebie. Ani jeden muszkuł nie zadrgał mu w twarzy, jeno oczy zaptidłe, z
pod szczerniałych powiek, dziwnym zamigotały blaskiem.
Pewnym krokiem przeszedł parę razy komnatę. wziął szablę, do boku ją przypasał, kołpak włożył na głowę i szedł już,
ale od progu się zwrócił i zbliżył się do w pół martwego ze strachu Kozieki:
— Słuchaj waść — rzekł głosem twardym, urywanym — ostatnia to będzie przeprawa, a jak się skończy — ja nie
wiem... Nie mam nikogo, komu bym się zwierzyć mógł, nikogo!...
Zamilkł na moment, a potem znów chwytając kniazia za rękę;
— Masz ty sumienie? — zapytał — dopełnisz, coć rzekę ?
— Dopełnię — bełkotał kniaź, ale jakby nieprzytomnie, trzęsąc się ze strachu.
— E, tchórzu! — wrzasnął gniewnie Stadnicki — przestańże się trząść, boć i ty przecię szlachcic !
Kozieka wyprostował się nieco i swoim zwyczajem ślinę przełknął.
— Słuchajże — mówił coraz spieszniej Starosta — ale wprzód przysięgnij, jako dopełnisz wszystkiego...
— Przysięgam — rzekł kniaź.
Stadnicki wyjął z zanadrza opieczętowane pismo i podał je Koziece:
— Jest to moja wola ostatnia — przemówił. — Gdybym zginął... zanieś to pismo...
Tu się zawahał, jakby mu trudno było wyrzec co miał na myśli. Ale po chwili, z cicha, głosem stłumionym dodał:
— Zanieś je do Dołęgi... do Jerzego...
To rzekłszy popchnął Koziekę ku drzwiom komnaty, już silnie wołając:
— A teraz zmykaj, bo krwawa będzie batalia! Jakoż w tym momencie gęste już strzały padały od bramy i wrzaski
podnosiły się coraz większe. Stadnicki wybiegł żywo z komnaty, a Kozieka nie namyślając się już dłużej, w drugich
drzwiach zniknął...
W pomroku nocnym posuwały się zbrojne szeregi ku bramie wojutyckiej fortecy. Gdy z blokauzów strzelać poczęto,
wojska te na dane hasło rzuciły się pędem do szturmu, ale tu niespodziewanie silny spotkały opór.
Tymczasem pan Stadnicki inną bramą w dwieście koni wyszedłszy i także z ciemności nocnych korzystając, okrążył
szeregi nieprzyjacielskie i znienacka, czyniąc larum wielkie, wpadł na nie.
Zdawało się, że naraz odżył w tym boju. Przed chwilą jeszcze zgarbiona jego postać, wyprostowała się dumnie. Leciał
naprzód, z mieczem podniesionym w dłoni
i jak piorun spadł na karki nieprzyjaciela, który tym nagłym napadem zaskoczony, zmięszał się a rażony silnym
ogniem z blokauzów, rozpierzchać się począł.
— Za mną! za mną! — wołał Stadnicki, jak niegdyś pod Pskowem, gdy wraz z Dołęgą pieszo do szturmu biegł.
A tu już i Węgrzyni na daną komendę wysypali się z blokauzów. Popłoch stał się okrutny w nieprzyjacielskich
szeregach... jeszcze chwila i pierzchnęły w dzikiej rozsypce...
— Gonić! mordować! — krzyczał Starosta i leciał sam za uciekającymi, rażąc ich szablą, która błyskawicą migotała w
powietrzu...
Zdawało się, że wiktorya jest zupełną. Na wszystkie strony pierzchało skonfederowane wojsko, a niebawem Stadnicki,
który ciągle parł się naprzód, został sam na placu, oddalony od swoich.
Chciał się już ku Wojutyczom wracać, gdy wtem dachy na blokauzach zajęły się płomieniem, który dwoma ognistemi
słupami buchnął w powietrze.
Stadnicki przystanął patrząc, a w tymże momencie, od strony uciekających, jezdny rycerz jakiś, wysoki, chudy, którego
twarz na poły przysłonięta była przyłbicą, zawrócił się i pędem leciał ku niemu.
Widział go zdala Stadnicki, ale rysów rozpoznać nie mógł. Stał więc i czekał.
Rycerz ów zbliżywszy się, krzyknął:
— Poznajesz mnie, mości Starosto?... I odsłonił przyłbicę.
Blask łuny pożarowej padał wprost na szczerniałą twarz rycerza...
— Poznaję! — zawołał Stadnicki — tyś zbieg mój — Korniakt!
I rzucił się ku niemu z wściekłością.
Zamigotały ostrza szabel w powietrzu, sypiąc iskry. Stadnicki z zaciśniętemi zębami siekł zapamiętale, nie bacząc na
obronę swoją, jeno chcąc od razu zgnieść przeciwnika. Korniakt walczył dzielnie i nacierał zrazu z gwałtownością
wielką, ale widocznie był słabszy i lada moment zdawało się, że ustanie.
— Najświętsza Panno! — szeptał półgłosem — przybądź ku pomocy!
Niektórzy z drużyny Starosty, widząc pana w zapasach z jakimś rycerzem, nadbiegli chcąc mu pomoc dać.
— Zdala! — krzyknął Stadnicki — ja się z tym zuchwałym łotrzykiem rozprawię sam! — I natarł jeszcze gwałtowniej.
Już Korniakt osłabły, zaledwie się bronił a krwią zbroczony od ciosów jakie otrzymał, słaniał się na koniu.
W tem z boku, nagle jak grom, przypadł ku nim jeździec inny. Miał burkę zarzuconą przez plecy i wysoki kołpak
kozacki na głowie.
— Szowleha! — znużonym głosem zawołał Korniakt — Szowleha, idź precz!...
Ale kozak na te słowa żadnego nie dał baczenia. Mignęła szabla jego krwawym płomieniem, który się na ostrzu odbił
od płonących blokauzów, i całym ciężarem spadła na kark Stadnickiego...
— Giń Dyable Łańcucki! — krzyknął Szowleha. Strumień krwi trysnął — a Starosta bez jęku, całym ciężarem zwalił
się z konia na ziemię...
W tymże momencie dach na jednym z blokauzów z wielkim łoskotem się zapadł, a tysiące iskier, jak potop ognisty
rozsypało się w powietrzu...
* * *
W chacie wojutyckiej, na tapczanie słomą pokrytym, leżał Starosta Zygwulski bez ruchu, jak martwy. Odzież na nim
była poszarpana, a zwalana błotem
i krwią skrzepłą. Rozdarty na przodzie żupan odkrywał pierś, szyja obwiązana była skrwawioną chustą białą...
Rana była śmiertelna, ale Stadnicki żył jeszcze. Upływ krwi zatamować zdołano, ranny wszakże przytomności nie
odzyskał, chociaż dzień cały minął od owej batalii.
Migocące światło łuczywa padało na twarz Stanisława, w której już prawie śladu życia nie było; zamknięte oczy już jej
nie ożywiały płomienistym swym blaskiem.
O życiu tlejącem świadczył jeno chrapliwy odgłos, jaki. się od czasu do czasu wydobywał z piersi, wraz z oddechem
podnoszącym ją gwałtownie.
Przy rannym czuwało kilku żołnierzy z łańcuckiej czeladki. Stali oni w kącie izby i szeptali między sobą z cicha.
Naraz otwarły się drzwi chaty i na progu ukazała się postać kapłana, a za nią wsunął się Kozieka.
Był to O. Jerzy, dawny rycerz Dołęga, którego kniaź wrychle wyszukać zdołał i spełnił już ostatnie przykazanie
Starosty.
Twarz Jerzego przybladła nieco, wychudła, ale też wyszlachetniała dziwnie. Uroczysty spokój przebijał się na niej,
spokój, którego już żadna myśl ziemska, żadne ziemskie pokuszenie nie mąciło nigdy. Było to oblicze człowieka, który
odniósł najwyższe zwycięztwo: pokonał siebie samego.
O. Jerzy zbliżył się ku tapczanowi i z rozrzewnieniem głębokiem a boleścią wpatrzył się w zmienione oblicze
Starosty...
— Stanisławie! — przemówił z cicha.
Na ten głos poruszył się Stadnicki. Ręce jego to się kurczyły, to wyprężały sztywnie — i nagle oczy otworzył.
Błędnym wzrokiem spojrzał na xiędza... Źrenica rozszerzała się, jakby w przerażeniu wielkiem. Wstrząsł się, dźwignął
i prawie usiadł na tapczanie...
Z dziwnym lękiem patrzał Stadnicki na stojącą przed nim postać Jezuity. Na twarzy jego widoczny był wysiłek
straszliwy; w zmąconej jego myśli snuły się snać jakieś dawne wspomnienia: pole elekcyjne pod Wolą i postać xiędza
Brzezińskiego, gdy upadał śmiertelnym rażony ciosem... Na czoło Starosty pot kroplisty wystąpił... prawą rękę
wyprężył przed siebie a lewą chwycił się za szyję, usta otworzył — i nagle jak niegdyś pod Wolą, krzyknął:
— Nie w ciebiem chciał xiąże!...
To mówiąc gwałtownym ruchem szarpnął chustę obwiązującą ranę, i zanim zapobiedz zdołano, zdarł ją z szyi...
Krew buchnęła strumieniem, a Stadnicki padł na wznak w ostatecznem omdleniu. Rzucono się ku niemu, ale już
wszelki ratunek był daremnym: ostatnia iskra życia już gasła...
O. Jerzy ukląkł przy tapczanie, objął ramieniem głowę Starosty, a przed wzrok jego, zamglony już śmiertelną pomroką,
stawił krzyż Zbawiciela, który w ręku trzymał...
Po chwili Starosta żachnął się jeszcze i rękami rzucił. Zadrgały blade usta, składając się jakby do uśmiechu, i wyszedł z
nich szept dziwnie rzewny, niedosłyszalny prawie, jakby tchnienie ostatnie, które było ostatnią skargą ustającego już
bić serca...
— Hanno! Hanno! — wyszeptał Stadnicki i zwrócił ku Jerzemu oblicze. Ostatnim ruchem ujął go za rękę i tak patrząc
na niego gasnącym wzrokiem, oddychał coraz wolniej, coraz spokojniej... aż usnął na wieki.
W parę lat później, wieczorem, na cmentarzu przemyskim, u jednego z kamieni grobowych klęczał O. Jerzy, modląc
się gorąco.
Wstał wreszcie z klęczek i odchodzić już chciał, gdy wtem zaszedł mu drogę starzec nędznie ubrany, w łachmanach
prawie, i pocałował go w rękę, milcząc. O. Jerzy sięgnął do kieszeni sukni zakonnej i nie patrząc na cnego żebraka, dał
mu jałmużnę, mówiąc z cicha:
— Za duszę Stadnickiego Stanisława i Hanny Pileckiej...
Poczem w zamyśleniu odszedł zwolna. Oblicze starca szpetnie pomarszczone a okolone siwemi włosami, które mu w
nieładzie na ramiona spadały, zadrgało dziwnie:
— Nie poznał mnie! — rzekł z boleścią — nikt mnie już nie poznaje!
Grosz dany przez O. Jerzego wypadł mu z dłoni i z brzękiem potoczył się po kamieniu grobowym...
Kozieka — gdyż on to był — usunął się na kolana u grobu tego i tak w posępnej zadumie pozostał...
Na owym kamieniu stał napis:
STANISLAUS. DE ŻMIGROD. STADNICKI.
HAERES. IN. ŁANCUT.
CAPITANEUS. ZIGULSINENSIS.
HIC. QUIESCIT.
KONIEC.