Richard A Knaak
Mroczny rumak
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Shadow Steed
Wersja angielska 1990
Wersja polska 2001
I
- Przywołasz dla mnie demona.
Słowa te paliły umysł Drayfitta. Stale prześladowało go mrożące krew w żyłach
oblicze monarchy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że król mówił poważnie.
Był
pozbawionym poczucia humoru, zgorzkniałym człowiekiem. W ciągu dziewięciu lat,
jakie
upłynęły od czasu jego straszliwego okaleczenia, przyswoił sobie wszystkie te
cechy, którymi
niegdyś pogardzał. Pałac odzwierciedlał tę przemianę; niegdyś jasna i wyniosła
budowla stała
się mroczną, na pozór nie zamieszkaną skorupą.
Mimo wszystko był jego panem, człowiekiem, który reprezentował wszystko to,
czemu Drayfitt ponad stulecie wcześniej złożył przysięgę wierności. Dlatego
wychudły,
sędziwy mężczyzna tylko skłonił się i powiedział:
- Wola twoja, królu Melicardzie.
„Ach, Ishmirze, Ishmirze - pomyślał niewesoło. - Czemuś nie zaczekał na
zakończenie
mojego szkolenia, tylko pospieszyłeś na wojnę, by polec wraz z innymi Smoczymi
Mistrzami? Czemuś w ogóle zaczął mnie uczyć?”
Tylko komnata leżąca głęboko w podziemiach pałacu nadawała się do wykonania
zleconego zadania. Pieczęć na drzwiach należała do Renneka II, prapradziada
Melicarda,
człowieka znanego z upodobania do ciemnych sprawek. Wnętrze zostało wysprzątane,
więc
Drayfitt mógł bez przeszkód wyryć linie bariery w podłodze. Większą część
pomieszczenia
zajmowała klatka, nie żelazna jednak, a magiczna. Drayfitt nie był pewien, jakie
wymiary
może mieć demon. Opierał się więc głównie na domysłach, choć miał do pomocy
księgę,
którą Quorin odnalazł dla króla. Z drugiej strony, nie przeżyłby większości
swoich
rówieśników, gdyby działał na ślepo i bez namysłu.
W pokoju panował mrok, który bezskutecznie starała się rozproszyć samotna
pochodnia. Jeszcze mniejsze szansę miały dwie świece, ledwie dające światło
niezbędne do
czytania. Migotliwa pochodnia wywoływała własne demony, tańczące cienie, które
witały
rodzące się zaklęcia radosnymi podrygami. Drayfitt wolałby oświetlić to miejsce,
choćby
tylko dla uspokojenia własnych nerwów, lecz król Melicard postanowił przyglądać
się
odprawianiu czarów, a ciemność zawsze poprzedzała i podążała za królem wszędzie.
Jego
pan i władca opętany był obsesyjnym pragnieniem zniszczenia Smoczych Królów i im
podobnych.
- Jak długo jeszcze? - Głos Melicarda drżał z oczekiwania, przez co król
przypominał
dziecko, które nie może się doczekać ulubionego cukierka.
Drayfitt podniósł głowę. Nie odwrócił się do swego władcy, tylko wbił oczy we
wzór
na podłodze.
- Jestem gotów, wasza wysokość.
Głos Quorina, doradcy króla, przeciął myśli maga niczym dobrze naostrzony nóż.
Od
dwóch lat, od zgonu starego Hazara Azrana, ostatniego człowieka piastującego
godność
pierwszego ministra, Mai Quorin pełnił w Talaku funkcję będącą jego
odpowiednikiem. Król
nigdy nie mianował następcy, choć Quorin robił prawie wszystko, co leżało w
gestii
pierwszego ministra. Drayfitt nie cierpiał doradcy. Był to niski, podobny do
kota mężczyzna,
który pierwszy doniósł Melicardowi, że w mieście jest mag - i to zaprzysiężony
królowi. Jeśli
istniała sprawiedliwość, to pierwszy wezwany demon powinien zażądać ofiary w
postaci
doradcy, jeśli oczywiście jego żołądek ścierpiałby tak paskudny, nieapetyczny
kęs.
- - Zacząłem się zastanawiać, Drayfitt, czy wkładasz w to serce. Twoja lojalność
była... chłodna.
- - Jeśli chcesz zająć moje miejsce, doradco Quorinie, ustąpię ci go z radością.
Nie
chciałbym stawać na przeszkodzie komuś, kto najwyraźniej bardziej wprawny jest w
czarach
ode mnie.
Quorin, zawsze chętny do powiedzenia ostatniego słowa, chciał odpowiedzieć, ale
Melicard nie dopuścił go do głosu.
- Niech Drayfitt robi swoje. Najważniejszy jest rezultat.
Król popierał Drayfitta - na razie. Starzec zastanawiał się, jak długo będzie
mógł
liczyć na poparcie, jeśli nie uda mu się spełnić zachcianki suzerena. Byłby
szczęśliwy,
zachowując głowę, nie mówiąc o spokojnym, prostym urzędzie szambelana. Teraz
najpewniej
to ostatnie utraci, niezależnie od tego, czy odniesie sukces. Dlaczego marnować
człowieka o
jego mocy na pomniejszym stanowisku, nawet jeśli było ono spełnieniem jego
marzeń?
„Dość mrzonek o tym, co utracone!” - skarcił się w myślach. Nadeszła pora
wezwania
demona, nawet jeśli miałby być tak słaby, by tylko wytargać Quorina za
wypieszczone wąsy.
Ani król, ani jego doradca nie zdawali sobie sprawy, jak w rzeczywistości prosty
jest
akt wezwania. Kiedyś kusiło go, żeby im powiedzieć, zobaczyć niedowierzanie w
ich oczach,
ale brat zdążył nauczyć go przynajmniej tego, że tajemnice czarów są
najcenniejszą rzeczą
maga. Aby zachować swoją pozycję i zrównoważyć wpływy ludzi typu Quorina,
Drayfitt
wynosił się nad innych jak tylko było to możliwe. Byłoby to nawet śmieszne,
gdyby nie
tragizm sytuacji. Istniało ryzyko, że powodzenie sprowadzi śmierć na nich
wszystkich.
Bariera mogła nie powstrzymać demona... jakiegokolwiek wzywał.
Wznosząc rękę w teatralnym geście, który wyćwiczył do perfekcji, Drayfitt
dotknął
oczyma wyobraźni pól mocy.
Wezwanie było igraszką, ale przeżycie spotkania z tym, co wpadnie w sidła, było
czymś zupełnie innym.
- Duch Drazeree! - wybuchnął Quorin z gwałtownie rosnącym strachem.
Drayfitt uśmiechnąłby się, gdyby usłyszał okrzyk, ale jego umysł wędrował już
wzdłuż więzi, którą utworzył. Istniała tylko więź - nie było ani komnaty, ani
króla, ani nawet
jego ciała. Był niewidzialny, nie... pozbawiony postaci. Nigdy wcześniej czegoś
takiego nie
przeżył i ogarnęło go niepomierne zdumienie. Mało brakowało, a okazałoby się
fatalne w
skutkach, gdyż podtrzymując zaklęciem magiczną więź niemalże doprowadził do
zerwania
tej, która wiązała go z doczesną powloką. Kiedy uświadomił sobie błąd,
natychmiast go
naprawił. Lekcja opanowana... w ostatniej chwili, pomyślał.
Pasmo światła, mentalny wizerunek więzi, znikało w błyszczącym rozdarciu w
tkaninie rzeczywistości. Czarodziej wiedział, że król i doradca widzą rozdarcie,
dla nich
będące oznaką spełnienia czaru. Przesuwał się coraz dalej wzdłuż więzi. Miał
nadzieję, że
jeśli spotka go niepowodzenie, Melicard zrozumie, że starał się ze wszystkich
sił i udowodnił
swoją lojalność.
Coś zimnego i niewyobrażalnie starego drasnęło zewnętrzne skraje jego
poszukującego umysłu. „Odwieczny” nie było właściwym słowem na opisanie takiego
bytu.
Drayfitta ogarnęło pragnienie przerwania aktu wezwania, ale zwalczył je,
rozumiejąc, że było
ono dziełem usidlonego stworzenia. Przyszło mu na myśl porówanie z rybakiem,
który złapał
w sieć protoplastę wszystkich potworów morskich. To, co pochwycił, było potężne
i
zdecydowanie niechętne dać się na silę sprowadzić do świata ludzi. I gotowe z
nim walczyć
wszelką dostępną mu bronią.
Niektórzy zmagaliby się z demonem tutaj, w tym miejscu bez nazwy, ale Drayfitt
wiedział, że może zapanować nad swoją ofiarą tylko wtedy, gdy wyrwie ją z jej
fizycznych i
duchowych płaszczyzn. Ziemia, której istnienie splatało się z polami mocy i
życiem Drayfitta,
była jego kotwicą.
Gdy zaczął się cofać w kierunku swojego ciała, zdumiała go łatwość, z jaką demon
pozwalał się ciągnąć. Stawiał opór dużo słabszy niż się spodziewał, niemal jakby
własna więź
łączyła go ze światem ludzi, więź, której nie mógł się oprzeć. Niepokoiło go, co
też wiąże
istotę zrodzoną tam ze śmiertelną płaszczyzną. Nasunęła mu się na myśl o
pułapce, ale
odprawił ją po chwili. Z zastawianiem pułapki wiązało się ryzyko; im bliżej byli
domeny
Drayfitta, tym demon miał większe kłopoty z uwolnieniem się.
Czarodziej wyczuwał narastającą frustrację stworzenia. Walczyło z nim - bez
chwili
przerwy - ale jak ktoś zmuszony do walki na wielu frontach. Sędziwy mag
wiedział, że gdyby
spotkali się na równych prawach, obaj z nietkniętymi umiejętnościami, sprawiłby
swojemu
przeciwnikowi nie większy kłopot niż natrętna mucha. Tutaj bitwa rozstrzygała
się na jego
korzyść.
Powrót zdawał się trwać nieskończenie długo, o wiele dłużej niż wędrówka w tamtą
stronę. Więź rozciągnęła się w sposób wręcz niewyobrażalny i przez chwilę
Drayfitt miał
niesamowite wrażenie, że część demona zdołała się uwolnić.
Mimo to ściągnął swoją ofiarę. Ciało i umysł zaczęły się jednoczyć. Inne rzeczy
-
dźwięki, naciski, zapachy - upomniały się o jego uwagę.
- - Znów się poruszył!
- - Widzisz, Quorinie? Mówiłem ci, że nie zawiedzie. Drayfitt jest mi wierny.
- - Wybacz, panie. Stoimy tu i czekamy już ponad trzy godziny. Powiedziałeś, że
nie
ośmieli się umrzeć i jak zwykle miałeś rację.
Głosy kołatały się gdzieś daleko, dobiegały jakby z drugiego końca długiej i
wąskiej
rury... a jednak rozmówcy z pewnością stali w pobliżu. Drayfitt dał sobie chwilę
na
uporządkowanie myśli, a potem, stając przodem do stworzonej przez siebie
magicznej klatki,
otworzył oczy.
Pierwsze spojrzenie przyniosło rozczarowanie. Zobaczył rozdarcie na środku
pustej
przestrzeni i pustą klatkę. Wokół niego tańczyły cienie, między nimi dwa
wydłużone, rzucane
przez jego towarzyszy. Cienie króla i doradcy piętrzyły się ponad jego głową,
podczas gdy
jego jakby pełzał po podłodze i wspinał się na ścianę. Większa część wzoru,
który wyrysował
na podłodze, była pogrążona w ciemności.
- I co? - zapytał Quorin.
Więź nadal istniała, ale już nie sięgała poza rozdarcie, tylko wiła się po
podłodze
magicznej klatki i niknęła w jej najbardziej mrocznych partiach. Rozdarcie już
się zamykało.
Drayfitt, skonfundowany, przez kilka sekund spoglądał w pustą przestrzeń. Udało
mu się, a
przynajmniej wszystko na to wskazywało. Dlaczego zatem nie miał nic, co mógłby
im
pokazać?
Wtedy zauważył różnicę między chybotliwymi tancerzami na ścianach komnaty i
spokojem atramentowej czerni w obrębie bariery. Cienie nie poruszały się, choć
powinny, i
nawet jakby nabrały głębi. Drayfitta opadło denerwujące wrażenie, że jeśli
będzie zbyt długo
spoglądać w te cienie, to w nie wpadnie i już nigdy nie przestanie spadać.
- Drayfltt? - Dotychczasowa wiara króla przerodziła się w niepewność zabarwioną
narastającym gniewem. Jeszcze nie zauważył różnicy w cieniach.
Wymizerowany czarodziej powoli podniósł się, ruchem ręki dając znać, że należy
zachować ciszę. Jedną nieznaczącą myślą zerwał więź. Jeśli się pomylił i w
klatce nie było
demona, Melicard dobierze mu się do skóry.
Podchodząc bliżej - choć nie na tyle, by przypadkowo przekroczyć barierę -
Drayfltt
obejrzał magiczną klatkę z metodyczną drobiazgowością, która wprawiła w
zniecierpliwienie
króla i doradcę. Kiedy zobaczył, że cienie się skręcają, wiedział, że mu się
udało.
W pułapce coś było.
- - Nie rób ze mnie durnia - szepnął wyzywająco. - Wiem, że tam jesteś. Pokaż
się,
ale nie próbuj żadnych sztuczek! Ta klatka kryje niespodzianki wymyślone
specjalnie dla
twojego rodzaju, demonie!
- - Co robisz? - zapytał Quorin, robiąc krok do przodu. Nadal uważał, że
Drayfitt
zawiódł i że odgrywa przedstawienie w nadziei na uratowanie głowy.
- - Zostań na swoim miejscu! - rozkazał Drayfitt, nie oglądając się za siebie.
Doradca zamarł, oszołomiony siłą jego głosu.
Kierując uwagę z powrotem na barierę, sędziwy mag powtórzył polecenie, tym razem
tak głośno, żeby usłyszeli również jego towarzysze.
- Rzekłem, pokaż się! Bądź mi posłuszny!
Machnął ręką w powietrzu, manipulując liniami mocy w celu osiągnięcia
zamierzonego
rezultatu. Nie spotkało go rozczarowanie.
Demon zawył! Odgłos był tak przeraźliwy, że Drayfitt został wyrwany ze stanu
koncentracji.
Quorin zaklął i odskoczył do tyłu. Czy Melicard też był wstrząśnięty, czarodziej
nie potrafił
powiedzieć. Nawet odporność króla ma swoje granice. Kiedy dzwonienie w uszach
ucichło,
Drayfitt zastanowił się, czy wszyscy w pałacu - wszyscy w Talaku - słyszeli
wycie
torturowanego demona. Niemal pożałował tego, co zrobił... ale musiał mu pokazać,
kto tu jest
panem. Tak było napisane.
Początkowo nie zwrócił uwagi, że ciemność skupiła się, a nawet zgęstniała, jeśli
coś
takiego było możliwe. Dopiero gdy można było rozpoznać kończyny - cztery nogi -
musiał
przyznać, że osiągnął pożądany wynik. Demon podporządkował się jego woli.
Trzej mężczyźni jak zahipnotyzowani przyglądali się zachodzącej na ich oczach
transformacji. Zapominając o wcześniejszych wątpliwościach, król i doradca
zbliżyli się do
Drayfitta stojącego na skraju bariery i patrzyli, jak nad nogami pojawia się
tułów, jak z
jednego końca wyrasta długi, potężny kark, a z drugiego - lśniący, czarny ogon.
Rumak! Widmowy rumak! Gdy głowa zwieńczyła szyję, Drayfitt skorygował
pierwotny osąd. Bardziej był to cień wielkiego konia. Ciało i kończyny
przesuwały się
płynnie, gdy demon się poruszył, a tułów... Mag miał nieprzyjemne uczucie, że
może wpaść
w demona i spadać do końca czasu. Pragnąc pozbyć się tego wrażenia, odwrócił
głowę i
popatrzył w twarz króla.
Nieświadom nerwowego spojrzenia maga, oszpecony król zachichotał na widok swej
nowej zdobyczy.
- Wyświadczyłeś mi cudowną przysługę, Drayfitcie! To więcej, niż prosiłem! Mam
swojego demona!
Płynnym, szybkim ruchem ogromna głowa ciemnego rumaka obróciła się w stronę
ludzi. Widoczne stały się błękitne jak lód oczy. Drayfitt odpowiedział więźniowi
spojrzeniem.
Zadrżał, ale nie tak bardzo jak wówczas, gdy demon arogancko wykrzyknął:
- Śmiertelni głupcy! Smarkacze! Jak śmiecie sprowadzać mnie do tego świata! Nie
zdajecie sobie sprawy z zamętu, jaki powodujecie?
Drayfitt usłyszał szmer szybko wciąganego oddechu i natychmiast poznał, że
Melicarda dzieli chwila od wpadnięcia w jeden z ataków złości. Nie chcąc, żeby
król uczynił
coś niemądrego - coś, co w konsekwencji mogłoby uwolnić demona - zawołał:
- Milcz, potworze! Nie masz tu żadnych praw! Za sprawą czarów, jakie odprawiłem,
stałeś się moim sługą i wypełniać będziesz moje polecenia!
Czarny rumak ryknął szyderczym śmiechem.
- - Nie jestem ani trochę demonem, którego szukałeś, mały śmiertelniku!
Pochwyciłeś mnie, gdyż moja więź z tym światem jest silniejsza niż więź każdego
innego
mieszkańca Pustki! - Głowa naparła na niewidzialną ścianę klatki, ślepia
próbowały wypalić
oczy Drayfitta. - Zwę się Czarnym Koniem, magu! Zastanów się, z pewnością bowiem
imię
to nie jest ci obce!
- - O czym on mówi? - ośmielił się szepnąć Quorin. Przyciskał rękę do piersi,
jakby
przytrzymując wyrywające się serce.
W nikłym świetle pochodni nikt nie zauważył, że twarz Drayfitta przybrała barwę
popiołu. On znał imię Czarnego Konia i podejrzewał, że król także o nim słyszał.
Wciąż żywe
były legendy, niektóre ledwie sprzed dziesięciu lat, o demonicznym ogierze,
stworzeniu, do
którego dawnych towarzyszy zaliczał się wiedzmin Cabe Bedlam, legendarny Gryf i
najbardziej przerażający z nich wszystkich, enigmatyczny, przeklęty
nieśmiertelny zwący się
Simonem.
- Czarny Koń! - wykrztusił wreszcie zduszonym szeptem mag.
Demoniczny rumak poderwał kopyta, na pozór gotów przebić powałę komnaty. Z
żalem i gniewem powtórzył:
- - Tak! Czarny Koń! Wypędzony z własnego wyboru w Pustkę! Uczyniłem to w
nadziei na uchronienie tej śmiertelnej płaszczyzny przed koszmarem, jakim groził
jej mój
przyjaciel, który jest również moim największym wrogiem! W nadziei na
uchronienie tego
świata przed najgorszą zmorą!
- - Ucisz go, Drayfitt! Nie chcę słuchać tych bredni! - Głos zdradzał, że
Melicard jest
na skraju utraty panowania nad sobą. Czarodziej znał ten stan aż nazbyt dobrze i
obawiał się
go prawie tak bardzo jak tego, co miotało się w obrębie bariery.
- - Bredni? Gdybyż tylko były to brednie! - Czarny Koń przesunął się i teraz
mierzył
króla swym nieludzkim wzrokiem. - Nie słyszałeś? Nie potrafisz zrozumieć?
Wzywając mnie,
przyciągnąłeś i jego, byłem bowiem jego więzieniem. Teraz wędruje swobodnie i
bez
przeszkód sprawi zło, które tak bardzo umiłował!
- - Kto? - wykrztusił Drayfitt, nie bacząc na narastającą wściekłość swego
suzerena.
- Kogóż to przypadkiem uwolniłem? - Już podczas przygotowań obawiał się, że
niechcący
wypuści jakiegoś demona na Smocze Cesarstwo.
Czarny Koń odwrócił masywną głowę z powrotem ku magowi. Co dziwne, jego
lodowate spojrzenie i niesamowity stentorowy głos zdradzały głęboki smutek.
- Najbardziej tragiczną istotę, jaką znałem! Przyjaciela, który oddałby za was
życie i
wcielonego diabła, który bez większego namysłu zabrałby wasze dusze. Demona i
bohatera, a
jednak tego samego człowieka. - Po chwili wahania widmowy koń cicho dokończył: -
Wiedźmina Cienia!
II
„Jakże inne od Gordag-Ai. Takie ogromne!”
Erini Suun-Ai wyglądała przez okno kolasy, nie zwracając uwagi na zmartwione
miny
swoich dwóch dam dworu. Lekki wiatr rozwiewał jej długie złociste loki i
chłodził bladą,
delikatną skórę. Erini wystawiała na jego pieszczoty owalną twarz o
nieskazitelnych rysach.
W rozkoszowaniu się chłodem przeszkadzała jej tylko sukienka, szeroka, barwna i
zwiewna,
wydymająca się w podmuchach i poszerzająca jej smukłą sylwetkę. Erini zdjęłaby
ją z
przyjemnością.
Dworki szeptały między sobą, nie skąpiąc krytycznych uwag. Nie zależało im na
obejrzeniu swego nowego domu, wielkiego, przytłaczającego miasta-państwa Talak.
Tylko
obowiązek wobec ich pani zmusił je do wyjazdu. Księżniczki, zwłaszcza te,
których
przeznaczeniem było zostać królowymi, nie podróżowały samotnie. Mężczyźni -
stangret i
konna eskorta - się nie liczyli. Majętna niewiasta wysokiego rodu musiała
wojażować z
towarzyszkami albo, w najgorszym wypadku, ze służbą. Takie były obyczaje w
Gordag-Ai, w
krainie niegdyś władanej przez Spiżowego Smoka.
Erini nie rozmyślała o sprawach związanych z dawną ojczyzną. Jej nowym domem,
jej królestwem był Talak, z masywnymi zigguratami i niezliczonymi dumnymi
proporcami
łopoczącymi na wietrze. Tutaj, po stosownym okresie konkurów, poślubi króla
Melicarda I i
przyjmie na siebie obowiązki małżonki i monarchini. Przyszłość kryła w sobie
ogromne
możliwości i Erini zastanawiała się, co ją czeka. Nie wszystko musiało być
przyjemne.
Powóz podskoczył i księżniczka upadła na siedzenie. Jej towarzyszki zapiszczały
dystyngowanie, oburzone na wyboisty gościniec. Erini skrzywiła się, słysząc ich
komentarze.
Reprezentowały jej ojca, który ze zmarłym prawie przed osiemnastu laty,
nieszczęsnym
królem Rennekiem IV uzgodnił jej zamążpójście. Melicard, wówczas młody chłopiec,
ledwie
zdążył wkroczyć w wiek męski, ona zaś była dopiero niemowlęciem. Erini spotkała
Melicarda tylko raz, gdy miała może pięć lat, i wątpiła, czy wywarła na nim
korzystne
wrażenie.
Wszystkie pasażerki powozu zaniepokojone były z jednego powodu. Po Smoczym
Cesarstwie krążyło mnóstwo plotek dotyczących natury Melicarda. Niektórzy zwali
go
fanatycznym tyranem, choć jego poddani nie wyrażali się o nim w podobny sposób.
Wieść
niosła, że król zadaje się z nekromantami i jest zimnym, bezdusznym władcą.
Najbardaiej
rozpowszechnione były pogłoski o jego odrażającej powierzchowności.
- - Ma tylko jedną prawdziwą rękę - szepnęła w drodze Galea, śmielsza z dworek.
-
Powiadają, że sam ją sobie odrąbał, żeby paradować ze sztuczną, wyciętą z
elfiego drewna.
- - Ma upodobanie do najgorszych aspektów czarów - powiedziała innym razem
Magda, kobieta raczej mało urodziwa, ale odznaczająca się silnym charakterem. -
Powiadają,
że demon ukradł mu twarz, dlatego król musi zawsze ukrywać się w cieniu!
Po wymianie uwag dworki popatrywały jedna na drugą z minami jednoznacznie
mówiącymi: „Biedna księżniczka Erini!” Nie wiadomo, jak to się działo, ale wbrew
różnicom
w wyglądzie niekiedy przypominały bliźniaczki.
Księżniczka nie wiedziała, jak traktować te pogłoski. Poinformowano ją, że
Melicard
nosił rękę wyrzeźbioną z rzadkiego elfiego drewna. Wiedziała też, że został
kaleką prawie
dziesięć lat wcześniej, w następstwie bliżej nie wyjaśnionej katastrofy. Nawet
magiczne
uzdrawianie ma swoje granice i okoliczności wypadku uniemożliwiły naprawienie
wyrządzonych szkód. Erini wiedziała, że ma poślubić kalekiego i najpewniej
okropnego
człowieka, ale wspomnienie podziwu, z jakim spoglądała na wysokiego,
przystojnego
chłopca, połączone z poczuciem obowiązku wobec rodziców, złożyły się na
determinację
mającą niewiele sobie równych.
Co wcale nie oznaczało, że się nie zastanawiała i nie martwiła.
Wróciwszy do okna, popatrzyła uważnie na potężne mury. Były ogromne, lecz butne
zigguraty stojące w ich obrębie sięgały jeszcze wyżej. Mury te mogły stawić opór
każdemu
normalnemu najeźdźcy. Talak jednakże zawsze leżał w cieniu Gór Tyber, siedziby
prawdziwego pana miasta, zmarłego i nie opłakanego Złotego Smoka, cesarza
Smoczych
Królów. Mury stanowiły niewielki problem dla smoków, czy to w przyrodzonych im
postaciach czy też w ludzkich, które przybierały dużo częściej.
„Wszystko tak bardzo się zmieniło”. Erini już jako małe dziecko rozumiała, że
choć
władać będzie u boku Melicarda, Złoty Smok w każdej chwili może przypomnieć o
swoich
prawach do miasta. Obecnie Smoczy Królowie nie byli zorganizowani. Nie było
dziedzica,
który zająłby miejsce Smoczego Cesarza - choć krążyły pogłoski o panu Lasu
Dagora daleko
na południu - i tym sposobem Talak, po raz pierwszy w dziejach, cieszył się
prawdziwą
niezależnością.
Zagrzmiały majestatyczne fanfary, przyprawiając Erini o drżenie. Powóz nie
zatrzymał się, co znaczyło, że brama została otwarta i mogą bez przeszkód
wjechać do miasta.
Po bokach traktu zgromadziły się rzędy miejscowych, rolników i mieszkańców
podgrodzia.
Jedni stawili się w odświętnych strojach, inni wyglądali tak, jakby przyszli
prosto z pola.
Wznosili radosne okrzyki, ale tego się spodziewała. Doradcy Melicarda musieli
zaaranżować
takie przedstawienie. Erini miała pewną wprawę w odgadywaniu prawdziwych emocji
i w
brudnych, zmęczonych twarzach witających ją ludzi dostrzegała szczerą nadzieję,
niekłamaną
akceptację. Chcieli mieć królową i z radością witali odmianę.
Plotki o Melicardzie stale dopominały się o jej uwagę. Przepędziła je z myśli i
pomachała ręką do ludzi.
W tej chwili kolasa minęła bramę Talaku. Niepokojące plotki na dobre popadły w
zapomnienie, gdy Erini zaczęła napawać oczy widokiem cudów miasta.
Jechali przez dzielnicę targową. Jaskrawe stragany i stłoczone wózki konkurowały
z
wystawnymi budynkami, w większości małymi, wielopoziomowymi zigguratami,
wiernymi
kopiami kolosów piętrzących się nad miastem. Wydawało się, że mieszczą głównie
gospody i
szynki - ich lokalizacja w pobliżu bramy była sprytnym posunięciem, gdyż miała
na celu
usidlenie nieostrożnego podróżnego. Przybysz tylko dlatego, że było to wygodne,
mógł
zakończyć interesy tutaj, ograniczając się do paru zakupów na targowisku i
wydaniu reszty
pieniędzy w gospodach. W obrębie murów trzepotało jeszcze więcej sztandarów, w
większości z patriotycznym symbolem dziewięciu ostatnich lat w dziejach Talaku:
mieczem
skrzyżowanym ze stylizowaną smoczą głową. Było to ostrzeżenie Melicarda
skierowane do
pozostałych smoczych klanów, łącznie z klanami Srebrnego Smoka, z którego domeną
miasto
teraz sąsiadowało.
W powozie rozlegały się „ochy” i „achy”. Galea i Magda wreszcie uległy
narastającej
ciekawości i zapomniały, że nie chciały tu przyjeżdżać. Erini uśmiechnęła się
lekko i
powróciła do oglądania swego nowego królestwa.
Z roztargnieniem zauważyła, że w Talaku ubierano się nieco inaczej, bardziej
kolorowo niż w jej rodzinnych stronach; sądząc z wyglądu, stroje musiały być
wygodniejsze
od obszernej sukni, którą miała na sobie. Dawało się też zauważyć upodobanie do
stylu
wojskowego, co potwierdzało pogłoskę, że Melicard nadal powiększa armię.
Żołnierze
piechoty zasalutowali elegancko, gdy ich mijała, podobni jeden do drugiego jak
rząd jaj w
żelaznych skorupach. Ich precyzja sprawiła jej przyjemność, choć miała nadzieję,
że nie
zajdzie potrzeba egzaminowania w polu ich bojowej sprawności. „Najlepsze są te
armie, które
nie muszą walczyć” - rzekł kiedyś jej ojciec.
Kolasa jechała przez miasto. Zajazdy, oberże i stragany ustąpiły bardziej
statecznym
zabudowaniom, najwyraźniej siedzibom klas wyższych, kupców albo niższych
urzędników.
Tutaj też był targ, ale okolica była spokojniejsza w porównaniu z dzielnicami
zamieszkałymi
przez ludzi pośledniejszego stanu. Erini stwierdziła, że widok jest przyjemny,
lecz raczej brak
w nim prawdziwego życia. Tutaj noszono przede wszystkim nieprzeniknione maski
polityków. Wiedziała, że poczynając od tego miejsca, rzeczywistość będzie lekko
wypaczona.
Podświadomie wyprostowała i usztywniła plecy, a jej uśmiech zrobił się pusty.
Nadszedł czas
na odegranie roli, do której została przygotowana, mimo że jeszcze nie spotkała
swojego
narzeczonego. Obcując z dworzanami niższego szczebla, księżniczka musiała
przywdziewać
maskę siły. Lojalność tych ludzi będzie zależała od wiary w jej moc.
Moc. Palce jej zadrżały, ale zdołała nad nimi zapanować. Podniecona i
zaniepokojona
przybyciem do Talaku, niemal zapomniała o zachowaniu ostrożności. Zerknęła na
dworki.
Magda i Galea patrzyły na pałac, zdumione ogromem największej budowli w mieście,
i nie
zwróciły uwagi na jej mimowolne odruchy. Księżniczka odetchnęła głęboko i
spróbowała
ochłonąć. Nie śmiała zwierzyć się im ze swojego problemu.
A jak będzie z Melicardem?
Nim kolasa dotarła do pałacu królewskiego, czuła się przygotowana. Ucichł zamęt
w
jej zmęczonej głowie. Teraz myślała tylko o wywarciu odpowiedniego wrażenia, gdy
Melicard zejdzie jej na spotkanie do stóp pałacowych schodów, jak było w
zwyczaju.
- Czy ci ludzie nie mają pojęcia o etykiecie? - parsknęła Magda pogardliwie. -
Królewskie schody są prawie puste. Cała arystokracja powinna wyjść na powitanie
nowej
królowej.
Erini, która nerwowo wygładzała sukienkę, podniosła głowę. Odsunęła zasłonę i
zobaczyła to, czego zdenerwowana nie zauważyła wcześniej. To prawda. Nie więcej
niż kilku
ludzi czekało na jej przybycie i nawet z daleka było widać, że żaden nie pasuje
do opisu
Melicarda.
Stangret zatrzymał konie. Lokaj zeskoczył z kozła i otworzył drzwi kolasy.
Księżniczka wysiadła i zobaczyła niskiego fircyka o dziwnych oczach, który
skojarzył się jej
z oswojoną panterą zakupioną kiedyś przez jej matkę od handlarza z Zuu. Prawie
od razu
poczuła do niego antypatię mimo uśmiechu, jakim ją obdarzył. To mógł być tylko
doradca
Melicarda, Mai Quorin, człowiek, którego najwyraźniej zżerała ambicja. Co on
tutaj robił
zamiast Melicarda?
- Wasza wysokość.
Księżniczka niechętnie wyciągnęła rękę, a Quorin ucałował ją w sposób, który
jednoznacznie kojarzył się z obwąchiwaniem upolowanej ofiary przez wygłodzonego
drapieżcę.
Erini zaszczyciła go uprzejmym uśmiechem i cofnęła rękę, gdy tylko ją puścił.
„Nie
zrobisz ze mnie swojej marionetki, kocurze”. Nozdrza nad wypielęgnowanymi wąsami
rozdęły się na chwilę, ale doradca zachował układny wyraz twarzy.
- Czyżby Melicard był niezdrów? Miałam nadzieję, że wyjdzie mi na spotkanie. -
Postarała się, żeby jej słowa wyprane były z emocji.
Quorin przygładził kaftan. W paradnym szarym wojskowym mundurze wyglądał jak
parodia jakiegoś wielkiego generała. Erini liczyła na to, że w rzeczywistości
nie jest dowódcą
sił królewskich.
- - Jego wysokość prosi o wybaczenie, księżniczko, i o pobłażliwość. Ufam, że
zostałaś poinformowana co do niuansów jego powierzchowności.
- - Mam nadzieję, że mój narzeczony nie będzie się przede mną ukrywać.
Doradca posiał jej lekki uśmiech.
- - Dopóki nie dotarły do nas wieści, że osiągnęłaś ustalony przez swego ojca
wiek
zamążpójścia, Melicard nie pamiętał o umowie. Proszę, pani, nie uważaj tego za
obrazę, ale
jak sama stwierdzisz, król jeszcze nie pogodził się z myślą o ożenku. Jego stan
fizyczny...
uszczerbki na urodzie... tylko powiększają problem. Stara się widywać jak
najmniej ludzi.
- - Rozumiem dużo więcej niż myślisz, doradco. Zaprowadzisz mnie do króla
Melicarda, natychmiast. Nie będę od niego stronić z powodu jego dawnego
nieszczęścia.
Jesteśmy zaręczeni niemal od mojego urodzenia. Jego życie, jego istnienie jest
przedmiotem
mojej nieustannej troski.
Quorin skłonił się dwornie.
- A zatem, jeśli raczysz pójść ze mną, zawiodę cię do niego. Odbędziesz prywatną
audiencję... stosowną, jak mniemam, na początek zalotów.
Erini wykryła w jego głosie sarkazm, ale nic nie odpowiedziała. Mai Quorin
wezwał
adiutanta, który miał wskazać ludziom księżniczki drogę do ich kwater. Dworki
przygotowały
się do pójścia za swoją panią, lecz ona rozkazała im odejść wraz z innymi.
- - To nie przystoi - sprzeciwiła się Magda. - Jedna z nas powinna pójść z tobą.
- - Myślę, Magdo, że będę bezpieczna w pałacu ze swoim przyszłym mężem. - Erini
obrzuciła doradcę jadowitym spojrzeniem. - Zwłaszcza w towarzystwie doradcy
Quorina.
- - Twoi rodzice przykazali...
- - Ich władza dobiegła końca, gdy wjechaliśmy w mury Talaku. Kapitanie! -
Oficer
kawalerii podjechał do niej i zasalutował. Erini nie mogła sobie przypomnieć
jego nazwiska,
ale z doświadczenia wiedziała, że żołnierz jest jej posłuszny. - Proszę,
odprowadź moje
towarzyszki do ich pokoi. Chcę zobaczyć się z tobą, zanim wyruszysz do Gordag-
Ai.
Kapitan, chudy mężczyzna w średnim wieku o wąskich oczach i jakby głodnym
spojrzeniu, chrząknął niezdecydowanie.
- Tak jest... wasza wysokość.
Księżniczkę zastanowiło jego wahanie, ale wiedziała, że nie pora brać go na
spytki.
Odwróciła się do Quorina, który czekał z lekkim zniecierpliwieniem.
- Prowadź.
Doradca zaoferował jej ramię i powiódł długimi schodami do wnętrza strzelistego
pałacu. Po drodze pokazywał jej różne rzeczy, opowiadając ich historię jak
wynajęty
przewodnik. Erini w imię pozorów udawała, że słucha. Kilku adiutantów i
pomniejszych
urzędników podążało za nimi, jak milcząca straż honorowa. Wszystko to było nie
na miejscu,
ale księżniczka została uprzedzona, że za panowania Melicarda wiele spraw
przyjęło dziwny
obrót. Na razie jej niepokój budził tylko Mai Quorin i nieobecność króla.
Pałac był przestronny, skromnie mówiąc, lecz większa część wyglądała na nie
używaną, jak gdyby tylko kilka osób mieszkało lub pracowało w obrębie jego
murów.
Prawda, Melicard był ostatnim przedstawicielem królewskiego rodu, ale większość
nawet
samotnych władców otaczała się sforą łaszących się dworaków i nieprzebraną
chmarą
służących. Wyglądało na to, że Melicard trzyma tylko niezbędną służbę.
„Czyżby tak bardzo odciął się od świata?” - martwiła się księżniczka. Stan jego
umysłu trapił ją dużo bardziej niż blizny, które, jak powiadano, szpeciły jego
ciało. Od
rozsądku króla zależał los królestwa.
- Wasza wysokość?
Doradca Quorin przypatrywał się jej z zaciekawieniem i Erini zdała sobie sprawę,
że
wreszcie zatrzymali się przed masywnymi drzwiami. Dwaj groźni, zakapturzeni
strażnicy,
uzbrojeni w topory o drzewcach wyższych od niej, pełnili ponurą wartę. Erini
zastanowiła się,
czy są ludźmi.
- Zostawię cię samą, księżniczko Erini. Jestem pewien, że oboje z królem
spędzicie
miłe chwile na osobności.
Niemal chciała go zatrzymać. Teraz, gdy od spotkania z narzeczonym dzieliły ją
tylko
sekundy, myśl o reakcji na wygląd Melicarda odebrała jej odwagę. Czy zwiąże ich
tylko
nienawiść lub współczucie? Modliła się, żeby tak się nie stało, a jednak...
Quorin pstryknął palcami. Olbrzymi strażnicy odsunęli się na boki, a masywne
odrzwia rozchyliły się powoli. W komnacie panowała ciemność. Nawet jedna
świeczka nie
mrugała na powitanie.
Doradca odwrócił się do niej i jego kocia twarz skrzywiła się w odpowiednio
kocim
uśmiechu.
- On czeka, wasza wysokość. Wystarczy wejść.
Jego słowa podziałały na nią niczym ukłucie ostrogą. Nic lepiej nie mogłoby
przydać
jej siły. Obdarzywszy Quorina i wartowników królewskim skinieniem, dumnym
krokiem
weszła do czarnego jak smoła pokoju.
Na próżno wytężała wzrok, gdy drzwi powoli zamykały się za jej plecami. Erini
zwalczyła pokusę powrotu do krzepiącego blasku. Była księżniczką Gordag-Ai i
wkrótce
zostanie królową Talaku. Okryłaby się hańbą w oczach duchów przodków i
przyszłych
poddanych, gdyby okazała narastający lęk.
Dopiero gdy drzwi się zamknęły, usłyszała oddech drugiej osoby. Pogłos ciężkich
kroków odbił się od ścian, kiedy ktoś powoli ruszył w jej stronę. Serce Erini
tłukło się w
piersiach, oddech miała przyspieszony. Usłyszała, jak gospodarz czegoś szuka, a
potem
zapałka wybuchła jaskrawym życiem. Księżniczka przez chwiłę była oślepiona.
- Wybacz mi - wyszeptał głęboki, pełen słodyczy głos. - Niekiedy tak bardzo
przyzwyczajam się do mroku, że zapominam, jak zagubieni mogą czuć się inni.
Zapalę kilka
świec.
Zapałka przysunęła się do świecy stojącej na niewidocznym skądinąd stole.
Zgasła,
zanim księżniczka zdążyła przyjrzeć się ręce, która ją trzymała, ale widok tej,
która sięgnęła
po lichtarz, lewej, przyprawił ją o drżenie. Była srebrna i poruszała się jak
ręka lalki. Ani
dłoń, ani przedramię, z którym się łączyła, nie były z ciała, lecz z czegoś
innego, z jakiejś
sztywniejszej substancji, która udawała życie.
Elfie drewno. Pogłoska mówiła prawdę!
Ręka popadła w zapomnienie, gdy świeca wzniosła się w powietrze i księżniczka
Erini
po raz pierwszy ujrzała człowieka, którego miała poślubić.
Sapnięcie, które wyrwało się z jej gardła, odbiło się echem w komnacie.
Oberżystą w Karczmie Łowczego był potężnie zbudowany jegomość imieniem Cyrus,
który niegdyś miał pecha posiadać podobny przybytek zwany Pod Łbem Wężosmoka.
Przed
paroma laty hordy smoczego księcia Tomy obróciły karczmę w perzynę, pustosząc
całą
okolicę i koncentrując swą niszczycielską działalność przede wszystkim na
wspaniałym
mieście Mito Pica, gdzie potajemnie wychowany został potężny wiedzmin Cabe
Bedlam.
Toma nie spodziewał się znaleźć tam Bedlama, ale uczynił miasto przykładem dla
każdego,
kto poważy się chronić, nawet nieświadomie, potencjalnego wroga Smoczych Królów.
Cyrus
wraz z wieloma innymi ocalałymi zabrał wszystko, co zdołał uratować, i ruszył do
Talaku.
Przybysze z Mito Pica byli tu mile widziani, gdyż Melicard podzielał ich
nienawiść do
smoków. Przez krótki czas Cyrus należał nawet do sekretnego oddziału króla - był
jednym z
jeźdźców, którzy nękali i zabijali smoki z pomocą starej magii. Po pewnym czasie
jednak
doszedł do przekonania, że brakuje mu dawniejszej profesji i wystąpił z
oddziału. I dobrze
zrobił, gdyż najazd na dom Bedlama i jego małżonki miał tragiczny finał. To w
czasie tej
wyprawy Melicard został okaleczony i zeszpecony. Cele ataku, młode zmarłego
Cesarza
Smoków, uszły z życiem.
Ani wtedy, ani później Cyrus nikomu nie pisnął słowem, że wiedzmin Bedlam był
kiedyś jego służącym. Nosił w pamięci wspomnienie początku końca swej pierwszej
oberży.
Zaczęło się niewinnie, od niewyraźnego widoku przybysza. Otulony płaszczem,
zakapturzony
człowiek siedział w cieniu, w milczeniu czekając na obsługę...
Podobny gość siedział teraz w kącie.
Gdyby włosy nie posiwiały mu już dawno temu, Cyrus czuł, że stałoby się to
teraz.
Rozejrzał się szybko, ale chyba żaden z klientów nie dostrzegał niczego
odbiegającego od
normy i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby obsłużyć tajemniczego przybysza.
„Właśnie teraz, gdy zapuściłem korzenie”. Załamując ręce, oberżysta ruszył przez
tłum do stołu w mrocznym kącie. Skrzywił się, zachodząc w głowę, dlaczego jest
tak ciemno
- przecież w pobliżu stały świece - jak gdyby cienie przybyły wraz z
nieznajomym.
- Czym mogę służyć?
„Załatw to szybko i spokojnie! - błagał w myślach. - Potem odejdź, na Hiracka,
póki
jeszcze mam swoją gospodę!”
Lewa dłoń w rękawicy wyłoniła się z fałdów obszernego płaszcza. Moneta
zabrzęczała na drewnianym stole.
- - Piwo. Bez jedzenia.
- - Już się robi! - Dziękując Hirackowi, pomniejszemu bogu kupców, Cyrus chwycił
monetę i popędził za szynkwas, gdzie szybko napełnił kubek. Da wiedźminowi piwo,
ten je
wypije, a on życzy mu dobrej drogi. W pośpiechu zderzył się z kilkoma klientami
i parę razy
wychlapnął piwo, ale nawet tego nie zauważył. Liczyło się tylko jak najszybsze
obsłużenie
niechcianego gościa i oddalenie się poza jego zasięg.
- - Proszę bardzo! - Z hukiem postawił piwo i chciał odejść, gdy zdumiewająco
szybka ręka, z siłą zdolną zmiażdżyć kości, zacisnęła się na jego nadgarstku.
Musiał zostać.
- - Siądź na chwilę. - Lekko rozbawiony ton zakapturzonego przybysza sprawił, że
Cyrus pobladł i ciężko osunął się na ławę. Wiedźmin puścił jego rękę, jakby
zachęcając do
ucieczki. - Co to za miasto?
Dziwne pytanie, gdyż czarnoksiężnik pierwszy ze wszystkich ludzi powinien to
wiedzieć. Mimo tej myśli, Cyrus nie mógł się powstrzymać od udzielenia
natychmiastowej
odpowiedzi.
- - Talak.
- - Hmmm. Wcześniej zauważyłem zamieszanie. Z jakiego powodu?
Cyrus zamrugał ze strachu i zdumienia, gdy jego usta same formowały słowa.
- Dziś przybyła narzeczona króla Melicarda, księżniczka Erini z Gordag-Ai.
Po raz pierwszy nieruchoma, niewyraźna maska w cieniu głębokiego kaptura okazała
jakieś uczucia. Cyrus był pewien, że to zmieszanie, choć w gruncie rzeczy nie
potrafił
odczytać miny wiedźmina. Przez kilka sekund próbował ją zobaczyć, ale chyba było
coś nie
w porządku z jego oczami, bowiem oblicze gościa wydawało się rozmyte.
- - Król Melicard? Co się stało z Rennekiem IV?
- - Rennek zmarł jakiś czas temu. Pod koniec życia był szalony jak obłąkany
troll.
„Gdzież podziewał się ten człowiek, że nie wie tego, co jest oczywiste dla
wszystkich?” - przemknęło mu przez myśl.
- Byłem daleko, o wiele za daleko, karczmarzu.
Cyrus wstrząsnął się, gdy dotarło do niego, że nie zadał pytania na głos.
Wiedźmin wyciągnął prawą rękę i, nie zdejmując rękawicy, dotknął palcem jego
czoła.
- Są ludzie ważni, o których chciałbym coś wiedzieć. Znasz ich imiona. Opowiedz
mi
o nich, a pozwolę ci wrócić do swoich spraw.
Zatajenie czegokolwiek przed zakapturzoną postacią było niepodobieństwem. Imiona
przemykające przez niechętny umysł Cyrusa napawały go grozą, tak potężne i
groźne były
noszące je osoby. Jego usta mamrotały jedną opowieść za drugą, w większości
powtarzając
rzeczy zasłyszane od klientów i często zapomniane - do teraz.
Wreszcie się skończyło. Cyrus ze strachem poczuł, że traci przytomność.
Wiedźmin z niewielkim zainteresowaniem popatrzył na karczmarza, który, z mgłą w
głowie, podniósł się i wrócił do swoich obowiązków. Śmiertelnik niczego nie
będzie
pamiętać. Nikt nie będzie pamiętać jego wizyty. Mógł nawet zostać dłużej, żeby
napić się
piwa, czego nie robił od lat. Długa i przymusowa abstynencja czyniła napitek
jeszcze
smakowitszym.
„Dziesięć lat - pomys’lał Cień, wbijając oczy w kubek. - Minęło tylko dziesięć
lat.
Pomyślałbym, że więcej”.
Przez głowę przemknęły mu wspomnienia nie kończącej się szamotaniny w nicości,
która była jego więzieniem - więzieniem będącym częścią jego wroga, a zarazem
przyjaciela.
Myślał, że już nigdy nie postawi nogi na ziemi.
,JDziesięć lat. - Pociągnął następny łyk piwa i nie mógł powstrzymać uśmiechu. -
Niewysoka cena, prawdę mówiąc, za to, co zyskałem. Śmiesznie niska cena”.
Cień podniósł rękę do głowy, gdy przeszył ją ostry ból. Był krótkotrwały jak
inne,
których doświadczał od czasu powrotu, i zapomniał o nim natychmiast, gdy
przeminął.
Pociągnął następny łyk. Nic nie zepsuje mu chwili triumfu, zwłaszcza nie
przelotny, nic nie
znaczący ból.
III
Pochodnia zostawiona przez śmiertelników wypaliła się dawno temu, ale Czarny Koń
i tak jej nie potrzebował. Nawet nie zauważył, kiedy zaskwierczała i zgasła, tak
głęboko
pogrążony był w bagnie trosk, obaw i gniewu. Jeszcze nie pogodził się ze swym
położeniem.
Najbardziej martwiło go to, że Cień swobodnie wędruje po Smoczym Królestwie,
gotów do
zarażenia swoim szaleństwem niczego nie podejrzewającego i w pewien sposób
niefrasobliwego kraju.
„A ja siedzę tutaj, bezradny jak noworodek, uwięziony przez śmiertelnego durnia,
który nie powinien wiedzieć jak zrobić to, co zrobił!” Czarny Koń zaśmiał się
niskim,
szyderczym śmiechem wymierzonym w samego siebie. Wciąż nie doceniał ludzkiego
geniuszu... i głupoty.
Jego błagania o zwrócenie wolności trafiały do głuchych uszu i szalonych
umysłów.
Dla Melicarda liczyło się tylko pragnienie najechania królestw smoczych klanów,
niezależnie
od tego, czy smoki były wrogami, czy nie. To, że Cień mógł przynieść zgubę im
wszystkim -
ludziom, smokom, elfom i reszcie - nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.
- - Jakie zagrożenie stanowić może jeden wiedźmin w porównaniu z krwawą furią
Smoczych Królów? - zapytał kaleki monarcha.
- - Już zapomniałeś o Azranie Bedlamie? - ryknął Czarny Koń. - Swoim szatańskim
mieczem, Bezimiennym, wyciął legion smoków i pobił samego Czerwonego!
Król uśmiechnął się zimno na te słowa.
- - Tym zaskarbił sobie mój podziw i wdzięczność.
- - Równie dobrze jego ofiarami mogli paść ludzie, śmiertelniku! Azran był nie
mniej niebezpieczny dla swojego rodzaju!
- - Istota, którą zwiesz Cieniem, istnieje odkąd sięgnąć pamięcią, a jednak
świat się
nie zawalił. Jeśli chcesz, możesz zająć się nim zaraz po tym, jak wypełnisz moje
polecenia.
To chyba uczciwy układ.
Na marne poszły tłumaczenia, że dotychczas zawsze ktoś trzymał Cienia w szachu i
że
tym kimś częściej niż ktokolwiek inny był Czarny Koń. Czarodzieje też walczyli z
wiedźminem i pokonywali go, prawda, ale zawsze mogli liczyć na jego wsparcie. A
teraz on
był bezradny.
- I co, demonie?
W hamowanym gniewie Czarny Koń stanął dęba i trzasnął kopytami w niewidzialną,
nieustępliwą ścianę.
- Szaleńcze! Czy mnie nie słyszysz? Czy twój umysł nie potrafi pogodzić się z
rzeczywistością? Twoje obsesyjne pragnienie nigdy nie zostanie spełnione, a
podczas gdy ty
zwoływać będziesz swoich fanatyków, Cień doprowadzi do upadku i smoków, i ludzi!
Ja to
wiem!
Król Melicard odwrócił się do stojącego obok maga.
- Daj mu nauczkę.
Nie godząc się na współpracę, Czarny Koń musiał znosić katusze. Stary Drayfitt
znów
go zaskoczył, wplatając liczne zaklęcia bólu w konstrukcję klatki. Ból ustał
dopiero wtedy,
gdy czarny jak sadza ogier przemienił się w bezkształtną masę cienia skuloną na
podłodze.
Wreszcie Melicard odwrócił się i odszedł, przystając na chwilę przy drzwiach,
żeby udzielić
instrukcji swojemu magowi. Z królem odszedł dwuiicowy śmiertelnik, znany jako
doradca
Quorin.
Zostawszy z wiekowym czarodziejem, Czarny Kpn jeszcze raz spróbował przedstawić
swoje racje. Bez skutku. Drayfitt był jednym z tych ludzi, którzy ucieleśniali
najgorszą i
najlepszą cechę swojej rasy: ślepą lojalność.
„A więc muszę tu zostać - parsknął bezsilnie widmowy koń. - Tutaj pozostanę”.
- Niegdyś cierpiałem niedolę podobną do twojej - zadrwił znajomy głos. -
Uwięziony
w pułapce na pozór bez wyjścia. Wyobrażasz sobie teraz, jak się czułem?
Czarny Koń szybko zebrał się w sobie, przygotowując na najgorsze.
Pochodnia nagle rozbłysła, ale płomień był czerwony jak krew. Ze szkarłatnych
cieni
wyłoniła się owinięta płaszczem, zakapturzona postać.
- Cień... lub Madrac... - zadudnił Czarny Koń. - Szydzisz ze mnie tylko wtedy,
gdy
wiesz, że nie mogę złupić ci skóry.
Wiedimin skłonił się jak minstrel po udanym występie.
- Zwij mnie Madrakiem, jeśli sobie życzysz - albo jakimkolwiek innym imieniem.
Nie
dbam o to. Przyszedłem, żeby ci coś powiedzieć. Siedzę spokojnie w oberży,
popijając piwo i
znów racząc się życiem do syta. I pamiętam, rozumiesz. Pamiętam wszystko z
każdego
żywota. Pamiętam ten fatalny dzień, udrękę rozdzierania i przywracania do życia,
znowu i
znowu i znowu! Pamiętam więcej, niż mógłbym ci opowiedzieć!
Od kiedy Czarny Koń znał ludzi, znał też człowieka przeklętego. Zawsze
wskrzeszany
po śmierci, niezależnie od stanu, w jakim było jego ciało, wiedźmin Cień na
przemian wiódł
życie oddane to ciemnej, to jasnej stronie swej natury. Każde wcielenie było
jednak tylko
cieniem dawnego maga. Miało niekompletne wspomnienia z wcześniejszych żywotów,
jakby
niektórych nie było. Zdolności kolejnych wcieleń też się zmieniały. Wiedziona
rozpaczliwym
pragnieniem utworzenia całości, każda kolejna osobowość przybierała nowe imię,
takie jak
Madrac, mając nadzieję, że to ona będzie ostatnim, nieśmiertelnym Cieniem.
Wreszcie po
tysiącach lat coś się zmieniło i być może Czarny Koń miał przed sobą ostatnie
wcielenie. Gdy
to zrozumiał, wstąpiła w niego nadzieja.
- A zatem twoja klątwa się skończyła. Możesz żyć w pokoju. Cień zaśmiał się
gorzko i
postąpił ku niemu. Zdejmując kaptur, pozwolił mrocznemu rumakowi spojrzeć sobie
w twarz,
a raczej w rozmytą maskę, która za nią uchodziła.
- - Jeszcze nie, mój drogi przyjacielu, jeszcze nie, ale... Madrac płowieje i
nie mogę
być pewien, jakiego rodzaju osoba go zastąpi. Inna od przeszłych, to oczywiste.
Naszła mnie
potrzeba, żeby z tobą porozmawiać, powiedzieć ci, jednak...
- - Jeśli mnie uwolnisz, Cieniu, zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy.
- - Uwolnić cię? Nie bądź śmieszny! Większą przyjemność sprawia mi napawanie
się twoją niemocą. Cóż za ironiczna odmiana losu!
Brzmienie głosu wiedźmina wzbudziło większe obawy Wieczystego niż same słowa.
„Czyżby klątwa ustąpiła czemuś bardziej mrocznemu, czemuś dużo groźniejszemu?” -
dumał.
Wydawało się, że osobowość Cienia zmienia się w sposób nie dający się
przewidzieć. Jeśli
czarnoksiężnik wcześniej nie był szalony, wkrótce wpadnie w obłęd z powodu tej
nowej
tortury.
Przykładając rękę do czoła, jakby w próbie ugaszenia bólu, Cień kontynuował:
- Powiem ci też to: wiem, gdzie popełniłem błąd, dlaczego moje zaklęcie nie
spełniło
pokładanych w nim nadziei. Wiem, dlaczego „nieśmiertelność”, jaką otrzymałem,
okazała się
nie kończącym się pasmem udręk. Tym razem błąd może zostać naprawiony. -
Przybliżył się
do magicznej klatki. - A ty... ty nie możesz mi przeszkodzić. Nie możesz, póki
jesteś tu
uwięziony. Czarodziej odpowiedzialny za twój... wypoczynek posłużył się magią
Vraadów,
żeby stworzyć tę klatkę. Wiesz, co to oznacza?
Czarny Koń milczał, oszołomiony słowami wiedźmina - zwłaszcza ostatnimi.
Wreszcie oznajmił:
- Znam czary Vraadow. Już nie istnieją w tej rzeczywistości! Vraadowie żyją
tylko w
nasionach swych potomków. Ich magia ustąpiła magii tego świata!
Cień skłonił głowę w oszczędnym skinieniu.
- - Jak sobie życzysz. Sam sprawdź zaklęcie... - Wiedźmin być może się
uśmiechnął;
tylko on mógł to wiedzieć na pewno. - Ach, prawda, nie możesz. Jesteś wewnątrz,
oczywiście, a wzory są na zewnątrz, otaczając barierę.
- - Po coś tu przyszedł, Cieniu? Tylko porozmawiać?
- - Przyszedłem wbrew sobie, kierowany nieodpartym pragnieniem. Nazwij je
kaprysem.
- - Nazwij je sumieniem - poprawił cicho Czarny Koń.
- Sumieniem? Pozbyłem się tego zbędnego bagażu! Zakapturzony wiedźmin wycofał
się, z każdym krokiem stając się coraz bardziej niewyraźny. W magii Cienia
zawsze było coś
nie całkiem właściwego, nie całkiem normalnego, ale Czarny Koń nie umiał
określić, co to
takiego.
- - Ciesz się tym, co masz, póki możesz, przyjacielu. Kiedy zobaczysz mnie
następnym razem, jeśli w ogóle mnie zobaczysz, będę wreszcie panem swego losu...
i nie
tylko.
- - Cieniu... - Było za późno. Wiedźmin rozpłynął się w nicość. Pochodnia
zgasła,
gdy tylko odszedł, pogrążając komnatę w ciemności. Ale nie to trapiło Czarnego
Konia.
Dużo, dużo bardziej interesowały go krótkie, zagadkowe odwiedziny tego, kto był
zarazem
jego wrogiem i przyjacielem.
Stwierdzenie, że powrót Cienia stał w sprzeczności z tym, co wiedźmin powinien
zrobić, brzmiało tak oględnie, iż Czarny Koń musiał się roześmiać. Cień nie
robił niczego bez
powodu, nawet jeśli sam tego powodu nie znał. Mało prawdopodobne, by kierowała
nim chęć
naigrawania się z Czarnego Konia; nie leżało to w zwyczaju żadnego z jego
niezliczonych
wcieleń, a przynajmniej tych, które znał Wieczysty.
„Ile naprawdę ma lat?” Było to pytanie, które od czasu do czasu zadawał Cieniowi
i
które teraz pojawiło się nieproszone. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Nawet sam
wiedźmin
tego nie wiedział, nie pamiętał. Przypominał sobie tylko kilka niejasnych
rzeczy, na przykład
to, że ambitny czarnoksiężnik, próbował zyskać władzę nad mocami, które w owych
czasach
znane były po prostu jako dobro i zło, ciemność i światło. Być może zwiedziony
przez tak
prymitywne pojmowanie popełnił jakiś fatalny błąd w ostatnich krokach swojego
zaklęcia.
Moce nie podporządkowały się jego woli; to on został ich zabawką. Być może
powiodło mu
się, ale nie w taki sposób, w jaki sobie życzył. Nic jednak nie niosło
odpowiedzi na pytanie,
które stale nękało karego ogiera. „Ile lat miał Cień, gdy się spotkaliśmy? Czy
był dość stary,
by pamiętać Vraadów? Dość stary by... być jednym z nich?”
Myśl owa była tak obłędna, że siłą wyrzucił ją z głowy. Nastały i przeminęły
pokolenia Smoczych Królów od czasu krótkiego, burzliwego istnienia Vraadow na
tym
świecie. Ludzie byli ich potomkami, tak, ale niczym więcej.
„Wszelkie marzenia o nieśmiertelności w końcu spełzły na niczym. Nawet dla
Vraadow”.
Czarny Koń stwierdził, że odbiega od tematu, wrócił więc do powodu krótkiej i
tajemniczej wizyty Cienia. Jeśli nie przybył szydzić z jego niemocy, to co
mogłoby
wytłumaczyć jego powrót? Czyżby chciał go ostrzec? Być może. Prawdopodobnie coś
więcej.
Czarny Koń roześmiał się, gdy coś innego wpadło mu do głowy. „Czy mogło to
być...?”
Ponure rozmyślania ogiera przerwał zgrzyt klucza przekręcanego w drzwiach.
„Ruchliwy dzień! Zawsze myślałem, że więzienie jest spokojnym miejscem!”
Zawiasy zaprotestowały jękliwie i światło pochodni wlało się do komnaty. Wszedł
strażnik. Nie patrząc w stronę więźnia, zapalił pochodnię i odszedł. Zastąpiła
go druga osoba,
wysoka i znajoma, znacznie bardziej opanowana. Wymizerowana, pochylona wiekiem,
czekała cierpliwie, gdy drugi strażnik, niespokojny jak pierwszy, ustawiał
stołek między
drzwiami a skrajem bariery.
Kiedy wreszcie zostali sami, Drayfitt przemówił. Jego oczy spoglądały w bok od
Czarnego Konia. Sprawiał wrażenie trochę rozkojarzonego, jak gdyby wyczuwał, że
w
pomieszczeniu przebywał ktoś jeszcze.
- I co... demonie? Zastanowiłeś się nad prośbą mego suzerena?
Mroczny rumak przesunął się lekko, bez powodzenia próbując napotkać spojrzenie
czarodzieja.
- - To była prośba? Rób, co każe - bez pytania - a on być może pewnego dnia
uwolni
cię, byś mógł podążyć za Cieniem? Ha!
- - Jest królem i należy go słuchać.
- - Jesteś dobrze wytresowany, czarokleto.
Drayfitt wzdrygnął się, ale nie odwrócił głowy. Jakby wiedział, co może się
stać, jeśli
spojrzy w oczy Czarnego Konia.
- - Dawno temu przysiągłem bronić tego miasta. To mój dom. Melicard jest moim
panem i władcą.
- - A nie mówiłem? Dobrze wytresowany! Każdy król powinien mieć takiego
wiernego psa za maga!
- - Nigdy nie chciałem korzystać z tych mocy! - Oczy Drayfitta powędrowały w
górę, w stronę jakiegoś wspomnienia.
Czarny Koń zaklął bezgłośnie.
- - Czemuś zatem to uczynił?
- - Król potrzebował czarnoksiężnika. Doradca Quorin dowiedział się o mnie.
Wiedział od szpiegów, że zajmuję to jedno, to drugie pomniejsze stanowisko na
dworze od
ponad stu lat, co przekracza normalną długość ludzkiego życia. Wcześniej zawsze
udawało
mi się zagubić w labiryncie biurokracji, twierdzić, że jestem swoim synem albo
wymyśleć
inne kłamstwa, i korzystać z mocy wyłącznie na tyle, by ludzie w to wierzyli.
Nie mam
zamiaru podążać w ślady mojego brata Ishmira i zginąć w walce ze Smoczymi
Królami. Nie
pragnę też ujrzeć zagłady Talaku, co nastąpi, jeśli Srebrnemu Smokowi uda się
zasiąść na
cesarskim tronie.
Podczas nieobecności Czarnego Konia wydarzyło się tyle rzeczy, że trudno mu było
powiedzieć, co jest najbardziej zdumiewające. To, że Cabe Bedlam, wnuk
największego ze
Smoczych Mistrzów, przechytrzył Smoczego Cesarza i pokonał własnego ojca,
szalonego
Azrana, radowało mrocznego ogiera, poznał bowiem młodego śmiertelnika i nawet
podróżował z nim przez pewien czas. Śmierć Złotego Smoka skłóciła smoki; kwestią
sporną
było, kto ma prawo do tronu najwyższego z królów. Cabe Bedlam i jego żona, Pani
z
Bursztynu, wychowywali potomstwo Smoczego Cesarza razem ze swoimi dziećmi,
próbując
nauczyć obie rasy zgodnego współistnienia. Pytanie, czy smoki zaakceptują
najstarszego
samca z królewskiego rodu jako swego władcę, kiedy osiągnie odpowiedni wiek -
jaki by on
nie był u smoków - pozostawało na razie bez odpowiedzi. Tymczasem co najmniej
dwóch z
pozostałych Smoczych Królów ubiegało się o sukcesję po swoim „bracie” dowodząc,
że
czekanie, aż młode dorosną, jest zbyt ryzykowne, zbyt spekulatywne. Żaden z nich
nie
uzyskał wystarczającego poparcia ze strony swego rodzaju, ale Srebrny Smok z
dnia na dzień
rósł w siłę. Drayfitt wiedział, że pierwszy krok nowego cesarza w kierunku
ponownego
zjednoczenia ziem polegać będzie na zniszczeniu Talaku, wrogiego miasta leżącego
na
osobistych terenach Srebrnego. Zyskawszy parę lat temu prawdziwą niepodległość,
miasto-
państwo nie zamierzało się poddać, przynajmniej nie pod panowaniem Melicarda.
- - Mai Quorin przy każdej okazji nie szczędzi mu podszeptów, przynaglając do
szaleńczej krucjaty. Niedobitki z Mito Pica, miasta zrównanego z ziemią przez
smoka Tomę,
nadal wołają krwi gadów, a ich głosy są silne. Sam Melicard ma obsesję na
punkcie
Smoczych Królów. Gdy to odkryłem, doszedłem do wniosku, że jedynie stając się
nieodłączną częścią tego chaosu zdołam zaprowadzić w nim pewien ład.
Zarezerwowałem dla
siebie głos rozsądku.
- - I dlatego wezwałeś demona? - zapytał na pozór niewinnie Czarny Koń. -
Zaprawdę, jesteś mistrzem logiki! Co za geniusz! Ja nigdy nie wpadłbym na taki
przebiegły
pomysł!
Czarodziej wstał. Kąśliwe słowa wyrwały go z zadumy. Niemal spojrzał na swojego
więźnia. Niemal.
- - Mai Quorin znalazłby innego, który przełożyłby tę przeklętą księgę! Kogoś
bardziej giętkiego, łatwiej poddającego się jego woli! Teraz przynajmniej panuję
nad
sytuacją, nie pozwalam jej wyrwać się spod kontroli!
- - Czy tak postąpiłby Ishmir?
Pytanie przypieczętowało los Drayfitta. Wzmianka imienia brata zrodziła szybko
narastający gniew, wściekłość powiązaną z nieostrożnością. Starzec odwrócił się
w stronę
Czarnego Konia, zamierzając ukarać go za wydobywanie na powierzchnię myśli,
które
rozdzierały mu umysł od czasu wyrażenia zgody na ten obłędny plan. „Czy Ishmir
by
ustąpił?” Drayfitt znał odpowiedz i wcale mu się ona nie podobała. Spiorunował
wzrokiem
mrocznego rumaka. Jego spojrzenie spotkało się z zimnymi, błękitnymi oczami.
Czarny Koń zamroził maga, przejął kontrolę nad jego nie ochronionym umysłem.
Roześmiał się cicho, zadowolony z powodzenia swojego planu, ale był to pusty
śmiech.
Drayfitt był dobrym, choć naiwnym śmiertelnikiem. Podstępne posłużenie się
imieniem jego
brata sprawiło ból widmowemu ogierowi, który znał większość zmarłych dawno temu
Smoczych Mistrzów, łącznie z Ishmirem, Panem Ptaków.
- Wybaczcie mi, obaj - mruknął - ale nie miałem wyboru. Emocje odpłynęły z
twarzy
czarodzieja, ręce zwisły bezwładnie wzdłuż boków. Bardziej niż kiedykolwiek
wyglądał jak
martwy. Czarny Koń, który nie chciał go skrzywdzić, poruszał się ostrożnie.
- Twój umysł należy do mnie, śmiertelny! Twoja dusza jest moja! Mógłbym pognać
cię ścieżką, którą ludzie podążają tylko w jedną stronę, lecz tego nie uczynię!
Nie, jeśli
będziesz mi posłuszny!
Drayfitt trwał bez ruchu, ale Czarny Koń wiedział, jak tylko on mógł wiedzieć,
że
podświadomość maga wszystko rozumie.
- Usuniesz barierę, otworzysz bramę w tej zapomnianej przez Pustkę klatce i
wypuścisz mnie na wolność! Zrób to, a nie wyrządzę ci krzywdy!
Choć jego głos dudnił, rumak nie obawiał się, że usłyszą go strażnicy za
drzwiami.
Melicard rozkazał Drayfittowi spowić komnatę kokonem ciszy, co znaczyło, że
żadne
dźwięki nie wydostaną się poza jej obręb. Przybył jakiś bardzo ważny gość i
król, nagle
przygaszony, nie chciał, żeby wieści o jego poczynaniach dotarły do tej
nieznanej osobistości.
„Liczne są maski, jakie przywdziewają koronowane głowy - pomyślał Czarny Koń
drwiąco. - Ciekawe, któż taki mógł wprawić w zdenerwowanie »urodziwego« króla
Melicarda?”
Drayfitt pracował biegle, metodycznie przechodząc poszczególne etapy zaklęcia.
Choć nie miał księgi, zachował wspomnienie pierwszej próby i Czarny Koń czerpał
z niego
bez przeszkód. Gdyby miał czas, kazałby śmiertelnikowi powtórzyć głośno kolejne
kroki,
żeby przebadać niuanse zaklęcia. Były to czary Vraadow i karego rumaka
niepokoiła myśl, że
nie wiedział tego wcześniej. Powinien poszukać księgi i tego, kto ją odnalazł.
Czary Vraadow
były niebezpieczne, choć wydawały się zdumiewająco proste.
Szybkim ruchem Czarny Koń odwrócił wynik zaklęcia. Zamiast stworzyć jeszcze
jedną klatkę wokół pierwszej, rozdarł obecną na części.
Podstarzały czarodziej opuścił ręce i ponownie zamarł w podobnym do śmierci
bezruchu. Czarny Koń zrobił niepewny krok w stronę granic więzienia. Jedna
kończyna,
wyciągnięta tak bardzo, że stała się cienka jak igła, dotknęła barierę i
przeniknęła na drugą
stronę. Czarny Koń skoczył, woląc dłużej nie kusić losu.
- Wolność! Ach, słodka wolność! Wyborna robota, moja śmiertelna marionetko!
Pierwszorzędnie zrobione! - Popatrzył z sympatią na Drayfitta. - Zasłużyłeś na
cenną
nagrodę, na coś, czego z pewnością ostatnio ci brakowało! Dam ci sen
przywracający siły!
Długa, krzepiąca drzemka potrafi czynić cuda! A kiedy się przebudzisz, zrobisz
dla mnie
jeszcze jedno: znajdziesz źródło magii Vraadow, tę księgę, i zniszczysz ją! A
teraz
odpoczywaj! Drayfitt osunął się na podłogę.
Czarny Koń obrzucił ostatnim, pogardliwym spojrzeniem komnatę, która była jego
więzieniem, stanął dęba, otworzył ścieżkę poza ten świat i zniknął.
Gdy noc gotowała się do ustąpienia przed dniem, obiekt desperackich poszukiwań
Czarnego Konia zmaterializował się na środku komnaty będącej przeciwieństwem
byłego
więzienia mrocznego rumaka. Choć nieco surowsza od osobistych kwater króla
Melicarda,
była wytwornie urządzona i godna najznamienitszej osoby.
Cień podniósł rękę i przeciągnął palcem po oparciu masywnej złoconej sofy.
Załegała
na niej gruba warstwa kurzu. Być może wiedźmin się uśmiechnął. Nikt nie
korzystał z tego
pokoju od jakiegoś czasu, może od lat.
„A zatem pogłoski nie kłamały”. Komnaty te należały do wielmożnego Gryfa,
nieludzkiego - tylko z wyglądu - sprawiedliwego władcy Penacies, legendarnego
Miasta
Wiedzy. Niegdyś Gryf był jego towarzyszem, czasami przyjacielem, ale tylko
wtedy, gdy
Cieniowi można było ufać. Gryf rozumiał go lepiej niż inni, wyjąwszy Czarnego
Konia. Cień
wytarł kurz z palców i stwierdził, że niemal brakuje mu dawnego przeciwnika.
Wieść niosła,
że Gryf przebywał gdzieś za Wschodnimi Morzami, tocząc wojnę, która najwyrainiej
nie
chciała się zakończyć. Mimo licznych próśb stosowanych przez różnych urzędników
miejskich, człowiek, którego Gryf zostawił jako swego zastępcę, pomniejszy
mistrz magii i
wybitny mistrz strategii, generał Toos, odmówił przywdziania królewskiego
płaszcza.
Zamiast tego postanowił zostać regentem dysponującym władzą równą królewskiej,
zastrzegając sobie prawo do zrzeczenia się jej na rzecz Gryfa po jego powrocie.
„Tym lepiej” - osądził Cień. Zatoczył powolny krąg, omiatając wzrokiem każdy
przedmiot, czy to stojący na podłodze, przypięty do ściany czy też zwisający z
sufitu.
Większość rzeczy była taka, jak je pamiętał, nawet metalowe posągi po obu
stronach drzwi.
Były to żelazne golemy, ożywione istoty z zimnego metalu, stworzone przez
nieobecnego
pana Penacies. Golemy strzegły osobistych komnat władcy. Zaskakująco szybkie,
powinny
rzucić się na wiedźmina w chwili, gdy się zmaterializował. Jednak w
przeciwieństwie do
większości intruzów, Cień potrafił nad nimi panować.
Pewne słowa, wszczepione głęboko w ich jestestwo, czyniły je niczym więcej jak
fantazyjnymi posągami. Kilka słów, które Cień bezgłośnie rzucił w ich stronę,
zanim się
całkiem zmaterializował. Znajomość tajemnic Gryfa zapewniała mu przewagę.
Wiedźmin
zaśmiał się cicho, potem odwrócił w stronę ściany, na której wisiał cel jego
przybycia: wielki,
misternie utkany gobelin z widokiem miasta Penacies.
Fakt, że regent go nie potrzebował, mówił wiele. Gobelin był stary, starszy
nawet od
Cienia. Wiedźmin dotknął go delikatnie. Generał Toos nigdy nie ukrywał swojej
niechęci do
talizmanów mocy, choć je tolerował. Jednakże gobelin był tylko ogniwem do
kolejnego
większego cudu. Przybliżając się na tyle, na ile śmiał, wiedźmin uważnie
przyjrzał się
gobelinowi. Widok przedstawiał Penacles, wszystkie ulice, wszystkie budynki.
Choć gobelin
utkany został w czasach powstania miasta, ukazywał również budowle, które
wzniesiono nie
wcześniej niż rok czy dwa lata temu.
- Nawet po tak długim czasie sprawujesz się bez zarzutu - wyszeptał Cień. Twórca
był
perfekcjonistą i nawet wiedźmin był pod wrażeniem doskonałości jego dzieła.
Przez kilka minut przypatrywał się gobelinowi, szukając znaku. Nie był pewien,
czy
zdoła go rozpoznać. Jak samo miasto, znak zmieniał się z biegiem lat. Czasami
był to rysunek
stylizowanej księgi, kiedy indziej pojedyncza litera. Przez stulecia przewinęło
się mnóstwo
symboli, przy czym znaczenie wielu z nich okrywała tajemnica.
„Przydałyby mi się twoje fantastyczne oczy, wielmożny Gryfie! Zawsze umiałeś
znaleźć znak na pierwszy rzut oka!” W tej chwili jego spojrzenie zatrzymało się
na maleńkim,
skręconym proporcu, znajomym mu jak żadnej innej żyjącej współcześnie istocie.
Cień
skrzywił usta w swym niewyraźnym uśmiechu, a jego rozmytą twarz ożywiły emocje.
Zapamiętał położenie znaku i omiótł gobelin wzrokiem pełnym szczerego podziwu.
- Pomyślałby kto, że żyjesz i masz złośliwe poczucie humoru! Mój... mój ojciec
byłby
nawet rozbawiony!
„Ojciec”. Wiedźmin zadrżał. Nie wszystkie wspomnienia; które powróciły, były
przyjemne. Szybko zajął myśli czekającym go zadaniem.
Odnalazł znaczek i potarł go palcem, a gdy to zrobił, pokój zaczął płowieć. Cień
być
może się uśmiechnął. Pocierał proporzec, gdy komnata Gryfa ustępowała innemu
pomieszczeniu, korytarzowi. Gobelin trwał, póki komnata mieszkalna nie znikła, a
wtedy
również spłowiał. Wiedźmin został sam w korytarzu, którego ściany obstawione
były nie
kończącymi się rzędami półek pełnych masywnych, oprawnych w skórę tomów,
identycznych
nawet pod względem koloru.
„Gobelin nadal działa”.
Stał w legendarnych bibliotekach Penacles.
Biblioteki powstały na długo przed miastem. Gdy powróciły mu wspomnienia, Cień
przypomniał sobie informacje dotyczące tej dziwnej, podziemnej budowli, która
większa była
wewnątrz niż na zewnątrz i nigdy nie mieściła się w tym samym miejscu. Nawet on
nie znał
jej pochodzenia, ale podejrzewał, że podobnie jak zaklęcie użyte przez
nadwornego maga
Melicarda do stworzenia klatki Czarnego Konia, była dziełem Vraadow.
Poza niezliczonymi księgami w bibliotece niewiele było do oglądania. Podłoga
wyłożona polerowanym marmurem. Korytarze - ten, w którym stał i te, które
widział -
oświetlone przez światło z niewiadomego źródła. Półki wyglądały jak nowe, ale
Cień
wiedział, że są niewyobrażalnie stare. Wydawało się, że w bibliotekach czas
traci swoje
znaczenie.
- Nie było cię szmat czasu.
Rzeczowe stwierdzenie padło z ust niewielkiej postaci w prostym odzieniu. Jej
ręce
niemal dotykały podłogi, głównie za sprawą niepospolicie krótkich nóg. Na głowie
w
kształcie jaja zachował się skąpy kosmyk włosów.
Był to jeden z gnomów - albo może jedyny - który pełnił tu rolę bibliotekarza.
Jeśli
Cień dobrze pamiętał, biblioteki zawsze miały swoich gnomów i wszyscy oni
podobni byli
jak krople wody.
- Dziesięć lat to dla nas niedługo - rzucił drwiąco czarnoksiężnik, wspominając
ostatnią wizytę, złożoną w bibliotekach z wielmożnym Gryfem.
Gnom, na pozór nieświadom szyderczego tonu, odparł:
- Dziesięć lat, nie. Tysiąc tysięcy lat, tak. Nawet dla nas. Choć trudno było
coś
odczytać z wyrazu jego twarzy, ciało Cienia zdradzało emocje. Wiedźmin
zesztywniał i chciał
się odezwać, lecz miał kłopoty z dobraniem słów. Gnom wypełnił przedłużającą się
ciszę.
- Nie ma tu tego, czego szukasz. Być może to jedyny strzęp wiedzy, którego
biblioteki
nie chcą zawierać.
Wiedźmina zirytowało, że gnom mówi o bibliotekach jako myślącym stworzeniu. Nie
miał zamiaru poczuć się tutaj jak w brzuchu jakiejś bestii.
- W takim razie gdzie jest? Istnieje!
Bibliotekarz wzruszył ramionami i odwrócił się powoli, z księgą w ręce. Księgi
przed
chwilą nie było.
- - Poszukaj w jaskiniach.
- - W jaskiniach?
- - W jaskiniach. - Gnom z powrotem stanął przodem do Cienia, patrząc na niego
jak
mistrz na niezbyt lotnego ucznia. - W jaskiniach Smoczego Cesarza. W tym, co
zostało z
miejsca, w którym to wszystko się zaczęło.
„Miejsce, w którym się zaczęło”. Cień być może się uśmiechnął, ale jeśli tak,
był to
ponury uśmiech. Zapomniał o tym miejscu. Wspomnienie wróciło do niego dopiero w
tej
chwili i było, całkiem możliwe, tym, którego wolałby nie nosić w pamięci, nawet
za cenę
własnego istnienia.
IV
Erini przebudziła się, gdy do pokoju wtargnęło światło późnego poranka. Jej
myśli i
uczucia tworzyły splątaną sieć na wpół spamiętanych obrazów; przepełniała ją
cała gama
emocji - od radości po strach.
Łoże było ogromne i bardzo miękkie. Próbowała się w nim zakopać, fizycznie i
psychicznie. Jej stare łóżko w domu - „Nie, w byłym domu!” - było nie więcej niż
kawałkiem
deski i koca w porównaniu z tą wspaniałością. Cały pokój był wspaniały, wielki
jak znane jej
reprezentacyjne sale. Posadzkę tworzyły wielobarwne marmurowe płyty, zarzucone
tu i
ówdzie futrami i kobiercami. W kątach do sufitu śmigały kolumny obficie zdobione
złotymi
kwiatami. Wesołe tapiserie pokrywały s’ciany. Meble, łącznie z łożem,
wyrzeźbiono z
najlepszego dębu z północy, niezwykle rzadkiego po zniszczeniu dużej części
lasów podczas
tej strasznej, nietypowo surowej zimy.
Erini z konsternacją przyłapała się na rozpamiętywaniu, jak czeredy olbrzymich
kopaczy, potężnych futrzastych stworzeń o wielkich pazurach, ruszyły na
południe,
pozostawiając za sobą szeroki szlak gołej, zdeptanej ziemi. Księżniczka
zadrżała, stworzenia
bowiem były nie dalej jak dzień drogi od jej miasta, kiedy w ciągu paru godzin
wybiła je
jakaś zaraza lub może coś innego. Dziwne, w związku z tą samą sprawą Melicard...
„Melicard”.
Szeroko otworzyła oczy, poddając się nieuchronnemu i wracając myślami do
wczorajszego wieczoru. Erini spodziewała się wielu rzeczy, gdy weszła do
zaciemnionej
komnaty, ale ręka z elflego drewna była z nich ostatnią. Mimo wdzięcznej
prezencji -
niewątpliwie dzięki wprawnemu rzemieślnikowi - drewniana dłoń poruszała się
niezdarnie, co
wciąż przypominało, że nie jest prawdziwa. Choć została pomalowana na kolor
dopasowany
do barwy skóry króla, Erini zawsze miała uważać ją za sztuczną kończynę. Widok
tej ręki w
nikłym świetle sprawił, że podświadomie spodziewała się najgorszego. To dlatego,
kiedy
Melicard przysunął światło blisko twarzy, księżniczka sapnęła z grozą, choć
prawdę
powiedziawszy jeszcze go nie ujrzała. Kiedy wreszcie jej oczy spoczęły na
obliczu
narzeczonego i jego wizerunek wrył się dostatecznie głęboko w jej wstrząśnięty
umysł, groza
przemieniła się w pomieszanie i stopniowo, w radość.
Erini musiała przyznać, że twarz Melicarda I, króla Talaku i - w jej wówczas
dziecięcych oczach - najurodziwszego z mężczyzn, była spełnieniem dziewczęcych
marzeń.
Silne, regularne rysy wyrażały zdecydowanie i wolę przystające jego pozycji. Był
to cudowny
widok i księżniczkę ogarnęła taka radość, że niemal frunęła mu w ramiona,
potrącając
świeczkę w jego dłoni.
Dopiero wtedy, kiedy znaleźli się tak blisko, wyraźny stał się niesamowity
charakter
twarzy. Księżniczka zamarła w pół kroku. Jeśli cokolwiek świadczyło o reakcji
króla na tę
nagłą odmianę, to tylko zaciśnięcie ust i zmrużenie oka - jednego oka.
„Wypadek”, w którym stracił rękę, kosztował go również część twarzy. W tym
względzie szepty plotkarzy mówiły prawdę. Powiadano też, że w grę wchodziła
starożytna
magia, i to z jej powodu twarz nie mogła zostać uleczona. Coś zdarło mu duże
fragmenty
skóry i Melicard stracił lewe oko. Kiedy zawiodły wszelkie sposoby przywrócenia
ręki, król
uciekł się po pomoc do elfiego drewna - rzadkiego drewna, które, jak mówiła
legenda,
pozyskiwano z drzewa pobłogosławionego przed ducha umierającego elfa - i kazał
sobie
sprawić nową kończynę.
Podobnie postąpił z twarzą.
Erini, rozpamiętując to, co stało się później, otuliła się kołdrą. Łzy spłynęły
po jej
policzkach i wyszeptała:
- Tak mi przykro!
Podczas gdy ona stała jak skamieniała, przepełniona tym, co mógł uważać tylko za
odrazę i przerażenie, Melicard spokojnie od pierwszej zapalił inne świece. Był
do tego stopnia
przekonany, że go znienawidzi, iż wcale nie próbował kryć się ze swoim
kalectwem.
- Z pewnością jeszcze przed wyjazdem z Gordag-Ai słyszałaś bez liku opowieści o
moich... kłopotach! Czy rzeczywistość jest duża gorsza od wszystkich tych
historii?
Co mogła mu powiedzieć? Nie potrafiła oderwać oczu od jego twarzy. Była to twarz
Melicarda, każda krzywizna i każdy kąt dokładnie taki, jaki powinien - tylko że
lewa strona
została po mistrzowsku wyrzeźbiona z tego samego materiału, co ręka. Drewno
zastępowało
skórę na kości policzkowej i żuchwie, tworzyło trzecią część nosa; drewno
sięgało do połowy
czoła i za ucho. Księżniczka była pewna, że po rozpięciu kołnierza ciemnej
koszuli
zobaczyłaby więcej drewna.
Zniszczenia nie ograniczały się do lewej strony twarzy. Prawa poznaczona była
przez
coś, co wyglądało niemal jak konary rozrastające się z lewej. Trzy główne
gałęzie
rozszczepiały policzek i każda miała jedną czy dwie mniejsze odnogi. Zaczarowane
drewno
stanowiło taki kontrast z bladą skórą, że cale to połatane oblicze wyglądało jak
twarz ofiary
zarazy.
- Możesz odejść w każdej chwili, księżniczko Erini - powiedział po dłuższej
chwili.
Potrząsnęła głową, nie chcąc zawierzać ustom. Melicard okrążył ją ostrożnie i
podsunął jej krzesło. Erini była do tego stopnia zaabsorbowana jego wyglądem, że
nawet nie
zwróciła uwagi, czy w pokoju są jakieś meble.
- Jeśli zamierzasz zostać, usiądź. To wygodniejsze niż siedzenia w powozie,
nawet w
królewskiej kolasie.
Szepnąwszy „dziękuję”, Erini poprawiła fałdy krępującej ją sukni i usiadła.
Król,
poruszający się szybko i cicho, nagle pochylił się przed nią z kielichami
czerwonego wina w
dłoniach. Erini wzięła puchar i gdy król usiadł naprzeciw niej, podniosła go do
ust. Wino nie
ukoiło nerwów, jej wzrok bowiem nie odrywał się od twarzy Melicarda nawet wtedy,
gdy
piła.
Siedzieli tak przez parę minut. Melicard, którego zachowanie było równie ozięble
uprzejme co słowa, opróżniał swój kielich w milczeniu. Wydawało się, że z każdym
łykiem
coraz bardziej zamyka się w sobie. Księżniczka chciała coś powiedzieć,
cokolwiek, aby
zmniejszyć jego ból i swoje poczucie winy, ale nic nie przychodziło jej do
głowy. Rozzłościła
się na myśl, że staje się jedną z tych bezradnych, mimozowatych panien, które
bajarze często
czynią bohaterkami swoich baśni. Do tej pory potajemnie szydziła z tych
żałosnych kobietek.
Wreszcie król odstawił kielich i wstał. Księżniczka wyprostowała się, oczekując
jakiegoś oświadczenia, jakichś słów dotyczących ich wspólnej przyszłości - a
nawet jej braku,
jeśli takie było jego życzenie. Ku jej zaskoczeniu Melicard odwrócił się i
przeszedł w drugi
koniec komnaty, do drugich drzwi. Otworzył je i bez słowa, nie oglądając się za
siebie,
wyszedł z pokoju.
Erini wbiła oczy w drzwi, gdy zamknęły się za jego plecami, zupełnie nie
pojmując,
co się stało. Dopiero gdy służący w liberii stanął w drzwiach, którymi weszła,
spłynęło na nią
zrozumienie.
- Jeśli zechcesz pójść ze mną, wasza wysokość, pokażę ci twoje pokoje. - Słowa
służącego potwierdziły jej obawy: Melicard nie zamierzał wrócić. Król odgadł jej
odrazę oraz
litość i nie mógł dłużej tego znosić.
Nie zobaczyła nikogo innego prócz sług, które zaopiekowały się nią i dwiema
dworkami. Podczas wieczerzy Galea i Magda nie dawały jej spokoju, próbując
wydobyć z
niej choć strzępy wiadomości o królu, ale Erini milczała. Odprawiła je grzecznie
i wcześnie
udała się na spoczynek - połączenie trudów podróży i przejść po przybyciu na
miejsce
okazało się nie do zniesienia.
Pozwalając, by słońce dotykało jej skóry, by leczyło psychiczne rany, w duchu
złożyła
przysięgę. „Muszę mu to wynagrodzić! Muszę bez cienia politowania pokazać, że mi
na nim
zależy! Nic dziwnego, że zachowuje się w taki sposób, jeśli wszyscy reagują jak
ja!” Nie
można winić Melicarda za jego starania, zadecydowała z poczuciem winy. Skoro
jego ciało
nie chciało się uleczyć, to co miał zrobić? Nosić maskę ze srebra i złota?
Paradować ze
zniekształconym obliczem? Pod wieloma względami twarz z elfiego drewna była
dobrym
rozwiązaniem, choć z początku wytrącającym z równowagi. Nawet królewski
czarodziej nie
wymyślił nic lepszego, gdy nie udało mu się zagoić ran swego pana.
Jej palce zaczęły zaciskać się na tę myśl i splotła ręce, żeby zwalczyć to
pragnienie.
Nie chciała mu ulec. Nie mogła zrobić nic ponad to, czego nie mogli zrobić inni,
wprawniejsi
i wyszkoleni.
Erini powtórzyła słowa, które stały się jej litanią - jest księżniczką Gordag-Ai
i nigdy
nie będzie czarodziejką ani wiedźmą. Nigdy. Zostanie królową, takie jest jej
przeznaczenie.
Żaden król nie zawierzyłby żonie-czarownicy. Lud nie miałby do niej zaufania.
Choć udało się zdusić pokusę, Erini była tak roztrzęsiona, że musiała wstać.
Ubrała się
sama, bo nie chciała, żeby Galea i Magda albo ktoś z ludzi Melicarda zastanawiał
się, co nią
tak wstrząsnęło. Nim dokończyła toaletę, niebezpieczeństwo przeminęło.
Przejrzała się w
ogromnym lustrze, które zajmowało ścianę naprzeciwko łoża, i zadowolona
ośmieliła się
wezwać służbę. Nawet jeśli cały dzień okaże się nieudany, to przynajmniej zje
przyzwoite
śniadanie.
Ani Melicard, ani nieprzyjemny doradca Quorin nie pojawili się przy śniadaniu.
Towarzyszyły jej Galea i Magda, lecz księżniczka szybko skończyła jeść i wstała
od stołu pod
pierwszym pretekstem. Wydawało się, że żaden z pałacowych służących nie ma nic
przeciwko temu, by księżniczka zaczęła zwiedzać pałac, próbując za pośrednictwem
rozległej
budowli dowiedzieć się więcej o Talaku i jego monarsze. Od dzieciństwa
przygotowywana do
roli królewskiej małżonki, znała już „oficjalną” historię miasta-państwa, ale
pod faktami,
których nie szczędzili jej nauczyciele, kryło się więcej, dużo więcej. To, co
wiedziała o
swoim narzeczonym, nie pomogło jej wcale, gdy stanęła z nim twarzą w twarz. Był
to błąd,
którego nie miała zamiaru powtórzyć.
Podczas zwiedzania zbytkownie urządzonego pałacu księżniczkę uderzyły dwie
rzeczy. Po pierwsze, ogrom przedmiotów gromadzonych za panowania wcześniejszych
królów - dobudowano całe skrzydła, żeby pomieścić trofea i dzieła sztuki. Drugie
i bardziej
interesujące spostrzeżenie dotyczyło nielicznych skarbów zebranych lub
stworzonych w
latach panowania Melicarda. Większość z nich była ciemnej natury, wiele wiązało
się ze
śmiercią i zniszczeniem wrogów, zwłaszcza smoków. Nie świadczyło to zbyt
pochlebnie o
narzeczonym. Opadły ją wątpliwości.
Przystanęła przy oknie wychodzącym na wewnętrzny ogród pełen wiszących roślin i
kwiatów we wszystkich kolorach. Jej uwagę przyciągnął hałas w drugim końcu
ogrodu.
Zmrużyła oczy, zaintrygowana osobliwym widokiem. Daleko w dole dwaj strażnicy
nieśli
między sobą trzeciego człowieka. W przeciwieństwie do wysokich, muskularnych
żołnierzy,
nieprzytomny był chudy do granic wycieńczenia i tak stary, jak nikt, kogo w
życiu widziała.
Miał ciemną szatę z kapturem i w oparciu o swoje nauki Erini wywnioskowała, że
jest
nadwornym magiem Melicarda, Drayfittem. Historia sędziwego czarodzieja zawsze ją
ciekawiła, ale nie tak bardzo jak to, dlaczego trzeba było go dźwigać. Wychyliła
się z okna.
Erini zerknęła w kierunku, z którego nadciągnęli żołnierze, i zobaczyła
niewielkie
drzwi ukryte częściowo pod pędami winorośli. Wejście do sanktuarium
czarnoksiężnika?
Możliwe i jeśli tak, możliwe też, że godny pożałowania stan Drayfitta był
następstwem
nieudanych czarów.
Usłyszała warkliwy, denerwujący głos.
- Co się tu dzieje?
Strażnicy zatrzymali się i przesuwając swoje brzemię, oddali honory Malowi
Quorinowi. On zignorował nakazy protokołu i powtórzył pytanie tym samym
jadowitym
tonem.
Jeden ze strażników, którego twarzy Erini nie mogła zobaczyć, nerwowo odparł:
- Jego wysokość rozkazał nam znaleźć maga Drayfitta i dowiedzieć się, dlaczego
dziś
rano nie stawił się przed jego majestatem. Kiedy przybyliśmy, strażnicy pełniący
służbę
wpuścili nas i zameldowali, że nikt nie wchodził ani nie wychodził od kiedy tam
stoją. -
Mężczyzna zająknął się i dokończył spiesznie: - Leżał na podłodze! Próbowaliśmy
go ocucić,
ale nic nie pomogło, panie!
Quorin omiótł ich wzrokiem, wyraźnie niezadowolony.
- - Jest coś więcej, prawda?
- - Demon się uwolnił, panie! - wybuchnął drugi strażnik. - A przynajmniej nie
ma
go już w komorze!
Erini, słuchając z wytężeniem, coraz bardziej wstrząśnięta każdym kolejnym
słowem,
spodziewała się że doradca wyładuje gniew na dwóch bezradnych żołnierzach.
Jednakże
Quorin stał tylko i wytrzeszczał oczy. Księżniczka nie wiedziała, czy patrzy na
strażników,
czy w przestrzeń. Wreszcie wyciągnął rękę i ruchem, który zaskoczył nie tylko
Erini, ale i
żołnierzy, uderzył Drayfitta w twarz. Głowa przekręciła się bezwładnie, ale
czarodziej nie
odzyskał przytomności. Quorin potarł dłoń.
- - Ruszajcie. I dajcie znać, kiedy się przebudzi.
- - Tak, panie.
Quorin patrzył za nimi zimno, dopóki nie zniknęli z pola widzenia, a wówczas
pospieszył w stronę porośniętych winem drzwi. Wielkimi, kocimi krokami pokonał
odległość
do celu w kilka sekund. Położył rękę na klamce, po czym, jakby czując, że jest
obserwowany,
odwrócił się i spojrzał w górę. Erini jednak spodziewała się czegoś takiego i
przywarła do
ściany.
Odliczyła ponad dwadzieścia oddechów, nim ośmieliła się wyjrzeć. Mai Quorin
zniknął, najwidoczniej osądziwszy, że szkoda czasu na poszukiwanie cieni.
Księżniczka
zastanowiła się, czy zejść do tajemniczych drzwi, czy też pójść za strażnikami i
ich
brzemieniem. Wiedząc, że doradca może na nią czekać, wybrała to drugie i
spróbowała
odgadnąć, dokąd udali się żołnierze. Wspomnieli o Melicardzie i jego
zainteresowaniu
działalnością czarodzieja. W końcu wrócą do swego władcy z jakimś raportem i
raport ten
dotyczyć będzie dziwnego stanu Drayfitta.
„Demon, na moich przodków! Czyżby naprawdę wszystkie pogłoski o Melicardzie
miały jakieś podstawy? Czyżbym była zaręczona z potworem w ludzkiej skórze?
Czyżbym
tak bardzo myliła się co do niego?”
Drayfitt i strażnicy musieli już być w pałacu. Dokąd poszli? Do komnaty, w
której
spotkała się z Melicardem? Nie miała większego wyboru. Biorąc głęboki oddech,
księżniczka
ruszyła na dół. Szła z pewnością siebie osoby, która przeprowadza inspekcję swej
nowej
siedziby. Nie wiedziała, co się stanie, jeśli naprawdę natknie się na
poszukiwaną trójkę, ale
gotowa była podjąć to ryzyko. Bała się tylko, że wpadnie na Quorina albo na
samego króla.
Doradca był utrapieniem, jej narzeczony zaś... Erini nie do końca gotowa była
stawić mu
czoło. Chciała przemyśleć pewne rzeczy przed powtórnym spotkaniem, zwłaszcza
jeśli
właściwie zrozumiała rozmowę Quorina ze strażnikami.
U stóp schodów spotkała czterech strażników, którzy zasalutowali jej
jednocześnie.
Nie zwalniając kroku, Erini wyniośle skinęła im głową. Żaden nie uczynił ruchu,
by ją
powstrzymać. Gdy tylko znalazła się dość daleko, odetchnęła głęboko,
zastanawiając się, czy
jej serce wreszcie zwolni do normalnego tempa.
Skręcała do głównego holu, kiedy zauważyła dwóch żołnierzy z ogrodu. Drayfitta
nie
było w zasięgu wzroku. Strażnicy maszerowali do drzwi komnaty, w której była
zeszłego
wieczoru. Wartę przy drzwiach pełnili ci sami ludzie co wczoraj. Po krótkiej
wymianie zdań
żołnierze, którzy znaleźli Drayfitta, zostali wprowadzeni do środka.
Ogarnęło ją rozczarowanie. W żaden sposób nie mogła podsłuchać Melicarda i jego
ludzi. Wtargnięcie do środka też było ryzykowne, ponieważ w każdej chwili mogła
się
dowiedzieć, że już nie jest jego narzeczoną. Zaczęła zastanawiać się, w którym
pokoju
strażnicy zostawili Drayfitta. Jeśli zdoła go ocucić...
- Wasza wysokość dobrze spała?
Zaskoczona księżniczka aż zadrżała. Jej lewa ręka odruchowo poderwała się na
wysokość pasa i nagle zaczęła się jarzyć, ale Erini zdołała powstrzymać ruch i
unieważnić
zaklęcie. Nim się odwróciła, ręka znów była normalna.
Mai Quorin stał za nią. Drapieżny uśmiech podkreślał jego kocie rysy. Głosem
uniżonego dworaka powiedział:
- - Najgłębsze wyrazy współczucia w związku z wczorajszym wieczorem,
księżniczko. Król bywa... czasami... przykry.
- - Nie zdawałam sobie sprawy, doradco Quorinie. Mam zamiar odpokutować swój
nietakt. Króla nie można o nic winić. - Majestatycznie, obojętnym wzrokiem
spojrzała na
strzeżone drzwi. - Myślę, że mogłabym teraz z nim porozmawiać.
Pocierając brodę, Quorin dyplomatycznie zawahał się przed udzieleniem
odpowiedzi.
- Z żalem muszę powiedzieć, wasza wysokość, że to nie jest dobra chwila na
przeszkadzanie królowi. Rzucił się w wir pracy, co robi czasami, gdy wpada w
posępny
nastrój. Myślę, że najlepiej będzie zaczekać do wieczora. Jestem pewien, że pora
wieczerzy
będzie dużo lepsza do wyjaśniania nieporozumień.
Erini była zirytowana miną fałszywej uprzejmości, którą doradca przybierał w jej
obecności, i kusiło ją, żeby mu o tym powiedzieć. Swoje prawdziwe oblicze
ujawnił w
ogrodzie: Mai Quorin był ambitnym, porywczym intrygantem. Z drugiej strony,
powiedzenie
mu prawdy w oczy nic by nie dało, a najpewniej, skoro ten człowiek miał posłuch
u
Melicarda, tylko pogorszyło jej sytuację.
- - Jak każesz, doradco Quorinie. Zadbasz, mam nadzieję, by był to posiłek dla
dwojga. Tylko król i ja. Mam dużo do naprawienia.
- - Zrobię, co w mojej mocy. - Ukłonił się przesadnie wykwintnie. - Skoro król
jest
zajęty, to jeśli chcesz, każę komuś oprowadzić cię po mieście i pokazać
wszystko, co Talak
ma do zaoferowania swej nowej królowej. Miałabyś ochotę?
Mówił tonem dorosłego, który pyta dziecko, czy chce cukierka. Erini starała się
nie
stracić panowania. Jeśli ktokolwiek mógł skłonić ją do skorzystania z mocy, to
na pewno
doradca. Zastanowiła się, co by rzekł, gdyby wiedział, jak bardzo zagrożona jest
jego pozycja.
- Nie sądzę, doradco. W każdym razie, nie dzisiaj. Mam jeszcze tyle do
zobaczenia i
do nauczenia się w samym pałacu. Powinnam poznać dziedzictwo Melicarda, gdyż
stanie się
ono również moim - oznajmiła spokojnie.
Jego oczy mówiły co innego, choć słowa wyrażały tylko podziw i chęć służenia
pomocą.
- Jak sobie życzysz, wasza wysokość. Jeśli udasz się do swoich komnat, przyślę
ci
królewskiego archiwariusza, który odpowie na twoje pytania. Są również liczne
księgi,
niektóre własnoręcznie napisane przez znakomitych przodków króla. Każę wydobyć
je z
archiwów.
Erini uśmiechnęła się słodko.
- Musisz być dobrym duchem swojego pana, doradco. Na razie nie ma powodu tego
robić. Stwierdzam, że uczę się dużo więcej, chodząc po tych przepysznych salach.
Jeśli mi
teraz wybaczysz...
Księżniczka odwróciła się do niego plecami i spokojnie ruszyła dalej, na pozór
podziwiając otaczające ją skarby. Po chwili usłyszała cichnące kroki doradcy.
Zatrzymała się,
udając, że ogląda posążek, i kącikiem oka zobaczyła, że Quorin wchodzi do tej
samej
komnaty, w której niedawno zniknęli dwaj żołnierze.
Mai Quorin niepokoił ją coraz bardziej. Niekiedy poruszał się jak stworzenie,
które
przypominał, a kiedy indziej czynił więcej hałasu niż oddział gwardii honorowej.
Był również
jej wrogiem, teraz było to jasne, i nie wątpiła, że może nawet uciec się do
przemocy. Doradca
nie miał żadnego interesu w ożenku króla, najpewniej dlatego, że bał się, iż
wpływy żony
pewnego dnia przyćmią jego własne.
Mimo swoich potknięć księżniczka nie miała zamiaru załamać się jak bohaterki
bajarzy. Choćby Mai Quorin razem z armią niezliczonych demonów stanął jej na
przeszkodzie, przerzuci kładkę nad przepaścią dzielącą ją od Melicarda i w
konsekwencji
dowie się, co naprawdę wydarzyło się za drzwiami w ogrodzie.
Nawet gdyby to miało oznaczać poddanie się własnej klątwie.
W wiecznej ciemności groty, która do niedawna była salą tronową Smoczego
Cesarza,
do życia zbudził się palący blask, zalewając wnętrze krwawą czerwienią.
Stworzenia nie
całkiem z tego świata, kiedyś posłuszne woli Złotego Smoka, czmychnęły w
bezpieczne
szczeliny i zakamarki, do których nie docierało światło.
Jak smuga dymu, Cień rozwinął się z nicości i wkroczył do ruin leża Smoczego
Króla.
To w tej komnacie Smoczy Królowie odbywali narady. Było ich trzynastu pod koniec
Wojny Przełomowej, kiedy Nathanowi Bedlamowi udało się zniszczyć Purpurowego
Smoka
władającego Penacles przed Gryfem. Rada - i jedność smoków - rozpadła się
ostatecznie z
szaleństwem, jakie rozpętało się po odkryciu Cabe’a Bedlama, wnuka i następcy
Nathana,
który nosił w sobie część ducha wielkiego Smoczego Mistrza. W tej komnacie,
gdzie wbrew
przemocy, jaka się tu przetoczyła, nadal stały niektóre wizerunki martwych od
dawna
stworzeń, dwaj smoczy panowie, żądny walki Żelazny i jego nieodłączny cień
Spiżowy,
przypłacili życiem bunt przeciwko Złotemu. W tej komnacie, jak Cień się
dowiedział, Cabe
Bedlam pokonał Smoczego Cesarza, rozdzierając jego umysł na części. Tutaj też
Cabe i
wielmożny Gryf walczyli z szalonym ojcem młodego Bedlama, groźnym Azranem.
„Śmierć nadal jest częścią tego miejsca” - pomyślał niespokojnie Cień. Jeśli
istniało
miejsce zdolne wyprowadzić go z równowagi, to właśnie w nim się znajdował. Jako
Madrac
zapomniał na krótko o tym lęku - przybył tutaj i wykorzystał samych Smoczych
Królów, żeby
zrealizować cele tamtego wcielenia.
Cień stał i rozglądał się po katedralnie wysokim, zdewastowanym wnętrzu,
rozmyślając o dramatycznych wydarzeniach, które się tu rozegrały. W końcu
zadecydował, że
zmitrężył już dość czasu. Postąpił dwa ostrożne kroki w kierunku tego, co kiedyś
było
tronem...
...i zatrzymał się.
Chód nikt poza nim samym nie mógłby tego powiedzieć, Cień zamrugał. Jeszcze raz
rozejrzał się po jaskini, a potem po raz trzeci. Kiedy to też go nie zadowoliło,
poszukał
miejsca, w którym mógłby bezpiecznie usiąść. Wbił oczy w ciemność przyległej
groty i
zastanowił się...
...zastanowił się, po co tu przyszedł i dlaczego tak nagle zapomniał przyczyny.
Czarny Koń pełnym galopem wypadł z portalu, z gotowymi wszystkimi obronami.
Cwałował bez chwili przerwy, póki nie nabrał przekonania, że Cienia nie ma w
pobliżu. W
Smoczym Królestwie nadmierna pewność siebie nigdy nie wychodziła na dobre,
zwłaszcza
gdy zadarło się z wiedźminem. Ale w bezpośredniej bliskości nie wyczuwał niczego
wrogiego i doszedł do wniosku, że może się zatrzymać.
Fala siarkowych oparów omyła mu chrapy. Gdyby nie był tym, kim był, zdradliwe
wyziewy zwaliłby go z nóg. Jako Czarny Koń zwrócił uwagę tylko na ich gryzący
zapach.
- Piekielne Równiny! Trafna nazwa! - mruknął. Prawdę powiedziawszy, był to
bardziej okrzyk niż mruknięcie, uznał bowiem, że nawet jego gromki głos jest
ledwo
słyszalny w krainie, gdzie co kilka minut dochodzi do wybuchów wulkanów. Ziemia
trzęsła
się bezustannie. Wzgórza powstawały i pękały, plując roztopioną skałą, a potem
zapadały się,
gdy nowy krater zmieniał kierunek wypływu lawy. Grunt pod kopytami Wieczystego
rozstąpił się i w szczelinie zaczęła podnosić się lawa.
Czarny Koń spojrzał na płonącą, płynną skałę i wybuchnął śmiechem. Lawa lizała
jego przednie nogi, ale równie dobrze mógł to być dotyk źdźbeł trawy. Szyderczo
wymachując ogonem, widmowy rumak truchtem przebiegł na spokojniejszy teren,
gdzie
łatwiej było się skupić.
Odwiedził ponad setkę miejsc, w których mógł pojawić się szalony wiedźmin, lecz
nie
znalazł go, choć spędził cały dzień na poszukiwaniach. Ponad tuzin razy zwiodły
go fałszywe
czy stare tropy. Choć Czarny Koń nie czuł się pokonany, możliwości znacznie się
skurczyły.
Ziemia zadrżała, oznajmiając, że pod jego kopytami tworzy się następny krater.
Rozdrażniony rumak ruszył na północ, w kierunku bardziej stabilnych terenów
Piekielnych
Równin. W okolicy leżało jeszcze jedno miejsce, do którego mógł zawitać Cień.
Miejsce
ukryte przed wszystkimi za czasów swego pana, ale teraz najpewniej pozbawione
ochronnych
czarów.
Czarny Koń gniewnie przeorał kopytem popioły. Błądził po omacku. Nie miał
pojęcia,
co planował Cień, gdzie był ani czy już nie uderzył. Jedyna nadzieja sprowadzała
się do
znalezienia dawnego towarzysza w miejscu mocy takim jak to, do którego się
zbliżał. „Może
tym razem...”
Ptasia czaszka Poszukiwacza poszybowała w powietrze, wybita wysoko wraz z sadzą,
w której była pogrzebana. Poruszony tym widokiem Czarny Koń zatrzymał się.
Wcześniej
jednak rozkopał stos kości licznych przedstawicieli niejednej rasy.
Kości zostały przemieszane w wyniku nieustannych wstrząsów i wybuchów. Stąpając
ostrożnie, mroczny rumak odkrył, że dosłownie zaściełają ziemię, przykryte
cienką,
nagromadzoną przez lata warstwą popiołu. Ich widok przywiódł mu na myśl
wspomnienie
przeszłości. Posiadał strzępy informacji dotyczących losu swoich przyjaciół i
wrogów. Miał
jednak wrażenie, że czas się zatrzymał, kiedy bowiem te stworzenia ginęły, on
zmagał się z
nowym, groźnym wcieleniem wiedźmina zwanym Madrakiem. Smocze kości mieszały się
bez przeszkód z kośćmi Poszukiwaczy. Poszukiwacze, starożytni skrzydlaci władcy
tych
ziem, walczyli nie dla siebie, lecz dla pana, który ich zniewolił, dla Azrana
Bedlama. Zginęli
w obronie jego cytadeli i nawet ich ofiara nie powstrzymała hord Czerwonego
Smoka.
Dopiero Azran wyciął smoki swoim demonicznym mieczem, nie oszczędzając Smoczego
Króla. Czarny Koń z zainteresowaniem przypatrywał się szczątkom. Tak, to część
pola bitwy.
Był zatem bliżej niż myślał. Podumał nad szczątkami, a potem poderwał głowę,
wyraźnie
zaciekawiony.
To tutaj musiało wznosić się zamczysko Azrana, a jednak nigdzie go nie było
widać.
Poruszył więcej popiołu i kości, gdy przeszukiwał teren. Napotkał liczne urwiste
wzgórza, ale żadne nie było dość masywne, aby kryć to, czego szukał, chyba że...
chyba że z
zamku pozostały tylko fundamenty. Wzniesiona przez Poszukiwaczy starożytna
budowla w
końcu musiała ulec czasowi i furii Piekielnych Równin, musiała wreszcie obrócić
się w ruinę.
Tak brzmiała jedyna odpowiedź i, jeśli była prawdziwa, oznaczała kolejną
porażkę. Cień
nigdy tu nie przybędzie.
- Czarny Koniu, jesteś niepoprawnym głupcem! - Wieczysty zmiażdżył kopytem nie
dającą się zidentyfikować kość, wyrzucił w powietrze jej fragmenty i popiół.
Postanowił
załatwić tę sprawą bez niczyjej pomocy, gdyż czuł się odpowiedzialny. Cień był
kiedyś jego
przyjacielem. Wygnanie wiedźmina było jego osiągnięciem, zaś ucieczka oznaczała
przegraną. Duma rządziła mrocznym rumakiem tak bardzo - jeśli nie bardziej - jak
ludźmi.
Zaniepokoiło go muśnięcie dawnej mocy.
- Co my tu mamy? - zadudnił. To, co dotknęło jego myśli, nie było żywe wedle
żadnych standardów. Był to silny, niedaleki smród śmierci... nie, to sama
śmierć! Czarny
Koń, mając niewielki wybór, podążył mrożącym krew w żyłach tropem.
Wkrótce znalazł się przed długim, szerokim kopcem wysokości może trzech ludzi.
Ogier zaczął kopać kopytami, nie ważąc się rzucać zaklęcia w sąsiedztwie ciemnej
mocy. Nie
bał się o siebie, ale wiedział, że nieostrożne postępowanie może odebrać mu
jedyną szansę na
znalezienie i powstrzymanie Cienia. Oczywiście, powodzenie zależało od tego, co
odgrzebie.
W Smoczym Królestwie były rzeczy, na spotkanie z którymi nie miał najmniejszej
ochoty. Po
dłuższej chwili kopania natrafił na zrąb ściany. A zatem to prawda. Coś, może
sam Azran,
odarło starożytne zamczysko z ochronnych czarów. Czas i pierwotna furia
przeklętego
regionu dobrały się do cytadeli. Czarny Koń domyślił się, że niezbyt daleko
stąd, na niegdyś
chronionych przez magię gruntach nastąpił wybuch wulkanu. Za parę dziesiątków
lat nic nie
zostanie z warowni Azrana. Czarny Koń jakoś nie mógł się zmusić do płakania z
żalu nad
zniszczeniem takiego miejsca. Jeśli Piekielne Równiny pogrzebią złe wspomnienia
o
zdradzieckim potomku Nathana Bedlama, tym lepiej.
Dotknięcie śmierci powróciło. Potrząsając głową, żeby pozbyć się paskudnego
uczucia, kary ogier podążał szlakiem pozostawionym przez magiczny kontakt.
Popiół,
zaprawa murarska i dalsze kości wzleciały w powietrze, gdy odrobiną własnej mocy
oczyścił
ścieżkę. Zachowywał ostrożność, gdyż nie było wiadomo, co mogło kryć się pod
spodem.
Ziemia zadudniła złowieszczo. Może przesadził, szacując czas potrzebny na
zatarcie śladów
po warowni. Wszelkie rozpoznawalne resztki mogły zniknąć za kilka minut.
Znalazł to, co kiedyś było schodami wiodącymi w dół do pokoju nadal chronionego
przez czary, choć z pomieszczenia zostało ledwie pół ściany i parę luźnych
kamieni. Czarny
Koń wahał się tylko przez chwilę, potem, zaklęciem usuwając popiół, ruszył na
dół. Tutaj
magiczne zabezpieczenia splecione były z tą samą nieziemską mocą, która sięgnęła
w jego
umysł, i tylko dzięki temu się zachowały. Nawet gdyby cała okolica wyleciała w
powietrze w
jednym potężnym wybuchu, to miejsce pozostałoby nienaruszone. Czarny Koń
roześmiał się
z wyzwania, jakie go czekało. Teraz wiedział, z czym ma do czynienia.
Prześlizgnął się przez barierę czarów, które zabiłyby każde śmiertelne
stworzenie i
kilka nadludzkich istot o mniejszych od jego zdolnościach. Gdy koniuszek ogona
znalazł się
za śmiercionośną pułapką, gwałtowność Piekielnych Równin ustała.
- Nie jestem pod wrażeniem - mruknął po obejrzeniu pozostałości komnaty. -
Typowe
dla twoich panów, którym braknie wyobraźni!
Nie wiadomo, jak wyglądał pokój przed śmiercią Azrana, choć, znając szaleństwo
nekromanty, najpewniej tak samo. Bez fizycznego wpływu maga władza nad tym
miejscem
wróciła w ręce władców Ostatniej Ścieżki, istot znanych ludziom jako Panowie
Umarłych i
pod wieloma innymi, z gruntu pretensjonalnymi - w ocenie Wieczystego - mianami.
„Ciekawe, co pomyśleliby ludzie, gdyby wiedzieli, że nawę ci Panowie muszą
kiedyś
umrzeć!”
Komnatę wypełniał smród gnijącego mięsa. Wokół leżały rozkładające się ciała,
ludzkie i inne, trudne do rozpoznania. Sadzawka jakiejś słonawej cieczy -
zdecydowanie nie
wody - bulgotała złowróżbnie. Czarny Koń znów się roześmiał.
- Oszczędźcie swoje widowisko dla tych, którzy w nie wierzą, Panowie Przesadni!
Wiecie, że się was nie boję! Gdybym kiedykolwiek miał sczeznąć, moje ostateczne
przeznaczenie nie leży w waszych zaszlamionych rękach! Jeśli macie coś do
powiedzenia, to
mówcie! Ten, kto od tysięcy lat wyprowadza was w pole, zagraża śmiertelnikom -
śmiertelnikom, którzy jeszcze nie przeżyli tego, co jest im pisane! I co wy na
to? Czy mam
zacząć wrzucać te śmieci do waszej kałuży? - Pchnął oblepioną czarnymi muchami,
nie
dającą się rozpoznać bryłę w kierunku sadzawki.
Mazista ciecz zabulgotała ze zdwojoną siłą, pokrywając się zielonkawą pianą.
Wzburzyła się, bryzgi szlamu zaczęły przelewać się przez skraje sadzawki. Coś
długiego,
wielkiego i czarniejszego od Czarnego Konia przebiło błotnistą powierzchnię.
Mroczny
rumak przyglądał się temu pokazowi bez śladu zainteresowania.
Ze środka sadzawki powoli wzniosła się nowa postać. Tworzyły ją gnijące
kończyny,
tułowie i głowy połączone w niewiarygodny sposób. Umieszczone w przypadkowych
miejscach oczy patrzyły na widmowego konia z zimną furią. Kilka kończyn wysunęło
się w
jego stronę.
- Widok twojej ślicznej twarzy - licznych twarzy, winienem rzec! - nie sprawia
mi
większej przyjemności niż moje oblicze tobie, jak mniemam! Chodź! Pogadajmy i
miejmy to
za sobą, chyba że zamierzasz sprzedać mi jakąś nierozwiązywalną zagadkę podobną
tym,
jakie podrzucasz śmiertelnikom szukającym twojej - jacy z nich głupcy! - pomocy.
- Dziecię Pustki - głos zgrzytał, skrzypiał, targał nerwy. Zdaniem Czarnego
Konia
robił wszystko, by osłabić jego ducha.
Mimo irytacji, wjakągo wprawiał, niczego nie dał po sobie poznać. Niech grają w
swoje drobne gierki, byle tylko powiedzieli mu coś ważnego.
- Mieszkańcu Zewnętrza.
Mroczny ogier wrzucił pokryte muchami zwłoki do sadzawki. W mazistej cieczy
zapanowało nowe poruszenie, gdy skrzydlate ścierwojady bez powodzenia próbowały
uciec z
cuchnącej pułapki. Czarny Koń skupił błękitne jak lód oczy na strażniku
sadzawki.
- - Tak, ja też zasłużyłem na szereg pompatycznych tytułów! Punkt dla ciebie,
mój
nadobny przyjacielu! Teraz, jeśli zakończysz tę idiotyczną grę i powiesz mi to,
co jest ważne,
odejdę z tej zapomnianej przez bogów i ludzi dziury, ale najpierw zapieczętuję
ją tak, by nikt
inny nie musiał znosić twojego smrodu!
- - Kivan Grath. - Strażnik sadzawki wypluł tę nazwę wraz z drobinami
substancji,
której Czarny Koń nie kwapił się zidentyfikować.
- - Kivan Grath?
- - Poszukiwacz Bogów, demoniczny koniu. - Była to pierwsza zrozumiała
odpowiedź, jakiej udzielił strażnik.
- - Wiem, co to jest, ale dlaczego...
- - Kivan Grath. Teraz. - Każde z licznych ust ułożyło się w grymas, który
Czarny
Koń z niejakim trudem uznać mógł za uśmiech. Uśmiech triumfu. - Nie zgub go
znowu,
niechciany.
Czarny jak smoła ogier spojrzał w niezliczone oczy.
- A ile razy Cień wymykał się z twojej domeny? Strażnik nie skomentował tej
riposty,
tylko zanurzył się w brei.
Liczne spojrzenia do końca wwiercały się w Czarnego Konia.
Kary ogier szyderczym śmiechem pożegnał strażnika, który mógł, ale nie musiał
być
niczym więcej jak marionetką, przez którą przemawiali jego panowie. Odwrócił
się,
wkopując jeszcze jedno gnijące truchło do oślizgłej sadzawki, i dał susa przez
magiczną
barierę.
Wychodząc na powierzchnię, spojrzał na Piekielne Równiny z nowym
zainteresowaniem.
- Ostatecznie to nie takie złe miejsce! Prawie przyjemne! Jego spojrzenie
wróciło na
schody i do ruin komnaty. Sadzawka Azrana, leżąca gdzieś między płaszczyzną
śmiertelnych
a krainami zmarłych, była doskonałym, niemal niezniszczalnym przykładem czarów.
Niemal.
- Niekiedy pozostawianie otwartych drzwi bywa niebezpieczne - osądził.
Czarna pustka, która go tworzyła, stopiła się. Jak płynna skała wylewająca się z
kraterów, atramentowa ciemność spłynęła strumieniem po spękanych stopniach,
zmierzając
ku magicznemu wejściu. Gdy spowiła fizyczny portal, krótkotrwały sprzeciw
targnął skrajami
świadomości Czarnego Konia. Zignorował go, a gdy magia tworząca portal została
przez
niego wchłonięta, protesty ucichły.
Cienisty rumak przeobraził się na szczycie schodów. U ich podstawy leżała teraz
czysta, gładka powierzchnia. Poza stopniami nic nie świadczyło, że kiedyś był
tam portal. Na
dobrą sprawę, po komnacie nie zostało śladu.
„Kivan Grath”. Najbardziej majestatyczny szczyt Gór Tyber. Nazwa była znajoma i
Czarny Koń sklął się za to, że nie pomyślał o niej wcześniej. Leże Złotego
Smoka, od dawna
martwego. Ciągi jaskiń w trzewiach Kivan Grath nie miały końca i starsze były
nawet od
Poszukiwaczy. Czy to możliwe, że jedno z przywróconych wspomnień kazało Cieniowi
przeszukać te pieczary?
Czarny Koń przystanął. Toczeni zgnilizną panowie śmiertelności dali mu
wskazówkę,
lecz czy mógł im zaufać? Nie zależało im na nim, a on w dwójnasób odwzajemniał
ich
uczucia. Dlaczego zatem mu pomogli? Czyżby pozostający na wolności wiedźmin
stanowił
zagrożenie nawet dla nich?
Znów zastanowił się, czy nie odszukać Cabe’a Bedlama, jedynego śmiertelnika,
który
mógł być pomocny, i znów bolesne przeświadczenie, że to on jest odpowiedzialny
za Cienia,
kazało mu zrezygnować z pomysłu.
Strażnik podkreślił znaczenie prędkości, dlatego Czarny Koń, wiedząc, że już
zmarnował dość czasu, otworzył ścieżkę przez rzeczywistość. Tym razem znajdzie
Cienia.
Tym razem nie skończy się na wygnaniu.
Tylko jeden strażnik strzegł pokoju, w którym, jak Erini się domyślała,
pozostawiono
Drayfitta. Stał przy drzwiach, wyraźnie znudzony, z dłonią na głowicy miecza.
Nikt nie
spodziewał się kłopotów w pałacu króla Talaku. Wbrew temu, co spotkało starego
czarodzieja.
Księżniczka nie umiała powiedzieć, co dokładnie zamierza uczynić. Nie wybiegała
w
przyszłość dalej, jak do znalezienia Drayfitta, i zmartwiła się, gdy zrozumiała,
że nie wie, co
zrobić później. Po co prześlizgiwać się obok strażnika - zakładając, że mogłaby
tego dokonać
- jeśli powodzenie miało oznaczać tylko konfrontację z nieprzytomnym magiem?
Odwracała się, chwilowo pokonana, kiedy usłyszała szmer otwieranych drzwi i
podniesiony ze zdziwienia głos strażnika. Obejrzała się na czas, by zobaczyć,
jak twarz
strażnika przemienia się w pustą maskę pod wpływem spojrzenia Drayfitta. Oczy
maga też
miały dziwny wyraz, jakby nawiedzony, nie pasujący do powierzchowności sędziwego
człowieka.
Drayfitt nie tracił czasu. Krokiem człowieka owładniętego jedną myślą pospieszył
korytarzem w stronę Erini. Ona szybko rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki,
nie chcąc, by
spotkał ją ten sam los, co pechowego strażnika. Skoczyła ku schodom wiodącym na
dół.
Zbiegła do połowy i zatrzymała się, mając nadzieję, że usłyszy czarodzieja, gdy
mijać będzie
schody.
Raptem naszła ją straszna myśl. A jeśli Drayfitt kierował się do ogrodu?
Najkrótsza
droga wiodła schodami, na których się schroniła. Zeszła o parę stopni niżej i
przystanęła.
Drayfitt powinien już schodzić za nią, lecz jego kroki stawały się coraz
cichsze. Odczekała
jeszcze chwilę, po czym powoli ruszyła na górę. Nikt nie zastąpił jej drogi.
Księżniczka
dotarła na szczyt schodów i rozejrzała się. Sędziwy mężczyzna zniknął.
Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Cisza. Drayfitt odszedł jednym z dwóch
korytarzy, ale którym? Nie przypuszczała, że zgrzybiały mag jest taki szybki.
Zgubiła trop.
Usłyszała głosy i ciężkie kroki. Poznała głos Quorina i dwóch żołnierzy, którzy
przynieśli Drayfitta. Inny głos...
„Melicard!”
Erini przeklęła swojego pecha. Jeśli skręci w jeden z korytarzy, dostrzegą ją.
Jeśli
zejdzie po schodach, mogą zobaczyć, jak przemyka przez ogród. Jedno i drugie
wyglądałoby
podejrzanie. Jej zachowanie mogłoby do końca przekreślić nadzieje na przyszłość
w Talaku,
już stojące pod znakiem zapytania.
Erini podjęła decyzję i zrobiła jedyną możliwą rzecz. Nadszedł czas zdania się
na łut
szczęścia i własny talent aktorski. Przygładzając suknię, przebyła hol i szła
korytarzem obok
pokoju Drayfitta, gdy Melicard, Quorin i co najmniej sześciu strażników pojawiło
się w polu
widzenia.
Udała, że dopiero teraz dostrzegła oszołomionego wartownika. Szok nietrudno było
odegrać; pozbawione wyrazu rysy i puste oczy wyglądały przerażająco. Mimowolnie
podniosła rękę do ust, by powstrzymać okrzyk.
- Księżniczka Erini! Wasza wysokość! - Głos Quorina. Zignorowała go, potrząsając
głową, jakby broniąc się przed omdłeniem na widok nieszczęsnej ofiary Drayfitta.
- Erini.
Drugi głos należał do Melicarda i jego łagodne brzmienie sprawiło, że jej
niepokój
przerodził się w zdumienie. Księżniczka oderwała oczy od strażnika, kierując je
na twarz
Melicarda. Nie czuła się zbyt pewnie. Czy domyślali się, dlaczego tu przyszła?
- Melicardzie, ja...
Quorin wysunął się na jej spotkanie, gdy ruszyła w stronę króla.
- Wasza wysokość, jeśli pozwolisz, każę dwóm ludziom odprowadzić cię do twoich
komnat. Jak widzisz, wydarzyło się tu coś nieprzyjemnego i nie chcielibyśmy cię
narażać.
Wyminęła go.
- Jeśli Melicardowi coś grozi, bądź pewien, że nie zostawię go w imię własnego
dobra! Jeśli nade mną też wisi jakieś niebezpieczeństwo, pewniej poczuję się u
boku
narzeczonego! - Popatrzyła ufnie na króla. Melicard spojrzał jej w oczy i
opuścił głowę. -
Chyba że, on sobie tego nie tyczy.
Król podniósł wzrok i przyjrzał się jej uważnie. Erini patrzyła mu prosto w
oczy. Jej
własne robiły jakieś sztuczki; niemal wierzyła, że jego oczy są prawdziwe. Co
Melicard
powie na jej śmiałe oświadczenie? Czy rozumie, że opuściłaby Talak, gdyby tego
zażądał?
Quorin zrobił się niespokojny. Położył rękę na jej ramieniu, zamierzając
odciągnąć ją
od króla i położyć kres tej sytuacji. Popełnił błąd. Zdawało się, że życie nagle
rozświetliło
twarz Melicarda, nawet części wyrzeźbione z elfiego drewna. Król przeniósł
spojrzenie z
doradcy na Erini i z powrotem.
- W porządku, Quorinie. Erini może zostać ze mną.
Twarze Erini i Mala Quorina przemieniły się w studia przeciwieństw. Księżniczka,
bardziej zadowolona niż przypuszczała, ledwo zwróciła uwagę na pochmurną minę
doradcy.
- - Suzerenie, nie sądzę...
- - Porozmawiamy o tym później. Wiem, że mogę na tobie polegać i wierzę, że
rozwiążesz zaistniały kryzys w sposób, w jaki ja bym to zrobił. - Ton króla
uciął wszelkie
dyskusje.
Chwilowo pokonany, Quorin ukłonił się uniżenie.
- Jak sobie życzysz, wasza wysokość. Powiadomię cię, gdy tylko sytuacja zostanie
opanowana.
Melicard z roztargnieniem dotknął kawałka elfiego drewna po prawej stronie
twarzy.
- - Nie widzę powodu, dlaczego nie miałoby to zaczekać do wieczora. Chyba że nie
zdołasz nad nią zapanować. Składam wszystko w twoje doświadczone ręce.
- - Panie. - Doradca ostrym tonem przekazał rozkazy strażnikom. Dwaj zabrali
porażonego wartownika, reszta zaś podążyła za nim bocznym korytarzem, z którego
wyszła
Erini. Stojąc z królem u boku, księżniczka patrzyła za odchodzącymi.
- Księżniczko Erini - zaczął niespodzianie Melicard - przepraszam cię za
wczoraj. Nie
powinienem oczekiwać, że będziesz czuć się swobodnie w obecności czegoś tak...
Myślę, że
czasami próbuję sprowokować reakcje.
- Moje zachowanie było karygodne. To ja winna ci jestem przeprosiny. Jako
księżniczka Gordag-Ai i twoja narzeczona, powinnam zachować się dużo lepiej.
Wiem, po
tylu latach nie było ci łatwo pogodzić się z faktem, że masz narzeczoną.
Cień uśmiechu zaigrał na ustach króla. Z powodu gry światła Erini wyobrażała
sobie,
że drewniana część twarzy zmienia się, gdy król mówi, jak gdyby była z ciała i
krwi. Chciała
jej dotknąć, żeby się upewnić, lecz wątpiła, czy Melicard odniósłby się do tego
życzliwie - a
nie miała zamiaru zrobić niczego, co mogłoby zerwać cienką więź, która zaczynała
ich
łączyć.
- Byłem zaskoczony - przyznał. Erini miała wrażenie, że spotkała bliźnich braci,
tak
bardzo ten Melicard różnił się od tamtego oziębłego, którego poznała wczoraj. -
Nie miałem
małżeństwa w planach, nie w ciągu paru najbliższych lat Mam tyle do zrobienia.
Księżniczka pilnowała się, żeby nie wypytywać, jakie to sprawy go zajmują.
- „Z biegiem lat czas płynie coraz szybciej”. Stare przysłowie z Gordag-Ai. Król
potrzebuje następców, jeśli chce, by przetrwała jego dynastia i jego ideały.
Jaki los czeka
Talak, jeśli coś ci się stanie i nie zostawisz dziedzica? Miasto upadnie.
Z wyrazu żywego oka Erini poznała, że trąciła jedną z jego najczulszych strun.
Kampania Melicarda poszłaby na marne, gdyby umarł bezpotomnie. Brakowało mu
kontynuatora obdarzonego podobną determinacją. Mai Quorin snuł takie marzenia,
ale
księżniczka wiedziała, że oddawanie Talaku w ręce doradcy zaowocowałoby ni
mniej, ni
więcej tylko wojną domową. Doradca był szaleńcem, a szaleńcy rządzą brutalnie i
krótko.
Melicard ujął jej rękę.
- Może znajdziemy spokojne miejsce i porozmawiamy chwilę? Nie chcąc niszczyć
tego, co jak na razie osiągnęła, Erini nie napomknęła, że w tych okolicznościach
właściwe
byłoby towarzystwo innych, szczególnie jej dworek. Kiedy szło o konwenanse, król
był jak
dziecko. Mimo wszystko rozumiała, że nie poczynią postępów, jeśli król znajdzie
się pod
ostrzałem spojrzeń łudzi mniej delikatnych, jak Magda czy Galea - a poza tym ona
też nie
miała ochoty na towarzystwo przyzwoitek.
Melicard poprowadził ją korytarzem, ale nie do komnaty, w której spotkali się
wieczorem. Ruszyli ku katedralnym drzwiom głównego holu. Zaskoczeni strażnicy
spiesznie
wyprężyli się w postawie na baczność. Król dotknął twarzy w miejscu, gdzie elfie
drewno
spotykało się z ciałem i przystanął niezdecydowanie. Po chwili, z nieodwołalnym
postanowieniem ujął księżniczkę pod ramię i poprowadził ją dalej. Dwaj strażnicy
szybko
otworzyli drzwi, a kilku innych ruszyło za królewską parą.
Król odwrócił się i spokojnie powiedział:
- Wracajcie na swoje posterunki. Będziemy bezpieczni w obrębie murów pałacu. To
rozkaz.
Miny strażników wyrażały powątpiewanie.
- Taka lojalność jest godna pochwały - skomentowała Erini. - Dokąd idziemy?
Melicard nie patrzył prosto na nią, ale pomyślała, że dostrzegła przelotny
uśmiech.
„Dwa razy w ciągu ledwie paru minut - zdumiała się. - Jest nadzieja”.
- Jeśli pozwolisz, księżniczko Erini, chciałbym pokazać ci moje królestwo.
Promienny uśmiech był jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał. Rumieniąc się lekko,
wyprowadził Erini na zewnątrz, na słońce.
W jaskiniach Kivan Grath zdesperowany Cień siedział w milczeniu, a burza myśli
kontrastowała z jego zewnętrznym spokojem. Starając się ze wszystkich sił,
wiedźmin nie
mógł doszukać się sensu w swoich wspomnieniach; ledwie pamiętał własne imię, pod
którym
znany był przez wszystkie te stulecia. „Cień”. To było jedyne wyraźne
wspomnienie, jakie
mu pozostało. Miał nadzieję, że jakimś sposobem zdoła odtworzyć wszystkie
pozostałe.
Z ciemności groty przyglądał mu się niewidzialny obserwator. Kiedy zaspokoił
ciekawość, odszedł w mrok, żeby powiadomić innych.
VI
Szkarłatny ogień rozświetlający salę tronową Smoczego Cesarza spłowiał w
krótkotrwałym białym blasku bramy, z której wyskoczył Czarny Koń. Jego oczy
szybko
zarejestrowały szczegóły ogromnej pieczary, od wielkich posągów po trzepoczące
kształty
pierzchające w popłochu do szczelin i nisz. Rumak nie poświęcił im uwagi;
wiedział, że są
bezużytecznymi sługami dawno zmarłego Smoczego Króla. Tylko jedna rzecz, jedna
istota
przykuwała jego uwagę... i choć nie było jej widać, hebanowy ogier wyczuwał jej
obecność.
- Cieeeniu!
Imię wiedźmina przetoczyło się przez bezkresny labirynt pieczar. Powiadano, że
tędy,
jeśli znalazłby się śmiałek, można by dotrzeć do samego dna świata. Czarny Koń
ani nie
wiedział, czy to prawda, ani go to nie obchodziło. Chciał znaleźć Cienia, a
każda upływająca
sekunda zmniejszała jego nadzieję.
- Chodź, Cieniu! Czas dołączyć do upiorów z naszej przeszłości! Tego biednego
świata nie stać na znoszenie naszych długotrwałych zmagań! Zakończmy je teraz!
Czekał, nasłuchując z wytężeniem, gdy powoli zamierały echa jego wyzwania.
Stwory
kryjące się w szczelinach i rozpadlinach szemrały w obłędnym przerażeniu.
Bardziej z
niecierpliwości niż z innych pobudek, Czarny Koń popatrzył w ich stronę i
wybuchnął
śmiechem, przepędzając je w dalsze partie jaskini.
Nikt nie odpowiedział na jego wyzwanie.
W komnacie zalegało zbyt dużo starej magii, by móc namierzyć czarnoksiężnika. W
większej części były to porzucone smocze czary. Dawało się też wyczuć coś
innego, coś
starszego i nowszego zarazem. Czarny Koń parsknął.
„Magia Vraadow”.
Przyszły mu na myśl słowa Cienia, wyrzeczone przed magiczną klatką Drayfitta.
Wiedźmin powiedział, że jego sędziwy odpowiednik posłużył się magią Vraadow.
Tutaj, w
tej starożytnej podziemnej komnacie, też wyczuwał jej ślady.
Czarny Koń zaklął w duchu. Teraz miał do czynienia nie tylko z Cieniem. Jeśli
przeżyje spotkanie w wiedźminem, będzie musiał zlikwidować dziedzictwo Vraadow.
Dziedzictwo, które zagrażało nie tylko temu światu.
„Zeree - pomyślał ogier, wspominając pierwszą istotę będącą jego przyjacielem. -
Potrzebuję twojego przewodnictwa. Jak mam walczyć z tym, z czym nie poradzili
sobie
nawet sami Vraadowie?”
Oczywiście, nie doczekał się odpowiedzi. Wspominał przyjaźń z zamierzchłej
przeszłości. To dlatego Czarny Koń rzadko szukał przyjaźni innych, choć pragnął
ich
zaufania. Wszystko przemijało, poza nim.
I Cieniem.
Jeśli wiedźmin szukał cuchnącej spuścizny tej starożytnej rasy czarnoksiężników,
to
nadal przebywał w jaskiniach, zapewne całe mile pod powierzchnią. Vraadowie byli
zazdrosnym ludem, rozmiłowanym w sekretach, których strzegli nawet jeden przed
drugim.
Jeśli któryś z nich zostawił coś po sobie, to przedmioty te będą głęboko
pogrzebane i dobrze
chronione.
„Tajemnica goni tajemnicę!”
Czarny Koń wściekle trzasnął kopytami, ryjąc w skale głębokie bruzdy.
Zastanawiało
go, jak to się stało: choć pokolenia Smoczych Cesarzy uczyniły tę górę i jej
jaskinie domem
swoich klanów, żaden smok nigdy nie zasłynął z używania czegoś, co pozostawili
Vraadowie.
Rozejrzał się po komorze i zauważył boczną jaskinię. Brama byłaby szybsza,
prawda,
ale tylko wtedy, gdyby wiedział, gdzie jest Cień. Poza tym, zbyt wiele czarów
znajdowało się
w powietrzu. Nie wiadomo, jaki efekt mogłyby wywrzeć na jego zdolności.
Czarny Koń ruszył ostrożnym truchtem w kierunku wejścia do tunelu.
Sprężysta, metaliczna wić owinęła się wokół jego gardła. Następna uwięziła
przednią
nogę, a dwie kolejne usidliły tylne. Przez chwilę, zaskoczony, szamotał się
bezsensownie,
ryjąc ziemię kopytem jedynej wolnej kończyny. Przyczajeni w mrocznych
kryjówkach,
niewidzialni napastnicy starali się go utrzymać. Kary rumak ochłonął,
wstrząśnięty powagą
sytuacji. Żadne fizyczne pęta nie mogły unieruchomić stworzenia, którego
kwintesencja była
częścią samej Pustki, chyba że w grę wchodziła mistrzowska magia. Nawet wtedy
powinien
się uwolnić, po prostu stając się cieniem. Czarny Koń stwierdził z konsternacją,
że przemiana
jest niemożliwa. Czary użyte do stworzenia broni napastników uniemożliwiały mu
wykorzystanie własnych zdolności. Ktoś dobrze to zaplanował, choć zapewne nie z
myślą o
nim. Jedynie pechowy zbieg okoliczności sprawił, że to on stał się ofiarą.
Ostatnia, kolczasta macka śmignęła z jednej z mniejszych jaskiń i owinęła się
wokół
czwartej nogi. Każda kończyna ciągnięta była w innym kierunku, co skutecznie
krępowało
ruchy widmowego ogiera. Pętla na karku powstrzymywała go od posłużenia się
bardziej
prymitywnymi metodami, takimi jak przegryzienie jednego czy dwóch arkanów.
- Nuże, głupcy! Związać go, szybko!
Powoli, żeby nie rozluźnić pęt, napastnicy wypełzli z kryjówek i przybliżyli się
do
karego ogiera. Nie zdziwił się, widząc, kim są - nie po tym, gdy usłyszał
syczący głos
dowódcy. Poszukiwania pochłonęły go do tego stopnia, że nie zauważył czarów,
które
musiały maskować ich obecność, a on, bardziej wrażliwy na magię od innych,
powinien
mimo wszystko ich wyczuć.
Na przekór kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znajdował, pogardliwie zareagował
na
obecność napastników.
- Smoki! Powinienem się domyślić, że wasze plemię będzie pełzać w tych
podziemnych norach!
Szkarłatne światło zalało przybyszy, nadając im pozór żywych trupów powstałych
po
jakiejś straszliwej bitwie. Trochę przewyższali wzrostem ludzi i wyglądali jak
wojownicy
zakuci w mistrzowsko wykonane łuskowe zbroje. Na głowach nosili wielkie smocze
hełmy,
które przydawały im wzrostu. Spod hełmów wyzierały oczy koloru ognia, usta pełne
ostrych,
drapieżnych zębów, rozwarte szeroko w triumfalnych uśmiechach, i nozdrza -
ledwie
podłużne szczeliny. Ktoś na tyle niemądry, by podejść bliżej, zobaczyłby, że
skóra ich jest
pokryta łuskami, jak u gadów.
Czarny Koń lepiej od innych wiedział, że zbroja jest iluzją, ale łuski były
prawdziwe,
podobnie jak te na twarzach smoków. Smoczych wojowników okrywały nie prawdziwe
ubrania, lecz ich własne skóry przemienione przez przyrodzone im zdolności.
Nawet potężne
hełmy były fałszywe. Misterne przyłbice w kształcie smoczych pysków były w
rzeczywistości prawdziwymi twarzami tych stworzeń, a nie wymysłem jakiegoś
płatnerza.
Mroczny rumak widywał smoki wracające do swych prawdziwych postaci - widział,
jak
smocza głowa hełmu rozciąga się i wydłuża, jak nabiera życia. Takiego widoku się
nie
zapomina, pod warunkiem, że się przeżyje.
Niektóre smoki wolały ludzkie postacie. Z każdym pokoleniem zwiększała się
liczba
tych, które coraz lepiej naśladowały ludzkie kształty. Smoczyce były w tym dużo
lepsze -
zbyt dobre, jak utrzymywały ludzkie kobiety - ale za tę perfekcję płaciły
znaczną częścią
swojej mocy.
Smok szarpnął pętlę zaciśniętą na karku Czarnego Konia. W miejscu, gdzie
metaliczne więzi stykały się z jego formą, zapłonął przeszywający ból.
Rozmyślania o
smokach i ich dziwnych obyczajach spłonęły w wybuchu gniewu.
- To nasze włośśści - wysyczał z zapałem dowódca. - Wejśśście równa sssię
pośśświęceniu życia!
Czarny Koń zaśmiał się drwiąco.
- Syczysz jak swój kuzyn wąż, gadzie! Czy poprawna mowa przerasta twoje
możliwości?
Przywódca syknął, ukazując długi, rozwidlony język., Atawizm” - zauważył
mimochodem mroczny rumak. W przypadku pewnych smoków związek z przyrodzoną im
smoczą formą był silniejszy niż u ich braci, co manifestowało się w postaci
rozdwojonego
języka, ostrych kłów przeznaczonych do szarpania mięsa i brutalnego zachowania,
które
czyniło je najgroźniejszymi z całej rasy.
- - Twoja śmierć sprawi nam ogromną radość, demonie! Nasz pan z rozkoszą będzie
się przyglądać, jak powoli giniesz! Zbyt wielu z naszej rasy ucierpiało
niewypowiedzianie z
twoich rąk!
- - Kopyt, jaszczurko, kopyt! Rękami, mniej czy bardziej, są sękate wyrostki
zwisające z twoich ramion! Powiedz mi, naprawdę potrafisz trzymać w nich miecz
czy też
drapiesz i kąsasz swoich przeciwników jak wierzchowy jaszczur?
Smoki wierzchowe były wielkimi, rączymi, bezskrzydłymi smokami o inteligencji
poniżej końskiej. Myśl, że te bezrozumne bestie tak samo należą do smoczej rasy
jak ci
wojownicy, niepomiernie rozbawiła Czarnego Konia. Nie rozbawiła natomiast
dowódcy, na
co hebanowy ogier miał nadzieję.
- Ciekawe, czy teraz, gdy jesteś zmuszony trwać w postaci jucznego zwierzęcia,
miecz
nadal się ciebie nie ima? Trzeba by to sprawdzić, demoniczny wałachu! Muszę
podsunąć ten
pomysł naszemu panu, gdy zawleczemy cię przed jego oblicze!
Czarny Koń zrobił zgorszoną minę.
- Zawleczecie mnie? Czyżbym powiedział, że na to pozwolę? Smoki okazały
zaniepokojenie. Paru wojowników złapało za miecze, zapominając, z kim mają do
czynienia.
Przeciwko Wieczystemu miecz był najmniej użytecznym z oręży.
- W tej kwestii nie masz nic do powiedzenia.
- Och, mój drogi przyjacielu, ależ mam! - Czarny Koń wybuchnął niepohamowanym
śmiechem, co już samo w sobie urągało dumie jego prześladowców. Magiczne pęta
paliły
ogniem jego zestaloną postać, ale on czerpał z cierpienia siłę, która napędzała
jego szyderczą
odpowiedź. Obłędny ryk przetaczał się z hukiem przez labirynt jaskiń, jednak
nigdzie nie miał
większej siły niż tutaj, w sali tronowej. Im większy był ból, który sprawiały mu
pęta, tym
donośniejszym zanosił się śmiechem.
Smoki jeden po drugim traciły panowanie, gdy śmiech bez chwili przerwy
bombardował ich uszy. Ten, ciągnący przednią nogę, puścił arkan i poderwał ręce
do uszu,
bezskutecznie próbując odgrodzić się od hałasu. Czarny Koń uwolnił nogę, zaparł
się na niej i
szarpnął. Smoki z tyłu, ledwie trzymające się na nogach, nie zdołały go
zatrzymać.
Oswobodziwszy się z pęt, mroczny rumak zawirował i uderzył kopytem tego, który
więził
łewą nogę. Smoczy wojownik poszybował na jeden z posągów. Choć owinął się wokół
niego
jak wstążka, nie poczuł bólu pękającego grzbietu, bowiem zabił go cios Czarnego
Konia.
Pętla na szyi nadal paliła. Czarny Koń, już milczący, odwrócił się w stronę
sprawcy
bólu, dowódcy napastników. Smok klęczał i powoli dochodził do siebie, gdy ucichł
dręczący
dźwięk. Przez cały czas zaciskał arkan w rękach, lecz jedno pęto nie
wystarczało, żeby
utrzymać mrocznego ogiera, nie teraz. Czarny Koń zgarnął kopytem dwa inne pęta i
gdy
smok wstał, kopnął je wprawnie w jego stronę. Gadzi wojownik miał czas tylko na
zrozumienie niebezpieczeństwa, kiedy spadły na niego śmiercionośne zabawki.
Wrzasnął... nieomal. Mocy potrzebnej do pojmania wieczystej istoty rodzaju
Czarnego
Konia było aż nadto, żeby strawić smoka. Nie został po nim nawet popiół.
W akcie desperacji jeden z pozostałych wojowników skoczył na karego rumaka, w
locie zaczynając przemianę w smoka. Czarny Koń nawet nie próbował zrobić uniku.
Ku
wiecznej konsternacji, smok nie znalazł solidnego ciała, które mógłby rozedrzeć.
Nie
wylądował na Czarnym Koniu, tylko w nim. Przeobrażony całkowicie, smok zapadł
się w
pustkę, która była czarnym jak smoła ogierem. Stawał się coraz mniejszy, kurczył
się w
oczach jak ktoś, kto spada w bezdenną przepaść, aż zniknął. Miał spadać w tej
próżni jak
wielu jego poprzedników do końca czasu, dopóki wszystko - wieloświat, chaos i
nawet Pustka
- nie przestaną istnieć.
- Jestem demonem dla demonów. Jestem podróżnikiem, który bez trwogi wkracza na
Ostatnią Ścieżkę. Jestem wcieleniem Pustki. Jestem Czarnym Koniem. - Wieczysty
przeszył
lodowatym spojrzeniem ostatnich smoczych wojowników.
Smoki uciekły, zdjęte obłąkańczym przerażeniem, i znikły w jednym z korytarzy.
Czarny Koń patrzył za nimi, podśmiewując się w morderczym rozbawieniu.
„Zaprowadźcie mnie do swego pana, smoki! Tylko Cień mógł stworzyć to przeklęte
szkarłatne światło, ale myślę, że wam bardziej odpowiada kolor srebra!” Czarny
Koń ruszył
truchtem za smokami, a jego kopyta nie czyniły dźwięku, choć uderzały w kamienne
podłoże
z siłą zdolną je roztrzaskać. Tym razem przewaga miała być po jego stronie.
„Zaprowadźcie mnie, chwaty, do swojego pana, myślę bowiem, że zastanę u niego
wiedźmina, którego szukam, i gotów jestem stawić czoło wszystkim klanom waszego
rodzaju, byle tylko stanąć z nim twarzą w twarz!”
Twarze ledwie pamiętane. Imiona dopiero wypływające na powierzchnię
świadomości. Wizerunki starożytnych zmarłych znów chodzące po ziemi.
Cień nie potrafił powiedzieć, co przygnało go do tej jaskini leżącej głęboko pod
salą
tronową. Nie dokładnie wspomnienie, ale coś więcej. Coś związane z insygniami
wyrytymi w
surowym marmurze i osadzonymi w ścianie, przed którą się zatrzymał. Pamiętał, że
podobne
widział na gobelinie Gryfa. Z roztargnieniem wodził po nich lewą dłonią.
Wojskowy sztandar
ze stylizowanym wizerunkiem bojowego smoka.
Sztandar jego klanu. Sztandar jego ojca.
- Jakie wspomnienia przechowujesz? - wyszeptał Cień, nie wiedząc, czy zwraca się
do
reliefu, czy też do własnego, spowitego mrokiem umysłu. Nie mógł też przypomnieć
sobie,
po co przyszedł do tej góry ani też dlaczego prześladuje go wizerunek wielkiej
czarnej bestii,
demonicznego konia. - Jakie wspomnienia przechowujesz? - powtórzył. Nie mogąc
zobaczyć
własnej twarzy - a raczej jej braku - nie zauważył krótkotrwałej jasności, która
po niej
przemknęła. Błysk trwał krócej niż oddech, ale pozostawił niezatarte piętno,
choć wiedźmin o
tym nie wiedział. - Daj mi swoje wspomnienia.
Słowa nie były wyrazem pobożnego życzenia, lecz raczej rozkazem. Opór był silny,
lecz niewystarczający, nie wobec tego, kto wiedział - teraz. Cień pokiwał głową.
Znów
powróciły wspomnienia i mógł do nich dodać nowe.
Mgliste błękitne światło rozbłysło na środku komory. Nie odrywając ręki od
starożytnej płaskorzeźby, czarnoksiężnik odwrócił się ku niemu, przyciągany
niczym ćma
przez płomień. Blask rozrastał się i przeobrażał. Powstawały w nim kształty,
jeden za drugim,
bez chwili przerwy. Wysoki. Niski. Daleki. Bliski. Prosty. Fantastyczny.
Wspomnienia dawno zapomnianego czasu. Rasy czarnoksiężników zwanych
Vraadami. Rodzaju Cienia.
Początkowo obrazy były niewyraźne. Cień położył drugą rękę na reliefie.
Wspomnienia gromadzone były przez pokolenia i pochodziły z niezliczonych miejsc.
Nie
mógłby określić, kiedy dokładnie przypomniał sobie tę informację, ale nie mijała
się z
prawdą, podobnie jak prawdą było to, że płaskorzeźba została osadzona w ścianie
w celu, w
jakim ją wykorzystywał. - Daj mi je! - warknął przez zaciśnięte zęby. Jeden
obraz oderwał się
od reszty, zestalił i wyostrzył. Nawet gdy nie był jeszcze wyraźny, Cień
gwałtownie wciągnął
powietrze, wiedząc już, kogo zaraz ujrzy. Nie chciał go widzieć - prawdopodobnie
była to
ostatnia osoba, którą chciałby zobaczyć - ale pojawił się nie bez kozery,
zważywszy smoczy
sztandar na ścianie.
„Ojciec...” Cień przesunął rękę na czubek drzewca sztandaru i przekręcił go
gwałtownie, przepędzając obraz. Wizerunek ojca rozbłysnął jak miniaturowe słońce
i zniknął.
Nowa zjawa oderwała się od plątaniny świetlistych cieni, urosła i nabrała
kształtów.
Wysoka postać, niemal kobieta, dziewczyna. Cień odprawił ją jak pierwszą zjawę,
choć przez
chwilę zastanawiał się, dlaczego jej widok zaniepokoił go prawie tak samo, jak
pojawienie się
ojca. Nie pasowało do niej żadne imię, ale nie była mu obca. Wiedział też, że
niezależnie od
łączącego ich związku, nie była częścią tego, czego szukał. Mimo to...
Pogrążony w myślach, na kilka sekund oderwał oczy od błękitnego światła. Kiedy
ponownie w nie spojrzał, drgnął ze zdumienia na widok kolejnej postaci, wysokiej
i w zbroi,
stojącej cierpliwie. Podczas gdy inne były jasne, jakby świeciło nad nimi
popołudniowe
słońce, ta miała światło z tyłu, blokując blask i rzucając cień.
„Cień?”
Czarnoksiężnik zerknął na skaliste podłoże i zmierzył wzrokiem cień, który
wydłużał
się i zwężał. To nie było wspomnienie z przeszłości. Ten, kto stał przed nim,
był prawdziwy.
- Wiedźmin. Cień. - Wielki przybysz postąpił parę kroków. Łuski zbroi zamigotały
w
świetle srebrzystym błękitem. Głos przypominął ciche, kojące syczenie. -
Chciałbym
zamienić z tobą kilka słów, wiedźminie. Pomówić o tym, co jest naszą wspólną
troską.
Daleki łoskot szyderczego śmiechu przetoczył się przez jaskinie. Obaj spojrzeli
w
kierunku wejścia do komory. Uwagę Cienia znów przykuł wizerunek stworzenia o
lodowych
oczach.
Jego nowy towarzysz drgnął niespokojnie. Zwrócił ku wiedźminowi gadzie oblicze
skryte częściowo pod masywnym hełmem. Cień odczytał z nich niepewność
przemieszaną z
chciwością i strachem.
Srebrny Smok ponownie przemówił, szybciej niż za pierwszym razem. Jego oczy
stale
śmigały w stronę wejścia.
- Musimy porozmawiać, przyjacielu, i to szybko, jeśli nie masz nic przeciwko.
Umykające smoki wiodły Czarnego Konia coraz to głębiej pod ziemię. Nawet on,
który wiedział, że fantastyczny system jaskiń leży w masywie Kivan Grath i
ciągnie się
głęboko, był wstrząśnięty ogromem labiryntu. Miało to sens, był to bowiem dom
całego klanu
Złotego, najbardziej królewskiego ze smoczych klanów. W gorącej, parnej komorze
-
wylęgarni, sądząc z wyglądu - Wieczysty natknął się na szkielet ogromnej
smoczycy,
najwyraźniej strażniczki nowo wyklutych smoczych piskląt. Miała spokojną śmierć.
Starość
albo brak celu, osądził. Jego bystrym oczom nie umknęły też kruche fragmenty
drugiego
szkieletu. Szczątki należały do smoczego wojownika i wszystko wskazywało na to,
że został
zabity przez wiekową samicę.
„Tyle zastanawiających rzeczy” - pomyślał Wieczysty, skręcając w następny
korytarz.
Czy kiedyś dowie się, co tu zaszło podczas jego wygnania? Wydawało się, że tyle
go
ominęło. Przepełnił go nagły niepokój, który nie miał nic wspólnego z
postawionym sobie
pytaniem. Czarny Koń znieruchomiał. Nie, zaniepokoiło go zdecydowanie coś
innego. Rozdął
chrapy i wciągnął powietrze.
„Czary Vraadow, i to blisko!”
- Cień... - szepnął. Tak blisko, że niemal go widział. Otworzył ścieżkę w
rzeczywistości i skoczył na nią bez wahania.
Ścieżka była krótka, ot, jeden skok, i po paru sekundach hebanowy ogier wyłonił
się z
portala na drugim końcu. Znalazł się na środku komory skąpanej w bladoniebieskim
świetle.
Otaczały go widmowe obrazy, które, ignorując go, budziły się do krótkotrwałego
życia i
gasły.
- A cóż to za straszydła? - ryknął bez namysłu cienisty rumak. Czyżby trafił do
jakiegoś piekła stworzonego przez Cienia?
Dwie postacie odwróciły się na ten okrzyk, obie na mgnienie oka spowił mrok.
Czarny
Koń wyszedł szybko ze światła i otrząsnął się, jakby w ten sposób mógł pozbyć
się myśli o
niepokojących fantomach. Cuchnęły magią Vraadow, co czyniło ich ulotne istnienie
tym
bardziej nieczystym.
Jedna z dwóch postaci przybliżyła się niedbałym krokiem.
- - Ty... ty jesteś... Czarnym Koniem... prawda?
- - Tak jak ty jesteś wiedźminem Cieniem, mój rozmazany przyjacielu! Wiesz to
doskonale! Pamiętasz wszystko, czy też zapomniałeś?
Może wzrok go zawodził, zastanawiał się Czarny Koń, ale przysiągłby nawet na
Panów Umarłych, że Cień uśmiechnął się leciutko. Czy to złudzenie, czy
rzeczywiście
zauważył dwie czarne plamki w jego oczach?
Nim mroczny ogier mógł poczynić dokładniejsze obserwacje, wiedźmin pokiwał
głową i odparł:
- Pamiętałem, ale zapomniałem. Znów sobie przypominam... ale nie jako Madrac.
Chyba jako ja sam.
Ślepia Czarnego Konia rozbłysły.
- - Ty sam?
- - Jeszcze nie jestem pewien. - Cień wskazał na swego towarzysza. - Smoczy
wielmoża zadał mi to samo pytanie. Wydawał się rozczarowany. Myślę, że chciał
zawiązać
jakieś przymierze. Nie wiem.
- - To obłęd! - Srebrny Smok podniósł pięść. Coś błysnęło w jego dłoni. - On
jessst
twoim wrogiem!
Przytłaczający ciężar runął na karego ogiera. Czarny Koń upadł na kolana. Gdy
nacisk
się zwiększył, przekręcił się na bok i powoli rozpłaszczył. Srebrny Smok
postąpił krok do
przodu, a światło zwycięstwa zapłonęło w jego niepokojących oczach.
- Działa! Udało się!
Cień stał nieruchomo, obserwując tę scenę z zainteresowaniem.
- Oczywiście, że działa. Czary Vraadow nie giną łatwo. Mimo wszystko wątpię, czy
to
wystarczy.
Smok z konsternacją poderwał głowę. Poczucie triumfu ustąpiło zaniepokojeniu.
- - Co jessst? Co chcesz powiedzieć, człowieku?
- - Chce powiedzieć - Czarny Koń z powrotem podniósł się na nogi - że trzeba
czegoś więcej niż ta śliczna gadka, żeby rzucić mnie na kolana, jaszczurko! -
Mroczny rumak
zaniósł się śmiechem. - Zaskoczenie było jednorazową bronią, a ty, Srebrny, już
ją zużyłeś!
Smoczy Król zaklął i potrząsnął kryształem, jak gdyby to mogło zwiększyć jego
moc.
Cień pokręcił zakapturzoną głową.
- Wydaje się, smoku, że on wie o tym więcej od ciebie. Powiedziałbym, że wie też
więcej niż ja pamiętam.
Srebrny Smok cofnął się powoli.
- - Mam własną moc! Mogę się z nim rozprawić!
- - Ha! - Czarny Koń popatrzył z góry na gadziego monarchę. - Moc wymaga
pewności siebie i woli, mój mały przyjacielu! Masz dość jednego i drugiego?
Jakoś w to
wątpię!
Cień skrzyżował ramiona i popatrzył na nich obu.
- - On może mieć rację, Smoczy Królu. I równie dobrze może się mylić.
- - Ty! On jest też twoim wrogiem! Jeśli pokona mnie, ty będziesz następny!
- - Możliwe. A może i nie. Ja mógłbym po prostu odejść, ale przypuszczam, że i
tak
by mnie w końcu odnalazł.
Czarny Koń poruszył się ostrożnie. Był pewien, że Smoczy Król nie sprawi mu
wielu
kłopotów - władca ten był, jeśli dobrze mu było wiadomo, najbardziej
pretensjonalnym
głupcem ze swoich braci. „To jest smoczy pan? On chce zostać cesarzem?” Martwił
go
jednakże ten nowy Cień, ta obojętna, może nawet amoralna istota, która gawędziła
spokojnie,
podczas gdy dwóch potężnych wrogów gotowało się do walki na śmierć i życie -
walki, która
mogła też objąć wiedźmina.
Każdy ruch Srebrnego Smoka zdradzał desperację. Czarny Koń zaczynał to rozumieć.
Ten smoczy wielmoża żyl pod skrzydłami Złotego Smoka i czerpał dużą część
własnej siły ze
swego cesarza, który obłędnie wręcz bał się utraty pozycji. Paranoja
najwyraźniej udzieliła się
temu Smoczemu Królowi, który postrzegał się jako oczywistego sukcesora swego
byłego
pana.
Smok syknął i niespodzianie rzucił kryształem w Czarnego Konia.
- To było wyjątkowo głupie - skomentował Cień. Wiedząc, czym jest kryształ,
ogier
zwinnie uskoczył. Użycie magicznego talizmanu w desperacji mogło być groźniejsze
niż w
zaplanowanym starciu. Kamień przeleciał obok niego i uderzył w ścianę jaskini.
Podskoczył
dwa czy trzy razy na podłodze, a potem znieruchomiał bez najmniejszej oznaki
niebezpieczeństwa.
Cień pochylił się, zaciekawiony brakiem reakcji ze strony talizmanu.
Kryształ rozpadł się na dwie identyczne połowy, a z nich zaczęła dobywać się
szarozielona dymna substancja, tworząc chmurę, która nabrzmiewała z każdą
sekundą.
Wiedźmin wyprostował się szybko i okazał emocje, jakich Czarny Koń nie widział u
niego od
chwili przybycia.
- Mówiłem, to było głupie. Pora odejść.
Czarny Koń parsknął i przysunął się do otulonej płaszczem postaci.
- Żaden z nas stąd nie wyjdzie, drogi przyjacielu Cieniu, dopóki...
Mroczny wiedźmin jakby zawinął się w siebie i zniknął z odgłosem, jaki
towarzyszy
wyciąganiu korka z butelki, nim następne słowo wydobyło się z ust Wieczystego.
- - Nie! - Smoczy Król wyciągnął ręce ku miejscu, w którym stał czarnoksiężnik,
bezskutecznie chwytając powietrze.
- - Ty! - Czarny Koń odwrócił się do smoka. - Dokąd poszedł, padlinożerco?
Dokąd?
„Nie-nie-nie-nie-nie!” - zawołał w myślach.
Rozglądając się po komnacie i ważąc swoje szansę w walce z rumakiem, Srebrny
Smok podjął błyskawiczną decyzję. Przemienił się.
Przemiana była szybka, niewiarygodnie szybka. Skrzydła wystrzeliły z grzbietu,
przygarbił się, gdy kręgosłup wygiął się w łuk. Nogi zgięły się w tył, jak u
ptaka, a do nich
upodobniły się długie teraz i zbrojne w szpony ręce. Szyja zwieńczona ludzką
głową
wydłużyła się wielce, co wyglądało groteskowo, ale po chwili ludzka twarz znikła
pod
smoczym hełmem. Hełm rozciągnął się i wydłużył w gadzi pysk. Szczęki kłapnęły i
otworzyły się ślepia. W końcu ukazało się prawdziwe oblicze Srebrnego Smoka.
Jego cielsko
przez cały czas rosło, jakby chcąc wypełnić podziemną komnatę.
A wszystko to zaszło w czasie potrzebnym na zaczerpnięcie oddechu. Dość czasu,
by
Czarny Koń mógł zaatakować... tylko że kończyny nagle zaczęły mu ciążyć, a
komnata
spłowiała przed jego oczami. Zamrugał, zastanawiając się, czy to złowieszcza
chmura dymu
przytępiła mu zmysły. Potem napłynęła druga myśl: Cień wyprowadził go w pole,
wrócił bez
jego wiedzy i uderzył nowym zaklęciem. Poruszył się z trudem. Smok, przeobrażony
do
końca, stał i patrzył. Powoli wykrzywił pysk w uśmiechu, do jakiego zdolny był
tylko jego
rodzaj.
- Szkapa dała sssię złapać! - syknął radośnie. Wciągnął głęboko powietrze i
skąpał
bezradnego Czarnego Konia w białym płomieniu, tworze własnej magicznej esencji.
Mroczny
rumak zwarł się w sobie, wiedząc, że nawet on może poczuć żar tego ognia.
Płomień przemknął przez cel, nie wyrządzając mu szkody - Wieczysty poczuł tylko
nieznośne gorąco. Srebrny Smok ryknął ze złością. Czarny Koń roześmiał się
wyzywająco,
pod maską brawury kryjąc własne zaskoczenie. Co tu się działo?
- - Przybądź do mnie, demonie! - zażądał znajomy głos. - Natychmiast!
- - Niech licho weźmie Ostateczną Ścieżkę, nie! - Czarny Koń stawił opór z taką
zajadłością, że Smoczy Król musiał się cofnąć. - Nie!
- Nie masz wyboru, demonie! Musisz być mi posłuszny! Wyrwał się z jaskini z taką
łatwością, z jaką człowiek iamie gałązkę. Świat - wszystko - przekręciło się i
zamgliło.
Czarny Koń walczył, ale daremnie; równie dobrze mógłby spróbować w fizycznej
postaci
przebyć granice Pustki. Znów nie docenił swojego przeciwnika. Doszedł do
wniosku, że
wygnanie nieodwracalnie zmąciło mu rozum.
Świat Smoczego Królestwa powrócił, a wraz z nim miejsce, którego, jak sądził,
już
nigdy nie miał zobaczyć.
W nikłym blasku pochodni stał przed nim Drayfitt, wyczerpany, ale rad z siebie.
Wyraz jego oczu był nieodgadniony, nawet dla Czarnego Konia.
- Tym razem nie uciekniesz. Możemy patrzeć w te martwe ślepia dopóki Smok z
Głębin nie przyjdzie do króla na obiad, a i tak ten demon nie zdoła nas okpić.
Jego inne
umiejętności też są stłumione.
Znaki wokół magicznej klatki zostały lekko zmienione, przez co Czarny Koń nie
potrafił ich rozpoznać.
Mai Quorin przyjrzał się mrocznemu rumakowi z mieszaniną wściekłości i
zadowolenia.
- - Wiele nas kosztujesz, demonie! Tej księgi nie można zastąpić! Ale bądź
pewien,
że niedługo zaczniesz wynagradzać nam jej utratę!
- - Śmiertelni głupcy! Nie jestem waszym usłużnym niewolnikiem! Uwolnijcie
mnie! Cień nadal jest na swobodzie, a niebezpieczeństwo może być większe niż
przypuszczałem!
Srebrny Smok był ambitny i silny, lecz za tymi cechami niewiele stało odwagi. Z
drugiej strony, jeśli pozwoli mu się na dostatecznie długie zgłębianie magii
Vraadow, może
okazać się groźniejszy od wiedźmina. Kivan Grath stałby się znowu siedzibą
cesarza, jeśli
najpierw nie zostanie cytadelą Cienia...
...a Czarny Koń, uwięziony z powodu braku przezorności, nie mógł nic zrobić w
żadnym z przypadków.
VII
Następnego dnia Erini przebudziła się z myślą, że ziściły się marzenia z jej
dzieciństwa. Wczorajsze lęki obróciły się w nadzieję. Wczoraj spotkała Melicarda
mężczyznę.
W świetle dnia magiczne aspekty jego kuriozalnych rysów zyskały nową cechę.
Erini
uznała go za przystojnego mimo chłodu, jakim emanowała strona twarzy sporządzona
z
elfiego drewna. Stwierdziła, że drewno wręcz podkreśla jego urodę. Było ono
piękne samo w
sobie, ale gdy stapiało się z bladą skórą króla, nabierało wyjątkowej urody. Tak
jak Melicard
zyskiwał za jego sprawą, tak drewno czerpało korzyści z niego. Dwie strony jego
twarzy
stawały się jednością mimo dzielących je różnic.
W oczach Erini nawet sztywna, sztuczna ręka wydawała się gładsza, bardziej
sprężysta niż wcześniej.
Galea i Magda pomogły jej tego ranka, i dobrze, gdyż stwierdziła, że nie potrafi
się
skupić. Jej myśli wracały do wczorajszej przechadzki po pałacowych terenach i do
wieży, do
której ją zaprowadził. Stanowiła część umocnień; trzy inne, identyczne, wznosiły
się nad
murami. Melicard poinformował jącicho, że z tej baszty najlepiej widać panoramę
miasta.
Maniery miał trochę grubiańskie, co nie dziwiło po tylu latach życia w
odosobnieniu.
Mimo to, im więcej czasu spędzali razem - bez wszechobecnego cienia Mala Quorina
- tym
pełniej ukazywał się nowy człowiek; nowy albo też taki, który przez ponad
dziesięć lat żył
odcięty od świata. Erini dochodziła do przekonania, że mroczny, posępny władca
Talaku był
tworem lęków Melicarda i, choć nie śmiała sugerować tego otwarcie, wpływów ludzi
takich
jak doradca. Smoki nie były niewiniątkami, to prawda, ale księżniczka wiedziała,
że
przynajmniej niektóre próbują żyć z ludźmi w zgodzie. Inne zaś... nie mogła
całkowicie
potępiać krucjaty Melicarda.
Najpierw wskazał na północ.
- Tam widać stare miasto. Gdy tutaj wzniesiono pałac, wszystko się zmieniło.
Budynki
w starym centrum zostały wyburzone, a ich miejsce zajęły nowe. W tamtej części
mieści się
też główny garnizon miasta. Pozostałość z czasów, kiedy smok władał z Gór Tyber.
Wyczuwając, że jego nastrój zmienia się na wzmiankę o Smoczym Cesarzu, Erini
odwróciła się ku zachodowi i wskazała skupisko okazalszych budowli.
- - Ate?
- - Należą do bogatszych rodzin. Najwięksi kupcy i ich stare rody tam mają swoje
siedziby. Prawdopodobnie widziałaś niektóre z nich, gdyż wjechałaś przez bramę
od tamtej
strony.
Uśmiechnęła się, wiedząc już, jaki efekt wywiera na nim jej uśmiech. Niewiele
kobiet
- niewielu ludzi - uśmiechało się do niego, być może dlatego, że sam król nigdy
się nie
uśmiechał.
Tym razem odwzajemnił uśmiech. Zdumiała się, że kiedykolwiek mogła uważać ten
widok za odrażający. Powiedziała:
- Było tyle do zobaczenia, że nie pamiętam połowy tego, co widziałam. Poza tym,
przez większość czasu myślałam o spotkaniu z tobą.
Tylko jedna rzecz zakłóciła przyjemną skądinąd przechadzkę. Wskazując na wielką
budowlę we wschodniej części Talaku, księżniczka zapytała:
- - Co to jest? Widziałam tego typu budynki na zachodzie. To teatry? Areny?
- - W pewnym sensie. Znajdziesz podobne w północnych i południowych częściach
Talaku. Wszystkie razem mieszczą siły co najmniej pięć razy liczniejsze od armii
Penacles,
Zuu czy też Nadmorskiego Irillianu.
Armia Talaku. Miasto Zuu leżące daleko na południowy wschód od Gordag-Ai, było
jej znane z nazwy. Choć stosunkowo małe w porównaniu z takimi potęgami jak
Penacles i
Nadmorski Irillian, ich armie były podobne liczebnością, głównie dlatego, że
prawie każdy
dorosły Zuuita pragnął zmierzyć się z wrogiem i służbę w wojsku uważał za
zaszczyt. Erini
nie pojmowała tych obyczajów, ale jeśli Melicard miał armię pięciokrotnie
przewyższającą
siły zbrojne tamtego miasta-państwa...
Reszta dnia minęła spokojnie. Erini po raz pierwszy zjadła obiad z królem, a
podczas
kolacji ostrożnie poruszyła temat ich zaręczyn i rychłego małżeństwa. Odpowiedzi
Melicarda
były krótkie i wymijające, ale księżniczka podejrzewała, że wynikały bardziej z
nieśmiałości
niż z niechęci. Zdając sobie sprawę, że naciska zbyt mocno, zmieniła temat na
mniej
zobowiązujący.
Narzeczony odprowadził ją do jej komnat, co zaskoczyło obie damy dworu. Galea i
Magda próbowały ukryć zmieszanie, jakie wzbudził w nich widok królewskiej pary
spacerującej bez stosownej świty. Melicard życzył jej spokojnej nocy i odszedł.
Później Erini
nie mogła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie poszła do łóżka; wiedziała tylko,
że przez
kilka godzin albo rozmyślała, albo mówiła o królu, czy Galea i Magda chciały
słuchać, czy
nie.
Teraz, na początku dnia, który jak miała nadzieję okaże się jeszcze bardziej
obiecujący, księżniczka stwierdziła, że nie jest zadowolona ze swoich strojów.
Magda
przypomniała jej, że król ma poślubić ją, a nie sukienkę, przez co Erini stanęła
w pąsach.
Zachowywała się jak bezmyślne podlotki, które otaczały ją w pałacu w Gordag-Ai.
Zawsze
trzpiotowato trajkotały to o tym, to o tamtym księciu, co nieodmiennie ją
denerwowało. Teraz
z krzywym uśmiechem uświadomiła sobie, że sama postępuje trochę jak te panny z
sieczką w
głowie.
- Podaj mi tamtą - poleciła z tak wielkim przekonaniem, na jakie mogła się
zdobyć,
wskazując na sukienkę, którą już raz przymierzyła. Galea pokręciła głową i z
westchnieniem
przygotowała strój.
Jakiś czas później, Erini przeglądając się w wielkim lustrze stwierdziła, że
nadal nie
jest zadowolona ze swego wyglądu.
„Czy tym jest miłość? Mam nadzieję, że nie. Nie wytrzymam z sobą, jeśli dalej
będę
zachowywać się w ten sposób”.
W chwili, gdy miała wyjść z pokoju, przyszła służąca i powiadomiła ją, że
Melicard
prosi o wybaczenie, gdyż nie może jej towarzyszyć.
- - Co się stało? Czy Talak padł ofiarą ataku? Czy Melicard jest ranny albo też
chory?
- - Jego wysokość nie podał przyczyny, wielmożna pani. Wygląda dobrze i nie
słyszałam słowa o armii, która wtargnęłaby na nasze ziemie. Nic więcej nie wiem.
- - Dziękuję.
Erini musiała zjeść śniadanie w towarzystwie swoich dworek. Przez cały posiłek,
który dowodził, że kucharz Melicarda potrafi dokonywać cudów z jajami i
przyprawami,
wracała myślami do tajemniczych spraw dnia wczorajszego. Dziwne stany
czarodzieja,
Drayfitta. Złość i strach Mala Quorina. Drzwi w ogrodowej ścianie.
„Drzwi w ogrodowej ścianie?”
Po śniadaniu uparła się, by jej dwie towarzyszki dowiedziały się więcej o
mieście,
dzięki czemu wszystkie będą się czuć swobodniej. Nagle przypomniała sobie, że
jeszcze nie
porozmawiała z kapitanem oddziału, który eskortował jej kolasę z Gordag-Ai do
Talaku.
Żołnierz nie niepokoił jej, najwyraźniej przekonany, że jest zbyt zajęta
przyzwyczajaniem się
do Melicarda, jednak z pewnością kapitan i jego ludzie chcieli jak najszybciej
wrócić do
domu.
- - Magdo, zanim wyjdziecie, czy mogłabyś wezwać... och, jak on się nazywa?
Kapitana oddziału kawalerii przydzielonego nam przez mojego ojca.
- - Kapitana Istona? - pisnęła Galea. - Zrobię to za ciebie, Magdo. Wiem, że
chcesz
zająć się paroma rzeczami przed wyjściem.
- - Dziękuję, Galeo. Jestem ci wdzięczna.
Księżniczka domyśliła się, że coś ją ominęło, i popatrzyła na drugą dworkę, gdy
tylko
Galea wybiegła z pokoju. Magda uśmiechnęła się lekko.
- Mała Galea i kapitan Iston znają się od kilku miesięcy. On jest trzecim synem
księcia
Crombeya i zawodowym żołnierzem. Przydzielenie ci na stałe jego oddziału jest
znakiem
przychylności ze strony twoich rodziców.
- - Na stałe? Chcesz powiedzieć...
- - Tak, oni tu zostają. To stały przydział. Żaden z tych ludzi nie ma rodziny,
do
której chciałby powrócić. Jeśli wybaczysz, mam nadzieję, że os’mielisz Galeę.
Kapitan jest
trochę od niej starszy, ale tworzą poważną i dobraną parę. Urodzi mu silnych
synów.
Erini skrzywiła się mimowolnie.
- - Czy tylko to nim powoduje? Chęć przekazania nazwiska nowemu pokoleniu?
- - To nie jest bez znaczenia. - Wyższa kobieta popatrzyła na nią z
zaciekawieniem. -
Wyobrażam sobie, że właśnie to mieli na myśli twój ojciec, król Laris, i ojciec
Melicarda. W
ten sposób umawia się większość królewskich mariaży, a i wśród ludzi niższego
stanu nie jest
to niczym niepospolitym. Księżniczko, zanim powiesz to, co już krzyczy twoja
twarz,
posłuchaj: nie minę się z prawdą, gdy powiem, że Galea i jej kawalerzysta
pobiorą się
niezależnie od myśli o potomstwie.
Księżniczka z szacunkiem popatrzyła na starszą damę.
- - Zaskakujesz mnie, Mag. Nie jesteś przecież aż o tyle starsza ode mnie...
- - Czternaście lat to niedużo? Raczysz mi schlebiać.
- - Jak mówiłam, czasami przyglądam się warn i widzę te trzpiotki, którymi
ojciec
kazał mi się otaczać, te... te porcelanowe laleczki. Innym razem wyglądasz tak,
jakbyś cały
świat miała na swoje usługi.
Magda poprawiła jej sukienkę.
- Nie ma w tym żadnych sekretów. Po prostu jestem kobietą. Jeśli chcesz zabawić
się
z prawdziwą zagadką, spróbuj rozszyfrować mężczyzn. To oni są tajemnicą.
Erini pomyślała o Melicardzie i pokiwała głową.
Rozmowa z kapitanem Istonem była krótka. Kiedy Eńni pogodziła się z faktem, że
rodzice oddali jej cały oddział kawalerii, jako straż przyboczną, reszta była
prosta. Kapitan
Iston był doświadczonym żołnierzem i jednym z nielicznych, którzy słuchali jej,
nie próbując
zachowywać się po ojcowsku.
- - Mam tylko jedną prośbę, wasza wysokość - powiedział na zakończenie.
- - Słucham.
- - Twoja straż przyboczna nie powinna stacjonować tak daleko od ciebie, to mija
się
z celem. Prawda, jesteśmy kawalerzystami, ale każdy żołnierz z Gordag-Ai jest
również
niezrównanym pieszym wojownikiem. Spotkał nas zaszczyt zostania twoimi
osobistymi
strażnikami. Pozwól mi choć przysyłać warty, żeby ludzie nie czuli się
niepotrzebni.
Erini po chwili namysłu pokiwała głową.
- - Najpierw, kapitanie, będę musiała porozmawiać z królem Melicardem, choć nie
sądzę, by sprzeciwił się mojej prośbie. - Mógł to zrobić doradca Quorin, ale
jego sympatie i
antypatie nie miały dla niej większego znaczenia. - Chciałabym też, kapitanie,
żebyś miał
stałą kwaterę w pałacu. Pewnie niejeden raz będę cię potrzebować, a poza tym
chcę, żebyś
zaczął nawiązywać znajomości z naszymi nowymi krajanami.
- - Wasza wysokość, jestem żołnierzem! Powinienem przebywać ze swoimi ludźmi!
- - Nie będziesz daleko. Uważam także, że oficerowi należy się trochę swobody.
Zasługujesz, by w pełni cieszyć się życiem.
Magda i Galea zjawiły się jednocześnie, jakby na dany znak. Iston robił co mógł,
żeby
zachować żołnierską powagę, lecz jego spojrzenie stale wędrowało ku niższej
damie dworu.
- - Miałyśmy wyjść, jak zasugerowałaś, kiedy przyszło mi na myśl, że może chcesz
byśmy rozejrzały się za czymś konkretnym. Dzień dobry, kapitanie.
- - Dzień dobry, moje panie.
Erini uśmiechnęła się, widząc spojrzenie oficera.
- Nie, dziękuję, ale coś przyszło mi do głowy. Kapitanie Iston, jeśli to nie
sprawi
kłopotu, miałabym prośbę.
Ukłoni! się.
- - Jestem na twoje rozkazy.
- - W tej chwili jestem zajęta różnymi sprawami, dlatego chcę, żeby ktoś poznał
dla
mnie miasto. Magda i Galea wyświadczą mi tę przysługę, jednakże poczuję się
lepiej, jeśli
towarzyszyć im będzie ktoś godzien zaufania, po prostu na wszelki wypadek. Czy
byłbyś tak
uprzejmy zabrać kilku swoich ludzi i pójść z nimi? Dzięki temu sam mógłbyś
obejrzeć Talak,
co bez wątpienia i tak planowałeś.
Iston zawahał się, a potem, spojrzawszy na Galeę, pokiwał głową.
- Roztropny pomysł, wasza wysokość. Jeśli damy raczą zaczekać parę minut,
sprowadzę konie i pół tuzina najlepszych ludzi. Czy tak będzie dobrze, moje
panie?
Galea, lekko spłoniona, milczała jak zaklęta. Magda przejęła ster i wyraziła
aprobatę.
- - Doskonale, kapitanie Iston.
- - Czy księżniczka jeszcze czegoś sobie tyczył
- - Nie.
Oficer kawalerii wyciągnął ręce.
- Zechcecie mi towarzyszyć?
Erini popatrzyła za nimi. Galea złapała Istona tak mocno, że księżniczka
zastanowiła
się, czy cokolwiek zdoła ich rozdzielić.
Jej radosny nastrój powiększył się dziesięciokrotnie. Sama była na jak
najlepszej
drodze do umocnienia związku z Melicardem, a jej ludzie zaczynali się
przyzwyczajać do
swego nowego domu. Odwróciła się do lustra, by ostatni raz rzucić na siebie
okiem. Chciała
prezentować się jak najkorzystniej, kiedy spotka się z narzeczonym - była pewna,
że choć
król się wymówił, i tak uda jej się doprowadzić do spotkania. Jeszcze tylko...
Erini rozwarła szeroko oczy.
W lustrze widniała jakaś postać. Zakapturzona i podobna do Drayfitta, tylko
młodsza
z postawy, odziana w strój nieco staroświecki. Nie dostrzegała twarzy - coś
sprawiało, że pod
tym kątem była niewyraźną, niemal rozmytą plamą. Zakapturzona głowa zwróciła się
w jej
kierunku...
Księżniczka obejrzała się instynktownie. Jej ręce zaczęły poruszać się bez
udziału jej
woli.
W pokoju nie było nikogo.
Erini odwróciła się do lustra, prawie spodziewając się, że zobaczy stojącą tam
postać.
Nic. Przesunęła się w miejsce, w którym musiała stać odbita postać. Uklękła,
dotknęła
podłogę. Znalazła drobiny pyłu ułożone mniej więcej w kształt obcasa.
Znienacka poczuła pchnięcie starożytnej, niezniszczalnej mocy, tak silne, że aż
przewróciła się do tyłu. Poderwała rękę do ust, tłumiąc krzyk. Po raz pierwszy w
życiu
naprawdę wyczuła obecność innego maga i choć nie do końca rozumiała, co się
stało, dobrze
wiedziała, co czuła.
Przez chwilę rozważała w myślach, co powie Melicardowi, jeśli w ogóle coś powie.
Na poparcie swoich słów miała tylko drobiny pyłu, które, nawet ona musiała to
przyznać,
mogły pochodzić spod jej własnych trzewiczków albo, co bardziej prawdopodobne, z
butów
jakiegoś sługi. Wyłącznie dzięki wzrastającej wrażliwości na moce wiedziała, że
to, co odbiło
się w lustrze, nie było wytworem jej wyobraźni. Erini mogła wyobrazić sobie minę
Mała
Quorina, jeśli złamie się i wyzna swój sekret Melicardowi albo komuś innemu.
Prawdopodobnie byłoby to fatalnym ciosem dla jej narzeczonego.
„Nie teraz. Jeszcze nie. Muszę zaczekać”. Jej decyzja daleka była od stanowczej
i
wątpliwości nie opuściły jej, nawet gdy ją podjęła. „Drayfitt! On mógłby
zrozumieć, ale... czy
nie powie Melicardowi?” Erini wiedziała, że mag jest bezgranicznie oddany
swojemu
suzerenowi i że taka lojalność mogłaby zażądać od niego, by ją zdradził.
Wymruczała
przekleństwo - jej ojciec nie miał pojęcia, że wiele razy słyszała je w jego
pałacu. Podniosła
się powoli z postanowieniem, że przez pewien czas nic nie powie. Bała się tylko
jednego: że
jej milczenie może się przyczynić do swobodnego rozwoju jakiegoś innego
niebezpieczeństwa.
Skonfundowana, straciwszy ochotę do zmierzenia się z nowym dniem, opuściła
komnatę. Cokolwiek się wydarzyło, nie było ważniejsze od umocnienia jej
stosunków z
Melicardem. Nie liczyło się nic prócz tego, co mogło zniszczyć ich związek,
zanim w pełni
dojrzeje.
Księżniczka Erini znalazła Melicarda w najmniej prawdopodobnym miejscu w pałacu.
W wielkiej, prawie pustej sali tronowej król zasiadał na prostym krześle - tron
stał pusty na
podwyższeniu - i spierał się z czterema czy pięcioma ludźmi, którzy, jak
zrozumiała, byli
posłami z innych miast-państw. Stojący obok króla Quorin patrzył na nich z
mieszaniną
ledwo skrywanego gniewu i pogardy.
-...wielbiciele smoków, wszyscy. Powinienem się tego spodziewać, zwłaszcza po
tobie, Zuuito. Wszak od dawna żyjecie pod miłościwym panowaniem Zielonego Smoka,
prawda?
Emisariusz z Zuu założył hełm, który dotychczas trzymał w ręce. Wielki jak
niedźwiedź, sprawiał wrażenie gotowego do wymiany ciosów, nie słów, lecz
spokojnie
oznajmił:
- Powiedz to księciu Blane’owi i wielu innym, którzy polegli w obronie Penacles
przed Lochivarytami oraz plugawymi siłami Czarnego Smoka i dowódcy Kyrga!
Pamiętasz
okrutnika Kyrga, nieprawdaż, wasza wysokość?
Był to dobrze wymierzony cios. Erini wiedziała, że imię Kyrga przywoła
Melicardowi
na myśl ojca, który powoli pogrążał się w szaleństwie, gdy smoki pożerały wijące
się ciała
jeszcze żywych zwierząt. Przez następny tydzień Rennek IV bełkotał, że nie chce
zostać
pożarty żywcem - wiedział, że Kyrg byłby do tego zdolny. Wspomnienia te były
tylko dwoma
z wielu, które nawiedzały Melicarda prawie co noc.
Twarz króla pobielała jak kość. Ręka z elfiego drewna opadła na poręcz krzesła i
rozbiła je na kawałki. Nawet Mai Quorin cofnął się przed narastającą furią swego
pana.
- Zabierz... ich... stąd, Quorin! Zabierz ich, zanim zapomnę o podpisanych
traktatach!
Gdy doradca skoczył, żeby dopomóc poselstwu w spiesznym odwrocie, Erini ruszyła
do przodu. Dotąd stała poza zasięgiem wzroku, blisko bocznych drzwi, z zamiarem
dołączenia do narzeczonego zaraz po zakończeniu audiencji.
Teraz chciała uspokoić Melicarda, zanim gniew pchnie go do wyrządzenia dalszych
szkód i zrobienia sobie krzywdy.
Silna ręka zacisnęła się na jej ramieniu.
- Wasza wysokość, nie polecałbym rozmowy w tej chwili.
Odwróciła się do intruza, zamierzając dać mu królewską odprawę, i napotkała
smutne
oczy maga Drayfitta.
- Jest w gniewnym nastroju, pani, i żadne z nas nie powinno przebywać w pobliżu.
Nie jest zbyt dobrze. - Wiekowy mag powoli potrząsnął głową. - I obawiam się, że
ja w
znacznej mierze jestem przyczyną tego stanu rzeczy.
- A co twoje problemy mają wspólnego ze mną? Drayfitt uśmiechnął się gorzko.
- Doradca Quorin próbuje przedstawić twój pobyt w Talaku jako przeszkodę dla
krucjaty króla. Już twierdzi, że zabawiałaś Melicarda, gdy ja niszczyłem tę
przeklętą księgę.
Erini zamrugała.
- - Księgę? O czym mówisz, magu?
- - Mówię zbyt wiele. Wystarczy rzec, pani, iż król Melicard nie jest do końca
przekonany co do narzeczeństwa. Musimy dać mu trochę czasu, żeby dobrze zapadło
mu w
pamięć to, coś uczyniła dla niego wczoraj - a mogę ci powiedzieć, że było to
znaczące. Stał
się prawie dawnym Melicardem.
- - Pleciesz trzy po trzy, mistrzu Drayfitcie - powiedziała księżniczka - ale
przez
pewien czas trzymać się będę z dala od niego, pod warunkiem, że udzielisz mi
odpowiedzi,
których poszukuję.
Drayfitt zamknął oczy, zbierając myśli. Kiedy je otworzył, cicho odparł:
- Nie pytaj mnie o wczoraj. Nawet ja nie wiem wszystkiego, o czym zresztą Quorin
stale mi przypomina.
Słowa maga oczywiście nie zaspokoiły jej ciekawości, ale księżniczka wiedziała,
że są
inne sposoby dowiedzenia się tego, co ją nurtowało. Już miała zadać pytanie, na
które, była
całkiem pewna, uzyskałaby odpowiedź, kiedy starszy mężczyzna zatoczył się na
ścianę. Erini
złapała go za rękę, chcąc uchronić przed upadkiem.
Prawie od razu odzyskał równowagę, lecz jego twarz wyrażała głęboką rozpacz.
- Wybacz mi, księżniczko. Ostatnio moje moce zostały nadszarpnięte ponad ich
granice. Zbyt późno zacząłem ich używać. Gdybym nie zarzucił nauki i ćwiczył za
miodu... -
Głos wyciszył się, gdy Drayfitt spojrzał na rękę Erini nadal zaciśniętą na jego
ramieniu. Po
paru sekundach popatrzył na księżniczkę takim wzrokiem, jakby nagle wyrosły jej
skrzydła.
Cały jego smutek, całe wyczerpanie znikło, gdy powiedział: - Pójdź ze mną,
proszę. Musimy
porozmawiać na osobności. Myślę, że to coś ważnego i nie cierpiącego zwłoki.
Nie wiedząc, czy przypadkiem nie zwariowała, skoro jest gotowa mu zaufać, Erini
niechętnie podążyła za nim. Drayfitt prowadził ją dłuższy czas, nie puszczając
jej ręki.
Zaczęła się niepokoić. A jeśli czarodziej dbał o nią tyle, co Quorin? Wbrew
uprzejmemu,
czasami uczynnemu nastawieniu, tak samo jak doradca mógł być przeciwny jej
małżeństwu.
Co takiego zobaczył w jej ręce?
Jak gdyby pragnąc uśmierzyć jej obawy, Drayfitt odwrócił się i uśmiechnął
krzepiąco.
Zatrzymali się za zakrętem korytarza. W zasięgu wzroku nie było straży.
- - Mógłbym otumanić umysły strażników i wówczas porozmawialibyśmy w
bardziej otwartym miejscu, ale taka ostentacja nigdy nie wychodzi na dobre.
Dzięki
rozumieniu tej jakże prostej, ale ważnej prawdy większą część życia przeżyłem w
spokoju. Z
całego serca pragnę, żeby nadal tak było.
- - Czego chcesz ode mnie?
- Masz wrodzoną skłonność, jakiej nigdy jeszcze nie spotkałem. Czarodziej nie
puszczał jej ręki, przypatrując się jej z bliska, jakby szukał jakiegoś
maleńkiego znaku.
Księżniczkę naszła wielce nieprzyjemna myśl, że wie, czego szuka starzec. Mimo
wszystko
nadal udawała, że nie ma pojęcia, o co mu chodzi.
- Jaką skłonność? Do doskonałych paznokci? Do Jasnej płci”, jak dziewica z
opowieści minstreli i wagantów?
Drayfitt spochmurniał.
- Nie baw się ze mną, wasza wysokość! Wiesz, o czym mówię. Czułaś mimowolne
pragnienie sprawdzenia swoich umiejętności? Co widzisz? Większość magów widzi
linie i
pola mocy, które opasują świat. Inni dostrzegają spektrum, ciemność i światło, i
wybierają z
niego to, czego im trzeba. Do którego należysz rodzaju, księżniczko Erini?
,Powie Melicardowi!” Erini jeszcze nie była gotowa, żeby zaznajomić króla ze
swoim
przekleństwem. Chciała zaczekać, póki ich związek nie okrzepnie. Próbowała
odsunąć się od
Drayfitta, udając obrażoną.
- Oszalałeś! Jestem księżniczką Gordag-Ai i narzeczoną twojego monarchy! Puść
mnie natychmiast i zapomnij o tych bzdurach!
Drayfitt podniósł rękę i Erini przez chwilę była pewna, że ją uderzy, ale on
tylko
przegarnął włosy nad jej oczami. Zaintrygowana, w milczeniu czekała na wynik
oględzin.
- - Aaach! Rozrost jest powolniejszy niż bym przypuszczał, lecz u każdego adepta
magii przebiega inaczej. Interesujące. Ishmir się mylił.
- - Co... o czym ty mówisz? - Odsunęła głowę, jak gdyby sparzyło ją jego
dotknięcie.
Jednocześnie Drayfitt puścił jej rękę.
- - Lok srebra wije się w twych pięknych, złocistych włosach, księżniczko Erini.
Srebra przybywa - magicznie, można by rzec - w miarę jak rosną twoje zdolności.
Wkrótce, i
to prędzej niż chcesz, wiem o tym, nie można będzie go ukryć. Zanim to się
stanie, musisz
dokonać wyboru.
Była to ostatnia rzecz, z jaką spodziewała się mieć do czynienia tego poranka.
Erini
cofnęła się i wygładziła sukienkę, bardziej by się uspokoić niż z konieczności.
- Nie wiesz, co mówisz! Jeśli wybaczysz, mistrzu Drayfitcie, powrócę do swoich
komnat. Nie czuję się dobrze.
Ruszyła, ale sędziwy mag znów złapał ją za rękę. Miał wyjątkową siłę, która
przeczyła jego niedawnej słabości. Ogień zapłonął w jego oczach.
- Nie popełnij mojego błędu, wielmożna pani. Z żalem przyznaję, że żyłem w
większym bólu i strachu niż większość ludzi. Nawet jeśli nigdy nie będziesz ich
potrzebować,
wyćwicz swoje umiejętności. Mogę ci pomóc. Mogę cię nauczyć. Nie masz wyboru.
Twoje
zdolności będą rosnąć za twoim przyzwoleniem czy bez niego.
- Puść mnie - rozkazała zimno Erini. Drayfitt posłuchał, ale jeszcze nie
skończył
mówić.
- Pomyśl o tym. Będę z tobą uczciwy. Być może będę potrzebować twojej pomocy. -
Gdy rozszerzyła oczy ze zdziwienia, natychmiast dodał: - Proszę wyłącznie w imię
dobra
króla Melicarda. Nie pragnę jego krzywdy. Życzę mu jak najlepiej, jak ty. Myślę,
że
małżeństwo z tobą może uchronić go przed losem jego ojca, albo czymś gorszym.
Erini nie mogła dłużej tego słuchać. Zbyt wiele w tym, co rzekł jej Drayfltt,
miało
wydźwięk prawdy albo co najmniej prawdopodobieństwa. Po części chciała zwrócić
się do
niego po pomoc, którą mag mógł jej zaofiarować... ale powstrzymał ją strach
przed utratą
wszystkiego, co osiągnęła, i wstyd z powodu tego, czym się stawała. Może sam
czas pozwoli
jej rozpędzić mgłę, która coraz szczelniej spowijała jej umysł.
Gdy odchodziła sztywnym krokiem, czarodziej zawołał za nią:
- Mam nadzieję, że poczujesz się lepiej, wasza wysokość. Niebawem znów
porozmawiamy.
Nie odpowiedziała.
Tron był wygodny. Szponiaste ręce pogładziły spękane poręcze. Władca uśmiechnął
się i pomyślał o innych składających mu należny hołd, wynagradzających braki
ostatnich lat.
„Młode są zepsute - zadecydował Srebrny Smok. - Nie pożyją wśród ludzi zbyt
długo”. Winę ponosił Zielony Smok, pan Lasu Dagora i sprzymierzeniec ludzi.
Kiedy Złoty
Smok został pokonany, zdrajca Zielony przygarnął królewskie smoczęta i przekazał
je
Cabe’owi Bedlamowi, najpodlejszemu z ludzkiej rasy. Teraz młode, które mogły
zostać
Smoczymi Królami, były na jak najlepszej drodze do stania się ludzkimi
popychadłami.
„Jest tylko jedno wyjście. Należy je wyeliminować, żeby jakiś inny zdrajca nie
próbował zrobić z nich swoich marionetek. To mój ród władać będzie wszystkimi
innymi.
Mój klan jest najsilniejszy. Zrozumieją to. Zmuszę ich, żeby to zrozumieli”.
- Nie zwróciłem ci władzy po to, byś siedział na połamanym stołku i bujał w
obłokach.
Smoczy Król podskoczył.
- Bądź przeklęty, wiediminie! Od tej pory masz się zapowiadać! Cień wyszedł z
mroku pobliskiego tunelu i rozejrzał się bacznie.
- - Gdzie są twoi dzielni wojownicy? Planują, jak zagrabić kilka nowych zabawek,
by zastąpiły ci twoje kryształowe cacko?
- - Co z tego?
Kryształ zadał podwójny cios ambicji smoka. Nie dość, że pękł, to jeszcze
uniemożliwił dostęp do komnaty Vraadow i kilku sąsiednich pieczar. Uwolniona
przez
rozbity kryształ dymna substancja wcale się nie rozpraszała. Nawet Cień, który
wrócił po
Srebrnego Smoka, nie mógł tam wejść.
Czarnoksiężnik nadal nie wyjaśnił dokładnie, dlaczego w końcu przyjął smoczą
propozycję przymierza. Srebrny zgadywał, że wcale nie chodziło o rzecz, której
wiedzmin
pragnął - albo przynajmniej o której pamiętał - ani nie o wspólne cele. Cień
chyba niewiele
dbał o to, kto zostanie cesarzem, dopóki nie stało to na przeszkodzie jego
własnym
zamierzeniom, jakie by one nie były.
- - Nic - odparł Cień na pytanie smoka. - Niech szukają.
- - A co u ciebie? - Gadzie oczy Srebrnego zwęziły się mocno. - Znałazłeś?
- - Mówiłeś, że jest w pałacu.
- Zgadza się. Wiedzmin potrząsnął głową.
- Spróbuję później. Coś poszło nie tak. - Nuta humoru zabarwiła jego zwykle
obojętny
głos. - Trafiłem do osobistych komnat królewskiej narzeczonej. Najpewniej
tygodniami nękać
ją będą koszmary i doprowadzi Melicarda do szaleństwa.
Srebrny Smok zachichotał.
- - Taka tragedia jest niczym w porównaniu z tym, co szykuję dla tej tchórzliwej
ludzkiej hieny! Talak padnie jak Mito Pica, ale tym razem nie zostanie kamień na
kamieniu.
A po Talaku... Penacles, jak myślę.
- - Dlaczego nie Gordag-Ai w dzielnicy Esedi? Twój „brat” nie żyje i niewiele
smoków z jego klanów nadal działa. Już wysunąłeś roszczenia do jego królestwa.
Naucz
swoich poddanych, że muszą być ci posłuszni. Taki jest cel prawdziwej władzy.
Cień patrzył, jak Smoczy Król zastanawia się nad tym pomysłem. Gordag-Ai byłoby
łatwiejszym łupem i jego upadek podniósłby morale smoczych klanów. Poza tym,
takie
rozwiązanie gwarantowało, że jego tymczasowy smoczy sprzymierzeniec będzie
zajęty, tym
samym zapewniając mu cenny czas na przypomnienie sobie tego, co miał zrobić i
czy miał do
tego prawo.
Patrząc na strzaskany, majestatyczny posąg, wiedzmin próbował zignorować ból
narastający w głowie. Wiedział, że jego umysł znów się zmienił. Wiedział też, że
przypominanie sobie zmian osobowości oznacza, że zaczyna osiągać stan równowagi.
Zadręczała go myśl o tym, jaki będzie w tym punkcie.
Ogarnął go lekki wstyd z powodu przeszłych postępków, szczególnie przeciwko
Czarnemu Koniowi, ale w tym samym czasie narastało w nim przekonanie, że ci,
którzy
wchodzili mu w drogę, niezależnie od powodów, po prostu nie mieli racji. Jeśli
pogodzą się z
nieuniknionym, wiedzmin zostawi ich w spokoju - być może - ale jeśli będą mu się
sprzeciwiać, usunie ich w sposób, który okaże się konieczny. I słusznie.
Cień uprzytomnił sobie, że smoczy pan coś mówił.
- - Co powiedziałeś?
- - Pytałem, jak myślisz, co robisz, człowieku! Czy w ten sposób dajesz upust
złości?
- Smoczy Król spojrzał w miejsce, w które kilka chwil wcześniej patrzył Cień.
Wiedzmin skierował spojrzenie na posąg, a raczej to, co z niego zostało. Stos
pyłu.
Bardzo drobnego pyłu. Cień popatrzył na swoje dłonie. Dosłownie jarzyły się od
użytych
mocy.
- Jestem Vraadem - wyszeptał do siebie. - A Vraad jest mocą. - Przed tysiącami
lat
słowa te padały z ust wielu, którzy teraz, z wyjątkiem jego, byli martwi.
Tworzyły niemal
litanię starożytnej rasy i przypomnienie ich sobie było kolejnym świadectwem
tego, co się z
nim działo. Mimo wszystko niepokoiło go, że nieświadomie obrócił starożytny
posąg w
kupkę popiołu. W głowie zakołatało się ostrzeżenie, ale zalała je fala bólu.
Wiedzmin
popatrzył na niecierpliwego i nieco nerwowego Smoczego Króla. - Drobne
niedopatrzenie z
mojej strony.
Płonące oczy smoka zwęziły się w szparki.
- - Tak. To właśnie to na samym początku spowodowało twoje kłopoty, prawda?
- - Bacz na swój język, smoczy panie. Uważaj, bo może się wysunąć o jeden raz za
dużo.
Srebrny Smok syknął niespokojnie. Ponieważ był potrzebny Cieniowi, stał się
nadmiernie pewny swojej siły i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że są granice, do
których
może się posunąć. Obaj wiedzieli, że ich przymierze w najlepszym wypadku jest
tymczasowe.
Samozwańczy cesarz spiesznie skierował rozmowę na wcześniejsze tory.
- - Czego szukasz w ksssiędze? Większość z jej treści ma niewiele sssensu.
- - Swego rodzaju klucza. Naprawdę nie wiem, czego. Jeszcze nie, ale wkrótce
będę
wiedział. Wkrótce znów będę sobą, dawnym sobą. - Niewyraźna linia, która teraz
uchodziła
za jego usta, wykrzywiła się lekko, załamała i rozmyła. Cień owinął się
płaszczem i zniknął.
Smoczy Król poniewczasie poderwał się z tronu, tknięty myślą, że wiedźminowi
czegoś
brakowało.
Za sprawą własnych słów Cień właśnie odkrył cel swoich poszukiwań, i dlatego nie
dopuści, by ktokolwiek, nawet Czarny Koń, stanął mu na przeszkodzie.
VIII
Takiego bólu nie zaznał od wielu stuleci. Człowiek zwany Malem Quorinem
twierdził,
że dręczy go na rozkaz króla, ale Czarny Koń w chwilach jasności podejrzewał, że
Melicard
nie wie dokładnie, co wyczynia jego doradca. Odgadywał to z jego kocich rysów -
Quorin
bawił się nim tak, jak stworzenie, które przypominał, bawi się swoją ofiarą.
Było jasne, że czarodziej nie kwapi się kwestionować decyzji rywala i już to
mówiło
wiele o wpływie ich obu na króla. Drayfitt utracił twarz za sprawą mrocznego
rumaka, a jego
sytuację pogarszał fakt, że w transie zniszczył księgę czarów. Z tego powodu
nawet nim
kierowała chęć zemsty.
Jakiś czas temu zostawili go, żeby zająć się innymi sprawami - Czarny Koń nie
potrafił powiedzieć, kiedy to było. Teraz, kiedy powoli dochodził do siebie w
tej przeklętej
klatce, jego obecna postać była ledwie plamą cienia o ton ciemniejszego od
otoczenia. Gdyby
był człowiekiem, umarłby już kilka razy i ten fakt nie uszedł jego uwagi. Jedna
część jego
umysłu rozmyślała nad torturami, jakimi podda swoich wrogów; druga przeklinała
się za
głupotę i brak przezorności. Drayfitt starannie opracował pierwotne zaklęcie.
Gdyby rumak
sięgnął dostatecznie głęboko, znalazłby cienką magiczną więź, która na stałe
związała go z
magiem, więź, której sędziwy człowiek użył, żeby powtórnie go pochwycić. Jego
ucieczka
była ledwie farsą.
„Tak blisko!” Cień bez wątpienia śmiał się z niego, nawet teraz. Był tak blisko,
stał
twarzą w twarz z wiedźminem. Czarny Koń wiedział, że powinien wpaść jak
błyskawica i
pokonać Cienia, zanim ten będzie miał szansę zebrać myśli. Za brak zdecydowania
zapłacił
przegraną bitwą i utraconą wolnością.
Raz jeszcze przybrał ulubioną końską postać. Tanie zwycięstwo, lecz tym niemniej
zwycięstwo. Nie mając nic innego do roboty, przystąpił do powolnego i dokładnego
przeglądu swojego więzienia. Może tym razem...
Nic. Drayfitt umocnił wzór, użył mocy celi, by zmniejszyć umiejętności mrocznego
rumaka do tego stopnia, iż nie pomagał nawet kontakt wzrokowy. Wiekowy
czarodziej
szybko się uczył na własnych błędach.
Dziwne, dumał Czarny Koń, że mag Melicarda miał dostęp do księgi Vraadow w tym
samym czasie, gdy Cień i Srebrny Smok szukali podobnych artefaktów. Czy łączył
ich jakiś
związek? Po co Cieniowi to dzieło z zamierzchłych czasów? Z pewnością nie po to,
by
wezwać prawdziwego demona. Jego moc byłaby znikoma w porównaniu z jego własną
mocą.
Czy to ostatnie szaleństwo było tworem jego niestabilnego umysłu? Być może
wiedźmin
podlegał jeszcze jednej przemianie osobowości; w minionych stuleciach robił
dziwniejsze
rzeczy podczas różnych wcieleń. Jednak te szybkie, zachodzące bez przerwy zmiany
trąciły
czymś innym, czymś niewłaściwym. Kiedy ustaną? Który „Cień” będzie ostatecznym
wynikiem?
Ważne pytania rozchodziły się w setkach różnych kierunków jak wijąca się
plątanina
macek. Większość wprawiała w konsternację i nie miała odpowiedzi. Wieczysty
szybko zdał
sobie sprawę, że tropienie ich w tej chwili nie ma większego sensu, choć
wiedział, że nie
można o nich zapomnieć.
Czas mijał. Czarny Koń uparcie analizował i odrzucał pomysły, które przychodziły
mu do głowy. Nie było sposobu umożliwiającego mu fizyczne - jeśli można tak
powiedzieć -
przekroczenie bariery. Jego magiczne zdolności wydawały się bezużyteczne, gdy
marniał w
tym więzieniu. Nawet nie wiedział, co się dzieje. Smocze Królestwo mogło być na
krawędzi
zniszczenia...
Czarny Koń nie oddychał, choć często udawał, że to robi. Mimo to bliski był
wstrzymania nieistniejącego oddechu, kiedy przyszło mu na myśl, że choć jego
magiczne
zdolności zostały stłumione, może skorzystać z naturalnych - nadprzyrodzonych
według
ludzkich norm. Drayfitt wykonał zaklęcie starannie, lecz nie miał szans, żeby do
końca pojąć
naturę hebanowego ogiera.
Na przestrzeni stuleci wielu zwało legendarnego Czarnego Konia Dziecięciem
Pustki.
Byli bliżsi i zarazem dalsi od prawdy niż przypuszczali. Czarny Koń był istotą z
pogranicza
między rzeczywistością a Pustką, istotą wędrującą po królestwie nicości, wielce
podobną do
jego mglistych mieszkańców, którzy strzegli tajemnych ścieżek przecinających
świat. Dzięki
ćwiczeniom Czarny Koń stał się silniejszy od innych, choć to związało go z
rzeczywistością i
pozbawiło części władzy nad Pustką. Nie żałował tego; w wieloświecie było dużo
ciekawiej.
Gdyby nie okazało się to konieczne podczas poprzedniej walki z wiediminem,
mroczny
rumak nigdy z własnej woli nie powróciłby do posępnego królestwa, które
zamieszkiwał od
tak dawna.
A jednak to ku Pustce zwrócił się po nadzieję.
Choć po zadanych mu katuszach powrót do końskiej postaci okazał się trudny, akt
podziału na dwie części był czystą gehenną. Wysiłek niemal go przerastał. Mimo
to gotów
był znieść największe męczarnie i nawet pogodzić się ze stałą utratą mniejszej
części
swojego,ja”. Najważniejsze, że dowie się jak najwięcej w nadziei na
zorganizowanie ucieczki.
Może nawet znajdzie wskazówkę, jak powstrzymać Cienia, choć w tym względzie
szansę
były znikome.
Przekształcił jedno kopyto w krąg o średnicy niecałej stopy. To była łatwiejsza
część
zadania. Druga była dużo gorszą katuszą dla jego już i tak nadwątlonej
świadomości. Istniało
też niebezpieczeństwo utraty zbyt dużej części własnego jestestwa. Wieczysty
zamierzał
oderwać maleńką część siebie. Było to ryzykowne, gdyż narażał swoją tożsamość -
miał
utracić na zawsze oderwany fragment własnego „ja” Ludzie, którzy stracili
kończynę, mogą
twierdzić, że utracili część siebie, ale w jego przypadku było tak w znaczeniu
dosłownym.
Powrót do normalnego stanu zabierze mu całe lata.
Koncentrując się ze wszystkich sił, zaczął odsuwać przemodelowane kopyto daleko
od
nogi. Dwie masy czerni rozłączały się powoli, pęcina stawała się coraz cieńsza,
wreszcie stała
się nie grubsza od witki. Czarny Koń poczuł, że jego umysł rozszczepia się na
dwa
odrębne,ja”, większe i mniejsze. Ostatnim wysiłkiem woli rozerwał fizyczną więź
między
fragmentem a resztą ciała.
„Nie było wyboru...” Zastanowił się nad nieproszoną myślą i drgnął z nagłym
poczuciem winy, gdy uświadomił sobie, że była to gasnąca myśl z tego drugiego,
poświęconego,ja”. Czarny Koń przez dłuższą chwilę patrzył na czarny krąg, nim
wreszcie
zmusił się do wykonania reszty planu. Z wielką niechęcią i odrobiną niesmaku
wydłużył
swoją istotę i uformował nowe kopyto w miejsce starego. Nie mógł opędzić się
wrażeniu, że
porzuca sam siebie.
- Powiedziane jest - wyszeptał do drugiego, ja” pulsującego na podłodze - że z
Pustki
można dotrzeć do wszystkich innych miejsc albo je zobaczyć. Niebezpieczeństwo
leży w
zapamiętaniu się, zagubieniu drogi do domu. Ja jestem swoim domem, a jednak
jestem
również ścieżką w Pustkę. Pochłonę cię tak samo, jak w ciągu niezliczonych lat
pochłonąłem
wielu swoich przeciwników, jak tego smoka w jaskini. Ale ty nie będziesz skazany
na
wieczne unoszenie się w próżni - ty, który znasz drogę jak ja, znajdziesz
ścieżkę i wrócisz
przez moje ciało, Pustkę, i królestwa pogranicza do tego świata, do miejsca
zwanego
Smoczym Królestwem. Nie trać energii na poszukiwanie ścieżki najbliższej do tego
pałacu,
ale wybierz pierwszą dostępną. Za wejście do rzeczywistości zapłacisz swoim,ja”
i istotą
siebie, ale staniesz się moimi oczami i uszami w tutejszym świecie, w nadziei,
że być może
nadal można coś zrobić.
Poczuł się lepiej przemawiając na głos, choć rozmowa między dwoma jaźniami mogła
odbywać się w myślach.
Dotknięciem nowego kopyta wchłonął mniejszą część swojej esencji w taki sam
sposób, w jaki wchłonął smoka, który próbował skoczyć na niego w jaskini.
Fragment wpadł
w niego i malał, aż nawet on sam nie mógł go zobaczyć.
Czarny Koń westchnął - ponieważ uznał to za właściwe - a potem zesztywniał, gdy
świat wokół niego przemienił się.
Góry mignęły mu przed oczami, mniejsze niż Tyber, choć równie majestatyczne.
Zielone wzgórza otaczały górski łańcuch, a w dali widać było paru mieszkańców.
Czarny Koń szarpnął się w tył, wpadając na niewidzialną barierę. „Na bliźniacze
księżyce! Tak szybko?”
Na początku niemożliwe było oddzielenie wizji od tego, co widział naprawdę, ale
stopniowo przejmował kontrolę. Podróż jego drugiej jaźni odbywała się poza
czasem, lecz
nawet Wieczysty był zaskoczony szybkością, z jaką przebiegała. Zaskoczenie
przerodziło się
w zmartwienie, gdyż otrzymywane obrazy były niewyraźne. Wysiłek podróży był
większy niż
się spodziewał. Przetrwał ledwie strzęp oderwanego fragmentu. Został tylko jeden
umysł,
drugi bowiem nie miał już siły, by zachować własną wolę. Czarny Koń zyskał oczy
i uszy, ale
utracił wszystko inne, co było ważne. Choć stało się to, czego się spodziewał,
przeniknął go
niewysłowiony ból.
„Północny zachód. Wyłoniłem się na północnym zachodzie kontynentu”.
Poprowadzenie fragmentu prostszymi, znanymi mu ścieżkami było teraz łatwe, i
wkrótce
pojawił się znowu, tym razem na przedmieściach miasta. Czarny Koń nie pamiętał,
kiedy po
raz ostatni widział Talak. Chciał wiedzieć, jakim miejscem rządzą ludzie w
rodzaju Melicarda
i tego łotra, Quorina.
Obserwował mieszkańców zmąconym wzrokiem fragmentu. Wyglądali na zdrowych,
choć nie był znawcą ludzkiej kondycji, i względnie zadowolonych. Czarny Koń
ruszył dalej,
zamierzając dotrzeć do pałacu. Im więcej widział, tym bardziej Talak przypominał
kwitnące i
bardzo normalne miasto-państwo - nie tego spodziewał się pod rządami szaleńca.
Gdy tylko to pomyślał, zobaczył pierwszych żołnierzy.
Byli uzbrojonymi i zdecydowanie doświadczonymi weterenami. Kolumna wojska
zmierzała przez tę dzielnicę, najpewniej w drodze na jakieś ćwiczenia. Czarny
Koń zatrzymał
swego maleńkiego szpiega i z bliska przyjrzał się maszerującym ludziom. Wyraz
ich twarzy
świadczył, że niemal fanatycznie oddani są królowi. Mroczny rumak skierował
spojrzenie na
niesione przez nich proporce. Widok stylizowanego smoka przyprawił go o gorzki
śmiech.
Melicard zamierzał wydać bezpardonową wojnę i, sądząc z rozmiaru tego oddziału,
był
prawie gotowy.
„Zyska chwałę... a Panowie Umarłych dostaną swoje łupy”. Melicard dysponował
siłą,
lecz smokom też nie brakowało woli walki. Szansę obu stron były równe, co
oznaczało długą
i krwawą wojnę, która pozbawi życia całe połacie ziem.
„Czy tylko to czeka te śmiertelne stworzenia? Czy ludzie, smoki, Poszukiwacze i
reszta skazani są na nagły koniec?” Czarny Koń próbował nie myśleć o własnym
udziale;
najlepiej było wierzyć, że zawsze pracował w imię najszybszego i najbardziej
rozsądnego
rozwiązania.
Nie tracił czasu. Po kilku sekundach zobaczył pałacowe mury. Fragment, z którego
został tylko ułamek poświeconej części, przewędrował po murach jak widmo i
zsunął się na
tyłach budowli. Przebiegał korytarz za korytarzem, pokój po pokoju. Większość
spostrzeżeń
nie budziła zainteresowania: słudzy krzątający się przy codziennych obowiązkach,
strażnicy
stojący na warcie w różnych korytarzach, urzędnicy biegający tu i tam bez
wyraźnego celu.
Melicarda nie było w żadnym z przeszukanych pokoi. Nie było też śladu doradcy i
starego
czarodzieja. Czarny Koń musiał spowolnić poszukiwania. Nieostrożna działalność w
pobliżu
Drayfitta, który mógł być dość wrażliwy na wykrycie obecności szpiega, była
ryzykowna.
-...i niech trwają w gotowości, dowódco Fontaine! Doniesiono o aktywności wroga
na
Piekielnych Równinach. Być może niedobitki klanów Czerwonego przygotowują się do
walki.
W polu widzenia ukazał się doradca Quorin. Drugi mężczyzna, żołnierz,
dotrzymywał
mu kroku. Jeśli Quorin miał twarz kota, to jego towarzysz przypominał psa.
Ludzie wadzili
się jak zwierzęta, do których byli podobni.
- - Nie słyszałem nic o Piekielnych Równinach! Psiakrew, człowieku! Musimy
pilnować wschodu i północy! W Górach Tyber zauważono smoki z klanu Srebrnego! To
na
niego powinniśmy wyruszyć!
- - Zawsze możesz wrócić do straży miejskiej, dowódco, jeśli nie będziesz
słuchać
rozkazów!
Oficer wbił hełm na głowę i odmaszerował sztywno, mrucząc coś o kupcach i
urzędnikach głupszych od zielonych rekrutów. Mai Quorin z uśmiechem patrzył za
rozwścieczonym wojakiem. Uśmiech przypominał ten, który wykrzywiał mu twarz w
czasie
„karania” Czarnego Konia.
Raptem jakaś niepokojąca myśl zwarzyła uśmiech. Doradca zawrócił i odszedł,
krokiem szybkim i zdecydowanym. Czarny Koń, zaciekawiony, pospieszył zaraz za
nim.
Doradca zszedł do wewnętrznego ogrodu i był w połowie drogi do starych drzwi
częściowo
ukrytych w winorośli, kiedy z innej strony nadeszła druga osoba. Quorin i Czarny
Koń
przystanęli. Mroczny rumak cofnął się, mając nadzieję, że nie zareagował zbyt
późno.
- - Drayfitt! - Doradca wypluł imię maga niczym kęs zepsutego mięsa. Wyraz
twarzy
starca konkurował z jego miną. Nie było między nimi miłości.
- - Czego chcesz tym razem, doradco Quorinie?
Gdy stanęli naprzeciw siebie niczym dwa bojowe koguty, Czarny Koń przysunął się
odrobinę. Quorin mówił teraz cicho, jego słowa przeznaczone były wyłącznie do
uszu rywala.
Wieczysty doszedł do wniosku, że jeśli Drayfitt zajęty będzie rozmową z
przeciwnikiem, to
prawdopodobnie nie zauważy szpiega. Przynajmniej taką miał nadzieję.
- - Dlaczego nie jesteś na dole?
- - W tej chwili stworzenie niewiele może zrobić - dzięki nam obu! Melicard
nawet
nie wiedział, że go pojmałem, mam rację? Prawdę powiedziawszy, był całkiem
zaskoczony,
doradco!
- - Co z tego? - Quorin obnażył zęby w parodii uśmiechu. - Działam w jego
imieniu.
- - Melicard nigdy nie poleciłby takich tortur! Powinienem być mądrzejszy!
- Odniosłem wrażenie, że trochę cię to bawiło. Policzki maga spłonęły
szkarłatem.
- Pozwoliłem, by zawładnęły mną niskie emocje, ale to się nie powtórzy! Niewiele
dbam o los tego stworzenia, lecz nie pozwolę go poniżać!
Mai Quorin zadarł głowę i wybuchnął głośnym śmiechem.
- Drayfitt, obrońca uciśnionych i słabych! Stary idioto, tam na dole nie
trzymamy
bezbronnego źrebięcia, tylko demona starszego od samego czasu! Pamiętasz, ile
już nas
kosztował, ile kosztował ciebie? Masz szczęście, że nie urwał ci głowy!
Czarny Koń słabo słyszał słowa, skupiając część uwagi na drzwiach, do których
kierował się Quorin. Drzwi, jak zrozumiał, wiodły do komory, w której był
przetrzymywany,
i obaj mężczyźni zmierzali w ich stronę. Przez krótką chwilę Czarny Koń
dostosowywał
zmysły, wracając duchem do ciasnej komory i magicznej klatki. Prowadzenie
obserwacji z
obu miejsc naraz okazało się niemożliwe i istniało ryzyko, że szpiegowanie
przeciwników
zaabsorbuje go do tego stopnia, iż nie zauważy, kiedy jeden czy drugi zawita do
jego
więzienia. Należało pilnować się zwłaszcza przed Drayfittem, który bez większego
trudu by
poznał, że coś jest nie w porządku.
Nadal się sprzeczali, gdy mroczny rumak nawiązał kontakt z fragmentem. Obrazy
były jeszcze bardziej rozmyte, znak, że fragment się rozpraszał. Czarny Koń
wiedział, że
powinien poświęcić więcej siebie, ale istniało niebezpieczeństwo, że rozpadnie
się na dwie
większe, lecz słabsze części, z których żadna nie mogłaby przeżyć. Tylko
wykorzystując mały
fragment swojego,ja” zdołał osiągnąć cel bez większego uszczerbku.
- -...już niedługo! Spodziewam się, że tak będzie! - dokończył Quorin. Czarny
Koń
złajał się w duchu za to, że zmarnował okazję usłyszenia tego, co mogło być
bardzo ważne.
- - Zobaczymy. W każdym razie, księga była bezwartościowa. Większą jej część
stanowiły niezrozumiałe i zupełnie bzdurne wynurzenia. Te ustępy, które wydawały
się
przydatne, były również obłędnie niebezpieczne i destrukcyjne. Wykorzystałem to,
co
mogłem, i nadal chcę porozmawiać z łotrem, od którego ją nabyłeś. Muszę
wiedzieć, gdzie ją
ukradł albo, co bardziej prawdopodobne, na jakim śmietnisku ją wygrzebał.
- - Dlaczego, skoro była taka bezużyteczna?
Drayfitt potrząsnął głową, wyraźnie zły, że za dużo powiedział.
- - Nie zrozumiałbyś, Quorinie.
- - Ha! Nie mam na to czasu! - Zapominając, że to on rozpoczął rozmowę, doradca
odszedł, jednak nie w stronę drzwi. Czarny Koń zawahał się, nie wiedząc, czy
zostać z
magiem, czy podążyć za nim.
Drayfitt rozstrzygnął to za niego. Ruszył ku drzwiom i przystanął
niezdecydowanie,
jakby coś nagle przykuło jego uwagę. Ale to nie ogier go zainteresował, ponieważ
mag też
zawrócił i odszedł drogą, którą przyszedł.
Czarny Koń popatrzył za nim, potem popłynął za doradcą. „Można by się
zastanawiać,
jak oni tu sobie radzą, skoro stale zmieniają zdanie”.
W pałacu panowało zdumiewające napięcie. Już choćby z dwóch podsłuchanych
rozmów jasno wynikało, że nikt nikomu nie ufa. Królestwu groziła zapaść. Może
nie od razu,
ale niedługo.
„Ich życie sprowadza się do spiskowania”.
Quorin zniknął gdzieś w przepastnych korytarzach budowli, a Czarny Koń nie
posiadał mocy wystarczających, żeby go odnaleźć. Fragment mógł tylko obserwować,
i nawet
ta zdolność zaczynała zawodzić. Na razie wszystko, co osiągnął, tylko wydłużało
listę pytań.
Mroczny ogier roześmiał się z gorzką drwiną. Swoją sztuczką przechytrzył tylko
siebie.
Poświęcenie okazało się bezużyteczne.
Choć był bliski rozpaczy, kontynuował przeszpiegi. Dopóki widział i słyszał,
istniała
szansa. Gdzieś w tym ogromnym pałacu mógł znaleźć coś cennego. Żałował, że nie
może
oddzielić części siebie dość silnej, by się uwolnić.
Dumając nad swoimi ułomnościami, poprowadził resztkę fragmentu do głównej sieni.
Miał nadzieję, że trafi tam bez większych problemów. Pałace, choć różniły się
wystrojem i
wielkością, wewnątrz były podobne. Jeśli budowniczy i jego zleceniodawca nie
byli szaleni,
pałac w Talaku powinien spełnić jego oczekiwania.
Nie mylił się. I główna sień, i sala tronowa były tam, gdzie powinny. Niestety,
nie
było w nich króla ani jego pomocników. Mroczny ogier zaklął, gdy obrazy zblakły.
Jego
mniejsze,ja” zaczynało umierać, albo co najmniej przestawać istnieć. Coś w
Wieczystym
skręciło się na tę myśl.
- Nalegam. Zechce mnie przyjąć.
Głos, kobiecy, dobiegał z prawej strony. Czarny Koń zdusił ból i popłynął w jego
kierunku. Ton był podniesiony, rozkazujący, a kobiece rządy w pałacu Melicarda I
były
czymś wartym zainteresowania.
Właścicielka głosu była drobna i niewysoka, choć zarazem wydawała się dwa razy
wyższa od zastraszonych strażników. Wszyscy troje stali przed masywnymi,
drewnianymi
drzwiami. Ludzką miarą była piękna, z bujną grzywą długich złotych włosów, które
zawstydziłyby niejedną klacz. Nie pochodziła z Talaku; jej strój i lekki akcent
zdradzały
Gordag-Ai, które Czarny Koń odwiedził raz czy dwa razy we wcześniejszych
stuleciach. Nie
wiadomo, po co tu przybyła. Ogierowi przychodził na myśl tylko jeden powód,
ale... przecież
nie z Melkardem!
Niezdolny sprzeciwie się nakazom szkolenia, jeden ze strażników wreszcie usunął
się
na bok. Drugi natychmiast podążył jego przykładem. Kobieta - księżniczka, skoro
śmiała
rozkazywać gwardii królewskiej - zaczekała, aż skonfundowani żołnierze otworzą
przed nią
drzwi. Dopiero wtedy ruszyła i dopiero wtedy obdarzyła ich władczym skinieniem.
Czarny
Koń niemal się roześmiał. Wszedł za nią, przenikając przez drzwi w mglistej
formie
fragmentu.
Komnata była zaciemniona, przez co obrazy widziane przez szpiega stały się
jeszcze
mniej czytelne. Na szczęście księżniczka najpierw podeszła do okna i
zdecydowanym ruchem
rozsunęła kotary sięgające od sufitu do podłogi. Pokój skąpał się w powodzi
słonecznego
światła. Czarny Koń przesunął się w kąt mniej oświetlony, gdyż wiedział, że
fragment, choć
niematerialny, może rzucać dziwny cień. Nagły ruch w drugim końcu pokoju
przyciągnął
jego uwagę. Ogarnęło go uniesienie.
„Melicard!”
Monarcha o dwojakim obliczu odwrócił się plecami do kobiety, lecz ona nic sobie
nie
robiła z jego niechęci. Czarny Koń podziwiał jej hart, choć nie mógł powiedzieć
tego samego
ojej guście. Najwyraźniej była zdecydowana uratować mężczyznę przed nim samym.
„Strata czasu, moja pani - rzucił drwiąco, choć wiedział, że ona go nie słyszy.
-
Dlaczego śmiertelne kobiety zawsze myślą, że potrafią wskrzesić coś, co już nie
istnieje?”
- Co się stało, Melicardzie? Zachowujesz się jak podczas naszego pierwszego
spotkania. Czyżbym dała ci jakiś powód sądzić, że mam cię za głupca?
Król nie odpowiedział, tylko obrócił się na krześle i popatrzył na nią. Czarny
Koń nie
widział jego twarzy tak dobrze, jak by sobie życzył, ale uznał, że Melicard jest
skonsternowany. Oto był człowiek walczący sam ze sobą. Nie ten sam, który złożył
mu butną
wizytę w więzieniu. Kary ogier przyjrzał się kobiecie z nowym szacunkiem. Coś
osiągnęła.
- Wybacz... Erini. Mam nawał pracy. Nie umiem powiedzieć, jak długo będzie ona
miała pierwszeństwo nad wszystkim innym. Przypuszczam, że potrwa to jakiś czas.
Zamiast
błąkać się samotnie, może wolałabyś... może byłoby lepiej, gdybyś wróciła do
Gordag-Ai.
Kiedy będę wolny, wezwę cię z powrotem.
Księżniczka, „Erini”, jak nazwał ją król, nie dała się zniechęcić. Ze swobodą,
która
zdumiała i podglądające widmo, i kalekiego monarchę, podeszła do Melicarda,
położyła mu
ręce na policzkach - na obu policzkach! - i rzekła:
- To słowa doradcy Quorina, prawda? Poznaję zawartą w nich bezwzględność, o jaką
ciebie nigdy bym nie posądzała! Czyżby obwiniał mnie o jakiś własny błąd? Czy
jestem o coś
oskarżona? Pamiętasz, co robiliśmy i co powiedzieliśmy sobie tamtego dnia? Czy
to była
tylko zabawa z twojej strony?
Melicard otworzył usta, ale próba odpowiedzi zakończyła się cichym przełknięciem
śliny. Z pewnym wysiłkiem wydukał:
- Twoje uczestnictwo w tym wszystkim nie byłoby właściwe. Nie teraz. Nie mogę
dopuścić, by cokolwiek spowolniło proces. Nie mogę. Nie po tylu niepowodzeniach.
Erini przez cały czas trzymała jego twarz w dłoniach. Raptem przyciągnęła ją
bliżej,
na odległość paru cali od własnej.
- Cokolwiek postanowisz, chcę być u twego boku. Zanim tu przybyłam, byłam
zadurzona we wspomnieniach i marzeniach. Po ujrzeniu cię takim, jakim naprawdę
jesteś -
kogo nie bez twojej pomocy ludzie pokroju tego myszołapa, któregoś uczynił swoim
doradcą,
próbowali ukryć przed światem - te uczucia przerodziły się w miłość.
„Miłość? - Czarny Koń parsknął pogardliwie w swojej klatce. - Miłość do tego
żałosnego stworzenia?”
Melicard miał podobny kłopot, żeby uwierzyć w jej słowa.
- Po paru dniach? Miłość... taka miłość... zdarza się tylko w baśniach snutych
przez
minstreli i bajarzy. Skąd wiesz... skąd ta pewność?
Erini uśmiechnęła się promiennie.
- Ponieważ wiem, że ty mnie też miłujesz.
Pocałowała go zanim zdążył pomyśleć o odpowiedzi. Zaskoczony, cofnął się. Oczy
miał rozszerzone z niedowierzania, przypominał wystraszone dziecko. Nie miał
zbyt
wielkiego doświadczenia z kobietami, przynajmniej w ciągu ostatnich dziesięciu
lat, kiedy
odgrodził się od świata.
„Niesamowita kobieta - pomyślał Czarny Koń, rozbawiony tą sceną. - I
utalentowana”.
Król wstał i odsunął się od niej, ale każdy ruch, każdy niepewny krok wskazywał,
że
brakuje mu argumentów. Kochał ją; było to oczywiste nawet dla Czarnego Konia,
który nigdy
do końca nie pojmował koncepcji miłości, gdyż nie stosowała się do niego. Ale
wszystko na
to wskazywało. Melicard odwrócił się w jej stronę.
- - Jak możesz kochać to? - Ręka z elfiego drewna dotknęła drewnianej strony
twarzy. - To nie jest temat na epos. Nie jestem bohaterem bez skazy. Nie mogę
obiecać, że
będziemy żyli długo i szczęśliwie, jak powiadają bajki. Jeśli mnie poślubisz, do
końca życia
skazana będziesz na widok tej ręki i tej twarzy! Naprawdę tego chcesz?
- - Tak.
Melicard, zamierzając dodać coś więcej, potknął się na tej krótkiej, prostej
odpowiedzi. Erini wykorzystała przewagę.
- Nawet gdybyś wcale nie miał ręki ani tej maski na twarzy, chciałabym zostać
twoją
żoną.
Przerwało im pukanie. Miny obojga jasno wskazywały, że wizyta jest ostatnią
rzeczą,
jakiej sobie życzą. Strażnik, wyraźnie spięty, oznajmił, że Drayfitt pragnie
porozmawiać z
jego wysokością. Melicard popatrzył na narzeczoną, potem na strażnika.
- - Niech zaczeka chwilę.
- - Panie. - Wartownik zamknął drzwi.
Melicard położył ręce na ramionach Erini. Zmusił ją, żeby spojrzała mu w twarz.
- Porozmawiamy przed końcem dnia, Erini, obiecuję. Obiecuję. Chciała znów go
pocałować. Czarny Koń, choć obraz stał się tak ciemny, że przypominał noc, mógł
wyczuć, iż
Melicard pragnie oddać jej pocałunek. Jednak powstrzymał go strach. Mimo
wszystko
księżniczka uśmiechnęła się do niego.
- - Będę czekać z utęsknieniem, Melicardzie. Może przy kolacji?
- - Przy kolacji. - Zawołał na strażnika, który otworzył drzwi przed
księżniczką.
Czarny Koń powoli podążył za nią. Mimo powagi swojego położenia i
prawdopodobieństwa,
że będzie przedmiotem rozmowy króla i jego maga, zapragnął jak najwięcej
dowiedzieć się o
kobiecie, która potrafiła zmienić Melicarda. Chciał z nią porozmawiać,
przypuszczał bowiem,
iż ona może być kluczem. Jej uczucia mogły dopiąć celu, który leżał poza
zasięgiem jego
mocy: sprawić, żeby król zapomniał o idiotycznym pomyśle zaprzągnięcia go do
służby i
zwrócił mu wolność. Było to jednak tylko pobożne życzenie, gdyż Czarny Koń
widział ją i
słyszał, lecz nie mógł z nią rozmawiać. Fragment jego jaźni był zbyt osłabiony,
by choć
przyciągnąć jej uwagę.
Księżniczka szła korytarzami jak człowiek pogrążony we śnie. Czarny Koń, który
pamiętał podobne zachowania u dawnych śmiertelnych znajomych, wiedział, że snuje
marzenia o przyszłości. Życzył jej jak najlepiej, lecz podejrzewał, że na jej
drodze nadal leżą
kłody, a wśród nich największa przeszkoda - Mai Quorin. Doradca nigdy nie
pogodzi się z
umniejszeniem własnych wpływów. Już próbował rozdzielić tę parę. Widmowy ogier
raz
jeszcze pożałował, że nie może z nią porozmawiać.
Ledwo ją widział: zaciemniona sylwetka wędrująca w pustce. Poświęcone przez
niego
„ja” umierało. Nie mając innego wyboru, podpłynął jak najbliżej w nadziei, że
usłyszy kilka
ostatnich słów, że zobaczy wyraz twarzy. Było to głupie i wysoce bezsensowne,
ale
przyciągało go do niej coś, czego nie pojmował.
Erini potknęła się, jak pchnięta. Zatrzymała się nagle i rozejrzała, nerwowo
przebierając palcami. Mroczny rumak wytężył zawodzące go zmysły i spróbował
odkryć
przyczynę jej zaniepokojenia. Nie musiał się starać, gdyż księżniczka odwróciła
się prosto w
jego stronę.
- - Kto to? Drayfitt? To ty? - Wyciągnęła rękę w kierunku płowiejącej plamy.
Czarny Koń, oszołomiony, mógł tylko patrzeć, jak ręka przenika przez jego
szpiega.
- - Nie, nie Drayfitt, to nie on. Czy... czy ja cię wezwałam? - Z rosnącym
przerażeniem popatrzyła na ręce. - Na Rheenę! Nie teraz!
„Wezwanie?” Zimne błękitne oczy Czarnego Konia rozbłysły, gdy w pełni zrozumiał
znaczenie jej słów. Nic dziwnego, że go do niej ciągnęło!
„Czarodziejka! Niewyszkolona czarodziejka!”
Ona miała potencjał, żeby go uwolnić! Ona miała moc!
Resztki siły wypaliły się i zgasły. Fragment spłowiał powoli, resztki
poświęconej
esencji rozpuściły się w nicość. Czarny Koń chciał krzyczeć. Jeśli była
prawdziwą adeptką
magii...
- Posłuchaj mnie! - zawołał. Jeśli miała wrodzony dar, to mógł on wystarczyć do
nawiązania kontaktu! - Słuchaj!
Podniosła głowę... i jej obraz zniknął w chwiii, gdy mroczny rumak wysyłał
ostatnią
wiadomość.
- Na dół! Idź na dół!
Ściany podziemnej komnaty powitały jego spojrzenie. Jedna pochodnia migotała
kapryśnie, jakby szydząc z jego usiłowań.
Wyczerpany bezowocnymi wysiłkami, cienisty ogier wycofał się w głąb siebie. Miał
niewielką nadzieję, że jego ostatnie słowa się przedarły - a bez tego niewiele
mógł uczynić.
Czarny Koń ułożył się na podłodze, tęskniąc za bezsenną nieświadomością, będącą
jedynym znanym mu stanem pokrewnym prawdziwemu snowi. Miał nadzieję, że siły,
nadszarpnięte przez tę płonną próbę, wrócą mu zanim...
...prawdziwy demon, Mai Quorin, złoży mu kolejną „instruktażową” wizytę.
IX
Cień wrócił do pałacu, pojawiając się w jednej z licznych, nie używanych komnat.
Ten pokój został zamknięty po śmierci młodej małżonki Renneka IV, matki
Melicarda, choć Cień ani o tym nie wiedział, ani by się tym nie przejmował,
gdyby to było
mu wiadome. Tutaj nikt nie zaglądał i tylko to się liczyło. Płachty pokryte
grubymi
warstwami kurzu chroniły meble, nie wpuszczały światła przez okna i skrywały
bolesne
wspomnienia starego króla, który przychodził tutaj raz w roku w rocznicę
zaślubin. Melicard,
choć nie poszedł przykładem ojca i nie składał tu hołdu, wydał rozkaz, by bez
jego
przyzwolenia nikomu nie wolno było wchodzić do tego pokoju. I tym sposobem
minęły
ponad cztery lata od czasu, kiedy ostatnia osoba przestąpiła jego progi. Na
ironię, Melicard
opętany swoją kampanią całkowicie zapomniał o matczynej komnacie.
- Światło - szepnął wiedźmin, jak gdyby przypominając sobie, po co tu przyszedł.
Na
środku komnaty rozbłysnął maleńki płomyczek, wszystko, czego potrzebował.
Cień rozejrzał się po pokoju. W dalekiej przeszłości, w czasie jednego ze swych
dobrotliwych wcieleń, mieszkał tutaj jako gość wdzięcznego księcia, któremu
uratował życie.
Wiedźmin uśmiechnął się lekko. Książę był człowiekiem, który wiedział, jak
traktować
lepszych od siebie.
Przykląkł i wyciągnął ręce, jakby sięgając po niewidzialny przedmiot. Wyszeptał
słowa w języku dawno zaginionym w mrokach niepamięci, w języku Vraadow. Jak
zaklęcia
obecnych czarnoksiężników, słowa były tylko sposobem przypomnienia, jak nagiąć
moce do
swej woli, żeby osiągnąć zamierzony rezultat. Wiedźmin poznał, że mu się
powiodło, kiedy
poczuł, jak coś wierci się w jego rękawach.
„Powiadają, że w większości pałaców ściany mają oczy i uszy - pomyślał z
rosnącym
rozbawieniem. - Tu będą mieć również nosy”.
Z rękawa wychynął maleńki, podobny do dżdżownicy stworek. Cień poczuł na obu
rękach drobienie licznych miniaturowych nóżek. Stworek przypominał długą i
cienką trąbkę,
która, wijąc się i skręcając, wychodziła ostrożnie z bezpiecznego rękawa. Z
drugiego wyłoniła
się identyczna istota.
Cień lekko wstrząsnął ramionami, przynaglając stworzenia do pośpiechu. Z
początku
były ospałe. Gdyby miały wybór, siedziałyby na jego rękach całymi dniami,
próbując czerpać
siłę z tego, czego były częścią. Nie miał zamiaru im na to pozwolić. Były niczym
dla tego,
który obdarzył je swego rodzaju życiem. Były narzędziami i niczym więcej.
Za długim tułowiem ukazała się głowa, a w zasadzie oko prawie w całości będące
źrenicą. Pod wielkim okiem para cienkich jak ołówek rączek tworzyła resztę
straszydełka,
które było szpiegiem wiedźmina. Stworek zeskoczył na okrytą kurzem podłogę i
przycupnął,
a do niego dołączył pierwszy z drugiego rękawa.
Pojawiały się jeden za drugim. Było ich o wiele więcej, niż mogłyby skrywać
szaty
Cienia. Gdy się ożywiły, zaczęły skrupulatnie badać otoczenie, teraz chętne do
wypełnienia
swojej roli.
Zadowolony z rezultatu, Cień jeszcze raz wstrząsnął ramionami, wypuszczając
ostatnią parę okostworków. Podniósł się i popatrzył na maleńkie sługi.
- Znajdźcie to - wyszeptał chrapliwie. - Nie dajcie się zobaczyć. Poświęćcie
się, jeśli
będzie trzeba. Kiedy to znajdziecie, będę wiedział. Ruszajcie!
Cień patrzył, jak rozpierzchają się we wszystkie strony i nikną w pierwszych
napotkanych szczelinach czy dziurach, bez względu na wielkość otworu. Wiedźmin
mógłby
zasięgnąć informacji innymi sposobami, ale obecnie pożądane było zachowanie
incognito.
Niech zasługa zniszczenia Talaku przypadnie jego tymczasowemu sprzymierzeńcowi,
Srebrnemu Smokowi. Chaos i rozlew krwi, jaki nastąpi, zwabi do miasta tych
nielicznych,
którzy mogli opóźnić realizację jego celu, a nawet sprawić mu kilka przykrości.
Wiedźminowi przyszło na myśl, czy nie wyjaśnić Czarnemu Koniowi, co musi zrobić,
ale wątpił, czyjego niegdysiejszy towarzysz zrozumie. Naprawienie błędu, który
zaważył na
jego przyszłości, wymagać będzie ofiar i Cień był teraz w pełni przygotowany do
ich
złożenia. Czym było poświęcenie kilku krótkotrwałych istnień, jeśli miały
zapewnić mu
właściwą nieśmiertelność i związaną z nią władzę? Był Vraadem, a Vraadowie byli
bezwzględni. Wszyscy inni będą wypełniać jego rozkazy, nawet jeśli będzie musiał
ukarać
niektórych dla przykładu. Kiedy obejmie w posiadanie tę ziemię...
Coś zamigotało. Cień trochę zwiększył jasność światła. Przedmiot, który
przyciągnął
jego uwagę, rozbłysnął z tą samą siłą. Odbicie, co oznaczało lustrzaną
powierzchnię.
Wiedźmin zdarł zakurzoną płachtę, odsłaniając wielkie zwierciadło oprawione w
srebro. Ze
światłem unoszącym się wysoko za plecami, zapatrzył się w swoje odbicie.
Twarz odpowiedziała mu spojrzeniem. Oczy i nozdrza były ciemnymi plamami, a usta
cienką linią, lecz nadal była to twarz. Twarz, która od chwili powrotu do tego
świata stawała
się coraz bardziej mglista.
Cień przyłożył rękę do swego wizerunku i palcem wskazującym wyrysował wzór na
twarzy.
Lustro zaczęło pękać... Poszarpane linie pocięły jego powierzchnię. Kawałki
posypały
się na podłogę, gdy wiedźmin cofnął się, z twarzą znów skrytą w głębi kaptura.
Destrukcja przebiegała w całkowitej ciszy. Co dziwniejsze, nie skończyło się na
rozbiciu zwierciadła. Fragmenty, które upadły, rozpadały się na coraz to
mniejsze, wciąż
pękające okruchy. Cień, drżąc na całym ciele, patrzył w milczeniu, jak pod
znikającym
lustrem formuje się stos pyłu.
Kiedy pozostała tylko kupka miałkiego proszku, wiedźmin owinął się płaszczem i
zniknął.
Nie było już tego, co się do niej podkradło. Erini czuła, jak odchodzi, czuła,
że to, co
znikło, już nie powróci. Zarazem była przekonana, że siła stojąca za tą mglistą
zjawą nadal
jest żywa.
Najpierw pomyślała, że to jakiś szpieg Drayfitta, lecz po chwili namysłu
zmieniła
zdanie. Również nie on był odpowiedzialny za tajemniczą wizytę w jej komnacie.
Ta
efemeryczna zjawa nie była też tworem tamtego intruza. Była to inna obecność,
nie całkiem
ludzka.
„Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? Magia pomyka na prawo i lewo, a choć są tu
wysokie mury i zbrojni strażnicy, intruzi wchodzą i wychodzą bez przeszkód!”
Erini jeszcze nie wspomniała nikomu o nieznajomym w lustrze i nie była do końca
przekonana, czy poruszanie tematu ostatniej zjawy byłoby rozsądne. Poza tym nie
miała
dowodów za wyjątkiem zwiększającej się wrażliwości, która już niedługo zdradzi
ją przed
Melicardem.
Drayfitt? On już wiedział, kim była. Jeśli w czasie obecnej rozmowy z królem nie
ujawnił jej sekretu, w takim razie może mu zaufa. Zaproponował, że nauczy ją
kontrolować
moce... pomysł wart więcej niż początkowo sądziła. Kiedy wykryła
czarodziejskiego
podglądacza, miała ochotę sięgnąć mocami i odkryć jego tożsamość. Tylko strach
ją
powstrzymał. Następnym razem...
Księżniczka drgnęła, uświadamiając sobie, że od kilku minut wbija oczy w ścianę.
Na
razie nikt tędy nie przechodził, ale lepiej, żeby nie przyłapano jej na takim
dziwacznym
zachowaniu. Odetchnąwszy głęboko, odwróciła się i poszła w stronę swojej
komnaty. Dopóki
nie podejmie ostatecznej decyzji, tam będzie bezpieczna.
Po drodze nie opuszczało jej wrażenie, że maleńki intruz chciał czegoś od niej,
czegoś
ważnego. Jego pojawienie się wymagało ofiary. Erini odczuła więź, choć
uświadomiła to
sobie dopiero teraz. Niezależnie od przyczyny, w razie konieczności nieznana
obecność
skłonna była się poświęcić. To więcej, niż zrobiłaby większość ludzi.
Była tak pogrążona w myślach, że niemal wpadła na dwóch strażników patrolujących
korytarze. Uskoczyła w ostatniej chwili, ale to oni natychmiast przeprosili.
Zawstydzona
swoim zachowaniem, Erini odeszła bez słowa.
Przypadkowe spotkanie ze strażą skierowało ją w boczny korytarz, skąd okna
wychodziły na wewnętrzny ogród. Odruchowo spoglądała na barwną przestrzeń z
każdego
mijanego okna. Przy piątym zamarła i przysunęła się bliżej. Drzwi w dalekiej
ścianie
wzywały ją silniej niż dotychczas. Poczuła związek między nimi a tym, co ją
śledziło. Przez
cały czas zastanawiała się, co może kryć się tam na dole, pod pałacem, i ani
razu nie przyszło
jej na myśl, że to może być ktoś. Zdziwiła się, że dopiero teraz wpadło jej to
do głowy.
Wtedy zapragnęła zejść do ogrodu i gdyby zaszła taka potrzeba, użyć tych samych
zdolności, które zawsze przeklinała, do otworzenia drzwi. Z drugiej strony, był
to ryzykowny
zamiar, gdyż nie miała pojęcia, gdzie o tej porze przebywa doradca. Nawet z
czarami na
zawołanie, nie podobała jej się myśl o konfrontacji z tak niebezpiecznym
potworem jak Mai
Quorin. Nawet Drayfitt, dysponujący dużo większym talentem, dał mu się
zastraszyć.
Jej palce poruszyły się same, gdy wpatrywała się w drzwi. Zirytowana, zacisnęła
dłonie w pięści, pragnąc ukrócić ich samowolę. Dwa razy w ciągu kilku minut. W
takim
tempie niedługo przestanie nad sobą panować.
„To jak oddychanie - pomyślała przybita - a ja wstrzymywałam oddech przez cały
czas. I teraz zaczynam oddychać pełną piersią”.
Drzwi nadal przyzywały. Przygryzając usta, księżniczka obrzuciła je ostatnim,
dłuższym spojrzeniem, co okazało się poważnym błędem. Ciekawość wzięła górę nad
ostrożnością. Musiała zobaczyć, jaką tajemnicę skrywa pałac, bez względu na
pragnienia
doradcy i Melicarda. Ta próba wykaże, czy nadaje się na królową Talaku. Jeśli
Melicard nie
zamierza wtajemniczyć jej w swoje plany, ich małżeństwo będzie niczym więcej jak
farsą, a
na to nigdy nie wyrazi zgody niezależnie od konsekwencji.
Przekonawszy samą siebie, Erini znalazła najbliższe schody wiodące do ogrodu.
Wszystkie myśli o czarach zostały tymczasem odłożone na bok. Zastąpiła je
ciekawość, żądza
odkryć. Jakaś cząstka umysłu nieśmiało, choć natarczywie ostrzegała ją przed tą
eskapadą,
lecz Erini pozostała nieugięta.
Z bliska ogród był jeszcze piękniejszy. Kiedy indziej zatrzymałaby się, żeby
podziwiać barwne wonne kwiaty i bujne zielone krzewy. Teraz widziała tylko
drzwi.
Rozejrzała się szybko. Nikogo nie było w polu widzenia. Przez chwilę była
zaniepokojona
nieobecnością strażników, lecz zaraz uświadomiła sobie, że przyciąganie uwagi na
drzwi
przez ustawianie przy nich straży byłoby niemądre. Nie strzeżone, były tylko
rzadko
używanym wejściem niegodnym nawet drugiego spojrzenia.
Erini poczuła lekkie mrowienie, ale nieświadoma rozwijających się w niej
licznych
zdolności uznała je za objaw zdenerwowania. Iluzję tę rozwiał cichy, wyraźny
szept do jej
ucha.
- Wejdź tam, wasza wysokość, lecz nie mogę obiecać, że cię uratuję.
Odwróciła się, nikogo nie zobaczyła i jeszcze raz okręciła się dokoła. Jej ręce
same
poderwały się w obronnym geście.
- Spokojnie, pani! Jeśli będziesz kręcić się niczym fryga, ktoś zacznie
zastanawiać się
nad twoją poczytalnością, jak ja!
Głos należał do Drayfitta, ale sędziwego maga nie było widać. Bardziej sykiem
niż
szeptem księżniczka zapytała:
- - Gdzie jesteś? Możesz słać głos na odległość czy to sztuczka niewidzialności?
- - Niestety, nie widzialność przerasta moje możliwości... ale sekret kameleona
nie.
Odwróć się powoli, jakbyś podziwiała kwiaty, i popatrz na ścianę za sobą.
Erini posłuchała i przyjrzała się porośniętej pnączami ścianie. Z początku nie
dostrzegła niczego niezwykłego, lecz kiedy przyjrzała się uważniej - co było
trudne,
zważywszy, że miała udawać podziwianie kwiatów - zaczęła dostrzegać zarys
sylwetki na tle
powojów i cegły. Ubranie, a nawet skóra miały barwę i fakturę muru oraz pnączy.
Księżniczka wiedziała, że chcąc zobaczyć go wyraźniej, musiałaby podejść na
wyciągnięcie
ręki.
- - Jak to zrobiłeś? - zapytała. Drugie pytanie pozostało nie wypowiedziane:
„Dlaczego Drayfitt uważa tę maskaradę za konieczną, skoro i tak ujawnił swoją
obecność? Z
powodu Quorina?”
- - Wasza wysokość, jeśli zechcesz wyświadczyć wielką łaskę starcowi, udajmy się
w jakieś spokojniejsze miejsce, takie jak moja pracownia.
- - Po co? - Nie była całkiem pewna, czy może zaufać mu - po tym szczególnym
pokazie magicznych talentów.
- - Ponieważ w trakcie rozmowy z królem czułem, jak walczysz o panowanie nad
sobą, i wiem, że już niedługo nie będziesz mogła skrywać swojej tajemnicy.
Dlatego
zostawiłem go, symulując słabość po wcześniejszych przejściach, i przyszedłem do
ciebie.
Erini zerknęła tęsknie na drzwi.
- - Zgoda.
- - Doskonale. Na razie sprzyjało nam szczęście i do ogrodu nie zajrzał żaden
strażnik, lecz jestem pewien, że niedługo karta się odwróci. A niektórzy z nich
są bardziej
oddani doradcy Quorinowi niż królowi Melicardowi.
Erini ostrożnie ruszyła w stronę najbliższego wyjścia. Na pozór wyglądała jak
osoba
zażywająca krótkiej przechadzki, która teraz ją znudziła. Była to poza
doskonalona przez całe
życie.
Po opuszczeniu ogrodu nie zrzuciła maski wyrażającej brak zainteresowania.
Dopiero
gdy nabrała pewności, że jest daleko od szpiegujących oczu, odwróciła się do
Drayfitta. Była
sama. Już miała wykrzyknąć jego imię, gdy w korytarzu rozległy się kroki.
Sędziwy mag stanął przed nią z uśmiechem.
- - Droga księżniczko, cóż za miłe spotkanie! Zmieszanie wzięło górę.
- - Co...?
Urwała, gdy tupot kroków uprzedził, że nie są już sami. Podchwyciła spojrzenie
czarnoksiężnika. „Graj dalej!”
- Właśnie wracam z interesującego spaceru po ogrodzie, mistrzu Drayfitcie.
Szkoda,
że nie byłeś ze mną. Mógłbyś opowiedzieć mi coś więcej o Talaku. Chciałabym
dowiedzieć
się tylu rzeczy, a ty z pewnością wiesz o mieście więcej niż ktokolwiek inny.
Zza rogu wyłoniło się czterech uzbrojonych po zęby strażników, maszerujących z
tą
samą precyzją, co wszyscy Melicardowi żołnierze. Dowódca oddziału, krzepki
wiarus o
rzadkiej siwiejącej brodzie, nakazał ludziom się zatrzymać. Postąpił ku
zaniepokojonej
księżniczce i pochylił głowę w ukłonie.
- Dowódca straży Sen Ostlich na twoje rozkazy, wasza wysokość! Spotkanie z tobą
jest dla nas zaszczytem! Możemy być w czymś pomocni? - Z rozmysłem ignorował
Drayfitta.
Z taką sytuacją mogła poradzić sobie bez problemów. Jej twarz znów przemieniła
się
w maskę, gdy wyniośle oznajmiła:
- Nie tym razem, dowódco straży, ale wasza troskliwość jest godna pochwały. Czy
chcecie czegoś ode mnie? Czy król prosi o moją obecność?
- Nic o tym nie wiem, wasza wysokość. Robimy obchód, to wszystko. Minięcie
przyszłej królowej bez oddania honorów nie byłoby stosowne. Kapitan rozkazał
podwoić
straże. - Ostlich pozwolił sobie na smutny uśmiech.
Erini nagrodziła go królewskim uśmiechem.
- - A zatem nie będę was odrywać od obowiązków. Ruszajcie.
- - Wasza wysokość.
Dowódca ukłonił się, wrócił do swoich ludzi i wydał rozkaz podjęcia patrolu.
Księżniczka i Drayfitt patrzyli za nimi. Sardoniczny uśmiech wykrzywił
pomarszczone
oblicze wiekowego maga.
- - Jakże uprzejmie z ich strony. I jakże ciekawe, że celowo zmienili trasę, by
przejść
w pobliżu ciebie.
- - Czy nie jest to ich zwyczajna trasa?
- - Absolutnie. Och, będą twierdzić, że zrobili tak tylko dzisiaj - to znaczy,
jeśli ich
zapytasz - aleja wiem, że zmienili marszrutę, ponieważ ktoś zameldował, iż
widział cię w
ogrodzie. Sztuczka kameleona ma swoje zalety. Dostrzegłem tego strażnika w
chwili, gdy
wychodziłaś. On mnie nie widział. - Drayfitt uśmiechnął się, zadowolony z
siebie.
- - Zastanawiałam się, dlaczego zniknąłeś.
- - Dość o tym. Teraz, gdy oficjalnie spotkaliśmy się na korytarzu, a ty
okazałaś
zainteresowanie Talakiem - wyborny pretekst, świadczący o twoim refleksie -
chyba nikt nie
nabierze podejrzeń, jeśli pójdziesz ze mną do mojej pracowni...
- - Bądź moim przewodnikiem - rzekła z wdziękiem Erini. Gdy Drayfitt poprowadził
ją korytarzem, już zaczynając wykład na temat historii Talaku, księżniczka
obejrzała się w
stronę drzwi w ogrodzie. Choć była wdzięczna magowi za troskę o jej dobro, jego
starania nie
powstrzymały jej, tylko podsyciły determinację. Tak czy inaczej, niedługo wróci
do ogrodu i
odkryje prawdę.
Pracownia Drayfitta daleko odbiegała od oczekiwań Erini.
Nie tego spodziewała się po czarnoksiężniku. Wyobrażała sobie mroczne, ponure
pomieszczenie pełne retort i pergaminów, kości i słojów z częściami ciała
rzadkich,
czarodziejskich stworzeń. Powinny tam być starożytne tomy poświęcone nekromancji
i
magiczne przybory dawno wymarłych cywilizacji.
- Bardziej przypomina biuro pomniejszego urzędnika, nieprawdaż?
Prawda. Na środku schludnego pokoju stało wysokie biurko ze świecznikiem i
paroma
arkuszami pergaminu. Były tam książki, niezliczone tomy na półkach pod ścianami,
ale
starannie ułożone i całkiem nowe. Fakt, niektóre wyglądały tajemniczo, lecz inne
dotyczyły
klasycznych sztuk albo teorii sprawowania władzy. Erini nie miała pojęcia, że
istnieje aż tyle
ksiąg o takiej tematyce.
- Podobają ci się? - zapytał z odrobiną smutku czarnoksiężnik. - Duża część z
nich
wyszła spod mojego pióra. Wstyd, że większość miast-państw nie przypomina
Penacles,
gdzie edukacja odgrywa doniosłą rolę. Domyślam się, że kilka sporządzonych
przeze mnie
kopii trafiło do księgozbioru wielmożnego Gryfa, a obecnie Toosa Regenta.
Zadbałem, by po
mojej śmierci, w wypadku, naturalnej lub innej, regent otrzymał moje zbiory.
Erini nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- - Nie przypominasz czarnoksiężników, których zawsze mi opisywano.
- - Głowa schylona nad kotłem, ręce wymachujące obłąkańczo i groźne, nieludzkie
stwory czekające u stóp na rozkazy? Niektóre z tych rzeczy są prawdą i, jeśli
znasz opowieści
o nikczemnym Azranie Bedlamie, takie wyobrażenie blednie w zestawieniu z jego
rzeczywistą osobą. Nigdy nie czułem się dobrze z czarami. Z zadowoleniem
znalazłem sobie
spokojny kącik, skąd miałem drobne wpływy na rządy Talakiem. - Twarz maga
pociemniała.
- Doradca Quorin zadbał, żebym nigdy tam nie wrócił, a ja postawiłem sobie za
cel
sprawienie, żeby pożałował tej decyzji.
Mrowienie w prawej ręce przypomniało Erini, po co tu przyszli. Czy Drayfitt
będzie
mógł jej pomóc albo, co lepsze, wskazać sposób wyzwolenia się spod klątwy? Jak
gdyby
czytając w jej myślach, mag ujął ręce księżniczki i popatrzył na nie uważnie.
- Powiedz mi, kiedy obserwujesz otaczające nas moce, czy widzisz linie i pola?
Pokręciła głową.
- - Nie, widzę tęczę, jasną z jednej strony i przechodzącą w czerń po drugiej.
- - Spektrum. Szkoda. Ja sam widzę to pierwsze. Cóż, przynajmniej dostrzegasz
moce jako coś zrozumiałego. Są tacy, co prawda nieliczni, którzy postrzegają je
inaczej niż
my. Linie i spektrum dominują w umysłach większości i zanim zapytasz, odpowiem,
że nie
mam pojęcia, dlaczego w ogóle je widzimy. Niektórzy odkrywają je naturalnie.
Inni, jak ja,
potrzebują szkolenia. - Drayfitt puścił jej ręce. - Ty jesteś naturalną adeptką.
Z pewną pomocą
z mojej strony możesz stać się bardzo wprawna.
Erini porywczo potrząsnęła głową.
- - Nie! Chcę, żebyś mi pomógł pozbyć się tego przekleństwa, a nie je umocnić!
- - Wasza wysokość, twoje zdolności są częścią ciebie, darem od... od tego, kto
nad
nami czuwa. Sam użytkownik decyduje, czy zdolności działać będą w imię dobra czy
zła. Jak
bowiem inaczej jeden ród mógłby wydać demona takiego jak Azran Bedlam i dobrych,
prawych ludzi jak jego ojciec Nathan czy też jego syn, Cabe? Rozumiem twoje
odczucia.
Przez lata żyłem z pamięcią o swoim bracie, Ishmirze Panu Ptaków... ach! Tak, z
twojej miny
poznaję, że o nim słyszałaś. Ishmir zginął w Wojnie Przełomowej, z większością
innych
Smoczych Mistrzów. Wybaczyłem mu dopiero po latach.
- Wybaczyłeś mu? To, że umarł? Królewski mag sposępniał.
- Zostawił mnie, młodego człowieka, ledwie wyszkolonego, niepewnego, kim jest.
Podobnie jak w twoim przypadku, targały mną wątpliwości, ale Ishmir dostrzegł
mój
potencjał, choć pogrzebany był głęboko, i postanowił go wydobyć. W końcu mu
wybaczyłem,
lecz skrywałem swoje moce, wykorzystując tylko te, które gwarantowały mi wpływy
na losy
Talaku i chroniły życie. Jestem tchórzem, kiedy chodzi o śmierć. Od czasu
przymusowego
powrotu do świata czarów - to znaczy, od niedawna - nauczyłem się wiele o
korzyściach
magii. Gdyby nie moje starania, wpływy doradcy Quorina na króla byłyby dużo
silniejsze.
Już samo to uważam za powód usprawiedliwiający podwyższanie umiejętności.
Erini odwróciła się, podeszła do półki i przebiegła palcami po grzbietach ksiąg.
- - Mogłoby być inaczej, gdybym nie należała do rodziny królewskiej, mistrzu
Drayfitcie. Takie rzeczy nie są dla nas. W oczach mojego ludu byłabym skalana.
Poddani
widzieliby we mnie demona.
- - Myślę, że jedyny demon pokutuje w twojej głowie, jeśli wybaczysz takie
sformułowanie, wasza wysokość. Wielu władców posiłkowało się w rządach czarami.
Wielmożny Gryf z Penacles jest tego najlepszym przykładem. Magiczne umiejętności
Iwioptaka bardziej niż cokolwiek innego trzymały w ryzach Czarnego Smoka.
Dopomogły
nawet w Wojnie Przełomowej.
- - Gryf był magicznym stworzeniem, mistrzu Drayfitcie. Moce stanowiły część
jego
natury.
Staruszek zachichotał.
- Może mu się nie spodobać mówienie o nim w czasie przeszłym. Nadał żyje, jak
powiadają, ale toczy wojnę za Wschodnimi Morzami. Stąd tytuł obecnego władcy
Penacles,
Toosa Regenta. Ale nie o to chodzi. Usiłuję ci powiedzieć, że umiejętność
manipulowania
mocami jest przyrodzona tak ludziom, jak elfom, smokom i Poszukiwaczom. Różnimy
się od
nich tylko tym, że mamy większą skłonność do tłumienia swoich zdolności. Ja
powinienem to
wiedzieć.
Erini powoli odwróciła się do niego. Kiełkował w niej pomysł.
- W takim razie, jeśli nie możesz mi pomóc pozbyć się mocy, naucz mnie, jak nad
nimi panować, żebym „przypadkowo” nie rzuciła jakiegoś zaklęcia na dworaka,
któremu się
zdarzy wyprowadzić mnie z równowagi. Właśnie tego się obawiam: że moce zapanują
nade
mną, a nie ja nad nimi.
Westchnienie ulgi.
- Dziękuję, wasza wysokość, za ułatwienie mi zadania. Gdybyś zażądała pomocy w
pozbyciu się rosnących zdolności, musiałbym spróbować to zrobić wbrew
niepodobieństwu.
Ostatecznie masz zostać moją królową.
- - Ta kwestia nadal stoi pod znakiem zapytania, mistrzu Drayfitcie.
- - Śmiem wątpić. Tylko dlatego mogłem tak łatwo wymówić się od towarzystwa
króla, że wydawał się roztargniony, a jego twarz wyraźnie zdradzała, iż rozmyśla
o tobie -
pochlebnie, oczywiście.
Erini podziękowała mu jednym ze swoich nielicznych szczerych uśmiechów.
- - Nie masz pojęcia, w jaką radość wprawiły mnie twoje słowa.
- - Mam, i wyrzeczenie ich sprawiło mi przyjemność. Jesteście dobraną parą. Choć
poznałaś go jako dorosłego mężczyznę ledwie przed paroma dniami, jestem skłonny
uwierzyć, że już rozkwitła między wami więź miłości. Są ludzie przeznaczeni dla
siebie. Ja...
- Drayfitt urwał, jego wzrok śmignął po pokoju.
- - Co się stało? - zapytała półgłosem Erini. Ku jej przerażeniu czarnoksiężnik
wyciągnął rękę w jej stronę. Poczuła szarpnięcie, gdy rzucił potężne zaklęcie, i
własną
instynktowną odpowiedź, gdy przygotowała się do obrony.
- - Nie ty! - mruknął do niej Drayfitt. - Zostań na swoim miejscu!
Zamarła. Za plecami usłyszała huk ksiąg spadających na podłogę i... „Tupot
maleńkich stóp?” Coś szybkiego biegało po półkach, szukając kryjówki przed
atakiem maga.
Mogło równie dobrze uciekać przed samym czasem. Erini usłyszała piśniecie, potem
przekleństwo, gdy stało się coś, czego starzec najwyraźniej się nie spodziewał.
Po chwili
opuścił ręce, z wyrazem obrzydzenia i zmartwienia na twarzy. Wstał od stołu i
podszedł do
półki, gdzie intruz spotkał się ze swoim przeznaczeniem.
Księżniczka stanęła u jego boku. Od półek ciągnął silny smród. Wyczuła też
pozostałości jakiejś dziwnej, niepokojącej magii, z którą spotkała się krótko
wcześniej. Po
stworzeniu nie zostało śladu.
- Co to było? Zniszczyłeś to?
Drayfitt zaprzestał poszukiwań i zaczął podnosić książki.
- Mogę opisać to tylko jako szkaradę wyraźnie stworzoną do szpiegowania innych.
-
Popatrzył na Erini. - Składało się prawie wyłącznie z oka i trąbki służącej za
ucho. Twór
magii. Co do zniszczenią, nie było to moim zamiarem. Stworzenie zniszczyło się
samo.
Chciałem wziąć je żywcem - jeśli można tak rzec w odniesieniu do tego tworu -
żeby
wytropić jego źródło, którym najpewniej jest Quorin.
- - On nie ma magii.
- - Tak, potrafisz to poznać, prawda? Zapewne lepiej ode mnie. Zauważyłem
szpiega
tylko dzięki temu, że pracownia jest opleciona czarami czułymi na nieproszonych
gości.
Tutaj, ze wszystkich miejsc, jestem najbardziej bezpieczny.
Erini po chwili wahania przyznała:
- - Czułam emanację podobną do tej tutaj. Ten sam rodzaj magii, różny od twojej
czy mojej.
- - Co? Kiedy?
- - W moich komnatach. Spoglądałam w lustro, kiedy go zobaczyłam. Kiedy się
odwróciłam, w komnacie nie było nikogo. Pomyślałam, że wyobraziłam go sobie, ale
znalazłam pył na podłodze, gdzie stał i... i kiedy się pochyliłam, żeby obejrzeć
ślady, ich
dziwność przestraszyła mnie tak bardzo, że upadłam.
Drayfitt zmrużył oczy i z zadumą podrapał się po głowie.
- - Możesz go opisać, pani?
- - Nie bardzo. Nosił płaszcz z kapturem, jak ty, tylko jakby starszy,
staroświecki. -
Księżniczka zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie mroczną postać. - Strój
wydawał
się trochę... archaiczny.
- - Nasza znajomość mody nie zawsze jest wiarygodna. Zapomnij tedy o jego
ubraniu. Jak wyglądał? Mogę poznać jego twarz, jeśli opiszesz ją dość dobrze.
Zarumieniła się.
- - Niestety nie pomogę ci, mistrzu Drayfitcie. Nie mogłam przyjrzeć się jego
twarzy. Pewnie zwilgotniały mi oczy, bo niezależnie od tego, jak je wytężałam,
twarz
pozostawała zacieniona lub nieostra.
- - Twarz wydawała się niewyraźna, ale widziałaś, że jego ubranie było
staromodne?
- - Tak, to dziwne, prawda? Pamiętam je dość dobrze, w przeciwieństwie do jego
oblicza. Myślę, że miał ciemne włosy, może brązowe, z kosmykiem srebra.
- Ale twarzy nie pamiętasz. - Czarnoksiężnik ściągnął usta w narastającym
zmieszaniu. - Chciałbym... Naprawdę chciałbym, pani, żebyś mogła opisać mi jego
twarz.
Erini wyczuwała jego zmartwienie.
- Dlaczego? Kim on był? Czy to jego ukrywasz na dole? Czy uciekł?
Drayfitt spojrzał na nią w osłupieniu.
- - Więc... o tym także wiesz? Coraz gorzej i gorzej. - Wzniósł przerażone oczy,
patrząc na coś niewidocznego. - Ach, Ishmirze! Gdybyś ty był tutaj zamiast mnie!
- - Coś złego, magu?
Podszedł do biurka, wysunął szufladę i wyjął butelkę pokrytą kurzem stuleci. Nie
pytając księżniczki o zgodę, nalał sobie kielich wina i przełknął je jednym
haustem. Mierząc
wzrokiem półki ksiąg, wreszcie powiedział:
- - Opisałaś wiedźmina Cienia, który mógł przybyć tu z dwóch powodów. Pierwszy
jest uwięziony głęboko w podziemnej komnacie, zapomnianej do niedawna. To
legendarne
stworzenie, mroczny rumak zwany Czarnym Koniem.
- - Czarny Koń? - Podczas gdy wszyscy znali taką czy inną opowieść dotyczącą
tragicznej egzystencji Cienia, na wieki skazanego na życie w naprzemiennych
wcieleniach
dobrych i złych, księżniczkę bardziej intrygował demon zwany Czarnym Koniem. Był
magicznym, nieśmiertelnym stworzeniem i pogromcą smoków. Niektóre historie
przedstawiały go jako postać równie tragiczną co wiedźmin, i wielu się go bało,
ale obraz
wielkiego ogiera, czarniejszego niż bezgwiezdna noc, przemawiał do jej
wyobraźni. Od czasu
do czasu śniła nawet, że pędzi przez ciemność na jego grzbiecie.
Fantazje i rzeczywistość to dwie różne rzeczy. Myśl o przejażdżce na tym, kogo
Drayfitt więził w podziemiach, przyprawiła ją o drżenie, wcale nie z
oczekiwania.
- Czarny Koń. - Czarnoksiężnik pokiwał głową. - Byli przyjaciółmi i wrogami
przez
tysiące lat. A jednak, gdyby zależało mu na ogierze, znalazłby go z łatwością.
Nie było
powodu materializować się na chybił trafił w pałacu, chyba że szuka czegoś
ukrytego, na
przykład księgi.
- Jakiej księgi? - Erini była coraz bardziej poruszona. Drayfitt westchnął.
- Księgi, z której skorzystałem, częściowo w ignorancji, żeby wezwać do naszego
świata demona, a raczej Czarnego Konia. Księgi, którą podstępem przykazał mi
zniszczyć,
kiedy myślał, że nie zdołam pojmać go powtórnie. - Stary mag uśmiechnął się z
odrobiną
dumy; dwukrotne przechytrzenie Wieczystego było swoistym wyczynem. Po chwili
zmarszczył czoło. - Mam nadzieję, że nie przybył po księgę, choć nie przychodzi
mi na myśl
nic innego.
Puszczając w niepamięć wszelkie myśli o własnych problemach, Erini spróbowała
ogarnąć to wszystko rozumem. Od tak dawna pragnęła odpowiedzi, ale teraz, gdy je
uzyskała,
była bardziej zagubiona niż wcześniej.
- - Dlaczego tak mówisz? Czy to coś, czego nie powinien dostać w swe ręce?
- - Prawdopodobnie nie. Ale obawiam się, że to akademickie rozważania, wasza
wysokość. Jak powiedziałem, zniszczyłem ją. Zostały tylko popioły.
W ciemnym kącie pod sufitem małe stworzenie czmychnęło w szczelinę, która
powinna być dla niego za ciasna.
Poświęcenie jego brata nie poszło na marne, bowiem zdobył informacje potrzebne
swemu panu. Wkrótce wróci do ciepłej nicości, z której je wezwał. Może zaraz po
tym, gdy
przekaże mu wieści.
Okostworek Cienia nie zrozumie reakcji swojego pana na wiadomość. Nie pojmie
jego wściekłości ani też dlaczego wiedźmin go unicestwi - nie za karę, tylko z
potrzeby
wyładowania się na kimś lub na czymś.
A nade wszystko nie zrozumie niebezpieczeństwa, na jakie jego udana misja narazi
królewskiego maga i księżniczkę. Ale to go nie obchodziło.
Srebrny Smok zasiadając na tronie, który sobie przywłaszczył, przypatrywał się,
jak
jego wierni poddani przystępują do uprzątania gruzu z komnaty. W świetle
ulicznych
pochodni wojownicy dozorowali sługi zaniepokojone najazdem jaskiń przez ich
kuzynów.
Smoczy Król przybrał władczą pozę, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie. Nie
obchodziło
go, że klany Złotego, a raczej ich nieliczni przedstawiciele są rozwścieczeni
jego postępkiem.
Mieli przed sobą trzy drogi: dołączyć do klanów Srebrnego, jak uczyniły
niedobitki
Spiżowego i Żelaznego, uciec do innych kuzynów albo spojrzeć w oczy śmierci. Jak
dotychczas żadna z opcji nie przeważyła nad pozostałymi, co zdaniem Srebrnego
Smoka było
dobrą wróżbą. Świadczyło to bowiem, że niedobitki ludu Złotego nigdy nie połączą
się w siłę
wystarczającą, by zagrozić jego prawowitym rządom.
,JPowinienem zająć to miejsce zaraz po klęsce Złotego. Tyle lat poszło na marne,
ale
teraz tron należy do mnie. Dni Trzynastu Królestw są policzone. W końcu Smocze
Cesarstwo
odda hołd jedynemu monarsze i żadna rada nie będzie mi wchodzić w drogę...” Na
razie
żaden z braci nie podniósł na niego niczego więcej prócz głosu. Srebrny uważał
to za dowód
stopniowego godzenia się z faktem, że został ich cesarzem. Tylko Zielony
otwarcie go
potępiał, lecz można było spodziewać się tego po zdrajcy, który na swoje ziemie
przyjął
największych wrogów smoczej rasy, Bedlamów.
„Już niedługo - pomyślał Srebrny z uśmiechem. - Wkrótce rozpoczniemy proces
oczyszczania, przetrzebiając i rzucając na kolana tych parweniuszy,
ciepłokrwistych. Znów
nauczą się stosownego moresu”.
Ukląkł przed nim jeden z jego młodszych potomków, nie znaczony samiec, który
służył mu dobrze w nadziei na otrzymanie księstwa pod nowymi rządami. Jego
fałszywy
hełm był mniej wymyślny niż hełmy starszyzny, co Smoczy Król pochwalał. Ruchem
ręki dał
znak, że wojownik może przemówić.
- Panie, składam dzięki Smokowi z Głębin, żeś wstąpił na tron cesarski.
Srebrny syknął i wypiął się z dumą, słysząc pochlebne słowa.
- - Jakieś wieści o naszym chaotycznym sprzymierzeńcu?
- - Żadnych. Nasi szpiedzy szukają go ostrożnie, jak rozkazałeś. Jednak są
wiadomości dotyczące księgi.
- - Mianowicie?
- Został z niej popiół - oznajmił głos zza tronu. Smoczy Król zerwał się i
odwrócił.
Inne smoki przerwały swoje zajęcia, ale zakrzątnęły się z nowym zapałem, gdy
padło na nic
lodowate spojrzenie monarchy. Srebrny uświadomił sobie, że stracił twarz,
zachowując się
tak tchórzliwie.
- Jak?
- Czarodziej Drayfitt Dlaczego dałeś księgę ludzkiemu magowi? - Cień poderwał
głowę. Jego głos był łagodny i aksamitny, jakby przyjacielski.
Smoczy Król nawet na chwilę nie dał się zwieść. Wiedział, że ma przed sobą
kolejną
wariację wiedźmina; podejrzewał, że ta jest bliższa oryginałowi niż wszystkie
inne.
- Miał ją przetłumaczyć. Nikomu innemu nie udała się ta sztuka. Powiadali, że ma
potrzebne umiejętności i wiedzę.
Cień powoli okrążył tron. Dwa mniej znaczne smoki cofnęły się.
- A zatem ta kreatura, Mai Qourin, jest twoim pachołkiem. Smoczy sprzymierzeniec
nie zaprzeczył.
- Odsłoniliśmy karty dopiero po przekazaniu mu księgi. Ludzki król szybko
doszedł
do przekonania, że dzięki zawartym w niej zaklęciom zyska demonicznego sługę.
Musiał
tylko znaleźć czarnoksiężnika, co okazało się zassskakująco łatwe. Mag zwany
Drayfittem
miał przełożyć księgę - oczywiście, na polecenie króla - i sprawdzić wartość
swoich
osiągnięć. - Srebrny przymusił się do spojrzenia w dwie ciemne plamy, które
uchodziły za
oczy wiedźmina. - Wiadomo było, że albo zawiedzie, popadając w niełaskę, albo
odniesie
sukces, a potem zginie w jakimś wypadku. Księga wróciłaby do mnie, zaś wezwany
przez
niego demon stałby się moim niewolnikiem!
- Niezły z ciebie ryzykant. Wątpię, czy postąpiłbym tak samo.
Wiedźmin przysiadł nonszalancko na tronie. Smok, który składał meldunek tak
zwanemu cesarzowi, syknął i obnażył pazury. Cień przyjrzał mu się uważnie.
- - To jeden z twoich?
- - Co z tego, człowieku? - syknął wyzywająco smoczy wojownik.
- - Nie ma żadnych znaków - powiedział zakapturzony wiedźmin do swego
sprzymierzeńca, nie zwracając najmniejszej uwagi na gniew młodego smoka.
- - Co z tego, że nie mam?
Cień wreszcie raczył go zauważyć.
- Dzięki temu wiem, że nie zlikwiduję nikogo ważnego. Rozwścieczony smok
wyciągnął pazury i zasyczał w konfuzji, kiedy w jego brzuchu powstała wielka,
czarna dziura.
Podczas gdy reszta smoków - nie mogąc się powstrzymać mimo wcześniejszej nagany
ich
pana - przyglądała się z przerażeniem, dziura robiła się coraz większa. Bezradna
ofiara,
obłędnie spokojna, podniosła rękę do otwartych ust, nie wierząc własnym oczom.
Cała ręka została wessana.
W czasie krótszym niż oddech w ślady ręki podążyły ramiona, głowa, druga ręka, a
potem tułów i nogi. Czarna plama unosiła się w powietrzu przez sekundę czy dwie,
a potem
znikła, jakby się połykając.
Cień zerknął na Smoczego Króla.
- - Pożądałeś mocy Vraadow. Masz przedsmak tego, co może ona dokonać.
- - Jestem następny?
- - Odniosłem wrażenie, że zawiązaliśmy przymierze, swego rodzaju. - Wiedźmin
pochylił się w jego stronę. - Mam rację?
- - Mówiłeś o księdze. Dlatego do mnie wróciłeś. Księga - twoja księga - została
zniszczona. Założyłem, że nie masz już potrzeby kontynuować przymierza, więc
zabrałem się
za własne plany.
- - Ujarzemienia i, albo też lub, zniszczenia Talaku. Pamiętam. Myślę, że okaże
się
to proste, skoro masz na usługach królewskiego doradcę.
- Nic nie jest proste z wyjątkiem wiary w prostotę. Cień wstał i poprawił
płaszcz.
- - Realizuj swoje plany. Są zbieżne z moimi. Musisz tylko pamiętać o jednym.
- - To znaczy?
- - Magowi Drayfittowi nie może stać się krzywda. Jest mi potrzebny.
Przez na wpół zakrytą twarz smoczego wielmoży przemknęła czujność.
- - Zwolennicy Quorina mają go wkrótce zabić, gdy tylko wyruszy w pole z
wojskami. Po co ci ludzki czarokleta z umiarkowanym talentem?
- - Nie potrzebuję jego czarnoksięskich zdolności. Potrzebny mi jego umysł.
Powiedziałeś, że przełożył całą księgę, prawda?
- - I co z tego?
Cień westchnął, zdumiony głupotą tego stworzenia. Że też nie dostrzegało tak
oczywistej rzeczy.
- - Nieważne. Wróć do swoich planów.
- - Ale twoja część umowy...
- - Tak?
Wiedźmin uśmiechnął się, cienista linia ust z obu stron lekko wygięła się w
górę.
Srebrny pomyślał, że w jego uśmiechach jest coś straszliwie zimnego.
- Ani Czarny Koń, ani Bedlamowie nie staną ci na przeszkodzie. Możesz być
pewien.
Zbyt zajęci będą innymi, ważniejszymi sprawami. - Wiedźmin okręcił się
płaszczem, jakby
zapadł w siebie i zniknął.
Smoczego Króla niemal ogarnęło współczucie dla przeciwników wiedźmina - niemal.
Minął kolejny dzień i Czarny Koń znów przyglądał się pęknięciom w ścianach
komnaty. Przyglądał im się, podczas gdy jego umysł pogrążał się w bezdennej
otchłani.
Porażka. Kompletna porażka.
Czarny Koń rozejrzał się po komnacie, która stała się jego światem i miała nim
być
przez nieokreślony czas. Jego jedyna nadzieja legła w gruzach, i to w chwili
największej
szansy.
Ludzka kobieta zwana Erini, narzeczona Melicarda - cóż za ironia! - była
naturalną
czarodziejką o wielkich możliwościach, prawdopodobnie dorównujących mocom Cabe’a
Bedlama czy wielmożnej Gwen. Zauważyła fragment jego jaini, choć umknął on uwagi
Drayfitta. W ostatniej chwili Czarny Koń zobaczył, jak zadrżały jej ręce,
sięgając po moce i
manipulując nimi. Kobieta tłumiła swój talent, to było oczywiste. W takim
wypadku nie miał
co liczyć na jej pomoc. Najpewniej nawet nie zwierzyła się Melicardowi ze swego
sekretu.
Rozmyślania przerwał szmer otwieranych, drzwi. To przyprawiło go o gorzki
śmiech.
Kto i po co miałby tu przychodzić? Poza tym, po co zamykać je na klucz? Wszak to
nie one
powstrzymywały go od wyjścia. Nawet gdyby cały pałac został zrównany z ziemią,
Czarny
Koń nie odzyskałby wolności. Jego magiczne więzienie było odporne na wszystko.
Drzwi stanęły otworem. Do komnaty wszedł Melicard w towarzystwie swojego
nieodstępnego cienia, Quorina, i żałosnego maga Drayfitta. W królu coś się
zmieniło. Było w
nim człowieczeństwo, które rozkwitło niemal w ciągu jednej nocy. Niepełne, ale
dużo
silniejsze niż w czasie pierwszej wizyty.
„Gdyby ta księżniczka miała dość czasu, uczyniłaby go w pełni człowiekiem”.
Mroczny rumak uważniej przyjrzał się rozszczepionemu obliczu króla, zwłaszcza
zdrowemu
oku i wyrazowi ust.
„Ale najwidoczniej czasu nie będzie”.
Król przybył z ultimatum. Czarny Koń wyczytał to z jego miny, jeszcze zanim
Melicard przemówił.
- - Jutro o świcie moja armia rusza na Piekielne Równiny, na klany Czerwonego.
Ludzie polegną, żeby ich dzieci nie żyły w smoczym jarzmie. Równiny pić będą ich
krew,
podobnie zresztą jak smoczą posokę.
- - Zgrabna mowa... i nie nowa.
- Kazano ci z szacunkiem odnosić się do jego wysokości, demonie! Może
potrzebujesz
następnej lekcji...
Melicard uciszył doradcę.
- Zamilcz! Chcę, żeby to stworzenie, ten legendarny Czarny Koń, który na
przestrzeni
stuleci walczył ramię w ramię ze Smoczymi Mistrzami, z Cabe’em Bedlamem i innymi
magami, powiedział mi, dlaczego nie chce uratować ludzkości, raz na zawsze
kończąc z tymi
smokami!
Hebanowy ogier westchnął.
- Ty, który tworzysz historię, czyżbyś jej nie studiował? Czy nie są przykładem
Quele,
Poszukiwacze i ci, którzy ich poprzedzali? Ziemia obecnie zwana Smoczym
Królestwem jest
twardą matką. Widziała chwałę wielu ras i widziała upadek każdej z nich w
rozlewie krwi.
Nawet Quele, którzy odnieśli sukces tam, gdzie klęskę ponieśli inni, i którzy
zachowali część
władzy, kiedy rządy przejęli Poszukiwacze, nawet oni nie potrafili wyciągnąć
właściwych
wniosków i stracili to, co mieli, próbując zniszczyć nowych skrzydlatych panów!
Co do
Poszukiwaczy, wyciskając z Queli ostatnie tchnienie, posiali nasiona własnego
zniszczenia!
Melicard milczał, ale Czarny Koń widział, że jego słowa nie wywarły większego
wrażenia. „A ja drwiłem z jego drętwej mowy!” Odpowiedź króla była taka, jak się
spodziewał.
- - Choć jesteś naszym więźniem, z jakiegoś powodu nie możemy zmusić cię do
posłuszeństwa. Drayfitt próbował wyjaśnić przyczyny, ale to już nie ma
znaczenia. Jutro
wyprawię wojska bez twojej magicznej pomocy. Dotarcie do północnych skrajów
Piekielnych
Równin, gdzie odrodzone klany Czerwonego Smoka przygotowują się do wojny,
zabierze im
tydzień do dziesięciu dni. Zaskoczymy ich, i tam, gdzie nie powiodło się
Azranowi
Bedlamowi, my wyplenimy ich do ostatniego jaja. Jeden klan mniej. W jego ślady
pójdzie
dwanaście pozostałych.
- - Chwała wodzom dokonującym podbojów! - rzucił drwiąco rumak.
- - Wasza wysokość... - zaczął doradca.
- - Wcześniej byłeś nadgorliwy, Quorin. Nie ukarzemy go, nie tym razem. Może
zmieni zdanie, zanim śmierć zacznie zbierać obfite żniwo.
Czarny Koń nie miał już ochoty patrzeć na króla. Skierował przeszywające
spojrzenie
w miejsce między Drayfittem, najsłabszym ogniwem, a Malem Quorinem, zdradliwym.
Podeszły wiekiem mag był blady i zmęczony, jakby spotkało go wiełkie
nieszczęście. Z jego
stanem musiał mieć coś wspólnego ten złośliwy kocur, bo na jego twarzy malował
się cień
satysfakcji, którego w tych okolicznościach być nie powinno. Królewski doradca
niemal
sprawiał wrażenie zadowolonego z rozwoju wydarzeń.
„Coś jest nie w porządku z tym myszołapem - osądził Czarny Koń. - Ale co mogę na
to poradzić?”
- Chodźcie - rozkazał Melicard swoim doradcom. - W tej chwili mamy na uwadze
więcej spraw, bardziej owocnych.
- Jedyne owoce zbiorą Panowie Umarłych, po bitwie. Drzwi zatrzasnęły się za nimi
z
groźną nutą nieodwołalności. Czarny Koń kopnął niewidzialną klatkę, targany
bezsilnym
gniewem.
- Głupcy! - zawołał, choć wątpił, czy mogą go usłyszeć. Ściany więzienia
chłonęły
wszelkie dźwięki. - To będzie gorsze od Wojny Przełomowej!
Dumał nad tym, nie bacząc na upływające godziny, i zastanawiał się na okrągło,
czy
zamierzają zostawić go tu na zawsze. „Może po latach jakaś hiena przeszukująca
ruiny
niegdyś dumnego miasta-państwa znajdzie drogę na dół i przystanie, by zamienić
parę słów
przed pozostawieniem mnie w samotności”.
Drzwi zadygotały. Ktoś próbował je otworzyć - bez większego powodzenia. Czarny
Koń wziął się w garść. Ten niespodziewany i najpewniej błahy incydent wzbudził
jego
zainteresowanie. „Na pewno tylko strażnik sprawdza zamek...”
Przez dwie minuty nic się nie działo. Nadzieje Wieczystego przygasły.
Nagły jęk skręcanego metalu poinformował go, że poprzednie skrobanie nie było
złudzeniem. Ta część, w której osadzona była klamka z zamkiem, została rozdarta,
czyniąc
całość bezużyteczną. Ktoś stojący po drugiej stronie pchnął drzwi.
Oczy księżniczki Erini spojrzały na niego z grozą i rosnącą ekscytacją.
- To ty. Ty byłeś tym cieniem w korytarzu. Ty śledziłeś mnie, a potem zniknąłeś.
- Jej
ręce poruszały się, jakby gotując do rzucenia następnego czaru.
Czarny Koń pochylił głowę, przyznając jej rację.
- Księżniczka Erini, jak mniemam. - Wskazał na drzwi. - Lekka przesada.
Zawstydziła się.
- - Chciałam tylko je otworzyć. Mag Drayfitt powiedział, że po osiągnięciu
odpowiedniej koncentracji można manipulować spektrum i otworzyć drzwi samym
spojrzeniem.
- - Możesz zrobić to samo z moją klatką? Przyszłaś mnie uwolnić?
- Jesteś... jesteś Czarnym Koniem? To przyprawiło go o gromki śmiech.
- - Oczywiście. Kimże innym mógłbym być? Któż inny śmiałby być Czarnym
Koniem, albo kto by tego chciał, skoro o tym mowa?
- - Nie tak głośno, proszę!
Uciszył się. Cienisty wiedział, że jego wolność spoczywa w niespokojnych rękach
tej
osóbki.
- - Po coś tu przyszła? Czy Melicard nie wpadnie w złość, gdy się dowie, że jego
przyszła małżonka odkryła jedną z jego tajemnic?
- - Melicard jest zajęty. Quorin... - wyraz niesmaku na młodej twarzy jasno
zdradzał,
że Erini nie cierpi tego człowieka. Pozytywna opinia rumaka o księżniczce
wzrosła jeszcze
bardziej. - Quorin przekonał go, że czas ruszać. Melicard kończy ostatnie
przygotowania.
- - Był tutaj wcześniej. To szaleństwo, wiesz o tym. - Hebanowy ogier
niecierpliwie
krążył w ograniczonej przestrzeni klatki. „Uwolnij mnie!” - chciał zawołać.
Erini spojrzała ostro.
- - Nie wiem, czy powinnam. Nie wiem, czy potrafię.
- - Masz nadzwyczajny słuch, panienko. Myślę, że mogłabyś odwrócić zaklęcie
rzucone przez wiekowego maga. Kluczem są te symbole na podłodze. Przyjrzyj im
się
uważnie. Po chwili księżniczka pokręciła głową.
- - Nie mogę! Jeśli to zrobię, Melicard nigdy mi nie wybaczy! Jeśli go zdradzę,
dowie się o nich!
- - O twoich rękach? Wydają się śliczne, choć nie mnie oceniać aspekty ludzkiej
urody...
- - Wiesz, co mam na myśli. Moce. Nie chcę ich. Są przekleństwem. Gdybym
uznała, że pozbędę się ich, ucinając sobie ręce, to kusiłoby mnie, by to zrobić.
- - Nie pomoże, więc nawet o tym nie myśl.
„To obłęd! Czy mam być dręczony przez klucz do mojej wolności?”
Jeśli Erini odczytała tę myśl, to nie dała po sobie tego poznać.
- - Drayfitt mówił mi to samo. Wiem.
- - Dlatego do mnie przyszłaś? Żeby mi powiedzieć, że nie lubisz swojego daru i
nie
użyjesz go, by mnie uwolnić? Czyżbyś była tedy większą sadystką niż umiłowany
doradca
Quorin? On dręczył tylko moją fizyczną formę, ty drzesz na strzępy moje
nadzieje!
- - Nie! Ja...
- - Księżniczko! - Drayfitt stanął w drzwiach. Był jeszcze bledszy i bardziej
zmęczony niż poprzednim razem. Zajęci rozmową, ani Wieczysty, ani Erini nie
wykryli jego
nadejścia. Mag wyczuł ich w głównej sieni, gdzie rozstał się z królem po
bezowocnej próbie
namówienia go, jeśli nie do odwołania wymarszu, to do odłożenia go na czas
późniejszy. Siła
emanująca z tych dwojga była wystarczająca, żeby przebić się przez chmurę
zmartwienia
spowijającą jego umysł, prawdopodobnie dość potężna, by wydostać się poza mury
Talaku.
Sędziwy mag obejrzał zniszczone drzwi i popadł w jeszcze większą konsternację.
- Tak się nie robi! - Dotknął wyrwanej klamki i zamka. Na oczach Czarnego Konia
i
księżniczki metal wrócił do stanu sprzed gwałtownego wejścia Erini. Drayfitt
podniósł głowę.
- Wasza wysokość! Na co liczyłaś, przychodząc tutaj? Prosiłem, żebyś trzymała
się z daleka!
- - Nie mogłam się powstrzymać, mistrzu Drayfitcie. - Cofnęła się. - Widziałam,
jak
kilka godzin temu schodzicie tu we trójkę, a potem wychodzicie po paru minutach.
Kiedy
zobaczyłam, że strażnicy również odchodzą, wiedziałam, że coś się stało. Nie...
nie myślałam
tak, jak trzeba. Byłam w rozterce, ale w końcu postanowiłam tu zejść, nie wiem,
po co. Może
by zobaczyć... zrozumieć... - Erini urwała, nie wiedząc, co powiedzieć.
- - Przyszła zobaczyć dziwoląga, czarokleto! - ryknął arogancko Czarny Koń. -
Przyszła zobaczyć demona, którego jej ukochany przykuł do tego świata! Nie
obawiaj się, nie
zrani jego uczuć, wracając przynależną mi wolność, o nie! Błagałem ją dość
długo, by zyskać
pewność!
Erini wyglądała tak, jakby mroczny rumak wymierzył jej solidnego kopniaka, i
właśnie o to mu chodziło. Wiedział, że uciekanie się do zawstydzania jej jest
okrucieństwem,
ale jeśli właściwie ją osądzi], księżniczka miała przełamać ten wstyd i wrócić,
tym razem
żeby go uwolnić.
„Odwdzięczę jej się, gdy zamknę sprawę Cienia” - poprzysiągł Czarny Koń,
osłaniając tę myśl przed już imponującymi umiejętnościami Erini. Starał się nie
myśleć o tym,
że zmuszając ją do wglądu we własne sumienie i do uwolnienia go, może utracić
miłość
człowieka, którego pokochała.
Niekiedy nie zazdrościł ludziom zdolności do miłości. Wydawało się, że ma więcej
wspólnego z bólem niż z czymkolwiek innym.
Ignorując jego wybuch, Drayfitt stawił czoło przyszłej królowej.
- - Wasza wysokość, jutro, za sprawą podszeptów lojalnego mistrza Qourina,
wyruszam z wojskiem w drogę. Muszę cię prosić, byś uważała na siebie podczas
mojej
nieobecności i nie odstępowała króla na krok. Im dłużej Quorin będzie z nim
przebywać, tym
bardziej zatruje mu umysł i umniejszy twoje nadzieje na szczery związek. Wrócę,
gdy tylko
będzie to możliwe.
- - Jeśli to będzie możliwe, czarokleto. Wasz rodzaj nie żyje zbyt długo na
wojnie.
Co stanie się z miastem?
- - Zadbam, by nic się nie stało. Ręczę za to własnym życiem, Czarny Koniu. -
Starzec ujął Erini pod rękę, delikatnie, ale zdecydowanie. - Chodź, pani.
Wnosząc z twojej
niefortunnej przygody z drzwiami, jest więcej rzeczy, które muszę pokazać ci
przed
wyjazdem.
- - Zaczekaj, Drayfitt! - Mroczny rumak przysunął się do drzwi na tyle, na ile
pozwalała mu magiczna bariera. - Co z Cieniem? Czułem go tutaj! Przecież nie
możesz
zaprzeczyć jego istnieniu.
Ludzie popatrzyli na siebie w sposób, który po części był odpowiedzią na pytanie
Czarnego Konia. Wiedźmin co najmniej raz pokazał się w Talaku i oboje o tym
wiedzieli. Ku
widocznej konsternacji czarodzieja, Erini pospieszyła z odpowiedzią.
- - Był tu przynajmniej dwa razy, wielmożny Czarny Koniu. Raz, przez chwilę, w
moich pokojach. Drugi raz, aby wypuścić jakieś paskudne stworzenia do
szpiegowania w
pałacu.
- - Najpewniej szukał księgi - wtrącił jej towarzysz. - Jak wiesz należała do
niego,
ale dzięki tobie, demonie, zniszczyłem ją.
- - A zatem grozi ci niebezpieczeństwo, człowieku!
- - On jest twoim wrogiem. To ty naprawdę ponosisz odpowiedzialność. Nie ze mną
ma na pieńku. - Ton głosu sugerował, że Drayfitt z całej mocy stara się w to
uwierzyć.
- - Nie bądź głupcem, śmiertelniku! Drayfitt odwrócił się do drzwi.
- - Chodźmy, wasza wysokość.
Posłuchała, ale ruszyła tak wolno, że miała czas dokładnie przyjrzeć się
Czarnemu
Koniowi. Ten odwzajemnił jej szczere spojrzenie. To była kobieta, która nie
podda się łatwo.
Koniec końców, była jeszcze nadzieja.
Gdy drzwi się zamknęły, mroczny rumak zaśmiał się cicho. Żeby tylko nie było za
późno!
Wspinaczka była długa i wyjątkowo powolna, wbrew natarczywemu przynaglaniu
Drayfitta. Erini ledwie go słuchała, rozmyślając o spotkaniu z Czarnym Koniem.
„Żyjąca ciemność. Otchłań, która grozi pochłonięciem wszystkiemu, co znajdzie
się
zbyt blisko. Więcej niż cień, a zarazem mniej”.
Był to trafny opis istoty, z którą się spotkała. Trafny, ale nie wystarczający
opis
czarnego jak smoła ogiera, który zwał się Czarnym Koniem. Majestatyczny i
przerażający,
był czymś dużo więcej niż mówiły legendy. Nic dziwnego, że ci, którzy go znali,
odnosili się
do niego z nabożnym podziwem i strachem. Jego obecność niosła sugestię czasu
starszego niż
wieczność. Zimne błękitne oczy, krystaliczne i nie mające źrenic, wydawały się
zdolne do
wniknięcia w głąb samej duszy.
Wróciły do niej jego słowa i znów zaczął palić ją wstyd. Dla dobra związku z
Melicardem chciała, żeby Czarny Koń pozostał więźniem. To przeczyło wszystkiemu,
w co
wierzyła, i głęboko raniła ją myśl, że nic nie zrobiła. Kiedyś marzyła o
małżeństwie opartym
na miłości i zaufaniu. Czy mogła zadowolić się związkiem wzniesionym na
cierpieniach
innych?
Erini uzmysłowiła sobie, że Drayfitt coś mówi.
- Przepraszam, o co pytałeś, mistrzu Drayfitcie?
Starzec westchnął. Wydawał się bardziej wymizerowany niż w chwili wejścia do
podziemnej komnaty.
- Pytałem, czy wasza wysokość pokłada zaufanie w swej osobistej straży i damach
dworu.
- Bezwzględnie. A dlaczego? Twarz Drayfitta nic nie zdradzała.
- Pytam bez powodu, pani. Miło słyszeć, że są ludzie, którym możesz ufać.
Już się nie odezwał, bardziej dla zaoszczędzenia oddechu niż z innego powodu.
Droga
w dół wydawała się dużo łatwiejsza. Wreszcie w polu widzenia pojawiły się drzwi.
„Nie mogę go zostawić! - pomyślała księżniczka z narastającą paniką; widok drzwi
wskrzesił wstyd z powodu złego potraktowania Czarnego Konia. - Muszę coś dla
niego
zrobić, nawet gdyby... nawet gdyby...”
- Zastanawiałem się... - zaczął Drayfitt - zastanawiałem się, dlaczego Quorin
usunął
stąd straże. Nie były konieczne, ale wcześniej uważał ich obecność za ważną.
Gdyby tu były,
nie zaszłabyś tak daleko.
Erini ani nie znała przyczyny decyzji doradcy, ani jej to nie obchodziło.
Interesowała
ją tylko jedna rzecz. Nie miała pewności, czy się uda, ale w oparciu o to, czego
nauczyła się
od maga, powodzenie było możliwe.
Potknęła się na następnym stopniu.
- Księżniczko! - Drayfitt chciał ją złapać i mało brakowało, a sam straciłby
równowagę. Nie zdążył jej podtrzymać i księżniczka upadła na schody, plecami do
niego.
Drayfitt był szczerze przejęty jej bezpieczeństwem, a nadto, skoro była
odwrócona do
niego tyłem, nie widział jej twarzy i rąk. Erini rzuciła prymitywny czar
sformułowany z na
wpół sprecyzowanych myśli i pobożnych życzeń. Wiekowy mag wyjaśnił, że gesty nie
są
konieczne i głównie pełnią rolę przewodnika, ale księżniczka nie polegała na
swoich
umiejętnościach na tyle, żeby obyć się bez pomocy rąk. Wykonała palcami czysto
instynktowny gest. Nie obznajomiona ze światem magii, nie potrafiła powiedzieć,
czy
osiągnęła cel. W tej chwili było za późno na ponowną próbę. Drayfitt stał już
nad nią i Erini
wiedziała, że kontynuując swoje poczynania na pewno się zdradzi. Na razie nie
była pewna,
czy cokolwiek wiedział. W czasie jednej z sesji nauczył ją osłaniać myśli, ale
teoria, i
praktyka nigdy nie szły w parze, co odnosiło się tak do odprawiania czarów, jak
i do
sprawowania rządów.
- - Nic ci nie jest, księżniczko Erini? Powoli pokręciła głową, udając
oszołomienie.
- - Nie... noga mi się omsknęła. Dziękuję. Czarodziej pomógł jej wstać.
- Upadek mógł okazać się fatalny, pani. Toczyłabyś się co najmniej przez
trzydzieści
czy czterdzieści stopni. Chodź, im szybciej stąd wyjdziemy tym lepiej.
Drayfitt otworzył drzwi, prowadząc Erini za rękę. Słońce zachodziło i ogród
pełen był
głębokich cieni, choć żaden nie dorównywał głębią tonu mrokowi Czarnego Konia,
pomyślała
księżniczka.
Zamykając po cichu drzwi, Drayfitt wyszeptał:
- - Zapomnijmy o tym, co się stało, wasza wysokość. Tak będzie najlepiej dla nas
obojga. Chodźmy, zanim ktoś zapyta, co tu robimy.
- - To śmieszne! Jestem księżniczką! Czyż nie mam zostać królową Talaku? Czy
muszę się przemykać? Nie będę taka jak ty, Drayfltcie! Nawet w imię miłości
Melicarda!
Szaleńczo pomachał rękami, nakazując jej ciszę. Erini usłyszała dalekie kroki
zbrojnych.
- - Zalecam to tylko z doświadczenia, wasza wysokość. Decyzja należy do ciebie,
oczywiście.
- - Księżniczka Erini.
Erini drgnęła, a Drayfitt zaklął pod nosem. Księżniczka uspokoiła się, gdy
poznała
przybysza.
- Kapitan Iston!
Oficer z Gordag-Ai skłonił się jej, a po chwili wahania skinął głową magowi.
- - Księżniczko, sprawiasz, że moim ludziom i mnie okropnie trudno jest
wypełniać
obowiązki. Jak na razie, udaje ci się unikać nas wszystkich.
- - Księżniczka jest w tym dobra - wtrącił Drayfitt. Do Erini powiedział: -
Przemyśl
moje słowa, pani, i koniecznie zdaj się na takich oddanych ludzi jak obecny tu
kapitan.
- - Co to miało znaczyć? - zapytał podejrzliwie Iston.
- - Tylko tyle, że mam nadzieję, iż jej wysokość pozwoli warn wypełniać wasze
obowiązki. Czasami trudno jest znaleźć osobę, której można zaufać. Dobrej nocy.
Patrząc za oddalającym się magiem, Iston zmarszczył czoło.
- - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
- - To nic takiego.
- - Jak każesz, pani. - Wbrew swoim słowom, kapitan nadal był zadumany. - Czy
wolno mi odprowadzić cię do komnat, wasza wysokość? Czeka na nas paru
niespokojnych
strażników.
- - Dlaczego nie przywiodłeś ich z sobą? Iston uśmiechnął się enigmatycznie.
- - Lepiej, gdy pewnymi rzeczami zajmuje się jeden człowiek.
Ruszyli cicho przez ogród, oficer tuż za swoją panią. Erini wróciła myślami do
wydarzeń na dole i pytania, czy jej spontaniczna akcja uwolniła Czarnego Konia.
Zastanawiała się też, co powiedziałby Melicard, gdyby się okazało, że cienisty
rumak
odzyskał wolność. Drayfitt nic nie wyjawi; rankiem odejdzie wraz z wojskiem.
Król i Quorin
mogą założyć, że albo Czarny Koń uciekł na własną rękę, albo że zabrał go Cień.
Jej sekret pozostałby nienaruszony... chyba że sama postanowi wyznać go
Melicardowi. Kiedyś musi się dowiedzieć, ale kiedy?
Jak wcześniej, jej pytania pozostały bez odpowiedzi. Wyszła z ogrodu, z Istonem
za
plecami, ze świadomością, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw.
Zdecydowanie
lepiej, gdy Melicard dowie się o wszystkim nie od Quorina, lecz od niej.
Dowódca straży Ostlich porzucił kryjówkę, z której obserwował ogród w chwili,
gdy
przyszła królowa i jej ochrona znikli w pałacu. Jego wyobraźnia rozpaliła się na
myśl o
złocie, którym nagrodzi go doradca Quorin. To, co robiła księżniczka z Gordag-
Ai, było dla
niego równie nieistotne, jak przyczyna usunięcia stąd straży. Wiedział tylko, że
doradca
zapłaci mu za wiadomość o bytności księżniczki w ogrodzie i że nagroda będzie
większa, gdy
wodze władzy przejdą z rąk do rąk.
Los księżniczki był mu obojętny.
XI
Wobec rychłego rozpoczęcia nowej krucjaty nikt nie miał czasu sprawdzić
podziemnej komory, w której zamknięty został królewski demon. Król i jego
doradcy, przez
całą noc zajęci ostatnimi przygotowaniami, nie dopuszczali do siebie nikogo za
wyjątkiem
tych, którzy dostarczali im informacje mające związek z wymarszem. Tym sposobem
doradca
Quorin nie dowiedział się o rzeczy ogromnie ważnej i dla niego, i dla króla, a
dotyczącej
bariery, magicznej klatki oraz jej więźnia. Gdyby otrzymał wiadomość od jednego
z
dowódców straży, mógłby na własną rękę przeprowadzić dochodzenie, którego wynik
zainteresowałby nawet samego króla, a to dlatego, że bariera, magiczna klatka i
więzień
znikli.
Mimo swego ogromu wielka armia Talaku przemieszczała się w sposób szybki i
zorganizowany. O świcie ponad połowa długiej kolumny znalazła się za murami.
Kobiety,
starcy i dzieci radosnymi okrzykami żegnali swoich mężów, ojców, synów i braci,
którzy
karnie maszerowali w czterystuosobowych kohortach. W większości zaprawieni w
boju
weterani, chętni byli dać smokom do zrozumienia, że mieszkańcy tego miasta-
państwa już
nigdy nie ugną karku przed Smoczymi Królami.
W wiwatujących szeregach wyróżniał się jeden pesymistyczny czarodziej i kilku
zirytowanych dowódców, którzy uważali, że zmierzają w niewłaściwym kierunku, ale
ich
obowiązkiem było słuchać i mieli to robić. Miasto nie pozostało bez obrony. W
okolicach
stacjonowały garnizony, zwłaszcza na pograniczu północnym i zachodnim. Straż
miejska
miała utrzymywać porządek w samym Talaku, a pałacu strzegła gwardia królewska.
Nikt nie wiedział, że o brzasku garnizony owe otrzymały nowe rozkazy i
przygotowywały się do wymarszu na zachód. Przez następny tydzień miały brać
udział w
serii manewrów, pomyślanych do sprawdzenia ich skuteczności w walkach
podjazdowych,
gdyż tego rodzaju wojnę toczył Melicard we wczesnych dniach swojej krucjaty.
Dowódcy w
milczeniu kwestionowali potrzebę takich gier wojennych, lecz nie po raz pierwszy
jakiś
wysoki urzędnik postanowił podnieść własną reputację przez „dawanie w kość”
szeregowym
żołnierzom. Milczeli też dlatego, że prawdziwa wojna miała rozegrać się na
wschodzie, wiec
i tak nikomu nie będzie ich brakować przez parę dni.
Nikt nie kwestionował wiarygodności samych rozkazów - ostatecznie, nosiły
królewską pieczęć. Nikt poza Melicardem i jego najbliższymi doradcami nie
posługiwał się tą
pieczęcią.
Król oddał honory ludziom ruszającym do bitwy w jego imieniu. Tego dnia jego
oblicze jakimś sposobem było mniej przerażające, a bardziej majestatyczne.
Melicard chciał
stanąć na czele swoich wojsk, jak czynił w przeszłości, ale doradcy nakłonili go
do pozostania
w mieście. Nie wyszłoby na dobre krucjacie, gdyby przypadkiem zginął, dowodzili.
Nadto z
pałacu mógł koordynować wszystkie posunięcia. Stale też mówiono o jego
ewentualnym
małżeństwie z księżniczką z sąsiedniego Gordag-Ai, którego to wydarzenia wszyscy
wypatrywali z najwyższą niecierpliwością. Ci stojący dostatecznie blisko króla
mogli rzucić
okiem na przebywającą u jego boku księżniczkę Erini. Miejsce po drugiej stronie
monarchy
zajmował jego główny doradca, Mai Quorin.
Z podcieni budowli stojącej w pobliżu bramy miejskiej samotna postać z rosnącym
zniecierpliwieniem obserwowała nie kończący się pochód. Przysłaniały ją cienie,
lecz nawet
gdyby ich nie było, trzeba by patrzeć długo i uważnie, by dostrzec
partycjuszowskie rysy i
przykuwające uwagę oczy - oczy o wielkich źrenicach, nie czarnych, lecz
błyszczących jak
najdoskonalszy kryształ i zdających się widzieć więcej, niż się przed nimi
roztaczało. Była to
twarz osoby przeznaczonej do zajęcia wybitnego miejsca w świecie, twarz osoby
świadomej,
że może osiągnąć najbardziej nieprawdopodobne cele. Azran Bedlam miał podobną
fizjonomię, lecz bladła ona w porównaniu z tym obliczem. Była to twarz
czarnoksiężnika
Vraada.
Prawdziwa twarz Cienia.
„Jedzenie. Jeść. Jeść”. Inni w stadzie poganiali go. Robili tak przez cały
dzień.
„Karmiciel. Chodzi-na-zadnich-nogach-i-pachnie-tabunem. Przynosi więcej
jedzenia.
Jeść”. Inni ze stada próbowali dbać wzajem o siebie, ale ten kary nie chciał
należeć do stada,
choć twierdził, że jest inaczej.
„Nie głodny”. Kary pozwolił poprowadzić się dziwnemu stworzeniu okrytemu
zadziwiającą, luźną skórą.
„Pić? Chodzący-na-zadnich-nogach-i-pachnący-tabunem prowadzi do wody. Zapach
zastanawia. Nie spragniony, karmiciel. Karmiciel cuchnąć strachem. Dlaczego bać
się moja?
Moja nie skrzywdzi karmiciel.
Moja... nie tak”.
Karmiciel wola do innego z własnego stada, do mniejszego chodzącego-na-zadnich-
nogach, który często przychodził do stada karego, żeby gładzić i czyścić skóry.
Kary nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek mu to robiono, ale inni, którzy wydawali mu
się bardzo
głupi, mówili, że to wielka przyjemność. Karego nie obchodziły ich radosne
chwile. Radosne
chwile były głupie.
- Andru! Kiedy przyprowadzili tego karosza?
Chłopiec - chłopiec? - potrząsnął grzywą na boki. Kary zrozumiał, że chłopiec
nie
umie mówić.
Mężczyzna - tak, mężczyzna! - popatrzył na karego.
- Jest wspaniały, ale napędził mi stracha! Bardziej przypomina demona niż konia!
„Koń? Demon?” Karemu zakręciło się w głowie. Rozumiał człowieka tak dobrze,
choć wydawało się, że reszta stada słyszy tylko ton jego głosu. On był inny.
Bardzo inny.
Zaczęły napływać wspomnienia. Wspomnienia klatki, złych ludzi i niewyraźnych
postaci.
Wspomnienia ucieczki.
- - Hej! Co z tobą? - Człowiek - po raz pierwszy kary ocenił, że człowiek jest
wysoki, dobrze zbudowany i szpakowaty - chciał go okiełznać. Kary - nie kary,
miał inne
imię! - pokonał go z łatwością.
- - Andru! Chłopcze! Zwołaj innych! Mamy tu prawdziwego hultaja!
Młody pobiegł. Starszy próbował przytrzymać kantar, który ktoś śmiał założyć
karemu. Bez powodzenia.
„Nie karemu. Czarnemu... Czarnemu koniowi. Czarny Koń!” Wspomnienia wróciły w
powodzi poplątanych obrazów i strzępów myśli. Mroczny rumak zamarł, próbując
uporządkować ten zamęt, a człowiek skorzystał z okazji i chwycił za uzdę.
- Nie wiem, co za ośli łeb zostawił cię w królewskich stajniach, ale będziesz
musiał się
nauczyć, kto tu jest panem! - Szarpnął uzdę, próbując zmusić hebanowego ogiera
do
opuszczenia głowy. Inne konie rozpierzchły się płochliwie, znając już siłę i
taktykę
człowieka. Stajenny jeszcze nie spotkał zwierzęcia, którego nie mógłby złamać.
Oczywiście, czarny jak smoła rumak nie był zwierzęciem.
Czarny Koń, znów będąc sobą, wreszcie raczył zwrócić uwagę na rzekomego pana.
Zdolne wejrzeć w głąb duszy ślepia spotkały się z wąskimi oczami człowieka,
który wrzasnął
i puścił uzdę. Odsuwając się chwiejnie, nakreślił znak broniący przed złym
urokiem.
Czarny Koń wybuchnął śmiechem. Śmiał się nie tylko z tego daremnego gestu, ale
ponieważ był wolny!
- - Na Hele i Styxa! - Stajenny upadł na kolana. - Oszczędź mnie, demonie! Nie
mogłem wiedzieć!
- - Nie znasz mnie? Nie znasz Czarnego Konia? Nie jestem demonem, mały
pachołku, choć nie jestem też jednym z twoich podopiecznych! Powiedz mi szybko,
a
zostawię cię w spokoju! Co to za miejsce i jaki jest dzień?
Odpowiedzi rozbawiły i rozzłościły widmowego rumaka. Znajdował się w Gordag-Ai,
ojczyźnie księżniczki Erini! Rozumiał, jak to się stało. W pośpiechu, może
dlatego, że nadal
była z magiem, rzuciła czar zwracający mu wolność i gwarantujący bezpieczeństwo.
Choć
niewątpliwie inteligentna, nieświadomie potraktowała go jak prawdziwe zwierzę i
dlatego jej
prymitywne zaklęcie posłało go do pałacu, który w jej wspomnieniach zawsze był
symbolem
bezpieczeństwa - do królestwa, w którym się urodziła i wychowała. A skoro był
koniem, w
dobrej wierze skierowała go do królewskich stajni, z pewnością
najbezpieczniejszego miejsca
dla jego rodzaju! Na nieszczęście, w następstwie tak przypadkowych czarów niemal
stał się
zwyczajnym stworzeniem, a choć podziwiał sylwetki i lojalność koni, nie miał
zamiaru zostać
jednym z nich.
Ten skutek uboczny też miał swoje konsekwencje, co niepomiernie go irytowało.
Dochodził do siebie przez cały dzień. Potężna armia Talaku już musiała być
daleko za
miastem, zmierzając w kierunku Piekielnych Równin. Czarny Koń nie miał dowodu na
poparcie swoich obaw, lecz podejrzewał, że wydarzy się coś strasznego, coś, co
będzie
dziełem Cienia. I to nie tylko w Talaku.
Wieczysty otrząsnął się z zadumy i stwierdził, że nadal klęczy przed nim
przerażony
człowiek, a paru innych stoi z otwartymi ustami w drzwiach królewskich stajni.
Roześmiał się
gorzko i rzekł:
- Nie musicie się mnie obawiać, malutcy! Czarny Koń zawsze był przyjacielem
ludzi,
choc są i tacy, którym obrzydły moje starania! Nie obawiajcie się, mój czas
wśród was
dobiega końca!
Stając na zadnich nogach, Czarny Koń zawezwał portal. Portal migotał niepewnie,
ale
ogier, żądny ruszyć na swoich przeciwników po tak długiej zwłoce, nie przywiązał
wagi do
tej osobliwości. Po uwięzieniu i pobycie w tłamszącej magicznej celi Drayfitta
spodziewał
się, że jego moce będą mniejsze od normalnych. Dlatego też uznał, że nadszedł
czas na
włączenie innych do walki z jego przyjacielem-wrogiem. Czas na szukanie pomocy u
Cabe’a
Bedlama.
Brama, którą otworzył, zamigotała... i znikła.
Miotając gromkie przekleństwa - ku przerażeniu ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli
uciec - Czarny Koń podjął kolejną próbę. Brama pojawiała się i znikała tak
szybko, że ledwo
ją było widać, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Wieczystego.
- Jestem Czarnym Koniem! - wrzasnął na nieposłuszną dziurę. - Brama jest dla
mnie
niczym! Masz się zmaterializować!
Absolutny brak reakcji. Tym razem nie było nawet migotania. Uwięzienie
ograniczyło
jego możliwości bardziej niż uważał to za możliwe.
„To czar vraadzkiego pochodzenia - skonkludował. - Zdradliwy i niszczycielski
jak
jego twórcy!”
- Niech tak będzie - zagrzmiał. - Jeśli ścieżki poza są mi tymczasem zakazane,
popędzę przez świat ludzi! - Czarny Koń popatrzył na skulonych stajennych. -
Bądźcie czujni,
śmiertelnicy! Klany Srebrnego zbudziły się i choć podejrzewam, że patrzą łakomie
na Talak,
bezpieczniej będzie przyjąć, iż wizyta w Gordag-Ai nie będzie im niemiła!
Kiedy ogromny ogier osądził, że wiadomość ta dobrze zapadła im w pamięć, stanął
dęba i pocwałował na wschód. Ludzie obecni w stajni wpadli w panikę, ponieważ od
tej
strony nie było bramy, tylko solidny mur. Na szeroko otwartych z niedowierzania
oczach
ludzi, którzy myśleli, że widzieli już wszystko, co godne zobaczenia, Czarny Koń
wtopił się
w przeszkodę niczym duch i zniknął.
Czarny Koń nie miał czasu na wyrozumiałość dla ludzkich słabości. Jeśli
przerażający
widok wielkiego, czarnego jak otchłań ogiera cwałującego nad głowami zmuszał ich
do
panicznej ucieczki, to ich problem. To, o powstrzymanie czego walczył mroczny
rumak, było
dużo gorsze niż odrobina strachu, jakiego najedli się przypadkowi widzowie jego
podniebnej
galopady. Cień, czarnoksiężnik Vraad, nie zadowoli się odrobiną strachu. Jako
Vraad
spodziewa się, że zapanuje nad wszystkim. Nie dlatego, że jest z gruntu zły. Na
podstawie
swojej skąpej wiedzy Czarny Koń wnosił, że Vraadowie byli amoralni. Nie mogli
zrozumieć,
że coś może być poza ich zasięgiem, chyba że do tego samego rościł sobie prawa
inny,
silniejszy przedstawiciel ich rasy. Jednak nawet wówczas nie obywało się bez
walki.
Wiedźmin będzie dążyć do skłócenia i wyeliminowania rywali, również
potencjalnych
rywali.
Czarny Koń przyspieszył, zostawiając za sobą Gordag-Ai. Ojczyzna księżniczki
Erini
została ostrzeżona przed niebezpieczeństwem grożącym ze strony smoków. Widmowy
rumak
rozmyślał teraz z trwogą o tych, do których udawał się po pomoc. Cabe Bedlam i
jego rodzina
nie byli bezpieczni. Czarnoksiężnik Vraad nie pozwoli, żeby młodzi magowie
działali na
własną rękę. Jeśli nie zdoła zaprząc ich do służby, zniszczy ich tak, jak
niszczy się szkodniki.
Czarny Koń pędził co sił, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo był
przyzwyczajony do swych magicznych zdolności. Choć galopował dużo szybciej od
zwyczajnego konia, poruszał się zdecydowanie wolniej niż w czasie podróży
ścieżką poza.
Sekundy i minuty rozciągały się w godziny.
Godziny, których mogło zabraknąć.
Martwiło go też to, co się dzieje w Talaku, ale nic w związku z tym nie mógł
zrobić.
Rozmowa z Cabe’em Bedlamem i Panią z Bursztynu była najważniejsza. Miasto-
państwo
szalonego Melicarda musiało zaczekać, mimo długu wdzięczności, jaki winien był
jego
przyszłej królowej - przyszłej, jeśli tylko Talak będzie miał jakąś przyszłość.
Czarny Koń
rozpaczliwie potrzebował pomocy śmiertelników.
Czas nadal był jego wrogiem, płynąc z szybkością, której mimo wszelkich starań
nie
mógł dorównać. Zapadła noc, minęła północ, zaczęło świtać. Ziemie Esedi, gdzie
niegdyś
władał Spiżowy Smok i gdzie leżało Gordag-Ai, ustąpiły południowo-wschodniemu
skrajowi
domeny przeklętego Srebrnego. Gdy słońce zaczęło wspinaczkę po niebie, Wieczysty
odetchnął z ulgą. Dotarł wreszcie na tereny przyjazne ludziom i Bedlamom, na
lesiste ziemie
Zielonego Smoka. Z nienawistnych słów Melicarda i poplątanych Drayfitta
wynikało, że ten
smoczy pan dokonał rzeczy na pozór niemożliwej. Wiedziony troską o przyszłość
własnego
rodzaju, pragnąc zagwarantować jego przetrwanie, uczynił swoje ziemie azylem dla
obu ras.
Kopyta Wieczystego muskały czubki najwyższych drzew. Coś wielkiego poruszyło
się niespokojnie i czmychnęło w głąb lasu. Czarny Koń najpierw pomyślał, że to
jakiś mały
smok, ale drugie spojrzenie ukazało mu postać podobną do ptaka i do człowieka
zarazem.
Poszukiwacz.
Było ich już niewielu. Krótka, straszliwa zima, która miała miejsce rok po
dobrowolnej banicji mrocznego rumaka, srogo dała się we znaki tym niegdyś
potężnym
władcom, poprzednikom samych Smoczych Królów. Drayfitt powiedział, że za
uszczuplenie
ich liczby najbardziej odpowiedzialne były stada głodnych, ogromnych kopaczy,
straszydeł z
Północnych Pustkowi, które wraz z mrożącym duszę zimnem pociągnęły na południe.
Czarny Koń zawahał się, niemal lądując na czubku drzewa. Poszukiwacze, chyba
jako
jedyne ze wszystkich stworzeń, mogli znać Vraadow. Panowali na tych ziemiach
jeszcze
przed nastaniem tamtej rasy Iudzi, a później ulegli potędze smoków. Być może
Vraadowie
maczali w tym palce, choć było również możliwe, że w owym czasie nie istnieli
już jako rasa.
Coś zmieniło ich potomków w dzisiejszych ludzi. O tym okresie Wieczysty wiedział
niewiele
ze skąpych informacji, jakich udzielił mu pewien Vraad, dobry człowiek. Mroczny
rumak
wrócił do tej rzeczywistości dopiero po nastaniu Smoczych Królów, a wtedy nie
żył już nikt,
kto mógłby zaspokoić jego ciekawość.
Czarny Koń skręcił i zagłębił się w las. Gdyby tak udało mu się złapać
ptakoluda...
Gałęzie smagały boki ogiera, gdy zanurzył się między drzewa. Zmiana z widmowej
postaci w solidne ciało zaskoczyła go, jak gdyby nie była jego zamiarem. Czarny
Koń zwolnił
i wylądował na ziemi, pozostawiając głębokie ślady kopyt.
Z powodu gęstej roślinności zlokalizowanie Poszukiwacza normalnym wzrokiem nie
było możliwe. Inne zmysły, które powinny pomóc mu w poszukiwaniach, również
zawiodły.
Skrzydlaty zniknął. Czarny Koń ruszył ostrożnie przez las w kierunku swego
pierwotnego
celu, Dworu, jednocześnie lustrując widoczny świat i ten poza nim w poszukiwaniu
jakiegoś
znaku ptakoluda czy innego niecodziennego stworzenia. Poniewczasie przyszło mu
na myśl,
że Zielony Smok wcale nie musi uznać go za sprzymierzeńca i przyjaciela
wiedźmina
Bedlama. Ten Smoczy Król był nastawiony wyjątkowo pokojowo, tym niemniej mógł
uważać
Czarnego Konia za wroga wszystkich smoków.
Natknął się na dobrze wydeptaną ścieżkę i postanowił nią podążyć, starając się
pokazać potencjalnym czujkom Zielonego Smoka, że ma przyjazne zamiary. W
przeszłości
przebywał te tereny bez szwanku, ale nie można było bezkrytycznie ufać temu, co
było. Być
może kiedyś monarcha Lasu Dagora nie nastawał na jego życie z powodu jego siły.
Walka
dwóch tytanów zaowocowałaby zniszczeniem tej lesistej krainy, którą smok kochał
tak
bardzo. Obecnie jednak osłabiony ogier mógł stanowić dużo bardziej kuszący cel
dla tych,
którzy wierzyli, że mają słuszne powody do zemsty.
Mimo możliwego niebezpieczeństwa, uwagę Wieczystego najbardziej absorbował
Poszukiwacz. Albo zdołał się ukryć, albo już dawno odleciał. Czarny Koń
wiedział, że
posiadają straszliwą moc i że mogą ujrzeć w nim pożyteczne narzędzie, pomocne w
próbie
odzyskania Smoczego Cesarstwa. Z drugiej strony, jeśli wciągały go w zasadzkę,
to co
najmniej dziwną. Czarny Koń przeklął swoją kondycję. Nie był już pewien, czy
może ufać
własnym zmysłom.
Wieczysty niestrudzenie galopował przez las. Godziny przemieniały się we
wspomnienia, w większości dotyczące monotonnej podróży przez nie kończącą się
knieję.
Myśli o Poszukiwaczu stopniowo popadały w zapomnienie, gdy mroczny rumak mijał
jedno
drzewo za drugim. Lubił przyrodę, ale wkrótce stracił upodobanie do zielonego
koloru. Było
go po prostu zbyt wiele. Kusiło go, żeby znów wzbić się w niebo, ale, skoro jego
zdolności
stały pod znakiem zapytania, wolał zostać tam, gdzie miał większe szansę
wykrycia
obserwatorów. Z góry bujne korony drzew uniemożliwiały zobaczenie kogokolwiek,
czy to w
gałęziach, czy na ziemi. Z dołu widok był lepszy. Jego oczy i uszy stały się
teraz
najważniejszymi narządami zmysłów. Były dużo lepsze od zwierzęcych i tym samym
obiecywały, że w porę dostrzeże przyczajonego wroga.
Choć z początku wydawało się, że jest sam, wkrótce odkrył, iż otacza go mnóstwo
innych stworzeń. Jak mówiły mu jego ograniczone zmysły, były to drobne
zwierzątka,
mnogość ptaków i owadów oraz trzy stworzenia o nieodgadnionych kształtach i
tożsamości,
które mogły być tylko sługami pana lasu. Możliwe więc, że w drogę ruszył oddział
powitalny.
Nie wiadomo, czy smoki podążą za nim i ograniczą się tylko do śledzenia jego
ruchów, czy
też dojdzie do konfrontacji.
Krajobraz stał się znajomy. Czarny Koń zwolnił do bardziej ostrożnego truchtu,
Wiedział, że to, czego szuka, podobnie jak klatka, w której był więziony, będzie
niewidoczne
dla oka. Na śmiertelnej płaszczyźnie dziesięć lat oznaczało poważne zmiany i
choć nie był do
końca pewien, czy jest w pobliżu włości młodego Bedlama, lepiej było nie
zapominać o
pułapkach.
Czarny Koń zbliżył się do kępy drzew, które rosły tak blisko jedno drugiego, że
wyglądały jak jedno. Po pierwszym spojrzeniu poznał, iż w grę wchodzi magia,
drzewa
bowiem splatały się konarami jak kochankowie. Widok ten niczym drogowskaz
powiedział
mu, że rzeczy wiście jest blisko celu podróży. Tereny Dworu musiały leżeć nie
dalej niż...
Nagle naszła go ochota zrezygnowania z dalszej wędrówki. Jednocześnie paskudny
smród owionął mu nozdrza. Czarny Koń cofnął się o parę kroków, próbując dojs’c
do siebie.
Parsknął i złym okiem łypnął na źródło wonnej napaści.
- Daj spokój, Pani z Bursztynu - rzucił kpiąco, pewien, że ohydny zapach jest
dziełem
wielmożnej Gwen, żony Cabe’a. - Byle smrodek nie odstraszy twoich wrogów, nie
tych,
których uparcie uważasz za swoich wrogów!
Kary ogier stanął dęba i skoczył.
I stwierdził, że galopuje ścieżką, którą przybył.
- Co takiego?!
Wyhamował w tumanie kurzu i obejrzał się. Nic nie wskazywało, kiedy i jak
zawrócił.
Czar był jednym z najgładszych jakie widział w ciągu stuleci. W przeciwieństwie
do wielu
innych, nie niósł poczucia zmiany, nie wywoływał żadnego zauważalnego mrowienia.
- Może cię nie doceniałem, wielmożna Gwen! - Cofnął się i ruszył, po drodze
wznosząc własne obrony. Tym razem nie powstrzyma go byle zaklęcie.
Nie powstrzymało, ale owładnęła nim nagła panika. Musiał zwariować, skoro pcha
się
z własnej woli w takie niebezpieczne, przerażające miejsce! Omal nie stracił
panowania.
Chwilę później wziął się w garść, pokonując niespodziewany i groźny atak nerwów.
Zmierzył wzrokiem dalszą drogę, poderwał głowę i wybuchnął śmiechem.
- Moje gratulacje, Pani z Bursztynu! To utrapienie jest dużo większe i dużo
bardziej
pomysłowe od pierwszego!
Zabezpieczyła magiczną barierę, chroniącą Bedlamów i ich domowników przed
nieproszonymi gośćmi, przynajmniej trzema czarami. Czarny Koń nie kwapił się
sprawdzić,
czy jest czwarty. Każdy kolejny był lepszy od poprzedniego i podejrzewał, że
charakter
następnych zmieni się z odstraszającego na bardzo, ale to bardzo bolesny. To
pozostawiało
mu niewielki wybór. Kiedyś, kiedy spotkał zagubionego młodego śmiertelnika
zwanego
Cabe’em Bedlamem, Cabe’a, który nie rozumiał, kim jest i dlaczego na nim
skupiają się
wysiłki niejednego Smoczego Króla, przemówił do niego w myślach. Gdyby Cabe nie
odpowiedział, padłby ofiarą trzech niegodziwych kusicielek, smoczyc w ludzkiej
skórze.
Teraz, z osłabionymi mocami, Czarny Koń musiał spróbować zrobić to samo. Wahał
się z
czystej dumy, ale nie miał innego wyjścia.
Koncentrując się na umyśle ludzkiego sprzymierzeńca, Czarny Koń kłusował
niespiesznie wzdłuż skraju bariery. Zdał sobie sprawę z ironii sytuacji. On,
który przez tyle
czasu walczył, żeby uwolnić się z jednej klatki, teraz desperacko próbował wejść
do
następnej, prawdopodobnie groźniejszej.
Mijały minuty. Nie doczekał się odpowiedzi. Nie czuł nawet obecności innego
umysłu, choć to niekoniecznie musiało coś oznaczać. Możliwe, że nowa seria
czarów,
bardziej finezyjnych w porównaniu z poprzednimi, chroniła mieszkańców Dworu
przed jego
niemym wołaniem. Jeśli tak, mógł godzinami krążyć wokół Dworu i czekać, aż jeden
z
magów albo któryś z ich sług przypadkiem wyjdzie na zewnątrz. Oczy Czarnego
Konia
zwęziły się w szczeliny na myśl o straconym czasie.
Zakończył okrążenie włości wiedźmina i przystanął, próbując ocenić sytuację w
nadziei, że może wcześniej coś pominął. Słońce niemal już zaszło i stojąc w
środku
najgłębszego, najciemniejszego lasu, Czarny Koń był ledwo widoczny. W ataku
nieokiełznanej wściekłości porzucił wszelkie myśli o ostrożności i, cofając się
kawałek od
bariery, ryknął na całe gardło:
- Cabie Bedlamie! Chodź tutaj! Wpuść mnie! Jestem Czarnym Koniem, twoim
przyjacielem i sprzymierzeńcem! Pospiesz się, nim ręka Cienia rozedrze podstawy
Smoczego
Cesarstwa i obróci wszystko w perzynę!
„Zbyt kwieciście - osądził - ale to go sprowadzi! Musi!” Parę sekund później coś
zaszeleściło w krzakach. Dobrze skrywało się za drzewami i krzewami, ale wkrótce
Czarny
Koń zobaczył, że jest zbyt małe jak na Cabe’a.
- - Czarny Koń. - Głos był dziecięcy i dziwnie pobrzmiewał.
- - Nie skrzywdzę cię, mały! Naprawdę jestem Czarnym Koniem, przyjacielem i
sprzymierzeńcem pana tych włości! - Starał się mówić kojącym tonem.
Chłopiec zbliżył się, choć nadal trzymał się cieni. Było coś dziwnego w jego
chodzie,
a oddech miał przyspieszony, jak po biegu. Może i biegł. Mógł być daleko stąd,
kiedy
usłyszał wołanie.
- - Podejdź bliżej, mały. Nie zrobię ci krzywdy. Jeśli zaniesiesz wiadomość
wiediminowi Cabe’owi Bedlamowi, na zawsze będę twoim dłużnikiem.
- - Nie podobasz mi się. Odejdź.
Czarny Koń przerył kopytami ziemię. Miał niewielkie doświadczenie w kontaktach z
dziećmi. Łatwiej stanąć w szranki ze Smoczym Królem niż przekomarzać się z
zarozumiałym
berbeciem. Istny cud, że ludzie dożywali dojrzałego wieku.
- Twój ojciec mógłby nauczyć cię manier, pędraku! Chłopiec wyprostował się i
syknął. Czarny Koń, który miał zamiar dodać coś obraźliwego w nadziei, że w ten
sposób
sprowokuje dziecko do posłuszeństwa, zawahał się. Reakcja chłopca była zbyt
gwałtowna,
zbyt...
- Mój ojciec nie żyje.
Słowa zabrzmiały zbyt lodowato, by wydało je ludzkie gardło. Hebanowy ogier
cicho
i spokojnie powiedział:
- Wyrazy współczucia. Kto był twoim ojcem, mały? Wiedział, że nie Cabe Bedlam,
nie po usłyszeniu syczących głosek. Całkiem możliwe, że dziecko było...
Jakby ośmielony pytaniem o pochodzenie, chłopiec przestał się ukrywać. Sądząc ze
wzrostu, miał jakieś dziesięć lat, może rok czy dwa więcej. Wzrost był najmniej
istotną z jego
cech. Czarny Koń, który kiedyś doszedł do przekonania, że widział już wszystko,
stwierdził,
że widok tego malca odebrał mu mowę.
Miał ciemne włosy, w których połyskiwało złoto. Oczy owalne, wąskie i czerwone,
płonęły jasno w ciemności. Nos był maleńki, niemal niewidoczny, a usta o
cienkich wargach
miały okrutny i wyniosły wyraz. Było to dziecko o umyśle starszym niż wskazywały
na to
przeżyte lata.
Chłopiec był urodziwy, choć w nieludzki sposób.
Warstwa łusek na twarzy powiedziała ogierowi, z kim ma do czynienia, jeszcze
zanim
chłopiec otworzył usta i pokazał ostre zęby i lekko rozwidlony język. Z bliska
Czarny Koń
wyczytał nienawiść w jego oczach, żywiołową, ślepą nienawiść, której nie powinno
żywić
żadne dziecko. Ten mały już był skrzywiony.
- Kolorem mojego pana był złoty. Mój ojciec był cesssarzem. - Smocze dziecko
śmiało spojrzało w oczy Czarnego Konia, i to Wieczysty pierwszy odwrócił wzrok.
Pisklę Smoczego Króla Złotego triumfalnie dodało:
- Ja też zossstanę cesssarzem.
XII
- Kyl! Gdzie jesteś?
Denerwujące smocze dziecko odwróciło się na dźwięk znajomego głosu. Czarny Koń
spojrzał w stronę, z której dobiegał. Znał tego, kto wołał. Trudno mu było
uwierzyć, że choć
raz coś poszło po jego myśli.
- - Tutaj, opiekunie! Jest tutaj!
- - Widzę go, Grath. Widzę... Czarny Koń! Mroczny rumak pokiwał głową.
- - Witaj, mój dobry przyjacielu Cabie!
Kyl, skrywając pod rnaską obojętności wcześniejszą dzikość, usunął się na bok i
patrzył, jak zbliża się wysoka postać w ciemnoniebieskich szatach, w
towarzystwie innego
dziecka. Dziesięć lat zmieniło, a zarazem nie zmieniło Cabe’a Bediama. Obdarzony
mistrzowskim talentem, mógł przedłużać swoje życie i zachować młodość przez
trzysta lat, a
nawet dłużej, jeśli nie spotka go gwałtowna śmierć, co było pospolitym problemem
magów.
Wydawał się wyższy, choć mogło to być złudzeniem wynikającym z pewności siebie,
z jaką
się poruszał. Wyglądał dokładnie tak samo jak dziesięć lat wcześniej, jak
dwudziestoparoletni
młodzian, ale tylko wtedy, gdy nie rzuciło się okiem na jego przystojną, trochę
kanciastą
twarz. Na pozór twarz się nie zmieniła - czujne oczy, które widziały
nieusłuchanego smoka,
jednocześnie koncentrując się na Czarnym Koniu, nos lekko zadarty i silna
szczęka, spuścizna
po dziadku, Nathanie. A jednak przy bliższym wejrzeniu twarz ta zdradzała wiek i
doświadczenie, którego brakowało wcześniej.
„Będzie większy od ojca i dziada - zadecydował kary ogier. - Może czeka go
bardziej
spokojne i owocne życie niż tamtych dwóch”.
- Czarny Koń! - Z odrobiną zdumienia, które mroczny ogier pamiętał ze wspólnie
spędzonych czasów, Cabe wyciągnął ręce, by dotknąć jego karku. Jednakże
znieruchomiał,
zanim palce wysunęły się za ochronną barierę. Jego oczy zwęziły się i dosłownie
zapłonęły
narastającą mocą. Szerokie pasmo srebra w czarnych włosach jakby rozbłysło. -
Jesteś
Czarnym Koniem, prawda? Nie cierpię myśli o tym, co mógłbym zrobić, gdybym
odkrył, że
jesteś jakimś smokiem z Burzowych Krain albo z Lochivaru. Smokiem, który wpadł
na
pomysł, iż podkradnie się tutaj w przebraniu starego i zaufanego przyjaciela.
Mógłbym zrobić
ci coś bardzo, bardzo nieprzyjemnego, powiedzmy, wywrócić cię na nice.
Czarny Koń roześmiał się.
- Przyjacielu Cabie, widzę, że od czasu naszego spotkania przed laty nabrałeś
paskudnego nawyku! Oczywiście, że jestem Czarnym Koniem! Któż inny śmiałby czy
chciałby być mną, zapytuję ciebie?
Kyl, którego twarz ożywiła się na wzmiankę o niebezpieczeństwie, znów stracił
zainteresowanie. Drugi chłopiec - mroczny rumak zobaczył, że ten też był
smokiem, ale
bardziej ludzkim, bardziej łagodnym - odetchnął z ulgą.
Cabe uśmiechnął się szeroko.
- Wejdź zatem, stary przyjacielu.
Jakby portal otworzył się w ochronnej barierze, która tak długo stała mu na
przeszkodzie. Czarny Koń wszedł, gdy pozostali cofnęli się, aby zrobić mu
miejsce. Grath,
starszy, chciał go dotknąć, lecz Kyl potrząsnął głową i syknął:
- - Wesssie cię i wyśle w ciemne miejsssca!
- - Przestań! - skarcił go Cabe. Popatrzył na dawnego towarzysza i przeprosił. -
Słucha opowieści innych smoków... i ludzi. To wymysły, ale co mogę poradzie? Są
tutaj
dłużej ode mnie.
- - Może będzie lepiej, gdy nieco zmienię powierzchowność. - Czarny Koń stał się
prawdziwym ogierem, zmieniając nawet wygląd oczu. - I jak, lepiej?
- - O wiele.
- - Chciałbym pomówić z tobą na osobności! Sprawa dotyczy mojego... powrotu do
twojego kraju.
Gdy we czwórkę ruszyli do Dworu, wiedźmin pokiwał głową.
- - Tak myślałem. Nie sądziłem, że wrócisz. Gryf powiedział, że poświęciłeś się,
aby
powstrzymać Cie...
- - Właśnie o tym musimy porozmawiać, kiedy zostaniemy sami, jeśli nie masz nic
przeciwko. - Wskazał na smoki, otwarcie zaciekawione rozmową starszych.
- - Przepraszam.
Czarny Koń potrząsnął głową.
- Nie ma powodu przepraszać! Chodź! A po drodze opowiedz mi o sobie i o tym, co
się stało z Gryfem. Znam tylko plotki z niegodnych zaufania źródeł.
Cabe najpierw poinformował go o wyprawie Gryfa, który wyruszył za Wschodnie
Morza do kraju swego pochodzenia. Gryf odkrył, że jego rodacy, mieszkańcy Krainy
Snów,
są oblężeni przez wilczych jeźdźców w czarnych zbrojach, Aramitów. D’Shay,
wilczy
jeździec przez pewien czas utrzymujący stosunki z różnymi Smoczymi Królami,
najwyraźniej
przeżył spotkanie w Penacles, które, jak wcześniej myślano, zakończyło się jego
śmiercią.
Pisma dostarczone do Smoczego Cesarstwa przez okręty neutralnego miasta
Irillianu nie
wdawały się w szczegóły co do losów D’Shaya. Przez kilka ostatnich lat lwioptak
wspierał
rewoltę wielu ludów podbitych przez Aramitów. Imperium wilczych jeźdźców chwiało
się w
posadach, ale wojna przebiegała powoli i krwawo. Wszak żołnierze w hebanowych
zbrojach
nie podbili większości swojego kontynentu za sprawą czystego przypadku.
- Toos rządzi w Penacles pod jego nieobecność - mówił Cabe. - Generał odrzuca
tytuł
władcy, choć wywierają na niego nacisk. Obaj chcieliśmy ruszyć na pomoc Gryfowi,
ale tym
sposobem nie pozostałby nikt, kto miałby oko na pewnych wichrzycieli.
- Mądra decyzja, Cabe! No, a teraz powiedz, co u ciebie? Pani z Bursztynu jest
twoją
połowicą, prawda?
Na tak bezceremonialną wzmiankę o żonie, pewny siebie wiedźmin poczerwieniał
niczym podrostek. Czarny Koń poznał, że śmiertelnik darzy swoją czarodziejkę
naprawdę
głęboką miłością.
- - Jest moją... połowicą. Mamy... mamy dwoje dzieci.
- - To cudownie! - ryknął Czarny Koń, nie bacząc, jak daleko niesie się jego
głos. Po
tylu ponurych wydarzeniach wieści o kontynuacji życia, co zawsze go fascynowało
i
zastanawiało, wprawiły go w dobry humor. Zwłaszcza że dotyczyły jednego z
niewielu
śmiertelników, którzy mu naprawdę ufali. - Musisz mi je przedstawić, oczywiście
za zgodą
Pani z Bursztynu!
Cabe uśmiechnął się z krzywo.
- Nie lubi być tak nazywana. Albo „wielmożna Gwen”, albo „pani Bedlam”. Ona
zarządza Dworem i zajmuje się naszymi dziećmi... co nie znaczy, że ja nie mam
prawa głosu.
Czarny Koń uciszył się, gdy w czwórkę wyszli z lasu na polanę, gdzie stała
wyjątkowa budowla zwana po prostu Dworem. Widok tego miejsca znów przypomniał mu
czas, kiedy przybył na ratunek Cabe’owi. Dwór stanowił niedościgniony przykład
połączenia
sił natury z ludzką inwencją. Trudno było powiedzieć, gdzie kończy się budynek,
a zaczyna
potężne drzewo, tworzące co najmniej połowę budowli. Niektóre ściany wzniesiono
z
drewna, inne z kamieni. Dwupiętrowe domostwo o jasnych wnętrzach, na co
wskazywały
niezliczone okna, doskonale harmonizowało z krajobrazem. W pobliżu stały inne
zabudowania, które, choć zaprojektowane z mniejszą dbałością i nie mogące równać
się z
pięknem cytadeli, w najmniejszym stopniu nie psuły urody całości.
Ludzie odrywali się od swoich zadań - ludzie i smoki, poprawił swoje
spostrzeżenie
Czarny Koń, próbując pogodzić się z koncepcją takiej współpracy - i patrzyli na
konia
kroczącego obok ich pana. Były to spojrzenia umiarkowanie zaciekawione, nie
przerażone, co
wyraźnie świadczyło, że przebranie dobrze pełni swą rolę. Oba smoczki nagle
popędziły w
stronę Dworu, być może chcąc uprzedzić domowników. Mroczny rumak zastanowił się,
jakiego przyjęcia może się spodziewać ze strony pani Dworu. Chłodnego, co
najwyżej.
Lepsze to niż otwarta wojna.
Kilka rodzin obu ras żyło tutaj po sąsiedzku i wydawało się, że nikomu to nie
przeszkadza. Człowiek i smok zajmujący się końmi przerwali pogawędkę, żeby
powitać
wiedźmina, a potem spojrzeć z podziwem na kroczące obok niego wspaniałe czarne
zwierzę.
Czarny Koń odpowiedział im spojrzeniem, zdumiony taką współpracą, taką
przyjaźnią.
Nawet w Irillianie czy Zuu, czyli w miastach, w których ludzie i smoki żyli
razem od wieków,
stosunki między mieszkańcami opierały się bardziej na uprzejmości i szacunku niż
na
przyjaźni.
- Była w ogrodzie, kiedy wyszedłem szukać Kyla - wyszeptał Cabe, kiwając głową w
odpowiedzi na ukłony mijanych mieszkańców. Jego zakłopotana mina wprawiła
Czarnego
Konia w rozbawienie. - Mam nadzieję, że tam ją znajdziemy.
Krótkim skinieniem głowy Czarny Koń dał znać, że rozumie. Zaczynał się
niecierpliwić, gdyż pewne pytania wymagały bezzwłocznych odpowiedzi. Spotkanie
było
radosne, ale Cień stanowił problem, o którym nie wolno było zapominać.
Znaleźli Gwen w ogrodzie. Kyl i Grath stali cierpliwie u jej boku. Czarodziejce
towarzyszyły dwie uderzająco piękne kobiety. Choć nie był znawcą ludzkich
gustów, Czarny
Koń wiedział, że są zdolne uwieść każdego mężczyznę. Wiedział też, że kobiety te
nie są
ludzkie. Były to smoczyce, dużo bardziej wprawne w zmienianiu kształtów niż
smoki, ale za
to znacznie mniej utalentowane, jeśli chodzi o czary.
Ich uroda bladła jednak w porównaniu z pięknem klęczącej obok nich kobiety,
która
poprawiała ubranko małemu chłopcu, ludzkiemu, może dwa lata młodszemu od
smoczków.
Długie, bujne loki spływały jej na plecy, a pasemko srebra, mniejsze i węższe
niż u Cabe’a,
podkreślało ich ognistą barwę. Dopasowana sukienka koloru szmaragdów uwydatniała
zaokrąglone kształty, które były, według standardów większości mężczyzn znanych
Czarnemu Koniowi na przestrzeni stuleci, wielce interesujące. Pani Bedlam
podniosła się i
zwróciła w ich stronę urodziwą twarz o błyszczących oczach - oczach, których
barwa
doskonale współgrała z sukienką - kształtnym nosku i pełnych czerwonych ustach.
Uderzająco piękne oblicze psuł tylko wyraz zaniepokojenia. Zaniepokojenia i
nieufności.
Na jej widok Czarny Koń nie mógł się oprzeć uczuciu zadowolenia i zarazem
rozczarowania, że jest jedyny w swoim rodzaju i nie ma odpowiednika przeciwnej
płci.
Gdyby miał wybór, jego towarzyszka przypominałaby żonę Cabe’a pod względem
inteligencji i urody.
„Nawet wieloświat nie jest na to gotowy!” - pomyślał z humorem i przelotnym
żalem.
- - S’sseresa - zawołała Gwen. Jedna ze smoczyc postąpiła bliżej. Nie
spuszczając
oczu z karego rumaka, czarodziejka powiedziała: - Zabierz, proszę, Aurima i
innych do ich
pokojów i zajrzyj też do Valei. Wkrótce powinna zbudzić się z drzemki.
- - Jak sobie życzysz, pani. - Dziwne, smoczyce chętne były wypełnić polecenia
człowieka. Czarny Koń doszedł do przekonania, że miały kilka lat, by do tego
przywyknąć.
Jedna wzięła młode własnej rasy, druga pochyliła się do złotowłosego malca,
wyszeptała parę
słów i wzięła go za rączkę. Ruszyła wolno za pozostałymi.
- - Kyl powiadomił mnie, że wróciłeś - zaczęła lodowatym tonem Gwen. - Miałam
nadzieję, że fantazjuje. Niestety, nie.
- - Byłaś odrobinę serdeczniejsza, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, pani
Bedlam - czy mogę złożyć ci powinszowania? - i nie widzę powodu do dalszej
nieufności.
Nie wróciłem z własnej woli, mimo że widok tego świata sprawia mi niepomierną
radość.
Zostałem zmuszony przez kogoś twojej profesji.
Lód stajał. Nie do końca.
- Kilka ostatnich lat przeżyliśmy bez większych trosk. Mam teraz dzieci, Czarny
Koniu. Dzieci, które powinny dorastać w spokoju.
Czarny Koń roześmiał się, nie bacząc na wściekłą minę gospodyni.
- - Tak mi przykro, że budzę cię z tego snu, czarodziejko! Skoro trzymasz rękę
na
pulsie wydarzeń, powinnaś wiedzieć, że wbrew niechęci do zjednoczenia się pod
jednym
sztandarem, Smoczym Królom daleko jest do potulnych baranków! W tej chwili klany
Srebrnego przygotowują się do zadania ciosu, a z Cieniem na wolności...
- - Czekaj! Coś powiedział? - Cabe stanął między nimi, początkowo z zamiarem
powstrzymania ich od rzucenia się na siebie. Teraz jednak był zainteresowany
wyłącznie
słowami Czarnego Konia. - To przyszedłeś nam powiedzieć?
Cofając się, żeby uspokoić przyjaciela, mroczny rumak pokiwał głową. Nawet
wielmożna Gwen słuchała z najwyższą uwagą. Gniew zniknął, zastąpiony przez
niepokój o
męża i dzieci.
- Nareszcie chcesz słuchać! Dobrze! Powinno być dla ciebie oczywiste, że skoro
ja
wróciłem, to wrócił również Cień! Nasz znajomy o mętnym obliczu jest gorszy od
samego
zła! Jakimś sposobem zaklęcie, które zakończyło naszą banicję, sprawiło, że Cień
stal się
bliski swemu pierwowzorowi! Jest człowiekiem owładniętym czystym szaleństwem, a
jego
osobowości zmieniały się za każdym razem, gdy go spotykałem! Obawiam się, że
wraca do
pierwotnego stanu umysłu, a stan ów może być najgorszym ze wszystkich!
Gwen usiadła, niespokojnie pocierając ręce.
- - Winnam ci zatem przeprosiny. Jeśli mówisz prawdę...
- - To nie wszystko! Zbyt nisko oceniałem wiek mego niegdysiejszego towarzysza!
Jeśli mam rację, pośród nas z powrotem chodzi czarnoksiężnik Vraad!
Miano to nic nie mówiło Cabe’owi, choć nosił w sobie wspomnienia dziadka, który
dogłębnie studiował starożytne rasy. Gwen natomiast pobladła i obrzuciła
wiedźmina takim
epitetem, że mąż spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- A kto to taki ten Vraad? Różni się od nas?
Pani Bedlam powoli pokiwała głową. Zacisnęła zęby, popatrując na Czarnego Konia.
Po chwili powiedziała:
- Z północnych ziem nie docierało do nas nic nadzwyczajnego. Jedyne wiadomości
dotyczyły faktu, że Melicard nosi się z zamiarem poślubienia jakiejś księżniczki
z zachodu.
Szkoda mi tej kobiety.
- Stanowią dobraną parę, czarodziejko. Ona może być jego zbawieniem. Jest
również
utajoną adeptką magii.
Cabe położył rękę na ramieniu żony. Ona objęła go w pasie. Wiedźmin uśmiechnął
się
smutno, jakby godząc się z końcem pięknych, spokojnych czasów.
- Wydaje się, że sporo wiesz, Czarny Koniu. Może wyjawisz nam, skąd.
Mroczny rumak przychylił się do prośby. Umiejętności Drayfitta nie zaskoczyły
Cabe’a, w przeciwieństwie do jego poczynań w imieniu króla. Spotkał go tylko
raz, na
krótko, ale zdążył nabrać do niego szacunku. Bedlamowie wiedzieli o krucjacie
Melicarda i
jego nadgorliwym doradcy, Malu Quorinie, lecz szpiedzy donosili tylko o
zwyczajnych
najazdach, które w ciągu ostatnich lat stawały się coraz rzadsze. Nie wiedzieli
nic o Cieniu
ani o knowaniach Srebrnego Smoka, dlatego słowa Czarnego Konia wprawiły ich w
oszołomienie. Dla Gwen były one ukoronowaniem lęków, które zawsze wzbudzał w
niej
zakapturzony wiedźmin; dla Cabe’a oznaczały tragiczny koniec kogoś, z kim się
przyjaźnił i
komu współczuł. To, że prawdziwy Cień mógł być istotą mało sympatyczną,
zasmuciło go
jeszcze bardziej.
- - Zawsze przyjmowałem, że klątwa ta skrywa z gruntu przyzwoitego człowieka.
- - Bajka! To jest prawdziwe życie! Cień jest Vraadem, a oni, z nielicznymi
wyjątkami, byli aroganccy i amoralntf Świat po nich nie płakał, co jestem
skłonny zrozumieć!
Zdumiewa mnie, że ty i twoi pobratymcy jesteście potomkami ich rasy.
- - Cabe. - Gwen mocno ścisnęła jego rękę. - Jeśli wszystko, co on mówi, jest
prawdą...
- Nie chciałbym... Przerwała mu.
- Jeśli mówi prawdę, to znaczy, że zostaliśmy celowo wprowadzeni w błąd. Ktoś
uśpił
naszą czujność, wprawił nas w fałszywe poczucie bezpieczeństwa.
Wiedźmin pokiwał głową.
- Srebrny Smok albo Melicard. Bardziej prawdopodobne, że jego doradca, Quorin.
Ciekaw jestem, czy pan Lasu Dagora wie o tym. Był wyjątkowo spokojny.
Czarny Koń nerwowo uderzył w ziemię kopytem. Słowa, które popłynęły z jego
pyska, zabrzmiały niemal jak często powtarzana litania.
- Ależ ze mnie głupiec! Powinienem przyjść do ciebie w chwili, gdy odzyskałem
wolność! Teraz może już być za późno!
Cabe skrzywił się.
- - Potępianie się nie przyniesie ci nic dobrego. Dość często sam to robiłem, by
wiedzieć. Musimy skontaktować się z Zielonym Smokiem i z jego pomocą dowiedzieć
się,
skąd ta kurtyna milczenia między nami a północą. Powiedziałeś, że Smoczego Króla
Srebrnego i Cienia wiązać może jakiś pakt. Orientujesz się, czego może dotyczyć?
- - Podejrzewam, że częściowo księgi, notatek Cienia na temat jego nikczemnych
czarów. Ta księga jednak obróciła się w proch, dzięki mnie. Bez niej Cień będzie
musiał
zaczynać od zera. Raz powziąłem mniemanie, że wszystko pamięta, ale uważam, że
musiał to
być stan przejściowy, bo inaczej skąd jego poszukiwania?
- - Uważasz zatem, że zamyśla odtworzyć pierwotne zaklęcie? Ale po co, skoro
jego
klątwa się skończyła?
- - Może nie. A nawet gdyby, to co by mu zostało? Przyjacielu Bedlamie, jeśli
Cień
dawno temu pragnął nieśmiertelności, dlaczego nie miałby pożądać jej teraz?
Towarzyszka wiedźmina, która milczała podczas tej wymiany zdań, odwróciła się do
Czarnego Konia.
- Martwię się o Talak. Sytuacja sprawia wrażenie beznadziejnej. Czy mamy
pozwolić,
by tak trwało dalej?
Czarny Koń rozumiał, czego się obawiała. Nadchodził doskonały czas dla smoków,
żeby uderzyć na miasto.
- Wróciłbym tam niezwłocznie, gdyż zawdzięczam wolność księżniczce Erini, ale
brak mi siły i woli, żeby otworzyć odpowiedni portal.
- Pozwól mi sprawdzić.
Gwen wyciągnęła ręce, jakby chcąc odepchnąć ogiera. Czarny Koń czuł jej sondę
tańczącą po jego istocie, przystającą tu i ówdzie, gdy czarodziejka szukała
przyczyny jego
słabości. Kiedy zakończyła badanie, opuściła ręce i pokiwała głową.
- Znalazłam więź łączącą cię z... kimś innym.
Nie dowierzając, sam to sprawdził. Jego sonda była słabsza, osłabiona jak
wszystkie
jego zdolności, ale w końcu znalazł to, co zlokalizowała Gwen. Roześmiał się,
czując cienkie,
magiczne pasmo, niewidoczne i niematerialne, ale nie dające się rozerwać.
- - Więź Drayfitta! Drugi raz! Niech szlag trafi tego maga! Czy nigdy się od
niego
nie uwolnię?
- - Taka sama? - zapytała wielmożna Gwen. - Większość więzi wykonana jest w ten
sam sposób, ale ta nie.
Czarny Koń sprawdził ponownie.
- - Nie... i to tłumaczy moją słabość. Stałem się źródłem siły dla Drayfitta.
Więź
osłabia mnie powoli, ale... jest zbyt przypadkowa. Myślę, że zrobiła ją
nieświadomie
księżniczka Erini.
- - Przerwij ją - podsunął Cabe.
- - Nie może. Jeśli tak zrobi, straci wszystko to, co już zyskał Drayfitt. -
Gwen
skrzywiła się. - Można powiedzieć, że stary czarodziej kradnie esencję Czarnego
Konia, jego
istotę.
- - Jestem więc pożerany żywcem!
- - W samej rzeczy.
Cabe skrzywił się z niesmakiem.
- - Jak możemy temu zaradzić?
- - Jeden ze sposobów polega na zabiciu Drayfitta. Jeśli więź nie zostanie
uszkodzona, wszystko, co ukradł, wróci do prawowitego właściciela. Czarny Koń
mógłby
nawet coś zyskać.
- Nie chcę nic od Drayfitta! Nie jestem wampirem ani mordercą! Pani Bedlam
wzruszyła ramionami.
- - Nathan nigdy nie nauczył mnie czegoś takiego. Myślę, że podobne koncepcje
budziły w nim odrazę równą twojej, Cabe. A jednak...
- - Co? - Czarny Koń zrobił się niespokojny. Cieszył się istnieniem i miał
zamiar
cieszyć się nim nadal, choć jego szansę coraz bardziej malały.
- - Jeśli zdołasz go namówić do zerwania więzi od jego końca...
- - Dlaczego on mógłby zrobić to, czego ja nie mogę?
- - On stworzył pierwotną więź. - Gwen popatrzyła na Czarnego Konia, który
pomyślał, że tak samo musi patrzeć na swoje dzieci, kiedy zamęczają ją głupimi
pytaniami.
- - Wybacz mi, Pani z Bursztynu! Od wieków nie spotkało mnie tyle nieszczęść!
Obawiam się, że nie znoszę ich zbyt dobrze! Jestem bezsilny, podczas gdy Cień...
Gwen przerwała mu.
- Daj spokój z przeprosinami, Wieczysty. Może i nie jesteś do końca demonem, za
którego wciąż cię biorę, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zawsze sprowadzasz
nieszczęście. Dla dobra mojej rodziny i pokoju tych krain, chcę powstrzymać
Cienia, nawet
jeśli musi to oznaczać przestawanie z tobą. Nie twierdzę, że mam rację, czuję
jednak, że
dzieci są bezpieczniejsze, gdy ty jesteś daleko.
Czarny Koń przekrzywił głowę i spojrzał na magów, zatrzymując spojrzenie na
Gwen.
- Ludzie są dziwną, pokręconą rasą, a ty, pani Bedlam, jesteś tego pierwszym
przykładem. Po części akceptujesz przyjaźń ze mną, lecz z drugiej strony... nie
będę kończyć,
nie ma na to czasu. Porozmawiamy, kiedy będzie po wszystkim, jeśłi oczywiście
tak się
stanie.
Bardziej w celu skierowania rozmowy na bezpieczniejsze tory niż z innych
względów,
Cabe wtrącił:
- - Jeśli Drayfitt ma przerwać więź, to będziesz musiał do niego pójść.
- - Jestem tego świadom. Ta myśl nie napawa mnie radością. Drayfitta nie ma w
Talaku. W ten sposób miasto zostało na łasce Mala Quorina.
- - Zajmiemy się tym. Nadszedł czas, żeby mistrz wiedźmin Cabe Bedlam i jego
ukochana małżonka, potężna czarodziejka - która zaczarowała moje serce! -
wielmożna
Gwen, odwiedzili miasto-państwo w typowo czarnoksięskim stylu.
Żona obrzuciła go figlarnym spojrzeniem.
- - Materializując się na schodach pałacu?
- - To chyba niezbyt dobry pomysł. Gdyby to było takie łatwe, Smoczy Królowie
zrobiliby to dawno temu. Myślałem o bramach miejskich, o przybyciu z fanfarami i
sztucznymi ogniami - wszystko iluzja, ma się rozumieć.
- - Jaki podamy powód wizyty, mężu?
- - Propozycję pokoju. Melicard zawsze miał przychylne ucho na takie rzeczy.
Nadal
pod maską tej okropnej twarzy kryje się człowiek o dobrym sercu.
- - W znacznej mierze to księżniczka Erini wydobyła tego człowieka na
powierzchnię - dodał Czarny Koń. - Byłaby dobrym sprzymierzeńcem, pod warunkiem,
że się
pobiorą. Zgoda. Skoro wy zaopiekujecie się miastem, ja zajmę się swoimi
sprawami!
Odczuwam niepomierną ulgę, ale co będzie z dziećmi pod waszą nieobecność?
- - Nawet Cień potrzebuje zezwolenia, żeby wejść na ten teren. Dzieci będą tutaj
bezpieczne.
Czarny Koń nie postawił drugiego pytania. „Ale czy można im zaufać?” -
zastanawiał
się, myśląc o wyższym z dwóch smoków. Jaki będzie Kyl, gdy dorośnie? Już teraz
za bardzo
przypominał swojego ojca.
,3ędzie czas na zmartwienia, kiedy uporamy się z obecnym problemem!” Z
przyzwyczajenia stanął dęba, zamierzając wezwać portal do podróży na północ.
Dopiero gdy
nic się nie stało, przypomniał sobie o poniesionym uszczerbku.
Cabe pierwszy zrozumiał, co się dzieje.
- - Nie masz siły i woli, żeby otworzyć bramę, prawda?
- - Niestety.
Wiedźmin po chwili namysłu powiedział:
- - Żadne z nas nie było w tej części świata od lat. Nasze portale zależne
byłyby w
dużej mierze od ślepego trafu, z wyjątkiem...
- - Z wyjątkiem?
Cabe popatrzył na Gwen.
- Myślę, że jest tylko jedno miejsce, którego nigdy nie zapomnę. Cytadela
Azrana.
- - Zostały z niej ruiny. Czary chroniące ją przed żywiołami Piekielnych Równin
i
upływem czasu przestały działać już dawno.
- - Byłeś tam?
- - Owszem. - Czarny Koń zadecydował, że lepiej nie wdawać się w szczegóły
spotkania z emisariuszem Panów Umarłych.
- - Mimo wszystko nadal pamiętam dostatecznie dużo, by dostarczyć cię tam
bezpiecznie. Co ty na to?
- - Skoro nie muszę się obawiać lądowania w płynnej skale czy podczas wielkich
wstrząsów, zgoda.
Cabe obdarzył go krzywym uśmiechem.
- Dzięki za zaufanie.
Brama pojawiła się, gdy tylko skończył mówić - znak, że przyzwyczaił się do
swoich
umiejętności od czasu ostatniego spotkania. Czarny Koń przyjrzał się bramie,
bardziej z
powodu własnego niepowodzenia niż braku wiary w umiejętności wiedźmina. Kiedy
jego
ciekawość została zaspokojona, odwrócił się, żeby pożegnać się z parą magów.
- - Dziękuję za pomoc, Cabie Bedlamie, i tobie, Pani z Bursztynu.
- - Proszę, nie nazywaj mnie tak.
- - Przepraszam! Zostałem uprzedzony i zapomniałem. Powoli pokręciła głową.
- - To ja przepraszam. Nie czas na drobiazgi.
- - Powodzenia, Czarny Koniu. - Cabe pomachał ręką. - Wyruszymy, gdy tylko
będzie to możliwe.
- - Nie zwlekajcie. Panuje spokój, ale lepiej nie ryzykować, prawda? - Hebanowy
ogier stanął na zadnich nogach. - Uważajcie na siebie, przyjaciele! Cień może
uderzyć w
każdej chwili i każdym sposobem! Bądźcie czujni!
Usłyszał zawołanie Cabe’a:
- Będziemy! - Potem świat przekręcił się, gdy wpadł w portal. Przed nim wybuchła
furia Piekielnych Równin, szyderczym salutem witając jego powrót. Brama znikła,
gdy tylko
się z niej wyłonił. Nie tracąc czasu, natychmiast sięgnął do wewnętrznej więzi i
stwierdził, że
cel jego poszukiwań jest gdzieś na południu.
Czarny Koń modlił się, żeby po drodze przyszedł mu do głowy pomysł, jak
przekonać
czarodzieja do zerwania więzi. Prześladowała go dokuczliwa myśl, że może zostać,
po raz
trzeci, więźniem Drayfitta.
Byłoby to nawet zabawne... gdyby nie fakt, że wiedział, iż tym razem ucieczka
nie
będzie możliwa. Drayfitt z pewnością o to zadba.
Cabe stał w ogrodzie Dworu, obejmując żonę. Oboje patrzyli w miejsce, w którym
zniknął Czarny Koń. Cabe zamrugał i uśmiechnął się.
- - Powinniśmy robić to częściej.
- - Stale ci to powtarzam. Jak myślisz, dlaczego wyprawiłam stąd dzieci? Spacer
po
ogrodzie niesie ukojenie.
Podeszli do ławki. Pani Bedlam usiadła. Po jej twarzy przemknęło zmieszanie.
- - Co się stało? - zapytał Cabe, zajmując miejsce obok niej.
- - Pomyślałam, że Aurim tu jest, ale to głupie. Nie ma go.
- - Wysłałaś Aurima, Kyla i Gratha do ich pokojów, pamiętasz? Musieliśmy
porozmawiać w spokoju.
- - W spokoju. - Pocałowała go. - Nie mamy go zbyt wiele, prawda?
- - Nie. Ale nie możemy się uskarżać. Przez parę lat było naprawdę spokojnie.
Nawet w Talaku.
Gwen wsunęła się w jego ramiona.
- Miejmy nadzieję, że tak zostanie. Nie cierpię, gdy coś psuje tak śliczny
dzień.
Pocałowali się, a potem siedzieli w milczeniu, słuchając śpiewu ptaków i ciesząc
się
dniem. Żadne nie wspomniało o powrocie Czarnego Konia, o armii Talaku ani o
intrygach
Cienia. Jaki był sens mówienia o takich rzeczach?
Żadna z nich się nie wydarzyła.
XIII
Minął dzień od wymarszu kolumny, i był to dzień zmian. Początkowo Erini nie
mogła
dociec, na czym one polegały. Zerknięcie jednego z pałacowych strażników, krótka
wymiana
zdań między służącymi, wyszukana uprzejmość doradcy Quorina. Ostatnie martwiło
ją
najbardziej, skoro bowiem doradca miał powody do okazywania jej grzeczności,
najpewniej
oznaczało to kłopoty.
Zachowanie Melicarda było jedynym pozytywnym następstwem wczorajszych
wypadków. Król był w naprawdę radosnym nastroju.
Ostatnia zmiana nie tyle ją zmartwiła, co wprawiła w pomieszanie. Iston najpierw
nalegał, że powinna pozwolić jego ludziom otoczyć się opieką, a teraz wynajdywał
powód za
powodem, żeby ich odwoływać. Galea powiedziała, że kapitan przebywa gdzieś poza
pałacem, musztrując swój oddział, jak przystało na dobrego dowódcę; Magda
skwitowała jej
naiwne wyjaśnienie rozbawionym uśmiechem. Erini przypuszczała, że żadna nie wie,
co
naprawdę porabia Iston.
Śniadanie z Melicardem poszło,jak po maśle”, jak mawiał jej ojciec. Księżniczka
była
zdumiona, jak ujmujący potrafi być król. W rozmowach coraz częściej nawracał do
czasów
pokoju, czasów bez Smoczych Królów, i do tego, co miał nadzieję osiągnąć. Zaczął
nawet
mówić o przerzuceniu mostu nad przepaścią, którą stworzył między sobą a
sąsiadami,
zwłaszcza Penacles i Irillianem. Nakreślona podczas posiłku przyszłość byłaby
sielankowa,
gdyby nie jeden szczegół.
W tym nowym świecie nie było miejsca dla smoków. To popsuło skądinąd cudowny
poranek. Erini po namyśle odłożyła tę sprawę na bok, obiecując sobie, że po
ślubie
rozpocznie własną kampanię.
Po raz pierwszy Melicard poruszył temat małżeństwa.
Spacerowali po jednym z licznych marmurowych tarasów, które musiały być
ulubionym elementem architektonicznym budowniczego pałacu. Dwaj gwardziści
stanęli na
baczność, honorując królewską parę. Erini, w rodzinnym domu otoczona tuzinami
straży,
zdumiała się na widok skąpej ochrony, ale Melicard byl pewny swojego
bezpieczeństwa.
Erini miała co do tego wątpliwości.
- Wprowadziliśmy pewne zmiany, moja księżniczko. Wiesz o tym, prawda?
- Skąd mogę wiedzieć? Jestem tutaj od niedawna.
Król przymknął oko (w blasku słońca wydawało się, iż zamknął oboje oczu) i
dokonał
szybkich obliczeń. Spojrzał na nią i uśmiechną! się zdrową połową ust.
- Krótko, prawda? Czuję się tak, jakbyś tu była od zawsze. Quorin mówi to samo.
„Z tym, że jego słowa skrywają inne znaczenie” - pomyślała księżniczka z ponurą
satysfakcją.
- To mój dom. Ja też tak czuję.
Melicard odwrócił się z zakłopotaniem. Nie wyznawał się dobrze na takich
subtelnościach. Jego domeną były bitwy i zemsta.
- - Czy mówiłem ci, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje tylko w bajkach?
Chyba nie miałem racji.
- - Nie miałeś. Wiem z własnego doświadczenia.
Bez namysłu podniósł drewnianą rękę i ujął jej dłoń. Sztuczna kończyna była w
dotyku przyjemnie chłodna, gładka i wcale nie sprawiała wrażenia martwego
kawałka
drewna. Erini zauważyła, że charakter substancji zależy od nastroju jej
narzeczonego.
- Nie umiem ci powiedzieć, jak długo trwać będzie obecna krucjata, ani nawet czy
zakończy się za naszego życia. Bez względu na to, jeśli masz ochotę, możemy
zakończyć
„królewskie konkury” i zacząć planować... przyszłość.
Roześmiała się cicho, zachwycona sposobem, w jaki to wyłożył.
- - Małżeństwo? Czy tego słowa szukałeś, wasza wysokość? Melicard z udawaną
powagą pokiwał głową.
- - Tak, chyba tak.
Jej pocałunek okazał się właściwą odpowiedzią. Podobnie jak ze sztuczną ręką,
ledwo
zauważyła, że część ust, które dotknęła wargami, nie była prawdziwa. Elfie
drewno było
drewnem tylko wówczas, gdy za takie je uważali. Ich wiara przemieniła je w żywe
ciało.
- Wasze wysokości... - Głos Quorina zmroził słoneczny dzień i zgasił ognie
szczęścia,
które zapłonęły w oczach Erini po usłyszeniu propozycji Melicarda. Pewną
przyjemność
sprawił jej tylko widok miny intruza. Doradca był skonfundowany i wściekły, i
ledwo
panował nad tymi emocjami. Erini posłała mu grzeczny, ale z gruntu nieszczery
uśmiech.
- - O co chodzi, Quorin? - Melicard, w przeciwieństwie do narzeczonej, obnażył
zęby w czymś, co raczej nie mogło zostać nazwane uśmiechem. Dzikość grymasu
zaskoczyła
doradcę, który nigdy nie spotkał się z czymś takim w odniesieniu do siebie. -
Rozkazałem,
żeby nikt nam nie przeszkadzał. Ciebie to też dotyczy.
- - Wybacz mi, panie... Odniosłem wrażenie... - wlepił wzrok w księżniczkę,
która
pomyślała, że doradca nie spodziewał się zastać ich na tak zażyłej stopie.
- - Skoro już tu jesteś, Quorin, coś dla mnie zrobisz.
- - Słucham, panie. - Rozbiegane oczy znów zatrzymały się na Erini.
- - Ogłoś, że w czasie rozpoczęcia kampanii i z nastaniem nowej ery, którą
zapoczątkuje Talak, księżniczka Erini z Gordag-Ai zgodziła się zostać moją
królową.
Pobierzemy się podczas ceremonii z udziałem wszystkich mieszkańców miasta za...
kiedy,
moja księżniczko?
Erini uśmiechnęła się do Melicarda. „Nareszcie!”
- Skoro małżeństwo zostało umówione jeszcze zanim nauczyłam się chodzić, z mojej
strony nie trzeba wielkich przygotowań. Chciałabym, żeby nasz ślub odbył się jak
najszybciej.
Doradca odzyskał trochę zimnej krwi. Z lekkim błyskiem w oku szybko powiedział:
- Ceremonia zaślubin nie królewskiej miary byłaby uchybieniem, wasza wysokość.
Rodzina księżniczki będzie chciała w niej uczestniczyć. Również wszyscy wielmoże
z obu
miast-państw upomną się o swoje prawa. Takie wydarzenie wymaga stosownej oprawy.
Erini zesztywniała.
- Nigdy nie zależało mi na wystawnym weselu. Gotowa jestem wziąć ślub nawet w
tej
chwili, jeśli tylko jest tu ktoś, kto mógłby nas połączyć.
Melicard poklepał ją po ręce.
- - Jestem tego samego zdania, lecz Quorin na nieszczęście ma rację. Winniśmy
twojej rodzinie i ludowi uroczystość, a nawet festiwal.
- - Jeden miesiąc, wasza wysokość! Skoro dałem radę zebrać kilka tysięcy
żołnierzy,
zorganizowanie wesela będzie fraszką! Wystarczy jeden miesiąc!
- - Tak długo? - Król stał się sceptyczny. - Miałem nadzieję, że co najwyżej dwa
lub
trzy tygodnie. Urządź mniejszą ceremonię. Tylko szlachta i rodzina królewska z
Gordag-Ai.
Ogłoś, że festiwal dla ludu odbędzie się dwa tygodnie później. Zrozumieją.
Quorin, pokonany, westchnął ciężko.
- A zatem dwa tygodnie. Czy mogę pierwszy złożyć gratulacje? Melicard
podziękował, ale Erini zdobyła się tylko na oschłe skinienie głowy. Doradca
odwrócił się,
żeby, jak się wydawało, przystąpić do przygotowań, zwłaszcza wypisania
zaproszeń, które
posłaniec powiezie do Gordag-Ai. Księżniczka pomyślała, że ustąpił zbyt łatwo.
Miała
wrażenie, że jego głównym celem było dopilnowanie, aby wesele nie odbyło się od
razu.
Miesiąc czy dwa tygodnie - opóźnienie pozostawało opóźnieniem.
- - Coś cię trapi?
- - Nie. Żałuję tylko, że nie możemy pobrać się od razu.
- - To byłoby przyjemne, ale już pogwałciliśmy nakazy protokołu. Wedle prawa
zaloty powinny trwać pełen miesiąc, a datę wesela należałoby wyznaczyć w
terminie od
czterech do sześciu miesięcy po ich zakończeniu.
- - Miesięcy, w czasie których wszystko może się zdarzyć. Czy tak postanowili
nasi
ojcowie?
- - Tak było, gdy wychodzili za nasze matki. Noszenie korony czasami wymaga
świecenia dziwnym przykładem. Ale dość tego. Uprzykrzona obecność Quorina
przypomniała mi o obowiązkach. Kampania już w toku, a ja jestem odpowiedzialny
za
miasto.
- - Skoro mam być królową, czy nie powinnam się nauczyć, jak rządzić twoim
ludem?
Melicard uśmiechnął się.
- Masz rację, choć obawiam się, że twoja obecność tylko będzie mnie rozpraszać.
Ale
dobrze. Chodź ze mną. Zobacz, jak dbam o swoje dzieci. Może nawet podsuniesz
parę
nowych rozwiązań i pomysłów.
Wstrzymała się od komentarza, zastanawiając się, jak zareaguje na jej
propozycje.
Gdy wychodzili z tarasu, Erini zauważyła, że strażnicy zmienili się. Wartę
pełnili dwaj
nowi żołnierze. Pamiętała ich z patrolu, który zatrzymał ją, gdy opuszczała
ogród z
Drayfittem. Z patrolu Ostlicha.
- Znów mnie zostawiasz - szepnął do niej Melicard. - Twoje myśli uwielbiają
podróżować.
Erini nagle zacisnęła rękę na jego ramieniu. Gdyby nie było z elfiego drewna,
prawdopodobnie odcięłaby mu dopływ krwi. Ostatnie słowa wstrząsnęły nią do
głębi, gdyż
oczyma wyobraźni ujrzała, iż rzeczywiście zostawia narzeczonego - i że oboje nie
żyją.
Z ruin wieży Cień patrzył na zatrzymującą się kolumnę.
Wzniesiona dawno temu wieża była ostatnią pamiątką po siostrzanym mieście
Talaku.
W niedawnej przeszłości - dla zakapturzonego czarnoksiężnika określenie to
odnosiło się do
kiłku ubiegłych stuleci - miasto zostało zniszczone. Maszerujące wojska ominęły
je z daleka,
być może z obawy, że duchy zmarłych mogą obrzucić klątwą ich krucjatę.
„To nie upiorów swojego umysłu musicie się obawiać” - pomyślał wiedźmin niemal
obojętnie. Nie interesowało go co się stanie z wielką armią Talaku - obchodził
go tylko los
Drayfitta. Sędziwy czarodziej był jedynym ogniwem łączącym go z zaklęciem
nieśmiertelności. Musiał dowiedzieć się od niego pewnych rzeczy, tego
wszystkiego, co
umknęło mu z pamięci po krótkim kontakcie z wszechwiedzą. Przeklął osobowość,
która była
wówczas górą. Zamiast wykorzystać tę wiedzę i zabrać się do pracy, postanowiła
odprężyć
się, zadrwić z niego i udawać głupiego. Każde z minionych wcieleń niewiele miało
do
zaoferowania. Szaleńcy i durnie, jak jeden. Dla Cienia byli obojętni, niegodni
rasy Vraadow.
Przypadek odmienił bieg rzeczy. Niestety, niewłaściwe użycie przez Drayfitta
jednego
zaklęcia zapewniło Cieniowi zarówno nieśmiertelność, jak i ostateczną śmierć. O
wyniku
decydował czas.
,Jestem Vraadem. Tezerenee. Teraz ja dzierżę smoczy sztandar”. Który namiot
należał
do wychudzonego śmiertelnika? Cień zamrugał i ujrzał rozległy obóz w zbliżeniu,
choć leżał
o godzinę drogi na południe. Nie miał żadnych zahamowań przed dostosowywaniem
ciała do
zaistniałych potrzeb, choć dla większości magów zmiennokształtność była
kosztownym i
trudnym zaklęciem. Rzeczywista fizyczna zmiana była ostatecznością, gdyż
wymagała
ogromnie subtelnych manipulacji. Te miernoty bały się zerwania naturalnych sił
tego świata,
co nie było żadną przeszkodą dla Vraada. Trudno uwierzyć, że ci ludzie byli
potomkami jego
rasy. Dowód stanowili ci, którzy dowiedli, jak Bedlamowie, że magia nadal jest
ostatecznym
narzędziem.
- Cabe - mruknął, wspominając pierwsze spotkanie. Chłopak był śmiertelnie
przerażony i zupełnie nie rozumiał, kim jest.
Ruch w obozie przerwał rozmyślania. Cień zmarszczył czoło, zastanawiając się,
dlaczego traci czas na rozpamiętywanie czegoś tak nieznaczącego. I to nie po raz
pierwszy.
Wszystko, co robił w ostatnich dniach, budziło wspomnienia, a z nimi wiązały się
emocje.
Vraadowie nie byli na nie odporni. Niekiedy nawet stawali się ich niewolnikami.
A jednak
jego wspomnienia, od których nie mógł się uwolnić, dotyczyły tych podrzędnych
stworzeń,
które mogły być nazwane tylko jego wrogami. To nie miało sensu. W większej
części życie
tych nieudaczników było krótkie jak błysk spadającej gwiazdy. Wielu było
bezwolnymi
narzędziami jego woli.
Pojawienie się zamierzonego celu uchroniło go przed dalszą introspekcją.
Drayfitt wyglądał na zmęczonego, widocznie nie był przyzwyczajony do długiej,
nużącej jazdy wierzchem. Cień mlasnął językiem na znak dezaprobaty. Wprawny mag
stworzyłby własny, bardziej wygodny środek transportu. Mało tego, skoro jego
towarzysze
byli wyraźnie zwyczajnej natury, jechałby na czele kolumny jako jej najwyższy
dowódca.
Każdy oficer na tyle głupi, by mieć zastrzeżenia, natychmiast straciłby usta,
które śmiały je
wyrzec.
Cień przyglądał się, jak Drayfitt rozmawia z dwoma oficerami. Słowa nie były
ważne
- dotyczyły zbliżającej się bitwy i przekonania, że ekspedycja powinna ruszyć na
północ lub
północny zachód, aby rozprawić się z nagle aktywnymi klanami Srebrnego. Wiedźmin
uśmiechnął się. Talak będzie miał do czynienia z armią Srebrnego Smoka prędzej
niż się
spodziewa.
Wkrótce zapadnie noc. Wtedy pójdzie do starego czarodzieja i zdejmie z niego
brzemię wiedzy zamkniętej w podświadomości. Wtedy w końcu naprawi zło, które
zostało
mu wyrządzone. Stanie się nieśmiertelny, zyska władzę nad mocami tego świata i
nie będzie
miał rywali, którzy mogliby kwestionować jego prawa. Bycie ostatnim z rasy miało
swoje
dobre strony. Smocze Cesarstwo zostanie przekształcone w lenno, a jej mieszkańcy
będą go
wielbić, ponieważ tego sobie zażyczy.
Szorstki głos, stare wspomnienie, przeszył umysł Cienia niczym dobrze naostrzony
miecz. „Nie śnij na jawie! Działaj!”
Kąciki jego ust wykrzywiły się w dół, gdy patrzył, jak Drayfitt odchodzi do
jednego z
większych namiotów.
- Tak, ojcze - mruknął zimno do upiorów w swojej głowie.
Gdy resztki znojnego dnia znikły za linią horyzontu. Drayfitt odkrył coś
dziwnego.
Przez pierwsze minuty spędzone na własnych nogach - po całym dniu jazdy na
grzbiecie
potwora, którego wybrał mu jakiś żołnierz-idiota - był wyczerpany i obolały do
punktu
odrętwienia. Po kilkuminutowym wypoczynku na pryczy w namiocie czuł się jak nowo
narodzony i silniejszy niż kiedykolwiek. Jego zdolności też wydawały się dużo
lepsze. Przez
parę minut z zadumą wpatrywał się w przestrzeń, potem spojrzał na latarnię,
którą ktoś zapalił
w jego namiocie. Ściągnął usta i zaświstał do płomienia. Z radością stwierdził,
że z ognia
wyskoczyła maleńka czerwona figurka. Za nią ciągnęły miniaturowe pasemka dymu.
Figurka
była odrobinę większa od lalki i nawet nie miała twarzy. Podeszła do maga i
skłoniła się
przed nim wdzięcznie.
Drayfitt zakręcił kółko palcem. Ognisty ludek fiknął koziołka i znów się
ukłonił.
Śmiejąc się cicho, czarodziej zagwizdał na kolejną figurkę. Ta miała kobiece
kształty.
Dołączyła do partnera i wykonała dworny dyg. Na bezgłośny rozkaz stwórcy,
ogniste kukiełki
zatańczyły. Wirowały i pląsały. Drayfitt przyglądał im się z dziecięcym
zadowoleniem.
Ishmir robił takie sztuczki, kiedy on był jeszcze mały. Między innymi dlatego
później
próbował podążyć w ślady sławnego brata. Jak się okazało, wyczarowywanie
ognistych
ludzików było jedną z pierwszych sztuczek, do których nie miał uzdolnień. Nie
brakowało mu
potencjału, lecz z jakiegoś powodu moce nie chciały go słuchać. Ishmir przy paru
okazjach
wspomniał, że jedyna różnica między Smoczym Mistrzem a zwyczajnym ulicznym
sztukmistrzem sprowadza się do siły woli.
Znużony popisami małych tancerzy, odprawił ich do płomienia. To głupie, osądził,
tracić nowo zyskaną siłę na takie dziecięce błazeństwa. Stary mag doszedł do
przekonania, że
teraz cały świat stoi przed nim otworem. Do tej chwili talenty służyły mu co
najwyżej
miernie, przedłużając życie i mącąc wspomnienia otaczających go ludzi, gdy
zachodziła taka
potrzeba. Teraz mógł zająć miejsce należne magowi z prawdziwego zdarzenia,
takiemu, który
nie musi przejmować się talizmanami Poszukiwaczy, jakimi obwieszał się doradca
Quorin w
obronie przed atakiem zewnętrznych wrogów. On, Drayfitt, sprowadzi króla na
bardziej
rozsądną ścieżkę, uczyni Talak miastem wiodącym Smocze Cesarstwo do pokoju.
- Mam nadzieję, że wybaczysz mi to wtargnięcie - powiedział drwiąco uprzejmy
głos.
Drayfitt zawirował, wyrzucając przed siebie całą nowo odkrytą siłę. Wiedział, z
kim
ma do czynienia, choć nawet nie spodziewał się, że zobaczy oblicze intruza.
- - Tak, jestem Cieniem. - Zakapturzony wiedźmin skłonił się w doskonałej
parodii
ukłonu ognistych ludzików. W rękach trzymał coś, czego nie było widać. Z
jakiegoś powodu
Drayfitt poczuł zimno w brzuchu.
- - Przyniosłem ci... dary. - Cień rzucił na ziemię dwie kule, które rozwinęły
się,
wymachując nogami i ogonami. Dwa wielkie i paskudne skorpiony potoczyły się ku
sobie,
gotowe zewrzeć się w walce.
- Miały zostać współsprawcami zbrodni. Przysłane przez kogoś, komu zależy na
twojej śmierci. Trucizna byłaby narzędziem mordu, trucizna w twoim jedzeniu,
tego
wieczoru. Dość, by zabić srnoka.
Drayfitt pobladł. Skorpiony podniosły szczypce i wyprężył jadowite ogony,
czekając
na lukę w obronie przeciwnika.
- Pomyślałem, że będzie sprawiedliwie, jeśli poniosą karę stosowną do ich
przestępstwa. Nie mam racji? - Wyraz twarzy Cienia - Drayfitt zdumiewał się, że
ją widzi -
był doskonale obojętny. Równie dobrze wiedźmin mógłby przyglądać się liściowi
niesionemu
na wietrze.
Jakby uwolnione spod zaklęcia, skorpiony zaatakowały się zajadle. Szczypce
szarpały
odnóża. Ogony miotały się do przodu i do tyłu, jakby pociągał za nie jakiś
szalony lalkarz.
Jednemu udało się urwać nogę przeciwnika. Nadmiernie pewny siebie, niemalże
dostał w
głowę żądłem rannego. Dal się zaskoczyć i przeciwnik, ociekając posoką z kikuta,
zmusił go
do oddania pola.
Drayfitt przeniósł spojrzenie ze skorpionów na wiedźmina. Cień zwrócił uwagę na
jego emocje i pstryknął palcami. Skorpiony odstąpiły od siebie, prężąc ogony.
Cień opuścił rękę. Skorpiony jednocześnie skoczyły ku sobie i przeszyły sobie
głowy
żądłami. Już były martwe od zadanych ciosów, a jednak nadal kłuły się
zapamiętale.
- Dość - rozkazała zakapturzona postać.
Dwie pozbawione życia skorupy znieruchomiały na ziemi. Szybko uległy rozkładowi
i
po kilku sekundach nie został po nich ślad. Zbierając się na odwagę, Drayfitt
spiorunował
wzrokiem intruza
- - Po coś tu przyszedł? Czego dowieść miało to wynaturzone widowisko?
- - Czego? Miały cię zabić na rozkaz doradcy Quorina.
- - Co? - Choć spodziewał się odpowiedzi, słowa wytrąciły go z równowagi. -
Mogłeś zostawić je przy życiu, nie musiałeś ich torturować! Właśnie czegoś
takiego
potrzebowałem, żeby uwolnić króla od jadu, jaki sączy mu w uszy ten podstępny
kocur!
- - Nie martwiłbym się o króla. Myślę, że jutro zostanie obalony. - Cień
podrapał się
po szczęce. - Tak, jutro.
- - Jaką to szaloną grę toczysz? - Drayfitt przygotował się do walki. Trudno
było
powiedzieć, czy jego nowa siła sprosta mocy najstarszego, najwprawniejszego z
żyjących
czarnoksiężników. „Wątpliwe” - ocenił po chwili namysłu. - Jeśli zamyślasz mnie
zabić, to
dlaczego nie pozwoliłeś, by te dwa biedne stworzenia wykonały za ciebie robotę?
- - Zabić cię? - Wiedźmin wyglądał na szczerze poruszonego. - Nie zależy mi na
twojej śmierci. Daj mi to, czego chcę, a wymażę ci pamięć o tej nocy i odejdę.
Proste.
- - Wymażesz moją pamięć? Po tym, jak rzekłeś, że mój król jest w
niebezpieczeństwie?
- - Zostanie obalony czy będziesz o tym wiedział, czy nie. Poza tym, obowiązują
mnie warunki przymierza, jakie zawiązałem. Bądź rozsądny. Chcę tylko cząstkę
twojego
umysłu. - Kąciki ust Cienia wygięły się w górę, gdy wyciągnął rękę w stronę
maga. Drayfitt
stwierdził, że nie rozumie przyczyny jego wesołości.
„Gdzie są warty? - zastanowił się. Cień mówił dość głośno, by usłyszeli go
wszyscy w
okolicy namiotu, a jednak nikt nie przyszedł sprawdzić, co się dzieje. - Nawet
nie
zauważyłem jego zaklęcia, jakie by ono nie było. Jakie mam szansę? Jaki mam
wybór?”
- - Nie zabierzesz wspomnień, które nie należą do ciebie!
- - Och, ależ należą! To moje wspomnienia! Przeczytałeś tę księgę od deski do
deski,
wiem. Nawet gdybyś świadomie nie pamiętał treści, pozostała ona w twojej głowie.
Muszę
tylko przesiać twoją pamięć i znaleźć to, co trzeba. Bądź rozsądny.
Drayfitt poczuł, że ręce i nogi zaczynają mu ciążyć. Postąpił krok w stronę
wiedźmina, myśląc ze smutkiem, jak bardzo ta sytuacja przypomina jego porażkę w
czasie
krótkotrwałej ucieczki Czarnego Konia. To wspomnienie dodało mu jakże
potrzebnych sił. Z
łatwością, która go przestraszyła, przerwał czar, którym omotał go wiedźmin.
Cień nie wyglądał na zadowolonego.
- Nie stawiaj oporu. Ty tylko grałeś rolę maga, ja jestem magiem! Daj mi to, co
moje,
a zostawię cię w spokoju.
Drayfitt wykonał krąg lewą ręką.
- Nic, co posiada dla ciebie taką wartość, nie powinno trafić w twoje ręce. Za
żadną
cenę. Znam niszczycielskie skutki magii Vraadow.
Piasek zaczął pełznąć w górę nóg Cienia w tempie, z którego ten zdał sobie
sprawę,
gdy ziarenka dotarły do wysokości pasa. Powstrzymał je ruchem brwi i wyrzucił w
powietrze,
tworząc chmurę, która okrążyła Drayfitta.
Wiekowy czarodziej rozproszył tuman, lecz drogo za to zapłacił. Cień wyciągnął
rękę
i dotknął jego skroni. Drayfitt zacharczał i upadł na kolana. Wiedźmin ujął w
dłonie jego
głowę.
Choć fizyczny opór maga spełzł na niczym, Cień stwierdził że wcale nie idzie mu
łatwo. Wola Drayfitta była silniejsza niż sobie wyobrażał. Jakby czerpał z
jakiejś tajemnej
rezerwy. Udawało mu się bronić umysł przed inwazją.
Zmiejszając siłę mentalnej napaści, wiedźmin zaczął wybierać wspomnienia na
chybił
trafił. Z zadowoleniem pomyślał, że się przedarł, lecz chwilę później zrozumiał,
że Drayfitt
skierował go w ślepą uliczkę i że nadal stawia opór.
Rozdrażniony, zaatakował pełną mocą.
Oczy Drayfitta rozszerzyły się, a usta otwarły w niemym krzyku. Zacisnął dłonie
na
rękach przeciwnika, ale kierująca nimi wola zawiodła.
Wspomnienia zaczęły płynąć niczym rzeka uwolniona z oków zimowego lodu. Po
niedługim czasie Cień znalazł to, czego szukał, gdyż niedawne wspomnienia były
wyraźniejsze, bardziej przejrzyste. Wśród nich były te dotyczące Czarnego Konia,
ale
wiedźmin odrzucił je na bok, nie widząc w nich nic pożytecznego. Czy mogły
powiedzieć mu
o mrocznym rumaku coś, czego jeszcze nie wiedział?
Kiedy wreszcie wchłonął wszystko, czego potrzebował, puścił głowę Drayfitta.
Królewski mag upadł na ziemię, wbijając niewidzące oczy w sufit namiotu.
Oddychał, ale
było to wszystko, co mógł robić.
Cień ukląkł obok niego, kładąc rękę na jego czole. Kołatał się w niej umysł,
który
powoli zamierał. Za godzinę będzie martwy. Wiedimin wspaniałomyślnie zamknął
oczy
starca. Nie miał wyrzutów sumienia. Gdyby Drayfitt nie stawiał oporu, nie
musiałby stosować
drastycznych środków. Proste.
Jednakże śmierć w pyle wydawała się niegodna maga, który miał, choć krótko,
siłę, by
mu się przeciwstawić. Cień popatrzył na pryczę i uśmiechnął się.
Wykonanie zadania zajęło czas potrzebny na jeden oddech... a potem wiedimin
zniknął.
Niedaleko rozległego obozu Czarny Koń potknął się, gdy to, co utracił na rzecz
królewskiego maga, wróciło do niego w szaleńczym pośpiechu. Początkowe
uniesienie na
myśl, że znów jest całością, szybko przygasło pod wpływem ech bólu i cierpienia
towarzyszącego powrotowi. Wieczysty od razu poznał, co się stało i z czyjej
winy. Mimo że
odzyskał utraconą część siebie, postanowił zajrzeć do obozu i namiotu
czarodzieja - Drayfitt
mógł powiedzieć mu pewne rzeczy, oczywiście jeśli mroczny rumak zdąży, zanim
sędziwy
mag wyzionie ducha.
Miał rozpaczliwą nadzieję, że zdoła się dowiedzieć, gdzie Cień uderzy następnym
razem.
XIV
Ze środka posępnych Gór Tyber na krucjatę ruszyła inna armia. Większe siły,
które
nadciągały z zachodu, miały dołączyć do niej przed świtem. Połączone legiony
nowego,
samozwanczego Cesarza Smoków runą na królestwo ludzkiego parweniusza i zagarną
je dla
swego pana. W celu unaocznienia swojej władzy Smoczy Król Srebrny jechał na
czele i, jak
przystało na cesarza, dosiadał ogromnego wierzchowego smoka, największego i
najgroźniejszego ze swego rodzaju.
Oczy Srebrnego płonęły pożądliwie, gdy patrzył na południe, gdzie, jeśli miało
się
wyobraźnię, można było dostrzec rozwarte na oścież bramy Talaku.
Ktoś jeszcze wyczuł wstrząs, który towarzyszył udręce Drayfitta.
Erini wcześnie udała się na spoczynek i właśnie zasnęła. Nie przebudziła się w
tej
krytycznej chwili, tylko zaczęła śnić. Śniła, że sędziwy mag traci przytomność i
ucieka z
niego życie. Śniła o groźnej, skrytej pod kapturem twarzy, która zwiększała
koszmar, gdyż
uwidaczniające się na niej emocje nawet nie były złem. Malowało się na niej
rozdrażnienie,
irytacja i chłodna obojętność na los królewskiego maga. Jakby cudze życie było
dla niego
niczym.
Księżniczka wiedziała, że była to twarz wiedźmina Cienia.
Śniła też o kimś innym: o hebanowym ogierze, Czarnym Koniu. Stał na wzgórzu
wśród zwyczajnych koni i patrzył z góry na obóz. Choć jeszcze nie wkroczył na
jego teren, on
również wiedział o śmierci i przepajała go gorzka świadomość, że przybył za
późno.
Drayfitt miał swoje wady, ale Erini opłakała jego śmierć. Istniała między nimi
pewna
więź - łączył ich sekret jej przekleństwa. W pewnym sensie czuła, że coś
podobnego łączy z
nią Czarnego Konia i jej, ja” ze snu czerpało z tego związku niejaką ulgę. W tym
momencie
podświadomie wróciła do chwili, kiedy po raz pierwszy spotkała mrocznego rumaka,
do
komnaty pogrzebanej głęboko pod pałacem. Spotkanie wryło jej się w pamięć,
podobnie jak
fakt, że zdołała uwolnić więźnia.
- Księżniczko? - Czarny Koń odwrócił się, jakby zdając sobie sprawę z jej
obecności.
Erini zbudziła się - na zimnej, kamiennej podłodze w całkowitej ciemności.
Poraził ją strach, który na szczęście szybko przeminął. Nie groziło jej
bezpośrednie
niebezpieczeństwo, a histeria mogła tylko sprowadzić coś gorszego. Otulając się
nocną
koszulą pomyślała, że przydałoby się coś cieplejszego do ubrania, a zaraz potem
niemal dała
się porwać panice, ponieważ materiał zaczął łaskotać jej skórę. Przez chwilę
była przekonana,
że coś próbuje połknąć jej nogi i dopiero po pomacaniu stóp stwierdziła, że nosi
teraz buty z
długimi cholewkami.
Dzięki rosnącym umiejętnościom udało jej się ubrać. Była tak zdumiona tym
wyczynem, że dopiero po pewnym czasie wróciła do problemu obecnego miejsca
pobytu.
Kiedy to zrobiła, pierwsza myśl dotyczyła światła. Dopiero w jego blasku będzie
mogła
ocenić swoje położenie.
„Jak się tu znalazłam?” To czarodziejka-nowicjuszka już wiedziała. Przeniosły ją
tutaj
jej zdolności i te same zdolności, miała nadzieję, umożliwią jej powrót do
pokoju. Ale
najpierw światło.
Nie bardzo wiedząc, co zrobić, Erini spróbowała wyobrazić sobie świecznik
stojący
nie dalej niż trzy stopy od niej. Według Drayfitta czar tak prosty był prawie
odruchowy. Nie
musi sięgać do spektrum i angażować mocy. Jej naturalne zdolności powinny
wystarczyć...
taką miała nadzieję.
Kiedy pierwsza próba zaowocowała jedynie lekkim tętnieniem w skroni, księżniczka
zamknęła mocno oczy i zaczęła raz za razem wyobrażać sobie świeczkę w nadziei,
że przez
stałe powtarzanie wreszcie osiągnie cel.
Zapach stopionego wosku poinformował ją, że się udało. Potem zapach przemienił
się
w duszący smród, a jasność przebiła się przez zamknięte powieki. Erini otworzyła
oczy, a po
chwili rozwarła je szeroko z niedowierzania, gdyż przed nią migotała i topiła
się ponad setka
świec, płonących jak miniaturowe słońca. Armia przybyła na jej wezwanie. Ten
widok
wywołał przelotny uśmiech na jej ustach, uśmiech, który zgasł, gdy poznała
miejsce, do
którego nieumyślnie teleportowała się za sprawą swojej magii.
Była to komnata, w której Melicard więził Czarnego Konia. Nie pozostał ślad po
diagramie, który wyznaczał granice magicznej klatki. Znikły nawet znaki wyryte
przez
Drayfitta w kamiennej podłodze.
Odkrywszy, że przebywa w obrębie pałacu i niezbyt daleko od swoich komnat, Erini
postanowiła wrócić na własnych nogach. Jak na razie jej sukcesy w operowaniu
magią były
co najwyżej mizerne. Zmieniła ubranie - na strój do jazdy konnej ze skóry i
płótna, łącznie ze
spodniami, które powszechnie noszono w Gordag-Ai - ale wyniki innych czarów były
niespodziewane. Zamiast jednej świecy stworzyła sto. We śnie przeniosła się w
inne miejsce.
Gdyby spróbowała teleportować się do łóżka, równie dobrze mogłaby trafić do
sypialni w
pałacu ojca. Wytłumaczenie niespodziewanej materializacji królowi i królowej
Gordag-Ai,
choć była ich córką, mogło wywołać skandal. W najlepszym wypadku, jej sekret
wyszedłby
na jaw, zanim zyska kontrolę nad swoimi zdolnościami.
Zabrała jedną świeczkę i po krótkiej wewnętrznej debacie jak najszybciej
zdmuchnęła
pozostałe. Uśmiechnęła się na myśl, co powiedziałby Quorin albo Melicard, gdyby
zeszli tutaj
i stwierdzili, że Czarny Koń zniknął, a jego miejsce zajęły tuziny na wpół
stopionych,
pogaszonych świeczek. Choć miało to swoje zabawne strony, Erini wolała być
daleko, gdyby
coś takiego miało się wydarzyć. Jeśli coś mogło zniweczyć nadzieje związane z
Melicardem,
to na pewno jej rola w ucieczce mrocznego ogiera.
Erini podeszła do drzwi. Nie były zamknięte.
Dwaj znudzeni strażnicy poderwali głowy i wlepili w nią wzrok, szeroko
otwierając
usta.
Chciała zatrzasnąć drzwi, ale jeden strażnik, szybszy od kolegi, wepchnął w
szczelinę
umięśnione ramię. Już wyciągał miecz, kiedy księżniczka bez namysłu cisnęła mu
świeczkę
w twarz. Rozpaczliwie zapragnęła mieć coś bardziej skutecznego do walki z dwoma
żołnierzami niż maleńki płomyczek.
Z knota wystrzeliła kula ognia, błyskawicznie pochłonęła dwóch bezradnych
żołnierzy
i z powrotem skurczyła się do rozmiaru małego, migoczącego płomienia... zanim
Erini miała
szansę zrozumieć, co tym razem zrobiła.
Strażnicy zniknęli bez śladu. Płomienie strawiły ich do szczętu; nawet nie mieli
czasu
poznać swojego przeznaczenia. „Pomniejsze błogosławieństwo” - pomyślała
księżniczka.
Ręka jej drżała. Lichtarz wraz z ogarkiem pozostałym po świecy stopionej w
wybuchu
gorąca, wypadł z jej niepewnej dłoni i zagrzechota! na podłodze. Przeraziła ją
straszliwa
prawda, że właśnie zabiła dwóch ludzi. Dwóch ludzi. Erini wiedziała, że chcieli
ją zabić albo
pojmać, ale to nie poprawiło jej samopoczucia. Nie zamierzała zrobić im krzywdy.
Pragnąc
czegoś potężniejszego od płomyka świecy, chciała tylko powstrzymać ich na tyle
długo, by
coś wymyślić - cokolwiek.
„Sen! Mogłam ich uśpić! Wiem, że mogłam! Zamiast tego zamordowałam ich!
Rodziny tych nieszczęśników nawet nie będą miały czego opłakiwać!”
I wtedy doszła do wniosku, że nie wolno jej poślubić Melicarda. Nie powinna
nawet
przebywać wśród ludzi. Każda przelotna myśl mogła stać się wyrokiem śmierci dla
kogoś
bliskiego - jak gdyby śmierć kogoś obcego była czymś lepszym. Morze łez spływało
po jej
policzkach, gdy wbijała oskarżycielskie spojrzenie w swoje ręce. Choć wiedziała,
że magia
jest częścią jej samej, nie tylko rąk, nie mogła przestać myśleć o nich jako o
narzędziach
mordu.
„Dziś w nocy - zadecydowała. - Dziś w nocy odejdę!” Nie chciała nawet wziąć pod
rozwagę wykorzystania rosnących zdolności do przeniesienia się gdzieś daleko,
jak najdalej.
Koniec z czarami. Wszystko musiało zostać zrobione w normalny sposób.
Pochodnia oświetlała długie kręcone schody. Wspominając ostatnią długą
wspinaczkę
po oszałamiającym ciągu stopni, Erini zaczerpnęła powietrza i spiesznie ruszyła
na górę.
Utrzymywała początkowe tempo przez około pięćdziesiąt stopni, a potem zaczęła
zwalniać.
Może było to wynikiem zdenerwowania, ale miała wrażenie, że schody zrobiły się
dwa razy
dłuższe. Była taka uradowana, gdy wreszcie znalazła się przed drzwiami do
ogrodu, że
otworzyła je bez należytej ostrożności. Dopiero wtedy sklęła się w duchu za brak
rozwagi.
Wszak tutaj też mogła stać warta.
Nie było nikogo. Ogród był ciemny i pusty. Myśl o opuszczeniu Talaku napawała ją
goryczą i w gruncie rzeczy ucieszyłaby się z nagłego przybycia Melicarda. Nawet
gdyby jego
miłość miała przerodzić się w nienawiść po odkryciu, kim była i że zabiła dwóch
ludzi.
Nieszczęśni strażnicy wypełniali przecież tylko swój obowiązek. Z pewnością nie
spodziewali
się ujrzeć księżniczki wychodzącej z komnaty, w której miało przebywać wyłącznie
magicznie stworzenie. Ich zachowanie miało sens, bo przecież intruz wychodził ze
strzeżonego miejsca. Za posłuszeństwo nagrodziła ich błyskawicznym spopieleniem.
Przytłoczona przez nową falę poczucia winy na myśl o strażnikach, którzy
wypełniali
swój obowiązek, Erini zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku królewskich
stajni. Tam
znajdzie odpowiedniego wierzchowca, może tego siwego diabła, na którym jeździł
Iston.
Robiło jej się niedobrze na myśl o kradzieży konia, ale realizacja zamierzeń
wymagała
prędkości i wytrzymałości. Koń Istona aż nadto spełniał oba wymogi.
- Dziwna pora na spacer po ogrodzie, nie sądzisz, księżniczko Erini?
Erini nie podskoczyła, choć głos dobiegający z ciemności paskudnie stargał jej
już i
tak nadwątlone nerwy. Stanęła spokojnie przybierając lodowatą minę, jakby to, co
robiła, nie
było sprawą byle sztachetki, nawet jeśli cieszył się względami samego króla.
- - Nie było cię w komnatach i zacząłem się martwić. - Quorin przybliżył się. Za
jego plecami Erini dostrzegła zwaliste sylwetki co najmniej dwóch strażników.
Jeden trzymał
pochodnię.
- - Co cię obchodzi, czy jestem w komnacie, czy przechadzam się po ogrodzie?
Nocne powietrze i śpiew słowików dobrze robią na nerwy.
- - Jeśli masz ochotę na spacer, dołącz do mnie. Pokażę ci coś fascynującego.
Mai Quorin złapał ją za rękę. Nie silił się na zachowanie pozorów, ścisnął ją
boleśnie
mocno. Jego ludzie, czterej, jak się okazało, ustawili się wokół nich. Choć
doradca jeszcze nie
powiedział, co chce jej pokazać, księżniczka już się domyśliła. Szarpała się
krótko i daremnie.
Quorin był silniejszy niż mogło się wydawać.
- Doradco Quorinie - warknęła ze złością, próbując nowej taktyki. - Nie mam
ochoty
nigdzie iść, szczególnie z tobą! Jeśli nie przestaniesz zachowywać się w ten
skandaliczny
sposób, będę zmuszona nadmienić o tym mojemu narzeczonemu, a twojemu królowi!
- Proszę cię bardzo - odparł obojętnie doradca. Ruszył bez ostrzeżenia,
praktycznie
wlokąc Erini przez pierwszych parę kroków. Strażnicy szli przed nimi i z tyłu,
tworząc wokół
nich kwadrat. Spojrzenie Quorina przekonało Erini, że krzyk czy robienie
jakiegokolwiek
hałasu nie wyjdzie jej na dobre. Wątpiła, czy wyrządzi jej fizyczną krzywdę, ale
to mogło
zmienić się w każdej chwili, zwłaszcza po dotarciu do miejsca przeznaczenia.
Mogła uwolnić się tylko w jeden sposób, lecz to oznaczało zawierzenie
przekleństwu,
które było przyczyną jej niedoli. Erini nie mogła zmusić się do zaufania swoim
zdolnościom,
nie po zabiciu dwóch ludzi. Nawet najmniejszy błąd w ocenie możliwości mógł
zwiększyć jej
brzemię winy. Choć pogardzała doradcą i nie ufała mu w najmniejszym stopniu, nie
chciała
mieć go na sumieniu.
Jeden z ludzi otworzył drzwi w murze. Quorin wprowadził ją na schody i powiódł
na
dół. W przeciwieństwie do podróży na górę, która ciągnęła się przez całą
wieczność, ta
zdawała się trwać mgnienie oka. Nim Erini miała czas zebrać myśli, stała u stóp
schodów i
patrzyła na drzwi, zza których zadała śmierć.
- - Nie - szepnęła tak cicho, że jej uśmiechnięty towarzysz ledwo dosłyszał.
- - To nie są twoje nowe kwatery, wasza wysokość - rzucił kwaśno, mylnie
interpretując przyczynę jej strachu. - Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć, co
wyczynia tutaj
twój ukochany. Chcesz poznać prawdziwe oblicze Melicarda, nieprawdaż? Mało
prawdopodobne, że będziesz skłonna na niego spojrzeć po ujrzeniu jego „gościa”.
- - Straciłeś rozum, doradco? Myślisz, że Melicard puści to płazem? Nawet jeśli
ja
mu nic nie powiem, sam dojdzie prawdy!
- - Wątpię. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie będzie miał do tego głowy.
Erini nie miała czasu poprosić o wyjaśnienie enigmatycznego oświadczenia, bo Mai
Quorin pchnął ją brutalnie pod ścianę. Sięgnął do klamki drzwi, najwyraźniej
pragnąc
własnoręcznie ukoronować chwilę triumfu.
Zrozpaczona księżniczka uległa pokusie. Jej skłębione myśli zaproponowały
rozwiązanie, które, jak wierzyła, nie spowoduje niczyjej śmierci. Skupiając
wolę, zadała cios.
Nic się nie stało.
Spróbowała jeszcze raz, zagryzając zęby w koncentracji. Pierwotny pomysł popadł
w
zapomnienie. W tej chwili pragnęła obojętnie jakiego, byle pozytywnego dla niej
rozwiązania.
Znowu nic... tylko że Mai Quorin, który zajrzał do komnaty, cofnął się
chwiejnie.
Odwrócił zaczerwienioną z gniewu twarz i wyładował wściekłość, która skupiła się
na
najbardziej prawdopodobnym celu - na niej.
- Co tu się stało? Gdzie on jest? Odpowiadaj! - Uderzył ją mocno, zapominając,
kogo
znieważa i po co w ogóle ją tu ściągnął. - To robota Drayfitta, prawda? Tylko on
mógł to
zrobić! - Quorin zrzucił maskę usłużnego dworaka, ukazując swoje prawdziwe
oblicze.
Oblicze zwierzęcia żądnego krwi.
Ten straszliwy widok podniósł Erini na duchu. Skoro doradca był taki wściekły z
powodu uwolnienia Czarnego Konia, to znaczyło, że mimowolnie zadała druzgocący
cios
jego planom, jakie by one nie były.
Żołnierze cofnęli się przed swoim panem, widocznie zaznajomieni z jego porywczym
charakterem. On dziko wodził po nich wzrokiem, przekonany, że ktoś odkrył
ucieczkę
wcześniej, ale bał się go zawiadomić. Po chwili łypnął na swojego jeńca i
poderwał rękę do
jej twarzy. Erini aż się wzdrygnęła. Ręka nie uderzyła z całej siły, tylko
musnęła jakby
pieszczotliwie jej posiniaczony podbródek. Kiedy się odsunęła, na dwóch palcach
widniały
czerwone kropelki. Po raz pierwszy w życiu księżniczka miała okazję poznać smak
krwi z
rozciętej dolnej wargi.
Quorin odetchnął głęboko.
- Byłaś niespodziewaną przeszkodą! Melicard i królowa? Kto normalny chciałby
wyjść za tego patetycznego głupca? Powinnaś ruszyć w drogę powrotną do Gordag-Ai
w dniu
waszego spotkania, ale nie, ty postanowiłaś zagrać heroinę z jednej z tych
ckliwych baśni,
cud-dziewicę, która ratuje zauroczonego króla! Oto, co zyskałaś! - Podniósł
zakrwawioną
rękę na wysokość jej oczu. - Nie przestałaś go kochać nawet gdy się
dowiedziałaś, że wezwał
demona, który może zabić setki niewinnych ludzi, jeśli wyrwie się na swobodę!
Erini popatrzyła mu w oczy. Wiedziała, że Quorin łże, i doradca w końcu nie mógł
znieść jej spojrzenia.
- - A kto pierwszy zaproponował szukanie demonów? Drayfitt nigdy nie podsunąłby
takiego niebezpiecznego i szalonego pomysłu!
- - Drayfitt. - Mai Qourin złapał Erini za ramię i wytarł krew w jej rękaw. Nie
sprawiła mu satysfakcji okazaniem strachu, choć pokaz jego prawdziwej natury
napawał ją
wstrętem. Zdolności opuściły ją z nieodgadnionych powodów, ale radziła sobie bez
nich
przez całe życie i chciała, żeby tak było dalej. - Co ci powiedział? Zresztą to
nieważne,
księżniczko, bo ten stary szarlatan nie żyje. Otruty, jak sądzę.
Erini nie skomentowała. Przypatrywała mu się wściekle z zaciśniętymi ustami.
- Może później - kontynuował Quorin. Powoli się uspokajał, jakby odkrycie
ucieczki
Czarnego Konia i domniemany współudział Erini naprawdę nie miały znaczenia. -
Może
później, kiedy wszystko zapięte będzie na ostatni guzik, znowu porozmawiamy.
Twoja
obecność wznieciła zamęt, ale możesz okazać się kluczem, który umożliwi łatwe
dodanie
Gordag-Ai do listy naszych zwycięstw.
W odpowiedzi na jakiś milczący znak, dwóch strażników złapało Erini pod ręce.
Ona
wreszcie zrezygnowała z ostrożności.
- Przekroczyłeś wszelkie granice! Melicard ci tego nie daruje! Twoje wpływy się
skończyły! On...
Obrzucił ją szczerze zaskoczonym spojrzeniem.
- Księżniczko Erini! Czy chcesz mi powiedzieć, że ty, inteligentna, choć nieco
kłopotliwa kobieta, jeszcze nie rozumiesz, co się dzieje? Czyżbym sprawiał
wrażenie, że
obchodzi mnie to, co zrobi mi twój kaleki kochanek? - Quorin uśmiechnął się,
widząc, że
Erini zaczyna pojmować. - To zamach stanu, wasza wysokość. Dziś wieczorem po raz
pierwszy od setek iat w Talaku zapanuje bezkrólewie. Na szczęście prawowity
władca jest już
w drodze... a bramy miasta staną przed nim otworem. Zabierzcie ją z moich oczu,
ale nie
zróbcie jej krzywdy.
Gdy zaczęli ją wlec, Erini uderzyła w doradcę pełną siłą swej woli, nie dbając,
jakie to
może mieć następstwa dla niej czy nawet całego pałacu. Jedyna reakcja na jej
wysiłki
polegała na tym, że ręka Quorina poderwała się do piersi, jakby sprawdzając, czy
nadal coś
tam wisi. Doradca uważnie spojrzał na księżniczkę, z miną wyrażającą
powątpiewanie i
ciekawość, i patrzył za nią, póki nie zniknęła na spiralnych schodach. Erini
zastanowiła się,
czy poznał, kim jest, i jak to wpłynie na jej los.
„Melicard!” Choć otaczały ją dowody, nie mogła uwierzyć, że pachołkowie doradcy
tak szybko i po cichu zajęli pałac.
Udała się na spoczynek ledwie przed paroma godzinami! Mai Quorin musiał planować
to od lat, powoli wkradając się w łaski króla, stając się jego bratnią duszą,
kolegą-
krzyżowcem na pozór opętanym tą samą manią. Im dłużej nad tym dumała, tym
bardziej
jasne stawało się znaczenie jego ostatnich słów. Prawdopodobnie miał na rozkazy
ponad trzy
czwarte straży pałacowej. Melicard... Melicard najpewniej zginął podczas snu z
ręki ludzi,
którzy mieli go chronić.
Zdruzgotana Erini nie podjęła próby odzyskania wolności, gdy strażnicy wywlekli
ją z
powrotem do ogrodu. Prawie bezgwiezdna noc wydawała się odpowiednim symbolem
zmierzchu panowania Melicarda. Nie trzeba było jej bezwartościowego
przekleństwa, by
spowodować jego upadek. Wystarczyła jego własna obsesja.
Księżniczka nie wiedziała, dlaczego nagle opuściły ją umiejętności, ale nawet
gdyby
miała przypłacić to życiem, skorzystałaby z nich bez wahania, byle tylko
uratować królestwo
i tron Melicarda.
Była oszołomiona i dlatego nie stawiała oporu, gdy strażnicy po wyjściu z ogrodu
wciągnęli ją do sieni. Nigdy nie była w tej części pałacu, lecz czyniło to
niewielką różnicę.
Marzyła tylko o jednym: zaszyć się w jakimś spokojnym miejscu, skąd nigdy nie
będzie
musiała wychodzić.
Dowody przewrotu mnożyły się, gdy szli przez pałac. Mijali uzbrojonych mężczyzn
w
jednolitych mundurach gwardii pałacowej. Erini wyrwała się z odrętwienia na
widok
prowadzonych przez nich jeńców. Zmierzali w przeciwnym kierunku, najpewniej do
więzienia. Ciekawe, dokąd w takim razie ona trafi. Może Quorin wyznaczył odrębne
cele dla
więźniów królewskiej krwi. Może nawet znajdzie tam ciało Melicarda.
Pokonali szereg ciemnych, nie oświetlonych korytarzy, zapewne dlatego, że były
dużo
ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zapalanie pochodni. Prawdę mówiąc, ani Erini,
ani jej
dozorcom nie przeszkadzał brak światła. Żołnierze pomrukiwali między sobą, ale
tak cicho,
że księżniczka nie rozumiała ani słowa. Prowadzili ją mniej więcej tak, jak
lalkarz może
prowadzić marionetkę. Tym samym była całkowicie zaskoczona - jak jej przewodnicy
- kiedy
ze ściany wysunęły się ręce i złapały ich za karki.
Erini upadła na podłogę, tłukąc sobie ramię, ale nie uderzając głową w twardą
powierzchnię. Spojrzała w górę i wytężyła oczy, próbując dojrzeć, co się
dokładnie dzieje.
To, co zobaczyła, zupełnie zbiło ją z tropu i wprawiło w jeszcze większe
osłupienie.
Ręce należały do dwóch przedziwnych ciał. Ciemno odziana postać, składająca się
z
torsu mężczyzny i samotnej stopy, rzuciła swoją ofiarę na kolana. Drugi
napastnik - złożony z
głowy i ramion - szarpnął bezwładnego żołnierza do tyłu. Obaj użyli czegoś w
rodzaju drutu
czy sznurka do zaduszenia swoich ofiar. Z powodu dokładnie przeciętych tchawic
strażnicy
nie mieli prawa sapnąć, nie wspominając o wołaniu pomocy.
Akcja zajęła niecałą minutę. Ofiary leżały bez ducha na podłodze. Jedna z
ciemnych
postaci ruszyła w stronę księżniczki, druga zaś zaczęła usuwać dowody ataku,
czyli zwłoki.
- Wasza wysokość! Chwała bogom, że cię znaleźliśmy! - Był to ledwie szept, ale
Erini
poznała głos jednego ze swoich ludzi. Czy wśród jej poddanych byli czarownicy?
Jakby odgadując jej myśli, wybawca zdjął kaptur z głowy. W ciemności zobaczyła
żołnierza ledwie dziesięć lat starszego od niej. Był wyjątkowo szpetny i nawet z
wdzięczności
za ratunek nie mogłaby nazwać go przystojnym.
- Nie lękaj się, księżniczko Erini, ani tego, co uczyniliśmy, ani mojej facjaty.
- Próba
rozładowania napięcia spełzła na niczym. - Gdybyś zechciała wstać, pani, z
przyjemnością
zaprowadzimy cię w bezpieczniejsze miejsce.
- Bezpieczniejsze? Pokiwał głową.
- - Kapitan Iston trzyma część pałacu. Planował to od wielu dni, od kiedy doszły
go
słuchy, że coś się kroi. Nasza tutejsza siatka stanęła na wysokości zadania.
- - Nasza siatka? Od wielu dni? - Rzeczywistość przerastała jej najśmielsze
wyobrażenia. - Co masz na my...?
- - Proszę! - syknął. - Kiedy będziesz bezpieczna, wasza wysokość, kapitan
odpowie
na wszystkie twoje pytania!
Dołączył do niego drugi. Był młodszy, prawie w jej wieku, tylko trochę wyższy.
Zdumiała ją myśl, że rzucił się na strażnika o jedną trzecią większego od
siebie.
- - Musimy ruszać! Następny oddział zmierza w naszą stronę!
- - Proszę, wasza wysokość!
Z jej powodu zginęło już zbyt wielu ludzi i księżniczka nie chciała dopuścić, by
ten
sam los spotkał jej wybawców.
Podniósłszy się szybko, podała rękę pierwszemu mężczyźnie, który natychmiast
ruszył korytarzem w tym samym kierunku, w jakim prowadzili ją strażnicy. Na
skrzyżowaniu
skręcili w lewo. Tupot maszerujących stóp ścigał ich przez pewien czas, potem
ucichł, gdy
patrol wykryty przez młodszego żołnierza skręcił w inną stronę.
Po drodze Erini rzuciła okiem na płaszcze obu mężczyzn. Wydawały się
nieodpowiednie, ale po chwili zauważyła, że w zależności od ich ułożenia jej
wybawcy jakby
płowieją - nie, nie płowieją, tylko wtapiają się w otoczenie. Słyszała o takich
rzeczach, choć
nigdy wcześniej nie widziała nic podobnego.
Dwa razy próbowała ich zagadnąć i dwa razy nakazali jej zachowanie milczenia.
Drugiemu ostrzeżeniu towarzyszył urywany krzyk. Młodszy z jej towarzyszy nagle
złapał się za bok, gdzie ugrzęzła strzała. Obaj musieli się skradać jak cienie,
dlatego żaden nie
miał zbroi. Niestety, jeden drogo zapłacił za swobodę i bezgłośność ruchów.
Coś cienkiego i ostrego błysnęło w ręce drugiego żołnierza. Ostrze pomknęło w
stronę
łucznika, który majaczył niczym zjawa w głębi korytarza. Choć Erini niewiele
widziała,
ostrze spełniło swoje zadanie. Łucznik upadł, przyciskając ręce do piersi.
Pojawiło się więcej żołnierzy, zbyt wielu, by któryś mógł zaryzykować bezpieczny
strzał, ale też więcej niż trzeba, by uciekinierzy nie mieli żadnych szans.
Człowiek Istona
zdarł płaszcz z martwego towarzysza i wepchnął go w ręce swej pani. Popychając
ją
korytarzem, wyszeptał:
- - Stajnie! Kieruj się do stajni! Tym korytarzem, a potem w prawo w trzeci z
kolei!
Biegnij! To jedyne wyjście, pani!
- - Ale ty...
- - Wypełniam swój obowiązek! Uciekaj!
Erini posłuchała, jednak inni żołnierze odcięli jej drogę ucieczki. Gdy
zwolniła,
próbując znaleźć inną trasę, jej samotny obrońca poległ w walce. Krew następnej
osoby
splamiła jej ręce.
Na myśl o rękach nagle poczuła delikatne, znajome mrowienie w palcach. Nie
wiedziała, kiedy powróciło to uczucie. Być może gdyby zachowała zimną krew,
zauważyłaby
je na czas, żeby uratować swoich wybawców. Może nie. Desperacko wyciągnęła
rozłożone
ręce w przeciwne strony korytarza. Jeśli w następstwie zginie i ona, niechaj tak
będzie. Dla
tych ludzi nie czuła litości. Oni musieJi zapłacić.
Możliwe, że jej umiejętności zostały odblokowane przez płaszcze, które pozwalały
jej
wybawicielom wtapiać się w otoczenie. Ich przewrotny charakter nasunął jej na
myśl tych,
którzy w zależności od zysków stawiali to na lojalność, to na zdradę swych
panów. Nie byli
ludźmi. Byli tylko cieniami ludzi, byli niczym. Erini zapragnęła, żeby tak
właśnie się stało.
Kiedy rozbrzmiał pierwszy krzyk, chciała zamknąć oczy i nie otwierać ich, ale na
próżno. Coś zmuszało ją do przyglądania się okropnym scenom rozgrywającym się po
obu
stronach korytarza. Z jej palców wysnuły się połyskujące wici, jak węże z
najczystszego
światła, głodni mściciele jej bólu. Oderwały się od czubków palców i popędziły w
kierunku
najbliższych wrogów. Nic nie zdołało ich powstrzymać. Jeden z ludzi poderwał
tarczę, ale
wić przeszła przez nią niczym duch, wnikając następnie w piersi pechowca.
Pogrzebała się w
jego torsie bez śladu.
Gdy mężczyzna w rozpaczy darł piersi paznokciami, światło rozbłysło w jego
wnętrzu, wypełniając mu oczy i usta tą samą jasnością, którą stworzyła Erini.
Księżniczka
przypatrywała się temu z szeroko otwartymi oczami, niezdolna uwierzyć w to, co
sama
wyzwoliła. Blask przybrał na sile tak bardzo, że prześwitywał przez ciało
żołnierza.
Mężczyzna próbował zrobić krok do przodu, ale jego ciało tylko zafalowało, jakby
stając się niematerialne. Przez czas potrzebny na jeden oddech szkielet rysował
się w obrębie
ciemniejszych konturów, a potem pod strażnikiem ugięły się nogi, może dlatego,
że wreszcie
stopiły się kości. Upadł, z instynktownie wyciągniętymi rękami, które skruszyły
się w
zetknięciu z twardą powierzchnią. Resztki tułowia uderzyły w podłogę i rozpadły
się w proch,
który po chwili zniknął. Widok ten miał powracać do niej w koszmarach.
Nikt nie uszedł swemu przeznaczeniu. Wici poruszały się z prędkością i
zajadłością
zarazy, dopadając swoje ofiary, gdy rzucały się do ucieczki. Nim sczezł pierwszy
żołnierz,
inni zostali porażeni. Choć tego chciała, Erini nie mogła ich uratować. Z twarzą
chorobliwie
bladą w blasku jej narzędzi zemsty, mogła tylko stać i patrzeć, zafascynowana i
przerażona
efektem swoich czarów.
Chciała czegoś innego, czegoś bardziej czystego. Dopiero teraz zrozumiała, że w
śmierci nie ma nic czystego, zwłaszcza w śmierci spowodowanej przez nienawiść i
gniew.
Oni zabili jej ludzi i prawdopodobnie człowieka, którego kochała, ale to... Nie
tego chciała.
Gdy zniknął ostatni żołnierz, do końca próbując wyrwać z ciała swojego kata,
wypaliły się
również resztki jej gniewu.
Erini oparła się o ścianę i przykucnęła, patrząc niewidzącym wzrokiem na pusty
teraz
korytarz, gdzie tylko kilka sztuk broni i jeden czy dwa przedmioty niewiadomego
przeznaczenia pozostały po tuzinie ludzi. Gdyby teraz ktoś nadszedł, nie
stawiałaby oporu.
Najpewniej nawet nie zauważyłaby intruza. Widziała tylko niosącą ukojenie, jak
godny
zaufania przyjaciel, ciemność.
Głowa młodej księżniczki opadła na ramię, gdy wyczerpanie i wyrzuty sumienia
przeniosły ją w jedyne miejsce, w którym mogła znaleźć spokój.
Xv
Czarny Koń, znów w pełni sił, z daleka badał okolice namiotu Drayfitta. Nie
wyczuwał obecności Cienia, ale jeśli istniał ktoś mogący przytępić mu zmysły do
punktu
bezużyteczności, to najpewniej istota, która znała go najlepiej.
Staranne przeczesanie terenu wokół namiotu nic nie ujawniło. W powietrzu ociągał
się
siad silnej, gwałtownej magii, ale coś takiego było normalne w miejscu spotkania
dwóch
magów. O umiejętnościach Cienia świadczyło też to, że nikt nie miał pojęcia o
odbywającej
się w namiocie walce na śmierć i życie. Nikt też nie wiedział, że wśród setek
żołnierzy leży
martwy mag królewski.
„Rankiem czeka was interesująca i wstrząsająca niespodzianka” - pomyślał Czarny
Koń, zastanawiając się, czy śmierć czarodzieja wpłynie w jakiś sposób na koleje
krucjaty.
Jeśli właściwie oceniał sytuację, tak bardzo demoralizujące wydarzenie może
sprawić, że
wojsko zawróci do Talaku, a więc do ostatniego miejsca, w którym chciałby je
widzieć
Srebrny Smok.
Pewien, że nie wpadnie w zasadzkę, ale nie chcąc pokładać całkowitego zaufania w
tym przekonaniu, mroczny rumak kłusował po cichu w stronę obozu. Portal byłby
szybszy i
gwarantujący zachowanie tajemnicy, jednak tym razem nie miał zamiaru
materializować się
w miejscu, z którego niedawno zniknął jego przeciwnik. Poza tym, skoro Drayfitt
był martwy,
w obozie przebywali tylko zwyczajni żołnierze, ludzie bez nadprzyrodzonych
zdolności,
dysponujący bronią, która dla niego nic nie znaczyła.
Namiot stał w głębi obozu, dlatego Czarny Koń zwolnił. Ogólnie rzecz biorąc,
miał
niewielkie kłopoty ze zmuszeniem wart czy przechodzącego żołnierza do spojrzenia
w inną
stronę. Młody rekrut obierający jabłko nagle upuścił nóż i, podczas gdy szukał
go na ziemi,
hebanowy ogier przemknął bezgłośnie tuż obok. Wieczysty pilnował się, żeby
łatwość, z jaką
sobie teraz radził, nie wbiła go w groźną w skutkach nadmierną pewność siebie.
Takie
sytuacje równały się zapraszaniu nieszczęścia, a Cień był mistrzem w ich
wykorzystywaniu.
Teren wokół namiotu był pusty. Choć mag w bitwie był niezastąpiony, większość
żołnierzy i oficerów wolała, jeśli to możliwe, trzymać się w bezpiecznej
odległości od ludzi
jego pokroju. Nigdy nie wiadomo, co mogło wypełznąć z kwatery czarnoksiężnika.
„Hmmm!” Lodowate oczy zamrugały, wpatrując się w scenę, którą mógł wymyślić
tylko Cień. Hipokryzja dawnego przyjaciela-wroga wprawiła Czarnego Konia w
oszołomienie.
„W miarę upływu czasu coraz to mniej zachwycony jestem twoim prawdziwym »ja«,
drogi Cieniu!”
Nie było wątpliwości, że wiedźminowi naprawdę chodziło o oddanie swego rodzaju
hołdu, inaczej nie zawracałby sobie głowy układaniem ciała na wymyślnych marach.
Czarny
Koń wątpił, czy kierowała nim skrucha; po prostu taki był sposób bycia tego
nowego... to
znaczy, dawnego i oryginalnego Cienia. Mimo wszystko ogier zastanowił się, jakim
cudem
czarnoksiężnik nie dostrzegł groteskowości swojego dzieła.
Drayfitt leżał spokojnie - rumak widział go takim po raz pierwszy - ze
skrzyżowanymi
rękami i w fantazyjnym, wielobarwnym stroju, którego za życia nigdy by nie
przywdział.
Sztuczny uśmiech wykrzywiał jego usta, co zapewne także było dziełem wiedźmina,
gdyż na
podstawie skąpego doświadczenia Czarny Koń wiedział, że Drayfitt nie był osobą
skorą do
śmiechu. Była to okrutna parodia prawdziwego czarodzieja.
Mary były jeszcze gorsze. Jak zapewne było we zwyczaju jego ludu, Cień stworzył
coś, co mogło być nazwane typowym vraadzkim pomnikiem przepychu. Złocony i
wysadzany
obficie - najpewniej prawdziwymi - klejnotami, katafalk bardziej przypominał
jarmarczne
dziwo niż miejsce spoczynku nieszczęsnego maga. Podstawę tworzyły cztery
misternie
rzeźbione figury wyobrażające smoka, człowieka, Quela i Poszukiwacza. Czarny Koń
zadumał się przelotnie nad potencjalnym znaczeniem tej czwórki, ale nie
przychodziło mu na
myśl nic, co wiązałoby się z obecną sytuacją. Jeszcze raz dokładnie sprawdził
wnętrze
namiotu.
W ciele Drayfitta migotała cieniutka nić życia.
Czarny Koń nieufnie ponowił badanie. Rzeczywiście! Tliła się ledwie iskierka, a
nawet jeszcze mniej. Wiedział, że nie może uratować sędziwego śmiertelnika, ale
istniała
szansa, że Drayfitt zdoła powiedzieć mu coś o planach Cienia. Cokolwiek.
Istota jego badania uległa zmianie. W ostatnich dniach Czarny Koń po dwakroć
zmuszony został do oddania części siebie, ale teraz zrobił to z ochotą. Było to
niczym łyk
wody podany umierającemu z pragnienia. Proces przebiegał powoli i ostrożnie.
Dając zbyt
wiele mógł zakończyć to, co rozpoczął Cień, zaś zbyt mała ilość jego esencji
mogła nie
ożywić czarodzieja.
Pomarszczona, zapadnięta twarz wykrzywiła się nagle, gdy wróciło do niej życie.
Drayfitt zakaszlał, drąc palcami powietrze być może w nieświadomej próbie
zatrzymania
uciekającego żywota.
Czarny Koń w milczeniu przeklął tego, kto obdarzył życiem Cienia.
Powieki starca zatrzepotały, ale oczy pozostały ślepe. Mroczny rumak przysunął
się
bliżej, mając nadzieję, że nawet jeśli umierający go nie zobaczy, to może
przynajmniej
usłyszy.
- Przyjacielu Drayfitcie, to ja, Czarny Koń - wyszeptał mu do ucha. - Słyszysz
mnie?
Cisza.
- Drayfitt, zrobiłem co mogłem, ale twój czas dobiega końca. Los Talaku i
twojego
ludu nadal zależy od ciebie, jak przez ponad stulecie.
Usta czarodzieja otworzyły się i zamknęły. Czarny Koń czekał. Wargi znów się
rozchyliły i dobył się z nich syk, gdy konający spróbował przemówić. Niepewny,
czy dobrze
robi, Wieczysty znów zasilił go częścią siebie.
- Króóó... óóó... - wykrztusił Drayfitt.
- - Jesteś królewskim magiem. To prawda. - Kary ogier miał ochotę ryknąć z
rozpaczy. Czyżby jego starania poszły na marne? Czy w umyśle tego człowieka nie
został
ślad rozsądku?
- - Króóó... Smok!
Smoczy Król? Który? Pan klanu Czerwonego?
- Taili... aaak! - Lewa ręka Drayfitta sięgnęła do piersi. - Quorin! - Jak na
razie było to
najwyraźniejsze, najbardziej dokładnie wypowiedziane słowo, miernik nienawiści
maga do
doradcy. Drayfitt pomacał piersi, jakby chcąc wskazać coś, co wisiało mu na
szyi, albo na
szyi Quorina.
Z urywanych słów zaczął się formować paskudny obraz, ale nie dotyczył tego, na
czym zależało Czarnemu Koniowi.
- - Co z Cieniem? Powiedz mi o Cieniu!
- - Wsss... mnienia... Soczewka... dziecko? - Oczy wywróciły się, widząc być
może
przynajmniej zarysy tego, co go otaczało. Drayfitt z przezornością, która tak
długo
utrzymywała go przy życiu i zapewniała mu bezpieczeństwo, próbował zredukować
wypowiedź do słów, które miały największe znaczenie. Wiedział, że życie z niego
wycieka i
że nawet dar Czarnego Konia długo mu nie pomoże.
- - Soczewka? Dziecko? - „Co to znaczy?”
- - Pomyłka... znowu...
- - Mistrzu Drayfitcie! - zawołał ktoś od wejścia. Czarny Koń odwrócił się,
potem
uświadomił sobie, że czarodziej jeszcze coś mówi. Nim znów odwrócił głowę,
Drayfitt
zamilkł. Oczy miał otwarte, ale jedynym, co mogły teraz widzieć, była ostatnia
ścieżka, na
którą wszyscy śmiertelnicy wkraczają na końcu życia. Jego ostatnie słowa zostały
stracone.
- - Drayfitt! - Jakiś oficer w średnim wieku rozsunął klapy namiotu. W
przeciwieństwie do większości ludzi, którzy z nabożną grozą odnosili się do
Wieczystego, ten
obrzucił go zdumionym spojrzeniem, dobył miecz... i zaatakował.
Widok był tak niewiarygodny, że Czarny Koń roześmiał się wbrew wszystkiemu, co
się wydarzyło. Nie bacząc na śmiech, żołnierz ciął wprawnie ogiera po nogach.
Prawdziwy
koń byłby zbyt wolny i runął na kolana, z przetrąconymi kończynami. Wieczysty
zwinnie
uskoczył w bok. Wytrącony z równowagi siłą własnego zamachu, oficer odsłonił
bok.
Mroczny rumak skorzystał z okazji i delikatnym trąceniem kopyta wyrzucił go w
powietrze.
- - Słuchaj - ryknął, nie zwracając uwagi na innych, którzy stłoczyli się w
wejściu -
gdybyś był na tyle uprzejmy, żeby wysłuchać zamiast próbować zabić wszystko, co
się
rusza...
- - Nic nie zrobisz, demonie! - Człowiek w zbroi dość zdobnej, by nosił ją
dowódca
ekspedycji, rozepchnął gapiów i ruszył ku mrocznemu rumakowi. Nie miał miecza,
tylko coś,
co emanowało taką energią, że Czarnego Konia ogarnął niepokój. Od tysiącleci
istniały
przedmioty mocy, stworzone przez taką czy inną rasę, zdolne zniszczyć setkę jego
odpowiedników.
- - Słuchajcie mnie, głupcy! Talak...
- -...już nigdy nie popadnie w jarzmo tyranii twoich panów! - Dowódca podniósł
niewielką czarną kostkę.
- - Moich panów? Nie jestem smoczym słu...
Urwał. Wnętrze namiotu rozmyło się i zamgliło. Czarny Koń potrząsnął głową,
próbując skupić wzrok na rzeczywistości. Przez mgłę słyszał głos człowieka.
- Wyobrażałeś sobie, że nasz król nie pomyślał, iż twoi smoczy panowie nie wezwą
do
pomocy tobie podobnych? Ten talizman jest skuteczną obroną!
Mroczny rumak chciał polemizować, ale słowa nie przenikały przez pułapkę, w
jakiej
się znalazł.
- - Z ochotą rozkazałbym ci rozedrzeć twoich panów na sztuki, ale nie leży to w
mocy tego talizmanu! Mogę tylko kazać mu wypełnić jego pierwotne zadanie i
odesłać cię do
tej piekielnej czeluści, która cię wypluła! Zgiń, przepadnij!
- - Głuuupcyyy! - tylko tyle zdążył wykrzyknąć Czarny Koń.
- - Zupełni, bezdenni głupcy!
- - Dawno, dawno temu była sobie maleńka cętka - skomentował głucho głos
płynący w nicości. - Maleńka dziurka w rzeczywistości.
Mroczny rumak bezsensownie kopał otaczającą go pustą przestrzeń. Wiedział, dokąd
trafił. Jak można było nie poznać miejsca tak pustego jak Pustka?
„Piekielna czeluść, która mnie wypluła! To jest piekielna czeluść, która mnie
wypluła,
niech licho weźmie wszystkich nadgorliwych śmiertelników! Powinienem tu zostać i
pozwolić, by spotkał ich los, na jaki zasługują!”
- Maleńka cętka rosła. Czas nie grał roli, nieprawdaż? Dobiorę inne słowa
później,
kiedy będę miał... - właściciel miękkiego głosu zachichotał obłąkańczo - czas!
Czarny Koń spojrzał w kierunku, z którego napływały słowa.
- - Nadal układasz swoje opowieści?
- - Ja układam eposy, ty machasz ogonem. - I znowu śmiech.
- - Nie mam czasu na twoje dowcipy, francie.
- - Nazywam się Jedziwy, jeśli łaska, a nawet bez łaski! - Przed Wieczystym
scaliła
się maleńka jak dziecięca lalka postać. Nie miała wyraźnych rysów i była czarna
jak Czarny
Koń. - A tutaj, jak doskonale wiesz, przez cały czas nie ma czasu! Nawiasem
mówiąc, czy
powiedziałem: „Witaj w domu”?
Mroczny rumak rozejrzał się, zauważając, jak zawsze, gęsto spakowane regiony
pustej
przestrzeni. Nic tłoczyło się z niczym i napierało na jeszcze większe nic. Część
nicości
zmuszona była piętrzyć się na czubku niczego, żeby wszystko się pomieściło. To
zdumiewające, ile niczego mogło się zmieścić w tak niewielkiej przestrzeni.
„Zaczynam bredzić jak ten tutaj” - pomyślał kwaśno Czarny Koń. Do
marionetkowego towarzysza powiedział:
- Powitanie raczej nie mieści się na liście moich pragnień. Za chwilę zamierzam
stąd
odejść, Jedziwy! Znasz śmiertelnika, który na twój widok zawołał:, Jesteś
prawdziwy”, mam
rację? Mało oryginalny sposób wyboru imienia!
Kukiełka stanęła na głowie.
- Ha! Ty za to wybrałeś imię niezmiernie wymyślne! Ale nie skomentowałeś
początku
mego najnowszego eposu, mój drogi! Myślałem, że zatytułuję go jakoś bez sensu,
na
przykład: „Czarny Koń, Dziura, która chciała być Całością!” - Maleńka figurka
zachichotała,
potem przybrała pozę mówcy, nadal wisząc w pustce do góry nogami. - Dziura, gdy
dorosła,
obrosła w pretensje i iluzje splendoru...
Czarny Koń miał dość. Odwrócił się od rozmówcy.
- - Żegnaj, Jedziwy.
- - Pozwól mi iść z tobą! - Czarna figurka zmieniła formę, stając się
miniaturową
wersją mrocznego rumaka. Pokłusowała przez przestrzeń na wysokość oczu ogiera. -
Zabierz
mnie! Wiesz, jak to jest, gdy raz zakosztuje się rzeczywistości! Nie mogę znieść
tej pustki!
Czarny Koń westchnął.
- - Rozumiem to lepiej niż myślisz, ale nie mogę i nie chcę, nawet gdybym mógł!
Zostałeś wypędzony przez tych, których moc jest silniejsza od mojej, i nie mogę
ich winić za
twoją banicję!
- - Wszystko było takie cudne, nie mogłem się powstrzymać!
- - Śmiertelni umierają, Jedziwy - przypomniał ogier swemu maleńkiemu
bliźniakowi. - Nie obchodziło cię, ilu traci życie.
- - Żyłem! Miałem cel!
Czarny Koń zaczął odpływać. Wiedział, że Jedziwy nie może za nim podążyć. Nie
miał wstępu nawet do dalszych partii Pustki. Podobna do lalki istota mogła
przebywać tylko
w zamkniętym, niewielkim kręgu.
- Ja podróżowałem do rzeczywistości. Ja nauczyłem się wiele o życiu i śmierci.
Ty
tego nie umiałeś. Przegrałeś z własnej winy, Jedziwy.
- - Nie powinienem cię stworzyć! - zawołał gniewnie. Czarny Koń nie obejrzał
się.
- - Może tak byłoby lepiej.
Pędząc coraz szybciej przez Pustkę, słyszał cichnący głos Jedziwego.
- A potem dziura, będąca teraz ogromnym i potężnym morzem złudnych mrzonek i
nieporozumień...
Podróż przez Pustkę, łącznie z przerwami, mogła nie zabierać nawet chwili albo
trwać
całą wieczność. Gdyby Czarny Koń rzeczywiście był demonem, jakim okrzyknęli go
inni -
albo nawet kirns’, kto udaje demona, jak Jedziwy - byłoby inaczej. Musiałby
przebywać w
Pustce do czasu wezwania przez jakiegoś innego maga. Wygnanie, na które sam się
skazał,
było taką drogą w jedną stronę, choć wówczas to jego dobra wola nadała jej siłę.
W
normalnych okolicznościach więź co najmniej równa tej wiążącej Czarnego Konia z
miejscem, które go zrodziło, łączyła go ze światem Smoczego Cesarstwa. Powinna
przenikać
barierę między tu i tam. Powinna, ale nie przenikała.
Wyczuwał ścieżkę, lecz wydawała się nie mieć końca. Przez chwilę zastanawiał
się,
czy to nie jakaś sztuczka jego rozmówcy, ale moce Jedziwego ograniczały się do
maleńkiego
fragmentu Pustki. Nic nie mogło tego zmienić. Nie, to, co mu przeszkadzało, było
dziełem
kogoś innego.
Jego zamierzonym celem podróży był Dwór. Chciał porozmawiać z Cabe’em i panią
Gwen o wszystkim, co wynikło w krótkim czasie, jaki upłynął od rozstania z nimi.
Powoli
przyszło mu na myśl, że kłopot z dotarciem do Dworu wcale nie musi wiązać się z
jego
osobą. Jeśli ktoś poza nim mógł zagrozić planom Cienia, to tylko Cabe Bedlam.
Być może
mroczny wiedźmin jakimś sposobem odizolował jego siedzibę. Takie wyjaśnienie
nabierało
sensu, choć Czarny Koń mógł się opierać tylko na domysłach.
- Cóż, skoro nie mogę wyjść w okolicach Dworu, otworzę ścieżkę wiodącą dalej! -
Zrobiło mu się głupio, że wymyślenie takiego prostego rozwiązania zabrało tyle
czasu.
Wspomniał miejsce, w którym ostatnim razem wszedł do lasu, tam, gdzie widział
Poszukiwacza. Tym razem poczuł, jak formuje się portal. Zadowolony z nagłej
odmiany,
zaśmiał się cicho i kiedy migocząca luka w pełni się ukształtowała, bez dalszej
zwłoki opuścił
Pustkę. Gdyby to było możliwe, Czarny Koń już nigdy by nie wrócił do tego
posępnego,
pustego regionu.
Kiedy wyłonił się w Lesie Dagora, nad światem nadal panowała noc. Kolejny
szczęśliwy traf. W pozaczasowej Pustce czas był tylko wyobrażoną koncepcją.
Niekiedy
zdarzało się, że podczas na pozór krótkiej nieobecności w świecie rzeczywistości
upływały
całe dni, a nawet tygodnie. Ta podróż była względnie krótka i mroczny rumak był
prawie
pewien, że nadal jest to ta sama noc, którą spędził w namiocie Drayfitta. Miał
nadzieję, że się
nie myli.
Wypatrując zasadzki, bezszelestnie kłusował przez las. Ostatnim razem jego
zmysły
były bardzo osłabione. Teraz czuł, że są w szczytowej formie i postanowił
maksymalnie je
spożytkować. Ale czy sprostają zadaniu znalezienia i przechytrzenia Cienia? O
tym miał się
przekonać dopiero w ostatniej, krytycznej chwili.
Znalazł się przy granicach ochronnej bariery jeszcze zanim znajome elementy
krajobrazu powiedziały mu, gdzie jest. Cofnął się, nie chcąc narażać się na
nieprzyjemności z
powodu pułapek pani Bedlam. Truchtał w tę i z powrotem przez pewien czas,
próbując
znaleźć kogoś, kto zaniósłby wiadomość. Po paru minutach zarzucił ten pomysł. W
przeciwieństwie do niego ludzie - i nawet większa część smoków - byli
stworzeniami
dziennymi. Skoro włości chronione były przez potężne czary, mieszkańcy nie
musieli pełnić
warty i zapewne wszyscy spali.
Czegoś tu brakowało, lecz nie potrafił dojść, czego. Sprawdził tereny otaczające
Dwór
i nie znalazł śladu obecności, którą czuł wcześniej, jeszcze dryfując w Pustce.
Coś
niepokojącego przyciągnęło jego uwagę. Poszerzył krąg poszukiwań. Niski, urywany
śmiech
wyrwał się z jego gardła. A więc o to chodziło! Odkrył paradoks. Został rzucony
czar
zapobiegający wykryciu innego czaru, i zarazem uniemożliwiający magiczne
wykrycie
zabezpieczeń Dworu. Czarny Koń dostosował zmysły do innego poziomu pojmowania,
sięgając daleko poza granice ludzkich możliwości, nawet Cabe’a.
„Proszę, proszę, moje pierzaste diabełki!”
W drzewach wokół niego zatrzepotali Poszukiwacze. Było ich ponad dwudziestu,
przy
czym wszyscy zdawali się tworzyć wzór wokół domostwa Cabe’a.
A zatem zagrożeniem nie był Cień, tylko dawni panowie raz jeszcze próbujący
odzyskać władzę nad tak dawno utraconymi ziemiami. Czarny Koń parsknął drwiąco.
Nie
miał pojęcia, jakie jest ostateczne przeznaczenie tego wzoru, ale skoro
stworzony został przez
Poszukiwaczy, mógł oznaczać kłopoty.
Z oczami błyszczącymi z oczekiwania rumak stanął dęba i mocno uderzył kopytami w
pień najbliższego zamieszkałego drzewa.
Wybuchła panika, gdy Poszukiwacze z tego drzewa i z wielu sąsiednich wzbili się
w
niebo. Wieczysty odebrał splątane obrazy niewyraźnych napastników i zrozumiał,
że
przechwytuje mentalne projekcje, za pomocą których porozumiewali się skrzydlaci.
Niektórzy myśleli, że wytropiły ich hordy Zielonego Smoka. Inni próbowali
uspokoić swoich
braci i nakłonić ich do zachowania wzoru, co jednak okazało się
niepodobieństwem. Prawie
połowa z nich była rozbudzona. Ptakoludy straciły kontrolę, zrywając pierwszy
czar, który
maskował ich obecność, a następnie tajemniczy wzór, który tworzyły na tym
terenie.
Czarny Koń roześmiał się głośno, po części dlatego, by wprawić ich w tym większe
pomieszanie, ale również w celu przebudzenia mieszkańców Dworu.
- Śmiało, prześwietni panowie zamierzchłych czasów! Czarny Koń zaprasza was do
towarzystwa!
Kopnął w następne drzewo. Poszukiwacze pomykali to tu, to tam, próbując się
zorganizować. Przez umysł hebanowego ogiera przemknęły kolejne obrazy,
zniekształcone
widoki jego samego jako straszliwego stwora z piekła rodem. Wieczysty zaliczał
się do grona
niewielu stworzeń, które budziły lęk w sercach ptakoludów.
- Chodźcie, chodźcie! Obiecuję, że odgryzę tylko parę skrzydeł, wydrę kilka piór
i
stratuję parę kości, dziobate głowy!
Jeden ryzykant przyjął wyzwanie, rozcapierzając poczwórny zestaw szponów i
pikując na Czarnego Konia. Mroczny rumak poderwał się na zadnie nogi i uderzył
go
kopytami, jednym ciosem miażdżąc klatkę piersiową. Ptakolud zaskrzeczał i runął
na ziemię.
Czarny Koń popatrzył na innych i roześmiał się szyderczo.
Powoli Poszukiwacze zaczęli zwierać szeregi. Kilku starszych wzbiło się ponad
resztę
i utworzyło niewielki krąg. Mroczny rumak zerknął na nich podejrzliwie i
uśmiechnął się
ponuro. „Myślicie, że w powietrzu jest bezpieczniej?”.
Inni skrzydlaci próbowali utworzyć ochronny mur przed kręgiem. Czarny Koń nie
pozwolił im na więcej: skoczył w powietrze i wzleciał ku nim z prędkością, która
wzbudziła
popłoch w podniebnych szeregach. Poszukiwacze rozpierzchli się w panice. Jeden
zamachnął
się, topiąc szponiastą dłoń w ciele Wieczystego. Czarny Koń wchłonął go od
niechcenia. Nic
nie mogło go powstrzymać.
Był w połowie drogi do kręgu, kiedy wszyscy skrzydlaci przekręcili głowy i
wytrzeszczyli oczy. Czarny Koń zrozumiał, że nie docenił ich prędkości i
pomysłowości. Coś
potężnego trafiło go w bok. Próbował sparować atak, ale wtedy oberwał z drugiej
strony.
Kolejne ciosy rzucały nim po niebie. Stałe bombardowanie uniemożliwiało mu
myślenie.
Czarny Koń przeklął zadufanie w sobie i własną brawurę. Broniąc się desperacko,
wiedział,
że inni Poszukiwacze przygotowują się do dużo groźniejszego ataku.
Oślepiający błysk rozświetlił niebiosa, znów powodując zamieszanie wśród
Poszukiwaczy. Mroczny rumak usłyszał krzyki, głosy ludzi i smoków. Atak został
gwałtownie przerwany, gdy ptakoludy tworzące krąg dołączyły do uciekających
braci. Czarny
Koń otrząsnął się i skoczył w pościg, wściekły poza granice rozsądku i bardziej
niż chętny do
wymierzenia paru skutecznych ciosów.
Wybrał jednego z Poszukiwaczy, którzy tworzyli krąg, prawdopodobnie jednego ze
starszych w kolonii. Gdy zmniejszył odległość, w jego głowie pojawił się obraz.
Przedstawiał
Cienia jako wysokiego i złowieszczego potwora, którego skrzydlaci bali się
bardziej niż jego.
Widmowy ogier wychwycił coś o obietnicy, o nagrodzie i karze, jaka ich spotka w
wypadku
niepowodzenia. Były też przypadkowe obrazy odrodzonej potęgi i ziemi, którą
ptakoludy
znów będą władać, jeśli plan się powiedzie.
„Ciekaw jestem, co na te obietnice powiedziałby jego smoczy sprzymierzeniec” -
pomyślał Czarny Koń, gdy jego ofiara kontynuowała desperacką, ale najwyraźniej
beznadzieją ucieczkę.
Mroczny ogier zwolnił nagle, pozwalając Poszukiwaczom bez przeszkód odlecieć w
noc. Wielu z nich i tak drogo zapłaci kolonii za niepowodzenie. Za sprawienie
zawodu
Cieniowi, który uknuł cały ten spisek, zapłacą ci, którzy wysłali to stado.
Czarnemu Koniowi
nie przychodziła na myśl lepsza sprawiedliwość. Zawrócił, opadając ku ziemi.
- Czarny Koń! - zawołała znajoma postać. Przybierając bardziej przyziemną
postać,
mroczny rumak stanął przed panem Dworu. - Cieszę się, że jesteś bezpieczny! -
Cabe zarzucił
mu ręce na kark, co Wieczystego rozstroiło bardziej niż atak setki mściwych
Poszukiwaczy.
Na jednym kopycie mógłby zliczyć przypadki traktowania go z tak otwartym
uczuciem. Kilku
ludzi i smoków, którzy gawędzili jak starzy przyjaciele, spojrzało z podziwem na
swojego
pana. W ciągu dziesięciu lat przywykli do widoku dziwnych rzeczy, ale jak często
ich wielki i
potężny pan witał się tak serdecznie i otwarcie z demonicznym koniem?
Powitanie wielmożnej Gwen było ciepłe, ale bardziej powściągliwe.
- - Jesteśmy ci ogromnie wdzięczni, Czarny Koniu. Kiedy przerwałeś zaklęcie i
przebudziłeś nas swoim głosem, zrozumieliśmy, co się z nami działo. Żałuję
tylko, że nie
mogliśmy pochwycić albo zabić kilku więcej tych butnych ptaszydeł! Czasami
sprawiają, że
nawet Smoczy Królowie wydają się przyjemni!
- - I czynią moje towarzystwo bardziej znośnym, prawda, pani Bedlam?
Skrzywiła się i powoli pokiwała głową.
- - Czasami, Wieczysty. Czasami.
- - Co się z wami działo, Cabie Bedlamie?
Młody wiedźmin podrapał się po głowie. Jego otwartość ogromnie kontrastowała z
tajemniczością Cienia. Po chwili namysłu z kwaśnym uśmiechem odparł:
- Wiedliśmy sielankowe życie, dzięki Poszukiwaczom. Dosłownie tak, jakby kazali
nam spacerować po ogrodzie, bawić się z dziećmi, odpoczywać i... - Cabe zerknął
na żonę i
poczerwieniał - robić wszystko, co sprawiało nam przyjemność i odrywało nasze
myśli od
spraw tego świata.
Czarny Koń roześmiał się, wcale nie z jego słów.
- Jakimże byłem głupcem! Nie wpadło mi do głowy, że Poszukiwacz, którego
zauważyłem w lesie za pierwszym razem, nie przybył tu bez powodu! Rozumiem też,
dlaczego nie udało mi się go znaleźć! Z pomniejszonym „ja” wiedziony
niecierpliwością, nie
dostrzegłem, do czego zmierzają! Musieli uwalniać was na krótko i w subtelny
sposób,
żebyście nie przejrzeli ich gry! Powiedzcie mi, czy pamięć warn dopisuje?
Oboje pokiwali głowami. Gwen dodała:
- - Dlaczego nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Cień ma z tym coś wspólnego?
- - Bo ma. - Czarny Koń powiedział, co wyczytał w umyśle Poszukiwacza. Ich
metoda porozumiewania się miała swoje plusy, ale istniały też wady. Znalazłszy
się w
tarapatach, skrzydlaci często wysyłali swoje myśli z taką siłą, że mogli je
odbierać nawet
adepci magii o umiarkowanych umiejętnościach. Dla Czarnego Konia było to jeszcze
łatwiejsze.
- - Co teraz? - chciał wiedzieć Cabe. - Nie sądzę, by nasz pierwotny plan był
nadal
aktualny.
Czarny Koń przyznał mu rację.
- - Też tak uważam. Gdybym tylko wiedział, gdzie jest Cień i co zamierza!
Drayfitt
nie żyje, Cabe, a jego ostatnie słowa, jeśli nie były wynikiem intrygi uknutej
przez
zakapturzonego wiedźmina, pozostały tajemnicą, którą muszę rozwiązać jak
najszybciej! Cień
nigdy nie zasypywał gruszek w popiele!
- - Powinniśmy skontaktować się z Zielonym Smokiem - wtrąciła pani Bedlam. -
Może ma dla nas jakieś informacje albo przynajmniej jakieś sugestie.
- - Ty się tym zajmij - podsunął jej mąż. - Ja sprawdzę teren. Muszę być pewny,
że
nie ma tu innych niespodzianek.
- - Dobrze.
- - Co zamierzasz? - zapytał Cabe mrocznego rumaka.
- - Wrócę do Talaku. Jeśli nie mam racji, zastanę wszystko w nienaruszonym
stanie.
Jeśli jednak doszło do tego, czego się obawiam... - Czarny Koń popatrzył na
nich, a w jego
oczach błysnął lód. - Może być za późno na uratowanie miasta.
XVI
Cień z jawną pogardą patrzył na ociekającą posoką, cuchnącą plątaninę
różnorakich
części ciała, która była strażnikiem tej bramy królestwa Panów Umarłych. Nie był
pod
wrażeniem. Absolutnie.
- Tandeta. Spodziewałem się czegoś lepszego po twoich Panach. Wygląda na to, że
oni też nie dorastają do poziomu prawdziwego Vraada. - Machnął ręką i strażnik z
głuchym
skowytem rozpadł się na części. - Czy stad was tylko na tyle? - zawołał do
pełnego mazi dołu.
Ściany jaskini odbiły jego rozdrażniony głos.
Sięgnęły ku niemu macki myśli, jedne pogardliwe, inne niepewne, wszystkie
zabarwione lękiem.
- A co ty osiągnąłeś? Czy było cię stać na coś więcej oprócz nieustannej gry w
trakcie
miotania się między przeciwnymi biegunami swojego istnienia?
Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno.
- Prawda, ale teraz wszystko się zmieni. Wasze istnienie już się zmienia. Macie
pewien drobiazg, który jest mi potrzebny. - Zbombardowały go myśli wyrażające
sprzeciw,
ale on strząsnął je jak kropelki wody. - Nie próbujcie się ze mną kłócić.
Oddajcie mi trójnóg.
Natychmiast.
Wyraźny strach. Strach przed utratą władzy. Westchnienie.
- Ten świat was zmienił. Podobnie jak całą resztę. Nie jesteście godni miana
Vraadow.
Szczególnie wy, kuzynowie, nie jesteście warci imienia Tezerenee.
Minął czas potrzebny na jeden, może dwa oddechy, nim ciemny i odpychający z
wyglądu przedmiot pojawił się u stóp wiedźmina. On podniósł go i obejrzał
dokładnie. Był to,
jak określił, trójnóg wysoki na długość ręki. Na nim spoczywała czarna kulka nie
większa od
jego źrenicy. Cień z zadowoleniem schował przedmiot w obszernych fałdach
płaszcza.
- Bardzo warn dziękuję - rzekł z szyderczym ukłonem. - W zamian za opiekę nad
nim
mogę niemal wybaczyć wam jego kradzież z pracowni po mojej... śmierci. To chyba
nie
brzmi właściwie, prawda? Po moim czasowym odejściu. - Zaczął zapadać się w
siebie, lecz
raptownie zmienił zamiar. - Powiedziałem „niemal wybaczyć”, prawda?
Rozległy się głosy protestu, gdy wiedźmin uderzył.
Kiedy wreszcie opuścił to, co zostało z jaskini - i wyspy, która ją mieściła -
wrócił
myślami do uwieńczenia trwającego od tysiącleci marzenia. Wiedział, że czas
ucieka. Za
dwa, może trzy stulecia jego na siłę przedłużone życie osiągnie kres, ale bez
normalnych
oznak starzenia. Mroczny wiedźmin wiedział, że to, co go czeka, może być dużo
gorsze, że
ostatnie pięćdziesiąt lat może przeżyć jako obumierająca istota ze świadomością
uwięzioną w
rozkładającej się skorupie ciała. Zyskałby wolność dopiero po rozproszeniu się
pozostałości
jego wcześniejszych, bardziej desperackich czarów - zyskałby prawo do śmierci,
czego
absolutnie sobie nie życzył. Inni poddawali się temu światu, pozwalali, by nimi
rządził, ale
nie on.
Wrócił do świata w jaskini cesarza. Panowały w niej pustki. Srebrny Smok w
pośpiechu rozpoczął swoją kampanię, najpewniej bojąc się, że zamysły Cienia
związane z
Drayfittem mogą zaburzyć jego starannie opracowany plan. Zabrał ze sobą
wszystkich.
Koncepty Smoczego Króla miały swoje zalety. Umieszczenie lojalnego człowieka
wśród
największych wrogów smoczego rodzaju, a następnie wmanewrowanie go na stanowisko
o
wielkiej władzy, było posunięciem godnym Vraada...
Porzucił te myśli. Niepotrzebnie zaśmiecały mu głowę w czasie, gdy był o krok od
spełnienia marzeń. Skoncentrował się, porządkując w myślach wiedzę, analizując
wcześniejsze błędy i rozpraszając wątpliwości dzięki wspomnieniom zabranym
magowi
Drayfittowi. Tym razem musiało się udać!
Odzyskawszy trójnóg od Panów Umarłych potrzebował tylko jeszcze jednej rzeczy, a
była ona najważniejsza ze wszystkich. Drayfitt nie mógł o niej wiedzieć, gdyż
księga
pomijała ten temat milczeniem. Trójnóg był przyborem umożliwiającym wezwanie
mocy, ale
nie mógł funkcjonować jako soczewka, za pośrednictwem której moce mogły zostać
przyciągnięte, związane i nagięte do jego woli. Poprzedni błąd polegał na tym,
że soczewką
uczynił samego siebie. Był potężny, lecz jednoczesne zawieranie i skupianie mocy
przerosło
jego możliwości. Nie, jedynym sposobem osiągnięcia celu było znalezienie czegoś
innego, co
posłuży mu jako soczewka.
Czegoś? Kogoś. Musiała to być żywa istota, z darem, który posiada adept magii. W
miarę możliwości niedoświadczona i młoda, gdyż czary miały rozedrzeć i pochłonąć
jej siłę
życiową. Poza tym, niewyszkolony umysł bardziej jest podatny na cudze polecenia.
Najlepsze
byłoby dziecko. Umysł dziecka jest plastyczny.
Znalezienie dziecka obdarzonego potencjałem było prawie niemożliwe. Od czasów
Wojny Przełomowej, kiedy ludzcy magowie niemal zostali pokonani przez Smoczych
Królów, ci ostatni zadbali, żeby już nigdy nie doszło do podobnego konfliktu.
Pominęli
Cabe’a Bedlama, gdyż ukrył go przewidujący dziadek. Prawdopodobnie nie znaleźli
też
innych. Poszukiwania dziecka z uśpionymi zdolnościami mogły okazać się owocne,
ale Cień
zdawał sobie sprawę, że zajmą mu więcej czasu, niż skłonny był poświęcić.
Istniała jedna możliwość, prawie pewna, lecz stwierdził, że odczuwa dziwną
niechęć
na myśl o jej rozważeniu. Znów naszły go mętne wspomnienia przeszłości, stuleci
huśtawki
między jednym umysłem a następnym. Przekleństwo wyrwało się z jego ust, a w
ścianie
jaskini otworzyła się szczelina. Nie zwrócił na to uwagi. Oddychając głęboko,
przepędził te
obce myśli i wspomnienia. Dał im się ponieść nie po raz pierwszy, jednak
poprzysiągł sobie,
że po raz ostatni.
Obiecywał to sobie więcej niż tuzin razy w ciągu tego jednego dnia. Za każdym
razem
uczucia wracały silniejsze niż wcześniej. Troska. Wina. Przyjaźń. Niechciane
wspomnienia
kogoś z jego rasy. Uczucia do tych, którzy nie byli Vraadami.
To rozstrzygnęło problem. Już nie będzie się wahać. Czeka na niego idealna
soczewka. Sprawi, że rodzina nawet nie zauważy jej zniknięcia. Ostatnia myśl
wbiła go w
samozadowolenie, poczuł się niczym pan łaskawym okiem patrzący na swój
inwentarz.
Zasługiwali na tyle za swe poświęcenie. Będzie tak, jakby chłopiec nigdy nie
istniał.
Mimo wszystko nie mógł się pozbyć poczucia winy.
„Melicard”.
Erini poruszyła się, skupiając wzrok na pogrążonym w ciemności korytarzu. Jej
umysł, leniwa mieszanka pogardy do siebie samej i poczucia klęski, nie chciał
wrócić do
normy. Zamknęła oczy. Mogła sensownie myśleć tylko o Melicardzie. Jego wizerunek
stał jej
przed oczami jak żywy, jakby król naprawdę opierał się o przeciwległą ścianę.
Brud i krew
znaczyły smugami jego twarz i - Erini wstrzymała oddech - ktoś zerwał mu maskę z
elfiego
drewna, odsłaniając poszarpane i spalone ciało, które nigdy nie miało się
zagoić. Nie musiała
spoglądać na ręce, żeby wiedzieć, iż ta sztuczna też znikła. Cud, że jeszcze
żył.
„Jeszcze żył?” Na tę niesamowitą myśl przejaśniało jej w głowie. Dlaczego tak
pomyślała o tworze swojej wyobraźni? Dlaczego podporządkowywała rzeczywistość
ułudom? A jednak w kolejnych obrazach było coś dziwnego, jakaś ciągłość, która
sprawiała
wrażenie zbyt realnej, by mogła być wymysłem.
„Czy to możliwe?”
Erini spróbowała skupić się na jego twarzy, lecz w wyniku jej starań oblicze
stało się
bardziej niematerialne, bardziej jak zjawy niż u żyjącej osoby. Księżniczka
zastanawiała się
szybko, pamiętając o stanie swego umysłu. Czyżby zostawiła go otwartym? Czy
pozwoliła,
by obrazy napłynęły naturalnie? Rysy Melicarda w tej chwili były ledwo widoczne,
odrobinę
wyraźniej sze od prawdziwego wspomnienia. Siedziała i rozmyślała o narzeczonym.
Gdzie
jest i co robi? Myślała o nim, ale zbyt chaotycznie. Miała nadzieję, że to jest
kluczem. Gdyby
Drayfitt miał szansę ją nauczyć...
Twarz Melicarda, przez chwilę zestalona, znów się rozmyła. Księżniczka szybko
odłożyła na bok wszelkie myśli o zmarłym czarodzieju. Jak łatwo pozwolić
wyobraźni
błądzić, nawet w krytycznej chwili.
Powoli wizerunek narzeczonego powrócił w pełnej wyrazistości. Niemal mogła go
dotknąć. Widziała krew płynącą z jego ran, siniaki na twarzy i ciele.
Pachołkowie Mala
Quorina nie byli dla niego mili. Kolejna rzecz, za którą doradca musiał
zapłacić, jeśli tylko
ona przeżyje ten koszmar.
Bez namysłu wyciągnęła ręce, pragnąc ulżyć mu w bólu. Melicard w jej umyśle
nagle
poruszył się, jakby zbudzony. Księżniczka, przestraszona, straciła koncentrację.
Obraz
Melicarda spłowiał, tym razem na stałe. Próbowała ze wszystkich sił, lecz nie
mogła go
ponownie przywołać.
„Żył!” Pobity i poraniony, ale żył! Wstąpiła w nią otucha. Nieważne, co się
dotąd
stało. Dopóki Melicard żyje, dopóty istnieje nadzieja. Erini usiadła i
rozejrzała się dokoła,
wreszcie pojmując, że ludzie Quorina mogą w każdej chwili pojawić się w krórymś
z końców
korytarza. Cud, że jeszcze ich nie było. Widocznie mieli inne problemy. Na
przykład kapitana
Istona i wierne królowi jednostki gwardii. Przewrót nie został do końca
zaplanowany. Wbrew
przechwałkom doradcy, zbyt wiele dowodów świadczyło, że nie wszystko szło po
jego myśli.
Kolejna iskierka nadziei.
Erini osądziła, że najważniejsze jest znalezienie Melicarda. Nie mogła wciągać w
to
Istona i jego ludzi. Dwaj już zginęli z jej powodu, kiedy mogła ich uratować.
Uświadamiała
sobie powoli, że jej moce są równie zbawienne, co szkodliwe. Tojej nastawienie
decydowało
o ich charakterze. Gdyby mogła ukierunkować je na znalezienie króla i stłumienie
rebelii...
Myśl o oniemiałym ze zdumienia, rzuconym na kolana Quorinie przywiodła na jej
usta
uśmiech ponurej satysfakcji.
,Jak mam go znaleźć?” Pytanie napłynęło nieproszone. Za plecami Melicarda
widziała
pomieszczenie daleko odbiegające od eleganckich komnat potężnego króla.
Prawdopodobnie
zamknęli go w lochu. Erini zdawała sobie sprawę z ogromu sieci podziemnych
tuneli i komór.
Nie miała czasu na przeszukanie ich wszystkich, a mentalne próby zlokalizowania
Melicarda
jak na razie zawodziły.
Tylko jedna możliwość rokowała nadzieje. Jedyne, co potrafiła wymyślić. Gdyby
była
wypoczęta i miała trochę spokoju, mogłaby wykoncypować coś mniej śmiałego, mniej
ryzykownego. Jednak już strwoniła zbyt dużo czasu. Nie, miała tylko jedno
wyjście:
zrealizować swój pomysł.
Po prostu zapyta kogoś, gdzie jest król.
Wzięła się w garść i ruszyła cicho korytarzem w kierunku przeciwnym do tego,
który
wskazali jej wierni obrońcy. Warownia Istona była zapewne obserwowana przez
licznych
zbirów Quorina. Księżniczce zależało na spotkaniu jednego, może dwóch
wartowników
zabezpieczających jakiś korytarz. Prawdopodobnie znajdzie takie miejsce w
partiach pałacu,
które opanował zdradziecki doradca. Znając Quorina, podejrzewała też, że w
pobliżu będzie
Melicard.
Podczas całej tej szarpiącej nerwy wędrówki ani na chwilę nie opuszczała jej
obawa,
że koncepcja niewiele jest warta.
W ciemności królewski pałac Talaku przypominał labirynt. Sprawę pogarszał fakt,
że
dotychczas nie zaznajomiła się z rozkładem pomieszczeń. Miała nadzieję, że przez
cały czas
zmierza mniej więcej w tym samym kierunku, że nie zgubi się w trzewiach tego
molocha.
Pałac pary królewskiej w Gordag-Ai wyglądał niemal jak wiejski dworek w
porównaniu z
kolosem, który zmuszona była przemierzać.
Kiedy wreszcie w jakiejś sali znalazła to, czego szukała, straciła pewność
siebie. Było
ich dwóch, wysokich, szpetnych i zbrojnych w miecze dłuższe niż jej nogi.
Księżniczka
złajała się za głupotę. Dlaczego nie wzięła choć jednej broni z kolekcji
pozostałej po jej
niefortunnych napastnikach? A jeszcze lepiej, ostrego, cienkiego szpikulca,
którego użył
starszy z jej dwóch obrońców. Taką bronią umiałaby się posłużyć.
Ale to by nie rozwiązało jej obecnego dylematu. Jedyna nadzieja w czarach. Ale
jakich?
Jeden z ludzi zapadł w drzemkę i drugi, sam niezbyt ożywiony, obudził go
kopniakiem. Ich zmęczenie przypomniało Erini o własnym wyczerpaniu. Nie śmiała
rozmyślać o tym zbyt długo ze strachu, że omdleje. Ale widok sennych żołnierzy
podsunął jej
pewien pomysł. Uśpienie ludzi, którzy już byli ledwo przytomni, nie powinno być
trudne.
Wtedy mogłaby zabrać jednego i wyłuskać informacje z jego bezbronnego umysłu.
Rozluźniając się wbrew naturalnej skłonności do zrobienia czegoś przeciwnego,
Erini
dowiedziała się, które partie spektrum dopomogą jej zaklęciu. Oczyma wyobraźni
ujrzała, jak
kolory łączą się i przekształcają, tworząc wzór. Po części rozumiała, że to, co
się dzieje,
odbywa się w czasie krótszym niż okamgnienie. Właśnie na to naprowadzał ją
Drayfitt.
Wkrótce umiejętność ta mogła stać się tak odruchowa, że proces przebiegać będzie
błyskawicznie. Drayfitt tak mówił.
Wyniki zaklęcia stały się natychmiast widoczne. Strażnik, który chwilę wcześniej
drzemał na stojąco, teraz oparł się o ścianę i zjechał na podłogę, pogrążony w
głębokim śnie.
W połowie drogi rozluźnił dłoń zaciśniętą na mieczu. Broń zagrzechotała ledwo
słyszalnie.
Drugi okazał się odporniejszy, co stargało jej nerwy. Walczył z czarem niemal
tak, jak
gdyby rozumiał, co się dzieje. Podniósł do czoła prawą rękę, próbując podtrzymać
ciężkie jak
ołów powieki, i upuścił miecz. Broń podskoczyła na podłodze. Erini była pewna,
że hałas
ściągnie następnych żołnierzy.
Nie mogąc dłużej się opierać, drugi strażnik osunął się na kolana, a potem runął
jak
długi na marmurowe płyty. Grzechot hełmu powiększył hałas.
Kiedy po minucie żaden z nich się nie ruszył, a do sali nie wpadli gotowi do
walki
żołnierze, Erini wysunęła się z kąta i obejrzała uśpionych. Pierwszy spał
spokojnie, nawet z
uśmiechem zadowolenia. Drugi był w nieco gorszym stanie. Spał, ale w wyniku
upadku
złamał nos i krew płynęła na podłogę. Tylko zaklęcie nie pozwalało mu się
obudzić.
Wykrzywione rysy zdradzały cierpienie. Erini zastanowiła się, czy ból da mu siłę
do
pokonania czarów. Jeśli tak, musi działać szybciej niż planowała.
Odwróciła się do pierwszego, przysunęła usta do jego ucha i wyszeptała
polecenie...
Ręce zaczarowanego strażnika zwisały bezwładnie. Oczy miał zamknięte. Wyglądał
jak przywiązany do kija. To nigdy nie przejdzie. Erini dorzuciła kilka
dodatkowych poleceń,
mając nadzieję, że nie ma ograniczenia na takie izeczy.
Po minucie był gotowy. W oczach ewentualnych obserwatorów wyglądali tak, jakby
to ona była jego jeńcem. Groźna mina żołnierza była wyjątkowo przekonująca.
Błysk w oku
dawał do zrozumienia, że wypełnia rozkazy najwyższej władzy: Quorina,
oczywiście. Gdyby
ktoś go zatrzymał, miał powiedzieć, że doradca chce, by księżniczka zobaczyła,
jaki urodziwy
jest jej narzeczony bez sztucznej twarzy. Z tym ostatnim Erini miała kłopoty,
lecz wyjaśnienie
mogło okazać się konieczne. Z pewnością zaspokoi ciekawość.
Kiedy tak stała, zapewniając się, że wszystko jest przygotowane, opadła ją
nagła,
straszliwa myśl. Spojrzała na zahipnotyzowanego strażnika, który patrzył prosto
przed siebie,
czekając na odegranie swej roli.
- - Wiesz, gdzie jest przetrzymywany król Melicard?
- - Wschodnie tunele. Kraina szczurów.
„Kraina szczurów?” Puściła to mimo ucha, szczęśliwa, że nie natrudziła się na
darmo.
Żądna wypróbować swoje zdolności, dopiero na końcu zadała to najważniejsze
pytanie.
Drugiemu strażnikowi zabrała mały sztylet. Niewielka z niego pociecha, ale nigdy
nie
wiadomo. Schowała go w cholewce buta, mając nadzieję, że nie będzie musiała
biegać. Potem
odwróciła się do strażnika i szepnęła:
- Prowadź.
W porównaniu z następnymi minutami te poprzednie wydawały się niemal przyjemne.
Serce Erini dudniło niczym tabun ciężkich bojowych koni. Zdumiewające, że dźwięk
nie
budził echa w korytarzach. Trzymała rękę blisko broni na wypadek, gdyby żołnierz
wyprowadził ją w pole i teraz wiedzie ją prosto do celi. Szli przez tę część
pałacu, o której
istnieniu nawet nie wiedziała. Była zdumiona, że pozostało tyle do zbadania.
Obiecała sobie,
że jeśli przeżyje, przejrzy wszystkie plany tego kolosa, a potem osobiście
zwiedzi każdy
korytarz i pokój.
Rozmyślania o przyszłości uchroniły ją przed popadnięcicm w obłęd. Spadło na nią
zbyt wiele naraz i omal nie ugięła się pod tym brzemieniem. Dotychczas nie
spotkała się ze
śmiercią - i to tylu ludzi - ani nie używała swoich wątpliwych zdolności. Erini
nie była
tchórzem, nie bała się o siebie. Gryzło ją, że może nie dać rady. Melicard,
Iston, Galea,
Magda... oni i wielu innych najpewniej zginie, jeśli jej się nie uda.
Twarda ręka złapała ją za ramię. Mało brakowało, a odpowiedziałaby z całą siłą,
jaką
dawały jej zdolności. W ostatniej chwili zrozumiała, że została w tyle ze
zaczarowanym
strażnikiem. On patrzył na nią tak, jakby widział kogoś innego.
- Chodź. Tędy. - Mówił niewyraźnie, co w ostateczności można było wytłumaczyć
wyczerpaniem. Szybko mu o tym przypomniała. Zakaszlał na znak, że rozumie -
sztuczkę tę
Erini wplotła między inne komendy - i ruszył dalej. Tym razem dotrzymywała mu
kroku,
zauważając, że kierują się ku ciemnym schodom.
„Znów w podziemia. Wiedziałam!” To miało wszystko utrudnić, i dużo więcej będzie
zależało od jej umiejętności.
U stóp schodów jej plan został poddany gruntownej próbie. Czterech strażników
pilnowało przejścia. W przeciwieństwie do zaczarowanego, w najmniejszym stopniu
nie
wyglądali na zmęczonych. Przyjrzeli się przybyłym najpierw z zawoalowaną
ciekawością,
następnie z otwartym zainteresowaniem, gdy poznali księżniczkę.
Jeden z nich, zapewne dowódca, wyciągnął buzdygan w stronę towarzysza Erini.
Pozostali uzbrojeni byli w różnoraką broń sieczną. Wszyscy wyglądali na dużo
wprawniejszych w posługiwaniu się orężem niż zahipnotyzowany gwardzista.
- - Kobieta kaleki! Złapałeś ją!
- - Tak. - Odpowiedź wypadła dość naturalnie. Strażnik miał rozkaz nie odzywać
się
bez pytania.
- - Po coś ją tu sprowadził? Mistrz powiedział, że nikomu nie wolno zaglądać do
więźnia.
Erini starała się bez patrzenia na swojego strażnika pokierować jego
odpowiedzią.
- Nowe rozkazy. Doradca chce, żeby spędziła z nim ostatnie minuty. Niech
zobaczy,
jaki z niego przystojniak. Niech się przekona, „co” chciała poślubić.
Po chwili wahania dowódca wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. Czegoś takiego
spodziewali się po Malu Quorinie. Zniszczyć ostatnie dobre wspomnienia o
Melicardzie.
Obrócić miłość narzeczonej w odrazę. Żaden nie wyobrażał sobie, że nadal będzie
jej zależeć
na „kalece”, choć Erini była zdania, że nawet bez maski i ręki z elfiego drewna
Melicard wart
jest tysiąca takich jak oni.
- Ruszaj - powiedział dowódca.
Strażnik księżniczki potknął się lekko, co niemal zatrzymało jej serce. Gdyby
przyjrzeli się z bliska, zwróciliby uwagę na jego szkliste oczy. Na szczęście
założyli, że
chwiejny krok jest wynikiem czegoś innego.
- Kiedy z nią skończysz, zamelduj się Ostlichowi. Komendant nie chce, żeby ktoś
zasnął na służbie. Nie tej nocy. - Dowódca wskazał bliznę na twarzy jednego ze
swoich ludzi.
- Edger już umie być czujny, co nie, Edger? Czasami nawet przez cztery dni i
noce!
Edger pokiwał głową, ale nie skomentował. Towarzysz Erini mechanicznie
odpowiedział skinieniem i wymamrotał powoli:
- Taa. - Jego mowa stawała się coraz bardziej niewyraźna. Na szczęście już
odchodzili.
Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku strażników, Erini pozwoliła sobie na
westchnienie ulgi, urwane w połowie, gdyż zobaczyła dwóch następnych. Opierali
się o
ścianę, w której widniało kilkoro drzwi do cel, dowodów mniej chlubnych kart w
historii
Talaku. Jeden podniósł głowę.
- Co się dzieje? Co ona tu robi?
Jej strażnik nie odpowiedział. Erini udała, że się potyka, i wymierzyła mu
szturchnięcie w bok. Zmobilizowany, powtórzył krótkie wyjaśnienie dotyczące
sadystycznego pomysłu Quorina. Mówił powoli, ale zrozumiale.
Strażnicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Byli pewni, że nie tylko
zmęczenie
plącze język ich koledze. Jeden oblizał usta, najwyraźniej marząc o tym, jak
przyjemnie
będzie napić się po służbie.
Przekonani słowami jej marionetki, otworzyli drzwi celi. Księżniczka chciała
wbiec i
wziąć Melicarda w ramiona, ale musiała kontynuować grę. To oznaczało dręczące
chwile,
gdy zmuszała się do dotrzymywania kroku nieznośnie powolnemu strażnikowi.
Pod ścianą kuliła się postać skuta łańcuchami. W celi nie było światła. Górną
część
ciała więźnia spowijała nieprzenikniona ciemność, a dolna była niewyraźną plamą.
Drzwi
zatrzasnęły się za plecami księżniczki. Było to znakiem dla zaczarowanego
żołnierza, który
puścił ją i spojrzał pustym wzrokiem w kierunku więźnia. Gdyby ktoś ich
podglądał,
wyglądało to tak, jakby pilnował oboje więźniów.
Nie mogąc dłużej się hamować, Erini podbiegła do skulonej postaci.
- Melicard?
Głowa powoli odwróciła się w jej stronę. To był Melicard! Aż do tej chwili bała
się,
że coś poplątała.
Widok jego twarzy nieomal rozdarł jej serce. Torturowali go! Zmusiła się do
uważniejszego spojrzenia i zobaczyła, że nie całkiem miała rację. Były siniaki i
draśnięcia,
zgoda. Został pobity, i to ciężko. Quorin drogo za to zapłaci. To jednak, co
uważała za
oparzenia, było tym, co zawsze skrywało się pod maską z elfiego drewna. To była
jego
prawdziwa twarz.
Głębokie doły, miejsca po spalonych i wyszarpanych fragmentach ciała, znaczyły
bok
jego twarzy. To było straszne. Druga strona, ta która przyjęła impet dzikiej
magii... Erini
widziała kiedyś coś podobnego. W czasie pożaru w królewskich stajniach w Gordag-
Ai,
płomienie zabiły cztery konie i poparzyły jednego z młodszych chłopców
stajennych. Jedno z
nieszczęsnych zwierząt wyrwało się z pożogi, oszalałe z bólu, skąpane w
płomieniach, z
pyskiem, szyją i tułowiem miejscami spalonymi do kości. Przez ponad minutę
zataczało
szaleńcze kręgi, nim życie w końcu opuściło zmaltretowane ciało. Jak koński łeb,
twarz
Melicarda była porozdzierana do kości i, za sprawą mocy magicznego przedmiotu,
który to
spowodował, rany nie chciały się zagoić. Nawet teraz, w ciemności, widziała że
połyskują
wilgocią, jakby zadane tego samego dnia.
- Owoc... moich... zabiegów. - Melicard uśmiechnął się posępnie. Obdarta ze
skóry
strona twarzy wyglądała ni mniej, ni więcej jak wyszczerzona czaszka. Erini
musiała
odwrócić oczy przynajmniej na chwilę.
Zauważył jej reakcję.
- - Bajarze nigdy nie wspominają o scenach... tego typu. Albo... albo je...
upiększają.
- - Tak mi przykro. To nie ty...
- Tak, już nigdy nie będę sobą - rzekł z jadowitym sarkazmem. Erini spojrzała mu
prosto w twarz.
- - To nie ty zawiniłeś. Kiedy ujrzałam twoją twarz, poczułam twój ból,
zastanowiłam się, jak możesz go znosić - nie wiem, czy ja bym potrafiła - i
przeklęłam
drogiego doradcę Quorina po ostatni dzień jego istnienia!
- - Quorin - warknął zimno Melicard. - Byłem głupcem najczystszej wody, prawda?
Ilu lojalnych ludzi i smoków padło ofiarą Srebrnego, żeby zapewnić dzielnemu,
bystremu
Quorinowi miejsce u mego boku? Ilu? Nigdy tego nie rozumiałem. Byłem taki...
taki dumny z
siebie, taki chętny zmierzyć się z całym światem. Spójrz, ile to mnie
kosztowało. Część ciała.
Królestwo. Życie. - Przymknął zdrowe oko. - I, co najgorsze, ciebie.
- - Nie. - Dotknęła jego rękę. - Mnie nie.
- - Wątpię, czy nasza wspólna przyszłość trwać będzie dłużej niż jedną czy dwie
minuty. Z pewnością obecny tutaj pachołek mojego szacownego doradcy ma rozkaz
wywlec
cię stąd za chwilę. To tylko okrutna zabawa, pozwalanie nam zobaczyć się przed
ostateczną
rozłąką.
Nadszedł czas na wyjaśnienia. Erini pochyliła się ku niemu.
- To nie gra tego wstrętnego kocura, choć właśnie tak myślą strażnicy! Ten tutaj
jest
pod moim wpływem.
Król przyjrzał jej się z niekłamaną ciekawością.
- - Wpływem?
- - To coś jak... mesmeryzm*[Mesmeryzm - system leczniczy oparty na rzekomo
istniejącym w świecie „fluidzie uniwersalnym”, który w postaci „magnetyzmu
zwierzęcego”
emanuje z czlowieka, reguluje układ nerwowy i leczy różne choroby. Nazwa
pochodzi od
nazwiska twórcy systemu, lekarza Franza Antona Mesmera (1734-1815) (przyp.
red,).].
- - Mesmeryzm. - Nie wyglądał na przekonanego. Wskazał na skuwające go
łańcuchy. - Co z nimi? Mesmeryzm na nie nie podziała, moja księżniczko.
- - Mogę... mogę sobie z nimi poradzić. - Chciała sięgnąć do kajdanów, ale on
nie
chciał puścić jej ręki. Starając się ukryć bardziej okaleczoną stronę twarzy,
przekrzywił głowę
na bok i obdarzył ją tak szczerym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć.
- - Moja księżniczka... moja królowa.
Kiedy ich ręce wreszcie się rozłączyły, Erini złapała żelazną obręcz i obejrzała
ją
dokładnie. Miała prosty zamek - co nic nie znaczyło, gdyż księżniczka nie znała
się na
otwieraniu zamków - i była bardzo stara. Rdza zainteresowała ją najbardziej.
Udało jej się
uśpić dwóch ludzi, którzy już byli zmęczeni. Czy można na tej samej zasadzie
zachęcić rdzę
do przeżarcia kajdan? Uczynić żelazo tak kruchym, by rozpadło się po jednym czy
dwóch
stuknięciach?
Gdy o tym myślała, jej palce mimowolnie pocierały obręcz. Pojawiły się na niej
maleńkie skazy. Erini sapnęła. Melicard, który nie widział zbyt dobrze,
chrząknął
zaciekawiony. Księżniczka nie odpowiedziała, z fascynacją obserwując, jak cała
obręcz, a
nawet część łańcucha ciemnieje w czasie paru sekund.
Złapała jego rękę przy nadgarstku i szlochając jak załamana, delikatna
księżniczka,
zawołała:
- Och, Melicardzie! Co się z nami stanie?
Król nie stawiał oporu, zdając się na nią. Erini na pozór z rozpaczą targnęła
się w jego
objęciach, uderzając obręczą o mur. Jej słowa i grzechot łańcucha zagłuszyły
hałas.
Okowy pękły.
- - To niemo... - Melicardowi ledwo udało się pohamować okrzyk zdumienia. Erini
natychmiast zajęła się kajdanami na nogach i z radością stwierdziła, że czary
sprawiły się
doskonale. Nie próbowała jednak podzielić się tą radością z Melicardem. Bała się
nawet
spojrzeć mu w twarz. Nie z powodu jego wyglądu, ale ponieważ teraz już musiał
zrozumieć:
jego przyszła żona jest czarownicą.
- - Erini - szepnął Melicard.
- - Myślę, że trzeba to sprawdzić - rozległ się głos, który obawiała się
usłyszeć.
Poderwała się na nogi, osłaniając Melicarda. Wiedziała, że tym razem z radością
ucieknie się do pomocy swojego daru. Zrobi wszystko, zwłaszcza jeśli będzie to
oznaczać
koniec Mala Quorina.
Strażnik otworzył drzwi celi. Quorin wszedł do środka sam, pewny swojej siły.
Erini
uśmiechnęła się. Nie tym razem. Lepiej rozumiała swoje zdolności. Zdrajca
wkrótce się
przekona, co mu po jego sile.
Melicard podniósł się za jej plecami. Nie chciał, by Quorin patrzył na niego z
góry.
Erini czerpała siłę z jego hartu ducha.
Doradca zbliżał się powoli i po cichu. Naprawdę przypominał kota. Podobieństwo
powiększał jego nawyk pojawiania się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. I
uśmiech.
„Może przemienię cię w myszołapa, jakim naprawdę jesteś, mistrzu Quorinie!” Ta
myśl ogromnie przypadła jej do gustu. Co więcej, każe mu tu zostać i tępić
szkodniki w
królewskich stajniach.
- - Dopiero teraz zdałeś sobie sprawę, że twoja narzeczona jest czarownicą,
wasza
wielce królewska wysokość? Podejrzewałem to, choć nie byłem pewny, dopóki nie
uciekła
moim ludziom. - Quorin popatrzył na Erini. - Oczywiście, moja pani, wiedziałem,
dokąd ci
tak spieszno i wybrałem szybszą, krótszą trasę. Teraz znów cię mam. Z mojej
sieci wymknęli
się tylko twoi uparci krajanie i kilku strażników. Talak nawet nie będzie
wiedział o zmianie
władzy, dopóki północne bramy nie staną otworem na triumfalny wjazd mojego pana.
- - Pod srebrnym sztandarem? - zapytał ponuro Melicard.
- - Ma się rozumieć. Twoja krucjata dobiegła końca. Unicestwienie króla-maszkary
będzie prawdziwym przypieczętowaniem świetnego przeznaczenia mego pana, jego
prawa do
noszenia cesarskiej korony. I pod tym znakiem siły skupią się wszyscy jego
bracia, z
wyjątkiem tego wyrzutka, pana Lasu Dagora. Nikt nie stanie na drodze
zjednoczonym
Smoczym Królom, którzy przywrócą tym ziemiom ich chwałę sprzed Wojny
Przełomowej.
Król roześmiał się, choć widać było, że sprawia mu to ból.
- Czy to twój pan wyuczył cię tej przemowy? Spójrz na niego, Erini. Uwierzysz,
że on
i jego pachołki naprawdę są ludźmi, a nie smokami w przebraniu?
Przytyk dopiekł Quorinowi mocniej niż dał po sobie poznać. Erini, która widziała
i
czuła jego gniew, przyjrzała mu się uważnie. Już formułowała zaklęcie, które
uważała za
odpowiednie dla niego. Naprawdę finezyjne zaklęcie. Jeszcze parę sekund, a
będzie gotowa.
Kierując na nią uwagę, Mai Quorin powiedział:
- Mogłabyś się przydać w podboju Gordag-Ai i jako moja zabawka, ale ani mnie,
ani
mojemu panu nie jest potrzebna czarownica. Twój narzeczony będzie miał okazję
zobaczyć,
jak umierasz bardziej lub mniej bezboleśnie, zanim przygotujemy go na powitanie
nowego
władcy Talaku.
Erini rzuciła zaklęcie. Jeśli zadziała, Quorin pozazdrości ludziom, którzy
próbowali
pojmać ją w korytarzu. Nic.
„Nie! - Erini skamieniała. - Błagam! Nie teraz!” Zdolności znów ją opuściły!
- Nigdy cię nie zastanowiło, dlaczego nie bałem się sztuczek tego zramolałego
durnia,
Drayfitta?
Zaczarowany strażnik jęknął i potrząsnął głową. Czary przestawały działać. Erini
wbiła oczy w Quorina, który sięgał za pazuchę po coś, co miał zawieszone na
szyi. Po
medalion o średnicy orzecha.
Melicard jęknął, nie wiadomo, czy z bólu, czy na widok amuletu.
- - Medalion Poszukiwacza, Erini. Dostał go ode mnie. Tłumi magiczne zdolności.
Odbiera im siłę.
- - Odbiera im siłę. Tak. - Doradca pstryknął palcami. Dołączyło do nich dwóch
strażników z korytarza. Jednemu rozkazał zająć się człowiekiem, który właśnie
się
przebudził. Popatrzył na drugiego i ruchem głowy wskazał Erini.
Pobity i wycieńczony Melicard próbował stanąć w jej obronie. Wysunął się przed
księżniczkę i zamierzył na zbliżającego się żołnierza. Sługus Quorina, potężny
niczym wół,
rzucił jednorękim królem o ścianę. Melicard, zamroczony, osunął się na podłogę.
Gdy mężczyzna odwrócił się w jej stronę, Erini zobaczyła za jego plecami
Quorina.
Doradca stał z szerokim kocim uśmiechem na twarzy. Trzymał w ręce smukłe,
ząbkowane
ostrze i czekał. Czekał na nią.
XVII
Do Talaku noc przywiodła chaos, ale do Lasu Dagora ściągnęła coś jeszcze
bardziej
złowieszczego. Tuż poza chronionymi włościami Bedlamów jedno z drzew skrzywiło
się i
skręciło, przemieniając w sękaty, karłowaty dziwoląg, który wkrótce popękał i
obumarł. Z
wysuszonych korzeni wydobyła się czarna plama, która rozprzestrzeniła się,
pozostawiając za
sobą martwy pas gołej ziemi o szerokości kilku jardów.
W granicach Dworu zaszedł odrębny, ale zastanawiająco podobny wypadek. Byłby
mniej zauważalny, gdyby nie to, że jego ofiarą padły ptaki gnieżdżące się w
koronie.
Pozostały po nich ledwie rozpoznawalne resztki.
W zaciemnionym pokoju złotowłosego chłopca, który śnił o zdumiewających
magicznych wyczynach, jakich pewnego dnia dokona, noc zdawała się mieć oczy.
Oczy i
kształt. Kształt, który powoli oderwał się od reszty ciemności i zawisł nad
śpiącym
dzieckiem, nawet bez światła dostrzegając cienki kosmyk srebra w jego włosach.
Cień uśmiechnął się niemal ojcowsko. „Krew nie woda, mój mały! Wielka moc płynie
w żyłach twoich rodziców! Wielka moc, która zebrała się w tobie!”
W pokoju spała też mała dziewczynka, ale była zbyt młoda, zbyt nieprzewidywalna.
Jeśli to naczynie okaże się niewystarczające, zaczeka parę lat i weźmie drugie.
Wtedy ta mała
będzie w sam raz.
Dotknął czoła chłopca. Imię nasunęło mu się na usta i wypowiedział je
bezgłośnie.
„Aurim. Złoty Skarb”. Czarnoksiężnik zmarszczył brwi. Wyczuwał miłość rodziców
do tego
dziecka - do obojga dzieci - i to zaczynało go niepokoić w sposób, który był mu
obcy. Już
wcześniej wybierał „naczynia” do swoich czarów. Ci tutaj nie byli Vraadami. Byli
po prostu...
inni.
„Podobny do Cabe’a, ale ma nos matki”. Niepokój narastał. Dlaczego jeszcze nie
odchodził? Zadanie było proste! Zabrać dziecko i odejść. Czary obronne rozpięte
wokół
Dworu okazały się rozbrajająco proste dla kogoś, kto miał po swojej stronie
tysiące lat i moce
magii Vraadow.
„Weź chłopca!” - ponaglał sam siebie.
- Cień.
Zakapturzony wiedźmin podniósł głowę. Po drugiej stronie łóżka stał ktoś z
rękami
zaciśniętymi w pięści i ze zmrużonymi oczami. Nosił granatową szatę i miał
srebrne prawie
wszystkie włosy.
- - Cabe.
- - Mój syn, Cieniu, nie jest tu po to, by spełnić twoje zachcianki. Wynoś się
stąd,
pókim dobry.
Przesuwając się jak cień, który przypominał, czarnoksiężnik z bliska przyjrzał
się
malcowi.
- Ma uderzająco złote włosy... Jak to możliwe?
Cabe starał się zachować zimną krew. To był Cień. Ten człowiek był jego
przyjacielem. Próbował też go zabić. Który z nich stał teraz przed nim?
- - Nazwaliśmy go Aurimem ponieważ, będąc pierworodnym, wydawał się taki
cenny. Kiedy podrósł na tyle, by zrozumieć znaczenie imienia, osądził, że
powinien mieć
złote włosy. Następnego ranka już miał.
- - Chłopak o niespotykanym potencjale.
- - Jeśli dożyje odpowiedniego wieku. - Rozdrażnienie ponownie zabrzmiało w
głosie Cabe’a Bedlama. - Co się nie stanie, jeśli go zabierzesz.
- - Może dożyje. Może nie. Ale jest mi potrzebny.
- - Nie masz do niego prawa. - Panowanie nad sobą było coraz trudniejsze. - Nie
masz prawa do niczego!
Drugi wiedźmin okręcił się płaszczem.
- Jestem Cieniem. Jestem Vraadem. Mam prawo do istnienia. Mam prawo do
nieskończonego istnienia.
Wzniesiona ręka zapłonęła, zielone płomienie zatańczyły na czubkach palców.
- Żyłeś wystarczająco długo, Cieniu. On zasługuje na swoją szansę, a ja nie
pozwolę ci
go zabrać.
Cień zachichotał.
- - Nie jesteś już zagubionym nowicjuszem, co? Czy dziesięć lat wystarczyło?
Wprawa przychodzi szybko, ale wpływ czasu zawsze pozostaje kwestią sporną. Czy
znasz
granice swoich możliwości? Mnie nic nie ogranicza.
- - Więcej niż myślisz. Dopóki się tu nie zmaterializowałem, byłeś przekonany,
że
jesteśmy pod kontrolą Poszukiwaczy. Chciałem, żeby tak wyglądało. Pomyślałem, że
możesz
wrócić, Cieniu. Modliłem się, żeby do tego nie doszło, żebym nie musiał z tobą
walczyć.
Tysiąc razy zobaczę twoją śmierć, zanim pozwolę ci zabrać mego syna.
- - A ja powrócę tysiąc razy i jeden. - Cień podniósł głowę, żeby Cabe w blasku
ognia z własnej ręki mógł po raz pierwszy zobaczyć jego skryte w głębi kaptura
prawdziwe
rysy. Młody wiedźmin otworzył w zdumieniu usta. - Albo zabiorę go po prostu
teraz.
Macki wystrzeliły z płaszcza zakapturzonego wiedźmina i otuliły śpiącego Aurima.
Już zaczęły powracać, gdy Cień je powstrzymał.
- - To nie jest twój syn.
- - Nie, on i inne dzieci są w bezpiecznej kryjówce, zabezpieczonej nawet przed
tobą. Nie jestem głupi - Pomyślałem, że możesz wrócić, więc wyłożyłem przynęty.
Wybrałeś
Aurima, choć nie wiem, dlaczego. Ważne, że dałeś się nabrać.
Na Cienia spłynął przejrzysty płyn. W zetknięciu z jego ciałem zestalił się,
stając się
twardszy od marmuru. Płynął strugami, tworząc skorupę wokół swojej ofiary. Cień
walczył,
ale wydawało się, że nie może ruszyć niczym więcej jak palcem. Dziwne, nic poza
czarnoksiężnikiem nie było nim pokryte.
- Nie sądziłam, że będę wdzięczna Azranowi Bedlamowi za ten pomysł - rzekła
Gwen, materializując się w ciemności za Cieniem. - Nigdy nie sądziłam, że będę
chciała
skazać kogoś na takie piekło, dopóki nie przyszedłeś tu po nasze dziecko.
Przemiana przybrała na sile. Tak jak obłąkany ojciec Cabe’a zamknął Gwen w
bursztynie, tak ona próbowała uwięzić Cienia. Tylko niesławnemu demonicznemu
mieczowi
Azrana, Bezimiennemu, udało się skruszyć to więzienie, i tylko z nieświadomą
pomocą ze
strony Cabe’a.
- Już po wszystkim - powiedziała do męża, - Uda...
Bursztynowe więzienie wybuchło, siejąc śmiercionośnymi odłamkami po całym
pokoju. Wiele z nich z wyrachowaną dokładnością pomknęło w kierunku Bedlamów.
Uratowały ich czary obronne. Ostre jak brzytwa kawałki ugrzęzły w ścianach,
powale,
podłodze. Mniejsze przedmioty w pokoju zostały przebite albo strzaskane. Cabe i
jego żona
stracili przytomność, choć prócz siniaków nie odnieśli większych obrażeń.
Kiedy ostatnie kawałki opadły na podłogę, Cień uwolnił się z resztek skorupy i
zmierzył wzrokiem dwoje magów. Dziwne, nie był zły, ale raczej pod wrażeniem ich
sztuki.
- Znów jestem sam i nie mam sobie równych - wyszeptał. Odwrócił się do
fałszywego
Aurima, nietkniętego przez atak.
Spojrzeniem przeniósł go do innego świata, gdzie ukryta niespodzianka nie mogła
mu
zagrozić. Dwie ogromnie groźne pułapki. Razem mogły spełnić swoje zadanie.
- Jestem Vraadem, Cabe. To przyczyna twojej porażki. - Odetchnął głęboko. - Ale
być
może zasłużyłeś na prawo do swoich dzieci. Myślę, że zamiast nich przysłuży mi
się ktoś’
inny, to znaczy, jeśli nie mylą mnie jego wspomnienia.
Popatrzył na magów i skoncentrował się. Ściany zajęczały, ale nie poświęcił im
większej uwagi, zakładając, że jest to wynik jego ostatniej napaści. Rzucone na
magów
zaklęcie sprawi, że będą spać cały dzień, może nawet dwa. To mu da aż nadto
czasu na
załatwienie innych spraw.
Rzucając Cabe’owi ostatnie, niemal czułe spojrzenie, Cień opuścił Dwór.
„Jakim cudem jest ich aż tylu? - zastanawiał się ponuro Czarny Koń. - Jakim
cudem
jeszcze tylu żyje?”
Legiony Srebrnego były tematem na epos. Od czasu, gdy połączone siły Spiżowego i
Żelaznego próbowały obalić cesarza, świat nie widział tak potężnej hordy smoków.
Nie
wszystkie należały do klanu Srebrnego. Dwa klany, które kiedyś się zbuntowały,
miały teraz
nowego pana. Ich resztki jechały, biegły albo frunęły z poddanymi Smoczego
Króla. Było
nawet kilka smoków z klanu Złotego. Czarny Koń podejrzewał, że przeżyło ich
więcej, choć
niezbyt wiele. Samozwańczy cesarz zajął ich pieczary, zagrabił ich miejsca
narodzin. Wiele
smoków było zbyt dumnych, by znieść taką hańbę. Te, które z nim ciągnęły, były w
większości szumowinami, renegatami miary księcia Tomy.
Czarny Koń wiedział, że noc zapewni mu osłonę przed nadciągającą armią. Przybył
tutaj, zamiast wrócić do Talaku, ponieważ bał się właśnie czegoś takiego. Jego
obawy
okazały się niebezpodstawne. Armia oznaczała poważne kłopoty nawet dla
przygotowanego
do obrony Talaku - chyba że król Melicard miał w rękawie jedną czy dwie
sztuczki. Może
dlatego zgodził się wezwać demona. Możliwe, że przewidywał inwazję.
Czarny Koń roześmiał się cicho. „Nawet demon zastanowiłby się dwa razy przed
rzuceniem się na taki legion szatanów!”
Smocza armia nie była armią w tradycyjnym sensie. Składała się z kilku kast i
gatunków, od najniżej stojących ogromnych gadów o inteligencji koni i często
pełniących ich
rolę do elity smoków rządzących, zmiennokształtnych wodzów, którzy pędzili przed
sobą
zwierzęcych kuzynów i braci z niższych kast. Smoki były w powietrzu i na ziemi.
Niektóre
niosły jeźdźców. Każdy był groźny jak dwie dziesiątki nie wyćwiczonych ludzi, a
jednak w
przeszłości zostały pokonane. Ludzie nauczyli się wykorzystywać ich słabości, a
Talak robił
to najlepiej ze wszystkich miast. Dlatego Smoczy Król uknuł plan polegający na
rozdzieleniu
sił ludzkiego wroga. Chciał, żeby łatwe zwycięstwo udowodniło jego wartość jako
cesarza.
Czarny Koń wiedział też, że zrobił tak, ponieważ ze wszystkich swoich braci ten
smoczy pan
był najbardziej tchórzliwy.
„A jednak nawet ten wielmoża o zajęczym sercu ma ostre pazury” - pomyślał z
gorzkim humorem mroczny rumak. Czarny Koń sam mógłby nękać smoki i zadawać im
wielkie straty, lecz w końcu by uległ. Choć Srebrny Smok był tchórzliwy,
dorównywał mu
pod względem mocy lub nawet był lepszy, trudno powiedzieć. Otoczony przez
również
obdarzonych mocą popleczników, w starciu z Czarnym Koniem mógł okazać się
niezwyciężony.
Należało ostrzec Talak. Jeśli miasto ma broń do walki z taką nawałą, tym lepiej.
Bedlamowie też użyczą pomocnej dłoni. To zwycięstwo nie może być dziełem
samotnego
wojownika, tylko efektem wysiłków wielu, łącznie z nim.
„Niedługo się zobaczymy, Smoczy Królu. Obiecuję”.
Wzywając portal, Czarny Koń pospieszył do Talaku. Miał nadzieję, że zastanie tam
widok, który podniesie go na duchu. Modlił się o to żarliwie, ale nie opuszczały
go
wątpliwości.
,3odaj bogów, którzy nagrodzili mnie takim szczęściem, spotkało to samo!”
Gdy wszedł do Talaku, do wielkiej sali blisko głównego wejścia w pałacu, wyczuł,
żę
coś jest nie w porządku. „Przelano tu krew! Wiele krwi i to całkiem niedawno!”
Wszystko działo się zbyt szybko. Wedle jego obliczeń, smocza czereda o świcie
stanie
pod murami Talaku. W pałacu toczyła się walka, a jednak w mieście panował
spokój! Czyżby
się mylił co do rozlewu krwi? Drayfitt nie udzielił mu odpowiedzi, zwłaszcza na
pytanie,
które nadal nie dawało mu spokoju.
„Gdzie jest Cień w czasie, gdy świat popada w szaleństwo? Czy on tym wszystkim
kieruje?”
Nie śmiał tracić więcej czasu na zastanawianie. Cień czy nie, jego pierwszym
obowiązkiem był Talak i ostrzeżenie miasta przed zbliżającym się zagrożeniem.
Czarny Koń
skoncentrował się na znalezieniu księżniczki Erini. Jako młoda czarodziejka
nieświadomie
zdradzała swoją obecność. Trening czy czysty traf miały nauczyć ją maskowania
magicznej
aury. Śmierć całkowicie zlikwiduje problem. Na razie jej ignorancja była mu na
rękę.
Znalazł ją w podziemiach pałacu, w miejscu podobnym do jego więzienia, choć nie
tak głęboko. Była jedyną wyraźną postacią. Wykrył też inne, może nawet tuzin,
ale coś
zakłóciło mu zmysły i sprawiło, że postacie zlały się w jedną plamę. Nie musiał
długo się
głowić, żeby zrozumieć, iż księżniczka prawdopodobnie jest więźniem. Wyczuwany
przez
niego strach i nienawiść były tak silne, że niemal wytwarzały własne aury.
Jeśli księżniczka Erini była w niebezpieczeństwie, nie należało zwlekać.
Wzywając
portal stanął dęba i z szyderczym śmiechem skoczył w bramę.
- Ha! Jeśli tam odbywa się przyjęcie, to nie może zabraknąć na nim Czarnego
Konia!
Jego niespodziewane przybycie, któremu towarzyszyła buńczuczna przemowa,
oszołomiło ludzi w komorze - więziennej celi, jak się przekonał. Tłoczyło się tu
kilkanaście
osób, a wśród nich, prócz księżniczki, dwie inne, które chciał znaleźć. Pierwszą
był Melicard,
potężny Melicard, przypominający kęs przeżuty i wypluty przez wybrednego smoka.
Stał,
podtrzymywany przez kogoś pod ścianą blisko drzwi.
Drugą osobą był doradca Mai Quorin. Trzymał długi, paskudny z wyglądu nóż i
najwyraźniej bawił się z księżniczką. Jak na razie nie zrobił jej krzywdy. Wyraz
twarzy Erini
wskazywał, że gdyby leżało to w jej mocy, doradca umarłyby już sto razy. Jej
bierność
potwierdziła domysły Czarnego Konia. Quorin był źródłem, które przytępiło jego
zmysły i
zdolności księżniczki.
Hebanowy ogier ocenił sytuację jednym spojrzeniem. Postąpił krok, skupiając
uwagę
głównie na Quorinie, który, wykazując się zimną krwią, natychmiast przysunął się
do swej
ofiary. Nóż spoczął na gardle księżniczki.
- Umrze, jeśli choć drgniesz, demonie! Umrze, jeśli choć mrugniesz w moją
stronę!
Kilku strażników, którym nie zaimponowała ani postawa, ani mowa ich pana,
wymknęło się chyłkiem na poszukiwanie zdrowszego klimatu. W celi pozostali tylko
ci,
którzy wiedzieli, że i tak nie uciekną na czas albo którzy byli obłąkanymi
fanatykami
podobnymi do Quorina.
Czarny Koń skwitował śmiechem pogróżkę doradcy.
- - Jesteś nieodrodnym sługą swego pana! I równie wielkim głupcem! - Błękitne
jak
lód oczy przeszyły zdrajcę. - Tylko pomyśl. Czy możesz liczyć na łaskę, jeśli
coś jej się
stanie?
- - Mogę przedłużać jej agonię, demonie! I zrobię to! - Oczy doradcy rozszerzyły
się.
Odwracając głowę, wykrzyknął do swoich ludzi: - Nie patrzcie mu w ślepia!
Zaczaruje was
jak tego głodomora szarlatana!
Nastąpiło nerwowe poruszenie. Człowiekowi podtrzymującemu Melicarda puściły
nerwy. Skoczył do drzwi, rzucając swoje brzemię na podłogę. Melicard nie wstał.
Miotając plugawe przekleństwa, Quorin cofnął się odrobinę, co było przykładem
dla
pozostałych. Ostrze noża ani na chwilę nie oderwało się od gardła Erini. Ona
wpatrywała się
w doradcę z obsesyjną nienawiścią, która zaniepokoiła nawet Czarnego Konia.
- Twoi ludzie porzucili cię, mistrzu Quorinie! Ich głęboka wiara jest taka...
wrażliwa!
Doradca był wielce niebezpiecznym przeciwnikiem. Choć jego plany waliły się w
gruzy, nie dawał się porwać panice. Dopóki trzymał nóż i powstrzymywał siebie
oraz swoich
ludzi od spojrzenia na Czarnego Konia, Wieczysty niewiele mógł zrobić bez
wyrządzania
krzywdy księżniczce. Czego by nie spróbował, wszystko dawało Quorinowi dość
czasu na
poderżnięcie jej gardła.
Kluczem do wyjścia z sytuacji było to, czym Quorin zaszachował umiejętności
Erini i
przytępił Czarnemu Koniowi zmysły. Najpewniej talizman Poszukiwaczy - wszędzie
poniewierało się zbyt wiele tych przeklętych śmieci! - ale mroczny rumak nie
miał pojęcia,
jak mógłby usunąć go z tej komory bez powodowania reakcji Quorina.
Zadecydował Melicard. Melicard, ignorowany przez wszystkich oprócz Erini, uznany
za bezsilnego nawet przez nią. Quorin, oczywiście, miał ważniejsze sprawy na
głowie. Tym
samym nie słyszał ani nie widział, jak król ostrożnie podnosi się z podłogi,
wbijając zdrowe
oko w jego plecy. Pozostali w celi ludzie doradcy, również bardziej
zainteresowani groźnym
rumakiem drącym kopytami podłogę, też nie zwrócili na niego uwagi. Co do Erini,
aż do
ostatniej chwili Quorin zasłaniał jej widok. Trzeba przyznać, że gdy go ujrzała,
nawet nie
drgnęła jej powieka.
Czarny Koń widział wszystko i zareagował jak należy. Wiedział, że musi
skorzystać z
okazji niezależnie od tego, czy Melicardowi się uda czy nie.
Król niepewnie wyciągnął zdrową rękę. Czarny Koń szybko wypełnił ciszę, która
trwała już zbyt długo.
- - Na co liczysz, człowieku? Chcesz czekać, aż sam Smoczy Król wejdzie do tej
komory?
- - Jeśli będzie trzeba - rzekł Mai Quorin. - Ale wątpię, czy będę musiał czekać
tak
długo. Mój jedyny problem to pozbycie się ciebie, i myślę...
Melicard złapał zdradzieckiego doradcę za kołnierz i szarpnął go w tył. Gdy
Quorin
poderwał rękę, nóż zadrasnął podbródek Erini, na szczęście niegroźnie.
Przewracający się w
plątaninie rąk i nóg mężczyźni pociągnęli za sobą jednego żołnierza.
Czarny Koń uderzył. Człowiek trzymający Erini spanikował i próbował osłonić się
jej
ciałem. Przeciwko atakowi fizycznemu to miałoby sens, ale Czarny Koń miał do
dyspozycji
inne środki. Uderzył prawym przednim kopytem, otwierając szczelinę w kamiennej
posadzce,
która wydłużyła się, sięgając pod nogi księżniczki i żołnierza. Żołnierz
wytrzeszczył
przerażone oczy, gdy z rozpadliny spojrzało na niego straszliwe oko. W
odrętwieniu puścił
księżniczkę, a ona wzleciała w powietrze, uniesiona mocą Czarnego Konia.
Wylądowała
miękko przy boku Wieczystego. Gdy jej stopy dotknęły podłogi, nogi strażnika ją
opuściły, a
raczej to podłoga spod nich umknęła. Posadzka zapadła się i strażnik spadł w
bezdenną
rozpadlinę. Jego wrzask jeszcze trwał, gdy szczelina zamykała się bez śladu.
- Zawsze lubiłem dramatyczne sceny - zadudnił Czarny Koń do tych, którzy mogli
go
słyszeć.
Erini przejęta Melicardem, którego uważała za martwego, nie zwracała na niego
uwagi. Akcja ratunkowa trwała tylko kilka sekund, choć dla niej i pechowego
żołnierza czas
dłużył się w nieskończoność. Czarny Koń wybuchnął śmiechem. Skoncentrowany na
Quorinie, użył swoich mocy, by podnieść bezradnego doradcę w powietrze i, gdy
zdrajca
starał się odzyskać panowanie nad kończynami, przenieść medalion w miejsce dość
gorące,
by stopiło nawet magię Poszukiwaczy. Czarny Koń rozważył pomysł, czy w ślad za
amuletem
nie posłać samego Quorina. Doszedł jednak do wniosku, że nawet taki ohydny
potwór na to
nie zasługuje.
Księżniczka nie była taka wyrozumiała. Podczas gdy zdolności były hamowane przez
ochronny amulet doradcy, jej wściekłość rosła bez przeszkód. Czując powrót mocy,
uderzyła
bez większego namysłu. Mai Quorin wrzasnął i spróbował rozebrać się z własnej
skóry. Jego
ostatni ludzie uciekli w chwili, gdy został poderwany w powietrze. Teraz był
sam. Erini
zamierzała zapłacić mu za wszystko, co już jej zrobił i co planował jej zrobić.
- - Erini! - ciche zawołanie Melicarda przeszło bez echa, ponieważ księżniczka
dała
się porwać własnej mocy.
- - KSIĘŻNICZKO! - ryknął Czarny Koń. Jego głos dokonał tego, czego nie udało
się królowi. - Księżniczko Erini! Przestań i pomyśl!
przestań i pomyśl?” Jej mina wskazywała, że skłonna była zrobić wszystko, tylko
nie
to. Czas na myślenie przeminął. Teraz nastał czas zemsty.
Czarny Koń nie ustępował.
- Pomyśl, co zrobisz sobie, księżniczko, nie temu kawałkowi gnijącego ścierwa!
Możesz stać się taka jak Cień i, tak bardzo zauroczona mocą, zatracić swoje
człowieczeństwo!
Chyba zrozumiała, gdyż jej wzrok przeniósł się z ofiary na hebanowego ogiera, a
wreszcie na narzeczonego. Przez chwilę mocowali się spojrzeniami. Cokolwiek
księżniczka
zobaczyła w oku króla, chęć zemsty wyciekła z jej serca. Czarny Koń poczuł, jak
wycofuje
swoją moc. Ponad nimi Mai Quorin, zlany potem i blady jak kość, westchnął, po
czym stracił
przytomność. Mroczny rumak powoli opuścił go na podłogę.
- Melicard. - Księżniczka Erini była tak zawstydzona, jakby chwilowe szaleństwo
uczyniło ją istotą gorszą nawet od Mala Quorina.
Król był innego zdania. Zużył resztę sił na walkę z doradcą i teraz mógł tylko
podnieść się na łokciu. Pokręcił głową, gdy jego przyszła żona nie przestawała
się ganić, i coś
wyszeptał. Czarny Koń, choć mógłby podsłuchać bez ich wiedzy, postanowił tego
nie robić.
Były rzeczy, które musiały pozostać tajemnicą...
Słowa Melicarda, jeśli nie do końca przekonały Erini, to ją uspokoiły.
Księżniczka
uśmiechnęła się i odzyskała panowanie. Czule musnęła okaleczoną dawno temu twarz
Melicarda.
Jego twarz i ręka w jednej chwili stały się normalne. Czarny Koń musiał
przyjrzeć się
dokładnie, zanim stało się jasne, że Erini nie przywróciła brakujących
fragmentów ciała, tylko
oddała Melicardowi jego maskę i rękę z elfiego drewna. Uzdrowienie króla nawet
dla
Wieczystego byłoby zdumiewającym wyczynem.
Z pomocą księżniczki Melicard stanął na nogi i podszedł do mrocznego rumaka.
Przez
chwilę nie odzywał się. Wieczysty czekał cierpliwie, znając dobrze ułomności
ludzkiej
natury. Obaj ucierpieli srodze z rąk doradcy, leżącego bezwładnie niczym sterta
łachmanów.
- - Dziękuję ci, dem... Czarny Koniu - zaczął wreszcie Melicard. Wyglądał tak,
jakby
był zły na siebie. - I ja ośmieliłem się uczynić cię swoim niewolnikiem. To
dziw, o wielki, że
pospieszyłeś mi z pomocą.
- - Muszę przyznać, że uprzejmość wyświadczona kiedyś doradcy Quorinowi z
początku to uniemożliwiła - odparł oschle Czarny Koń. - I pomogłem ci, wasza
wysokość,
głównie ze względu na moją dobrodziejkę. - Wskazał księżniczkę. - Zrobiłem to
również dla
twojego ludu. Smoczy Król Srebrny jest w drodze z siłami, które mogą sprawić, że
cały mój
trud pójdzie na marne.
- - A ludzie Quorina nadal trzymają pałac i północną bramę.
- - Tak jest, wasza wysokość. Powiedz mi, czy twoja armia przerwała krucjatę na
Piekielne Równiny po zamordowaniu maga Drayfitta?
Wstrząśnięty Melicard zaniemówił.
- Drayfitt zamordowany? - Odwrócił się do Quorina. - Powinienem go zabić, nie
bacząc na takie detale, jak publiczna rozprawa i egzekucja w imieniu prawa!
Czarny Koń potrząsnął głową.
- Przemoc miała miejsce tutaj, ale prawdziwym przestępcą jest czarnoksiężnik
Cień,
który zresztą w tej sprawie też maczał palce. On i Smoczy Król zawiązali pakt,
choć nie
wierzę, by jeden czy drugi zbyt długo przestrzegał jego postanowień. Cień jest
moim
prawdziwym celem, jednakże zrobię wszystko, by uratować twój lud przed smoczą
nawałą.
- Zapewne pójdą dalej - rzekł Melicard w odpowiedzi na pierwsze pytanie ogiera.
-
Ale mamy w pogotowiu wiele innych sztuczek. Śmierć Drayfitta jest wielkim ciosem
dla
moich planów i dla mnie osobiście, lecz nie oznacza, że wszystko stracone.
- - Zdołasz oprzeć się armii Srebrnego Smoka? Melicard popatrzył na Erini.
- - Jeśli moja przyszła żona mi dopomoże.
- - Ja... czymże dla ciebie jestem?
- - Niczym mniej niż ja dla ciebie.
Może była to gra światła, ale Czarny Koń gotów był przysiąc, że maska z elfiego
drewna poruszyła się dokładnie tak samo, jak zdrowa część twarzy. „Wszelkie
rodzaje
magii...”
Erini uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Nie wiem, co zdołam zrobić, ale będę się starać ze wszystkich sił.
Jakby czerpiąc siłę z jej hartu, Melicard podniósł głowę i powiedział:
- A zatem przede wszystkim musimy odbić pałac.
XVIII
Wiedźmin Cień sunął niczym zjawa przez korytarze i komnaty rozległego pałacu w
Talaku, w panującym zamęcie nie zwracając niczyjej uwagi. Strażnicy biegający w
tę i w
tamtą stronę nie poświęcali mu jednego spojrzenia, nawet ci, którzy mijali go na
wyciągnięcie
ręki. Czarnoksiężnik nie wiedział, czy byli lojalistami czy też zdrajcami. I
wcale go to nie
obchodziło.
Zmaterializował się w środku ogrodu i przykląkł. Tutaj, w tym dogodnym,
centralnie
położonym miejscu pałacu, miał przygotować swoje ostatnie, mistrzowskie
posunięcie.
Z jego rękawów wypełzły bezkształtne stworki, niecierpliwie trzepoczące i
skaczące.
W przeciwieństwie do poszukiwaczy, których zawezwał poprzednim razem, nie były
to żywe
stworzenia w żadnym tego słowa znaczeniu, tylko strzępy magicznej energii
przeznaczone do
wykonania konkretnego zadania. Cień naliczył ich tuzin, zanim zakończył
zaklęcie. Czuł
niepokojące tętnienie w skroniach, ale powiedział sobie, że tym razem to
zwyczajny ból
głowy. O ile dobrze wiedział, nie tracił pamięci. Jego osobowość ustabilizowała
się przed
paroma dniami. Wreszcie był sobą i nic nie mogło tego zmienić.
Bez słowa rozesłał maleńkie kształty we wszystkie strony. Miały rozbiec się po
pałacu
i zajrzeć we wszystkie zakamarki potężnej budowli.
Potem cofnął się w cień, zastanawiając się, ile czasu upłynie, nim Czarny Koń
wykryjejego obecność po usunięciu maskującego zaklęcia, które do tej pory go
chroniło.
Przypuszczał, że niezbyt dużo, ale wystarczy.
Mroczny wiedźmin uśmiechnął się do wyobrażonej sceny.
Zdaniem Czarnego Konia odbicie pałacu było dziecinną igraszką. Melicard znalazł
i
uwolnił więźniów, których ludzie doradcy pozamykali w sąsiednich celach. Choć
nadal mniej
liczni i bez broni, stanowili siłę, z którą należało się liczyć, nie wspominając
o czarodziejce i
„demonie”, których król miał do pomocy.
Po dokładnym przeszukaniu połowy budowli stało się jasne, że pałac jest w
większej
części wyludniony. Znaleziono tylko nielicznych maruderów, a raczej
szabrowników. Ludzie
Melicarda szybko się uzbroili w broń porzuconą w korytarzach. Rabuś przyłapany
na próbie
splądrowania komnat królewskich wyjawił przyczynę opuszczenia pałacu. Nie
odrywając
oczu od Czarnego Konia, powiedział im, że ludzie Quorina byli przekonani, iż
Melicard
uwolnił czeredę demonów, które trzymał na taką właśnie okazję. Król pozwolił
zająć pałac
tylko dlatego, by dowiedzieć się, kto jest zdrajcą. Ludzie uciekali do tej pory,
ratując życie
przed niestrudzenie depczącymi im po piętach potworami.
Czarny Koń zrozumiał. Widząc go i wiedząc, że przyszedł po ich pana, pomagierzy
Quorina wpadli w popłoch. Uciekając jak najdalej od mrocznego rumaka,
wywrzaskiwali
innym niejasne ostrzeżenia. Jak to zawsze bywa, strach wyolbrzymił ich słowa i
wszyscy
zaczęli krzyczeć o polujących demonach. Wybuchła panika.
Wieczysty zachichotał i rzekł do Melicarda:
- - Zbyt pesymistycznie oceniałem twoje szansę! Należą ci się przeprosiny, królu
Melicardzie!
- - Powinniśmy ci podziękować za łatwe zwycięstwo. Miejmy nadzieję, że ci przy
bramie poddadzą się bez stawiania oporu.
- Czy mam tam pójść? Król pokręcił głową.
- Jestem ci wdzięczny, ale twoje pojawienie się może wzbudzić trwogę w mieście.
Zależy mi na porządku.
Erini, która na chwilę wyszła z sali tronowej, wróciła z oficerem w mundurze
Gordag-
Ai. Melicard go znal. Księżniczka przedstawiła przybysza Czarnemu Koniowi, który
dowiedział się, że to niejaki kapitan Iston. Iston wyraźnie bał się hebanowego
ogiera, ale
wojskowa powściągliwość powstrzymała go od zrobienia z siebie widowiska.
Oficer wylewnie przeprosił króla za to, że nie zadbał należycie o bezpieczeństwo
księżniczki. Na podstawie miny Erini Czarny Koń odgadł, że przed chwilą słyszała
to samo.
- Już ci wyjaśniłam, kapitanie - Erini przerwała jego wynurzenia - że jestem
czarodziejką. Przypadkowo przeniosłam się z komnaty w inne miejsce. Twoi ludzie
nijak nie
mogli za mną podążyć. - Wieczysty zauważył, że jej spokojny ton maskuje gorycz.
Erini
nadal nie mogła wybaczyć sobie śmierci, jaka spotkała ludzi spieszących jej na
ratunek.
Gdy przysłuchiwał się tej rozmowie, jego zdaniem zbyt rozwlekłej, coś upomniało
się
o jego uwagę. Coś oczywistego, co wszyscy pominęli, coś w związku ze
zdradzieckim
doradcą...
„Oczywiście!” Czarny Koń przeklął się za gapiostwo. Odwróci! się do króla
Melicarda, pogrążonego w dyskusji na temat kameleonich płaszczy ludzi Istona.
- Wasza wysokość!
Kiedy wysoki, czarny jak smoła ogier prosił o uwagę, natychmiast ją otrzymywał.
Melicard spojrzał w lśniące oczy.
- O co chodzi? Czy Cień jest w murach pałacu? Czarny Koń parsknął.
- - Wątpię, czy umiałbym ci powiedzieć, ale nie o to chodzi! Mam prośbę!
- - Zrobię wszystko, co sobie życzysz. Tyle ci zawdzięczam.
- - Komnaty Mala Quorina. Chcę je obejrzeć.
Twarz Erini pociemniała. Melicard ponuro pokiwał głową. Był chyba zły na siebie.
- - Powinienem pomyśleć o tym już dawno. Był w kontakcie ze Smoczym Królem i
zapewne też z Cieniem.
- - Tak! To on dostarczył Drayfittowi księgę, którą znalazły smoki! Ciekaw
jestem,
co jeszcze skrywa się w jego pokojach.
- - Każę komuś przywlec go tutaj! - Meiicard potarł szczękę. - Pokaże ci
wszystko,
nawet gdybym musiał pozbawić go kilku palców, żeby zapewnić sobie jego
współpracę.
Wieczysty zaoponował.
- - Mai Quorin jest ostatnią osobą, którą chciałbym tam wpuścić. Zaskoczył nas
paroma sztuczkami. Sądzę, że ma w zanadrzu jeszcze inne. Nie, lepiej będzie, gdy
sprawdzę
komnatę sam. Niech twój dobry doradca podziwia pajęczyny w swoim nowym
mieszkaniu.
- - Masz rację. Czy ktoś ma wskazać ci drogę?
- - Nie jest to miejsce, do którego chciałbym wnikać bez uprzedniego zbadania.
Nie
jestem odporny na wszystko.
Melicard uśmiechnął się.
- A już zaczynałem myśleć, że jesteś niepokonany. Skoro jednak jest inaczej,
każę cię
zaprowadzić.
Czarny Koń opuścił głowę w ruchu zbliżonym do ukłonu.
- Będę ci wdzięczny.
Parę minut później ledwie przytomny ze strachu żołnierz ruszył jako przewodnik
ku
komnatom byłego doradcy. Choć wiedział, że kłusujący obok niego ogromny ogier
jest
sprzymierzeńcem króla, cały czas trząsł się i potykał. Ogłupiały z przerażenia
weteran
stanowił zabawny widok, ale Czarny Koń daleki był od powiedzenia czy zrobienia
czegoś, co
by mogło go zawstydzić.
Wreszcie dotarli do dwuskrzydłowych drzwi, które choć zwyczajne z wyglądu,
jakimś
sposobem butnie oznajmiały moc.
Czarny Koń z zainteresowaniem stwierdził, że są daleko od komnat króla. Quorin
utworzył w pałacu własne małe królestwo. Dziw, że zawsze pojawiał się w pobliżu
Erini i
Melicarda w najmniej spodziewanym momencie.
Czarny Koń odprawił swojego przewodnika, który odszedł jak najszybszym krokiem,
starając się jednak zachować godność. Hebanowy ogier zaczekał, aż zostanie sam,
a wówczas
przystąpił do oględzin wejścia. Wypatrywał pułapek i sztuczek.
Pierwsza była prosta, a zarazem przemyślna. W drzwiach osadzono skomplikowany
potrójny zamek. Wsunięcie normalnego klucza sprawiało, że jeden zamek zostawał
zastąpiony przez inny bez wiedzy osoby manipulującej kluczem. Niezależnie od
starań, drzwi
pozostawały zamknięte. Druga próba włączała do gry trzeci zamek i tak na
okrągło.
Widocznie drzwi otwierał tylko klucz, który Qourin nosił przy sobie, taki, który
jednocześnie
otwierał wszystkie trzy zamki. Imponująca robota, osądził ogier, ale jemu nie
nastręczy
problemów. Nie potrzebował klucza i nie musiał przejmować się zamkami. Drzwi
zostały tak
wzmocnione, że nic słabszego od wściekłego, dorosłego byka nie mogłoby ich
wyłamać, i to
tylko po kilku bolesnych próbach. To też nie było przeszkodą dla stworzenia,
które potrafiło
rozszczepiać litą skałę trąceniem kopyta. Z szacunku dla króla Melicarda i
księżniczki Erini
Czarny Koń zadecydował, że powstrzyma się od rozbijania drzwi na kawałki.
Zamiast tego
jeszcze raz obejrzał zamki i sprawił, że wszystkie otworzyły się jednocześnie,
jak po
przekręceniu klucza.
Otworzenie drzwi bez dotykania było dziecinnie łatwe. Czarny Koń roześmiał się
bezgłośnie z tego, jaki musi stanowić widok. Niejeden raz rozważał pomysł
wyposażenia się
w ręce, które wszak bywały przydatne. Ale przyzwyczaił się do końskich
kształtów, bardziej
osobistych niż bezpostaciowa masa, z której się wywodził. Z nienaruszonymi
umiejętnościami w tej postaci radził sobie jak w każdej innej.
Mroczny rumak zajrzał do środka.
- Ciekawe - mruknął przed przestąpieniem progu.
Komnaty Mala Quorina wywoływały dziwne wrażenie, jakby, przynajmniej te
pierwsze, były nie tyle mieszkaniem, ile teatralną dekoracją. Wszystko było po
prostu zbyt
idealne, nawet ustawienie krzesła przy kominku. Nie był to pokój, w którym
człowiek
pokroju Quorina czułby się przyjemnie. Tutaj rozmawiał z królem albo udawał, że
pracuje.
Przeszedłszy szybko do następnych drzwi Wieczysty zauważył, że sypialnia wygląda
podobnie. Każdy element wystroju pasował do człowieka o randze i pozycji
Quorina.
Pasował aż za bardzo. Sprzęty były zbyt zbytkowne, by budzić zaufanie. Wielkie,
rzeźbione i
kosztowne łoże wyglądało jakby trochę nie na miejscu. Na półce stały księgi,
których można
się było spodziewać u doradcy - opracowania polityczne i historyczne, łącznie,
jak na ironię, z
kilkoma dziełami zmarłego Drayfitta.
Czarny Koń roześmiał się trochę gorzko, zastanawiając się, czy kiedykolwiek je
czytano.
Doszedł do wniosku, że to nie są osobiste kwatery Quorina. Te pokoje zostały
urządzone tylko dla zachowania pozorów. Gdzie zatem...?
Wycofał się z pokoju i spojrzał w obie strony korytarza. Idąc w jedną stronę,
wróciłby
do księżniczki Erini i innych. Przeciwny koniec kończył się ślepo, z dwojgiem
drzwi na
jednej ścianie. Czarny Koń popatrzył na przeciwległą ścianę. Zdobiły ją
eleganckie malowidła
i kunsztowne rzeźby. Nic nie wzbudzało podejrzeń... na pozór. Wrócił do komnat
Quorina,
zmierzając prosto do sypialni. Badając ją umysłem wkrótce odkrył to, czego
szukał. Silny
czar maskujący, którego nie zauważył na początku, przejęty ogólną
niewłaściwością tego
miejsca.
„Niezbyt przebiegle, mój drogi!” Ktoś, może Mai Quorin, może ktoś inny,
zapieczętował inne pokoje po tej stronie korytarza tak, jakby nigdy nie
istniały. Jedyne
wejście wiodło przez komnaty doradcy. Wieczysty znalazł przełącznik ukryty w
tylnej ścianie
sypialni. Nie tracąc czasu, przekręcił go i cofnął się szybko. Po tak wielu
niepowodzeniach
starał się zachowywać ostrożność. W ciągu kilku minionych dni miał okazję się
przekonać, że
nie może do końca polegać na swoich zmysłach.
Uchyliły się ukryte drzwi. Nic nie świadczyło o niebezpieczeństwie. Czarny Koń
nie
wykrył nic groźnego w ścianach, suficie ani podłodze. Jednakże z sekretnych
drzwi
emanował subtelny czar, który daremnie próbował odwieść go od wejścia. Człowiek
musiałby
mu ulec i najpewniej by odszedł, nagle zafrapowany czymś innym. Czarny Koń z
łatwością
przezwyciężył pokusę i wyeliminował zaklęcie, żeby nie utrudniało wejścia
ludziom króla.
Pchnął pyskiem tajemne drzwi. Już w progu wyczuł, że to tutaj mieści się
prawdziwa siedziba
zdradliwego doradcy.
Panowała tu ciemność taka, jak ciemne było życie byłego mieszkańca. Czarny Koń
dostosował fizyczne zmysły i ujrzał świat Mala Quorina. Nie było to miejsce, do
którego
zaprosiłby księżniczkę Erini.
- I mnie zwą demonem, kiedy takie szkarady bez przeszkód plączą się po świecie
i, co
więcej, doradzają głowom państw!
Pokój przepełniały ohydne trofea. Na półce leżały wypolerowane i lśniące
czaszki.
Kary rumak zastanowił się, czy ci ludzie zginęli z rąk samego doradcy. Możliwe,
że w tym
czy w innym czasie byli jego rywalami o władzę. Na drugiej ścianie, jakby po to,
żeby
czaszki miały na co patrzeć, wisiała kolekcja groźnej i niezwykłej broni.
Większość nie
służyła do zadawania szybkiej i bezbolesnej śmierci. Mai Quorin miał upodobanie
do
zębatych ostrzy.
„Może jednak powinienem pozwolić, by księżniczka Erini uwolniła świat od tego
potwora! A jeszcze lepiej, zrobić to samemu, zamiast chronić jego podłe życie!”
Zauważył, że śmierć wiele razy miała wstęp wolny do tego pokoju. Jej smród
prześladował go na wielu płaszczyznach. Z sąsiedniego pomieszczenia bił jeszcze
silniejszy
odór. Czarny Koń nie kwapił się tam zaglądać. Wiedział, co by zobaczył. Pokój
zabaw
Quorina.
„Czy on naprawdę jest człowiekiem?” - zadumał się Czarny Koń. Wiedział, że
powinien pozwolić księżniczce rozprawić się z tym szatanem, gdy byli jeszcze w
celi. Kiedy
to się skończy, Mai Quorin zapłaci... i będzie płacić bez końca. Czarny Koń nie
był podobny
do ludzi. Nie zadręczał sumienia roztrząsaniem problemu słuszności czy
niesłuszności kary.
Mai Quorin utracił wszelkie prawa do istnienia. Nie był godzien życia. Już nie.
Nic z dotychczasowych odkryć nie naprowadziło go na ślad tego, po co tu
przyszedł.
Pomijając dowody sadyzmu, Quorin zostawił niewiele śladów swojej podwójnej gry.
Czarny
Koń spodziewał się map albo czegoś, co by zdradzało jego plany. Nie było nic.
Musiał
poszukać dokładniej. Zmarszczył czoło i skoncentrował się.
Powoli wysunęły się szuflady. Otworzyły się drzwi szaf, ujawniając zawartość.
Odchyliła się tablica ukryta w ścianie. Nawet sekretne drzwi, którymi wszedł,
rozwarły się
nieco szerzej.
- Pokaż mi, co masz - wyszeptał do pokoju.
Pergaminy, mapy, talizmany... wszystko, co od lat schowane było w tej czy innej
skrytce, wzbiło się w powietrze. Poszczególne znaleziska kolejno przelatywały
przed oczami
Wieczystego, które widziały więcej niż normalne oczy. Każda obejrzana rzecz
wracała na
swoje miejsce i układała się w pierwotnej pozycji. Nie wynikało to z grzeczności
wobec
nikczemnego doradcy. Czarny Koń miał wzgląd na Melicarda, który być może sam
zechce
przejrzeć jego dobytek. To, co nie miało znaczenia dla niego, Czarnego Konia,
mogło okazać
się ważne dla króla.
Tempo przeprowadzania inspekcji wzbudziłoby popłoch wśród śmiertelników.
Przelatujące przedmioty wprost rozmywały się w powietrzu. Czarnemu Koniowi
zależało na
czasie, co jednak wcale nie znaczyło, że pracował po łebkach. Jeśli tylko w
rzeczach Quorina
było coś ważnego, to miał to znaleźć.
I znalazł, choć musiał przetrząsnąć ponad połowę pokoju.
Maleńkie pudełko, na pozór bardzo zwyczajne. Normalna osoba uznałaby je za
szkatułkę do przechowywania pamiątek, tylko że doradca raczej nie był
człowiekiem
skłonnym do hołubienia wspomnień. Co więcej, kasetka nie była taka, jak powinna
być.
Nasączono ją mocą tak wielką, że wieczko oparło się pierwszym próbom uchylenia.
Wieczysty był pod wrażeniem umiejętności twórcy. Niewiele istnień miało taką
moc. Należał
do nich Smoczy Król.
Czarny Koń zaklął i odłożył pudełko na bok. Wymagało jego pełnej koncentracji i
w
trakcie przeszukiwania nie mógł się nim zająć. Tracił cierpliwość i wiedział, że
jeśli nie
zachowa ostrożności, stanie się niedbały. Miał tyle do zrobienia i choć noc
wydawała się nie
mieć końca, świt kiedyś musiał nadejść. Jeśli Srebrnego Smoka i jego armii
jeszcze nie było
widać z murów Talaku, to wkrótce to się zmieni.
Efekty poszukiwań sprowadzały się do narastającego zmęczenia. Nawet w tych
pokojach brakowało dowodów zdrady Quorina czy knowań jego mocodawcy. Jakby ten
człowiek zaczął życie na krótko przed wstąpieniem w niższe szeregi rządu miasta-
państwa.
Możliwe, że tak było. Możliwe też, że doradca większość z tego, co było mu
potrzebne,
przechowywał we własnej głowie. Smoczy Król wybrał sobie właściwą osobę.
W chwili, gdy miał przyznać się do porażki, jego uwagę przyciągnął pożółkły
pergamin o wyrazistej aurze. Rzuciwszy nań okiem poznał, że pochodzi z okresu
panowania
Vraadow. Nie miał czasu, żeby go przestudiować. Podjął przeglądanie reszty
przedmiotów,
teraz wolniej i ostrożniej.
Nim skończył, jeszcze trzy drobiazgi przykuły jego uwagę. Pierwszym był sztylet
z
inskrypcją świadczącą, że pochodzi sprzed Wojny Przełomowej. Czarny Koń
przypuszczał,
że należał do ojca Cabe’a, Azrana. Drugim był pergamin niedawnego pochodzenia.
Choć
Wieczysty nie wyczuwał w nim niczego jawnie złego, coś go jednak zaniepokoiło.
Ostatnim
przedmiotem był talizman, kiedyś zapewne należący do Poszukiwaczy, znaleziony w
tej
samej szufladzie co kasetka. Jego znaczenie w tej chwili też było niejasne, ale
każda rzecz,
którą Quorin uważał za ważną, już z tego powodu budziła zainteresowanie. Mroczny
rumak
to upadał na duchu, to nabierał go, gdy przeglądał skąpą kolekcję. Możliwe, że
natrafił na to,
czego szukał, ale miał kłopoty ze zrozumieniem znaczenia znalezisk.
Kasetka interesowała go najbardziej, lecz była też najbardziej irytująca.
Najpierw
obejrzał sztylet. W istocie, jak podejrzewał, był dziełem Azrana i zdecydowanie
jednym z
pierwszych. Widniał na nim znak tego szaleńca. Sztylet zabijał samym
dotknięciem. Nawet
draśnięcie było fatalne w skutkach. Drobiazgowe badanie ujawniło, że broń nie
miała innych
właściwości ani nie skrywała żadnej tajemnicy. W przeciwieństwie do kolejnych
obejrzanych
przedmiotów, Czarny Koń nie odłożył sztyletu na miejsce. Z niejaką satysfakcją
uniósł go w
powietrze i wyprawił w podróż, która miała się skończyć po dotarciu do słońca.
Wytrzymałość zabawki Azrana też miała swoje granice.
Talizman Poszukiwacza promieniował niewielką mocą i, choć jego przeznaczenie
pozostawało zagadką, Czarny Koń wątpił, czy mógł być ważny. Odesłał go z
powrotem do
szuflady. Zostały pergaminy i, oczywiście, kasetka. Po krótkim namyśle kazał
vraadzkiemu
pergaminowi zawisnąć w powietrzu. Gotów do obrony, powoli rozwinął pożółkły i
skruszały
arkusz. Dokument dużo gorzej niż księga Cienia zniósł upływa czasu, ale i tak
jego stan
świadczył o zainwestowanej w nim mocy. Czarny Koń miał nadzieję, że nie chroni
go jakiś
drugorzędny czar. Badanie nic nie ujawniło, ale tam, gdzie w grę wchodzili
Vraadowie,
niczego nie można było być pewnym.
Rozpoznał znak, choć widział go tylko raz czy dwa razy, w zamierzchłej
przeszłości:
smoczy sztandar. Ze sztandarem wiązała się nazwa klanu Vraadow, która w tej
chwili
umknęła mu z pamięci. Pamiętał tylko, że do tego klanu należał wiedźmin.
Była to mapa przedstawiająca podział ziemi. Poniżej widniała lista złożona z
dwóch
tuzinów pozycji, może nazw, niektórych przekreślonych, wszystkich mniej lub
bardziej
czytelnych. Czarny Koń ze wstrętem odrzucił pergamin. Tylko Vraadowie mogli
wpaść na
pomysł zachowania czegoś takiego jak spis podziału łupów po jakimś spisku.
Wielcy
zdobywcy! Roześmiał się wbrew własnej woli.
Jeszcze dwa przedmioty: nowszy albo przynajmniej niedawno sporządzony pergamin i
pudełko. Ponownie spróbował podważyć wieczko swoją mocą i ponownie spotkała go
porażka. Wściekły i zniecierpliwiony, rzucił kasetkę na podłogę. Zajął się
pergaminem.
Korzystając ze swoich zdolności, podniósł go w powietrze i rozwinął, zanim
zdrowy rozsądek
przypomniał mu o ewentualnej pułapce.
Cos’ go uderzyło. Człowiek umarłby po takim ciosie, z sercem rozdartym na
strzępy.
Czarny Koń poczuł tylko ukłucie złości na myśl o swojej bezmyślności. Gdyby czar
był
silniejszy, zostałby zraniony albo jeszcze gorzej.
Siła przestała działać. Hebanowy rumak obejrzał pergamin. Był pusty. Jego
jedynym
celem było zabicie tego, kto go rozwinie. Czarny Koń zastanowił się, czy był
pomyślany jako
ostateczny środek ratunku w wypadku, gdyby Quorin zawiódł swego pana, czy też
podstępny
doradca zamierzał wręczyć go Erini albo królowi. Odesłał go na miejsce i znów
zainteresował
się pudełkiem.
- Ty, przyjacielu - mruknął do niego - masz mi coś do powiedzenia! Ciekaw
jestem, co
skrywasz w swojej paszczy, i co muszę zrobić, żeby ją rozdziawić...
Czar zamykający sprawiał dziwne wrażenie, jakby był niekompletny i jakby ta
niekompletność dawała mu siłę. Zaklęcie było zamkiem i ukończenie go byłoby jak
przekręcenie klucza, ale jaki klucz miałby pasować?
„Nie mam czasu na zabawę!” - oznajmił bezgłośnie Czarny Koń. Jeśli klucz był
tutaj,
to musiał widzieć go w trakcie poszukiwań. Musiał być magicznej, ale subtelnej
natury.
Czarowi zamykającemu kasetkę brakowało tylko maleńkiego ogniwa. To, czego
potrzebował,
nie było znaczące pod względem mocy, ale...
Przypomniał sobie talizman Poszukiwaczy. Czy to możliwe? To by wyjaśniało,
dlaczego Quorin trzymał taki drobiazg i dlaczego jego przeznaczenie nie dawało
się odkryć.
Ponadto leżał w tej samej szufladzie co kasetka. Dlaczego nie umieścić klucza
przy zamku,
do którego pasuje, skoro większość ludzi i tak nie powiązałaby tych dwóch
przedmiotów? To
sprytne, jak ukrywanie czegoś na widocznym miejscu. Wieczysty mógł sprawdzić
słuszność
swoich domysłów tylko w jeden sposób: wypróbowując „klucz”.
Pamiętając o poprzednich błędach, otoczył pudełko i talizman polem ochronnym.
Skoro tyle wysiłku włożono w zamknięcie kasetki, możliwe, że zawierała coś
niszczycielskiego. Możliwe, choć mało prawdopodobne. Czarny Koń wyczuwał, że w
przeciwieństwie do zabójczego pergaminu cel tego przedmiotu jest znacznie
bardziej
finezyjny.
Siłą woli położył talizman na wieczku skrzynki. Wzór, który wyczuł, nie wydawał
się
właściwy. Ustawił talizman pionowo przed kasetką. Pole zamykające zmieniło się,
ale nie
utworzyło wzoru, którego szukał. Po chwili namysłu ułożył medalion na płask i
ostrożnie
umieścił na nim kasetkę.
Pojawił się wzór o idealnej kompozycji, który po chwili zniknął. Udało mu się
otworzyć kasetkę. Sukces jednak nie stępił jego ostrożności. Czarny Koń musiał
jeszcze
podnieść wieczko.
Coś natarczywie dopominało się o jego uwagę. Zaczynał nie lubić tego uczucia i w
zaistniałych okolicznościach postanowił je zignorować, jak natrętną muchę.
Możliwe też, że
samo pudełko chciało go rozproszyć, oderwać od zbadania zamkniętego w nim
sekretu.
A jednak ryzykowanie nie miało sensu...
Obrócił kasetkę tak, by wieczko otworzyło się ku niemu. W ten sposób siła
ewentualnego ciosu zostanie skierowana w przeciwną stronę. Mogło nie zdać się to
na wiele,
ale ostrożność nigdy nie zaszkodzi.
Delikatnym muśnięciem woli Czarny Koń wysoko poderwał wieczko.
Oślepiający błysk, jasny niczym słońce, rozświetlił mroczne wnętrze. Trwał nie
dłużej
niż dwie, trzy sekundy. Przyzwyczajony do ciemności pokoju, Czarny Koń
potrzebowały
chwili, żeby dostosować wzrok. Rozejrzał się uważnie, wypatrując
najdrobniejszych zmian.
Nie było żadnych. Co prawda osłonił kasetkę polem, ale coś powinno się zmienić.
Zaintrygowany, rozpuścił ochronną tarczę.
Kasetka wyglądała nieszkodliwie. Czarny Koń zbadał ją z bliska. Było tak, jakby
zabawka Quorina wyczerpała się i teraz wymagała naładowania. Ale co się stało z
mocą
uwolnioną w postaci rozbłysku? Wieczysty zaczął się zastanawiać, co by się
stało, gdyby
przyjął ją na siebie. Było tam coś więcej niż surowa moc, lecz manifestacja
trwała zbyt
krótko, by zdążył ją przeanalizować. Wiedział, że to jakiś czar, ale czemu
służył?
Rozgoryczony niepowodzeniem rumak, rzucił kasetkę na podłogę i zmiażdżył ją
kopytami.
- Niech szlag trafi twojego twórcę! Jeśli kiedyś skrzyżują się nasze ścieżki...
Postąpił wyjątkowo głupio i natychmiast tego pożałował. Kopnął resztki kasetki,
świadom, że zniszczył jedyną poszlakę.
Czarny Koń już miał wrócić do Melicarda, kiedy wykrył coś... Nie! Kogoś... w
pierwszych pokojach. Nie mógł się mylić. Nie z tak bliska.
- Szaleństwo wreszcie doprowadziło cię... - Wpadł do pokoju, z gotowymi środkami
obrony i ataku...
Ani śladu Cienia.
Na pewno? Czarny Koń ruszył w lewo, wyczuwając lekką emanację z tamtej strony.
Magia Cienia. Zbyt wyraźna, zbyt vraadzka, by mogła należeć do kogoś innego. W
ścianie
widniały pęknięcia spowodowane nagłym odejściem czarnoksiężnika.
Czarny Koń roześmiał się. Czuł, że wiedźmin jest gdzieś w pałacu. Tym razem mu
nie
ucieknie. Tym razem dojdzie do konfrontacji.
„I jeden z nas zagra ostatnią kartą... może obaj, jeśli będzie trzeba!”
Znów się roześmiał, lecz śmiech był pusty, bez krzty humoru.
W wybranym miejscu, gdzie postanowił czekać, Cień pokiwał głową i szepnął:
- Nadchodzi czas. Nareszcie.
XIX
Dwaj wartownicy stali na straży przy drzwiach celi Quorina. Choć w tym czasie
królowi brakowało ludzi i nikt nie wiedział, czy siły doradcy zostały
rozgromione, Melicard
uznał, że nie można oszczędzać na pilnowaniu zdrajcy. Podwójna straż świadczyła
o
znaczeniu więźnia i o tym, że król Melicard desperacko pragnie, by jego były
doradca
pozostał w celi do czasu, gdy Talak będzie mógł wymierzyć mu sprawiedliwość.
Od paru godzin więzień zachowywał się nad podziw spokojnie. Była to mila
odmiana,
gdyż na początku, kiedy tylko odzyskał przytomność po ataku księżniczki,
wygłosił długą
tyradę, jak to wszyscy zapłacą, kiedy jego pan i władca rozgniecie pazurem całe
miasto.
Strażnicy, osłabieni po niedawnych przejściach, próbowali odzyskać siły. Co
dziesięć minut
ten, który nie drzemał, zaglądał przez zakratowane okienko w drzwiach i
sprawdzał, czy
więzień nie wysmyknął się przez szczelinę w murze albo nie uciekł w inny równie
nieprawdopodobny sposób. Za każdym razem Quorin był na miejscu. Strażnicy
podkpiwali
sobie z tej zbytecznej kontroli. Po raz kolejny jeden z nich podniósł się,
rozprostował
zmęczone nogi i zerknął do celi.
Łańcuchy zwisały luźno. Po zdrajcy nie został nawet ślad. Z celi nie było innego
wyjścia, chyba że więzień rzeczywiście przecisnął się przez szczeliny.
Choć przerażony strażnik i jego kolega nie mogli tego wiedzieć, Mai Quorin
zniknął z
więzienia mniej więcej w czasie, gdy Czarny Koń otworzył wieko kasetki. Nawet
gdyby
wiedzieli i umieli powiązać fakty, jedno pytanie, znacznie ważniejsze od tego,
jak uciekł,
pozostałoby bez odpowiedzi.
Pytanie brzmiało, oczywiście, gdzie był teraz?
Melicard chodził po pokoju, próbując jeszcze raz wyjaśnić swojej upartej
przyszłej
małżonce, czego od niej chce i dlaczego. - Erini, masz zostać w pałacu...
- - Bo tu jest bezpiecznie? - Księżniczka gwałtownie potrząsnęła głową. -
Pewnego
dnia to będzie również moje królestwo, chyba że zmieniłeś zdanie...
- - Nigdy w życiu!
- - W takim razie pozwól mi bronić go wraz z tobą, Melicardzie. - Erini
zaczerpnęła
powietrza i odsunęła się od króla. Była bardziej zdenerwowana niż chciałaby się
przyznać.
„Czy kiedykolwiek będzie łatwiej?” Czarny Koń radził sobie z łatwością, jakby
walka z
nieśmiertelnymi czarnoksiężnikami i groźnymi Smoczymi Królami była chlebem
powszednim. I być może dla niego była. Jej, choć gotowa była oddać życie w
obronie swego
ludu, nie opuszczało bardzo ludzkie pragnienie bezpieczeństwa i spokoju.
- - Bez Mala Quorina zdrajcy nie mają się do kogo zwrócić. Za godzinę, może
szybciej, będzie po wszystkim. Od więźniów wiemy, kto do nich należy. W
najgorszym
wypadku zgarniemy każdego, kto się nawinie, obsadzimy bramę lojalnymi ludźmi i
dopiero
tu, w pałacu, oddzielimy winnych od niewinnych. Metoda bezwględna, ale
skuteczna. I raczej
nie wymaga twoich talentów, które będą potrzebne, gdy przybędą smoki.
- - Smoki... - Erini potrząsnęła głową nie dlatego, że nie zgadzała się ze
słowami
Mełicarda, ale ponieważ zaczął jej doskwierać brak snu. Zachwiała się.
Melicard zdążył ją podtrzymać.
- Właśnie dlatego nie chcę, żebyś mi teraz pomagała. Zależy mi na tobie i na
twoim
bezpieczeństwie, dlatego nie ustąpię nawet na krok. Z powodu swojego daru jesteś
niezastąpiona, jeśli chodzi o obronę mojego... naszego ludu. Dlatego musisz się
wyspać.
Wypocząć. Co będzie, kiedy Smoczy Król stanie pod murami, a ty nie zdołasz się
skoncentrować, żeby użyć mocy? No powiedz, co wtedy?
Erini wiedziała, że Melicatd ma rację. Wiedziała, ale wcale jej się to nie
podobało.
Chciała być u jego boku przez cały czas, nawet w środku bitwy, gdy zajdzie taka
potrzeba. Z
drugiej strony, jeśli naprawdę chciała związać swoją przyszłość z nim i z tym
miastem, w
chwili przybycia smoczych wojsk powinna być w jak najlepszej formie. Melicard
przyznał, że
ma wiele własnych sztuczek, ale pomoc maga znacznie zwiększyłaby szansę. Wynik
starcia
stał pod znakiem zapytania. Srebrny Smok dobrze się przygotował do tego dnia, i
z lepszym
skutkiem.
- Sytuacja będzie naprawdę groźna - mówił Melicard. Ręce, które chwyciły ją
odruchowo, żeby zapobiec upadkowi, teraz nie chciały jej wypuścić. Erini nie
miała nic
przeciwko. Z przyjemnością spędziłaby w jego ramionach całą wieczność. - Smoczy
Król
szybko zauważy, że obronę wspomaga czarodziejka. Możesz znaleźć się w
niebezpieczeństwie.
Księżniczka zadrżała. Uważała, że nie brakuje jej odwagi, ale...
- - Mam coś dla ciebie. - Jedna ręka puściła ją niechętnie, a potem podniosła
znajomy przedmiot.
- - To talizman Quorina. - Erini nie chciała go przyjąć, nie chciała, żeby
cokolwiek
przypominało jej tego podstępnego człowieka.
- - Nie, tylko podobny. Mocniejszy. Kiedyś był mój. Nie nosiłem go od pewnego
czasu, od... Tobie bardziej się przyda.
Zgodziła się niechętnie, świadoma, że sprzeczanie się z Melicardem mijałoby się
z
celem. Gdy zawiesił amulet na jej szyi, ogarnął ją nagły, obłędny strach.
- - Melicardzie... Jak myślisz, mamy jakieś szansę?
- - Talak niejeden raz wytrzymał oblężenie. Mamy też Czarnego Konia. Obiecał nam
pomoc Bedlamów, a z przeszłych doświadczeń wiem, że potrafią sprostać zadaniu.
- - Gdzie oni są? Dlaczego jeszcze się nie pojawili?
- - Któż może wiedzieć, co robią ci magowie? - Król pochylił się i wyszeptał: -
Mam
dość kłopotów z własnym. Tym, który uratował moją duszę, gdy zrobiłem z niej
żałosne
pośmiewisko.
- - Moja rola nie była trudna. Prawie przez dwadzieścia lat byłeś sobą. Ja tylko
przypomniałam ci życie, jakie niegdyś wiodłeś.
Melicard odsunął się od niej.
- Co mi przypomina o zadaniach nie cierpiących zwłoki. - Pstryknął palcami,
wzywając czterech ludzi z oddziału Istona. - Odprowadźcie jej wysokość do komnat
i
zostańcie pod drzwiami. Dopilnujcie, żeby wypoczęła.
Oboje zdawali sobie sprawę, że z pomocą swych zdolności księżniczka może bez
trudu okpić strażników, ale Melicard wiedział też, że Erini czuje się winna z
powodu
kłopotów, jakie sprawiła, mimowolnie opuszczając sypialnię w czasie przewrotu.
Księżniczka
była świadoma, że nie może zawieść jego zaufania.
Jeszcze raz podeszła do Melicarda i pocałowała go, nie bacząc na obecność
innych.
Ryzykowała, że w ten sposób nadszarpnie swoją reputację, lecz istniała
możliwość, że w
czasie ich rozłąki wydarzy się coś strasznego. Niechętnie odsunęła się od
oszołomionego
króla i dała eskorcie znak wymarszu. Dla własnego dobra wolała się nie oglądać,
póki nie
zyskała pewności, że Melicard już jej nie widzi.
W zaciszu korytarzy wydawało się niemożliwe, że temu miastu - jej miastu - grozi
jakieś niebezpieczeństwo. W pałacu panował spokój. Dopiero wytężając słuch
usłyszała kroki
biegnących czy maszerujących ludzi. Ostatnie patrole przeszukiwały ogromną
budowlę na
wypadek, gdyby w jakichś zakamarkach nadal ukrywali się ludzie Mala Quorina.
Zatrzymał ją kapitan Iston, spieszący do króla. Twarz miał zmęczoną, ale
wyglądał jak
ktoś, kto w obronie swojej pani gotów jest porwać się na całą smoczą armię.
Zresztą nie tylko
w obronie swojej pani, wnosząc z jego pierwszych słów.
- - Galea! Wasza wysokość! Prze... Przepraszam! Chciałem poprosić...
- -...żebym sprawdziła, jak miewa się Galea? - dokończyła księżniczka. Istonowi
i
jego ludziom udało się uratować jej damy dworu. Na nieszczęście Iston nie miał
czasu, żeby
porozmawiać ze swoją wybranką. Świadoma, z jakim trudem przyszło jej opuścić
Melicarda,
Erini uśmiechnęła się i dodała: - Oczywiście, nie omieszkam. Masz moje słowo.
- - Będę ci dozgonnie wdzięczny, wasza wysokość. - Oficer ukłonił się i
pospieszył
w swoją stronę.
Droga do komnat minęła bez przeszkód, lecz Erini dwa razy odniosła wrażenie, że
Cień jest gdzieś w pobliżu. Raz spojrzała na ścianę, przekonana, że zaraz go
zobaczy. Później
ogarnęło ją niesamowite uczucie, że przechodzi nad czarnoksiężnikiem. Była
zdumiona, gdy
go nie ujrzała. Czy wyobraźnia płatała jej figle? Czy ostatnie przeżycia w końcu
zaczęły
zbierać swoje żniwo? Czyżby traciła kontakt z rzeczywistością?
Myśl o zapadnięciu w sen zaczęła wydawać się taka kusząca, taka cudowna.
Melicard
miał rację. Jeśli się nie wyśpi, nie przyda się na nic, gdy rozpocznie się
oblężenie.
Przed odprawieniem eskorty zajrzała do pokojów Magdy i Galei. Magda, opanowana
jak zawsze, nawet po próbie zamachu stanu, podniosła się z łóżka, na którym
spała Galea.
Statecznym krokiem podeszła do swojej pani.
- - Słucham, wasza wysokość?
- - Jak się miewa Galea? Jak obie się miewacie?
- - Bała się bardziej o życie twoje i swego dziarskiego kapitana niż o własne.
Jest
wyczerpana, to wszystko. Obiecałam, że posiedzę z nią przez pewien czas. Co do
mnie... dam
sobie radę.
Jej hart ducha skłonił księżniczkę do uśmiechu.
- - Jesteś opoką, której obie potrzebujemy..
- - Żyję, by służyć swojej pani.
- - Zginęłabym bez ciebie. Kiedy Galea się zbudzi, powiedz jej, że pytał o nią
jej
oficer. Nic mu nie jest. I ty też odpocznij, Magdo. Nawet ty potrzebujesz snu.
- - To samo można powiedzieć o tobie, wasza wysokość. Muszę przyznać, że oczy
mi się kleją.
- - Znam to uczucie. Śpij dobrze, Magdo, nazajutrz bowiem możemy potrzebować
wszystkich naszych sił.
- - To już niedługo - westchnęła wysoka brzydula. - Śpij dobrze, pani, i wezwij
mnie,
jeśli potrzebne ci będą moje usługi.
- - Dziękuję.
Żołnierze towarzyszyli Erini do końca, upierając się na wprowadzeniu jej do
komnaty.
Wyszli dopiero po sprawdzeniu każdego kąta i każdej szafy, najwyraźniej na
rozkaz
Melicarda. Dwaj zatrzymali się zaraz za drzwiami. Księżniczkę kusiło, żeby im
powiedzieć,
iż ich starania mijają się z celem. Domyślała się, że w ten sposób jej
narzeczony próbował
uciszyć własne obawy, choć wiedział równie dobrze jak ona, że za sprawą czarów
może
zniknąć bez zwracania niczyjej uwagi.
Gdy została sama, miała ochotę rzucić się na łóżko i czekać na nadejście snu,
który
raczej nie okazałby się opieszały. Posłanie przyciągało ją z nieodpartą siłą.
Jej myśli błądziły
samopas. Tym razem zatrzymały się na okropnym położeniu, w jakim Talak znajdzie
się z
nadejściem dnia. „Gdyby tylko uwierzyli Czarnemu Koniowi! - pomyślała ze
zmęczeniem. -
Już by tu byli!”
Wieczysty próbował. Wiedziała. Na nieszczęście dowódca założył, że to on zabił
Drayfitta i że jest sługą któregoś ze Smoczych Królów. Cud, że ogiera spotkało
tylko
krótkotrwałe wygnanie do... na płaszczyznę, która go zrodziła, jeśli dobrze
zrozumiała.
Gdyby tylko Melicard mógł porozumieć się ze swoimi ludźmi. Kiedyś wspomniał, że
ma na to sposoby, ale podobnie jak wiele innych rzeczy znalazły się one pod
kontrolą
„zaufanego” doradcy. Metody kontaktu straciły ważność. Quorin był bardzo
skrupulatny.
„Drayfitt - pomyślała ze smutkiem Erini. - Drayfitt coś by wymyślił. Mógłby...”
Przyszło jej na myśl, że przecież ona ma potencjał umożliwiający zrobienie
wszystkiego, do czego byłby zdolny sędziwy mag.
Myśl ożywiła ją, zasiliła nową energią zmęczone ciało i umysł. Jeśli nawiąże
kontakt z
dowódcą sił Melicarda na Piekielnych Równinach, zdoła nakłonić go do powrotu.
Wtedy
wystarczy utrzymać Talak do czasu przybycia odsieczy. Zmuszony do walki na dwóch
frontach, nawet Smoczy Król będzie musiał skapitulować albo zrejterować.
Melicard
wspomniał też o mniejszych armiach na północy i na zachodzie. Erini wiedziała,
że Quorin
podstępem wyprawił je z koszar, ale to nie miało teraz znaczenia. Jeśli uda jej
się porozumieć
z wojskami na Piekielnych Równinach, to nawiązanie kontaktu z garnizonami będzie
fraszką.
Najważniejszy był czas. Miała nadzieję, że Bedlamowie przybędą w porę.
Jak to zrobić? Drayfitt niewiele zdążył jej pokazać. Zawsze jednak podkreślał
jedną
rzecz: magia, w każdej formie, działa łatwiej, jeśli pozwala jej się rozwijać
naturalnie. Trzeba
sprawić, żeby wewnętrzne „ja” niemal odruchowo tworzyło zaklęcia. Tylko
nieliczne osoby
opanowały tę sztukę, dzięki wrodzonym zdolnościom czy cierpliwości, dlatego
nawet przed
smoczymi czystkami po przegranej Wojnie Przełomowej potężni magowie byli
rzadkością.
Erini osądziła, że na początek potrzebuje wygodnego miejsca do siedzenia. Gdyby
była, powiedzmy, wielmożną Gwendolyn Bedlam, wykonanie tego zadania wymagałoby
tylko mrugnięcia albo machnięcia ręką. Nie mając doświadczenia ani przekonania
do czarów,
księżniczka była zmuszona robić wszystko krok po kroku. Miała nadzieję, że
kiedyś ktoś ją
nauczy.
Łóżko wydawało się najbardziej wygodne, ale podłoga była bardziej praktyczna.
Erini
nie chciała zepsuć czarów tylko dlatego, że w miękkiej pościeli zmorzy ją sen.
Podłoga nie
nadawała się do wypoczynku, a przynajmniej na razie. Erini wiedziała, że kiedy
przygaśnie
początkowy entuzjazm, jedynie z najwyższym trudem zachowa przytomność,
niezależnie od
tego, gdzie będzie siedzieć albo co będzie robić.
Usadowiła się na dywanie, zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie ludzi
obozujących w niespokojnej, wulkanicznej okolicy. Przypuszczała, że w tej chwili
gotują się
do dalszej drogi. Przywołała na myśl namioty i warty, nawet szczegóły
uzbrojenia. Musiały
być podobne do tego, co nosiła gwardia pałacowa. Obrazy zmętniały, gdy próbowało
zmóc ją
zmęczenie. Księżniczka zamrugała, zaklęła pod nosem i spróbowała jeszcze raz.
Obrazy wyostrzyły się, ale to wszystko - były tylko obrazami. Nie wyczuwała
związku między sobą a kimkolwiek w obozie. Z rosnącym rozgoryczeniem uświadomiła
sobie, że nie zna z widzenia żadnego z oficerów, nie wspominając o nazwiskach.
Jakże zatem
mogła liczyć na nawiązanie kontaktu? Czyżby jedynym wyjściem było przeniesienie
się do
obozu? Czy to możliwe? Jak na razie jej dar działał w sposób przypadkowy, nawet
wykluczając wpływ przeklętego medalionu Mala Quorina.
Koncentrację przerwało jej wrażenie, że w pokoju jest jeszcze ktoś. Cień. Erini
skoczyła na nogi, zataczając się lekko. Nic. Przez chwilę czuła jego obecność
tak blisko, że
nie byłaby zdziwiona, gdyby stwierdziła, że zagląda jej przez ramię. Zmęczony
umysł
pospieszył z wyjaśnieniem, które ją zadowoliło: zmęczone zmysły wychwytywały
ślady
pozostałe po jego poprzedniej wizycie. Nie przyszło jej do głowy, dlaczego w
takim razie nie
wykryła ich wcześniej.
Rozczarowana i zniechęcona, rzuciła się na łóżko, nie trudząc się zdejmowanem
ubrania. Ręce ciążyły jak ołów. Miała wrażenie, że na jej głowie wspiera się
cały pałac.
Chciała spać, nic więcej. Może gdy wypocznie, coś wreszcie się jej uda.
Poruszyła się, słysząc nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Możesz wejść.
W progu stanęła Galea. Miała podkrążone oczy i wyglądała tak, jakby przed chwilą
wstała z łóżka. Ubranie miała pomięte, a włosy potargane.
- - Pani?
- - Co się stało, Galeo? Dworka była zmieszana.
- - Wzywałaś mnie, wasza wysokość.
Czyżby? Erini nie mogła sobie niczego takiego przypomnieć. Może Galei się
przyśniło.
- Nie potrzebuję cię w tej chwili, ale skoro tu jesteś, mam wiadomość od kogoś
bardzo
dla ciebie ważnego.
Widok rozjaśnionych oczu upewnił księżniczkę w przekonaniu, że Galea już wie, o
kogo chodzi. Próbując uporządkować włosy, pulchna dworka weszła do komnaty i
zamknęła
drzwi. Podbiegła do swej pani, niezdolna skryć niepokoju.
Erini zaczęła mówić i raptem zacisnęła usta, gdy opadło ją uczucie, że nie są
same.
Rozejrzała się szybko po sypialni.
Galea patrzyła na nią z lekką konsternacją.
- - Coś nie w porządku, pani?
- - Nie jestem... - Księżniczka odwróciła się do niej, chcąc uśmierzyć jej i
swoje
obawy, i spojrzała w oczy, które ślepo wpatrywały się w pustkę. - Galeo?
Kobieta nawet nie drgnęła. Wydawało się, że nie oddycha. A zatem przeczucia nie
były tworem jej wyobraźni. Gdyby Erini nie była taka zmęczona, z pewnością
odgadłaby
prawdę.
- Witam waszą wysokość - rzekł ktoś obojętnie. Jeszcze zanim na niego spojrzała,
wiedziała, że to Cień. Stał blisko lustra, które ściemniało i zmętniało w jego
obecności. Erini
leniwie zastanowiła się, czy wiedźminowi zależy, by czegoś nie zobaczyła.
Cień powoli ruszył w jej stronę. Jego twarz, choć skryta w półmroku głębokiego
kaptura, była całkiem wyraźna. Kosmyk srebrnych włosów opadał mu na czoło. Erini
potrząsnęła głową, nie wierząc własnym oczom. „Nie teraz! Nie po tym wszystkim!”
- Stwierdziłem, że jesteś mi potrzebna, księżniczko Erini. Inne sprawy... Cóż,
domyślam się, że nie zrozumiesz.
Chciała otworzyć usta i wołać o pomoc, nie wiedząc, kto albo co mogłoby ją
uratować, lecz jej usta pozostały szczelnie zamknięte.
- Przepraszam, ale ja mam więcej do powiedzenia i jeszcze więcej do zrobienia. -
Wyciągnął rękę nie ku niej, tylko w stronę Galei. Księżniczka chciała mu
przeszkodzić, lecz z
jakiegoś powodu straciła panowanie nad ciałem i upadła na podłogę. Gdy próbowała
wstać,
ujrzała, że Cień szepcze do ucha drugiej kobiety. Galea pokiwała głową, nadal
pogrążona w
głębokim transie.
„Czarny Koń!” Gdzie był Czarny Koń?Podniósłszy się na klęczki, czarodziejka-
nowicjuszka spróbowała rzucić zaklęcie, obojętnie jakie, byle tylko powiadomić
kogoś,
najlepiej hebanowego ogiera, o swoim dramatycznym położeniu.
- Nie wolno tego robić. - Ręka Cienia opadła na jej ramię, choć chwilę wcześniej
czarnoksiężnik był w innej części pokoju. Galea znikła. Łzy niemocy spłynęły po
policzkach
Erini. Spojrzała w oblicze przeklętego wiedźmina i spróbowała wzrokiem wyrazić
swój
gniew.
Miał niemal współczującą minę. Jego następne słowa nawet wyrażały skruchę.
- Nie wiem, dlaczego się przed tobą tłumaczę. Jesteś moim jedynym ratunkiem.
Muszę działać. Któż może wiedzieć, kiedy znalazłbym kogoś lepszego od ciebie?
Mój czas
jest ograniczony i coraz bardziej tracę cierpliwość.
Jej oczy zwęziły się, gdy wyobraziła sobie, jak Czarny Koń przybywa na odsiecz i
pokonuje mrocznego wiedimina. Cień uśmiechnął się domyślnie, jakby mógł odczytać
te
myśli.
- Twój wybawiciel przez pewien czas nie zauważy twojej nieobecności. Jest zajęty
polowaniem... na mnie, można powiedzieć. Bardzo zajęty. - Cień podniósł ręce i
zaczął na
palcach odliczać imiona. - Bedlamowie śpią. Na razie tyle jestem im winien. Będą
spać przez
dłuższy czas. Twój Melicard ma na głowie potężną hordę, która zbliża się do bram
miasta, a
Smoczy Król Srebrny ma głowie całe miasto przygotowane do obrony. Biedny
Drayfitt, mój
smutny dobroczyńca, nie żyje - nieszczęśliwy wypadek z jego winy. A Czarny Koń
ugania się
za zjawami.
Zostało jeszcze kilka palców, gdy wiedźmin zakończył tę obłędną wyliczankę.
Erini
przyjrzała im się uważnie, nadal nie tracąc nadziei. Cień przeniósł spojrzenie z
jej twarzy na
własne palce i powoli opuścił rękę.
- Reszta to tylko pionki, jak się obawiam. Nikt inny się nie liczy.
Wyciągnął palec w jej stronę i dał znak, że powinna wstać. Nie miała wyboru. Jej
ciało podniosło się samo. Zakapturzony wiedźmin z zadowoleniem pokiwał głową.
- Mógłbym zabrać cię w bardziej gwałtowny sposób, księżniczko, ale staram się
być
rozsądny. Nie masz pojęcia, jaki byłem opanowany. Mogłem zrównać z ziemią całe
to miasto,
razem z twoim drogim Melicardem. To rozzłościłoby Smoczego Króla. Chce wziąć
Talak w
jednym kawałku. Stać mnie na wiele, ale skoro stało się tak jak się stało,
roztrząsanie
możliwości nie ma większego sensu.
Erini nie mogła nic powiedzieć, nie mogła nic zrobić. Tylko oczami wolno jej
było
wyrażać swoje zdanie. Oczy mówiły tomy, głównie na temat szaleństwa stojącego
przed nią
potwora.
Cień zmarszczył brwi i rozmyślnie odwrócił głowę w stronę pociemniałego lustra.
Gdy z powrotem spojrzał na swojego jeńca, uśmiechnął się. Był to inny uśmiech,
zabarwiony
poczuciem winy. Erini uznała, że w zaistniałych okolicznościach ta emocja nie
bardzo do
niego pasuje.
- Może przeżyjesz - dodał niemalże z nadzieją. - Jeśli tak, wrócę cię zdrową i
całą
tutaj albo do Gordag-Ai, gdyby smokom udało się zdobyć Talak. Masz moje słowo.
Obrzuciła go ostatnim wściekłym spojrzeniem mówiącym mu, co myśli o jego
obietnicach.
Wiedźmin zrobił się dziwnie nerwowy.
- Musimy iść.
Gdy Erini daremnie walczyła z własnym ciałem, próbując zmusić je do ruchu, Cień
owinął ją bezkresnymi połami płaszcza i przyciągnął do siebie. Świat zakrzywił
się... a potem
znaleźli się gdzie indziej.
XX
- Cień!
Czarny Koń uderzył kopytami w ścianę piwnicy, w której zmaterializował się przed
paroma sekundami. Jak na poprzednich przystankach, jedynym znakiem po
przeciwniku był
niewyraźny ślad metody jego podróży. Poprzedni trop doprowadził go tutaj, a
przedtem
wiodły go wcześniejsze.
I o to chodziło, musiał w końcu przyznać Czarny Koń. Dał się wodzić za nos. Padł
ofiarą jeszcze jednego fortelu wiedźmina, który w każdym ze swoich żywotów
spiskował i
obmyślał pułapki na przyszłe wcielenie, nie wspominając o setkach wrogów, jakich
zrobił
sobie przez stulecia.
- Niech cię diabli! - Mroczny rumak ponownie kopnął mur. Cofnął się,
rozdrażniony i
zakłopotany. Gdyby się nie pohamował, oszczędziłby zachodu Smoczemu Królowi.
Ciekawe,
co by powiedzieli mieszkańcy na wieść, że pałac runął dzięki zabiegom jednego z
jego
obrońców.
W czwartym miejscu, do którego zaprowadził go trop, Czarny Koń zaczął
podejrzewać, że padł ofiarą manipulacji czarnoksiężnika, ale nie miał na to
dowodów. Istniała
możliwość, że Cień chce, by uznał, iż jest na fałszywym tropie. Już w
przeszłości niejeden raz
dochodził do przekonania, że jedyną rzeczą przewidywalną w wiedźminie jest jego
nieprzewidywalność. Takie rozumowanie zmuszało go do pościgu każdym następnym
tropem. Wizyta w piwnicach jednak postawiła sprawę jasno. Cień po raz kolejny
zrobił go
w... konia.
„Jaki jest cel tego wszystkiego, Cieniu? Co tym razem knujesz?”
Niebezpieczeństwo
groziło Melicardowi czy księżniczce Erini? Prawdopodobieństwo było zbyt wielkie,
by je
zlekceważyć. Czarny Koń cwałem opuścił piwnicę. W wyobraźni widział króla i jego
żołnierzy porozrzucanych jak zabawki. Co gorsza, zobaczył czarodziejkę-
nowicjuszkę, Erini,
rozpaczliwie walczącą o życie swoje i narzeczonego przeciwko wrogowi, z którym
nie mogła
się równać. Nie dlatego, że była słaba czy była kobietą, ale dlatego, że
wiedimin mógł czerpać
garściami z wieków doświadczeń, ona zaś miała tylko szczyptę podpowiedzi
podsuniętych
przez Drayfitta i jego, Czarnego Konia.
Wypadł z portala po drugiej stronie, lądując w środku narady. Paru oficerów nie
mogło powstrzymać sapnięcia na jego imponujący widok. Melicard wzdrygnął się,
ale
zapanował nad sobą.
- - Czarny Koń! Gdzie byłeś? Prawie świta! Pierwsze promienie walczą ze słabnącą
nocą!
- - Już? - Wieczysty znalazł okno wychodzące na wschód. Nad horyzontem
rozwijała się zorza. Byłby zajęty aż tak długo? Albo bez reszty zawładnęła nim
obsesja, albo
Cień dodał do fałszywych tropów kruczek, który zniekształcił jego poczucie
czasu. To
prawda, że przeszukiwanie kwater Quorina trochę trwało, ale nie aż tak długo.
Spowolnienie
czasu byłoby zdumiewającym wyczynem, lecz nie wyrastającym nad umiejętności
Vraada.
Czarny Koń modlił się, żeby nie mieć racji. Jeśli Cień bawił się z czasem, cały
świat stanął w
obliczu katastrofy. Vraadowie mieli nawyk niszczenia wszystkiego, co
wykorzystali.
Melicard odgadł ponury nastrój swojego sprzymierzeńca.
- O co chodzi? Co znalazłeś w komnatach Quorina? Coś ważnego?
Przepędzając niewesołe myśli, mroczny rumak odparł:
- - Ja nie znalazłem niczego cennego. Może ty będziesz innego zdania. Ale
szczerze
radzę, żebyś jak najszybciej albo zapieczętował te komnaty, albo ogołocił je do
surowych
murów. Ja wolałbym wszystko spalić, z tym szatanem związanym, zakneblowanym i
ułożonym na szczycie stosu!
- - Bogowie! Co znalazłeś?
- - W tej chwili to nieważne! Księżniczka Erini! Gdzie ona jest?
- - Jakiś czas temu posłałem ją na spoczynek. Będziemy jej potrzebować, gdy pod
murami staną wojska Smoczego Króla. Nawiasem mówiąc... - triumfalny uśmiech
Melicarda
objął również część maski - brama jest nasza. Było to aż nazbyt łatwe.
Łatwiejsze niż odbicie
pałacu. Buntownicy rzucili się na nas i... błagali o wtrącenie do lochów, byle
tylko nie stawać
przeciwko demonom! Masz teraz niezłą reputację, Czarny Koniu.
- - Z przyjemnością zamieniłbym ją na inną. Czy księżniczka jest dobrze
strzeżona?
- - Tak myślę. Jest bezpieczna. Czarny Koń potrząsnął głową.
- - Chyba sam sprawdzę...
- Wasza wysokość! - Oficer z oddziału kapitana Istona rozchylił ciężkie podwoje.
-
Sam przynoszę wies’ci, na wypadek, gdybyś miał pytania!
- - Jakie wieści, człowieku? - zapytał Melicard. Łapczywie chwytając powietrze,
oficer odparł:
- - Czujki wypatrzyły straże przednie smoków!
- Już? - Melicard odetchnął głęboko i popatrzył na zebranych, także na Czarnego
Konia. - Chodźcie. Chcę sam to zobaczyć i chcę, żeby każdy z was przekazał mi
własne
spostrzeżenia.
Czarny Koń zawahał się, rozdarty między strachem o swoją dobrodziejkę,
księżniczkę, a troską o Talak. Talak zwyciężył, choć rumak poprzysiągł, że
zajrzy do Erini
natychmiast po obejrzeniu straszliwej armii Srebrnego.
Zgromadzili się na jednym z najwyższych balkonów w pałacu. Adiutant podał
królowi
długą tubę, którą ten przyłożył do oka. Czarny Koń nie musiał pytać o
przeznaczenie tego
instrumentu; czarnoksiężnicy już wcześniej tworzyli podobne przyrządy
polepszające wzrok.
Ten jednak był dziełem ludzkich rąk.
- Widzę ich - oznajmił Melicard. - Na mojego ojca, potężny legion! Chyba nie
było
takiej smoczej armii od czasów oblężenia Penacles!
Podczas gdy inni spoglądali przez tubę albo czekali na swoją kolej, Czarny Koń
dostosował zmysły, zyskując widok lepszy od tego, jaki oferowały mechaniczne
zabawki
króla. Melicard miał rację; była to potężna armia, a na jej czele jechał sam
Smoczy Król. Co
dziwne, Srebrny sprawiał wrażenie wystraszonego. Choć ten smoczy pan nosił
płaszcz
tchórzem podszyty, Czarny Koń spodziewał się, że znajdzie go w bardziej bojowym
nastroju.
Mając za sobą nieprzebrane wojska, a przed sobą stojące otworem, jak myślał,
bramy miasta,
powinien być bardziej pewny siebie. Czy kulił się z przyzwyczajenia czy też coś
wiedział?
Przyglądając się smoczym wojownikom jadącym obok swego pana, Czarny Koń
odkrył przerażającą prawdę. Za jednym z wojów, wyraźnie strapiony, jechał nie
kto inny, jak
Mai Quorin we własnej osobie.
- Królu Melicardzie! - Wieczysty zmienił zmysły na normalne.
- Co takiego, przyjacielu Czarny Koniu? Widzisz coś? Mroczny rumak roześmiał
się.
- Czy ja coś widzę? Pytanie! Wasza wysokość, czy chciałeś może podpuścić niczego
nie podejrzewające smoki do bram? Czy chciałeś ugruntować je w mylnym
przekonaniu, że
zdrajcy nadal kontrolują miasto?
Z rumieńca na twarzy można było wnosić, że Melicard zamyślał coś w tym stylu.
Czarny Koń nie był zaskoczony. Było to dość logiczne.
Ogier opuścił łeb na wysokość głowy śmiertelnika.
- Wasza wysokość, plan spełznie na niczym! Ze smokami jedzie Mai Quorin!
- - Niemożliwe! - Melicard podniósł tubę do oka i spróbował zobaczyć to, co
ujrzał
jego sojusznik. Niestety, przyrząd nie mógł sprostać jego wymaganiom. Król ze
złością rzucił
go na ziemię, tłukąc bezcenne szklane soczewki. - Wierzę ci, Czarny Koniu, choć
sam nie
mogę tego zobaczyć! Ale jakim sposobem? Co to za sztuczka? - Odwrócił się do
adiutanta. -
Uprzedź obsadę bramy! Powiedz, że nasz plan wyszedł na jaw! - Drugiemu rozkazał:
- Idź do
celi naszego zdradzieckiego doradcy! Wypytaj strażników, co się stało i dlaczego
nie
zostałem powiadomiony!
- - Bądź wyrozumiały dla strażników, wasza wysokość - poprosił Czarny Koń, nieco
przygaszony. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Podejrzewał, że zna
tajemnicę
ucieczki Quorina. - Na pewno są skonfundowani i przestraszeni. Myślę, że być
może to ja
stałem się przypadkowym sprawcą ucieczki tego szatana. - Nie wchodził w
szczegóły,
odkładając wyjaśnienia na spokojniejszą porę, jeśli taka rzadkość w ogóle
nastąpi.
Melicard pokiwał głową, odgadując nastrój Wieczystego i wiedząc, że jest
wściekły
na siebie. Strach nagle wykrzywił osobliwe rysy monarchy. Strach nie o siebie,
tylko o
przyszłą żonę.
- Erini! Mógł coś jej zrobić!
Czarny Koń wątpił. Przypuszczał, że szkatułka była ostatnią deską ratunku
przygotowaną przez Quorina na wypadek, gdyby musiał uciekać do swojego pana.
Otwierając
ją, niechcący uwolnił zaklęcie, które musiało być powiązane z uwięzionym
doradcą.
Król nie słuchał otaczających go ludzi. Skoro nie został powiadomiony o ucieczce
Quorina, mógł również nie otrzymać wiadomości o jakiejś nowej próbie zamachu na
księżniczkę Erini. Czarny Koń już miał powiedzieć, że on chciał sprawdzić -
pragnął to zrobić
od czasu przybycia - gdy przez gwar przebił się nowy głos.
- - Co się stało? Czarny Koń! Melicard! Smoki już są u bram?
- - Erini! - Król podbiegł do ukochanej i wziął ją w ramiona, nie bacząc na
zakłopotane miny swoich podwładnych. Księżniczka przytuliła go na krótko, jakby
bardziej
zainteresowana tym, co miało wymagać jej interwencji.
- - Nie mogłam dłużej spać - powiedziała, podchodząc do balustrady. - Martwiłam
się, że coś się stanie, gdy ja będę odpoczywać.
Melicard, nieco rozkojarzony z powodu zamętu, jaki panował w jego głowie,
dołączył
do niej.
- - Smoki są na horyzoncie. Czarny Koń widział wśród nich Quorina.
- - Quorina? To okropne. - Erini patrzyła na północ, jakby próbując zobaczyć
smoczą armię bez pomocy przyrządu czy własnych czarów.
Czarny Koń parsknął. „Okropne?” Spodziewał się dużo gwałtowniejszych słów, gdyż
księżniczka prawdopodobnie nienawidziła Quorina bardziej niż ktokolwiek inny.
Przypatrując
się jej z bliska, zwrócił uwagę na bladą, prawie nieruchomą twarz. Możliwe, że
stonowana
reakcja była wynikiem fatalizmu wiążącego się z nadchodzącym dniem czy choćby
braku
snu. W przeciwieństwie do Melicarda i jego ludzi, którzy przyzwyczajeni byli do
czuwania
przez jedną czy dwie doby, od niej nigdy tego nie wymagano.
„Żebym to ja mógł spać! Przespałbym rok, gdyby to było możliwe! Ale nie przed
rozprawieniem się z Cieniem” - przypomniał sobie.
Cień. Czarny Koń ciągle zastanawiał się, jaki przyświecał mu cel, gdy knuł to
nie
kończące się i bezcelowe polowanie. Chciał dać mu zajęcie. Dlaczego?
Uświadomił sobie, że Melicard mówi do niego.
- Słucham, wasza wysokość?
- Pytałem, co tak długo zatrzymuje twoich przyjaciół? Potrzebujemy Bedlamów,
Czarny Koniu. Chciałbym omówić z nimi nasze możliwości obrony, chyba że są
zdania, iż
mogą przybyć w ostatniej chwili i usunąć zagrożenie machnięciem ręki. - Głos
króla zdradzał
rozdrażnienie. Ważył się los jego królestwa, a sojusznicy wcale nie kwapili się
z pomocą.
Czarny Koń też zaczął się zastanawiać. Cabe już wcześniej padł ofiarą machinacji
Cienia. Czyżby czarnoksiężnik uderzył drugi raz?
- Zaraz ich poszukam! Zdążę przed atakiem Srebrnego! Dacie sobie radę?
- Wyprawiłem wojska, ale nie zostawiłbym swojego królestwa bez obrony przed
takim zagrożeniem, jakie stanowią smoki. Przysiągłem, że książę Toma był
ostatnim ze
swego rodzaju, który wszedł do Talaku z głową na karku.
Mroczny rumak zachichotał.
- - W rzeczy samej. Masz też swoją osobistą czarodziejkę. - Ruchem głowy wskazał
na Erini. Ona popatrzyła na niego z przelotnym uśmiechem, potem znów popadła w
jakby
senną zadumę. - Taaak. Niedługo wrócę, królu Melicardzie! Masz moje słowo!
- - Wolałbym ciebie jako takiego. Będziemy czekać na twój powrót.
Wzywając portal, Czarny Koń zeskoczył z balkonu i zniknął. Tym razem podróż
przebiegła błyskawicznie i ledwo zauważył krótką drogę przez Pustkę. Wypadł jak
najbliżej
ochronnej bariery otaczającej Dwór. Miał nadzieję, że tym razem złożenie wizyty
będzie
łatwiejsze.
Wysłał sondę, licząc, że przyciągnie uwagę tych, których szukał. Chciał wycofać
ją
jak najciszej, żeby nie wzbudzić paniki wśród innych mieszkańców. Niestety, nie
otrzymał
odpowiedzi, co, gdy nad tym pomyślał, nie pozostawiało mu innego wyboru, jak
zawołać.
Podbiegł bliżej Dworu i wykrzyknął:
- Bedlamowie! Cabe! To ja, Czarny Koń! Jesteście potrzebni!
Usłyszał okrzyki rozsierdzonych mieszkańców. Po paru niespokojnych minutach ktoś
odpowiedział na jego wołanie. Nie był to Cabe. Z cieni wychynął smok z kasty
służących.
- - O co chodzi? Czego szukasz?
- - Czego szukam? Twojego pana i pani, smoku! Wiedźmina Cabe’a i jego połowicy,
Pani z Bursztynu!
Smok bardziej był przejęty widokiem hebanowego ogiera niż wezwaniem tych,
którym służył.
- - Jeszcze nigdy nie widziałem takiej bessstii!
- - Już tu byłem! Jestem Czarnym Koniem!
- - Czarny Koń! - syknął z zadowoleniem smok. - Pan mówił o tobie! Szkoda, że
nie
widziałem cię wcześśśniej! Jestem Ssarekai, ujeżdżam i doglądam sssmoki
wierzchowe i
rumaki twojego rodzaju. Ale gdzież im do ciebie, wssspaniały!
W normalnych okolicznościach Czarny Koń byłby zadowolony z komplementu, lecz
teraz nie miał do tego głowy.
- - Twój pan, łusko waty! Muszę z nim pomówić!
- - Ach, wybacz mi! Twój widok tak bardzo mną poruszył! Inni już ich szukali!
- - Szukali? Nikt nie wie, gdzie są?
- - Nie ma ich w pokoju...
Ssarekai powiedziałby więcej, ale między drzewami pojawiła się ludzka kobieta.
Podbiegła do smoka, ze strachem spoglądając na Czarnego Konia, i coś do niego
powiedziała.
Był to osobliwy widok. Choc ludzie i smoki mieszkali po sąsiedzku w niektórych
miejscach,
takich jak Irillian, generalnie nawet w czasie rozmowy zachowywali dystans.
Tutaj,
przeciwnie - kobieta stała za plecami Ssarekai, jakby szukając u niego ochrony
przed
Czarnym Koniem.
„Zaprawdę, dzieją się tu dziwne rzeczy” - pomyślał kwaśno mroczny rumak.
Smok wyglądał na zdenerwowanego. Syczenie stało się wyraźniejsze, a z jego ust
wysunął się zaokrąglony, niemal ludzki język.
- Wielki Czarny Koniu, cośśś się ssstało! Nikt nie może znaleźć pana i pani!
Ktośśś
mówi...
Nie usłyszał następnych słów smoka, bo przeszkodził mu kolejny głos. Uderzył z
siłą
grożącą rozdarciem umysłu na części. Ssarekai cofnął się, zapominając języka w
gębie.
Kobieta za jego plecami skurczyła się ze strachu.
- Czarny Koniu!
To wszystko. Jego imię powracające echem. Gdy potrząsnął głową, udało mu się
przepędzić echa z uszu, ale nie z myśli,
- Wielki Czarny Koniu? - zawołał pytająco Ssarekai. Wieczysty nie zwrócił na
niego
uwagi. „Erini!” To ona wołała o pomoc! Smoczy Król musiał uderzyć!
Zapominając o Bedlamach, Wieczysty wezwał nowy portal Czyżby smoki czekały z
podstępnym atakiem na jego odejście?
- Wspaniały? - zawołał smok Ssarekai, tym razem bardziej nagląco. Nie doczekał
się
odpowiedzi.
- Stać! Ci, którzy śmią tknąć przyjaciół Czarnego Konia, pożałują, że się
narodzili!
Pogróżka padła zanim oczy stwierdziły, że nikt w pobliżu nie jest atakowany, co
najwyżej przez muchy. W ogóle nic się nie działo. Czarny Koń znalazł się pod
ostrzałem
przestraszonych spojrzeń wszystkich obecnych w pokoju. To robiło się
denerwujące. Ogier
zaczynał czuć się tak, jakby nie Cień czy Srebrny Smok byli intruzami, tylko on.
Rozejrzał się dokoła i znalazł Erini. Patrzyła na niego z umiarkowanym
zdziwieniem.
Skonfundowany mroczny rumak skupił spojrzenie na Melicardzie. Król błysnął
niepewnym
uśmiechem.
- Doceniamy twoje... przywiązanie, ale chyba czas na przedstawienia dawno już
minął.
„Tutaj jest coś nie w porządku!” Gdyby to było możliwe, pysk Wieczystego
zrobiłby
się czerwony.
- Odebrałem rozpaczliwe wołanie o pomoc od księżniczki Erini!
Melicard popatrzył na przyszłą królową.
- Erini?
Księżniczka w milczeniu pokręciła głową. Nie była zainteresowana.
Król odwrócił się do imponującego przybysza i rzekł:
- - Nic się nie wydarzyło od czasu twojego odejścia, pomijając to, że smoki
podeszły
bliżej, a my nadal czekamy na twoich przyjaciół, pana i panią Bedlam. Kiedy
przybędą?
Wolałbym nie polegać wyłącznie na swoich sztuczkach, jeśli mogę skorzystać z
usług dwojga
magów.
- - Nie... nie wiem, kiedy przybędą ani czy w ogóle przybędą. Nie ma po nich
śladu.
Nikt nie może ich znaleźć!
- - I nie wiadomo, co się stało?
- - Obawiam się, że Cień znów uderzył! - Czarny Koń nie mógł się powstrzymać od
spojrzenia w niebo. - Żałuję, że nadszedł taki czas! Był moim przyjacielem w
niejednej
przygodzie, ale bywał też moim zaprzysięgłym wrogiem! Ten dzień jednakże zmywa
wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek wyświadczył! Jeśli Cabe i jego połowica
ucierpieli z jego
winy, to... - Czarny Koń nie dokończył. Nie przychodziła mu na myśl kara dość
okrutna.
Krzyk brzmiał tak prawdziwie. Przyjrzał się księżniczce, która stała bezczynnie,
czekając, aż coś się wydarzy. Dlaczego była taka obojętna? Dokuczał jej brak
snu, to prawda,
ale nawet to nie tłumaczyło jej zachowania. Ta Erini, którą znał, walczyła do
utraty
przytomności. Tej jakby nic nie obchodziło.
Zaniepokoiła go jeszcze jedna rzecz, albo może jej brak.
Do komnaty wmaszerowało kilku ludzi, z kapitanem Istonem na czele. Erini sapnęła
i
zrobiła niepewny krok w ich stronę. Po chwili opanowała się i przybrała obojętny
wyraz
twarzy. Błękitne oczy Czarnego Konia zwęziły się w szczeliny.
Iston zasalutował.
- Moi ludzie czekają na sygnał, wasza wysokość.
Czarny Koń słuchał oficera, ale nie spuszczał oczu z księżniczki. W jej oczach
narastała tęsknota nie mająca nic wspólnego z Melicardem. Jej uwaga skupiała się
na
kapitanie.
Wiedział, że księżniczka jest uczuciową niewiastą, lecz przecież nie mogła tak
szybko
zmienić obiektu miłości. Wszak gotowa była poświęcić życie dla narzeczonego. Ta
Erini
zachowywała się tak, jakby był jej obojętny.
Ta Erini?
Zapominając o Melicardzie i innych, przybliżył się do księżniczki. Musiała się
do
niego odwrócić, gdyż stanowił naprawdę imponujący widok i zmierzał ku niej
celowym
krokiem. Dziwne, jej oczy zdradziły strach. Strach nie licujący z tą Erini,
którą zdążył dobrze
poznać, choć razem spędzili niewiele czasu.
- - Wasza wysokość nie wygląda zbyt dobrze - zadudnił.
- - Brak snu - mruknęła. Było jasne, że nie chce, by stał tak blisko.
- - Jak z twoją koncentracją, księżniczko? Pomożesz nam w krytycznej chwili?
- - Mam nadzieję. - Jej ton sugerował co innego.
Czarny Koń wbił w nią wzrok. Erini próbowała z nim walczyć, ale jej wola była
zaskakująca słaba i szybko się poddała.
- Teraz wiem, co mnie w tobie zaniepokoiło! Teraz wiem, że nie ty wzywałaś mojej
pomocy!
MeJicard szybko stanął u boku narzeczonej i skierował na Czarnego Konia nabiegłe
krwią oko.
- - Co ty z nią robisz? W imię Gór Tyber, co ty wyprawiasz?
- - Wyjaśniam wątpliwości dotyczące paru rzeczy, i przeklinam się za to, że nie
dostrzegłem tego, co oczywiste! - Czarny Koń przyciągnął Erini do siebie, w tym
samym
czasie odpychając Melicarda. Podczas gdy król się szamotał, a jego ludzie
przyglądali w
oszołomieniu, mroczny rumak zbadał stojącą przed nim kobietę. Nie był zaskoczony
wynikiem.
- - To nie jest twoja przyszła żona, królu Melicardzie! Ta kobieta nie ma
żadnych
zdolności czarodziejskich. Ta, która stoi przed tobą, choć wygląda jak
księżniczka Erini, jest
biednym stworzeniem omotanym przez czary, których źródłem może być tylko mistrz
zamętu, Cień!
Melicard otwarł z zaskoczenia usta.
- - Nie Erini?
- - Nie, nie księżniczka! Powinienem zauważyć od razu, że nie emanuje magicznej
aury! Księżniczka Erini jeszcze nie umie maskować swojego daru, przynajmniej nie
całkowicie!
Fałszywa Erini mocowała się z zaklęciem, które ją zniewalało. Ten, kto ją
zaczarował
- najpewniej Cień - spowił ją kilkoma czarami ochronnymi. Czarny Koń, wzmocniony
przez
własną furię, rozdzierał je po kolei, aż pozostała tylko iluzja. Podczas gdy
wszyscy czekali -
Melicard roztrzęsiony - mroczny rumak zdjął ostatni czar, ukazując zebranym
niską, trochę
pulchną kobietę.
- - Galea! - Kapitan Iston skoczył ku niej. Czarny Koń leciutko pokiwał głową. W
chwili, gdy oficer wszedł do pokoju, uzewnętrzniły się jej najsilniejsze emocje.
Tylko głęboka
miłość czy nienawiść była do tego zdolna i Czarny Koń wiedział dość, by określić
rodzaj
uczucia. Uwolnił skonfundowaną Galeę, która odwróciła się do żołnierza i
zatonęła w jego
ramionach. Szybkie zerknięcie w jej myśli ujawniło, że nic nie wiedziała.
- - Erini! Gdzie jest Erini? - zapytał Melicard.
- Nie wiem, wasza wysokość! Kiedy dotarło do mnie jej wezwanie, nie zwróciłem
uwagi na jego pochodzenie, zakładając, że skoro minęło tak niewiele czasu, musi
być z tobą
w pałacu! - Hebanowy rumak zaśmiał się szaleńczo, szydząc z własnej głupoty i
niedbałości.
- Na każdym zakręcie, na każdym nowym odcinku drogi podstawia mi nogę, a ja się
przewracam!
Dwoiste oblicze króla zastygło w ponurą maskę. Patrząc w jakiś punkt w
przestrzeni,
spokojnie i po cichu powiedział:
- - Znajdź ją, Dziecię Pustki. Znajdź moją królową i uratuj ją. Nie obchodzi
mnie,
jakim kosztem. Ruszaj.
- - Teraz? - Czarny Koń spojrzał nań z niedowierzaniem. - Nie mogę szukać jej
teraz, choć właśnie tego pragnę! Talak jest zagrożony i dobro jednej osoby nie
może
przeważyć nad losem całego królestwa!
- - Nie potrzebuję cię. Utrzymamy się. Jeśli będzie trzeba, wytrwamy do końca
świata. Idź! Odrzucam twoją pomoc! Czy to uwalnia cię od zobowiązań?
Rumak stuknął kopytem w marmurową posadzkę. Wiedział, do czego zmierza król i
wcale mu się to nie podobało. Cały Talak!
- - Królu Melicardzie... Nie mogę...
- - Precz z moich oczu, demonie! Nie potrzebuję twej łaski, jeśli nie chcesz
spełnić
mojej prośby!
Podwładni Melicarda robili wszystko, byle tylko nie patrzeć na rozwścieczonego
monarchę. Czarny Koń wiedział, że gniew króla jest tylko grą. Aktem miłości.
Melicard z westchnieniem wziął się w garść.
- Będziemy tutaj, kiedy wrócisz. Jak powiedziałem, Talak długo przygotowywał się
do obrony i jest gotów, choć większa część moich sił przebywa gdzie indziej.
Czarny Koń doszedł do wniosku, że mogą się kłócić dopóty, dopóki Srebrny Smok we
własnej osobie nie wpadnie do komnaty. Król był nieustępliwy. Wieczysty
wiedział, że
przyznanie mu racji nie będzie słuszne, ale zbyt bliskie jego własnym
przekonaniom, żeby się
sprzeciwiać. Czuł, iż winien jest to Erini za uwolnienie - to i dużo więcej,
gdyż było w niej
coś, co miało niewiele innych osób, czyniąc tę cechę tym bardziej godną
uwielbienia. Nie
miała ona nazwy i nie trudził się jej wymyślaniem. Najważniejsze było dobro
księżniczki.
- Zgoda - oznajmił w końcu, bardzo cicho. Spojrzenie Melicarda wyrażało
wdzięczność i ulgę.
- - Nawet nie wiem, gdzie szukać. - W pewnej mierze było to kłamstwo. Czarny Koń
wiedział, gdzie szukać. Kłopot w tym, że takich miejsc było zbyt wiele, a on nie
miał czasu.
- - Zrób, co w twojej mocy. - Król odwrócił się, przez chwilę niezdolny
wypowiedzieć słowa.
Osądzając, że milczenie jest najlepszą odpowiedzią, mroczny rumak oddalił się
niezwłocznie, choć nie miał pojęcia, dokąd.
Gdy Czarny Koń zniknął, Melicard mógł wreszcie pozbierać myśli. Przysiągł, że
utrzyma Talak, i zamierzał dotrzymać słowa. Przygotowane środki obrony nigdy nie
zostały
sprawdzone w prawdziwej walce, ale próbował nie uprzedzać wydarzeń. Nie myślał
też o
ogromie zniszczeń. Zginą setki przeklętych smoków, ale to nie miało dla niego
znaczenia.
Ważniejsze było, że polegną również jego ludzie, a królestwu może grozić upadek.
- - Kapitanie Iston! - Ujęty lojalnością i doświadczeniem cudzoziemca, darzył go
bezgranicznym zaufaniem. Jeśli przeżyją, zaproponuje mu stałe miejsce w swoim
sztabie.
Miał nadzieję, że Iston zgodzi się zostać w Talaku. Gdyby Czarny Koń zawiódł -
ta okropna
mysi nie chciała go opuścić - kontyngent z Gordag-Ai, nie będąc już związany z
jego
królestwem, zapewne wróci do swojej ojczyzny.
- - Wasza wysokość? - Oficer niechętnie odsunął się od swojej wybranki. Melicard
poczuł ukłucie w sercu.
- - Otrzymałeś rozkazy. Muszę cię prosić o ich wypełnienie.
- - Tak jest, wasza wysokość. Jakby po namyśle król dodał;
- - Możesz pożegnać się przed wyjściem.
- Dziękuję. - Iston zasalutował, ujął Galeę za rękę i odszedł z nią na stronę.
Melicard odwróci! się do pozostałych. Kilku już otrzymało rozkazy i tych
odprawił
natychmiast. Inni czekali, nieco podniesieni na duchu, skoro ich pan znów
przejął
dowodzenie.
Król omiótł wzrokiem horyzont. Czy zwodziła go wyobraźnia, czy też horda
Smoczego Króla naprawdę posuwała się wolniej? Skrzywił się. Pobożne życzenie,
bez
wątpienia.
- Mamy tylko kilka godzin spokoju - zaczął. - Potem zapanuje zamęt. Inni znają
swoje
obowiązki. Od was oczekuję sugestii albo komentarzy dotyczących tego, o czym
mogłem
zapomnieć. Zależy mi na wszystkim, co zapewni nam trochę więcej czasu.
Król chciałby też mieć pod ręką przynajmniej jednego maga. Dzięki talizmanom,
które zachował, choć nie lubił ich od czasu wypadku, w którym został kaleką, i
dzięki temu,
co udało się osiągnąć Drayfittowi - biednemu Drayfittowi - pałac został
zabezpieczony przed
zakusami rzucających zaklęcia smoków i im podobnych. Teraz jednak Melicard nie
był taki
pewny bezpieczeństwa. Czarny Koń wchodził i wychodził bez przeszkód, ale to go
nie
trapiło. Co innego Cień. Wiedźm in miał na zawołanie wiedzę tysiącleci.
Najgorszy był
szpieg Srebrnego Smoka, agent działający tuż pod jego nosem. Nie było
wątpliwości, że
Quorin parę razy kontaktowa! się ze swoim prawdziwym panem. Wystarczyłby tylko
jeden
wyłom w magicznych obronach...
- - Panie! - W drzwiach stanął strażnik, czekając na pozwolenie wejścia.
- - Tak, słucham? - Czyżby jeszcze było mało kłopotów?
- - Smok prosi o wpuszczenie do miasta!
- - Smok? - Jak mogli go nie zobaczyć? Niewątpliwie emisariusz Srebrnego z
żądaniami swojego pana. Lepiej go zabić... nie. Lepiej odesłać z wiadomością. -
Powiedz
gadowi, że jego pan nigdy nie zdobędzie tego miasta. Powiedz też, że obiecałem,
iż jego
głowa zawiśnie wśród zdobytych sztandarów, kiedy zmiażdżymy to stado straszydeł!
- - Panie...
Król wiedział, że kierowały nim emocje, nie rozsądek, ale miał to w nosie.
Rozzłościła
go bezczelność wroga.
- Słyszałeś, co powiedziałem! Idź!
Strażnik skłonił się nisko, jednak nie odszedł. Musiał coś dodać, mimo gniewu
króla.
Melicard skinął głową.
- - Smok nie stoi u północnej bramy, panie, i nie wygląda na członka klanu
Srebrnego.
- - Nie?
- - Twierdzi, że przybył z południa. - „Z południa?”
- - Z Lasu Dagora?
- - Tak powiedział.
Melicard nie wiedział, czy śmiać się, czy przeklinać. Zielony Smok przysłał
emisariusza, ale skoro w przeszłości doszło między nimi do zatargu, jawiło się
pytanie:
Wystąpi jako sprzymierzeniec czy jako wróg?
Odpowiedź można było poznać tylko w jeden sposób.
XXI
Erini była przerażona, ale usilnie starała się tego nie okazać. Bała się wielu
rzeczy,
jednak największe obawy wzbudzało w niej dziwne zachowanie czarnoksiężnika.
Wątpiła, czy jego umysł jest tak kompletny, jak mu się wydawało. Jego osobowość
sprawiała wrażenie płynnej, przechodząc z jednej krańcowej postaci w drugą.
Będąc tak
blisko tego, co uważał za swój triumf, Cień coraz lepiej przypominał sobie
własną tragiczną
porażkę i uparcie dzielił się z nią szczegółami, jak gdyby pragnąc oczyścić się
ze wspomnień.
- Kiedy ludzie wrócili na te ziemie - opowiadał jej gawędziarskim tonem - po
pewnym
czasie ulegając pierwszym Smoczym Królom Ja przybyłem wraz z nimi. Słabeusze!
Ich
przodkowie poddali się temu światu, wchłaniając jego magię, zamiast umocnić
własną!
Nieliczni jednak potrafili dokonywać z tą magią godnych uwagi rzeczy, i od nich
nauczyłem
się tego, czego nie śmiałem próbować samodzielnie z obawy, że zatracę się jak
moi
poprzednicy.
Erini, unieruchomiona jego zaklęciem w pozycji stojącej, z wyciągniętymi rękami
- z
goryczą pomyślała, że wygląda jakby rzucała wyzwanie światu - nie rozumiała
polowy tego,
co mówił. Zresztą mówił głównie do siebie. Erini nie miała nic przeciwko, dopóki
opóźniało
to jej przeznaczenie.
- W owych czasach przybierałem wiele imion i postaci, ucząc się wszystkiego, co
możliwe. Kilka razy przedłużyłem sobie życie. Ale pewnego dnia stwierdziłem, że
takie czary
w końcu sprawią mi zawód i umrę, a wraz ze mną Vraadowie przeminą z tego
świata... z
naszego świata. - Uśmiechnął się zimno. - Przeżyło paru innych, ale oni również
podporządkowali się naturze świata, stając się mniej Vraadami, a bardziej...
bardziej...
Cień wstał, zapominając o swojej opowieści. Nie po raz pierwszy nastąpiła taka
gwałtowna zmiana. Wiedzmin wyciągnął rękę i sprawił, że zawisła nad nim kula
coraz
jaśniejszego światła. W jej blasku Erini miała wreszcie okazję zobaczyć jego
warownię,
dotychczas spowitą w mroku. Była wstrząśnięta, i nic dziwnego.
Księżniczka nigdy nie widziała sali tronowej smoczego cesarza, więc to
zrozumiale,
że nie dostrzegła uderzającego podobieństwa między oboma miejscami. Pod
wszystkimi
ścianami stały ogromne posągi ludzi i stworzeń dawno wymarłych albo
zapomnianych.
Niektóre były tak prawdziwe, że musiała odwracać od nich wzrok z obawy, iż
odpowiedzą jej
spojrzeniem. Była odważna, ale choć miała niewielkie doświadczenie w magii,
wyczuwała w
każdym z posągów zimną obecność. One rzeczywiście były żywe, ale nie w takim
sensie, w
jakim pojmuje życie większość łudzi. Pod pewnymi względami przypominały jej
Czarnego
Konia, jednak podobne skojarzenie budziło jej gorący sprzeciw.
- Moja kryjówka, splądrowana przez te łuskowate kanalie z góry. To tutaj
sformułowałem swoje zaklęcie i tutaj przechowywałem wszystkie notatki i
specjalne...
narzędzia. Vraadzkie przyzwyczajenie. Choć odprawiałem swoje czary wśród ludzi i
mieszkałem w ludzkich wspólnotach, to tutaj, w tym miejscu, zrodził się mój
pomysł. Tutaj
odkryłem ścieżkę nieśmiertelności i prawdziwej mocy, o jakiej nie marzyli nawet
Vraadowie.
Cień sięgnął w fałdy płaszcza i wyjął zwyczajny na pozór trójnóg.
Pieczołowitość, z
jaką się z nim obchodził, świadczyła, że w istocie daleko mu do zwyczajności.
Erini patrzyła
z bezsilną wściekłością, jak wiedźmin ustawia trójnóg przy jej stopach.
- Pomysł narodził się wcześnie, ale jego realizacja zabrała całe stulecia. Bałem
się, że
jestem zgubiony. Żeby zrozumieć to, czego potrzebowałem, musiałem poświęcić
siebie. Dać
się zmienić temu światu... Czy już to mówiłem? - Cień podniósł głowę sponad
tego, co robił.
W jego tonie pobrzmiewał strach, jakby wreszcie zdał sobie sprawę, że jego umysł
nie jest
taki, jak trzeba.
Podczas gdy zastanawiał się nad swoim pytaniem, Erini toczyła własną walkę.
Chociaż nie mogła się ruszyć, jej umysł nadal był wolny. Cień potrzebował
wolnego, a
zarazem podatnego umysłu. Księżniczka desperacko próbowała to wykorzystać, stale
wzywając siły, jakie mogła w sobie znaleźć, i wysyłając magiczne wołanie o
pomoc. Miała
nadzieję, że Czarny Koń je wykryje. Była to wątła, niemal szalona nadzieja, ale
miała tylko
tyle. Brakowało jej wprawy i doświadczenia, żeby uwolnić się z fizycznych
więzów.
Wiedimin znał zbyt wiele sztuczek.
- To nawet nie będzie bolało... To znaczy, nie mocno - poinformował nagle,
przysuwając się do niej na szerokość dłoni. Chciała opuścić powieki, lecz
zaklęcie to
uniemożliwiało. Musiała patrzeć w jego lśniące, jakby wycięte z kryształu oczy.
Niektórzy
mówili, że oczy są zwierciadłem duszy, ale oczy Cienia same były bardziej
odbiciem...
czegoś więcej niż życie, ale również czegoś mniej.
Nie był już człowiekiem. Najprawdopodobniej przestał nim być w dniu, w który
padł
ofiarą swoich obsesyjnych pragnień.
Podniósł rękę na wysokość jej oczu. Głos miał kojący, a jednak podszyty
niepokojem i
strachem.
- Posłuchaj mnie. Zaraz zacznę. Nie potrzebuję twojej współpracy, ale o nią
proszę.
Daj mi to, czego chcę, a ja zobaczę, co da się dla ciebie zrobić później. Dasz
mi to niezależnie
od własnych chęci, lecz przemiana będzie łatwiejsza dla nas obojga, jeśli
zrobisz to
dobrowolnie.
Unieruchomiona Erini mogła tylko odpowiedzieć oczami, i wyraziła nimi całą swoją
nienawiść. Cień cofnął się. Jego twarz najpierw stała się obrazem żalu, a chwilę
później
arogancji.
- Zatem dobrze. Chodziło mi o twoje dobro, naprawdę. Cierp, jeśli chcesz. Oto,
co dla
mnie zrobisz.
Czarnoksiężnik dotknął jej czoła. Umysł Erini wypełniły obrazy i polecenia. W
takich
warunkach nie mogła już kontynuować rozpaczliwych wezwań i wreszcie się poddała.
Jedyną
pociechą była nikła nadzieja, że coś w instrukcjach mrocznego wiedimina podsunie
jej jakiś
pomysł.
Erini, jak to ujął, miała się stać naczyniem, w którym splecione zostaną dwie
zdecydowanie różne formy czarów. W przeciwieństwie do opowieści, które
księżniczka
słyszafa jako dziecko, Cień wcale nie próbował zapanować nad mocami ciemności i
światła.
Chodziło mu o resztki mocy przetrwałe jakimś sposobem ze świata, z którego
wywodzili się
Vraadowie, i moce tego świata. Obrazy te wzbudzały fascynację i przerażenie.
- Zaczynamy. - Owijając się płaszczem, Cień pochylił się i skupił spojrzenie na
trójnogu.
Choć Erini niewiele widziała, czuła wszystko. Czuła, że moc, którą wezwała,
wypełnia komnatę. Ona wezwała? Nie, to tylko tak wyglądało. Z instrukcji
umieszczonych w
jej głowie wynikało, że czarnoksiężnik wykorzystuje trójnóg w celu czerpania
energii poprzez
nią. Czerpanie tak wielkiej mocy samemu zagroziłoby jego planom. Musiał być
wolny, żeby
panować nad sytuacją, i bez niej byłoby to niemożliwe.
Erini wiedziała, że może wezwać na pomoc jakieś środki obrony, coś, co trwale
rozerwie jego czary. Jednak za mało umiała, żeby walczyć z potokiem mocy i
jednocześnie
koncentrować się na osłanianiu siebie. Teraz zrozumiała, dlaczego Cień szukał
niewyszkolonej i niedoświadczonej osoby o magicznych zdolnościach. Nawet umysł
Drayfitta byłby przed nim zbyt zamknięty, aby można było liczyć na zadowalający
wynik
eksperymentu. Erini przypominała dziecko niepewne swoich możliwości; była
otwartą księgą,
w której Cień mógł zapisywać wszystko, co tylko sobie życzył.
- Czujesz moc wpływającą do twojej duszy. - Stwierdzenie, nie pytanie. -
Zatrzymaj ją
tam. Pozwól jej się gromadzić.
Zrobiła, co kazał. Nie miała wyboru. Czuła się silna, a zarazem była bezradna.
To było
frustrujące. Zdawało się, że spływa do niej siła świata. Po raz pierwszy Erini
ujrzała świat w
postaci linii i pól energii. A jednak spektrum też pozostało. Te dwa obrazy były
jednym. Nie
wiadomo, czy istnienie jednego jest wynikiem drugiego, czy też oba pojawiły się
jednocześnie. Była tutaj potężna moc, której nie poznali nawet najwięksi
legendarni
czarnoksiężnicy. Była tu moc zdolna uczynić niemal bogiem... I była to tylko
część tego,
czego pragnął Cień. Cień, nie ona. „Ja jestem tylko naczyniem” - przypomniała
sobie
księżniczka. Moc, którą zawierała, przeznaczona była dla niego, nie dla niej.
- Potok będzie napływał powoli. Musisz kierować jego siłą, dopilnować, żeby cię
nie
pochłonął, i przygotować się do przyjęcia następnego daru.
„Już było za dużo!” Erini wpadła w popłoch. Jak może zawrzeć tyle energii, tyle
czystej mocy? Walczyła o odzyskanie władzy nad umysłem. „Czarny Koń! Gdybym
tylko
mogła go wezwać!”
- Erini?
Odpowiedź była krótka. Usłyszała tylko jedno słowo, swoje imię, ale wiedziała,
że jej
okrzyk musnął myśli Wieczystego. Wezbrała w niej nadzieja.
Gdy zaczęła szukać Czarnego Konia, wniknęła w nią zimna, nienawistna esencja,
jakby lubieżnie obmacując jej duszę. Chciała krzyczeć, krzyczeć bez końca, ale
wcześniejsze
zaklęcie Cienia zapobiegło uzewnętrznieniu przerażenia wywołanego taką
niewyobrażalną
inwazją. Świat wokół niej skurczył się, jakby patrzyła na niego z góry. Wiedźmin
spoglądał
jej w oczy z zaciekawieniem i oczekiwaniem. Chciała wdeptać go w ziemię, żywcem
obedrzeć ze skóry, zadać mu najgorsze katusze - zrobić cokolwiek - byle tylko
uwolnić umysł
od tej obrzydliwej obecności, która zamierzała stać się jej częścią.
- Przyjmij to, księżniczko. Nie masz wyboru.
Nie miała. Pragnęła zniszczyć własne ciało, rozedrzeć je na sztuki i wyrwać z
duszy to
ohydztwo. Rozkazy Cienia uniemożliwiały wszystko prócz słabiutkiego oporu. Erini
przyjmowała w siebie kwintesencję mocy, którą pobratymcy wiedźmina posługiwali
się w nie
nazwanym piekle, z którego się wywodzili. Była ona obca Smoczemu Cesarstwu,
podporządkowana innym, wynaturzonym prawom natury, które tutaj nie mogły
obowiązywać.
- Jest wyjście. Jest sposób, żeby to obejść.
Myśl nie zrodziła się w jej głowie, była raczej jedną z instrukcji Cienia.
Wybijała się
swobodnie, gdy zadanie było już w toku. Sprawiała wrażenie żywej, jakby została
przepojona
maleńkim fragmentem istoty Vraada.
- Są punkty węzłowe, miejsca, gdzie łączą sią dwie rzeczywistości. Musisz tylko
poszukać.
Połączone. Muszą być połączone. Erini teraz to zrozumiała. Był to jedyny sposób
uchronienia się od losu, na jaki skazał się Cień, jeśli nie od czegoś gorszego.
W przeciwnym
wypadku zawarta w niej siła rozniesie jej ciało i umysł, rozproszy je w nicość.
Jeśli miała
jakąś szansę przeżycia, to musi zrobić to, co sugerowały instrukcje.
- Oczywiście - przytaknęła ta dziwna cząstka Cienia. Erini zastanowiła się, czy
przypadkiem nie popada w szaleństwo. Wszystko wydawało się takie żywe.
- Masz zadanie. Wykonaj je.
Była to jedyna rzecz, na której w tej chwili mogła się oprzeć. Z narastającą
odrazą
przyjęła w siebie te obce czary. Wyobrażała sobie, że wiją się jak robaki,
próbując wniknąć
jak najgłębiej. Mało brakowało, a odrzuciłaby je ze wstrętem, wiedziała jednak,
że wówczas
będzie stracona. Z jakiego świata pochodzili Vraadowie i jak mogli być przodkami
dzisiejszych ludzi? Od czasu do czasu pojawiały się sugestie odpowiedzi na te
pytania,
niejasne, widmowe obrazy, które tańczyły wokół niej, niemal odrywając od
okropnego
zadania. Żaden z nich nie był wyraźny, co sprawiało jej pewną ulgę. Choć
wzbudzały jej
ciekawość, o tych rzeczach nie chciała nic wiedzieć. Emanowały ten sam smród, co
czary.
- Masz punkty. Zbierz je i skojarz z ich odpowiednikami. Tu. Tu, Tu.
Ta część zadania była niemal śmiesznie prosta, choć Erini wiedziała, że to tutaj
zaczął
się spiralny lot Cienia ku klęsce. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się stało.
Punkty, które
widział jej umysł, chętnie spotykały się ze sobą. Może dlatego, że jak
podkreślił wiedźmin,
była tylko naczyniem - albo raczej katalizatorem
- a nie ostatecznym odbiorcą wyniku czarów. Ona miała tylko jeden cel, nie
kilka, tak
jak on.
Podczas gdy część jej świadomości pracowała bezwiednie, nie mając innego wyboru,
Erini wykryła zmianę zachodzącą w umyśle i w samej duszy. Nie mogła powstrzymać
tej
przemiany, podobnie jak wcześniej nie mogła odrzucić obcej magii. Po paru
sekundach
- - a może minutach lub nawet godzinach, nie umiała powiedzieć
- - nawet zaczęła się cieszyć z tej zmiany. Postrzegała coraz więcej, a jej
pojmowanie
świata pogłębiało się, aż wreszcie poczuła, że jest Smoczym Cesarstwem,
rozległym
wschodnim kontynentem, mniejszymi lądami południowymi, wyspami, morzami...
wszystkim.
Czary Cienia stały się dla nią sprawą drugorzędną, czymś, co musiała zrobić, ale
co
wymagało ułamka jej koncentracji. Poznała wszystkie wydarzenia, wszystkich
ludzi.
Nieświadomie skupiła uwagę na Talaku i swym narzeczonym.
Wiele rzeczy stanęło jej przed oczami, myśl zbudziła się do życia. Smoki
oblegały
miasto. Księżniczka zdała sobie sprawę, ile czasu upłynęło od jej porwania:
słońce stało
wysoko na niebie i wyglądało na to, że obie strony już wymieniły ciosy. Między
szeregami
Srebrnego a murami miasta leżały martwe smoki; domostwa, które miały to
nieszczęście stać
zbyt blisko północnego muru, przemieniły się w sterty połamanego drewna.
Mieszkańcy, jak
pamiętała, przed jej porwaniem otrzymali rozkaz przeniesienia się w inne
miejsce. W samym
mieście również były zniszczenia. „Atak powietrzny” - podpowiedział jakiś
zakamarek jej
umysłu. Takie określenie zdumiewająco pasowało do jej dziadka, małżonka
ówczesnej
królowej. Dziadek nie żył od paru lat. Przyjrzała się poległym smokom. Coś
przeszyło im
serca. „Coś magicznego”.
Melicard. Widok nie zmienił się, gdyż widziała wszystkie rzeczy naraz, ale
wizerunek
króla wyróżnił się na tle innych. Był w sali tronowej, wydawał rozkazy,
pochłonięty bitwą.
Kilku jego ludzi zostało rannych, a jedną ścianę pokrywał lepki, ciemny płyn.
Erini ze
zdumieniem ujrzała niebo w miejscu sufitu. Jeden ze smoków zdołał przedrzeć się
przez
wszystkie linie obrony. Jednak jakimś sposobem wszystkie magiczne środki obronne
Talaku -
Erini nie pamiętała, czy wcześniej było jej coś o nich wiadomo - zostały
przywrócone i nawet
udoskonalone. Smoczy Król miał drogo okupić porwanie się na miasto.
Ale mógł jeszcze zwyciężyć albo co najmniej przemienić Talak w stosy zgliszcz,
które
przykryją szczątki większości mieszkańców. Kolejne Mito Pica.
Dwie magie prawie stały się jednością. Postrzeganie Erini znów się zmieniło, tym
razem w zaskakujący sposób. I nieco martwiący, choć frasunek stawał się uczuciem
coraz to
bardziej jej obcym. Wcześniej rozumiała swój świat, teraz zaś nie mogła pojąć,
co się dzieje.
Pod pewnymi względami wyglądał tak jak wtedy, gdy widziała spektrum - jak dwa
nałożone
na siebie obrazy. Było to trafne porównanie, osądziła, ale raczej nie
wyjaśniało, co niczym
całun okrywa Smocze Cesarstwo i resztę świata.
Góry wznosiły się w niewłaściwych miejscach. Morza i rzeki widniały tam, gdzie w
rzeczywistości rozciągały się suche piaski bądź rosły bujne lasy. W miejscu
Talaku wznosiło
się inne miasto, mniejsze, choć sięgające wyżej w niebo. Zigguraty Melicarda
walczyły o
lepsze z dziwacznymi, poskręcanymi wieżami zwieńczonymi ostrymi iglicami. Był to
ten sam
i zarazem nie ten sam świat.
Choć wyczuwała życie tego świata, coś ją ostrzegało, żeby go nie szukała.
Skierowała
wewnętrzny wzrok na najbardziej fascynujący i mrożący krew w żyłach widok. Samo
niebo.
Piękny błękit jej świata ustąpił ciemnej zieleni. Nie soczystej zieleni liścia,
lecz burej barwie
zgnilizny. Rozkładu. Ten świat ulegał rozkładowi przez tysiące tysięcy lat.
Świat, który Cień i Vraadowie porzucili dla tego świata. Świat, który
przemienili w
gnijący koszmar.
Oto jakie moce reprezentował Cień.
Bez udziału woli znów ujrzała samego czarnoksiężnika. Klęczał przed nią,
oczarowany postępami swoich czarów, prawie gotów przejąć owoce jej wytężonej
pracy. Z
przerażeniem dostrzegła w nim rzeczy, których istnienia na pewno nie
podejrzewał. Nie tylko
miriady wcieleń, ale to, co zniekształcone zaklęcie zrobiło z jego istotą w
przeciągu
mileniów. Cień daleki był od całości, daleki od odporności na wpływ świata, do
którego
uciekli jego pobratymcy. Był w gorszym stanie niż w czasie poprzednich wcieleń i
nie chciał
tego zobaczyć.
Była zdumiona jego ukrytymi zdolnościami. Uświadomiła sobie, że musiał je
hamować. Zakapturzony wiedźmin skrywał potencjał zdolny zniszczyć region większy
od
samych Gór Tyber. Napomykał co prawda o boskich mocach swojego rodzaju, ale
rzeczywistość była dużo bardziej przytłaczająca. Tylko pragnienie osiągnięcia
życiowego
celu trzymało na wodzy szaleństwo, które w niecały tydzień mogło unicestwić całe
Smocze
Cesarstwo. Tylko to pragnienie i nieznaczne, ale natrętne wątpliwości - poczucie
winy,
poprawiła Erini - związane z tym, co robił. W Cieniu było więcej dobra niż sobie
uświadamiał. Było też dobro w pierwotnym vraadzkim czarnoksiężniku. Wspomnienia
wprawiły go w mylne mniemanie.
„To nowe wcielenie - skonkludowała Erini. - Cień nie uciekł od poprzedniego
niepowodzenia, a jedynie pogrążył się w nim bardziej niż wcześniej”.
Co będzie, gdy jego moc zwiększy się tysiąckrotnie?
Erini stwierdziła, że ogarnia ją coraz większe zmęczenie, do punktu
zobojętnienia na
wszystko. Zakres postrzegania nadal się powiększał. Wkrótce przestanie być
częścią tego
świata. Ofiarą takiego losu padł Cień, ale z nią będzie jeszcze gorzej. Ona nie
powróci w
żadnej postaci. Gwarantowała to poprawka, jaką wiedźmin wniósł do swojej pracy.
On zyska
upragnioną władzę nad mocami i w konsekwencji utraci swoje naczynie.
Resztki woli Erini chciały walczyć z takim przeznaczeniem, lecz brakowało jej
broni.
Brakowało jej odpowiedniej koncentracji, by zareagować. Z drugiej strony, co by
to dało?
Cień rozprawiłby się z każdym magicznym atakiem z wysiłkiem mniej więcej takim,
jakiego
wymagało zaczerpnięcie powietrza.
Erini poczuła, że jej osobowość zaczyna się rozpadać. Jej zadanie było niemal
ukończone, ale nigdy nie ujrzy wyniku. Oddziaływały na nią zbyt potężne siły.
Pomyślała o Melicardzie. Już nikt nie powstrzyma go przed zanurzeniem się w tę
samą ciemność, w której żył przed jej przybyciem do Talaku. Zobaczyła, jak
wydaje rozkazy
swoim adiutantom podczas obrony miasta. Pomyślała o swoich rodzicach, którzy
nigdy się
nie dowiedzą, jaki los spotkał ich córkę. Obraz Melicarda jakby spłowiał, gdy
król i królowa
Gordag-Ai zyskali pierwszeństwo. Wreszcie Erini pomyślała o Czarnym Koniu,
istocie
poznanej niedawno, ale z którą łączyła ją jakaś więź.
- Erini?
Wizerunek Czarnego Konia stał się wyraźniejszy. Stał, skonfundowany, w posępnej,
niegościnnej okolicy. Księżniczka poznała Północne Pustkowia. Zimno i śnieg nie
dokuczały
mu w najmniejszym stopniu. Stał nieruchomo, w przekrzywioną głową, jakby
nasłuchiwał.
- Erini!
Czyżby ją wyczuł? Czarodziejka-nowicjuszka już nie była pewna, czy to ją
obchodzi.
Mimo wszystko, ze względu na łączącą ich więź, pospieszyła z odpowiedzią.
Rozglądał się
we wszystkie strony. Nie wiedział, w którym kierunku pogalopować.
- Erini! Gdzie jesteś?
Gdzie była? „Wszędzie” wydawało się najwłaściwszą odpowiedzią, ale wiedziała, że
nie o to chodziło mrocznemu rumakowi. On szukał jej fizycznej formy.
Omyła ją fala zniecierpliwienia. Erini nie była pewna, czy to jej zbłąkana
emocja czy
też odczucie Czarnego Konia, przekazane dzięki nawiązaniu kontaktu. Cokolwiek to
było,
zareagowała i pozwoliła mu zobaczyć - i doświadczyć - gdzie się znajduje.
Wieczysty ponuro odkrzyknął w jej myślach:
- Wiem, gdzie jesteś! Nie zatrać sią! Trzymaj się swojego istnienia, Erini!
Straciła kontakt, ponieważ w celu podtrzymania istnienia, w dodatku do
wszystkiego
innego, musiała skoncentrować resztki woli. Nie była pewna, jak długo zdoła to
robić, gdyż
siła czarów wiedźmina stawała się coraz to większa. Niedługo, niezależnie od
swoich starań.
Erini zastanowiła się, czy Czarny Koń znajdzie ją na czas, a jeśli tak, to czy
będzie
miał jakieś szansę w starciu z mocami Cienia.
W tej części umysłu Erini, która była bezwolną marionetką czarnoksiężnika,
proces
przemiany niemal dobiegł końca.
W komnacie, pod czujnym wzrokiem posągów, przejęty triumfem Cień, z kapturem
nisko nasuniętym na twarz, sięgnął mocami posłusznymi swej woli i przygotował
się na
przyjęcie tego, co jego zdaniem mu się należało. Twarze Vraadow, których znał, w
większości z jego klanu, przyjaciół i wrogów, przepływały mu przed oczami. Miał
zyskać
życie wieczne i zmusić tych, którzy strzegli Smoczego Cesarstwa i innych krain,
tych tak
zwanych bogów, by uznali jego wyższość.
Będzie miał świat do zabawy. Żaden Vraad nigdy nie miał do zabawy całego świata.
A najważniejsze, nie umrze. Vraadowie nie staną się cieniem przeszłości.
Obecność aż nazbyt dobrze znajoma wyrwała czarnoksiężnika ze snów na jawie.
Poczuł, jak wokół księżniczki tworzy się bariera.
- Ostatni fałszywy trop został usunięty, Cieniu! Śmiało! Odwróć się i przywitaj
ze
starym przyjacielem! Nie masz nic do powiedzenia Czarnemu Koniowi? Nie
przychodzą ci na
myśl żadne słowa, które mógłbym wyryć na twoim nagrobku?
Zakapturzony wiedźmin odwrócił się powoli do swego odwiecznego przeciwnika, do
swego starego przyjaciela.
- Nie spieszyłeś się.
Czarny Koń cofnął się niespokojnie, ale nie dlatego, że przestraszył się butnego
tonu
Vraada. Oczywiście, Cień wiedział, że mroczny rumak nadejdzie, to nie ulegało
wątpliwości.
Nie, Czarnego Konia zaniepokoiło to, że pod tym kątem Cień nie mógł go
widzieć, ani że, jeśli o to chodzi, on też nie widział jego twarzy.
Głęboki kaptur nie skrywał niczego za wyjątkiem rozmytej plamy.
XXII
Smoczy Król Srebrny syknął z rozdrażnieniem, gdy zobaczył, że Talak odpiera
kolejny atak. Jakimś cudem ta okaleczona pluskwa, która śmiała zwad się władcą,
zadała
ciężkie straty jego armii. Smoczy pan zerknął w bok, na swego agenta, który
przypatrywał się
bitwie z emocjami będącymi odzwierciedleniem jego własnych. Nie miał pojęcia,
dlaczego
pozwolił żyć tej kreaturze. Zapewne tylko tyle, że chciał udowodnić jemu i
innym, że
zdobędzie Talak, nawet jeśli będzie musiał użyć każdej możliwej broni i złożyć w
ofierze
życie tysięcy.
Cień był następny. Przymierze było błędem i pokusił się o jego zawiązanie w
chwili
desperacji. Od samego początku żadna ze stron nie przestrzegała jego
postanowień. Srebrny
Smok zastanawiał się, czy czarnoksiężnik wie, że jego klątwa nie została zdjęta.
Dla niego
było to oczywiste, ale arogancki ciepłokrwisty żywił przekonanie, że znów jest
jednością.
Smok roześmiał się. Smoczy wojownicy dyskretnie obrzucili go wzrokiem,
zaciekawieni, co
w takiej chwili może bawić ich pana.
Cień wyłuskał informacje z umysłu Drayfitta, wiedząc, że wiekowy czarodziej
dokładnie przestudiował jego księgę. Na nieszczęście, Drayfitt nie widział na
oczy paru
ostatnich notatek. Choć smoczy wielmoża musiał czekać, dopóki nie otrzymał
tłumaczenia
innych stron, czekanie okazało się opłacalne. Dostarczone materiały zawierały
wzmianki o
treści nie przełożonych partii, które jego zdaniem zawierały najcenniejsze
informacje. Były to
podstawy magii Vraadow i, za sprawą czystego zbiegu okoliczności, zwięzłe
komentarze
dotyczące pierwotnych teorii wiedźmina. Cień z niewiadomego powodu zapomniał o
tych
notatkach. Smoczy Król zadbał, żeby pozostały zapomniane, dopóki sam nie
wynajdzie
sposobu na ich wykorzystanie.
Tak, Cień będzie następny... jeśli zostało z niego coś, z czym mógłby się
rozprawić.
Smoczy Król wyprostował się i dał znak jednemu z książąt, wojownikowi z wylęgu,
któremu ojcował. Większość otaczających go smoków była jego potomstwem, choć
żaden nie
nosił znaków królewskiego rodu. Nie mogli zostać jego następcami. Wszyscy mogli
być
wojownikami, którzy oddadzą za niego życie, co też ich czekało.
Na ten sygnał czekały główne siły uderzeniowe. Srebrny Smok wiedział, że teraz
obrona jest najsłabsza. Chciał uderzyć hurmem. Kiedyś zależało mu na tym, by nie
zniszczyć
miasta. Teraz nie obchodziło go, czy w Talaku zostanie kamień na kamieniu, nawet
gdyby
miał zgubić swoje smoki.
Jeden z jego potomków śmiał zauważyć, że taki atak jest szaleństwem, że drogo za
to
zapłacą. W tej chwili wierzchowiec Srebrnego dojadał jego zwłoki. Nikt inny nie
odważył się
choćby mruknąć, że jest niekompetentnym wodzem i kwitł jedynie w cieniu swego
potężniejszego brata, Złotego Smoka.
Nikt inny nie miał śmiałości nazwać go tchórzem. Nikt im nie wzbraniał, lecz
mijałoby się to z celem. Smoczy Król nie odpowiadał przed nikim prócz siebie.
Ruszyli na
Talak.
„Plama”.
Przejście przez bariery między Pustką a rzeczywistością Smoczego Cesarstwa nie
odwróciło czarów, które rozpętał Cień. W istocie zmieniło je w sposób, który
uniemożliwiał
przewidzenie konsekwencji. Po krótkotrwałym okresie zdrowego rozsądku nastąpiła
faza
rozwoju „choroby” czarnoksiężnika. Z jego zachowania Czarny Koń wywnioskował, że
Cień
nawet nie zdaje sobie sprawy, co się wydarzyło. Nadal wierzył, że wrócił do
punktu wyjścia,
że jest śmiertelny, ale stanowi jedność.
„Co zrobią z nim te nowe czary?”
0 Erini, zamrożona na ostatnim etapie gambitu Cienia, jakby odrobinę spłowiała.
Czarny Koń toczył oczami, które wyrażały strach o Erini i wściekłość na
wiedźmina.
Księżniczce zostało niewiele czasu. Jego błyskawiczna reakcja spowodowała
opóźnienie, ale
nie wiadomo, na jak długo. Wieczysty wydatkował energię w coraz większym tempie,
żeby
utrzymać w ryzach gromadzące się w niej siły. Wątpił, czy zdoła stawić czoło
Cieniowi i
jednocześnie zachować tę niepewną równowagę. Wiedział, że jego pierwszym
najważniejszym obowiązkiem jest powstrzymanie Cienia, za wszelką cenę... ale ta
cena miała
objąć jego dobrodziejkę.
Minęły ledwie dwa czy trzy oddechy od czasu jego przybycia. Grając na zwłokę,
powoli odpowiedział na stwierdzenie wiedźmina:
- - Spodziewałeś się mnie.
- - Przewidziałem wszystko, nawet to, że w końcu mnie odnajdziesz - odrzekła
postać bez twarzy. Cień sprawiał wrażenie aż nazbyt rozluźnionego. - Prawie
wszystko, co
robiłem, miało podsycać twoją ciekawość i upór do czasu naszego ostatecznego
spotkania.
Te słowa przyprawiły Czarnego Konia o śmiech.
- - Niewielu znam śmiałków, którzy chcieliby mieć mnie za widza, a ty jesteś
wśród
nich pierwszy, mój były przyjacielu i obecna nemezis!
- - To dlatego, że ja już nie muszę się ciebie obawiać, Wieczysty. Wieczysty! -
Być
może Cień się uśmiechnął. Nie można było tego odgadnąć. Czarny Koń naprawdę mu
współczuł. Być tak blisko wyrwania się spod nieskończonej klątwy... - Jesteśmy
teraz
jednością, Dziecię Pustki! Jestem nieśmiertelny. W końcu mi się udało.
- - Jeszcze nie, Vraadzie. Klucz jest w zamku, lecz jeszcze nie został
przekręcony.
Cień nie skomentował, ale Czarny Koń nagle zyskał pewność, że czarnoksiężnik
rzeczywiście się uśmiecha.
Gorzki podmuch wionął przez komnatę, zrodzony tak szybko, że mroczny rumak
nawet nie zauważył jego poczęcia. Jeśli Cień stworzył tornado, żeby go
zniszczyć, była to
daremna próba. Powstała w miejscu między chaosem a porządkiem wichura była dlań
ledwie
tchnieniem i nawet nie musnęła chronionej przez jego moc bezradnej Erini.
Ale rozdzierała komnatę - a nawet górę, pod którą leżała jaskinia - na kawałki.
Skały
latały szaleńczo w powietrzu, zderzając się i odlatując w ciemność, która nie
była nocą. Grunt
zakołysał się pod kopytami Czarnego Konia, a jego więź z Erini naprężyła się do
granic
wytrzymałości. Było za późno na powstrzymanie zaklęcia Cienia. Tylko Cień bowiem
mógł
być jego twórcą. Wieczysty mógł jedynie osłonić siebie oraz księżniczkę i
czekać, aż
zawierucha przeminie. Jeśli przeminie.
Gdy resztki ścian jaskini wyrwały się z ziemi i zniknęły, dokoła utworzył się
nowy,
jakby nie zsynchronizowany z rzeczywistością ląd. Jego kontrastowe barwy
zestawione były
w sposób przypadkowy, a krajobraz wypaczał się i umierał. Niebo miało zgniły
odcień
zieleni, bardziej pasujący do pleśni.
Przez cały czas Cień stał na swoim miejscu, na pozór bierny. Gdy wiatr ucichł,
ustępując paskudnemu, siarkowemu odorowi, wiedimin wypowiedział jedno słowo.
Łagodnie, cicho. W bezruchu i martwej ciszy tej brzydkiej, wyniszczonej krainy
wydawało
się, że krzyczy, Czarny Koń bowiem usłyszał słowo aż nazbyt wyraźnie.
- Nimth.
Jedno słowo, które mówiło tomy. Powiedziało Czarnemu Koniowi, gdzie jest.
Powiedziało mu, jakim rodzajem mocy musi dysponować Cień, by przełamać barierę,
która
pozostawała nienaruszona od czasów ucieczki Vraadow z ich zmaltretowanego
świata,
Nimth. Powiedziało mu o Cieniu coś, czego nie dostrzegał do czasu swego
przybycia.
Czarnoksiężnik działał bardzo szybko. Zanim Wieczysty otoczył księżniczkę
ochronną barierą, Vraad zdążył wziąć od niej to, do czego rościł sobie prawo.
Czarny Koń zawiódł.
- Przywrócę równowagę - wyszeptał niespodziewanie Cień. Jego głos znów niósł się
tak, jakby krzyczał na całe gardło.
Ponownie znaleźli się w skalnej komnacie, w której wiedźmin przeprowadzał swój
eksperyment. Tym razem przemiana była natychmiastowa. Cień widocznie założył, że
dramatyczne sceny nie mają sensu.
Za tym nagłym powrotem do Smoczego Cesarstwa kryła się wiadomość, której
znaczenie nie umknęło mrocznemu rumakowi. Cień informował go, że jego moc
wykracza
poza prawa natury, poza rządy rzeczywistości.
Spośród tych myśli - w czasie, gdy wiedimin sprawiał wrażenie, że
wspaniałomyślnie
chce wynagrodzić zawód swemu odwiecznemu towarzyszowi - wybiła się jedna, która
sprawiła, że ogromny ogier roześmiał się szyderczo.
Cień, choć nie potrafił docenić poczucia humoru, zrozumiał, z czego śmieje się
rumak
i stracił zimną krew. Wyraz jego twarzy pozostał tajemnicą dla wszystkich prócz
niego,
jednak zmiana układu ciała była dość jednoznaczna. Wieczysty ucichł, świadom, że
trafił w
czuły punkt swojego przeciwnika. Wiedział, że jego szansę na wykorzystanie tej
słabości są
co najwyżej minimalne. Łatwiejsze byłoby pogodzenie Srebrnego Smoka i króla
Melicarda.
Maleńkie strzępy energii wystrzeliły z rąk czarnoksiężnika i uderzyły karego
ogiera
niczym tysiące celnych strzał wypuszczonych przed doświadczonych łuczników.
Każde
trafienie sprawiało, że Czarny Koń tracił odrobinę własnej istoty. Odpierał atak
najlepiej jak
potrafił, odsyłając część pocisków w ich stwórcę, lecz było ich zbyt wiele i
cały czas
nadlatywały nowe. Wiedział, że jest tylko jeden sposób uwolnienia się od tej
śmiercionośnej
ulewy, ale to oznaczałoby pozostawienie Erini na łasce Cienia. Nie chciał tego
uczynić, lecz
nie uszło jego uwagi, że jeśli on zginie, to ona będzie następna. Tylko stały
napływ jego mocy
chronił ją przed rozproszeniem. Wkrótce nie zostanie mu nic, by się obronić i
uleczyć.
Ostatnie z pocisków spłowiały zanim dotarły do celu. Cień odzyskał panowanie.
Jego
ton brzmiał niemal przepraszająco.
- Chciałem ci pokazać, do czego jestem zdolny, Czarny Koniu. Obecnie jestem
lepszy
nawet od ciebie. Doprowadzanie do śmierci byłoby bezcelowe. Ma się rozumieć, do
twojej
śmierci.
- - Pokazałeś tylko, że nie mogę pozwolić, byś mi się wymknął.
- - Twoje wysiłki są daremne. Mógłbym wypędzić cię w miejsce, które w
porównaniu z Pustką wydaje się rajem. Mógłbym zawrzeć cię w maleńkiej kuli i
rzucić w
najgłębsze morze. - Głos Cienia drżał błagalnie, jakby naprawdę nie chciał
przedłużać tej
konfrontacji. - Mógłbym zrobić dużo więcej, ale to mija się z celem. Pragnę
zapomnieć o
naszych dawnych nieporozumieniach.
Czarny Koń pogardliwym parsknięciem skwitował jego pogróżki i łaskawość.
- Myślę, że zapomnienie o naszych dawnych nieporozumieniach byłoby trochę
trudne,
zważywszy, ilu niewinnych ucierpiało z ich powodu. Wypędź mnie, a znajdę drogę
powrotu.
Zamknij mnie, a przetrwam swoje więzienie. Zniszcz mnie... a pokonasz sam
siebie. - Czarny
ogier kopnął kopytami skałę. - Zniszcz mnie, a nie unikniesz swojego
przeznaczenia, swojej
klątwy.
Wiedźmin wyprostował się, wyraźnie zdradzając napięcie. Po tylu poniesionych
niepowodzeniach nie odstępował go niepokój. Widział swoje oblicze, a raczej jego
brak...
- Uwolniłem się od dawnych błędów. Jestem całością. Jeden z posągów, stojący
najbliżej czarnoksiężnika bez twarzy, runął na ziemię. Czarny Koń poczuł
przeraźliwy krzyk,
który przeszył jego umysł, gdy sczezło to, co żyło w kamieniu. Inne posągi
zadrżały w
nagłym strachu. W podłodze komnaty utworzyły się szczeliny.
Czarny Kor) wiedział, co się dzieje, lecz wątpił, czy wiedźmin zdaje sobie z
tego
sprawę.
- Posłuchaj mnie...
Za późno. Mag był głuchy na wszystko. Przepadła wszelka nadzieja na pokojowe
rozstrzygnięcie sprawy i Czarny Koń był świadom, że jest to winą ich obu.
W myślach Cienia panował chaos. Zachodzące wokół niego zniszczenia poczytał za
atak, a słowa mrocznego ogiera za podstęp, który pozwoliłby mu zyskać na czasie.
Ogarnął
go przelotny smutek. „Że też Czarny Koń tak postąpił!” Nie przyszło mu do głowy,
że
przyczyna mogła być zupełnie inna. Koniec końców znów był sobą, i nie miał
najmniejszego
zamiaru rezygnować z tego, do czego dążył tak długo. Nawet gdyby oznaczało to
zadanie
śmierci temu, który był mu najbliższy.
Powietrze wokół Czarnego Konia zrobiło się nieznośnie gęste. Tak gęste, że w
pierwszych sekundach groziło mu zmiażdżeniem. Wieczysty zaczął się kurczyć.
Wiedźmin
nie rzucał słów na wiatr. Jeśli nie zdoła się obronić, czarnoksiężnik zmniejszy
go do rozmiaru
kamyczka i rzuci tam, gdzie nikt go nie znajdzie. A może nawet zachowa go na
pamiątkę.
Stawił natychmiastowy opór, oczywiście, ale tylko częścią zwykle dostępnej mu
siły.
Zachowanie Erini przy życiu wymagało niemal tyle samo energii, co uratowanie
własnego.
Uwolnienie się zajęło mu zbyt dużo czasu. Następny atak nastąpił w chwili, gdy
nie znikły
jeszcze resztki poprzedniego. W tkaninie rzeczywistości pojawiło się rozdarcie,
które
przyciągało go z taką siłą, że mało brakowało, a uległby przed przystąpieniem do
walki. W
ostatniej chwili zamknął rozdarcie i kazał mu zniknąć. Zdążył jeszcze zobaczyć,
dokąd
wiedźmin zamierzał go wysłać.
Zobaczył ropiejącą ranę, którą Vraadowie niegdyś zwali swoim domem. Nimth.
Nie chciał tego robić, ale Cień nie pozostawił mu wyboru. Jeśli nie odpowie
jedyną
skuteczną bronią, wiedźmin przeprowadzi następny atak. Niezależnie od wyniku,
taktyka ta
będzie klinem, który rozdzieli ich na zawsze.
Czarny Koń z głębokim niesmakiem wyobraził sobie to, co zamierzał. Cień
błyskawicznie uderzył w sam środek materializującego się przed nim przedmiotu.
Cel rozpadł
się na tuziny połyskujących fragmentów, które natychmiast utworzyły wierne kopie
oryginału. Otoczyły czarnoksiężnika, który musiał na nie popatrzeć. Czarny Koń,
obserwując
przebieg wydarzeń, nie mógł powstrzymać drżenia.
Cień patrzył, najpewniej z otwartymi ustami, na zwielokrotnione odbicia swojej
rozmytej, pozbawionej rysów twarzy. Odbicia były wszędzie i każde mówiło mu
rzecz, z
którą nie mógł się pogodzić. Prawdę o jego stanie.
Zaprzeczał z krzykiem, gdy podległa mu moc rozpuszczała zwierciadła, tak jak
buzujący ogień topi płatki śniegu. Rozszalałe, dzikie siły rzuciły Czarnego
Konia na ziemię.
Ledwie zdołał zachować więź z księżniczką. W tej chwili pozostało mu tylko tyle
energii, by
chronić Erini przed rozwianiem się niczym smużka dymu. To przypomniało mu, że po
prostu
musi przeżyć ten ostatni i najstraszliwszy atak. Tylko ta myśl pomagała mu
zachować zdrowy
rozsądek.
- Nie-nie-nie-nie-nie-nie-nie-nie-nieeee! - wrzeszczał Cień. Kołysząc się do
przodu i
do tyłu, darł palcami twarz, próbując usunąć to, co nie mogło być usunięte. Z
góry runęły
fragmenty stropu komnaty, ale żaden nie spadł bliżej, jak parę kroków od
wiedimina. Jego
magiczne obrony nadal były nietknięte.
„Nie może zawrzeć w sobie mocy i im więcej jej uwalnia, tym większe powoduje
zniszczenia!” Było gorzej, niż Czarny Koń się obawiał. Czary Vraadow już
zniszczyły jeden
świat. Zamiast współpracować z prawami natury, rozdarły je na sztuki. Jak było w
przypadku
czarów Smoczego Cesarstwa, posługiwanie się magią odbywało się często niemal
nieświadomie, odruchowo, i im więcej jej używano, tym większy powodowała chaos.
Cień,
uwięziony we własnym koszmarze, pozwalał mocom hulać niepohamowanie. Czarny Koń
zastanowił się, czy jest jeszcze jakieś wyjście.
Wiedźmin padł na kolana i wbił wzrok w ziemię, nieświadom zamętu, jaki rozpętał.
Czarny Koń był ciekaw, co spowodują u niego te nowe czary. Nasuwała się jedna
odpowiedź:
jeszcze większe zniszczenia. Było tak, jakby siła pierwotnej klątwy została
podwojona.
- Cieniu! - zawołał, zagłuszając wszelkie inne odgłosy. - Musisz mnie wysłuchać!
Choć po części musisz zdawać sobie sprawę z chaosu, który na twoje zaproszenie
szaleje w
tym świecie! Kilka minionych dni utwierdziło mnie w przekonaniu, że drzemie w
tobie
pragnienie pokojowego zakończenia tego obłędu! Jeśli mnie wysłuchasz...
Niesamowite: wiedźmin podniósł głowę. Jego ruchy zdradzały napięcie. Słyszał
głos
Czarnego Konia, ale był głuchy na jego ostrzeżenia. Jego skatowany umysł mieszał
fakty i
przypuszczenia, aż zatraciły prawdziwe znaczenie. Z tego mętliku wyłoniła się
ostatnia,
szalona konkluzja.
- Ty! - Cień wstał, uosobienie furii. Kary ogier zauważył, że jego umysł miota
się od
jednej skrajnej emocji do drugiej. Teraz potrzebował tylko czegoś, na czym
będzie mógł się
skupić. - Ty mi to zrobiłeś!
Była to jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy, jakie Wieczysty dotychczas
słyszał,
ale przewidział, że czarnoksiężnik go oskarży. Cień nie mógł pogodzić się z
faktem, że jego
wspaniałe czary zawiodły z kretesem. Nawet nie udało mu się odzyskać twarzy, nie
mówiąc o
scaleniu osobowości. Potrzebował kozła ofiarnego, żeby zachować resztki zdrowego
rozsądku, jeśli były jakieś resztki. Wiedźmin musiał się na czymś wyładować.
„Może zrównać z ziemią zasiedlone tereny - uświadomił sobie Wieczysty. - A skoro
jesteśmy w Górach Tyber, jednym z zagrożonych miejsc może być Talak!” Jakaż to
byłaby
ironia losu, gdyby Smoczy Król zdobył królestwo, a ono chwilę później zapadło
się pod
ziemię albo po prostu przestało istnieć.
Z tym obrazem przed oczami, Czarny Koń zniknął...
... i pojawił się na posępnych, przerażająco zimnych Północnych Pustkowiach.
Przed nim, niemal jakby odgadł cel jego podróży, stał Cień. Mimo porywistego
wiatru
fałdy jego płaszcza zwisały nieruchomo, okrywając go niczym całun. Czarny Koń
zastanawiał
się niegdyś, jak będzie wyglądała śmierć, kiedy w końcu się o niego upomni.
Teraz już
wiedział. Cień nie będzie więcej uciekać. Gdyby on uciekł, wiedźmin ruszy w
trop, obracając
w perzynę wszystko, co napotka na swej drodze. Może, jeśli topór opadnie tutaj,
Smocze
Królestwo zostanie oszczędzone, pomyślał nieco fatalistycznie Czarny Koń. Ale
przypuszczał, że udręczony czarnoksiężnik nie wyładuje tutaj do końca swojego
szaleństwa.
- W imię naszej przyjaźni - rzekła widmowa postać. Spokojne słowa mroziły duszę
bardziej niż te pełne złości. - Zostawiłbym cię w spokoju. Ale nie zostawię. To
ty mi to
zrobiłeś! Teraz muszę tylko...
- - Cieniu, gdybyś tylko zechciał mnie wysłuchać!
- -...zadać ci jedno pytanie, zanim potraktuję cię tak, jak ty postanowiłeś mnie
potraktować. Dlaczego to robisz? Odpowiedz.
Czarny Koń’ wiedział, że nie ma właściwej odpowiedzi i że najlepiej będzie nie
odpowiadać. Pokręcony umysł Cienia już wydał na niego wyrok.
- Zatem żegnaj, mój odwieczny towarzyszu.
Wbrew dzielącej ich w tej chwili odległości, Czarny Koń nadal ochraniał tarczą
mocy
bezradną Erini, choć podtrzymywanie osłony pozbawiało go resztek sił.
Przygotował się na
najgorsze. Na śmierć albo co najmniej na brak życia. Nigdy dotąd nie umarł, więc
nie
wiedział, co go czeka, jeśli w ogóle coś go czeka. Z pewnością nie trafi do
ludzkich
zaświatów.
Nachodziły go oderwane myśli. Ciekawość w związku z ostatecznym losem Talaku.
Pytanie, co się stało z Bedlamami. Zastanowił się, jakie będą ich dzieci, gdy
dorosną. Nade
wszystko deliberował nad losem czekającym świat Smoczego Cesarstwa z udziałem
albo bez
udziału chaosu stworzonego przez tego nowego półboga o mętnym obliczu.
Miał chronić Erini do ostatków rnocy. Kiedy Cień wreszcie się za niego zabierze,
mroczny rumak przekaże jej resztę sił. Może, dzięki temu zyska trochę czasu.
Może Cabe
zdąży ją znaleźć. Najpewniej nie.
,3łądziłem na każdym etapie drogi - osądził Czarny Koń. - A nade wszystko
myliłem
się, uważając go za człowieka, kiedy naprawdę był Vraadem!”
Cień poruszył się powoli, jakby był słaby. Czarny Koń w tej chwili nie
dostrzegał
konsekwencji, przygotowując się na to, co miało być ostatecznym ciosem
wiedzmina. Jego
własna natura miała obronić go na krótko, ale to raczej nie miało znaczenia.
Miał tylko
nadzieję, głupią nadzieję, że potem czarnoksiężnika ogarnie żal. Może to
zapobiegnie
dalszym zniszczeniom.
Gdyby tylko był jakiś sposób odebrania wiedźminowi zagarniętych mocy...
Był sposób. BYŁ.
Odpowiedź nadeszła zbyt późno. Coś zaczęło śmigać wokół Czarnego Konia jak
szalony giez, coś, co rosło z każdym okrążeniem. Próbował to odeprzeć, ale jego
moc była
zbyt słaba. Tajemniczy obiekt rósł szybko, zamykając go w skorupie, która
zamroziła jego
postać, zamroziła jego istotę. Już niedługo stanie się pomnikiem własnej
bezsilności. Wkrótce
zostanie tylko skorupa w kształcie wielkiego ogiera.
Z biegiem czasu nawet ona przestanie istnieć.
Czarny Koń walczył o zachowanie rozsądku. Miał klucz. Miał go przez cały czas,
ale
zaślepiło go głupie poczucie obowiązku złożenia „szlachetnej ofiary”. Teraz
mogło już być za
późno.
Uwikłany w śmiercionośną pułapkę wiedźmina, Czarny Koń przewrócił się ciężko na
śnieg i lód. Więź z Erini, więź, która jeszcze utrzymywała ją przy życiu, była
jego jedyną
szansą. Wzywając swą wolę i zrzekając się własnych obron, zawołał do niej w
myślach:
„Erini!”
Jeśli się mylił, to nie miało większego znaczenia. Tak czy owak, zostało im nie
więcej
niż kilka minut.
Padł na niego niewyraźny cień. Czarny Koń ledwo widział, ale zdołał poznać
wznoszącego się ponad nim widmowego Cienia, zapewne gotowego napawać się jego
cierpieniem. Ku konsternacji Wieczystego, zakapturzony wiedźmin westchnął i
wyciągnął
rękę, by dotknąć głowy wroga. Przez chwilę Czarnego Konia bawiła myśl o
wchłonięciu
swojego przeciwnika i uwięzieniu go w pustce, która była jego wewnętrznym,ja”,
ale
wiedział, że potężna moc Cienia zniosłaby bez szkody nawet coś takiego. Ręka
Vraada
pulsowała energią.
Szatański stwór - czy naprawdę żył? - zapieczętował mu pysk, a Czarny Koń
stwierdził, że nie może stworzyć sobie drugiego. Leżał, niemy, prawie
zmumifikowany, gdy
wiedźmin przesuwał dłoń po jego karku i głowie.
Po raz pierwszy poczuł, jak Cień sonduje jego umysł. Była to ostateczna klęska.
Czarnemu Koniowi brakowało woli do walki z odwiecznym towarzyszem i wrogiem.
- Ahaaa, to dlatego uległeś tak łatwo - wyszeptał Cień. Odkrył, że ogier nie
chce
porzucić Erini. Czarny Koń zatrząsł się, ale tylko na to było go stać... chyba
że... Mroczny
rumak całkowicie otworzył swój umysł i pozwolił Vraadowi zobaczyć wszystko, a
przede
wszystkim to, co było mu wiadomo o jego stanie.
Wiedźmin zadygotał i cofnął rękę, jakby dotknął czegoś nieczystego. Pochylał się
nad
pokonanym przeciwnikiem przez pewien czas, mrucząc coś, czego Czarny Koń nie
mógł
zrozumieć. Odniósł tylko wrażenie, że Cień zażarcie kłóci się sam ze sobą.
Wreszcie
czarnoksiężnik podjął decyzję, owinął się płaszczem i spojrzał na coś leżącego
poza
zasięgiem wzroku Wieczystego.
- Ta dziewczyna znów jest mi potrzebna - wyszeptał do siebie, prostując się.
Lekceważąco przeszedł nad powalonym Czarnym Koniem i odszedł w tundrę.
Wieczystemu brakowało przekleństw, które ciskał na własną głowę. Oczywiście, że
Cień przede wszystkim pomyśli o odzyskaniu Erini! Przecież sam pozwolił mu
zobaczyć, co
się działo: zamiast stawać się niemal doskonałym półbogiem, groziła mu
egzystencja mniej
prawdziwa od poprzednich wcieleń. Był potężny, to prawda, ale nadal na łasce
klątwy, na
którą sam się skazał. Mroczny rumak miał nadzieję, że wiedząc to wszystko, Cień
odzyska
zdrowy rozsądek.
„Wybacz mi, Erini!” Dziwne, nad Czarnym Koniem zaświtał promyczek nadziei. Gdy
Cień go zostawił, straszliwe czary przestały działać, jakby zapadając w drzemkę
pod
nieobecność swego pana. Jeśli tylko będzie miał czas, może zdoła się uwolnić.
W tej chwili poczuł, jak pęka więź łącząca go z księżniczką. Cień zabrał ją do
swoich
przebrzydłych celów.
„Popełniłeś fatalny błąd, mój drogi, groźny przyjacielu!”
Nie musząc już dzielić siły między własną obronę a ochronę rozpraszającej się
Erini,
Wieczysty dużo szybciej odzyskał moc. Sytuacja nadal była krytyczna, ale teraz
miał
przynajmniej cień szansy. Mroczny wiedźmin będzie bezbronny, mentalnie, jeśli
nie
magicznie, i Czarny Koń już obmyślał, jak wykorzystać tę bezbronność. Nie miał
wyrzutów
sumienia w związku z tym, co planował zrobić. Cień nie przyjął do wiadomości
prawdy o
własnym stanie, co jasno dawało do zrozumienia, że już nie można mu pomóc. Wybór
był
prosty: albo klęska czarnoksiężnika, albo przyglądanie się, jak Smocze Cesarstwo
i resztę
świata spotyka ten sam los, co dawno zapomniane Nimth.
Zanosiło się na burzę, jedną z tych oślepiających śnieżyc. Była w niej magia i
Czarny
Koń wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Cień już rozpoczął nowy eksperyment.
Jeśli
istniała możliwość zaskoczenia go, to teraz, zanim jego plan zacznie przynosić
owoce.
Mroczny rumak niejeden raz poniósł klęskę. Tym razem miało być inaczej.
Poderwał się szybko, rwąc więzy, które go krępowały. Miały wyssać jego istotę, a
teraz on odpłacał im pięknym za nadobne. Rozpuścił je w ciągu paru sekund. Po
tworach
czarów nie został ślad. Jedyną przykrością było wrażenie ohydnego smaku, gdyż
więzy
nasycała wstrętna magia Vraadow.
W oddali pojawiła się rozległa łuna. Wieczysty od razu wiedział, w którą stronę
się
skierować. Wreszcie znajdzie Cienia bez długich poszukiwań.
Otwieranie portalu wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Czarny Koń pogalopował
więc przez jałowe, skute lodem ziemie. Niegdyś rosły tu drzewa, tętniło życie.
Teraz otaczała
go zimna pustka. Krajobraz doskonale harmonizował z samopoczuciem Wieczystego.
Odpowiednie miejsce, pomyślał, na to, co ma się wydarzyć.
Erini pierwsza pojawiła się w polu widzenia. Stała tak samo, jak w podziemnej
komnacie, tylko teraz miała otwarte oczy i chyba coś mówiła. Czarny Koń zwolnił.
Coś było
nie w porządku. Kiedy ze szczytu wzniesienia dojrzał Cienia, dokładnie wiedział,
że
roztaczająca się przed nim scena nie jest taka, jaka powinna być, że czegoś tu
brakuje.
Wiedźmin siedział przed swoim jeńcem, nisko chyląc głowę i wyciągając ręce,
jakby
to on się poddawał.
Czarny Koń przebył połać tundry i zaczął rzucać swój pierwszy - i
najprawdopodobniej ostatni - czar. Cień wyglądał na pogrążonego w transie, więc
nie
powinien go zauważyć. Kątem oka rumak zobaczył, że Erini spogląda w jego stronę.
Otworzyła usta, jakby chcąc cos powiedzieć, ale hebanowy rumak nie zwracał na
nią uwagi.
W tej chwili ważny był tylko Cień.
Kiedy został zaatakowany, od razu pomyślał, że wiedźmin znów wyprowadził go w
pole, zastawiając pułapkę, której nie zdołał przewidzieć. Gdy świat stanął na
głowie,
zrozumiał, że to nie Cień wziął go z zaskoczenia, tylko Erini. Erini go
atakowała, jakby
naprawdę zależało jej na tym, by jej porywacz ukończył swoje czary.
Nim zdążył wstać i zażądać wyjaśnień, przez wycie wichury przebił się głos
Cienia.
- - Nie, księżniczko. Wszystko w porządku. On nie zrozumie, a poza tym, dźwiga
teraz własną klątwę. Nie może mnie tknąć. Nikt nie może.
- - Ale mogę spróbować! - ryknął Czarny Koń, podrywając się na nogi. Śnieg jakby
z zadowoleniem osypał się z jego imponującej postaci. - Trzymaj się z dala,
Erini! Nie
będziesz już do niczego zmuszana!
- - Czarny Koniu!
Zignorował jej okrzyk, zakładając, że księżniczka pozostaje pod wpływem
wiedźmina.
- Ta kobieta jest pod moją ochroną, Cieniu! Uwolnij jej wolę i staw mi czoło!
Cień podniósł głowę. Jego twarz była blada i ściągnięta, ale wyraźna. Ogier
pomyślał,
że po raz kolejny poniósł porażkę. Miotając przekleństwa, wbił kopyta w śnieg i
przygotował
się do walki na śmierć i życie. Ale wiedźmin stanął na zaskakująco chwiejnych
nogach i
pokręcił głową. Wieczysty, który już ruszał do szarży, wyhamował.
- - Stawię ci czoło, Czarny Koniu, ale tylko po to, by się pożegnać.
- - Nie odstąpię cię na krok!
Cień uśmiechnął się bez złości. Jego twarz była biała jak śnieg... czy może była
śniegiem? Wiedźmin postąpił w stronę mrocznego rumaka, nie zostawiając śladów.
Poruszał
się powoli i niemal falował na wietrze. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od
swego
przeciwnika.
- Nie możesz pójść za mną tam, dokąd się udaję.
Czarny Koń wyrzucił kopyta, mając nadzieję, że zaskoczy Cienia fizycznym
atakiem.
Z konsternacją stwierdził, że trafił samo powietrze. Z tyłu dobiegło go
westchnienie Erini.
Otulony płaszczem wiedźmin ustawił się tak, żeby widzieć Czarnego Konia i Erini.
Do niej powiedział uprzejmie:
- Masz, czego chciałaś w zamian, czarodziejko. Może to cię zadowoli.
Erini nie odpowiedziała, ale jej twarz zbielała jak oblicze wiedźmina. Nagle
potrząsnęła głową i usiadła na śniegu, drżąc wcale nie z powodu zimna. Schowała
twarz w
dłoniach.
- - To, co zyskujemy, nigdy nie jest do końca tym, czego pragnęliśmy, prawda,
Czarny Koniu? - Nie można było zaprzeczyć. Cień stał się ledwie duchem,
wspomnieniem
bardziej niż człowiekiem.
- - Co zrobiłeś, wiedźminie? Czegoś zażądał od Erini, że tak cierpi?
- - Płacze głównie z powodu swojej nagrody, Czarny Koniu. Niech sama ci to
wyjaśni. Co do mnie, pozostała mi tylko jedna ścieżka. Ostatnia ścieżka, można
by
powiedzieć.
- - Ostatnia...! - Czarny Koń zbadał stojącą przed nim postać i nie znalazł nic
prócz
gasnącej emanacji mocy. Nie stało przed nim nic fizycznego; pozostała tylko
magia. Magia,
która uciekała tam, skąd pochodziła. Do najdalszych krańców Smoczego Cesarstwa i
do
okaleczonego, udręczonego świata zwanego Nimth.
Cień kazał Erini odwrócić wcześniejsze czary, co pozbawiło go nie tylko nowo
zgromadzonych mocy, ale i sił, które na samym początku skazały go na pozornie
nieskończony łańcuch widmowych wcieleń, osobowości, które istniały, lecz nie
całkiem żyły.
Tylko czary zostały z czarnoksiężnika Vraada, a kiedy rozproszą się i one, nic
nie
zostanie. Żaden Cień. Ani nawet jego nieodstępny płaszcz. Cały wiedźmin był
magią, niczym
więcej.
- Mimo całej tej mocy, całej tej chwały, nie warto narażać się na kontynuację
przeklętej, okrutnej parodii nieśmiertelności, parodii życia. - Niewiele
pozostało z wiedźmina.
Kołysząc się na wietrze, wyglądał jak odbicie w kawałku mętnego szkła. Burza
zamierała
wraz z człowiekiem, który najpewniej był jej przyczyną, ale wiatr, dziwne,
przybierał na sile.
Czy rzeczywiście było to dziwne? Czarny Koń zwarł się wzrokiem z wiedźminem.
Cień znów się uśmiechnął i leciutko pokiwał głową.
- Ongiś miałem inne imię - zaczął, jakby pragnąc oderwać ich myśli od prawdy. -
Brzmiało...
Słowa i wiedźmin odpłynęły z wiatrem.
„Jego imię. Chciał mi wyznać swoje imię”. Kary rumak wbił wzrok w miejsce, gdzie
przed chwilą stal jego przeciwnik, jego brat. Nie było, oczywiście, żadnych
śladów. Ostatnie
pozostały tam, gdzie klęczał przed Erini, gdzie nieodwołalnie położył kres
swojej klątwie w
jedyny dostępny sobie sposób.
- Czarny Koniu? Erini. Zapomniał o niej.
- W przeciwieństwie do ciebie, księżniczko, nigdy nie poznam miłości - zadudnił,
nie
odrywając wzroku od miejsca, w którym po raz ostatni widział Cienia. - Ale wiem,
że
utraciłem tego, który był mi bratem mimo zła, jakie spowodował.
Czarodziejka milczała. Czarny Koń, powodowany impulsem, który ledwie pojmował,
rozkopał śnieg wraz z odciśniętymi na nim ostatnimi widocznymi śladami
wiedźmina.
Sposępniały, odwrócił się do księżniczki. I zobaczył ją jakby po raz pierwszy.
Choć dar
chronił ją przed żywiołami, ucierpiała jak mało kto. Cień posłużył się nią dwa
razy,
zmuszając do kontaktu ze światem, który był chorą parodią tego świata. Wieczysty
miał
nadzieję, że księżniczka dojdzie do siebie, gdy tylko powrócą do...
Jego błękitne jak lód oczy rozszerzyły się, gdy przypomniał sobie, co się działo
podczas ich nieobecności.
- Talak! Na Panów Umarłych, Erini! Powiedz coś!
Była słabsza niż się spodziewał, biorąc pod uwagę moc, którą wchłonęła. Czarny
Koń
wyczuwał również straty w jej aurze. Była śmiertelnie wykończona, ale nie
dlatego siedziała
na śniegu, wbijając niewidzące oczy w przestrzeń.
- - Nie musimy się spieszyć. Nie ma potrzeby - oznajmiła cicho.
- - Nie ma potrzeby? Choć smoki oblegają Talak? - Czyżby straszliwe przeżycia
pokonały także jej umysł?
- - Cień mówił ci, że otrzymałam nagrodę. - Erini roześmiała się gorzko. - Takie
rozwiązanie wydawało się idealne. Nie zasłużyli na życie. Powtarzam sobie, że
zabiliby
Melicarda i wszystkich innych, gdybym się nie zgodziła. - Głos jej się załamał.
- A jednak, z
niewiadomego powodu płaczę nad cierpieniem, które ich spotkało, nad
przerażeniem, jakie
ich ogarnęło, gdy zrozumieli, co się dzieje.
- - Mówisz bez sensu, śmiertelniczko! - Czarny Koń miał kłopoty z uwierzeniem w
to, co nasuwało mu się na myśl.
Podniosła głowę. Była taka blada, że niemal czekał, aż rozpłynie się na wietrze
jak
Cień.
- Nie chciałam mieć do czynienia z czarami, Czarny Koniu. Wydawało się, że to
będzie najlepszym sposobem uwolnienia nas od nich, ale... tyle istnień!
- Smocza armia? - zapytał, pełen złych przeczuć. Pokiwała głową, znów chowając
twarz w dłoniach.
- Wszyscy. Pochłonięci bez wyrządzania szkody niczemu ani nikomu innemu, razem z
Malem Quorinem, jak sądzę. Nawet mi go szkoda, jeśli możesz w to uwierzyć. Cień
zabił ich
wszystkich za moim przyzwoleniem.
Czarnemu Koniowi odjęło mowę. Rozmyślał o masakrze, do jakiej musiało dojść pod
Talakiem. Poniekąd było to konieczne, ale wiedząc, do czego był zdolny
wiedźmin...
Erini znów na niego spojrzała. W jej oczach lśniły łzy, które wylewała nad losem
wrogów.
- Zabierz mnie do Talaku, Czarny Koniu. Nie mogę... nie mogę sama tego zrobić.
Mogłabym... mogłabym pojawić się w samym środku... Chcę do Melicarda!
Wieczysty pozwolił jej wypłakać jeszcze trochę bólu, po czym powoli utworzył
wokół
nich sferę. Taka odmiana portalu miała zaoszczędzić trudu księżniczce. Kiedy
przybędą do
Talaku, porozmawia z Melicardem na osobności o jej stanie.
Z zadowoleniem powitał jej smutek i potrzebę jego pomocy. Przejścia Erini
zapewniły
mu cel, dały mu okazję czegoś się nauczyć. Być może pewnego dnia zrozumie te
śmiertelne
stworzenia, które wybrał na swoich. Być może pewnego dnia zrozumie ich ścieżkę
przez
życie i dzięki temu definicję samego życia. Może pewnego dnia zdoła pojąć, co
stworzyło
człowieka, który stał się znany w legendzie i w życiu po prostu jako Cień.
Może wtedy również zrozumie rozdzierające uczucie, które zrodziło się w nim, gdy
pojął, że wiedźmin wyrzekł się życia.
XXIII
Cabe Bedlam odnalazł Wieczystego na balkonie, z którego ten przyglądał się
ziemiom
leżącym na północ od miasta. Szerokie uprawne pola obsiane żytem i owsem,
pokrywały
prawie każdy skrawek równiny. Na pierwszy rzut oka wydawały się
najzwyczajniejsze pod
słońcem, pomijając fakt, że raczej nie była to pora na żniwa. Widok był
niezwykły przede
wszystkim dlatego, że tam stała armia Smoczego Króla. Tam aż do tego dnia
istniały zagrody,
lasy i drogi.
To tam smocza czereda przepadła do ostatniego jaszczura.
- Nigdy nie zapomnę tego widoku - rzekł cicho Cabe, nie odrywając oczu od
niewinnie wyglądających pól. - Pojawiliśmy się tutaj w ostatniej chwili, i to
tylko dzięki
Smoczemu Królowi Zielonemu, który przybył do Dworu i zerwał zaklęcie rzucone na
nas
przez Cienia. - Już wcześniej opowiedział, jak w odpowiedzi na wiadomość
wielmożnej pani
Bedlam pan Lasu Dagora wszedł na teren ich włości i znalazł dwie ofiary próby
podjętej
przez Cień w celu uprowadzenia ich syna Aurima. Ani Bedlamowie, ani ich smoczy
sprzymierzeniec, Zielony, nie umieli wyjaśnić, dlaczego wiedźmin zarzucił swój
plan po
pomyślnym rozprawieniu się ze stojącą mu na drodze parą.
Czarny Kori pomyślał, że zna odpowiedz, lecz nie wyjawił jej Cabe’owi. Tylko
utrudniłaby pogodzenie się z tym, co się stało ze starożytnym wiedźminem.
Cabe zmienił temat, nawiązując do wstrząsającego losu, jaki spotkał szarżujące
smoki.
- Mieliśmy magię, ale mogliśmy tylko trzymać ich w szachu. Co jakiś czas smoki
przedzierały się przez nasze linie obrony i wzniecały popłoch. Musieliśmy je
wybijać lub
przepędzać. Niektóre smocze czary też odnosiły skutek. - Mag zadrżał,
wspominając te
najgorsze. - W pewnym momencie dotarły do nas wieści, że ekspedycja na Piekielne
Równiny zawróciła z powodu wiadomości, którą Drayfitt tuż przed śmiercią wyrył
na ziemi
zaklęciem... - Cabe nie zauważył, że Czarny Koń drgnął. Teraz wiedział, czego
dotyczyły
ostatnie słowa sędziwego maga! Drayfitt do końca służył Talakowi, i to służył
dobrze. -
Posiłki były już w drodze, ale walka stała się tak zażarta, że obawialiśmy się,
iż smoki
wkroczą do miasta przed przybyciem odsieczy. Niedługo później na północy zaczęła
otwierać
się ziemia.
Późniejsze wydarzenia sprawiły, że nawet kamienne serce Melicarda zmiękło ze
współczucia dla wrogów. W ziemi powstały wielkie rozpadliny, ale tylko na
terenie zajętym
przez atakujące smoki. Niektórzy szacowali, że prawie połowa armii znikła w
ciągu pierwszej
minuty, gdy wojownicy bezskutecznie próbowali zapanować nad paniką, która
ogarnęła ich
wierzchowych kuzynów. Wojownicy i jaszczury z wrzaskiem wpadali w szczeliny,
które
natychmiast się zamykały, a ułamek sekundy później były gotowe na przyjęcie
innych.
Ci, którym udało się uratować z pierwszego pogromu, padli ofiarą późniejszych
rozpadlin.
- - Żaden nie odleciał?
- - Wydaje się to logiczne, nieprawdaż? - Cabe uśmiechnął się ponuro. -
Próbowali.
Niebo nad pobojowiskiem dosłownie pociemniało od fruwających smoków, lecz
potężna
wichura zepchnęła je z powrotem na ziemię!
- - Wichura?
- Wichura, po której nastąpiły błyskawice i potężna ulewa. Zerwałaby dach
pałacu,
gdyby burza nie ominęła miasta. Nawet kropla deszczu nie spadła na Talak.
Nawałnica
szalała wyłącznie na obszarze, który stał się pułapką armii Srebrnego.
„Trzęsienie ziemi, wiatr, błyskawica i deszcz. Ziemia, powietrze, ogień i woda”.
Czarny Koń podziwiał maesterię dzieła Cienia.
,Jakże oryginalnie tradycyjne”.
Nikt nie widział, czy sam Smoczy Król poniósł zasłużoną karę ani też, skoro o
tym
mowa, czy Mai Quorin podzielił los smoków. Przerażająca scena trwała może pięć
minut.
Gdy tylko przepadł ostatni smok, rany w ziemi zagoiły się, a burza ucichła. Nikt
nie umiał
powiedzieć, kiedy dokładnie pojawiły się pola porosłe dojrzewającym zbożem, choc
wszyscy
przysięgali, że dosłownie chwilę po katastrofie.
Głosy dobiegające z komnaty powiedziały Wieczystemu, że ta, na którą czekał,
wydobrzała na tyle, by dołączyć do reszty. Czarny Koń przeprosił Cabe’a, że go
opuszcza.
- - Nie zapomnę o jego dobrych uczynkach - zawołał za nim Cabe.
- - Pamiętaj też o złych. - Czarny Koń wbiegł truchtem do wielkiej komnaty.
Jej twarz rozjaśniła się na jego widok.
- Księżniczka Erini! - Skłonił z uszanowaniem głowę. - Rad jestem widzieć cię w
lepszym zdrowiu! Strzeż tej kobiety jak oka w głowie, królu Mełicardzie, bowiem
niewiele
ma sobie równych!
Król obejmował narzeczoną. Uczucie, jakim ją darzył, malowało się wyraźnie na
obu
stronach jego twarzy. Ręka z elfiego drewna, ta, którą obejmował Erini,
wyglądała jak
prawdziwa, tyle w niej było życia.
„To duch noszącego czyni elfie drewno takim, jakie być powinno. Wygląda na to,
że z
miłością nadchodzi życie!”
- Czarny Koń. - Erini oderwała się od Melicarda, podeszła do mrocznego ogiera i
objęła go za szyję. Stojąca z boku pani Bedlam uśmiechnęła się krzywo. -
Dziękuję ci za
uratowanie życia!
- - To ja winienem ci podziękować! Naprawdę czujesz się lepiej?
- - Zapanowanie nad drżeniem, jakie ogarnia mnie ilekroć patrzę na północ od
miasta, zajmie mi trochę czasu.
Czarny Koń roześmiał się.
- - Myśl o tych polach jako o heroldach pokoju! Czyn Cienia był straszliwy, ale
czyż
tchórz Srebrny sam nie ściągnął na siebie takiego losu?
- - Chyba tak. - Księżniczka spuściła oczy, jakby rozpamiętując to wydarzenie.
Potem znów popatrzyła w błyszczące ślepia mrocznego rumaka. - Co będzie z tobą?
Wieczysty poczuł, że spoczywają na nim spojrzenia wszystkich obecnych w
komnacie.
- Będę wędrować po Smoczym Cesarstwie jak dotychczas! Czarny Koń nie ma
odgórnego planu, nie ma spisanego przeznaczenia! Będę wędrować i oglądać, co
jest do
obejrzenia! Będę...
To pani Bedlam wyrzekła słowa, których mu zabrakło.
- Będziesz przeszukiwać krainy, żeby sprawdzić, czy jakimś cudem nie przeżył,
prawda?
W pokoju zapadła cisza, gdy kary ogier popatrzył najpierw na nią, a potem na
Erini.
Księżniczka była zdumiona, gdyż widziała, jak Cień z własnej woli położył kres
swej
udręczonej egzystencji. Wieczysty powoli pokiwał głową.
- Tak, będę go szukać w Smoczym Cesarstwie. Nie może być najmniejszych
wątpliwości. Jeśli przeżył, może potrzebować pomocy. - Czarny Koń z
roztargnieniem
musnął kopytem podłogę, pozostawiając głębokie ślady. - Może też rozgorzeć w nim
nowa
potrzeba siania zniszczenia.
Hebanowy rumak odsunął się od stojących przed nim śmiertelników.
- Czas na mnie! Cieszę się, że zostawiam was w dobrym zdrowiu i że większość z
nas
doczekała spokojnych czasów. - Popatrzył na Melicarda i Smoczego Króla
Zielonego. Istniała
nadzieja na pewien kompromis, na zmniejszenie nienawiści Tałaku do smoków, które
pragnęły pokoju między rasami. Erini uchwyciła jego spojrzenie i popatrzyła na
narzeczonego, który niezobowiązująco pokiwał głową. - Żegnajcie!
- Wracaj do Talaku, ilekroć będziesz miał ochotę - zawołała księżniczka.
Czarny Koń skinął głową jej i Cabe’owi, który dołączył do żony. Stanął na
zadnich
nogach, by wezwać portal.
- Zajrzyj też kiedy do Dworu - powiedziała Gwen, co było zaskoczeniem i dla
Cabe’a,
i dla Wieczystego. - Musisz lepiej poznać nasze dzieci. Pokochają cię.
Mroczny rumak roześmiał się radośnie, aż echa przetoczyły się przez pałac.
- Zaprawdę istny dzień cudów! Niedługo skorzystam z zaproszenia, wielmożna Gwen.
Ha!
Ze śmiechem wezwał portal i skoczył ku przeznaczeniu, które było tajemnicą nawet
dla niego.