Knaak Richard A Smocze Krolestwo (tom 6 Dzieci smoka)

background image

Richard A Knaak

Smocze królewstwo tom 06 Dzieci smoka

Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Children of the Drake
Wersja angielska 1993
Wersja polska 2002

I

- I co myślisz? - zapytał Rayke, trącając stopą opierzone, niemal skamieniałe
zwłoki.
Ciało należało do przedstawiciela Sheeka, władców tej krainy. Sheeka
przypominali
ludzi, chodzili na dwóch nogach i umieli posługiwać się rękami, ale mieli też
skrzydła i od
czubka głów do szponiastych stóp porastały ich pióra. Ich oczy rozstawione były
szeroko po
obu stronach drapieżnego dzioba, dlatego gdy chcieli się czemuś przyjrzeć,
musieli po
ptasiemu przekrzywiać głowy. Nie brakowało im przebiegłości i cecha ta, w
połączeniu z
naturalną bronią w postaci dziobów i szponów, pozwoliła im panować na tym
kontynencie od
kilku tysięcy lat.
Rayke miał zawiedzioną minę, jakby ktoś pozbawił go perwersyjnej przyjemności.
Dwa elfy stojące nad rozpostartą na ziemi postacią wyglądały na braci. Byli
podobnego wzrostu i obaj nosili takie same stroje o barwie leśnej zieleni,
składające się z
koszuli, spodni, butów z długimi cholewami i płaszcza z kapturem. Obaj mieli
jasnobrązowe
włosy i oczy szmaragdowe jak wiosenne liście.
Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Faunon był młodszy od Rayke'a o sto
lat,
choć obaj wyglądali tak, jakby przeżyli nie więcej niż trzydzieści wiosen.
Młodszy elf często
myślał, że jego towarzysz jest o wiele bardziej żądny krwi niż najstarsi, którzy
tak kurczowo
trzymali się sztywnych, napuszonych zasad, że najdrobniejsze uchybienie kończyło
się
wyzwaniem na pojedynek. Całe szczęście, że to on, a nie Rayke został wyznaczony
na
dowódcę ekspedycji na ziemie skrzydlatych... a raczej na ich byłe ziemie. Jak na
razie
znaleźli tylko martwych Sheeka, którzy padli ofiarą własnego czaru rzuconego w
celu
pozbycia się rywali, starej rasy podobnych do pancerników Queli.
Wyglądało na to, że czar okazał się bardziej zgubny dla jego twórców niż dla
zamierzonych ofiar. Quele zamieszkiwały południowo-zachodnią część kontynentu,
więc na
razie nie było wiadomo, jakie poniosły straty. W tamtą stronę został wyprawiony
inny oddział
elfów. Jeśli powróci, uzupełni nformacje zebrane przez tę grupę.
- Myślę... - odezwał się Faunon, wreszcie przypominając sobie o pytaniu
towarzysza -
że spowodowali okropną jatkę, próbując odwrócić czar, jakikolwiek on był. Nie ra
takim
wyniku im zależało - dodał, bo Rayke czasami miał kłopoty z wyciąganiem
wniosków.
Faunon odwrócił się i spojrzał na wysokie szczyty na północy. Gdzieś tam leżało

background image

gniazdo, tyle wiedzieli. Nadal było zamieszkałe; widzieli Sheeka latających nad
górami,
jediakże w niewielkim stadzie, a nie w ogromnej chmarze, która gnieździła się
tam zaledwie
dziesięć lat wcześniej. W ciągu minionej dekady na skrzydlatych mieszkańców gór
spadło
niejedno nieszczęście. Pewne dowody wskazywały na istnienie trzeciej rasy, która
pojawiła
się i znikła jak wiatr... jak się wydawało, robiąc po sobie porządek, bo zostało
niewiele
śladów. Zwiadowcy odkrył tylko tyle, że przybysze walczyli samotnie z wielkim
stadem
Sheeka, a potem przenieśli się gdzieś indziej.
Ale gdzie?
- Wracajmy do pozostałych - mruknął Rayke. Przełożył cięciwę łuku przez głowę i
lewe ramię. Nie interesował się trzecią rasą. Rada rozkazała im ocenić rozmiar
znisz:zeń na
terenie imperium Sheeka, co samo w sobie było zadanxm niełatwym, ponieważ ptaki
nie
tworzyły imperium w elfim pojęciu tego słowa. Żyły w wielkich wspólnotach, które
panowały nad ogromnymi połaciami kontynentu. Zdaniem Rayke'a i wielu innych
elfów
ekspedycja spełniła swoje zadanie.
Na tym polega problem elfów, pomyślał Fa jnon, odsuwając się od twardego jak
kamień trupa. Albo absolutnie nic ich nie obchodzi, albo chcą wiedzieć o
wszystkim, co się
dzieje pod słońcem. Żadnego umiaru. Tylko on i paru innych wyzwoliło się z
popadania w
skrajności.
- Jeszcze chwilę, Rayke - odparł z lekkim naciskiem, żeby przypomnieć mu, kto tu
dowodzi.
Rayke nie odpowiedział, ale mocno zaciśnięte usta mówiły same za siebie. Miał
ostre
rysy, które przywodziły na myśl osobę konającą z głodu, a jego skwaszona mina
tylko
pogłębiała ogólne wrażenie. Trójkątne twarze wśród elfów występowały dość
pospolicie, lecz
oblicze Rayke'a było surowsze od innych. Faunon miał twarz bardziej zaokrągloną,
bardziej
sympatyczną, o czym zresztą często przypominały mu kobiety z jego plemienia. Ich
śpiewne
głosy szybko działały mu na nerwy i zwykle wymyślał jakiś pretekst, żeby uwolnić
się od ich
towarzystwa. Był inny problem z jego ludźmi: kiedy coś - lub ktoś - wpadało im w
oko,
stawali się bardzo, ale to bardzo uparci. Czasami zastanawiał się, czy
rzeczywiście w jego
żyłach płynie elfia krew.
- I co?
Faunon drgnął, uświadamiając sobie, że stracił kontakt z rzeczywistością. Taka
wpadka o obecności Rayke'a była podwójnie irytująca. Udał, że wcale nie bujał w
obłokach,
tylko zbierał myśli.
- - Zauważyłeś, że coś jest z nimi nie w porządku?
- - Z czym?
- Z ciałami i tą ziemią.
- Tylko to, że mnóstwo tych pierwszych jest rozrzuconych po tym drugim. - Rayke
uśmiechnął się, zadowolony z dowcipnej odpowiedzi.
Faunon zachował obojętny wyraz twarzy, próbując zapanować nad złością.
- A ziemia wydaje się względnie nietknięta, prawda?

background image

Obaj rozejrzeli się po okolicy, choć robili to już parę razy. Wybrzuszenia
rozciągały
się tam, gdzie wcześniej chyba nie było żadnych wzniesień, bo drzewa i krzewy
chyliły się
pod kątami, pod jakimi nie rośnie żadna roślina. Niemal jakby coś rozorało
ziemię, a potem
bez większego zapału próbowało naprawić wyrządzone szkody. Parę drzew wyglądało
na
obumarłe i skamieniałe wzorem martwego skrzydlatego, ale przeważająca część
zalesionego
regionu wydawała się zupełnie normalna. Mimo wszystko Faunon dziwił się, że
tylko on
zwrócił uwagę na szczególny wygląd krajobrazu.
Drugi elf przestał się uśmiechać.
- - Rzeczywiście. Przechodziliśmy przez tereny, gdzie ziemia została wywrócona
na
nice, ale nawet tam nie brakowało roślin i drobnej zwierzyny.
- - Jak gdyby zostały ominięte, podlegały ochronie... albo może zostały uleczone
-
dodał, nagle przeświadczony, że ten domysł jest najbliższy prawdy.
- - Chronione przez co? Z pewnością nie przez Sheeka. Myślę, że ci przede
wszystkim zadbaliby o własne bezpieczeństwo.
- - Może przez kogoś, kto walczył z ptasim ludem, a potem zniknął - zasugerował
Faunon. Zapewne nigdy się tego nie dowiedzą.
Jak mówiły legendy, elfy uciekły przed koszmarami innego świata niezliczone
tysiąclecia temu. Ta ziemia nie była ich ojczyzną i wbrew staraniom nie zdołali
poznać jej
tajemnic. Faunon wiedział, że przed Sheeka i Quelami panowało tutaj kilka innych
ras. Ten
świat był bardzo stary, choć nie utracił dawnej żywotności.
Rayke westchnął.
- - Znowu zaczynasz, Faunonie?
- - Jeśli będzie trzeba. Nie wystarczy wiedzieć, że Sheeka spotkała katastrofa,
która
może oznaczać koniec ich panowania. Musimy się dowiedzieć, co to była za
katastrofa i czy
już się nie powtórzy. Jeśli...
Gałęzie zatrzeszczały głośno, jakby coś z wielką prędkością spadło w las prosto
z
nieba. Faunon obrócił się na pięcie i zobaczył, jak coś wielkiego i czarnego
porusza się za
drzewami. Wreszcie zrozumiał, że to koń, ale jaki koń! Ogier, bez dwóch zdań,
wyższy od
wszystkich znanych im rumaków i tak rączy, że wiatr nie mógłby iść z nim w
zawody. Jeśli
on był sprawcą wcześniejszego hałasu, to szybko zmienił sposób bycia, bo teraz
sunął cicho
jak cień, który przypominał.
- Co to takiego? - szepnął pobladły Rayke.
Faunon wiedział, że kolor jego twarzy musi być bardzo zbliżony do barwy twarzy
Rayke'a.
- - Za nim!
- - Za nim? Nie widzisz, jak pędzi? Nigdy go nie złapiemy! - zawołał niemal z
ulgą
jego towarzysz.
- - Nie zamierzam go łapać! Chcę tylko zobaczyć, co to takiego. Za mną!
Faunon popędził za czarnym stworzeniem z typową dla swej rasy chyżością, zwinnie
omijając i przeskakując przeszkody. Nie słyszał kolegi, ale wiedział, że Rayke
jest zbyt
dumny, by zostać z tyłu - co wcale nie znaczy, że miałby mu za złe, gdyby
zaniechał pościgu.

background image

On postawił sobie za cel ponowne zobaczenie śmigłej zjawy i zdawał sobie sprawę,
że będzie
to wymagało nie lada zachodu. Dorównywał prędkością wielu innym stworzeniom, z
tym
jednak nie mógł się mierzyć. Wiedział to od samego początku. Wiedział też, że
potężny
rumak pocwałował w stronę otwartej przestrzeni. Tam znów będzie widoczny, choć z
daleka.
Tym zbytnio się nie przejmował, bo, jak wszystkie elfy, miał doskonały wzrok.
Poza tym
Faunon też nie miał ochoty zbliżać się do tak potężnego i ogromnego stworzenia.
Chciał tylko
potwierdzić jego istnienie i sprawdzić, w którą zdąża stronę. Nawet przez myśl
mu nie
przeszło, że mógłby zrobić coś więcej.
Koń jednak miał inne plany.
Faunon niemalże wpadł na niego. Błysnęła mu myśl, jak mógł go nie zauważyć.
Rumak zawrócił i zbliżył się bezszelestnie, a teraz piętrzył się nad nim niczym
czarna skała.
Faunonowi przytrafiło się coś bardzo nieelfiego, mianowicie potknął się i osunął
na ziemię o
wyciągnięcie ręki od demonicznego ogiera.
- Wróciłem, ale to nie to miejsce! - ryknęła do niego groźna postać. Miała
długie,
wąskie oczy o barwie zamarzniętego błękitu, oczy bez źrenic.
Faunon chciał powiedzieć coś, co zadowoliłoby hebanowego potwora, ale z jego ust
wyrwało się tylko powietrze. Nie mógł wydać bodaj najcichszego dźwięku.
- To jest miejsce, ale nie to miejsce! - Kopyto wyryło w ziemi głęboką bruzdę.
Elf aż
nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co stałoby się z jego głową, gdyby rumak
postanowił się
go pozbyć.
Przerażające zwierzę patrzyło na niego przez krótką chwilę. Faunon wstrzymywał
oddech przez czas inspekcji, zastanawiając się, co je tak zaciekawiło. Potem
poczuł magiczną
sondę. Była zaskakująco delikatna, niemal jakby ogromny hebanowy ogier wstydził
się
swoich poczynań.
Po chwili poderwał głowę. Rozejrzał się dokoła z nowym zainteresowaniem.
- Więc to tak! Zdumiewające! Tyle nowych rzeczy do poznania!
Mroczny rumak cofnął się, odwrócił i popędził we wcześniej obranym kierunku, a
zrobił to tak niespodziewanie, że elf otwarł ze zdumienia usta. Jego wyostrzone
zmysły nie
zarejestrowały żadnego śladu na fizycznej płaszczyźnie. Jakby przemknął tędy
duch, choć
takie wyjaśnienie nie miało sensu, zważywszy, że i on, i Rayke najpierw
usłyszeli demona, a
potem go zobaczyli.
- - Jesteś cały? - zapytał Rayke za jego plecami.
- - Tak, nic mi nie jest. - I w gruncie rzeczy to go dziwiło. W czasie krótkiego
spotkania był całkowicie zdany na łaskę cienistego stworzenia. Nie musiał
zbytnio wytężać
wyobraźni, żeby oczyma duszy zobaczyć, jak na tuziny sposobów koń pozbawia go
życia.
Wbrew własnej woli myślał o tym w ciągu swojej przygody. Czyżby w trakcie
sondowania
demoniczny ogier odkrył jego obawy?
Rayke złapał go pod ramiona i pomógł stanąć na nogi. Głos nadal mu drżał.
- - Co to było? Nie koń! Tym bardziej nie jeden z naszych! Czy był to
zmiennokształtny?

background image

- - Tak, nie, może. Byłem zbyt zbity z tropu, by się nad tym zastanawiać. Ale
wątpię,
czy to ktoś' z naszych. Czary potrzebne do takiej przemiany zabiłyby prawie
każdego z
naszego ludu! Nie, w nim było coś obcego, jakby pochodził nie z tego świata,
tylko z miejsca,
które różni się od wszystkich nam znanych.
Obaj stali i patrzyli tam, gdzie jeszcze niedawno stał upiorny koń. Wreszcie
Rayke
zapytał:
- Czego chciał, Faunonie? Mówił tak, jakby czegoś szukał. Wiesz, czego?
Rayke wiedział o sondzie, może nawet sam został poddany badaniu. Faunon pokręcił
głową.
- Nie wiem, ale znalazł w mojej głowie coś, co go zadowoliło. I był bardzo
ostrożny,
Rayke! Mógł spustoszyć mój umysł... czułem, że może zrobić to bez trudu, ale
tego nie zrobił.
Rayke nie był wzruszony niedoszłym losem towarzysza. Patrzył w kierunku, w
którym oddalił się intruz.
- Jak myślisz, dokąd poszedł?
- - Na wschód. Pędził prosto jak strzała. Rayke skrzywił się.
- - Tam nic nie ma.
- - Może chce dostać się nad morze... albo za morze.
- Możliwe. - Rayke szeroko otworzył oczy. - Myślisz, że miał coś wspólnego ze
śmiercią Sheeka?
Ten pomysł nie przyszedł mu do głowy i musiał przyznać, że tym razem Rayke
okazał
się lepszy.
- - Nie wiem. Być może nigdy się nie dowiemy.
- - I dobrze. Wracajmy do pozostałych, Faunonie. Chodźmy stąd, zanim ten stwór
uzna, że ma jakiś powód, aby tu powrócić!
Był to argument nie do zbicia. Nie mieli tu już czego szukać - chyba że zjawi
się
kolejny niespodziewany gość - a poza tym dzień zbliżał się ku końcowi. Faunon w
zasadzie
nie bał się ciemności, ale po tym spotkaniu pragnął jak najszybciej znaleźć się
wśród swoich.
W liczniejszym gronie poczuje się znacznie bezpieczniej.
Gdy spieszyli przez las, poruszając się tak bezgłośnie, jak cienisty rumak, w
głowie
Faunona kołatała się natarczywa myśl. Należał do młodszego pokolenia bardziej
praktycznych elfów i nie doszukiwał się we wszystkim znaków i omenów, ale nie
mógł
otrząsnąć się z wrażenia, że stworzenie, z którym się spotkał, zapowiada
nadejście czegoś
ważnego, jakąś zmianę w świecie znanym jego ludowi. Jeśli istotnie zbliżał się
kres
panowania Sheeka, jak przed nimi Queii, to w ich miejsce pojawi się ktoś nowy.
Ten cykl
powtarzał się od prawieków, a choć plemię elfów nigdy w nim nie uczestniczyło,
miało
możliwość obserwowania przemian.
Faunon pochylił głowę, żeby przemknąć pod niskim konarem. Był coraz bardziej
strapiony. Elfy dobrze znały Sheeka, a nawet Queli, i wiedziały, gdzie jest ich
miejsce. Czy
nastanie kolejnej rasy odmieni ich los? I kto wie, kim będą nowi panowie? Nie
było tu innych
ras, które mogłyby ubiegać się o władzę.
Był pełen obaw, choć nic ich nie usprawiedliwiało. Gdy zbliżyli się do miejsca
spotkania z innymi, doszedł do wniosku, że chyba po raz pierwszy w życiu zależy
mu na

background image

przetrwaniu aroganckich skrzydlatych. Jego lud umiał z nimi koegzystować. Nowi
panowie
mogą uznać, że istnienie jego rasy niczemu nie służy.
Już kiedyś groziła im zagłada, ale na szczęście, jak mówiła legenda, odkryli
ścieżkę,
którą uciekli od koszmarów wynaturzonego świata Nimth i jego zwyrodniałych
panów,
czarnoksiężników zwanych Vraadami. Faunon zadecydował, że przynajmniej z ich
strony nie
mają się czego obawiać, a myśl ta przyniosła mu odrobinę pociechy.
Jeśli przyszłość szykowała im jakieś przykre niespodzianki, to przecież nawet
najgorsze nie mogły się równać z okrucieństwami Vraadow.
II
Kolonia istniała już od piętnastu lat. Ten świat nie naginał się do ich woli jak
poprzedni i, co ważniejsze, brakowało im sił na realizację wydumanych
zachcianek. Często
zmuszeni byli własnymi rękami wykonywać prace, do których nigdy wcześniej się
nie zniżali.
Mieli za sobą długi, bolesny upadek z wyżyn boskości, do jakiej przywykli w
swoim
umierającym świecie, Nimth. Uciekli stamtąd, zabierając tyle dobytku, ile
zdołały udźwignąć
ich wierzchowce, i w nowym świecie stwierdzili, że muszą zaczynać od zera. Ich
magia
sprawowała się inaczej niż w świecie, który z jej pomocą skazali na zagładę.
Czary wymagały
straszliwego wysiłku i częstokroć dawały wynik zupełnie inny od zamierzonego.
Mimo wszystko Vraadowie osiągnęli niemało w ciągu piętnastu długich lat, choć
nie
brakowało takich, którzy nadal nie mogli pogodzić się z faktem, że dni dawnej
boskości
przeminęły bezpowrotnie. Niegdyś przenosili góry - dosłownie! - i niektórzy
upierali się, że
znów będą to robić, niezależnie od kosztów. Dlatego ci, którzy odnosili mniejsze
bądź
większe sukcesy we władaniu czarami, zupełnie nie zwracali uwagi na skutki
uboczne i
następstwa swoich poczynań.
Należał do nich wielmożny Barakas, patriarcha Tezerenee, klanu smoka. Przybył do
tego świata, zamierzając nim rządzić, a nie podporządkować się jego woli. Nawet
w tej
chwili, gdy wraz z dwoma synami kontemplował roztaczający się przed nimi widok,
marzenia
o świetlanej przyszłości wzbierały w jego głowie do punktu przelania.
Stał na najwyższym wzgórzu w okolicy i spoglądał na zachód, omiatając wzrokiem
nie tylko ziemie, ale i leżące za nimi morze. Smoki wierzchowe, wielkie zielone
stworzenia
podobne do masywnych, niezgrabnych jaszczurek, zaczęły robić się narowiste.
Synowie
patriarchy, dziedzic Reegan i dotąd posłuszny Lochivan, też stawali się
krnąbrni. Lochivan z
tej trójki odznaczał się najlżejszą budową, co pod żadnym względem nie znaczyło,
że był
niski czy wątły. Po prostu Reegan i Barakas byli wielcy niczym niedźwiedzie;
dwaj brodaci
olbrzymi wyglądali tak, jakby mogli odgryźć głowę każdemu, kto ośmieli się bodaj
kichnąć w
ich stronę. Wszyscy trzej jeźdźcy mieli podobne, jakby grubo ciosane rysy,
pospolicie
występujące w całym klanie, ale twarz Lochivana łagodziły cechy przekazane mu
przez

background image

matkę, wielmożną Alcie. Lochivan wyróżniał się także brązowo-szarą czupryną;
Barakas i
jego następca mieli ciemniejsze włosy, przy czym na głowie patriarchy od paru
lat jaśniała
smuga srebra. Co do Reegana, stanowił wierną kopię smoczego władcy, lecz
podobieństwo
kończyło się na wyglądzie. Dziedzic nie dorównywał ojcu inteligencją i
wyobraźnią.
Cała trójka pławiła się w cieple słońca płonącego wprost nad ich głowami.
Lochivan
wiercił się w siodle, próbując zatrzymać chłód w kaftanie pod ciemnozieloną
zbroją ze
smoczej łuski, której ostatnimi czasy - podobnie jak inni członkowie klanu -
prawie wcale nie
zdejmował. Dawno temu, kiedy Vraadowie byli władcami Nimth, bez cienia wysiłku
wyczarowałby sobie chłodny i nieważki pancerz. Tutaj, na ziemiach, które w
najlepszym
wypadku uważał za przeklęte, podobna próba oznaczałaby niewiele więcej niż
stratę energii.
Magia tego świata nadal odmawiała mu posłuszeństwa. Tylko nieliczni posiadali
prawdziwą
moc, ajeszcze mniej pod względem magicznych umiejętności dorównywało Vraadom z
dawnego świata.
Z tej trójki nikt nie władał pełnią mocy, choć patriarcha był temu bliski.
Bliski, ale
daleki od tego, czego pragnął.
Właśnie dlatego ani Reegan, ani Lochivan nie ośmielili się przeszkodzić ojcu w
rozmyślaniach. Tylko takie okresy zadumy powstrzymywały go od wyładowania złości
na
przypadkowych ofiarach.
- Jak daleko według was? - zapytał nagle. Głos miał bezdźwięczny, niemal wyprany
z
emocji, lecz to nie znaczyło, że nie jest groźny. Ostatnio stał się zmienny, w
mgnieniu oka z
obojętności wpadał w złość. Wielu Tezerenee nosiło na skórze pamiątki jego
gniewu.
To Lochivan odpowiedział na pytanie, jak zawsze. Reegan mógł być następcą, ale
brakowało mu lotności umysłu niezbędnej w takich przypadkach. Poza tym Lochivan
znał
odpowiedź; była taka sama od trzech tygodni.
- Nie dość daleko, by na zawsze pozostawać poza naszym zasięgiem. Nie aż tak
daleko.
¦-Prawda. - Oczy władcy Tezerenee nie skupiały się na bogatych ziemiach u stóp
wzniesienia, ale na migotliwym morzu na horyzoncie. Marzył o podboju kontynentu
leżącego
za bezkresną przestrzenią wody. Nawet nadał mu nazwę, której inni używali
również na
określenie kolonizowanych ziem. On sam ten ląd nazywał w myślach "tym drugim".
Jego
Smocze Królestwo, jego przeznaczenie, leżało za morzami.
- Ojcze - rzekł cicho Reegan. Musiał mieć jakiś ważny powód, bo inaczej nie
ośmieliłby się odezwać do władcy Tezerenee.
Barakas poparzył na najstarszego syna, który ruchem głowy dał znać, że powinni
spojrzeć w lewo. Smoczy pan odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę
Reegana.
Zgrzytnął zębami.
Był to jeden z Beztwarzych, parodia człowieka nie posiadająca twarzy, włosów i
uszu.
Był średniego wzrostu, miał na sobie prostą szatę z kapturem. Patrzył - jeśli
można użyć
takiego określenia w odniesieniu do kogoś, kto nie ma oczu - w stronę Tezerenee.

background image

Obserwował ich nie istniejącymi oczami i ani trochę nie wzruszał go fakt, że sam
jest
obserwowany.
- - Pozwól mi go ściąć, ojcze! - Reegan udawał beztroskę, ale ledwo zauważalne
drżenie głosu zdradzało strach, który wzbudziła w nim ta istota. Lochivan też
czuł się
nieswojo w towarzystwie pozornie nieszkodliwego intruza.
- - Nie wolno - przypomniał Barakas głosem ostrym jak stal. Sam też chciałby
zmiażdżyć przybysza pod pazurzastą łapą wierzchowca albo posiekać go mieczem na
kawałki. Cokolwiek, byle zetrzeć go z powierzchni tego świata.
- - Ale...
- - Zakazał tego Smok z Głębin! - warknął patriarcha. Mówił o istocie, którą w
ciągu
minionych lat zaczął uważać za ucieleśnienie totemu klanu. Kiedy na tamtym
drugim lądzie
Tezerenee groziła śmierć z rąk - szponów - ptasich stworzeń, bóg wyłonił się z
głębi ziemi,
bóg z kamieni i stopionej skały. Wystarczyło, że odezwał się do Sheeka - przez
Vraadow
zwanych Poszukiwaczami - a ci z miejsca popadli w rozsypkę. Następnie zabrał
niedobitki
klanu i używając ledwie cząstki swojej mocy, przeniósł ich na ten kontynent,
gdzie dołączyli
do reszty Vraadow.
Barakas wziął sobie do serca słowa istoty, którą nazwał Smokiem z Głębin.
Zapowiedziała ona, że kiedyś Tezerenee wrócą triumfalnie do Smoczego Królestwa,
i
wielmożny Barakas z utęsknieniem wyglądał tego dnia. Drugie przykazanie nie było
przyjemne. Bóg oświadczył, że pod żadnym pozorem nie wolno zaczepiać
Beztwarzych,
którzy mogą robić wszystko, na co mają ochotę.
Dla Tezerenee było to niemal nie do pomyślenia. Dzielili z tymi przeklętymi
istotami
nie tylko ziemię; łączyło ich wspólne pochodzenie, przynajmniej w fizycznym
sensie. Z tego
powodu czuli się niezbyt swobodnie nawet wśród swoich, choć z czasem większość
animozji
popadła w zapomnienie.
Barakas chwycił wodze swojego wierzchowca.
- Zabierajmy się stąd! To miejsce już nie niesie ukojenia.
Reegan i Lochivan przytaknęli mu skwapliwie.
Zawrócili wierzchowce i popędzili w kierunku miasta. Z początku mieli pewne
trudności, bo jaszczury nie zostały złamane jak należy. "Łamanie" w Nimth
oznaczało
złamanie woli i rozbicie jej w pyl; powstałą w ten sposób pustkę właściciel mógł
zapełnić
tym, co uważał za wskazane. W efekcie uzyskiwano doskonale ułożone wierzchowce.
Na
nieszczęście w nowym świecie łamanie nie zawsze kończyło się sukcesem, a
Tezerenee nie
mogli sobie pozwolić na utratę wielu smoków. W przeciwieństwie do zachodniego
kontynentu, gdzie zamierzali się udać, tutaj smoki występowały stosunkowo
rzadko.
Zdaniem Barakasa była to kolejna wada tego kontynentu.
Wreszcie wierzchowce poddały się woli jeźdźców i, nabierając pędu, pognały przez
pagórkowaty teren. Szkarłatne płaszcze Barakasa i Reegana, wyróżniające ich jako
władcę
klanu i jego nominalnego następcę, łopotały niczym krwawoczerwone smocze
skrzydła.
Miasto uchodźców leżało w dolinie i większa część drogi prowadziła w dół, choć
wzgórza

background image

zmuszały ich do podążania krętą trasą. Koniom nie brakowało zalet, ale w takim
terenie
jaszczury miały niezaprzeczalną przewagę. Ich pazury wczepiały się w ziemię, co
zapobiegało przekoziołkowaniu przez głowę i zmiażdżeniu jeźdźców. Poza tym
ujeżdżony
smok był czymś więcej niż wierzchowcem przenoszącym Tezerenee z miejsca na
miejsce.
Był machiną stworzoną do zabijania. Niewiele stworzeń mogło stawić czoło
smokowi, nawet
tak prymitywnemu jak wierzchowy jaszczur. Szpony mogły pociąć człowieka na
plastry,
szczęki bez wysiłku przeciąć ofiarę na dwoje.
Co ważniejsze, smoki były symbolem Tezerenee.
Niedługo później przed jeźdźcami wzniosło się miasto, z daleka przypominające
masywną ścianę. Nowi mieszkańcy najpierw odbudowali otaczający je mur,
podwajając jego
wysokość. Zrobili to ze strachu, bo pozbawieni dawnej mocy wszystkiego się bali.
Kiedy tu
przybyli, miasto było jedną wielką ruiną, pradawnym reliktem starożytnych,
którzy powołali
ich do istnienia. Jak się okazało, starożytni dali początek wielu różnym rasom.
Mieli na swe
usługi moc, o jakiej Vraadowie mogli tylko marzyć, więc z łatwością nadali swoim
potomkom różnorodne formy. Szukali najbardziej odpowiednich następców swojej
zmęczonej, wymierającej rasy. Jak na ironię, nadzieję rokowali tylko ci, których
wcześniej
spisano na straty - Vraadowie. Ci porzucili stworzony przez starożytnych świat,
gdzie, jak
przewidywano, mieli doprowadzić do samozagłady. Zamiast wybić się wzajemnie,
przetrwali
prawie wszystkie inne rasy. Oprócz nich istnieli jeszcze Poszukiwacze, ale, jak
powiedział
Smok z Głębin, ich czas dobiegał końca.
Wielmożny Barakas uważał odbudowę miasta za stratę czasu i sił, lecz nie wyraził
sprzeciwu. Miał własne plany i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał stosownej
chwili, by
zacząć je realizować.
- Smocza krew! - zaklął Lochivan, wskazując przed siebie. - Następny!
Blisko bram miasta stała postać taka sama jak ta, którą parę minut wcześniej
zostawili
za sobą. Zdaniem Barakasa mogła być to ta sama istota. Beztwarzy popisywali się
swoją
mocą; mieli jej pod dostatkiem. Byli wszak uosobieniem starożytnych twórców tego
miasta, a
raczej tego, co pozostało z ich umysłów. Nadal próbowali we własny zagadkowy
sposób
kierować przyszłością swojego świata - czyli Vraadami. Władca Tezerenee zacisnął
wargi:
dzięki niemu zyskali fizyczną postać, która umożliwiała im jeszcze większą
ingerencję.
Brama otworzyła się sama przed powracającymi Vraadami. Beztwarzy, jak jego
poprzednik, nawet nie drgnął, gdy się zbliżyli.
Barakas nie mógł powstrzymać się od dotknięcia własnej twarzy, gdy mijali
nieruchomą figurę. Skóra w dotyku sprawiała wrażenie normalnej, ale pochodziła z
tego
samego źródła co ciało, które przyoblekły te duchy. Cielesne powłoki wszystkich
Tezerenee -
z wyjątkiem jednego - powstały dzięki połączonej magicznej mocy klanu. Nawet
parę osób
spoza klanu, które patriarcha postanowił wynagrodzić za wierność, zyskało nowe
ciała.

background image

Wobec braku fizycznej drogi z Nimth do Smoczego Królestwa takie rozwiązanie
wydawało
się idealne. Z pomocą niejakiego Dru Zeree, jedynego czarnoksiężnika spoza
klanu, którego
Barakas darzył szacunkiem, Vraadowie odkryli sekret ka, czyli duchowej podróży.
Ka danej
osoby, kierowane przez innych, mogło przebyć barierę nieprzekraczalną dla ciała.
Istniała
tylko jedna główna przeszkoda: dusze wyzwolone z ciała musiały gdzieś
zamieszkać.
Sam Barakas zaproponował rozwiązanie. Choć fizyczne przejście okazało się
niemożliwe, Vraadowie mogli za pomocą magicznych środków wywierać wpływ na swój
przyszły świat. Praca nad najdrobniejszym czarem wymagała współdziałania tuzina
czy
więcej osób, co okazało się nieosiągalne dla aroganckich Vraadow. Tezerenee,
przeciwnie,
przyzwyczajeni byli do współpracy i pod mistrzowskim przewodem patriarchy
stworzyli
armię golemów, bezdusznych łupin, które miały czekać na napływ vraadzkich ka. Do
ich
tworzenia wykorzystano większych, bardziej majestatycznych kuzynów wierzchowców,
których dosiadał Barakas i jego synowie. Po stworzeniu zaledwie kilkuset golemów
misterny
plan zaczął się walić. Najpierw przepadli bez śladu Tezerenee odpowiedzialni za
nadzorowanie tworzenia golemów - Barakas podejrzewał, że starożytni maczali w
tym palce -
a potem te przeklęte zjawy ukradły większość ciał dla siebie.
Istota zniknęła z pola widzenia, gdy jeźdźcy wjechali za mury. Patriarcha wcale
nie
poczuł się lepiej. Z doświadczenia wiedział, że co najmniej pół tuzina tych
straszydeł
obserwuje ich z mniej rzucających się w oczy miejsc. Takie miały zwyczaje.
Kiedyś Dru Zeree wyjaśnił mu, że ostatni ze starożytnych połączyli swoje dusze z
tym
światem, obdarzając go swego rodzaju umysłem. Golemy stworzone przez Tezerenee
dały
założycielom okazję do nadrobienia przeoczenia, z którego zdali sobie sprawę
poniewczasie:
wyposażenia umysłu w ręce umożliwiające dalszą pracę. Barakas nie wiedział, w
jakim
stopniu wierzyć w to wyjaśnienie, ale w gruncie rzeczy to nie miało znaczenia.
Liczyła się
wyłącznie armia duchów, która pozbawiła go nie tylko golemów, ale także
wymarzonego
cesarstwa. Był tak blisko celu... Wystarczyłoby, żeby w zamian za obietnicę
wstępu do
nowego świata Vraadowie przysięgli mu wierność. Co gorsza, widok ożywionych
golemów
przypominał mu, że jego ciało leży i gnije w dogorywającym Nimth, chyba że już
pożarły je
jakieś ścierwojady.
Skrzydła bramy zamknęły się za nimi: magia Dru Zeree znów dała o sobie znać.
Barakas starał się ze wszystkich sił, lecz nie potrafił dorównać
czarnoksiężnikowi. Nawet
córka Zeree, Sharissa, odznaczała się o wiele większym talentem. Niemożność
dorównania
innym była kolejną gorzką pigułką, którą Barakas połykał codziennie jak rok
długi.
Paru Vraadow kręciło się w pobliżu. Wyglądali zdecydowanie bardziej niechlujnie
niż

background image

w Nimth. Pozbawieni niemal nieograniczonej mocy, która pozwalała im spełniać
wszelkie
zachcianki, musieli dbać o siebie w sposób bardziej przyziemny. Niektórzy nie
umieli do tego
przywyknąć. Ci tutaj mieli na sobie długie szaty albo kaftany i spodnie, proste
w kroju w
porównaniu z ekstrawaganckimi, wyszukanymi strojami z czasów Nimth. Kilku
wyrzucało
gruz z na wpół zrujnowanej budowli. Odkładali na bok równe kawałki, żeby później
wykorzystać je do wzniesienia jakiejś innej nikomu niepotrzebnej wieży. W oczach
Barakasa
mozolący się Vraadowie wyglądali wręcz żałośnie.
,3ogowie upadli - pomyślał. - Ja upadłem".
A jednak dzięki ich wysiłkom miasto odzyskało trochę dawnego splendoru. Być może
pewnego dnia stanie się tak wspaniałe jak w okresie swej świetności. Vraadowie
mieli więcej
dzieci niż w Nimth, ale stwierdzenie to jeszcze o niczym nie świadczyło, bo w
dawnych
czasach bywało ich nie więcej niż parę tuzinów. Niemal nieśmiertelnych
czarnoksiężników
nie pociągały więzi rodzinne i daleko im było do wzorowych rodziców. Ci
nieliczni, którzy
decydowali się na dzieci, po jakimś czasie przystępowali do walki z własnym
potomstwem.
Barakas podczas tworzenia swojego klanu skierował tę destrukcyjną energię na
zewnątrz.
Liczba Tezerenee, stanowiących jedyną prawdziwą rodzinę w społeczeństwie
Vraadów, znów
przekroczyła setkę - nie licząc ludzi spoza klanu, którzy przysięgli mu wierność
w czasie
ostatnich piętnastu lat. W zajętej przez klan części miasta nie brakowało
dzieci.
Paru Vraadow ostentacyjnie odwróciło się plecami do trzech Tezerenee. Patriarcha
nie
poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Nie przejmował się wrogością, a poza tym
uważał, że
ich złość kieruje się w niewłaściwą stronę. To prawda, że po utracie większości
golemów
przeprawił do nowego świata wyłącznie swoich ludzi, a dawnych sprzymierzeńców
porzucił
na łaskę losu. Teraz dowodził, że jeśli czuli się oszukani i szukali winnych, to
powinni
zwrócić się przeciwko Beztwarzym. On postąpił tak, jak postąpiłby każdy z nich.
Klan miał
pierwszeństwo.
Z czasem Vraadowie przestali domagać się śmierci wszystkich Tezerenee.
Ostatecznie
to oni, przyzwyczajeni do korzystania z siły własnych rąk, nauczyli ich, jak
radzić sobie bez
magii. Barakas nie bez racji uważał, że dni kolonii byłyby policzone, gdyby nie
jego poddani.
Nawet Dru Zeree i Silesti, trzeci członek triumwiratu, nie mogli temu
zaprzeczyć.
Czarnoksiężnicy władający magią byli zbyt nieliczni, by sprostać wyzwaniom
nowego świata.
Patriarcha wyrwał się z zadumy na widok wysokiej, zgrabnej kobiety ze
srebrzysto-
błękitnymi włosami spływającymi niemal do talii. Ubrana w dopasowaną suknię,
podkreślającą idealną figurę, szła z pewnością siebie, której nie miała przed
przybyciem do

background image

tego świata. Zaliczała się do najbardziej wprawnych czarodziejek, choć według
vraadzkich
kryteriów była ledwie dzieckiem - miała tylko trzydzieści parę lat.
Była to Sharissa, córka Dru Zeree.
Barakas ściągnął wodze. Wstrzymywał wierzchowca powoli, żeby nie okazać zbytniej
skwapliwości. Zerknął na Reegana, który wybałuszył oczy i śledził każdy ruch
młodej
kobiety. Patriarcha od jakiegoś' czasu zachęcał pierworodnego do zainteresowania
się
jedynaczką swojego rywala, a Reeganowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Ale
podczas gdy Barakas cenił Sharissę za pozycję i czarodziejskie umiejętności,
jego syn
postrzegał ją bardziej przyziemnie... co nie znaczy, że patriarcha nie
dostrzegał jej urody.
Sharissa zmieniła się trochę od czasu przybycia do tego świata. Twarz jej się
zaokrągliła,
choć kości policzkowe pozostały wyraźnie zaznaczone. Jak inni Vraadowie, miała
krystalicznie czyste oczy, błękitne jak akwamaryna i jasne, gdy szeroko
rozchylała powieki.
Wygięte brwi nadawały jej twarzy dociekliwy wyraz. Mina czarodziejki zwykle
wyrażała
lekkie rozbawienie, ale Barakas wiedział, że jest to zasługą naturalnie
wygiętych w górę
kącików ust.
- Wielmożna Sharisso - zawołał, kiwając głową.
Jej wąskie, ale ładnie wykrojone wargi rozchyliły się w wymuszonym uśmiechu.
Sharissa nie lubiła zadawać się z Tezerenee - wyjąwszy Gerroda, który sam skazał
się na
wygnanie. Barakas szybko przepędził nieproszone myśli dotyczące syna. Gerrod
postanowił
pójść własną drogą, a to oznaczało życie w izolacji przeczącej wszystkim
zasadom, które
wpoił swoim ludziom. Gerrod sam wykluczył się z klanu i na tym kończyły się ich
relacje.
- - Wielmożny Barakasie. Lochivanie. - Sharissa uśmiechnęła się do nich, skinęła
głową i dodała: - O, Reegan. Jak się dzisiaj miewasz?
- - Doskonale, jak zawsze, gdy cię widzę - odparł Reegan.
Barakas był prawie tak jak Sharissa zaskoczony słowami najstarszego syna. Panna
Zeree zarumieniła się lekko; nie spodziewała się takiego komplementu ze strony
tego
niezdarnego gbura. Patriarcha powściągnął uśmiech. Czarodziejka nie będzie miała
wątpliwości, że to nie on podsunął odpowiedź. Było aż nazbyt jasne, że banalne
słowa
zrodziły się w głowie Reegana. Po raz pierwszy jego syn przejął inicjatywę.
Jeśli istniało coś,
co mogło rozbroić Sharissę, to tylko szczerość.
- - A jak miewa się twój ojciec? - zapytał Barakas, przerywając przedłużające
się
milczenie.
- - Dobrze - odrzekła Sharissa z widoczną ulgą. Mimo swoich zdolności i wiedzy,
w
kwestii kontaktów międzyludzkich była naiwna jak dziecko. Pierwsze dwadzieścia
lat życia
spędziła w odosobnieniu, gdyż ojciec postanowił chronić ją przed zgubnym wpływem
innych
Vraadow, a teraz miała niewiele więcej. To mało, jak na długowieczną rasę
Vraadow.
- - A jego małżonka?
- - Matka też ma się dobrze.
Barakas zwrócił uwagę na sformułowanie. Wielmożna Ariela Zeree nie była matką

background image

Sharissy; nawet nie należała do rasy Vraadow, tylko do elfów z tego świata.
Córka Dru, która
tak naprawdę nie znała rodzonej matki, ogromnie polubiła elfkę i w konsekwencji
zaczęła
zwać ją matką. Barakas starannie skrył niesmak. Elfka, choć spowinowacona z
Zeree, była
poślednią istotą. Nie należała do Vraadow.
Zdał sobie sprawę, że Sharissa czeka na dalsze słowa. Jego myśli coraz częściej
chadzały własnymi ścieżkami. To go niepokoiło. Czyżby miało to coś wspólnego z
niedawno
odkrytą siwizną we włosach albo ze zmarszczkami w kącikach oczu?
- Wielmożna Sharisso, istoty te nie są ci zupełnie obce, prawda? - zapytał nagle
Lochivan. Nie musiał wyjaśniać, o kogo mu chodzi. Wszyscy wiedzieli, że ma na
myśli
Beztwarzych.
Władca Tezerenee łypnął gniewnie na młodszego syna, ale powstrzymał się od
komentarza.
- - Wiem o nich co nieco. - Sharissa była ostrożna. Jak większość Vraadow, bała
się
dominacji Tezerenee. Barakas chciałby ją zapewnić, że nie ma powodu do obaw; dla
niej
zawsze znajdzie się miejsce w klanie. Taka żywotność i moc nie mogły pójść na
marne.
- - W jaki sposób okazują, że na czymś im zależy? Czy ich poczynania w ogóle coś
znaczą? Czy umieją tylko się gapić... jeśli można tak powiedzieć, bo przecież
nie mają oczu!
Myślę, że oni coś wiedzą. Piętnaście lat gapienia się musi mieć jakiś cel. A w
tym roku
przechodzą samych siebie.
Sharissa okazała zainteresowanie. Ciekawiło ją wszystko, co wiązało się z nowym
światem.
- Zwróciłeś na to uwagę? Ostatnio są bardziej aktywni, też to zauważyłam. Ale
nie
sądzę, by to oznaczało coś złego. Zależy im na naszym powodzeniu.
"Jesteś pewna?" - chciał spytać Barakas. I po raz kolejny ugryzł się w język.
- A co sądzi twój ojciec? Pracuje z nimi w ich zamku. Z pewnością wie coś
więcej.
Sharissa pokręciła głową tak energicznie, że jej wspaniałe włosy zafalowały
niczym
kaskada. Reegan pożerał ją wzrokiem, choć starał się skrywać nachalność. Zawsze
miał z tym
kłopoty.
- - Ojciec zawsze mówi, że praca z nimi przypomina zabawę układanką, w której
brakuje ponad połowy elementów. Jakimś sposobem uczą go różnych rzeczy, lecz
uświadamia sobie to dopiero po zakończeniu lekcji. - Uśmiechnęła się do
Lochivana, jakby na
chwilę zapomniała, że jest Tezerenee. - To niepomiernie go irytuje.
- - Nie dziwię się.
Rozmawiali ze swobodą, która zaniepokoiła Barakasa. Patriarcha niemal dosłownie
był ojcem swoich poddanych, bo w ciągu stuleci spłodził nie mniej niż piętnastu
synów i
kilka córek... nie wspominając o tych, których zdążył zapomnieć. Niestety, dwóch
najbardziej
inteligentnych potomków sprawiło mu gorzki zawód. Rendel zdradził klan, pragnąc
na własną
rękę zbadać tajemnice Smoczego Królestwa, i zginął przez własną głupotę. Jego
cień,
młodszy brat Gerrod, był niewiele lepszy. Barakas miał nadzieję, że Lochivan
wypełni lukę,
jaka powstała po odejściu tamtych dwóch. Zawsze uważał go za posłusznego, nigdy
za

background image

mądrego, a jednak...
Sharissa spoglądała w jego stronę. Patriarcha zastanowił się, od jak dawna mu
się
przypatruje. Znów była uprzedzająco i nienaturalnie uprzejma. A on zapomniał się
jak ostatni
gamoń i odsłonił swoje myśli... Takiego niedbalstwa nigdy nie puściłby płazem
żadnemu ze
swoich ludzi.
- - Jeśli wybaczysz, muszę przygotować się do wyprawy. Znaleziono jedno z
wcześniejszych osiedli założycieli.
- - Co takiego? - Lochivan pochylił się w siodle. - Gdzie?
- Na północnym wschodzie. Muszę już iść. Życzę wszystkim dobrego dnia. - Skinęła
im głową i odeszła. Jej chód zdradzał, że pragnie szybko znaleźć się jak
najdalej.
Zbolała mina Reegana skojarzyła się Barakasowi z pyskiem chorego smoka. Gdy
Sharissa oddaliła się spory kawałek, Lochivan odwrócił się do ojca i obaj
wymienili
spojrzenia. Na północnym wschodzie mieszkał Gerrod. To mogło, ale nie musiało
być
zbiegiem okoliczności.
- Otrząśnij się z tego osłupienia, Reegan - warknął władca Tezerenee. -
Lochivan,
możesz odejść. Wiem, że musisz zająć się pewnymi sprawami. Mam rację?
Lochivan, który w tej chwili nie miał żadnych obowiązków, w lot zrozumiał
intencje
ojca.
- Tak, ojcze. Dziękuję.
Młodszy Tezerenee ściągnął wodze i odjechał, zostawiając ojca i brata. Barakas
po raz
ostatni odwrócił się do pierworodnego, swojego następcy.
- Smocza krew! Idioto, ocknij się wreszcie! Chcesz siedzieć tu bezmyślnie przez
cały
dzień? - Źle ocenił jego uczucia do Sharissy. Ostatnim, czego mu brakowało, był
zadurzony
gamoń. Kiedy rządzi żądza, rozum schodzi na psy - a w przypadku pierworodnego
efekt był
tragiczny.
Reegan wyrwał się z transu i ruszył za ojcem. Barakas skrył niesmak pod maską
obojętności. Powinien się domyślić, że nie wyrachowanie, tylko prawdziwe uczucie
podsunęło pierworodnemu słowa wyrzeczone do Sharissy.
W jego głowie kłębiły się myśli dotyczące przyszłości klanu i możliwości, jakie
wiązały się z osobą Sharissy Zeree, nie można go więc winić, że nie zauważył
trzeciej ze
znienawidzonych istot. Beztwarzy przez chwilę obserwował, jak postacie dwóch
Tezerenee
stopniowo maleją w oddali. Najwidoczniej przestali go interesować, bo odwrócił
się w
kierunku, w którym odeszła Sharissa - a za nią Lochivan.

III

Sharissa nie lubiła spotkań z Tezerenee, zwłaszcza z Barakasem i Reeganem, ale
wiedziała, że kontakty z członkami klanu są nieuniknione. W ciągu pięciu
zeszłych lat
obecność Tezerenee wyjątkowo mocno zaznaczała się w tej części miasta. Gniew,
jakim
pałali do nich Vraadowie, przygasł z biegiem czasu, a posiadana przez nich
wiedza już na
samym początku istnienia kolonii okazała się bezcenna i nadal jej potrzebowano.
Klan

background image

uzyskał wpływy o wiele większe niż w Nimth, ale Sharissa wątpiła, czy patriarchę
zadowala
taki stan rzeczy. Choć zawsze kładł nacisk na rozwój sprawności fizycznej,
prawie zupełna
niemożność posługiwania się czarami oznaczała, że w przypadku konfrontacji
Tezerenee
byliby skazani na przegraną. Po prostu byli zbyt nieliczni. Mimo wszystko wiele
osób spoza
klanu uważało Barakasa za przywódcę. Tezerenee znów przechadzali się śmiało
wśród
Vraadow, niemal zachęcając rywali do wykonania jakiegoś ruchu.
Jak na razie nic nie zakłócało równowagi. Silesti nadal trzymał w ryzach swoich
ludzi,
a ojciec Sharissy nakłaniał obie strony do współpracy, nie zwracając uwagi na
docinki i kosę
spój rżenia Vraadow. W znacznej mierze to dzięki niemu triumwirat spełniał swoje
zadanie.
Pozostawieni samym sobie, Silesti i Barakas przystąpiliby do wojny w dniu, w
którym zjawili
się w nowym świecie.
Barakas miał nadzieję, że przechyli szalę na swoją stronę, a czynnikiem
działającym
na jego korzyść mogłoby być małżeństwo Sharissy z Reeganem.
- Nigdy w życiu - mruknęła czarodziejka. W gruncie rzeczy nie darzyła Reegana
jakąś
wyjątkową nienawiścią, a jego pochlebne słowa trąciły romantyczną strunę w jej
sercu, lecz
nie o takim mężu marzyła. Nie miała pewności, jaki powinien być jej ideał, lecz
stanowczo
odbiegał od młodszej, bardziej prostackiej wersji samego patriarchy. Reegan
ogromnie
przypominał ojca. Był silny i zwinny, ale zdecydowanie niemądry. W sprawach
delikatniejszej natury zdawał się na Lochivana.
Lochivan. Sharissa zastanowiła się, czy władca Tezerenee wie, że jego młodszy
syn
jest jednym z jej najbliższych przyjaciół. Nie kochankiem - bardziej bratem,
którego nigdy nie
miała.
W trakcie wędrówki jej oczy mimo woli rejestrowały zmiany, jakie ostatnio
dokonały
się w mieście, będącym raczej rozległą warownią. Zachodnie i wschodnie dzielnice
zostały
niemal całkowicie przebudowane. Wyburzono większość starych budowli, nie
nadających się
do zamieszkania. Dzięki mocy tych nielicznych, którzy w nowych warunkach radzili
sobie z
czarami, oraz dzięki fizycznej pracy tych, którzy inaczej poradzić sobie nie
mogli, wzniesiono
kilka wież i budowli o płaskich dachach. Jak na jej gust były zbyt praktyczne,
ale miała
nadzieję, że wkrótce styl budownictwa stanie się bardziej wyrafinowany.
Większość
gmachów świeciła pustkami, co było wyrazem optymizmu Vraadow i nadziei na
powiększenie populacji. Poza tym prace budowlane zapewniały mieszkańcom zajęcie.
W tej
jednej kwestii członkowie triumwiratu od początku byli jednomyślni.
Sharissa dostrzegała niewiele przejawów dawnego wykwintnego smaku Vraadow.
Ledwie parę portali wyróżniało się bardziej wymyślnym kształtem, a na niektórych
widniały
wizerunki fantastycznych stworzeń. Przystanęła na widok wilczej głowy nad
drzwiami, gdyż

background image

opadły ją wspomnienia z Nimth. Ta rzeźba jednak była tylko symbolem wskazującym,
że
tutaj mieszkają zwolennicy Silestiego. Nieświadomie naśladując swego wroga,
trzeci członek
triumwiratu obrał sobie zwierzęce godło, które stało się symbolem jego wpływów.
Coś wysunęło się z cieni. Sharissa drgnęła. Stłumiła sapnięcie, starając się nie
okazać
zaskoczenia.
Zwracało się ku niej gładkie, puste oblicze. Podobnie jak Barakas, ona też
nazywała
ich Beztwarzymi, ale większość Vraadow zwała ich po prostu nie-ludźmi. Zapewne
powodowała nimi niechęć do pogodzenia się z faktem, że są z nimi spokrewnieni.
Pod
pewnymi względami istoty te rzeczywiście przypominały członków jej rasy.
Beztwarzy "patrzył" na nią przez krótką chwilę. Nagle wyminął ją jakby z
niecierpliwością i ruszył w swoją stronę. Sharissa patrzyła w ślad za nim,
dopóki nie zniknął
jej z oczu, i dopiero wtedy odetchnęła. Mimo woli wstrzymywała oddech od chwili
spotkania.
Naszły ją oderwane, trochę niepokojące myśli - czyżby Beztwarzy był
zdenerwowany? Zasadniczo istoty nie zbliżały się do napotkanych Vraadow: albo
zmieniały
kierunek, albo okrążały ofiarę spokojnym, niemal nonszalanckim krokiem. Nie
przemykały
tak jak ten. Beztwarzy wyglądał, jak gdyby nurtował go jakiś poważny problem.
Co mogło zaprzątać jego myśli do tego stopnia, że stracił opanowanie, z którego
jego
rodzaj słynął przez długie lata?
Potem Sharissa poczuła pierwszą oznakę innej obecności - tak potężnej i
odmiennej,
że być może wywieranie osobliwego wrażenie było umyślną zapowiedzią jej
przybycia. Nie
umiała osądzić, czy ma rację. Wiedziała tylko, że nie zbliża się nikt z
Vraadow... być może z
wyjątkiem Gerroda, który zdolny był do wielu niezwykłych przemian.
W okolicy zapadła głucha cisza, jakby wszyscy wyczuli to samo, co ona. Sharissa
sięgnęła do sił tego świata. Spośród nielicznych Vraadow, którzy zdołali
przystosować się do
nowych warunków, paru twierdziło, że w czasie sięgania do mocy świata widzą
tęczę barw.
Inni utrzymywali, że dostrzegają siatkę krzyżujących się linii sił,
rozciągających się w
nieskończoność. Sharissa wiedziała, że obie grupy miały rację, bo sama była
chyba jedyną
osobą, która widziała jedno bądź drugie w zależności od kaprysów podświadomości.
To
dwoiste postrzeganie sił było najbardziej prawdopodobną przyczyną jej
nieoczekiwanej
biegłości w korzystaniu z czarów. Nawet jej ojciec, który uczył się od swojej
żony i od
Beztwarzych, nie mógł się z nią równać. Ariela, urodzona i wychowana na drugim
kontynencie, również nie mogła mierzyć się z przybraną córką. Twierdziła, że
nikt z jej ludu
nie posługiwał się mocami z taką łatwością.
Niekiedy Sharissa była dumna ze swoich wyjątkowych umiejętności, lecz częściej
uważała ten dar za ciężkie i niebezpieczne brzemię. Ludzie pokroju Barakasa
widzieli w niej
narzędzie lub po prostu zazdrościli jej talentu. Każdy próbował nią manipulować,
ale z
większością jakoś sobie radziła. W ostatnich dniach pobytu w Nimth jedna z
byłych kochanek

background image

ojca, czarodziejka Melenea, bez skrupułów wykorzystała jej naiwność. Machinacje
Melenei
niemal skończyły się śmiercią Sharissy, jej ojca i Gerroda Tezerenee. W
zmaganiach zginął
wierny famulus ojca, będący jej przyjacielem z czasów dzieciństwa. Sirvak oddał
życie w
obronie swego pana i pani przed straszliwym sługą Melenei, Cabalem. To tragiczne
wydarzenie zahartowało Sharissę i utwierdziło ją w postanowieniu, że nigdy nie
pozwoli
nikomu się wykorzystać, gdyby miało zagrozić to bezpieczeństwu tych, których
kochała.
Obecność dawała o sobie znać coraz mocniej, jakby istota pędem zbliżała się do
miasta... od zachodu, jak teraz zauważyła Sharissa. Z każdą chwilą jej moc
stawała się coraz
bardziej zdumiewająca. Z pewnością nie była ludzka. Żaden Vraad nie był taki
potężny, taki
inny.
- Ojciec! - zawołała, drżąc. - Muszę powiedzieć ojcu! Być może już wiedział,
lecz nie
mogła być pewna. Sięgnęła umysłem, próbując nawiązać z nim łączność. Komunikacja
mentalna zawodziła częściej niż niegdyś i niewielu mogło utrzymywać więź przez
dłuższy
czas. W przypadku Sharissy i jej ojca sprawę utrudniał fakt, że Dru Zeree
przebywał nie
całkiem w tym świecie, tylko jakby w jego "kieszeni", gdzie mieściła się
ostatnia siedziba
założycieli sprzed połączenia ich dusz z ziemią. Ci, którzy przebywali w tamtym
świecie,
mogli obserwować osoby na zewnątrz i nawiązywać z nimi kontakt, ale przedarcie
się przez
barierę od drugiej strony nie nastręczało trudności tylko beztwarzym wcieleniom
założycieli.
Dotychczas nie było wiadomo, jak Beztwarzy porozumiewają się między sobą.
- Ojcze? - Czarodziejka na chwilę wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź.
Kiedy
znajomy kontakt z umysłem ojca nie nastąpił, ponowiła próbę. Przez cały czas
czuła
zbliżającą się obcą istotę. Zastanowiła się, jak Tezerenet magli jej nie
zauważyć. Barakas
wprawdzie utracił znaczną część dawnej mocy, ale nadal był potężny. Czy to
możliwe, że nie
wykrył zbliżającego się intruza?
Nawiązanie łączności z ojcem okazało się niewykonalne. Gdyby odebrał jej
wezwanie, już by odpowiedział. Brak kontaktu oznaczał, że będzie musiała do
niego pójść.
Sharissa zrezygnowała z wyprawy na zachód i ruszyła w kierunku placu, gdzie na
rozkaz Dru
nie prowadzono żadnych prac. Tam znajdzie maleńkie, ukryte rozdarcie w tkaninie
rzeczywistości. Było to wejście do niewielkiego świata założycieli, gdzie jej
rodzice obecnie
spędzali większość czasu. Miała nadzieję, że będzie otwarte. Niejeden raz, gdy
chciała z nim
porozmawiać, musiała czekać, aż ojciec opuści swój prywatny mały świat.
Paru Vraadow, spieszących gdzieś w swoich sprawach, uskoczyło jej z drogi. Nawet
na nich nie spojrzała. Nie wiedziała, czy także coś wyczuwają, ale nie zawracała
sobie tym
głowy. Jeśli kogoś zaniepokoił tajemniczy przybysz, to podąży za nią albo
postanowi zbadać
sprawę na własną rękę.
Jeden człowiek nie ustąpił jej z drogi. Zderzyłaby się z nim, gdyby para silnych
rąk

background image

nie złapała jej i nie zatrzymała.
- Co się dzieje? Coś ważnego, skoro biegniesz na oślep i wpadasz na ludzi!
- Lochivan! Nie mogę teraz rozmawiać! Muszę znaleźć ojca! Tezerenee puścił ją.
- W takim razie pójdę z tobą. Może mi powiesz, co cię tak poruszyło, że zamiast
się
teleportować tracisz czas na chodzenie piechotą.
Sharissa zarumieniła się. Minęła Lochivana i pospieszyła dalej. Tezerenee ruszył
za
nią, bez trudu dotrzymując jej kroku. Przyzwyczaił się do szybkich marszów.
- Uznałam, że lepiej nie korzystać z czarów - odparła. Nigdy nikomu nie
powiedziała,
nawet Dru, dlaczego tak rzadko korzysta z czarów oszczędzających czas. W
ostatnich dniach
pobytu w starym świecie teleportacja stała się niebezpieczna i jej ojciec niemal
przypłacił
życiem próbę magicznej podróży. Sharissa zdawała sobie sprawę z absurdalności
swojego
zachowania, ale nie potrafiła wyzbyć się lęku, że pewnego dnia zaklęcie
teleportacji
przeniesie ją w miejsce, z którego nie będzie powrotu. Nie umiała wyjaśnić
swoich odczuć
komuś, kto stracił umiejętność posługiwania się magią. Mało prawdopodobne, by
spotkała się
ze współczuciem.
- Dlaczego? O co chodzi? - zapytał Lochivan, marszcząc czoło. Coś go trapiło,
może
niejedno.
Sharissa zastanowiła się, czy on wyczuwa obecność nieznajomego.
- - Coś... ktoś... z innego... Nie umiem ci tego wyjaśnić. Powiedz mi, nie
wyczuwasz
obecności zbliżającej się od zachodu?
- - Co takiego? - Zerknął w kierunku bramy, przez którą wcześniej wjechał wraz z
ojcem i bratem. - Gdyby coś było tak blisko... powinniśmy zobaczyć to w czasie
przejażdżki...
- - Też tak pomyślałam. - W Sharissie zbudziło się podejrzenie. - Widziałeś coś,
Lochivanie? Jesteś jedną z dwóch osób z twojego klanu, po których mogę
spodziewać się
szczerej odpowiedzi. Widziałeś coś? Czułeś coś?
- - Nic! - odparł z porywczością znamionującą narastający niepokój. - Na
zachodzie
widzieliśmy tylko las i równiny... i, oczywiście, morze. Smocza krew!
Poszukiwacze?
Doszedł do tego samego wniosku. Istniała jeszcze druga możliwość: mogli to być
magiczni opiekunowie miasta, słudzy starożytnych założycieli. Ale opiekunowie,
choć nie
posiadali formy - chyba że przyoblekali się w ziemię i skały jak ten, którego
Tezerenee
nazwali Smokiem z Głębin - dawali się rozpoznać. Ich aura przesycona była
zapachem tego
świata, tego pradawnego miejsca. Z przybyszem było inaczej. Sharissa wykryła
tylko leciutki
posmak tego świata, jakby bawił tu przez krótki czas, ale przybywał skądinąd.
Skoro Nimth
zostało odcięte, pozostawał tylko drugi kontynent i jego panowie. Czyżby
Poszukiwacze? Ale
przecież oni byli częścią tego świata, więc...
Lochivan zatrzymał się i zdjął rękawicę.
- Na tarcze i miecze! Akurat w tej chwili!
Choć czas naglił, Sharissa też przystanęła. Towarzystwo Lochivana dodawało jej
otuchy i pozwalało zachować jasność myśli. Uznała, że warto zaczekać, pod
warunkiem, że

background image

nie dłużej niż parę sekund. Poza tym zaciekawiła ją przyczyna jego
rozdrażnienia.
- Co się stało?
Wsunął rękę między smoczy hełm a naszyjnik pancerza i zaczął drapać się
zapamiętale po szyi. Sharissa obawiała się, że lada chwila spłynie krwią.
- Przeklęta wysypka! Nic groźnego, ale doskwiera całemu klanowi. Skóra wysusza
się
i nie można temu zapobiec. Czasami swędzi tak okropnie, że muszę przerwać to, co
robię, i
drapać się, aż... aż znów idzie wytrzymać. - Lochivan wyjął rękę i naciągnął
rękawicę.
Westchnął. - Nareszcie, chwała smokowi. Po wszystkim. Ruszajmy!
Sharissa była trochę zdziwiona, że wojownik miary Lochivana w krytycznej chwili
przejmuje się wysypką, lecz nic mu nie powiedziała i zadbała, żeby nie zdradzić
swoich
myśli. W stosownej chwili wspomni ojcu o tej pladze. Być może dziś była to tylko
niegroźna
wysypka, ale czy ktoś mógł przewidzieć, w co przerodzi się w przyszłości?
Przeszli nie więcej niż tuzin kroków, gdy czarodziejka przystanęła.
Coś było na placu, do którego się zbliżali. Ta sama obecność, którą nie tak
dawno
wykryła za miastem, teraz była w mieście. Wyprzedziła ich, choć jeszcze parę
minut temu...
- Serkadion Manee! - szepnęła oszołomiona. Jej ojciec w chwilach zdumienia
często
wymawiał imię starożytnego uczonego, a ona z biegiem czasu przyswoiła sobie ten
nawyk.
Lochivan nie musiał pytać, co się stało. Gdy odwróciła się i spojrzała na niego,
poznała, że Tezerenee czuje to samo, co ona... Czy ktoś mógłby tego nie poczuć?
Sharissa
powiodła wzrokiem po znajdujących się w pobliżu Vraadach. Wszyscy przystanęli i
wyciągając szyje, patrzyli w kierunku placu. Wszyscy w zasięgu wzroku milczeli.
Niektórzy
zwrócili uwagę na parę zmierzającą w stronę źródła zakłóceń. Sharissa uznała, że
wyglądają
na przestraszonych. Vraadowie, w większości pozbawieni dawnych fenomenalnych
zdolności, w głębi duszy bali się, że staną się łatwym łupem jakiegoś
zewnętrznego wroga.
Czarodziejka uświadomiła sobie, że mogą mieć rację.
- - Muszę się teleportować - oznajmiła nie tyle, by uprzedzić Lochivana, ile
chcąc
utwierdzić się w zamiarze.
- - Idę z tobą.
- - Złap mnie za rękę.
Chwycił ją z pewnością mocniej niż zamierzał. Klan smoka, a ściślej mówiąc sam
patriarcha, nieprzychylnym okiem patrzyi na wszelkie objawy strachu, niezależnie
od
okoliczności. Czasami Sharissie było żal Gerroda i Lochivana z powodu życia,
jakie wiedli
pod twardą ręką ojca.
Krzywiąc usta, Sharissa przeniosła ich na plac.
Początkowo pomyślała, że zapadła noc, choć do zachodu słońca było jeszcze parę
godzin. Potem z konsternacją zdała sobie sprawę, że ma szczelnie zaciśnięte
powieki.
- Bogowie! Spójrz na niego, Sharisso! Widziałaś kiedyś coś równie wspaniałego i
groźnego zarazem?
Ostrożnie otworzyła oczy. Wokół tłoczyli się ludzie, wszyscy bez wyjątku
zahipnotyzowani widokiem wielkiego zwierzęcia.
- Koń! - szepnęła. Przepyszny hebanowy rumak! Sharissa kochała konie, zwłaszcza
piękne wierzchowce, które ojciec hodował bez pomocy magii, traktując to niemal
jak

background image

wyzwanie. A jednak żaden nie mógł się równać z tym stworzeniem...
To jego obecność wykryły jej zmysły. To z niego emanowała niewiarygodna moc,
która zaniepokoiła niemal wszystkich Vraadów, niezależnie od poziomu
czarnoksięskich
umiejętności.
- Gdzie on jest? Muszę go znaleźć i nikt mi w tym nie przeszkodzi! Nie dam się
wrzucić z powrotem do tej przeklętej nicości, którą musiałem znosić przez jakże
długi czas!
Gdzie jest mój przyjaciel, Dru Zeree?
Sharissa wiedziała, z kim - lub z czym - ma do czynienia. Niespodziewany gość
sam
nazwał się Czarnym Koniem; przez pewien czas pomagał jej ojcu. Pewnego razu Dru
Zeree
zapuścił się na widmowe ziemie, gdzie Nimth i Smocze Królestwo splatały się
niczym para
przeklętych kochanków, będących razem, ale niezdolnych się dotknąć. Przez
przypadek trafił
do Pustki i tam poznał mrocznego rumaka, z którym później wędrował. Opiekunowie,
posłuszni rozkazom pradawnych panów, uznali Czarnego Konia za intruza, któremu
nie
wolno przebywać w tym świecie.
Z szacunku dla Dru nie unicestwili go, tylko wypędzili... na zawsze, jak się
wówczas
wydawało.
Nie doceniali stworzenia.
Ludzie przerwali zajęcia i rozmowy. Kręcili się nerwowo po placu, nie wiedząc,
jakie
są zamiary hebanowego przybysza. Choć większość nie słyszała o Czarnym Koniu, od
razu
jednak rozpoznała moc pod pewnymi względami potężniejszą od ich dawnej magii.
- - Wyglądacie jak Dru Zeree! - zawołał z wyrzutem kary rumak. Po chwili namysłu
zapytał: - Jesteście Vraadami? - Niebieskie jak lód oczy przesuwały się z jednej
twarzy na
drugą, wreszcie zatrzymały się na jedynej osobie, która nie ulękła się zimnego
spojrzenia: na
Sharissie. - Gdzie jest mój przyjaciel?
- - Sharisso! - syknął Lochivan, łapiąc ją za rękę.
Czarodziejka zamrugała. Uprzytomniła sobie, że mimo woli ruszyła przed siebie i
niemal upadła. Ciekawe, co spowodowało taką reakcję... Miała wrażenie, że
jeszcze chwila, a
wpadnie prosto w Czarnego Konia. Co za absurd! A jednak wrażenie było silne,
niemal
nieodparte, i nie wiadomo, co by się stało, gdyby Lochivan jej nie zatrzymał.
Demoniczny ogier potrząsnął głową w sposób tak typowy dla zwyczajnego konia, że
Sharissa nabrała większej pewności siebie. Odetchnęła głęboko i śmiało postąpiła
w jego
stronę.
- - Jestem Sharissa Zeree, córka Dru. Ja...
- - Aha! Mała Sharissa! - ryknął z zadowoleniem Czarny Koń. Zmienił postawę tak
nagle, że Sharissa zastygła w pół kroku z szeroko otwartymi ustami.
Czarny Koń przyklusował do niej.
- - Przyjaciel Dru mówił o tobie w czasie naszych podróży! Jakże miło cię
widzieć!
Spędziłem wieczność na poszukiwaniu tego miejsca!
- - Uważaj, Sharisso! - szepnął Lochivan. Trzymał dłoń na rękojeści miecza.
Sharissa nie miała pojęcia, co sobie wyobrażał. Z tego, co wiedziała i co
widziała,
jasno wynikało, że dla powstrzymania tego stworzenia trzeba by czegoś więcej niż
miecza.
- - Uważaj, też mi coś! - parsknął Czarny Koń. Miał wyjątkowy siuch. - Nie
skrzywdziłbym odrośli mojego przyjaciela Dru!

background image

- - Odrośli? - Sharissa nie była pewna, czy się nie przesłyszała.
- - Pędu? Byłaś jego częścią, teraz zaś jesteście rozdzieleni, tak? Jak mówi o
tym
twoje plemię?
- - Latorośl. Potomek. Dziecko. Ale nie byłam jego częścią, tylko... - Urwała,
zastanawiając się, ile czasu zajęłoby jej wyjaśnienie, na czym polega cud
narodzin. Ta istota
nie miała pojęcia o zbyt wielu sprawach.
Paru Vraadow spojrzało na nią ze zdziwieniem - nie dlatego, że nie umiała czegoś
wyjaśnić Czarnemu Koniowi, ale ponieważ rozmawiała z nim jak równy z równym. Na
ich
twarzach malowała się ulga. Wielka czarodziejka po raz kolejny upora się z
problemem, co
tylko powiększy jej prestiż. I dobrze, bo już zakładano, że gdyby jej ojcu
przytrafiło się coś
złego, to ona zajmie jego miejsce w triumwiracie.
Czarny Koń rozejrzał się po okolicy.
- Zmieniliście kształt tego miejsca, jednak nie tu, gdzie stoję. Lękałem się, że
trafiłem
w niewłaściwe miejsce, po chwili wszak przypomniałem sobie o tym obszarze i
otworzyłem
szybszą ścieżkę. Przeszukałem tyle światów, tyle wszechświatów!
Ani jednym słowem nie wspomniał o czarach ochronnych, którymi Vraadowie osłonili
swoje miasto. Czary te zatrzymałyby każdego, on jednak, jak się wydawało, nawet
ich nie
zauważył.
Przybysz westchnął. Był to bardzo ludzki odgłos, którego musiał nauczyć się od
swego dawnego towarzysza. Sharissa wykryła w nim tęsknotę i zmęczenie.
- Piętnaście lat to szmat czasu, wyobrażam sobie - powiedziała, próbując go
uspokoić.
- Może wydawać się wiecznością.
Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem.
- Dzięki twojemu ojcu zyskałem pewne pojęcie o latach, mała Shari! Wiedz, że
kiedy
mówię, iż spędziłem wieczność na szukaniu tego miejsca, to ani nie żartuję, ani
nie
przesadzam. W ciągu twoich piętnastu lat ja przebyłem tysiąc tysięcy krain i
tyle samo
światów! Odkryłem, że czas nie wszędzie płynie jednakowo, a w tym przeklętym
miejscu,
które przyjaciel Dru tak trafnie nazwał Pustką, nie płynie wcale! - Czarny Koń
przekręcił
głowę i spojrzał w bezchmurne niebo. - Przestworza niebieskie wydają się
zapełnione w
porównaniu z Pustką, która pozostałaby pusta nawet gdyby wpadło w nią całe to
miejsce. Jak
mogłem znosić taką egzystencję przed przybyciem Dru?
Nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie. Sharissa zaczekała, aż wielkie
stworzenie trochę ochłonie, i dopiero wtedy powiedziała:
- - Mój ojciec będzie uszczęśliwiony twoim widokiem. Jeśli chcesz, zabiorę cię
do
niego.
- - Maleńka, dokładnie na tym mi zależy! Wiem tylko, że przyjaciel Dru był w
niebezpieczeństwie, a ja zostałem rzucony w miejsce, którego nie miałem nadziei
już nigdy
zobaczyć... a może miałem nadzieję już nigdy nie zobaczyć, nie jestem pewien.
Pomyślałem,
że może przebywa w komnacie światów w zamku dawnych, ale nie mogłem znaleźć
wejścia
do tego małego wszechświata. Bałem się, że uwięziły go istoty, które strzegły
go, gdy byłem

background image

tam ostatnio, lecz nie zostało po nich śladu... Jestem pewien, bo dobrze
zapamiętałem zapach
tych przeklętych dziwadeł!
Lochivan podszedł do Sharissy i nachylił się do jej ucha.
- Nie powinnaś czegoś zrobić z tymi wszystkimi ludźmi? Wyglądają jak dzieci
poproszone o rozwiązanie skomplikowanego magicznego zadania, które przerasta
największych mistrzów! Powiedz im, że nie ma powodu do obaw.
Lochivan miał rację. Sharissa podniosła ręce i zawołała:
- Nie musicie się martwić! Nie ma niebezpieczeństwa, nie ma zagrożenia! To
przyjaciel mojego ojca i ręczę za jego zachowanie!
Przemowa wypadła dość żałośnie, bo przecież nie zawierała ani jednej odpowiedzi
na
pytania, które musiały kłębić się w głowach zgromadzonych Vraadow. Sharissa więc
dodała:
- Dowiecie się więcej od mojego ojca, gdy tylko znajdzie czas, by porozmawiać z
naszym gościem. Obiecuję.
Nadal nie była zadowolona, ale Vraadowie uznali, że muszą poprzestać na tym, co
usłyszeli. Być może rozumieli, że w tym wypadku niewiedza może okazać się
zbawienna.
Pozostali dwaj członkowie triumwiratu nie daliby się zbyć tak łatwo. Sharissa
Zeree zerknęła
na Lochivana; Barakas niedługo będzie wiedział o wszystkim, co się tutaj stało.
Ten
Tezerenee przyjaźnił się z nią, ale był lojalny wobec ojca.
- Ty też lepiej stąd odejdź. Nie sądzę, by coś mi groziło. Z opowieści ojca
wynika, że
to łagodne stworzenie.
- Nie powiedziałbym! - ryknął mroczny rumak. Lochivan z bardzo nietęgą miną
skłonił się obojgu i do Sharissy powiedział:
- Będzie lepiej, jak sam powiem o tym ojcu. Naprawdę mi przykro, Sharisso, ale
Barakas powinien wiedzieć. - Umilkł. Jego słowa brzmiały dla niej równie
nieprzekonująco,
jak jej wcześniejsza przemowa do tłumu. - Musisz być gotowa na wszystko. Czarny
Koń
zakłóci równowagę, jeśli tu zostanie. Oboje o tym wiemy.
Tezerenee odwrócił się i dołączył do Vraadow, którzy powoli odchodzili z placu.
Sharissa rozmyślała nad jego przestrogą, uśmiechając się do cienistego rumaka.
Jeśli zostanie
tu choćby na chwilę, zakłóci równowagę. Ci dotychczas niezdecydowani tłumnie
poprą jej
ojca. Czarny Koń był potężnym sprzymierzeńcem. Jeśli członkowie triumwiratu
wystąpią
jeden przeciwko drugiemu, demoniczny ogier może okazać się czynnikiem
decydującym. Dru
Zeree nie miał innych ambicji poza scaleniem rasy Vraadow, ale tego samego nie
można było
powiedzieć o Barakasie i Silestim. Ten ostatni miał zresztą niejeden uzasadniony
powód do
gardzenia patriarchą Tezerenee. Lata wspólnej pracy nie zmniejszyły istniejącego
między
nimi napięcia.
Czarny Koń rozgrzebywał zasłaną gruzem ziemię z niecierpliwością kogoś, kto po
nieskończenie długich poszukiwaniach znalazł się o krok od celu, lecz nie może
znaleźć
frontowego wejścia. Sharissa zbliżyła się do niego.
- - Tędy. Beztwarzy przesunęli wejście.
- - Beztwarzy?
- - Nie-ludzie - dodała, zastanawiając się, czy zna ich pod tą nazwą.
- - Nie znam tych drugich. Też są Vraadami?
- - Nie, to... - Urwała. Lepiej pokazać niż próbować opisać wcielenia
założycieli.

background image

Rozejrzała się po placu, wypatrując obserwujących ich postaci. Zmrużyła oczy.
Czarny Koń
czekał w milczeniu, wodząc dokoła lodowatym wzrokiem.
W okolicy nie było beztwarzych istot. Sharissa nie mogła sobie przypomnieć, czy
widziała choć jedną od czasu spotkania w zaułku. Tamta odeszła jakby
zaniepokojona. W
tłumie, który zebrał się na wieść o przybyciu Czarnego Konia, nie było żadnej.
Zaczęła się
denerwować. Czyżby Beztwarzy, których ciekawiło wszystko, co dotyczyło Vraadow,
unikali
mieszkańca Pustki? Jeśli tak, to dlaczego? Czyżby bali się Czarnego Konia? Może
lękali się
zemsty? Zdecydowanie nie! Opiekunowie przepłoszyli hebanowego ogiera z taką
łatwością,
jakby był maleńkim owadem. A ich panowie, choć mieli do dyspozycji ledwie cień
dawnej
potęgi, nie utracili swych umiejętności.
- - I co? Co chcesz mi pokazać? Chodź! Chcę znów zobaczyć małego Dru!
- - Pokażę ci drogę. - Sharissa, wciąż zaintrygowana nieobecnością nie-ludzi,
poprowadziła cienistego rumaka. Paru Vraadow odprowadzało ją wzrokiem. W
rozdarcie
mogli wejść tylko ci, którym jej ojciec wydał pozwolenie. Sharissa nie miała
pojęcia, czy
Czarny Koń wejdzie bez przeszkód, czy też najpierw będzie musiała odszukać ojca.
Przekonają się już za chwilę.
Najpierw zobaczyła falowanie powietrza. Gdy zbliżyła się wraz z Czarnym Koniem,
rozdarcie rozszerzyło się, a w nim ukazała się okolona drzewami rozległa łąka.
Kwiaty
wyglądały jak strażnicy na morzu wysokiej trawy.
Sharissa wsunęła nogę w rozdarcie w tkaninie rzeczywistości i przeszła na drugą
stronę. Plac i miasto zniknęły. Obejrzała się. Rozdarcie wypełniała wielka,
czarna jak smoła
postać.
- Nareszcie! - Czarny Koń bez przeszkód przebył magiczne wejście. - Nareszcie tu
jestem!
Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Jeszcze nie, ale wkrótce. Musimy kawałek przejść. Czarny Koń powiódł wzrokiem
po otoczeniu i roześmiał się.
- - Tylko tyle? Po podróży, którą odbyłem, to ledwie maleńki kroczek!
- - W takim razie zróbmy go. - Sharissa nie mogła się doczekać, by ujrzeć minę
ojca
na widok niespodziewanego gościa.
Z obrzeża placu Lochivan obserwował Sharissę odchodzącą z demonem. Miał
nadzieję, że Czarny Koń nie przejdzie do drugiego świata, ale nadzieja prysła w
sekundę po
tym, jak córka Dru Zeree znikła mu z oczu. Ta informacja też zainteresuje
patriarchę.
Tezerenee ruszył do swojego wierzchowca, zastanawiając się, jakie znaczenie ma
przybycie demona. Choć nie należał do ludzi obdarzonych darem przewidywania,
wiedział,
że nadchodzi przełomowa chwila w życiu Vraadow. Stworzenie zwane Czarnym Koniem
odmieni ich przyszłość, a władca Tezerenee zrobi wszystko, by zmiana ta była po
jego myśli.
Lochivan chciałby, żeby ktoś inny przekazał nowiny jego ojcu. Niestety, nikogo
takiego nie było, a poza tym wiązała go synowska powinność. Zawsze będzie służyć
klanowi,
nawet gdyby pewnego dnia miało to oznaczać przyczynienie się do śmierci ojca
Sharissy.
Ostatnia myśl zaniepokoiła go najbardziej, ale, jak już robił w przeszłości,
pogrzebał

background image

ją w sekretnym zakamarku umysłu i pospieszył spełnić obowiązek, jak na dobrego
syna
przystało.
IV
We wschodniej dzielnicy miasta, za murem oddzielającym poddanych smoczego
władcy od pozostałych Tezerenee, wielmożny Barakas udzielał audiencji. Ze ścian
sali
tronowej zwieszały się długie, wąskie proporce z wizerunkiem czerwonego smoka. W
migotliwym świetle pochodni zgromadzeni wyglądali jak legion duchów. Na grzędzie
przy
podwyższeniu pod ścianą komnaty siedział miody zakapturzony wężosmok. Ma się
rozumieć,
obecna siedziba była cieniem wspaniałej i niebosiężnej cytadeli, którą Tezerenee
zajmowali
przed migracją, ale wszelkie tego typu braki wynagradzali poddani. Wszyscy
klęczeli z
szacunku dla patriarchy. Obcy, czyli ci, którzy nie urodzili się w klanie,
przeważali nad
zakutymi w pancerze Tezerenee. Ta przewaga przyprawiła Barakasa o uśmiech.
Marzył o
takiej władzy, choć teraz wiedział, że jego królestwo nie będzie mogło
konkurować z ludnym
państwem Poszukiwaczy. A jednak odniósł sukces. Rosnąca liczba poddanych
zwiększała
jego prestiż, a to z kolei powodowało napływ nowych zwolenników. Pewnego dnia -
już
niedługo - zostanie niekwestionowanym panem wszystkich Vraadow.
Potem przypomniał sobie o siwiźnie we włosach i zmarszczkach na twarzy. Uśmiech
zgasł. Przecież nie mógł się starzeć, to niemożliwe! Vraadowie nie starzeli się,
chyba że sami
tego chcieli.
W szeregu pod ścianami stali strażnicy obojga płci w ciemnozielonych zbrojach ze
smoczej łuski i w smoczych hełmach klanu. W większości rekrutowali się spośród
jego
krewnych - siostrzeńców, bratanków, kuzynów i potomków. Wszyscy wprawnie władali
orężem. Obecnie byli podwójnie groźni; w niemal przegranym starciu z
Poszukiwaczami
poznali smak prawdziwej bitwy. W oczach pozostałych Vraadow, którzy tylko bawili
się
bronią, wyglądali złowieszczo i niebezpiecznie.
Barakas usłyszał gardłowy głos, szepczący mu do ucha.
- Coś nie w porządku, umiłowany?
Czyżby ona też się starzała? Barakas odwrócił się do małżonki, wielmożnej Alcii.
Nadal była wojowniczą boginią, która nawet podczas zażywania zasłużonego
odpoczynku na
królewskim tronie gotowa była wymierzać ciosy i wydawać rozkazy. Podobnie jak
małżonek,
miała na sobie zbroję, ale lżejszą, bardziej dopasowaną. Patriarcha przez chwilę
podziwiał jej
gibką figurę. Zbroja zapewniała osłonę, lecz także podkreślała kształty, a
patriarchę zawsze
radował widok kobiecego ciała. Oczywiście, to wcale nie znaczyło, że nie
doceniał mądrości
swojej żony. Pod jego nieobecność władczyni Tezerenee rządziła klanem i
podejmowała
decyzje. Była, przyznawał z zadowoleniem, naprawdę jego drugą połową.
- Barakasie?
Patriarcha drgnął, świadom, że jego myśli znowu wędrują własnymi ścieżkami. U
każdego innego taki stan nie budziłby zaniepokojenia, bo większość ludzi miała
skłonności do

background image

pogrążania się w marzeniach. On jednak nigdy nie miał czasu na sny na jawie.
Jego uwagę
stale zaprzątało jak nie tworzenie, to rozwijanie potęgi klanu.
- Nic mi nie jest - mruknął cicho, żeby tylko ona go usłyszała. - Po prostu
rozmyślałem.
Uśmiechnęła się, a uśmiech złagodził surowość jej arystokratycznych rysów.
Wielmożna Alcia była niezwykle piękna.
Barakas wyprostował się na tronie i powiódł wzrokiem po swoich poddanych.
- Możecie wstać!
Podnieśli się jak marionetki jednocześnie pociągnięte za sznurki. Nawet obcy,
którzy
nie zostali wychowani w narzuconej przez Barakasa wojskowej tradycji i tym samym
nie
mogli reagować na jego komendę z precyzją rodowitych Tezerenee, zerwali się w
karnym
porządku. Uczyli się. Niedługo wszyscy się nauczą.
Reegan, który stał po prawej stronie matki, wysunął się do przodu.
- Czy ktoś ma prośbę do władcy klanu?
Dwoje obcych, wyuczonych swojej roli i przygotowanych przez innych na tę chwilę,
wystąpiło na wolną przestrzeń między podwyższeniem z tronami a główną częścią
sali, gdzie
tłoczyli się poddani. Mężczyzna swego czasu musiał być otyły, ale stracił na
wadze, gdyż
chcąc utrzymać się przy życiu, musiał pracować fizycznie. Kobieta o dość
pospolitej twarzy,
ubrana w suknię pamiętającą lepsze czasy, ze wszystkich sił starała się zachować
urodę, którą
zapewne chlubiła się w Nimth; niestety, makijaż nie mógł zastąpić dawnej magii.
Oboje byli
zdenerwowani i czujni.
- Nazwiska - rzekł następca beznamiętnie.
Mężczyzna otworzył usta, lecz patriarcha ruchem ręki nakazał mu milczenie. Jego
uwagę przyciągnęła postać w głębi komnaty. Esad, jeden z jego synów - jego i
Alcii - dawał
do zrozumienia, że przybył ze sprawą nie cierpiącą zwłoki. Jak większość
Tezerenee,
doskonale wiedział, że nie należy przerywać audiencji z powodu jakiegoś
drobiazgu. Jego
determinacja rozbudziła ciekawość smoczego władcy. Odwrócił się do małżonki.
- - Zechcesz sprawować za mnie posłuchanie, Alcio?
- - Jak sobie życzysz, mój mężu. - Wielmożna Alcia nie była zaskoczona prośbą,
ponieważ w ciągu stuleci co jakiś czas zastępowała małżonka. Od jej decyzji nie
było
odwołania. Jeśli któryś z poddanych uważał, że został potraktowany
niesprawiedliwie, rzadko
szedł na skargę do patriarchy. Niewiele mógłby zyskać, a stracić dużo, łącznie z
głową.
- - Na kolana! Władca Tezerenee opuszcza salę! - zawołał Reegan tym samym
obojętnym tonem.
Tłum posłuchał bez chwili zwłoki, choć paru nowych okazało wyraźne zaciekawienie
niespodziewaną zmianą ceremoniału. Barakas zignorował ich; wpatrywał się w
Esada.
Zobaczył, że jest z nim Lochivan. Tym lepiej. Lochivan miał się nie pokazywać,
dopóki nie
zdobędzie jakichś ważnych informacji.
Dwaj młodsi Tezerenee wyszli z sali razem z ojcem. Obaj przyklękli, podobnie jak
wartownicy pełniący służbę w korytarzu.
- - Wstać, wszyscy! Esadzie, wezwałeś mnie z powodu Lochivana czy masz jakąś
inną sprawę?
- - Z powodu Lochivana, ojcze - odparł Esad drżącym głosem. Już nie był taki,
jak

background image

dawniej. Rozgromienie Tezerenee przez Poszukiwaczy spotęgowało zniszczenia,
jakie zaszły
w jego głowie w wyniku przeprawy z Nimth do nowego świata. Coś w nim pękło.
Patriarcha
nie widział powodów, żeby się nim chlubić.
- - Możesz odejść.
Esad skłonił się i odszedł bez słowa. Barakas objął Lochivana za ramiona i
poprowadził go w drugą stronę.
- - Co cię sprowadza? Coś w związku z małą Zeree?
- - W pewnym sensie, ojcze. Czy pamiętasz, co takiego Dru Zeree mówił o wielkim,
czarnym jak smoła ogierze zwanym Czarnym Koniem?
- To wcale nie jest koń, tylko stworzenie z zaświatów. Może jeden z naszych
legendarnych demonów. Mistrz Zeree jest bardzo małomówny, gdy chodzi o jego
pierwszą
wizytę w tym świecie. - Przystanął i spojrzał synowi w oczy. - Dlaczego pytasz?
Lochivan miał taką minę, jakby nie był pewien, czy ojciec uwierzy w jego słowa.
- - On... jest tutaj. Dzisiaj, parę minut po naszym rozstaniu, pojawił się w
mieście...
na placu. Musiałeś odczuć jego moc!
- - Poczułem coś, gdy zsiadałem ze smoka. Poleciłem Loganowi i Dagosowi
sprawdzić, co to takiego.
- - W takim razie możesz ich odwołać. Nie zobaczą więcej ode mnie, a sam dobrze
przyjrzałem się temu potworowi. Bez szwanku pokonał wszystkie nasze bariery i
wszedł do
miasta, jak gdyby nigdy nic, materializując się bezczelnie w środku tłumu.
- - Bez wątpienia szukał rozdarcia wiodącego do prywatnego świata Zeree, do
Sirvak
Dragoth, jak go nazywa. - Ton władcy Tezerenee dobitnie świadczył o zazdrości.
Mieć
własne królestwo... i marnować je zaledwie dla dwóch czy trzech Vraadow oraz
setki
przeklętych nie-ludzi. Pozycja Dru Zeree była kością niezgody między członkami
triumwiratu. Dru Zeree podzielił się z nimi tylko tym, co uznał za konieczne.
Resztę sekretów
zachował dla siebie i swojej rodziny.
- - Sharissa z nim rozmawiała...
- - Wysłuchał jej?
- - Jak wypróbowanego przyjaciela! Jest córką jego towarzysza... i mentora, jak
sądzę. Mimo buńczucznego zachowania... - Lochivan zająkną! się, nieskory do
wyrażania
opinii na temat tak nieprzewidywalnej istoty -...i potęgi, ten Czarny Koń
sprawia wrażenie
dziecka, nie pradawnego demona.
Barakas zastanawiał się przez chwilę.
- - Jak to się skończyło?
- - Sharissa wprowadziła go przez rozdarcie do królestwa jej ojca.
- Wszedł bez przeszkód?
Tezerenee niejeden raz na rozkaz swojego władcy ukradkowo próbowali wniknąć do
maleńkiego świata Dru Zeree. W większości przypadków nawet nie udało im się
znaleźć
wejścia, a nieliczne próby przejścia na drugą stronę skończyły się fiaskiem.
Nawet nie
napotykali oporu; przechodzili przez rozdarcie jakby było tylko powietrzem, nie
bramą do
innego świata.
- - Wszedł z łatwością.
- - Interesujące. - Barakas ruszył dalej, deliberując nad każdym słowem syna.
Lochivan nie został odprawiony, więc szedł u jego boku. Jak się spodziewał,
ojciec
był głęboko poruszony jego rewelacjami.
Wartownicy prężyli się w postawie na baczność, gdy wielmożny Barakas kroczył

background image

korytarzem, nieświadom ich obecności. Lochivan, który szedł krok za nim, kiwał
głową i
poddawał ich inspekcji, szukając różnych niedociągnięć. Więzy krwi nie miały
znaczenia;
gdyby przeoczył jakieś zaniedbanie albo nie ukarał winnego, sam poniósłby karę.
Ostatecznie
Barakas nie cierpiał na brak potomstwa; jeden syn mniej czy więcej nie czynił
różnicy.
- - Będzie musiał opuścić niedostępny świat Zeree w tym samym miejscu -
oświadczył Barakas.
- - Tak, panie.
- - Posiada ogromną moc. Rzecz jasna, nie tak wielką jak Smok z Głębin, ale
trzeba
się z nim liczyć.
- - Na to wygląda. - Na twarzy Lochivana, ledwo widocznej pod hełmem,
odmalowało się zaniepokojenie.
- - Nam jednak zostało trochę mocy, zwłaszcza gdy łączymy siły.
"Niezbyt dużo!" - dodał w myślach Barakas. Nawet w grupie osiągnięcie celu
stawało
się coraz trudniejsze, niemal jakby ten świat pragnął zetrzeć ze swojej
powierzchni resztki
magii Vraadow, którzy nie tyle z nim współpracowali, ile żądali i brali.
Lochivan milczał, próbując odgadnąć, do czego zmierza ojciec.
Władca Tezerenee skręcił w boczny korytarz. Jego wzrok przesunął się na chwilę
na
okno, które wychodziło na zaniedbany dziedziniec domostwa jakiegoś starożytnego
wielmoży. Nie wiadomo, do kogo należała ta siedziba, bo czas zatarł ślady, ale
Barakas lubił
wyobrażać sobie, że właścicielem domu był arystokrata. Lubił też nazywać zasłany
gruzem
dziedziniec prywatnym placem ćwiczebnym. Tezerenee codziennie walczyli na
zdradliwej
powierzchni, doskonaląc swoje umiejętności w walce między sobą lub z obcymi,
którzy
chcieli się czegoś' od nich nauczyć. Umyślnie nie uprzątnięto gruzu, bo żadna
prawdziwa
bitwa nie rozgrywa się na czystej, płaskiej powierzchni. Każdy upadek
przypominał, co może
przydarzyć się w bitwie, jeśli będzie się walczyć bezmyślnie.
Barakas oderwał spojrzenie od okna i podjął decyzję. Uśmiechnął się, narzucając
szybsze tempo.
- - Lochivanie...
- - Słucham, ojcze? - Lochivan przyspieszył, z trudem dotrzymując mu kroku.
Władca chodził tak szybko, że większość młodszych Tezerenee nie nadążała za nim
mimo
najwyższych wysiłków.
- - Możesz odejść.
- - Tak, panie. - Na korzyść Lochivana świadczyło to, że nie zapytał o przyczynę
nagłej odprawy. Z biegiem lat nauczył się poznawać, kiedy ojciec pracuje nad
jakimś planem
i potrzebuje samotności. Bez słowa zawrócił na pięcie i odszedł w przeciwną
stronę. Barakas
nawet nie zauważył jego odejścia. Interesowały go tylko własne myśli.
Nadciągający patrol szybko zrobił mu przejście. Składał się z trzech wojowników,
kobiety i dwóch smoków wielkości rosłych psów. Wojownicy, z twarzami
przysłoniętymi
przez hełmy, zesztywnieli jak nieboszczycy. Barakas już ich mijał, gdy syknął na
niego jeden
ze smoków. Wysunął długi, rozwidlony język, który zdawał się żyć własnym życiem.
Barakas pochylił się i poklepał bestię po głowie. Gad zmrużył ślepia i bił
ogonem na

background image

boki, uderzając w nogi ludzkiego opiekuna. Vraad szarpnął smycz, odrobinę
zacieśniając
obrożę. Patriarcha uśmiechnął się, patrząc na bestię i jej opiekuna.
Sharissa miała wrażenie, że jej ojciec ponownie stał się małym chłopcem.
Przywitał
Czarnego Konia wybuchem entuzjazmu, który ustępował tylko radosnym uczuciom
okazywanym rodzinie. Rozumiała jego wzruszenie. Przyjaźń była zjawiskiem rzadkim
wśród
członków jej rasy. Tylko okoliczności ucieczki z Nimth zmusiły Vraadow do
traktowania się
we względnie uprzejmy sposób. Wielu do tej pory nie wyzbyło się podejrzliwości
wobec
sąsiadów, choć jawna wrogość zmalała po pierwszym burzliwym roku.
Patrząc na ojca, który stał wśród fantazyjnie przyciętych krzewów na dziedzicu i
rozmawiał z ożywieniem z wielkim, czarnym jak sadza Czarnym Koniem, Sharissa
zdała
sobie sprawę, jak bardzo zmienił się w ciągu paru ostatnich lat. Zawsze
zdumiewały ją
przeobrażenia, jakich dokonał w tym małym świecie i tym na zewnątrz, ale nigdy
nie
zwracała uwagi na zmiany, jakie zaszły w nim samym. Kasztanowe włosy zrobiły się
szpakowate, pomijając imponujące srebrne pasmo na środku głowy. Nadal był smukły
i
wysoki na prawie siedem stóp - choć w porównaniu z cienistym rumakiem wydawał
się niski
- ale plecy miał lekko zgarbione. Zmarszczki poorały jego jastrzębie oblicze, a
przystrzyżona
broda znacznie się przerzedziła.
Piętnaście lat zmieniło go, lecz na krótki czas znów stał się majestatycznym
mistrzem
czarnoksiężnikiem, którego zawsze kochała i podziwiała.
- Nigdy nie tracił nadziei, że mieszkaniec Pustki znajdzie powrotną drogę -
zabrzmiał
silny, a zarazem melodyjny głos u jej boku.
Ariela nie dorównywała wzrostem Sharissie, co też znaczyło, że była dużo niższa
od
swojego męża. Włosy miała bardzo jasne i bardzo długie, jak przybrana córka, ale
splecione
w warkocz. Wygięte w łuk brwi i szpiczaste uszy zdradzały jej elfie pochodzenie,
podobnie
jak szmaragdowe oczy w kształcie migdałów. Jej suknia, podobna do granatowej
szaty męża,
podkreślała krągłości figury. Ariela była zgrabna, muskularna i obeznana z
wieloma
rodzajami broni, przede wszystkim z nożem. Od początków istnienia kolonii uczyła
uciekinierów z Nimth, jak utrzymać się przy życiu w nowym świecie. Jej pomoc
okazała się
równie bezcenna jak wkład Tezerenee.
- - Nie dziwię się. Czarny Koń jest wprost niewiarygodny! Kim on jest? Nadal
tego
nie rozumiem.
- - Dru nazywa go żyjącą dziurą, a ja jestem skłonna w to uwierzyć.
- - Przecież ma ciało. - Przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało jak ciało.
Sharissa nawet go dotknęła. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że poczuła szarpnięcie,
jakby
hebanowe stworzenie miało ją wchłonąć... połknąć jej ciało i duszę.
Ariela zaśmiala się dźwięcznie.
- Nie proś mnie o dalsze wyjaśnienia! Nawet twój ojciec przyznaje, że zgaduje na
chybił trafił.
Sharissa pokiwała głową, rozglądając się dokoła. W czasie wcześniejszych wizyt
po

background image

Sirvak Dragoth zawsze kręcili się Beztwarzy. Teraz, jak wcześniej na placu, nie
pokazał się
ani jeden.
- Dlaczego ich nie ma? Ełfka ściągnęła brwi.
- Nie mam pojęcia, a Dru jest zbyt podekscytowany, by to zauważyć. Byli tutaj na
chwilę przed twoim przyjściem. - Spojrzała w oczy przybranej córce i szepnęła: -
Stało się
coś złego?
Sharissa podobnym tonem odparła:
- - Wiesz, że zdają się być wszędzie. Zanim Czarny Koń pojawił się w mieście,
natknęłam się na jednego, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że był wzburzony.
Odszedł
w pośpiechu i szybko straciłam go z oczu. Potem, gdy dotarłam na plac,
zobaczyłam setki
Vraadow, lecz ani jednego z nie-Iudzi!
- - To nie jest normalne... jeśli w odniesieniu do nich mogę użyć tego słowa.
Nie-ludzie pojawiali się wszędzie i obserwowali wszystko niemal z obsesyjnym
zainteresowaniem. Najbardziej błahy incydent przyciągał ich niepożądaną uwagę.
Wydarzenie takiej miary jak powrót Czarnego Konia powinno zwabić co najmniej
dwudziestu
obserwatorów. Choć byli tylko żyjącym wspomnieniem po rasie założycieli,
bezbłędnie
wykonywali swoje pradawne zadania. Fakt, że nagle przestali to robić, był nie do
pojęcia.
- Postanowiłeś tu wrócić? Niesamowite! - ryknął przerażający rumak.
Kobiety odwróciły się w jego stronę i zaczęły przysłuchiwać się rozmowie.
- - Ciekawość przezwyciężyła strach - odparł Dru. Wskazał wysoką budowlę,
główny gmach zamku. - Nasi przodkowie posiadali ogromną wiedzę. Znaczna jej
cześć
przepadła, kiedy odeszli.
- - Niezbyt daleko, jak na mój gust. Ha! Marzę o ponownym spotkaniu z ich
sługami. Nie mieli prawa!
Dru nie musiał nic mówić. Sharissa słyszała, jak niejeden raz powtarzał te same
słowa.
Bał się, że jego nieziemski towarzysz na zawsze będzie błąkać się w Pustce albo
w jakimś
innym, jeszcze gorszym miejscu... jeśli coś mogło być gorsze od absolutnej
nicości.
Zaczął zapadać zmierzch i czarnoksiężnika spowiły cienie. Ani Dru, ani jego
córce nie
udało się znaleźć rozsądnego wyjaśnienia różnicy czasu między światami
stworzonymi przez
założycieli. Jakim cudem w każdym z nich istniały różne słońca i księżyce? Dru
kiedyś
powiedział, że starożytnym udało się oddzielić "plastry" rzeczywistości od
prawdziwego
świata. Wszystkie powstałe w ten sposób małe światy były odbiciem pierwotnego,
ale sami
założyciele i upływ czasu spowodowały w nich drastyczne zmiany. Czary potrzebne
do
zrealizowania tego ogromnego przedsięwzięcia popadły w zapomnienie.
Trudno było zrozumieć, że także Nimth, rodzinny świat Vraadów, był zaledwie
jednym z wielu takich "plasterków".
- - Rozumiem twoje odczucia, Czarny Koniu - mówił Dru - ale Ariela i ja
troszczymy się o Sirvak Dragoth jak o własny dom.
- - Sirvak Dragoth? Czy tak nazywa się to miejsce?
- - Ja tak je nazwałem. - Dru zerknął na córkę. Oczy jej zwilgotniały, gdy
wyjaśniał
pochodzenie nazwy. - Miałem famulusa, złocisto-czarne stworzenie, które sam
stworzyłem,
poświęcając szczególną uwagę jego osobowości. Sirvak był moim wiernym sługą i

background image

najlepszym towarzyszem. Pomógł mi wychować Sharissę po śmierci jej matki.
Zginął, ratując
jej życie, zanim opuściliśmy Nimth. Uznałem, że oddam mu hołd, nadając jego imię
temu
zamkowi. - Umilkł i chrząknął. - Chciałbym mieć go z powrotem... ale nowy
famulus nigdy
nie zastąpiłby mi Sirvaka.
Czarny Koń z wyraźnym zakłopotaniem potrząsnął grzywą.
- - Rozumiem przyjaźń, mały Dru, lecz miłość mnie przerasta. Wiem, że dobrze go
wspominasz, i tylko to trafia mi do przekonania. - A potem zaśmiał się tak
gromko, że jego
towarzysze aż podskoczyli. Mrugnął do Sharissy. - Ale skończmy z tymi smutkami!
Porozmawiajmy o czymś' weselszym. Czarny Koń wreszcie znalazł swojego
przyjaciela! To
jest dobra rzecz! Brakowało mi twojego przewodnictwa, przyjacielu Dru, twojej
znajomości
niezliczonych rzeczy stłoczonych w tym wieloświecie.
- - I ja rad jestem, że mam okazję z tobą porozmawiać, ale inne sprawy domagają
się
mojej uwagi. Ode mnie zależy los mojej rasy, Czarny Koniu. Piętnaście lat to za
mało, by
zagwarantować przyszłość Vraadow, zwłaszcza gdy staliśmy się słabi.
- - Może w takim razie twoja latorośl... to interesujące słowo. Czy ona naprawdę
z
ciebie wyrosła?
Sharissa zachichotała, a jej rodzice uśmiechnęli się szeroko. Czarny Koń często
miał
kłopoty ze zrozumieniem ich języka i jego potknięcia były jedną z wielu rzeczy,
które
Sharissa zapamiętała z opowieści ojca. Rzeczywiście, ten olbrzym pod wieloma
względami
był łatwowierny jak dziecko. Ogromnie różnił się od ludzi i elfów. Był mądry i
potężny, lecz
zarazem naiwny i często bezbronny.
- - Z przyjemnością spędzę czas w twoim towarzystwie, Czarny Koniu, ale musisz
zrozumieć, że ja także mam obowiązki - powiedziała Sharissa.
- - Obowiązki! Zadania! Brzmi to tak doniosłe, że musisz być nimi zachwycona!
Nikt nie próbował wyprowadzić go z błędu. Sharissa uświadomiła sobie, że praca
rzeczywiście sprawia jej przyjemność. Ich nowy dom nadal skrywał wiele tajemnic.
Jeszcze
nie został zbadany podziemny labirynt tuneli i komór pod miastem. Odkrycia
Gerroda,
zupełnie zapomniane w całym tym zamieszaniu, teraz dopominały się o uwagę.
Sharissa z
radością witała każde nowe wyzwanie; jej głód wiedzy wynikał z faktu, że
pierwsze
dwadzieścia lat życia spędziła w zamku ojca, odizolowana od świata.
- - Zatem postanowione. - Dru stłumił ziewnięcie. Oboje z Ariela zaliczali się
do
rannych ptaszków i często już przed świtem byli na nogach. Zawsze przerywali
zajęcia, by
popatrzeć, jak słońce wynurza się zza horyzontu. Sharissa towarzyszyła im od
czasu do czasu,
ale zwykle trzymała się z boku. Jej rodzice zamykali się we własnym maleńkim
świecie, gdy
razem witali nowy dzień.
- - Jesteś zmęczony - stwierdził Czarny Koń, zawsze gotów do mówienia tego, co
oczywiste. - Pamiętam, że gdy tak się dzieje, wchodzisz w nicość, którą nazywasz
snem.
Chcesz to zrobić?

background image

- - Tak, ale nie od razu - odpowiedział Dru Zeree i wstał. - Wiem, że ty nie
sypiasz,
Czarny Koniu, a odpoczywasz tylko od przypadku do przypadku, więc czy mógłbym
zaproponować ci jakąś rozrywkę?
Hebanowy rumak zerknął na Sharissę.
- - Czy ty również wejdziesz w sen?
- - Jeszcze nie.
- - Czy wobec tego mogę towarzyszyć ci przez jakiś czas, jeśli nie masz nic
przeciwko?
Sharissa przeniosła spojrzenie z Czarnego Konia na rodziców.
- - Zamierzałam wrócić do miasta. Czy on może pójść ze mną?
- - Vraadowie będą patrzeć na niego krzywym okiem, ale jeśli będziecie trzymać
się
razem, nie powinno być problemu. - Dru uśmiechnął się do dawnego towarzysza. -
Staraj się
nie wystraszyć zbyt wielu ludzi... i ogranicz samotne włóczęgi do minimum,
dopóki nie
porozmawiam ze swoimi kolegami z triumwiratu.
- - Będę wzorem dyskrecji i skromności! Nikt mnie nie zauważy!
- - Śmiem wątpić - zaśmiał się mistrz magii. - Ale gdy się zastanowić, wstrząs
wywołany twoim widokiem może wyjść paru osobom na dobre.
- Nie podpowiadaj mu, Dru - przestrzegła Ariela, choć ona też roześmiała się na
myśl
o minach zarozumiałych Tezerenee, którzy w bezksiężycową noc wpadną na mrocznego
rumaka.
Sharissa pocałowała ojca i przybraną matkę. Do ucha Dru szepnęła:
- - Jak idzie?
- - Uczę się tego i owego. Zwiększyłem wymiary mojej małej wyśnionej krainy... i
myślę, że zmiany wreszcie zaczynają nabierać sensu. Rozmawiałaś z Gerrodem?
- - Nie chce opuścić swojej siedziby i staje się coraz większym odludkiem.
Trudno
nawiązać z nim kontakt. - Sharissa umilkła na chwilę. - Gerrod z uporem
utrzymuje, że ten
świat próbuje nas przemienić, że staniemy się potworami jak Poszukiwacze lub ci
kopacze
ziemi, o których wspominałeś, te Quele.
Radosny uśmiech Dru zabarwiła gorycz.
- - Byliśmy potworami, zanim tu przybyliśmy. Nosiliśmy tylko ładniejsze maski.
- - Ludzie się zmieniają... to znaczy, nie tak, jak mówi Gerrod, ale stają
się...
- - Będziecie poszeptywać przez cały wieczór? Jeśli tak, to może ja wybiorę się
z
Czarnym Koniem do miasta. - Ariela skrzyżowała ręce na piersiach i udała
rozdrażnienie.
- - Już idę - powiedziała czarodziejka już normalnym tonem. Odwróciła się do
Czarnego Konia i zagadnęła: - Idziemy?
- - Może wolisz pojechać?
- - Pojechać? - O tym nie pomyślała. Przeszli całą drogę od rozdarcia na
dziedziniec,
bo uważała Czarnego Konia za istotę własnego pokroju, nie za wierzchowca. Czy
można
jeździć na rozumnym stworzeniu, które jej ojciec nazywał żyjącą dziurą?
- - Nie musisz się obawiać. Mały Dru jeździł na mnie dosyć często. Jestem
silniejszy
i szybszy od najściglejszego rumaka! Nie męczę się i dla mnie nie ma złych dróg!
Jego przechwałki poprawiły jej humor.
- Jakże mogłabym odrzucić zaproszenie tak niezrównanego wierzchowca?
- - Mówię szczerą prawdę! - Demonicznemu koniowi udało się sprawić, że w jego
głosie zabrzmiała zraniona duma.
- - Wierzę ci. - Podeszła do jego boku i, gdy przykląkł, wspięła się na niego.
Nie

background image

było siodła, ale grzbiet fantastycznego stworzenia dostosował się do jej ciała,
przybierając
bardziej wygodną formę. Gdyby tak wszystkie konie mogły same robić siodła!
- - Złap mnie za grzywę.
Zrobiła to i poczuła w dłoniach włosie, chociaż wiedziała, że nie jest
prawdziwe.
- - Uważajcie na siebie - powiedział Dru, machając ręką.
- - Przecież nie wybieramy się w daleką podróż, ojcze!
- - Mimo wszystko uważajcie.
Czarny Koń wybuchnął śmiechem, choć Sharissa nie rozumiała powodu, i poderwał
kopyta.
W okamgnieniu wypadli przez zamkową bramę i przemknęli przez trawiastą łąkę pod
murami.
Być może Czarny Koń wyczuł konsternację Sharissy, bo zawołał:
- Mówiłem ci, żebyś się nie bała! Nie zgubię cię! Czarodziejka nie posiadała się
ze
zdumienia. Kiedy Czarny Koń wspomniał, że jest rączy, przyrównała go w myślach
do
zwyczajnego wierzchowca; zapomniała, że w kilka minut przebył drogę z
zachodniego
wybrzeża do miasta. A teraz szybowała... dosłownie szybowała jak na skrzydłach.
Kopyta
hebanowego ogiera nie dotykały ziemi, była tego pewna. Włosy powiewały jej za
plecami,
które niczym srebrzysto-błękitny proporzec odbijały poświatę księżyca nie
będącego jednym
z tych istniejących na zewnątrz tego świata.
Pokonali rozdarcie i znaleźli się na placu, zanim Sharissa zdążyła zapytać, czy
Czarny
Koń wie, gdzie jest wyjście. Teraz rozumiała, dlaczego zawsze czuła niedosyt,
gdy ojciec
opowiadał o jeździe na czarnym wierzchowcu. Po prostu trzeba było przeżyć to
samemu.
Sharissa zadecydowała, że te parę dni przejażdżki naprawdę będą interesujące.
W zamku, który był i nie był ich własnością, czarnoksiężnik i jego elfia
małżonka szli
ramię przy ramieniu do swoich komnat. Nie czekali na odjazd Sharissy i jej
nieziemskiego
towarzysza, bo Dru doskonale znal niesamowitą prędkość mieszkańca Pustki.
Dlatego żadne z
nich nie widziało, że gdy tylko Czarny Koń i Sharissa ruszyli z powrotem do
prawdziwego
świata, wokół zaroiło się od Beztwarzych. Wszyscy nie-ludzie, którzy postanowili
przyoblec
się w ciała, stali w obrębie murów zamku i nie istniejącymi oczami patrzyli w
ślad za
znikającą parą. Gdyby Sharissa mogła ich teraz zobaczyć, doszukałaby się w ich
postawie
emocji innych niż zaniepokojenie, które zauważyła u Beztwarzego w mieście.
Minęły trzy dni. Jeden dzień mógłby zrozumieć, ale nie trzy. Sharissa Zeree nie
rzucała słów na wiatr. Powiedziała, że przyjdzie, a on się przygotował - trzy
dni temu. Teraz
wreszcie wyczuwał, że się zbliża, ale nie sama. Towarzyszył jej ktoś, kogo nie
umiał
zidentyfikować. Nigdy dotąd nie spotkał kogoś takiego. Wiedział tylko, że za
parę minut
pojawią się przed jego chatą.
Zdecydowanie za mało czasu, żeby się przygotować. Magiczne oblicze stworzone
trzy
dni temu już nie spełniało swojej roli.

background image

"Co tu się dzieje?" - zastanawiał się Gerrod Tezerenee, naciągając kaptur na
głowę,
żeby twarz skryła się w cieniu. Miał mało czasu, mógł więc popełnić błąd i
rzucić zaklęcie o
niewystarczającej sile. Lepiej, żeby Sharissa nie zobaczyła, co się z nim
dzieje... choć w
końcu taki sam los czekał wszystkich Vraadow. Jakaż to ironia, że on był jednym
z
pierwszych.
Spoglądając przez okno na południowy zachód - w stronę miasta, którego tak
uparcie
unikał - spróbował się skoncentrować. Musiał skończyć przed przybyciem Sharissy,
żeby nie
przyłapała go na odprawianiu czarów i nie zaczęła się zastanawiać. Córka Dru
Zeree była o
wiele mądrzejsza niż wtedy, gdy się poznali.
Wówczas wyglądała jak kobieta, ale miała umysł dziecka. Obecnie Vraadowie starsi
od niej o tysiące lat składali jej hołdy. Była czarodziejką w pełnym tego słowa
znaczeniu.
Na horyzoncie ukazała się maleńka postać na końskim grzbiecie. Gerrod zmarszczył
czoło i wybił się z koncentracji. Jeden jeździec. Sharissa. Ale nie jechała na
zwyczajnym
rumaku. Nawet z tej odległości widać było, że wierzchowiec wyższy jest od
najroślejszych
koni. Czarodziej podejrzewał, że siłą przewyższa smoka.
Wtedy zrozumiał, że wcześniej wyczuł obecność hebanowego wierzchowca. To on
był źródłem tej potężnej mocy.
Stworzenie szybko zmniejszało odległość dzielącą je od chaty, którą Gerrod zwał
swoim domem. Czarodziej zaklął w duchu i zmusił się do skupienia na masce.
Pracował w
pośpiechu i efekty mogły być mierne, ale musiały wystarczyć.
Lekki podmuch połaskotał go po twarzy. Gerrod pozwolił sobie na westchnienie
ulgi,
bo nie był to prawdziwy wiatr, tylko znak, że czary się powiodły. Znów miał na
twarzy
maskę.
- Gerrod? - Sharissa była jeszcze daleko, ale wiedziała, że Tezerenee z
łatwością
usłyszy jej głos.
Nie miał czasu na szukanie zwierciadła i sprawdzanie, czy wszystko jest jak
należy.
Pozostała mu tylko nadzieja, że nie zdradzi go jakieś okropne zniekształcenie.
To doprawdy
byłaby złośliwość losu.
Zbliżał się wieczór i słońce opuszczało się mniej więcej za plecami przybyłych.
Gerrod wiedział, że będzie musiał tak się ustawić, aby świeciło Sharissie i
jej... czemu? - w
oczy. Nie chciał, by oświetlało jego twarz.
- Gerrod? - Smukła czarodziejka pochyliła się i szepnęła coś do wielkiego
ogiera,
który zaśmiał się głośno i radośnie. Sharissa pokręciła głową i dodała jeszcze
parę słów.
Czas na wielkie wejście... a raczej wyjście, skoro był w chacie.
Odziany w ponurą szarość i granat, w narzuconym na ramiona sutym czarnym
płaszczu, Gerrod wyszedł na słońce. Pochylał głowę, żeby cienie kaptura
przysłaniały mu
twarz. Tupot ciężkich butów na kamienistej ziemi uprzedził Sharissę o jego
obecności.
- Gerrod!
Widząc jej uśmiech, prawdziwy uśmiech, nie ten utworzony przez wygięte w górę

background image

kąciki ust, poczuł ukłucie w sercu. Wmówił sobie, że to nic takiego, i
zbagatelizował własną
reakcję.
- - Spóźniłaś się, pani Zeree. - Chciał powiedzieć to tak, jakby jej spóźnienie
nie
miało większego znaczenia, ale w jego głosie zabrzmiała gorzka wymówka. Gerrod
cieszył
się, że Sharissa nie widzi jego twarzy, bo z pewnością oblał się rumieńcem.
- - Przepraszam. - Lekko zeskoczyła na ziemię. - Przyprowadziłam ci gościa.
Myślę,
że to będzie interesujące spotkanie.
Gerrod przyjrzał się stojącemu przed nim zwierzęciu i stwierdził, że jest
zbudowane
zbyt nieproporcjonalnie, by mogło być zwyczajnym koniem. A potem niemal stracił
równowagę, gdyż im dłużej się przyglądał, tym bardziej narastało wrażenie, że
coś go ku
niemu przyciąga. Chcąc otrząsnąć się z tego wrażenia, spojrzał w oczy
przybysza... co
okazało się poważnym błędem. Pozbawione źrenic, błękitne jak lód oczy pochwyciły
go
niczym arkan, pociągnęły na skraj... niewiadomego, którego nie miał zamiaru
poznawać.
Gerrod zamrugał i szczelniej otulił się płaszczem. W jego fałdach zawsze czuł
się
bezpiecznie. Płaszcz niejeden raz odgradzał go od gniewu ojca, gdy mieszkał ze
swoim
klanem. Teraz też go ochroni.
- - Co to jest? - zapytał.
- - To? Nie jestem żadne to! Jestem Czarny Koń, to chyba oczywiste! - Ogier
uderzył kopytem w ziemię, żłobiąc głębokie bruzdy w twardym, skalistym podłożu.
- Mów do
mnie, a nie o mnie!
- - Cicho! - poprosiła go Sharissa. - Gerrod nie chciał cię obrazić, Czarny
Koniu!
Powinieneś to wiedzieć. Nie można go winić za to, że nie rozumie, kim jesteś,
prawda?
- - Chyba nie. - Udobruchane stworzenie przestało ryć ziemię kopytem. Podeszło
do
czarodzieja, który powstrzymał się od zrobienia kroku w tył, choć rozpaczliwie
pragnął to
uczynić. Czym było to dziwo?
- - Tylko spokojnie - powiedziała czarodziejka.
- - Chciałem go sobie obejrzeć, to wszystko! - Czarny Koń poddał Gerroda tak
wnikliwej inspekcji, że Tezerenee wiedział, iż jego wzrok przeniknął pod maskę.
- Dlaczego
skrywasz się w cieniu?
- - Czarny Koniu!
- - Taki kaprys, nic więcej - odparł Gerrod bardziej ostro niż zamierzał.
Sytuacja
rozwijała się nie po jego myśli, wymykała mu się z rąk. Zaskoczony
niespodziewaną wizytą,
reagował o wiele za wolno.
- - Czarny Koniu! - Smukła czarodziejka wsunęła się między nich i odprowadziła
swojego niesamowitego towarzysza na bardziej przyzwoitą odległość. - To, co robi
Gerrod,
jest jego sprawą. Uprzedzałam cię, jacy są Vraadowie. Jesteśmy wielkimi
indywidualistami.
Myślałam, że przez te trzy dni widziałeś dość przykładów, żeby to zrozumieć.
"To przez niego się spóźniła" - pomyślał Gerrod. Nietrudno było zgadnąć, ale z
reguły

background image

lubił uzyskiwać potwierdzenie swoich domysłów. Spóźnienie stało się łatwiejsze
do
wybaczenia. Kim w końcu był w porównaniu z potężnym Czarnym Koniem?
Gdy o tym rozmyślał, wróciły do niego wspomnienia dotyczące tej niepokojącej
istoty. Mistrz Zeree mówił o swoim niezwykłym towarzyszu, którego spotkał po
nieumyślnym opuszczeniu Nimth, gdy na krótko trafił do nowego świata. Gerrod
traktował
jego słowa z przymrużeniem oka, bo w owym czasie istnienie bytu w rodzaju
Czarnego Konia
przerastało jego wyobrażenia.
Szybko zmienił zdanie. Wiedział, że jeśli można było zarzucić coś historii Dru,
to
tylko tyle, że zbyt powierzchownie opisywała naturę hebanowego rumaka. Nic
dziwnego.
Wątpił, czy słowa mogą oddać sprawiedliwość stojącej przed nim istocie.
- Przeprosisz Gerroda - mówiła Sharissa do Czarnego Konia. Czarodziej uznał, że
to
zabawne; traktowała tego olbrzyma niczym małe dziecko. A jednak Czarny Koń miał
jakby
skruszoną minę.
To stworzenie jest... dzieckiem? Gerrod nie mógł uwierzyć we własne
przypuszczenia.
- - Przepraszam, ty, który zwiesz się Gerrodem!
- - Nie ma za co. - Na szczęście kaptur i maska przysłaniały jego twarz; uśmiech
z
pewnością rozgniewałby oboje gości. Dziecko! - Zastanawiałem się, co się z tobą
dzieje,
Sharisso - podjął czarodziej. Gdy tylko zorientował się, z kim ma do czynienia,
natychmiast
przejął kontrolę nad rozmową. Według Dru Zeree Czarny Koń był wieczystym bytem,
ale
wyglądało na to, że mało doświadczonym. Gerrod wiedział, jak postępować z kimś
takim. -
Teraz rozumiem, dlaczego zapomniałaś o spotkaniu.
Czarodziejka zarumieniła się, co sprawiło mu przyjemność. Widok był ujmujący...
co
wcale nie znaczyło, że Gerrod przywiązywał wagę do takich drobnostek. Nie,
liczyła się
wyłącznie jego praca.
- Przykro mi, Gerrodzie. Musiałam zadbać, by ludzie jak najszybciej przywykli do
widoku Czarnego Konia, bo zamierza zostać z nami przez jakiś czas. Uznałam, że
będzie
najlepiej, gdy będzie mi towarzyszyć w spacerach po mieście. Ilekroć z kimś
rozmawiałam,
zawsze go przedstawiałam.
,Przepraszam, znasz już Czarnego Konia?" - Gerrod wyobraził sobie taką scenkę i
mało brakowało, a wybuchnąłby śmiechem.
- I jak poszło?
Sharissa zrobiła niezadowoloną minę.
- Są nieufni. Myślą, że ojciec użyje go jako narzędzia do zaburzenia równowagi
sił w
triumwiracie.
Jej słowa przygnębiły Tezerenee.
- - Domyślam się, że mój ojciec podsyca te obawy.
- - Prawdę mówiąc, jeszcze nie widział Czarnego Konia. Natomiast Silesti miał
okazję go poznać.
Akurat to go nie obchodziło. Był zainteresowany wyłącznie reakcją Barakasa.
"Trzymasz się w tle, ojcze? - myślał. - Ciekawe, do czego zmierzasz". Patriarcha
nie należał
do ludzi, którzy chowają głowy w piasek w obliczu potencjalnego
niebezpieczeństwa.

background image

- - To ciekawe - rzekł. - Czy ktoś z mojego klanu nawiązał znajomość z twoim
przyjacielem?
- - Tylko Lochivan. Reszta Tezerenee nie wydawała się zainteresowana.
"O czym wie Lochivan, o tym wie ojciec" - chciał powiedzieć Gerrod. Widział, że
Sharissa lubi towarzystwo jego brata, ale zdawał sobie sprawę, że Lochivan jest
lojalny
wobec wielmożnego Barakasa. Nawet nie próbował przekonać Sharissy, żeby zaczęła
uważać. Była przekonana, że Lochivan jest podobny do niego - Tezerenee z
urodzenia, ale
poza tym niezależny. Różny od Reegana, Logana, Esada i innych, za których
myślała głowa
rodu.
- Jeśli reszta klanu nie okazuje zainteresowania, to znaczy, że mój drogi ojciec
jest
bardzo zainteresowany. - Gerrod okrążył swoich gości, zmuszając ich do
ustawienia się pod
słońce. Coraz lepiej. Teraz słońce świeciło mu prawie za plecami. Gerrod
rozluźnił się
odrobinę. - Nie należy ufać drzemiącemu smokowi.
Znaczenie jego słów było jasne, ale Sharissa nie wzięła ich sobie do serca.
- Wielmoży Barakas może spiskować do woli. Co mógłby zrobić Czarnemu Koniowi?
"Wiele rzeczy" - chciał powiedzieć Gerrod, ale hebanowy rumak nie pozwolił mu
dojść do słowa.
- - Kim jest ten wielmożny Barakas? Dlaczego miałby życzyć mi kłopotów?
- - Wielmożny Barakas Tezerenee jest moim ojcem - wyjaśnił czarodziej, oczyma
duszy widząc obrazy z przeszłości. - Jest okrutny, ambitny i groźny jak potwór,
który zdobi
sztandar jego klanu.
- - To twój ojciec? - Czarny Koń potrząsnął głową, aż grzywa mu się rozwiała.
Wyglądała na prawdziwe końskie włosie... - Mówisz o nim z odrazą, a może nawet z
nienawiścią. Nie pojmuję!
- - Gerrod poróżnił się z ojcem - wyjaśniła dyplomatycznie Sharissa. - Wielmożny
Barakas jest ambitny, Czarny Koniu. Radziłabym zachować ostrożność, kiedy go
spotkasz,
choć wątpię, czy mógłby sprawić prawdziwe kłopoty. Ani on, ani nikt z jego
poddanych nie
dorównuje ci umiejętnościami, a wszyscy są daleko w tyle pod względem mocy.
- - Jestem niezrównany, prawda?
- - Jeśli nie macie nic przeciwko, wolałbym już nie rozprawiać o moim ojcu. -
Ten
temat poruszał Gerroda do głębi. Poczuł w ustach smak żółci. Do Sharissy
powiedział: -
Zakładam, że przybyłaś, by porozmawiać o moim odkryciu. Nie jest tak znaczące,
jak
początkowo myślałem, ale parę drobiazgów możesz uznać za interesujące. Już
późno, żeby
zaczynać, ale możemy... Urwał, widząc jej pełne winy spojrzenie.
- Przepraszam, Gerrodzie. Prawdę mówiąc, przyjechałam tylko po to, żeby ci
wyjaśnić, dlaczego nie pokazałam się wcześniej.
Złość i nagłe, niepojęte uczucie, że został zdradzony, zbudziło w nim niskie
instynkty.
Zakapturzony Tezerenee był o krok od sięgnięcia umysłem do źródła mocy, nad
którą, o
czym nie wiedziała, uzyskał kontrolę. Ta moc dałaby mu siłę wystarczającą, by
uderzyć na
chybił trafił i w ten sposób dać upust rozgoryczeniu.
- - Wydarzyło się tyle rzeczy - mówiła Sharissa, nieświadoma jego
niebezpiecznych
myśli. - Jeśli Czarny Koń ma zostać z nami, wszyscy muszą oswoić się z jego
widokiem.

background image

Zwolennicy Silestiego mówią, że mój ojciec wykorzysta go do zerwania
triumwiratu. Myślą,
że planuje władać z Sirvak Dragoth niby jakiś despota! Dasz temu wiarę?
- - Twój ojciec? - Złość zgasła. Jakim cudem ktoś, kto znał mistrza Zeree, mógł
uwierzyć, że czarnoksiężnik pragnie rządzić Vraadami? Dru Zeree był niemal takim
samym
odludkiem jak on. Zgodził się na triumwirat wyłącznie dlatego, żeby powstrzymać
Silestiego
i Barakasa od skoczenia sobie do gardeł, co zapoczątkowałoby bratobójczą wojnę.
- - Byłoby aż tak źle? - zapytał gromko demoniczny rumak. - Przyjaciel Dru jest
nadzwyczajnym stworzeniem! Pragnie czynić wyłącznie dobro dla swojego plemienia.
- - Już samo nakłonienie Vraadow do współpracy przypominało katorgę, co tu więc
mówić o podporządkowaniu ich rozkazom innego Vraada. Wielu podziwia mistrza
Zeree, ale
w oczach naszego ludu triumwirat jest gwarancją, że żaden Vraad nie narzuci
nikomu swej
woli. Jesteśmy rasą bardzo podejrzliwych indywidualistów.
Czarny Koń znów potrząsnął głową. Gerrod uświadomił sobie, że ten odruch
sygnalizuje zakłopotanie.
- - Wyjaśnię ci to później - powiedziała ¦Sharissa. Obdarzyła czarodzieja
przepraszającym uśmiechem. - Wrócę... ty zresztą też mógłbyś choć raz przyjść do
mnie.
- - Może zajrzę. - To było wszystko, co miał do powiedzenia. Oboje wiedzieli, że
nigdy dobrowolnie nie wróci do miasta. To oznaczałoby kontakt z klanem, a co
gorsza, z
ojcem.
Sharissa z westchnieniem podeszła do swego nieziemskiego towarzysza. Czarny Koń
zgiął nogi, żeby mogła go dosiąść, a zrobił to w sposób, który okulawiłby
prawdziwego
rumaka. Gerrod zobaczył, że grzbiet stworzenia pofałdował się dla jej wygody.
- To nie potrwa długo - dodała czarodziejka, próbując załagodzić przykre
wrażenie. -
Ojciec potrzebuje mojej pomocy.
Gerrod nic nie powiedział. Wiedział, że wszelkie słowa tylko osłabiłyby ich
przyjaźń.
Mogłyby sprawić, że Sharissa już nigdy by go nie odwiedziła. Wtedy zostałby
zupełnie sam,
odcięty od swojej rasy.
- - Do zobaczenia, Gerrodzie. - Jej uśmiech był nikły, zapewne dlatego, że nie
mogła
odczytać wyrazu jego ocienionej twarzy. Nie wiedziała, czy się na nią złości,
czy czuje się
zraniony. Zdawała sobie sprawę, że Gerrod tęskni za jej wizytami, a on zawsze
uważał, że z
nią jest podobnie. W tej chwili już nie był tego pewien.
- - Uważaj na siebie - powiedział. - Pamiętaj, nigdy nie ufaj drzemiącemu
smokowi.
- - Niestraszne jej wszystko, gdy ja jestem blisko! - ryknął Czarny Koń i
roześmiał
się z niezamierzonego rymu.
- - Skoro tak mówisz.
Hebanowy ogier odwrócił się w kierunku miasta, stanął na zadnich nogach i
pogalopował, nim Gerrod zdążył pomachać na pożegnanie. Sharissa podniosła rękę,
ale jej
wierzchowiec mknął w takim tempie, że szybko musiała złapać go za grzywę. Po
chwili oboje
przemienili się w kropkę malejącą w dali. Gerrod zastanawiał się, dlaczego
Sharissa
przejechała taki kawał drogi tylko po to, żeby mu powiedzieć, iż nie może
zostać. Teraz

background image

zrozumiał, że dla Czarnego Konia wyprawa z miasta do jego pustelni jest krótką
wycieczką.
W tę stronę umyślnie przybiegł dużo wolniej, żeby go nie wystraszyć. Sharissa
nie chciała,
żeby poczuł się zagrożony. - Tyle rzeczy rozumie, a w tylu innych jest taka
naiwna. - Miał
nadzieję, że nie myliła się co do jego ojca. Barakas zdecydowanie nie byt
człowiekiem, który
z założonymi rękami będzie się przyglądać, jak wśród Vraadow włóczy się hebanowy
rumak
stanowiący potencjalne zagrożenie.
Wiedząc, że teraz jest bezpieczny, Gerrod zdjął kaptur i usunął upiększenia z
twarzy.
Dobrze, że do pewnego stopnia łatwo było przewidzieć posunięcia Sharissy. Miała
odpowiednie zdolności i moc, by teleportować się z miasta do jego chaty, ale nie
chciała
korzystać z magii. Dzięki jej uprzedzeniu do korzystania z czarów jego sekrety
pozostaną
bezpieczne. Jeśli tylko Sharissa nadal będzie nieświadomie zapewniać mu czas na
przygotowania, zdoła zachować w tajemnicy to, czym się stawał i co odkrył.
Byłaby wstrząśnięta, gdyby zobaczyła jego twarz bez maski. Możliwe, że nawet
jego
rodziców ogarnęłoby współczucie, zwłaszcza że czekał ich podobny los... jak
zresztą
wszystkich Vraadow. Włosy mu posiwiały, głębokie zmarszczki pobruździły skórę.
Wiek
upomniał się o swoje prawa. Inni nigdy nie myśleli o tym, że to czary
przedłużają im życie.
Jemu prawda objawiła się w brutalny sposób. Starzał się, a z powodu
eksperymentów, które
dodatkowo nadwątliły jego siły, wyglądał dużo starzej niż Dru Zeree czy
patriarcha.
"Mógłbym być własnym dziadkiem" - pomyślał z gorzkim humorem.
Wiedział, że Sharissa będzie próbowała mu pomóc, ale on nie chciał jej czarów.
Nie
podda się temu światu, nie stanie się jednym z jego stworzeń. Gerrod był pewien,
że Vraadow
czeka albo śmierć ze starości, albo, jeśli poddadzą się zupełnie swojemu nowemu
światu, los
jeszcze gorszy. Dru powiedział, że Poszukiwacze i inne rasy mieli tych samych
przodków, co
Vraadowie. W wyniku eksperymentu założycieli zmienili się, stali się potworami.
Gerrod nie
miał zamiaru patrzeć bezwolnie ani na postępujący rozkład własnego ciała, ani na
przemianę
w jakieś straszydło. Wymyśli coś, żeby się uratować.
"Niezależnie jakim lub czyim kosztem" - przypomniał sobie, patrząc na pusty
horyzont, za którym zniknęła Sharissa na Czarnym Koniu.
- Możesz powiedzieć, w jakim celu? - chciał wiedzieć Rayke. Opadło go zmęczenie,
a
zmęczony Rayke stawał się niezmiernie drażliwy.
Pozostali milczeli, wiedząc, że to sprawa między nim a Faunonem. Rayke
przypuszczał kolejny atak na autorytet dowódcy, ostatnio trochę nadwątlony,
podobnie jak
jego upór związany z badaniem każdej, nawet najmniejszej dziury w ziemi.
Faunon nie miałby nic przeciwko, gdyby któryś elf wtrącił się do rozmowy i
poparł
jego stanowisko. Rayke działał mu na nerwy. Czyż nie zalecono im sumienności?
Ptasi ludzie
popadli w rozsypkę, czyż więc nie nadarzała się doskonała okazja do zbadania
jaskiń w

background image

południowych skrajach górskiego łańcucha? Niewątpliwe oznaki świadczyły, że
grota, przed
którą stali, była regularnie używana albo przez skrzydlatych, albo przez kogoś
innego.
- - Postaraj się nie wrzeszczeć - szepnął do Rayke'a. - A może tak się palisz do
walki, że robisz to specjalnie, by usłyszeli cię Sheeka na całym świecie?
- - Walka miałaby więcej sensu, niż wściubianie nosa do każdej napotkanej dziury
-
burknął Rayke ze złością, ale dużo ciszej.
- - To nie potrwa długo. Jeśli ta jama nie ciągnie się daleko w głąb góry,
przyjmiemy, że inne są takie same. Jeśli wnika głęboko, rada będzie chciała o
tym wiedzieć,
po prostu na wypadek, gdyby zadecydowano, że pora zająć podziemne gniazda.
Rayke skrzywił się.
- Rada nigdy nie przystanie na coś, co wymaga wysiłku większego niż bieg na
przełaj.
Możesz zapomnieć o próbie zajęcia gniazda, nawet porzuconego.
Choć raz znaleźli płaszczyznę porozumienia.
- Byliby głupi, gdyby nie skorzystali z okazji. Pomyśl, jakie skarby musiały
schować
tam ptaki. Popatrz, ile znaleźliśmy, i to bez większego trudu, bo wszystko
rozrzucone było po
okolicy!
Jeden z elfów potrząsnął nabitym workiem wielkości mniej więcej własnej głowy.
Worek zawierał najcenniejsze zdobycze oddziału: czarodziejskie medaliony, które
skrzydlaci
nosili na szyjach. Ich precyzja i potęga otoczona była wśród elfów legendą, lecz
dotąd nie
mogli zbadać ich dokładnie. Ptasi ludzie zazdrośnie strzegli swoich skarbów i
większość
ulegała samozniszczeniu w chwili śmierci właściciela. Te ocalały. Jeśli Faunon
miał rację, po
prostu zostały porzucone. Ale nie miał pojęcia, dlaczego. Rada to rozstrzygnie;
starsi
uwielbiali teoretyzować, zwłaszcza gdy z powodu nie kończących się debat mogli
odłożyć na
bok znacznie pilniejsze sprawy.
"A niech się tym bawią - pomyślał Faunon. - Inni podejmą prawdziwe wyzwanie.
Potraktujemy ten świat inaczej niż tylko jako miejsce zamieszkania. Sami
wykujemy swoją
przyszłość!" W głębi duszy wiedział, że to czysta fantazja. Rasa elfów nigdy nie
zorganizuje
się na tyle, by zmienić coś w świecie, do którego trafiła. Zbyt wielu wierzyło,
że
współistnienie ze zwierzętami i roślinami w zupełności im wystarczy. Takie
podejście było
łatwe i bezpieczne.
- - No i co? Wchodzimy? - Rayke, gdy już ustąpił Faunonowi, chciał jak
najszybciej
rozpocząć i zakończyć nowe przedsięwzięcie.
- - Nie wszyscy. Dwóch lub trzech wystarczy.
- - W takim razie my dwaj.
Jak zawsze, Faunon i Rayke. Faunon dlatego, że jako dowódca poczuwał się do
odpowiedzialności za podwładnych. Jeśli narażał oddział na niebezpieczeństwo,
zawsze szedł
w szpicy. Rayke, rzecz jasna, wolał robić cokolwiek, byle nie siedzieć z
założonymi rękami.
Nie cierpiał czekać. Inni, mniej rwący się do czynu, chyba że dostawali wyraźny
rozkaz, z
przyjemnością zrzucali obowiązki na barki tej pary. Nie mieli nic przeciwko
wędrówce i

background image

badaniom, ale w tej chwili już marzyli o powrocie do domu.
- My dwaj - zgodził się Faunon. Choć stale się sprzeczali, obaj wiedzieli, że
razem są
bezpieczni. Mogli na sobie polegać, gdyby doszło do starcia. Inni walczyliby
według elfich
zasad, nie jak zgrany zespół, tylko zbierania indywidualistów. - Dajcie nam
godzinę. Jeśli nie
wrócimy przez upływem tego czasu...
"To będzie znaczyło, że zginęliśmy albo, co gorsza, wpadliśmy w niewolę" -
dokończył w myślach. Nie musiał mówić na głos tego, o czym wszyscy wiedzieli.
Rayke wyłuskał z sakiewki u pasa mały świecący kryształ, który był dużo lepszy
od
pochodni. Podobne mieli wszyscy w oddziale. Faunon też wyjął swój kamyk i obaj
dobyli
miecze. Razem ruszyli do jaskini.
Nie została wydrążona przez siły natury. Ściany były zbyt gładkie, podłoże zbyt
płaskie. Te cechy budziły w Faunonie nadzieję i niepokój. Prawdopodobnie system
tuneli
prowadził tam, gdzie myślał, ale mogli wpaść w tarapaty, jeśli jaskinia nadal
była
zamieszkana.
Dostrzegli różne ślady, w większości tropy zwierząt. Były stare, więc nie bali
się, że
napotkają niedźwiedzia czy młodego smoka. Z drugiej strony obecność zwierząt
świadczyłaby, że jaskinia została opuszczona przez właścicieli. Skrzydlaci nie
pozwoliliby,
by dzikie zwierzę zagnieździło się w używanym przez nich korytarzu.
- Idziemy na wschód - powiedział Rayke, gdy wylot jaskini jaśniał już daleko za
nimi.
Faunon przytaknął, wyciągając przed siebie świecący kryształ. Kierowali się w
głąb
ziemi. Okazało się, że nie miał racji. Ptaki ryły tunele w górę, w kierunku
ukochanego nieba,
nie w dół. "Dlaczego...?" Roześmiał się z własnej głupoty.
- - Ta jaskinia może nie być dziełem ptaków.
- - Quele? - Rayke wpadł na to w tej samej chwili.
- - Kiedyś panowały na tych terenach.
- - W takim razie to tunel Queli.
Odprężyli się. Jeśli rzeczywiście wędrowali tunelem Queli, nie musieli obawiać
się
budowniczych. Niedobitki Queli żyły tylko w rejonie półwyspu na południowym
zachodzie...
jeśli nie podzieliły losu ptaków. Faunon wiedział, że rasa Queli wreszcie poszła
w ślady
wcześniejszych panów tego świata.
Znów zastanowił się, kim będą nowi panowie. Czy nie mogłyby zostać nimi elfy?
Dlaczego jego rasa stale usuwała się w cień i pozwalała, by rządzili inni?
Musiał powiedzieć coś na głos, bo Rayke odwrócił się i zapytał:
- - Co?
- - Nic.
- - Jeśli nadal będziemy szli w dół i w lewo, za chwilę stracimy wejście z oczu.
Faunon stwierdził, że Rayke miał rację. Korciło go, żeby zawrócić, ale
zadecydował,
że równie dobrze mogą przejść jeszcze kawałek. Coś nie dawało mu spokoju, coś
muskało
skraje jego świadomości. Kiedy spróbował się skupić, zdawało się, że przyczyna
niepokoju
uciekła i przyczaiła się tuż poza zasięgiem.
"To przez ten tunel - osądził, choć nie był zadowolony z takiego wyjaśnienia. -
To

background image

przez tę skałę wokół nas". Tunele były dobre dla gnomów - zakładając, że gnomy
jeszcze
istniały - nie dla elfów. Elfy lubiły blask słońca, drzewa i...
- Woda! - burknięcie Rayke'a zabrzmiało jak przekleństwo. Nic dziwnego, pomyślał
Faunon, gdy zobaczył, co zagradza im drogę.
Korytarz opadał i ginął w rozległej sadzawce, czarnej jak bezksiężycowa,
bezgwiezdna noc. Wyglądało to tak, jakby ktoś umyślnie zalał przejście.
- - To koniec, Faunonie. - Drugi elf zaczął się odwracać.
- - Czekaj. - Faunon, choć rwał się do odejścia, chciał z bliska przyjrzeć się
sadzawce. Wysunął kryształ przed siebie, podszedł na brzeg i przykląkł. Ujrzał
swoje odbicie,
upiorną parodię własnej twarzy. Nawet z tak bliska nie widział dna. Kusiło go,
żeby rzucić
kryształ i patrzeć, jak opada, ale powstrzymał go irracjonalny strach, że
zaniepokoi coś, czego
lepiej nie niepokoić.
- - Nic tam nie zobaczysz! Dlaczego nie...
Śliskie, skórzaste łapy wynurzyły się z wody i zacisnęły na gardle Faunona.
- Uciekaj! - Rayke skoczył mu na pomoc z wyciągniętym mieczem.
Faunon wypuścił z ręki kryształ, który wpadł do sadzawki i rozświetlił podwodny
świat. W jego blasku przez chwilę widział napastnika, ziemno-wodnego stwora o
szerokiej
paszczy, na którą nakładało się odbicie jego twarzy. Miał okrągłe, żabie ślepia
i błonę między
palcami. Faunon bez namysłu zamachnął się mieczem. Z pewną satysfakcją zobaczył,
że ciął
mieszkańca sadzawki po łapie.
Drugi miecz błysnął z prawej strony i sztych trafił w szyję. Potwór zacharczał i
zadygotał. Kryształ był już bardzo głęboko. Napastnik ruszył w ślad za nim w
czarną głębinę.
Od czasu do czasu miotające się kończyny przysłaniały gasnącą plamkę światła.
Wreszcie powierzchnia sadzawki znieruchomiała. Co dziwne, ciało napastnika nie
wypłynęło. Świecący kryształ zniknął z zasięgu wzroku, nie sięgając dna. Szyb
musiał być
niewiarygodnie głęboki.
- Tunel Queli, bez dwóch zdań - rzekł Faunon, pocierając szyję i myśląc o
pazurach,
które niemal rozdarły mu gardło. - Ale to był draka, a draki służą ptakom.
Rayke wytarł ostrze miecza.
- Dziwne. Zwykle nie są drapieżne, tylko tchórzliwe. Ten chciał rozedrzeć cię na
strzępy.
Faunona znów opadło wrażenie, że coś kryje się w pobliżu. Chcąc to
zidentyfikować,
musiałby się skupić. Wolał tego nie robić. Lepiej odejść, zanim to coś zbytnio
się nimi
zainteresuje. Jego towarzysz nie wyczuwał nic podejrzanego, więc Faunon miał
nadzieję, że
może zwodzi go zmęczenie lub przeczulona wyobraźnia.
- Możemy iść?
Faunon pokiwał głową i wstał. Szybko przetarł miecz; wyczyści go dokładnie, gdy
będą daleko stąd.
- - Co dalej? - zapytał Rayke, gdy wyszli z zalanego korytarza.
- - Na południe.
- - Na południe? - Rayke zrobił wielkie oczy.
- - Przecież tam chcesz iść, prawda?
- - Tak, na południe, ale myślałem, że ty...
Przed zakrętem Faunon po raz ostatni rzucił okiem na sadzawkę. Zdawało mu się,
że
dostrzegł bąble na powierzchni, ale nie miał najmniejszej ochoty wracać i
sprawdzać.
- Zmieniłem zdanie. Chyba chcę wrócić do domu.

background image

Rayke nie drążył tematu, a Faunonowi to odpowiadało. Nie musiał tłumaczyć się ze
swoich narastających obaw, których źródłem było jedynie niepokojące, natrętne
wrażenie
kołaczące się gdzieś w zakamarkach świadomości... wrażenie, które, podobnie jak
przerażający ogier, było zapowiedzią przyszłych wydarzeń.

VI

Sharissie nie podobała się myśl o rozstaniu z Czarnym Koniem, ale w końcu
musiała
wrócić do swoich obowiązków. Podjęła decyzję po powrocie z mało przyjemnej
wizyty u
Gerroda, kiedy to zastała w swoim domu czekających na nią petentów. Przyszli z
błahymi
sprawami, ale nie mogła odprawić ich z kwitkiem. Sama wystąpiła z propozycją, że
zdejmie z
barków ojca pomniejsze obowiązki, żeby on mógł zająć się ważniejszymi
problemami. Miała
nadzieję, że za jakiś czas zdoła go przekonać, iż warto postarać się o
pomocników. W
przeciwieństwie do pozostałych członków triumwiratu, Dru zależało na utrzymaniu
równowagi sił. Obawiał się, że gdy zaprzestanie pracy, wszystko może ulec
dramatycznej
zmianie na gorsze. Sharissa z trudem zmusiła go do podzielenia się obowiązkami,
mimo że
sama nie narzekała na nadmiar wolnego czasu.
,Jaki ojciec, taka córka?" - pomyślała z ironią.
Kolejno załatwiła petentów, a zaraz potem przypomniała sobie o innych
powinnościach. Jeden z pracujących z nią Vraadow poruszył temat podziemi
istniejących pod
miastem. W niektórych miejscach czas nadwątlił stropy tuneli i jedna osoba już
zginęła, gdy
ziemia zapadła się pod jej nogami. Jakiś czas temu Sharissa zorganizowała zespół
szukający
miejsc zagrożonych zarwaniem, których zadaniem było nanoszenie ich na plany
miasta.
Okazało się, że pod jej nieobecność uczestnicy kampanii kartograficznej nie
mieli pojęcia, co
robić. Nie dawali sobie rady bez jej wskazówek. Sharissa zachodziła w głowę,
jakim cudem
jej rasa przeżyła przeprawę. Czasami dziwiła się, że Vraadowie nie poumierali z
głodu.
Czarny Koń zniknął. Następnego dnia stwierdziła, że wrócił do Sirvak Dragoth,
ale wcześniej
udało mu się wystraszyć paru mieszkańców, gdyż w środku nocy przebiegł po całym
mieście.
- Nie wolno tak postępować - skarciła go, przemierzając komnatę, w której
prowadziła
swoje badania. Gabinet znajdował się w owalnym budynku, w którym niegdyś
mieściła się
biblioteka, o czym świadczyły niezliczone półki. Wprawdzie wszystkie książki
rozpadły się z
czasem, ale Sharissa zaczynała zapełniać półki własnymi notatkami. Miała
nadzieję, że z
pomocą innych pewnego dnia zgromadzi kolekcję dorównującą księgozbiorowi
założycieli.
Jeszcze niedawno bała się, że Czarny Koń nie zmieści się w wąskich, krętych
korytarzach
biblioteki; zapomniała jednak, że jej osobliwy przyjaciel tylko przypomina
konia.

background image

Obserwowanie, jak płynnie zmienia kształt, dopasowując się do ciasnych
przestrzeni, było
nowym, trochę niepokojącym doświadczeniem. - Chcesz zniszczyć to, co
osiągnęliśmy? Jeśli
bez końca będziesz straszyć ludzi, nigdy nie przestaną się ciebie obawiać!
Zdajesz sobie
sprawę, jak wyglądasz?
Ogromny, czarny jak smoła ogier ryknął śmiechem. Z błyskiem w lodowatych oczach
oświadczył:
- Przerażająco, doprawdy! Jakiś człowiek padł na kolana i przysiągł dozgonną
wierność przyjacielowi Dru, a przecież tylko do niego mrugnąłem, nic więcej!
- - Chcesz, żeby bali się mojego ojca? Spoważniał.
- - To nie Dru się obawiają, tylko mnie!
- - A ty go reprezentujesz.
- - Ja...
Czarodziejka zapomniała o złości, gdy zobaczyła, jak w oczach jej groźnego
towarzysza rodzi się zrozumienie. Ale nie na długo.
- Znasz już awanturniczy i podejrzliwy charakter Vraaddw, Czarny Koniu.
Rumak nie spieszył się z odpowiedzią, ale to, co wreszcie powiedział, zaskoczyło
ją.
Dopiero później uświadomiła sobie, że spodziewała się czegoś takiego.
- Nie dbam o Vraadow ani o ich charakter. Nie są podobni do Dru i ciebie.
Złorzeczą
za moimi plecami w przeświadczeniu, że mam słuch tak słaby i zawodny jak oni, i
nazywają
mnie potworem! Nawet nie starają się mnie zrozumieć, podczas gdy ja chciałbym
zrozumieć
wszystko, co mnie otacza! Moje przyjazne zachowanie nie umniejsza ich lęku i
nieufności.
Staram się, oni jednak nie są dla mnie ani trochę milsi!
Potem Czarny Koń zrobił coś, czego Sharissa jeszcze nie widziała. Odwrócił głowę
i
zmrużył oczy. Widok ten jednak był niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło po
chwili:
przed hebanowym rumakiem rozbłysła plamka jaskrawego światła, która szybko się
powiększała.
"Portal!"
Czarny Koń ani razu nie otwierał portali od czasu swego niespodziewanego
przybycia,
więc dopiero po chwili Sharissa zrozumiała, co robi. Zachowywał się jak
naburmuszone
dziecko - czarodziejka wspomniała, jaka sama była w dzieciństwie - i nie dał jej
czasu na
odpowiedź. Bez słowa skoczył w magiczną bramę i zniknął. Zdążyła wykrzyknąć jego
imię,
gdy portal skurczył się i rozpłynął w powietrzu. Sharissa została sama na środku
komnaty, nie
mając bladego pojęcia, dokąd udał się Czarny Koń ani co zamierzał.
- Serkadion Manee! - Miała ochotę rzucić czymś o ścianę, ale zwalczyła
nieroztropną
zachciankę i zmusiła się do zachowania spokoju. Dlaczego wszystko szło tak
opornie?
Dlaczego wszyscy się jej sprzeciwiali, niezależnie od wagi danej sprawy?
Sharissa odczekała parę minut, ale mroczny rumak nie wrócił. Wiedziała, że nie
ma
sensu dłużej siedzieć i zamartwiać się z jego powodu. Pod pewnymi względami
łatwo było
przewidzieć zachowanie Czarnego Konia. Wróci na plac, a potem do Sirvak Dragoth,
albo
przez parę godzin będzie galopować jak szalony po polach i lasach. Raz już tak
zrobił.

background image

Sharissie pozostała tylko nadzieja, że nikogo nie wystraszy. Jednego była pewna:
mroczny
rumak nie opuści miasta, nie wtedy, gdy przebywał w nim jego dawny towarzysz.
Nie miał
nikogo innego i, jeśli dobrze pojmowała jego naturę - pomyłka była
niewykluczona, lecz mało
prawdopodobna - rozpaczliwie pragnął przyjaźni. Niemal jakby skosztował od dawna
zakazanego mu owocu. Czyż nie przetrząsał jednego świata po drugim, szukając jej
ojca, gdy
opiekunowie miasta wypędzili go z powrotem do Pustki?
Sharissa uznała, że Czarny Koń powróci wtedy, gdy sam tego zapragnie, i zabrała
się
do pracy. Zawsze miała tyle na głowie. Była nieodrodnym dzieckiem swego ojca.
Wiedziała,
że przy pracy dzień minie jak z bicza trzasnął. Miała nadzieję, że wraz z nim
przeminie złość
mrocznego rumaka.
Najpierw zajęła się nadrabianiem zaległości związanych z planami miasta. To
skierowało jej myśli na zmiany zalecane przez jednego z vraadzkich asystentów.
Pamiętała,
że jego propozycja miała coś wspólnego ze zwiększeniem produkcji żywności
poprzez
uprawę i hodowlę...
- Wielmożna Sharissa?
Podniosła głowę i zamrugała parę razy. Zapadał zmierzch, w komnacie było prawie
ciemno. W półmroku majaczyła niewyraźna postać, która ruszyła od drzwi w jej
stronę.
Sharissa zmarszczyła brwi. Przybysz niósł kaganek, który nie tyle rozświetlał
pomieszczenie,
ile nadawał upiorny wyraz jego rysom. Udało mu się dotrzeć do jej pracowni, co
znaczyło, że
przekupił jednego z jej asystentów. Będzie musiała porozmawiać z nimi jutro z
samego rana.
- Bethken, prawda?
Vraad skłonił się, utrzymując lampkę na tej samej wysokości.
- Tak, pani. Wiem, że jest późno, ale czy mógłbym... Sharissa przywołała go
ruchem
dłoni, starając się ukryć odrazę.
Bethken niegdyś był tęgim mężczyzną - z wyboru - ale piętnaście chudych lat
odcisnęło na nim piętno. Stracił na wadze, jednak skóra wcale nie miała ochoty
dostosować
się do nowej sylwetki i zwisała luźnymi fałdami. Bethken fizycznie przypominał
stary,
opróżniony bukłak, a moralnie chorągiewkę na dachu. Jak wielu Vraadow,
teoretycznie
popierał jej ojca, ale głównie dlatego, że pozostali członkowie triumwiratu nie
mieli do
zaoferowania niczego dostatecznie cennego, by przeciągnąć go na swoją stronę.
Bez
wątpienia miał nadzieję na wyłudzenie czegoś wartościowego od niej.
- - Czego chcesz?
- - Najpierw ja chciałbym ci coś ofiarować. Pozwól, pani, służyć ci światłem. -
Vraad postawił kaganek na notatkach Sharissy, przy okazji plamiąc je oliwą.
Czarodziejka już miała go zrugać, gdy zobaczyła, że ten formularz przeznaczony
jest
do wyrzucenia. Według vraadzkich norm zachowanie Bethkena nie mogło być bardziej
uprzejme. Według Sharissy gość przypominał węża, który stara się oczarować
smakowitą
polną mysz.
Chcąc uniknąć poplamienia lub co gorsza spalenia notatek, zabrała lampkę i
postawiła

background image

ją na półce.
- Dziękuję, Bethkenie, ale mam własne światło.
Vraad odskoczył, gdy komnatę zalał blask sączący się z rozjarzonej kuli pod
sufitem.
- - Bogowie! - Poderwał głowę, z zazdrosną miną podziwiając jej dzieło. - Gdybym
tylko mógł...
- - Przyszedłeś do mnie z jakiegoś powodu?
Sharissa nie dbała o pożądliwość płonącą w jego oczach. Wiedziała, że w jasnym
świetle gość dużo lepiej widzi jej ponętną postać, ale bardziej od niej pragnął
czegoś innego.
Bethken był jednym z tych, dla których utrata mocy równała się niemożności
zaspokojenia
głodu. Łaknął mocy i cudów, jakie ta moc mogłaby mu zapewnić. W niej, w
Sharissie,
widział uosobienie tego, czego pożądał.
- - Widok takiego talentu w dzisiejszych mrocznych czasach napawa mnie rozkoszą.
- Ten człowiek dosłownie się do niej łasił, ale pochlebstwa nie mogły
zrównoważyć wstrętu,
jaki budziła falująca, obwisła skóra. - Gdybyśmy tak mogli wrócić do dni dawnej
chwały...
- - Wątpię, czy chciałbyś wrócić do Nimth.
- - W żadnym wypadku! - Wyglądał na wstrząśniętego, jakby sama wzmianka o
powrocie do Nimth świadczyła o zachwianiu jej władz umysłowych.
- - To dobrze. - Sharissa pokiwała głową. - A teraz powiedz mi, po co tu
przyszedłeś.
Mam nawał pracy.
- - Ten demon... nie ma go tu?
- - Czarny Koń nie jest demonem, Bethkenie, a co do twojego pytania... Czy
widzisz
go gdzieś tutaj?
Jego śmiech był wymuszony.
- Wybacz mi, wielmożna Sharisso. Nie chciałem, by moje słowa zabrzmiały
obraźliwie. Po prostu lepiej, żeby go nie było. Mógłby zirytować się tym, co
pragnę ci
zakomunikować.
,Jeśli wreszcie spróbujesz to zrobić" - pomyślała z przekąsem czarodziejka.
- Mów śmiało, proszę.
Bethken znów się skłonił, aż zatrzęsły się fałdy skóry.
- - Wiesz, że frakcja Silestiego nie kryje obaw związanych z tym dem... z twoim
towarzyszem?
- - Oczywiście.
- - Doszły mnie słuchy, że Silesti nie zamierza poprzestać na słowach, gdy mówi,
że
pragnie pozbyć się tego stworzenia.
Wyraźnie liczył na jakąś dramatyczną reakcję, ale Sharissa nie miała zamiaru
sprawiać mu satysfakcji. Już wcześniej słyszała podobne pogłoski i wiedziała, że
są wyssane
z palca. Silesti przyznał się, że taki pomysł wpadł mu do głowy, ale
zadecydował, że jego
realizacja zawiodłaby zaufanie, jakie pokładał w nim Dru. Posępny, odziany w
czerń Vraad
szanował ojca Sharissy i, choć żaden z nich nie chciał tego przyznać, nawet go
lubił. Dru
odwdzięczał mu się podobnym poważaniem.
- Twoje rewelacje nie są dla mnie nowiną.
Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu. Interesujące, jak wielu ludzi
przychodziło do
niej z informacjami, które uważali za niezwykle ważne. Oczywiście, jak
Bethkenowi, zależało
im na nagrodzie. Uważali, że wyświadczenie przysługi członkowi triumwiratu lub
bliskiej mu

background image

osobie jest zręcznym i opłacalnym posunięciem.
- - Silesti chce zwołać spotkanie triumwiratu, na którym...
- - Uderzy. Zabije mojego ojca i władcę Tezerenee, a Czarnego Konia zakuje w
łańcuchy. -,Jakby łańcuchy mogły być jakąś przeszkodą dla potężnego mrocznego
rumaka!"
- - Myślałem...
- - Dziękuję ci za dobre chęci, Bethkenie. Przykro mi, że niepotrzebnie zadałeś
sobie
tyle trudu. Mam nadzieję, że nie mieszkasz daleko.
Niezbyt subtelna sugestia, że przekroczył granice gościnności i powinien już
iść,
ogromnie ubodła pomarszczonego Vraada. Chrząkał i pokasływał przez chwilę,
wreszcie
znów się ukłonił.
- Może innym razem, wielmożna Sharisso. Wizyta u ciebie warta była zachodu
choćby dlatego, że wyniosę z niej wspomnienie twego piękna. To wystarczająca
nagroda.
Dobrej nocy!
Bethken, wciąż w ukłonie, wycofał się z komnaty. Dopiero gdy zniknął za
drzwiami,
Sharissa przypomniała sobie o jego kaganku. Chciała za nim zawołać, gdy
uświadomiła sobie,
że w tej chwili już musiał wiedzieć, iż zapomniał zabrać lampkę. Wędrówka
ciemnym
korytarzem powinna przypomnieć mu o gapiostwie. Jeśli wróci po lampkę, odda mu
ją i znów
go wyprawi. Jeśli nie wróci, każe komuś odnieść ją rankiem.
Zabrała się do pracy i niebawem spowił ją kokon zapomnienia. Niejeden raz szła w
ślady ojca i często, gdy podnosiła głowę znad dokumentów, za oknem już świeciło
poranne
słońce. Za każdym razem obiecywała sobie, że to się więcej nie powtórzy.
Skończyła pisać uwagi dotyczące badań wpływu nowego świata na mieszkańców
miasta. Ostatnimi czasy wielu Vraadow wyglądało coraz gorzej. Nawet w duchu nie
nazywała
ich starymi, bo wówczas nie opędziłaby się od myśli o nieuchronnej śmierci ojca.
Jednakże
wyglądało na to, że w wyniku opuszczenia Nimth Vraadowie stracili to, co czyniło
ich niemal
nieśmiertelnymi. Magii tego świata brakowało czegoś, co istniało w Nimth - a być
może sam
świat płatał im okrutną sztuczkę.
Sharissa podniosła głowę i pomyślała: "Czy może być prawdą to, co kiedyś
powiedział Gerrod? Czy to możliwe, że ten świat zmienia nas, dopasowuje do
własnych
wymogów, do pragnień założycieli? Czy właśnie to robią wśród nas Beztwarzy?"
Zdawało się, że jej myśli przybrały widzialną postać, bo coś poruszyło się w
wejściu.
Sharissa zmrużyła oczy, ale intruz - jeżeli w ogóle tam był - zniknął. Myśląc,
że może
Bethken wrócił po omacku po lampę, ostrożnie ruszyła do drzwi. Na jej rozkaz
kula światła
spłynęła spod sufitu i pierwsza wyleciała na korytarz. Sharissa rozejrzała się.
Korytarz był
pusty.
Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale wiedziała, że musi być bardzo późno.
Wróciła do biurka, gotowa uporządkować notatki i zająć się nimi nazajutrz, po
porządnym
śnie. Ledwie sięgnęła po dokumenty, jej uwagę przyciągnęło migotanie.
Lampka oliwna. Czarodziejka uśmiechnęła się. Jeszcze trochę, a zacznie bać się
własnego cienia. Wyciągnęła rękę i zgasiła płomyk.
Musiała wesprzeć się na rękach, żeby nie upaść na podłogę. Mało brakowało.

background image

Gdyby ktoś poprosił ją o opisanie wrażenia, jakiego właśnie doświadczyła,
powiedziałaby, że zasłona spadła jej z oczu. Noc nie zmieniła się, ale teraz
była częścią jej
istnienia, nie tylko tłem.
- -...sa!
- - Czarny Koń? - Potrząsnęła głową, żeby jeszcze bardziej oczyścić myśli. Czy
rzeczywiście usłyszała głos hebanowego ogiera? Czekała w nadziei, że usłyszy coś
więcej. W
pewnym stopniu Vraadowie umieli prowadzić mentalne rozmowy, ale ten głos na
pewno nie
należał do Vraada. Sharissa nawet nie miała pewności, że rzeczywiście coś
słyszała. Może to
tylko jakaś zbłąkana myśl przepracowanego umysłu, ale, jeśli tak, czego
dotyczyła? "Sa" było
ostatnią sylabą jej imienia, a głos brzmiał jakby nagląco.
Z najbliższego okna roztaczał się widok na centrum miasta. Sharissa podeszła i
wyjrzała. Po niebie płynął jeden z dwóch księżyców - Hestia, jeśli dobrze
pamiętała - ale nic
niezwyczajnego nie ukazało się w nikłej poświacie, jaką roztaczała surowa pani
nocy.
- Jestem przemęczona - mruknęła, uśmiechając się do własnej głupoty. Gdyby wolał

Czarny Koń, z pewnością po niepowodzeniu ponowiłby próbę. Wieczysty był nad
wyraz
uparty. Co więcej, prawdopodobnie zmaterializowałby się w jej gabinecie zamiast
uciekać się
do zawodnej metody porozumiewania się w myślach. Dla tak potężnej istoty było to
bardzo
łatwe. Dla osłabionego Vraada - ogromnie trudne. Nie. Czarny Koń jej nie wzywał;
nigdzie
nie wyczuwała jego obecności...
..Nigdzie?" Wreszcie przejaśniało jej w głowie.
Rzeczywiście, nigdzie nie wyczuwała Czarnego Konia. Nie było go ani w mieście,
ani
w okolicy. Kiedy po raz pierwszy zjawił się na zachodnim brzegu tego kontynentu,
natychmiast wykryła jego obecność, zresztą jako jedyna, jeżeli było jej wiadomo.
Skoro ona
nie mogła go znaleźć, to pewne, że nikt inny też tego nie dokona.
"Sirvak Dragoth! Tam musi być!" Choć nie miała powodu przypuszczać, że mu coś
grozi, opadły ją złe przeczucia. Wiedziała, że nie ma go w Sirvak Dragoth. Nawet
gdy tam
przebywał, wykrywała ślad magicznych emanacji, będących najwyraźniej produktem
mglistego "ciała" ogiera.
Ani śladu. Jak gdyby Czarny Koń opuścił ten kontynent. Było to możliwe, ale nie
wyobrażała sobie, że mógłby odejść tak nagle. Mimo rozdrażnienia, chciałby z nią
pomówić,
pożegnać się. W wielu przypadkach łatwo było przewidzieć jego zachowanie.
Sharissa
poznała go dobrze, choć zjawił się zaledwie przed paroma dniami. Miał głęboko
zakorzenione
nawyki i można było w nim czytać jak w otwartej księdze.
Sharissa odłożyła pracę na bok i zastanawiała się, co zrobić. Jeśli jej obawy
były
bezpodstawne, wtedy niepotrzebnie straci czas na daremne poszukiwania. Jeśli
miała rację, to
co się stało ze starym kompanem jej ojca... i czy ojciec o tym wiedział?
Zmęczenie narastało, organizm dopominał się o sen, ale na razie robił to z siłą
dziecka. Sharissa wiedziała, że im dłużej będzie zwlekać, tym żądanie stanie się
bardziej
natarczywe. Musi jak najszybciej podjąć decyzję; miała niewiele czasu, bo już
poprzedniej

background image

nocy wystawiła siły na próbę.
"Szkoda, że nie mam psa - pomyślała - który mógłby podjąć jego trop - pod
warunkiem, że Czarny Koń zostawia tropy". Poruszał się jak wiatr i jedynie na
podstawie
skarg przerażonych i rozzłoszczonych kolonistów oraz własnych zmysłów mogła
określić
jego miejsce pobytu. Zgromadzenie informacji zabierze dużo czasu, a poszukiwanie
mentalne
nie na wiele się zdało.
Znów naszła ją dziwna myśl o psie, ale dopiero po chwili zrozumiała przesłanie
podświadomości. Jaki pożytek z psa, gdy nie ma tropu, i co to ma wspólnego z
bezużyteczną
w tej chwili umiejętnością wykrywania Czarnego Konia?
Pies podąża tropem pozostawionym przez zwierzynę, lecz w tym przypadku tropu nie
było... Czyżby?
- Nie ma fizycznego, ale może jest magiczny! - syknęła, zła, że nie wpadła na to
wcześniej. Czarny Koń był jedyny w swoim rodzaju, był czystą mocą obdarzoną
zmysłami. A
przecież czary Vraadow i magia tego świata zostawiały swego rodzaju osad.
Czy Czarny Koń także zostawiał taki ślad?
Otworzyła umysł. Najpierw ujrzała spektralny widok świata, potem linie siły,
które
wszystko przecinały. Zawsze niepokoił ją fakt, że inni, którzy zachowali część
dawnej mocy i
próbowali się nią posłużyć, widzieli tylko albo jedno, albo drugie. W ciągu
piętnastu lat nie
udało jej się wyszkolić nikogo, kto postrzegałby siłę życiową tego świata tak,
jak ona.
Ku jej zaskoczeniu szlak rysował się wyraźnie. Obca magia Czarnego Konia
odcinała
się wyraźnie na tle barwnego i uporządkowanego krajobrazu. Choć od jego ucieczki
minęło
wiele godzin, wspomnienie nadal było silne.
"Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegłam?" Patrząc wstecz, to nie powinno
dziwić.
Czy codziennie przyglądała się swojemu cieniowi? Albo odciskom stóp, gdy
chodziła po
polach za miastem? Przejażdżki na Czarnym Koniu były przeżyciem tak
ekscytującym, że w
porównaniu z nimi bladł cały świat.
- Sharissa?
Głos przestraszył ją po wielu godzinach spędzonych w samotności. Czarodziejka
odwróciła się, już wiedząc, kto wszedł do jej komnaty.
- Lochivan? Co tu robisz o tej porze?
Tezerenee zaśmiał się i wszedł w krąg światła. Trzymał hełm pod pachą,
pozwalając
jej zobaczyć twarz, którą często ukrywał. Odziedziczył grubo ciosane,
niedźwiedzie rysy ojca
i raczej nie mógł uchodzić za przystojnego. On i Gerrod różnili się jak niebo i
ziemia, choć
byli braćmi.
- Pełniłem wartę do późna. Patriarcha nikogo nie faworyzuje, zwłaszcza wśród
swoich
dzieci. Po służbie nie mogłem zasnąć. Uznałem, że pomoże mi przechadzka po
mieście. -
Lochivan wzruszył ramionami. - Wiem o twoim nawyku późnego udawania się na
spoczynek.
Sharisso. Pomyślałem, że być może jeszcze nie śpisz, chociaż powinnaś.
Zobaczyłem światło
w twoim oknie, a w pewnej chwili zarys twojej sylwetki. Stąd wiedziałem, że mam
rację.

background image

Była zirytowana jego wizytą; wprawdzie odwiedzał ją już wcześniej, ale tym razem
nie mógł wybrać gorszej chwili. Ponadto jego obecność przypominała jej, kto
odniósłby
największe korzyści ze zniknięcia Czarnego Konia, choć trudno było uwierzyć, by
klan mógł
zagrozić hebanowemu ogierowi, nawet gdyby wszyscy Tezerenee zjednoczyli siły.
- - Stało się coś złego? - Lochivan założył, że jej milczenie jest wyrazem zgody
na
jego obecność. Zaraz po przestąpieniu progu rozejrzał się po przestronnym
pomieszczeniu i
jego oczy zatrzymały się na lampce Bethkena. Z lekkim uśmiechem położył hełm na
stole i
obejrzał kaganek.
- - Prezent od kogoś, kto próbował wkraść się w moje łaski - wyjaśniła Sharissa.
Uświadomiła sobie, że nie odpowiedziała na jego pierwsze pytanie, więc dodała: -
Nic. Nic
złego. Właśnie miałam udać się na spoczynek.
- - Zostało ci niewiele czasu. - Lochivan odstawił lampkę. - Zapewne nie
powinienem ci przeszkadzać. Przyjdę za dnia.
Sharissa wbrew sobie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ta rozmowa nie jest
szczera.
Wiedziała, co sama przemilczała, ale czy Lochivan też coś przed nią ukrywał?
- Lochivanie, co wiesz o Czarnym Koniu?
Z jego oczu wyczytała, że trafnie odgadła powód wizyty. Fakt, zajrzał do niej
nie po
raz pierwszy, ale dzisiejsze odwiedziny dziwnie zbiegły się ze zniknięciem
mrocznego
rumaka.
Lochivan nie odpowiedział. Na końcu jego palca wskazującego rozbłysnął maleńki
płomyk, świadczący o drobnym użyciu mocy. Kaganek zamigotał, budząc się do
życia...
Sharissa ponownie przeczytała notatki dotyczące sporządzenia planu podziemi.
"Powinni sami załatwiać takie drobiazgi - pomyślała. - Niech trzymają się moich
wskazówek
i pozwolą mi zająć się ważniejszymi sprawami!"
Gdy podniosła głowę, opadło ją dziwne wrażenie, że coś jej umknęło, jakieś
zdarzenie, które powinna pamiętać. Biorąc pod uwagę nawał obowiązków przejętych
od
przepracowanego ojca, nie wspominając o własnych badaniach, nie byłaby
zdziwiona, gdyby
o czymś zapomniała. Jej oczy bezwiednie błądziły po pokoju, gdy próbowała zebrać
myśli.
Zatrzymała spojrzenie na lampce oliwnej, która nadal płonęła jasno, choć minęło
wiele godzin. Przyjrzała się uważniej i coś ją zaniepokoiło, lecz nie umiała
tego sprecyzować.
Coś było nie w porządku...
Czy powinna ją zgasić? Marnowanie oleju było bezsensowne, jednak gaszenie lampki
wydawało się głupim pomysłem, niewartym wstawania zza biurka. Zawsze można to
zrobić
po skończeniu pracy, przecież to już niedługo...
Jednakże kiedy Sharissa wróciła do pracy, nie mogła oderwać myśli od lampki.
Jakby
ten zwyczajny przedmiot stał się najważniejszy w życiu.
"Zgaszę i schowam tę lampkę". Musiało być bardzo późno, skoro taki drobiazg
działał
jej na nerwy. Już zaczęła podnosić się z krzesła, gdy jej uwagę przyciągnęła
stronica
poświęcona tej fazie zmian, która wiązała się z przyszłą produkcją żywności.
Usiadła
wygodnie i pogrążyła się w lekturze. Plan miał sens, ale czy już nie czytała
czegoś

background image

podobnego? Im dłużej przeglądała notatki, tym bardziej była zdumiona znajomym
brzmieniem wskazówek.
Pergamin wypadł jej z ręki. Pod zaleceniami widniała analiza planu - napisana
jej ręką
i opatrzona datą z tego wieczoru!
- Serkadion Manee! - zaklęła. Nic dziwnego, że plan wydawał się znajomy! Teraz
przypomniała sobie, że już go czytała i na końcu zamieściła swoje sugestie. Jak
mogła o tym
zapomnieć? Czyżby ta noc wyczerpała ją aż tak mocno?
Cień na stole poruszył się jak żywa istota. Sharissa odwróciła się i spojrzała
na
lampkę, której, jak wiedziała, zamierzała się pozbyć.
Zerwała się zza biurka z taką furią, że jasna kula oświetlająca komnatę
rozbłysła
niczym miniaturowe słońce, a krzesło przewróciło się z hukiem, jakby chcąc od
niej uciec.
Sharissa oparła się impulsowi, który nakazywał jej powrót do pracy i podjęcie
zarzuconych
badań.
Im bardziej zbliżała się do lampy, tym mocniej rozpalał się płomień. Młoda
czarodziejka stopniowo zwalniała kroku. Gdy tylko zdała sobie sprawę, co się z
nią dzieje,
natychmiast zdwoiła wysiłki. Wiedziała, że jeśli będzie zwalniać w takim tempie,
nigdy nie
zbliży się na długość ręki do celu.
Zamknęła oczy, sięgając do płomienia, który nie dość, że płonął jasno, jak jej
magiczne światło, to jeszcze hipnotyzował ją swoim tańcem.
- Już raz mnie okpiłeś! I na tym koniec! - warknęła do niewinnie wyglądającego
kaganka.
Płomień strzelił wysoko. Sharissa niemal cofnęła palce, bojąc się poparzenia.
Opamiętała się i wyciągnęła rękę, żeby zakończyć bitwę z przebiegłą pułapką.
- Nie jesteś' dość dobry!
Jęzory głodnych płomieni liznęły jej rękę, próbując osmalić i zwęglić smukłe
palce
przed ostatecznym przemienieniem ich w popiół. Niewątpliwie tak by się stało,
gdyby
zamiast niej był tu ktoś inny. Sharissa odruchowo cofnęła rękę, ale zaraz potem
przypomniała
sobie, że przecież jest jedną z najpotężniejszych czarodziejek wśród swojego
ludu. Ten
żałosny przedmiocik był sprytną, ale niezbyt potężną zabawką, której siła
polegała na
anonimowości. Gdy Sharissa poznała rodzaj broni nieprzyjaciela, rozprawienie się
z nią nie
stanowiło trudności. Tylko hipnotyczny blask lampki tak długo powstrzymywał ją
od
działania.
Opuściła rękę i zadusiła płomyk. Cofnęła się dopiero wtedy, gdy zyskała pewność,
że
już nic jej nie zagraża. Wysłała prostą sondę mentalną i przekonała się, że
lampka znów jest
zwyczajną lampką. Dopóki nie zostanie zapalona, nie zaatakuje jej umysłu.
Właśnie w ten
sposób uniknęła podstępu poprzednim razem, lecz padła jego ofiarą ponownie,
gdy...
- Lochivan!
Wiedziała, że złość i narastające zmęczenie rozpraszają ją w czasie, gdy powinna
być
jak najbardziej skupiona, ale nie mogła przestać myśleć o zdradzie. Lochivan
zawsze był jej

background image

przyjacielem, niemal jak Gerrod... który przestrzegał ją, że przyjaźń przestanie
się liczyć, gdy
patriarcha wyda taki rozkaz.
- Niech cię licho, Lochivanie!
Tezerenee pojmali Czarnego Konia. Teraz wszystko sobie przypomniała, łącznie z
krótkim mentalnym kontaktem z hebanowym rumakiem. Wprawdzie nie wyczuwała już
jego
tropu, ale wiedziała, że doprowadziłby ją do smoków i ich panów.
- Lochivanie, módl się razem z Barakasem do swojego Smoka z Głębin, żeby Czarny
Koń uwolnił się i dopadł was przede mną!
Musiała się teleportować. Ostatnimi czasy używała czaru teleportacji tylko parę
razy.
Irracjonalny lęk, że ugrzęźnie w jakiejś otchłani podobnej do Pustki,
powstrzymywał ją przed
regularnym korzystaniem z tej metody przemieszczania się z miejsca na miejsce.
Jednakże
Czarny Koń potrzebował jej pomocy. Nie miała pojęcia, czy jej ojciec wyczuł
niebezpieczeństwo grożące dawnemu towarzyszowi, lecz nie miała czasu go szukać.
Była
zbyt rozkojarzona. Każda kolejna minuta - a minęło ich już zbyt wiele, gdy
wahała się przed
podjęciem decyzji - zmniejszała szansę na uratowanie Czarnego Konia.
Podniosła ręce i odetchnęła głęboko. Jeszcze tylko chwila na zebranie myśli i
ruszy w
drogę.
Niepokojące wrażenie musnęło skraj jej świadomości. Coś błysnęło wokół jej szyi,
uniemożliwiając oddychanie.
Za jej plecami Lochivan rzekł spokojnie do drugiego niewidzialnego intruza:
- W samą porę. Mówiłem ci, że możesz na mnie polegać. Świat Sharissy przemieni!
się w rozmytą, brzęczącą plamę... a potem spowił ją całun ciemności i ciszy.

VII

- Gerrod.
Czarodziej popatrzył na gościa. Przepastny kaptur pozwolił mu skryć zdziwienie
wywołane nie zapowiedzianą wizytą.
- Mistrz Dru.
W świetle, które wpadało do chaty, Dru Zeree wyglądał okropnie. Gerrod zmrużył
oczy. Czarnoksiężnik posiwiał, jego oblicze bruździły głębokie zmarszczki. Coś
go martwiło,
tak, ale Gerrod dostrzegł też coś innego - na co ci, którzy widywali mistrza
Zeree codziennie,
nie zwracali większej uwagi, bo zapewne sami podlegali podobnemu procesowi.
Czarnoksiężnik starzał się. Nie w takim tempie jak on, ale bezsprzecznie. Gerrod
zadrżał. Wygląd Dru Zeree potwierdzał jego obawy związane z wpływem tego świata.
"A
jednak - pomyślał z zazdrością - mistrz Zeree przez parę tysięcy lat cieszył się
życiem w
zdrowiu i pełni sił. Ma bezmiar wspomnień na otarcie łez. Dlaczego mnie nie
będzie to
dane?"
- Potrzebuję twojej pomocy, Tezerenee. Znasz go lepiej niż ja i myślę, że masz
talent,
który pozwoli ci podążyć za nim tam, dokąd ją zabrał.
Gerrod przestąpił z nogi na nogę, w pełni świadom, że bardziej przypomina stertę
ubrań niż żywą osobę. Nie dbał o to. Płaszcz i kaptur odgradzały go od świata.
Nieliczni
goście żywili przekonanie, że ubiera się tak umyślnie, by wzbudzać
zaniepokojenie.
- Powiesz mi, jak mam to rozumieć?
Dru westchnął, siląc się na zachowanie spokoju.

background image

- Barakas uprowadził Sharissę. Jestem tego pewien.
Wbrew usilnym staraniom Gerrod nie zdołał zapanować nad emocjami.
- Co to ma znaczyć?! - zawołał. - Czy myśli, że zdoła zatrzymać ją w swoim
prywatnym małym królestwie? Mój ojciec zawsze był szalony, ale nie głupi! Co się
dzieje?
Czyżby w końcu wybuchła wojna domowa?
Gość uciszył go ruchem dłoni.
- - Pozwól... pozwól mi wyjaśnić. - Dru z trudem zebrał myśli. - Trzy dni temu,
dokładnie nie wiem, o jakiej porze, Sharissa i Czarny Koń zniknęli... -
Potrząsnął głową. - Nie
znasz Czarnego Konia, prawda? Powiem ci, że...
- - Znam go. Mów dalej.
Dru zrobił zdumioną minę, ale powstrzymał się od pytań.
- - Zniknęli. Nikt o niczym nie wiedział do następnego dnia - podjął. -
Powinienem
coś zauważyć, ale Sharissa często przez całą noc ślęczała nad różnymi
projektami. Co do
Czarnego Konia, "kieszonkowy" świat Sirvak Dragoth przytępił mi zmysły
pozwalające
wykrywać jego obecność. Dopiero gdy opuściłem zamek i przybyłem do tego świata,
zwróciłem uwagę na brak emanacji Wieczystego. Niedługo później ludzie zaczęli
dopytywać
o Sharissę. Dowiedziałem się, że wyjechała z miasta w tym kierunku...
- - Była u mnie. Stąd wiem o Czarnym Koniu. - Gerrod starannie wymawiał słowa,
bo nie chciał, żeby ojciec Sharissy odgadł jego wzburzenie. Mógłby zacząć się
zastanawiać,
dlaczego tak bardzo poruszyło go zniknięcie córki. Oczywiście, wiedział, że są
zaprzyjaźnieni, ale mimo to...
- - Wróciła od ciebie, jak się później okazało. Wziąłem na spytki parę bardziej
wiarygodnych osób i dowiedziałem się, że ostatnio widziano ją przy pracy w
komnacie. Ktoś
powiedział, że powinienem poszukać niejakiego Bethkena, który z jakiegoś powodu
pytał o
Sharissę, ale nie udało mi się go znaleźć. Jego kwatera była pusta. Znikło
wszystko, co mógł z
sobą zabrać.
- - Myślisz, że uciekł pod skrzydła mojego ojca.
Dru odetchnął głęboko. Gerrod wiedział, że jeszcze nie usłyszał najgorszego.
Podziwiał starszego czarnoksiężnika za zachowanie jasności umysłu w sytuacji,
która musiała
być dla niego niezwykle trudna.
- Wybrałem się do wschodniej części miasta. Nie mogłem uwierzyć, że patriarcha
poważyłby się na taki nierozsądny krok, ale plotki, niebezpodstawne, mówiły
zgolą coś
innego. - Czarnoksiężnik potrząsnął głową. - Nie będę ci powtarzać, czego
dowiedziałem się
o Czarnym Koniu. Powiem tylko, że moim zdaniem on również wpadł w ręce twojego
klanu.
Jego zniknięcie... zupełne zniknięcie...
Dotknął skroni, dając do zrozumienia, że Czarny Koń znajduje się poza zasięgiem
jego wyższych zmysłów. Gerrod już się tego domyślił. On też zwrócił uwagę na
brak śladów
obecności istoty, gdy zbudził się tego ranka. Nie wiedząc nic więcej, po prostu
założył, że
Czarny Koń uda! się na jakąś wyprawę z Sharissą. Nie byłoby to niczym dziwnym.
Sharissą
nie cierpiała teleportacji, a dzięki widmowemu rumakowi mogła przemierzać
znaczne
odległości w niezwykle krótkim czasie.
Gerrod podniósł głowę i zobaczył, że Dru niespokojnie czeka na komentarz.

background image

- - I co na to wszystko mój ojciec? Domyślam się, że kazat ci wysłuchać
cesarskiej
przemowy.
- - Jego dzielnica jest pusta. Wszyscy odeszli.
- - Co takiego? - Wstrząśnięty czarodziej potrącił stos notatek, które rozsypały
się po
kamiennej posadzce. Nawet nie spojrzał na arkusze. - Co mówisz? Odeszli? To
absurd! - A
jednak doskonale pamiętał przeszłość i wiedział, że klan potrafi błyskawicznie
przenosić się z
miejsca na miejsce. Sprawne przeprowadzanie tego manewru było jednym z wielu
elementów
gier wojennych patriarchy - wykonanie niespodziewanego ruchu zapewniało przewagę
nad
nieprzyjacielem.
Ale przerzucenie ponad tysiąca osób w środku nocy? Patriarcha nie zostawiłby w
mieście swoich popleczników, jeśli planował utworzyć nowe cesarstwo.
- Dokąd poszli? Domyślam się, że na wschód. To najbardziej prawdopodobne.
- Nie jestem pewien. Przypuszczam, że szczelna magiczna tarcza osłania Czarnego
Konia, dlatego nie potrafię go wykryć. - Dru Zeree był zmęczony, bardzo
zmęczony.
Gerrod niemal mu współczuł, gdyż sam ledwie trzymał się na nogach. Nawet jego
wielkie odkrycie nie poprawiało mu samopoczucia. W takim samym stopniu
obiecywało
życie, co śmierć. Gdyby ktoś dowiedział się o jego badaniach oraz o nadziei i
strachu, jakie
się z nimi wiązały, mógłby spróbować go zgładzić... albo wynieść na piedestał i
sławić jak
bohatera. Gerrod nie pragnął ani jednego, ani drugiego.
- Musieli zostawić jakiś trop! - Czegoś tu brakowało. Mistrz magii jeszcze nie
wszystko wyjawił.
Dru niemal natychmiast udzielił odpowiedzi:
- - Jest trop, słaby i najpewniej fałszywy, ale brak mi zdolności, by
prześledzić go do
samego końca. Mówiłem ci o swoim pobycie w Pustce i jak wreszcie stamtąd
uciekłem,
prawda?
- - Chyba nie sugerujesz...
- - Czarny Koń umie otworzyć... ścieżki... do innych światów. Niegdyś uczynił to
dla
mnie. - Twarz Dru złagodniała na chwilę, gdy pogrążył się we wspomnieniach.
Otrząsnął się
z zadumy na myśl o losie córki i podjął: - Być może zwariowałem, ale to by
wyjaśniało,
dlaczego nie mogłem znaleźć żadnego śladu. Sięgnąłem na wschód najdalej jak
śmiałem, lecz
od początku wiedziałem, że nie skierowali się w tamtą stronę. Nie, myślę, że
Barakas porwał
Sharissę, żeby zmusić Czarnego Konia do otworzenia ścieżki, którą odeszli
Tezerenee. I
wydaje mi się, że ścieżka ta wiedzie nie w jakieś inne miejsce na tym
kontynencie, ale na ląd,
o którym patriarcha nie zapomniał mimo upływu piętnastu lat.
- - Smocze Królestwo - Gerrod podał nazwę, której nie chciał wypowiedzieć jego
gość. Jego głos brzmiał zimno; takim tonem mógłby powitać ojca, pana klanu.
Trudne do
uwierzenia, ale możliwe było to, że władca Tezerenee obmyślił taki przebiegły
plan i
wprowadził go w życie. Wykorzystać ścieżki w zaświatach, wiodące do Smoczego
Królestwa! Przed ojcem, który strawił lata na gorzkich rozmyślaniach o ziemiach
odebranych

background image

mu przez założycieli, wreszcie otworzyła się możliwość stworzenia wielkiego
imperium.
Magiczna istota zwana Czarnym Koniem z łatwością mogła osiągnąć to, co nawet dla
Vraadow u szczytu potęgi byłoby niezmiernie trudnym przedsięwzięciem. Sharissa
została
uprowadzona.
- - Pomożesz mi? - zapytał Dru z nadzieją.
- - Co miałbym dla ciebie zrobić?
- - Wskazać mi drogę, którą można za nimi podążyć. Wiem, że masz jakąś teorię.
Razem z Silestim zbiorę ochotników, a będzie ich więcej niż potrzeba. Tym razem
smok i
jego dzieci drogo zapłacą za swoją butę! - Moc trzasnęła wokół rąk
czarnoksiężnika.
Gerrod zdumiał się i zarazem wzdrygnął na widok magicznego blasku. Za każdym
razem, gdy Sharissa przybywała do niego w odwiedziny, nie mógł powstrzymać
refleksji, że
ta sama moc pod kontrolą założycieli przemieniła ludzi podobnych do Vraadow w
takie
stworzenia, jak Poszukiwacze.
- W tej kwestii jesteś chyba dużo lepszy ode mnie - zauważył. - Jeśli ktokolwiek
posiada odpowiednie umiejętności, to tylko ty.
Żar spłowiał tak nagle, że Gerrod zamrugał. Dru schował twarz w dłoniach.
- - Nie mogę! Moja wiedza nie wystarcza!
- - Twoi sprzymierzeńczy o pustych obliczach...
- - Spacerują, jak gdyby nie wydarzyło się nic złego! Gdybym miał mniej wiary,
mógłbym przyjąć, że są po części odpowiedzialni za to, iż dowiedziałem się o
wszystkim
poniewczasie. Tysiąc osób, nieprzebrane stada smoków i innych zwierząt...
wszyscy zniknęli
w ciągu jednej nocy!
Czarodziej pamiętał, jak nie-ludzie odnosili się do przybysza z Pustki i jak
skazali go
na wieczne wygnanie. Nie wątpił, że od samego początku uważali Czarnego Konia za
przypadkowy czynnik zakłócający ich starannie opracowany eksperyment. Bez trudu
mógł
wyobrazić sobie ich zadowolenie z nagłego odejścia cienistego rumaka. Fakt, że
zniknęła
również Sharissa, był po prostu niefortunnym skutkiem ubocznym.
Gerrod zdawał sobie sprawę, że jego przekonanie wyrasta z uprzedzenia do
beztwarzych istot, lecz ani trochę o to nie dbał. W jego oczach nie-ludzie byli
wrogami.
Opinia ta była jedną z nielicznych, które podzielał ze swoim byłym klanem.
Przez pewien czas patrzył na jedynego Vraada poza Sharissą, którego szczerze
podziwiał. Dru przegarnął ręką siwiejące włosy, jakimś sposobem nie burząc
srebrnego
pasma. Gerrod domyślał się, że najpewniej nie zmrużył oka od chwili, gdy
dowiedział się, że
zniknięcie Sharissy zbiegło się z odejściem Tezerenee. Martwił się również o
stwora, którego
zwał swoim przyjacielem. Gerrod był umiarkowanie zainteresowany losem hebanowego
ogiera. Dla niego liczyła się tylko Sharissą.
Czarodziej podjął decyzję. Nie był nią zachwycony, ale musiał przyznać, że nie
ma
innego wyjścia.
- - Może uda mi się coś zrobić. Potrzebuję pięć dni.
- - Pięć dni - powtórzył bezbarwnym głosem mistrz magii. Bez wątpienia wyobrażał
sobie, co może się wydarzyć w ciągu tego czasu. Jego córkę mogła spotkać śmierć
lub, czego
Gerrod skrycie się obawiał, los znacznie gorszy. Wejście do klanu Tezerenee
przez
małżeństwo z którymś potomkiem patriarchy, najpewniej Reeganem.

background image

Nie było tajemnicą, że patriarcha zazdrościł jej zdolności. Zapewne żywił
przekonanie, że przekaże swój dar własnym dzieciom - co zresztą nie było
wykluczone. Dru
widział Sharissę tylko jako zakładniczkę, dzięki której Tezerenee zmuszają
Czarnego Konia
do współpracy. Gdy przemyśli wszystko na spokojnie, dostrzeże drugą możliwość.
Gerrod
miał nadzieję, że zanim do tego dojdzie, okoliczności ulegną zmianie.
- - Pięć dni, tak. Chcę, żebyś zrobił coś dla mnie w tym czasie.
- - Co?
Gerrod pochylił się i szeptem, jakby byli podsłuchiwani - nikt nie mógł
zagwarantować, że jest inaczej - powiedział:
- - Miej baczenie na nie-ludzi. Patrz, co robią i czego nie robią. Obserwuj to,
co
obserwują.
- - Czego się spodziewasz? Co miałbym odkryć?
Mając wytyczony cel, Dru Zeree wyrwał się z odrętwienia. Miłość do córki była
słabością, ale Gerrod wiedział, że może stanowić również źródło siły. Sam nie
miał nic
przeciwko temu uczuciu, wiedział jednak, że gdy jest głębokie, potrafi
zaślepiać. Uważał się
za szczęśliwca, że nigdy nie poznał takiej skrajności. Ci, którym zbyt mocno na
kimś
zależało, na krewnym lub kochance, dawali się wciągać w niebezpieczne sytuacje.
- - Za wcześnie, by o tym mówić - rzekł, wreszcie odpowiadając na pytanie. Rad
był,
że Dru nie może dokładnie zobaczyć jego twarzy. Lepiej, żeby w tej chwili nie
widział jego
miny. - Uwierz mi, to konieczne.
- - W porządku.
- - Zatem wszystko uzgodnione. Życzę dobrego dnia, mistrzu Zeree. - Gerrod
odwrócił się i udał, że porządkuje notatki. Słyszał, jak Dru przestępuje z nogi
na nogę, jakby
niepewny, jak zareagować na oschłą odprawę. Gerrod dalej przekładał papiery.
Wreszcie
zapadła cisza. Mniej więcej po minucie odwrócił się niby przypadkiem. Dru Zeree
opuścił
jego chatę. Czarodziej potrząsnął głową. Mimo wszystkich swoich zdolności Dru
Zeree był
bezradny bez jego pomocy. W innych okolicznościach taki stan rzeczy mógłby nawet
wydawać się komiczny.
Gerrod podniósł się i zaczął szukać wśród swego skromnego dobytku szkatułki,
którą
bez wiedzy Sharissy i Dru zabrał z ich siedziby w Nimth. Wprawdzie wątpił, że
mistrz Zeree
zorientuje się, iż pięć dni to przesadnie długi termin, ale wolał nie zwlekać.
Istniało ryzyko, że
Dru zajrzy do niego przed wyznaczonym dniem. W takim wypadku stwierdziłby, że
czas
potrzebny na przygotowania jest znacznie krótszy. Gerrod potrzebował nie pięciu
dni, ale
raczej pięciu minut. Pięć minut albo wcale... jeśli tylko uda mu się znaleźć
szkatułkę.
Gerrod rozchylił wystrzępioną szmatę, która niegdyś była workiem, i popatrzył na
swoje znalezisko. Ostrożnie wydobył szkatułkę, postawił na podłodze i otworzył.
W trakcie przeglądania zawartości wypowiedział parę bezsensownych sylab, a
dźwięki podziałały jako sygnał, który zaczął powoli budzić drzemiącą w nim moc.
Wyjął ze
szkatułki jeden idealnie ukształtowany kryształ, łup z utraconej kolekcji Dru.
"Powinien

background image

zadziałać jako węzeł sił" - pomyślał. Zastanowił się, co zrobiliby inni
Vraadowie, gdyby
wiedzieli, że odzyskał część tego, co oni stracili podczas przeprawy. Co
zaoferowaliby mu w
zamian za bodaj cień dni dawnej chwały, dni boskości?
Co zaproponowaliby mu za szansę przyzwania vraadzkiej magii bez nadwątlania
własnej siły życiowej?
Nie chciał niczego.
Zaswędział go nos. Gerrod wciągnął powietrze. Gdyby zamknął oczy, mógłby
wyobrazić sobie, że wrócił do Nimth. Wszystko przesycała słodka woń rozkładu.
Działo się
tak zawsze, gdy ważył się budzić więź, którą stworzył. Pozornie niepokonana
bariera, którą
czarodziejscy słudzy założycieli odgrodzili Nimth, w końcu poddała się jego
zaciekłym
atakom, choć drogo zapłacił za zwycięstwo. Mógł teraz czerpać moc z ojczystego
świata i
wykorzystywać ją w tym, zamiast wypalać własną siłę życiową, jak robili jego
pobratymcy.
Istniały jednak pewne ograniczenia. Wprawdzie uczynił wyłom w barierze, lecz nie
mógł go
poszerzyć. Próbował niejeden raz, narażając nowy świat i siebie na skażenie
vraadzkimi
czarami. Być może podświadomie wzbraniał się przed poszerzeniem wyłomu; nie
umiał
powiedzieć.
Jednakże taka więź nie wystarczała. Przypuszczał, że z czasem mógłby przedłużyć
sobie życie, ale nie osiągnąłby upragnionej nieśmiertelności. Musiał być inny
sposób.
"A gdyby związać magię tych dwóch światów...?" Gerrod mimo woli zaczął rozważać
ten pomysł, lecz po chwili zbeształ się w duchu. Miał uratować Sharissę i
Czarnego Konia, i
na tym koniec. Inne cele, inne marzenia, muszą zaczekać, aż znajdzie bardziej
bezpieczne
rozwiązanie. Czerpanie siły życiowej z tego świata byłoby równoznaczne z
poddaniem mu się
tak, jak jeden po drugim robili to inni. Czekałby go los gorszy od śmierci -
stałby się
potworem, jak Poszukiwacze.
Tezerenee zdawał sobie sprawę, że gra na zwłokę, że w głębi duszy boi się zrobić
ostatni krok.
- Sharissa.
Jego rodzina wzięła ją w niewolę. Wielmożny smok i jego dzieci. Jego ojciec.
Jego
ociec uwięził Sharissę.
Gerrod trzasnął kryształem w podłogę. Wiedział, że go nie zniszczy - rozbicie
kamienia wymagałoby znacznie więcej zachodu. Strach go nie opuścił, ale już nie
będzie
zwlekać. Pospieszy na ratunek, nie tylko dla dobra Sharissy, ale by pokrzyżować
plany swoim
dawnym współplemieńcom... by utrzeć nosa znienawidzonemu ojcu.
Uśmiechnął się na tę myśl.
- - Nie było tego tutaj, gdy szliśmy tą drogą - zauważył Rayke.
- - Tak, myślę, że też bym to zauważył - odparł Faunon. Zganił się za tę drwiącą
odpowiedź. Zdawał sobie sprawę, że Rayke odczuwa niepokój, a może nawet strach.
Nie
mógł winić ani jego, ani nikogo z pozostałych; sam też się bał i dlatego
zareagował tak
obcesowo.
- - Skąd to się wzięło? - zapytał jeden z elfów.

background image

Faunon był pewien, że każdy członek oddziału zadał to samo pytanie w ciągu
ostatniej
godziny.
"No właśnie, skąd to się wzięło?" - spytał się w duchu.
Zerkali spomiędzy drzew na ogromną kamienną warownię. Budowla zachwycała
kunsztem budowlanym, lecz wywierała przytłaczające wrażenie. Wyglądała dość
potężnie, by
pomieścić parę tysięcy osób. Zdawało się, że główna wieża przewyższa niższe z
górskich
szczytów. Faunon wiedział, że to tylko złudzenie, ale mimo to...
- - Żaden elf nigdy nie zbudował czegoś takiego! Poszukiwacz też nie! - Rayke
zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
- - A już na pewno nie w parę dni.
- - Spójrzcie! - szepnął jakiś młodszy elf.
W przestworza wzbił się smok. Elfy z założenia unikały stworzeń, które miały
skłonności do atakowania wszystkiego, co się rusza. Poza tym smocze mięso było
niezbyt
smaczne. Teraz jednakże ich uwagę przyciągnęła nie sama bestia, lecz jej
pasażer.
- Ktoś go dosiada! - zawołał Rayke. Oczy mu zogromniały.
Faunon ze zdumieniem przyjrzał się jeźdźcowi. Był mniej więcej wzrostu elfa,
lecz
znacznie potężniejszej budowy. Ciemnozielona zbroja zlewała się ze skórą smoka,
dlatego
wydawało się, że jeździec i skrzydlaty wierzchowiec stanowią jedną całość. Twarz
jeźdźca
kryła się pod hełmem w kształcie zębatej smoczej paszczy. Faunon wątpił, czy
jeździec
należy do rasy spokrewnionej z elfami. Budową przypominał jego współplemieńców,
ale to
samo można było powiedzieć o skrzydlatych czy Quelach.
- - Jest drugi - szepnął inny elf.
- - I następni - zauważył Faunon. Za drugą parą pojawiła się trzecia i czwarta.
- To
patrol.
- - Powinniśmy stąd odejść, Faunonie!
- - Mogą wypatrzeć nas w każdej chwili...
- - Cicho! - syknął Rayke. - Przez to gadanie prędzej nas znajdą! - Odwrócił się
do
Faunona. - Co powiesz? Odchodzimy czy ryzykujemy? Starszyznę niewątpliwie
zainteresują
zebrane przez nas informacje.
- - Ale nie za cenę naszego życia. Wycofamy się i skręcimy na zachód, pod osłonę
bardziej gęstych lasów. Stamtąd będzie znacznie lepszy widok.
Szybko podjęta decyzja wszystkim dodała otuchy. Faunon miał nadzieję, że
podkomendni czują się lepiej niż on. Kiedy zadał sobie pytanie, kto w
przyszłości będzie
władać tymi ziemiami, nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi. Nie ulegało
wątpliwości,
że przybysze zjawili się tutaj z zamiarem podboju. Prędzej czy później ich
ścieżki skrzyżują
się z elfimi. Jego oddział powinien zebrać jak najwięcej informacji o
potencjalnych
przeciwnikach.
Zwiadowcy cichcem - a trzeba przyznać, że sztukę bezszelestnego poruszania się
po
lesie opanowali w stopniu nieosiągalnym dla innych elfów - opuścili punkt
obserwacyjny.
"Całe szczęście" - pomyślał Faunon. Powietrzny patrol kierował się w ich stronę
i już

background image

niedługo miał się znaleźć nad tą okolicą. Gdyby zostali na swoich miejscach,
jeźdźcy
wypatrzyliby ich z wysoka.
Faunon wiedział, że w starciu z podniebnymi wojownikami jego ludzie nie mieliby
cienia szansy. Przeszycie skóry smoka graniczyło z niemożliwością, a jeźdźcy
kierowali
bestiami z taką wprawą, że celny strzał w oko lub pysk niemal nie wchodził w
rachubę. Nosili
zbroje nie od parady; widać było, że są wojownikami z prawdziwego zdarzenia.
Czas mijał dużo szybciej, niż elfi dowódca mógłby sobie życzyć. Zerknął przez
ramię
i zobaczył, że smoki jeszcze nie dotarty nad ich niedawną pozycję. Uznał, że to
trochę
dziwne. Powinny już krążyć nad lasem. Lepiej się pospieszyć.
Rayke zrównał się z Faunonem. Próbował odgadnąć przyczynę jego niepokoju.
- - O co chodzi? Dostrzegli nas?
- - Sam nie wiem...
Usłyszeli ciche trzaski w lesie od wschodu. W uszach Faunona hałas brzmiał jak
podzwonne... po nich wszystkich.
- Gotować się! - szepnął. - Idą na nas!
Ponad tuzin zębatych straszydeł niosących zbrojnych jeźdźców wypadło spomiędzy
drzew w parę oddechów po jego ostrzeżeniu, ale elfi zwiadowcy zdążyli się
przygotować.
Strzały posypały się na napastników. Były celne, trafiały w jeźdźców, lecz na
nieszczęście
pancerze okazały się zbyt mocne. Groty, choć wzmocnione elfią magią, odbijały
się od nich,
nie czyniąc szkody; tylko jeden strzelec trafił w szczelinę na oczy. Jeździec
zginął na miejscu.
Ciało odchyliło się w siodle, ale strzemiona nie pozwoliły mu spaść na ziemię i
podskakiwało
niczym makabryczna kukła, podczas gdy wierzchowiec dotrzymywał kroku pozostałym.
- Łucznicy! Strzelać w jaszczury! - Faunon wiedział, że smoki wierzchowe nie są
zbyt
zwrotne. Na razie drzewa i krzaki zapewniały przewagę elfom, ale wkrótce smoki
miały
znaleźć się dość blisko, by zrobić użytek ze szponów i zębów. Chciał wybić je,
zanim do tego
dojdzie.
Równocześnie z walką fizyczną rozgrywała się druga bitwa, choć jeszcze nikt nie
widział ani nie czuł jej skutków. Elfia magia ścierała się z ohydnymi,
niszczycielskimi
czarami. Faunon zachodził w głowę, z kim mają do czynienia. Miał nadzieję, że
jego ludzie
uzyskają przewagę. Myli! się. W tej chwili panował impas, lecz nikt nie umiał
przewidzieć,
jak długo się utrzyma. Faunon obawiał się, że sytuacja nie obróci się na korzyść
elfów. Już
czuł zmęczenie umysłu, choć tylko się osłaniał, nie atakował, gdyż dysponował
mniejszymi
niż inni czarodziejskimi zdolnościami.
Jeźdźcy złamali szyk, wymijając drzewa. Strzała wniknęła w oko jednego
jaszczura,
który przystanął i łapą próbował usunąć przyczynę bólu. Jeździec walczył o
odzyskanie
panowania nad bestią.
"Mamy szansę!" - pomyślał Faunon, gotując się do odparcia pierwszego napastnika.
Usłyszał szum skrzydeł nad głową i od razu wiedział, że to nie Sheeka.
"Powietrzny patrol od początku znał naszą pozycję".
- - Przechytrzyli nas! - Faunon ze strachem w sercu patrzył, jak smoki obniżają
lot.

background image

Te na dole kontynuowały szarżę. Z dwunastu bestii zostało dziesięć. Zginęło też
trzech
wojowników, a czterech zeskoczyło na ziemię ze zranionych wierzchowców. Może,
gdyby
zwiadowcy przedarli się w gąszcz, mogliby przegrupować się i zająć lepsze
pozycje.
- - Faunon! Z tyłu! - zawołał Rayke.
Faunon rzucił się w bok i usłyszał szum, gdy latający smok poderwał się w górę,
zaciskając puste pazury.
Inny elf miał mniej szczęścia. Skupiony na zbrojnych przemykających między
drzewami nie zauważył pikującego potwora i został uniesiony w powietrze. Zdążył
wrzasnąć,
nim smok jednym kłapnięciem potężnych szczęk odgryzł mu głowę.
Faunonowi zrobiło się niedobrze. Chciał zwymiotować, ale zapanował nad
mdłościami. Wiedział, że inni mogą ucierpieć, gdy on będzie roztkliwiać się nad
sobą. Lepiej
przemienić strach w energię.
Patrząc w niebo, czy nic mu nie grozi, skoczył w las po prawej stronie. Trzej
napastnicy już walczyli wręcz z elfami. Jeźdźcy na smokach miotali się we
wszystkie strony,
ścigając swoje wymykające się ofiary. Podwładni Faunona równie dobrze jak on
znali swoją
przyszłość, lecz nie przyjmowali tej wiedzy do wiadomości.
Czekała ich śmierć. Przeciwnik wziął ich w kleszcze, poza tym miał przewagę
liczebną... Zostaną wybici do nogi, ale zabiorą z sobą jak najwięcej
nieprzyjaciół. Taki był
również plan ich dowódcy.
Jeźdźcy na skrzydlatych smokach zapomnieli o nim w panującym chaosie; ten, który
go zaatakował, być może myślał, że jego wierzchowiec zabił go w locie.
Niezależnie od
powodów, Faunon zamierzał jak najlepiej wykorzystać sytuację. Gdyby zdołał
przedostać na
tyły wroga, mógłby eliminować przeciwników jednego po drugim, dopóki w końcu
ktoś go
nie zauważy. Nie był to najbardziej chwalebny sposób walki, ale Faunon zawsze
hołdował
pragmatyzmowi.
Zatrzeszczały krzaki, zajęczała ziemia. Smok pędził w stronę jego kryjówki. Był
bez
jeźdźca. Elf trzymał miecz w pogotowiu, mając nadzieję, że nie będzie musiał
tracić sił na
starcie z potworem. Może wyszedłby z życiem, ale hałas z pewnością zaalarmowałby
nieprzyjaciela. Na szczeście wiatr mu sprzyjał, a sam jaszczur wydawał się
bardziej
zainteresowany ucieczką niż walką. Faunon zobaczył, dlaczego: jedno ślepie miał
zamknięte i
zalane krwią, i broczył obficie z rany na karku. Kawałek elfiego miecza nadal
tkwił w ranie,
która za parę minut miała spowodować śmierć bestii. Właściciel oręża najpewniej
rozstał się z
życiem. Faunon miał nadzieję, że przynajmniej zabił jeźdźca.
Szedł w trop za rannym smokiem, aż oddalił się od pola bitwy na bezpieczną
odległość. Chciał skręcić, żeby okrążyć wroga, ale jeszcze raz spojrzał w ślad
za jaszczurem.
Między drzewami mignęły trzy postacie odziane podobnie do napastników. Ich
postawa zdradzała dowódców. Jeden, potężny jak niedźwiedź, miał szkarłatny
płaszcz na
ramionach. Wraz z pozostałymi z umiarkowanym zainteresowaniem obserwował
przebieg
bitwy.
Faunon zmienił zamiar.

background image

Gdy ruszył w stronę trzech jeźdźców, zgiełk bitewny zaczął przycichać. To
znaczyło,
że jego towarzysze albo zostali wybici, albo wpadli w niewolę. Było mu wstyd, że
ich
opuścił, choc przyświecał mu szczytny cel. Niewiele mógł zrobić, gdy latające
smoki
dołączyły do bitwy. Teraz nadarzała się doskonała okazja wyeliminowania
dowódców. Być
może ci trzej jeźdźcy nie stali wysoko w hierarchii swojego ludu, ale udany atak
mógł
sprawić, że nieprzyjaciel zastanowi się dwa razy przed uderzeniem na elfów.
- Ruszaj! - warknął ktoś w pobliżu.
Faunon zamarł, pewien, że został odkryty. Sekundę później w polu widzenia
pojawił
się pieszy wojownik, gnający przed sobą rannego smoka. Wojownik i jego bestia
zmierzali
mniej więcej w tym samym kierunku, co on. Elf wstrzymał oddech i czekał. Ani
smok, ani
jego pan nie grzeszyli nadmierną czujnością, i w tym leżała jego jedyna
nadzieja. Niestety,
szansę na powodzenie planu znacznie zmalały. W pobliżu mogli być inni wojownicy.
Faunon
zastanawiał się, czy w tych okolicznościach zdoła powalić przynajmniej jednego z
dowódców.
Raptem jaszczur zatrzymał się i zaczął węszyć. Zbrojny dźgnął go sztychem w zad.
- Ruszaj, bo zgnijesz tutaj! Smocza krew! Ty głupie bydlę! Chłód przebiegł po
plecach Faunona, gdy smok zwrócił pysk w jego stronę.
Wiatr się zmienił.
Nie bacząc na przeklinającego dozorcę, ranne zwierzę skręciło, znęcone zapachem.
Elf podniósł miecz, a po namyśle spróbował przygotować zaklęcie. Wyższe zmysły
miał
wyostrzone, lecz dysponował mniejszymi umiejętnościami praktycznymi niż
większość jego
pobratymców. Dlatego w bitwie mógł tylko osłaniać się czarami. Niektórzy, jak
Rayke,
potrafili w tym samym czasie walczyć na obu płaszczyznach, magicznej i
fizycznej.
Smok zwolnił i znów zaczął obwąchiwać. Zatrzymał się parę kroków od kryjówki
elfa. Zbrojny podszedł i przyłożył mu płazem miecza.
- Zawracaj!
Smok zachwiał się, bo rany pozbawiły go siły, ale nie chciał zawrócić. Syknął na
drzewa osłaniające Faunona przed wzrokiem wojownika.
- Czy tam... - Wojownik umilkł, potem zlustrował teren, który tak bardzo
interesował
jaszczura. Faunon wiedział, że jego szczęście się kończy.
- - Wielmożny Reeganie! Tam jest jeden z nich... - Okrzyk urwał się, gdy elf
wypadł
z kryjówki i skoczył na wojownika. Wojownik poderwał broń, żeby się osłonić, ale
nie
docenił prędkości elfa. Faunon przekręcił miecz i ciął w miejsce, gdzie hełm
spotyka się z
napierśnikiem. Niestety, nie dorównał Rayke'owi, który tak zwinnie rozprawił się
z draką.
Nie dosięgnął sztychem gardła przeciwnika. Ostrze wyrysowało szkarłatną pręgę z
boku szyi.
- - Zabij! - wrzasnął wojownik, oddychając nierówno. Cofnął się, zaciskając ręce
na
ranie. Pchnięty dłonią hełm zasłonił mu oczy.
Faunon nie miał czasu go dobić, ponieważ smok, choć zdychał, nadal był
śmiertelnie

background image

groźny. Kłapnął zębami, omijając dozorcę, żeby nie zrobić mu krzywdy. Elf
uskoczył,
starając się trzymać blisko rannego wojownika, który ku jego zdziwieniu osunął
się na kolana.
Wiedział, że zbliżają się trzej jeźdźcy, ale nie śmiał oderwać wzroku od
bezpośredniego zagrożenia. Smok machnął pazurami. Był osłabiony i źle wymierzył
odległość. Faunon przypadł do niego, chcąc wyłupić mu zdrowe oko, ale bestia,
być może
pamiętając o utracie pierwszego ślepia, zwinnie wymknęła się poza zasięg miecza.
Elf już nie musiał się obawiać, że zdradzi swoją pozycję. Rzucił drugie
zaklęcie.
Pierwsze zatraciło się w którymś momencie starcia. To było przypadkowe, ale
mogło
zapewnić mu kilka cennych sekund.
Głos dochodzący z niewidzialnego źródła za smokiem rozkazał:
- Cofnij się! Odsuń się od niego! Natychmiast!
Gad przystanął i zaczął węszyć. Był zaskoczony i zdezorientowany.
- Cofnij się, mówię! - Głos należał do wojownika zranionego przez Faunona.
Wojownik leżał bez ruchu, zalany krwią. Smok nie wiedział, co począć. Syknął,
ale pozostał
na swoim miejscu. Jego ograniczony umysł nie potrafił zrozumieć, że stojące
przed nim
maleńkie stworzenie próbuje wywieść go w pole. Faunon rzucił czar naśladowczy,
jedyny,
jakiego w przeszłości używał z powodzeniem. Ostrożnie podniósł miecz, gotów
zadać ostatni
cios, gdyby jaszczur nie posłuchał rozkazu i rzucił się na niego.
Dysząc ciężko, ranna bestia zaczęła się odwracać. Faunon cofnął się między
drzewa.
Miał nadzieję, że zdąży uciec, zanim pojawią się inni.
Wrzasnął, gdy odrętwiający ból przeszył mu nogę. Zobaczył strzałę wystającą z
uda.
- - I co? - Gburowaty głos zdradzał rozczarowanie. - Dlaczego go nie dobijesz?
- - Smoka czy elfa? - odparł radośnie drugi głos. Faunon miał wrażenie, że ten
rozmówca z równym zadowoleniem zabiłby go lub poczęstował kielichem.
- - Po co nam elf?
- - Ojciec kazał wziąć jeńca.
Faunon czuł tętnienie krwi w całym ciele. Usłyszał tupot smoczych łap i
popatrzył na
jeźdźców. Oczywiście, byli to ci trzej, których próbował podejść, zanim ranna
bestia go nie
wywęszyła. Potężnie zbudowany wojownik w szkarłatnej pelerynie patrzył na
szczuplejszego
wojownika z łukiem. Za nimi jechał trzeci. Najwyraźniej zajmował niższą pozycję;
jego
postawa sugerowała, że jest zaledwie tolerowany. Wszyscy trzej mieli hełmy,
które
przysłaniały twarze. Faunon nadal nie wiedział, jak wyglądają jego wrogowie.
- - Mamy drugiego - mruknął ten o posturze niedźwiedzia.
- - Nie pociągnie zbyt długo, Reeganie. Tego zraniłem tylko tak, żeby nie mógł
uciec. Ojciec powinien być zadowolony.
Jeździec zwany Reeganem odwrócił się do trzeciego i wskazał mu bezwładną postać
leżącą przy zmęczonym smoku.
- Zajmij się nim.
Faunon zaczynał czuć się zaniedbany. Czyżby zapomnieli, że jest uzbrojony?
Trzymał
miecz przed sobą, zachęcając trzeciego wojownika, żeby podszedł bliżej.
Wyniosły jeździec pokręcił głową.
- Odłóż to. Nic nie zyskasz.
- - Chodź i przekonaj się!

background image

- - Myślę... niech to licho! - Jeździec ściągnął smoczy helm. Faunon zobaczy!
bladą
twarz. Gdyby ujrzał ją w marnie oświetlonej komnacie i wysilił wyobraźnię,
mógłby ją
nazwać przystojną. Przyjrzał się uszom. W przeciwieństwie do elfich były
zaokrąglone.
Największy niepokój wzbudzały oczy. Nigdy nawet o takich nie słyszał.
Krystaliczne.
Piękne, ale zimne. I okrągłe. Elfie oczy miały kształt migdałów.
"Czyżby to byli..."
- Znów ci dokucza, Lochivanie? - zapytał niedźwiedź. Faunon dopiero teraz
zwrócił
uwagę, że jego hełm jest ukształtowany w taki sposób, by nie krępować bujnej
brody.
Lochivan zapamiętale drapał się po karku.
- Muszę być na coś uczulony! Od kiedy tu jesteśmy, swędzi mnie dużo gorzej.
Trzeci jeździec, który miał zająć się wojownikiem rozpostartym na ziemi,
zawołał:
- - Nie żyje! Miecz przeciął mu tętnicę na szyi.
- - Dobry cios - pochwalił Reegan. - Pokaż mi swoją broń.
- - Nie myślisz chyba... - Siła, która niemal wykręciła palce, wyszarpnęła
długi,
smukły miecz z dłoni elfa.
Miecz poszybował spiralnie w powietrzu i wylądował pewnie w lewej ręce potężnego
wojownika. Reegan odwrócił się do swego towarzysza i pokiwał głową, jakby był
dumny ze
swego wyczynu.
- - Mówiłem ci. Odzyskaliśmy naszą moc. Nie wiem, jak ani dlaczego, ale
powróciła. - Lochivan przestał się drapać. Na jego szyi widniała wyraźna
czerwona pręga.
Uśmiechnął się lekko do rannego elfa, który ledwo trzymał się na nogach z
wyczerpania, bólu
i poczucia niemocy. - Reegan jest wielkim miłośnikiem broni - wyjaśnił niemal
przyjacielskim tonem. - Wyróżnia się nawet wśród Tezerenee.
- - Jesteście więc... Tezerenee? - Ta nazwa nic mu nie mówiła, i właśnie dlatego
Faunon odetchnął z ulgą. Dumna, arogancka postawa wojowników przywodziła mu na
myśl
straszliwe demony z baśni opowiadanych przez matkę.
- Jesteśmy urodzonymi Tezerenee z klanu smoka - dodał Lochivan. Założył hełm.
Chcąc nie chcąc. Faunon spojrzał w smocze ślepia. Były takie same jak oczy
człowieka, który
nosił hełm. Lochivan wskazał na Reegana. - Mój brat i ja. Inni są przybranymi
Tezerenee,
dlatego walczą mniej wprawnie. Wszyscy jednakże znani jesteśmy jako Vraadowie. -
Wojownik poderwał głowę w ruchu, który mógł wyrażać zaciekawienie. - Jesteś
elfem, więc
myślę, że o nas słyszałeś.
Nogi ugięły się pod Faunonem. Przycisnął się do drzewa, które nadal go
podtrzymywało, przynajmniej w teorii. Wlepił spojrzenie w dwóch jeźdźców.
- Myślę, że możemy uznać to za potwierdzenie - rzekł Lochivan. Zerknął na
wojownika stojącego nad zwłokami towarzysza. - Zwiąż jeńca i zawlecz do zamku.

VIII

- Widzisz, demonie? Dotrzymuję słowa. Zrobiłeś, o co prosiłem, a ja ją
zbudziłem.
Wiesz, że nie musiałem.
Duch Sharissy unosił się na morzu pustki. Głosy były tutaj wszystkim, na czym
mogła
się oprzeć, lecz do tej chwili zdawały się napływać z ogromnej odległości. Teraz
płynęła ku

background image

nim bez wysiłku.
- Widzę, że jesteś chętny dawać to, co nie jest twoje, co tak naprawdę należy do
obdarowanego! Ja tak to widzę!
Głosy brzmiały znajomo i choć wcale jej nie obchodziły, obiecywały światło,
podczas
gdy ona miała w pamięci tylko ciemność.
Jeden z rozmówców wrzasnął w niewysłowionych męczarniach. Sharissa zwolniła lot
ku jasności, pragnąc w jakiś sposób przynieść ulgę cierpiącemu. Nie mogła nic
zrobić.
Wiedziała, że najpierw musi wrócić do światła.
Wrzask ucichł. Już się bała, że znów zatraci się w ciemnościach, gdy przemówił
pierwszy głos. Brzmiał szyderczo, choć słowa wyrażały współczucie:
- - Zmuszasz mnie do robienia rzeczy, których wolałbym nie robić, demonie. Sam
jesteś sprawcą swojego cierpienia.
- - Czarny Koń? - Sharissa jeszcze nie widziała, nie czuła nawet własnego ciała,
ale
w końcu wracała jej pamięć. W tej chwili wspomnienia wydawały się najcenniejszym
skarbem.
- - To powinno wystarczyć. A teraz wracaj tam, skąd cię wezwałem.
- - Bodaj Pustka cię pochłonęła, wielmożny Bara...
- - Czarny Koń? - Sharissa z trudem otworzyła oczy. Wróciły do niej wspomnienia
napaści. Była głupia. Zaklęta lampa ostrzegła Tezerenee, że po raz drugi
uwolniła się spod
czaru. Był to prosty czar, w zakresie ograniczonych możliwości wielu Vraadow,
dlatego o
nim nie pomyślała.
Ale dlaczego posłużyli się lampą? Dlaczego zawracali sobie głowę przytępianiem
jej
zmysłów, skoro zamierzali ją porwać?
- Źle się czujesz? - zapytał z ciemności wielmożny Barakas.
Smużka nikłego światła torowała sobie drogę przez czerń bezkresnej nicości. Gdy
czarodziejka walczyła, smuga rozszerzyła się w pasmo niewyraźnych kształtów i
ruchu.
- - Czarny Koniu, gdzie...
- - Sza! Powoli, wielmożna Sharisso. Spałaś ponad trzy dni. Taki głęboki sen
odrętwia ciało. Trzeba czasu, by krew nabrała pędu.
- - Barakas. - Wypowiedziała imię tak, że zabrzmiało jak przekleństwo. - Co
zrobiłeś
Czarnemu Koniowi? Co mi zrobiłeś? - Sharissa powoli zaczynała czuć swoje ciało.
Spróbowała poruszyć rękami, ale nie była pewna, czy jej się udało.
- - Niebawem wszystkiego się dowiesz, moja pani. Niebawem odegrasz ważną rolę
w spełnianiu naszego przeznaczenia.
- - Uważaj, bo Beztwarzy słyszą twoje słowa! - zawołała, wkładając w okrzyk całą
odzyskaną siłę. Ten wybuch gniewu niemal znów pogrążył ją w ciemności.
- - Uprzedzałem, powoli. Ta tyrada niewątpliwie przyprawi cię o okropny ból
głowy.
Sharissa spróbowała zaczerpnąć siłę życiową świata, lecz nagle natrafiła na
wewnętrzny mur, który nie chciał przepuścić nawet najbłahszego zaklęcia. Była to
blokada
mentalna, rozpraszająca ją za każdym razem, gdy próbowała się skoncentrować. Coś
zaciskało się na jej szyi...
- Co mi zrobiłeś, Barakasie?
Jego postać - bo to mógł być tylko on - urosła, niemal całkowicie wypełniając
jej
ograniczone pole widzenia. Barakas stał nie dalej niż o dwa kroki, ale nadal
widziała go jak
przez mgłę.
- - Założyłem ci coś, co zapobiega pochopnemu zachowaniu. Ale nierozważne
pomysły wywietrzeją ci z głowy, gdy tylko zobaczysz, co osiągnęliśmy i co
zamierzamy.

background image

- - Mój ojciec nie będzie przyglądać się temu bezczynnie, Barakasie! Silesti też
nie!
Zbiorą wojsko, które zmiażdży twoją żałośnie małą armię.
Niemal odzyskała władzę nad ciałem, choć drogo okupiła zwycięstwo. Mięśnie
dygotały jej z bólu, ale nic dziwnego, skoro od trzech dni leżała bez ruchu. Z
wysiłkiem
podniosła rękę do szyi.
- - Nie zdejmiesz, dopóki na to nie pozwolę.
- - Spodziewasz się, że będę ci posłuszna, jak będziesz mnie tak traktować? Co
zrobiłeś Czarnemu Koniowi? Słyszałam...
- - Wydobrzeje. Nie pozostawił mi wyboru. Gdy ujrzysz plon naszych zabiegów, być
może sama otworzysz mu oczy i wykażesz, że postępuje nierozsądnie.
Wielka postać w zbroi ze smoczych łusek powoli nabierała szczegółów. Sharissa z
trudem podniosła się i wsparła na łokciach. W ten sposób mogła spojrzeć w
krystaliczne oczy
patriarchy.
- Wyrażasz się poetycko, władco Tezerenee, ale twoje śliczne słówka i poufała
mowa
przekonują mnie tylko o tym, że nie zasługujesz na zaufanie. - Zagryzła zęby, bo
wiedziała,
że następne słowa dotkną go do żywego. - Patriarcho, nie znasz pojęcia honoru.
Prędzej
uwierzę, że uśmiech smoka nie ma nic wspólnego z głodem, niż dam wiarę twoim
obietnicom.
Grzbietem dłoni uderzył ją w policzek. Sharissa opadła na posłanie. Dyszała
ciężko i
krew ciekła jej ze skaleczenia, ale reakcja Barakasa sprawiła jej satysfakcję.
Na szczęście nie
miał założonej rękawicy.
Odwróciła twarz w stronę swego,.gospodarza", pokazując oznaki jego gniewu.
- Jak mówiłam, brak poczucia honoru.
Barakas popatrzy! na własną rękę w taki sposób, jakby go zdradziła. Podniósł
głowę,
przyjrzał się opuchniętej twarzy i ściągnął brwi.
- - Wybacz, wielmożna Zeree. Nie zmrużyłem oka, od kiedy bawisz u nas w
gościnie. Każę komuś opatrzyć draśnięcie i przynieść ci coś do jedzenia. Jutro,
gdy oboje
wypoczniemy, pokażę ci swój świat. - Bez słowa pożegnania patriarcha odwrócił
się szybko
do drzwi, które osłabiona czarodziejka ledwo widziała.
- - Barakasie! Jeśli myślisz, że będę tu czekać... - Sharissa podniosła się
chwiejnie i
postąpiła krok za smoczym władcą, który już wyszedł na korytarz.
Barakas przystanął za progiem, ostatni raz spojrzał na nią... i zatrzasnął grube
drewniane drzwi. Sharissa usłyszała chrzęst klucza przekręcanego w zamku i
zaklęła pod
nosem.
- Barakasie!
Popchnęła drzwi na próbę. Nie ustąpiły. Wiedziała, że nie ustąpią, ale musiała
spróbować.
- Niech cię licho, Barakasie! - Kolana jej zadrżały. Zbierając resztki sił,
dobrnęła do
drewnianej pryczy, która, jak teraz zobaczyła, poza stojącym w kącie krzesłem
była tutaj
jedynym sprzętem. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, gdy dobrnęła do posłania.
Sharissa opadła na plecy i rozejrzała się po izdebce. Przez wąską szczelinę pod
sufitem sączyła się odrobina dziennego światła. W uchwycie na ścianie płonęła
pochodnia. W
zasadzie nie była potrzebna, bo w szarym, surowo urządzonym wnętrzu niewiele
było do
oglądania.

background image

"Trzy dni!" Gdzie był jej ojciec? Gdzie był Silesti? Barakas w końcu naruszył
pokój,
który panował od czasu powstania triumwiratu. Czy armia już otoczyła wschodnią
część
miasta Vraadow? Jeśli tak, dlaczego nic nie słyszała?
Wróciło do niej wspomnienie żarliwego głosu mrocznego rumaka. Barakas Tezerenee
zmusił go do służenia sprawie klanu.
W jaki sposób? Jej serce bilo szybko. Czy Czarny Koń zdradził? Czy jej ojciec
zginął?
Czy Barakas przejął władzę?
Pytania i myśli zaczęły rozpadać się na bezsensowne fragmenty, gdy echo bicia
serca
załomotało jej pod czaszką. Sharissa podniosła rękę do skroni w daremnej próbie
uciszenia
narastającego łoskotu. Nic nie pomagało. Nie miała siły, by uśmierzyc zwyczajny
ból głowy.
Za to też przeklęła wielmożnego Barakasa Tezerenee.
Kiedy wreszcie sen znów się o nią upomniał, powitała go z otwartymi ramionami.
- Sharisso?
Kobiecy głos wyrwał ją z błogiej, niewymuszonej drzemki. Początkowo pomyślała,
że
to ktoś inny.
- - Mamo?
- - Nie, Sharisso. Alcia Tezerenee.
Otworzyła oczy. Obok niej siedziała uderzająco piękna królowa-wojowniczka z
miską
jedzenia w dłoni. Za nią stały dwie kobiety Tezerenee w pełnym bojowym
rynsztunku.
Sharissa nie wiedziała, czy są córkami władczyni czy tylko klanowymi siostrami.
Nie dbała o
to. Tylko jedna kobieta naprawdę liczyła się w klanie smoka - małżonka
patriarchy.
- Czyżby bał się powtórnie stawić mi czoło?
Alcia uśmiechnęła się. Jej wyniosłe rysy zaskakująco złagodniały.
- Śpi. Uznałam, że będzie lepiej, jeśli ja pierwsza spędzę z tobą trochę czasu i
spróbuję
odpowiedzieć na twoje pytania.
- To dobrze. Gdzie jest mój ojciec? Gdzie jestem? Co... Alcia podniosła rękę w
ostrzegawczym geście.
- Jeszcze nie. Odpowiem, ale najpierw musisz się posilić. I nie próbuj zasypywać
mnie
pytaniami w czasie jedzenia. Nie odpowiem, póki nie opróżnisz miski. Rozumiesz?
Wzmianka o jedzeniu i aromat płynący z potrawy nakłoniły Sharissę do
kapitulacji. Z
wdzięcznością przyjęła miskę i łyżkę z rąk władczyni Tezerenee. Był to jakiś
gulasz, pełen
kawałków mięsa i warzyw, doskonale doprawiony.
Wielmożna Alcia patrzyła na nią niemal jak troskliwa matka.
- Rada jestem, że ci smakuje. Sama przyrządzam jedzenie, ale rzadko mam okazję
usłyszeć opinię kogoś spoza klanu. Tezerenee są mało wybredni. Gotowi jeść mech
choćby
po to, by udowodnić, że w razie konieczności wystarczy im taka strawa.
Sharissa uśmiechnęła się lekko. Często zapominała, że władczyni pochodziła spoza
klanu i że w żyłach wielu Tezerenee płynęła jej krew.
- - Bardzo smaczne. Dziękuję.
- - Nie ma za co. Jedz, proszę. Jadło przyda ci sił.
Miała rację. Wprawdzie Sharissa nie zaspokoiła głodu, ale poczuła się na tyle
dobrze,
by usiąść na posłaniu. Ból głowy również zelżał, choć nadal nie pozwalał o sobie
zapomnieć.

background image

- - Jak długo spałam tym razem? - ośmieliła się spytać po przełknięciu łyżki
gulaszu.
- - Parę godzin. Słońce ledwie wstało, gdy zbudzono cię po raz pierwszy. Teraz
świeci prosto nad głową. Nie zadawaj pytań, póki nie skończysz. Mówię zupełnie
poważnie.
Sharissa błyskawicznie rozprawiła się z resztą gulaszu. Choć jadła głównie po
to, by
móc wreszcie zadać pytania, które paliły ją żywym ogniem, nie mogła powstrzymać
uczucia
zawodu. Zjadłaby dużo więcej, przynajmniej jeszcze jedną porcję.
- To wszystko. - Alcia zabrała naczynia, odłożyła je na bok. - Trzeba zaspokajać
głód
stopniowo, bo inaczej się rozchorujesz. Za jakiś czas, gdy żołądek odpocznie,
znów
dostaniesz coś do zjedzenia.
Sharissa wspomniała wybuch patriarchy i głos Czarnego Konia. Głos przepełniony
bólem. Ponownie zapłonęła gniewem.
- - Gdzie jest Czarny Koń?
- - Chwilowo przebywa w zamknięciu.
Ton wielmożnej Alcii przypominał Sharissie przyjazną mowę Lochivana. Młoda
czarodziejka nagle uświadomiła sobie, że choć kobieta ta urodziła się poza
klanem,
niezliczone stulecia spędziła jako małżonka smoczego władcy i matka jego
zarozumiałych
dzieci. Nie mogła ufać jej bardziej niż Lochivanowi.
- Co to znaczy?
Władczyni Tezerenee ujęła Sharissę pod rękę i pomogła jej wstać. Wypoczynek i
jedzenie już czyniły cuda. Czarodziejka przekonała się, że chodzenie nie wymaga
prawie
żadnego wysiłku. Osądziła, że w skład potrawy musiało wchodzić nie tyiko mięso i
warzywa.
Nie zapomniała o postawionym pytaniu. Powtórzyła je w chwili, gdy zyskała
pewność, że nogi nie sprawią jej zawodu.
Władczyni westchnęła.
- - Tę sprawę lepiej mógłby wyjaśnić Barakas lub Lochivan...
- - Lochivan! - Sharissa splunęła na podłogę. - Nie chcę go widzieć! Jeśli się
pojawi...
- - Żyje, by służyć swemu ojcu - rzekła Alcia, masując podopiecznej ramiona i
plecy.
- Czy ty postąpiłabyś inaczej?
- - Mój ojciec jest dobrym człowiekiem!
- - W twoich oczach. Tezerenee mają inną miarę, podobnie jak większość Vraadow.
Myślę, że wystarczy ci sił na przechadzkę.
Wielmożna Alcia pstryknęła palcami. Jedna ze służebnych otworzyła drzwi, druga
stanęła za swoją panią i jej podopieczną. Sharissie przyszły na myśl gibkie
wężosmoki, gdy
obserwowała ich ruchy. Te kobiety urodziły się w klanie, nie zostały przybrane
jak wiele
innych Tezerenee. Przez ostatnie piętnastolecie Barakas pozwalał obcym zasilać
szeregi
klanu, ale najbardziej odpowiedzialne stanowiska rezerwował dla swojej krwi.
Ochranianie
jego małżonki było zadaniem, które należało powierzyć osobom najwierniejszym i
najbardziej utalentowanym.
- - A moje pytania? Obiecałaś odpowiedzieć.
- - Sama poznasz niektóre odpowiedzi, gdy tylko wyjdziemy na zewnątrz.
Przynajmniej osiągnięcia mojego małżonka obędą się bez wyjaśnień. Poza tym
powinnaś
trochę pochodzić. Plecy ci zesztywniały i spacer dobrze ci zrobi. Chodźmy.
Sharissa, prowadzona pod rękę przez wielmożną Alcie, wyszła na korytarz. Każdy
kolejny krok zdawał się łatwiejszy od poprzedniego.

background image

- Wydaje się, pani, że masz magiczną rękę, gdy chodzi o gotowanie.
Jej dostojna towarzyszka uśmiechnęła się uprzejmie.
- Aż dziw, co można zrobić, gdy ma się odpowiednie składniki i odrobinę talentu.
Przez jakiś czas szły w milczeniu. Sharissa wiedziała, że nie uzyska odpowiedzi,
zadowoliła się więc oglądaniem siedziby klanu. Nie kończące się szare korytarze
i
pozbawione okien komnaty budziły niepokój, przywodząc na myśl odpychająco
brzydką
cytadelę Tezerenee w Nimth. Ale przecież znajdowała się na jakimś' głębszym
poziomie we
wschodniej części miasta, bo gdzież indziej mógł sprowadzić ją Barakas? Czyżby
spędził
piętnaście lat na upodobnianiu swojej nowej siedziby do utraconej cytadeli?
Nawet jak na
niego byłoby to przedsięwzięcie zbyt ambitne i pozbawione sensu.
Mimo to Sharissa coraz bardziej czuła się tak, jakby wróciła do Nimth. Na
ścianach
pyszniły się smocze proporce. Przy każdych drzwiach stały zbrojne straże,
złożone z
mężczyzn i kobiet. Smoczy patrol, wojownicy z dwiema bestiami prężącymi smycze,
minął je
tuż przed schodami wiodącymi... w dół. Sharissa momentalnie zapomniała o
zębatych
drapieżnikach. Zakładała, że znajduje się na jakimś dolnym poziomie warowni,
najpewniej
pod powierzchnią ziemi, ale spirala schodów zdawała się opadać bez końca.
- - Musimy pokonać pięć kondygnacji, by dostać się na dół. Dasz radę? Słabo ci?
-
Alcia macierzyńskim gestem położyła rękę na jej ramieniu, ale Sharissa nie dała
się zwieść
pozorom. Gdyby władczyni Tezerenee uznała, że służy to interesom jej ludu, z
równą ochotą
zepchnęłaby ją ze schodów.
- - Poradzę sobie. - Młoda czarodziejka nie próbowała ukryć rozdrażnienia. Niech
Tezerenee pamiętają, że nie uważa się za gościa, choć chcieli, aby tak myślała.
- - Nie pozwól, by przekora zaćmiła ci rozsądek. Nie obmyślisz planu ucieczki,
jeśli
spadniesz ze schodów i skręcisz kark, prawda?
Sharissa popatrzyła na panią klanu. Nie zdołała odczytać jej miny, ale niestety
wiedziała, że słowa zawierają dużo prawdy. Jedzenie przydało jej sił, lecz
jeszcze nie
odzyskała pełnej swobody ruchów. Kto mógł zaręczyć, że nie potknie się na
stopniu?
- - Może będzie lepiej, gdy weźmiesz mnie pod rękę.
- - Oczywiście.
Idąc w dół na lekko drżących nogach, czarodziejka przypomniała sobie o obroży.
"Dziwne, że o niej zapomniałam" - pomyślała. Jakaś wyrafinowana magia? Jeśli
przyzwyczai
się do obroży, może niedługo później zacznie słuchać Barakasa. Sharissa
wiedziała, że
bardziej niż kiedykolwiek musi wytężać uwagę, skupiać się na swoim położeniu.
Nie może
pozwolić, by rozproszyło ją coś, co nie ma bezpośredniego związku z sytuacją.
Wartownicy Tezerenee salutowali elegancko na widok swej pani. Po jakimś czasie
Sharissie przyszło na myśl, że oddają honory również jej, jakby była dygnitarzem
sprawującym poselstwo, a nie więźniem.
- - Te honory nie są konieczne. - Nie próbowała ukryć sarkazmu.
- - Jesteś córką Dru Zeree i utalentowaną czarodziejką. Zajmujesz wysoką pozycję
w
hierarchii naszego ludu. Być może już niedługo zajmiesz jeszcze wyższą.

background image

- - Jeśli myślisz, że poślubię Reegana i zasilę twój klan swoją mocą, to się
grubo...
- - Jesteśmy - Alcia weszła jej w słowo, jakby nie usłyszała ciętej odpowiedzi.
Dotarły do stóp schodów.
W obie strony rozchodziły się szerokie korytarze, tak długie, że ich końce
ginęły z
oczu. Sharissa okręciła się dokoła i zobaczyła jeszcze jeden korytarz, szerszy i
wyższy od
tamtych.
Wiedzie do sali tronowej, osądziła. Niedługo się okaże, czy miała rację; Barakas
uwielbiał udzielać audiencji. Patrząc na strzeliste marmurowe kolumny i
polerowane
kamienne posadzki, zgadywała, że wielka sala będzie okazalsza od dawnych komnat
reprezentacyjnych Tezerenee.
"Gdzie my jesteśmy?" We wschodniej dzielnicy nie było takiej budowli. Istniały
wprawdzie gmachy większe, ale zachowały dawny styl założycieli, swoich twórców.
W tej
siedzibie przeważała surowość klanu smoka.
- Sharisso? - Wielmożna Alcia wskazywała ręką wielkie żelazne podwoje z wyrytymi
symbolami klanu. Strzegło ich tylko dwóch strażników, ale byli tak potężni, że
poza
patriarchą i jego następcą chyba nikt nie dorównywał im wzrostem. Jeśli nie
urodziła ich
Alcia, to musieli być owocem przypadkowego związku wielmożnego Barakasa z jakąś
kobietą z zewnątrz. Barakas kochał swoją małżonkę, ale obowiązki wobec Tezerenee
pojmował również jako powiększanie liczebności klanu - w każdy możliwy sposób.
Myśląc o różnicach między Gerrodem a Reeganem, Sharissa Zeree zastanowiła się,
czy przypadkiem wielmożna Alcia też nie miała paru potajemnych romansów. Wszak
wszyscy Tezerenee byli Vraadami, a Vraadowie, jak wiadomo...
Sharissa dołączyła do swej przewodniczki. Gdy wraz z przybocznymi zbliżyły się
do
drzwi, wartownicy rozstąpili się i pchnęli podwoje, z widocznym wysiłkiem
otwierając je na
oścież.
Słońce zalało korytarz. Sharissa, oślepiona niespodziewanym blaskiem, syknęła i
zakryła oczy rękami. Jej towarzyszka podtrzymała ją.
- - Tak mi przykro! Powinnam wiedzieć, że twoje oczy będą przewrażliwione po
trzech dniach spędzonych w ciemności i przyćmionym świetle. Nie raził cię blask
pochodni
na korytarzach i schodach, więc założyłam...
- - Nic mi nie jest. - Czarodziejka odsunęła się od opiekunki. - Już widzę na
tyle, by
iść dalej. - Zamrugała szybko parę razy. Roje kolorowych plamek uniemożliwiały
jej
skupienie wzroku, ale rozróżniała zarysy otoczenia. Nie musiała się bać, że
wpadnie na jakąś
przeszkodę. - Prowadź.
- - Dobrze.
Chłodny podmuch, stanowiący miłą odmianę po zaduchu celi, musnął pieszczotliwie
jej policzki. Powietrze pachniało przyrodą bez śladu ludzkiej ingerencji.
Pachniało... inaczej.
Jeszcze zanim przejaśniało jej w oczach, wiedziała, że nie przebywa w mieście.
Wielmożna Alcia wyprowadziła ją pod gołe niebo. Jak ociemniały, który
niespodzianie odzyskał dar widzenia, czarodziejka próbowała wszystko
jednocześnie ogarnąć
wzrokiem. Wysoką, groźną wieżę z zabudowaniami po obu stronach, będącymi, jak
wiedziała, stajniami wierzchowych jaszczurów. Masywny mur obronny, który otaczał
całą
warownię. Uzbrojone po zęby straże na murach. Skrzydlate smoki w powietrzu.
Patrząc w

background image

ślad za jednym z patroli, ujrzała łańcuch dalekich gór. Widziała je pierwszy raz
w życiu, a
jednak czuła, że powinna je znać.
W ciągu trzech dni Tezerenee zbudowali warownię. Była brzydka jak dawna
cytadela,
z zębatymi blankami na wieżach i surowymi konturami. Kalała piękno błękitnego
nieba,
lekkich podmuchów wiatru i dalekiego śpiewu ptaków. Nic nie mogło zachować urody
w
obecności Tezerenee.
Sharissa odwróciła się do pani klanu. Strażniczki sięgnęły do mieczy, ale
władczyni
powstrzymała je ruchem dłoni.
- - Jak to zrobiliście? Skąd wzięliście taką moc? Stworzenie tego wszystkiego...
- - Przerastało nasze możliwości, zgadza się. Nawet teraz, choć mamy moc większą
niż w minionych latach, osiągnięcie celu wymagałoby miesięcy mozołu. Na
szczęście
wyręczył nas ktoś obdarzony wystarczającą siłą.
Oczy Sharissy Zeree zwęziły się niebezpiecznie.
- - Zmusiliście Czarnego Konia! Kazaliście mu to zrobić, grożąc, że za
nieposłuszeństwo ja zapłacę życiem!
- - Nigdy nie nastawaliśmy na twoje życie. - Wielmożna Alcia podrapała się po
szyi.
Jak Lochivan, skórę miała zaczerwienioną i suchą.
Sharissa wspomniała wzmianki o jakiejś wysypce czy chorobie szerzącej się wśród
Tezerenee. Zastanowiła się, czy i ją na domiar złego dotknie ta przypadłość.
- Wobec tego, dlaczego nie traktujecie mnie jak gościa? - Czarodziejka szarpnęła
za
obrożę, która natychmiast zacieśniła się i zaczęła ją dusić.
Monarchini oderwała jej ręce od gardła. Obroża znów się rozluźniła.
-Może powinnyśmy wrócić do środka.
Sharissa odsunęła jej ręce. Strażniczki znów się nastroszyły.
- Dlaczego nie... Co to takiego?
Dwaj Tezerenee wlekli między sobą bezwładną postać. Jeniec był dużo szczuplejszy
od nich, a jego ubranie przypominało stroje jej przybranej maiki.
- Naprawdę będzie lepiej, jeśli... Sharisso! Stój!
Za późno. Sharissa wyminęła strażniczkę Alcii i popędziła w kierunku wojowników
i
jeńca.
- Hej, wy! Stać! Natychmiast!
Nie puszczając jeńca, Tezerenee odwrócili się, żeby zobaczyć, kto woła.
Spojrzeli na
niezdarnie biegnącą postać w bieli, a potem na siebie. Jeden sięgnął do miecza,
lecz drugi
pokręcił głową i powiedział coś, czego Sharissa nie dosłyszała.
Przyboczne wielmożnej Alcii niewątpliwie deptały jej po piętach, ale nawet się
nie
obejrzała. Musiała zobaczyć, kim jest ten biedak i czy jeszcze żyje. A przede
wszystkim
musiała sprawdzić, czy jej domysły są słuszne.
Wojownicy spojrzeli nad jej ramieniem i pokiwali głowami. Gdy Sharissa sięgnęła
do
głowy jeńca, chcąc zobaczyć jego twarz, nikt jej nie przeszkodził. Ciężkie kroki
za jej
plecami brzmiały coraz głośniej.
Miała rację, podobieństwo było uderzające. Oczywiście, nie brakowało różnic, ale
identyfikacja nie nastręczała trudności. Jeniec był elfem.
Sądząc z krwi i siniaków, stawiał opór podczas przesłuchania. Sharissa
popatrzyła na
wojowników, lecz nawet nie drgnęli pod jej palącym spojrzeniem.
Elf zaczął kaszleć. Otworzył oczy w kształcie łez lub migdałów. Po chwili skupił

background image

wzrok i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Na... Nawet wśród żywych trupów... trafia się piękno. Trudno... uwierzyć, że
masz
serce z kamienia.
Wziął ją za jedną z nich.
- - Nie jestem...
- - Musisz wrócić z nami, wielmożna Sharisso - rzekł zimny kobiecy głos.
Strażniczki wielmożnej Alcii stały po obu jej stronach. Elf znów zakaszlał i
podniósł głowę,
choć było widać, że każdy ruch sprawia mu ból. Z zainteresowaniem spojrzał na
strażniczki,
potem zwrócił oczy na Sharissę.
- Pani - przynagliła strażniczka - to nie twoja sprawa. Jakby na dany znak
wojownicy
odwrócili się i odeszli, wlokąc swojego jeńca. Sharissa chciała pójść za nimi,
lecz przyboczne
zastąpiły jej drogę.
- - Należał do oddziału elfów, który próbował przypuścić podstępny atak na
warownię. Z pomocą demona wykryliśmy ich w porę i wzięliśmy przez zaskoczenie.
- - Zmusiliście Czarnego Konia, żeby pomógł ich wybić? - Czarodziejka wątpiła w
słowa władczyni Tezerenee. Bardziej prawdopodobne, że grupa elfich zwiadowców
podkradła się do warowni, chcąc zobaczyć, co to takiego. Ale co robili na
wschodnim
kontynencie? Przecież...
- - Widzę po twoich oczach, że wreszcie zrozumiałaś. Od jakiegoś czasu
zastanawiałam się, czy czasem nie szwankujesz na umyśle. - Wielmożna Alcia
pokiwała
głową. Jej uśmiech przypominał grymas, w jakim patriarcha krzywił usta, gdy był
zadowolony z wyniku swoich zabiegów. - Tak, to naprawdę Smocze Królestwo,
Sharisso.
- - Jak... Znów Czarny Koń! Wszystko osiągnęliście dzięki niemu! A ty jeszcze
mnie
do niego nie zaprowadziłaś'! Może nie żyje? Może jest ranny?
Na znak monarchini strażniczki grzecznie, ale zdecydowanie poprowadziły
szamoczącą się Sharissę w stronę drzwi. Wielmożna Alcia szła przed nimi. Nadal
zachowywała się tak, jakby ona i Sharissa były serdecznymi przyjaciółkami.
- - Jak zabić coś, co według znanych nam reguł nie posiada życia? Pokazano mu,
gdzie jego miejsce, ale nie został ukarany surowiej niż nieposłuszny poddany.
Kiedy sprawuje
się dobrze, spotyka go nagroda.
- - Nagroda?
Tezerenee nie mieli nic, co mroczny rumak mógłby cenić wyżej od wolności.
- - Chcemy, by wraz z tobą wziął udział w spełnianiu przeznaczenia klanu.
- - Chcecie, żeby obronił was przed Poszukiwaczami! Czarny Koń ich nie
powstrzyma! Będzie śmiał się i patrzył, jak ptasi ludzie rozdzierają na strzępy
was i wasze
cesarstwo!
- - Skrzydlaci już nie stanowią zagrożenia... a przynajmniej nie takie, z jakim
sami
nie moglibyśmy się uporać.
Sharissa przyspieszyła, chcąc zrównać się z władczynią Tezerenee.
- - Co chcesz przez to powiedzieć? Alcia po chwili namysłu odparła:
- - Może będzie lepiej, gdy sama zobaczysz.
- - Co mi pokażesz?
- Przynieśliśmy paru z nich, żeby przeprowadzić badania. Jeszcze nie odkryliśmy,
co
ich spotkało. - Alcia zmieniła kierunek.
Strażniczki poprowadziły Sharissę w ślad za nią. Nie wyrywała się, po raz
pierwszy
szła z własnej woli. Jeśli wielmożna Alcia powiedziała prawdę, już nikt nie stał
na

background image

przeszkodzie Tezerenee, zwłaszcza że z Czarnego Konia uczynili bezwolne
narzędzie.
- - Wiesz... - pani Tezerenee przystanęła i odwróciła się do Sharissy - to
doskonała
okazja, by unaocznić ci ogrom naszej potęgi.
- - Co chcesz... - zaczęła Sharissa, ale wielmożna Alcia tylko pstryknęła
palcami...
...i znalazły się w nieznanym czarodziejce mrocznym wnętrzu rozjaśnionym
blaskiem
pochodni. Jakiś Tezerenee, który pochylał się nad stołem, podniósł głowę i
spojrzał na gości.
Sharissa, wstrząśnięta po niespodziewanej teleportacji, nie od razu poznała jego
zacienione
oblicze.
- - Zrobiłaś to prawie od niechcenia! Przeniosłaś całą czwórkę! Myślałam, że
nie...
- - Odzyskujemy dawną magię, jakbyśmy znów byli w Nimth.

- - Uśmiech - uśmiech Tezerenee - okrasił władczą twarz Alcii.
- - Daleko nam do niemal boskiej mocy przeszłości, ale znów mamy siłę, z którą
należy się liczyć.
- Jakby sami założyciele powierzyli nam władzę nad naszym przeznaczeniem - dodał
Tezerenee stojący przy stole. - Nadszedł dzień przyobiecany nam przez Smoka z
Głębin.
Sharissa zaczęła wyrywać się przybocznym.
- - Lochivan!
- - Mam nadzieję, że znajdziesz w swoim sercu wybaczenie. Sharisso. - Lochivan
nie
miał hełmu; sprawiał wrażenie zasmuconego, ale raz zdradzona czarodziejka ani
trochę mu
nie dowierzała. - Chyba będzie najlepiej, jeśli...
- - To wszystko, mój synu.
- - Wybaczyć ci, Lochivanie? Nie wyba...
Zniknął, a ona zamiast skończyć zdanie krzyknęła w bezsilnej złości.
- Porozmawiacie, kiedy będziesz w lepszym nastroju - rzekła chłodno władczyni
Tezerenee. - Póki co, powinnaś zająć się tym. Oto, co chciałaś zobaczyć.
Sharissa zamrugała i spojrzała obojętnie na przedmiot leżący na stole. Była to
rzeźba,
podobizna Poszukiwacza. Kogo obchodzi...
- Ona nie rozumie. Podprowadźcie ją bliżej.
Milczące strażniczki posłusznie podprowadziły Sharissę do stołu na długość
wyciągniętej ręki.
Sharissa spojrzała drugi raz... i nie mogła oderwać wzroku od zdeformowanej
postaci.
Ptasie oczy bez śladu życia, dziób otwarty w bezgłośnym krzyku, powykręcane
kończyny.
Zdawało się, że jest z marmuru, ale Sharissa wiedziała, że gdyby dotknęła
długiego,
smukłego skrzydła lub muskularnego torsu, poczułaby nie kamień, ale pierze i
ciało.
- Smocze Królestwo należy do nas, i obyło się bez walki - rzekła wielmożna Alcia
z
satysfakcją.
Sharissa podniosła głowę. Nie przychodziło jej na myśl nic do powiedzenia.
Władczyni dodała:
- Mój małżonek jest zawiedziony. Marzyła mu się porządna bitwa... z wygraną po
naszej stronie, oczywiście.
Mówiąc ostatnie słowa, bezwiednie drapała się po zaczerwienionej szyi.

IX

background image

Z wieży, w której mieściły się jego prywatne komnaty. Barakas Tezerenee widział,
jak
małżonka znikła wraz ze swoją świtą. Dzięki staraniom Alcii Sharissa uświadomi
sobie miarę
osiągnięć Tezerenee, co wywrze na niej stosowne wrażenie. Na pozór przypadkowe
spotkanie
z wziętym w niewolę elfem zostało idealnie zaaranżowane, zgodnie z jego
oczekiwaniami.
Mogło okazać się brzemienne w skutki; jeśli trafnie ocenił charakter Sharissy,
czarodziejka
zrobi, co tylko możliwe, żeby porozmawiać z jeńcem w cztery oczy - tylko że
wbrew
pozorom wcale nie będą gawędzić w tajemnicy.
"Wszystko zaczyna się układać" - pomyślał z satysfakcją patriarcha. Poklepał
skrzynkę z herbem Tezerenee wyrytym na wieku.
- Ojcze?
Barakas odwrócił się i zobaczył Lochivana, który, jak przystało, zmaterializował
się w
uniżonej postawie: w przyklęku, z nisko pochyloną głową.
- - Czy wszystko idzie po naszej myśli, mój synu?
- - Tak, panie. Sharissa w tej chwili przebywa w komnacie. Z pewnością już wie,
czyje to zwłoki.
- - Może powie nam, co się stało. Byłaby to dodatkowa korzyść.
- - Czy ma to takie znaczenie?
- - Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby umocnić naszą pozycję. Jeśli spuścizna
skrzydlatych będzie nam mogła dopomóc, tym lepiej. - Patriarcha popatrzył na
syna. -
Zjawiłeś się parę minut przed czasem.
Lochivan nie podniósł głowy.
- - Uznałem, że będzie lepiej, gdy opuszczę komnatę. Sharissa nie czuje się
swobodnie w mojej obecności.
- - Będzie musiała się przyzwyczaić, skoro ma poślubić twojego brata.
Tym razem młodszy Tezerenee popatrzył na ojca. Barakas nie musiał widzieć
skrytej
pod hełmem twarzy, by odgadnąć jego myśli.
- Czy to konieczne, ojcze?
Barakas zaczął drapać się po ręce, a!e szybko zapanował nad odruchem.
- Wysłuchałem cię. Pozwoliłem ci posłużyć się tym pochlebcą, byś mógł wykonać
swoją małą sztuczkę. Dobrze uzasadniłeś swój pomysł. Nie musimy się trapić, że
Dru Zeree
podąży za nami... przynajmniej nie przez pewien czas.
Klęczący Tezerenee nie odezwał się. Wiedział, że ojciec jeszcze nie skończył.
- Twoja zabawka zawiodła. Dziewczyna zwalczyła jej magię, czym dowiodła, że
godna jest Tezerenee. Przeprawa jeszcze się nie rozpoczęła, a ingerencja
Sharissy mogła
sprowadzić nam na kark resztę Vraadow, czego zdecydowanie sobie nie życzyłem. -
Barakas
dostrzegł coś kątem oka. Odwrócił się, ale zobaczył tylko skrzynkę stojącą na
stole. Prosty
magiczny sprawdzian wykazał, że bariery są nienaruszone. Wiedział, że nie próba
ucieczki
przyciągnęła jego uwagę.
Lochivan popełnił błąd, podnosząc głowę. Barakas skierował wzrok na syna.
- - Przyznaję, że rad jestem ze sprowadzenia jej na ten kontynent. Było to
słuszne
posunięcie. Reegan potrzebuje silnej ręki. Ona nim pokieruje, gdy tylko
odpowiednio ją
urobię. - Skrzyżował ręce na piersi. - Czy masz jeszcze jakieś pytania?
- - Nie, panie.
Było to kłamstwo i obaj o tym wiedzieli, ale władca Tezerenee doskonale
rozumiał, że

background image

na Lochivanie może polegać. Ten syn zawsze będzie mu posłuszny.
- - Dobrze. Możesz odejść... Zaczekaj.
- - Panie?
- - Przygotuj na jutro oddział gotów do ruszenia w góry, siły naziemne i
powietrzne.
- - Tak, ojcze.
- - Odejdź.
Lochivan zniknął, nawet nie wstając z klęczek. Akt ten potwierdził odradzanie
się
mocy Tezerenee. Jeszcze nie byli wszechwładni, jak niegdyś w Nimth, ale
patriarcha wierzył,
że dzień triumfu zbliża się wielkimi krokami.
Już odwracał się od okna, gdy po raz wtóry coś przyciągnęło jego oko. Znikło,
nim
zdążył dobrze się przyjrzeć. Władca Tezerenee zamarł, bo w trudno uchwytnym,
lecz
najpewniej ludzkim kształcie było coś znajomego.
Po chwili spiesznie podszedł do skrzynki i dotknął pieczęci. Były nietknięte,
nadal
chroniły szkatułę przed atakiem od wewnątrz i od zewnątrz. Czuł, jak uwięziona w
środku
istota zaczyna walczyć z odnowioną furią.
- Możesz szamotać się do woli, demonie - szepnął do więźnia. - Ugniesz się mojej
woli, bo inaczej nigdy cię nie wypuszczę i wrzucę na dno najgłębszej jaskini.
Hałasy przycichły. Strach zyskał przewagę. Barakas ulokował groźnego towarzysza
Dru Zeree w miejscu znacznie gorszym od Pustki. Nietrudno było odkryć główną
słabość
mrocznego rumaka. Demon panicznie bal się samotności.
W skrzynce Czarny Koń z nikim ani z niczym nie dzielił swego losu. Był tam tylko
on, skazany wyłącznie na własne towarzystwo.
- Tak jest lepiej. Jeśli będziesz dobrze się sprawować, pozwolę ci zobaczyć się
z
wielmożną Sharissą.
To spotkanie będzie srogą lekcją dla nich obojga. Czarny Koń zobaczy, że
Sharissą
jest bezsilna, choć ma swobodę ruchów, a ona przekona się, że nawet jego potęga
stanowi
niewielką przeszkodę dla Tezerenee.
Będzie to kolejny krok w drodze do złamania ich woli.
Barakas zdjął rękę ze skrzyni będącej więzieniem Czarnego Konia i podrapał się
po
gardle. Nie przestawał myśleć o tym, co mignęło mu przed oczami. Czyżby wzrok go
zawodził - wzrok, który ostatnimi czasy spisywał się coraz gorzej? Czy
wyobraźnia płatała
mu figle? Jeśli tak, dlaczego wybrała sobie akurat tę postać?
Dlaczego podsunęła mu niepokojący wizerunek Gerroda, jego wiarołomnego syna?
Wszystko szło inaczej niż myślał. Nie wiedział, co zrobić, nie wiedział, gdzie
jest ani
jak tutaj trafił. Pamiętał, że znalazł się o krok od celu i że zobaczył tam
swego ojca. Była to
ostatnia rzecz, jaką sobie przypominał.
- Przestań! - wrzasnął na cały głos. Nie przejmował się ani trochę, że w tej
chwili musi
wyglądać jak szaleniec. Zakrył uszy rękami, jakby w ten sposób mógł uciszyć swój
wewnętrzny głos. Obłąkańcze myśli kołatały mu się po głowie jeszcze przez parę
oddechów,
nim wreszcie zdołał się opanować.
W przekorny sposób słowa ojca przydały mu siły.
.Jesteśmy Tezerenee. Imię Tezerenee oznacza potęgę. Nic nie może być silniejsze
od
naszej woli".

background image

Do tej chwili chełpliwe słowa zawsze uderzały go jako sprzeczne i banalne. Wbrew
licznym deklaracjom ojca w klanie smoka liczyła się wola tylko jednej osoby -
patriarchy,
oczywiście. Teraz jednak słowa te przypomniały mu, że ojciec nie pozwoliłby
owładnąć się
szaleństwu. Władca Tezerenee walczyłby z nim równie zażarcie jak z fizycznym
wrogiem.
Wszystko zależało od siły woli.
Gerrod wiedział, że nie może ponieść klęski tam, gdzie jego ojciec odniósłby
zwycięstwo.
W czasie tej chwili medytacji uporządkował myśli i stłumił strach, choć nie
pozbył się
go zupełnie. Wtedy przyszło mu na myśl, że utracił kontrolę nad swoim życiem i
nie ma
szans, by ją odzyskać.
Z ciemności własnego umysłu został rzucony w światło... nicości?
Z braku lepszego określenia gotów był nazwać swoje otoczenie bielą, choć biel
coś
implikowała, choćby tylko światło i kolor, a przecież tutaj nie było ani
jednego, ani drugiego.
Tylko bezkresna nicość.
- Smocza krew - Tezerenee wysyczał ulubione przekleństwo. Unosił się bezradnie w
czymś, co mogło być tylko Pustką, którą Dru Zeree wielokrotnie próbował mu
opisać.
Zawsze brakowało mu słów, i Gerrod teraz zrozumiał, dlaczego. Żadne słowa nie
mogły
oddać prawdy. Żaden opis nie mógł oddać charakteru Pustki.
Spokój. Musiał zachować spokój. Mistrz Zeree uciekł z tego miejsca, więc on też
tego
dokona.
Co się stało? Gerrod wspomniał swój krótki pobyt w prawdziwym świecie i mgliste
wrażenie, że trafił nie tam, gdzie trzeba. Jakby teleportacja przestała być
wiarygodna. U celu
zastał swojego ojca - liczył się z tym ryzykiem i chętnie stawiłby mu czoło -
ale nie znalazł
mieszkańca Pustki. Dlaczego? Zaklęcie powinno doprowadzić go do Czarnego Konia,
chyba
że jakaś' niewidzialna bariera...
Skrzynka. Przypomniał sobie skrzynkę. Było w niej coś, co go przyciągało, coś...
- - Ty nie jesteś drugim ja.
- - Co? - Gerrod rozejrzał się, próbując znaleźć źródło głosu.
- - Drugi ja zrobił się nudny. Może ty będziesz bardziej zabawny.
- Kto do mnie mówi? Gdzie jesteś? - zawołał czarodziej. Spróbował się odwrócić,
ale
w Pustce niepodobna było osądzić, czy mu się to udało. W polu widzenia miał
wyłącznie...
nic. Nicość ta wprawdzie mogła być inna niż przed chwilą, ale skąd mógł to
wiedzieć?
- Jestem tutaj.
Przed unoszącym się Vraadem otworzyła się ogromna dziura. Gerrodowi skurczył się
żołądek. To aż nazbyt dobrze pasowało do opisu Dru Zeree. Gerrod zawsze się
zastanawiał,
jak dziura może istnieć w środku nicości. Z tą cechą Pustki nie pogodził się
nawet po wielu
latach rozmyślań na temat historii czarnoksiężnika. Tutaj nie obowiązywały prawa
naturalne,
do których był przyzwyczajony. Skoro dziura mogła istnieć w środku czegoś, co w
zasadzie
było tylko większą dziurą, po prostu musiał przyjąć ten fakt do wiadomości.
- - Jesteś prawdziwy! - Uwaga była zgoła niepotrzebna, ale widok tego bytu,
nawet

background image

po zaznajomieniu się z Czarnym Koniem, przeczył zdrowemu rozsądkowi. Gerrod z
trudem
wierzył własnym oczom.
- - Masz zabawny wewnętrzny głos. Słyszę różnorakie śmieszne hałasy.
A więc byt odczytywał jego myśli, przynajmniej te powierzchowne. Dru Zeree
wspominał, że Czarny Koń też tak robił...
- Czarny Koń? Co to jest Czarny Koń? - Czarna, bezdenna dziura urosła, jej
granice
zastygły niemal na wyciągnięcie ręki od zaniepokojonego Tezerenee.
Czarodziej wziął myśli w karby. Jedna sugestia, że jest bezbronny, a nie
wiadomo,
czym to się skończy. Nie było powiedziane, że ta istota jest równie przyjazna
jak Czarny Koń.
- - Czarny Koń jest taki jak ty.
- - Nic nie jest takie jak ja. - Ten fakt napawał dziurę dumą, to było
oczywiste. - Był
drugi ja, ale drugi ja zniknął.
- - Czarny Koń jest "drugim ja". Ma nowe imię.
- - Imię?
Ta istota potrafi czytać w myślach na tyle, by nauczyć się języka, ale nie
rozumie
podstawowych pojęć... "Jak to możliwe?" - zastanawiał się Gerrod. Mistrz Zeree
powiedział,
że z Czarnym Koniem było podobnie, ale nie wspomniał, że taki stan rzeczy może
być
ogromnie irytujący. Gerrod w tej chwili nie narzekał na brak emocji i doskonale
obyłby się
bez tej dodatkowej.
- Co... to... jest... imię? - Z każdym słowem dziura robiła się coraz większa.
Gerrod poważnie zaczął się martwić, że zostanie pochłonięty, połknięty czy
cokolwiek
innego, jeśli byt nadal będzie się powiększać.
- - Imię to słowo, jakim coś nazywasz. Ja jestem Gerrod. Jeśli będziesz ze mną
rozmawiać, możesz podać moje imię, żebym wiedział, że mówisz do mnie.
- - Gerrod, jesteś zabawny, Gerrod. Gerrod, co jeszcze wiesz, Gerrod? Gerrod,
zabawiaj mnie, Gerrod!
- - Niezupełnie o to mi chodziło. - Czarodziej zastanawiał się, czy osłanianie
twarzy
kapturem ma w tym przypadku jakieś znaczenie. Czy ten niestworzony dziwoląg
umiałby
rozpoznać złość i strach?
Dziura akurat w tej chwili postanowiła się rozdąć. Gerrod gwałtownie pomachał
rękami, próbując się odsunąć.
- Dlaczego to robisz? Dlaczego tak wywijasz swoimi odrostkami?
- Możesz... Twoje ciało może mnie pochłonąć! Jeśli zbliżysz się jeszcze
bardziej,
umrę... - Osądził, że dziura raczej nie zrozumie tego słowa. Pospiesznie znalazł
inne. -
Przestanę tu być. Już nie będę mógł cię zabawiać!
Dziura przestała się przysuwać, ale jej słowa wcale nie dodały otuchy młodemu
Tezerenee.
- - Ty... boisz się... mnie. Nie mógł zaprzeczyć.
- - Tak.
- Podoba mi się ten smak. - Mieszkaniec Pustki wreszcie znieruchomiał i umilkł
na
parę oddechów, jakby się zastanawiał.
- Jesteś zabawniejszy od innych rzeczy, które napotkałem!
- - Innych rzeczy?
- - Wchłonąłem je! Wtedy było zabawnie, ale teraz jest zabawniej! Myślę, że
pobawię się z tobą!
- - Pobawisz się? - Mimo usilnych starań Gerrod nie potrafił zapanować nad

background image

drżeniem głosu. Czyżby czar, nie mogąc doprowadzić go do wyznaczonego celu,
znalazł
drugi, bardzo podobny? Bo jak inaczej wyjaśnić spotkanie z tym bliźniakiem
Czarnego Konia
w chwilę po napotkaniu przeszkody?
Ale czy rzeczywiście minęła tylko chwila? Czy Dru Zeree nie powiedział, że w
Pustce
czas traci znaczenie? Jak długo naprawdę tu przebywał?
"Nie mogę poddać się panice! - pomyślał, zacisnąwszy zęby.
- Muszę oddalić się stąd jak najdalej, zanim to coś straci zainteresowanie mną i
zdecyduje..." Czarodziej nie potrafił dokończyć tej myśli.
- Zrób dla mnie coś innego! - zażądała dziura.
Gerrod gorączkowo przypominał sobie informacje dotyczące Czarnego Konia. Czy
wiedział coś, co pomoże mu odwrócić uwagę tej istoty od własnej osoby?
- Mógłbyś się zmniejszyć? - Rękami pokazał, o co mu chodzi. - Czy możesz, na
przykład, stać się tej wielkości?
Plama błyskawicznie skurczyła się do wskazanego rozmiaru. Gerrod zamrugał,
zdumiony prędkością, z jaką to uczyniła. Wiedział, że mroczny rumak szybko
reaguje na
różne rzeczy; Dru Zeree jasno dał to do zrozumienia, ale nie wyjaśnił, jak
szybkie są te
reakcje. Gerrod zakonotował sobie w pamięci, żeby uważać na swoje poczynania.
Nie wolno
dopuścić, by ta istota zorientowała się, do czego zmierzał.
- Co teraz? - ryknęła plama chrapliwym głosem, który ranił uszy człowieka.
"Co teraz?" Doprawdy! Czy kazać, by stała się koniem jak jej brat? Nie, zapewne
nie
wiedziała, jak wygląda koń i chciałaby przetrząsnąć jego myśli. Gerrod nie miał
zamiaru
pozwalać jej na grzebanie w swoim umyśle. To mogłoby nieodwracalnie go zmienić.
Przeniknął go ból. Narósł tak gwałtownie, że nie miał czasu się przygotować.
Gerrod
najpierw wrzasnął na całe gardło, a potem nie mógł wykrztusić słowa.
- Zabaw mnie, powiedziałem!
Słysząc ten zimny ton, Gerrod nie miał najmniejszych wątpliwości, kto jest
sprawcą
cierpienia.
- - Ty...
- - Inne podobne do ciebie małe rzeczy przez pewien czas były zabawne! Robiły
interesujące rzeczy, kiedy dotykałem je w taki sposób! Dużo się od nich
dowiedziałem! Dużo
dowiedziałem się od ciebie! Mam teraz nawet imię! - Dziura zachichotała
obłąkańczo. -
Okpiłem cię! Przednia zabawa, prawda? Dowiedziałem się, co to jest imię, i że
miałem imię
od samego początku!
"Szaleństwo... nieludzkie, całkowite szaleństwo! Bełkocze jak idiota, ale z
łatwością
w dowolnej chwili może położyć kres mojemu istnieniu" - myślał Tezerenee. Wbrew
sobie
ulegał panice. Jak zająć uwagę tego obłąkanego stworzenia na czas dość długi, by
znaleźć
wyjście z nicości? Odpowiedź musi zawierać się w tym, co Dru Zeree mówił mu o
Czarnym
Koniu!
- Okazałeś się bardzo mądry - powiedział dziurze. - Wyprowadziłeś mnie w pole.
Byłeś niemal tak mądry jak Czarny... jak drugie ja, o którym wspominałeś. On
jest bardzo,
bardzo mądry.
Plama drgnęła i znów się powiększyła. Gerrod zastanawiał się, czy nie posunął
się za

background image

daleko. Krystalizował mu się pewien pomysł, ale nie był przekonany co do jego
wartości.
Powodzenie planu w znacznej mierze zależało od ignorancji tego aroganckiego, ale
zarazem
naiwnego mieszkańca Pustki.
- Ja stworzyłem drugie ja! Czy drugie ja, to stworzenie. Czarny Koń, może być
mądrzejsze ode mnie?
Czarodziejowi tętniło w uszach. Zasłonił je rękami i wrzasnął:
- Można być mądrym na wiele sposobów! Niektóre są bardziej zdumiewające od
innych! Pozwól, opowiem ci pewną historię!
Jakby rozumiejąc cierpienie swojej zabawki, dziura ściszyła głos i złagodziła
jego
brzmienie. Gerrod coraz bardziej szanował Czarnego Konia za to, jaki się stał.
Ten dziwoląg
przechodził sam siebie...
- Co to jest "historia"? Gerrod zawahał się.
- - Czy znów się ze mną bawisz? Jeśli tak, nie powiem ci, co to jest historia!
- - Nie bawię się z tobą! Co to jest historia? Czy to zabawne? Chcę zabawne!
Rozumiem zabawne!
- - Może być bardzo zabawne. - Gerrod chętnie przedyskutowałby jego rozumienie
pojęcia zabawy, ale doskonale wiedział, że Vraadowie za czasów Nimth często
"bawili się" w
sposób równie okrutny i szalony. - Historia to... Powiedzmy, że opowiem ci o
mądrej sztuczce
drugiego ja i jak go poznałem. To będzie swego rodzaju historia. - To będzie
również
pretekst, jakiego potrzebował. Opowieść mistrza Zeree rzeczywiście zawierała
coś, co miało
mu pomóc... a on prawie to przegapił.
- - Twój drugi głos się chowa! Dlaczego?
Czarodziej zesztywniał. Istota niemal przechwyciła jego myśli, jego "drugi
głos".
- Musi być ukryty, żebym mógł opowiedzieć ci historię. To... Taki już jestem!
Plama znów się skurczyła, najwyraźniej usatysfakcjonowana wyjaśnieniem. Gerrod
miał wrażenie, że balansuje na przysłowiowym skraju przepaści; istota była
nieprzewidywalna pod względem zajmowanej przestrzeni. Jeden ruch, jedno
niewłaściwe
słowo, a jego życie dobiegnie końca.
- - Chcesz posłuchać mojej historii?
- - To może okazać się zabawne! Lubię się bawić, wiesz! Jak zaczyna się
historia?
Gerrod odetchnął z ulgą.
- Czasami od słów "Kiedyś żył..." albo "Dawno, dawno temu..." Ta zaczyna się
następująco: "Żył sobie człowiek zwany Dru Zeree..."
Snuł opowieść, w miarę możliwości unikając wszelkich wzmianek o tym, jak Dru
Zeree znalazł się tutaj i jak wraz ze swoim nowo poznanym towarzyszem opuścił to
miejsce.
W trakcie opowiadania starał się obmyślić własny sposób ucieczki. Zeree nie mógł
posłużyć
się czarami; vraadzka magia tutaj nie działała. Może - Gerrod wzbraniał się
nawet przed
wzięciem pod rozwagę takiej możliwości - może zadziała tutaj magia świata
założycieli?
Wiedział, że dalby sobie radę, ale czerpanie z niej oznaczałoby, że jej ulega...
Jego irytujący towarzysz słuchał w milczeniu. Zakapturzony Vraad odsunął na bok
inne zmartwienia i skoncentrował się, bo opowieść dobiegała końca. Byt był
rozbawiony, nie
ulegało wątpliwości. Czy postąpi zgodnie z jego sugestiami? A może przejrzał
jego zamiary i
tylko się z nim bawił?

background image

- -...i drugi ja wyłonił się jako nowa istota, jako zdumiewające, ogromne
stworzenie,
które nazwało się Czarnym Koniem! - Co pomyślałby o nim ojciec, gdyby wiedział,
że unosi
się w nicości i bawi kapryśny byt opowiadaniem historyjek, by w ten sposób kupić
sobie
życie?
- - Ja też mam imię! Chcesz wiedzieć, jakie? - Ton plamy ogromnie przypominał
głos podekscytowanego dziecka. Mimo powagi sytuacji Gerrod z trudem zapanował
nad
śmiechem.
- - Jakie?
- - Jestem Jedziwy! - Dziura spuchła z dumy.
Gerrod machał rękami i nogami, lecz mimo to miał wrażenie, że jest wsysany w
rozdziawioną paszczę, która była jego niechcianym towarzyszem.
- Je... Jedziwy! Przestań! Proszę!
Jedziwy skurczy! się w kropkę niewiele większą od dłoni czarodzieja. I ryknął
śmiechem.
- Przestraszyłem cię! Dobrze! Ten smak pobudza mnie jak żaden inny!
..Obrał zupełnie inną ścieżkę rozwoju niż istota znana Dru Zeree - pomyślał
Gerrod. -
Na moje nieszczęście". Postanowił nie komentować imienia bytu... Jedziwego.
Jeśli
mieszkaniec Pustki był zadowolony z wyboru, to tym lepiej. Może dzięki temu
osiągnięcie
celu będzie łatwiejsze.
- - Czy rozbawiła cię ta opowieść?
- - Ogromnie! Też mogę zrobić taką historię?
- - Jeśli tylko chcesz. Ale możesz rozerwać się znacznie lepiej... i wykazać, że
jesteś
zdolniejszy od Czarnego Konia.
Chociaż odgadnięcie nastroju dziury graniczyło z cudem, Gerrod był pewien, że
Jedziwy jest zaintrygowany.
- - W jaki sposób? - zapytał wreszcie.
- - Zmień się jak on.
Po chwili wahania Jedziwy odparł:
- - Nigdy dotąd tego nie robiłem.
- - Czarny Koń też nie.
- Nie mam tego "konia", żeby się przemienić. Tezerenee pozwolił sobie na
przelotny
uśmiech satysfakcji.
Miał nadzieję, że odczytanie wyrazu twarzy przerasta możliwości mieszkańca
Pustki.
- W ten sposób udowodnisz, że jesteś równie mądry jak on. Jeśli chcesz wykazać,
że
jesteś lepszy, przybierz nową, inną formę.
Jedziwy niemal zaszlochał.
- Nie mam innej formy do skopiowania! Tutaj jesteś tylko ty i ja!
Gerrod udał, że się zastanawia.
- - Ha, w takim razie mógłbyś upodobnić się do mnie. Tego Czarny Koń nigdy nie
zrobi! Udowodnisz, że jesteś zdolniejszy!
- - Cudownie!
- - Chociaż zastanów się, może to dla ciebie za trudne...
- - Wcale nie! Patrz!
Nie zmieniając wielkości, Jedziwy zaczął obracać się wokół osi. Wirował coraz
szybciej, ani trochę nie tracąc dotychczasowej natury. Czarodziej pomyślał o
przemianie
opisanej przez Dru Zeree. Dostrzegał podobieństwa i różnice w tym, co robił
Jedziwy, ale
interesowały go tylko rezultaty.

background image

Zmiana w wyglądzie mieszkańca Pustki stała się bardziej zauważalna. Teraz
zamiast
dziury zaczął przypominać twardą muszlę. Gerrod nie miał zamiaru go dotykać,
żeby
przekonać się o prawdziwości swoich obserwacji. Czarny Koń, choć przybrał
bardziej
materialną postać, niejeden raz w czasie swoich podróży wchłaniał przeciwników
takich jak
Poszukiwacze.
Skorupa stwardniała. Nadszedł czas na sprawdzenie teorii. Zakapturzony
czarodziej
pochylił się i zapytał:
- - Jak ci idzie? Jedziwy nie odpowiedział.
- - Możesz odpowiedzieć? Słyszysz mnie? Cisza.
Według mistrza Zeree przemiana Czarnego Konia przypominała proces
przepoczwarzania się owada. W stanie "poczwarki" mroczny rumak przeobraził swoją
niematerialną istotę w formę zapewniającą mu większą wygodę w realnym świecie.
Gerrod
pamiętał, że według Dru przemiana ta trwała ponad dobę. Nie miał pojęcia, ile
czasu zajmie
Jedziwemu, zwłaszcza że czas w Pustce nie miał racji bytu. Żywił nadzieję, że
zdąży zrobić
to, co zamierzał.
Gerrod odetchnął. W tej chwili zwycięstwo wydawało się łatwe, ale dużo go
kosztowało. Jedziwy był nieprzewidywalny; ostateczny triumf mógł jeszcze rozwiać
się jak
mrzonka, jeśli przedwcześnie uwolni się ze swojego kokonu.
- Moje czary doprowadziły mnie do tego miejsca. Magia Vraadów musi tutaj
działać!
- Dru Zeree twierdził, że jest inaczej, albo że w najlepszym wypadku efekty
niewarte są
zachodu. Mimo tych pesymistycznych myśli Gerrod był zdecydowany najpierw
posłużyć się
vraadzkimi czarami.
Spróbował określić swoje położenie. Podobnie jak tuż przed wypadkiem, wyczuwał
obecność Czarnego Konia, który znajdował się gdzieś poza nicością Pustki. Szkoda
tylko, że
sygnały były zbyt słabe, by stanowić pewną wskazówkę. Co gorsza, przeobrażający
się
opodal Jedziwy rozpraszał go do tego stopnia, że w końcu musiał zrezygnować z
próby. Być
może magia Vraadow spełniłaby pokładane w niej nadzieje - w co głęboko wierzył,
biorąc
pod uwagę nawiązaną więź - ale bliskość tej istoty stawiała wynik pod znakiem
zapytania.
Nie mógł wrócić do domu. Jako taką łączność mial tylko z miejscem pobytu
Czarnego
Konia. Świat założycieli znajdował się poza jego zasięgiem... chyba że wypróbuje
sposób
Sharissy.
- Jesteś głupcem. Gerrodzie! - Z każdym kolejnym oddechem rosło ryzyko, że nadal
tu
będzie, gdy z kulistej skorupy wykluje się przemieniony Jedziwy. Podjął decyzję.
Posłuży się
magią tego świata, ale tylko ten jeden raz.
Jak opisała to Sharissa? Odpręż się i otwórz umysł? Powinien wówczas zobaczyć
spektrum lub linie siły.
Nie zobaczył niczego takiego, ale poczuł dziwne mrowienie, jakby jakaś żywa siła
przeniknęła jego ciało. Wezbrała w nim nowa fala paniki, lecz udało mu sieją
zdusić. Magia
zaświatów nie zdoła go sobie podporządkować! To on tutaj rządzi!

background image

Coś zamigotało mu przed oczami. Nie spektrum. Nie siatka krzyżujących się,
niezliczonych linii. Twór bardziej przypominał ścieżkę unoszącą się w nicości.
"Ścieżka?" Dru Zeree wspominał o ścieżkach, z jakich korzystał Czarny Koń
podczas
ich wspólnej ucieczki z tego piekielnego miejsca. Gerrod instynktownie spróbował

pochwycić, jakby była królikiem na obiad. Wymknęła się. Gdy powtórne
odnalezienie ścieżki
okazało się niemożliwe, zastanowił się nad tym, co robi. Metody Vraadow
pozwalały radzić
sobie z czarami świata założycieli, lecz nie obywało się bez wielkiego wysiłku,
a rezultaty
często bywały przypadkowe.
- W porządku, niech cię licho! Weź mnie! Tylko ten jeden raz! Rozluźnił ciało,
jeśli
nie umysł, i pozwolił mocy na swobodny przepływ. Tym razem poczuł coś więcej niż
mrowienie; swędziało, ale od środka.
"Ścieżki - myślał czarodziej. - Tam są ścieżki. Muszę tylko otworzyć na nie
swoją
świadomość".
Wreszcie pojawiła się kręta ścieżka biegnąca przez nicość ku dalekiemu blaskowi.
Gerrod uśmiechnął się. Nadal odprężony, zmusił się do dryfowania w stronę
zapraszającego
szlaku. Prawdopodobnie istniał lepszy sposób na osiągnięcie celu, ale zastanowi
się nad tym
w bardziej odpowiedniej chwili, podobnie zresztą jak nad wieloma innymi
rzeczami. Teraz
interesowało go wyłącznie dotarcie do ścieżki, która miała doprowadzić go do
Smoczego
Królestwa. Druga błyszcząca ścieżka przecięła pierwszą. Czarodziej zmrużył oczy.
Za drugą
pojawiła się trzecia i czwarta, nie związana z poprzednimi. Gerrod zaklął pod
nosem, a potem
na cały głos, gdy przed jego oczami ukazała się plątanina niezliczonych szlaków.
Pustka wcale nie była pusta. W rzeczywistości zapełniał ją bezlik tworów tak
niematerialnych, że nawet Jedziwy nigdy ich nie zauważył.
"Która ścieżka jest właściwa?"
Ostrożnie sięgnął umysłem, starając się w miarę możliwości jak najlepiej
współpracować z nowo nabytą mocą. Będąc vraadzkim czarnoksiężnikiem, umiał
wykrywać
różnice między ścieżkami. Miał nadzieję, że tutaj będzie tak samo.
Pierwsza ścieżka zniknęła w okamgnieniu. Wiedział, że to nie jej potrzebował.
Zachęcony powodzeniem, sięgnął ku innym i patrzył, jak bledną, gdy jego umysł
kolejno je
eliminował. Większość po prostu sprawiała niewłaściwe wrażenie, jakby wiedział,
choć
przecież nie mógł tego wiedzieć, że wiodą w miejsca, odwiedzenie których go nie
interesowało. Kilka wzbudziło w nim wielki niepokój, a jedna była tak zimna i
złowieszcza,
że odrzucił ją niemal z paniką. To jednak go nie zniechęciło; wytarł spocone
czoło i zdwoił
wysiłki. Z nieskończonej plątaniny zostało tylko parę tuzinów ścieżek. Liczne
znikły jakby
samoistnie; możliwe, że podświadomość wspomagała jego świadome starania.
Jeszcze kilka ścieżek wiło się, ginąc w nicości, gdy Gerrod przypomniał sobie o
swoim towarzyszu. Nagle opadła go chęć spojrżenia w jego stronę. Było to coś
więcej niż
przelotna zachcianka; miał absolutną pewność, że musi się odwrócić, żeby
potwierdzić swoje
przeczucia.
Odwrócił się.

background image

Kokon pulsował.
Jedziwy wkrótce się wyłoni... i co wtedy?
Gerrod zmienił pozycję i powiódł wzrokiem po pozostałych ścieżkach. Nadal było
ich
zbyt wiele, aby mieć pewność, która jest właściwa.
- Jesteś głupcem! - mruknął.
Wszystkie poza jedną zniknęły, gdy dokonał wyboru. Wiedział, że ta wybrana
zaprowadzi go do Smoczego Królestwa, ale nic więcej. W tej chwili tylko to miało
znaczenie.
Jakby ośmielone ostateczną decyzją jego ciało nagle stanęło na wybranym szlaku.
Gerrod zrobił jeden niepewny krok. Ścieżka wydawała się wiotka, ale utrzymała
jego ciężar.
Była węższa niż z początku mu się wydawało, dlatego starał się nie myśleć, co
się stanie,
gdyby przypadkiem z niej spadł.
Ten sam wewnętrzny alarm, który kazał mu się obejrzeć, teraz znacznie silniej
wstrząsnął jego ciałem.
Tezerenee nie potrzebował kolejnej zachęty. Co sił w nogach popędził
rozmigotaną,
eteryczną ścieżką i bez chwili wahania skoczył w blask, który wybuchnął
oślepiająco i
pochłonął go.
Powitał go widok błękitnego nieba i skalistych wzgórz. Zaskoczony tą miłą
odmianą
scenerii, z rozpędu przebiegł jeszcze parę kroków, aż wreszcie potknął się i
upadł.
Przypomniały mu się wszystkie przekleństwa, jakich nauczył się pod kuratelą
ojca,
gdy runął na twardą ziemię i turlał się w dói zbocza. Niestety, najwyraźniej
życie roślinne nie
było tutaj znane i jego brak dotkliwie dawał się we znaki koziołkującemu
czarodziejowi.
Zatrzymał się dopiero na skale zbyt dużej, by się nad nią przetoczyć.
Gerrod nie miał pojęcia, jak długo leżał bez ruchu. Gdy na chwilę rozchylił
powieki,
zobaczył tyłko rozmyte plamy. Czuł w ustach smak krwi i dziwił się, że się w
niej nie utopił.
Był obolały i cały posiniaczony. Nawet nie był ciekaw, czy czegoś nie złamał,
więc tylko
leżał i czekał. Miał nadzieję, że albo ból zmaleje, albo on straci przytomność.
Ktoś trącił go ciężkim, tępym przedmiotem. Gerrod wiedział, że drzemał, ale nie
miał
pojęcia, jak długo. Ból zelżał, choć pod żadnym względem nie przeminął. Znów
poczuł
szturchanie, tym razem w bardziej wrażliwe miejsca. Wrzasnął i odsunął się
kawałek.
Otworzył oczy. Z początku widział jak przez mgłę, ale stopniowo zaczął
rozpoznawać
szczegóły otoczenia.
Widok ani trochę nie poprawił mu samopoczucia.
Stworzenie przewyższało go wzrostem, było też dwa razy szersze i sądząc z
wyglądu,
twarde niczym kamień. Pancerz miało brunatny, gdzieniegdzie pomarańczowy i
miejscami
błyszczący, jakby obsypany diamentami. Stwór trącał go czubkiem masywnego
topora.
Naliczył przynajmniej pięć takich bestii. Naraz wszystkie zaczęły pohukiwać,
jakby
naradzały się, co z nim zrobić. Opadło go nieodparte wrażenie, że został pojmany
przez jakieś

background image

przerośnięte, niebezpieczne pancerniki, które nauczyły się chodzić na zadnich
nogach
wyłącznie dlatego, że tak im się podobało.
Były to Quele.

X

Minęły tygodnie napięcia i melancholii. Sharissa nie wymyśliła sposobu na
zdjęcie
obroży; ukradkiem podjęła dwie próby i dwa razy tylko sekundy dzieliły ją od
uduszenia.
Barakas Tezerenee, który w tym okresie spotkał się z nią tylko trzy razy,
obiecał, że pozwoli
jej porozmawiać z Czarnym Koniem. Obietnica okazała się bez pokrycia. Większość
czasu
Sharissa spędzała z wielmożną Alcią lub z innymi kobietami z klanu. Stwierdziła,
że córki
patriarchy są podobne jak krople wody. Nie mogła spamiętać ich imion i właściwie
nigdy nie
wiedziała, z którą z nich ma do czynienia. Dobrze, że przynajmniej niektórych
synów można
było odróżnić.
Wyglądało na to, że spośród potomków patriarchy obecnie liczy się tylko Reegan i
Lochivan. Esad wprawdzie zawsze był pod ręką, ale celem jego życia stało się
dostarczanie
informacji ojcu i natychmiastowe znikanie sprzed jego oczu. Pozostali bracia
upodobnili się
do siebie, tak zresztą jak ich kuzyni i nawet ci obcy, którzy od dłuższego czasu
żyli wśród
Tezerenee.
"Kształtuje ich wszystkich na własne podobieństwo - osądziła Sharissa, z krzywym
uśmiechem przyglądając się, jak władca Tezerenee wydaje rozkazy zbrojnej
ekspedycji w
góry. - A jego najwierniejszym odbiciem jest Reegan".
Trzy razy padła ofiarą zalotów Reegana. Pod pewnymi względami jego zachowanie
było wzruszające: naprawdę ją adorował, a wrodzona nieśmiałość czyniła go
nieszkodliwym.
Zdarzyło się jednak, że w czasie drugiego spotkania do głosu doszły żądze i
trzymanie jej za
rękę przestało mu wystarczać.
Lochivan, którego Sharissa nie chciała widzieć już nigdy w życiu, położył kres
jego
zabiegom. Jakby stał w cieniu i czekał właśnie na taką okazję. Podszedł do nich
wraz z
przyboczną strażą i powiadomił brata, że wzywa go patriarcha. Zostawił
strażników, żeby ją
odprowadzili, i odszedł wraz z Reeganem. Dopiero wtedy Sharissa przypomniała
sobie, jaki
zawód sprawił jej ten przyjazny, ale zdradliwy Tezerenee.
Obecnie siedziała w swojej komnatce, urządzonej z dużo większym zbytkiem niż
poprzednia izdebka. Jej nowe kwatery mieściły się na najwyższej kondygnacji
zamku.
Roztaczał się z nich widok na dziedziniec, okolice zamku i dalekie góry - gdyby
nie ludzie
smoka, widok zapierałby dech w piersiach.
Na zewnątrz coś się działo, bo wśród Tezerenee zapanowało poruszenie.
Sharissa wychyliła się z okna. Przez otwartą na oścież bramę wjeżdżali jeźdźcy.
Wojownicy dosiadający latających smoków przelatywali nad murami i dołączali do
swoich
braci na dziedzińcu. Czarodziejka z rozczarowaniem stwierdziła, że zwiadowcy nie
ponieśli

background image

strat; miała nadzieję, że zostaną zdziesiątkowani przez jakieś dotąd nie wykryte
siły
Poszukiwaczy.
Zaczęła błądzić wzrokiem po dziedzińcu... i zatrzymała spojrzenie na postaci,
której
dotychczas na próżno wypatrywała. Elfowi jak zwykle towarzyszyli strażnicy -
wlekli go do
małego, niczym nie odznaczającego się budynku na lewo od jej okna. Po raz
pierwszy
wyprowadzili go z lochów, gdzie przebywał od czasu pojmania. Czyżby to znaczyło,
że w
końcu powiedział Tezerenee, co chcieli wiedzieć, czy też po prostu już się nim
znudzili?
Czarodziejka nagle zapragnęła wyjść z pokoju. Nic nie stało na przeszkodzie,
przynajmniej w tej kwestii. Ruszyła do drzwi. Nie były zamknięte na klucz, ale
nie miała
zamiaru sama ich otwierać. Nauczyła się postępować zgodnie z panującymi tutaj
obyczajami.
- Straż!
Minęła chwila, długa jak wieczność, nim ktoś otworzył drzwi. Weszła jedna z jej
bezimiennych strażniczek, z bronią w pogotowiu. Ich też nie próbowała
zapamiętać; były
podobne i często się zmieniały.
- - Życzysz sobie czegoś, wielmożna Sharisso?
- - Życzę sobie wyjść na zewnątrz i zażyć świeżego powietrza.
- - Nie potrzebujesz mojego przyzwolenia. Jestem tutaj dla twojego
bezpieczeństwa i
zaspokajania twoich potrzeb.
Wysoka, smukła czarodziejka wsparła się pod boki, tylko w ten sposób okazując,
że
ani trochę nie wierzy w słowa dozorczyni.
- Wiem, że wolno mi wychodzić na dziedziniec, ale wiem też, że będziesz mnie
obserwować... dla mojego własnego dobra. Po prostu uznałam, że warto cię
uprzedzić.
Strażniczka umilkła, jakby nie była pewna, czy dobrze zrozumiała tę obcą.
Właśnie o
to chodziło Sharissie. Odrobina arogancji ze szczyptą zakłopotania. Chęć
współpracy i
stanowczy opór. Stwierdziła, że z nielicznymi wyjątkami członkowie klanu mają
nie lada
kłopot z rozgryzieniem jej zachowania.
Prawdziwe zagrożenie stanowił Lochivan, wielmożna Alcia i oczywiście, sam
Barakas.
Na dziedzińcu Tezerenee tłoczyli się wokół oddziału, który powrócił z wyprawy.
Sharissa spacerowała po obrzeżach ciżby, zauważając powszechne zadowolenie.
Wojownicy
przynieśli pomyślne wieści. To mogło oznaczać, że nie napotkali oporu i że
gniazda
Poszukiwaczy albo zostały opuszczone, albo byty tak słabo bronione, iż klan mógł
zająć je
bez problemów.
W tłumie mignął jej Lochivan. Miał dowodzić ekspedycją, ale w ostatniej chwili
wielmożny Barakas zmienił zdanie. Zaszczyt ten przypadł młodszemu bratu
Lochivana,
Dagosowi, którego Sharissa słabo znała, a nie chciała o niego wypytywać, żeby
nie wzbudzić
podejrzeń. Dagos byl bezmyślną marionetką w rękach swego pana i ojca, posłusznie
wykonującą rozkazy; nie miał własnej osobowości. Czarodziejka zachodziła w
głowę,
dlaczego został mianowany dowódcą wyprawy, ale odgadnięcie pobudek patriarchy
przerastało jej możliwości.

background image

Wodziła wzrokiem po zgromadzonych, uważając też na swoją strażniczkę. Widać
było, że kobieta jest rozdarta między poczuciem obowiązku a ciekawością. I o to
chodziło.
Sharissa zbliżyła się do tłumu, stale odsuwając się od swego cienia. Strażniczka
też podeszła
bliżej, co tylko podsyciło jej zaciekawienie. Zatrzymała wzrok na Lochivanie i
Dagosie,
którzy rozmawiali o czymś z ożywieniem.
Sharissa, korzystając z chwilowego braku nadzoru, przemknęła pod więzienie
elfiego
jeńca.
Przechytrzenie strażniczki nie wzbudziło w niej dumy. Było to tymczasowe
zwycięstwo i kobieta wkrótce ją znajdzie. Ale zależało jej wyłącznie na chwili
prywatnej
rozmowy, żeby mogła wyrobić sobie zdanie o kimś, kto podobnie jak ona był
więźniem
Tezerenee. Jeśli nie złamali jego woli, istniała szansa, że dopomoże jej w
ucieczce. W
przeciwnym wypadku może chociaż opowie o okolicznych terenach i wskaże, dokąd
mogłaby
się udać.
Sharissa miała jeszcze jeden powód, żeby odwiedzić jeńca, ale nie przyznawała
tego
nawet przed sobą. Jak jej ojca i Gerroda Tezerenee, niezmiernie ciekawiły ją
nowe rzeczy... i
nowe istoty.
Weszła do budynku. Strażników nie było. Dołączyli do tłumu na dziedzińcu, co
świadczyło o wielkim znaczeniu ekspedycji. Sharissa pokonała krótki korytarz i
zajrzała do
pierwszej celi. Elf był tutaj jedynym więźniem, nie była więc zaskoczona, że
znalazła go przy
pierwszej próbie.
Wątpliwe, czy elf potrzebował straży; przesłuchania, skąpy wikt i niedostatek
wody
sprawiły, że bardziej przypominał pustą skorupę niż żywą istotę. Miał skute ręce
i nogi, a
łańcuchy przypominały jej obrożę, co tłumaczyło, dlaczego nie próbował ratować
się z
pomocą magii. Siedział ze zwieszoną głową, jakby spał, lecz spojrzał na nią w
chwili, gdy
zacisnęła rękę na kracie celi.
Ogień nadal płonął w jego oczach. Skatowali mu ciało, ale nie złamali woli.
- - Pamiętam cię. - Głos brzmiał chrapliwe, ale elf mówił płynnie i poprawnie. -
W
porównaniu z innymi wyglądasz jak wcielenie niewinności. To chyba powinno
świadczyć na
twoją korzyść.
- - Nie jestem jedną z nich.
- - Wyglądasz jak jedna z nich, choć ubierasz się inaczej, bardziej jak duch
leśny niż
wcielenie śmierci. I masz swobodę ruchów.
Pochyliła się, przyglądając mu się pod innym kątem.
- - Wyglądasz na pobitego, ale przemawiasz ze swadą. Jego śmiech zakończył się
chrapliwym skrzeczeniem.
- - Wierz mi, panienko, zostałem bardzo starannie pobity!

- - Sądzę, że udajesz słabego i naprawdę całkiem nieźle się trzymasz.
- - Myślisz, że chcę, by bili mnie w nieskończoność? Myślisz, że ból sprawia mi
przyjemność?
Usta miał spękane i było widać, że cierpi z odwodnienia. Sharissa rozejrzała
się, lecz

background image

nie znalazła wody. Nie było też klucza do celi. Będzie musiała rozmawiać z nim
przez kraty.
- - Posłuchaj! Nie jestem jedną z nich! Należymy do tego samego ludu...
- - Co znaczy, że jesteś Vraadem. - Elf wcale nie starał się ukryć pogardy.
- - Nie jesteśmy tacy sami! Popatrz na to! - Poderwała ręce do obroży, ale
powstrzymała się w ostatniej chwili. Miała nadzieję, że elf zrozumie jej
położenie bez
bolesnej demonstracji.
Spojrzał na jej szyję, lecz nic nie powiedział. Sharissa czekała, bojąc się, że
w każdej
chwili ktoś może wejść do budynku i pozbawić ją szansy na prywatną rozmowę. Po
chwili elf
zamknął oczy. Czarodziejka spróbowała przygotować się psychicznie do pokazu
działania
obroży. Miała nadzieję, że zdoła go przekonać, zanim to ją zabije.
- - Może jesteś oszustką - oznajmił, nie otwierając oczu. - Może nosisz obrożę
tylko
na pokaz, żeby mnie zwieść.
- - Mogę ci udowodnić, że tak nie jest. - Sharissa zadrżała. To wcale nie będzie
łatwe. Nie brakowało jej odwagi, ale nikomu nie podoba się myśl o śmierci przez
uduszenie.
Elf otworzył migdałowe oczy, przeszył ją spojrzeniem.
- To nie będzie konieczne. Myślę... Myślę, że mogę ci zaufać. Sharissa
odetchnęła z
ulgą.
- - Dziękuję. Dowiodłabym, że mówię prawdę, lecz nie byłoby to przyjemne.
- - Znam to uczucie. - Elf zagrzechotał łańcuchami i wskazał na własną obrożę. -
Nazywam się Faunon, pani.
- A ja jestem Sharissa Zeree. Przebywam tutaj w niewoli, jak ty-
- Widziałem, pani, jak cię traktują. Szkoda, że w ten sposób nie odnoszą się do
wszystkich więźniów!
Zaczerwieniła się.
- Nie lekceważę twojej niedoli! Rozpieszczają mnie, prawda, ale tylko dlatego,
że
chcą, bym stała się jedną z nich.
Jego uśmiech trochę ją zirytował.
- Cóż za okropny pomysł! Jak przemiana uroczego kwiatka w paskudne zielsko!
Czas uciekał.
- - Posłuchaj, przyszłam tutaj, aby się przekonać, czy nadal masz wolę niezbędną
do
ucieczki. Ja znam tę okolicę tylko z opowieści i potrzebna mi twoja pomoc.
- - No to mam szczęście.
- - Pomogłabym ci niezależnie od tego, czy byłbyś mi potrzebny! - Rozmowy z
Ariela nigdy nie były takie trudne! Ale mimo wszystko nie mogła winić elfa za
okazywany
cynizm. - Jesteś zainteresowany?
Zaśmiał się oschle.
- - Myślisz, że wolę tu zostać?
- - Nie wiem, kiedy znów do ciebie zajrzę.
- -Jest... Jest jeszcze ktoś, kto pójdzie z nami, ale wpierw muszę się
dowiedzieć,
gdzie go ukryli.
Elf popatrzył na nią z zaciekawieniem, lecz nie miała czasu mówić mu o Czarnym
Koniu.
- - Mniejsza z tym. Obiecuję, że niebawem wrócę.
- - Mój los zależy od ciebie. Dziękuję ci. Dzięki tobie będę miał o czym
rozmyślać.
Słysząc ostatnie zdania i widząc minę elfa. Sharissa nie wiadomo dlaczego oblała
się
rumieńcem. Popędziła do drzwi i przystanęła, słuchając, czy nikt nie kręci się w
pobliżu. Już

background image

jakiś czas temu przyszło jej na myśl, że dopisuje jej wyjątkowe szczęście. Czy
to możliwe, że
Tezerenee chcieli, aby spotkała się z Faunonem? Barakas uwielbiał takie chytre
intrygi.
Jeśli tak, tym lepiej. Jeśli rzeczywiście sami dali jej okazję, wymyśli coś, że
gorzko
tego pożałują.
W polu widzenia stało paru Tezerenee, ale żaden nie patrzył w jej stronę.
Sharissa
wymknęła się z budynku i ruszyła żwawym krokiem, pragnąc jak najszybciej oddalić
się od
więzienia elfa. Jeśli okaże się, że nie miała racji i że nikt nie wiedział o
tych odwiedzinach,
zbytek ostrożności nie pójdzie na marne.
Sharissa nagle zapragnęła powrotu do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko było
zacznie prostsze i łatwiejsze.
Wielmożny Barakas wezwał ją tego samego dnia. Była to formalna audiencja, co
znaczyło, że powinna stać, słuchać i odzywać się tylko wtedy, gdy zostanie
zapytana.
Strażniczka poinformowała ją o tym dopiero w drodze do sali tronowej. Sharissa
puściła
uwagę mimo uszu. Nie zmieni swojej postawy. Patriarcha spodziewał się po niej
zadziornego
zachowania i nie miała zamiaru sprawiać mu zawodu.
Były niemal na miejscu, gdy z bocznego korytarza wysunął się wysoki wojownik w
smoczym hełmie. Zastąpił im drogę.
- - Ja zajmę się wielmożną Sharissą. Jesteś wolna.
- - Tak jest, wielmożny Lochivanie.
Stali w milczeniu, dopóki kobieta nie odeszła. Nim czarodziejka zdążyła
przemienić
narosłą w niej gorycz w pełne wyrzutu słowa, Lochivan zdjął hełm i powiedział:
- - Wybacz, że cię tutaj sprowadziłem. Robiłem, co w swojej mocy, żebyś'
trzymała
się z daleka, ale ty byłaś zbyt dociekliwa.
- - Chcesz powiedzieć, że przejrzałam twoje zdradzieckie plany!
- - Za późno, jeśli dobrze pamiętasz. Poza tym nie była to zdrada. Wiesz, że na
pierwszym miejscu stawiam lojalność wobec klanu. Udało mi się przekonać ojca, że
jeśli
zostawimy cię w spokoju, mistrz Zeree nie będzie miał powodu, żeby nas tropić.
Gdy ty
znikniesz, Vraadowie podniosą krzyk, dowodziłem. Po zniknięciu Czarnego Konia
odczują
ulgę. Tylko ty i twój ojciec stanowiliście zagrożenie dla naszego planu.
Zachowywał się przyjaźnie, jak zwykle, ale Sharissą przestała wierzyć pozorom.
- Być może naprawdę chciałeś mi pomóc, ale to nie usprawiedliwia faktu, że
przyczyniłeś się do zniewolenia Czarnego Konia! Gdzie on jest? Stale pytam o to
patriarchę.
Obiecał, że pozwoli mi się z nim zobaczyć, a potem cofnął dane słowo!
Lochivan podrapał się po szyi. Sharissą widziała, że wysypka się rozszerza;
skóra
Tezerenee była zaczerwieniona i sucha, wyglądała niemal jak łuska. Miała ochotę
sięgnąć
ręką do własnej szyi, ale wiedziała, że doskwiera jej nie wysypka, tylko obroża.
- - Wynikły nowe sprawy. - Wojownik nie wyjaśnił, jakie, tylko mówił dalej: -
Dziś
wieczorem wszystko się rozstrzygnie. A Czarnego Konia zobaczysz na audiencji.
- - Czy będę mogła z nim porozmawiać?
- - Tego nie wiem. - Lochivan założył hełm i wyciągnął rękę. Ujęła ją z wielką
niechęcią i tylko dlatego, że w tej chwili zależało jej na audiencji. Tezerenee
uśmiechnął się

background image

do niej spod hełmu, lecz odwróciła głowę. Wolała patrzeć przed siebie. Jej
towarzysz
chrząknął i poprowadził ją ku reprezentacyjnej sali władcy Tezerenee.
Oboje drgnęli, gdy w korytarzu pojawił się ktoś trzeci. Lochivan naprężył
mięśnie, a
Sharissa odruchowo mocniej chwyciła go za rękę. Tezerenee idący w ich stronę
zataczał się
jak ranny lub pijany. Nie było widać krwi na jego napierśniku ani na zbroi ze
smoczej łuski,
ale też nie wyglądał na podchmielonego.
Lochivan wpadł w złość. Puścił rękę Sharissy i zastąpił mu drogę.
- - Co się z tobą dzieje?
- - Boliii... - wycharczał Tezerenee. Nawet nie podniósł głowy. Jedną ręką
trzymał
się na brzuchu, drugą wspierał o ścianę.
Lęk Sharissy przemienił się we współczucie. Gdy wojownik znalazł się bliżej,
zobaczyła, że krzywi się z bólu. Był Tezerenee, lecz to przestało się liczyć.
Ten człowiek
potrzebował pomocy. Zatroskana czarodziejka wyciągnęła ręce, ale Lochivan ją
zatrzymał.
- Zostaw go w spokoju. - Zgiętemu wojownikowi rozkazał: - Baczność! Pamiętaj, że
jesteś Tezerenee! Ból nie jest żadną wymówką.
Sharissa popatrzyła na swojego towarzysza. Lochivan w trakcie krótkiej przemowy
wyglądał prawie jak ojciec.
- Tak jessst... tak jest, panie! - Cierpiący wojownik wyprostował się, ale cały
drżał.
Nie patrzył na Lochivana i Sharissę.
Lochivan zrezygnował z dalszego musztrowania.
- - Dużo lepiej. Niech ktoś cię obejrzy. Możesz odejść! - Odwrócił się z
wyniosłym
wyrazem twarzy, jakby wojownik przestał dla niego istnieć.
- - Jak każesz, panie - wychrypiał chory. Odmaszerował, potykając się co parę
kroków.
Sharissa patrzyła za nim, póki nie zniknął za zakrętem korytarza. Odwróciła się
do
Lochivana.
- - Przecież ten człowiek umiera! Gdybyś go nie zatrzymał, już znalazłby kogoś,
kto
udzieliłby mu pomocy.
- - Zatrzymałem go tylko na chwilę. Jest Tezerenee, wyszkolonym do życia w bólu.
-
Ujął ją za rękę. - Chodźmy już! Wielmożny Barakas Tezerenee czeka.
Pozwoliła mu się poprowadzić, ale jasno dała do zrozumienia, że jego towarzystwo
nie sprawia jej przyjemności. Od czasu zdrady widziała go w nowym świetle. Jego
maniery
wydawały się teraz wymuszone, jakby kryło się w nim zwierzę, które tylko udawało
człowieka. Równie dobrze mógłby być smokiem.
Po chwili ujrzeli żelazne podwoje sali tronowej, z wyrytymi smokami, symbolami
klanu Tezerenee. Gdy się zbliżyli, strażnicy otworzyli drzwi i ustąpili im z
drogi. Odźwierny
oznajmił ich przybycie.
- Wielmożna Sharissa Zeree! Wielmożny Lochivan! Sharissa zaczęła się
zastanawiać,
czy tytuiy te przysługują wszystkim Tezerenee, czy tylko dzieciom patriarchy - i
jej.
Zapomniała o wszystkim na widok ogromu sali.
Komnata z łatwością pomieściłaby cały klan oraz wszystkich obcych wiernych
patriarsze. Gdyby wysokie sklepienie pomalowane było na niebiesko, skłonna
byłaby
uwierzyć, że stoją pod gołym niebem. Wszędzie wisiały proporce, niemal tak
liczne jak

background image

Tezerenee. Uzbrojeni po zęby strażnicy stali pod ścianami od wejścia po
marmurowe
podwyższenie po drugiej stronie. Czujni dozorcy trzymali na smyczach młode
smoki. Na
ramionach paru osób siedziały myśliwskie wężosmoki.
- Chodźmy dalej - szepnął Lochivan, gdyż Sharissa, przejęta zgromadzonym tłumem
i
ogromem sali, przystanęła w progu.
Przed nimi na wysokich tronach na najwyższym poziomie podestu siedziała para
władców Tezerenee. Wielmożna Alcia roztaczała wokół siebie monarszy splendor,
chłodno
patrząc na dwoje przybyłych. Wielmożny Barakas, wsparty na łokciu, trwał
pogrążony w
zadumie. Jego mina świadczyła, że ledwie zauważył przybycie Sharissy i syna.
ICrok za tronami stał Reegan. Ręce splótł za plecami i wyglądał tak, jakby
dokonywał
przeglądu swoich wojsk... co w pewnym sensie nie odbiegało od prawdy. Po raz
pierwszy
Sharissa ujrzała go jako władcę, którym miał zostać po śmierci Barakasa. Trzeba
było tylko
przytrzeć mu rogi i patriarcha chciał, by ona miała w tym swój udział.
"Prędzej poślubię smoka!"
Lochivan prowadził ją po długim kobiercu kończącym się przed tronami pana klanu
i
jego małżonki. Kiedy byli w połowie drogi, Barakas podniósł głowę. Nim dotarli
do celu,
otwartej przestrzeni u stóp podwyższenia, przeszył ją wzrokiem.
- Wielmożna Sharissa - oznajmił Lochivan, z szacunku dla rodziców opadając na
kolano.
Sharissa ani myślała pójść w jego ślady; nie była Tezerenee i klękanie zostałoby
odebrane jako oznaka kapitulacji. Lekko skinęła głową swoim gospodarzom,
poczynając od
wielmożnej Alcii.
Barakas obdarzył ją cierpliwym uśmiechem.
- Moja wielmożna Sharissa Zeree. Witamy. Milczała. Lochivan podniósł się z
klęczek.
- - Twoja niechęć jest zrozumiała, a siła woli godna podziwu. Byłaś bardzo
cierpliwa...
- - Nie miałam wyboru! - czarodziejka weszła mu w słowo.
- -...i mam nadzieję, że niebawem rozstaniesz się z tą niewygodą obrożą. -
Patriarcha
mówił tak, jakby wcale się nie odezwała. Wyprostował plecy i zwrócił się do
zgromadzonych:
- Lojalność nade wszystko. Posłuszeństwo jest nagradzane, a nieposłusznych
spotyka kara.
Na dany znak jeden z Tezerenee przydźwigał pokaźną szkatułkę. Była bogato
rzeźbiona i obłożona czarami - Sharissa wyczuła to, choć wyższe zmysły miała
przytępione.
Wojownik ukląkł przed Barakasem i podał mu skrzynkę. Patriarcha przyjął ją i
odprawił
sługę. Zwrócił się do Sharissy i jej towarzysza.
- Raczcie cofnąć się o krok.
Lochivan ujął czarodziejkę pod rękę i delikatnie, ale stanowczo pociągnął ją do
pierwszego rzędu zgromadzonych. Szepnął:
- Nic nie mów. Najpierw zobacz.
Sharissa, która już miała się odezwać, zamknęła usta. Chciała zapytać, gdzie
jest
Czarny Koń i kiedy będzie mogła go zobaczyć. Zamierzała nawet wspomnieć, że
patriarcha
złamał dane słowo. Choć Barakas był władcą absolutnym klanu, pozostawał
niewolnikiem

background image

własnej dumy.
- Znów jesteśmy u siebie! - oznajmił pan Tezerenee. Pogładzi! ręką bok szkatuły,
jakby ją pieścił. Sharissa uświadomiła sobie, że w trakcie mówienia pracuje nad
jakimś
czarem. - Nasze moce nadal dalekie są od doskonałości, ale wzrosły znacznie,
niemal
jakbyśmy znów powiązani byli z Nimth!
Sharissa ściągnęła brwi. Czuła, że powinna o czymś wiedzieć, ale nie umiała tego
sprecyzować. W tej chwili bardziej interesowała ją skrzynka i jej rola.
- Teraz pokażę naszemu gościowi potęgę naszej mocy! Barakas otworzył skrzynię.
- Wooolnyyy! Na przeklętą Pustkę! Wooolnyyy! - W głosie pobrzmiewała ulga i
odrobina szaleństwa. Sharissa poczuła drżenie podłogi, gdy więzień wyrwał się ze
skrzynki,
nie przestając ryczeć z radości.
Gęsta czarna substancja wylała się ze skrzynki i spłynęła do stóp podwyższenia.
W
drodze zmieniała się, przybierając wyraźną formę. Sharissie nikt nie musiał
mówić, kto to
taki; głos był wystarczającą wizytówką.
- Próżnia! Zupełnie sam! Przeklinam cię, Barakasie Tezerenee! Tylko ty mogłeś
stworzyć miejsce gorsze od Pustki!
Czarny Koń stanął przed patriarchą i jego małżonką. Błękitne jak lód oczy bez
źrenic
płonęły gniewem, kopyta darły kamienną posadzkę, żłobiąc bruzdę po bruździe.
Czarodziejka nie mogła się powstrzymać. Wyrwała się Lochivanowi, nieco
zaskoczonemu efektownym wejściem mrocznego rumaka.
- - Czarny Koń!
- - Kto mnie woła? - Hebanowy rumak odwrócił się i spojrzał w jej stronę. Nie od
razu ją poznał, ale kiedy to się stało, wybuchnął radosnym śmiechem. Większość
obecnych w
sali zakryła uszy rękami. Barakas siedział bez ruchu. - Sharissa Zeree!
Nareszcie!
Ruszył w jej stronę. Gdy znaleźli się o krok od siebie, Sharissa poczuła
znajome,
przerażające szarpniecie obroży. Nie mogła oddychać. Czarny Koń zatrzymał się w
tej samej
chwili, wcale nie z uwagi na jej kłopoty. Trząsł się, jakby on też doznawał
cierpienia.
Sharissa osunęła się na kolana. Nie wiedziała, co począć. Obroża dusiła ją, choć
nawet
nie próbowała jej dotknąć. Nagle silne ręce złapały ją pod ramiona. Gdy walczyła
o złapanie
tchu, ktoś odciągnął ją od przyjaciela.
Obroża natychmiast się poluzowała.
- - Ty... ty mnie zwiesz demonem, władco Tezerenee? Jesteś potworem! - Czarny
Koń odsunął się od smukłej czarodziejki. - Ja przeżyłbym, ale ją by to zabiło!
- - Nic jej nie będzie - odparł obojętnie patriarcha. Zachował spokój, jakby ten
wypadek go nie interesował.
Wspierając się na ramieniu Lochivana, bo to on ją odciągnął, Sharissa zdała
sobie
sprawę, że Barakas po raz kolejny mistrzowsko rozegrał tę partię. W okrutny
sposób pokazał
obojgu więźniom, co im grozi - a przynajmniej jej - gdy znajdą się zbyt blisko
siebie.
Najprawdopodobniej to ona poniosłaby karę, mimo że patriarsze udało się odkryć
słabe
punkty Czarnego Konia.
- Możesz stać o własnych siłach? - zapytał Lochivan cicho. Jego ton wyrażał
irytację i
zawstydzenie. - Nie miałem pojęcia, co on knuje. Gdybym wiedział, uprzedziłbym
cię o

background image

niebezpieczeństwie związanym ze zbliżaniem się do przyjaciela.
Sharissa nie odpowiedziała. Uwolniła się z jego rąk i stanęła o własnych siłach.
Kiedy
nogi przestały jej dygotać, spojrzała najpierw na Czarnego Konia, który chyba
nadal cierpiał,
a potem na patriarchę.
- - Winien ci jestem przeprosiny, wielmożna Sharisso, ale nauczka ta była
konieczna.
Demon jest dla nas niezmiernie cenny, gdyż sam robi to, czego my nie możemy - na
razie -
osiągnąć wspólnymi siłami.
- - Zawsze... - Zakaszlała, gdyż płucom brakowało jeszcze powietrza. - Zawsze
myślałam, że nie lubisz polegać na czarach. Czy to nie ty głosiłeś, że prawdziwa
siła kryje się
w ciele?
- - Dobry wojownik sięga po broń najlepszą w danej sytuacji. Dzięki twemu
demonicznemu przyjacielowi uzyskaliśmy wstęp do prawowicie przynależnego nam
cesarstwa. Podczas gdy my eksperymentowaliśmy z odrodzonymi mocami, on
samodzielnie
wzniósł tę cytadelę. Jego wysiłki zapewniły nam bezpieczne miejsce, w którym
będziemy
rosnąć w silę.
- - I oto, jak nagradzasz go za starania! - Wskazała szkatułę. - Cóż to za
straszna
pułapka?
- - To? Zwyczajna skrzynka. - Podniósł ją, żeby mogła zobaczyć. Czarny Koń
skulił
się jak wysmagany biczem skazaniec na widok narzędzia tortur. - Dołożyłem parę
drobiazgów. Czary przepuszczają tylko mój głos i więzień może rozmawiać
wyłącznie ze
mną. Jest odporna na jego moce magiczne i jedynie ja mogę ją otworzyć, ale
przecież to tylko
skrzynka. Nie zadaje mu bólu.
- - Tylko niewysłowione katusze! - ryknął Czarny Koń. - Nie mogę się ruszyć! Nie
mogę mówić! Słyszę tylko jego! Jestem taki samotny!
Pilnując się, żeby nie znaleźć się zbyt blisko Czarnego Konia, Sharissa podeszła
do
tronu patriarchy. Strażnicy natychmiast zajęli miejsca przed swoim panem i
wyciągnęli broń
w stronę czarodziejki.
- Precz! - Barakas podniósł się i wolną ręką odepchnął przybocznych. Wziął
skrzynkę
pod pachę i popatrzył na śmiało sobie poczynającą pannę Zeree. - Chcesz coś
powiedzieć?
Czy mogła wyrazić coś, co nie byłoby czczym rozgoryczeniem? Barakas zachował
przewagę. Udzielił jej audiencji, żeby ją upokorzyć i pokazać, jak beznadziejne
jest jej
położenie.
- - Czy moje słowa mogłyby cokolwiek zmienić, smoczy władco?
- - Bardzo wiele, prawdę powiedziawszy - odparł Barakas po powrocie na tron.
Choć
miał skruszoną minę, jakby żałował wcześniejszych poczynań, Sharissa nie dała
się zwieść. -
Noszenie tej obroży przynosi ci ujmę. Powinnaś zająć miejsce u naszego boku.
Na te słowa Reegan, który dotąd obojętnie przysłuchiwał się rozmowie, nagle
zaczął
zdradzać zainteresowanie. Sharissa poczuła na sobie jego spojrzenie i zmusiła
się do
skupienia uwagi na osobie patriarchy. Chciała pokazać, że następca - jej
przyszły mąż według
planów patriarchy - jest jej najzupełniej obojętny.

background image

- Nie mam na to najmniejszej ochoty, władco Tezerenee. Nigdy tego nie zrobię.
Zgromadzeni zaszemrali trwożliwie. Każdy inny zapłaciłby gardłem za łagodniejsze
słowa rzucone w twarz Barakasowi Tezerenee. A jednak patriarcha nie wyglądał na
urażonego. Pogładził wieko skrzynki i zamknął je delikatnie. Czarny Koń lękliwie
cofnął się
o parę kroków. Magiczna energia trzasnęła w powietrzu i zastraszony ogier stanął
jak rażony
gromem. Jakaś potężna więi łączyła go ze skrzynką.
- Zdjąć obrożę.
Nad głowami klanu znów przetoczyły się szepty. Lochivan podszedł do Sharissy,
która zastygła w zupełnym bezruchu. Co tym razem planował patriarcha? Czy myśli,
że
będzie stała bezczynnie, gdy znów odzyska swoje zdolności? Mogłaby...
Gdy Lochivan sięgnął do jej szyi i dotknął obroży, Sharissa uświadomiła sobie,
że nic
nie może zrobić. Walczyć? Nawet gdyby była najpotężniejsza wśród Vraadow, nie
zdołałaby
pokonać ich wszystkich, nie miałaby szans, żeby dobrać się do pilnie chronionego
Barakasa.
Uciec? Dokąd? Co stałoby się z Czarnym Koniem...
I z Faunonem, z którym zawarła przymierze? Nie mogła uciec bez nich, zwłaszcza
gdy obaj byli tak bezradni. Kto wie, co by ich spotkało, zwłaszcza Czarnego
Konia.
Lochivan zsunął magiczną obrożę z jej szyi, ale Sharissa wcale nie poczuła się
lepiej.
Druga, niewidzialna obroża groziła jej uduszeniem. Była to obroża wykuta ze
strachu o
innych, głównie o Czarnego Konia. Zrozumiała teraz, dlaczego Barakas nie wziął
obrazy do
serca; wiedział, że będzie mu posłuszna, choćby tylko dlatego, że nie mogłaby
zostawić
przyjaciela na łasce losu. Możliwe, że nie miał pojęcia o jej wizycie u Faunona,
ale z
pewnością wiedział, ile znaczył dla niej hebanowy rumak.
- Sharisso... - mruknął Czarny Koń. Jego ton wskazywał, że wie, dlaczego nic nie
robi
po odzyskaniu mocy.
Lochivan wycofał się, zabierając straszliwe narzędzie tortur, i Sharissa znów
stała
samotnie przed panem klanu. Sięgnęła do szyi i bezwiednie potarła skórę. Ten
ruch
niespodziewanie przypomniał jej o stałym drapaniu się wielu Tezerenee. Opuściła
rękę.
- Dobrze - rzekł Barakas, kiwając głową. - Widzisz? Twoje zdrowie wiele dla nas
znaczy, Sharisso Zeree. Chcę, żebyś z nami pracowała.
Miałaby współpracować? Pomagać Tezerenee? Czyżby ta audiencja miała inny cel
poza jej poniżeniem? Czyżby patriarcha potrzebował jej talentu?
Barakas pochylił się w jej stronę, jakby rozmawiał ze współspiskowcem. Mówił
jednakie dość głośno, by wszyscy go słyszeli.
- Z samego rana wyruszy druga ekspedycja, większa, do górskiego gniazda
porzuconego przez ptasich ludzi. Sam będę nią dowodził. - Rzucił okiem na
Czarnego Konia.
Choć mroczny rumak poruszył głową i odpowiedział mu wściekłym spojrzeniem, było
jasne,
że nie może zrobić nic więcej. Niezależnie od rodzaju czaru wiążącego go ze
skrzynką, jego
zdolność ruchu zależała od woli patriarchy. Równie dobrze mógłby być marionetką.
Barakas udał, że zapomniał o nim. Popatrzył na czarodziejkę, która okazała
zaciekawienie, i podjął:
- Twoja wiedza i umiejętności byłyby dla nas bezcenne, wielmożna Sharisso.
Chcemy,

background image

żebyś do nas dołączyła.
"Inaczej Czarny Koń ucierpi?" - pomyślała. Czy patriarcha przekazał jej
milczącą,
zawoalowaną pogróżkę, czy tak namącił jej w głowie, że doszukiwała się podstępu
w każdym
jego ruchu, w każdym jego oddechu?
- Co warn po mnie? Nawet teraz, choć nie mam twojej zabawki na szyi i w pełni
władam mocami, niewiele mogę zrobić. Nie więcej, niż sam możesz osiągnąć... -
spojrzała na
Czarnego Konia - prawymi czy niecnymi środkami.
Wśród zgromadzonych znów zapanowało poruszenie. Bez wątpienia zwyczajna
audiencja sprowadzała się do przemowy Barakasa i milczącego kiwania głowami
poddanych.
Śmiałe słowa Sharissy drażniły Tezerenee i zaprzysiężonych im Vraadow, choć poza
tym nie
odnosiły większego skutku.
Barakas rozparł się na tronie. Nadszedł czas na zadanie ostatniego ciosu.
Sharissa
przygotowała się wewnętrznie. Była ciekawa, co powie, by nakłonić ją do
współpracy z
Tezerenee.
- Czyż nie interesują cię założyciele?
Nie odpowiedziała, bojąc się ciągu dalszego. Odczytał jej minę i pokiwał głową.
- - Skrzydlaci są ostatnimi z długiego łańcucha osadników. Pierwszymi i
prawdziwymi panami, jeśli przyniesione informacje nie kłamią, byli założyciele -
nasi
przeklęci, bogom podobni przodkowie!
- - Założyciele... - szepnęła. Siły zaczęły ją opuszczać, gdy uświadomiła sobie,
że
Barakas doskonale wie, jak zagrać na jej pragnieniach.
- - Te jaskinie były siedliskiem ich mocy.
Sharissa nie mogła, nie chciała spojrzeć w oczy Czarnemu Koniowi. Pochyliła
głowę i
cichym, zrezygnowanym głosem odparła:
- Pójdę z wami.
Wielmożny Barakas Tezerenee władczo pokiwał głową i, patrząc na swoich ludzi,
oznajmił:
- Audiencja skończona.
Legion milczących widzów zaczął opuszczać salę. Na ramię panny Zeree opadła
miękko czyjaś ręka. Sharissa popatrzyła na Lochivana, ale tak naprawdę wcale go
nie
widziała. Wróciła myślami do okresu sprzed piętnastu lat, kiedy co rusz padała
ofiarą czyichś
manipulacji głównie z powodu braku doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Teraz
miała
wrażenie, że tych piętnastu lat wcale nie było. Znów kierowano ją w tę czy w
tamtą stronę jak
małe dziecko. Poczucie niemocy i gniew tliły się w niej jak nigdy dotąd.
Wyraz jej twarzy musiał ulec zmianie, bo Lochivan szybko cofnął rękę.
"Nie dam sobą manipulować!" Ostatnim razem coś takiego skończyło się śmiercią
przyjaciela.
Czarodziejka odwróciła się na pięcie i wyszła za innymi z sali, nawet nie
kłaniając się
władcom Tezerenee. Lochivan po chwili ruszył za nią. Niech będzie, uda się z
Tezerenee do
jaskini. Zrobi, co w jej mocy, żeby rozwikłać tajemnice spuścizny założycieli i
ich następców.
Znajdzie sposób na uwolnienie Czarnego Konia... i Faunona.
A przede wszystkim zadba, żeby Tezerenee, a zwłaszcza ich pan, nigdy nie
skorzystali
z tego dziedzictwa.

background image


XI

Dwa dni spędzone wśród Queli nie przyniosły żadnych odpowiedzi. Gerrod nadal nie
miał pojęcia, jak długo unosił się w Pustce. Miał wrażenie, że minęło zaledwie
parę godzin,
ale z rozmów z Dru wynikało, że w krainie nicości czas płata dziwne figle.
Godziny mogły
okazać się miesiącami. Być może jego pobratymcy już nie żyli albo, co gorsza,
Sharissa
została ważnym członkiem klanu, małżonką następcy i matką jego dzieci.
Mocno uderzony w plecy runął na ziemię. Otaczające go Quele zaczęły pohukiwać.
Na podstawie wcześniejszych obserwacji Gerrod doszedł do wniosku, że odgłosy te

odpowiednikiem ludzkiego śmiechu.
Podnosząc się z godnością, na jaką było go stać w takiej sytuacji, raz jeszcze
rozejrzał
się po otoczeniu. Wędrowali na południowy zachód. Nie miał pewności, ale
przypuszczał, że
znajdują się daleko od miejsca, do którego chciał trafić. W dali migotała
rozległa przestrzeń
wód, zapewne wielkie morze, ale nie mógł skupić na niej wzroku. Przez cały dzień
osłaniał
oczy i nie mógł patrzeć nawet na swoich nieludzkich towarzyszy.
Problem polegał na tym, że wszystko wokół skrzyło się jak idealny kryształ,
łącznie z
Quelami. Gdy podchodziły blisko, czasami go oślepiały. Spuszczanie głowy trochę
pomagało,
ale nawet skaliste podłoże pod nogami raziło w oczy.
Znał przyczynę. W okolicy było pełno kryształów wszelkich rozmiarów i kształtów
rozrzuconych po powierzchni jakby w wyniku potężnego wybuchu, być może w czasie
formowania się tej części świata.
Lśnienie Queli było kamuflażem. Ich pancerze składały się z szeregu fałd, które
zaraz
po urodzeniu musiały być bardziej rozchylone. W każdej fałdzie tkwiły liczne
klejnoty,
częściowo, nie całkowicie zarośnięte przez pancerz. Każdy Poszukiwacz
przelatujący nad tym
rozmigotanym terenem był na wpół ślepy, a Quele dzięki kryształom w pancerzach
stapiały
się z otoczeniem.
Ciekawe, jak taki kamuflaż sprawdzał się poza tym regionem. Kryształy miały
jeszcze
jedno zastosowanie, bez wątpienia wymyślone przez użytkowników. Przyprawiały o
zawroty
głowy każdego, kto nie był do nich przyzwyczajony. Nie wiadomo na jakiej
podstawie Quele
uznały go za czarodzieja; możliwe, że widziały jego przybycie do Smoczego
Królestwa. Po
zadecydowaniu, że darują mu życie - było to przedmiotem niezrozumiałej dyskusji,
która
trwała ponad kwadrans - jedno z pancernych stworzeń przyciągnęło go do siebie i
podsunęło
mu przed oczy wyjątkowo jasny kryształ. Ślepota spowodowana przez światło słońca
odbite
od ścianek kryształu szybko przeminęła, ale towarzyszyło jej coś, co w owej
chwili Gerrod
wziął za porażenie gorącem. Rozbolała go głowa. Uważał to za drobne utrapienie,
dopóki nie
spróbował się skoncentrować. Bez skutku. Próba ucieczki z wykorzystaniem
magicznych

background image

zdolności odniosłaby mniej więcej taki sam skutek, jak rzucenie się na dozorców
z gołymi
rękami.
Ból głowy przeminął, ale zastąpiły go zawroty.
Minęła następna godzina. Słońce opadało ku linii horyzontu i świeciło w oczy
wędrowcom. "Czyżby była mi pisana ślepota?" - myślał Gerrod. Jego strażnikom
blask nie
przeszkadzał; mieli wiele powiek, przy czym wszystkie poza zewnętrznymi były w
pewnym
stopniu przezroczyste. Im robiło się jaśniej, tym ciemniejsze stawały się oczy
przysłaniane
kolejnymi powiekami. Gerrod zastanawiał się, czy jest to cecha naturalna, czy
też Quele same
dokonały pewnych zmian, tak jak kiedyś Vraadowie.
Ciężka ręka, a właściwie łapa opadła mu na ramię i zatrzymała go w miejscu.
- O co chodzi? - warknął przestraszony i zły Tezerenee. Chciał pokazać tym
przerośniętym pancernikom, gdzie jest ich miejsce, ale miał pecha. One już je
znały. W ich
oczach to on był zwierzęciem.
Ten, który go zatrzymał, podniósł bojowy topór i wskazał jedno z mniejszych
wzgórz
na prawo od gromady. Gerrod większą uwagę poświęcił broni niż kolejnemu, niczym
się nie
wyróżniającemu elementowi krajobrazu. Poznał ciężar topora na własnej skórze -
niejeden raz
oberwał płaską stroną żeleźca - i wiedział, że żaden człowiek nie zdołałby
podnieść go z
ziemi, co tu dopiero mówić o wywijaniu nim w powietrzu.
Quel zahukał i znów wskazał na wzgórze. Vraad ruszył w stronę wzniesienia, ale
zosta! szarpnięty do tyłu jakby waży! tyle, co nic. Quel znów zahukał.
Gerrod potrząsnął głową, mając nadzieję, że zrozumieją ten gest. W ciągu dwóch
dni
nakręcił się głową więcej niż w całym życiu.
Ogromne stworzenie tupnęło nogą i zmusiło jeńca do spojrzenia w dół.
Coś przedzierało się spod ziemi ku górze.
Gerrod chciał się cofnąć, ale Quel go przytrzymał. Tajemniczy przybysz był coraz
bliżej powierzchni. Gerrod chciał ułożyć zaklęcie, lecz nadal miał mętlik w
głowie. Te
stworzenia przyprowadziły go tutaj, żeby złożyć w ofierze jakiemuś potworowi. Na
to
wyglądało. Musi się ratować, musi rzucić zaklęcie... obojętnie jakie!
Uderzenie w potylicę położyło kres tym rozmyślaniom. Gerrodowi zadzwoniło w
uszach i zahuczało pod czaszką, co znacznie pogłębiło dotychczasowe uporczywe
zawroty
głowy.
Spod ziemi wyskoczył stwór z gotowymi do zadania ciosu pazurami... i okazało
się, że
to po prostu kolejny Quel, tylko większy od innych.
Czarodziej rozciągnął się jak długi przed nowo przybyłym, pchnięty przez
stworzenie,
które trzymało go za ramię.
Zawisł nad nim wydłużony pysk, na którym wyraźnie malowała się pogarda. Sięgnęła
ku niemu ogromna łapa z wysuniętymi pazurami i Gerrod był pewien, że za chwilę
wyda
ostatnie tchnienie. Zamiast zmiażdżyć mu czaszkę, co wymagałoby niewiele
wysiłku, Quel
złapał go za kołnierz i przyciągnął bliżej siebie.
- Smocza krew! - wycharczał Tezerenee. Naprężone kołnierze koszuli i płaszcza
niemal pozbawiły go tchu.
Wielki Quel zahukał parę razy do tego drugiego, który z kolej zwrócił się do
pozostałych. Wszyscy odwrócili się i odeszli.

background image

"Co teraz?" - chciał wiedzieć sponiewierany Vraad. Tylko jedna odpowiedź
przychodziła mu do głowy, ale przecież ten opancerzony potwór nie...
Nie puszczając jeńca, Quel zaczął kopać jamę w ziemi.
- Nie! Nie mogę! Stój! - Czarodziej zaczął się szamotać, lecz Quel nie zważał na
jego
usiłowania. Wizja pogrzebania żywcem wstrząsnęła Gerrodem do żywego. Już
zanurzał się w
ziemi, jakby tonął w lotnych piaskach. Quela prawie nie było widać; na
powierzchnię
wystawała tylko łapa, którą go trzymał.
Tezerenee nabrał powietrza w płuca i gdy tylko zamknął usta, jego twarz spotkała
się
z ziemią. Zacisnął powieki i modlił się o szybką śmierć.
Sypka ziemia zapchała mu nozdrza. Nie mógł ruszyć rękami, więc musiał
wydmuchnąć powietrze, żeby przeczyścić nos. Zaczęło brakować mu tchu.
W ślad za Quelem przebił się do wielkiego tunelu.
Rozejrzał się w nikłym blasku, który sączył się z kryształów osadzonych w
ścianie
tunelu. Najbliższe kamienie świeciły najjaśniej. Gerrod odetchnął - nie miał
innego wyboru - i
stwierdził, że powietrze jest suche, ale zdatne do oddychania.
Uświadomił sobie, że jego strażnik nie korzystał z tego tunelu. Korytarz biegł w
pewnej odległości od miejsca, z którego wyłonił się Quel. Dlaczego zadał sobie
trud kopania
własnego chodnika, zamiast skorzystać z gotowego? Gerrod wątpił, czy uzyskałby
odpowiedź
na to pytanie, nawet gdyby mogli się porozumieć. Podobnie jak Poszukiwacze
opisani przez
Dru Zeree, mieszkańcy podziemi znacznie różnili się od Vraadow. Może ten
korytarz był
zarezerwowany dla transportu stworzeń powierzchniowych takich jak on.
Quel, wyraźnie zadowolony, że jeniec jest w znośnym stanie, poderwał go na nogi.
Nie wiadomo skąd w jego łapie pojawiła się smukła włócznia, z kształtu podobna
do igły.
Gerrod nie pamiętał, czy widział ją wcześniej. Jak dotąd nie miał czasu na
dokonywanie
takich drobnych obserwacji.
Quel pchnął go do przodu i opuścił włócznię. Gerrod zrozumiał i spiesznie
wypełnił
polecenie.
Po przejściu paru kroków wyczuł wokół siebie silną aurę czarów. Wydawało się, że
niektóre elementy otoczenia czerpią moc z naturalnych sił ziemi. Gerrod
znajdował się w
pobliżu siedliska mocy, swoistego źródła magii. Nie chodziło tylko o kryształy w
ścianach;
ich jedynym celem było oświetlanie tej części tunelu, którą przechodzili
użytkownicy. Gerrod
dość dobrze znał się na magii kryształów i domyślał się, że Quele mają inne
kamienie, które
gromadzą czystą moc tego świata w celu późniejszego wykorzystania. Magia
kryształów
pozwalała zrealizować cele nieosiągalne za pomocą zwyczajnych vraadzkich czarów
- a
możliwe, że nawet czarów Smoczego Królestwa.
"Gdyby udało mi się znaleźć takie kryształy... Może jeszcze nie wszystko
stracone" -
pomyślał Gerrod.
Uświadomił sobie, że od kiedy znalazł się w tunelu, zawroty głowy przestały mu
dokuczać.
Odwrócił się do Quela, który natychmiast przystanął, poderwał włócznię i cisnął
w

background image

niego prymitywnym, ale zabójczym pociskiem ognia.
Opancerzone straszydło zahukało szyderczo. Gerrod otwarł usta, desperacko
szukając
wyjścia z impasu. Wyczuwał otaczającą go moc, dlaczego więc nie mógł rzucić
nawet
najprostszego zaklęcia?
Rozbawiony Quel przestał pohukiwać i dźgnął go szpicem włóczni. Najwyraźniej
chciał, żeby to małe, nieporadne stworzenie przestało błaznować i ruszyło dalej.
Gerrod
posłuchał bez słowa, jego opór zmalał do zera. Coś, co gromadziło moc, wchłonęło
energię,
którą próbował wezwać, zanim zdążył zrobić z niej pożytek. Jeszcze nigdy w życiu
nie był
taki bezsilny. Jedyną pociechę stanowił fakt, że już nie cierpiał z powodu
zawrotów głowy.
To jednak nie przynosiło ulgi jego znużonemu umysłowi. Quel prowadził go przez
kolejne tunele. Gerrod szybko zrezygnował z próby zapamiętania drogi; podziemny
system
składał się z niezliczonych, krętych, krzyżujących się korytarzy. Co najmniej
dwa razy był
niemal pewien, że wracają po własnych śladach. Strażnik szedł jednak pewnym
krokiem,
zmierzając do sobie tylko znanego celu.
Zmęczony czarodziej zaczynał walczyć z klaustrofobią. Szli w dół - przynajmniej
tyle
wiedział, choć niewiele to dawało. Tunele zwężały się. Gerrod wyobrażał sobie
wiele ton
ziemi nad głową i jakie byłyby następstwa podziemnego wstrząsu. Z ogromną ulgą
powitał
blask widoczny w drugim końcu ostatniego chodnika. Był tak pewny, że jakimś
cudem dotarli
na powierzchnię ziemi, że chciał biegiem rzucić się w stronę światła.
Powstrzymało go
ostrzegawcze pohukiwanie Quela. Przez resztę drogi Gerrod starał się nie
prowokować
strażnika. Z włócznią w plecach - najpewniej przeszywającą go na wylot - nie
cieszyłby się
długo widokiem zewnętrznego świata.
Dopiero parę kroków od wylotu tunelu zrozumiał, że to nie słońce płonie tak
jasno.
Gerrod znalazł się w ostatnim siedlisku Queli.
Nazwanie go miastem mogło wydawać się nietrafne. Nie było tutaj ulic i budynków,
jakie znali Vraadowie, a Quele nie zajmowały się zwyczajnymi, codziennymi
sprawami, jakie
składają się na życie miasta. Gerrod spędził parę dni w kolonii Vraadow w czasie
pierwszych
lat jej istnienia, głównie na prośbę Dru Zeree lub Sharissy, kiedy potrzebowali
jego pomocy
w czasie realizacji jakiegoś projektu. Pamiętał, czym zajmowali się Vraadowie,
żeby przeżyć
jeszcze jeden dzień. Stworzenia w ogromnej grocie, niektóre tak odległe, że
wyglądały jak
mrówki, poruszały się z niezwykłą determinacją. Nieważne, co robiły - wspinały
się po
ścianach, przekopywały z jednego tunelu do drugiego czy tylko chodziły po
gładkim podłożu
- wkładały w to całą duszę.
Czarodziej spojrzał w górę i zobaczył to, co wziął za słońce. Strop pieczary
usiany był
tysiącami kryształów, które w przeciwieństwie do tych w tunelach nie były
źródłem światła.

background image

Światło pochodziło skądinąd, może nawet z powierzchni, i te kamienie tylko je
odbijały. Był
to przykład mistrzowskiego wykorzystania naturalnych cech kryształów i nie
wymagał
czarów, które zresztą w tym miejscu nie mogłyby zadziałać.
Quel, który go pilnował, stanął u jego boku i też rozglądał się po mieście, choć
z
odmiennego powodu. Wypatrzył innego przedstawiciela swojej rasy, który zdaniem
Gerroda
ani trochę nie różnił się od pozostałych, i skinął na niego. Drugi potwór
zahukał w
odpowiedzi i ruszył po ścianie w ich stronę.
Czarodziej ze zdumieniem patrzył, jak wielka, z pozoru niezdarna bestia zwinnie
wspina się po ścianie i przeskakuje z jednej wąskiej półki na drugą. Miał
nadzieję, że nie każą
mu naśladować swoich wyczynów; w jego wypadku wspinaczka byłaby krótka, a upadek
fatalny.
- Sharisso Zeree - szepnął - w co ty mnie wpakowałaś?
Wkrótce po raz kolejny został przekazany innemu strażnikowi. Nowy dokładnie
obejrzał bezradnego jeńca, błyskawicznie wyciągnął łapę i zamknął go w
niedźwiedzim
uścisku. Podczas gdy Gerrod jak tylko mógł bronił się przed zmiażdżeniem żeber,
wielkie,
pancerne stworzenie znalazło uchwyt na ścianie i wyciągnęło go z tunelu.
Przytrzymując się
jedną łapą, przesunęło się kawałek po ścianie pieczary i zanurkowało do
następnego tunelu.
Gdy tylko stanęło na nogach, puściło jeńca. Czarodziej niezdarnie osunął się na
ziemię.
Ruszyli w drogę, przemierzając kolejne korytarze. Gerrod dochodził do
przekonania,
że w ten sposób przyjdzie mu spędzić resztę życia. Wyobrażał sobie, jak
przechodzi z tunelu
do tunelu
- - od czasu do czasu pokonując pionowe ściany w ramionach Queli
- - dopóki nie wyłoni się po drugiej stronie świata. "Czy byłby to drugi
kontynent?" -
zastanawiał się. Chyba nie. Znając swoje szczęście, trafiłby na dno morza.
W pewnej chwili pokusił się o wypróbowanie następnego zaklęcia, którego efekty,
gdyby się powiodło, tylko on mógłby zobaczyć. Niestety, dziwna moc, nad którą
panowała
rasa Queli, nadal miała przewagę. Tutaj nie mógł liczyć na czary; będzie musiał
polegać na
własnej przemyślności i sile fizycznej.
Kiedy dotarli do kolejnej oświetlonej groty, czarodziej początkowo omiótł ją
pobieżnym spojrzeniem. Było tutaj tylko kilka Queli, które przemykały
gdzieniegdzie albo
stały na środku groty i pohukiwały między sobą. Po bokach otwierało się parę
tuneli.
Ta przerwa w podróży ciągnęła się o wiele za długo. Gerrod odwrócił się do
swojego
dozorcy i choć wiedział, że stworzenie rozumie go mniej więcej tak, jak on
rozumiał smoka,
zapytał:
- I co teraz? W którą stronę?
Niemal stracił zimną krew, gdy dozorca popatrzył na niego, jakby słuchał, a
potem
machnął łapą w kierunku grupy na środku pieczary. Czysty zbieg okoliczności,
powiedział
sobie Tezerenee. Quele go nie rozumieją, to już zostało dowiedzione... prawda?
Gardłowe chrząknięcie ostrzegło, że ma bardzo mało czasu na podporządkowanie się

background image

rozkazom przewodnika. Ruch ostrej jak igła włóczni podkreślił to dobitnie.
Gdy Gerrod wszedł do jaskini, Quele przerwały swoje zajęcia, jakie by one nie
były, i
spojrzały na niego. W odróżnieniu od tych spotkanych dotychczas, te przyglądały
mu się nie
tyle z pogardą i z nienawiścią, ile z zaciekawieniem. Gerrod napotkał badawcze
spojrzenie
jednego z nich i wyczytał w jego oczach inteligencję, jaką nie mógł poszczycić
się
dotychczasowy przewodnik.
Quele rozmawiały jeszcze przez parę sekund, przy czym w odgłosach wydawanych
przez strażnika pobrzmiewał szacunek. Kiedy ucichły, do przodu wysunął się ten,
z którym
Gerrod skrzyżował spojrzenie. Machnął łapą na czarodzieja, który przybliżył się
nieufnie,
stale zerkając na dozorcę. Nagle zapragnął opuścić tę grotę i wrócić do
monotonii tuneli albo
nawet do mrożącego krew w żyłach łażenia po ścianach jaskiń. Wiedział już, że w
końcu
dotarł do celu podróży.
Zdawało mu się, że budzi w Quelach lekkie rozbawienie. Nie miał pewności, bo
niewiele wiedział na ich temat. Informacje przekazane mu przez Dru Zeree były
skąpe;
większość Queli, z jakimi miał do czynienia, zginęła w walce z oddziałem
Poszukiwaczy.
"Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami, mistrzu Zeree" - pomyślał Gerrod z
goryczą.
Usłyszał, że strażnik odchodzi.
Gromada Queli okrążyła go, zanim zdążył pokonać połowę drogi do tego, który go
wezwał. Zakapturzony Tezerenee otulił się fałdami płaszcza i przeklął swoją
niezdolność do
magicznej obrony. Nawet miecz czy topór byłby mile widziany. Przynajmniej dałby
mu jakąś
pociechę w ostatnich chwilach.
Krążyły wokół niego, wymachując łapami i pohukując jeden do drugiego jak sowi
parlament. Kilka zwracało się do niego, a wydawane przez nie odgłosy często
kończyły się
pytającą nutą.
Jeden przekrzyczał pozostałych; prawdopodobnie był to ten sam, który go wezwał.
Wskazał, że powinien iść za nim. Rad, że wyrwie się z kręgu trajkoczących
postaci, Gerrod
posłuchał bez słowa.
Na środku komory wznosiło się podwyższenie, niezbyt wysokie, dlatego nie
dostrzegł
go za zwalistymi Quelami, gdy wszedł do jaskini. Leżały tam kryształy. Niektóre
tworzyły
regularne wzory, inne były bezładnie rozrzucone. Wiele pojedynczych kamieni
przycięto,
nadając im nowy kształt. Wódz Queli - Gerrod skłonny był przyjąć, że to
stworzenie dowodzi
pozostałymi - wziął jeden kamień i wysunął go w jego stronę.
Ciekawość wzięła górę nad ostrożnością. Gerrod wyjął kryształ z wyciągniętej
łapy.
- Zrozumienie - współpraca - pytanie?
Zaskoczony gwałtowną powodzią obrazów i wrażeń, upuścił klejnot. Chaos panujący
w jego głowie wyparował jak poranna rosa.
- Na szaleństwo Manee! - zaklął, patrząc na kryształ jak na żywe stworzenie. -
To
znaczy, że ty... czy ty...
Quel wskazał kryształ. Otoczony licznymi przerażającymi postaciami Gerrod nie
miał

background image

innego wyjścia, jak tylko wypełnić milczące polecenie, ale poruszał się powoli,
z największą
ostrożnością. Domyślił się, do czego służy kryształ, ale przeraził go natłok
odczuć, które go
opadły.
Chwycił klejnot... i nieprzyjemne wrażenie powróciło.
- - Słaby... elf... pytanie? Quel... wróg... pytanie?
- - Nie tak szybko! - Obrazy zaczęły się mieszać. Gerrod zobaczył jakby
rozciągnięte
wersje siebie i Queli. Widział również istotę, która musiała być elfem.
Kryształ umożliwiał porozumiewanie się, ale jego możliwości były ograniczone,
gdy
chodziło o przedstawicieli tak bardzo różnych ras. Quele myślały w zupełnie inny
sposób niż
Vraadowie. Mimo wszystko to było lepsze niż nic. Gerrod musiał tylko odgadywać
sens
obrazów.
Zaczął się zastanawiać, dlaczego stworzenia obywały się bez podobnych kamieni,
ale
wtedy przypomniał sobie o niezliczonych kryształach tkwiących w ich pancerzach.
Dlaczego
nie miałyby zawrzeć wśród nich kryształu-tłumacza? W ten sposób zawsze mogły
zrozumieć
przedstawiciela innej rasy. Strażnicy go rozumieli; to tylko on nie mógł pojąć
ich słów i
myśli.
- Elf... pytanie?
Czy myślą, że on jest elfem?
- - Nie, nie jestem elfem. Jestem Vraadem. Vraad.
- - Vraad... pytanie?... Gniazdo... pytanie? Czy chodzi im o...
- - Chcesz wiedzieć, skąd pochodzę?
Odebrał coś w rodzaju przytaknięcia. Quele, od dawna używające tej metody
komunikacji, rozumiały go o niebo lepiej.
Choć mówienie na głos nie było konieczne, Gerrod czuł się lepiej, gdy to robił.
- - Pochodzę z... - Czy powinien mówić im o Nimth? O kolonii? - Pochodzę zza
morza na wschodzie.
- - Brak innego lądu... stwierdzenie!... przybycie tutaj... pytanie?
Nie wierzyli w istnienie drugiego kontynentu. Czy wpojenie im takiego
przekonania
mogło być dziełem opiekunów, magicznych sług założycieli?
- - Przybyłem zza morza. Nie chciałem tu trafić. To był wypadek.
- - Ziemia umiera... stwierdzenie!... Sheeka... Poszukiwacze... tak samo...
pytanie?...
grasuje wcielenie śmierci... koszmar... stwierdzenie!... zguba...
stwierdzenie!... triumf
skrzydlatych... stwierdzenie!
- - Czekaj! Proszę, nie tak szybko! - Zbyt wiele naraz. - Ziemia umiera? Jaka
ziemia?
Zobaczył tereny, którymi wędrował przez dwa zeszłe dni. Po raz pierwszy poczuł
rozpacz rasy wielkich pancerników. Dlaczego od razu nie zwrócił uwagi na
jałowość
krajobrazu? Tu i ówdzie rosło parę roślin, ale karłowatych i ledwo żywych.
- Ta ziemia? Ta ziemia umiera?
Poszukiwacze - rozmówca przyswoił sobie vraadzka nazwę skrzydlatych - rozpętali
jakieś koszmarne czary, żeby zniszczyć swoich wrogów. Gerrod poczuł chłód, kiedy
Quel
wspominał, co się stało. Straszliwa broń skrzydlatych wyssała życie z tej części
świata.
- Rozumiem... chyba.
Po chwili zobaczył następne obrazy.
Po wstępie dotyczącym nieszczęścia, które ich spotkało, Quel pokazał mu martwe,

background image

skamieniałe ciała, zimne w dotyku. Gerrod patrzył, jak falangi Poszukiwaczy
spadają z nieba,
by dokończyć dzieła. Domyślił się, że w rzeczywistości wyglądało to inaczej, ale
w taki
sposób Quele wyobrażały sobie rzeź dokonaną przez ptasich wrogów. Nie spotkali
nieprzyjaciela od czasu ostatniego desperackiego, ryzykownego przedsięwzięcia,
które
uratowało część ich rasy. Przeważało wśród nich przekonanie, że Poszukiwacze
niebawem
ruszą w trop za niedobitkami.
Śmiertelni wrogowie Queli wedrą się do podziemnej siedziby, ale nie zastaną w
niej
tych, którzy przeżyli. Mieszkańcy wnętrza ziemi przygotowali się na tę
ewentualność.
- Miasta porzucone... stwierdzenie!... martwi pozostaną, sztuczka spłatana
ptakom...
stwierdzenie!... żywi zebrani w tej jaskini, miejscu nieznanym Poszukiwaczom...
stwierdzenie!
Zrozumienie Quela stawało się coraz łatwiejsze. Za każdym razem, gdy coś mówił,
kryształ wskazywał, czy jest to pytanie, czy stwierdzenie. Gerrod podziwiał
kunszt, z jakim
wykonany został kamień. Zastanawiał się też, jak to możliwe, że jest czynny tak
blisko
niewiadomego czynnika, który uniemożliwiał działanie czarom.
Przyszło mu na myśl, że w ciągu paru ostatnich minut nie próbował skorzystać ze
swoich mocy. Może znów nad nimi panuje. Ciekawe, czy...
Znów uderzyły go te same obrazy i wrażenia, ale z większą siłą. Tym razem
poświęcił
im więcej uwagi; rozumiał, że przekazują mu to wszystko nie bez powodu. Ogromna
grota,
którą w czasie wędrówki wziął za miasto, wcale nie była miastem, przynajmniej
nie w
porównaniu z tym, co zobaczył teraz. To siedlisko, choć znajdowało się głęboko
pod ziemią,
bardziej przypominało znane mu osiedla, z budynkami i drogami. Tamta pieczara
została
pomyślana jako schronienie, do którego Quele powinny uciec w przypadku
zagrożenia miast.
Właśnie do tego doszło.
Zasypały go kolejne informacje i w końcu miał tego dość. Podniósł rękę, by
powstrzymać ten nie kończący się potok - miał nadzieję, że Quele zrozumieją
znaczenie gestu
- i powiedział:
- - Chcecie czegoś ode mnie. Czego?
- - Ty elf/nie elf... stwierdzenie/pytanie? Powoli pokręcił głową.
- Nie, nie jestem elfem, ale istnieją między nami pewne podobieństwa. - Czy
dobrze
ich zrozumiał? Czy powinien im powiedzieć, że Vraadowie, elfy i Quele mają
wspólnych
przodków? Czy powinien wspomnieć, że również Poszukiwacze są z nimi
spokrewnieni?
Gerrod ukradkiem przyjrzał się swoim towarzyszom. Zadecydował, że prezentowanie
takich
radykalnych koncepcji stworzeniom, które bez wysiłku mogą rozerwać go na
strzępy, nie
byłoby mądre. - Wysłaliście patrole na poszukiwanie elfów, prawda? Jeden z nich
przypadkiem natknął się na mnie.
Parę Queli pogrążyło się w niemej rozmowie. Czarodziej wiedział, że trafnie się
domyślił; szukali elfów i patrol, nie zaznajomiony z rasą Vraadow, wziął go za
mieszkańca

background image

lasów. W ich oczach fizyczne różnice między elfem i Vraadem praktycznie nie
istniały.
- Krótka podróż... stwierdzenie!
Przywódca Queli złapał Gerroda pod rękę, zaskakująco delikatnie. Odwrócił ostre
pazury, żeby go nie skaleczyć. Gerroda dziwiła różnica między tą grupą a
strażnikami, którzy
wlekli go przez połowę podziemnego świata. Tutaj był traktowany z pełnym rezerwy
szacunkiem, jakby te Quele uważały, że choć jest inny od nich, to wcale nie
gorszy.
Czy stworzenia te mogłyby pomóc mu w wypełnieniu jego misji? Jeśli on pójdzie im
na rękę, może będą skłonne odwdzięczyć się tym samym. Zaśmiał się na myśl o
legionach
stworów wypadających spod ziemi u stóp wielmożnego Barakasa. Tezerenee,
skupiający
uwagę na niebie i powierzchni, nie spodziewaliby się inwazji spod ziemi.
Patriarcha wiedział
o Quelach, ale dla niego były to tylko stworzenia z historii opowiedzianej mu
przez
szacownego rywala, Dru Zeree. Klan obawiał się starcia z Poszukiwaczami - to oni
stanowili
prawdziwe zagrożenie.
Gerrod zaśmiał się cicho. Przywódca Queli zerknął na niego, być może próbując
odgadnąć znaczenie tych dziwnych odgłosów. Kryształy mogły przetłumaczyć sens
rozbawienia, ale Gerrod nie znał zakresu ich możliwości. W czasie osobliwej
rozmowy z
Quelem od czasu do czasu wyłapywał emocje, lecz zawsze były one powiązane z
wrażeniami
przekazywanymi bezpośrednio jemu. Nie odebrał niczego, co nie wiązałoby się z
tematem.
Miał nadzieję, że wie dostatecznie dużo o magicznych kryształach, żeby zapobiec
wysłaniu
własnych przypadkowych myśli. Zadecydował, że dopóki nie nabierze większej
wprawy,
będzie mówić głośno, żeby nie rozpraszać myśli.
"Większej wprawy?" Zastanowił się po raz pierwszy, jak długo będzie tu
przebywać?
Mimo swej uprzejmości, niezdarne stworzenia ani razu nie dały do zrozumienia, że
puszczą
go wolno, nawet jeśli zrobi to, do czego był im potrzebny. Podobnie jak wielu
Vraadów,
Quele były chyba zdolne do uśmiechania się - na swój własny sposób - podczas
zatapiania
włóczni czy toporów w plecach ofiary.
Gerrod nagle zaczął dusić się w tunelu, którym go powadzono. Korytarz kojarzył
mu
się z zejściem do podziemnego grobowca. Być może jego grobowca.
Zrobiło się zimno, po raz pierwszy od zejścia pod ziemię Gerroda ogarnął chłód.
Zdawało się, że nawet Quele to czują, bo zwolniły kroku i popatrywały na boki
jakby z
narastającym niepokojem zabarwionym strachem. Tylko przywódca pozostał
niewzruszony;
bez przerwy mrugał, ale szedł spokojnym krokiem. Jego zachowanie wcale nie
podniosło
Gerroda na duchu. W swoim życiu spotkał wielu szaleńców i głupców. Na dobrą
sprawę
najgorszy z nich wlókł go za ramię w kierunku ucieleśnienia chaosu.
Stanęli przed wejściem do następnej jaskini, w której zalegała ciemność głęboka
jak
czerń ciała mrocznego rumaka. Gerrod nic nie zobaczył, nawet gdy oczy
przystosowały się do

background image

mroku. Odwrócił się do przewodnika i stwierdził, że pozostałe Qucle cofnęły się
o parę
kroków.
Oczy prowodyra zmierzyły go. Czy był oceniany? Czy Quel zastanawiał się nad jego
zdolnością do przeżycia w tajemniczej grocie?
- - Co tam jest? - zapytał.
- - Ty/my... ty sam/my sami... stwierdzenie/pytanie?
Co to może znaczyć? Czarodziej powtórzył pytanie, ale otrzymał tę samą
odpowiedź.
Nie miała sensu, niezależnie od tego, jak ją sobie tłumaczył. Wrażenia były
splątane, niejasne.
Gerrod doszedł do wniosku, że Quel nie umiał mu tego wyjaśnić, może nawet sam
nie
wiedział. Może dlatego potrzebowali kogoś z zewnątrz, jak elf. Być może
przerastało ich
zrozumienie tego, co czyhało w ciemności. Gerrod po raz kolejny przypomniał
sobie, Le ich
umysły różnią się od umysłów Vraadow. Być może niepotrzebnie się przejmował.
Nie wierzył w to ani przez chwilę.
Jak się okazało, decyzja została podjęta za niego. Przywódca Queli złapał go za
rękę
tak mocno, że Gerrod sapnął z bólu, i powlókł go do jaskini. Inni zostali na
swoich miejscach.
Quel tak manewrował, zęby znaleźć się za Gerrodem, choć ten mógł to osądzić
tylko
na podstawie dotyku. Łapa stworzenia była jedynym punktem odniesienia; oczy nie
dostrzegały niczego w nieprzeniknionej ciemności, a wszystkie dźwięki ucichły w
chwili, gdy
znaleźli się w grocie.
Quel puścił go i rozpłynął się w ciemności.
- Czekaj! Gdzie jesteś? - Czarodziej okręcił się na pięcie, ale nie mógł znaleźć
drogi
powrotnej, choć wylot jaskini powinien być widoczny. - Smocza krew. Nie
zostawiajcie mnie
tutaj Nic nie widzę! - Bał się ruszyć, niepewny, czy następny krok nie
przeniesie go przez
niewidzialny skraj przepale! albo w wyciągnięte ramiona... czego?
Kiedy jednak stało się jasne, że nikt po niego nie przyjdzie, Gerrod ośmieli!
się zrobić
ostrożny krok przed siebie.
Grotę wypełniła jasność oślepiająca jak tysiąc słońc. Vraad przysłonił oczy ręką
i
ściągnął na twarz kaptur płaszcza. Po nieprzeniknionej ciemności taki blask był
w dwójnasób
rażący. Stałby bez ruchu, szczelnie otulony płaszczem, gdyby nie szepty. Nie
rozumiał słów,
ale głosy brzmiały znajomo, niemal jakby wszystkie były tym samym głosem, choć
mówiącym różne rzeczy. Żaden ani trochę nie zważał na inne.
"Rzucili mnie na pastwę legionu szaleńców lub demonów! - osądził. - Obłąkanych
potworów, do których niebawem dołączę w szaleństwie!"
Dlaczego te głosy brzmiały znajomo? Istniały różnice, nie ulega wątpliwości, ale
ton i
modulacja były takie same. Znał te głosy, wiedział, że są tylko jednym
głosem.,Jeden głos..."
- Na przeklęte Nimth - szepnął Tezerenee. - Co to za przewrotna sztuczka?
Zsunął trochę kaptur. Światło odrobinę złagodniało. Poczuł się zawiedziony. Miał
nadzieję, że oślepiający blask będzie wygodnym pretekstem, żeby nie patrzeć.
Teraz
powstrzymywało go tylko tchórzostwo.
Szyderczy śmiech ojca zranił mu uszy, ale Gerrod wiedział, że spośród wszystkich

background image

słyszanych odgłosów tylko ten jest wytworem jego wyobraźni. Pozostałe były
prawdziwe.
Podniósł głowę i zobaczył... twarze w krysztale. Były wszędzie, bo ta grota w
przeciwieństwie do innych cała była z kryształów. Na podłodze, na stropie, na
ścianach - od
maleńkich, niewyraźnych plamek po ogromne, przerażające demony - wszędzie
widniały
twarze. Paplały jedna przez drugą, jakby ich życie zależało od tego, czy je
zrozumie. Gerrod
starał się ze wszystkich sił, lecz nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. Wytężył
słuch, żeby
usłyszeć szeptanie sędziwego, łysego starca i chrapliwe mamrotanie
zakapturzonego złego
ducha, którego twarz rozmywała mu się przed oczami. Inna, młoda, sympatyczna
postać z
pasmem srebrnych włosów w kasztanowej czuprynie mówiła do niego tak, jakby byli
serdecznymi przyjaciółmi. Mimo to czarodziej nie wiedział, co próbuje mu
powiedzieć, choć
rozpaczliwie pragnął zrozumieć każdego z demonów uwięzionych w kryształach. Znał
ich
wszystkich, znał ich równie dobrze jak siebie.
Oto, kim byli. Niezależnie od zmian - a w niektórych przypadkach zmiany były
ogromne - wszyscy byli nim, Gerrodem.

XII

Sharissa nie cierpiała wierzchowych smoków. Nie cierpiała ich wyglądu, ich
charakteru, ich zapachu. Miedzy nimi a końmi nie mogło być porównania. Mimo tej
awersji
spędziła dwa dni na grzbiecie jednego z nich. Bestia była głupia i narowista.
Raz próbowała
capnąć ją zębami bez widocznego powodu.
Patriarcha wysłuchał jej skarg z miną człowieka, który musi znosić obecność
rozkapryszonego dziecka. Jej kłopoty z wierzchowcem nie miały znaczenia;
Tezerenee
jeździli na smokach, zwłaszcza gdy istniało ryzyko bezpośredniego starcia z
nieprzyjacielem.
Oddział, który wyprawił się w góry, poruszał się ostrożnie. Teleportacja nadal
przerastała możliwości większości Tezerenee, musieli więc podróżować w bardziej
konwencjonalny sposób. Poza tym patriarcha z podejrzliwością odnosił się do
nieobecności
Poszukiwaczy. Twierdził wprawdzie, że gniazda zostały opuszczone, ale
najwyraźniej
uważał, że co nagle, to po diable. Na wszelki wypadek zabrał na wyprawę swoją
nową broń,
spokorniałego Czarnego Konia. Wieczysty odwracał głowę w drugą stronę za każdym
razem,
gdy Sharissa próbowała z nim porozmawiać. Wstydził się swojego zachowania, choć
robił to
przede wszystkim dla jej dobra. Czarodziejka nie miała do niego żalu, ale próby
powiedzenia
mu tego spełzały na niczym.
Wreszcie zapadł wieczór. Barakas zezwolił, by Reegan nakazał popas. Następca był
w
ponurym nastroju; nadal zżymał się na ojca, który na czas swojej nieobecności
przekazał
władzę nad rozrastającym się imperium jego matce. Reegan pożądał władzy i
założył, że
zostanie w warowni jako namiestnik mogący wykazać się talentem do jej
sprawowania.

background image

Nawet pokłócił się o to z Barakasem, lecz koniec sporu był łatwy do
przewidzenia.
Reeganowi pozostało tylko jedno - trząść się ze złości, co robił z godną podziwu
determinacją.
Sbarissa zsiadała z narowistego jaszczura, gdy za jej plecami rozbrzmiał
znajomy,
niemile słyszany głos.
- - Mogę ci pomóc, Sharisso?
- - Obejdę się bez twojej pomocy i twojej przyjaźni, Lochivanie! - odparła,
zeskakując na ziemię.
Mimo wszystko pomógł jej.
- Rozumiem twoją gorycz i wiem, że nijak nie mogę wpłynąć na zmianę twego zdania
o mojej osobie, ale przez jakiś czas będziemy skazani na swoje towarzystwo...
ściśle mówiąc,
do końca życia.
- Myślałam, źe patriarcha pragnie, bym poślubiła Reegana, nie ciebie.
Lochivan zaśmiał się.
- Przyznaję, myślałem trochę na ten temat. Lubię wyobrażać sobie, że jestem w
twoich
oczach bodaj trochę zabawniejszy od mojego nieokrzesanego brata. Jednakże nie w
tym
rzecz. Chodziło mi o to, że niedługo zostaniesz... że już należysz do klanu i
zostaniesz w nim
na zawsze. Nie ma odwrotu.
Chciała ściągnąć sakwy z grzbietu smoka, ale Lochivan ją wyręczył.
- Tylko morze oddziela mnie od mojego ojca i innych Vraadów. Albo oni po mnie
przybędą, albo ja udam się do nich.
Lochivan skinął na wojownika, który przyskoczył spiesznie i zajął się
wierzchowcem.
Załatwiwszy ten drobiazg, ruszył z sakwami Sharissy w stronę obozowiska. Smukła
czarodziejka podążyła za nim. Wiedziała, że Tezerenee nie będzie na nią czekać.
Dopóki miał
jej sakwy, musiała ścierpieć jego towarzystwo i wysłuchać, co ma do powiedzenia.
- - Przeprawa jest zabójcza. Elfka, którą twój ojciec pojął za żonę, z pewnością
ci o
tym mówiła.
- - Ale przeżyła, prawda?
- - Inni zginęli. Poza tym, czy naprawdę myślisz, że mogłabyś samotnie
pożeglować
na drugą stronę morza?
- - Mam własne magiczne zdolności. Poradzę sobie bez ciebie i twojego klanu,
Tezerenee.
Lochivan przystanął przed oczyszczonym, płaskim miejscem blisko środka
obozowiska. Zbiegiem okoliczności w pobliżu krążył liczny patrol.
- Jak zrozumiałem, elfom także nie brakuje mocy. Można być potężnym, ale zawsze
należy traktować z respektem siły natury.
Wyrwała mu sakwę w rąk.
- - Od kiedy to Vraadowie szanują siły natury? Tak szybko zapomniałeś o Nimth?
- - Nie. Nauczyłem się więcej niż myślisz, Sharisso. Szanuję ten świat. To
jednak nie
powstrzyma mnie od spełniania obowiązków wobec klanu. Musimy zapanować nad
Smoczym Królestwem, położyć kres przemijaniu jednej rasy po drugiej. Wydaje się,
że ten
świat już upomniał się o Poszukiwaczy. My, jeśli pamiętasz, jesteśmy ostatnią
nadzieją
założycieli. Musimy zostać ich następcami. Nie możemy sprawić zawodu ich
pamięci.
Podczas gdy rozmawiali, Sharissa przyklękła i otworzyła sakwę. Miała w niej
jedzenie. Mogłaby wyczarować strawę, ale Barakas nakazał ograniczyć do minimum
używanie czarów. W przeciwieństwie do Nimth, które przez tysiąclecia bez
protestów ulegało

background image

kaprysom czarnoksiężników, ten świat był bardziej oporny. Tezerenee wprawdzie
mogli
posługiwać się magią starego świata, ale to nadszarpywało ich siły. Nawet
Sharissa nie była
wolna od fizycznych ograniczeń. Barakas twierdził, że chce, by wszyscy byli w
szczytowej
formie, gdyby nastąpił atak. Poza tym było możliwe, że Poszukiwacze jeszcze nie
wiedzieli o
ekspedycji. Używanie magii mogło ostrzec nieprzyjaciela i zniweczyć przewagę
wynikającą z
zaskoczenia.
Sharissa wątpiła, czy te powody były najważniejsze. Podejrzewała, że patriarsze
zależy na zdobyciu gniazda bez pomocy czarów; to podniosłoby morale i umocniło
wiarę, że
opanowanie tego kontynentu jest ich prawdziwym przeznaczeniem.
- - Posłuchaj - syknął Lochivan, przyklękając obok Sharissy. Mówił bardzo cicho
i
niespokojnie. - Jestem twoim przyjacielem, czy wierzysz w to czy nie. Myślę o
tobie!
- - Dopóki to nie kłóci się z twoimi szlachetnymi myślami dotyczącymi klanu.
Jestem zmęczona, Lochivanie. Idź, utnij sobie pogawędkę z którymś ze swoich
braci, sióstr,
kuzynów czy z kimkolwiek innym, ale przestań mówić do mnie.
Lochivan podniósł się, mroczny cień obramowany ostatnimi promieniami
zachodzącego słońca.
- - Ty i ten elf... jesteście siebie warci!
- - Co z elfem? - Sharissa na próżno starała się nie okazać nadmiernego
zainteresowania.
Lochivan uznał jej ciekawość za zaproszenie do rozmowy.
- Spędziłem kolejny wieczór na bezowocnym przekonywaniu go, że dalsze stawianie
oporu nie ma sensu. Jego towarzysze zginęli, jego lud jest daleko stąd, więc
powinien być
bardziej rozsądny. On w odpowiedzi wyszczerzył zęby i wlepił oczy w przestrzeń.
Sharissa prawie nie zwracała uwagi na jego słowa.
- Co zrobiłeś mu tym razem?
Jej rozdrażnienie nie uszło uwagi Lochivana.
- Tylko to, co było trzeba. Hamowaliśmy się, bo gdybyśmy poturbowali go zbyt
mocno, nie byłoby z niego żadnego pożytku. Zna te ziemie lepiej od nas. Musi
uzupełniać
naszą wiedzę.
Czy mogłaby...? Pomysł był tak zuchwały, że mało brakowało, a z miejsca by go
zarzuciła. Podniosła głowę, patrząc na ciemną sylwetkę Lochivana.
- - Mogłabym z nim porozmawiać, gdybyś mi tylko pozwolił.
- - Dlaczego chcesz to zrobić?
Spodziewała się nieufności. Dlaczego miałaby z własnej woli pomagać Tezerenee?
Miała nadzieję, że jej odpowiedz uśpi podejrzenia.
- Chcę mu oszczędzić dalszych przejawów gościnności Barakasa - jemu i Czarnemu
Koniowi. Pozwól mi, a sprawdzę, co można osiągnąć. Jeśli mi się uda, spodziewam
się, że
będzie mi wolno spędzić trochę czasu również z Czarnym Koniem.
- Spodziewasz się... Podniosła rękę.
- Czyż patriarcha nie powiedział, że ci, którzy służą, powinni być nagradzani?
Czy
proszę o zbyt wiele?
Lochivan zamilkł na długą chwilę. Sharissa bała się, że odrzucił propozycję i
tylko jej
czelność odjęła mu mowę. Tezerenee roześmiał się.
- - Zapytam o pozwolenie. Może twoja propozycja rozbawi go tak bardzo jak mnie.
-
Odwrócił się do odejścia, ale przystanął i cicho dodał: - Być może to nie będzie
dla ciebie

background image

żadną niespodzianką, ale wiedz, że jesteś pod baczną obserwacją.
- - Mało prawdopodobne, by wielmożny Barakas nie zabezpieczył się przed moimi
dobrymi intencjami. Chyba wiem, co mogłoby mnie spotkać, gdybym pokusiła się o
wypróbowanie swoich możliwości.
Jej oświadczenie wywołało kolejną salwę pobłażliwego śmiechu.
- Szkoda cię dla Reegana, Sharisso.
Zajęła się rozkładaniem koca i nie odpowiedziała.
- Widzę, że mogę odejść. Jeśli uzyskam zgodę na twoją rozmowę z elfem, dam ci
znać. Tymczasem życzę dobrej nocy. - Jego ciężkie buty miażdżyły gałązki i
liście, gdy
odchodził.
Sharissa zaczekała, aż chrzęst ucichnie, i dopiero wtedy popatrzyła w ślad za
nim.
- - Wolałabym poślubić Reegana - szepnęła. - Jest na wskroś zły, ale
przynajmniej
wiadomo, czego się po nim spodziewać.
- - Wielmożna Sharisso?
Czarodziejka zamrugała, przepędzając sen. Noc nadal zalegała nad światem, ale
ten
fakt nic jej nie mówił.
- - Zbliża się ranek?
- - Nie, pani. - Wojowniczka pochyliła się nad nią, trzymając hełm w ręce.
Ubrana w
strój bardziej finezyjny zapewne byłaby atrakcyjna. Tezerenee zasadniczo nie
poddawali
twarzy i postaci magicznym przemianom; woleli żyć z tym, co wybrała dla nich
natura. W
przypadku wielu z nich oznaczało to mało pociągające rysy. Wśród licznego
potomstwa
patriarchy tylko paru, w tym Gerrod i jego nieżyjący już brat Rendel, miało dość
szczęścia, by
odziedziczyć urodę po matce.
- - Która godzina?
- - Niedawno minęła północ, wielmożna Sharisso.
Kobieta drapała się po policzku. W blasku półksiężyców czarodziejka widziała
brzydkie łaty suchej skóry, szpecące wielu Tezerenee.
Sen ją rozleniwił. Tezerenee nie przyszła do niej bez powodu, ale Sharissa nie
miała
ochoty zgadywać.
- - Dlaczego zatem mnie niepokoisz? - zapytała wprost.
- - Wielmożny Barakas Tezerenee wyraził zgodę na rozmowę z elfem.
- - Na osobności, oczywiście.
- - Oczywiście, pani.
Obie wiedziały, że mijają się z prawdą, ale wykłócanie się z Barakasem nie
przyniosłoby żadnego pożytku. Po prostu będzie musiała zachować ostrożność w
takcie
rozmowy z Faunonem. Elf zrozumie jej niedomówienia. Nie był głupi.
Sharissa wstała z posłania.
- Zaczekaj chwilę.
Zabrała trochę jedzenia i wino z zapasów, które dał jej Reegan. Umiejętność
wytwarzania doskonałego wina była według niej jedyną zaletą, jaką mógł
poszczycić się klan
smoka.
Kiedy była gotowa, kobieta zaprowadziła ją do wozu, w którym trzymano Faunona.
Przy wejściu czekali dwaj strażnicy. Sharissa spodziewała się, że gdzieś w
pobliżu zobaczy
Lochivana, ale nie mogła go znaleźć. To nie złamało jej serca.
Przewodniczka porozmawiała ze strażnikami i wskazała na Sharissę. Jeden ze
strażników pokiwał głową. Rozstąpili się, robiąc jej przejście. Czarodziejka
lekko skinęła

background image

głową, jakby spodziewała się właśnie takiego zachowania, minęła ich i podeszła
do drzwi
wozu.
Wozy Tezerenee przypominały komnatki na kołach, z drzwiami i oknami. Nic nie
usprawiedliwiało używania takich wymyślnych konstrukcji tam, gdzie wystarczyłyby
zwyczajne furgony z płócienną budą; po prostu takie były upodobania klanu.
Konstrukcja
trochę przypominała maleńką warownię. Sharissa wiedziała, że do pewnego stopnia
chronią
ją czary obronne.
Poza workami i lampą w wozie znajdował się tylko jeden element wystroju.
Faunon.
Skuty łańcuchami mógł jedynie siedzieć na podłodze z wyciągniętymi przed siebie
nogami. Ponad nim wisiały inne łańcuchy, które świadczyły, że czasami siłą
podnoszono go
na nogi, zapewne w czasie przesłuchania. Fizycznie prezentował się nie gorzej
niż wtedy, gdy
Sharissa rozmawiała z nim ostatnim razem. Z drugiej strony, wyrafinowane tortury
Vraadow
nie musiały zostawiać ślady na skórze.
Sharissa zamknęła drzwi. Wiedziała, że i tak będą podsłuchiwani, ale zamknięte
drzwi
zapewniały przynajmniej poczucie prywatności.
- Faunonie?
Zmęczony elf nie odpowiedział.
- Faunonie? - Sharissie zadrżał głos. Czyżby zabili go i wystawili zwłoki na
pokaz?
Czyżby to był okrutny żart Lochivana?
Pierś elfa wzniosła się i opadła. Sharissa wydała westchnienie ulgi; myśl o jego
śmierci przeraziła ją bardziej niż skłonna byłaby przyznać. Poza Czarnym Koniem
elf był
jedyną istotą, którą mogła uważać za przyjaciela.
Faunon podniósł głowę. Jego przystojną twarz szpeciły ciemne kręgi pod oczami i
bardzo blada skóra. Ale choć od czasu ich ostatniego spotkania nie oszczędzano
mu cierpień,
ogień nadal płonął w jego oczach. Gdy na nią spojrzał, ogień zapłonął jaśniej,
jakby jej
obecność dodała mu sił.
- Wielmożna Sharissa. - Zakaszlał. - Powiedziano mi, że przyjdziesz. Myślałem,
że to
tylko kolejna tortura. Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę.
- - Nie mogłam do ciebie dotrzeć. - Napomknienie o ostatnim spotkaniu nie
powinno
nikomu zaszkodzić. Sharissa zdawała sobie sprawę, że Tezerenee wiedzą o jej
wizycie u elfa,
choć mogli nie wiedzieć, czego dotyczyła rozmowa. - Potem dowiedziałam się, że
zostałeś
przeniesiony.
- - Ci Tezerenee lubią zabawy. Jedna... jedna z nich polega na przenoszeniu mnie
z
miejsca na miejsce, przy czym każde... każde nowe gorsze jest od poprzedniego.
Sharissa przysunęła się i dotknęła jego ramienia.
- - Przykro mi. Powinnam bardziej się starać... dla ciebie i Czarnego Konia.
- - A co mogłabyś zrobić? Wśród elfów znane jest przysłowie... - uśmiechnął się
blado - jedno z wielu... które znaczy mniej... mniej więcej, że lepiej czekać
stosownej chwili,
bo nadmierny zapał i pewność siebie spowodowały upadek wielu imperiów. Na własne
oczy
mogliśmy się przekonać, że jest w nim więcej niż ziarno prawdy.
Sharissa z ulgą stwierdziła, że tragiczne położenie nie odebrało jeńcowi chęci
do

background image

życia.
- - Poprosiłam ich, Faunonie, żeby pozwolili mi z tobą porozmawiać.
Powiedziałam,
że może zdołam nakłonić cię do współpracy.
- - Tobie zawsze chętnie pomogę. Tezerenee - nigdy.
- - Musisz mi powiedzieć coś, co na jakiś czas uwolni cię od kolejnych
przesłuchań.
Coś o tym kraju albo o górskich jaskiniach. - Mówiła niemal błagalnym tonem.
Jeśli nie zdoła
go przekonać, Tezerenee zdwoją wysiłki w torturowaniu elfa. Jej serce zaczęło
bić jak
szalone, gdy o tym pomyślała.
Faunon potrząsnął głową.
- - Powiedziałem im o jaskiniach. Sam wiem niewiele. Przestrzegłem, żeby
trzymali
się z daleka, że obecnie nawet Poszukiwacze nie ufają temu miejscu.
- - Dlaczego?
Zaśmiał się, ale był to gorzki śmiech.
- Powiedziałem, że głęboko pod ziemią czai się coś złego.
Oczywiście uznali, że próbuję wcisnąć im jakąś starożytną legendę, ale to
nieprawda.
To zło grasuje od niedawna. Mój lud wcześniej chodził na przeszpiegi do ptasich
gniazd,
łącznie z tymi w jaskiniach, i nikt nigdy nie wspomniał słowem o żadnym
potworze.
- - Jesteś pewien? - W przeciwieństwie do Lochivana czy Barakasa, Sharissa
skłonna
była uwierzyć w słowa pojmanego elfa. Wyczytała prawdę w jego oczach. Wyczytała
w nich
wiele rzeczy...
- - Tak pewny jak czegokolwiek innego - odparł z roztargnieniem, jakby myślami
błądził gdzieś indziej.
Sharissa zamrugała i odwróciła głowę. Spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy
nabrała
pewności, że się nie zarumieni.
- - Czy możesz powiedzieć im coś więcej? Ilu Poszukiwaczy tu zostało? Czy
widziałeś wyżej położone jaskinie?
- - Widziałem wielkiego, nieziemskiego ogiera pędzącego na wschód. Było to parę
tygodni temu, ale mogą...
Pokręciła głową.
- - To Czarny Koń.
- - Czarny Koń? - Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. - Myślałem, że to tylko
przezwisko. My, elfy, często używamy przydomków. Nie sądziłem, że należy to imię
rozumieć dosłownie. Jak na Vraadke, masz interesujących przyjaciół. Najpierw
hebanowy
demon, potem ja, elf. Myślałem, że twoja rasa z wyższością odnosi się do obcych.
- - Czy wszystkie elfy są takie same? Słyszałam, że wielcy z was sztywniacy, ty
jednak sprawiasz inne wrażenie.
- - Rozumiem, masz świętą rację.
Od chwili, gdy tutaj przyszła - a może właśnie dlatego, że przyszła - Faunon
odzyskiwał siły i rezon. Sharissa była z tego rada, ale zdawała sobie sprawę, że
dopóki oboje
są więźniami Tezerenee, to wszystko nie ma znaczenia.
- Ten Czarny Koń... - zaczął Faunon. - Wspomniałaś, że jest towarzyszem niedoli.
Czy
smoczy pan jest tak potężny, by nagiąć tego ogiera swej woli?
Coś załomotało w bok wozu. Czarodziejka nadstawiła ucha, ale panowała cisza,
więc
zbagatelizowała zdarzenie.
- - Wcześniej nie miał potrzebnej mocy. Oni stają się coraz silniejsi, Faunonie.

background image

Niebawem zniewolą tę ziemię jak swój dawny świat... a ja nie mogę zrobić nic,
żeby temu
zapobiec!
- - Nimth. Tak się nazywał, prawda? Świat, z którego uciekliśmy. Świat, który
zniszczyli Vraadowie.
Przytaknęła.
Jego usta zacisnęły się w ponurą linię.
- - Wątpię, czy tutejsze ziemie okażą się równie uległe. Przed przybyciem
twojego
ludu miały do czynienia z wieloma innymi. Nie brakowało wśród nich takich,
którzy chcieli
dostosować ten świat do siebie zamiast z nim współistnieć. Kończyło się na tym,
że świat
dopasowywał ich.
- - Co to znaczy?
- - Zauważyłaś jakieś różnice od czasu przybycia do tego świata? Dostrzegłaś
jakieś
zmiany?
- - Poczułam się tu bardziej swojsko niż w Nimth, jak we własnym domu. Dla mnie
była to cudowna zmiana. - Dopiero teraz przypomniała sobie o przyniesionym
jedzeniu i
winie. Pokazała jedno i drugie Faunonowi, który uśmiechnął się na ten widok.
- - Czy to wino? Mogę przepłukać gardło przed dalszą rozmową? Nasi przyjaciele
dają mi tylko słonawą wodę, choć muszę przyznać, że w tym stanie wypiłbym nawet
najgorsze pomyje.
- Pomogę ci. - Przystawiła bukłak do jego ust. Faunon, nie odrywając od niej
wzroku,
przełknął dwa hausty i dał znać, że wystarczy.
- - Wielkie dzięki... Bogowie! Słodkie jak miód!
- - Tezerenee je zrobili.
- Co jak sądzę dowodzi, że mają przynajmniej jedną dobrą cechę. - Podczas gdy
Sharissa łamała chleb i ser, wrócił do tematu. - Spędziwszy z tobą parę
cudownych chwil,
widzę, że ty i ten świat nie będziecie się kłócić. Nie można powiedzieć tego
samego o
ludziach smoka. Ta ziemia nie będzie ich tolerować.
Sharissa chciała zapytać, czy wie, że założyciele i ich ka, ich dusze, stanowią
część tej
ziemi, ale rozmowa na ten temat mogłaby zająć zbyt dużo czasu.
Coś ciężkiego uderzyło w wóz z taką siłą, że cały się zatrząsł.
- Atak? - zapytał Faunon niespokojnie. Zakuty w łańcuchy, bezsilny w chwili
niebezpieczeństwa, poddawał się strachowi. Czarodziejka chciałaby uwolnić go z
okowów,
ale wiedziała, że są podobne do jej obroży. Wysiłki nie zdałyby się na wiele.
Podniosła się.
- - Zobaczę, co się dzieje.
- - Możesz zginąć!
- - Nie będę czekać z założonymi rękami. Lepiej stawić czoło zagrożeniu.
Ostrożnie sięgnęła do kłamki. Podniosła drugą rękę, gotowa rzucić czar w chwili,
gdy
tylko otworzy drzwi.
Coś wielkiego uderzyło w drzwi i rozbiło je na kawałki, jakby były zrobione nie
z
solidnych desek, tylko z suchych patyków na rozpałkę.
- Wiemożżżna Zzzerrreee... - wysyczał intruz.
Miał na sobie resztki zbroi, która zresztą przestała być potrzebna, bo cały
pokryty był
naturalną łuską. Kształt miał niemal łudzki, ale wykrzywiał się nienaturalnie,
jakby wbrew
zwierzęcej budowie chciał poruszać się jak człowiek. Jego ręce przypominały
pazury

background image

wierzchowego smoka i kończyły się równie ostrymi pazurami.
Najgorzej prezentował się pysk, będący makabryczną karykaturą ludzkiej twarzy.
Oczy, krystaliczne jak u Vraadow, były podłużne i wąskie. W miejscu nosa
widniały dwie
szczeliny. W ustach jeżyły się niezliczone zęby, szpiczaste, stworzone do
rozdzierania mięsa
ofiary.
Stwór szedł prosto na nią.
- Wiemożżżna Sharisssa! - Wyciągnął łapy, ale czarodziejka odskoczyła w
ostatniej
chwili. Stworzenie wyglądało jak wynaturzony pomiot oszalałego Nimth. Sharissa
próbowała
się skoncentrować. Wiedziała, że sekundy dzieła ją od śmierci. Jeśli jednak
zdoła się skupić,
jeśli przywoła swoją moc, może nie wszystko będzie stracone.
"Gdyby tylko przestał błyskać tymi kłami!" - myślała, sparaliżowana strachem.
- - Sharisso! - zawołał Faunon za jej plecami. Jego głos wyrwał ją z
odrętwienia.
Jeśli nic nie zrobi, zginie nie tylko ona, ale i Faunon, który nawet nie mógł
się bronić.
- - Paaani, ja...
Sharissa nie dowiedziała się, co chciał powiedzieć stwór. Zaklęcie uformowało
się w
jej umyśle i zostało odpowiednio ukończone. Roziskrzone, szkarłatne pasma
zatańczyły
wokół gadziny, która walczyła z nimi z zażartością osaczonego drapieżnika. Pasma
zaczęły
zaciskać się wokół kończyn. Sharissa odetchnęła.
Stwora otoczyła żółta aura. Pasma zniknęły w chwili, gdy bitwa wydawała się
wygrana.
- Musiszszsz... - wysyczał odmieniec, wysuwając z pyska rozwidlony język.
Raptem zadygotał i upadł, już martwy. W jego karku tkwiła strzała. Celnie
wystrzelony pocisk spowodował natychmiastową śmierć.
- Do środka! - ktoś' zawołał.
Do wozu wpadli dwaj Tezerenee w pełnych zbrojach. Jeden pochylił się nad
rozpostartymi na podłodze zwłokami. Drugi z obnażonym mieczem ubezpieczał go na
wypadek, gdyby się okazało, że mimo wszystko straszydło jeszcze żyje.
- - I co? - ryknął ten sam głos, który kazał im wskoczyć do wozu. W drzwiach
ukazał
się Lochivan z łukiem w pogotowiu.
- - Trup, panie.
- - Przewróćcie go na plecy.
Wojownik, który pochylał się nad martwym potworem, wyszarpnął strzałę i wypełnił
rozkaz Lochivana. Wszyscy popatrzyli na straszliwe rysy.
- - To nasza zbroja, panie.
- - Widzę. - Lochivan spojrzał na Sharissę. - Nic ci się nie stało?
- - Nie. - Po raz pierwszy od tygodni czarodziejka była szczerze rada z jego
widoku.
- Powstrzymałam napastnika, ale miał magiczne zdolności i...
- - Tak, wiem. Czarami zabił jednego wartownika. Zrobił to bezszelestnie. Drugi
strażnik spostrzegł go dopiero wtedy, gdy trup upadł na ziemię. W tym czasie już
nie miał
szans na ocalenie własnej skóry.
- - Panie! - Tezerenee, który oglądał martwego potwora, zatoczył się do tyłu.
Nie
zdołał ukryć wstrząsu. - To jeden z naszych!
- - Co? Niemożliwe! - Lochivan podał łuk drugiemu wojownikowi, przykląkł i
obejrzał swoją ofiarę. Przesunął rękę po strzępach zbroi ku twarzy. Długo
patrzył w nią z
natężeniem, próbując doszukać się krzty sensu w okropnych deformacjach.

background image

Sharissa też patrzyła. Nieproszone wróciło do niej wspomnienie wojownika,
którego
wraz z Lochivanem spotkała w korytarzu niedługo przed publicznym poniżeniem jej
przez
Barakasa.
- Lochivanie - powiedziała - czy pamiętasz człowieka, którego minęliśmy w
korytarzu? Tego zgiętego w pół przez chorobę?
Popatrzył na nią.
- Pamiętam. - W przeciwieństwie do ojca, Lochivan znał imiona wszystkich w
klanie,
rodowitych Tezerenee i napływowych, którzy w tym czy innym czasie zasilili ich
szeregi. Był
nawet z tego dumny. - To był... - Odwrócił się do jednego z wojowników. -
Poszukaj Ivora.
Skoro brał udział w pierwszej ekspedycji, do tej też został wyznaczony.
Sharissa zmarszczyła czoło. Byłby to tylko zbieg okoliczności?
- - Czy Ivor jest z tobą spokrewniony?
- - To kuzyn. Posłuszny, mały kuzynek. Przybył z Nimth jako jeden z pierwszych.
Gdy wojownik oddalił się, by wypełnić rozkaz zwierzchnika, przybyli inni. Jeden
zasalutował Lochivanowi, który podniósł się z klęczek.
- - I co?
- - Trzech nie żyje. Niedaleko stąd znaleźliśmy wypatroszonego człowieka.
- - Nic więcej?
- - Nic.
- - Pozbyć się tego... tego... pozbyć się go dyskretnie. Zrozumiano?
- Tak jest, panie.
Wojownicy zajęli się wyciąganiem zwłok z wozu. Lochivan skupił uwagę na
Faunonie. Ignorując Sharissę, podszedł prosto do niego i przykląkł.
- Co to za sztuczka, elfie? Czy na zewnątrz są twoi kamraci? - Złapał jeńca za
szczękę.
- Czyżbym był zbyt pobłażliwy?
Radość z widoku Lochivana momentalnie przygasła. Nie ma prawa traktować
Faunona w taki sposób, pomyślała Sharissa.
- - Czego od niego chcesz, Lochivanie? Jaką rolę mógłby odegrać? Spójrz na
niego.
Uczyniłeś z niego bezwolną kukłę!
- - To... to... to prawda, pani. - Gdy zjawili się Tezerenee, Faunon zaczął
udawać, że
jest półprzytomny. Sharissa nie okazała zaskoczenia. Rozumiała, że elf chce
wyrobić w nich
mylne przekonanie na temat swego stanu. Do Lochivana powiedział: - Nic... nic
nie wiem,
przyjacielu. Przy... przysięgam. Myślisz, że za... zaprosiłbym takie... takiego
potwora, nie
mogąc się nijak obronić? Wo... wolałbym, żebyś własną ręką po... poderżnął mi
gardło... niż
znaleźć się na łasce... takiej straszliwej bestii.
- - Twierdzisz, że to nie sprawka elfów?
- - Twój człowiek wcześniej chorował, Lochivanie - przypomniała Sharissa.
Jeszcze
nie dowiedziono, że napastnikiem był przeobrażony Ivor, ale przypuszczała, że
niebawem jej
domysł okaże się uzasadniony. - Wydaje się, że coś innego było przyczyną.
Lochivan westchnął. Podniósł się, zdjął hełm i podrapał się po suchej skórze na
szyi.
Przyzwyczajony do swędzenia, już nawet się nie uskarżał.
- Może masz rację. Nieobecność Poszukiwaczy jest podejrzana. Nie zrozumiała.
- - Myślałam, że gniazdo, do którego zmierzamy, jest opuszczone, a Poszukiwacze
nie żyją.
- - Zostało jeszcze paru do wytrzebienia.
Zmiana w wyrazie twarzy elfa sprawiła, że czarodziejka szybko spojrzała w inną

background image

stronę. Na wzmiankę o jaskiniach pogrążył się w zadumie, jakby kojarzył fakty,
których ona
nie umiała powiązać. Może po wyjściu Lochivana będzie mogła...
- - Obawiam się, że muszę przerwać twoją rozmowę z więźniem - oznajmił w tej
chwili Lochivan. - Myślę, że będziesz miała drugą okazję. Póki co, wolę otoczyć
cię lepszą
ochroną.
- - Mnie? Ucierpiał jeden z twoich ludzi...
- - Który przyszedł po ciebie. Możliwe, że ten, kto jest za to odpowiedzialny,
postrzega w tobie zagrożenie. Nie chcę, żeby spotkało cię coś złego, Sharisso. -
Ton
Lochivana złagodniał.
Chciała się sprzeciwić, ale to nie zmieniłoby wyniku. Za plecami Tezerenee
Faunon
dał jej znak, że powinna odejść. Lepiej nie protestować, bo Tezerenee zmienią
zdanie i nie
pozwolą jej na ponowne odwiedziny.
- - Dobrze. - Sharissa wątpiła, czy tej nocy zdoła zasnąć.
- - Pozwól, że cię odprowadzę.
- - To nie będzie konieczne. - Nie chciała, żeby ją dotykał.
- - Będziesz bezpieczniejsza. Ten incydent może nie być odosobniony.
Jak wcześniej, wynik był przesądzony. Poddała się bez walki. Pokiwała głową i
podała mu rękę.
- Masz... masz również moją wdzięczność... - wydukał Faunon, gdy Tezerenee
chciał
wysadzić ją z wozu. - Jakie to szczęście, że akurat byłeś w pobliżu.
Niezbyt subtelnie dał do zrozumienia, że Lochivan albo ich szpiegował, albo
czekał,
aż Sharissa wyjdzie z wozu. Tezerenee zerknął w jej stronę. Nie skomentował słów
elfa, ale
wyprowadził czarodziejkę znaczcie szybciej niż było to konieczne.
Na zewnątrz kręciło się paru Tezerenee. Dwóch uprzątało resztki zniszczonych
drzwi.
Sharissa rozejrzała się. Ciała strażników już zostały zabrane. Współczuła im,
choć nie tak
bardzo, jak elfom wybitym parę tygodni wcześniej. Tezerenee sami byłi sprawcami
nieszczęść, jakie na nich spadły.
Zdarzenie to miało miejsce tylko dwa dni drogi od warowni. Oddalając się wraz z
Lochivanem od wozu, czarodziejka zastanawiała się, co przyniesie im przyszłość.
Obawiała się, że może być tylko gorzej.

XIII

- - Śpi, panie.
- - To dobrze. - Stali we trójkę w jego namiocie. Patriarcha postanowił założyć
bazę
operacyjną i dlatego czuł się usprawiedliwiony, że on ma dach nad głową, podczas
gdy
wszyscy inni śpią pod gołym niebem. Miał na sobie niekompletną zbroję, bo
ubranie się
zajęło mu więcej czasu niż zwykle. Uznał, że to trochę niepokojące, ale w
obliczu okropnego
incydentu ten drobiazg szybko popadł w zapomnienie.
Reegan, w pełnej zbroi i trochę zły, że nie dają mu się wyspać, zapytał:
- Co zrobiłeś z tym ścierwem, Lochivanie? Lochivan, nie wstając z klęczek,
odparł:
- - Kazałem pogrzebać go dyskretnie. Ojcze, ten potwór był jednym z naszych
ludzi.
Reeganie, znasz Ivora?
- - To był Ivor?
Jeden z naszych ludzi - pomyślał władca Tezerenee. - Dopadli jednego z naszych w

background image

samym środku mojego obozu i to mimo przedsięwziętych środków ostrożności!" Cały
obszar
został dokładnie opleciony czarami obronnymi. W przeszłości Barakas unikał
takich
zabezpieczeń, gdyż wolał polegać na gotowości własnej i swoich ludzi, lecz
ostatnio jakby
zgnuśniał, a poddanym zaczynało brakować zapału, jaki wykazywali w czasie
pierwszych dni
pobytu w Smoczym Królestwie.
- Zginęło trzech innych. Wszyscy przybrani do klanu. Niewielka strata, ale
zawsze
strata. Vraadowie, którzy dołączyli do klanu, staną się nerwowi. Nie wolno
okazać
niezdecydowania, bo to podsyci ich obawy. Uczestnicy wyprawy będą musieli być
jeszcze
bardziej czujni.
- Co mu się stało? Co to za przemiana? Lochivan pochylił głowę.
- Nie wiem. Padła sugestia, że być może Poszukiwacze maczali w tym palce.
- - Czyja sugestia? Elfa? - parsknął Reegan. - Jasne, że ich obwinia! Jest
tchórzliwym...
- - Zamilcz, Reeganie! - Patriarcha szarpał brodę, rozważając możliwości. -
Gdyby
to byli pobratymcy elfa, z pewnością uwolniliby go, nie zostawili na naszej
łasce. Powiedz
mi, Lochivanie, czy ten elf wygląda na samobójcę?
- - Jest wojownikiem, ojcze, gotowym narazić życie, ale samobójstwo byłoby
przesadą. Jego śmierć niczemu by nie służyła.
Barakas kątem oka zobaczył, że jego najstarszy syn przygotowuje się do
wygłoszenia
kolejnej tyrady. Odwrócił się na czas, by temu zapobiec. Reegan ściągnął brwi,
ale zachował
milczenie.
- - Zapytaj kamratów Ivora, czy ostatnio jego zachowanie odbiegało od normy -
polecił Barakas. Coś wpadło mu do głowy. - Brał udział w pierwszej ekspedycji?
- - Tak, panie.
Czy Ivor mógł dotknąć czegoś, czego nie powinien dotykać? Czy mógł natknąć się
na
coś, co przypieczętowało jego los? Czyżby na Tezerenee czekała zastawiona
pułapka?
Barakas pomyślał o skrzynce i o tym, kto przebywał w niej wbrew własnej woli.
Mądrze
zrobił, zabierając na wyprawę mieszkańca nicości, którą Dru Zeree nazwał Pustką.
Opanowanie jaskiń może wcale nie być takie łatwe.
- - Co zamierzasz, ojcze? - ośmielił się spytać Reegan.
- - Będziemy jechać dalej w tym samym tempie. Straty zawsze są nieuniknione i
należy się z nimi liczyć. Być może przed osiągnięciem celu śmierć zabierze
innych
wojowników, może nawet jednego z was.
Reegan i Lochivan okazali zaniepokojenie. Barakasowi nie przyszło na myśl, że
jego
też może spotkać podobny los. Nic dziwnego - przecież on był klanem.
- Jutro należy ogłosić, że Ivor i pozostali polegli godną śmiercią. Możecie
odejść.
Synowie skłonili się i odeszli spiesznie, zamierzając przed wypełnieniem innych
rozkazów powtórzyć swojemu rodzeństwu treść rozmowy z patriarchą. Barakas
tymczasem
siedział w podniszczonej zbroi, zastanawiając się, co takiego upomniało się o
jego
wojowników i nastawało na życie Sharissy Zeree. W pewnym sensie niemal
zazdrościł

background image

Ivorowi. Ten wojownik bardziej niż ktokolwiek inny zbliżył się do poznania
chwały smoka,
będącego wszak totemem klanu. Jedyny problem polegał na tym, że brakło mu woli,
by
przemóc czary, które nim zawładnęły.
Patriarcha osądził, że na jego miejscu uległby przemianie według własnych reguł.
On
miał wolę, której zabrakło Ivorowi. On, władca Tezerenee, stałby się żywym
symbolem
klanu.
Barakas zaczął się drapać, ale przestał, gdy uświadomił sobie, co robi. Od paru
dni
wysypka i sucha skóra jakby mniej mu dokuczały. Wkrótce pozbędzie się
podrażnienia.
Walczył z nim i stopniowo coraz mniej mu dolegało.
Zwycięstwo, jak często głosił, jest wyłącznie kwestią woli.
Gadali i gadali, jednak nie wiedział, co usiłowali mu powiedzieć. Po pewnym
czasie
zaczął mieć problemy ze skupieniem wzroku. Im usilniej starał się dojrzeć ich
rysy, tym
bardziej się rozmywały.
Ale patrzył, owładnięty jakąś niewytłumaczalną fascynacją, która nie pozwalała
mu
oderwać od nich wzroku i zająć się szukaniem wyjścia z tego domu wariatów. Każdy
ruch, na
jaki się zdobył, nieuchronnie zwracał go ku nowym, równie niepokojącym obliczom.
- Smocza krew! - szepnął po raz pierwszy lub setny - stracił rachubę. Ledwo
wiedział,
co się z nim działo, co tu więc mówić o tym, co działo się wokół niego. Smok
mógłby się
podkraść i rozprawić z nim bez najmniejszego wysiłku. A jednak nie mógł oderwać
uwagi od
twarzy.
Pełen strachu i dziecięcego zachwytu ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął oblicza,
które
było najbardziej podobne do jego twarzy.
W grocie coś się zmieniło; wyczuł zmianę, lecz nie mógł jej zobaczyć. Coś
pociągnęło
go za płaszcz, ale pogrążony w marzeniach ledwo to zauważył. Usłyszał cichy
szmer, który
mógł być wezwaniem lub tylko poświstem wiatru, pozbawionym znaczenia odgłosem, o
którym szybko zapomniał.
Kaptur płaszcza spadł mu na oczy.
Gerrod walczył, pragnąc dalej patrzeć na twarze, chód zdawał sobie sprawę, że to
niebezpieczne. Nie mógł jednak ściągnąć kaptura, gdyż potężne ramiona trzymały
go niczym
kleszcze, uniemożliwiając bodaj podniesienie ręki.
Syrenie szepty twarzy w kryształach zostały zagłuszone przez podekscytowane
pohukiwanie. Quel powlókł go do tyłu.
Szepty ucichły. Przymus patrzenia na zniekształcone odbicia zmalał niemal do
zera.
Quel puścił go. Gerrod zaczerpnął powietrza, którego brakowało mu od pewnego
czasu; wstrzymywał oddech, nie zdając sobie w tego sprawy. Odwrócił się i
spojrzał na
stwora, który wywlókł go z jaskini.
Był to, jak się zdawało, wódz Queli. Patrzył na niego ze szczerym zatroskaniem.
- Zaraz... zaraz poczuję się lepiej - wysapał Gerrod w odpowiedzi na milczące
pytanie.
Miał nadzieję, że kryształ właściwie przełożył jego słowa i myśli.
Quel zahukał niezrozumiale i wskazał na niego, kończąc gest potrząśnięciem

background image

pazurzastej łapy. Gerrod popatrzył po sobie i zmarszczył brwi w konsternacji.
Wreszcie
uświadomił sobie, że nie rozumie pohukiwania Queli. Nie miał pojęcia, co się
stało z
kryształem; nie pamiętał, czy upuścił go w jaskini czy zostawił w jakimś innym
miejscu.
Zaklął, wplatając w przekleństwo imię ojca. Jak nigdy dotąd sytuacja wymagała
wyjaśnienia, a on utracił jedyny sposób porozumienia się z podziemnymi
stworzeniami.
Chciał wiedzieć, czemu służyła kryształowa komnata i kto ją zbudował. Ledwo
pamiętał
wypadki poprzedzające wejście do tej obłędnej jaskini. Quele ją zbudowały czy
tylko
znalazły? Z ich zachowania wynikało, że raczej znalazły, ale był zbyt
otumaniony, żeby
wyciągać wiarygodne wnioski.
Choć pobyt w grocie był niezmiernie przykrym doświadczeniem, pragnął do niej
powrócić. Nie bez przygotowania, jak za pierwszym razem, ale w zaplanowany
sposób,
ostrożnie, z pełnym respektem dla skrytej tam mocy.
Już miał dać znać rękami, że chce wrócić do kryształowej jaskini, kiedy świat
wokół
niego zawirował. Gerrod patrzył, jak ziemia podnosi się na spotkanie jego
twarzy. Silne
ramiona opancerzonego towarzysza powstrzymały go od upadku - najwyraźniej Quel
spodziewał się takiej reakcji. Czarodziej nie miał czasu zastanowić się nad tym,
bo w
następnej chwili stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, otaczały go Quele. Nie były nim zainteresowane, dopóki nie
zobaczyły, że wróciła mu świadomość. Wtedy, jak aktorzy wdziewający maski, w
okamgnieniu okazali podekscytowanie. Gerrod zmarszczył czoło. Miał nadzieję, że
uznają
jego minę za wyraz przejęcia własnym stanem - po części tak było - a nie
podejrzliwości
wobec ich nagłego zaciekawienia.
Stworzenia przeniosły go do innej komory, której wyposażenie daleko odbiegało od
ludzkich wyobrażeń na temat wygody. Gerrod leżał na macie przesyconej wonią
gospodarzy i
zimnej ziemi. Podniósł się powoli, odtrącając pomocną łapę Quela. Wielkie Quele
cofnęły
się, robiąc mu miejsce. Trudno było odczytać ich emocje, ale Genod miał
wrażenie, że są
trochę zaskoczone prędkością jego powrotu do zdrowia. Bez wątpienia jacyś
przedstawiciele
ich rasy wchodzili wcześniej do komnaty z kryształu. Vraad nie wiedział, jak to
się dla nich
kończyło, ale domyślał się, że gorzej niż w jego przypadku.
"Znacznie gorzej - zadecydował - jeśli ich strach przed tym miejscem nie jest
udawany", Był pewien, że nie; Quele o wiele lepiej przysłużyłyby się swojej
sprawie - jaka by
ona nie była - gdyby zamiast strachu okazywały pewność siebie. Gerrod utwierdził
się w
przekonaniu, że stwory boją się tego, co odkryły.
Co one widziały w kryształowej grocie?
- - Muszę... - urwał, gdy przywódca podał mu kryształ, ten sam albo taki sam jak
pierwszy; Gerrod nie miał pojęcia.
- - Umysł nietknięty... strach nie poraził... pytanie?
A więc tak to się kończyło. Jego poprzednikom strach odebrał zmysły. Quele nie
mogły znieść bez uszczerbku wizyty w grocie. A jednak któryś go wyprowadził. Jak
tego
dokonał?

background image

Gdy się nad tym zastanawiał, opancerzona istota powtórzyła pytanie.
- Nic mi nie jest. - Nie było to do końca prawdą, ale Quele musiały zadowolić
się taką
odpowiedzią. Gerrod nie miał zamiaru mówić im o głosach - o własnym głosie -
który nadal
szeptał mu w głowie. Głosy chciały, żeby wrócił do komnaty, wrócił i wysłuchał
tego, co
miały do powiedzenia.
Zrobi to. Był tego pewien. Powróci do kryształowej jaskini nawet wbrew woli
Queli.
- Jadło... czas minął... pytanie?
Zmiana tematu rozmowy zaskoczyła go, ale już po chwili zrozumiał, o co chodzi.
Pytano go, czy chce jeść. Ciekawe, ile czasu upłynęło od chwili, gdy popadł w
omdlenie.
- Jak długo byłem nieprzytomny?
W sumie niedługo; stracił świadomość na dwie, może trzy godziny, jeśli dobrze
się
orientował w ich rachubie czasu. Utrata przytomności wyszła mu na dobre, bo
dotąd nie miał
okazji wypocząć po wcześniejszej wędrówce. Nadal brakowało mu porządnego
całonocnego
snu, ale lepszy rydz niż nic. Twarda szkoła, jaką przeszedł w klanie Tezerenee,
wyszła mu na
dobre. Pod rządami ojca każdy uczył się spędzać na nogach całe dnie i noce.
Żołądek przypomniał mu, że ostatnio go nie rozpieszczał. Gerrod zastanowił się,
czy
tutejsza strawa jest równie nieapetyczna jak papka, którą karmiły go patrole.
Całkiem
możliwe, ale mimo wszystko nie odmówiłby posiłku. Musiał pokrzepić nadwątlone
siły przed
czekającym go zadaniem, choć właściwie nie wiedział, na czym będzie ono polegać.
Jakby wyczuwając jego przyzwolenie, nowy Quel, mniejszy od innych, ale i tak
niemal dorównujący wzrostem człowiekowi, przyniósł miskę pełną jakiejś rzadkiej
brei. Nie
odrywając oczu od małego Quela, Gerrod powąchał zawartość... i zadrżał. Spojrzał
na miskę.
W porównaniu z tym, co zobaczył, papka była przysmakiem.
Kiedy podniósł głowę, mały Quel zdążył odejść. Czarodziej zastanowił się, czy
wreszcie spotkał samicę. Żaden z pozostałych Queli nie kwapił się z
wyjaśnieniem, ale był
pewien, że poczynił trafne przypuszczenie. Jeśli tak, wtedy ci tutaj musieli być
samcami -
chyba że ten mały był niedorostkiem. To jednak nie trafiało mu do przekonania i
postanowił
myśleć o swoich towarzyszach jako o przedstawicielach płci męskiej, mimo że
mniejszy Quel
różnił się od nich wyłącznie wzrostem.
Bacznie obserwowany przez nieludzką świtę, zabrał się do jedzenia. Szybko
rozprawił
się z zawartością miski - również dlatego, że nie dostał łyżki. Pił, starając
się nie zwracać
uwagi na fale odrażającej woni, które atakowały mu nozdrza.
- Obejdzie się bez dokładki - mruknął, podając pustą miskę jednemu z Queli.
Stwór
cisnął naczynie w kąt, jakby po użyciu przez człowieka już nikt nie miał z niego
korzystać.
To zdarzenie przypomniało czarodziejowi o jego rzeczywistym położeniu. Mimo
przyjaznego
zachowania te Quele nie były mu bardziej przychylne od strażników, którzy go
tutaj

background image

przywiedli. Bez skrupułów wepchnęły go do jaskini, która doprowadziła do obłędu
paru ich
pobratymców. Gdyby nie miały pod ręką jego, posłużyłyby się elfem czy
przedstawicielem
jakiejś innej rasy. Było im wszystko jedno; liczyło się tylko rozwikłanie
zagadki kryształowej
komnaty.
Przywódca wydał długie, niskie pohukiwanie. Podwładni bez protestu zaczęli
wychodzić z komory, nie zwracając uwagi na Vraada. Przywódca w milczeniu czekał,

zostaną sami. Dopiero wtedy odwrócił się do swego gościa.
Wówczas maska opadła, ujawniając obecność prawdziwej inteligencji za nieludzkim
obliczem. Dzikiej, wyrachowanej inteligencji, niebezpiecznej jak u Tezerenee.
Gdyby Gerrod
nie przypomniał sobie, że stanowi klucz do rozwiązania zagadki kryształowej
jaskini,
zacząłby bać się o życie. Był im potrzebny, inaczej nie otoczyłyby go opieką,
gdy odzyskał
przytomność. Mimo fizycznego zagrożenia, jakie reprezentował stojący przed nim
Quel,
czarodziej zdobył się na uśmiech.
- Widoki komnaty... stwierdzenie!
Gerrod wstrząsnął się pod wpływem natłoku dziwnych głosów i obrazów w głowie,
ale szybko odzyskał panowanie nad sobą.
- - Chcesz wiedzieć, co zobaczyłem, prawda? Chcesz wiedzieć, dlaczego nie
oszalałem?
- - Zgadza się." stwierdzenie!
Czy wyznanie prawdy może mu zaszkodzić? Gerrod wątpił, dlatego powiedział
stworzeniu o wszystkim, co widział, słyszał i czuł. W trakcie opowieści
przywódca Queli stał
bez ruchu, jak zahipnotyzowany. Od czasu do czasu wysyłał pytanie, głównie
dotyczące
jakiegoś pomniejszego szczegółu. Vraad niewiele wywnioskował z tych pytań, z
wyjątkiem
tego, że kryształowa jaskinia pochłonęła co najmniej kilka ofiar. Ile Queli
próbowało
zmierzyć się ze strachem i poniosło klęskę? Co odkryły przed śmiercią? Gerrod
niejeden raz
był o krok od uzyskania odpowiedzi, ale za każdym razem przywódca skrywał obrazy
i
emocje, nie pozwalając ich zgłębić.
Historia dobiegła końca o wiele za szybko. Gerroda opadł nagły niepokój. Czyżby
się
mylił? Czy dał im to, czego potrzebowały? Czy przestał być potrzebny?
Przywódca Queli pochylił się, jego oddech cuchnął bardziej niż niedawny posiłek.
- Współpraca... dalsze istnienie... stwierdzenie! Czarodziej pokiwał głową,
próbując
nie zważać na przyspieszone bicie serca.
- - Lubię życie. Będę współpracować.
- - Cel kryształów... broń przeciwko nieprzyjacielowi/wrogowi... ptasi lud."
stwierdzenie/pytanie?
- - Co? Aha. - Gerrod kiwnął głową, tłumiąc ziewnięcie. - Można wykorzystać to
jako broń przeciwko Poszukiwaczom. - Nie miał pojęcia, w jaki sposób, ale był
pewien, że
kryształy można przemienić w broń. Miał nadzieję, że gdy to się stanie, broń
zwróci się
przeciwko Quelom.
Zbłąkana myśl o Sharissie przypomniała mu o pierwotnym celu misji. Zdusił ją,
wmawiając sobie, że kryształowa komnata pomoże mu w tym względzie, choćby tylko
dając

background image

czas na obmyślenie ucieczki. Nie chciał rozwodzić się nad kwestią, że ciągnęło
go do jaskini
niezależnie od nadrzędnego celu. Odsunięcie Sharissy na drugi plan w imię
zaspokojenia
ciekawości było posunięciem, którego prędzej spodziewałby się po swoim ojcu.
- - Odpoczynek... stwierdzenie!
- - Ja... - Gerrod nie mógł sobie przypomnieć, co chciał powiedzieć. Ziewnął
rozdzierająco. Środek nasenny w jedzeniu. Dlaczego o tym nie pomyślał? Położył
się i znów
ziewnął. Czy naprawdę miało to znaczenie? Równie dobrze może zacząć planować
ucieczkę
po przebudzeniu. Tak, to brzmiało rozsądnie. Będzie wypoczęty, a kreślenie
planów wymaga
siły i jasności umysłu.
- - Zgoda... czas na bierność... stwierdzenie! - potwierdził stojący obok Quel.
Gerrod
pokiwał głową. Zrobi wszystko, czego chciał jego gospodarz, dopóki oznaczało to
sen. Jutro -
albo kiedy wreszcie się przebudzi - zacznie pracować nad planem ucieczki.
Zasypiał, gdy usłyszał śmiech. Quele nie umiałyby wydać takiego dźwięku i
wiedział,
że nie był to jego własny głos. Przez chwilę balansował na krawędzi jawy,
wytężając słuch i
czekając na powtórzenie się dźwięku. W końcu przegrał walkę z bogiem snu i
zasnął.
0 Ucieczka, jak stwierdził później, nie będzie łatwa. Nie widział słońca, więc
mógł
tylko zgadywać, że minęły dwa dni od zejścia pod powierzchnię. Przebywał w
podziemnym
świecie nie tylko dlatego, że taka była wola Queli, ale również z powodu własnej
ciekawości.
Intrygowało go wiele rzeczy, choć nie z taką siłą jak kryształowa jaskinia.
Quele wprawdzie
nie dorównywały budowniczym komnaty pod względem opanowania magii kryształów,
lecz
nie brakowało im talentu. Gerrod jeszcze nie widział kamienia zwanego przez nie
"zbieraczem", ale wyobrażał sobie, że jest to kryształ zdumiewającej potędze.
Nie miał
pojęcia, w jaki sposób wchłania rozdziela magiczne siły, z których korzystały
Quele.
Chciałby to zbadać, ale przechowywano go w niedostępnym dla niego miejscu.
Chodząc z przywódcą po podziemiach, czarodziej obracał w palcach kamyki, które
nosił w sakiewce u pasa. Były podobne do kryształu pozwalającego mu porozumiewać
się z
Quelami i prawdopodobnie mogły spełniać tę samą rolę. On jednak miał co do nich
inne
plany. Zdobył je bez trudu; wydobywano je w takich ilościach, że gdy pierwszy
raz ujrzał
wielką stertę, nie posiadał się ze zdumienia. Do kopalni przyprowadzano
wszystkie małe
Quele niedługo po urodzeniu. Młode różniły się od dorosłych w zasadzie tylko
wzrostem i
tym, że miały miękkie, prawie nie pomarszczone pancerze. W ledwo zaznaczonych
bruzdach
umieszczano kryształy, a kryształy rozumienia - Gerrod nie umiał lepiej
przełożyć ich nazwy
- znajdowały się wśród pierwszych. Z biegiem czasu twardniejąca powłoka
zarastała
większość kamieni, które tym sposobem stawały się integralnymi częściami
stworzenia i
pozwalały mu rozumieć przedstawicieli innych ras.

background image

Kradzież trzech kamieni z ogromnej hałdy była dziecinnie łatwa. Tak łatwa, że
Gerrod
czasami zastanawiał się, czy jego towarzysz po prostu nie przymknął na nią oka.
Mniejsza z
tym. Zdobycie kamieni było pierwszym krokiem w realizacji planu ucieczki, która
miała
dojść do skutku, gdy tylko wróci do kryształowej jaskini i ujawni prawdę
skrywaną przez
twarze - nie wspominając o innych tajemnicach.
"Nie zapominajmy o Sharissie!" - zbeształ się w duchu. W tej sytuacji łatwo było
zapomnieć o rzeczywistości. Nie tylko o córce Dru Zeree, ale również o spbie
samym - o
starzejącym się, roztrzęsionym Vraadzie. Za każdym razem, gdy miał okazję się
przejrzeć,
widział oblicze starca.
Do przywódcy podbiegł zdenerwowany Quel i obaj zaczęli szybko pohukiwać.
Czarodziej nie mógł ich zrozumieć, mimo że miał kryształ. Odbierane obrazy były
niewyraźne, niemal jakby Quele rozmyślnie uniemożliwiały mu udział w rozmowie.
Nie był
tym zaskoczony; wiedział, że jest tolerowany tylko z uwagi na swoją przydatność.
Wiedział
też, co zrobią, kiedy posiądą sekrety kryształowej jaskini.
Przywódca odwrócił się do niego, mrużąc ciemne oczy. Jego niskie, pospieszne
pohukiwanie Gerrod zinterpretował jako znak złości i zaniepokojenia.
- Powierzchnia... szpieg na niebie... zamierzona obserwacja... stwierdzenie!
Quel złapał go za ramię i powlókł w głąb tunelu. Czarodziej po drodze próbował
rozszyfrować wiadomość. Coś działo się na powierzchni, ktoś przybył na
przeszpiegi...
Poszukiwacz?
W trójkę weszli do groty, której Gerrod jeszcze nie widział. Jak rozległe były
podziemne włości Queli? Gerrod dochodził do przekonania, że rasa zachowała tylko
resztki
dawnej potęgi. Niegdyś ich imperium musiało rywalizować pod względem wielkości z
terytoriami Poszukiwaczy.
Kilka Queli stało wokół obrazu. Nad ich zaokrąglonymi ramionami czarodziej
widział, jak maleńka figurka unosi się nad terenem nie większym niż jego
przedramię.
Źródłem obrazu był kryształ, który leżał na trójnogu pośrodku pomieszczenia.
Rzeczywiście był to Poszukiwacz. Gerrod nie poznał projektowanej okolicy, ale
skalista i prawie pustynna powierzchnia sugerowała, że stanowi ona cześć
półwyspu, na
którym mieszkały Quele.
Poszukiwacz wisiał w powietrzu, szybko bijąc skrzydłami. Mały obraz nie pozwalał
określić płci przybysza; jak u Queli, różnice między samcami i samicami były
nieznaczne.
Jeden z obserwatorów chrząknął i dotknął kryształu. Scena powiększyła się.
Tezerenee stwierdził, że intruzem jest ptasia kobieta, choć informacja ta nie
miała większego
znaczenia. Nadal nie wiedział, dlaczego samotna Poszukiwaczka narażała życie,
przybywając
do krainy odwiecznych wrogów.
Skrzydlata sięgnęła do szyi, szarpnęła łańcuszek. Gerrod zmrużył oczy i zobaczył
medalion. W pewnym sensie medaliony Poszukiwaczy były odpowiednikami kryształów
Queli; chroniły noszącego i zawierały jakiś zabójczy czar. Wielu Tezerenee padło
ofiarą tej
broni. Gerrod przecisnął się między Quelami i stanął jak najbliżej obrazu.
Przywódca łypnął
w jego stronę, ale przestał zwracać na niego uwagę, gdy tylko zobaczył, do czego
zmierza
maleńka postać.
Poszukiwaczka zdjęła medalion i rzuciła go na ziemię. Wśród Queli zapanowało

background image

poruszenie.
Przywódca wydał rozkaz, którego Gerrod nie zrozumiał. Już wiedział, że robiono
to
celowo.
Parę Queli odwróciło się do wodza. Ich ruchy zdradzały konsternację. W ryku
jednego
stwora pobrzmiewało pytanie.
Przywódca odepchnął Vraada na bok - niemal pod ścianę - stanął naprzeciwko tego,
który śmiał kwestionować jego decyzję, i powtórzył komendę.
Podwładny zwiesił głowę, wrócił do trójnoga i pod czujnym spojrzeniem wszystkich
obecnych, łącznie z Gerrodem, dotknął innej ścianki kryształu.
Poszukiwaczka nadal unosiła się w tym samym miejscu. Dopiero gdy Quel dotknął
klejnotu, Vraad zrozumiał, że skrzydlata proponuje zawieszenie broni. Musiała
wiedzieć, że
znajduje się na terytorium Queli. Ryzykowała życiem, żeby uzyskać posłuchanie.
Przywódca Queli postanowił odrzucić ofertę.
Oślepiający błysk zmusił wielkie, opancerzone stworzenia do przysłonięcia oczu i
na
chwilę oślepił nie przygotowanego człowieka. Obraz zniknął. Gerrod mrugał,
dopóki nie
odzyskał wzroku. Patrzył, próbując nie zważać na pływające plamki, które
pstrzyły wszystko
w polu widzenia. Obraz znów się pojawił i czarodziej zobaczył roziskrzone
wzgórza
porośnięte skąpą, skarlałą roślinnością. Po Poszukiwaczce nie został ślad.
Ten sam Quel, który wcześniej zajmował się kryształem, dotknął go ponownie.
Obraz
zmienił się, ukazując głównie powierzchnię ziemi. Przywódca zahukał; jego ton i
postawa
zdradzały zadowolenie.
Kiedy Tezerenee zobaczył szczątki emisariuszki Poszukiwaczy, odetchnął z ulgą,
że
nie może ich poczuć.
Quele dysponowały doskonałą bronią. Samotna skrzydlata nie miała szans.
Rozpostarte na twardej ziemi zwęglone zwłoki przywiodły Gerrodowi na myśl
okropną
parodię resztek posiłku. Twarz, a raczej to, co z niej zostało, była pogrzebana
w glebie, co
oszczędziło mu widoku oskarżycielskich oczu. Skrzydlata przybyła z propozycją
pokoju -
chyba że Quele wiedziały lepiej - a one upiekły ją żywcem.
Ich bronią była sama ziemia. Liczne błyszczące kryształy na pozór bezładnie
rozrzucone po okolicy służyły konkretnemu celowi. Były ułożone jak rzędy
kamieni, które
rozświetlały świat pod powierzchnią. Manipulując paroma z nich, Quele wytworzyły
wiązkę
silnego światła. Jak okrutne dziecko, które przypieka robaki pod szkłem
powiększającym, tak
one paliły wrogów.
"Nasze rasy naprawdę są spokrewnione" - pomyślał Gerrod z odrazą. Taka sztuczka
zyskałaby poklask wielu Vraadow. Jego ojciec z rozkoszą powiększyłby swój
arsenał o taką
śmiercionośną zabawkę.
Z chwilą zażegnania kryzysu Quele zaczęły tracić zainteresowanie incydentem.
Zdawało się, że tylko Gerrod jest przejęty misją Poszukiwaczki. Mało
prawdopodobne, by w
ten sposób chciała popełnić samobójstwo. Coś trapiło ją i jej plemię na tyle
mocno, że
postanowiła zaryzykować. Żałował, że nie przyjrzał się jej dokładnie. W jakim
stanie była

background image

przed śmiercią? Naprawdę wyglądała na zmęczoną i przybitą, czy tylko to sobie
wyobraził?
- Szaleństwo... ptasi ludzie... śmierć... stwierdzenie! Quel, który zawsze mu
towarzyszył, stanął u jego boku. Nie był zbyt wymowny, ale ważne, że znów chciał
z nim
rozmawiać. Gerrod zrozumiał wiadomość; przywódca uważał, że Poszukiwaczka
musiała być
obłąkana, skoro zrobiła to, co zrobiła. Nie wiedział tylko, o czyją śmierć mu
chodziło.
Zważywszy na odwieczną wrogość między dwiema rasami, istniało zbyt wiele
sensownych
interpretacji.
Przekonany, że wraz ze swoim opiekunem powinien opuścić komorę, Gerrod odwrócił
się w stronę wyjścia. Ciężka łapa opadła na jego ramię, wyprowadzając go z
błędu.
Quel przysunął się blisko... za blisko. Czarodziej zakrył nos.
- Jutro... jaskinia z kryształu... Gerrod/elf/Vraad szuka... Poszukiwacze
umierają...
stwierdzenie!
Zakapturzony czarodziej spojrzał prowodyrowi w oczy i bez słowa pokiwał głową.
Ostatecznie wyszło na to, że śmierć skrzydlatej nie pójdzie na marne. Wróci do
kryształowej
jaskini. Zbada cudowne dzieło starożytnych i odkryje cel jego istnienia, zgłębi
tajemnicę tych
przeklętych twarzy. Wykorzysta odkrycia według własnej woli, nie zgodnie z
pragnieniami
tych pancernych potworów, które go pojmały.
- Taaak...
To nie Quel udzielił tej zwięzłej, syczącej odpowiedzi, i głos nie wydawał się
ludzki.
Gerrod przystanął, niepewny, czy nie zwodzi go wyobraźnia. Quel zachowywał się
jakby
nigdy nic. Dał znać, że teraz można opuścić komorę. Gerrod posłuchał bez słowa.
Wytężał
słuch, czekając na powtórzenie krótkiego, choć mrożącego krew w żyłach
oświadczenia.
Nic. Najpewniej wyobraźnia spłatała mu figla. Nie umiał znaleźć lepszego
wytłumaczenia, choć to wydawało się mało przekonujące. Ale czy mogło być inne?
Ta sama masywna łapa, która chwilę wcześniej go zatrzymała, teraz pchnęła go
spokojnie, ale mocno w stronę wyjścia. Gerrod przystanął w progu jaskini,
niezdolny uwolnić
się od wspomnienia tego szczególnego głosu. Jeśli był tylko wymysłem, dlaczego
wydawał
się taki prawdziwy, taki znajomy? Dlaczego nie mógł o nim zapomnieć, dlaczego
nie mógł
przepędzić z głowy jednego prostego słowa? I dlaczego teraz ni stąd ni zowąd,
wstrząsnął się
na myśl o wejściu do jaskini, do której od dwóch dni tak bardzo pragnął
powrócić?
Quel jeszcze raz go przynaglił. W marszu czarodziej zastanawiał się, czego
chciała
Poszukiwaczka i czy uśmiercenie jej mogło sprowadzić nieszczęście na rasę
Queli... nie
wspominając o nim samym.

XIV

Barakas patrzył z uśmiechem na góry, które piętrzyły się przed kolumną.
- Imponujące! Zaiste, warte zachodu!
Nawet Sharissa, która nie mogła zapomnieć o okropnym i smutnym zarazem wypadku

background image

sprzed paru dni, musiała przyznać mu rację. Majestatyczne góry budziły respekt
przede
wszystkim dlatego, że były tworem natury, a nie czarów, jak w dawnych czasach
Nimth.
- Nie można patrzeć na góry Tyber bez odczuwania ich potęgi - szepnął Faunon.
Tego dnia pozwolono mu jechać na czele ekspedycji u boku Sharissy. Elf w końcu
zgodził się poprowadzić Tezerenee, głównie przez wzgląd na młodą czarodziejkę.
Sharissa
była wzruszona, ale i zakłopotana jego względami. Faunon tylko pogarszał sprawę,
obrzucając ją powłóczystymi spojrzeniami i śląc krzepiące uśmiechy.
"Jesteśmy tylko towarzyszami niedoli - powtarzała sobie. - Łączy nas jedynie
pragnienie ucieczki". Nawet przed samą sobą nie chciała przyznać, że towarzystwo
elfa
stanowi miłą odmianę po kontaktach z członkami jej rasy.
Ucieczka nadal nie wchodziła w rachubę, bo patriarcha więził Czarnego Konia.
Sharissa oderwała wzrok od roztaczającej się przed nią scenerii i spojrzała na
skrzynkę.
Władca Tezerenee przytroczył ją do siodła, żeby w razie konieczności móc szybko
do niej
sięgnąć. Nigdy nie odstępował jej na długo. Sharissa znała charakter
pieczętujących ją czarów
i orientowała się, że ma nikłe szansę na jej otworzenie. Poza tym próba włamania
mogła
spowodować zranienie, a nawet śmierć więźnia. Już wiedziała, że Czarnego Konia
można
unicestwić. Nie był niezwyciężoną, podobną bogom istotą z zaświatów, na co
wskazywały
opowieści jej ojca. W wielu przypadkach bywał bezbronny i wiele rzeczy mogło go
zranić.
Zbyt wiele.
- Dobre miejsce do ataku - wyszeptał Faunon, mając na myśli Poszukiwaczy.
Dotarli do gór. Czekał ich tylko jeszcze jeden dzień jazdy do podnóża szczytu,
który
był celem wyprawy. Jak dotąd nie widzieli nawet jednego skrzydlatego zwiadowcy,
ale nie
popadali w nadmierną pewność siebie. Wielu rodowitych Tezerenee miało w pamięci
masakrę dokonaną przez skrzydlatych przed piętnastoma laty. Wszyscy rozmawiali o
wypadku nieszczęsnego Ivora. Zadecydowano, że padł ofiarą jakiegoś pokrętnego
zaklęcia
Poszukiwaczy.
Faunon próbował przekonać ich, że nie mają racji, ale nikt nie chciał go
słuchać. Był
pewien, że Ivor został przemieniony w potwora przez moc kryjącą się głęboko pod
jaskiniami, które Poszukiwacze zajęli na gniazdo. Tylko Sharissa mu uwierzyła,
choć zdawała
sobie sprawę, że jej wiara do pewnego stopnia wynika z rosnącej sympatii do
elfa.
Ekspedycję poprzedzał oddział zwiadowców na latających smokach, dowodzony
przez Lochivana. Gdy patriarcha zobaczył, że zwiadowcy zawracają, zatrzymał
kolumnę i
czekał na raport. Lochivan zeskoczył ze skrzydlatego wierzchowca i przykląkł
przed władcą
klanu.
- - Ojcze. - Sharissa zwróciła uwagę, że jego głos zrobił się chrapliwy.
Wojownik
niedbale skinął głową starszemu bratu i zameldował: - Wlecieliśmy w region
przesiąknięty
czystą, surową mocą.
- - A nie mówiłem? - Faunon nie mógł się powstrzymać. Był zły, że najpierw
zmuszali go do mówienia, a potem nie chcieli go słuchać. Odwrócił się do
Sharissy i z

background image

krzywym uśmiechem zapytał: - Po co mnie wloką ze sobą, skoro nie wierzą w moje
słowa?
Reegan obrócił się w siodle.
- Milcz!
Czarodziejka wiedziała, że Faunon ryzykuje za każdym razem, gdy się odzywa,
zwłaszcza w zasięgu słuchu Reegana. Następca pragnął jej i zażyłość narastająca
między nią a
jeńcem nie uszła jego uwagi. Zżerała go zazdrość.
Lochivan mówił:
- - Dostrzegliśmy niewiele oznak niedawnej aktywności skrzydlatych, ale
znaleźliśmy paru martwych. Trudno powiedzieć, kiedy zginęli, wydaje się jednak,
że walczyli
między sobą.
- - Doprawdy? - Barakas pogładził brodę i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Lochivan czekał na dalsze słowa ojca, bezwiednie drapiąc się po szyi.
- Wobec tego możemy zająć jaskinie - wtrącił Reegan jak zwykle bez namysłu i w
niewłaściwej chwili. Sharissa niemal mu współczuła.
Ale patriarcha tylko pokręcił głową.
- Znowu gadasz od rzeczy. Tam muszą być Poszukiwacze.
Nie wszyscy okażą się na tyle uprzejmi, żeby uciec lub zginąć dla naszej wygody.
Jeśli przypuścimy szarżę, potrząsając mieczami i rzucając czary, najpewniej
spotka nas
śmierć. Na razie tereny te nadal należą do nich. Będą ich bronić do ostatniej
kropli krwi.
- - Nie możemy tu zostać, dopóki ich nie wyplenimy - zaprotestował następca. - A
w
tych skałach może to zabrać całe lata.
- - Z tym się zgadzam. - Zastanawiając się nad problemem, władca Tezerenee
poklepywał więzienie cienistego rumaka. Nagle przestał stukać i z nowym
zainteresowaniem
popatrzył na skrzynkę. - Może jest lepszy sposób.
Sharissa podjechała bliżej patriarchy. Serce zamarło jej w piersiach, gdy
uświadomiła
sobie, co mu chodzi po głowie.
- - Nie dość go namęczyłeś? Mało ci, że trzymasz go w skrzyni, która sprawia mu
katusze?
- - To zadanie powinno być względnie bezbolesne, jak mniemam.
- - Wiesz, o co mi chodzi!
- - Dzięki niemu ocaleje wiele istnień, moja droga Sharisso - odparł Barak as z
uśmiechem równie fałszywym jak słowa. - Istnień Tezerenee, oczywiście.
Podniósł skrzynkę i zaczął kreślić jakiś wzór nad wiekiem, ten sam co wcześniej,
choć
jedną ręką. Sharissa wyczuwała więź łączącą władcę Tezerenee z zaklęciem i tym
samym z
Czarnym Koniem. Nadal nie miała pojęcia, jak uwolnić hebanowego ogiera, i to
powstrzymywało ją od ucieczki. Barakas nie był przeciwnikiem, którego mogłaby
pokonać w
bezpośrednim starciu. Jej szansę mogły wzrosnąć tylko wskutek szczęśliwego
zbiegu
okoliczności - ale czy kiedyś do niego dojdzie? Czarodziejka nie miała zamiaru
czekać aż do
ślubu z Reeganem i wydania na świat jego dzieci. Myśl o takim losie natchnęła ją
nową
determinacją. Może w czasie ekspedycji zdarzy się coś, co ułatwi jej ucieczkę.
Pozostawało tylko mieć nadzieję.
Barakas podniósł wieko.
Ze skrzyni wylała się fala ciemności, niemal jakby patriarcha zastąpił dzień
nocą. A
jednak ta ciemność wrzeszczała z radości i strachu, wrzeszczała bez słów, powoli
zestalając
się w postać udręczonego przyjaciela Sharissy.

background image

- Ruch! Dźwięk! Widok! Na przeklętą Pustkę, znów jestem wolny! Wolny!
Paru Tezerenee poruszyło się nerwowo, gdyż doskonale zdawali sobie sprawę, co
mogłoby zrobić to potężne stworzenie, gdyby miało wolną wolę. Synowie Barakasa
nie
okazali zaniepokojenia, bo mieli pełne zaufanie do władzy, jaką ich ojciec miał
nad
demonem.
Żywiołowa radość z uwolnienia z okropnego więzienia szybko przeminęła i Czarny
Koń zgromił wzrokiem swego zakutego w zbroję dozorcę. Reegan i nawet Lochivan,
który
podniósł się z klęczek i stał teraz obok ojcowego smoka, woleli znaleźć sobie do
oglądania
coś innego niż lodowate oczy. Barakas, przeciwnie, spojrzał w nie z tą samą
wyniosłą
obojętnością, z jaką odnosił się do większości innych rzeczy. Wiedział dobrze,
kto tutaj
rządzi, i wściekłe spojrzenie hebanowego ogiera nie mogło tego zmienić.
- - Czego chcesz ode mnie? - ryknął mroczny rumak, drąc ziemię kopytami.
Sharissa
nie wątpiła, że wolałby zamiast ziemi mieć pod sobą pana klanu.
- - Mam dla ciebie zadanie, które, biorąc pod uwagę twoje umiejętności, powinno
okazać się łatwe.
- - Barakasie, błagam, nie każ mu tego robić! - zawołała czarodziejka, w obliczu
powagi chwili zapominając o dumie.
Patriarcha odwrócił się i omiótł ją uważnym spojrzeniem. Smoczy hełm przysłaniał
większą część jego twarzy, ale wzgardliwy ton mówił sam za siebie.
- - Nie poniżaj się, wielmożna Sharisso. Dobry wojownik używa wszelkiej
dostępnej
mu broni i wyszedłbym na głupca, gdybym nie sięgnął po najpotężniejszą. Demon
dopilnuje,
żeby nie spotkała cię krzywda.
- - Mówisz o Sharissie? - Czary Koń przestał ryć kopytami. Przeniósł spojrzenie
z
patriarchy na czarodziejkę. - A co jej zagraża?
- Nic, Czarny Koniu! On tylko...
Okryta rękawicą dłoń dotknęła wieka skrzynki. Demoniczny rumak zastygł w
bezruchu, a Sharissa od razu ucichła.
- Sharissa Zeree jedzie z nami w góry. Nie mogę zagwarantować jej bezpieczeństwa
w
przypadku ataku. Znasz siłę stworzeń, które panują na tym terytorium. Są
potężne,
nieprawdaż?
Czarny Koń roześmiał się, ale bez dawnej zuchwałości. Przebywanie w magicznej
skrzynce niemal go załamało.
- Już wcześniej przysłużyłem ci się w taki niegodziwy sposób, ty potworze! To
ja... ja
powiedziałem ci o tych stworzeniach, o elfach... - ruchem głowy wskazał na
Faunona, który
zaczął pilniej przysłuchiwać się rozmowie - i gdzie można je znaleźć. Twoje
czary nie
wystarczały! Nie miałem prawa wydawać ich na śmierć!
Skinienie było jedynym znakiem, że władca Tezerenee go wysłuchał.
- - To zadanie okaże się znacznie łatwiejsze i powinno sprawić ci satysfakcję.
Tym
razem chodzi o Poszukiwaczy, o pobratymców tych, którzy zaatakowali i wzięli do
niewoli
twojego starego przyjaciela, Dru Zeree. Te stworzenia chciały skrzywdzić jego
córkę. Nie
robią wyjątków. Jej życie znaczy dla nich tyle, co moje. Jeśli zostaniemy
zaatakowani, trudno
będzie mieć na nią oko.

background image

- - Sama potrafię się obronić. Mam własną moc - przypomniała Sharissa. - Jeśli
dojdzie do starcia, będę z nimi walczyć. Nie chcę jednak, by wybijać ich bez
potrzeby.
Hebanowy rumak nie wyglądał na przekonanego.
- - Nie znasz ich tak dobrze jak ja. Nie mają szans w starciu ze mną, bo
przewyższam ich mocą, ale ty... brakuje ci mojego daru regeneracji.
- - Święta racja - powiedział Lochivan, popierając stanowisko ojca. Sharissa
zauważyła, że Barakas lekko pokręcił głową. W tej sprawie nie potrzebował
niczyjej pomocy.
Miał wszystkie atuty.
- - Wydałem ci elfów, bo bałem się o nią... i bałem się tego przeklętego
urządzenia.
Nie proś mnie, bym wydłużył listę swoich grzechów. Rozprawię się z nimi, gdy nas
zaczepią!
- Kiedyś nie miałeś takich skrupułów. Swego czasu chciałeś rozprawić się z Dru
Zeree. Pamiętasz? - Ręka władcy Tezerenee pieszczotliwie pogładziła wieko
skrzynki.
- Wtedy go nie znałem! - Czarny Koń pochylił głowę. Sharissa wiedziała, co
rozpamiętuje. Potężny, a zarazem naiwny mieszkaniec Pustki nie znał koncepcji
życia i
śmierci. Wchłonięcie paru obcych, na których natknął się w bezkresnej otchłani,
nic dla niego
nie znaczyło. Dopiero po spotkaniu jej ojca zaczął pojmować i doceniać wartość
istnienia.
Gdyby został zaatakowany lub gdyby niebezpieczeństwo groziło tym, na których mu
zależało,
nie wzbraniałby się przed walką. Ale zabijanie istot, które nawet nie miały
pojęcia o jego
istnieniu...
- Masz wybór, oczywiście. Byłbym skłonny nie zamykać cię w skrzyni, gdybyś
spisał
się jak należy, ale skoro nie chcesz walczyć nawet dla dobra osoby, którą
darzysz przyjaźnią,
nie widzę powodu, by zostawiać cię na wolności. Kto wie, jaki zamęt mógłbyś
spowodować.
Tak, posiedzisz w skrzyni, dopóki nie uznam, że warto zadać sobie trud
podnoszenia wieka...
Barakas zaczął przechylać szkatułę w stronę Czarnego Konia. Sharissa była
wstrząśnięta i trochę rozczarowana postawą mrocznego rumaka, który dosłownie
zatrząsł się
ze strachu. Co więcej, nawet zrobił się lekko niekształtny, jakby przerażenie
odbierało mu siłę
niezbędną do zachowania obranej postaci.
- Nie trzeba.
Jego głos, choć tubalny, brzmiał potulnie i trwożliwie. Czarny Koń wbił oczy w
ziemię pod nogami, nie chcąc spojrzeć na swoich rozmówców, zwłaszcza na
Sharissę.
Czarodziejka potrząsnęła głową i łzy spłynęły jej po policzkach.
- Znajdę dla ciebie tych Poszukiwaczy... i wyeliminuję zagrożenie.
Uśmiech zadowolenia przemknął po na wpół przysłoniętym obliczu patriarchy.
- Dziękuję. Nie widzę powodu, żeby nie zacząć już teraz. Co myślisz? - Wskazał
góry
przed nimi. - Masz przeszukać rejon celu naszej wyprawy. Nie wracaj, dopóki cię
nie wezwę.
Czarny Koń potrząsnął głową, aż zburzyła mu się grzywa. Coś go zdziwiło.
- - Przecież... w ten sposób wy...
- - Wyznaczyłem ci zadanie. Masz je wykonać. Bez protestów. Nic nikomu się nie
stanie, jeśli zrobisz, co każę. Obiecuję ci.
Demoniczny rumak parsknął.
- - Jesteś obrzydliwszy od najgorszego plugastwa, jakie wylęgło się w
najbardziej

background image

ohydnym świecie spośród wszystkich, które przebyłem, szukając tego przeklętego
miejsca!
- - Tak, musimy porozmawiać o tych światach, kiedy przyszłość tego będzie już
zabezpieczona. W drogę!
Czarny Koń opuścił głowę w szyderczym ukłonie.
- Na twoje rozkazy, smoczy panie.
Okręcił się na zadnich nogach i pomknął jak wicher. Sharissa długo patrzyła w
ślad za
malejącą postacią, a potem odwróciła się do Faunona, szukając u niego pociechy.
Elf miał
surową minę. Chyba nie współczuł Czarnemu Koniowi.
- - Faunonie...
- - Zginęli przez niego. To on ich wydał.
- - To jego robota! - Czarodziejka oskarżycielsko wskazała palcem na Barakasa,
który z umiarkowanym rozbawieniem przysłuchiwał się ich rozmowie. Wielu innych
Tezerenee też spoglądało w ich stronę, ale Sharissa o nich nie dbała. Powie, co
ma do
powiedzenia. Jeśli Faunon odwróci się od niej, ponieważ nie zdoła pogodzić się z
wcześniejszymi czynami Czarnego Konia, wtedy zostanie sama. Da sobie radę bez
jego
pomocy, lecz nie o to chodziło.
"Jesteś zbyt romantyczna jak na Vraadke" - powiedział kiedyś jej ojciec.
Możliwe, ale
nie widziała powodu, żeby się zmieniać, nawet jeśli miało oznaczać to
cierpienie.
- Później będzie czas na rozmowy - oświadczył Barakas, najwyraźniej decydując,
że
są ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Sharissa uciszyła się. Miała nadzieję, że gdy Faunon ochłonie, ujrzy wszystko w
innym świetle. Może wtedy zrozumie, co strach może zrobić nawet z
najdzielniejszymi
istotami. Elf nie znał Czarnego Konia; nie miał pojęcia, że ogromnie przypomina
dziecko.
Sharissa miała w pamięci własne dzieciństwo, niezbyt odległe, i doskonale znała
ograniczone
możliwości dziecka, nawet tak potężnego jak mieszkaniec Pustki.
Daleko przed nimi ciemna sylwetka wzbiła się wysoko w niebo i zniknęła z pola
widzenia.
Barakas przytroczył skrzyknę do siodła i powiedział do Reegana:
- - Ruszamy. Zamieszanie przyniesie nam korzyść.
- - Tak jest, ojcze. - Następca odwrócił się i machnął ręką, nakazując ruszenie
w
drogę.
Tezerenee przygotowali broń i zaklęcia. Lochivan dołączył do zwiadowców, którzy
wzbili się w powietrze, kiedy tylko dosiadł wierzchowca. Dwa razy okrążyli
naziemną
kolumnę, a potem rozproszyli się przed jej czołem.
- Mamy szaleńców do towarzystwa - szepnął Faunon. Lekko przekręcając głowę, żeby
go zobaczyć, Sharissa jeszcze raz spróbowała wyjaśnić mu pozorną słabość ducha
Czarnego
Konia. Przerwał jej ostrym spojrzeniem i szepnął:
- Okazałem złość, bo tak wypadało. Dobrze rozumiem, co to znaczy być w sytuacji
bez wyjścia. Gdyby nie twoja pomoc, niedługo byłoby po mnie. Smoczy ludzie są
bardzo
wprawni w tym, co robią, zwłaszcza ten uprzejmy.
Zerknęła na maleńkie figurki Lochivana i jego smoka.
- Niegdyś myślałam, że jest uczciwy. Faunon skrzywił się.
- - Pewnie tak. Jego uprzejmość nie jest udawana, jeżeli się dobrze orientuję.
Prawdopodobnie uśmiechałby się, podrzynając ci gardło, gdyby coś go rozbawiło.
- - To... - Czarodziejka chciała powiedzieć, że słowa elfa są okrutne, ale wtedy

background image

przypomniała sobie ostatnie spotkanie z Lochivanem. Gdyby tylko klan i jego
ojciec mógł
odnieść z tego korzyść, Lochivan bez namysłu poderżnąłby jej gardło, tłumacząc,
że robi to z
przykrością, ale nie ma innego wyboru. Jego pan i władca wydał taki rozkaz, tym
samym
więc sprawa nie podlegała dyskusji.
Nagle uderzyła w nich niewidzialna fala. Sharissa jęknęła i niemal wypuściła
wodze z
rąk. Jej umysł stanął w ogniu; miała ochotę rozpętać moc i uderzyć na chybił
trafił, byle tylko
ulżyć sobie w cierpieniu.
Faunon coś zawołał, ale nie zrozumiała słów. Paru Tezerenee krzyczało, wśród
nich
sam patriarcha. Udręczona czarodziejka podniosła rękę do głowy i zaczęła zsuwać
się z
siodła. Ledwo zdawała sobie sprawę, że jeśli spadnie z jaszczura, zostanie
stratowana, bo
gadzie wierzchowce zrobiły się płochliwe. Brakowało jej sił, żeby się
przytrzymać.
Podtrzymało ją czyjeś ramię. Z początku myślała, że to Faunon, i uśmiechnęła się
z
wdzięcznością. Dopiero kiedy przejaśniało jej w oczach, zobaczyła, że to Reegan
uchronił ją
przed upadkiem. Cofnął swojego wierzchowca i ustawił się między dwoma więźniami.
Nad
jego ramieniem Sharissa widziała, jak Faunon wbija wściekły wzrok w szerokie
plecy
Tezerenee.
- - Nic ci nie jest? - zapytał następca, a szczera troska złagodziło jego
skądinąd
gburowaty głos.
- - Nie... nic. - Spiesznie uwolniła się z jego objęć, ale on i tak zdążył
przesunąć rękę
po jej boku. Pod wpływem jej złego spojrzenia zabrał rękę i natychmiast pchnął
smoka do
przodu. Nie obejrzał się, nawet kiedy znów znalazł się w pobliżu ojca.
- - Próbowałem cię podtrzymać - poinformował ją Faunon, gdy ich jaszczury znów
szły obok siebie. Przywiązany do zwierzęcia magicznymi łańcuchami, miał
ograniczoną
swobodę ruchów. - Ale on znalazł się tutaj, gdy tylko w nas uderzyło. Miałem
szczęście, że
nie zepchnął mnie z wierzchowca! Poznałem po jego spojrzeniu, że coś takiego
chodzi mu po
głowie.
- - Co... co to było?
- - Demon spotkał się z wrogiem - wyjaśnił Barakas. Obejrzał się na Sharissę
Zeree.
Jego ruchy, a nawet oddech, zdradzały podniecenie. - Myślę, że zadał pierwszy
cios.
Sekundę później w dali rozbłysło błękitne światło. Jaskrawy blask zgasł bardzo
szybko.
Patriarcha odwrócił się, chcąc sprawdzić, co przestraszyło jego ludzi, ale nie
zdążył
zobaczyć światła. Reegan powiedział mu, co się stało. Barakas pokiwał głową.
- - Możemy spodziewać się kolejnych fal, zapewne znacznie gorszych, zanim to się
skończy.
- - Oni mogą go zabić! - zawołała Sharissa ze złością. - Ty zdołałeś go pojmać!
Co
się stanie, jeśli go uśmiercą lub wezmą w niewolę?
Patriarcha wzruszył ramionami.

background image

- Wtedy na jedno wyjdzie. Jeśli zostanie schwytany, nie pozwolę, by zwrócił się
przeciwko nam, a zwłaszcza tobie. Myślę, że twój czarny przyjaciel przyznałby mi
rację.
Ściągnęła wodze, wstrząśnięta jego odpowiedzią.
- - Zabijesz go?
- - Wyeliminuję zagrożenie. Czarny Koń nie chciałby, żeby spotkało cię coś
złego,
Wolałby moje rozwiązanie, możesz mi wierzyć.
W nieco bliższej odległości i nieco na lewo od pierwszego rozbłysku doszło do
mniejszej eksplozji. Tezerenee umilkli. Drugi wybuch sprawił Sharissie ulgę, bo
oznaczał, że
Czarny Koń żyje. Niestety, oznaczał też, że zabija dla jej dobra. Jeśli
Poszukiwacze byli tacy
osłabieni, jak wynikało z dowodów, mogli zostawić ekspedycję w spokoju. Teraz
już nie.
Teraz nieodwołalnie przypuszczą atak. Dowiedzą się, że Czarny Koń wykonuje
rozkazy
Tezerenee, i jeśli nie uda im się go zniszczyć, spróbują zniszczyć tego, kto nim
kieruje.
Było jasne, że myśli Barakasa biegną tym samym torem. Nakazał swoim ludziom
zachowanie jeszcze większej ostrożności. Choć cienisty rumak był szybki i
dokładny, nie
wytropi wszystkich Poszukiwaczy. Byli zbyt zwinni, zbyt przebiegli, nawet jeśli
pozostał im
tylko cień dawnej siły.
Kolumna podjęła jednostajną wędrówkę ku jaskiniom. Lochivan powiedział, że jego
zmarły brat Rendel w swoich notatkach nazywał tę górę Kivan Grath. Faunon
zaśmiał się
ochryple, bo zrozumiał znaczenie nazwy.
- Kivan Grath - powtórzył pompatycznie. - Poszukiwacz Bogów! Ha, miano bliskie
prawdzie!
Poproszony o wyjaśnienie wrócił do opowieści o starożytnych czarach i jakiejś
mrocznej istocie kryjącej się na dnie głębokich jaskiń, które dziurawiły górę.
Od paru dni widzieli przed sobą ów szczyt, piętrzący się wysoko nad sąsiadami,
ale
teraz przysłaniał im niemal cały świat. Wszystko wokół Kivan Grath wydawało się
pomniejszone. Od góry dzieliło ich jeszcze parę godzin jazdy, ale na pierwszy
rzut oka
zdawało się, że wystarczy godzina, by dotrzeć do podnóży. Ogrom kolosa zakłócał
perspektywę. Trudno było uwierzyć, że jest taki wysoki; łatwiej było pogodzić
się z myślą, że
leży bliżej niż wynikało z oceny patriarchy.
Jeźdźców omyła druga magiczna fala, ale tym razem liczyli się z jej nadejściem,
choć
nie mogli przewidzieć jej siły. Tutaj moc promieniowała z samej ziemi i już to
było straszne,
a siły rozpętane przez Poszukiwaczy i Czarnego Konia jeszcze bardziej pogłębiały
strach. Jak
dotąd moc wzbudzała tylko niepokój u każdego, kto umiał posługiwać się magią - a
to
oznaczało większość uczestników wyprawy. Z przedłużonym wystawianiem się na jej
działanie wiązało się ryzyko, że następstwa mogą okazać się dużo poważniejsze.
Nikt nie
zapomniał o Ivorze.
- Powinniśmy zawrócić! - zawołała Sharissa, gdy przeminęła druga fala.
Tylko Faunon poświęcił większą uwagę jej radzie, on jednak nie mógł się do niej
przychylić. Władca Tezerenee przyjął słowa czarodziejki do wiadomości i
zapewnił:
- Niedługo będzie po wszystkim. Pierwsza ekspedycja napotkała tylko parę
rozproszonych stad.
Czarodziejka nie była zadowolona z jego odpowiedzi.

background image

- A jeśli skryli główny trzon swojej armii i czekali, aż wrócicie z większą
siłą? Lepiej
schwytać w sidła wielu niż kilku! W każdej chwili możemy zostać zaatakowani ze
wszystkich
stron naraz!
Ku jej zaskoczeniu patriarcha pokiwał głową.
- - Spodziewam się ataku - i to w każdej chwili.
- - Ale... przecież nie mówisz poważnie... Czarny Koń...
- - Mówi - przerwał jej Faunon, wstrząśnięty niemal jak ona.
- Spójrz na niego. Prowadzi nas prosto w szpony ptasiego ludu... i robi to z
własnej
woli!
Barakas odwrócił się od skonsternowanych więźniów i wybuchnął śmiechem.
Czarodziejka omiotła wzrokiem otaczające ich urwiska. Paru Tezerenee jechało na
latających
smokach, większość jednak dosiadała szybkich, ale naziemnych wierzchowców.
Vraadowie
mieli na zawołanie potężne czary, w większości ohydne i groźne, nimthyjskiego
pochodzenia,
lecz korzystanie z nich mogło zabić równie łatwo jak medaliony Poszukiwaczy. Ten
świat nie
tolerował ich magii. Im silniejsze były czary, tym srożej na nie reagował.
Tezerenee popatrywali jeden na drugiego z lękiem w oczach. Sharissa musiała
przyznać, że to interesujące i niepokojące zarazem. Czyżby patriarcha nie raczył
powiadomić
swoich ludzi, że jadą prosto w zasadzkę? Czyżby wmówił im, że Czarny Koń oczyści
większą
część niebezpiecznej drogi?
Jadący obok ojca Reegan nagle wyprostował się w siodle i wskazał coś w oddali.
Lochivan i jego zwiadowcy... czyżby oddział był mniej liczny niż wcześniej?
- Zaraz się zacznie - rzekł Barakas bez potrzeby. Rozejrzał się wyczekująco.
Niebo pociemniało, gdy zaroiły się na nim skrzydlate, ale podobne do ludzkich
sylwetki.
- Do broni! - ryknął Reegan.
Tezerenee już wznosili łuki i inny oręż. Gdyby doszło do starcia wręcz, ci z
mieczami
i lancami mieli bronić łuczników szyjących strzałami w nieprzyjaciela. Paru
Tezerenee
stanęło w kręgu, przygotowując jakieś potężne zaklęcie. Inni wypróbowali czary
osobiste.
Barakas siedział niewzruszenie na swoim smoku. "Czy mu rozum odjęło?" -
zastanowiła się
Sharissa. Zapomniała o nim, gdy tylko uświadomiła sobie, że Faunon jest zupełnie
bezbronny. Dobrze wycelowany kamień mógł położyć kres jego życiu.
Skrzydlaci mieli przewagę. Panowali na niebie i na urwiskach wokół kolumny.
Znali
te tereny. Podczas gdy jaszczury tłoczyły się między skalnymi ścianami, oni
manewrowali na
otwartej przestrzeni.
Zastanowiła się, dlaczego Poszukiwacze po prostu nie pogrzebią całej wyprawy pod
tonami skały. Może takie rozwiązanie przekraczało ich możliwości, bo
wcześniejsze czary
znacznie uszczupliły ich szeregi.
- - Dlaczego nie przyzywa demona? - chciał wiedzieć Faunon. - Mielibyśmy większe
szansę!
- - Nie wiem!
Wojownik za nimi poderwał rękę do gardła i zacharczał. To było wszystko. Zsunął
się
z siodła i przepadł pod łapami kotłujących się smoków.
Łucznicy już szyli z łuków. Dwaj martwi Poszukiwacze spadli na ziemię, ale inni
szybko wycofali się z pola rażenia.

background image

Skrzydlaci i Tezerenee starli się na płaszczyźnie magicznej. Sharissa czuła, jak
przeciwne siły targają jej świadomością. Ludzie wrzeszczeli wokół niej, lecz nie
mogła
pospieszyć im z pomocą. Przyciągnęła do siebie Faunona i rozpostarła ochronną
tarczę
czarów.
- Powinnaś z nimi walczyć - powiedział Faunon. - Skrzydlaci nie odpuszczą nam
tylko
dlatego, że nic nie robimy. Zajmą się nami, gdy tylko rozprawią się z Tezerenee,
którzy w tej
chwili stanowią większe zagrożenie.
Ogromna postać spadła z nieba, wzniecając popłoch wśród jaszczurów. Czarodziejka
musiała zmagać się z obydwoma wierzchowcami, ale udało jej się nad nimi
zapanować.
Skrzydlaty uderzył w ziemię z taką siłą, że trudno było rozpoznać jego szczątki.
Nie
wiadomo, co go zabiło - strzała czy magia - ale nie to było ważne. Sharissa
zrozumiała, że
nawet martwy Poszukiwacz może być groźny, jeśli spadnie komuś na głowę.
Wyciągnęła
szyję i zerknęła w niebo. Wydawało się, że największe skupisko Poszukiwaczy
znajduje się
wprost nad nimi.
Opuściła głowę i znów ujrzała Barakasa siedzącego spokojnie w środku chaosu.
Robił
niewiele poza przyglądaniem się scenie walki i wykrzykiwaniem krótkich rozkazów.
Wyraźnie na coś czekał.
Spojrzał na nią i chyba się uśmiechnął, choć z powodu hełmu nie mogła być tego
pewna. Jakby w odpowiedzi na jej złość i konsternację, wskazał w niebo za jej
plecami.
Sharissa obróciła się w siodle. Bała się, że zobaczy kolejnych Poszukiwaczy
szybujących w
kierunku osaczonej kolumny, odcinających drogę ucieczki.
W istocie chmara skrzydlatych stworzeń pędziła w stronę pola bitwy, ale nie byli
to
Poszukiwacze.
Byli to Tezerenee na latających smokach, dwa oddziały. Nadciągali ze wschodu i
zachodu, schodząc się nad górami. Nie dorównywali liczbą ptasim napastnikom, ale
mieli
przewagę wysokości i masy. Na ich korzyść działał również bitewny zamęt. Paru
Poszukiwaczy zauważyło ich, ale niewiele im to dało. Zaangażowani w magiczną i
fizyczną
walkę nie mogli wyłamać się z szeregów bez wystawienia się na grad
śmiercionośnych strzał.
A jednak wielu spróbowało, nie bacząc na ryzyko. Najwyraźniej magia skrzydlatych
była bardzo osłabiona, przynajmniej w przypadku tej grupy. Ci, którzy rzucili
się do ucieczki,
stanowili wymarzone cele dla łuczników. Zostali wybici, zanim Tezerenee walczący
magią
spostrzegli, co się dzieje. Tezerenee też padali, bo nie wszyscy Poszukiwacze
wybrali
ucieczkę. Ptakoludy biły się z cichą determinacją, jakby wiedziały, że walka
toczy się o
przegraną sprawę. Jak wcześniej, gdy w swojej zarozumiałości przeszarżowały i
rozpętały
potężne czary, które uderzyły w nich samych - co sugerował Faunon i o czym
świadczyły
skamieniałe zwłoki - tak teraz popełniły ten sam błąd. Wpadły w pułapkę własnej
arogancji i
miały nikłe szansę na wyjście z niej z życiem.

background image

Barakas spodziewał się zasadzki i zastawił własną. Dlatego ekspedycja posuwała
się
tak powoli. Patriarcha wysłał przodem dwa mniejsze oddziały złożone z
powietrznych
jeźdźców i ukrył je gdzieś w lasach na południowy zachód i południowy wschód od
doliny,
którą podążała kolumna. Odsiecz przybyła we właściwym czasie, choć Sharissa nie
przypominała sobie, by wysłano jakiś sygnał. Pewne, że nic nie wyczuła.
Wiedziała, że później dumny z siebie patriarcha sam wszystko jej wyjaśni.
Obecnie
liczyło się utrzymanie przy życiu, dopóki odsiecz nie rozgromi nieprzyjaciela.
- Uważaj! - krzyknął Faunon. - Jeden nas namierzył, Sharisso!
Miał rację, ale czarodziejka nie czuła ataku. Oczyma wyobraźni ujrzała wirujące,
niewyraźne obrazy przedstawiające Poszukiwaczy.
- - Sharisso? - Elf pochylił się i trącił ją ramieniem. Był związany, więc tylko
tyle
mógł zrobić.
- - Nie! Przestań! - zawołała. - Próbuje coś mi powiedzieć!
Ponad nimi Poszukiwacz zrobił unik, gdy dwie strzały szybowały w jego stronę.
Zwiększył siłę mentalnej napaści, wzmacniając obrazy odbierane przez Sharissę.
Poszukiwacze w jaskini... w jaskini, której szukali Tezerenee.
Ojciec mówił jej, jak skrzydlaci porozumiewają się z obcymi, ale zaznaczył, że
dla
lepszego zrozumienia niezbędny jest kontakt fizyczny. Mentalne bariery
przeszkadzały w
komunikacji. Musiała je obalić.
- - Sharisso! Czary obronne słabną!
- - Wiem! Zaufaj mi! - Miała nadzieję, że elf nie będzie nalegać, bo sama nie
była do
końca przekonana o słuszności swojej decyzji. A jeśli sama z własnej woli pchała
się w
szpony Poszukiwacza?
Padła ostatnia bariera... Czarodziejkę zalały sceny z przeszłości i wizje
przyszłości.
Widziała Poszukiwaczy pracujących nad potężnym czarem, który miał zapewnić im
ostateczne zwycięstwo nad niedobitkami Queli, rasy wielkich opancerzonych
stworzeń
panujących przed nimi na tym kontynencie. Sapnęła z grozy na widok przerażającej
bestii,
choć w głębi duszy wiedziała, że absorbuje strach skrzydlatego i jego nienawiść
do starszej
rasy.
Czar nie był wyłącznie ich dziełem. Ktoś inny przyłożył rękę do jego powstania.
Z
jakiegoś powodu obrazy rozmyły się, ale po chwili czarodziejka ujrzała skutki
czaru. To nie
magiczne sprzężenie zwrotne uśmierciło tylu skrzydlatych, tylko udane, ale drogo
opłacone
odwrócenie zaklęcia. Poszukiwacze zrozumieli, że rozpętana potęga nie
poprzestanie na
zabijaniu Queli, że jeśli pozwolą jej swobodnie hulać po świecie, to z czasem
stanie się zbyt
silna, by nad nią zapanować.
Większa część populacji skrzydlatych wzięła udział w przepędzeniu tych groźnych
potworów - Sharissie mignęło futro, kły i wielkie pazury rozkopujące ziemię, ale
nie odebrała
ich nazwy
- na północ, gdzie zapadły w sen. Tymczasowo unieszkodliwione tam miały czekać
na
ostateczną likwidację.

background image

Obraz znów stracił ostrość. Zastąpił go widok jaskini. Zmieniał się, jakby
Sharissa
wędrowała korytarzami w głąb ziemi. Opadł ją strach Poszukiwacza; wolałby nie
pokazywać
jej, co czekało na samym dole, ale musiał to zrobić, żeby mogła zrozumieć.
Faunon krzyczał jej do ucha - przypuszczała, że próbuje wyrwać ją z transu - ale
jego
słowa rozciągały się nieprawdopodobnie i brzmiały jak jęk. Wszystko wokół niej
zwolniło.
Jej umysł dostroił się do szybkich myśli skrzydlatego, który desperacko próbował
przekazać
jej jak najwięcej informacji, zanim...
Zachwiała się w siodle, odbierając ból i zupełną pustkę. Krzyknęła, wiedząc, że
właśnie poczuła śmierć. Z wielkim wysiłkiem otrząsnęła się z tego mrożącego krew
w żyłach
wrażenia i otworzyła oczy.
Drugi lotny oddział patriarchy runął na skrzydlatych, którzy próbowali uciekać i
walczyć. W pobliżu przeleciał jaszczur Lochivana, choć jego samego widziała
tylko przez
mgnienie oka. Nie mogła znaleźć Poszukiwacza, który próbował się z nią
porozumieć.
- Spadł między smoki. - Faunon wiedział, kogo wypatruje.
- Pewnie niewiele z niego zostało.
Za zimny ton odpłaciła mu wściekłym spojrzeniem. Spojrzał na nią wyzywająco.
- - Widziałem, że zaraz zginie. Wiem, co spotyka osobę powiązaną mentalnie z
umierającym. Czasami wpada w obłęd... albo pada trupem. Dlatego do ciebie
krzyczałem!
- - Mówił mi... mówił mi... - Sharissie kręciło się w głowie.
- - Jesteś ranna? - Czyjś głos przeszkodził jej w rozpamiętywaniu tego, przed
czym
próbował przestrzec ją Poszukiwacz.
- - Nie, Reeganie. Nic mi nie jest.
- - Wycofują się - powiadomił ją następca. Choć bitwa jeszcze trwała, już nie
przejmował się jej przebiegiem. Sharissa była ważniejsza.
Czarodziejka nie okazała wdzięczności. Gdyby pomógł jej Faunon lub Gerrod, ich
troska sprawiłaby jej przyjemność. Usłużność Reegana tylko ją zezłościła. Nie
chciała od
niego nic.
- A wy wycinacie ich w pień - dodała ponuro. Skrzydlaci drogo płacili za
ostatnią
desperacką próbę obrony swych włości. Czarny Koń nadal nie dawał znaku życia;
albo zabijał
wrogów, albo poległ, rażony jakimś czarem. Czarodziejka miała wyrzuty sumienia,
że woli,
by prawdą okazało się to pierwsze. Dotąd Poszukiwacze byli jej obojętni, ale
krótki kontakt z
nimi sprawił, że zaczęła darzyć ich szacunkiem. Byli świadomi, że nie zdołają
powstrzymać
najeźdźców, jednak usiłowali ostrzec ich przed czymś groźnym.
Ale przed czym?
Skrzydlaci już nie byli bezpieczni na górskich zboczach. Latające smoki
wypłaszały
ich i w wielu przypadkach rozdzierały na sztuki bez rozkazu jeźdźców. Niektórzy
w
desperacji wręcz szukali śmierci; Sharissa widziała, jak ptasia kobieta rzuca
się na
najbliższego wojownika, nie zważając, że drugi zachodzi ją od tyłu. Zginęła w
pazurach
smoka, ale zdążyła własnymi szponami rozorać gardło przeciwnika.
Barakas przegrupował kolumnę i zrzucił ciężar walki na siły powietrzne.
- Muszą być w rozpaczliwym położeniu, skoro zdobyli się na coś tak głupiego -

background image

stwierdził Reegan. - Spodziewałem się po nich czegoś więcej. - Zaśmiał się, choć
Sharissa nie
widziała żadnego powodu do śmiechu.
Faunon pokręcił głową.
- - Byli zrozpaczeni, tak, ale nie głupi. Nie ptasi ludzie. Jeśli mieli jakieś
powody... -
zerknął na Sharissę - to niedługo je poznamy.
- - Co takiego? - Patriarcha podjechał do nich. Krew z jakiegoś draśnięcia
spływała
mu po zbroi. Był w dobrym nastroju, jakby odnalazł zgubę, którą uważał za
bezpowrotnie
straconą. Sharissa zauważyła, że oddycha ciężej niż zwykle. Bój, choć krótki,
wyzuł go z sił.
Nadarzała się okazja do rozmowy. Choć czarodziejka pragnęła zbadać skarby
pozostawione przez założycieli i ich kolejnych następców, jej ciekawość ustąpiła
ostrożności.
Wiedziała, że w jaskiniach czyha coś złego, co wzbudziło grozę w sercach nawet
niegdyś
potężnych Poszukiwaczy. Jeśli dobrze zrozumiała obrazy przesłane jej przez
martwego
skrzydlatego, to zło spowodowało upadek ich imperium.
- - Barakasie, mamy ostatnią szansę, żeby zawrócić. Gdybyś tylko wysłuchał...
- - Zawrócić? - Pan klanu rumienił się z zadowolenia, co zapewne znaczyło, że
przed
atakiem wcale nie był za bardzo pewny zwycięstwa. - Nie ma mowy!
Wyeliminowaliśmy
ostatnie zagrożenie! Już nikogo nie spotka smutny los Ivora, nie musimy obawiać
się
podstępów.
- - Ale w jaskiniach jest coś, co...
- - Znowu elfie bajania? Naprawdę dajesz wiarę tym bredniom? Miałem o tobie
lepsze mniemanie... Ale może nie w tym rzecz. Czyżbyś przykładem tego
nieudacznika
próbowała posiać w nas ziarno strachu?
- - Widziałem, jak jeden z tych przeklętych ptaków chciał ją zaatakować, ojcze -
wtrącił Reegan. - Zapewne jest w szoku, a może ten dzikus rzucił na nią jakieś
zaklęcie,
zanim zginął od strzały.
Barakas uznał wyjaśnienie za wystarczające i ruchem ręki uciął dalszą dyskusję.
- Nie chcę o tym więcej słyszeć.
Dwoje więźniów popatrzyło na siebie. Faunon wykrzywił wargi w uśmiechu
zaprawionym goryczą. Czarodziejka zagryzła usta. Wiedziała, że sprawa jest
przegrana, na
razie albo na zawsze.
Władca Tezerenee już o niej zapomniał. Zwrócił oczy na niebo, skąd dwa smoki
opadały ku grupie. Jednym był wierzchowiec Lochivana, nakrapiana bestia o połowę
większa
od innych. Drugi należał zapewne do dowódcy drugiej siły uderzeniowej.
- - Aha, jesteście! Lochivan zasalutował.
- - Czy jesteś zadowolony, ojcze?
- Ogromnie. - Barakas zlustrował otoczenie, jakby się bał, że w czasie
poprzednich
inspekcji pominął coś ważnego. - I dzień jeszcze nie chyli się ku końcowi.
Towarzysz Lochivana zaczął drapać się po karku z takim zapałem, że patriarcha
skarcił go spojrzeniem.
- - Jak przewidziałeś, ojcze, demon dał doskonały sygnał. Słyszeliśmy i
widzieliśmy
jego walkę z naszych kryjówek.
- - Czyżbyś wątpił w powodzenie, Wenselu? - Patriarcha musnął ręką wieko
skrzynki. - Myślę, że można go przywołać.

background image

Lochivan wiercił się w siodle. Sharissa była pewna, że on też ma ochotę się
podrapać,
ale nie śmiał tego zrobić w obecności Barakasa. Zapewne chcąc oderwać myśli od
swędzenia,
zapytał:
- Jakie są twoje rozkazy, panie? Skrzynka na chwilę popadła w zapomnienie.
- Zebrać ludzi w szyku, wyjąwszy tych, którzy polują na ptasich niedobitków.
Ruszamy w ciągu kwadransa! Zrozumiano?
Sharissa chciała uprzedzić Barakasa o czekającym ich niebezpieczeństwie, ale
wiedziała, że nie raczy jej wysłuchać, że jej ostrzeżenia tylko podsycą jego
ciekawość i
pragnienie jak najszybszego dotarcia do celu.
- - Odwagi - szepnął elf. - Tego teraz nam trzeba. Nie mamy większego wyboru,
jak
podążyć z nimi.
- - Rozdzielić tę parę - polecił patriarcha, wskazując Sharissę i elfa. - Jego
słowa
mieszają jej w głowie. Dopóki nie odwołam rozkazu, nie wolno im rozmawiać.
Lochivanie,
zajmiesz się elfem. Reegan, ty weźmiesz pod opiekę wielmożną Sharissę.
- Tak jest, ojcze! - Następca uśmiechnął się do czarodziejki. Sharissa odwróciła
się,
nie chcąc na niego patrzeć, i ujrzała widok wcale nie bardziej pociągający:
masyw Kivan
Grath. Barakas prześledził kierunek jej spojrzenia.
- Tak, to nasz cel. Już tak blisko. - Zwrócił wierzchowca na północ, w kierunku
szczytu, i dodał: - Z odrobiną szczęścia, moja droga, wieczorem rozbijemy obóz u
stóp góry!
Może nawet w jaskini, jeśli słońce nas nie mami.
- - Dlaczego nie lecieć na skrzydlatych smokach? - zapytał Reegan. - Już nie
musimy
się niczego obawiać.
- - Ale też nie ma powodów do pośpiechu. Ten świat należy do nas, Reeganie.
Mamy co niemiara czasu na zbadanie jego skarbów i ukształtowanie go według
naszej woli. -
Barakas spojrzał na słońce. - Co nie znaczy, że mamy mitrężyć czas. Macie
przydzielone
zadania; zajmijcie się nimi. Reegan, ty i wielmożna Sharissa pojedziecie u mego
boku.
- - Pani?- Następca podjechał do niej na swoim wierzchowcu.
Sharissa ciągle myślała o Poszukiwaczach, którzy niegdyś' władali tymi ziemiami
i
pod wieloma względami, niedostrzegalnymi dla Barakasa, byli podobni do
Tezerenee.
Zapewne także kiedyś myśleli, że czas jest ich sługą, nie wrogiem.
Ptasie imperium przetrwało wieki, może nawet tysiąclecia. Jadąc w kierunku
strzelistego Kivan Grath, byłej siedziby Poszukiwaczy, Sharissa zastanawiała
się, czy
cesarstwo Barakasa przetrwa chociaż do jutra.

XV

"Jak zębata paszcza wielkiej skamieniałej bestii" - pomyślała Sharissa. Stała u
podnóża Kivan Grath i patrzyła na wylot jaskini, która była celem wyprawy.
Zdaniem
niektórych, między innymi Reegana, obozowanie u stóp góry było niemądre, bo
przecież
mogli rozlokować się w grotach. Dła czarodziejki głupotą było już samo
przebywanie w
pobliżu góry i jej jaskiń. Wstydziła się, że przez pewien czas sama pragnęła
zbadać to

background image

starożytne miejsce i znajdujące się w nim przedmioty. Te pragnienia odrywały ją
od
najważniejszego celiiy do którego powinna dążyć - od ucieczki wraz z
towarzyszami niedoli.
Faunon wrócił do więziennego wozu. Czarny Koń nie został zamknięty w skrzynce -
Sharissa zdziwiła się, że Barakas dotrzymał słowa - jednak stale przebywał pod
czujnym
nadzorem Tezerenee. Zaraz po przybyciu na miejsce patriarcha pozwolił jej na
kilkuminutową rozmowę z mrocznym rumakiem, ale to wszystko. Czarny Koń, zwykle
gadatliwy, robił się coraz bardziej małomówny. Nie podobało mu się to ciągłe
wykorzystywanie, zwłaszcza przez wielmożnego Barakasa.
Jego atak w górach na północy stał się sygnałem dla innych Tezerenee. Barakas
tego
nie powiedział, ale było jasne, że choć posłał Czarnego Konia do bitwy - co
uratowało życie
wielu jego poddanym - nie do końca ufał swojej władzy nad nim. To podnosiło na
duchu
młodą czarodziejkę, bo brak pewności zawsze można było wykorzystać.
Ale jak? Musiała być ostrożna. Trudno było przewidzieć posunięcia Barakasa. Jak
sam przyznawał, wiele rzeczy robił na pokaz, nie tylko dla osiągnięcia celu.
Jeśli opracowany
przez niego plan oznaczał większą liczbę ofiar, ale psuł szyki nieprzyjacielowi,
bez
skrupułów godził się na poniesienie dodatkowych kosztów.
I z jakiegoś strasznego, niewytłumaczalnego powodu tacy sami byli jego poddani,
ci,
których gotów był poświęcić.
Wojowniczka, która pilnowała jej tego wieczora, wyprężyła się w postawie na
baczność. Sharissa bez odwracania się wiedziała, kto do niej przyszedł. Barakas
wezwałby ją
do siebie; nie fatygowałby się do niej na rozmowę. Reegan już złożył jej wizytę,
będącą
żałosną próbą odnowienia zalotów - jak gdyby potrzebowali jej aprobaty! Z
pozostałych
Tezerenee tylko jeden był nią zainteresowany.
- - Przyszedłeś z jakiegoś konkretnego powodu, Lochivanie? Tezerenee zaśmiał się
i
zgrzytliwym głosem odparł:
- - Zawsze potrafisz mnie rozbawić, Sharisso.
Nie patrzyła na niego, skupiając wzrok na mrocznych wylotach jaskiń. Ciemne łaty
ledwie odcinały się na tle nieco jaśniejszej szarości, ale i tak stanowiły
odstraszający widok.
Mimo wszystko wolała patrzeć w ich stronę niż na Lochivana.
- - Czego chcesz?
- - Tylko paru chwil twojego czasu. - Wysoki Tezerenee stał za jej plecami. Jego
bliskość mroziła ją bardziej niż dawniej. Nie tylko dlatego, że dopuścił się
zdrady, ale
również z powodu jakiejś pogłębiającej się przemiany, która w nim zachodziła. -
Po pierwsze,
twój elf ma się dobrze. Nie widzę powodu, by dziś poddawać go przesłuchaniu.
Dzięki tobie
idzie nam na rękę.
- Rada jestem... w jego imieniu... ale nie życzę sobie zwania go moim elfem.
Lochivan przesunął się i stanął przy jej ramieniu. Słyszała jego oddech, powolny
i
chrapliwy. Zastanowiła się, czy nie cierpi z powodu wysokości. Paru uczestników
wyprawy
skarżyło się na górską chorobę. Zasadniczo nie mieli z tym problemów, bo
większość
Tezerenee przywykła do wysokości w czasie lotów na skrzydlatych smokach.
- - Jest twoim elfem i wiem, że Reegan też to dostrzega. Prawdę mówiąc, niedawno

background image

chciał z nim pogadać. Aha, rozmawiał może z tobą?
- - Był tutaj.
- - Z twojego tonu wnoszę, że znów spotkał się z odprawą. Uważaj, Sharisso. Z
dnia
na dzień życie twojego przyjaciela stoi pod coraz większym znakiem zapytania.
Mój brat
gotów narazić się na gniew ojca, byle tylko pozbyć się rywala... nawet jeśli
rywal też nie ma
większych szans.
Sharissa nie wiedziała, co bardziej ją zaniepokoiło: wzmianka o nastawaniu na
życie
Faunona czy też to, że Lochivan zauważył zażyłość narastającą między dwojgiem
więźniów.
A może nawet jego zainteresowanie tą sytuacją. Nie mówił jak osoba z zewnątrz,
ale raczej
jak ktoś osobiście zaangażowany - nie tylko z uwagi na bliskie pokrewieństwo z
Reeganem.
Sharissa przywołała na myśl jego wcześniejsze słowa.
- A czy ty byłbyś skłonny narazić się na gniew patriarchy? Czy Faunon ma powody,
żeby się ciebie obawiać?
Musnął dłonią jej ramię, co przyprawiło ją o drżenie. Ma się rozumieć,
strażniczka
oślepła i ogłuchła, inaczej Lochivan nie ośmieliłby się dotknąć kobiety, którą
jego ojciec
wybrał na żonę dla swego następcy.
- Jestem jego... twoją... jedyną nadzieją.
- Jak mam to rozumieć?
Oddychał z coraz większym trudem, chrapliwie i zgrzytliwie.
- - Robi się... późźźno. Dobrej nocy, Sharissso.
- - Lochivanie? - Odwróciła się, ale on już odchodził. Najpierw uznała, że
odszedł z
powodu tego, co jej powiedział, ale zmieniła zdanie, gdy zobaczyła, jak trzyma
się za brzuch.
W ciągu paru sekund jego oddech przerodził się w charczenie. Sharissa postąpiła
za nim,
chcąc służyć mu pomocą mimo osobistej niechęci.
Strażniczka zastąpiła jej drogę.
- - Wielmożny Lochivan pragnie samotności, pani.
- - Jest chory!
- - To przejściowa gorączka, wielmożna Sharisso. - Strażniczka patrzyła przez
nią
jak przez szybę.
- - Tak ci powiedział? Nie przypominam sobie, by miał ku temu okazję.
- - Nie, pani. Wyciągnęłam własne wnioski. Ostatnio widziałam podobne przypadki.
Poza tym, gdyby wielmożny Lochivan pragnął pomocy, sam by o nią poprosił. -
Strażniczka
mówiła jak automat; została dobrze wytresowana przez swoich panów. Skoro oni nie
życzyli
sobie rozmowy o swoich niedomaganiach, miała bronić ich decyzji do upadłego.
Lochivan już roztopił się w ciemności. Sharissa skwitowała westchnieniem kolejny
przykład klanowego uporu. Nawet gdyby miała żyć wśród Tezerenee do końca swoich
dni -
cóż za okropna myśl! - nigdy ich nie zrozumie.
- Robi się późno, pani. Powinnaś wypocząć przed jutrzejszym dniem - przypomniała
jej strażniczka uszczypliwie.
Czarodziejka pokiwała głową, choć wiedziała, że długo przyjdzie jej czekać na
sen
pod czujnym spojrzeniem pustych oczodołów Kivan Grath. Rzuciwszy ostatnie
spojrzenie na
kolosa, który jednocześnie kusił ją i odpychał, pozwoliła odprowadzić się do
obozu.

background image

Zerwał się wiatr. W jej uszach szum brzmiał jak żałobne zawodzenie - zapewne
lament po głupcach, którzy wierzyli, że bez większego wysiłku zdołają posiąść
tajemnice
góry.
Słońce wzeszło zbyt szybko i zbyt późno zarazem. Światło dnia nieco rozproszyło
jej
obawy, ałe nie zdążyła się wyspać - przez całą noc rzucała się na posłaniu.
Gburowate
zachowanie Tezerenee, którzy wstali na długo przed nią, świadczyło, że nie tylko
ona miała
kłopoty z zaśnięciem. Wielu drapało się po szyjach, piersiach i kończynach, co
znaczyło, że
wysypka nadal się szerzy. Czarodziejka była wdzięczna losowi, że mimo
przebywania w
klanie smoka nie zaraziła się tym paskudztwem. Ale jak długo będzie dopisywać
jej
szczęście?
Strażniczka z ostatniej zmiany przyniosła jej trochę jedzenia. Była to prosta
strawa,
nawet w oczach mało wymagających Tezerenee. Tego ranka nikt nie interesował się
jedzeniem; większość wojowników z widocznym zniecierpliwieniem czekała na
wejście do
siedziby starożytnych, żeby na własne oczy zobaczyć, o co walczyli. Nim skoczyła
jeść, już
przygotowali się do krótkiej wspinaczki i zdobycia jaskini, która mogła okazać
się źródłem
władzy i bogactwa.
Bogactwo. Choć Barakasowi zależało przede wszystkim na powiększaniu władzy, nie
był człowiekiem, który lekką ręką odrzuciłby klejnoty i inne skarby gromadzone
przez
milenia.
Wkrótce po posiłku przybył jakiś wojownik. Przykląkł, jak gdyby w oczach jego
panów rzeczywiście była znamienitą osobą, i powiedział:
- Pani, nasz władca chce cię widzieć. Jak najszybciej, jeśli nic nie stoi na
przeszkodzie.
"Jeśli nic nie stoi na przeszkodzie?" - pomyślała z przekąsem. Barakas chciał ją
widzieć i spodziewał się, że stawi się przed jego majestatem bez chwili zwłoki.
Wszyscy to
wiedzieli, ale Sharissa postanowiła narzucić własne tempo. Podniosła się powoli
i zapytała
klęczącego wojownika:
- - Czy powiedział, do czego jestem mu potrzebna? Czy to coś pilnego?
- - Dał do zrozumienia, że będziesz w jego orszaku, gdy w pełni chwały wkroczy
do
jaskini.
Oczywiście. Gest szacunku, pusty gest. Czarodziejka wygładziła ubranie,
poświęcając
tej prostej czynności dwa razy więcej czasu niż potrzeba. Nim skończyła,
wojownik ośmielił
się podnieść głowę. Niewątpliwie zastanawiał się, dlaczego ta obca z taką
opieszałością
wykonuje rozkaz patriarchy. Sharissa obdarzyła go wyniosłym uśmiechem i dała
znać, że
może wstać z klęczek. Wojownik posłuchał, ale jego ruchy zdradzały irytację. Jak
wielu
Tezerenee, nie wiedział, jak ją traktować. Była więźniem, lecz także szacownym
gościem
pana klanu.
Ta zagadka prawdopodobnie zmuszała ich do nadzwyczajnego wysiłku umysłowego.
Tezcrenee nie byli przyzwyczajeni do samodzielnego myślenia. Sharissa z trudem
skrywała

background image

rozbawienie, idąc za wojownikiem i swoją strażniczką do patriarchy.
Z daleka wypatrzyła Czarnego Konia i Faunona. Elf, spętany czarami, siedział na
grzbiecie skrzydlatego smoka. Miał zrezygnowaną minę skazańca, którego ciekawi
tylko to,
kiedy przyjdzie mu umrzeć. Kiedy odwrócił się i ją zobaczył, zdobył się na
przelotny,
zmęczony uśmiech. Odpowiedziała mu uśmiechem, ale zrobiła to z ciężkim sercem.
Sylwetka Czarnego Konia ledwo majaczyła w dali, ale Sharissa doskonale wyczuwała
jego obecność. Hebanowy rumak stąpał w tę i z powrotem jak w zagrodzie, choć jej
sokoli
wzrok nie wypatrzył żadnego ogrodzenia. Spróbowała skontaktować się z nim
poprzez
subtelną manipulację mocą, ale za każdym razem napotykała nieprzeniknioną ścianę
ciemności. Z trojga więźniów tylko ona nie miała magicznych pęt. Pozostali byli
niewolnikami mocy klanu i nie mogła nawet z nimi porozmawiać, co tu więc mówić o
przyniesieniu pomocy. Patriarcha dobrze to sobie zaplanował, izolując trzech
najbardziej
kłopotliwych członków ekspedycji.
Barakas wraz z niewielką grupą, złożoną najpewniej z jego synów, czekał na nią w
pobliżu północnego skraju obozu. Z tego miejsca roztaczał się doskonały widok na
wylot
jaskini.
Reegan zauważył ją pierwszy i szepnął do ojca, który właśnie mówił coś na temat
trzymanego w ręce pergaminu. U jego stóp spoczywała złowieszcza skrzynka, do
której
Sharissa nie miała prawa się zbliżyć. Patriarcha odwrócił się i przywitał ją
niczym ukochaną
córkę.
- Ach! Wielmożna Sharissa! Doskonale! Gotowa na ten doniosły dzień? - Do
wojownika z orszaku powiedział: - Możemy zaczynać. Przygotować się! Ci, którzy
zostają,
niech będą czujni i nieustraszeni! Przypadnie im równy udział w skarbach, jakie
znajdziemy
w jaskini. Zapewnij ich o tym.
Tezerenee zasalutował i zniknął w jednej chwili, by wypełnić rozkaz.
Reegan wyszedł jej na spotkanie z wyciągniętą ręką. Sharissa ujęła ją z
niechęcią,
tylko dlatego, że cały czas miała przed oczami twarz Faunona. Jeśli pozwoli
następcy na
drobne zwycięstwo, może porzuci mordercze zamiary. Reegan uśmiechnął się, jakby
wyznała
mu miłość, i mocno złapał jej dłoń. Strażniczka i wojownik, którzy ją
przyprowadzili, odeszli
bez słowa, już niepotrzebni. Poza potomkami władcy Tezerenee, w zasięgu wzroku
roiło się
od wartowników. Tylko szaleniec poważyłby się na jakiś nierozważny ruch wśród
tylu
groźnych, doświadczonych wojowników.
Barakas odwrócił się od niej, podniósł przeklętą skrzynkę, zapewniającą mu
władzę
nad Czarnym Koniem, i podał ją LochivanowL Sharissa nie odrywała wzroku od
szkatuły, ale
zauważyła, że postawa Lochivana zdradza cierpienie. Stał dość daleko, więc nie
słyszała, czy
nadal ma kłopoty z oddychaniem.
- Demon idzie pierwszy - zadecydował władca Tezerenee. Lochivan kiwnął głową,
zerknął w stronę czarodziejki i odmaszerował ze skrzynką pod pachą. Szedł dużo
szybciej niż
było to konieczne, jakby chciał oddalić się od ojca, zanim ten zauważy, że coś
jest z nim nie
w porządku.

background image

- Powietrzny wierzchowiec czeka, pani - szepnął Reegan. Sharissa spojrzała we
wskazaną stronę i zobaczyła skrzydlate jaszczury. Dotąd nie zastanawiała się,
jak dotrą do
wylotu jaskiń; założyła, że kłan ma w zapasie co najmniej tuzin różnych
sposobów. Lot na
grzbiecie smoka nie zaliczał się do metod, które sama by wybrała, ale zapewne
był
najbezpieczniejszy. Barakas kiedyś powiedział, że teleportowanie się wprost do
jaskiń byłoby
szczytem głupoty. Być może Poszukiwacze odeszli na dobre, ale z pewnością nie
omieszkali
zostawić różnych nieprzyjemnych niespodzianek.
Być może nawet przyczaili się w jaskiniach, choć Lochivan w czasie poprzedniej
wyprawy nie napotkał oporu. Mimo dopisującego im szczęścia Sharissa nie mogła
pozbyć się
myśli, że wchodzą w pułapkę. Zajęcie gniazda nie mogło być aż tak łatwe.
Myślała o tym, kiedy smoki wylądowały i nikomu nic się nie stało. Kilku
wojowników już stało w szyku obronnym, ale nie mieli przed kim ani przed czym
się bronić.
Nie wykryto żadnej zasadzki - a Tezerenee nie można było zarzucić braku
skrupulatności
podczas poszukiwań. Przed nimi, niczym oficer lustrujący żołnierzy, stąpał w tę
i z powrotem
Czarny Koń. Spiorunował wzrokiem nadchodzących Tezerenee, ale nawet nie mrugnął
w
stronę Sharissy. Czarodziejka nie wiedziała, czy nadal pali go wstyd w jej
obecności, czy jest
po prostu rozgoryczony bezceremonialnością, z jaką wykorzystywał go
znienawidzony
Barakas. Znając Czarnego Konia, mogło chodzić i o jedno, i drugie.
- Nie podoba mi się to - mruknął Reegan, ale tylko jeńcy zwrócili uwagę na jego
słowa.
Zsiedli z latających wierzchowców i stanęli przed wejściem. Kilku strażników
zajęło
się smokami, z których korzystała tylko pierwsza grupa Tezerenee. Inni już pięli
się krętymi,
zdradliwymi ścieżkami, które zostały wykute w skale przez jakąś zapomnianą rasę.
Z dawna
nie używane, były w fatalnym stanie.
- - Zabieramy elfa? - zapytał jeden z wojowników stojących w pobliżu Barakasa.
Jego ton i postawa wyrażały głęboki szacunek. Sharissa nie pamiętała, którzy
synowie
patriarchy zostali wyznaczeni do udziału w wyprawie, ale ten musiał być jednym z
jego
potomków.
- - Oczywiście, głupcze! Przecież nie na darmo wlekliśmy to ścierwo taki szmat
drogi - warknął Reegan.
Patriarcha pokiwał głową. Tym razem pozwolił, by wygłup pierworodnego przeszedł
bez echa.
- Rozwiązać mu nogi, ale ręce ma mieć skrępowane za plecami. - Barakas
uśmiechnął
się, podziwiając wysokość wylotu jaskini. - Nie widzę powodu, by odwlekać
wejście.
Ruszył bez dalszych ceregieli, czym zaskoczył swoich ludzi.
Lochivan pstryknął palcami w kierunku Czarnego Konia i mroczny rumak,
najwyraźniej wiedząc, czego od niego wymagają, ustawił się u boku patriarchy.
Reegan i
Lochivan pospieszyli za nimi. Następca przystanął na chwilę i dał znać
strażnikom, żeby
przyprowadzili Sharissę. Faunon szedł na czele grupy, niedaleko Barakasa, który
postarał się,

background image

żeby czarodziejka i elf nie mogli nawet wymienić spojrzenia.
- Światło - rozkazał Barakas tonem człowieka, który wie, że spełnione zostaną
wszelkie jego zachcianki.
Jeden z synów wyciągnął rękę. Z wnętrza dłoni wystrzeliły maleńkie ogniste
kulki.
Jedna po drugiej odrywały się od ręki i wzbijały w powietrze.
Kiedy tuzin jaśniejących sfer unosił się nad głowami, patriarcha nakazał
przerwać ich
tworzenie. Wojownik zamknął rękę i zdusił maleńką kulkę, zanim zdążyła się
rozwinąć.
Sharissa wiedziała, że kule nie są żywe, ale przyszło jej na myśl okrutne
dziecko miażdżące w
ręku motyla. Tezerenee, jak wielu Vraadow, nie przejmowali się drobiazgami. Cel
zawsze
uświęcał środki.
- Smocza krew!
Wykrzyknik ten nie oddawałby w pełni wrażenia, jakie wywierał roztaczający się
przed nimi widok, gdyby nie fakt, że padł z ust patriarchy, osoby najmniej
skłonnej do
okazywania uczuć. Pozostali, z Sharissa włącznie, szeroko otworzyli oczy.
Jaskinia była niewiarygodnie stara, dosłownie emanowała zamierzchłą
przeszłością,
choć niewiele pamiątek świadczyło o jej wieku. Być może zrujnowane miasto i
zamek
założycieli w "kieszonkowym" świecie zawierały więcej informacji, ale dotyczyły
one
głównie założycieli. Ta pieczara przypominała gobelin przedstawiający
następujących po
sobie mieszkańców ziem zwanych obecnie Smoczym Królestwem.
Wszystkie kolejne rasy urządzały grotę według własnych upodobań, ale obecnie
przeważały prace ostatnich mieszkańców, skrzydlatych Poszukiwaczy. Dotychczas
poza
połamanymi medalionami Sharissa nie widziała innych wytworów ich cywilizacji.
Teraz
miała okazję obejrzeć inne dzieła. Jedną wygładzoną ścianę pokrywały barwne
malowidła.
Mówiły o wolności podniebnego szybowania i o walkach, głównie ze stworzeniami
zwanymi
Quelami. Nie brakowało też scen z życia w gnieździe, takich jak wychowywanie
młodych i
coś, co wyglądało na festyn. Niektóre malowidła przedstawiały postacie
naturalnej wielkości.
Kolory były dziwne, jakby ptasi lud inaczej postrzegał barwy. Proporcje i kąty
też odbiegały
od tych, do których była przyzwyczajona. Poszukiwacze rzeczywiście musieli mieć
ptasie
oczy.
Malowidła, musiała przyznać, były przepiękne. Piękne i smutne, z perspektywy
niedawnych wydarzeń.
Pieczarę zdobiły również rzeźby i reliefy, głównie przedstawiające Poszukiwaczy
w
locie. Jedna wyobrażała głowę wysoką na ponad dwadzieścia stóp. Figury różniły
się
detalami i czarodziejka zastanowiła się, czy reprezentują konkretne plemiona w
historii
skrzydlatych. Prawdopodobnie nigdy nie pozna odpowiedzi. Jeśli Tezerenee
postąpią wzorem
poprzedników, większość wytworów Poszukiwaczy zostanie usunięta. Zapewne
skrzydlaci
zrobili to samo z dziełami wcześniejszych mieszkańców, gdy przed wiekami zajęli
jaskinię.

background image

Wiele różnych rzeczy przyciągało oczy, ale największą uwagę skupiały rzędy
strzelistych posągów, wyobrażających stworzenia rzeczywiste i fantastyczne.
Możliwe,
pomyślała Sharissa, że są to przedstawiciele ras poprzedzających Poszukiwaczy.
Tezerenee
rozbiegli się niczym mrówki po całej jaskini. Reegan i Sharissa szli za
patriarchą. Lochivan
jako jeden z nielicznych nie okazywał zainteresowania otoczeniem. Z zadowoleniem
trzymał
się z tyłu, podczas gdy inni zbliżali się do masywnych figur, które wyglądały
jak żywe.
Sharissa spojrzała w jego stronę i zobaczyła, że sięga do wieka skrzynki. Czarny
Koń idący z
Barakasem nagle zamarł w pół kroku. Była pewna, że nie utracił świadomości, ale
wskutek
czarów patriarchy nie mogła tego sprawdzić. Natychmiast straciła zainteresowanie
otaczającymi ją cudami i spróbowała podejść do wielkiego konia. Reegan nie
puścił jej ręki.
- Demonowi nic się nie stanie - mruknął cicho, żeby nie przeszkadzać ojcu, który
kontemplował posągi. - Lochivan po prostu nie chce, żeby plątał się pod nogami.
Za nimi rozległ się trzask. Sharissa, patriarcha i wszyscy pozostali odwrócili
się,
spodziewając się pułapki. Przestraszony wojownik wyprostował się i stanął obok
postumentu,
z którym się zderzył. Na ziemi walały się kawałki kryształu i podstawy.
Fragmenty rozbłysły
na krótko umykającą mocą.
Barakas obrzucił winowajcę miażdżącym spojrzeniem i odwrócił się do pozostałych.
- Następny, który coś stłucze, sam zostanie rozbity w drobny mak! Oglądać, ale
ostrożnie!
Skierował uwagę z powrotem na posągi. Niektóre były całkowicie zniszczone, a
kilka
leżało na ziemi. Wyglądało na to, że przewracały się jak kostki domina, wpadając
jeden na
drugi. Barakas wyciągnął rękę ku stojącej figurze, wysokiej i chudej,
przypominającej
wskrzeszonego trupa.
- - Bogowie! - zawołał, momentalnie odrywając dłoń od posągu.
- - Co się stało, ojcze? - zapytał Reegan, nic tyle przejęty, ile zaciekawiony
reakcją
ojca.
- - To... tam... mniejsza z tym! Niech nikt ich nie dotyka, dopóki nie odwołam
rozkazu! Wszyscy zrozumieli? - Jego wzrok zatrzymał się na Sharissie. - Dopóki
nie
dowiemy się czegoś więcej.
- - Może powinniśmy stąd odejść? - podsunął Faunon, przestraszony i sfrustrowany
pobytem w grocie.
- - Bzdura. - Niemal jakby na przekór elfowi Barakas wskazał szereg tuneli na
lewo
od głównego wejścia. - Przebadać je na odległość tysiąca kroków. Jeśli ciągną
się dalej,
zaznaczyć punkt, do którego dotarliście, i wrócić. To samo dotyczy tych za... -
patriarcha
zajrzał za posągi. Wznosiły się tam zrujnowane schody prowadzące na niewielką
platformę -
...za tym podestem. Tak, tu kiedyś musiał stać tron.
Żołnierze ruszyli do tuneli, zwalniając miejsce następnym, którzy napływali do
pieczary. Barakas zdjął hełm i patrzył za nimi przez chwilę. Potem uśmiechnął
się do
Faunona, jakby chcąc mu pokazać, że nie ma się czego obawiać, że on, patriarcha,
w pełni

background image

panuje nad sytuacją.
Tezerenee zaglądali we wszystkie zakamarki i wprost wychodzili z siebie, żeby
przypodobać się swemu panu i władcy. Okrążali stojące posągi i spękane szczątki,
szukając
czegoś interesującego. Od czasu do czasu trafiały się znaleziska, które
patriarcha łaskawie
raczył poddać oględzinom. Parę razy znikał z pola widzenia, nawet zapuszczał się
na krótkie
wycieczki do bocznych komór.
"Jak banda złodziei!" Sharissa zgrzytnęła zębami. Ile rzeczy zostanie
bezpowrotnie
zniszczonych mimo przykazania Barakasa, żeby zachować ostrożność? Parę godzin
chaotycznej bieganiny nie zastąpi miesięcy rzetelnej pracy.
Podczas gdy Tezerenee buszowali po pieczarze, więźniowie czekali bezczynnie.
Czarny Koń był unieruchomiony, a Lochivan, nadal nie okazujący chęci
przyłączenia się do
innych, chyba nie miał zamiaru go uwolnić. Dwaj strażnicy pilnowali
niespokojnego elfa.
Faunon kulił się za każdym razem, gdy ten czy ów dotykał czegoś, co leżało na
wyciągnięcie
ręki od wielkich posągów, albo tylko przechodził w pobliżu. Sharissa w milczeniu
znosiła
bliskość Reegana i zakaz uczestniczenia w badaniach, choć Barakas obiecał jej to
jeszcze w
warowni klanu.
Ten ostatni problem stracił na znaczeniu, gdy Reegan przyciągnął ją do siebie.
Nikt
nie zwracał na nich uwagi, więc następca poczynał sobie z coraz większą
śmiałością. Pochylił
się ku niej i szepnął:
- To będzie sala tronowa mojego królestwa, Sharisso. Wiedziałaś o tym?
Zamiast odwrócić się ku niemu - i narazić na niespodziewany pocałunek czy jakieś
inne błazeństwo - wbiła wzrok w posągi. Były tak pełne życia... Zdawało się
niemal, że
oddychają.
- Dzięki informacjom uzyskanym od elfa mamy przybliżone pojęcie o wielkości i
charakterze tego kontynentu. Przy jednym z jego pobratymców znaleźliśmy mapę.
Nie
powiedzieliśmy mu o tym, dopóki nie przekonaliśmy się, że nie kłamie - miał
szczęście, że
nie mijał się z prawdą. Ojciec podzielił ziemie między swoich synów. Trzynaście
królestw,
skoro Rendel nie żyje, a Gerrod tak, jakby był martwy. We wczorajszej potyczce
straciliśmy
Zoraina, inaczej byłoby czternaście dzielnic.
Na temat Zoraina Sharissa wiedziała tylko tyle, że był potomkiem patriarchy. Nie
tyle
z ciekawości, ile dlatego, by uwaga Reegana skupiała się na czymś innym niż ich
planowany
związek, zapytała:
- A co z twoimi siostrami i kuzynami? Wzruszył ramionami.
- Dostaną księstwa i inne włości, ale to nieistotne. Ojciec już wszystko
obmyślił.
Czy oczy kociej postaci, na którą patrzyła, odpowiedziały jej spojrzeniem?
Niemożliwe... na pewno?
- A gdzie on sam będzie władać? Jakie królestwo przypadnie twojemu ojcu?
Reegan spiął się, co sprawiło, że zerknęła na niego mimo wcześniejszego
postanowienia.
- Nie powiedział.
Posągi znów przyciągnęły jej wzrok. Spoglądały niemal hipnotyzująco, jakby
domagały się jej uwagi.

background image

- To nie pasuje do wielmożnego Barakasa, władcy Tezerenee. Reegan nie
odpowiedział. Sharissa zerknęła na niego dyskretnie i zobaczyła czoło
zmarszczone w
zadumie. Drapał się po karku; skóra wysuszona przez wysypkę obejmowała całą
szyję i
zapewne też piersi. Jego odrażający wygląd sprawiał, że tym przyjemniej było
patrzeć na
posągi.
- Lochivan! Reegan! - Głos patriarchy odbił się echem w podziemnych korytarzach.
Z mrocznych kryjówek wypełzły zaniepokojone hałasem wstrętne małe stworzenia.
Gdy tylko spostrzegły, że w grocie jest jasno, spiesznie pierzchły pod osłonę
chłodnej
ciemności.
- Musisz pójść ze mną - poinformował niedźwiedziowaty Tezerenee.
Sharissa nie sprzeciwiała się; zadałaby sobie próżny trud, a poza tym znudziło

bezczynne stanie na środku pieczary. Idąc z Reeganem, mogła dowiedzieć się
czegoś, co
przysłuży się jej własnym celom.
Przechodzili niedaleko Czarnego Konia. Choć lodowate, błękitne oczy nie miały
źrenic, Sharissa wiedziała, że patrzyły na nią.
Myśląc o jego niedoli, spojrzała na Lochivana, który jeszcze nie pospieszył na
wezwanie ojca - pewnie zastanawiał się, co zrobić ze swoim podopiecznym. W końcu
zostawił unieruchomione stworzenie same sobie, co jeszcze bardziej zezłościło
czarodziejkę.
Zdawało się, że życie Czarnego Konia stanie się nieprzerwanym pasmem wymyślnych
tortur
tylko dlatego, że klanowi smoka tak było wygodnie.
Sharissa obiecała sobie, że przed zachodem słońca porozmawia z Barakasem. Jeśli
w
zamian za ustępstwa będzie musiała poświęcić własną wolność - nadal ograniczoną
- niechaj
tak będzie.
Lochivan dołączył do nich, ani na chwilę nie podnosząc głowy, jakby nie chciał
mieć
do czynienia z bratem czy z kobietą, którą darzył skrywanym uczuciem. Sharissa
słyszała
jego wytężony, chrapliwy oddech. Szedł jakby inaczej, choć trudno było określić,
na czym
polega różnica. Niemal jakby się połamał, z potem ktoś niewprawnie zestawił mu
kości.
Zauważyła, że Lochivan zabrał skrzynkę. Trzymał ją jak najdalej od niej, tuląc
do
piersi niczym niemowlę - co nie znaczy, że umiała wyobrazić sobie jakiegoś
Tezerenee z
dzieckiem na ręku.
- Gdzie jesteś, ojcze? - zawołał Reegan. Głos dochodził zza zniszczonego
podwyższenia za posągami, ale w tylnej ścianie otwierało się wiele korytarzy i
nie było
wiadomo, w którym przebywa patriarcha.
Jakiś wojowniczka wygramoliła się z tunelu i poderwała rękę w salucie.
- - Szukacie pana klanu?
- - Tak. Jest tam?
Pokiwała głową i spiesznie odsunęła się na bok, robiąc im przejście.
- Kilkaset kroków dalej. Tunel opada i kończy się komorą. Tam go znajdziecie.
Reegan lekkim skinieniem nagrodził jej zwięzły meldunek.
- Wracaj do swoich obowiązków.
Po jej odejściu Lochivan odwrócił się do brata. Głos miał chropawy, jak ostatnim
razem.
- Zabierz wielmożną Sharissę i ruszaj. Ja dołączę... dołączę za chwilę.
Pierworodny przez chwilę przyglądał się młodszemu bratu, wreszcie pokiwał głową.

background image

- - Oby przeszło szybko.
- - Przejdzie. To tylko kwestia woli.
Nietrudno było zrozumieć, że mówią o wysypce lub chorobie, która nękała tak
wielu z
nich. Zdawało się, że Lochivan cierpi bardziej od innych, ale Sharissa nie
przebywała wśród
Tezerenee na tyle długo, by mogła w wiarygdny sposób ocenić jego stan. Chciała
jeszcze raz
na niego spojrzeć, lecz Reegan rozmyślnie obrócił ją tak, że nie mogła tego
zrobić.
Ktoś zapalił suche jak pieprz, wiekowe pochodnie tkwiące w uchwytach na ścianach
korytarza. Poszukiwacze byli dziennymi stworzeniami, więc obecność pochodni nie
stanowiła
niespodzianki. Czarodziejka dziwiła się, dlaczego mieszkali w jaskiniach, skoro
tak wielką
radość sprawiało im szybowanie w przestworzach.
Byli blisko celu, gdy z przeciwnej strony nadszedł ktoś, kto niemal zatarasował
przejście. Patriarcha zamrugał i wbił wzrok w najstarszego syna. Sharissę
zdumiało
zaskoczenie malujące się na jego twarzy.
- Lochivan jest za nami, ojcze. Będzie tutaj za chwilę. Sharissa skuliła się w
nadziei,
że Barakas nie zwróci na nią uwagi. Narastało w niej pewne podejrzenie, lecz nie
była pewna,
czy je ujawnić.
- Co takiego odkrył? - zapytał patriarcha. Za jego plecami pojawili się dwaj
wojownicy. Mieli zakłopotane miny, ale nie śmieli spytać, dlaczego ich pan
tarasuje przejście.
Pytanie zbiło Reegana z tropu. Wreszcie wydukał:
- - N-nic! To ty nas wezwałeś! Wezwałeś Lochivana i mnie. Przyprowadziłem
wielmożną Sharissę, bo...
- - Mniejsza z tym. - Władca Tezerenee spochmurniał. - Natychmiast zawrócić.
Idziemy do głównej pieczary.
- - Ale dlaczego...
- - Wcale was nie wzywałem! - warknął z irytacją patriarcha.
Reegan przełknął ślinę i dosłownie okręcił Sharissę dokoła. Czarodziejka bez
protestu
pozwoliła poprowadzić się drogą, którą przed chwilą przebyli. Jej umysł pracował
na
przyspieszonych obrotach. Podejrzenia okazały się trafne, ale czy nie popełniła
błędu,
przemilczając je przed Tezerenee? Jeśli mieli do czynienia z jakąś pułapką
skrzydlatych, to
czy ona także nie padnie jej ofiarą?
Wyskoczyli z bocznego korytarza, niemal wpadając na Lochivana, który stał tyłem
do
nich. Wojownik najpierw założył hełm i dopiero wtedy odwrócił się, żeby
sprawdzić, o co
chodzi. Czarodziejka zerknęła na leżącą opodal skrzynkę - tak bliską, ale
nieosiągalną wśród
tylu smoczych ludzi. Poza tym z próbą jej zniszczenia nadal wiązało się ryzyko
wyrządzenia
krzywdy Czarnemu Koniowi.
- - Ty! - warknął Barakas do drugiego syna. - Też mnie słyszałeś?
- - Tak jessst, oj...
- - Przeklęte ptaki! Co one knują?
"Czyżby w teatralnie gniewnym głosie patriarchy pobrzmiewała nuta strachu?" -
zastanowiła się Sharissa.
Okrążyli starożytne podwyższenie i wyszli w śład za Barakasem na środek groty.
Tezerenee kręcili się z dobytą na wszelki wypadek bronią, choć wielu znacznie
lepiej radziło

background image

sobie z czarami. Patriarcha przystanął i rozejrzał się w poszukiwaniu wroga.
Sharissa chciała
do niego podejść, wiedziona strachem o swoich towarzyszy, ale Reegan pociągnął
ją w tył.
Jego troskliwość była chwalebna, choć niepożądana.
Barakas okręcił się dokoła, wypatrując nowej napaści lub sprawcy sztuczki, która
zwiodła jego synów. Nie zauważył jednak niczego odbiegającego od normy, bo
zaklął pod
nosem.
Czarodziejka rozejrzała się w poszukiwaniu towarzyszy niedoli. Faunona
zasłaniały
ruchliwe, opancerzone ciała tuzinów żołnierzy, a Czarnego Konia nietrudno było
zlokalizować. Głowa wielkiego ogiera unosiła się wysoko nad hełmami wojowników,
którzy
tłumnie napływali do pieczary.
Jakby zainteresowanie Sharissy skierowało jego uwagę w określoną stronę,
wielmożny Barakas ruszył do skamieniałego rumaka. Jego poddani rozstępowali się
niczym
morze, gdy z furią parł do celu.
- Ty!
Sharissa miała teraz lepszy widok. Ma się rozumieć, Czarny Koń nie zareagował na
gniewny i oskarżycielski ton patriarchy. Nie może nic zrobić, dopóki Lochivan
nie zdejmie z
niego zaklęcia.
- - To twoja robota! - Nie oglądając się, Barakas dodał: - Lochivan! Uwolnij go,
żeby mógł odpowiedzieć na moje pytania.
- - Co za bzdury wywrzaskujesz, smoczy władco? - ryknął hebanowy ogier, gdy
tylko zdjęto czar. Jego kopyta wyrywały kawały skał z podłoża, gdy w jedyny
dostępny
sposób dawał upust bezsilnej wściekłości.
Barakas bez lęku stawił mu czoło.
- Co ty knujesz, demonie? Czy mam cię zamknąć w skrzyni? Zmiana w zachowaniu
Czarnego Konia wstrząsnęła Sharissą do szpiku kości. Wieczysty skulił się i w
niemal ludzki
sposób pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi! Nic nie zrobiłem! Nic nie widziałem!
- Nie ty w moim imieniu wezwałeś do mnie synów? Czarny Koń spojrzał na niego jak
na osobę niespełna rozumu.
- - Nie! Słyszałem wołanie, ale to nie moja sprawka! Sam doskonale wiesz, jak
mocno jestem z tobą związany! - Znów potrząsnął głową, tym razem na znak pogardy
do
siebie i swojego kata. - Słyszałem zawołanie i widziałem, jak przechodzili
niedaleko mnie!
Zapytaj innych tu obecnych, co słyszeli, a potem zapytaj siebie, czy mógłbym
wykonać bodaj
tak drobną magiczną sztuczkę!
- - Nie potrzebuję nikogo pytać!
Sharissa nigdy dotąd nie słyszała takiego napięcia w głosie patriarchy. Zdawało
się, że
jest bliski szału. Nie przypominała sobie, by w ciągu piętnastu lat od przybycia
z Nimth
zachowywał się w taki sposób.
Barakas zaczynał tracić panowanie.
Zamknął usta i jeszcze przez chwilę wbijał wzrok w Czarnego Konia. Potem
odwrócił
się do swoich ludzi.
- Żaden z was nie słyszał nic poza moim głosem? Nikt nic nie widział? Czy nie
brakuje nikogo, kto powinien tu być?
Odpowiedziały mu przeczące pomruki.
"Teraz zajmą się Faunonem" - pomyślała czarodziejka. Wiedziała, że nie powinni
go

background image

obwiniać, bo przecież łańcuchy i magiczne pęta uniemożliwiały mu wykonanie
czarów tak
skutecznie, jak skrzynka w przypadku Czarnego Konia. Mimo wszystko mógł zostać
poddany
drobiazgowemu i bolesnemu przesłuchaniu, gdyż tylko on znał tutejsze ziemie.
Tłum znów się przesunął, odsłaniając miejsce, gdzie Tezerenee trzymali elfa.
Sharissa
rozglądała się, chcąc przynajmniej nawiązać z nim kontakt wzrokowy.
Gdzie on się podziewa?
Chciała się odwrócić, ale Reegan, skupiony na poczynaniach ojca, przytrzymał ją
bezwiednie. Nie widząc innego wyjścia, przysunęła usta do jego ucha i szepnęła
ochryple:
- Możesz mnie puścić. Nigdzie nie ucieknę, przecież wiesz. Okazało się, że źle
zrobiła. Niepotrzebnie zwróciła jego uwagę.
Następca zrozumiał, że ciągnie ją do elfa. Zżerany zazdrością, odwrócił się, by
spiorunować wzrokiem domniemanego rywala. On też nie mógł go wypatrzyć.
- Elf! - ryknął, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich obecnych. Sharissa
zdrętwiała, rozumiejąc teraz, dlaczego nie mogła znaleźć Faunona.
Lochivan jako jeden z pierwszych spojrzał tam, gdzie powinien być jeniec.
Syczącym
tonem, ale wyraźnie, oddychając coraz ciężej z każdą kolejną sylabą, wyraził na
głos myśli
swego brata:
- Elf zniknął! Elf uciekł!
Kaskada srebrzysto-błękitnych włosów spadła jej na twarz, gdy potrząsnęła głową
na
znak, że źle interpretują nieobecność elfa. Wątpiła, czy zniknął z własnej woli.
Nie mógł
przecież zorganizować ucieczki. To znaczyło, że ktoś albo coś pomogło mu
uciec... albo
zabrało go wraz ze strażnikami z dużo gorszych, mroczniejszych powodów.

XVI

Rytmu życia Queli nie wyznaczały wschody i zachody słońca, co niejeden raz
dezorientowało Gerroda. Jego gospodarze dla różnych celów natury ogólnej
prowadzili
rachubę dni, ale na przykład kładli się spać, gdy byli zmęczeni, a nie dlatego,
że zapadła noc.
Zresztą nawet w nocy jaskinie były oświetlone, gdyż kryształy podobne do
zbieracza
magazynowały światło słońca. Nadmiar energii pozwalał mieszkańcom głębi ziemi
bez
przestojów realizować różne projekty - wypoczęci zastępowali tych, których czas
pracy
dobiegał końca.
Gerrod stał przed czarnym jak smoła wejściem do jaskini kryształów - albo
komnaty
twarzy, jak zaczął nazywać ją w myślach. Był w tym miejscu trzeci raz, przy czym
ostatnia
wizyta miała miejsce dnia wczorajszego, jeśli się nie mylił. Z trudem doszedł do
siebie po
tamtej farsie. Pięciominutowa walka z szepczącymi obliczami zupełnie wyzuła go z
sił.
Uratowało go tylko to, że wcześniej umówił się z przywódcą Queli, iż zostanie
wyciągnięty
po upływie określonego czasu. Co gorsza, okazało się, że nie ma najmniejszych
szans na
osiągnięcie powodzenia bez uprzedniego wykonania pewnego szczególnego czaru.
Gerrod Tezerenee, który stał przed straszną komnatą, był innym Gerrodem niż ten,

background image

którego pojmały Quele. Sharissa poznałaby go od razu. Ujrzałaby twarz, do której
przywykła,
tę, która przez cały zeszły rok aż do tej chwili była wyłącznie maską.
Czarodziej znów był młody, pełen życiowej siły o wiele większej od tej, jaką
zapewniłby mu długi wypoczynek z przerwami na pożywne jedzenie. Walka z
kryształową
komnatą wymagała fizycznej siły i wytrzymałości. Wbrew postanowieniu Gerrod znów
sięgnął do dawnej magii Vraadow, szczerze nienawidząc każdej chwili koniecznej
do
dopełnienia czaru. Zdawał sobie sprawę, że czary spowodują jakieś zniszczenia w
tym
świecie, ale nie miał wyboru. Musiał być w jak najlepszej formie. Twórcy komnaty
byli
znacznie potężniejsi od niego. Nawet teraz, choć na pewien czas odzyskał
młodość,
ryzykował przeciążeniem umysłu i serca.
Quel obok niego zahukał niecierpliwie. Zawołanie nie zostało przetłumaczone, co
znaczyło, że stworzenie tylko przypomina mu o zadaniu, a nie beszta go za
opieszałość.
Mimo to Gerrod wiedział, że nie ma na co czekać. Jeśli będzie się ociągał, jego
nieludzcy
towarzysze mogą stracić cierpliwość.
Wszedł do środka... do świata szaleństwa.
Twarze natychmiast zaczęły szeptać gorączkowo. Gerrod nadal nie miał pojęcia, co
próbują mu powiedzieć, ale tym razem to go nie obchodziło. W tej chwili tylko
jedno zadanie
było ważne.
Zakręciło mu się w głowie.
- Nie tym razem!
Przemierzał komnatę, stawiając długie, wymuszone kroki. Wspomnienia dwóch
poprzednich wizyt splątały się i zatarły, ale przypominał sobie zestaw
kryształów, które
różniły się od innych. Przynajmniej tym, że z nich nie patrzyły na niego twarze.
Może one są kluczem do zapanowania nad tym miejscem?
Już odczuwał zmęczenie. Nawet odzyskana młodość nie wystarczała. Narastał w nim
nowy, paniczny strach, że czar młodości się zużywa. Chciał zachować go do czasu,
gdy
upomni się o niego śmierć, bo nie miał pojęcia, ile razy z jego pomocą będzie
mógł
przedłużać życie. Związanie się z magią tego świata też niczego nie obiecywało.
Mógłby
przedłużyć życie, ale w jakiej postaci? W jakie przemieniłby się stworzenie? Coś
mu
podpowiadało, że takie myśli rodzą się ze strachu, ale zignorował ten wewnętrzny
głos jak
całą resztę.
Jeszcze parę kroków. Cel leżał tuż tuż, niemal w zasięgu ręki. Szepty przybrały
na
sile. Mało brakowało, a stanąłby w miejscu, po raz pierwszy słysząc strzępy
spójnej mowy.
- -...nie kłaniać się przede mną! Jeśli tego nie zrobią, zrównam z ziemią miasto
i
wszystkich jego...
- -...i że ja zacząłem to wszystko! Gdybym mógł odwrócić bieg czasu, ostrzec
moich...
"Nie!" Nie będzie ich słuchać! Gerrod odetchnął głęboko i doskoczył do ściany, w
której tkwiły kryształy bez twarzy.
Jaskrawy blask zalał komnatę.
Kaptur osłonił mu oczy, lecz mimo to przez kilka sekund nie mógł się pozbyć
denerwujących, roztańczonych plamek. Wreszcie przepędził je mruganiem i odwrócił
się,

background image

żeby zobaczyć, jakie zmiany spowodował. Szepty umilkły. Przynajmniej udało mu
się
uciszyć to piekielne mamrotanie.
Przez krótki czas stał i zastanawiał się, czy jakimś sposobem nie przeniósł się
w
zupełnie inne miejsce.
Za ścianami widniał świat. Obojętnie, w którą stronę spoglądał, wyjąwszy ścianę
z
kryształami kontroli, miał wrażenie, że znajduje się w szklanej komnacie. Liczne
fasety
krystalicznych ścian zniekształcały obraz, ale bez trudu rozpoznał wzgórza i
skupisko drzew.
Gdy się odwrócił, zobaczył kolejne wzgórza i step, na którym pasło się stado
zwierząt, chyba
dzikich koni.
- Gdzie znajduje się to miejsce? - mruknął. - Gdzie ja jestem?
Jakby w odpowiedzi panoramę zastąpiło coś, co... zmrużył oczy i przyjrzał się
uważnie... co mogło być tylko Smoczym Królestwem widzianym z jednego z
księżyców!
- Na kości Serkadiona Manee! - szepnął z nabożną grozą. Starożytny Vraad
uradowałby się na ten widok. Gerrod czytał księgi z kolekcji Dru Zeree, łącznie
z dziełem
napisanym przez dawno zmarłego Manee. Jedna cecha łączyła tego zarozumialca z
mistrzem
czarnoksiężnikiem i Gerrodem. Pasja odkrywania, zwłaszcza gdy odkrycia
poszerzały
wiedzę.
- Sharissa! - szepnął cicho czarodziej. Często ubierał myśli w słowa, bo wśród
Queli
brakowało mu ludzkiej mowy. - Dzięki temu mogę ją znaleźć!
"Niewiele ci to da! - pomyślał w następnej chwili. - Co dobrego z wiedzy o
miejscu jej
pobytu, skoro sam jesteś tutaj więźniem!"
Gdzie było to "tutaj"? Przyjrzał się rozległemu widokowi, uwzględniając lekkie
zniekształcenia spowodowane przez fasety kryształów, i wreszcie znalazł to,
czego szukał.
Maleńki znaczek ogromnie podobny do smoka błyszczał w pobliżu wysuniętego w
morze
półwyspu. Okazało się, że miał rację. Quele zajmowały półwysep.
- A Sharissa Zeree? - Była to nadzieja na wodzie pisana, ale ostatnio znał tylko
taką.
Jego obawy spełniły się. Obraz nie zmienił się ani na jotę.
- - Może gdybym ją sobie wyobraził. - Pomyślał, że to niewykonalne, bo w
ostatnich
latach zbyt rzadko ją widywał, ale stanęła mu przed oczami jak żywa, gdy tylko
się
skoncentrował. Zwiewne srebrzysto-błękitne włosy, kąciki ust wygięte w górę w
wiecznym
uśmiechu, jasne, dociekliwe oczy, które błyszczały bardziej niż u innych
Vraadow...
- - Smocza krew! - Przepędził poetyckie ozdobniki, zanim ich wymowa stała się
zbyt
dobitna. Udało mu się powściągnąć cugle fantazji i wyobrazić ją sobie taką, jaka
była
naprawdę. Przez cały czas powtarzał w duchu: "Miejsce pobytu... miejsce
pobytu..." z takim
natężeniem, że inne, bardziej osobiste myśli nie miały do niego dostępu.
Panorama zachmurzyła się... a po chwili ukazało się mroczne wnętrze jaskini.
Widok
był niezwykle realny. Czarodziej przez chwilę miał wrażenie, że stoi w jaskini,
a nie

background image

przygląda się jej z daleka.
- Lepiej...
Scena zniknęła, gdy Gerrod spanikował. Słysząc z głowie upiorny szept,
natychmiast
pomyślał o ucieczce. Żaden nowy obraz nie zastąpił poprzedniego; krystaliczne
ściany
pozostały zamglone.
- Kto tu jest? - krzyknął.
Nie doczekał się odpowiedzi; nie spodziewał się, że ją usłyszy, lecz mimo to
spróbował. Potrząsnął głową, myśląc o szeptach i o tym, że naprzykrzały mu się
nawet teraz.
Powtarzał sobie, że to tylko wytwór rozbudzonej wyobraźni, nic więcej. Nie
opuszczał go
strach, że w każdej chwili znów usłyszy głosy, więc nic dziwnego, że sam je
wyczarował.
Zadowolony, że to tylko omamy, ponownie zajął się zadaniem. Niebawem
zdenerwowane Quele przyślą po niego. Zanim to się stanie, chciał poczynić jakieś
postępy,
żeby wykazać się przed nimi albo dowiedzieć się, w jaki sposób wykorzystać
ogromne dzieło
pradawnych do znalezienia Sharissy i ucieczki z podziemi.
Wrócił do kryształów kontroli i dotknął ich z wielkim respektem. Cały czas
myślał o
Sharissie, nie był więc zaskoczony, gdy chmury rozwiały się i ujrzał wylot
jaskini.
- Lepiej - szepnął, nieświadomie naśladując wymyślony głos. Opanowanie podstaw
manipulacji kryształami okazało się zaskakująco łatwe, oczywiście gdy już się
wiedziało o ich
istnieniu. "Dlaczego mieliby komplikować obsługę? To tylko denerwowałoby
użytkownika.
Pomyśleć, ledwie przed chwilą bałem się, że niczego tu nie odkryję!"
A jednak nie popadał w euforię. Każdy, kto posiadał podstawy wiedzy o magii
kryształów, osiągnąłby to samo. Ale dobrze, że odkrycie stało się jego udziałem,
nie ojca czy
któregoś z braci... albo jednego z Vraadow, poza Dru Zeree i jego córką, ściśle
mówiąc.
- To jest jaskinia, tak, ale pokaż mi, gdzie... - Uśmiechnął się, gdy znów
ukazała się
mapa. Jaskinia leżała... daleko na północnym wschodzie! - Tylko dwie trzecie
kontynentu
stąd! Dobrze, że uciekając z Pustki nie trafiłem na środek morza!
Góry. Wielki północny łańcuch górski. Gerrod czytał notatki brata, poświęcone
temu
pasmu i jednej górze w szczególności. Rendel, skryty jak każdy Vraad, nie
napisał, dlaczego
ta jedna góra, nazwana przez niego Kivan Grath, jest taka ważna. Każdy, kto go
znał, na
przykład on czy ojciec, rozumiał, że nawet pobieżna wzmianka sygnalizuje
doniosłość danego
tematu. Rozdział dotyczący Kivan Grath zawierał również pozornie oderwane
informacje o
Poszukiwaczach i historii, co stanowiło wystarczającą wskazówkę.
- Twój skarbiec - mruknął. - Miejsce, dla którego porzuciłeś swój klan!
Jaskinia... ale jeśli była tam Sharissa, musieli być również Tezerenee. To z
kolei siłą
rzeczy oznaczało obecność ojca.
Musiał uciec i dotrzeć do Sharissy, nie tylko dla jej dobra. Nie wolno dopuścić,
by
jego ojciec zawładnął tajemnicami założycieli. Miał zbyt bujną fantazję, a
zarazem klapki na
oczach.

background image

- Jeszcze jedno nieskomplikowane dotkniecie kryształów...
Skąd wzięła się ta myśl? Jego ręce przesunęły się, jakby kierował nimi ktoś
inny.
Gerrod powoli sięgnął do kryształów. Czy umożliwiały także przenoszenie się z
miejsca na
miejsce? Nie chciał korzystać z własnych czarów, żeby przypadkiem ich wpływ nie
okazał się
zgubny. Nadal nie miał zaufania do magii rodem ze zmaltretowanego Nimth ani z
tego
świata, ale założył, że używanie mocy kryształowej komnaty powinno być
bezpieczne, bo
przecież nie wymagało niczego więcej prócz myśli.
Przypuszczenia mogły okazać się nieprawdziwe, lecz uciszył wątpliwości i z
desperacją dotknął pierwszego kamienia.
Znajome pohukiwanie sprawiło, że odsunął ręce.
W wejściu do komnaty stał przywódca, jedyny Quel, który nie bał się zaryzykować.
Patrzył na roztaczający się przed nim widok. Jego zwierzęce rysy kryły się pod
metalowym
hełmem z wąskimi szczelinami na oczy, szczelnie zasłaniającym uszy. Wokół pasa
owiązany
był grubym sznurem, którego drugi koniec niknął w głębi korytarza. Czekający tam
podwładni mieli go wciągnąć, gdy tylko osiągnie cel - Gerroda.
- Jeszcze nie - zawołał Gerrod. Starał się mówić spokojnie, nawet z nutą
oburzenia.
Jakby przekonanie Quela, żeby go nie zabierał, było w ogóle możliwe!
Wielki Quel odwrócił się z widocznym wysiłkiem i spojrzał na niego. Gerrod nadal
nie wiedział, w jaki sposób komnata oddziaływała na Queie, ale hełm przez jakiś
czas
ochraniał je przed skutkami. Na ich nieszczęście, nie stanowił wystarczającej
ochronę.
Gerrod trochę nauczył się odczytywać mowę ciała podziemnych stworów i wiedział,
że Quel jest wstrząśnięty. Nie spodziewał się zobaczyć czegoś takiego. Nie
próbował się z
nim porozumieć; gdyby nie pierś podnosząca się w oddechu, można by pomyśleć, że
umarł na
stojąco.
- Działaj!
Skąd się wzięła ta rozkazująca myśl? Rozgorączkowany Tezerenee nie potrzebował
zachęty. Sama komnata świadczyła o poczynionych przez niego postępach - o
których
powinien natychmiast zameldować swoim gospodarzom. Odwrócił się do kryształów i
zaczął
manipulować nimi niezdarnie.
Usłyszał, jak Quel za jego plecami poruszył się i zahukał ostrzegawczo, ale nie
zwrócił na niego uwagi. Rozpaczliwie pragnął odzyskać władzę nad rękami; dłonie
kreśliły
nieznane mu wzory, jak gdyby to one wiedziały, co jest najlepsze.
Wielka, opancerzona bestia nie była uzbrojona, co dawało czarodziejowi parę
dodatkowych cennych sekund. Wiedział jednak, że gdy Quel zbliży się na
wyciągniecie ręki,
jego los będzie przesądzony. Quel też o tym wiedział.
Słysząc ciężkie kroki, Vraad przestał walczyć z rękami i pozwolił im przesuwać
się po
pulsujących kamieniach.
W komnacie znów rozbłysło oślepiające światło. Gerrod, przygotowany na coś
takiego lub na śmiertelny cios w kark, zamknął oczy.
Przeraźliwy, rwący się wrzask przeszył mu uszy. Kiedy światło ściemniało i
stwierdził, że nadal przebywa wśród żywych, ostrożnie rozchylił powieki. Był w
jaskini, ale
nie tej kryształowej. Oszołomiony, obrócił się dokoła, omiatając otoczenie
oczami okrągłymi

background image

ze zdumienia. To nie był obraz wyczarowany przez fantastyczny rząd magicznych
kryształów; ta jaskinia była bardzo prawdziwa i bardzo znajoma. To tu Sharissa
czekała na
ratunek.
"Gdzie ona jest? - zapytał się w duchu. Wiedział, że tutaj mówienie na głos czy
hałasowanie mogłoby ściągnąć mu na kark rzeszę Tezerenee. - I co mam zrobić, gdy

znajdę? Walczyć z połączonymi siłami mojego ojca, braci, sióstr, kuzynów i
każdego obcego,
którego zabrali z sobą w nagrodę?"
Gerrod z przerażeniem stwierdził, że nigdy tak naprawdę nie dopuszczał do siebie
myśli, iż może znaleźć się w podobnej sytuacji. Jasne, rozmyślał o uwolnieniu
Sharissy, ale
wyobrażał sobie, że zmaterializuje się znienacka, porwie ją strażnikom i
zniknie. Teraz, tak
blisko celu, rozpaczliwie potrzebował planu działania. Dzięki smudze nikłego
blasku, który
sączył się ze szczeliny w stropie, nie stał w zupełnej ciemności. Postanowił
zaryzykować i
zapewnić sobie własne oświetlenie. Taki drobiazg, choć pochodzący z magii
Vraadow, nie
powinien mu zaszkodzić.
Przestał się zastanawiać i pstryknął palcami. Maleńki błękitny płomyk wystrzelił
na
jego dłoni. Choć był mały, dawał dość światła, by wyraźniej zobaczyć jaskinię.
Gerrod
rozejrzał się i stwierdził, że nic mu nie grozi. Skalne ściany nadal tonęły w
cieniach, ale nic
nie wskazywało na obecność jakiegoś podziemnego potwora. Zadowolony z wyniku
oględzin,
zaczął szukać wyjścia.
Najpierw znalazł przywódcę Queli - a raczej to, co z niego pozostało.
Wcześniej nierówność podłoża skrywała go przed jego wzrokiem. Widok
zmaltretowanych zwłok dobitnie przypomniał, co czary mogą zrobić z tymi, którzy
nieświadomie czy z głupoty dostaną się w ich obrzeża.
Nawet w nikłym błękitnym świetle grzbiet Quela migotał: maleńka mapa nieba
usiana
mrugającymi gwiazdami. Pancerz był jedyną częścią mieszkańca głębi ziemi, która
nie
została brutalnie zniszczona przez niespodziewaną teleportację. Gerrod odwrócił
się na widok
głowy, będącej miazgą metalu i ciała. Jedna łapa Quela została urwana i ciśnięta
gdzieś poza
pole widzenia. Nogi były wykręcone jak u szmacianej lalki, a nie u stworzenia z
krwi i kości.
Wokół talii wisiały strzępy sznura. Czarodziej zastanowił się, co pomyślały
sobie inne
Quele.
- Chciałbym powiedzieć, że przykro mi z powodu nagłego odejścia i ceny, jaką za
nie
zapłaciłeś - mruknął do rozczłonkowanych zwłok. - Ale prawda jest taka, że wcale
nie jest mi
przykro. - Blady Vraad przyjrzał się szczątkom i dodał: - Choć wolałbym, żeby
twoja śmierć
była szybsza i budząca mniejszą odrazę.
Widok martwego Quela coś w nim odmienił. W ciągu ostatnich piętnastu lat
czarodziej aż nazbyt często myślał o własnej śmierci. Ryzykował życiem nie tylko
teraz,
spiesząc na ratunek Sharissie, ale za każdym razem, gdy posługiwał się mocą
Vraadow. Czary
wyrządzały krzywdę jemu i ziemiom, na których zmuszony był zamieszkać. Pytanie,

background image

dlaczego Quela spotkał taki los, a jego nie, tylko powiększało jego obawy. Nie
wiedział, jak
ocalić samego siebie, jak wiec mógł liczyć na uratowanie Sharissy?
Zakapturzony Tezerenee wmawiał sobie, że to tylko strach gra na jego emocjach,
ale
nie zdołał się uspokoić.
- - Mogą zapewnić ci bezpieczeństwo... tobie i tym, na których ci zalety." mogą
dać
ci... życie... wieczne...
- - Ale...
- - Wywiodłem cią z podziemnego świata Queli i prowadziłem twoje race w
krytycznej chwili. Pchnąłem cią naprzód, gdy mogłeś sią cofnąć i poddać. Tak...
Jajessstem
twoim zbawcą, ocaliłem cią wiącej niż trzy razy.
Tym razem nie mógł zaprzeczyć, że w jego głowie rozbrzmiewa natarczywy,
hipnotyczny głos. Nie było to echo niezrozumiałych szeptów, nie był to wytwór
bujnej
wyobraźni. Nie, ktoś przemawiał do jego wewnętrznego ja, ktoś oferował mu pomoc.
Teraz
rozumiał, że sam nie zdoła przetrwać,
- - Jeśli chcesz otrzymać to co ci proponują, musisz podążyć moją ścieżką.
- - Ścieżką? - powtórzył na głos, choć było jasne, że rozmówca czyta w jego
myślach.
- - Moją ścieżką... - rzekła niewidzialna istota.
W skalnej ścianie ukazał się korytarz, którego wcześniej nie było - nie dalej
niż
pięćdziesiąt stóp od Gerroda. Tunel był oświetlony, ale nie przez kamienie
tkwiące w
ścianach i stropie, jak u Queli, tylko przez wąską, biegnącą środkiem ścieżkę.
Czarodziej
spojrzał w głąb korytarza. Ginął z zasięgu wzroku, opadając w dół.
- A Sharissa? Co z tą, po którą tu przybyłem?
- Wszystko bądzie twoje... jeśli podążysz moją ścieżką... Czyżby w tonie
pobrzmiewało
dziecięce zniecierpliwienie?
Gerrod uznał, że to mało ważne. Propozycja była zbyt kusząca i padła w zbyt
odpowiedniej chwili, by ją odrzucić. Postąpił w stronę tunelu.
- Zgaś światło.
- Światło? - spojrzał na unoszący się przed nim błękitny płomyk. - Moje światło?
- Twoje światło... takjessst... tylko wtedy... tak, nie może być inaczej...
tylko wtedy
będziesz mógł wstąpić na moją ścieżką.
Prośba wydawała się taka błaha, że Gerrod tylko pokiwa! głową na zgodę i
zacisnął
dłoń w pięść. Błękitny płomyk zgasł.
- Teraz.- ruszaj.
Ruszył i nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, schodził coraz niżej systemem
podziemnych tuneli. Ścieżka wiła się przed nim, płonąc jakby z chęci wskazywania
mu drogi.
Nie opuszczały go myśli o Sharissie, ale dochodził do przekonania, że może ją
uratować tylko
z pomocą tego, co czekało na niego u celu wędrówki. Nie przyszło mu do głowy, że
przekonanie narosło, gdy słuchał potoczystego głosu.
Czas wreszcie przypomniał o sobie, zaczął go spowalniać. Gerrod stracił rachubę
pokonanych zakrętów, nie miał pojęcia, w którą skręcał stronę. Wiedział tylko,
że stale
schodzi coraz niżej.
- Jeszcze kawałek... jeszcze mały kawałek.
Wreszcie dotarł do jaskini. Rozmigotana ścieżka gasła zaraz za progiem. Z
miejsca,

background image

gdzie przystanął, nie dalej niż pięć kroków przed końcem korytarza, widział
tylko ciemność.
Nieprzeniknioną, odwieczną ciemność, jakby światło nigdy nie miało tam prawa
wstępu.
- Już raz poznałeś taką ciemność - przypomniał mu głos, teraz brzmiąc bardzo
pewnie.
- Za nią czekało światło komnaty, dzięki której uciekłeś od swoich
prześladowców. Pamiętasz,
prawda?
Gerrod też dostrzegł podobieństwa między tą jaskinią a kryształową komnatą.
Przygotował się wewnętrznie, zrobił parę kroków i znalazł się w grocie.
Była ciemna jak ciało Czarnego Konia - i niemal równie przerażająca.
- - Gdzie jesteś?
- - Tutaj.
Czarodziej ujrzał przed sobą lśnienie ruchu. Coś widział, ale sylwetka była
jakby
niekompletna. Niewyraźny kształt przywodził na myśl zwierzę, lecz Gerrod nie
potrafił
określić gatunku. Może migały mu części różnych zwierząt.
- Kim... kim jesteś?
- Jessstem... twoim przewodnikiem.
Nie taką odpowiedź chciał usłyszeć, ale nie mógł się sprzeczać ze swoim
osobliwym
dobroczyńcą, zwłaszcza gdy kojący ton rozwiewał jego wątpliwości.
W tej chwili już niewielkie.
- - Twoi ludzie nie znajdą cię tutaj. Ich zmysły nie dosięgną. Jesteś
bezpieczny.
- - Shar...
- - Ma się dobrze. Oni są skonsternowani. Zabawiłem się ich kosztem. Twoja
przyjaciółka okazała się przydatna, bo pomysł zaczerpnąłem z jej wspomnień.
Znów ruch w ciemności. Dwa płonące węgle, które mogły być oczami, łypnęły na
zakapturzonego człowieka, potem znów zgasły.
- - Zatem to dobry czas, by uderzyć, by...
- - Niebawem. Jeszcze nie wszystko jest zapłanowane. Ale jut niedługo.
Gerrod miał taką nadzieję. Był wdzięczny tej niesamowitej istocie, ale coś nie
dawało
mu spokoju, podsuwając myśl o ucieczce. Dlaczego? Tutaj był zabezpieczony przed
gniewem
ojca.
- Takjessst... bezpieczny przed każdym.
Czarodziej przestąpił z nogi na nogę. Nie podobało mu się to przechwytywanie
jego
myśli. Za bardzo przypominało metody Queli.
- Nie! - ryknął głos. - Niechaj twój umysł pozostanie otwarty! Nie osłaniaj go!
Czysta siła, która uderzyła Vraada, niemal zbiła go z nóg. Gerrod zatoczył się,
zaciskając płaszcz w obronnym geście.
Istota chyba zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko, bo znów zaczęła
przemawiać kojącym, łagodnym tonem.
- Nie broń mi dostępu do swoich myśli, bo inaczej nie zdołam, cię ochronić. Nie
pomogę ci w razie napaści, jeśli nie pozwolisz mi na stały kontakt. Rozumiesz
to, prawda?
Słowa nie powinny mieć większego sensu, ale z jakiegoś powodu miały. Czarodziej
pokiwał głową i rozluźnił się odrobinę. Jednak nadal wiele rzeczy nie dawało mu
spokoju.
- - Co zrobimy? Jak zamierzasz uratować Sharissę?
- - Kiedy nadejdzie czas, sama nam dopomoże. Wybuchnie zamieszanie, zbrojnych
ogarnie strach. Przeświadczenie, że dzieje się zbyt wiele, oderwie ich uwagę od
twojej
kobiety.
Sharissa Zeree nie była jego kobietą, ale Gerrod nie mógł się zdobyć na
zaprzeczenie.

background image

Nie w tych okolicznościach, kiedy zaprzątało go tyle spraw naraz.
- Tezerenee nie są słabi. Łącząc siły, dzięki samej magii mogą przebyć szerokie
morze. Smoczy totem jest tylko symbolem, ale doskonale odzwierciedla charakter
mojego
ojca. Barakas pod wieloma względami jest smokiem.
Mieszkaniec ciemności zaśmiał się drwiąco. W mroku znów błysnęły oczy i ledwie
widoczny zarys jakiejś ogromnej bestii. Za każdym razem istota wyglądała
inaczej, jakby
eksperymentowała ze swoim wyglądem, szukając formy najbardziej strasznej i
imponującej.
- Jest smokiem, jak mówisz... i to bardziej, niż zdaje się tobie czy twojemu
ludowi! -
Śmiech zabrzmiał głośniej. - Dużo bardziej!
Stojąc w czarnej jak smoła komorze, słysząc upiorny chichot niewidzialnego
towarzysza, Gerrod zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej mieć do
czynienia z
Quelami.

XVII

- Pilnuj jej! - ryknął Barakas do Reegana, na chwilę tracąc panowanie. Odwrócił
się
do poddanych. - Czego tu stoicie? Znaleźć elfa! Ma na rękach krew Tezerenee!
Nawet się nie zająknął o krwi elfów na rękach poddanych. Dokonana przez nich
rzeź
mogłaby być wystarczającym wytłumaczeniem domniemanego postępku elfa.
- Pojmać go żywcem? - zapytał chrapliwie Lochivan, odwracając twarz od ojca.
Sharissa pomyślała, że bardziej interesują go stalaktyty niż odpowiedź.
Władca Tezerenee nawet nie spojrzał na syna. Wyglądało to tak, jakby rozmawiali
nie
z sobą, lecz z innymi ludźmi.
- Niekoniecznie.
Czarodziejka pochyliła się w stronę patriarchy. Tylko silne dłonie Reegana i
widok
złowieszczej skrzynki na ręku Lochivana powstrzymały ją od wybuchu.
- - Barakasie! Nie możesz...
- - Weź to. - Wielmożny Barakas wyjął z sakiewki niewielki przedmiot. Wyglądał
jak kryształ, ale sztucznie skonstruowany, nie stworzony przez naturę. - Użyj
go, jeśli
przydybiesz elfa w jakiejś komorze bez wyjścia. Najpierw sprawdź, czy nie ma tam
czegoś
wartościowego.
Lochivan pochylił głowę i wziął groźny przedmiot Barakas w tym czasie zabrał mu
skrzynkę. Popatrzył z namysłem na nieruchomego Czarnego Konia, który łypnął na
niego
złym okiem. Sharissa nadal nie mogła pojąć, jak można spojrzeć w te błękitne jak
lód oczy i
nie odwrócić wzroku.
- Chcesz, żebym rozprawił się z twoim kolejnym utrapieniem, smoczy panie? -
poważył się ryknąć Czarny Koń. - Wygląda na to, że ja wykonuję całą pracę! Po co
więc
wlokłeś z sobą tych swoich żołnierzyków?
Kąśliwa uwaga uderzyła jak zabójczy cios mieczem. Barakas odwrócił się i groźnym
spojrzeniem zdusił wszelkie myśli o zemście, które mogły wykłuć się w głowach
jego ludzi.
Pocił się, co w jego przypadku było dość niezwykłe. Wydawało się, że drogo płaci
za każde
niepowodzenie. Sharissa przyjrzała się uważniej i zobaczyła, że przybyło mu
siwych włosów.
"Innym dokucza wysypka, a on cierpi ze starości! - zdumiała się. - Boi się, że
traci

background image

kontrolę!"
Wielu Tezerenee już udało się na poszukiwania, a spojrzenie patriarchy
przynagliło
tych bardziej opieszałych. Lochivan odszedł jako jeden z pierwszych. W pieczarze
pozostała
tylko garstka wojowników, w tym Reegan.
- Widzę, że przyda ci się lekcja szacunku - szepnął zimno pan klanu. Sięgnął do
skrzynki.
Czarny Koń najpierw zadrżał, potem zmrużył oczy, przygotowując się na najgorsze.
- - Jedynym, który potrzebuje lekcji szacunku, jesteś ty, smoczy władco!
- - Jeszcze nie zaznałeś wszystkich rozkoszy, jakie oferuje ta skrzynka,
demonie.
Chyba nadszedł czas, bym dał ci ich zakosztor wać.
- - Nie, nie rób tego! - Sharissa wbiła wzrok w patriarchę i sięgnęła do zasobów
mocy.
Skóra i pancerz wielmożnego Barakasa popękały i pomarszczyły się, ale tylko na
chwilę. Patriarcha zorientował się, co się święci, i nabrał powietrza w płuca.
Gdy je wypuścił,
poczynione szkody zostały naprawione. Śmierć czaiła się w jego oczach, gdy
spojrzał na
czarodziejkę.
- Smocza krew, Sharisso! - mruknął Reegan. Założył jej na szyję coś zimnego i
odrętwiającego. Sharissa miała wrażenie, że utraciła część siebie. Wiedziała, że
odebrano jej
szansę na korzystanie z własnych zdolności. Tezerenee znów ją ubezwłasnowolnił.
- Nie
powinnaś tego robić, wcale a wcale! Nie zastanowiło cię, dlaczego masz tak dużą
swobodę
ruchów? Ojciec miał na podorędziu inne czary, by przywołać cię do porządku!
Fakt, nie pomyślała o tym, i ten brak przezorności mógł okazać się tragiczny w
skutkach.
- Jak tylko dam nauczkę temu nieposłusznemu demonowi, wielmożna Sharisso, zajmę
się tobą. Trzeba ci wpoić zasady dobrego wychowania. Zrobię to z przykrością,
ale nie
pozostawiasz mi wyboru.
Dotknął skrzynki i odwrócił się wyczekująco w stronę Czarnego Konia.
Mroczny rumak zadrżał, czekając na falę bólu. Kiedy nic się nie stało, zdał
sobie
sprawę, że najwyraźniej jest wolny. Zaniósł się gromkim śmiechem.
- Ha, na to czekałem, smoczy władco!
Ruszył ku przestraszonemu patriarsze.
Pędził co sił w nogach, jednak nie zdążył. Sharissa widziała, jak zwalnia w
miarę
zbliżania się do swego ciemięzcy. Barakas kreślił szybkie wzory na skrzynce,
próbując
odzyskać nad nim kontrolę. Powstrzymał go, ale nie zdołał osiągnąć nic więcej.
Nagle rozbrzmiał głos Lochivana:
- Reegan, ty półgłówku! Zostaw ją i pomóż ojcu! Następca zrobił to bez namysłu,
posłuszny kodeksowi, który nakazywał służenie władcy klanu - kodeksowi
ustanowionemu
przez samego Barakasa, ma się rozumieć. Pchnął Sharissę w stronę dwóch
strażników, którzy
stali w pobliżu pradawnych posągów, i skoczył na ratunek. Czarodziejka wątpiła,
czy wie, co
ma robić. Jeden ze strażników wyciągnął ku niej ręce, ale ktoś inny pierwszy
chwycił ją za
ramię. Sharissa i wojownik spojrzeli na Lochivana.
- Ja zajmę się wielmożną Sharissa. Sprowadźcie pomoc. Możemy potrzebować moich
braci i sióstr.
Dwaj strażnicy posłuchali bez słowa, tak byli wyszkoleni, ale młoda kobieta
patrzyła

background image

na swojego towarzysza z narastającym podejrzeniem. Lochivan poruszał się bez
wysiłku, bez
śladu niedawnego bólu, i mówił dźwięcznym głosem. Niemal jakby był duchem z
przeszłości.
- - Tędy - przynaglił.
- - Kim jesteś...
- - Bez dyskusji.
Weszli między strzeliste posągi. Sharissa miała wrażenie, że Lochivan nie chce,
by
ktoś za nimi podążył. Chciała zapytać, dokąd idą, ale po chwili coś innego
przyciągnęło jej
uwagę.
Posągi pulsowały - nie chaotycznie, ale jakby w rytm bicia ogromnego serca.
Czarodziejka zerknęła na ludzkie i nieludzkie oblicza, spodziewając się, że
zobaczy otwarte
usta'i mrugające powieki. Nic takiego się nie stało, ale wiedziała, że życie
naprawdę mieszka
w tych formach i że właśnie zostało zbudzone.
- Powinno wystarczyć. - Lochivan zatrzymał się mniej więcej pośrodku kręgu
posągów. Zdawało się, że czeka na coś z niepokojem.
Coś się działo, ale nie to, czego pragnął. Magia walczących rozświetlała
pieczarę
niczym fajerwerki na festynie. Czarny Koń i Barakas zmagali się, żaden nie
uzyskiwał
przewagi. Otaczający ich Tezerenee stali bezczynnie. Bali się, że mogliby
przypadkowo
zakłócić równowagę na niekorzyść swego pana. Reegan sunął wokół kręgu, który
tworzyły
napięte, opancerzone ciała, a stojący po drugiej stronie Lochivan był...
"Lochivan?"
- Zaczyna się! Trzymaj się mocno! - zawołał jej towarzysz w chwili, gdy
spojrzała na
niego ze świadomością, że nie jest synem patriarchy, tylko... tylko kim?
Pytanie znikło wraz z samą jaskinią. W jednej chwili stali w centrum rosnącego
pola
mocy, w następnej znaleźli się w ciemności.
Sharissa mocno trzymała za rękę sobowtóra Lochivana. Z ciemności emanował chłód,
który przyprawiał ją o ciarki. Przypominał jej grób albo jakieś inne miejsce,
gdzie rządzi
śmierć. Nawet świadomość, że odzyskała władzę nad swoimi mocami, nie poprawiała
jej
samopoczucia.
- Chodźcie do mnie, moje dzieci. Wstąpcie do moich włości, bezpiecznych przed
tymi
na górze.
Zrobili to, przy czym Sharissa nie miała większego wyboru. Nogi same ją
poniosły,
jeszcze zanim podjęła decyzję. Fałszywy Lochivan dotrzymywał jej kroku. Nie
widziała go
wyraźnie, ale była pewna, że jest równie jak ona zagubiony i przerażony -
dziwne, skoro to on
ją tu sprowadził.
- Nie ma się czego obawiać. Ochronią was. Przysiągłem.
Sharissa powątpiewała w dobrodziejstwo niewidzialnego protektora; jeśli jej
przypuszczenia były słuszne, to reprezentował zło, o którym Faunon tyle razy
napomykał w
przeszłości.
- Zło jessst... zło jessst czasami źle pojętą władzą. Tak, tak jessst.
A więc czytał w jej myślach. Sharissa wzmocniła mentalne osłony. Niewidzialny
zachichotał.
- - Pozwól, pani, uśmierzą twoje obawy. Elf jest tutaj.

background image

- - Sharissa? - Głos Faunona napłynął z ciemności. Nikły czerwonawy blask
tworzył
aurę wokół kogoś idącego w jej stronę. Kiedy postać znalazła się na wyciągnięcie
ręki,
poznała elfa. Już chciała rzucić mu się w ramiona, gdy przypomniała sobie, że
stojący obok
niej Lochivan jest tylko sobowtórem. Skąd miała wiedzieć, czy ten Faunon jest
prawdziwy?
- Powiedz jej, kim jesteś, elfie. Udowodnij jej, że przebywa wśród przyjaciół.
Mina Faunona - jeśli to był Faunon - świadczyła, że elf nie do końca podziela
zdanie
niewidzialnego rozmówcy. Mimo wszystko spróbował ją przekonać:
- Dotknij mojej ręki, Vraadko. Ostrożnie, jeśli sobie życzysz. Odsuwając się od
fałszywego Tezerenee, powoli wyciągnęła rękę. Czubkami palców musnęła grzbiet
jego lewej
dłoni. Gdy zaczęła się odsuwać, chwycił ją za nadgarstek, delikatnie, ale mocno.
Czarodziejka
poczuła przenikające ją mrowienie.
- - Faunon! - Chciała go uścisnąć, ale znów przypomniała sobie o tym drugim. -
Ale
kim jest on? Nie Lochivanem, więc kim? Znam cię!
- - Znasz mnie, Sharisso.
Opancerzoną postać także otaczała nikła, czerwonawa aura, której czarodziejka
wcześniej nie zauważyła. Spojrzała na własne ręce i nie dostrzegła poświaty, ale
przecież w
takiej ciemności rąk też nie powinna widzieć.
Jaka magia działała w tym miejscu... gdziekolwiek ono było?
Fałszywy Lochivan przemienił się w postać w sutym płaszczu, z twarzą ukrytą w
głębiach kaptura.
- - Gerrod? - Była skłonna uwierzyć, że to kolejna sztuczka. Przecież Gerrod
został
za morzami na wschodzie.
- - To ja, Sharisso. Mistrz Zeree przyszedł do mnie, domyślając się, że mogę
podążyć za tobą tam, gdzie on nie potrafi. - Czarodziej rozłożył ręce w geście
zakłopotania. -
Przez jakiś czas błądziłem, lecz wreszcie cię znalazłem.
- - Gerrod! - Przytuliła go mocno, zadowolona z widoku kogoś, kto przybył z jej
domu. Zakapturzony Tezerenee stał z otwartymi ramionami, niepewny, czy
odpowiedzieć
uściskiem.
- Wszystko dobrze się kończy - Przyjaciele nareszcie są razem. Pierwotna euforia
zgasła, gdy Sharissa przypomniała sobie o obecnym położeniu. Cofnęła się i
spojrzała na
Gerroda.
- Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce?
- - Jeżeli dobrze się orientuję, jesteśmy głęboko pod górą, którą mój zmarły i
nieodżałowany brat nazwał Kivan Grath.
- - W takim razie smoczy władca i jego ludzie są nad nami! - wybuchnął Faunon.
- - Nie przyjdą tutaj. Dopilnowałem tego.
- Kto to jest, Sharisso? - zapytał czarodziej, wskazując elfa. Czarodziejka
wyczuła
narastające napięcie i domyśliła się, że ona jest jego przyczyną. Nigdy dotąd
nie podejrzewała
Gerroda o zazdrość, którą teraz zdradzały jego słowa i gesty. Od jak dawna ją
kochał? Lubiła
go, owszem, ale... czy nie bardziej lubiła Faunona?
- To Faunon. Elf. Jeniec twojego ojca.
- On jest Tezerenee? - Faunon rozejrzał się w poszukiwaniu broni. Ktoś,
najpewniej
ich niewidzialny wybawca, uwolnił go z magicznych więzów. Jak gdyby
przypomniawszy

background image

sobie o tym fakcie, elf zastygł w bezruchu, mobilizując wolę do rzucenia
potężnego zaklęcia.
Sharissa odgadła jego zamiary i zobaczyła, że Gerrod szykuje się do odparowania
ataku własnymi czarami. Musiała temu zapobiec.
- - Nie! Przestańcie! Faunonie, posłuchaj! Gerrod gardzi swoim klanem niemal jak
ty!
- - Niemal? - parsknął czarodziej.
- - Ale skąd on się tu wziął? - chciał wiedzieć elf.
- - To w miarę proste.
Patrząc w oczy Sharissie, Gerrod opowiedział o swojej bytności w Pustce, gdzie
spotkał odpowiednika Czarnego Konia, oraz o wizycie w mieście Queli i w
kryształowej
jaskini. Faunon przyjął jego słowa z niedowierzaniem, ale niewidzialna istota,
która milczała
w czasie trwania opowieści, po zakończeniu potwierdziła jej prawdziwość.
- - Gdy porwałem ciebie i twoich strażników, elfie, sprowadziłem jego... i
twojąpanią. - W głosie zabrzmiała niekłamana duma.
- - A kim ty jesteś? - zapytał elf, odwracając się tam, gdzie według jego wiedzy
musiał znajdować się niewidzialny rozmówca.
Śmiech, który zahuczał im w głowach, brzmiał zdaniem Sharissy trochę zbyt
sztucznie. W tej istocie było coś znajomego... coś...
Przypomniała sobie.
- - Znam cię! Wiem, kim jesteś!
- - Doprawdy?
- - Tak! - Spojrzała na Gerroda. Wiedziała, że on ją zrozumie. - On... jest...
sługą
założycieli, jednym z opiekunów!
Gerrod okazał sceptycyzm.
- - Opiekunowie opuścili tę płaszczyznę. Pokłócili się, czy powinni słuchać
rozkazów Beztwarzych, czy kontynuować eksperyment założycieli. Był wśród nich
jeden,
który...
- - Wyłamał się z szeregów! - Sharissa spojrzała w ciemność, szukając czegoś, na
czym mogłaby skupić wzrok. Zdawało jej się, że dostrzega dwie błyszczące plamki,
może
oczy, ale nie mogła być pewna. - Jesteś odstępcą, zdrajcą!
Faunon chciał zapytać, o co tu chodzi, ale istota nie dopuściła go do głosu.
Ostatnie
słowa podziałały jej na nerwy - jeśli je miała.
- - Jestem odstępcą i zdrajcą, bo widzę przyszłość taką, jaka być musi! Nie będę
służyć zakurzonym wspomnieniom! Ja będę przyszłością!
- - Oto narodził się bóg... - mruknął elf.
- Tak jessst, podoba mi się! Będę bogiem jak oni! Sharissa zadecydowała, że pora
skierować rozmowę na inne tory. Opiekun dojrzewał do megalomańskiego wybuchu o
iście
boskich proporcjach i należało temu zapobiec.
- A co z nami? Dlaczego tu jesteśmy? Dlaczego zadałeś sobie trud spieszenia nam
na
ratunek?
Po chwili wahania usłyszeli:
- Pamiętam Dru Zeree. Pamiętam jego wiedzę. Jesteś jego dzieckiem. Masz te same
cechy. Kiedy wyczułem twoją obecność wśród Tezerenee, wiedziałem, że muszą cię
zabrać. I
wykorzystać.
- - Mnie mówił mniej więcej to samo - szepnął Gerrod.
- - A jak było ze mną? - zapytał Faunon, choć zdawało się, że wcale nie chce
poznać
odpowiedzi.
- Jesteś tutaj z jej powodu, lecz sadzę, że ty też mi się przydasz. Sharissa
wyciągała

background image

wnioski z tego, co słyszała, ale potrzebowała więcej informacji. Miała nadzieję,
że jej myśli
są wystarczająco osłonięte, bo inaczej wbrew własnej woli pójdzie na rękę
obłąkanemu
opiekunowi... jeśli miał ręce.
- - A co z Czarnym Koniem? Dlaczego go nie sprowadziłeś? Tym razem była
pewna, że istota poruszyła się niespokojnie.
- - Tu nie ma dla niego miejsca.
- Ale on, jak Faunon, jest przyjacielem. Dobrym przyjacielem! W ciemności
zapaliły
się bliźniacze węgle. Patrzyły groźnie na całą trójkę, oczy samozwańczego boga,
ale Sharissa
nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mają do czynienia z dzieckiem, które próbuje
przestraszyć
ich marsową miną. Powątpiewała w nieograniczone możliwości opiekuna. Czyżby
blefował?
- Tu nie ma dla niego miejsca. Nie w moim świecie.
- - Co zamierzasz z nami zrobić? - chciał wiedzieć Gerrod. Wyglądał na
zmęczonego
i niezadowolonego z siebie.
- - Co z wami zrobić? Nic! Jestem waszym przyjacielem. Weźmiecie udział w moim
eksperymencie i będziecie świadkami uwieńczenia dzieła. Założyciele ponieśli
klęską, ja zaś
odniosłem zwycięstwo! Zaludnię ten świat następcami, których oni nie zdołali
stworzyć!
Czeka mnie nawał pracy...
- - I chcesz, żebyśmy ci pomogli! - Sharissa wreszcie zrozumiała ich miejsce w
planach odszczepieńca, który po tysiącleciach wiernej służby zerwał z tradycją
opiekunów. -
Vraadowie przez pokolenia manipulowali swoim światem, ty zaś, choć początki
twego
istnienia giną w pomroce dziejów, masz niewielkie doświadczenie. Przez całe
życie
wyłącznie spełniałeś życzenia założycieli!
Faunon okazał niedowierzanie.
- Chce, żebyśmy pomogli mu zapanować nad tym światem?
- Pomożecie mi.. bo jak nie, to pozwolą warn odejść.
Przez parę sekund wszyscy troje czekali na jakieś wyjaśnienie, ale opiekun
milczał.
Wreszcie Sharissa straciła cierpliwość i zapytała:
- Co to za pogróżka? Co czeka nas na powierzchni?
Do oczu dołączył zarys ogromnej bestii, jakby wilka. Sylwetka pojawiała się i
znikała;
było jasne, że odstępca wypróbowuje różne formy, pragnąc znaleźć najlepszą.
- Podczas naszej rozmowy - która trwała dłużej niż myślicie - narodzili się nowi
królowie tej ziemi.
Sharissa szeroko otworzyła oczy. Myślała, że ich rozmowa opóźnia pracę opiekuna.
- Znam twoje myśli, Sharisso Zeree, i myśli twoich towarzyszy.
- Istota zaśmiała się, rozbawiona ich zmieszaniem i rodzącym się zrozumieniem.
- - Co się dzieje na górze? - zapytał Gerrod. - Co się dzieje z moimi ludźmi?
- - Troszczysz się o nich? Ja tylko wydobywam na wierzch ich prawdziwą naturę -
tutaj i we wspaniałej warowni, którą sobie zbudowali Już wcześniej godni byli
władzy, ale
teraz już nikt jej im nie odbierze!
Podczas gdy Gerrod patrzył w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, rozmyślając o
swoich braciach i zastanawiając się, jaki los zgotował im obłąkany opiekun,
Sharissa szukała
sposobu na odwrócenie biegu wypadków.
- Inni opiekunowie nie pozwolą ci na to, odstępco! Sama ziemia, spuścizna twoich
panów, obruszy się na ten afront! Złamałeś najświętsze prawa ustanowione przez
założycieli!

background image

Miała nadzieję, że posieje ziarno niepokoju, ale istota okazała radość, nie
strach.
- Ta ziemia będzie spać dopóki jej nie zbudzę, a inni mi podobni opuścili tę
płaszczyznę - Dowiedzą się o wszystkim, gdy już będzie za późno, gdy już pokażę,
co potrafię!
Czarodziej tymczasem wyrwał się z zadumy. Postąpił krok w stronę sylwetki ledwo
widocznej w ciemności i zawołał:
- - Bodaj cię licho! Pytam raz jeszcze: co im uczyniłeś? Odpowiedział mu śmiech
i
słowa:
- - Zobaczymy, na ile są wierni totemowi smoka. Gerrod odwrócił się, szukając
wyjścia z jaskini.
- - Musimy iść do nich! Musimy ich ostrzec!
- Przecież ich nienawidzisz! - przypomniał mu spiesznie Faunon, choć sam
gorączkowo rozglądał się, szukając wyjścia.
Zakapturzony Tezerenee nie raczył odpowiedzieć, ale Sharissa zrozumiała.
Gerrodowi
zależało na klanie, na poszczególnych osobach. Nawet tym, których nie cierpiał -
ojcu,
Reeganowi i Lochivanowi - nie życzył losu, jaki gotował opiekun.
- - Stąd nie ma wyjścia - oznajmił triumfalnie głos w ich głowach. - A poza tym,
spotkałby was podobny los.
- - To prawda - szepnął Faunon do Sharissy. - Nie mogę znaleźć korytarza!
W grocie rozpętała się ślepa furia. Gerrod, aż nazbyt podobny do smoka, którego
jego
lud obrał na swoje godło, zaatakował opiekuna. Takiej eksplozji mocy
czarodziejka nie czuła
od piętnastu lat. Prawdę mówiąc, potęga ta kojarzyła się tylko z jednym, ale
przecież
wyzwolenie jej znacznie przekraczało możliwości czarodzieja...
Czary Vraadow. "Och, Gerrodzie!" Z niedowierzaniem pokręciła głową i sięgnęła
zmysłami, by zweryfikować swoje przypuszczenia. "Przerwałeś barierę między
światami!
Pozwoliłeś, by wsączyło się tutaj plugastwo będące naszym dziełem!"
Po trosze rozumiała jego pobudki, ale to go nie usprawiedliwiało - nawet gdyby
miało
pomóc im w ucieczce.
Wstrząs zakołysał posadami groty, gdy plątanina jarzących się szkarłatnie macek
skoczyła w stronę opiekuna.
- Przekleństwo Vraadow! - parsknął Faunon, rozdzierany sprzecznymi emocjami.
Znał
z legend podły charakter tej rasy i nienawidził wszystkiego, co reprezentował
Gerrod, ale
Sharissa wiedziała, że on też miał nadzieję, iż vraadzkie czary przyniosą im
ocalenie.
Macki sunęły coraz dalej. Gerrod podsycał czary siłą życiową Nimth, jeszcze
bardziej
psując tamten świat i powodując niewiadome zniszczenia w samym Smoczym
Królestwie.
Cel jego gniewu jednak nie reagował. Przestał byc widoczny, ale nie opuścił
jaskini. Wszyscy
troje czuli jego przytłaczającą obecność.
Macki wiły się przed nimi, oświetlając komorę jak nigdy dotąd. Sharissa w
milczeniu
skonstatowała, że rzeczywiście nie ma stąd wyjścia. Jaskinia była bąblem
powietrza
uwięzionym w litej skale góry.
Gerrod wrzasnął, gdy jego ciało w końcu poddało się surowym wymogom czarów.
Upadł na ziemię.
Z macek buchnął blask tak jaskrawy, że czarodziejka i elf zasłonili oczy.
Cisza trwała ponad minutę.

background image

W grocie rozbrzmiał śmiech obłąkanego opiekuna. Rodził się tak powoli i cicho,
że
początkowo przypisali go wyobraźni.
Macki zamrugały i zgasły.
Gerrod podniósł głowę. Twarz miał ściągniętą i dużo starszą niż jego ojciec.
Rozpętanie zbyt wielkich niszczycielskich czarów pozbawiło go nie tylko siły;
odebrało mu
również część życia.
- Przyjąłeś właściwą pozycją - usłyszeli. Wiedzieli, że chodzi o leżącego
Gerroda.
Czarodziej dźwignął się na kolana, gdy opiekun dodał: - Właściwą dla tego, kto
ma czelność
wystąpić przeciwko swemu nowemu bogu!
Faunon z rozpaczą potrząsał głową, ale Sharissa miała wątpliwości. Czy zawodziły

zmysły, czy istotnie obecność odstępcy wydawała się mniej przytłaczająca niż
przed atakiem?
Nie skarcił jej za śmiałe myśli, co było kolejnym interesującym spostrzeżeniem.
Opiekun napawał się odniesionym zwycięstwem. Błysnęły ogniste oczy, skupione na
całej trójce.
- Myślą, że powinniście dołączyć do swego biednego towarzysza!
Sharissę opadło nieprzezwyciężone pragnienie osunięcia się na kolana. Choć opór
był
bezsensowny, walczyła do samego końca. Wreszcie padła na klęczki.
- Nadszedł czas, by oddać bogu to, na co zasługuje!
Wbrew woli pochyliła głowę - śmiertelnicy nie powinni spoglądać w oblicza bogów
-
i usłyszała inny głos:
- Bądź pewien, odstępco, że otrzymasz, co ci się należy!
W jaskini zapanował chaos. Zdawało się, że sam świat przystąpił do wojny. Dwoje
ludzi i elf upadli na ziemię w nadziei, że ominą ich skutki. Drżenie spowodowane
przez czary
Gerroda było słabiutkie w porównaniu z tym, które wstrząsnęło grotą. Sharissa
podniosła
głowę i zobaczyła, że strop pęka w wielu miejscach. Miała nadzieję, że żaden z
fragmentów,
które postanowią spaść, nie wisi nad ich głowami. Byli w pułapce. Próba
teleportacji w czasie
takiego szaleństwa mogła zakończyć się wtopieniem w skałę góry, a nie
przeniesieniem w
bezpieczne miejsce. Czarodziejka nie sądziła, by leżenie bez ruchu i wmawianie
sobie, że
będzie lepiej, powiększało ich szansę.
Purpurowa błyskawica przemknęła przez jaskinię. Coś ryknęło w ciemności.
Zygzakowata rysa przecięła podłoże. Faunon szybko przyturlał się do boku
Sharissy, kiedy
stało się jasne, że szczelina może otworzyć się wprost pod jego brzuchem. Wielki
kawał skały
i ziemi oderwał się od stropu i roztrzaskał parę kroków od nich. Przerażona
czarodziejka
szepnęła imię starożytnego Serkadiona Manee i starała się nie myśleć, gdzie może
wylądować
następny skalny blok.
- Sharissa? - Głos Faunona naprowadzał ją jak latarnia. - Nic ci nie jest?
Zakaszlała, pozbywając się pyłu z płuc, i równie cicho odparła:
- Chyba nie. Nie uwierzę, dopóki sama nie zobaczę. Gerrod? Nie usłyszała
odpowiedzi. Pamiętając, gdzie ostatnio go widziała, przesunęła się w tamtą
stronę.
- - A ty dokąd? - zapytał elf.
- - Muszę sprawdzić, co z Gerrodem.
- Czy światło ci w tym pomoże? Zamarła, gdy głos powrócił do jej głowy.

background image

- Daruj sobie szyderstwa. Jeśli nie żyje, to przez ciebie! Co się stało?
Głos brzmiał niemal obojętnie, co stanowiło wielki kontrast w porównaniu z
wcześniejszą egzaltacją.
- - Chyba mylisz mnie z tym drugim. Mam rację?
- - Jak mam to rozumieć?
- - Nie jestem odszczepieńeem, tym, który marzył o boskości. Wprawdzie twój lud
okrzyknął mnie bogiem, ale nigdy nie pragnąłem tego, co nie było moim
powołaniem.
- - Jesteś drugim opiekunem? - Sharissa z radością powitałaby światło, choć
wiedziała, że niewiele w nim zobaczy. Opiekunowie byli niewidzialni, chyba że
chcieli
ukazać się śmiertelnikom.
W komorze zajaśniał blask tak jaskrawy, że musiała zmrużyć oczy. Pełne złości
przekleństwo za plecami poinformowało ją, że Faunon też dał się zaskoczyć.
Gerrodowi światło nie mogło zaszkodzić; leżał na brzuchu, zakryty płaszczem z
kapturem. Sharissa szybko przysunęła się do niego.
- - Jestem.
- - Co? - Przypomniała sobie swoje pytanie. - Aha, rozumiem. Jesteś... Ty musisz
być... - Nie mogła zebrać myśli, zajęta Tezerenee. Westchnęła z grozą, gdy
ściągnęła mu
kaptur. Gerrod był starcem, pomarszczonym i konającym. - Nie!
- - To jego własne dzieło. Nie powinien szukać tego, co odgrodziliśmy od tego
świata.
- - Nie obchodzi mnie to! Możesz mu pomóc?
- - Mógłbym. - Opiekunowie, jak się wydawało, mieli wiele wspólnych wad.
Sharissa spojrzała na strop, nie zwracając uwagi na obluźnione skały, i
wrzasnęła:
- - Proszę!
- - Dla córki Dru Zeree.
Gerrod jęknął. Otworzył oczy. Sharissa zobaczyła, że znów jest taki, jakiego
znała.
Opiekun przywrócił mu siły z wysiłkiem, z jakim ona pstrykała palcami.
- Dziękuję.
- - Za co? - zapyta! czarodziej, przekonany, że mówi do niego.
- - Oszczędziłem cię, Gerrodzie Tezerenee, choć powinieniem ukarać cię za
zuchwalstwo.
- - Ty odstępco! - Czarodziej zerwał się na nogi, gotów do walki z tym, kogo
uważał
za wcześniejszego przeciwnika.
- - Już nie ma więzi łączącej cię z umarłym światem. Naprawiłem bariery, są
teraz
mocniejsze niż wcześniej. Poza tym, jak powiedziałem Sharissie Zeree, nie jestem
odstępcą.
Jeśli chcesz wiedzieć, twój lud mnie zna i nadał mi imię, jednak niezgodne z
prawdą. Ukażę ci
się takim, jakim mnie ujrzeli.
Jaskinią wstrząsnęło kolejne, tym razem nieco słabsze drżenie. Pęknięcie
rozszerzyło
się w szczelinę, a z niej buchnęły kłęby dymu. W jaskini ociepliło się. Troje
więźniów z
przerażeniem patrzyło, jak z rozpadliny zaczyna wydobywać się stopiona skała.
- Nie lękajcie się o swoje życie.
Strop osłabiony serią wstrząsów chrupnął złowieszczo. Sharissa poderwała głowę,
zobaczyła, że obrywa się fragment wprost nad Faunonem, i krzyknęła ostrzegawczo.
Nim
mogła zrobić coś więcej, skalna bryła jakby z własnej nieprzymuszonej woli
przestała spadać
i poszybowała w kierunku miejsca erupcji, gdzie dołączyła do sobie podobnych.
Stopiona skała i ziemia łączyły się w wielką bryłę, początkowo nieforemną, lecz
z

background image

każdą sekundą coraz bardziej kształtną. Sharissa cieszyła się, że grota jest
taka wielka; skalny
twór już prawie dotykał stropu. Gdy rósł, siał naokoło kawałkami skał, ale
najmniejszy
okruch nie upadł w pobliżu skamieniałej trójki obserwatorów. Wszystkie szybowały
z
powrotem do kolosa i w innym miejscu wtapiały się w jego ciało.
Kiedy rozpostarły się ogromne skrzydła, niewiarygodne skrzydła z kamieni i lawy
przeczące prawu ciążenia, Sharissa wiedziała, kto przed nimi stoi.
Wszyscy podnieśli się na nogi, zmęczeni, ale cali i zdrowi. Czarodziejka
patrzyła spod
ściągniętych brwi na ogromną kamienną istotę, starając się nie zapominać, że to
tylko skorupa
zrobiona przez opiekuna.
- - Smok z Głębin?
- - Tak.
Faunon przysunął się jeszcze bliżej. Przyjemnie było mieć go u boku, zwłaszcza
po
przeżyciu takiego koszmaru. Nachylił się do jej ucha - jakby wierzył, że istota,
która bez
przeszkód czytała w myślach, nie zdoła go usłyszeć - i szepnął:
- - Tego też znasz?
- - On... jemu można zaufać. - "Mam nadzieję" - dodała w myślach. Nowego
opiekuna zapytała: - Skąd się tu wziąłeś? Ten drugi był pewien, że nikt go nie
wykryje.
Fałszywy smok opuścił głowę. Dotychczasową obojętność zastąpiło lekkie
zakłopotanie. Większość opiekunów, wielkich famulusów starożytnych, w zasadzie
nie miała
odrębnych osobowości. Tylko nieliczni, tacy jak ci dziś poznani, zasługiwali na
miano
samodzielnych istnień.
- - Nie jego szukaliśmy. Przyciągnął nas tutaj czarodziej.
- - Ja? - Gerrod otulił się płaszczem, upodobniając się do chodzącego całunu.
Jakimś sposobem opiekun zmrużył oczy, choć były one tylko kulami roztopionej
skały
osadzonymi wśród okruchów kamienia.
- - Odszczepieniec dobrze się osłonił, ale wskutek tego zużył znaczną część
swojej
mocy i nie mógł już ukryć nimthyjskich czarów.
- - A zatem Gerrod wyświadczył warn przysługę - wtrąciła Sharissa, obawiając
się,
że mimo wszystko czarodzieja może spotkać jakaś kara.
Smok podniósł głowę.
- Nie z własnej woli... ale z uwagi na miarą przewiny odszczepieńca, uzyska
wybaczenie... tym razem.
Czarodziejka zerknęła na Gerroda i ulga ustąpiła nowemu niepokojowi. Z postawy i
twarzy zacienionej kapturem wyczytała, że syn patriarchy nie zrezygnował.
Pewnego dnia
znów spróbuje nawiązać więź z Nimth.
- Mam coraz mniej czasu, a wiele jest do zrobienia. Zabiorą was stąd i
umieszczę,
gdzie trzeba.
Sharissa nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała, ale postanowiła mu zaufać. W
końcu przyjaźnił się z jej ojcem. Dlatego tylko zapytała:
- - Co się stało z odstępcą?
- - Wymknął się nam... ale z czasem zrozumie głupotę swego postępowania i srogo
za
nią zapłaci.
Sharissa wiedziała, że dla tych nieśmiertelnych istot czas ma niewielkie
znaczenie.

background image

Zastanawiała się, jakie zniszczenia zdąży poczynić zdrajca, zanim spotka go
kara. Jednak
wolała nie pytać.
- A mój klan? Co z nimi? - Czarodziej przybliżył się, rzucając wyzwanie istocie,
która
odarła go ze znacznej części mocy. - Co z obłędną przyszłością, jaką obmyślił im
odstępcą?
Długie wahanie rozbudziło ciekawość całej trójki. Smok z Głębin zastanawiał się
nad
odpowiedzią, jakby nie był pewien, czy los klanu w ogóle go obchodzi. Sharissa
podeszła do
Gerroda i krzepiącym gestem położyła mu rękę na ramieniu. Odsunął się, nawet nie
patrząc w
jej stronę. Zraniona bardziej niż myślała, wróciła do Faunona, który daremnie
próbował
uśmiechnąć się na znak współczucia.
- - Ziemia zrobi to, co postanowi zrobić, a ja będą posłuszny jej woli.
- - To żadna odpowiedź! - zawołał ze złością Tezerenee.
- - To jedyna odpowiedź. Taki jest cel mojego istnienia. Jeśli ziemia doszuka
się
sensu w poczynaniach odstepcy - co wcale nie znaczy, że zostaną one
usprawiedliwione -
wtedy eksperyment wkroczy na nową drogę. Jeśli nie, ziemia - nie ja - odwróci
bieg wydarzeń.
- - Przecież ten odszczepieniec zakłócił przebieg eksperymentu! Jeśli nie
kłamał,
udało mu się nawet stłumić umysł ziemi!
- - To prawda, ale obecnie nie ma to nic do rzeczy.
Na ich oczach fałszywy smok zaczął się rozkruszać. Skrzydła zerwały się, dolna
szczęka opadła na dno groty i legła w gruzach. Mimo panującego hałasu, głos w
ich głowach
brzmiał bardzo wyraźnie.
- Ziemia rozstrzygnie... ale wy macie wybór. Zdradzę ci tajemnicą, Sharisso
Zeree, z
uwagi na szacunek, jakim darzę twego ojca. Obojętnie, jakie przemiany pisane są
twemu
ludowi, ten, kto będzie się im opierać, ucierpi bardziej od innych. Wybór polega
na
dostosowaniu się do tego świata. Elf jest tego dowodem. Jego rasa pozostała
mniej więcej nie
zmieniona.
Cofnęli się, gdy skalne cielsko runęło i lawa spłynęła do szczeliny, z której
się
wydobyła.
- - A teraz zabiorę was tam, gdzie winniście przebywać.
- - Co rozumiesz przez "winniście"? - krzyknął w ostatniej chwili Faunon, który
niewiele się odzywał w czasie rozmowy. Rozumiejąc przyczynę jego niepokoju,
Sharissa
chciała zaprotestować... ale grota i opiekun zniknęli, a ich trójka znalazła się
zupełnie gdzie
indziej.
- - Ha - mruknął znajomy głos. Zdradzał, że jego właściciel nie spał od wielu
dni i w
tym czasie żył pod straszliwym napięciem. Ledwie cień został po dawnej
arogancji. -
Witajcie... ty także, mój synu.
"Gdzie indziej" oznaczało główną pieczarę, z której obłąkany opiekun zabrał
Sharissę
i Faunona. Głos należał do patriarchy, który rozpierał się na tronie z wysokim
oparciem,
stojącym teraz na podwyższeniu, i patrzył z góry na osłupiałą trójkę.

background image


XVIII

- - Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, iż was jeszcze zobaczę - wszystkich
troje - po tym, jak uciekliście przed pięcioma dniami.
- - Minęło pięć dni? - Faunon pochylił głowę w stronę Sharissy. - Nie byliśmy
tam
dłużej niż godzinę!
- - Tak nam się wydawało, ale pierwszy opiekun dał do zrozumienia, że rozmowa
trwa dłużej niż nam się wydaje. Kto wie, do czego oni są zdolni? Szkody mogą być
znacznie
gorsze, skoro...
- - Byłbym zobowiązany - przerwał jej patriarcha. Wyprostował się. Jego pancerz
pokryty był kurzem i... Sharissa zmrużyła oczy... krwią? - Tak, byłbym
zobowiązany,
gdybyście przypomnieli sobie, przed kim stoicie. Ostatecznie jestem władcą tej
ziemi.
- - To brzmi bardzo znajomo - mruknął Gerrod. Ojciec chyba dosłyszał, bo wbił w
niego spojrzenie. Czarodziej otulił się płaszczem.
- - Choć sprawiłeś mi wielki zawód, cieszę się, że cię widzę. Podejrzewani
jednak,
że nie przyszedłeś tutaj z prośbą o przyjęcie do klanu.
Gerrod pokręcił głową. Niektórzy z obecnych w pieczarze okazali zaniepokojenie.
Sharissa rozejrzała się i pomyślała, że chyba jest ich mniej niż ostatnio. Co
się wydarzyło od
czasu jej zniknięcia?
- - Reegan. - Na wezwanie wielmożnego Barakasa następca szybko wbiegł po
schodach. Patriarcha podał mu rękę. Reegan złapał ją i pomógł mu wstać. - Mimo
wszystko
rad jestem z twego widoku, choćby dlatego, że może mi się przydać twoja
intuicja.
- - Co tu się stało, ojcze? Czy wszyscy... czy wszyscy są tacy jak dawniej?
- - Ciekawie to ująłeś. Jeszcze bardziej ciekawe jest to, skąd przyszło ci do
głowy
takie pytanie. - Barakas z pomocą Reegana zszedł po schodach i zatrzymał się u
stóp
podwyższenia. - Ale wpierw ja powiem ci, co się stało. Ostatnio byliśmy bardzo
zajęci.
Sharissa rozejrzała się w poszukiwaniu Lochivana. Nie znalazła go i zastanowiła
się,
czy to nie jego krew plami pancerz władcy Tezerenee. W pieczarze brakowało też
przeklętej
skrzynki, więzienia Czarnego Konia.
- Gdzie jest...
Barakas pstryknął palcami. Strażnicy poniewczasie okrążyli troje
niespodziewanych
gości. Dłonie w rękawicach założyły im na szyje niewielkie obroże. Doszło do
krótkiej
szamotaniny, bo Gerrod bronił się przed zdjęciem kaptura. Kiedy starania nie na
wiele się
zdały, dziko potoczył wzrokiem po otaczających go twarzach, jakby spodziewał się
jakiejś
okropnej reakcji. Sharissa uświadomiła sobie, że czarodziej nie wie, co zrobił
dla niego Smok
z Głębin. Strażnicy po założeniu obroży z powrotem naciągnęli mu kaptur, bo choć
został
więźniem, nie przestał być synem pana klanu i należał mu się szacunek.
Patriarcha potrząsnął głową, zdegustowany zachowaniem wojownika.
- Sprawa wymyka się z rąk... Jeśli jeszcze raz odezwiesz się bez pytania, każę
cię

background image

uciszyć. Nie chcesz tego, wielmożna Sharisso, uwierz mi na słowo. Nikt z nas nie
jest w zbyt
dobrym nastroju. - Odwrócił się w stronę poddanych i rozkazał: - Przynieść
jednego z
odmieńców!
Nastąpiła bieganina, w czasie której Barakas trochę ochłonął. Zwrócił uwagę na
pytające spojrzenie Sharissy i cicho rzekł:
- Wszystko w swoim czasie, pani. Wszystko w swoim czasie. W tej chwili szeregi
zmęczonych wojowników rozstąpiły się przed czwórką niosącą tobół wielkości
ludzkiego
ciała. Gerrod zrobił krok w ich stronę, ale patriarcha pokręcił głową.
Więźniowie czekali,
zaciekawieni, ale również przygotowani na najgorsze.
Nie spotkał ich zawód. Sharissa oczekiwała czegoś takiego i nie wzruszył jej
widok
ciała, które wyturlało się z rozwiniętej derki. Faunon pokiwał głową; on też się
tego
spodziewał. Tylko Gerrod okazał zdziwienie.
- Co to za dziwoląg?
- Niegdyś był jednym z twoich kuzynów - poinformował go pan klanu. - Poza nim
jest
jeszcze siedmiu. Pościg za nimi zajął nam mnóstwo czasu, a żeby ich zabić,
trzeba było trzech
wojowników na jednego.
Leżące na ziemi zwłoki przypominały nieszczęsnego Ivora w chwili, gdy wtargnął
do
wozu, lecz miały jeszcze więcej gadzich cech. Kształt nie był już ludzki, tylko
smoczy.
- - Wygląda jak draka - stwierdził Faunon.
- - Draka?
- - Mają wiele imion, niektóre brzmią podobnie. Niektórzy uważają, że władały
tutaj
na długo przed ptakami i Quelami. Służą... służyły ptasim ludziom. Ostatnio
stały się jakby
bardziej dzikie.
- - Widziałem je. Nieważne. - Patriarcha odtrącił rękę następcy i pokuśtykał w
stronę
zwłok. - To jeden z moich ludzi, nie jakiś potwór! Chcę wiedzieć, co mu się
stało i kto jest za
to odpowiedzialny! - Obrzucił elfa długim, szacującym spojrzeniem. - Może
powinienem
kazać Lochivanowi przepytać cię dokładnie. Sharissa nie mogła się powstrzymać.
- - Gdzie jest Lochivan?
- - Choruje... i pilnuje więzienia demona. - To wszystko, co miał do powiedzenia
na
ten temat, choć czarodziejka była pewna, że dużo przemilczał.
Gerrod wyrwał się strażnikom i wbrew ostrzeżeniu ojca przysunął się, żeby
obejrzeć
swego byłego kuzyna. Dotknął stwardniałej skóry i wziął w rękę kawałek spękanej
zbroi,
która nadal okrywała trupa. Sharissa domyśliła się, że przeobrażający się
Tezerenee rozerwał
cześć pancerza, a resztę rozdarł na strzępy. Jaki ból mu to sprawiło? Jaki ból
wiązał się z
samą przemianą?
Strażnicy przyskoczyli do czarodzieja, ale wielmożny Barakas powstrzymał ich
ruchem dłoni. Do syna powiedział:
- Później powiesz mi, skąd wziąłeś się na tym kontynencie, ale teraz byłbym
wdzięczny, gdybyś podzielił się ze mną uwagami na temat tego... tego dziwoląga.
Nie otrzymał odpowiedzi, lecz Gerrod już taki był. Dopiero po dłuższych
oględzinach

background image

zwłok spojrzał w kierunku ojca, nie wprost na niego.
- Chciałbym, żeby obejrzała go Sharissa.
Reegan szepnął coś do ojca, ale ten pokręcił głową. Popatrzył na czarodziejkę.
- Idź, ale uważaj, co mówisz i robisz. Drugiej ucieczki nie będzie. Zwłaszcza
dla
twojego elfa.
W odpowiedzi na milczący rozkaz jeden ze strażników przyłożył Faunonowi nóż do
gardła. Sharissa zacisnęła zęby, żeby powstrzymać słowa, które raczej nie
ucieszyłyby
wielmożnego Barakasa. W tej chwili nie myślała o ucieczce; brakowało jej sił na
tak
forsowne przedsięwzięcie.
Dołączyła do Gerroda i obejrzała zwłoki. Jak się spodziewała, czarodziej chciał
z nią
porozmawiać.
- - Tego obawiałem się przez wszystkie te lata - tego i starości, która dopada
nas
znacznie szybciej niż w Nimth.
- - Co tam mamroczesz? - zapytał Reegan, pełen podejrzeń wobec każdego, kto był
w lepszej komitywie z Sharissą niż on. Jej zdaniem to obejmowało wielu ludzi.
Gerrod spojrzał z pogardą na starszego brata.
- - Zastanawiałem się, kiedy pojawił się pierwszy z nich.
- - Jeszcze w czasie podróży - odparła Sharissą. Ten pierwszy, Ivor,
prawdopodobnie
był bardzo wrażliwy na magię. Albo może odstępca chciał się przekonać, czy można
osiągnąć
cel bez uśmiercania ofiary, i wybrał go sobie na zwierzę doświadczalne.
- - Wcześniej był jeszcze jeden - oznajmił syczący głos. Z korytarza wyszedł
chwiejnie Lochivan. Wbrew twierdzeniu patriarchy, że niedomaga, miał na sobie
pełną
zbroję, nawet hełm. Niósł skrzynkę, która utrudniała mu zachowanie równowagi,
ale nie
skorzystał z pomocy wojowników, którzy do niego podbiegli.
- - Po coś tu przyszedł? - zapytał Barakas obcesowo, choć był dumny, że Lochivan
nie poddaje się chorobie. - Powinieneś wypoczywać.
- - Usssłyszałem głosssy i to mnie zaciekawiło. Pytanie Gerroda zasssługuje na
pełną
odpowiedź, jeśli mamy poradzić sssobie z tą sssprawą.
- - Kiedy miał miejsce pierwszy przypadek? - Gerrod zachowywał się tak, jakby
ani
na chwilę nie opuścił klanu.
- - W czasie pierwszej wyprawy. Zabił człowieka, zanim go powssstrzymaliśmy. To
dlatego nie zaskoczyła mnie przemiana Ivora. Rozpoznałem oznaki.
Barakas miał zakłopotaną minę.
- Powiedziałeś mi, że zabił ich narowisty smok. Lochivan roześmiał się,
chrapliwie i
jakby nieludzko. Stanął na skraju kręgu otaczającego jeńców, patriarchę i
zdeformowane
zwłoki.
- Myślałem, że sssytuacja jessst pod kontrolą, mimo tego, co spotkało Ivora.
Myślałem, że zawarłem przymierze, które nasss uratuje!
- - O czym ty mówisz? Pewnie bredzisz z gorączki!
- - Nie. - Sharissa zrozumiała. Lochivan wiedział, co ją czeka. To miał na myśli
tamtego wieczora. Zawarł przymierze, które miało zagwarantować jej
bezpieczeństwo...
przynajmniej tak myślał. W pewnym sensie miał rację. Na nieszczęście układał się
z istotą,
która zinterpretowała umowę według własnych zamiarów.
Patriarcha odwrócił się do niej.
- - Co takiego?

background image

- - Powiedz mu, Sharisso! - zawołał Gerrod. - Powiedz mu, bo, na szpony smoka,
ja
to zrobię!
Pokiwała głową. Będzie lepiej, gdy się dowiedzą. Może nawet odejdą z tej
okolicy,
jak wcześniej Poszukiwacze.
- - Spotkaliśmy tego, z kim paktowałeś, Lochivanie. - Umilkła, żeby jej słowa
dobrze zapadły im w pamięć. - Popatrz na te zwłoki. Twój sprzymierzeniec właśnie
w taki
sposób pojmuje wypełnienie warunków umowy.
- Niemożliwe! Działałem dla dobra klanu! Nie było mowy o żadnych ssstraszydłach!
- - Opiekun uznał, że w takiej postaci mają największe szansę przeżycia na tej
ziemi.
- Przestań! - ryknął Barakas. Oskarżycielko wycelował palec w chwiejącego się
syna.
- Później opowiesz mi swoją historię i lepiej, żebyś tym razem nie mijał się z
prawdą! -
Patriarcha kopnął kamień, idąc w stronę Sharissy i Gerroda, którzy podnieśli się
znad zwłok. -
Najpierw wysłuchamy waszej opowieści!
Sharissa zdała relację. Gerrod, a nawet Faunon, wtrącali po parę słów,
przypominając
o różnych faktach. Wszyscy działali w myśl milczącego porozumienia, że skoro
Smok z
Głębin postanowił umieścić ich wśród Tezerenee, to powinni starać się co sił,
żeby
uzmysłowić im grozę położenia.
Władca Tezerenee słuchał w milczeniu, przenosząc spojrzenie z jednego więźnia na
drugiego. Zaciekawiła go różnica czasu, więc zadał parę pytań, ale poza tym nie
przerywał.
Kiedy Sharissa na koniec przytoczyła słowa drugiego opiekuna, Lochivan zabrał
głos
mimo groźby kary.
- - Ich opowieść potwierdza znane mi fakty... ale myślałem, że dopust ten był
dziełem samej ziemi, nie odszczepieńca.
- - Nadal nie jestem przekonany - rzekł patriarcha. - A odszczepieniec przepadł
bez
śladu.
- Wyznaliśmy ci prawdę, ojcze! - zawołał z naciskiem Gerrod. Ku zdziwieniu
wszystkich obecnych wielmożny Barakas uśmiechnął się.
- Tego jestem pewien! Jeśli tak, niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Sam
powiedziałeś, że zdrajca uciekł przed Smokiem z Głębin! Smok znów nas uratował!
Sharissa skrzywiła się. Liczyła na inną reakcję.
- Zapomniałeś, co powiedział, odchodząc? Nie ma żadnej gwarancji, że już jest po
wszystkim, ani że nie wydarzy się coś znacznie gorszego!
Patriarcha wskazał ręką ciało.
- - Pierwszy z odmieńców pojawił się w dniu twojego zniknięcia, a ostatni trzy
dni
później. Od tej pory nie było nowych przypadków i ja powiadam wam, że już nie
będzie. -
Patrząc na szczątki, dodał: - Zabrać i pogrzebać zwłoki. On i pozostali mają być
wspominani
z szacunkiem, są bowiem ofiarami wroga, który salwował się ucieczką!
- - Typowe!
- - Co to ma znaczyć, Gerrodzie?
- - Nic, ojcze. Tylko tyle, że ani trochę się nie zmieniłeś. Modliłem się o
zmianę,
choćby tylko dla dobra matki.
- - Alcia! - Grubo ciosane oblicze pana klanu spochmurniało. - Warownia!
- - Warownia? - Gerrod wzrokiem poprosił Sharissę o wyjaśnienie.
- - Twój ojciec zmusił Czarnego Konia, by pomógł mu wznieść przepyszną

background image

warownię na południe stąd. - Wskazała na skrzynkę w rękach Lochivana i nie mogła
się
powstrzymać od gorzkiej uwagi: - A oto jego nagroda za starania - więzienie!
- - Matki i innych tu nie ma?
- - Alcia... - Barakas wzniósł ręce nad głowę. - Wysłałem wieści przed wejściem
do
jaskiń, ale... ale później już nie! Oni nic nie wiedzą! Muszę się z nią
zobaczyć!
Stał przez parę sekund z zamkniętymi oczami. W pieczarze zapanowała atmosfera
oczekiwania. Sharissa pierwsza zaczęła się zastanawiać, dlaczego patriarcha
jeszcze tu jest.
Było jasne, że zamierzał teleportować się do swojej małżonki.
To samo przyszło na myśl Barakasowi, bo opuścił ręce i spojrzał na nią w
zdumieniu.
- Moc! Miałem ją! Teraz... trochę zostało, ale nie wystarczy do tego zadania!
- Moc przestała cię słuchać - odezwał się Faunon. Sharissa spojrzała na niego ze
zdziwieniem. Na znak Barakasa strażnicy puścili go. Elf podszedł do Sharissy i
objął ją w
talii. Zaskoczona czarodziejka po chwili stwierdziła, że jego bliskość sprawia
jej
przyjemność.
- - Obecnie jesteśmy tutaj jedynymi osobami o czarodziejskich zdolnościach, lecz
w
tym przypadku nasza siła nie wystarczy, żeby służyć jakąś pomocą.
- - Odsuń się od niej natychmiast! - ryknął Reegan. Wyciągnął miecz i ruszył w
ich
stronę.
- - Reegan! - Głos nawykły do rozkazywania sprawił, że następca wrósł w ziemię.
-
Mów dalej, elfie. Jakiegoż to wielkiego odkrycia dokonałeś?
- - Sharissa pewnie też wie - odparł Faunon - ale skoro ja odezwałem się
pierwszy,
na mnie spada obowiązek wyjaśnienia.
- - Zatem spełnij go, zanim pozwolę pierworodnemu jeszcze bardziej się zbłaźnić!
- - Ojcze...
- - Milcz!
Sharissa dostrzegła cień uśmiechu na ustach elfa, który po chwili podjął:
- Z opowieści przodków znam czary Vraadow na tyle dobrze, by umieć je rozpoznać.
Ich smród wystarcza, abyrn żałował, że mam dar wyczuwania ich obecności. Poza
tym
Sharissa mówiła mi, że nagle wróciła warn moc czarnoksięska.
- - Moja więź! - Gerrod popatrzył na Faunona z mieszaniną zdziwienia i szacunku.
- - Kiedy robi się dziurę, to zwykle coś wycieka.
- - Smok z Głębin ponownie zapieczętował i wzmocnił barierę między światami -
dodała Sharissa. - Straciliście dostęp do mocy.
Patriarcha zmrużył krystaliczne oczy.
- Przenieś mnie do warowni! Ty sam albo oboje! Faunon parsknął.
- - Nawet gdybyśmy chcieli, Vraadzie, nie mamy na to siły, nie po tym, przez co
przeszliśmy. Nie jestem nawet pewien, czy byłoby to bezpieczne. Mój lud żyje
tutaj znacznie
dłużej od was, a nasze podania...
- - Mam dość tych przeklętych bajań!
- - Nasze podania... - mówił elf, delektując się swoją rolą, choć Sharissa
widziała, że
zdaje sobie sprawę z ryzyka przeciągnięcia struny - mówią o czasach, kiedy ta
ziemia się
zbudziła... jak teraz za sprawą opiekuna-odstępcy.
- - I co mówią te hissstorie? - zapytał Lochivan.
Złapał skrzynkę oburącz, jakby zamierzał sprezentować ją Sharissie. Czy Czarny
Koń

background image

wiedział, że Tezerenee nim manipuluje? Czy poświęcił się, żeby ona mogła
odzyskać
wolność? Czarodziejka miała nadzieję, że pozna odpowiedzi. Miała nadzieję, że
jeszcze
zobaczy Czarnego Konia, całego i zdrowego.
- - Że ci, którzy ściągnęli na siebie uwagę w takich burzliwych czasach,
zmienili się
nie do poznania. To mówią.
- - Reegan - warknął Barakas, krzywiąc twarz z wściekłości - jeśli elf nie
przestanie
mówić zagadkami, możesz potraktować go mieczem.
- Faunonie - rzuciła ostrzegawczo Sharissa. Ujął jej rękę.
- Pamiętasz, co mówił drugi opiekun? Można panować nad przemianą. W przeszłości
też tak było. Kiedy ziemia się budzi, czary dziczeją. Ci, którzy za często z
nich korzystają,
stają się bardziej wrażliwi, bardziej podatni na... zmiany.
Barak as powiódł wzrokiem po pradawnej pieczarze. Ciszej powiedział:
- Ta jaskinia leży w obrębie włości mojego następcy, wiec tutaj postanowiłem
założyć
siedzibę, z której będę sprawować naczelną władzę nad Smoczym Królestwem. -
Sharissa z
zaciekawieniem zauważyła, że Reegan nie wygląda na uszczęśliwionego. Liczył na
niezawisłe królestwo, nie takie, w którym nadal będzie podlegać ojcu. Patriarcha
nie dbał o
jego odczucia. - Niestety, muszę na jakiś czas odłożyć te plany, ale ich nie
zarzucę. Reegan,
do mnie!
Następca w milczeniu przebolał decyzję ojca i stanął u jego boku.
- - Panie?
- - Zostaniesz tutaj i będziesz przygotowywać siedzibę. Bądź czujny.
- - Tak jest, ojcze.
- - Przyszykujcie najściglejsze smoki do podróży. Dwa tuziny... nie, tuzin!
Więcej
nie trzeba. - Patriarcha zwrócił się do trojga jeńców. - Wy udacie się ze mną. -
Ruchem ręki
uciszył protesty. Reegan też ośmielił się wyrazić sprzeciw, bo chciał, żeby
Sharissa została z
nim. Barakas popatrzył na czarodziejkę i oznajmił: - Jeśli uznam, że mogę warn
zaufać, każę
zdjąć te pęta. Na razie mają wisieć na waszych szyjach. Nie próbujcie ich usuwać
bez mojego
zezwolenia, bo przekonacie się, że kąsają!
Sharissa otworzyła usta, chcąc powiedzieć, że udzielenie mu pomocy leży również
w
ich interesie. Powstrzymała się od komentarza, bo wiedziała, iż pan klanu i tak
by nie
uwierzył, że pojechałaby z nim z własnej woli.
Wielmożny Barakas omiótł wzrokiem swoich poddanych.
- I co? Czego tak stoicie? Zabierać się do roboty! Smoczy wojownicy rozproszyli
się,
z wyjątkiem tych, którzy ochraniali swego pana lub czekali na dalsze rozkazy.
Reegan też
został, ale Lochivan zabrał skrzynkę i wyszedł. Sharissa westchnęła ciężko. Z
powodu
pospiesznej ekspedycji do warowni Tezerenee znajdzie się jeszcze dalej od
Czarnego Konia.
- - Ruszamy za godzinę - oznajmił więźniom władca Tezerenee - i będziemy jechać,
póki smoki nie zaczną ustawać. Wtedy zatrzymamy się na popas, żeby odzyskały
siły, i znów
pognamy do upadłego.
- - A co z nami? - zapytał Gerrod. - Już ledwo stoimy... pewnie ty też jesteś

background image

wykończony.
- - Jesteśmy Tezerenee, Gerrodzie. Imię Tezerenee oznacza potęgę, na wypadek,
gdybyś zapomniał. Zniesiemy wszelkie trudy dla dobra innych. Ci dwoje... -
wskazał na
Sharissę i Faunona - będą musieli się dostosować.
Czarodziej parsknął i mruknął coś o pustych słowach, ale jego ojciec już się
odwrócił.
Nie zdążyli wypocząć, bo rozkazy patriarchy były nieodwołalne, ale trochę się
posilili.
Ostatnie dni rozregulowały im wewnętrzne zegary, wiec z początku skubali jadło
bez
większego przekonania. Dopiero kiedy strawa zaczęła ją rozgrzewać, Sharissa
poczuła
ukłucia głodu. Wówczas z zapałem rzuciła się na jedzenie i zobaczyła, że
towarzysze dzielnie
jej sekundują.
Strażnicy obserwowali ich, czy nie manipulują przy obrożach. Barakas
najwyraźniej
uznał, że mimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwie w przypadku tej trójki należy
liczyć się z
próbą ucieczki. Niepotrzebnie się przejmował, bo potrzebowaliby pełni zdolności,
żeby
cokolwiek przedsięwziąć.
Z braku wyboru rozsiedli się na ziemi. W grocie nie było innych sprzętów poza
tronem patriarchy. Sharissa nie miała pojęcia, skąd Tezerenee wytrzasnęli to
okropieństwo,
mało podobne do krzesła czy stołka i sądząc z wyglądu, piekielnie niewygodne.
Tron pasował
do charakteru Barakasa, bo siedzenie na nim musiało wymagać cierpliwości i
uporu.
Przez krótki czas czarodziejka koncentrowała się na kamiennych posągach, które
stały
zaledwie parę kroków dalej. Choć jej moce znów były stłumione, wyczuwała
tętniące w nich
życie. Nie miała pojęcia, dlaczego nikt inny go nie wyczuwa. Faunon podczas
jedzenia co
rusz podnosił głowę, jakby coś nie dawało mu spokoju, ale nie umiał określić
przyczyny.
Czyżby była lepiej dostrojona do tego świata niż oni? Zaakceptowała swój nowy
dom bez
zastrzeżeń, podziwiając jego naturalne piękno; była za młoda, żeby znać
pierwotną urodę
Nimth. Może dzięki tej uległości nauczyła się manipulować siłami wiążącymi
świata z
biegłością nieosiągalną dla innych.
To jednak nie wyjaśniało, dlaczego moce drzemiące w posągach narastały z każdą
minutą.
Co będzie, gdy ziemia naprawdę się zbudzi? Czy wyczuwała pierwsze oznaki
przebudzenia?
Powrót Barakasa przerwał jej rozmyślania. Patriarcha nadal utykał, ale troska o
żonę i
los rodzącego się imperium kazała mu zapomnieć o bólu. Reegan szedł z tyłu z
miną młodego
smoka, który dostał klapsa od matki. Niewątpliwie próbował przekonać ojca, że
powinien go
zabrać albo zostawić Sharissę w jaskiniach.
Patriarcha skinął na nią.
- Zaspokoiłaś głód, wielmożna Sharisso?
Zdała sobie sprawę, że tytułuje ją wtedy, gdy czegoś od niej chce. Podniosła się
i
odparła:

background image

- - Na razie wystarczy. Ale przydałby się odpoczynek.
- - Kiedy pobędziesz wśród nas dostatecznie długo, nauczysz się sypiać w siodle.

- - Mam nadzieję, że aż tyle czasu z wami nie spędzę. Barakas rozciągnął wąskie
wargi w uśmiechu.
- - Szczerość to chwalebna cecha, ale nie w tej chwili.
- - Ojcze...
- Milcz, Reeganie. Masz obowiązki, jeśli dobrze pamiętam. Wykonaj je jak
przystoi
na przyszłego pana klanu... na przyszłego cesarza.
Zwalisty Tezerenee spojrzał tęsknie na Sharissę, która postawiła sobie za cel
nie
patrzeć w jego stronę. Odprawiony, zasalutował ojcu i odszedł.
Patriarcha zdjął hełm, co ostatnio nieczęsto się zdarzało. Czarodziejka była
wstrząśnięta siwizną w jego włosach i głębokimi bruzdami na czole i policzkach -
bruzdami,
które mógł wyrzeźbić tylko czas wraz ze zmęczeniem. Przyszła jej na myśl twarz
Gerroda po
katastrofie z czarami Vraadow w grocie szalonego opiekuna. Wielmożny Barakas
Tezerenee
nie starzał się; on już był stary.
- - Reegan niedługo zostanie cesarzem - zapewnił ich patriarcha. Napotkał
spojrzenie
Gerroda i wyczytał w nim zaciekawienie. - Tak, wreszcie się starzeję. Nadchodzi
koniec
smoczego władcy. Pewnie zostało mi parę dziesiątków lat, nie więcej.
- - Ale przeżyłeś ich tysiące - odparł czarodziej. Wskazał na własną twarz. -
Niedługo pojawią się zmarszczki. Ten świat lubi zabijać tych, którzy nie chcą
ugiąć przed
nim karków.
Monarcha przekrzywił głowę, przyglądając się zbuntowanemu synowi. Potem z
kpiącym uśmiechem potrząsnął głową i zwrócił się do Sharissy:
- - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.
- - Nie jestem zaskoczona.
- - Wysłuchaj mnie. Jeśli mi pomożesz, nie będę naciskać na twoje małżeństwo z
moim pierworodnym. Odejdziesz razem z elfem dokąd zechcesz.
- - Wszyscy kojarzą nas w parę - skomentował elf. Jedzenie, choć marne i spożyte
w
pośpiechu, przywróciło mu humor.
Pan klanu nie zaszczycił go uwagą.
- - I co myślisz?
- - Nie powiedziałeś mi, czego chcesz.
Gerrod pochylił się, nim ojciec zdążył rzec słowo, i przestrzegł:
- - Strzeż się obietnic! Przysięgę można złamać.
- - Nie będzie łamania przysiąg. - Zdawało się, że Barakas ma ochotę kopniakiem
wskazać synowi jego miejsce, ale pewnie wiedział, że straciłby sporo w oczach
czarodziejki. -
Sprawa dotyczy twojej rodziny, twojej matki i rodzeństwa!
Czarodziej udał, że to go nie obchodzi, ale Sharissa dobrze wiedziała, że choć
odwrócił się od ojca, nie pragnął krzywdy swojego ludu.
- Czego chcesz? - zapytała także dlatego, żeby oderwać uwagę patriarchy od
Gerroda.
Za każdym razem, gdy patrzył na syna, w pieczarze robiło się zimniej.
Barakas podrapał się po szyi, choć w przeciwieństwie do wielu innych Tezerenee
już
nie cierpiał z powodu wysypki.
- Chcę, żebyś współpracowała ze mną przez czas potrzebny na sprawdzenie, co się
stało w warowni, zwłaszcza czy wielmożna Alcia nie poniosła szwanku. Chcę, żeby
również
twoi towarzysze poszli mi na rękę.
Była to trochę pokrętna odpowiedź, lecz czarodziejkę ogarnęło wzruszenie. Nie

background image

przestała uważać Barakasa za wroga, ale doceniła jego troskę o żonę - troskę,
która zepchnęła
na drugi plan nawet żądzę władzy.
- - Przysięgam na ducha smoka, że odzyskacie wolność, gdy tylko stwierdzę, że
nic
nam nie grozi. I co ty na to?
- - Wszyscy?
- - Wszyscy.
Patrzyła na niego uważnie przez parę sekund, zbierając myśli. Nadarzała się
okazja,
żeby wstawić się za przyjacielem. Jeśli ją zmarnuje...
- Łącznie z Czarnym Koniem.
Barakas zrobił taką minę, że niemal pożałowała wyrzeczonych słów, ale przecież
nie
mogła zostawić mrocznego rumaka na jego łasce.
- Chcesz demona? - Po chwili władcy Tezerenee udało się zapanować nad gniewem,
choć nie do końca. - Bierz go sobie! Choć nasza moc została umniejszona,
zwyciężymy.
- W takim razie pomogę ci - oznajmiła po prostu. Słysząc jej spokojną odpowiedź,
zrezygnował z długiej tyrady.
Odetchnął głęboko i powiedział:
- Jestem ci wdzięczny, wielmożna Sharisso. Zobaczysz, że dotrzymam słowa, choć
moi synowie są innego zdania.
"To znaczy Gerrod i Reegan" - pomyślała.
- Skoro doszliśmy do porozumienia - kontynuował - mogę warn powiedzieć, że smoki
są gotowe do drogi. Straże!
Kolejno podnieśli się na nogi i opuścili jaskinię, do której Sharissa weszła
prawie
tydzień wcześniej. Ku jej zaskoczeniu patriarcha minął kilka potężnych
latających smoków i
zaczął zsuwać się po zboczu do stóp góry, gdzie czekały jaszczury bez skrzydeł.
- Nie udamy się drogą powietrzną?
Gerrod, który lepiej od współwięźniów wyznawał się na klanowych zwyczajach,
wyjaśnił:
- - Na niebie za bardzo rzucalibyśmy się w oczy. Poza tym podróż po ziemi będzie
szybsza. Smok latający musi częściej odpoczywać, zwłaszcza jeśli kogoś dźwiga.
- - To tłumaczy względnie wolne tempo, w jakim zmierzaliśmy w tę stronę -
powiedział Faunon. - Dzięki temu powietrzne oddziały bojowe miały czas na
odpoczynek.
Poza strażnikami miała towarzyszyć im tylko garstka Tezerenee. Sharissa zdziwiła
się,
ale też poczuła ulgę, że jest wśród nich Lochivan ze skrzynką.
Barakas zauważył chorego syna.
- - Kto ci kazał tu przyjść?
- - Sssam podjąłem decyzję.
Patriarcha miał niezbyt zadowoloną minę. Chyba wolałby, żeby oczy obecnych
kierowały się w inną stronę, nie na niego i Lochivana.
- - Twoja słabość...
- - Zapanuję nad nią - odparł dziwnym głosem Lochivan. Starał się, żeby nikt nie
widział jego twarzy; zapewne nie chciał, żeby malujące się na niej wycieńczenie
obniżyło
morale podwładnych.
- - Zastanawiam się... - mruknął Gerrod.
- - Nad czym? - zapytała.
Czarodziej odwrócił się, nie zdając sobie sprawy, że mówił na głos.
- Nic. Coś sobie pomyślałem.
Patriarcha i Lochivan ściszyli głosy. Po krótkiej wymianie zdań Barakas pokiwał
głową. Ruchy Lochivana niewiele zdradzały, ale chyba kamień spadł mu z serca.
- Czas ucieka - rzekł Barakas do pozostałych. - Wsiadać na smoki.
Kiedy wszyscy byli gotowi, patriarcha obrócił się w siodle ku tym, którzy mieli
tu

background image

zostać. Jeden z Tezerenee wzniósł wysoko klanowy sztandar, który załopotał na
wietrze.
Wszyscy wojownicy, łącznie z Reeganem, przyklękli.
- Niebawem wrócę. Przezwyciężyliśmy zagrożenia fizyczne i magiczne, a ta
jaskinia,
ta naturalna warownia, stanie się stolicą, z której władać będę cesarstwem
obejmującym cały
kontynent. Wydzieliłem królestwa wszystkim swoim wiernym synom... - Barakas
nawet nie
spojrzał w stronę Gerroda - a mój pierworodny, Reegan, będzie współwładał ze mną
do dnia
mojej śmierci, kiedy to zostanie cesarzem. Cesarzem trzynastu królestw i
dwudziestu pięciu
księstw, które przypadną zasłużonym!
- - Kolejna napuszona przemowa - szepnął z drwiną Gerrod. Patriarcha nie słyszał
go
- albo nie chciał słyszeć.
- Straciliśmy łączność z naszymi rodzinami, a istnieje obawa o ich
bezpieczeństwo.
Moim zdaniem lęki są bezpodstawne, mam jednak prawo i obowiązek osobiście udać
się do
warowni. Kiedy upewnię się, że wszystko jest w porządku, powrócę z licznym
oddziałem
naszych braci i wówczas naprawdę zawładniemy tymi ziemiami! - Spojrzał na Kivan
Grath,
jakby góra reprezentowała cały kontynent. - Przekształcimy je według naszej
woli!
Barakas splótł ręce na piersi na znak, że przemowa dobiegła końca. Tezerenee
podnieśli się z klęczek i krzyknęli gromko, jak oczekiwano. Reegan dobył miecz z
pochwy i
wzniósł go w salucie.
- - Pompa i parada - mruknął Gerrod.
- - Ruszamy - zarządził patriarcha, patrząc wściekle na niepokornego syna.
Nie do końca ufając więźniom, kazał prowadzić ich jaszczury. Jeden ze strażników
złapał wodze i pociągnął za sobą wierzchowca Sharissy, powoli, żeby nie
wyprzedzić pana
klanu. Władca Tezerenee zawsze musiał przewodzić, nawet gdy chodziło o
symboliczne
wyruszenie na czele oddziału.
Wojownicy pozostający w jaskiniach pokrzykiwali gromko na cześć swego władcy.
Gdyby Sharissa nie była taka zmęczona - I gdyby nie myślała o tym, w jakim
będzie stanie,
gdy wreszcie się zatrzymają - dużo bardziej podziwiałaby ich entuzjazm. Obecnie
miała tylko
nadzieję, że za miesiąc też będą pełni zapału.
Wojowniczka stojąca najbliżej zdjęła hełm i zaczęta drapać łaty suchej,
czerwonej
skóry na szyi i podbródku. Sharissa spojrzała na nią, ale wtedy strażnik
prowadzący jej smoka
przyspieszył. Kobieta i inni Tezerenee zniknęli z pola widzenia. Czarodziejka
była
wyczerpana i nie zadała sobie trudu obrócenia się w siodle, żeby na nich
popatrzeć.
Poza tym miała na głowie wiele ważniejszych spraw. Zbyt wiele, by przejmować się
dokuczliwą, ale najwyraźniej niegroźną wysypką.

XIX

Minęła północ, gdy patriarcha uległ prośbom swoich ludzi i zezwolił na popas. W
tym

background image

czasie znużone wierzchowce niemal waliły się z nóg, a Sharissa zasypiała w
siodle. Wbrew
zapewnieniom patriarchy, że nauczy się wypoczywać podczas jazdy, z rozkoszą
zsunęła się z
narowistej bestii i powlokła w bezpieczne miejsce, gdzie mogłaby choć trochę
zregenerować
siły. Gerrod i Faunon byli w niewiele lepszym stanie, podobnie jak sami
Tezerenee, choć oni
wcześniej mieli więcej okazji do zażycia wypoczynku.
Tylko patriarcha tryskał energią, ale energia ta wyrastała z lęku i zmartwienia.
Jej
zapas szybko miał się wyczerpać i pozbawić go sił.
Sharissa zapadła w głęboki sen. Śniła jak nigdy dotąd, sny jednak nie niosły
ukojenia.
W jednym ujrzała rękę, która wyłoniła się spod ziemi i złapała ją, urobiła jak
glinę i zaczęła
formować w setki kształtów, co do jednego przerażających. W innym obejmowała się
z
Faunonem. Była to przyjemna scena i wiedziała, że zaraz się pocałują. Raptem
twarz elfa
przemieniła się w gadzią maskę, lecz nadal chciał ją pocałować. Zbudziła się i
nie mogła
zasnąć przez ponad pół godziny, bo twarz wydawała się taka realna.
Były też inne sny, ale zostały po nich tylko zamglone wspomnienia, zbyt
niejasne, by
się nimi przejmować. Pamiętała tylko jedną rzecz, ale to wystarczało, by wprawić
ją w
drżenie.
W kilku koszmarach słyszała szyderczy śmiech obłąkanego opiekuna. Zdawało się,
że
chichot przenika z jednego snu do drugiego. Dzwonił jej w uszach, gdy zbudziło
ją delikatne
poklepywanie po ramieniu.
Światło dnia poraziło jej oczy. Faunon uśmiechnął się do niej. Wyglądał lepiej,
ale nie
do końca pozbył się śladów znużenia. Sharissa nie dbała o to, jak sama musi
wyglądać.
Zdumiewała się tylko, że jeszcze komuś może się podobać. Nie byłaby zdziwiona,
gdyby
spojrzała w lustro i stwierdziła, że w porównaniu z nią smoczyca jest
niedościgłym wzorem
urody.
Elf wyciągnął rękę i pomógł jej wstać.
- - Mógł zbudzić cię jeden z nich albo ja. Wiem, że jeszcze nie wypoczęłaś, ale
pomyślałem, że może przedłożysz widok mojej bladej twarzy nad ich metalowe
maski.
- - Cieszę się, że to ty. - Dotyk jego dłoni sprawiał jej przyjemność i nie tak
szybko
wypuściła jego rękę. - Co z jedzeniem?
- - Nie przeszkadzałbym ci, gdyby nie było śniadania. - Wskazał na dwie miski
leżące na ziemi. Gulasz, jakim tak dawno temu poczęstowała ją wielmożna Alcia, i
to niemal
równie aromatyczny. Dobrze pamiętała tamen poczęstunek, bo taka gościnność
kłóciła się z
charakterem Tezerenee. Czasami zapominała, że władczyni pochodzi spoza klanu, że
klan nie
istniał, dopóki Barakas nie połączył odrębnych grup krewnych i nie stopił ich w
jedyną
prawdziwą rodzinę wśród Vraadow. Koncepcję kłanu znano tylko z wczesnych dni
rasy, lecz

background image

Barakas dopilnował, by nadano jej nowy wymiar, a jego małżonka pracowała z nim
ramie w
ramię. Tezerenee stali się potęgą tak za jego, jak i za jej sprawą.
Sharissa miała nadzieję, że nie spotkało jej nic złego.
- Gdzie jest Gerrod? - zapytała, chcąc uwolnić się od rozmyślań o wielmożnej
Alcii.
Faunon podał jej miskę. Po chwili wahania odparł:
- Widziałem go ostatnio w towarzystwie brata. Razem wyszli z obozu.
Próbują coś zaradzić na chorobę Lochivana. Tylko takie wytłumaczenie
przychodziło
jej na myśl. Braci nadal dzieliły głębokie różnice, ale troska o los ludzi
pogodziła ich
przynajmniej na jakiś czas. Gdyby chodziło o inną rodzinę, czarodziejka
cieszyłaby się w
imieniu Gerroda. W przypadku klanu Tezerenee miała nadzieję, że czarodziej nie
stanie się
jednym z nich.
Padł na nich czyjś cień. Podnieśli głowy i zobaczyli smoczy hełm jakiegoś
Tezerenee.
- Mój pan każe warn powiedzieć, że niebawem ruszamy w drogę. Przygotujcie się.
Elf jęknął, gdy wojownik odmaszerował.
- - Nieczęsto jeździłem wierzchem. Pomyśleć, że kiedyś konia uważałem za
nieokiełznane zwierzę. Samo siedzenie okrakiem na tych wielkich bydlakach jest
dużo
gorsze.
- - Co spodziewasz się zastać w warowni? - zapytała znienacka. Musiała
dowiedzieć
się jak najwięcej, a Faunon był jej jedynym źródłem informacji. Z nich
wszystkich tylko on
urodził się w tym świecie.
Elf natychmiast spoważniał, ujawniając głębię swojej duszy.
- Nie wiem, moja prześliczna Vraadko. Jedyną dającą się przewidzieć cechą tej
ziemi
jest jej nieprzewidywalność. Z żalem przyznaję, że mamy jednakowe szansę
zgadnąć, co
przyniesie nam przyszłość. - Ujął jej rękę. - Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc.
Ścisnęła jego rękę, impulsywnie pochyliła się i pocałowała go. Gdy popatrzył na
nią z
jawnym zdumieniem, uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ależ możesz.
Znów ruszyli w takim tempie, jakby zbuntowany opiekun deptał jaszczurom po
ogonach. Gerrod i Lochivan, którzy zjawili się tuż przed zakończeniem
przygotowań do
drugiego dnia szaleńczej jazdy, rozstali się, jakby nic się między nimi nie
zmieniło. Sharissa
popatrzyła na czarodzieja, spodziewając się jakiegoś wyjaśnienia, ale on tylko
naciągnął
kaptur na głowę i szczelnie zacisnął płaszcz. Poznała, że jest bardziej
strapiony niż wczoraj.
Słońce było wysoko na niebie, gdy wyruszyli. Pędzili co smok wyskoczy, starając
się
utrzymać tempo, jakie narzucił patriarcha. Ten dzień był gorszy niż pierwszy i
Sharissa
domyślała się przyczyny. Była pewna, że Barakas jeszcze raz próbował
teleportować się do
warowni i znowu poniósł porażkę. Dlatego zależało mu na przebyciu jak
największego
odcinka drogi.
W trakcie jazdy nie mogli rozmawiać, ale Sharissa starała się jak najczęściej
spoglądać na Faunona. Odpowiadał jej lekkim uśmiechem, który zdradzał napięcie.
Do czasu

background image

popadnięcia w niewolę u Tezerenee uważał, że jazda wierzchem na smokach jest
niemożliwa.
Prawdopodobnie nadal tak myślał.
Po drugiej stronie, za strażnikiem Tezerenee, jechał Gerrod. Patrzył prosto
przed
siebie i tylko raz zerknął na Sharissę. Kaptur ocieniał jego oczy i czarodziejka
odniosła
wrażenie, że spogląda w puste oczodoły trupa. Odruchowo odwróciła głowę i chwilę
później
pożałowała swego zachowania, ale kiedy chciała go przeprosić, on już spoglądał
na drogę.
Chcąc znaleźć Lochivana, musiała wyciągnąć szyję i odwrócić się, co na dłuższą
metę
było niebezpieczną sztuką. Dostrzegła go po kilku próbach. Jechał na końcu
kolumny ze
spuszczoną głową, więc choć nie miał hełmu, nie mogła zobaczyć jego twarzy. Przy
jego
siodle podskakiwała skrzynka. Mimo że Lochivan ośmielił się sprzeciwić
patriarsze, nadal
miał w swojej pieczy więzienie Czarnego Konia.
Sharissa była zła, że nie zażądała wypuszczenia mrocznego rumaka. Przysięgła
sobie,
że porozmawia z Barakasem, gdy tylko się zatrzymają. Jeśli zdoła go przekonać,
że Czarny
Koń będzie jej posłuszny i nie będzie szukać zemsty, może zwróci mu wolność.
Warto też
wspomnieć, że hebanowy ogier może służyć wielką pomocą... choć to zależało od
jego siły. Z
goryczą wspomniała, że został surowo ukarany za atak na władcę Tezerenee.
Zapadła noc, gdy się zatrzymali. Jaszczury były wytrzymałe i szybkie, ale po
długim
biegu wymagały dłuższego odpoczynku niż konie. Poza tym trzeba było je nakarmić.
Na tę
podróż Tezerenee zabrali duży zapas specjalnej karmy. Zmieszana z mięsem,
zaspokajała
głód smoków i zażegnywała ryzyko, choć niewielkie, że rzucą się na swoich panów
w
poszukiwaniu świeżego jedzenia.
Zgodnie z danym sobie słowem Sharissa podeszła do patriarchy, gdy tylko zsiadł z
wierzchowca. Za nią sunął jej ostatni milczący cień. Barakas rozmawiał z innym
strażnikiem,
zapewne ustalając kolejność nocnych wart. Mógł zdać się na podwładnych, ale nie
leżało to w
jego zwyczaju. Kiedyś powiedział, że dowódca nie siedzi z założonymi rękami, nie
obrasta
sadłem i nie gnuśnieje. Sam zajmował się takimi sprawami, przypominając
poddanym,
dlaczego jest ich panem.
Barakas odprawił wojownika, gdy tylko do niego podeszła. Za jego plecami mignął
jej
Lochivan, który zbytnio przeciągał oporządzanie swojego wierzchowca. Zdawało
się, że
uważnie obserwuje ojca, jakby czegoś chciał.
- - Czego sobie życzysz, wielmożna Sharisso? - zapytał patriarcha. Zmęczenie w
jego głosie równe było temu, jakie ona czuła.
- - Mam prośbę, wielmożny Barkasie.
- - Formalną, prawda? Najpierw coś mi powiedz, pani. Wypoczęłaś na tyle, by
skorzystać ze swoich zdolności?
Cel spotkania uległ zmianie i teraz on prosił ją o przysługę. Sharissa zachowała
spokój, myśląc, że będzie lepiej, gdy go wysłucha. To mogło przysłużyć się jej
spawie.

background image

- - Jeśli chcesz wiedzieć, czy mogę teleportować cię do warowni, to wątpię.
Dokładnie poznałam tylko wnętrze. Nie wypuszczałeś mnie za mury, jak pamiętasz.
- - Teraz powinienem tego żałować, prawda?
- - Przykro mi. - I rzeczywiście tak było. Wprawdzie niewiele mogłaby zrobić,
ale
patriarcha nie był bez winy. - Poza tym, wolałabym nie materializować się
wewnątrz... na
wszelki wypadek.
- - Rozumiem. Sam próbowałem zjawić się za murami. - Barakas szarpnął siwiejącą
brodę. - Być może na czarach jeszcze nie można polegać. Kiedy podjąłem próbę tuż
przed
ruszeniem w drogę, wyczułem, że coś... coś bezmiernego, tylko tak mogę to
opisać, zalega
wokół warowni.
Czarodziejka pomyślała o przebudzeniu ziemi i śmiechu odstępcy, nadal brzmiącym
w
jej pamięci.
- - Myślisz, że...
- - Nie wiem, co myśleć. - Zmienił temat. - Przyszłaś do mnie z prośbą.
- - Dotyczy Czarnego Konia.
- - Tak? - W pogłębiającej się ciemności nie dostrzegała jego oczu, ale
wiedziała, że
są zwężone, podejrzliwe. - A o co chodzi?
Zaczerpnęła powietrza.
- Dałam słowo, że ci pomogę, a ty obiecałeś, że uwolnisz nas wszystkich. Miałam
nadzieję, że wcześniej wypuścisz Czarnego Konia...
- Jest gwarancją twojego posłuszeństwa, wielmożna Sharisso. Czarodziejka
pokiwała
głową.
- Rozumiem twoje obawy po ostatnim ataku, ale on będzie mi posłuszny. Jeśli go o
to
poproszę, jestem pewna, że spełni moją prośbę. Jeśli nie... - Zawahała się,
zastanawiając się,
co cienisty rumak pomyśli o tej propozycji. - Jeśli nie, będziesz mógł znów go
zamknąć, a ja
nie sprzeciwię się słowem.
Zapadło milczenie.
- - Zastanowię się nad tym przy wieczerzy - w końcu oświadczył patriarcha.
- - Znów związałeś go ze skrzynką. Nie może zrobić ci krzywdy!
- - Nigdy nie lekceważ przeciwnika, zwłaszcza rannego. Tacy są często
najbardziej
groźni. - Patriarcha pokiwał głową. - Dam ci znać. Obiecuję.
Odszedł bez słowa. Sharissa nachmurzyła się i rozejrzała za Lochivanem, lecz syn
patriarchy zniknął.
Zastanowiła się, dlaczego władca Tezerenee nie zabrał innych dzieci. Nawet
Lochivan
zostałby w jaskiniach, gdyby się nie sprzeciwiał. Czyżby się bał, że spotka ich
coś złego?
Gerrod się nie liczył; w oczach ojca był niemal obcy.
- Pani - odezwał się nagle jej strażnik, wyrywając ją z zadumy. - Powinnaś
posilić się i
odpocząć. Wielmożny Barakas chce, abyśmy o brzasku byli gotowi do drogi.
- Dobrze. - Zastanowiła się, kiedy otrzyma odpowiedź. Dziś? Jutro?
"Kiedy zechce jej udzielić" - osądziła końcu ze ściągniętymi brwiami. Odwróciła
się i
poszła do Faunona, który już czekał zjedzeniem dła nich obojga.
Okazało się, że patriarcha podjął decyzję zanim zdążyła ułożyć się do snu.
Większość
Tezerenee już wypoczywała, ale Sharissa znalazła strumień, gdzie mimo protestów
strażnika

background image

umyła się i uprała ubranie. Wojownik, ku jej zaskoczeniu, uszanował jej
prywatność i wbił
wzrok w okoliczne krzaki. Była taka zmęczona, że w gruncie rzeczy jego
zachowanie było jej
obojętne. Ucieszyło ją tylko jedno - wreszcie była czysta. W sakwach znalazła
suknie
podróżne na zmianę, takie same jak ta, którą miała na sobie. Mogła tylko
zgadywać, skąd się
wzięły, ale pasowały na nią jak ulał i uchroniły przed zakładaniem mokrych
rzeczy. Całkiem
nieźle podkreślały jej figurę i zastanowiła się, czy nie pochodzą z warowni,
gdzie być może
kazała je uszyć wielmożna Alcia.
Ciężkie kroki uprzedziły ją o zbliżaniu się Tezerenee, który nie dbał o
zachowanie
ciszy. Faunon i Gerrod, śpiący parę kroków dalej, albo nie usłyszeli przybysza,
albo uznali, że
lepiej nie wtrącać się w nie swoje sprawy.
- Wielmożna Sharisso.
Jak było w zwyczaju wśród Tezerenee, tylko patriarcha miał namiot. Czarodziejka
i
jej towarzysze spali pod kocami dostarczonymi przez klan, wspierając głowy na
niewielkich
matach. Dla Sharissy, od dawna przyzwyczajonej do wypraw badawczych w ruiny
osiedli
założycieli, takie posłanie było o niebo lepsze od wielogodzinnej jazdy na
grzbiecie jaszczura.
Niemal żałowała, że musi teraz rozmawiać z Barakasem, ale zaraz przypomniała
sobie o
sytuacji Czarnego Konia.
- - Miałem nadzieję, że odświeżysz się w strumieniu. Od razu lepiej, prawda?
- - Byłabym wdzięczna, gdybyś raczył porozmawiać z moim stróżem. Musiałam się
z nim wykłócać.
- - Przyjmij moje przeprosiny.
- - Podjąłeś decyzję w sprawie Czarnego Konia?
- - Tak. Nie wypuszczę go. Tobie mogę zaufać, ale nie temu demonowi.
Poczuła rodzący się gniew.
- On nie... Uciszył ją.
- - Taka jest moja decyzja. Jednakże chętnie zrobię coś dla ciebie i dla twojego
elfa.
- - Mianowicie?
- - Jutro odzyskacie swoją broń, Gerrod także. Choć nie ufam warn na tyle, by
kazać
zdjąć obroże, umożliwię warn obronę. Możemy potrzebować waszej trójki. I
będziecie mieć
wolne ręce.
Nie na tym jej zależało, ale to było lepsze niż odrzucenie prośby i odprawienie
z
kwitkiem. Mimo wszystko nie mogła powstrzymać się od komentarza:
- Wprawiasz mnie w pomieszanie, wielmożny Barakasie. Nie mogę się połapać, czy
jesteśmy więźniami, czy towarzyszami broni.
Roześmiał się, ale śmiech był wymuszony.
- Ostatnio wiele rzeczy mnie miesza, pani. Dobrej nocy. Sharissa patrzyła za
nim, gdy
odchodził, nadal trochę kulejąc.
Przy takich okazjach było jej żal starzejącego się monarchy. Na nieszczęście dla
niego, żal szybko znikał, gdy tylko wspomniała, jak traktował tych, którzy go
zawiedli albo
poważyli mu się przeciwstawić.
Na przykład Czarnego Konia lub Gerroda.

background image

Barakas dotrzymał słowa i zwrócił im broń. Faunon przyjął swój miecz bez słowa,
ale
jego mina przyprawiła Sharissę o przelotny uśmiech. Gerrod był dużo bardziej
sceptyczny.
Praktycznie nie mieli szans na ucieczkę. Barakas lub Lochivan pokonaliby ich w
pojedynkę.
Całą trójkę.
Myśląc o Lochivanie, Sharissa zaczęła szukać go z nadzieją, że zdoła z nim
porozmawiać, zanim patriarcha każe ruszać w drogę. Znalazła go już w siodle, w
smoczym
hełmie na głowie. Siedział lekko przygarbiony, jakby bolał go brzuch. Nie miał
przy sobie
skrzynki, co najpewniej znaczyło, że zabrał ją Barakas. Ale w tej chwili
znacznie bardziej
zaniepokoił ją stan byłego przyjaciela.
- - Lochivanie, dobrze się czujesz?
- - W brzuchu mnie ssskręca, to wszyssstko! - Nawet na nią nie spojrzał.
- - Lochivanie...
Podbiegł strażnik, który tego dnia miał jej pilnować.
- - Pani, patriarcha każe dosiadać wierzchowców! Ruszamy!
- - Sssłyszysz, co mówi - burknął Lochivan. - Pora w drogę.
Pozwoliła się odprowadzić, ale jak najdłużej spoglądała na niedomagającego
Tezerenee. Lochivan wyglądał gorzej niż dotąd. Nie powinien z nimi jechać.
Podróż
okazywała się zbyt ciężka dla jego organizmu, mimo godnej pozazdroszczenia siły
woli.
Gerrod i Faunon czekali na nią na swoich jaszczurach. Czarodziej obejrzał się na
brata
i zerknął na Sharissę, a jego mina zdradzała wiele sprzecznych myśli. Kiedy
chciała zapytać,
co go martwi, pokręcił głową i zajął się innymi rzeczami.
- Za mną! - zawołał wielmożny Barakas, dając ostrogę smokowi. Narzucił takie
tempo, że jutro przed wieczorem mieli zobaczyć warownię, a dotrzeć do niej
pojutrze rano.
Nie tak prędko, jak pragnął, choć zdaniem innych było to tempo mordercze.
Jechali godzina za godziną, przystając tylko wtedy, gdy przeszkody zagradzały im
drogę, i raz na szybki posiłek. Sharissa nie mogła się przyzwyczaić do
niezdarnego gadziego
galopu i żałowała, że jej siodło nie jest bardziej miękkie. Faunon też
podskakiwał niczym
worek kartofli, mocno zaciskając zęby, ale Gerrod, urodzony Tezerenee, jechał ze
swobodą i
umiejętnością, jaką zapewnia wcześnie podjęte szkolenie. Wydawał się zagubiony w
myślach,
co było dla niego dość typowe.
Zdawszy na strażnika kierowanie wierzchowcem, młoda czarodziejka spędzała czas
na rozglądaniu się po okolicy. Wypatrywała czegoś, co odbiegałoby od normy i
mogło
sugerować obecność niebezpiecznych czarów. Od czasu do czasu oglądała się na
Lochivana,
który z coraz większym trudem panował nad swoim smokiem. To było niepokojące;
mogło
oznaczać, że jest bardziej chory niż się wydawało.
Mniej więcej godzinę przed zachodem słońca zauważyła, że zostaje w tyle za
innymi.
Gdy obejrzała się jeszcze raz, był już ponad dwanaście długości jaszczura z
tyłu.
Następne spojrzenie ujawniło, że zgięty w pół Lochivan próbuje odzyskać kontrolę
nad
smokiem, który zaczynał ponosić w bok.
Dała znać jadącemu obok niej Tezerenee, że powinien się obejrzeć. Strażnik

background image

zesztywniał, gdy zobaczył, jakie problemy ma syn patriarchy. Odwrócił się do
swojej
podopiecznej i oddał jej wodze. Potem popędził na czoło kolumny.
Parę sekund później patriarcha zatrzymał jeźdźców. W tym czasie Lochivan był co
najmniej sto długości w tyle. Jego smok zawrócił w stronę gór.
- Lochivan! - ryknął patriarcha.
Syn nie odpowiedział. Jego ruchy wskazywały, że być może omdlał w siodle.
Patriarcha zawołał jeszcze raz.
Sharissa straciła cierpliwość. Zawróciła oporne zwierzę w kierunku dalekiej
postaci.
- Skoro nie odpowiada na twoje wołanie, to pewnie nie może! Może jest zbyt
chory,
by cokolwiek zrobić!
Z tymi słowami popędziła jaszczura, przedarła się między zaskoczonymi Tezerenee
i
pognała w stronę Lochivana.
- Nie, Sharisso! Zaczekaj! - zawołał za nią Gerrod.
Korzystając z zamieszania, Faunon wyrwał wodze z rąk swojego strażnika i puścił
się
w ślad za przejętą czarodziejką. Podziękowała mu spojrzeniem, gdy się z nią
zrównał.
Pędziła, próbując dogonić tamtego smoka, zanim uniesie bezradnego jeźdźca na
pustkowia.
- Lochivan!
Poruszył się. Nadal kulił się jakby z bólu, ale teraz przynajmniej zareagował.
Czarodziejkę dzieliła od niego ponad połowa pierwotnej odległości. Nie miała
pojęcia, czy
jedzie za nią ktoś oprócz Faunona. Wiedziała, że spieszenie z pomocą komuś, kto
nie umie
poradzić sobie z chorobą, kłóci się z surowymi zwyczajami Tezerenee. W klanie
rządziły
iście smocze prawa.
Kiedy odległość zmalała do jednej trzeciej, Lochivan nagle wyprostował się w
siodle i
lekko odwrócił głowę. Jechał odwrócony do niej plecami, ale wyciągnął szyję,
żeby ją
zobaczyć. Nawet gdyby nie miał hełmu, nie mogłaby dostrzec jego twarzy i
malującego się na
niej bólu, który niemal pozbawił go przytomności.
Nie miała pojęcia, czego się po nim spodziewać, ale jego reakcja, kiedy wreszcie
nastąpiła, tak ją wystraszyła, że niemal ściągnęła wodze swojego smoczego
wierzchowca.
Nie odwracając się, Lochivan pomachał ręką. Kazał jej zawrócić. Sharissa
zamrugała,
zastanawiając się, dlaczego odrzuca tak potrzebną mu pomoc. Nie miała zamiaru
rezygnować.
Nawet jeśli on uważał, że nie potrzebuje pomocy, ona była innego zdania.
Z tyłu dobiegł wytężony głos Gerroda. On też chciał, żeby zawróciła.
- - Lochivan! - zawołała. - Potrzebujesz pomocy! Jesteś chory, Lochivanie!
- - Zawróć i uciekaj! - odkrzyknął.
Zadrżała, słysząc jego głos, który brzmiał dużo gorzej niż wcześniej.
Przypominał
głos zwierzęcia próbującego uwolnić się z pułapki.
Smok Tezerenee miotał się jak szalony, nie wiedząc, czego chce od niego
jeździec.
Lochivan potrząsał wodzami, jakby chciał zniechęcić Sharissę do kontynuowania
pościgu.
- Zostaw mnie! Ratuj się, głuptasssko! Sssłuchaj mojego brata! Znów się zgarbił
i
sprężył, jakby mocował się z pancerzem.

background image

Sharissa chciała podjechać do niego na wyciągnięcie ręki, ale nagle jej
wierzchowiec
stanął dęba. Kopnęła go po bokach i zaklęła - wielu Tezerenee tak robiło - ale
jaszczur nie
chciał się zbliżyć, tylko dreptał w miejscu, co powiększyło jej zdenerwowanie.
Lochivan dosłownie zgiął się we dwoje. Cierpiał tak bardzo, że nawet nie
próbował
tego ukrywać. Jego wrzask spłoszył smoki, które przestały słuchać jeźdźców.
Sharissa ze
wszystkich sił trzymała się siodła - a potem zastanowiła się, dlaczego zawraca
sobie głowę
oporym jaszczurem. W tej chwili szybciej dotrze do Lochivana na własnych nogach.
Starając się nie myśleć, jak zachowa się ogłupiały smok chorego Tezerenee, kiedy
znajdzie się blisko niego, zeskoczyła na ziemię. Kątem oka zobaczyła, że Faunon
ściąga
wodze i robi to samo. Serce zamarło jej w piersiach, bo biegł prosto ku
złowieszczej paszczy
przerażonego jaszczura.
- Zajmij się nim! - krzyknął do niej. - Ja uspokoję tego potwora!
Pokiwała głową, zostawiając słowa wdzięczności na później, kiedy już będzie po
wszystkim, i ostrożnie podeszła do Lochivana.
Trząsł się na całym ciele, nadal chowając przed nią twarz. Zdawało się, że ma na
sobie
nie dopasowaną zbroję. Noga od jej strony wyglądała na złamaną, sądząc z kąta,
pod jakim
była wygięta. Sharissa nie miała pojęcia, jakim cudem trzyma się na grzbiecie
smoka.
Odłożyła na bok te pytania; rozważy je, gdy Lochivan znajdzie się w bezpiecznym
miejscu.
- Lochivanie! Zsiadaj! Ten potwór może cię zrzucić!
W jego stanie upadek mógł okazać się fatalny. Przysunęła się jeszcze bliżej.
Miała go
w zasięgu ręki. Faunon trzymał wodze, które Lochivan z bólu wypuścił z rąk. Nie
pozwalał
oszalałemu smokowi popędzić na oślep, i to było wszystko, na co liczyła.
- Wynoś się! - warknął Tezerenee, odpędzając ją ręką i stale odwracając się w
drugą
stronę.
Czy choroba odjęła mu rozum, czy...? Przepędziła straszną myśl, gdy jego ręka
znalazła się w zasięgu. Złapała ją.
- Nieee! - Przekręcił rękę, chcąc się wyswobodzić, i niechcący zsunął rękawicę.
Sharissa zobaczyła sękatą, szponiastą dłoń pokrytą ciemnozieloną łuską...
Wtedy odwrócił się do niej, sięgnął drugą ręką do hełmu, który przestał pasować
na
jego głowę i już zaczynał pękać.
- Ostrzegałem cię, Sharissso! Nie chciałem, żebyś to widziała! Nie chciałem,
żeby
ktokolwiek to zobaczył!
Przybyli pozostali Tezerenee. Barakas już zsiadł z wierzchowca i pędził do syna,
gdy
Lochivan wyciągnął szponiastą dłoń, jęknął z bólu i ściągnął hełm z głowy.
- - Serkadion Manee! Lochivanie, nie!
- - Tak, Sharissso!
Patrzył na nią pokryty łuską potwór, pokazujący w uśmiechu liczne ostre zęby.
Nic
dziwnego, że hełm wydawał się za ciasny. Nos i usta stopiły się w pysk, który
rósł na jej
oczach. Zbroja była mocna, ale pękała w wielu miejscach, gdy ciało podlegało
przemianie.
Przeobrażenia, jakim podlegał Lochivan, były znacznie gorsze niż zmiany Ivora
czy

background image

tamtych nieszczęśników z jaskini.
"Ich prawdziwa natura..." Obłąkany strażnik powiedział coś takiego, kiedy mówił,
jacy staną się Tezerenee. Nawet teraz słyszała jego śmiech. Tezerenee nie
przenieśli się z
Nimth do Smoczego Królestwa w naturalny sposób; ich dusze wniknęły w golemy z
krwi i
kości, stworzone w tym świecie dzięki magii. Ciała nie były ludzkiego
pochodzenia. Nie,
opętany swoją wizją i wiedziony pragnieniem zjednoczenia się z symbolem klanu,
Barakas
zadecydował, że źródłem nowych ciał będą smoki odkryte w nowym świecie.
A teraz ciała te wracały do swej pierwotnej postaci.
- - Lochivanie! - Patriarcha stanął obok Sharissy i wyciągnął rękę do syna. Inni
Tezerenee, z wyjątkiem Gerroda, który trzymał się jak najdalej, okrążali
jaszczura i jeźdźca.
- - Nie byłem dość silny, ojcze! Zawiodłem! Nie zdołałem się uwolnić!
- - Daj spokój! Mogę ci pomóc!
- - Nikt nie może mi pomóc! Już nawet nie myślę po ludzku! Jakby... jakby mój
umysssł zmieniał się wraz z ciałem!
Barakas, nie bacząc na dziki wyraz gadzich oczu syna, stanął tuż przy nim.
Spokojnie,
ale rozkazującym tonem powiedział:
- Jesteś Tezerenee, Lochivanie! Imię Tezerenee oznacza potęgę! Nic nie może
oprzeć
się twojej woli! Musisz tylko pozwolić, żebym pomógł ci to zwalczyć! Musisz
tylko...
Urwał, gdy syczący Lochivan zeskoczył ze smoka i rzucił się na niego.
- - Lochivanie! - Sharissa chciała go złapać i odciągnąć od ojca, ale Faunon
puścił
wodze i zamknął ją w ramionach.
- - Zwariowałaś?
- - Puść mnie! - Na próżno się z nim szarpała.
- Niech oni pomogą swojemu panu! - Wskazał Tezerenee. Wojownicy skoczyli ku
dwom walczącym postaciom. Bojąc się przypadkowego zranienia władcy, nie dobyli
mieczy.
Trzech wyciągnęło noże.
Lochivan z sykiem zwrócił się w stronę najbliższego człowieka, który chciał
złapać go
za rękę. Z oszałamiającą szybkością i dzikością ciął pazurami, rozdzierając
zbroję i ciało.
Wojownik wrzasnął i zatoczył się do tyłu, ranny, ale żywy. Dwóch innych skoczyło
na
potwora, który jeszcze niedawno był jednym z ich panów, i odciągnęło go od
patriarchy.
Barakas szybko się cofnął. Był zakrwawiony, ale krew należała do pechowego
wojownika.
- Związać go! - zawołał z daleka Gerrod. - Robi się coraz silniejszy...
Lochivan uwolnił jedną rękę, nim ktokolwiek zdążył zareagować, i złapał
wojownika
trzymającego go za drugą. Okręcił go dokoła, przewracając jednego z pozostałych,
a potem
rzucił swoją ofiarę głową na ziemię. Sharissa zobaczyła, że Tezerenee skręcił
kark, i
odwróciła oczy.
Dwaj wojownicy próbowali odciągnąć omdlałego człowieka, ale Lochivan bez chwili
wahania odwrócił się i skoczył na nich. Jeden trafił go nożem w bark, gdzie
rozdarła się
zbroja. Ostrze wniknęło w ciało i zatrzymało na kości. Sycząc, zakrwawiony
Lochivan złapał
mężczyznę za szyję. Kiedy chwilę później cofnął rękę, zwisał z niej strzęp
ścięgien i skóry.

background image

Tezerenee rozstał się z życiem, zanim jego ciało upadło na nieprzytomnego
towarzysza.
- Uciekajmy! - szepnął Faunon. - Jak tak dalej pójdzie, ten potwór wykończy nas
wszystkich! Przynajmniej ty powinnaś uciekać! Ja zatrzymam go przez pewien czas!
Sharissa pokręciła głową. Wiedziała, że Faunon chce dobrze, że martwi się o nią,
nie o
siebie.
- - Mam lepszy pomysł. Puść mnie.
- - Chcesz mu przemówić do rozumu? On już nie słucha!
- - Ale Barakas tak!
Elf zmarszczył czoło, ale widząc jej minę, szybko skinął głową. Gdy tylko ją
puścił,
Sharissa podeszła do patriarchy. Faunon deptał jej po piętach. Rad, że Barakas
oddał mu
miecz, uplasował się między nimi a okropną bestią.
- Barakasie! - zawołała Sharissa do patriarchy, który stojąc bez ruchu, wlepiał
wzrok
w syna. - Barakasie! Mogę ci pomóc!
To wyrwało go z transu.
- Co możesz zrobić, wielmożna Sharisso? Wskazała na obrożę.
- - Tylko my troje mamy dość mocy, by powstrzymać Lochivana. Znam go! Ja to
zrobię!
- - Miałbym cię uwolnić? Nie zależy ci na Lochivanie, Sharisso. Zdradził cię,
pamiętasz?
- - To nie znaczy, że życzyłam mu takiego losu! Jeśli tego nie zrobisz, zabije
nas
wszystkich!
Barakas zerknął na syna, który próbował schwytać jednego z czterech pozostałych
przeciwników. Krąg przesunął się, więc nieprzytomny wojownik był bezpieczny, ale
sytuacja
mogła ulec zmianie, gdy polegnie jeszcze jeden człowiek.
- Zgoda.
Ku jej zaskoczeniu patriarcha wyciągnął rękę i delikatnie zdjął wąską opaskę z
jej
szyi.
- - To takie proste?
- - Oczywiście, ale tylko ja mogę to zrobić.
Okręciła się na pięcie, w stronę Lochivana. Umysłem zobaczyła tęczę i linie,
które
widziała tylko ona jedna spośród wszystkich Vraadow. Były jednym i tym samym;
różnice
wynikały wyłącznie ze sposobu postrzegania. Reprezentowały siłę życiową, moc
tego świata.
Moc, którą jak dotąd mogła się posługiwać.
"Oby mój czar zadziałał! Byle Lochivan nie okazał się za silny!" Walczący
wzbijali
tumany kurzu, i właśnie to postanowiła wykorzystać jako podstawę czaru
unieruchomienia.
Faunon być może myślał, że uśmierci potwora, ale nie mogłaby tego zrobić. Nie
była
Tezerenee; chciała go tylko unieszkodliwić.
Lochivan, któremu żądza krwi przyćmiewała zmysły, nie zauważył, że na jego ciele
osiada coraz grubsza warstwa pyłu. Wojownicy dostrzegli to i skorzystali z
okazji. Pan klanu
był bezpieczny, więc używali mieczy. Jeden pchnął Lochivana w ramię. Lochivan
chciał
chwycić miecz, ale wojowik był szybszy.
- Stać! Zabić tylko wtedy, gdy będzie to nieuniknione! - zawołał Barakas. Jego
decyzja nie wzbudziła entuzjazmu, ale mieli się jej podporządkować.
Wreszcie Lochivan zorientował się, że dzieje się coś złego. Krzywiąc smocze
oblicze

background image

w zwierzęcej złości, rzuci! zabójcze spojrzenie na jedyną osobę, która, jak
pamiętał, mogła
być sprawczynią jego kłopotów.
- Sharisssa!
To ją zdekoncentrowało. Gdyby nie była zmęczona po jeździe, czar już byłby
zakończony. Im bardziej zbliżała się do końca, tym mocniej musiała wytężać siłę
woli. Każda
chwila zwłoki powiększała zagrożenie.
- Sharisssa! - Ruszył w jej stronę jakby w zwolnionym tempie. Czarodziejka
początkowo pomyślała, że wzrok ją zawodzi, ale potem uświadomiła sobie, że jego
postać
naprawdę się jarzy. Lochivan walczył z czarem.
- Nie! - Zasiliła czar resztkami mocy.
Zdeformowana postać zamarła: wyglądała jak ulepiony z ziemi posąg bestii,
wściekłej, bo nie mogła dosięgnąć jeszcze jednej ofiary.
- Chwała niech będzie Smokowi z Głębin! - szepnął Barakas.
- - Możesz też podziękować Sharissie - mruknął Faunon. Sharissa uśmiechnęła się
z
ulgą i niemal padła mu w ramiona.
- - Mało brakowało!
Jeden wojownik pochylił się nad nieprzytomnym towarzyszem. Inni czekali przy
zaskorupiałej figurze, ze wzniesionymi mieczami, zwracając niewidoczne pod
hełmami
twarze ku swemu panu.
- Co zrobimy, ojcze? - zapytał Geirod, nadal siedząc na grzbiecie wierzchowca.
Barakas spojrzał na niego, potem na Lochivana, następnie na Sharissę. Głos mu
zadrżał, ale szybko zapanował nad wstydliwą słabością.
- - Siadać na smoki. Wszyscy. Natychmiast.
- - A polegli, panie? - zapytał jeden z wojowników.
- - Nie ma czasu. Zapamiętajcie imiona, to musi wystarczyć dla ich
unieśmiertelnienia.
Sharissa odsunęła się od Faunona i podeszła do patriarchy.
- - Czar nie uwięzi go na zawsze - szepnęła. - On robi się coraz silniejszy... i
jego
ciało rośnie.
- - Wytrzyma na tyle długo, żebyśmy mogli odjechać na bezpieczną odległość?
- - Powinien, ale...
Władca Tezerenee odwrócił się i odszedł do swego wierzchowca.
- To wszystko, co muszę wiedzieć.
Gerrod podjechał do Sharissy i Faunona, prowadząc dwa jaszczury. Podał wodze
elfowi i uśmiechał się ponuro do Sharissy.
- Nie proś mnie o wyjaśnienie tej decyzji. Też jestem zaskoczony.
Pomogli rannemu Tezerenee dosiąść smoka; jego ramię miało zostać opatrzone po
drodze. Drugi poszkodowany nie mógł samodzielnie kierować smokiem, ale był
przytomny i
wyglądał w miarę dobrze. Nim Sharissa wspięła się na siodło, uszczuplony oddział
był już
gotowy do drogi. Barakas rzucił ostatnie spojrzenia na unieruchomionego syna i
kazał ruszać.
Za horyzontem czekała na nich warownia z własnymi tajemnicami.

XX

Wydawało się, że stanęli pod murami warowni Tezerence za wcześnie i zbyt późno
zarazem.
- - Brama stoi otworem - powiadomił ich Faunon, gdy byli jeszcze w znacznej
odległości od celu. Miał wzrok znacznie lepszy niż Vraadowie. Niegdyś zmiana
wzroku w
zależności od potrzeb byłaby dla nich drobnostką, lecz nikt o tym nawet nie
wspomniał, bo
wszyscy pamiętali o nieprzewidzianych wynikach czarów.

background image

- - Słyszę tylko śpiew ptaków - dodał Gerrod. - W warowni panuje cisza.
Patriarcha zacisnął ręce na wodzach tak mocno, że dziw, iż rzemienie nie pękły.
Sharissa domyślała się, że chciałby jak najspieszniej wpaść za bramę i zobaczyć,
co się stało,
ale powstrzymała go żelazna dyscyplina, jakiej sam wymagał od klanu. Wojownik
nie rzuca
się jak szalony na spotkanie niebezpieczeństwu, chyba że ma w tym jakiś cel.
Słońce nowego dnia niedawno wyłoniło się zza horyzontu. Nikt nie rozmawiał o
tragicznej doli Lochivana ze strachu przed patriarchą, który krzywił się
gniewnie na
najmniejszą wzmiankę o tym wypadku. Poza tym wszyscy zastanawiali się nad
własnym
losem - i czy nie lepiej byłoby zawrócić.
- - Nie rozdzielać się - rozkazał Barakas. Dał ostrogę smokowi, ale Sharissa
dopędziła go i położyła mu rękę na ramieniu. Popatrzył na nią niemal martwym
wzrokiem.
- - Mam propozycję... i prośbę.
- - Mów.
- - Czarny Koń. Pomoże nam, zwłaszcza gdy będzie wiedział, że zamierzam wejść
do warowni niezależnie od jego sprzeciwów. Uwolnienie go przysłużyłoby się nam
wszystkim.
- - Zgoda.
Czarodziejka zamrugała ze zdziwienia i patrzyła, jak patriarcha wciąga skrzynkę
na
siodło. Łatwość, z jaką go przekonała, zaniepokoiła ją i uradowała jednocześnie.
Niezłomny
hart ducha władcy Tezerenee należał do przeszłości. Nikt nie mógł przewidzieć
jego
zachowania w obecnym stanie i czarodziejka nie miała zamiaru uwikłać się w
jakieś
samobójcze przedsięwzięcie. Ale obiecała, że mu pomoże, i nie chciała łamać
danego słowa.
Sama przed sobą musiała przyznać, że jest ciekawa, co się stało w warowni. Miała
tylko nadzieję, że ta ciekawość jej nie zabije.
Czarny Koń wyskoczył ze skrzynki. Był dziwnie przygaszony: nie wrzeszczał, nie
rył
ziemi, by dać upust wściekłości. Zamiast tego... falował.
- - Co... co obmyśliłeś tym razem, smoczy panie?
- - Czarny Koniu! - Sharissa była zaskoczona niepewnym brzmieniem jego głosu.
Wydawało się, że upadł na duchu jak patriarcha. Jej współczucie dla władcy klanu
natychmiast zmalało, gdy pomyślała o karze, jaką wymierzył mrocznemu rumakowi.
- - Sharissa. - Czarny Koń zwiesił głowę i nie chciał spojrzeć jej w twarz. Jego
niebieskie jak lód oczy wydawały się mniej jasne niż niegdyś.
- - Nic mu nie jest? - zapytał cicho Faunon. - Zdaje się, że to my jego będziemy
musieli chronić.
- - Nawet gdyby nie na wiele się przydał, to chyba lepiej, że już nie siedzi w
tej
okropnej skrzynce.
Patriarcha poruszył się.
- - Demonie, wielmożna Sharissa powiedziała, że będziemy potrzebować twojej
pomocy. Moja warownia może okazać się śmiertelną pułapką dla wszystkich, którzy
tam
wejdą. Potrzebna nam twoja wielka moc.
- - Moja moc już nie jest wielka - mruknął mroczny rumak. - Mam kłopoty nawet z
zachowaniem kształtu. Ale dlaczego tłumaczysz się przede mną? Moje życie
spoczywa w
twoich rękach. Wydaj mi rozkaz, jak wcześniej.
Barakas popatrzył na skrzynkę. Przeniósł spojrzenie na Sharissę. Ledwie iskierka
życia tliła się w jego oczach. Do hebanowego ogiera powiedział:
- Zawarłem pakt z wielmożną Sharissą. Obiecałem zwrócić warn wolność, jeśli
wyświadczy mi przysługę. Umowa dotyczy również ciebie.

background image

Z całej siły trzasnął skrzynką o ziemię. Straszliwe więzienie Czarnego Konia
rozbiło
się z taką łatwością, że Sharissa i wszyscy inni szeroko otworzyli oczy.
- Hura - mruknął drwiąco Gerrod, z większej odległości przyglądający się tej
scenie.
Życie - albo coś pokrewne życiu - wróciło do oczu mieszkańca Pustki. Roześmiał
się,
a radość z wolności i cierpienie, jakiego doświadczał, walczyły w nim o lepsze.
Nadal był
bardzo słaby, ale z miejsca poprawił mu się humor. Sharissa uśmiechnęła się.
- Dużo mi jesteś winien, patriarcho, za wyrządzone krzywdy, ale skoro Sharissa
za
mnie poręczyła, podporządkuję się warunkom paktu. Gdy będzie po wszystkim,
rozstaniemy
się, ale pamiętaj: jeśli kiedyś skrzyżują się nasze ścieżki, wystawię ci słony
rachunek.
Wojownicy sięgnęli po broń, ale Barakas podniósł rękę.
- Tego się spodziewałem.
Mroczny rumak, nadal falując, popatrzył w stronę warowni.
- W takim razie do dzieła. Niechaj się skończy.
Młoda czarodziejka skrzywiła się i kopnęła boki gadziego wierzchowca. Ona też
chciała, żeby już było po wszystkim, ale wolałaby, żeby jej przyjaciel ujął to
trochę inaczej.
Sformułowanie Czarnego Konia nie przypadło jej do gustu.
Gerrod wjechał między nią a Faunona. Elf nastroszył się groźnie, ale milczał z
uwagi
na przyjaźń, która łączyła czarodzieja z Sharissą.
- Mam coś dla was... drobiazgi na szczęście. - Podał im po jednym niewielkim
krysztale. - Spełnijcie moją zachciankę i noście je przy sobie. - Nim zdążyli
zapytać, co to
takiego, czarodziej ściągnął wodze i został z tyłu. Nikt inny nie zwrócił na
niego szczególnej
uwagi, gdyż wszyscy myśleli o swoich krewnych, których zostawili w warowni.
Czarny Koń wysforował się o parę kroków przed oddział, gdy zbliżyli się do
siedziby
Tezerenee. Było mało prawdopodobne, że stanie mu się krzywda, gdyby wpadli w
zasadzkę.
Sharissa zmrużyła oczy, przyglądając się otwartej bramie. Skrzydła były nie
tyłko rozchylone,
ale niemal wyrwane z zawiasów i paskudnie pokiereszowane. Jakby coś próbowało je
sforsować - od środka. Wierzchowe smoki okazały zaniepokojenie i zaczęły węszyć.
- - Czują krew - powiedział Faunon, nie odrywając wzroku od zniszczonej bramy.
- - Skąd wiesz? - zapytała czarodziejka. Nie widziała krwi, ale to o niczym nie
świadczyło.
- - Ja też czuję. Słodkawa, miedziana woń.
- - Cisza! - syknął patriarcha.
Mocno trzymając wodze wierzchowców, zbliżyli się do otwartego wejścia. Między
wyłamanymi skrzydłami było dość miejsca dla rosłych jaszczurów. Czarny Koń
przystanął i
odwrócił się do ludzi.
- - Mam wejść?
- - Co wyczuwasz? - zapytała Sharissa przyciszonym głosem.
- - Wszystko i nic! - Wieczysty spojrzał wściekle na Barakasa. - Już nie mogę
polegać na swoich zmysłach.
- - Wejdź - mruknął władca Tezerenee. - Wejdź, rozejrzyj się i wracaj do nas.
- - Żyję, aby ci służyć - odparł drwiąco kary ogier. Odwrócił się ku sklepionemu
przejściu i zniknął po drugiej stronie.
Sharissa wstrzymywała oddech prawie przez cały czas jego nieobecności.
Wspominała uczucie, jakie towarzyszyło walce z Lochivanem i Ivorem, którzy
okazywali

background image

zdumiewającą zdolność do posługiwania się czarami. Wyglądało na to, że
przemieniając się
w straszydła, Tezerenee uzyskiwali dar korzystania z mocy samej ziemi. Dlaczego
nie, jeśli
zdradziecki opiekun chciał, żeby zostali jej nowymi panami? Skoro jeszcze żyli
wrogowie,
tacy jak Poszukiwacze i Quele, nowym królom potrzebna była siła.
Czarny Koń wrócił. Był zdumiony.
- - Nic nie widziałem ani nie czułem. Po warowni szaleje chaotyczny wir siły.
Nie
wiem, czy jest tam ktoś żywy.
- - Żadnych ciał? - zapytał Gerrod. Pytanie zszokowało i rozgniewało pozostałych
Tezerenee.
- Jest krew, ale nie ma ciał, nawet kawałka. - Hebanowy ogier bez cienia humoru
uśmiechnął się do patriarchy.
- W takim razie wchodzimy - rozkazał Barakas. Warownia leżała w ruinie. Wiele
mniejszych zabudowań zostało zrównanych z ziemią, innym brakowało fragmentów
ścian i
dachów. Wszędzie słał się gruz. Jedna wieża zarwała się, miażdżąc stojący pod
nią budynek.
Nawet część głównego muru legła w gruzach.
- - Przypadkowe zniszczenia - stwierdził elf. - Bez najmniejszego sensu. Wygląda
to
tak, jakby sprawcy znudziło się rozbijanie warowni i odszedł w połowie roboty.
- - Jest pewna logika - zauważyła Sharissa. Wielmożny Barakas odwrócił się na
dźwięk jej głosu. Wskazała zniszczoną ścianę budynku. - Większa część gruzu,
wyjąwszy
główny mur, leży na dziedzińcu i otwartych przestrzeniach.
- - Co to znaczy? - Pan klanu przerwał jej bezceremonialnie.
- - To znaczy, że zniszczenia rozpoczęły się we wnętrzu zabudowań, a potem się
rozszerzyły. - Sharissa chciała sprowokować patriarchę do wyrażenia własnej
opinii, ale on
rzekł tylko:
- - Wejdziemy i zobaczymy, jak się rzeczy mają. Po oględzinach dziedzińca
zbadamy zabudowania.
Wszyscy wiedzieli, że odwleka moment zbadania wnętrz, ale też nikt się do tego
nie
palił - obawiali się, że być może tam zobaczą świadectwa prawdziwej rzezi.
Niedługo później zauważyli ślady na ziemi. Natknęli się na odciski smoczych łap
jeszcze przed wejściem do warowni, ale tam nie były zbyt liczne. Tutaj widniały
dosłownie
wszędzie, a wiele z nich plamiła krew. Sharissa odniosła wrażenie, że smoki
dokładnie
przeczesywały dziedzińce.
Na rozkaz pana klanu dwaj wojownicy wysunęli się przed pozostałych i zniknęli w
głębi warowni.
- - Dokąd ich posłałeś? - zapytała Sharissa. Nie podobało jej się uszczuplanie
siły
oddziału.
- - Żeby coś dla mnie sprawdzili. Nic im nie grozi. Druga brama jest niedaleko
stąd.
- - A my, ojcze? - zapytał Gerrod. Jego spojrzenie omiatało nerwowo dziedziniec,
jakby spodziewał się, że wyskoczy na nich setka Lochivanow.
- Zsiadamy. Dziedziniec już mnie nie interesuje. Czas sprawdzić zabudowania.
Wiedząc, że sprzeciw nic nie da, Sharissa i jej towarzysze w milczeniu zsiedli z
wierzchowców. Przygładzając ubranie, czarodziejka przypadkiem spojrzała na
Czarnego
Konia.
Widziała na wskroś niego!
- - Czarny Koniu! - Wszystkie myśli o upiornej warowni popadły w zapomnienie.

background image

Sharissa podbiegła do mrocznego rumaka i chciała go dotknąć. Miał zamknięte oczy
i cały
dygotał z bólu.
- - Jestem... jestem słabszy niż myślałem, Sharisso! Obawiam się, że przez jakiś
czas
nie przydam się warn na wiele.
- - Ale wydobrzejesz?
- - Mam... mam nadzieję. - Czarny Koń szeroko otworzył oczy i spojrzał wściekle
na
swego dręczyciela. - Przepraszam... za... kłopot, smoczy panie! Nie wiem, co
się... ze mną
dzieje!
Nie dowiedzieli się, co miał do powiedzenia patriarcha, bo akurat w tej chwili
zza
rogu wyłonili się dwaj Tezerenee, którym poruczono mało przyjemne zadanie.
Wydawali się
zaniepokojeni, ale nie przestraszeni, co zdaniem czarodziejki było dobrym
znakiem, ponieważ
nie miałaby ochoty stawiać czoło czemuś, co wystraszyło Tezerenee.
Wojownicy podjechali do oddziału i zeskoczyli z wierzchowców. Obaj przyklękli
przed swoim panem.
- Mówcie.
Jeden z nich, wyższy i szczuplejszy, powiedział:
- Jest tak, jak przypuszczałeś, wielmożny Barakasie. Szeroki szlak wydeptany
przez
liczne smoki wiedzie za tamtą bramę z miejsca zgromadzenia. Sama brama jest w
znacznie
gorszym stanie niż ta, przez którą wjechaliśmy. Rzekłbym, że zaczął się tutaj
jakiś wielki
exodus.
Barakas rozejrzał się, by sprawdzić, czy wszyscy słyszeli meldunek. Na dłuższą
chwilę zatrzymał wzrok na Sharissie.
- Jak dawno temu? - zapytał Genod.
Drugi Tezerenee spojrzał na swego pana, który pokiwał głową na znak, że wolno mu
udzielić odpowiedzi.
- - Osądziliśmy, że tydzień. Jedne tropy są starsze, inne świeższe.
- - Zaczęło się tak szybko... - Barakas przyjrzał się zwiadowcom. - Nie
widzieliście
żywych?
- - Tylko krew i szczątki wierzchowego smoka, panie - odparł pierwszy. - Z
resztkami uzdy. Zabił go inny jaszczur.
,Jnny jaszczur czy coś równie dzikiego?" - Sharissa zastanawiała się, czy ta
sama myśl
nie przyszła do głowy Barakasowi. Dlaczego dwa wierzchowe smoki miałyby rzucić
się na
siebie? Były przyuczone do zgodnej pracy. Jedynie strach lub przemożna żądza
krwi mogłyby
zmusić je do zwrócenia się przeciwko sobie.
- - Wobec tego znamy odpowiedź - oznajmił patriarcha, zwracając się do członków
oddziału. - Nie obyło się bez ofiar, ale liczne ślady wskazują, że większość
mieszkańców
opuściła warownię. Przypuszczam, że skierowali się na południe.
- - Dlaczego mieliby porzucać to miejsce? - zapytał Gerrod, jak zawsze gotów do
podważenia sądów ojca. - Coś ich zmusiło. Co takiego, ojcze? I dokąd poszło? Nie
za nimi,
jak myślę. Nadal jest tutaj. Nie czujesz?
- - Nic nie czuję.
- - Zauważyłem.
Barakas zamierzył się na syna, ale czarodziej zdążył uskoczyć. Sharissa stanęła
między nimi.

background image

- Przestańcie! Wielmożny Barak asie, jeśli wszyscy odjechali, powinniśmy ruszyć
za
nimi, nie tkwić tutaj i narażać się na niebezpieczeństwo, z którym możemy sobie
nie poradzić.
Patriarcha ochłonął.
- - Może masz słuszność. Może powinniśmy... - urwał. - Alcia!
- - Co z nią?
Popatrzył na czarodziejkę jakby zdumiony, że pyta.
- Jest w wielkiej sali!
Wszyscy drgnęli, zastanawiając się, skąd władca Tezerenee może to wiedzieć.
Sharissa po chwili wahania zapytała:
- - Dlaczego tak uważasz?
- - Słyszałem jej głos, to chyba jasne! - Bar a kas popatrzył na swoich
towarzyszy,
jakby myślał, że wszyscy ogłuchli. - Przed chwilą nas wołała! Potrzebuje naszej
pomocy!
Wlepili w niego wzrok.
- - Ba! Może was słuch zawodzi, ale mnie nie! - Odwrócił się i pomaszerował do
gmachu, w którym mieściła się wielka sala. Trzej wojownicy ruszyli w ślad za
nim. Dwaj
zostali z wierzchowcami. Gerrod i Faunon popatrzyli na Sharissę, wiedząc, że
wiąże ich jej
słowo.
- - Moglibyśmy teraz odejść - zaproponował elf. - Wydaje się, że tutaj nic nie
zdziałamy, i nie podoba mi się myśl o słuchaniu kogoś, kto ma omamy.
Gerrod popatrzył za ojcem.
- - Zdawało mi się, że ja też coś słyszałem... Sharissa ściągnęła brwi.
- - Dlaczego nic nie powiedziałeś?

- - Bo nic nie zrozumiałem. Ale na pewno nie był to głos mojej matki! Poznałbym
ją!
- - Chciałabym poczuć coś, co miałoby sens - powiedziała Sharissa. Westchnęła,
patrząc na drzwi, za którymi zniknęli Tezerenee. - Chodźmy za nim.
Rozległ się syk wielkiego stworzenia. Sharissa pomyślała, że to tylko jeden z
wierzchowców, gdy Faunon położył rękę na jej ramieniu i gorączkowo wyszeptał:
- Sharisso, na lewo!
Z wyłamanych drzwi niedalekiego budynku mrugały do nich zaspane gadzie Ślepia.
Smok był dwa razy większy od jaszczurów - prawdziwy olbrzym - i zachowywał się
tak,
jakby dopiero co się zbudził. Łypnął na maleńkie postacie, a potem nagle
przeniósł wzrok na
spłoszone jaszczury. Dwaj Tezerenee wytężali siły, żeby zapanować nad
zwierzętami.
- Przejeżdżaliśmy tuż obok tej bestii - szepnął Gerrod. - Wydaje się, że mój
ojciec robi
się do niczego jako wojownik i dowódca. Nie powinien...
- Daj spokój! - Faunon położył dłoń na rękojeści miecza, ale po chwili zmienił
zamiar.
Zerknął na smoki wierzchowe i Sharissa zrozumiała, że szuka łuku i kołczana.
Mieli co
najmniej trzy takie komplety, ale gdyby próbowali do nich dotrzeć, tylko
przyciągnęliby
uwagę tamtego kolosa.
Elf uśmiechnął się z nadzieją, mrugnął do Sharissy i zrobił krok w stronę
wierzchowców.
- Idź, elfie - przynaglił go Gerrod. - Zaraz się na nas rzuci. Jeśli łuk
zwiększy nasze
szansę, warto zaryzykować!
Jakby słowa zakapturzonego Tezerenee były sygnałem, smok rozbił ścianę i z
sykiem

background image

zaczął przeciskać wielkie cielsko przez powstałą wyrwę. Faunon popędził po łuk i
ściągnął go
wraz z kołczanem z miotającego się jaszczura.
Sharissa wiedziała, że będzie miał tylko jedną okazję do strzału. Wiedziała też,
że
mógłby użyć swych czarodziejskich zdolności, ale bał się konsekwencji, które,
jak dał do
zrozumienia, mogły być gorsze od ataku smoka. Ona nie miała takich skrupułów.
Podniosła rękę i powtórzyła zaklęcie, które rzuciła na Lochivana.
Kurz wzniósł się wokół smoka. Zwierz ryknął, kłapnął paszczą na wirujące
drobiny, a
potem potrząsnął łbem.
Dzika siła uderzyła Sharissę i pchnęła ją w tył. Gerrod złapał ją, ale nie
powstrzymał
od upadku. Wstrząs sprawił, że czarodziejka nie mogła się skoncentrować.
- Idzie! - ryknął Gerrod.
Sharissa jak przez mgłę zobaczyła jego twarz skrzywioną z wysiłku, jakby
próbował
rzucić czar mimo awersji do magii tego świata. Za ich plecami dwaj strażnicy
krzyczeli
głośno, ale nie mogła odwrócić głowy, żeby ich zobaczyć. Faunona też nie
widziała.
Wielki, mroczny kształt przemknął przed nimi i popędził na spotkanie
szarżującego
olbrzyma. Choć oczy jej łzawiły, poznała Czarnego Konia.
- Nie!
Osłabiony przez lekcje dawane mu przez wielmożnego Barakasa, cienisty rumak
niewiele różnił się od cienia. Jednak jego obecność nie uszła uwagi smoka, który
skręcił, by
rozprawić się z niespodziewanym przeciwnikiem.
- - Wytrzyma, ale jak długo? - zapytał czarodziej, podnosząc Sharissę na nogi. -
Ten
stwór odpowiedział na czary z siłą dużo większą niż Lochivan, prawda?
- - Tak... prawda.
- - Tego się obawiałem.
Gerrod naprężył mięśnie. Sharissa obejrzała się, chcąc poznać przyczynę jego
niepokoju.
Drugi smok, taki sam jak pierwszy, wyłaził z ruin innego budynku.
- Jakby czekały na nasz przyjazd! - Faunon zarzucił kołczan na plecy i napiął
łuk,
celując w przeciwnika Czarnego Konia. Strzelił, ale smok chyba przewidział atak,
bo zrobił
unik i strzała, wymierzona w ślepie, odbiła się od grubej łuski. - Na Rheenę!
Smoki wierzchowe poszalały. Niektóre syczały na zbliżające się potwory. Sharissa
zastanowiła się, czy nie byłoby lepiej puścić je luzem. Tuzin jaszczurów mógłby
z łatwością
rozprawić się z dwoma smokami.
Syk trzeciego powiedział im, że sprawa wcale nie jest taka prosta.
"Nadciągają ze wszystkich stron!" - pomyślała.
Jeden z Tezerenee krzyknął. Gerrod pchnął Sharissę w stronę schodów, którymi
odszedł Barak as. Faunon w mgnieniu oka skoczył za nimi, niemal wpadając na
czarodziejkę.
Obok nich przemknęła wielka brunatno-zielona bestia.
- - Wierzchowce się uwolniły! - czarodziejka poniewczasie ostrzegła swoich
towarzyszy.
- - Wielka szkoda, zwłaszcza dla tych dwóch biednych głupców, którym ojciec
kazał
je trzymać. - Gerrod podniósł się, pociągając z sobą czarodziejkę i elfa. -
Jeden został
stratowany. Nie wiem, co się stało z drugim, ale to on wrzeszczał.
Zamęt wokół nich osiągał apogeum. Uwolnione jaszczury rozproszyły się po

background image

dziedzińcu, jedne uciekały, inne stanęły do walki z intruzami.
Z ruin wypełzały kolejne smoki.
- - To obłęd! - Gerrod zakaszlał, gdy spowił ich kurz wzbity przez jaszczura. -
Jak
mogliśmy ich nie wyczuć? Skąd one się wzięły?
- - Nie wiesz, Vraadzie? - parsknął Faunon, machając ręką w stronę potworów. -
To
twoi ukochani krewni!
- - Niemożliwe!
Znajomy śmiech zabrzmiał w ich głowach.
- - Nowa rasa królów... - powiedział opiekun. Głos cichł z każdym słowem, jakby
odstępca uciekał po zakończeniu swojego dzieła.
- - I tyle, jeśli chodzi o wychwalaną potęgę innych opiekunów i ich panów! -
mruknął czarodziej. - Ten zdrajca pewnie na nas czekał. Pewnie zmusił smoki do
zachowania
ciszy, żeby dać nam straszliwą nauczkę za nieposłuszeństwo!
Na to wyglądało, choć Sharissa nie mogła zrozumieć, skąd opiekun mógł wiedzieć,
kiedy tu przybędą. Nad tym jednak mogła zastanowić się później, jeśli będzie
jakieś później.
Teraz ważyły się ich losy. Wokół miotały się smoki, uniemożliwiając ucieczkę
przez bramę.
Poza tym czarodziejka wątpiła, czy zdołaliby je prześcignąć.
- Tędy! - zawołał Faunon, wskazując wejście, w którym zniknął patriarcha z
wojownikami. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Jeśli patriarcha słyszał głos
opiekuna, który
podszył się pod jego żonę, to z pewnością nic dobrego.
Byli w połowie schodów, gdy Sharissa przypomniała sobie o Czarnym Koniu. Nadal
walczył ze smokiem, tańcząc wokół niego i hipnotyzując go jak wąż swoją ofiarę.
Miał
jednak niewiele siły i musiał liczyć się z porażką w starciu ze stworzeniem,
które już
udowodniło, że ma wrodzone zdolności magiczne. Sharissa nie wiedziała i nie
chciała się
dowiedzieć, czy mroczny rumak może umrzeć.
- Czarny Koniu! Tędy!
Chyba jej nie usłyszał. Ruszyła w dół schodów, ale Faunon i Gerrod pociągnęli ją
za
sobą.
- Najpierw zobacz, dokąd biegniesz! - skarcił ją Faunon. Odwrócił jej głowę,
żeby
mogła zobaczyć biegnącego w ich stronę smoka. W przeciwieństwie do innych,
brunatno-
zielonych jak wierzchowe jaszczury, ten miał srebrzysty odcień i ślepia
błyszczące
inteligencją. Unikał spotkania z walczącymi smokami i zmierzał prosto ku
maleńkim
postaciom.
- - Ale Czarny Koń...
- - Wiesz, że został tylko z twojego powodu! Odstąpi od walki, gdy znajdziesz
się w
bezpiecznym miejscu! Zabierz ją, Tezerenee!
Gerrod chwycił ją mocno i pociągnął dalej po schodach, a elf zajął się łukiem.
Strzelił,
gdy tylko stanął na szczycie schodów, ale strzała upadła na ziemię przed łapami
smoka.
Zyskali parę sekund, nic więcej.
- - Pomyśleć, że byłem dumny ze swojej celności!
- - Sądzę, że to sprawka smoka - powiedział Gerrod, popychając Sharissę. -
Poczułem szarpnięcie, jakby użył czarów dla obrony.
- - Niech Rheena ma nas w opiece, jeśli to prawda.
Drzwi gmachu były otwarte i wcale nie zniszczone, co ich zdziwiło. Gdy tylko

background image

przestąpili próg, Sharissa i Gerrod zawarli podwoje, podczas gdy Faunon cofnął
się i stał na
straży. Kiedy drzwi zostały zaryglowane, przez chwilę łapali oddechy.
- - Gdzie... gdzie może być mój ojciec? - wysapał Tezerenee.
- - Powiedział... że idzie do wielkiej sali - odparła Sharissa. - Też tam
pójdziemy.
- - A co potem? Sharisso, myślisz, że możemy teleportować się w bezpieczne
miejsce?
Już nad tym myślała i podejrzewała, że nic z tego nie wyjdzie. Nawet jeśli
opiekun
naprawdę odszedł, dzika magia smoków umniejszała ich możliwości. Poza tym Faunon
przestrzegał przed używaniem czarów.
Ale Sharissa wiedziała, że gdy śmierć zajrzy im w oczy, zrobi co w swojej mocy,
nie
oglądając się na konsekwencje.
Odskoczyli od drzwi, gdy naparło na nie coś wielkiego, aż zajęczały zawiasy.
- - Gerrod! - zawołał ktoś na zewnątrz.
- - Smocza krew! - czarodziej niemal się zakrztusił, odstępując coraz dalej od
drzwi.
Jego blada twarz miała kolor kości. - Znam ten głos... Esad? Logan?
- Mniejsza z tym! Czas zabierać się spod tych drzwi! - zawołał Faunon. -
Sharissa!
Wiesz, w którą stronę?
Sam miał ograniczony dostęp do tego budynku, a Gerrod nigdy tu nie był. Tylko
Sharissa znała rozkład pomieszczeń. Wprawdzie droga do wielkiej sali nie była
trudna, ale
liczyła się każda chwila.
Pokiwała głową.
- Chodźcie za mną!
Mimo grozy położenia, elf zapytał:
- A co, myślisz, że wolimy zostać tutaj?
Usłyszeli łoskot, gdy smok spróbował sforsować drzwi. Było jasne, że deski, choć
solidne, długo nie wytrzymają. Sharissa miała nadzieję, że znajdzie patriarchę,
a potem
poprowadzi wszystkich na górę, gdzie smoki ich nie dosięgną. Na razie nie
widzieli
skrzydlatych, lecz ten stan rzeczy mógł szybko ulec zmianie. Jeśli jej obawy
były
uzasadnione, wyrośnięcie skrzydeł mogło być po prostu kolejnym etapem smoczego
rozwoju.
"Razem zdołamy coś zrobić - powtarzała sobie w duchu. - Przy połączeniu mocy
mojej, Faunona i pozostałych czar teleportacji powinien spełnić swoje zadanie".
Słowo "powinien" dawało wiele do myślenia.
Zajęta planowaniem ucieczki, niemal potknęła się o ciało leżące niedaleko drzwi
wielkiej sali.
- Uważaj! - Faunon podtrzymał ją. Wydawało się, że ktoś zawsze musi ją
podtrzymywać. Sharissę ogarnęła złość na samą siebie, ale natychmiast o niej
zapomniała,
gdy zobaczyła, o kogo - albo raczej o co się potknęła.
Był to jeden z Tezerenee. Miał prawie odciętą głowę, nie bez powodu. Hełm leżał
z
boku, mogli więc zobaczyć, że on też, jak Lochivan, podlegał przemianie.
- - Jeszcze niedawno był zupełnie normalny - zdumiał się Gerrod.
- - Ale już nie jest. - Sharissa zapomniała o zwłokach i podbiegła do drzwi. -
Pomóżcie mi je otworzyć... i módlcie się, żeby za nimi nie czekał na nas drugi,
jeszcze żywy!
Usłyszeli syk w jakimś korytarzu. Ciężkie dudnienie poinformowało ich, że ta
część
warowni nie jest pusta.
Drzwi nie były zaryglowane, ale coś utrudniało ich otworzenie. Dzięki połączonym

background image

wysiłkom, nie wspominając o świadomości, że ten drugi smok odkryje ich za parę
minut,
pokonali przeszkodę.
Sharissa zerknęła do środka, gdy tylko skrzydła się rozchyliły, i stłumiła
westchnienie.
Wielmożny Barak as stał z wyciągniętym mieczem, nieruchomy jak posąg z marmuru.
Wielka sala była zdewastowana. Pod drzwiami leżały zdeformowane zwłoki drugiego
Tezerenee. Trzeciego nigdzie nie było widać, lecz było raczej pewne, że on też
nie żyje.
Naprzeciwko pana klanu, w miejscu, gdzie niegdyś były trony, stał wielki smok.
Takiego olbrzyma dotąd nie widzieli.
- Co teraz zrobimy? - zapytał Gerrod.
Syczenie w korytarzu brzmiało coraz głośniej. Sharissa nie sądziła, by mieli
jakiś
wybór, zwłaszcza że zewnętrzne podwoje zaczynały pękać. Zgrzytnęła zębami i
powiedziała:
- Jeden smok jest lepszy od dwóch czy trzech!
Weszli do sali. Faunon i czarodziej szybko zaryglowali drzwi.
Barakas i smok nadal wpatrywali się w siebie bez ruchu, jakby mierzyli się
wzrokiem.
Ogromna, szmaragdowo-czarna bestia broczyła krwią z licznych ran wokół oczu i
gardła.
Zbroja patriarchy wisiała w strzępach i on chyba też krwawił, choć nie mieli
pewności, bo stał
plecami do nich. Sharissa zastanowiła się, dlaczego smok wygląda tak znajomo, a
potem
uświadomiła sobie, że przypomina starożytnego smoczego władcę z ruin siedziby
założycieli.
Czy właśnie na tym załeżało odstępcy? Czy takie miał plany względem Tezerenee?
Gadzie oczy przeniosły się na przybyłych, ale Barakas, co dziwne, nie zamierzał
wykorzystać okazji. Smok znów skupił na nim spojrzenie. Zdawało się, że jest
niemal
rozczarowany biernością przeciwnika.
Barakas, ani na chwilę nie odrywając wzroku od smoka, zawołał:
- - Wynoście się stąd! To rozkaz! Idźcie beze mnie!
- - Chętnie, ojcze - odparł Gerrod z nutką sarkazmu - ale rodzina nalega,
żebyśmy
zostali na kolacji.
Zza drzwi dobiegło wściekłe syczenie wielu potworów.
- - Gerrrrod? - Smok pochylił się, nie zwracając najmniejszej uwagi na miecz
patriarchy. Barakas nawet nie drgnął. - Gerrrrod.
- - Bogowie! - Czarodziej odskoczył, gdy rozdziawiły się potężne szczęki i
wszyscy
zajrzeli w pysk wielkiej bestii.
Olbrzym nagle cofnął się. Sharissa pomyślała, że wygląda na zawstydzonego i
przestraszonego reakcją Gerroda, Ogromny łeb podniósł się i gadzie ślepia
ponownie
spojrzały na patriarchę.
- Niechaj się ssstanie!
Na ich oczach smok zaatakował wielmożnego Barakasa, ale uczynił to tak
niezdarnie,
że dolna szczęka minęła czubek jego hełmu. Bezbronna szyja zawisła nad
patriarchą, lecz on
jakby nadal się wahał. Kiedy wreszcie zadał cios, miał ułatwione zadanie.
Wyglądało na to,
że smok specjalnie się odsłonił, bo wcale się nie spieszył z cofnięciem głowy.
Miecz patriarchy, napędzany jego straszliwą siłą, przebił szyję, gardziel i
wniknął w
mózg bestii.
Scena rozegrała się w niesamowitej ciszy. Smok nie wydał dźwięku, choć musiał

background image

doświadczać straszliwego bólu. Cofnął się o parę kroków, ale Barakas został na
swoim
miejscu. Narażał się na pewną śmierć, gdyby stworzenie zaczęło miotać się w
przedśmiertnych drgawkach.
A jednak smok nie upadł. Dygotał, cofając się coraz dalej, zostawiając krwawy
szlak,
który zaczynał się na piersi i rękach pana klanu. Krew lała się z rany jak
upiorna rzeka.
Musiał okropnie cierpieć, ale, co dziwne, zachowywał spokój.
Ciężkie dudnienie w drzwi przypomniało Sharissie i jej towarzyszom o
niebezpieczeństwie. Przesunęli się bliżej środka sali. Barakas nie patrzył na
nich; interesowała
go tylko śmierć bestii. Gdy wreszcie legła na podłodze w ostatnich chwilach
życia, patriarcha
podszedł powoli dojej głowy. Oczy, już szkliste, spojrzały na niego z
ciekawością, jaką
zdołała wykrzesać. Nie próbowała chwycić go zębami. Barakas ukląkł, zdjął
rękawice i zaczął
głaskać ją po szyi.
- Wielmoży Barakasie - ośmieliła się rzec Sharissa. - Musimy stąd odejść! Inne
niebawem wyłamią drzwi!
Popatrzył na nich. W jego głosie nie było śladu życia, gdy powiedział:
- - Zabiłem ją.
- - Ale nie zdołasz zabić ich wszystkich, ojcze! - zawołał czarodziej.
Najwidoczniej
myślał, że patriarcha zamierza rozprawić się z każdą bestią, która ośmieli się
przestąpić próg
sali.
Sharissa zrozumiała to, co umknęło Gerrodowi, i nie chciała, by dodawał coś
więcej.
- - Wielmożny Barakasie! Czy jest stąd inne wyjście? - zapytała.
- - Zabiłem ją, bo o to prosiła - powiedział patriarcha, podnosząc się i patrząc
na
syna. - Walczyła o zachowanie jasności umysłu, a zawsze tylko mnie ustępowała
siłą. Niemal
wierzyłem, że zdoła przezwyciężyć tę ohydną magię tak, jak ja to uczyniłem.
Gerrod przeniósł spojrzenie z ojca na martwą bestię.
- - Smocza krew, ojcze! To... to nie może być...
- - Tak, Gerrodzie. To moja Alcia.
- - Ten potwór jest... to moja matka?
Sharissa zdała sobie sprawę, że młodszy Tezerenee nigdy nie pogodził się z
przemianami i nie wyciągnął z nich logicznych wniosków. Jeśli ich ofiarą padł
jeden
Tezerenee, wszyscy inni byli na nie narażeni, nawet władca i władczyni klanu.
Barakas
przetrwał dzięki niewiarygodnej sile woli. Tezerenee w jaskiniach przeżyli
najpewniej dzięki
jego obecności. Oczywiście, było również możliwe, że tam opiekun-odstępca
działał
ostrożniej, bo jaskinie były dawną siedzibą jego stwórców.
Ściany i strop komnaty zaczęły rysować się pod wpływem niezliczonych uderzeń.
Sharissa stanęła przed Barakasem i zmusiła go, by na nią spojrzał.
- Barakasie! Czy jest jakieś miejsce, gdzie możemy schronić się przed smokami?
Twarz częściowo skryta pod hełmem skrzywiła się z namysłem. Sharissa współczuła
mu, że musiał zrobić to, co zrobił, ale wielmożnej Alcii już nie można było
pomóc. Nadszedł
czas, by martwić się o żywych.
Wreszcie pokręcił głową.
- - Nie. Nie ma. Wszystkie wyjścia wiodą na główny korytarz.
- - Na którym, jak wiemy, roi się od naszych przyjaciół - zauważył Faunon.
Trzymał

background image

łuk w pogotowiu. Pierwszy smok, który spróbuje wedrzeć się do sali, stanie się
doskonałym
celem.
- - A zatem jesteśmy w pułapce - powiedziała czarodziejka. - Chyba że się
teleportujemy.

- - To bardzo ryzykowne. Wskazała na trzeszczące drzwi.
- - W porównaniu z tym?

- - Będziemy musieli połączyć siły. Wątpię, czy mógłbym nas teleportować albo
otworzyć bramę i utrzymać ją na tyle długo, żebyśmy zdążyli przejść. A ty dasz
radę?
- - Nie. - Już o tym myślała. Połączenie sił było jedynym rozwiązaniem, na jakie
wpadła. Miała nadzieję, że elf zaproponuje inne. - W takim razie do dzieła!
Gerrod, jesteś za?
Czarodziej powoli pokiwał głową.
- Tak. Zrobię wszystko, byle znaleźć się daleko stąd. Co z moim ojcem?
Pan klanu znów wrócił do swojego świata. Jego marzenia legły w gruzach, a jedna
z
sił napędowych tych marzeń, wielmożna Alcia, zginęła z jego ręki. Jeśli coś
mogło złamać
wolę potężnego Vraada, to tylko to... i złamało.
- Trzymajcie go. Musimy go zabrać. Nie mogę go tutaj zostawić.
Zawiasy zajęczały, gdyż smoki nie ustawały w wysiłkach. Sharissa poczuła
szukające
ich słabe sondy. Smoki podlegały przeobrażeniu, które nie ograniczało się do
zmian
fizycznych. Przystosowywały się, jak powiedział opiekun, a część tego
przystosowania
polegała na zjednoczeniu się z magią tego świata. Sharissa miała nadzieję, że
zdążą uciec,
nim smoki nabiorą większej wprawy we władaniu magią.
Stanęli w małym kręgu, trzymając się za ręce. Sharissa pełniła rolę węzła sił,
skupiając siłę swoich towarzyszy, nawet pogrążonego w letargu władcy Tezerenee.
Faunon
zaproponował, żeby zaczerpnęła obraz z jego myśli i przeniosła ich w miejsce,
które jej
pokaże, ale nie mogła skupić się wystarczająco. W tej sytuacji pozostawała tylko
teleportacja
na ślepo, ryzykowna, ale będącą jedyną nadzieją.
- - Czekaj! - Gerrod puścił jej rękę i sięgnął do kieszeni. Wyjął kryształ taki
sam jak
te, które wcześniej rozdał swoim towarzyszom. - Weź to i skup się na myślach
elfa.
- - Co się stanie?
- - Dałem warn tamte, bo Quele używały ich do odczytywania i tłumaczenia myśli.
Działają na odległość, więc pomyślałem, że gdybyśmy się rozdzielili, pomogłyby
nam się
odnaleźć. Powinienem warn powiedzieć, ale to teraz nieważne! Jeśli
skoncentrujesz uwagę na
elfie, odbierzesz jego myśli.
Wzięła kryształ i zrobiła, co kazał. Z radością stwierdziła, że widzi obraz w
myślach
Faunona tak wyraźnie, jakby już niemal byli na miejscu. Skupiła się na nim.
Smocze sondy zrobiły się silniejsze. Nieludzkie emocje wsączały się w jej
świadomość, utrudniając koncentrację.
Komnata rozmyła się.
I pojawiła ponownie.
- Nie!
Upadli jedno na drugie, wstrząśnięci odwróceniem czaru. Sharissa usłyszała w
głowie

background image

śmiech, smoczy śmiech.
- Nie zossstawiaj nasss, Sharissso Zeree! Nie zabieraj nam naszych panów!
Gerrod drgnął. On też usłyszał smoka. Był to ten sam, którego zidentyfikował
jako
jednego z braci.
Drzwi rozwarły się tak gwałtownie, że skrzydła trzasnęły w ścianę i odbiły
kawałki
tynku.
Smoki wpadły do sali, ze srebrnym na czele.

XXI

Mroczne, chyże widmo wyłoniło się spod ziemi i stanęło przed srebrnym smokiem.
- Precz, jaszczurko! Precz, bo jak nie, to wdepczę twój szpetny pysk w podłogę!
Potwory zatrzymały się, zapewne bardziej ze zdziwienia niż z innego powodu.
Srebrny smok syknął na Czarnego Konia i ryknął:
- - Wara od naszych małych, delikatnych przyjaciół, demonie! Zossstaw ich dla
nasss!
- - Ani mi się śni! - Wieczysty uderzył w podłogę przednimi kopytami, krzesząc
snopy iskier, które sypnęły na stojące przed nim smoki.
Srebrny cofnął się z przeciągłym sykiem.
- Sharisso, chodź do mnie! - przynaglił Czarny Koń. - Chodźcie wszyscy!
Pospieszcie
się!
Nie odrywając wzroku od przywódcy stada, Sharissa i jej towarzysze podbiegli do
Czarnego Konia. Gerrod musiał prowadzić ojca, który patrzył na smoki i mamrotał
coś, co w
uszach Sharissy brzmiało jak "Tezree".
- Gotujcie się! - szepnął mroczny rumak, gdy stanęli przy nim. - Jeśli nie
zdołam...
Nie skończył. Srebrny smok wreszcie dostrzegł wielkie cielsko leżące bez życia
na
środku sali.
- - Matko! - wściekły ryk odbił się echem po całej warowni. Srebrny smok ruszył
do
ataku.
- - Za późno, przyjacielu! - odkrzyknął Czarny Koń. Wielka sala zniknęła, a jej
miejsce zajął lekko zalesiony teren.
- Chwała niech będzie Dru! - Wieczysty osunął się na kolana w wysoką trawę.
Sharissa rozejrzała się szybko i zobaczyła, że nikogo nie brakuje. Odetchnęła i
przytuliła
Faunona. Cieszyła się, że są bezpieczni.
Odsunęli się od siebie, gdy Gerrod, zajęty niczego nieświadomym ojcem, zapytał
zwięźle:
- Gdzie jesteśmy?
Stali na środku równiny. Daleko na północy majaczył łańcuch górski, ale z tej
odległości nie można było poznać, czy to te same góry, w których leżały
jaskinie. Sharissę
zresztą w tej chwili interesowało tylko to, czy są bezpieczni.
- - Chyba poznaję tę okolicę - powiedział Faunon. - Myślę, że jesteśmy na
południe
od warowni.
- - Daleko na południe? - zapytała.
- - Wystarczająco.
- - Chyba że mogą wytropić nasze magiczne ślady - wtrącił czarodziej, patrząc na
elfa ciężkim wzrokiem. - Wdałem się w to całe szaleństwo, podążając magicznym
tropem
demona.
Sharissa spojrzała na Czarnego Konia i z przerażeniem stwierdziła, że robi się
przejrzysty.
- - Czarny Koniu! Co się z tobą dzieje?

background image

- - Obawiam... obawiam się, że prawie wyczerpałem swój... że prawie wyczerpałem
swoje jestestwo. Smoczemu panu... nie brakowało... entuzjazmu, kiedy mnie karał.
- Łypnął
na Barakasa, który niewidzącym wzrokiem wodził po drzewach. - Nie mogę
powiedzieć, że
mu współczuję! Życzyłbym mu gorszego losu, ale wiem, że nie spodobałaby ci się
taka
nienawiść.
- - Potrafię zrozumieć twoje rozgoryczenie, Czarny Koniu. Nie sądź, że jest
inaczej.
- - Może. Teraz to nie ma znaczenia. Dajcie mi chwilę, a wyślę was w ostatni
etap
podróży. - Hebanowy ogier podniósł się powoli i jego postać trochę się
zestaliła.
Czarodziejka nie była pewna, czy dobrze zrozumiała.
- - Dokąd nas wysyłasz? Parsknął.
- - A jak myślisz? Do domu twojego ojca i jego połowicy!
- Ale... - Napotkała spojrzenie Faunona. - Ale co będzie z tobą?
- - Ze mną? - zapytał elf, podchodząc bliżej. Gerrod odwrócił się z jawną
wrogością.
- - Nie chciałbyś wrócić do swoich?
- Myślałem, że jeśli się tam wybiorę - uśmiechnął się ze zmęczeniem - to tylko z
tobą
u boku.
To chciała usłyszeć, ale nadal nie mogła pogodzić się z jego decyzją.
- - Zapewne nie będziesz mógł wrócić! Podróż przez ocean jest niebezpieczna.
- - Nie mam powodu, by wracać, Sharisso. Starszyzna w gruncie rzeczy nie
interesowała się moją wyprawą. W ich mniemaniu chodzi tylko o nowych panów tej
ziemi, a
to dla nich nie pierwszyzna. Wyrazili zgodę na naszą wyprawę nie dlatego, że
zależało im na
informacjach, ale ponieważ wiedzieli, że i tak wyruszymy. - Uciszył jej dalsze
zastrzeżenia
długim pocałunkiem.
Sharissa niechętnie wysunęła się z jego objęć.
- W takim razie nic nas nie zatrzymuje. Czamy Koń może... Gerrod, w kapturze
naciągniętym tak głęboko, że prawie nie było widać twarzy, wszedł jej w słowo.
- Muszę prosić cię o przysługę, Sharisso,
- - O przysługę? - Teraz, gdy powzięto decyzję, chciała mieć wszystko za sobą.
Chciała zobaczyć ojca i przybraną matkę... i wieść spokojne życie, przynajmniej
przez jakiś
czas...
- - Zajmij się moim ojcem. W obecnym stanie jest bezradny, nie może sam
zatroszczyć się o siebie. Ktoś musi się nim zaopiekować.
- - A ty, Vraadzie? - zapytał Faunon, patrząc na niego krytycznie. - Dlaczego ty
nie
możesz tego zrobić?
- - Bo zostaję tutaj. Nie idę z wami.
Nawet elf osłupiał. Sharissa zrobiła krok w stronę Gerroda, ale on cofnął się na
podobną odległość. Wreszcie wykrztusiła:
- Dlaczego? Dlaczego chcesz tu zostać?
Nie wiedziała, czy patrzy jej w oczy, tak głębokie były cienie kaptura.
- Ciekawi mnie ten kontynent. Będę prowadzić badania i tak dalej. Poza tym moja
obecność tylko bardziej nadszarpnęłaby siły demonicznego konia. - Beztrosko
wzruszył
ramionami, choć Sharissa wiedziała, że to tylko poza. - Nie mam do czego wracać.
Sharissa dobrze znała Gerroda i wiedziała, że próba nakłonienia go do zmiany
zdania
byłaby daremna. Jednak spróbowała do niego podejść, chcąc przynajmniej pożegnać
się z nim

background image

i podziękować za wszystko, co zrobił dla jej dobra. On jednak nie chciał jej
podziękowań.
Kiedy zrobiła następny krok, pokręcił głową.
- Nie ma czasu! On słabnie z każdą chwilą, a wszyscy powinniśmy odejść, zanim
znajdą nas smoki czy inne potwory.
Czarny Koń usłyszał, że o nim mowa, i wziął się w garść. Nie patrzył na
zakapturzonego Tezerenee, tylko na tych, których miał zabrać.
- Dokąd pójdziesz, Gerrodzie? - zapytała Sharissa, pragnąc przynajmniej tyle od
niego
uzyskać.
Nie dał jej satysfakcji.
- - Nie mam pojęcia - odparł. Podniósł rękę w pożegnalnym geście. - Życzę ci
szczęścia, Sharisso. Na zawsze zachowam w pamięci ciebie i twojego ojca.
- - Pora ruszać! - oznajmił Czarny Koń. - To nasza jedyna szansa, więc
przygotujcie
się!
Sharissa złapała Faunona za rękę i drugą przyciągnęła milczącego Barakasa.
Odpowiedziała uśmiechem na uśmiech elfa, a potem odwróciła się, by ostatni raz
spojrzeć na
Gerroda.
Czarodziej już odszedł.
- Ger... - zaczęła.
Świat zniknął... i pojawił się chwilę później.
- - Nie udało się - usłyszeli bardzo zmęczony głos. - Przykro mi. To wszystko,
na co
mnie stać.
- - Gdzie jesteśmy? - Sharissa nie rozpoznała okolicy, ale przecież nie znała
całego
kontynentu.
Faunon zadarł głowę.
- - Słońce się przesunęło, więcej niż o trzecią część dnia. - Ton zdradzał
podziw dla
cienistego rumaka. - Przebyliśmy szmat drogi!
- - To... to kontynent, na którym... na którym twój lud założył kolonię,
Sharisso.
Szkoda, że... że nie zdołałem przenieść was do miasta, ale być może tak jest
lepiej. Nie mam
ochoty znowu ich oglądać. - Podniósł się, falując na lekkim wietrze. - No, na
mnie już pora.
- - Nie! - Czy miała stracić wszystkich, teraz, tak blisko domu?
- - Przepraszam, że zostawiam cię w niepewnym położeniu, ale jestem u kresu sił.
Muszę odejść, Sharisso. - Cienisty rumak pochylił głowę w ukłonie. - Muszę
uzupełnić swoje
jestestwo, a tego nie można dokonać w twoim świecie.
- - Kiedy wrócisz?
Nie chciał odpowiedzieć, ale ustąpił, widząc jej zasmuconą minę.
- Nie za twojego życia. Pewnie nawet nie za życia twoich wnuków.
Nagle drzewa wydały się posępne, a okolica mroczna.
- Ojciec będzie zły na ciebie. Tak krótko się tobą cieszył. Wieczysty westchnął
ciężko.
- - Będzie mi was brakować. Podziękuj mu w moim imieniu za nauki i przyjaźń.
Będą mi skarbem, gdy wydobrzeję.
- - Wrócisz?
- - Pewnego dnia. Żegnaj.
Sharissa zamrugała. Czarny Koń zniknął. Opadł ją nagły strach i szybko złapała
Faunona za rękę.
- Ty mnie nie zostawisz, prawda?
- Nie zostawię cię. Trzeba by nie lada siły, żeby mnie odpędzić! Czarodziejka
rozejrzała się po okolicy i ściągnęła brwi.
- Nadal nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. - Wiatr zdmuchnął jej włosy na twarz.
Odgarnęła je i dodała: - Pewnie po drugiej stronie kontynentu.

background image

Faunon zmrużył oczy i spojrzał na zachód.
- - Tamto wzgórze jest znacznie wyższe od innych. Jeśli się na nie wdrapiemy, ze
szczytu ujrzymy znacznie więcej niż stąd.
- - Wdrapiemy? - Sharissa nie miała sił na oddychanie, co tu więc mówić o
wspinaczce.
- - Pójdziemy tam i wejdziemy na górę. Przykro mi, moja Vraadko, musimy to
zrobić, chyba że masz dość siły woli, żeby nas tam teleportować. Na mnie w tym
względzie
nie można liczyć.
Pragnęła zrobić to z całego serca, lecz same chęci nie wystarczały. Osłoniła
oczy
dłonią i spojrzała na opadające słońce. Ogromnie chciała być w domu, ale
należało wziąć pod
uwagę różne rzeczy - między innymi stan ich towarzysza. Barakas stał i wbijał
wzrok we
własne ręce - w rękawice splamione krwią przeobrażonej Alcii. To zadecydowało.
- Mam lepszy pomysł. Lepiej zostać tutaj, wypocząć przez noc i ruszyć z samego
rana.
Nie jesteśmy w pobliżu kolonii, bo coś bym wyczuła. Jutro oboje będziemy w
lepszej formie.
Poza tym... - Wskazała na patriarchę. Patrząc na zakrwawione ręce, mamrotał
ledwie
zrozumiałą litanię. Czarodziejka zastanawiała się, jak długo to potrwa. - Poza
tym muszę
obmyć go z tej krwi, bo inaczej sama oszaleję.
Faunon przyznał jej rację i powiedział, że nazbiera chrustu i rozejrzy się za
czymś do
jedzenia. Wyjął kryształ, który dostał od Gerroda.
- - Masz swój?
- - Tak. Trzymałam go w ręku, gdy zawiódł czar teleportacji. Nie mogłabym
spojrzeć Gerrodowi w oczy, gdybym też go zgubiła. - Teraz już nie musiała się o
to martwić.
Ponury czarodziej był daleko, bardzo daleko, i zapewne już nigdy go nie zobaczy.
Rozejrzała
się po okolicy. - Gdzieś musi być woda. Trzeba ją znaleźć.
Dopisało im szczęście. Opodal płynął niewielki strumyk, ledwie strużka, ale wody
wystarczyło do ugaszenia pragnienia. Nawet Barakas się napił. Sharissa miała
nadzieję, że
zimna woda przywróci mu rozsądek. Patriarcha otarł usta i usiadł na ziemi. Był
tak oderwany
od rzeczywistości, że nawet nie zdjął rękawic.
Słońce jeszcze nie zaszło. Faunon zniknął w lesie z szybkością i lekkością
spełniającą
wyobrażenia, jakie Sharissa miała na temat jego ludu. Pod jego nieobecność
zajęła się
czyszczeniem zbroi Barakasa. Gdyby kiedyś' ktoś jej powiedział, że będzie robić
coś takiego,
odpowiedziałaby śmiechem. Teraz było to naturalne. Patriarcha przypominał małe,
bezradne
dziecko.
Jej wysiłki poszły na marne. Krew wsiąkła w ubranie i zaschła. Sharissa
przetarła
pancerz, ale i tak zostały na nim rdzawe płamy.
Jutro, kiedy będzie silniejsza, użyje czarów, żeby pozbyć się tych resztek.
Barakas obojętnie poddawał się jej zabiegom, a raz przestał mamrotać "Moc..." i
"Tze...", i powiedział:
- Nie zejdą. Krew wsiąkła w moją skórę. Nigdy nie zejdą.
Gdy Sharissa wreszcie zrezygnowała, z powrotem pogrążył się w letargu.
Zaprowadziła go pod drzewo i usadowiła na ziemi, opierając plecami o pień. Potem
zajęła się
sobą.

background image

Zbliżał się wieczór, a Faunon nie wracał. Sharissa zdawała sobie sprawę, że
zdobycie
pożywienia może nie być łatwe, ale przedłużająca się nieobecność elfa zaczęła ją
niepokoić.
Tutaj, na drugim kontynencie, powinni być bezpieczni, lecz bała się, że noc
rozdzieli ją z
ostatnim i najdroższym sercu towarzyszem. Barakas się nie liczył. Równie dobrze
mogłaby
być sama. Usiłując o tym nie myśleć, zaczęła zbierać suche gałązki na ognisko.
Pomyślała o
stworzeniu ognia bez opału, ale nawet taki drobiazg przerastał jej siły. Poza
tym zawsze
szczyciła się niezależnością od magii, gdy ten sam wynik mogła osiągnąć dzięki
fizycznej
pracy. W tej kwestii nie zgadzała się z naukami swojego ojca.
Faunon wrócił o zachodzie słońca. Przyniósł naręcze chrustu i, co ważniejsze,
jagody i
upolowanego królika. Sharissa ucieszyła się, że wiedział, jak go przygotować; po
zmywaniu
krwi z Barakasa sama myśl o sprawianiu zwierzęcia przyprawiała ją o mdłości.
Posiłek był skąpy, ale zaspokoili głód. Sharissa podzieliła strawę i dała
patriarsze
równą część. Zdjęła mu hełm i w trakcie jedzenia spoglądali na niego, doszukując
się jakichś
reakcji, lecz tylko jadł, mamrotał i marszczył czoło, pogrążony w zadumie.
Zastanawiała się,
o czym myśli. Widziała rozpacz w jego oczach.
Po posiłku przygotowali się do snu. Faunon powiedział, że będzie pierwszy pełnić
wartę. Zapewnił, że, będąc elfem, potrafi doskonale wypocząć z otwartymi oczami.
Kiedy
Sharissa obrzuciła go groźnym spojrzeniem, obiecał, że zbudzi ją, gdy nadejdzie
pora na
zmianę. Sharissa nie chciała, by czuwał przez całą noc. Był równie zmęczony jak
ona.
Zasnęła, gdy tylko przyłożyła głowę do ziemi. W tej samej chwili zaczęła śnić.
Ścigał
ją obrzydliwy mglisty twór, który wlepiał w nią tysiące oczu. Uciekając przed
okropnym
prześladowcą, niemal wpadła w szeroko rozwartą paszczę wielkiego smoka, który
przypominał Gerroda. Odwróciła się i pomknęła w drugą stronę, ale wtedy
usłyszała złośliwy
chichot opiekuna-odstępcy.
Pościg trwał w nieskończoność, potwory i wspomnienia mieszały się w przypadkowy
sposób.
Kiedy się ocknęła, najpierw pomyślała z ulgą, że wyrwała się z koszmarnego
cyklu.
Potem uświadomiła sobie, co ją zbudziło, i zastanowiła się, czy nie wolałaby
śnić koszmaru.
- Nieeee! Jestem Tezerenee! Tezerenee to potęga!
Faunon już biegł do patriarchy, który klęczał pod drzewem i obejmował się
ramionami
tak mocno, jakby myślał, że rozpada się na części. Krzyczał coraz mniej
zrozumiale,
bełkotliwie powtarzając nazwę klanu i słowo "potęga".
Sharissa stanęła u jego boku i spróbowała przedrzeć się przez mur ogarniającego
go
szaleństwa.
- - Barakasie! Wysłuchaj mnie! Nie dzieje się nic złego! Jesteś tutaj
bezpieczny! -
Przyszło jej na myśl, że może został ranny, a w panującym chaosie nikt dokładnie
go nie

background image

obejrzał. - Wielmożny Barakasie! Co ci dolega? Powiedz mi, może zdołam ci pomóc.
- - Tezerenee... Potęga...
- - Chyba się uspokaja - powiedział Faunon.
Zdawało się, że Barakas z powrotem wpada w katatonię. Sharissa wzdrygnęła się na
ten widok, ale taki stan był lepszy od jego wcześniejszego ataku. Patriarcha
miał dość siły, by
skrzywdzić ich oboje.
Zaniepokojona czarodziejka pochyliła się nad nim.
- Barakasie?
Nawet Faunon nie zareagowałby tak szybko, z prędkością błyskawicy. Patriarcha
odepchnął oboje i ze zwierzęcym rykiem pomknął w gęstwinę.
- Zatrzymaj go!
- Za późno - mruknął jej towarzysz, lecz mimo to posłuchał. Biegli w ślad za
smoczym władcą, nasłuchując ciężkiego tupotu, który powinien nieść się w nocnej
ciszy.
Jednak patriarcha sunął bezgłośnie jak duch i szybciej, jak się zdawało, od
elfa.
Po paru minutach zrezygnowali z pościgu. Zgubili trop. Dla elfa, przed którym
las nie
miał tajemnic, było to wyjątkowo irytujące.
- - Jakby rozpłynął się w powietrzu! Dlaczego nie mogę znaleźć śladów?
- - Może... może stał się taki jak Lochivan?
- - Czy moglibyśmy nie zauważyć smoka? - odparł. - A jeszcze lepiej, czy smok
nie
zauważyłby nas?
Rozejrzała się, lecz gęste korony drzew nie przepuszczały poświaty księżyców.
- - Zdaje się, że się czegoś przestraszył.
- - Pewnie ponownie przeżywał swoją tragedię. Takie nieszczęście każdym
wstrząsnęłoby do głębi. Może nawet śnił o śmierci małżonki.
- - Tzee...
- - Słyszysz coś? - zapytała.
- - Nie. Jestem zbyt wykończony, żeby nasłuchiwać. Przykro mi, Sharisso,
naprawdę. Gdybym znalazł trop, ruszyłbym dalej. Teraz mogę powiedzieć tylko
tyle, że
możemy wrócić tu rano i zobaczyć, czy las zdradzi nam swoje stkrety.
"Gdzie będzie wtedy Barakas?" Jednak Faunon miał rację. Nie mieli szans na
znalezienie patriarchy. Czarodziejka wątpiła, czy światło dnia coś zmieni.
Barakas zniknął.
Odszedł na zawsze: ostatnia ofiara, miała nadzieję, własnych ambicji utworzenia
cesarstwa.
Jak na ironię, zostawił po sobie cesarstwo - cesarstwo stworzeń, które uczynił
herbem
swego klanu.
Wrócili do obozowiska i usiedli. Tym razem sen długo nie nadchodził, ale kiedy
wreszcie się zjawił, Sharissa była wdzięczna, że okazał się głęboki i wolny od
koszmarów.
- Tzee...
Coś uciskało jej piersi i tamowało oddech. Przekręciła się na bok.
- Tzee...
Początkowo pomyślała, że to sen, ale zaraz potem przyszło opamiętanie. Gdyby
śniła,
to nie powinna o tym wiedzieć. Powinna być uwikłana w akcję snu.
- Tzee...
Przewróciła się na plecy i otworzyła oczy.
Koszmar ze snu odpowiedział jej spojrzeniem.
Wrzasnęła na cały głos, i wcale nie była tym zawstydzona. Każdy wrzasnąłby na
widok mrocznej, chmurnej masy, z której wyzierały niezliczone oczy. Echa
bezsensownego
dźwięku tłukły się jej po głowie. Była pewna, że jego źródłem jest zalegający
nad nią
koszmar.

background image

Spłoszył go krzyk. Sharissa usłyszała głos Faunona. Z grozą i zdumieniem
patrzyła,
jak masa wznosi się i umyka w gęsty las. Elf rzucił się w pościg, ale mknęła z
gracją i
chyżością najszybszych jastrzębi i zniknęła, nim zdążył zrobić tuzin kroków.
Przez cały czas Sharissa słyszała to samo bezsensowne słowo: "Tzee... Tzee..."
Nie
chciało ucichnąć jeszcze przez długi czas.
- Sharisso! Na Rheenę, nigdy sobie nie wybaczę, że byłem taki uparty! Wbrew
danemu słowu chciałem czuwać przez całą noc. To... To coś musiało zjawić się,
gdy tylko
przysnąłem.
Słońce już wstawało, ale blask dnia nie przynosił ukojenia. Choć nocny gość,
czymkolwiek był, uciekł, Sharissa nie mogła pozbyć się wrażenia, że nadal nie są
sami, że
ktoś ich pilnie obserwuje.
- - W życiu nie widziałem czegoś takiego! - zawołał elf, gdy szukali pociechy w
swoich ramionach. - Gadało mi w głowie...
- - Tzee - powiedziała. - Powtarzało: "Tzee".
- - Dokładnie!
- - Tezerenee? - szepnęła do siebie.
- - Co?
- - Nic. - Nie chciała dłużej o tym myśleć. Taka możliwość przerażała ją
bardziej niż
myśl o smokach. Z pomocą Faunona podniosła się z ziemi. Nadal coś było nie w
porządku. -
Faunonie, wyczuwasz coś?
Zmrużył oczy i rozejrzał się po okolicy.
- Dotąd o tym nie myślałem, ale... czy to możliwe, że wcale nie odeszło?
Możliwe, choć takie wyjaśnienie nie trafiało jej do przekonania. Obecność, którą
wyczuwała, była znajoma. Nie opiekunowie, tylko...
Czarodziejka odsunęła się od Faunona i omiotła wzrokiem pusty z pozoru las.
- - Doskonale! Jakże to uprzejmie z waszej strony! Nie chcieliście nas
przestraszyć.
Już wiem, że tam jesteście, wiec możecie wyjść.
- - Z kim... - Elf zapomniał o pytaniu, gdy spomiędzy drzew wyłoniło się kilka
postaci. Nie wiadomo, skąd się wzięły, bo przecież w pobliżu nie było żadnej
kryjówki. Miały
na sobie jednakowe szaty z kapturami i poruszały się z nieosiągalną dla nikogo
innego
harmonią. Można by pomyśleć, że kieruje nimi jeden umysł.
Nie-ludzie, Beztwarzy, jak zwali ich inni, okrążyli czarodziejkę i jej
towarzysza.
- - Sharisso, nie zrobią nam krzywdy?
- - Trudno powiedzieć - odparła szczerze. - Mam nadzieję, że nie.
Uśmiechnął się lekko.
- - Od kiedy cię poznałem, moja Vraadko, moje życie jest pełne niespodzianek.
Nigdy nie wiem, co przyniesie następna chwila.
- - Ja też nie - przyznała. Jedna z istot o pustych obliczach oddzieliła się od
pozostałych i stanęła wprost przed nią. - Jesteście. - Czarodziejka chciałaby
mieć tyle odwagi,
ile brzmiało w jej głosie. - Co teraz? Po co przyszliście?
W odpowiedzi wysoka postać podniosła lewą rękę. Spojrzeli we wskazaną stronę.
Jak Beztwarzy, w jednej chwili zjawiła się tam, gdzie jej nie było. Była dość
szeroka,
by pomieścić ich oboje, ale nie jej wielkość zwróciła ich uwagę. Jak zawsze, to
ona sama
przyciągała spojrzenia. Pradawna Brama. Śmigały po niej w nie kończącym się
wyścigu
niezliczone stworzonka, czarne i z kształtu jakby gadzie. Szary, kamienny,
porośnięty

background image

bluszczem łuk był tylko jedną z postaci, jakie przybierała Brama. Niezależnie od
formy,
promieniowało z niej poczucie niewiarygodnego wieku i sugestia, że jest czymś
więcej niż
zwyczajną bramą. Ta konstrukcja tętniła życiem.
- Mój ojciec nazywa to Bramą - powiedziała Sharissa. - Z wielkiej litery. Zawsze
uważał, że zasługuje na imię.
- Ona naprawdę żyje? Wzruszyła ramionami.
- Czy to coś, co nas zaatakowało, było żywe? Dochodzę do przekonania, że ten
świat
jest równie obłąkany jak Nimth.
Beztwarzy znów wyciągnął rękę.
- Chyba chce, żebyśmy weszli, Sharisso. Co proponujesz? Czarodziejka już nie
ufała
Baztwarzym. Mieli własne cele i nie była pewna, czy są one zbieżne z dążeniami
jej ludu.
Mimo to nie widziała powodu, żeby odmówić - poza tym nie wiadomo, czy
zakapturzone
istoty zważałyby na jej sprzeciw.
- Powinniśmy przejść. Myślę, że tak będzie najlepiej. Elf złapał ją za rękę.
- Wejdziemy razem. Nie mam ochoty zostać tu sam jak kołek.
Ta myśl ją przestraszyła. Czy nie-ludzie otworzyli Bramę wyłącznie dla niej? Czy
Faunon nie mieścił się w ich planach? Mocno ścisnęła jego rękę i skinęła głową
do
przywódcy.
- Idziemy razem.
Beztwarzy postąpił tak, jakby chciał uśmierzyć ich obawy: ruszył ku żywej
Bramie.
Nawet się nie zatrzymał. Gdy przechodził pod łukiem, zobaczyli błysk, a potem
budowlę,
którą czarodziejka rozpoznała.
Jej twarz się rozjaśniła.
- Za nim! Szybko! Dosłownie rzucili się w Bramę.
Po drugiej stronie Sharissa zatrzymała się i odetchnęła głęboko. Faunon
dostrzegł jej
uśmiech i odprężył się.
- Jesteśmy?
Wskazała wspaniały zamek na szczycie wzgórza. Między nimi a wielką budowlą
rozpościerała się łąka porośnięta wysoką trawą i kwiatami. Sharissa nie
przypominała sobie
innego widoku, który przepełniłby ją taką ulgą i szczęściem. Pobiegła, ciągnąc
Faunona za
sobą i wołając:
- To dom!
Była tak uradowana, że z biegu od stóp wzgórza do bramy, w której czekał jej
ojciec i
przybrana matka, pozostały jej tylko niewyraźne wspomnienia.
- - Chcieli, żebyśmy wyszli na zewnątrz - powiedziała Ariela. - Zastanawialiśmy
się,
po co. Często żałuję, że nie mają ust.
- - Wtedy musieliby wiele wyjaśnić - odparła Sharissa. - Nie sądzę, żeby tego
chcieli.
Stali we czworo na dziedzińcu zamku, który stanowił centrum "kieszonkowego"
świata Dru Zeree. Dwie godziny spędzili na rozmowie, wymieniając się
opowieściami o
wydarzeniach, które miały miejsce na tym lądzie i za morzem. Widząc ich
wyrnizerowane
twarze, Dru natychmiast wyczarował jedzenie i picie. Sharissa sama rzuciła
proste zaklęcie,
pragnąc zaznać przyjemności, jaka płynęła z możliwości uzyskania odpowiedniej

background image

koncentracji i posiadania siły. Zauważyła, że tutaj zakończenie czaru było
łatwiejsze niż na
tamtym kontynencie. Przyszło jej na myśl, że ziemia lub opiekunowie mogą mieć z
tym coś
wspólnego, ale postanowiła na razie nie wspominać ojcu o tej teorii.
Dru Zeree jeszcze raz uściskał córkę.
- Bałem się, że już nigdy cię nie zobaczę! Nie byłem pewien, czy Gerrod zdoła
cię
odnaleźć. Był moją jedyną nadzieją. - Mistrz magii z lekkim zakłopotaniem dodał:
- Przykro
mi, że nie wrócił.
Ariela wybawiła Sharissę z kłopotliwej sytuacji, zwracając się do elfa.
- - A już myślałam, że nigdy więcej nie ujrzę nikogo z mojego ludu. Mam
nadzieję,
że Sharissa raz na jakiś czas wypuści cię. Przyjemnie będzie pogawędzić o dawnym
życiu.
- - Z pewnością. A ty powiesz mi, jak wygląda życie wśród legendarnych,
przeklętych Vraadow. Mam miłe doświadczenia, ale nie brakuje mi również tych
przykrych. -
Faunon uśmiechnął się, by nikt nie wziął mu za złe tego wyznania.
- - Możecie zacząć już teraz - zaproponował Dru, obejmując Sharissę. - Chciałbym
przez chwilę porozmawiać z córką. Niezbyt długo, obiecuję. Oboje potrzebujecie
wypoczynku.
- - Chętnie przespałabym cały miesiąc - przyznała Sharissa.
- - W takim razie rozmowa naprawdę będzie krótka.
Faunon podziękował czarodziejowi za wszystkie dobrodziejstwa i odszedł wraz z
wielmożną Zeree. Ariela wiedziała, że gdy później zostaną sami, mąż zda jej
relację z
rozmowy z córką.
Dru odwrócił się i przez chwilę podziwiał fantazyjnie cięte krzewy na
dziedzińcu.
Zielone zwierzęta niemalże rwały się do harców. Czarodziej jednakże daleki był
od takiej
beztroski.
- - A zatem klan smoka już nie istnieje. Shrissa szła z nim ramię w ramię.
- - W pewnym sensie klan smoka teraz dorasta do swego miana. Odpowiedział jej z
pozbawionym humoru uśmiechem:
- Chyba tak. Nie wiem, czy im współczuć, czy bać się o naszą przyszłość.
Będziemy
musieli dokonać pewnych zmian, a nie sądzę, by wszyscy się na nie zgodzili. Od
odejścia
Barakasa Silesti mówi o zabraniu swoich zwolenników i założeniu drugiej kolonii.
- To byłaby głupota! Dru wzruszył ramionami.
- - Wybór należy do nich. Zdaniem Silestiego triumwirat już nie ma sensu.
- - Ale jeśli pewnego dnia smoki zaczną sprawiać kłopoty...
- - W tym czasie, Sharisso, powinniśmy być przygotowani. Nie zapominajmy o
kłopotach, które mogą nadejść z niespodziewanej strony. Być może pewnego dnia
dzieci
smoka okażą się naszymi sprzymierzeńcami.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Te potwory? Nigdy! Ojcze, gdybyś tam był, gdybyś widział przemianę Lochivana i
słyszał głos srebrnego smoka... nigdy nie powiedziałbyś czegoś takiego!
Poprowadził ją tam, dokąd odeszła Ariela z Faunonem.
- Smok z Głębin złożył nam krótką wizytę. Zostawił prostą wiadomość, ale do
czasu
twojego powrotu i opowieści o wszystkich tych wypadkach nie miałem pojęcia, o co
mu
chodziło, Sharissa czekała, wiedząc, że ojciec będzie mówić dalej.
- Opiekun powiedział, że nie powinienem tracić otuchy, że wszyscy królowie
zaczynali jako tyrani i potwory, ale tylko ta jedna rasa może pójść dalej.
Zapytałem, jak to

background image

rozumieć i gdzie ty jesteś, Sharisso. Zignorował moje prośby i rzekł tylko, że
zmiany nigdy
się nie kończą i że my, bardziej niż ktokolwiek inny, możemy ukształtować własną
przyszłość.
Dni Zeree ściągnął brwi, dumając nad znaczeniem słów opiekuna. Sharissa
wiedziała,
że również koloniści będą musieli dostosować się do wymogów świata założycieli,
ale
zadecydowała, że wyjaśnienie tej sprawy może zaczekać, dopóki sytuacja się nie
unormuje.
- - To wszystko? - zapytała.
- - Nie, wcześniej powiedział, że powinienem obserwować Beztwarzych. Nic więcej.
Prawie o tym zapomniałem.
- - A gdzie oni są? - Nie widziała ich od czasu przejścia przez Bramę. Na łące
nie
było nawet tego, który ich wyprzedził.
- - Wszędzie wokół. Nie okazali zainteresowania waszym przybyciem.
- - Dobrze skrywają swoje prawdziwe uczucia. - Gdy Dru czekał z ojcowską
cierpliwością, Sharissa rozkoszowała się spokojem tego miejsca i chwili. Tak
wiele się
wydarzyło i tak wiele się jeszcze wydarzy. Przemiany, jakim ulegli Tezerenee,
mogły
wydawać się nieznaczne w porównaniu z tymi, jakie czekały pozostałych
kolonistów. Ona
sama też się zmieniła pod wpływem niedawnych przeżyć; teraz dużo lepiej
rozumiała
konieczność przetrwania kolonii oraz rolę, jaką odgrywała jej rodzina. Dotąd
praca do
upadłego jej nie przeszkadzała, ale pogrążając się w niej traciła z oczu
subtelniejsze aspekty
zmian. To się zmieni. Musi się zmienić.
"Dzieci smoka mają swoją przyszłość - osądziła w myślach. - Nadszedł czas,
żebyśmy
zadbali o naszą".
"Od jutra" - zadecydowała. Zasłużyła na jeden dzień wypoczynku, jeden dzień na
odzyskanie sił przed czekającymi ich zmianami. Miała nadzieję, że Faunon nie
będzie
żałować, że z nią tu przybył.
Miała nadzieję, że sama nie będzie żałować powrotu.
- Poszukamy Arieli i Faunona? - zapytał ojciec. Być może uznał, że jest tak
zmęczona,
że zaczyna zasypiać mu w ramionach.
- - Dobrze - odparła, otrząsając się z zadumy i uśmiechając się do niego. - I
obiecaj
mi, że dziś nie będziemy nic robić! Absolutnie nic!
- - Jak sobie życzysz. Jesteś w domu, możesz wypoczywać, ile dusza zapragnie.
W odpowiedzi pocałowała go w policzek. Gdy szli na poszukiwanie elfów,
pomyślała,
że gdy od jutra zacznie dzielić czas między rodzinę a przyszłość, nie pozostanie
go wiele na
poleniuchowanie.
Z jakiegoś powodu wcale jej to nie martwiło.

XXII

W wielkich Górach Tyber złoty smok ryknął. Sfrustrowany i zły na siebie,
wyładowywał gniew na strzępach sztandaru i innych przedmiotach. Porzuciły je
przed
tygodniami nieliczne przerażone małe stworzenia, którym udało się uciec przed
nim i jego

background image

krewniakami. Umykały na południe, ale zrezygnował z pościgu, gdy tylko opuściły
góry.
Pamięć go zawodziła, ale przypominał sobie, że Góry Tyber zostały mu dane. On
był tutaj
panem.
Tyle różnych rzeczy usiłowało przebić się przez mgłę, która spowijała jego
umysł.
Wiedział, że ma moc na usługi, ale jeszcze nie umiał z niej korzystać. Nikt z
klanu tego nie
potrafił. Ale smoczy król wiedział, że z każdym dniem jest coraz bliższy
zrozumienia magii.
Podobnie rzecz się miała ze skrzydłami. Ledwie parę dni temu zaczęły wyrastać mu
z
grzbietu. Dziś były tylko drobnymi, żałosnymi wyrostkami, ale pewnego dnia
uniosą go w
przestworza.
Pragnął skrzydeł i magii; inne rzeczy tylko go rozpraszały. Jako monarcha tego
smoczego klanu nie potrzebował imienia. Wiedział, kim jest, i to musiało
wystarczyć. Zabił
dwa niepokorne smoki, żeby ugruntować swoją pozycję.
"Reegan". Dlaczego to słowo brzmiało tak znajomo? A co to znaczy "Tezerenee"? I
kim była ta maleńka dwunożna istota, która śmiała przebywać tam, gdzie nie ważył
się wejść
nikt inny z jego plemienia? Stworzonko okręciło się swego rodzaju kokonem i
patrzyło na
smoczego króla tak, jakby się znali. Z niewiadomych powodów smok nie miał chęci
rzucić
się na ten mały kąsek. Skoro trzymał się w należnej odległości, niech sobie
żyje. Ma się
rozumieć, darowanie mu życia było oznaką smoczej wielkości i wspaniałomyślności.
Smok znów zaczął pastwić się nad sztandarem. Niewiele z niego zostało, ale
zawsze
uważał, żeby pozostawić coś na później. Rozdzieranie maleńkich kawałków
sprawiało mu
przyjemność, choć nie wiedział, dlaczego. Ale skoro był władcą, szukanie powodów
wydawało się zbędne.
Bystre gadzie oczy zauważyły cienie, które nagle pojawiły się na ziemi. Smok,
który
był Reeganem, podniósł głowę i ryknął wyzywająco. Okrążali go skrzydlaci, będący
jego
śmiertelnymi wrogami. Inne smoki w rozległych jaskiniach góry skwapliwie
odpowiedziały
na wezwanie. Skrzydlaci wzięli paru ich braci w niewolę, a takiej zniewagi nie
mogły puścić
płazem, choć dni ptasiego ludu były już policzone. Dziś być może mieli niewielką
przewagę,
lecz z czasem nadejdzie taki dzień, kiedy smoki zawładną całym kontynentem.
Skrzydlaci jeden po drugim lądowali wokół smoka. Zdawało się, że tym razem chcą
pojmać jego, władcę klanu. Znów ryknął, przyzywając poddanych i rzucając
wyzwanie
ptakom. Kiedy w swej zuchwałości skrzydlaci poważyli się postąpić zbyt blisko,
przypuścił
atak.
Nikt nie odbierze mu przyszłości, nikt nie pozbawi go przynależnego mu miejsca w
tym świecie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Knaak Richard A Smocze Krolestwo (tom 3 Wilczy helm)
Knaak Richard A Smocze Krolestwo (tom 1 Ognisty smok)
Knaak Richard A Smocze Krolestwo (tom 2 Lodowy smok)
Knaak Richard A Smocze krolestwo (tom 4 Mroczny rumak)
Knaak Richard A Warcraft Dzien Smoka
Knaak Richard Bohaterowie II Minotaur Kaz
Jeźdźcy Smoków z Pern Smocze werble tom 6
Cykl WarCraft (1) Dzień Smoka Richard A Knaak
Richard A Knaak WarCraft Dzien Smoka v 1 1

więcej podobnych podstron