Richard A Knaak
Wilczy hełm
Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Wolfhelm
Wersja angielska 1990
Wersja 2000
Specjalne podziękowania dla Gail H.
za nadobowiązkową lekturę.
Gail twierdzi, że też lubi bajki!
I
R'Dane zahaczył stopą o odsłonięty korzeń olbrzymiego dębu, potknął się i runął
jak
długi. Nie znaczy to, że był niezdarą; biegusy deptały mu po piętach i po prostu
nie miał
czasu patrzeć pod nogi.
Słyszał je. Nie był to tupot wielkich szponiastych łap ani też kłapanie zębatych
paszczy, lecz raczej pomruki niecierpliwego oczekiwania, ich głodu. Biegusy
zawsze były
złaknione, choćby tylko krwi i przemocy. Czyż ostatecznie nie były prawdziwymi
dziećmi
Niszczyciela?
R'Dane pozbierał się i raz jeszcze bezgłośnie zwrócił się z błaganiem do swego
pana,
prawdziwego pana. Przecież to nie z jego winy ostatnia wyprawa w kierunku Krainy
Snów
zakończyła się całkowitą klęską... cóż, przynajmniej nie do końca z jego winy.
On stał na
czele wojsk, ale cały plan został zaaprobowany przez jego zwierzchników.
- Idź dalej, głupcze! - mruknął do siebie. To nie był czas na rozwodzenie się
nad
minionymi niepowodzeniami. To był czas ucieczki w nadziei, że może - tylko może
- jego
byli wrogowie pospieszą mu na ratunek.
Nie dociekał, dlaczego władcy Sirvak Dragoth mieliby mu pomóc, ale w swym
rozpaczliwym położeniu mógł liczyć wyłącznie na ten cud. Nikt spoza Krainy Snów
nie
przyjdzie mu z pomocą. Na tym kontynencie nie istniało nic oprócz Krainy Snów i
imperium,
któremu niegdyś służył, a które teraz zażądało od niego zapłaty, odarło z
oficerskich szlifów,
zdegradowało do szeregowego żołnierza z pospolitym R' przed nazwiskiem i zmusiło
do
wyścigu o życie. Wiedział, że z biegusami nikt dotąd nie wygrał.
Ruszył dalej z głową pełną ponurych myśli. Najgorsze było to, że nawet nie
wiedział,
czy jest w pobliżu Bramy. Po prostu biegł mniej więcej w tym kierunku, w którym,
jak mu się
wydawało, leżała Kraina Snów, i miał nadzieję, że ktoś' go dostrzeże i zrozumie
jego
położenie.
Biegusy były coraz bliżej. Wyobrażał sobie, że ich gorące, smrodliwe oddechy
omywają mu kark.
Mistrz Watahy i garstka jego przybocznych obserwowali samotną postać
przedzierającą się przez las, który oddzielał wschodni skraj imperium Aramitów
od Krainy
Snów. Czasami, gdy coś go zainteresowało, Mistrz Watahy pochylał swoje wielkie,
zakute w
zbroję ciało jak gdyby w oczekiwaniu. Prawie wszyscy obecni naśladowali jego
ruchy, mając
nadzieję, że oni również dostrzegą to, co wzbudziło ciekawość ich władcy. Tylko
jeden z
przybocznych - jedyny, który stał - nie okazywał zaciekawienia akcją ukazywaną
przez
kryształ dozorcy.
Komnata została zaciemniona, tak żeby lepiej widać było obrazy w krysztale, a ów
mrok nadawał zebranym pozór groźnych upiorów. Wszyscy nosili zbroje aczystego
hebanu i
wszyscy stapiali się z cieniami. Mistrz Watahy wyróżniał się nadzwyczajnym
wzrostem i
długim płaszczem z wilczych skór. Nic nosił poza tym żadnego innego symbolu
swojej
pozycji. Zbroja była prosta, giętka - bardzo dobrze wykonana - i szczelnie
okrywała całe jego
ciało. Od lat nikt nie widział go bez niej i wątpliwe, by ktokolwiek pamiętał
jego twarz,
zawsze bowiem przysłaniał ją wilczy hełm, symbol oddania Aramitów ich bogu,
Niszczycielowi. Hełmy takie nosili wszyscy obecni.
Szyderczo wykrzywione wyobrażenie wilczego pyska na hełmie było jedynie
przypuszczalnym wizerunkiem boga. Tylko Mistrz Watahy i prawdopodobnie jeszcze
jedna
osoba widziały prawdziwe oblicze bóstwa. Wielu z obecnych nie chciało go
oglądać. Byli w
pełni usatysfakcjonowani, służąc mu. Nic dziwnego. Zaledwie kilku z nich miałoby
dość
odwagi, nie wspominając o mocy, by stawić czoło ponuremu dyktatorowi, a co
dopiero bogu.
Pod względem fizycznym nikt nie dorównywał Mistrzowi Watahy - jego ramiona,
potężne
niczym konary, zdradzały siłę mogącą rozerwać człowieka na dwoje, niezależnie od
tego, czy
miałby na sobie zbroję, czy nie.
Jeden uczestnik zebrania siedział z dala od reszty, wodząc rękami nad
kryształem,
kierując obrazami. Choć nic nie różniło go od innych, nikt w komnacie nie miał
wątpliwości
co do jego rangi. Dozorcy już tacy byli. Nie mogli być inni.
- Jak daleko od przypuszczalnej granicy Krainy Snów znajduje się ofiara, dozorco
D'Rak? - zapytał jeden z dowódców Watahy.
Pomijając Mistrza Watahy, dozorca D'Rak jako jedyny w tej komnacie mógł - gdyby
zaszła taka potrzeba pogwałcić tradycje narady. W czasie takich spotkań wszyscy
zobowiązani byli do noszenia ceremonialnych hełmów, ale jemu wolno było zakładać
lżejsze
nakrycie głowy, w którym wilcza głowa nie przysłaniała twarzy, tylko pełniła
rolę ozdoby i
symbolu statusu. Takie hełmy noszono poza salą obrad, gdyż były dużo
chłodniejsze. D'Rak,
lekko otyły Aramita z wąsami i zrośniętymi brwiami, założył otwarty hełm, żeby
nic nie
utrudniało mu koncentracji potrzebnej do manipulowania kryształem.
- - Być może już przekroczył granicę. Z Krainą Snów nigdy nic nie wiadomo. -
D'Rak nie potrafił ukryć rozdrażnienia. Mistrz Watahy nie zadałby tak głupiego
pytania, nie
zrobiłby tego również stojący obok niego adiutant. Z obecnych w komnacie jedynie
oni
rozumieli trudności wiążące się z określeniem granic na poły urojonego miejsca,
które istniało
tyleż w umyśle, co na powierzchni ziemi. Na tym polegał problem R'Dane'a;
postąpił tak,
jakby pozycje jego przeciwnika były dokładnie wytyczone, jak na przykład
Menliatów.
Menliatowie mieli obsesję na punkcie precyzji, obsesję, z której wyleczyło ich
dopiero
podbicie przez wilczych najeźdźców. Panowie Sirvak Dragoth rządzili regionem,
którego
granice były tak trudne do sprecyzowania, jak bywa to w przypadku mgły.
- - Pokaż nam biegusy. - Ręka tak ogromna, że mogłaby zamknąć w sobie obie
dłonie D'Raka, zacisnęła się z całej siły. Był to jedyny znak świadczący, że
Mistrz Watahy
jest zainteresowany polowaniem. Jego głos...
Niejeden członek rady wzdrygnął się niespokojnie na dźwięk tego głosu. Nawet
dozorcę przebiegł dreszcz. W Mistrzu Watahy było coś, co wzniecało lęk nawet w
sercach
najbardziej odważnych przywódców i dowódców. Głos wzbudzał echa, jakby mówiący
siedział zgoła gdzie indziej. Jedyną osobą, która nie poddała się niepokojowi,
był stojący
blisko mistrza adiutant, ale o nim też krążyło mnóstwo niepokojących opowieści.
D'Rak pochylił głowę i wyszeptał kilka słów, a jego dłonie zatańczyły nad
kryształem. Dozorcy byli zestrojeni ze swymi osobistymi talizmanami, a on, jako
jeden z
najwyższych rangą, kontrolował samo Oko Wilka. Należało ono do najpotężniejszych
magicznych artefaktów wilczych najeźdźców i oferowało wiele możliwości. Obecnie
korzystano z jednego z pośledniejszych.
Obraz zmienił się. Z początku widać było jedynie ciemną plamę, w której dopiero
po
chwili dozorca rozpoznał biegusa. Niezależnie od koncentracji obraz nie nabrał
ostrości - taka
była bowiem natura tych istot.
Stworzenie trochę podobne do wilka zatrzymało się, obwąchując korzenie drzewa w
poszukiwaniu tropu ofiary. Było ciemniejsze niż zbroje jego panów, ciemniejsze
niż sama
noc. Niewiarygodnie długi, wąski pysk rozchylił się, ukazując ostre jak sztylety
kły, których
błysk kontrastował ostro z mroczną sylwetką. Spomiędzy szczęk zwisał długi,
jakby wężowy
jęzor. Stworzenie podniosło łapę i pazurami długimi jak ludzkie palce zaczęło
drapać wokół
drzewa. Pazury bez wysiłku rwały nawet grube korzenie. Biegus był potężnie
zbudowany i
nie brakowało mu siły; można by pomyśleć, że takie ciężkie stworzenie nie może
być
szybkie, a jednak niewiele innych potrafiło przed nim umknąć.
Dołączył do niego drugi, a potem trzy kolejne zainteresowały się znaleziskiem
pierwszego. Nie można było orzec, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie
stworzenie;
jakby wtapiały się w siebie i wzajemnie przenikały. Tylko dwie rzeczy nie
budziły
wątpliwości: doskonałe nosy i ogromne szczęki. Chwilami wydawało się, że biegusy
składają
się wyłącznie z zębów i pazurów.
Odkrywca nowego tropu skoczył w tym samym kierunku, w jakim minutę czy dwie
wcześniej oddalił się R'Dane. Za nim popędziły pozostałe. Wiele stworzeń wyło
albo ujadało,
powiadamiając swoich pobratymców o pościgu.
- - Pokaż zwierzynę.
- - Tak, Mistrzu Watahy. - D'Rak manipulował chwilę mocą zawartą w Oku i raz
jeszcze pokazał uciekającego człowieka. Twarz R'Dane'a - D'Rak pomyślał kwaśno,
że jest
ona zbyt przystojna - wyrażała czysty strach. Uciekinier wiedział, że biegusy
już go
dopędzają i że nigdzie nie znajdzie ratunku.
- - Jak długo ucieka? - zapytał obojętnie Mistrz Watahy.
- Ponad dzień, panie - odparł jeden z dowódców. Ogromny Mistrz Watahy poruszył
się na krześle, popadając w krótką zadumę. Po paru sekundach odwrócił się do
swojego
adiutanta i oznajmił:
- Zakończ polowanie.
- Panie. - Adiutant przesunął wilczą maskę i wbił wzrok w kryształ. D'Rak zdusił
rozdrażnienie. Tak jak inni dozorcy nie lubił, gdy obcy, zwłaszcza ten obcy,
majstrowali z
talizmanami, z którymi związani byli oni wszyscy. Talizman był życiem tego, kto
go nosił.
Ale skoro Mistrz Watahy postanowił zaszczycie tego przybłędę, zlecając mu
zadanie śmierci,
starszy dozorca nie miał nic do gadania.
Biegusy, gdy coś je poruszyło, zanosiły się wyciem przyprawiającym o obłęd.
Adiutant Mistrza Watahy nadal wbijał wzrok w kryształ i po paru sekundach wycie
osiągnęło
taki poziom, że kilku dowódców musiało zasłonić uszy.
- Dość.
Postać w zbroi cofnęła się, kłaniając Mistrzowi Watahy.
R'Dane obejrzał się, choć wiedział, że nie powinien tego robić, i potknął się na
jakiejś
nierówności podłoża. Przewrócił się i potoczył po ziemi, zatrzymując dopiero na
pniu drzewa.
Siła uderzenia wycisnęła mu powietrze z płuc. Nie mógł się ruszyć.
"Dopadły mnie! Przeklęty niechaj będzie Niszczyciel! Co to za bóg..."
Złapały go delikatne, ale zaskakująco silne ręce. Najpierw pomyślał, że wreszcie
dopadły go biegusy, lecz one w jednej chwili rozdarłyby go na strzępy. Oczy
odmawiały mu
posłuszeństwa; prawdę powiedziawszy, powieki zrobiły się takie ciężkie, że nie
zdołał ich
podnieść. Zdążył jeszcze zobaczyć dwie niewyraźne postacie, które jakby nie
miały twarzy.
Potem zapadła ciemność.
Dziwne, ale zgromadzeni w komnacie wilczy najeźdźcy widzieli tylko bezradnego
żołnierza, który zawiódł swego pana. Obserwowali, jak biegusy dopadają tego
durnia i
okrążają go z wielką radością. Jeden po drugim przyskakiwały do skazańca,
szarpiąc go
zębami i drapiąc pazurami, za każdym razem wracając do kręgu, który stale się
zacieśniał.
Wreszcie przewodnik stada wyrwał się z kręgu, warcząc i patrząc na leżącego
człowieka z mieszaniną żądzy i pogardy. Cofnął się o parę kroków i
znieruchomiał.
Skulona postać kupiłaby sobie kilka chwil życia, gdyby trwała bez ruchu. Stało
się
inaczej. R'Dane chciał się odczołgać, co dla biegusów było oznaką jego słabości.
Przewodnik z rozpędu skoczył na byłego wilczego najeźdźcę. Inne stworzenia z
dzikim wyciem uczyniły to samo.
Kiedy nic nie zostało, nawet skrwawiony strzęp ubrania, Mistrz Watahy podniósł
się
spokojnie, ani trochę nie wzruszony okropną egzekucją, która odbyła się na jego
rozkaz.
- D'Rak, odwołaj biegusy. Reszta... zapamiętajcie sobie to, co widzieliście.
Mistrz Watahy odszedł bez słowa pożegnania, w towarzystwie swojego adiutanta.
D'Rak patrzył, jak inni wychodzą jeden po drugim. Mógłby sam przez cały czas
kontrolować
biegusy. Jego pan kazał zrobić to swojemu adiutantowi, żeby pokazać, iż
przywrócił go do
łask.
Nic dziwnego. D'Shay zawsze był jego faworytem.
Dozorca nawiązał kontakt z biegusami, które wcale nie kwapiły się do powrotu.
Opiły
się krwią i ogarnęła je żądza mordu. Jeden królik to za mało dla takiego dużego
stada. "Może
dam radę załatwić im dwa, a nawet trzy następne - pomyślał dozorca. - To będzie
nawet
zabawne".
Biegusy, ogłupione nagłym zniknięciem ofiary, zataczały bezcelowe kręgi. Kiedy
dotarło do nich wezwanie dozorcy, zawahały się, błyskając zębami, złe, że
wyprowadzono je
w pole i że stało się coś niezwyczajnego.
W końcu przeważył strach i przywiązanie. Przewodnik zawył i zawrócił do psiarni.
Reszta stada podążyła za nim.
Nie widziały stojących obok nich postaci, podtrzymujących nieprzytomnego
Aramitę.
Nawet kiedy jeden biegus otarł się o jasnoszare płaszcze, po prostu odruchowo
odskoczył w
miejsce, gdzie nic mu nie przeszkadzało.
Kiedy ostatni biegus zniknął w oddali, dwie postacie obróciły się ku wschodowi.
Powietrze przed nimi zamigotało i w tkaninie samej rzeczywistości utworzyła się
dziura.
Gdyby D'Rak nadal patrzył w Oko, ujrzałby w oddali wysoką wieżę i masywną bramę,
na
której roiły się trudne do zidentyfikowania stworzenia. Strzegły one Bramy do
Krainy Snów
przed obcymi.
Dwie postacie niosące R' Dane'a przeszły na drugą stronę i dziura zniknęła.
D'Rak miał całkowitą rację w swoim przypuszczeniu. Kraina Snów rzeczywiście była
tyleż stanem umysłu, co czymkolwiek innym. A R'Dane, w tych ostatnich sekundach,
w
końcu się do niej dostroił.
II
- Jesteś pewien, że ta twoja "bezpieczna przystań" naprawdę jest bezpieczna?
Beseen, kapitan irilłiańskiego okrętu korsarskiego "Korbus", pokazał w uśmiechu
ostre smocze zęby. Większość kapitanów z Irillianu albo należała do władających
smoczych
Idanów, albo też była ludźmi, którzy zdobywali szlify pod dowództwem smoków. W
przeciwieństwie do wielu innych przedstawicieli swojego rodzaju, Beseen był
niski, niemal
krępy. Wyglądał jak zwyczajny wojownik odziany w zbroję, z twarzą niemal całkiem
schowaną pod hełmem. Jednak jego żywiołem było morze. Przedkładaj dowodzenie
okrętem
nad lądową wojaczkę i trzeba przyznać, że jako kapitan korsarskiego "Korbusa"
odnosił duże
sukcesy.
- Jak najbardziej, wielmożny Gryfie. Zawijaliśmy tutaj więcej niż tuzin razy.
Aramiccy wilczy najeźdźcy, którzy chlubią się własnymi wyprawami na morze,
uznali tę
zatokę za bezużyteczną. Leży zbyt daleko na południe od centrum imperium w
pobliżu
brakuje wiosek, które mogliby podbić i splądrować. Ale i drugiej strony, ich
potrzeby różnią
się od naszych.
Gryf nie wypytywał go o szczegóły. Na smocze potrzeby zbyt często składały się
rzeczy, o których wolał nie siedzieć. I tak miał kłopoty ze zrozumieniem,
dlaczego niektóre
smcki zostawały żeglarzami. Ogólnie rzecz biorąc, rasa ta opętana b«ła
podświadomym
pragnieniem coraz większego upodabniania się db ludzi, którymi tak często
pogardzała.
Dlaczego na korsarskich okrętach smoki narażają życie w ludzkich postaciach,
skoro w czasie
walki z wrogiem mogą przybrać przyrodzoną im formę, która zapewnia im przewagę?
Beseen, mniej zamknięty w sobie niż większość jego pobratymców, w trakcie
podróży podał
mu kilka powodów. Powiedział, że smok atakujący cudzoziemski statek musi zachovy
wać
taką ostrożność, iż jego moce stają się prawie bezużyteczne. Łup w postaci
dryfującej sterty
połamanego drewna nie jest żadnym łupem. Poza tym dla większości smoków z jego
klanu
długotrwałe unoszenie się w powietrzu jest męczące, a gdzie na oceanie m)głoby
wylądować
dorosłe, w pełni wyrośnięte stworzenie? Utonęłoby, próbując wrócić do ludzkiej
postaci. Z
jakiegoś powodu smoki nie są dobrymi pływakami. I tak, choć klany Błękitnego
Smoka
vyprawiały się na morze, nadal były stworzeniami lądowymi, jak i«h kuzyni, Były
też inne
powody. Kapitan wdał się w wyjaśnienia, lecz Gryf uznał je za nieco mętne i
podejrzane.
Przez całą podróż przypatrywał się smokom na pokładzie "Korbusa" i ton Beseena
bardziej
niż jego słowa przekonał go, że prawdziwa przyczyna polega na tym, że smoki wolą
ludzką
postać. Z ich zachowania i z odpowiedzi na ostrożne pytania lwioptak
wywnioskował, że
niektórzy członkowie załogi nawet nie pamiętają, kiedy po raz ostatni
przybierali smoczą
formę. Co ważniejsze, smoczęta, zwłaszcza po zaznajomieniu się z ludźmi, uczyły
się
przemiany kształtów w coraz młodszym wieku i robiły to z większym powodzeniem.
Gryf
mógł przewidzieć czas, nie tak daleki, kiedy wszystkie smoki będą mogły uchodzić
za ludzi i
w porównaniu z nimi niekiedy wypadać lepiej - przynajmniej od niektórych.
Zastanowił się, czy nie zasugerować tego Beseenowi, lecz szybko zarzucił pomysł.
Załoga już przyglądała mu się czujnie. Mówienie smokowi, że chce być bardziej
ludzki,
równało się zapraszaniu nieszczęścia. Gryf wiedział, że miałby niewielkie szansę
przeciwko
tylu przedstawicielom smoczej rasy.
Tygodnie spędzone na statku były wyczerpujące. Odkładając rozważania nad swoją
teorią na lepszy czas, Gryf zacisnął szponiaste ręce na relingu, gdy bryzgi wody
zmoczyły mu
twarz. Miał mokrą sierść oraz pióra, i nie winił żeglarzy, którzy, rozmawiając z
nim, ustawiali
się po odwietrznej. Brzydka woń doskwierała nawet jemu, a mógł się do niej
przyzwyczajać
przez całe życie.
"Całe życie". Był to kolejny problem, prawdopodobnie największy. Ponad sto lat
wcześniej fale wyniosły Gryfa na brzeg należący do Penacles, Miasta Wiedzy.
Stworzenie
budową przypominające człowieka, ale o twarzy drapieżnego ptaka, z grzywą lwa i
szponiastymi rękami, które czasami pokrywało futro, a kiedy indziej pióra,
naprawdę był
ludzką formą zwierzęcia, ze szczątkowymi skrzydłami - brakowało mu tylko ogona.
Jednak w jakiejś zapomnianej przeszłości zyskał moc i nabył umiejętności
wojownika.
Dysponując magią i talentem dowódczym, zgromadził armię najemników. Mimo
postanowienia, że w miarę możliwości nie będzie walczyć dla gadzich Smoczych
Królów, tak
jemu, jak i jego ludziom wiodło się całkiem dobrze. W tym okresie życia i w
burzliwych
czasach po wycofaniu się z żołnierskiego rzemiosła, zawsze, ilekroć to możliwe,
unikał
morza. Myśl o morzu niemal go paraliżowała - niewiele było rzeczy, które
przepełniały go
takim lękiem, jak te bezkresne błękitne przestrzenie. Wiedział, że jego
przeszłość leży po
drugiej stronie Wschodnich Mórz, ale dopiero niedawno odkrył jej fragmenty i
znalazł
odwagę, by przekroczyć masę wód rozdzielających Smocze Królestwa od jego stron
ojczystych.
Odwaga ta nie ułatwiła samej podróży. Bez chwili przerwy towarzyszyły mu
wspomnienia fal, które przez długi czas rzucały jego na wpół martwym ciałem, nim
w końcu
łaskawie wyrzuciły go na brzeg.
Okręt zmienił kurs, zmierzając ku ukrytej zatoce, co zmusiło Gryfa do
przeniesienia
się w drugi koniec pokładu. Uczynił to zwinnie - chodził jak człowiek, elf czy
smok. Ze
względu na stopy, łączące cechy lwich łap i orlich szponów, nosił nieco szersze
buty, ale
poruszał się z gracją doświadczonego myśliwego. Swobodne ubranie Iwioptaka
pełniło
głównie rolę maskującą, skrywało bowiem wyrostki, które były jego "skrzydłami",
i nogi,
które jak u kota czy ptaka zginały się w kolanie w stronę przeciwną niż u ludzi.
Gryf przez
lata sprawowania władzy w Penacles zaskarbił sobie ogromny szacunek poddanych,
lecz
nadal wstydził się zwierzęcych cech swojej powierzchowności i starał sieje
ukrywać. Ludzie
uznali go za swego, on zaś próbował odwzajemnić ich uczucia, upodobniając się do
nich.
Głupi pomysł, bezsprzecznie, ale nie gorszy od wielu innych.
Na wspomnienie Penacles zamknął oczy. Co sobie o nim myśleli? Porzucił ich, gdy
cały kontynent porwany został przez wir przemian. Smoczy Cesarz nie żył, zabity
z rąk
swojego pobratymca, który też był martwy. Tenże Smoczy Król spustoszył przed
śmiercią
północne ziemie, które jeszcze nie otrząsnęły się po jego najeździe. W sumie
życie straciło
sześciu z koronowanych smoczych władców, a tylko jeden z pozostałych miał
następcę.
Mimo nagłego zwiększenia wpływów, sytuacja ludzkich królestw miała się niewiele
lepiej.
Mito Pica leżało w ruinie, mieszkańcy zostali wycięci albo rozpędzeni przez
uzurpatora,
księcia Tomę, który nadal cieszył się zdrowiem i życiem. W Talaku rządził młody
król
Melicard, kaleki fanatyk, który stracił cześć twarzy i rękę podczas próby
porwania młodych
Smoczego Cesarza. Smoczęta pozostawały pod opieką Cabe'a i Gwen Bedlamów, dwojga
z
najpotężniejszych żyjących magów i bliskich przyjaciół Gryfa. Były również
chronione przez
Zielonego Smoka, jedynego Smoczego Króla sprzymierzonego z ludźmi na
przyjacielskich
zasadach.
Beseen wykrzykiwał rozkazy załodze złożonej z ludzi, smoków i całej gamy innych
ras., JCorbus" powoli, jakby niechętnie wchodził do maleńkiej zatoki. Kapitan
lubił ją, gdyż
trzeba było wykazać się dużym kunsztem żeglarskim, żeby nie wpaść na podwodne
skały.
Twierdził, że jego nurkowie odkryli niezliczone wraki okrętów, którym nie
powiodła się ta
sztuka.
- Książę Morgis na pokładzie! - zawołał jeden z majtków.
Gryf odwrócił się. Po zamachu, zorganizowanym przez wilczych najeźdźców pod
wodzą D'Shaya na Błękitnego Smoka, pana Irillianu, i Gryfa, Smoczy Król
przedłużył
czasowy rozejm z panem - obecnie byłym panem - Penacles. Błękitny Smok miał
flotę
piracką, która od czasu do czasu nękała Aramitów, i to właśnie on użyczył
sprzymierzeńcowi
"Korbusa". Lwioptak postanowił odkryć prawdę o sobie po tym, jak w ostatecznym
starciu z
D'Shayem dowiedział się rzeczy, których sam nie pamiętał.
D'Shay zginął w tym spotkaniu, najwyraźniej szukając śmierci. Lwioptakowi trudno
było w to uwierzyć, choć widział wszystko na własne oczy. Co noc prześladowała
go
wykrzywiona w szyderczym uśmiechu twarz wilczego najeźdźcy. Aramita był ważnym
ogniwem łączącym go z przeszłością - nawet po śmierci.
Książę Morgis pojawił się w polu widzenia. Błękitny Smok nie do końca ufał swemu
sprzymierzeńcowi, dlatego wysłał z nim nowo mianowanego księcia jako towarzysza
i
doradcę. Jak jego poprzednicy, Morgis był synem Błękitnego, choć brak
królewskich
znamion uniemożliwiał mu przywdzianie korony. Pod tym względem Smoczy Królowie
byli
nieustępliwi. Smoczy Król niemal stracił życie, a jego dwaj synowie ponieśli
śmierć - jeden
zginął z ręki drugiego, który następnie padł pod ciosem Błękitnego Smoka.
Ciosem, który
rozdarł mu gardło.
Mimo braku znamion Morgis był prawym smoczym panem. Niemal o stopę wyższy
od Gryfa, który sam szczycił się pokaźnym wzrostem, skórę miał zieloną z
odcieniem
morskiego błękitu, pospolitym wśród jego klanów. Wiele smoków nie wyróżniających
się
królewskimi znakami miało zielonkawą barwę, chyba że ich klany zmieniały ją w
okresie,
gdy smok był jeszcze bardzo mały. Wielu dziedziczyło ubarwienie albo symbole
charakterystyczne dla ich klanów. Na przykład wszystkie smoki z klanu Czerwonego
-
nowego Czerwonego Smoka, gdyż poprzedni dawno temu zginął z ręki szalonego ojca
Cabe'a, Azrana - bez wyjątku pyszniły się krwawoczerwoną karnacją.
Hełm i zbroja w rzeczywistości były łuskową skórą smoka, który za sprawą smoczej
magii przemieniał się w wojownika. Była to postać najbardziej zbliżona do
ludzkiej, jaką
mogła przybierać większość męskich osobników, choć z pokolenia na pokolenie
podobieństwo do ludzi stawało się coraz większe. Morgis, jak wielu innych
młodszych
smoków, wolał ludzkie kształty i wracał do przyrodzonej mu postaci wyłącznie w
sytuacjach
zagrożenia życia. A nawet wtedy czynił to z niechęcią.
- Wielmożny Gryfie - rzekł smok.
Gryf przyznawał, że jego antypatia do smoka po części wynikała z faktu, że -
pomijając kolor - Morgis za bardzo przypominał księcia Tomę. Jak Toma wykazywał
cechy
atawistyczne: miał długi, rozwidlony język i ostre zęby drapieżcy, których nawet
przy
największym przejawie dobrej woli nie można było nazwać ludzkimi. Jego
kunsztowny hełm
był nie tyle ochronnym nakryciem głowy, ile symbolem książęcej władzy. Gryf
widział już
wcześniej proces przemiany kształtów. Gdyby Morgis postanowił to zrobić, smoczy
pysk
wyobrażony na hełmie stopiłby się z jego twarzą, na koniec stając się jego
prawdziwym
obliczem. Nigdy nie widział Morgisa w smoczej postaci, ale podejrzewał, że
zaliczał się on
do najpotężniej zbudowanych smoków.
- - Książę Morgisie.
- - Czy zadecydowałeś już, dokąd wyruszysz, gdy dobijemy do brzegu?
Problem ten trapił byłego pana Penacles od początku podróży. Czy spróbować
zakraść
się do Canisargos, potężnej stolicy imperium Aramitów, czy też szukać Krainy
Snów i Sirvak
Dragoth, dwóch miejsc, o których wspomniał D'Shay i których nazwy trącały teraz
struny
wciąż niedostępnych wspomnień.
- - Na wschód, następnie pomocny wschód.
- - Chcesz tedy znaleźć mityczną Krainę Snów. - Było to stwierdzenie, nie
pytanie, i
wskazówka, że smok znał decyzję jeszcze zanim Gryf ją podjął.
- - Tak - i nie uważam, że są mityczne.
Morgis odwrócił się do Beseena, który, zadowolony, że jego ludzie bezbłędnie
wprowadzili okręt do zatoki, zbliżył się do swoich pasażerów.
- A co ty powiesz, kapitanie? Czy wiesz, gdzie leży owa Kraina Snów?
Beseen syknął z zadumą.
- - Bezsssprzecznie issstnieje. - Skoncentrował się. Smoki, niekiedy będące
perfekcjonistami, starały się bezbłędnie posługiwać ludzką mową. Czasami było to
trudne,
zwłaszcza gdy do głosu dochodziły emocje, dlatego nagminnie zdarzały się
przejęzyczenia i
inne błędy. - Muszą issstnieć, gdyż inaczej wilczy najeźdźcy nie traciliby tyle
czasu i ludzi na
próby ich podbicia.
- - Rzekłeś, jak na realistę przystało. Przyznaję ci rację. - Książę Morgis
uśmiechnął
się. Nie był to przyjemny widok.
Gryf przekrzywił głowę na bok, żeby lepiej widzieć brzeg. Gdyby chciał, mógłby
na
jakiś czas upodobnić się do człowieka z ludzkimi oczami, ale wolał własny wzrok,
dużo
lepszy od ptasiego. Lepiej zostawić zmianę postaci na czas, kiedy naprawdę
będzie tego
potrzebować. Występowanie w ludzkiej postaci przez dłuższy czas było dla niego
męczące, a
przypuszczał, że będzie musiał to zrobić przed końcem poszukiwań - jeśli zostaną
zakończone.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że zginie jeszcze przed natrafieniem na ślad
tajemniczej Krainy Snów i Sirvak Dragoth... i bramy - nagle na niego spłynęło.
Jakiejś ważnej
bramy. Uchyliły się kolejne, długo zamknięte drzwi w jego pamięci. Z radością
witał napływ
takich wspomnień, lecz zarazem to go denerwowało, gdyż często nie mógł ich z
niczym
powiązać.
"Pewnego dnia przypomnę sobie wszystko" - obiecał sobie.
Beseen mówił:
-...brzegu, łódź powróci. Nie możemy przebywać tu zbyt długo. Zawsze istnieje
ryzyko, że trafi tu jakiś awanturnik, może z myślą, iż jego poprzednicy coś
pominęli. Mamy
również własne zadania. Jakieś dziesięć mil na wschód stąd znajdziecie przyjazną
wioskę.
Tam sprzedadzą warn konie.
To stwierdzenie przyciągnęło uwagę Gryfa. Odwrócił się do smoczego księcia,
skupiając błyszczące oczy na fałszywym hełmie.
- Nam?
Morgis uśmiechnął się lekko. Nie spojrzał Gryfowi w oczy.
- Mój pan rozkazał, bym ci towarzyszył. Uważał, że wcześniejsze wspominanie ci o
tej decyzji mijałoby się z celem.
- - Ponieważ sprzeciwiłbym się w dosadnych słowach. Ton smoka zdradzał
rozbawienie.
- - Tak, ten argument też padł.
- - Odmawiam! - Sierść zjeżyła się na grzbiecie Gryfa. Morgis obojętnie wzruszył
ramionami.
- W takim razie kapitan Beseen zawróci "Korbusa" i ruszymy z powrotem
natychmiast po uzupełnieniu zapasów.
Gryf z miny kapitana poznał, że to dla niego coś nowego, ale nie mógł
zaprotestować.
Nie było wyjścia. Gryf w dzień i w nocy borykał się z problemem nadal
niedostępnych wspomnień. Powrót do Smoczych Królestw doprowadziłby go do
szaleństwa.
Nawet w tej chwili brzeg wabił go syrenią pieśnią i, mimo ogromnego wstrętu do
otwartej
wody, niemal gotów był wpław przebyć resztę drogi.
- Zgoda, ale tylko ty. - Nie próbował sobie wyobrażać jazdy w towarzystwie
uzbrojonych po zęby smoczych wojowników, gdyż nawet w przebraniu taki oddział
przyciągałby uwagę.
- Oczywiście. Nie jestem pisklęciem, wielmożny Gryfie. "To się dopiero okaże" -
pomyślał cierpko były władca. On w razie potrzeby mógł owinąć się płaszczem czy
przybrać
ludzką postać. Ale jak ukryć wysokiego, barczystego smoka, który wygląda jak
wojownik w
pełnej zbroi?
Książę uprzedził jego zastrzeżenia.
- Mój pan dał mi dwa takie, żeby ułatwić nam podróż. Jeden z majtków, człowiek,
przyniósł dwa płaszcze. Gryf był pełen podziwu. Morgis, a może sam Błękitny
Smok,
zaaranżował wszystko tak, by nie miał czasu na wymyślenie jakiego bądź solidnego
argumentu.
- Płaszcze iluzji. Jak zrozumiałem, ich zrobienie wymagało nie lada zachodu, ale
powinny zapewnić nam bezpieczeństwo. - Płaszcze miały nadać im taki wygląd, jaki
sobie
wyobrażą. Na pozór zwyczajne, były istnym magicznym majstersztykiem.
Przez krótką chwilę lwioptak zastanawiał się nad nowymi możliwościami, jakie
otwierały te części odzieży. W takim płaszczu mógłby wejść do Canisargos bez
zwracania
niczyjej uwagi, a stamtąd...
Co dalej? Co zrobi, znalazłszy się wśród wrogów, z których niewątpliwie cześć
potężniejsza będzie od niego? Nie, lepiej trzymać się pierwotnego planu i szukać
mieszkańców Sirvak Dragoth. Wilczy najeźdźcy mogą zaczekać - co prawda nie w
nieskończoność. Byli mu to winni, choćby tylko za ukradzione wspomnienia.
Beseen wziął płaszcze i podał je pasażerom.
- Tutejsze style różnią się tak samo, jak na naszym kontynencie. Jeśli
wybierzecie strój
na przykład z Penacles czy z Irillianu i pominiecie wyróżniające go cechy,
powinno być
dobrze. Budowę cielesną pozostawiam waszemu wyborowi.
Gryf obejrzał płaszcz. Był swobodny, skrojony w ten sposób, żeby nie krępować
ruchów podczas walki. Nie powinno być problemów z noszeniem pod nim mieczy.
Mogli
również wyobrazić sobie broń, ale gdyby wpadli w tarapaty, iluzoryczne miecze
byłyby
raczej mało skuteczne.
Morgis i Gryf założyli płaszcze. Przez kilka sekund lwioptak miał kłopoty ze
skupieniem spojrzenia na towarzyszu. Książę stał się rozmytą plamą, która
wreszcie przyjęła
kształt wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny o przeszywającym spojrzeniu
niebieskich
oczu. Po jego twarzy pełzał zadufany uśmieszek i Gryf nie mógł powstrzymać
myśli, że
często spod maski iluzji wyziera prawdziwa osobowość. To skłoniło go do
zastanowienia, co
zobaczy książę, kiedy popatrzy na niego.
Kapitan Beseen, zawsze chętny do pomocy, kazał przynieść zwierciadło. Ktoś
znalazł
jedno wśród "skarbów", które korsarz miał jeszcze na sprzedaż, i przyniósł je na
pokład.
Morgis przejrzał się pierwszy i z zadowoloną miną podał lusterko Gryfowi.
Twarz, która na niego spojrzała, lekko różniła się od tej, która się pojawiała,
gdy
zmieniał kształt na ludzki. Widocznie pamięć go zawiodła, ale nie mógł się
skarżyć na
powierzchowność. Arystokratyczny, choć wydatny nos na szczęście podnosił cechy
fizjonomii zamiast im szkodzić. Włosy miał jasne, a oczy wąskie i ciemne. W
przeciwieństwie do smoka, który zrezygnował z zarostu, jego iluzoryczny
wizerunek pysznił
się małą, zadbaną bródką.
Jej widok nasunął mu pewną myśl.
- - Lepiej, żebyśmy zbyt długo nie przebywali z nikim niegodnym zaufania, bo
zacznie się zastanawiać, dlaczego nie golimy się ani dlaczego nasze włosy nigdy
nie są
rozwichrzone.
- - Racja. Powinniśmy także zatrzymać lustro, tak na wszelki wypadek. - Czary
maskowały ich rzeczywisty wygląd, lecz silna wola, świadoma lub podświadoma,
mogła w
widoczny sposób wprowadzić zmiany w iluzji. Płaszcze były dalekie od
doskonałości.
Gryf poprawił przyodziewek. Iluzoryczne moce rozciągnęły się na samą opończę.
Zamiast dziwnie skrojonego okrycia miał na sobie zwyczajny płaszcz dojazdy
konnej z
kapturem. Praca, jaką włożył w to Smoczy Król czy jego magowie, naprawdę budziła
podziw.
Jeden z członków załogi okrętu podszedł do Beseena, stanął na baczność i
zasalutował.
- - Łódź przygotowana, kapitanie.
- - Doskonale. Panowie? - Smok skłonił się i wskazał, w którą stronę mają się
skierować.
W szalupie mogło się zmieścić dwunastu ludzi, ale prócz nich płynęli tylko
czterej
wioślarze. Zapasy już załadowano, a samą łódź spuszczono na wodę. Wioślarze
czekali
cierpliwie, podczas gdy pasażerowie schodzili ze statku.
- Niechaj Smok z Głębin ma was w opiece! - zawołał z pokładu Beseen.
Książę pomachał mu na pożegnanie, a potem łódź ruszyła do brzegu. Gdy się
zakołysała, byłego pana Penacles przeniknęło wewnętrzne drżenie. Woda! Aż za
dobrze
pamiętał koszmar, jaki przeżywał w drodze na spotkanie z Błękitnym Smokiem.
Teraz wcale
nie było lepiej. Solidny pokład "Korbusa" zapewniał mu przynajmniej poczucie
bezpieczeństwa. Ta łódź - ta łupina - była taka lekka, że każda kolejna fala
groziła jej
wywróceniem. Jednakże przeprawa minęła bez przygód i wkrótce dobili do brzegu.
Jeden z wioślarzy dał znak, że mogą bezpiecznie wysiadać. Gryf przeklął w
myślach
morską wodę, która omywała mu wysokie buty i bryzgała w twarz. Morgis też nie
wyglądał
na szczęśliwszego - dziwne, zważywszy, że pochodził z morskiego plemienia. W
przeciwieństwie do Smoczego Króla, zdecydowanie wolał przebywać na lądzie.
Marynarze wynieśli zapasy na brzeg, zasalutowali księciu i zepchnęli szalupę na
wodę. Gryf i jego towarzysz odprowadzili ich wzrokiem, a potem pozbierali
ekwipunek i
odwrócili się, by rozejrzeć się po brzegu.
Stali u stóp stromego zbocza porośniętego trawą. Gdyby nie nachylenie, byłoby to
niezłe pastwisko. Beseen powiedział, że dziesięć mil stąd na wschód leży
przyjazna wioska.
Czekał ich długi, choć nie straszny spacer. Gdyby to były wulkaniczne Piekielne
Równiny,
pokonanie dziesięciu mil przerastałoby ich możliwości.
Gryf rzucił okiem przez ramię na "Korbusa", który już ruszał w drogę. Westchnął
i
upewniwszy się, że ekwipunek pewnie tkwi mu na plecach, wbił w ziemię szponiaste
dłonie.
Grunt był twardy i zapewniał solidne oparcie. Morgis podążył za nim i wkrótce
wspinaczka
przerodziła się w wyścig ku krawędzi zbocza.
Smok wygrał, ale tylko dzięki stosunkowo wysokiemu wzrostowi i myśli, która
nagle
wpadła Gryfowi do głowy: że zwycięzca może zobaczyć na szczycie buty jakiegoś
wędrowca,
który wcale nie musi okazać się przyjaźnie usposobiony.
Po zakończeniu wspinaczki stwierdzili, że milę czy dwie od brzegu trawa ustępuje
drzewom, które gęstniejąku północy i wschodowi. Gryf pomyślał, że to piękny
widok. Smok
natomiast uznał, że jest nudny i odwrócił się, żeby zerknąć na "Korbusa", który
już powinien
być na otwartym morzu.
- Gryfie!
Lwioptak okręcił się napięcie, zaintrygowany brzmieniem głosu smoczego
towarzysza.
"Korbus" wyszedł z naturalnego portu i kierował się na zachód. Na horyzoncie
pojawiły się inne okręty. Obaj byli pewni, że nie są to smoczy korsarze, choć z
tej odległości
ledwo je było widać.
- Zobaczyli go - zaklął Morgis. - Patrz! Próbują przeciąć mu drogę!
Tak było. Kapitanowie trzech okrętów zmienili kurs, żeby uniemożliwić mu
ucieczkę.
Jeśli Beseen spróbuje zawrócić do Smoczych Królestw, wpadnie prosto w ich sieci.
Smok
mógł liczyć, że prześcignie wrogie okręty, albo też skręcić na południe i
płynąć, dopóki nie
zrezygnują z pościgu. Jeśli istniało jakieś inne rozwiązanie, to Gryf o nim nie
wiedział. Był,
nie ukrywając, ignorantem w sprawach taktyki walki na morzu, ale przecież wojna
morska nie
mogła aż tak bardzo różnić się od działań lądowych, prawda?
- Dlaczego kilku żeglarzy nie przemieni się w smoki? Są dość blisko brzegu, by
bezpiecznie wylądować po zakończeniu bitwy.
Morgis potrząsnął głową.
- - Smok byłby dla nich wymarzonym celem. Jak zrozumiałem, Aramici mają swoje
sztuczki. Beseen jest dobrym kapitanem. Gdyby uznał, że może zwyciężyć, już by
przystąpił
do walki.
- - Aha. - Gryfa ogarnął niepokój. Zastanawiał się, co takiego może zniechęcić
korsarza do ataku na wilczych najeźdźców.
Smok znieruchomiał i syknął ze złością.
- - Ocochodzi,Morgisie?
- - Lepiej nie czekajmy, żeby zobaczyć, czy Beseen wyrwie się z tej matni.
Oddalmy
się stąd jak najbardziej. Aramici wiedzą, że "Korbus" wypłyną] z zatoki. Nie
wątpię, że będą
chcieli sprawdzić, po co tu zawijał.
Gryf pokiwał głową. Lekceważenie wilczych najeźdźców byłoby niemądre. Niejeden
przypłacił to życiem. Tylko przemyślność generała Toosa, byłego
głównodowodzącego sił
Gryfa, a obecnie jego następcy, uchroniła Iwioptaka i Błękitnego Smoka przed
powolną
śmiercią z rąk D'Shaya.
Odwrócili się i pomaszerowali na wschód. Z wcześniejszych słów kapitana
wynikało,
że wioskę nietrudno znaleźć, co oczywiście znaczyło, iż znajdą ją również wilczy
najeźdźcy,
którzy ruszą ich tropem. Z tego względu musieli dotrzeć tam jak najszybciej,
kupić
przyzwoite wierzchowce i pojechać dalej. Dopiero gdy znajdą się w gęstej kniei,
która, jak
mówił Beseen, ciągnęła się daleko, dafeko na wschód, będą mogli odpocząć.
Podróż przebiegała spokojnie, ale działała na nerwy. Gryf nie potrafił
powiedzieć, co
takiego niepokoi go w otaczającym ich i stale gęstniejącym lesie. Cokolwiek to
było,
wyprowadzało z równowagi również księcia Morgisa. Dokuczliwe wrażenie
lwioptakmógł
opisać tylko w jeden sposób - że ze wszystkich stron są obserwowani przez milion
oczu.
Oczu, które niekoniecznie musiały być przyjazne.
Dwaj podróżnicy z ogromną ulgą powitali wioskę.
Zwała się Resal i nawet na pierwszy rzut oka sprawiała przygnębiające wrażenie.
To
tutaj wedle słów Beseena mieli kupić konie - jeśli tylko jakieś tu będą. Na
wioskę składało się
nie więcej niż tuzin lepianek, które tylko z dużą dozą optymizmu można było
nazwać
domami, i parę innych chałup nie zasługujących na to miano. Sklecone byle jak z
kamieni,
błota i słomy, wyglądały tak, jakby lada chwilamiały się rozsypać. Między tymi
budami
ciągnął się pas błota. Gryf i Morgis woleli brnąć w wysokiej trawie niż taplać
się w tej
namiastce drogi. Po wiosce kręciło się kilka zaniedbanych zwierząt, ale nie było
wśród nich
koni. Nigdzie nie było widać koni. Wieśniacy w prostych zgrzebnych strojach
wykonywali
różne gospodarskie obowiązki, lecz robili to bez cienia zaangażowania, jakby nie
wierzyli w
sens pracy i niewiele dbali o własne życie. Ożywili się dopiero wtedy, gdy
wreszcie dostrzegli
przybyszów.
Zdaniem Gryfa, wbrew zapewnieniom Beseena postawa nieszczęsnych mieszkańców
Resalu wcale nie była przyjazna. Morgis nie dostrzegał niczego niewłaściwego w
ich
nastawieniu, prawdopodobnie dlatego, że praktycznie na wyścigi spełniali ich
życzenia. Jako
członek smoczej rodziny królewskiej był do tego przyzwyczajony. Gryf zastanawiał
się, czy
byliby równie skorzy do pomocy, gdyby Morgis ukazał im się w smoczej postaci. Z
oszczędnych słów Beseena wynikało, że kapitan wysyłał do wioski tylko kilku
zaufanych
ludzi.
Po pewnym czasie Gryf zdał sobie sprawę, że mają do czynienia z podbitymi,
upodlonymi ludźmi. Brakowało im pewności siebie, kiedy pojawiał się ktoś ufny w
swoją
siłę. Gdy weszli do wioski, dzieci przerwały zabawę i wytrzeszczyły na nich
ponure ślepka.
Dorośli przestali pracować - kobiety zniknęły w chałupach, mężczyźni zaś stali w
milczeniu,
spodziewając się najgorszego. Kiedy dowiedzieli się, że wędrowcy nie zostaną na
noc i
potrzebują tylko dwóch koni, paszy i jedzenia, jak najszybciej dali im wszystko,
byle tylko
obcy wyruszyli w drogę.
Korsarzom los tych ludzi był obojętni, ale Gryf przejął się ich niedolą. Niemal
uciekł
się do użycia siły, żeby zmusić do przyjęcia zapłaty staruszka, który przywiódł
konia -
najwyraźniej dla niego cennego - i próbował oddać mu go za darmo.
Taki stan rzeczy był niecnym dziełem Aramitów. Wiecznie zastraszone dzieci i
tchórzliwi dorośli gotowi byli zrobić wszystko w zamian za pozostawienie ich w
spokoju. Był
to kolejny dowód świadczący przeciwko wilczym najeźdźcom - jakby Gryf
potrzebował ich
więcej, by nimi gardzić.
- Powinniśmy ruszać. Mamy nie więcej niż dwie, może trzy godziny do zachodu
słońca. - Morgis już dosiadał wierzchowca. On też miał dość wioski. Była zbyt
niechlujna.
Lepiej ryzykować w nieznanym lesie, niż nocować w takim brudzie - nawet jeśli
wieśniacy
wyłazili ze skóry, żeby im dogodzić.
Gryf odgadł te myśli, patrząc na twarz smoka, i znów był zdumiony, że złudne
oblicze
jest równie wymowne co prawdziwe. Uświadomił sobie, że jego fizjonomia też może
zdradzać pogardę, jaką wzbudziła w nim wielkopańska postawa księcia. Zmusił się
do
przybrania obojętnej miny.
Nie powiedzieli nikomu, dokąd jadą, chód dali do zrozumienia, że pociągną na
północ. Nie sposób było powiedzieć, czy w wiosce są aramiccy szpiedzy, ale
fałszywe
informacje mogły na krótki czas zmylić ewentualny pościg.
Wieśniacy tłumnie wylegli, żeby ich pożegnać. Ich oczy jaśniały radością. Za
wioską
Morgis pokazał Gryfowi pal wbity w ziemię. Był gruby jak męska noga i co
najmniej stopę
wyższy od smoka. Szczyt wieńczyło prymitywne wyobrażenie wilka lub jakiegoś
podobnego
stworzenia.
- Interesujące dzieło, nie sądzisz?
Gryf miał wrażenie, że maszkara wodzi za nim wzrokiem. Patrzył w jej ślepia jak
zaczarowany, nawet odwrócił się w siodle.
Otworzyły się kolejne drzwi uwalniające wspomnienia.
Morgis, który wysunął się do przodu, obejrzał się i wstrzymał konia, co wcale
nie było
łatwe. W przeciwieństwie do ludzi, wierzchowiec wiedział, kto siedzi na jego
grzbiecie i bez
przerwy sprzeciwiał się woli smoczego jeźdźca.
- - Gry... Co się stało?
- - Niszczyciel.
- - Słucham?
- - Niszczyciel. Naczelny bóg Aramitów. Zwą go żyjącym bogiem. - Gryfa
przeniknął chłód. Zmusił wierzchowca do szybszego kroku i zrównał się z
Morgisem.
- - To tylko totem. Poza tym, czym się przejmować? Z doświadczenia wiem, że
większość bogów nie ingeruje w życie śmiertelników. Jakiż sens miałoby bycie
bogiem,
gdyby się miało dużo do roboty? - Morgis wyszczerzył zęby. Wyglądał nie bardziej
sympatycznie niż przed założeniem płaszcza.
Lwioptak potrząsnął głową, próbując pozbyć się uczucia, jakie go opadło, gdy
spojrzała na niego ta rzeźba... nie, to śmieszne! Jak po wiedział jego
towarzysz, to tylko
totem, bezduszny kawałek drewna. A jednak nowe wspomnienia napawały go grozą,
choć nie
pamiętał niczego, co mogłoby uzasadnić to uczucie.
- - W takim razie Niszczyciel - rzekł wreszcie - jest inny.
- - Inny?
Coś... zasłyszana dawno temu opowieść... Opowieść, której nie mógł sobie
przypomnieć.
- Niszczyciel osobiście interesuje się swoim ludem. Kontroluje go. I jak mówią,
to on
kieruje poczynaniami wilczych najeźdźców.
Morgis zmarszczył brwi.
- Nie sugerujesz chyba...
Gryf pokiwał głową, zwracając wzrok na leżące przed nimi ziemie, nad którymi
czuwała - którymi rządziła - jedna zła istota.
- Tak. Niedługo może się zdarzyć, że nadepniemy na odcisk - albo na pazur -
pewnego
prawdziwego, bardzo mrocznego boga.
III
Gdyby nie fakt, że znajdowali się na obcym lądzie, gdzie wszyscy i wszystko
stanowiło potencjalne zagrożenie, obaj jeźdźcy byliby znużeni podróżą. Krajobraz
był tak
monotonny, że czasami podróżnicy nie mogli oprzeć się wrażeniu, iż nie posuwają
się
naprzód, tylko zataczają kręgi. Wszystko wyglądało tak samo. Gryf niemał tęsknił
do
zmierzchu, choćby dlatego, że zachód słońca miał zmienić wygląd otoczenia.
Morgis odchylił się w siodle.
- Rozbijemy obóz czy wolisz jechać dalej? Ja nie muszę się zatrzymywać, a konie
skore są do dalszej drogi.
Była to prawda. Obaj mieli pewne kłopoty z panowaniem nad wierzchowcami.
Chciały puścić się cwałem, a ani Gryf, ani jego towarzysz nie mieli zamiaru na
to pozwolić.
Dzika galopada przez ciemny las nie byłaby zbyt mądra.
Gryf zastanowił się nad słowami księcia.
- - Jedźmy, dopóki się nie ściemni. - Wskazał na niebo. - Dzisiejszej nocy
pokaże się
tylko Hestia, i to ledwie w kwadrze. Nie mam ochoty jechać przez ten las, gdy
nie będzie nic
widać.
- - Tu nie ma na co patrzeć. Las jest pusty.
- - Zastanów się, dlaczego.
Morgis zamilkł. Gryf mógł bez przeszkód pogrążyć się w rozmyślaniach. Dlaczego
las
był pusty? Nawet normalne odgłosy natury - ptaków i nocnych zwierząt - były
stłumione.
Może było to normalne na tak słabo zasiedlonym obszarze? Może dawne podboje
Aramitów
w tej części kontynentu przyczyniły się do tak znacznego zdziesiątkowania
zwierzyny, że
stada jeszcze nie zdążyły się odrodzić? Wyjaśnienie takie pozostawiało wiele do
życzenia,
gdyż bytność tej hipotetycznej armii odcisnęłaby swoje piętno również na samym
lesie.
Musieliby napotykać wycięte lub spalone drzewa czy też ścieżki wydeptane przez
wojowników.
Gryf zesztywniał, po raz pierwszy bowiem w lesie zapadła zupełna cisza. Grobowa
cisza.
Ledwie widoczny w mroku Morgis ściągnął wodze i wyciągnął rękę. Wskazał na
północ. Gryf wstrzymał wierzchowca, skoncentrował się i w panującej ciszy
usłyszał
cichutki, słaby odgłos. Szczęk metalu.
Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Lwioptak rozejrzał się, jego wzrok spoczął na
gęstych zaroślach po prawej stronie. Pokazał je smokowi, zsiadł z konia i
poprowadził go ku
kępie. Morgis podążył za nim. Ukryli zwierzęta w krzakach i zmusili je do
położenia się na
ziemi.
Było bardzo ciemno, ale to działało na ich korzyść. Istniała duża szansa, że
prędzej oni
dostrzegą intruzów niż oni ich.
Nie musieli długo czekać. Szczęk metalu stawał się coraz wyrazniejszy, podobnie
jak
odgłosy czynione przez ludzi i konie. Morgis położył rękę na ramieniu Gryfa,
kiedy w
pobliżu przejechał pierwszy z konnych.
Lwioptak nie widział hełmów - ludzie przypominali rozmyte plamy - lecz wiedział,
że
to wilczy najeźdźcy. W jakiś nieuchwytny, a zarazem dobitny sposób sugerowała to
ich
postawa. Niemal mógł sobie wyobrazić, o czym myślą. Było ich co najmniej
dziesięciu, być
może dwa razy tylu. Ciemność uniemożliwiała dokładne policzenie, ale nie sądził,
by jego
ocena zbyt mocno mijała się z prawdą.
W pewnym momencie poczuł, jak coś próbuje wniknąć do jego umysłu. Subtelnie,
niemal niezauważalnie. Gryf wzniósł barierę i zmylił badawczą sondę - ten, kto
ją zapuścił,
odniesie wrażenie, że w lesie nie ma nikogo obcego. Odwrócił się niespokojnie do
księcia,
który uspokajająco pokiwał głową; on też wyczuł intruza. Z patrolem jechał jakiś
czarnoksiężnik, podobny do tego, który ostatnim razem towarzyszył D'Shayowi.
Tego, który
poniósł śmierć, gdy golemy Gryfa przypadkowo zmiażdżyły jego talizman. Dozorca?
Chyba
tak brzmiała ich nazwa. Aramici mieli z sobą dozorcę.
Wiedział też, dokąd zmierzają. Byli w drodze do wioski, w której zakupili konie,
co
oznaczało, że chcieli sprawdzić, czy ktoś nie wysiadł z "Korbusa".
Minął ich ostatni jeździec. Gryf w myślach odliczał sekundy. Morgis wreszcie
zmęczył się czekaniem i już miał wstać, gdy lwioptak przycisnął go do ziemi.
Zdążył w
ostatniej chwili - gdy tylko grzbiet smoka skrył się za osłoną liści, pojawiło
się kilku
następnych wilczych najeźdźców. Były władca Penacles spodziewał się czegoś
takiego.
Ostatnia grupa jechała w odwodzie. Taktyka miała na celu wywabienie
nieprzyjaciela z
kryjówki. Przekonani, że minął ich cały patrol, mogliby zdradzić swoją obecność,
a wówczas
zostaliby wzięci w dwa ognie.
Stało się jasne, że mieli mniejszą przewagę niż przypuszczali. Jakimś sposobem
wieści z okrętów w niecały dzień dotarły do jednej ze strażnic. Lwioptak nie
miał
wątpliwości, że gdy tylko patrol dowie się, iż dwóch obcych nabyło konie
zaledwie dziesięć
mil od zatoki, wiadomość rozejdzie się równie szybko. Nie mogli nawet zakładać,
że mają
tyle czasu, ile ten patrol potrzebuje na dotarcie do wioski, przesłuchanie
mieszkańców i
pościg. Skoro łączność była tak wyśmienita, inny patrol mógł już czekać gdzieś z
przodu, aby
przeciąć im drogę.
Tym razem czekali znacznie dłużej, zanim pomyśleli o wstaniu. Wreszcie Gryf
podniósł się bezgłośnie, omiatając wzrokiem otaczające ich drzewa. Przenikało go
dziwne
uczucie, jakby nie byli sami wbrew pewności, że wszyscy Aramici są już daleko.
Miał
wrażenie, że obserwują go niezliczone oczy, ze wszystkich stron.
Morgis wstał, przeciągając obolałe mięśnie. Nie był przyzwyczajony do kulenia
się w
kryjówce i był na to zbyt potężnie zbudowany.
- - Proponuję jechać dalej, dopóki konie wytrzymają, i odsapnąć w jakimś
bezpiecznym miejscu.
- - Moglibyśmy użyć płaszczy iluzji. Upodobnić się do otoczenia... Nie, i tak
konie
by nas zdradziły. - Gryf pokręcił głową. - Nie mamy wyboru. Jedziemy dalej, ale
zatrzymamy
się w chwili, gdy któryś z nas zacznie kiwać się w siodle. Jeśli jeden będzie
miał dość,
natychmiast powie to drugiemu.
Książę przytaknął.
- Zgoda.
Dosiedli koni i po krótkiej naradzie ruszyli prosto na wschód. Morgis proponował
południowy wschód, ale Gryf był pewien, że to, czego szuka, leży bardziej na
północ. Z jazdą
na północny wschód wiązało się ryzyko, że znajdą się zbyt blisko zaludnionych
terenów
imperium wilczych najeźdźców.
Hestia płynęła po niebie, zalewając las mdłym blaskiem. Podróżnicy wdzięczni jej
byli za skąpą poświatę, która zapewniała im względną osłonę, ale zarazem
chcieliby widzieć
dalej niż na kilka tylko kroków.
Przez cały czas Iwioptaka nie opuszczało wrażenie, że są obserwowani.
Droga wlokła się w nieskończoność. Gryf co rusz spoglądał na samotny księżyc,
próbując ocenić, z jaką prędkością się posuwają i ile jeszcze czasu zostało do
wschodu słońca.
Za trzecim razem zmrużył oczy. Czy dotychczas księżyc nie jaśniał po ich lewej
stronie? Jeśli
tak, to co robił za ich plecami? Na księżycu można było polegać. Podążał
ustaloną ścieżką i
nigdy z niej nie zbaczał. Nie miotał się po całym niebie jak jakiś
postrzeleniec.
Jeśli wiec księżyc nie zbłądził, to znaczyło, że oni kierują się... na południe?
- Mamy problem. - Morgis wypowiedział na głos wewnętrzne stwierdzenie Gryfa.
Lwioptak oderwał oczy od zbłąkanego księżycai spojrzał do przodu, w stronę
wskazywaną
przez smoka. - Nie przejedziemy przez ten gąszcz.
Było to trafne określeniem tego, co tarasowało im drogę. Ścieżka zniknęła.
Patrzyli na
gęstwinę krzaków i pnączy tak splątaną, że przedarcie się przez nią zajęłoby
dzień z okładem.
- - Nie używaj magii - przestrzegł Gryf.
- - Nie musisz mi tego mówić - syknął Morgis. - Każdy czar o sile umożliwiającej
zrobienie wyłomu w tych chaszczach byłby jak dmuchanie w róg, jak sygnał dla
naszych
przyjaciół w czerni. Z tego samego względu ogień też odpada. Myślisz, że
powinniśmy
wyrąbać sobie drogę?
- - Myślę, że powinniśmy to objechać.
- - Którędy? - Książę rozłożył ręce. - Ciągnie się i ciągnie bez końca. Dlaczego
nie
zobaczyliśmy tego wcześniej?
Uczucie, że są obserwowani, przybrało na sile.
- - Nie... nie wiem. Westchnienie.
- - Będziemy musieli...
Gryf nie prosił o skończenie zdania. Morgis patrzył do tyłu. Lwioptak odwrócił
się w
siodle... i ujrzał mur roślin równie gęstych, jak te z przodu.
- Na Smoka z Głębin! - zaklął cicho smok. - Zasadzka! Zwrócili konie w prawo -
na
zachód. Kolejna ściana zieleni powitała ich zmrużone oczy. Skręcili w przeciwną
stronę i
stwierdzili, że ostatnia droga ucieczki również została odcięta.
Wtedy zaczęły się szepty.
Z początku nie zwrócili na nie uwagi, bardziej przejęci znalezieniem wyjścia nie
wymagającego posługiwania się magią. Ta bowiem natychmiast zaalarmowałaby
Aramitów.
Później pomyśleli, że to wiatr szemrze w splątanych konarach i pnączach. Dopiero
po paru
minutach stwierdzili, że to wcale nie wiatr.
- - Wpadliśmy w pułapkę - mruknął Morgis.
- - Ale nie wilczych najeźdźców.
- - No to czyją?
Gryf nie odpowiedział, bardziej zajęty próbą rozszyfrowania szeptów. Było to
niemożliwe, gdyż ciche głosy paplały tak szybko, że rozróżniał tylko jedno czy
dwa słowa, a
nawet ich znaczenia nie był pewien.
- -... mamy... Tzee... pewne jest...
- -...dlaczego... martwy... Tzee... wrócił...
- -... szansa... pokuty... zemsta...
- -...zemsta... Tzee...
- -...moc... znowu... dla... Tzee...
Szepty brzmiały bezładnie, głosy mówiły jeden przez drugi. Jakby jedna osoba
została
podzielona na kilkanaście części i próbowała rozmawiać z sobą.
Gryf usłyszał szelest i, odwróciwszy się szybko, zobaczył, że książę zdejmuje
płaszcz.
Iluzja człowieka zniknęła. Nagle zapadła cisza, jakby niewidzialnym przeciwnikom
odjęło
mowę na widok smoka.
- Weź to. - Morgis rzucił mu płaszcz.
Szepty zaczęły się na nowo, choć teraz pobrzmiewał w nich inny ton, jakby
musieli na
gwałt podjąć decyzję.
- -...smok... jeden z jego... Tzee...
- -...zatem obaj...
- -...będą/będziemy... rosnąć...
- -...moc... Tzee...
- -...moc...
- -...moc... Tzee... Szepty złowróżbnie ucichły.
Morgis szybko zsunął się z siodła i podał wodze towarzyszowi.
- Cofnij się. Zmienię kształt.
Gryf chciał zaprotestować, ałe smok już się przemieniał. Zbroja jakby zmiękła i
skręciła się. Ręce i nogi wykrzywiły się pod nieludzkimi kątami i urosły. Palce
przemieniły
się w szpony. Na plecach księcia pojawiły się maleńkie skrzydła, które po chwili
rozłożyły się
i powiększyły. Morgis opadł na cztery kończyny. Już zajmował większą cześć
wolnej
przestrzeni.
Misterny smoczy pysk na hełmie księcia powoli osunął się w dół, stopniowo
przekształcając się w prawdziwe oblicze smoka. Morgis, już niemal całkowicie
przeobrażony,
nadal się powiększał.
Gryf spojrzał w niebo i zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że nad ich więzieniem
tworzy
się baldachim ze splątanych gałęzi. Niewidoczni "szeptacze" znów toczyli swoją
niesamowitą
rozmowę, a ich głosy zdradzały nową siłę, nową pewność siebie. Lwioptaka nagle
opadło
straszliwe przeczucie. Jedną ręką zmagając się z dwoma szalejącymi końmi, drugą
podniósł
ku niemal zamkniętemu baldachimowi zieleni i zaczął manipulować polami mocy. Nic
się nie
stało.
Rozległ się krzyk, potem w głosach "szeptaczy" zabrzmiał triumf i poczucie
władzy.
-...nasz... Tzee... nareszcie...
Nagle koń stanął dęba, wyrzucając Gryfa w powietrze. Ale lwioptak nie przeżyłby
wielu lat służby jako najemnik, gdyby nie nauczył się błyskawicznie reagować w
każdej,
nawet najbardziej zaskakującej sytuacji. Uderzył o ziemię i przeturlał się, żeby
złagodzić
upadek. Z rozpędem wpadł na żywą ścianę więzienia. Otworzył oczy i przetoczył
się na bok,
o włos unikając kopyt drugiego spłoszonego rumaka.
Sam Morgis kulił się tam, gdzie Gryf widział go przed chwilą, jęcząc i drąc
ziemię
palcami. Powrócił do swej ludzkiej postaci i był w szoku spowodowanym nagłą
przymusową
przemianą.
Głosy zabrzmiały radośnie, a ich monotonny, teraz zgoła nierozpoznawalny szmer
zaczął nienaturalnie naciskać na umysł byłego monarchy. Gryf zaczął zapadać się
w głąb
siebie, szukając przed nim ucieczki. Jego ręce, gmerające bezcelowo po ziemi,
natrafiły na
kółko z dwoma maleńkimi gwizdkami, które wypadło mu z kieszeni. Wspomniał czas,
kiedy
klany Czarnego Smoka i jego fanatyczni ludzcy zwolennicy oblegali Penacles.
Pewnej
straszliwej nocy smoki wzbiły się w niebo i przypuściły zmasowany atak. Penacles
z
pewnością uległoby tej nawale, gdyby jego władca nie posłużył się trzecim
gwizdkiem, który
pierwotnie wisiał wraz z pozostałymi. Gwizd wezwał ptaki ze wszystkich stron.
Była ich taka
liczba, że smoki nie mogły się ukryć. Dziesiątkowały pierzastych wojowników, ale
same też
ponosiły straty. Niewyobrażalne stada ptaków otaczały ogromne bestie, zadając im
rany
tysiącami ostrych dziobów.
Smocza szarża zakończyła się sromotną porażką, co unicestwiło nadzieje Czarnego
Smoka na szybkie zwycięstwo.
Gryf nawet nie sprawdził, który z dwóch gwizdków ma w ręku. Podniósł go do
dzioba, aż nazbyt dobrze świadom, że zaświstanie byłoby dużo łatwiejsze w
ludzkiej postaci,
niż w tej iluzorycznej. Ale jak tarzający się po ziemi Morgis, on też nie mógłby
się
przemienić, zwłaszcza nie teraz, kiedy z trudem zachowywał przytomność. Pamiętał
tylko, że
musi wtłoczyć powietrze do gwizdka. Dmuchnąć, i to natychmiast.
Resztkami sił zmusił się do otoczenia umysłu mentalną barierą. Było to o wiele
trudniejsze niż wcześniej, kiedy blokował przypadkową sondę wilczego najeźdźcy.
Mimo
wszystko bariera powoli nabrała kształtu i stopniowo umacniała się, coraz to
szybciej, aż
znów odzyskał władzę nad sobą. Zacisnął gwizdek w ręce i nawet udało mu się
przybrać
półludzką formę.
Wsunął gwizdek w dopiero co ukształtowane usta i dmuchnął. Dmuchał, dopóki
niemal nie omdlał z braku powietrza.
Gdy skończył, gwizdek rozsypał się w pył w jego dłoni.
Szept załomotał w barierę ze zdwojoną siłą, lecz teraz przeszywające,
ogłupiające
głosy zdradzały niepewność. Gryf zastanowił się, czy któryś z wilczych
najeźdźców usłyszał
jego gwizd albo wrzaski udręki Morgisa. Nadal był pewien, że nie oni zastawili
tę pułapkę.
Nie, trafili przypadkiem w jakiś ciemny zakątek Krainy Snów, której szukał z
takim
zapamiętaniem.
W jego głowie rozbłysło wspomnienie, a dokładniej - zdanie: "Sirvak Dragoth
strzeże
Krainy Snów, ale włada tylko tymi, którzy pragną mu podlegać". Innymi słowy,
panowie
Sirvak Dragoth przyjmowali wszystkich i nie zatrzymywali tych, którym nie w smak
były ich
rządy.
"Opiekunowie, oto, kim oni są" - osądził Gryf.
Jednostajny pomruk szeptów przerodził się nagle w chaotyczny bełkot gniewu i
strachu. Nacisk na umysł lwioptaka zelżał. Ruch w pobliżu powiedział mu, że
Morgis też już
nie jest atakowany. Konie stały jak zamrożone, ciężko oddychając ze strachu.
Instynkt stadny
wziął górę: tuliły się do siebie, czekając na coś, co mogło się pojawić; na coś,
na czym
mogłyby wyładować swoje przerażenie. Gryf zanotował sobie w pamięci, by mieć na
nie oko,
gdy osłabnie zielone więzienie. Przerażone zwierzęta będą chciały uciec przy
pierwszej
nadarzającej się okazji, co zmusiłoby byłych jeźdźców do pieszej wędrówki przez
zdecydowanie nieprzyjazne ostępy.
Coś warknęło za murem pnączy, coś kociego na szczęście. To oznaczało, że gwizdek
spełnił swoje zadanie, gdyż tajemniczy przybysz symbolizował część natury Gryfa.
Lwioptak
podniósł się ostrożnie i namacal trzeci, ostatni gwizdek. Co wzywał? Pierwszy
nawiązywał do
ptasiego, drugi do kociego aspektu jego osoby. Co pozostawało?
Ściany więzienia wybrzuszyły się do środka. Gryf kolejny raz przypadł brzuchem
do
ziemi i zakrył głowę rękami. Pomyślał, że być może pozna odpowiedzi dotyczące
gwizdka -
pod warunkiem jednak, że przeżyje.
Minęło kilka sekund. Masywny mur roślin nie runął na niego, ośmielił się więc
otworzyć oko i rozejrzeć.
Więzienie zniknęło i nic nie świadczyło o jego istnieniu. Przeminęło również
wrażenie, że są obserwowani przez niewidzialne oczy. Szepty ucichły.
Czujne uszy wychwyciły trzask gałęzi, gdy coś dużego w pośpiechu oddalało się na
wschód. Gryf skoczył na nogi i natychmiast tego pożałował. Walka o zachowanie
przytomności umysłu zaowocowała potężnym bólem głowy. Zachwiał się, ale na
szczęście
nie upadł.
- Gryfie? - Wcześniej Morgis nie zwracał się do niego po imieniu, żeby
przypadkiem
nie zdradzić jego prawdziwej tożsamości. Nie uzgodnili innego miana i lwioptak
zamierzał
naprawić to zaniedbanie w chwili, gdy świat przestanie zataczać się razem z nim.
Złapał się
za głowę i odwrócił do swojego towarzysza.
Smok na klęczkach sięgał po płaszcz upuszczony przez Gryfa. Płaszcz był trochę
powalany ziemią, ale poza tym nie poniósł uszczerbku. Morgis zarzuci! go na
ramiona i znów
stał się postawnym, barczystym mężczyzną.
- Co się stało? Co zrobiłeś?
Były monarcha schował gwizdek pod szatę, nie chcąc pokazywać go
"sprzymierzeńcowi", i odparł:
- Użyłem jednorazowego zaklęcia z mojej zasnutej mrokiem przeszłości. Z jego
pomocą wezwałem swoich kocich kuzynów.
Nie było to do końca kłamstwem, a jednak nie było też prawdą. Morgis przyjął
jego
słowa za dobrą monetę. Nie wiedząc o ostatnim gwizdku, nie mógł podejrzewać, że
Gryf mija
się z prawdą.
- - Co się stało z naszymi niewidzialnymi przyjaciółmi i zielonym więzieniem?
- - Naprawdę nie wiem.
- - Ale znaleźliśmy Krainę Snów, prawda?
Widząc, że smokowi nic się nie stało, Gryf skierował uwagę na konie, które, co
dziwne, wcale nie uciekły po zniknięciu pułapki. Spojrzał w kierunku, w którym
oddalił się
ich wybawca.
- - Nie część, na której nam zależało. Nasunęło mi się parę nowych myśli.
- - Nowych myśli czy starych wspomnień? - zapytał cierpko Morgis. Stał już na
nogach, na pozór w stanie nie gorszym niż przed tym ciężkim dla niego
przeżyciem. Ale Gryf
go przejrzał. Smok cierpiał, lecz był zbyt dumny, żeby cokolwiek okazać. - Co to
było? -
zapytał książę, gdy złapał wodze wierzchowca.
- - Nie wiem. Czuję, że powinienem wiedzieć, lecz nie pamiętam. Nie wszystkie
moje wspomnienia są chętne do powrotu.
Morgis syknął na znak zrozumienia.
- - Mówiłeś coś o nowych myślach...
- - Pomyślałem, że powinniśmy podążyć tą ścieżką. - Gryf wskazał na wschód, w
ślad za tajemniczym dobroczyńcą.
- - Z jakiegoś szczególnego powodu?
- - Tamtędy poszedł nasz zbawca. Przyszło mi do głowy, że on, ona albo to coś
może mieć związek z Krainą Snów - z częścią, którą pragniemy odnaleźć.
Smok z wcale nie cichym sieknięciem wspiął się na siodło. Odniósł o wiele
poważniejsze obrażenia wewnętrzne niż Gryf z początku przypuszczał.
- Lepiej stąd znikajmy, przyjacielu. Nie pragnę wziąć rewanżu na naszych
szepczących znajomkach, a przynajmniej nie tej nocy. Ale niech tylko powrócą za
dnia...
Pokazał, co zrobi, powoli zaciskając pięść.
Gryf powstrzymał się od wyrażenia opinii na temat jego szans. Sądząc z tego, co
już
ich spotkało, były raczej niewielkie. Dosiadł konia i powiedział:
- Darujmy to sobie na razie. Chcę oddalić się z tego miejsca, może o godzinę
drogi.
Proponuję rozbić obóz i na zmianę pełnić wartę. Trochę wypoczynku nam nie
zaszkodzi.
Ciemną plamę, będącą twarzą Morgisa, opromieniła ulga. Smok ledwo trzymał się w
siodle, choć ani słowem nie wspomniał o postoju. Gryf zadecydował, że pierwszy
stanie na
warcie i pozwoli się zluzować dopiero wtedy, gdy już nie będzie mógł odpędzić
snu.
Rzuciwszy okiem przez ramię, żeby sprawdzić, czy bariera na pewno zniknęła,
skierował konia na wschód. Morgis natychmiast zrobił to samo, pociągając wodze.
Nie
musieli przynaglać wierzchowców - zwierzęta nie wykazywały ochoty do pozostania
w tej
okolicy.
Byli już daleko, gdy z czegoś, co można opisać tylko jako rozdarcie w tkaninie
rzeczywistości, wychynęły dwie postacie. Wysokie i smukłe, poruszały się z dużą
pewnością
siebie po okolicy, w której czyhały niewidzialne, szepczące istoty. Gryf być
może
rozpoznałby je, choć nie miały twarzy. Białe, puste plamy widniały w miejscach,
gdzie
człowiek ma oczy, nos i usta. Przybysze nie interesowali się zbytnio swoim
otoczeniem,
czekając na trzecią istotę.
Po chwili między drzewami mignęła gibka, kocia sylwetka, która rozmyła się,
podchodząc do oczekującej pary, a na koniec przybrała ludzką... prawie ludzką
postać. Ona -
nawet w skąpym blasku Hestii jej płeć nie budziła wątpliwości - wskazała na
wschód, gdzie
zniknęli dwaj jeźdźcy w przekonaniu, że podążają jej tropem. Tropem, który
specjalnie
zostawiła.
Nie odezwała się słowem do nie posiadających twarzy postaci, ale one pokiwały
głowami. Kobieca sylwetka znów się rozmyła. Groźny, wielki kot skoczy! w las,
podążając za
Gryfem i Morgisem.
Pozostali patrzyli w ślad za nią, a gdy znikła, wrócili do rozdarcia, które
zamknęło się
w chwili, gdy przeszli na drugą stronę.
Kilka minut później rozległy się szepty. Brzmiał w nich nowy ton i jedno słowo -
imię
- powtarzane bez końca, znak gniewu i chęci, by pewnego dnia ukrócić butę tych,
którzy
właśnie odeszli.
Tzee. Było to ich imię, jedyne, jakie znały. Dźwięczała w nim moc i oni czerpali
z niej
siłę.
Tzee. Gryf przypomniałby sobie to miano, gdyby je usłyszał. Przypomniałby sobie,
do
czego są zdolne w pełni sił - jak teraz. Tzee jego też pamiętały. Popełniły
błąd, wierząc, że
uda im się go zaskoczyć i pokonać. W przeszłości dostały nauczkę i powinny
pamiętać, że
wiara w łatwe zwycięstwo jest złudna. Odmieniec zawsze był sprytny. I nawet
powstał z
martwych.
Niedługo, obiecały sobie Tzee, będzie inaczej. On tak powiedział, a miał moc, by
to
sprawić.
IV
Reszta nocy i następny dzień minęły spokojnie. Trop pozostawiony przez
tajemniczego wybawiciela zniknął już dawno, ale mimo to nadal podążali w tym
samym
kierunku. Las wreszcie ustąpił bezdrzewnym wzgórzom, na których rozpościerały
się pola,
głównie pastwiska wykorzystywane przez wieśniaków. Słońce płonęło jasno na
niebie, a
ziemia tętniła życiem - widzieli mnóstwo drobnych zwierzątek, ptaków i kwiatów.
W tej
pięknej okolicy jedynie ludzie wydawali się nie na miejscu. Morgis parsknął
pogardliwie na
ich widok. Wnosząc z perfekcji, z jaką to uczynił, Gryf podejrzewał go o długi i
żmudny
trening. W innych okolicznościach jego prychanie byłoby niemal komiczne.
Ludzie apatycznie zajmowali się swoimi obowiązkami, bez śladu zainteresowania
wykonywaną pracą. Nikt się nie odzywał, co było zdumiewające, gdyż dotyczyło
nawet
dzieci. Niektórzy wieśniacy nosili odświętne stroje, inni ubrania nie prane od
tygodni.
Przybycie obcych nie ożywiło ich ani na jotę.
- - Żywi umarli - mruknął Gryf.
- - Hołota - wycedził Morgis. - Ci ludzie to hołota. Musimy się tu zatrzymywać?
- - Nie.
- - W takim razie jedźmy dalej. Wolę nie spędzać zbyt dużo czasu w ich
towarzystwie. Prawdopodobnie nęka ich jakaś zaraza.
Lwioptak kręceniem głowy skwitował niefrasobliwe słowa towarzysza, ale nie
protestował. Nijak nie mogli pomóc tym ludziom. Jak w przypadku innych podbitych
ludów,
ich duch został złamany przez wilczych najeźdźców - do tego stopnia, że robili
wszystko, co
kazali im ich panowie. Ci wieśniacy i im podobni prawdopodobnie zaopatrywali w
żywność
wojska Aramitów z południa. Pola były zbyt rozległe, by służyć tylko miejscowym.
Do takich
osad regularnie zaglądały patrole, co stanowiło dodatkowy argument przeciwko
zatrzymywaniu się tutaj na popas. Tędy mogła przebiegać rutynowa trasa oddziału,
który
minął ich w nocy.
Narzucili szybsze tempo i wkrótce zostawili daleko za sobą smętne siedlisko.
Przed
nimi rozciągały się lasy.
Po pewnym czasie - jeśli nie było to złudzeniem wzrokowym - na północnym
wschodzie na tle nieba rysował się zarys murów miasta. Gryf wstrzymał konia i
odwrócił się
do towarzysza.
- Jesteśmy...
Dalsze słowa umknęły mu z głowy na widok tego, co zobaczył za Morgisem. Była to
brama... nie, Brama. Gryf widział ją kiedyś, choć wspomnienie nadal pozostawało
niewyraźne. I przechodził przez nią, choć nie pamiętał kiedy. Dawno temu. To
było wszystko,
czego był pewien. To i przekonanie, że portal pozwala wchodzić i wychodzić z
Krainy Snów.
Że jest drogą, której szukał.
Poczuł związek z Bramą i choć więź była wiotka i niepewna, sięgała głębiej w
przeszłość niż gotów był to zaakceptować. Jego pamięć przypominała rzeszoto. Co
mogło
łączyć go z... z czymś takim? Brama wznosiła się może dwadzieścia jardów za nimi
i była
wyższa, dużo wyższa niż obaj jeźdźcy razem wzięci. Była pradawna, ale ojej wieku
świadczyły wyłącznie lekkie ślady rdzy na zawiasach dwóch masywnych drewnianych
skrzydeł. Podwoje wisiały na słupach, które z wyglądu przypominały marmur, lecz
lwioptak
czuł, że wcale nie musiały być marmurowe. Najbardziej zainteresowały go
fantazyjne i
przerażające wyrzezbione figury...
- "Jesteśmy" co? - Pytanie Morgisa wyrwało go spod czaru konstrukcji. Gryf
zamrugał
i zobaczył, że Brama rozprasza się jak poranna mgła. Nim smok zdążył się
obejrzeć, zniknęła.
Morgis odwrócił się do lwioptaka.
- Co tam było? Widziałeś coś? Wróciło to niewidzialne plugastwo?
Choć książę utrzymywał, że nic mu nie jest, jeszcze nie doszedł do siebie po
bólu
spowodowanym przez przymusowy powrót do ludzkiej postaci.
- - To... To Brama! Droga do Krainy Snów! Była tam! - Gryf szukał w oczach
towarzysza jakiegoś znaku zrozumienia. Morgis przyjrzał mu się z zaciekawieniem,
a potem
zerknął tam, gdzie jakoby miała znajdować się Brama. Szeroko otworzył oczy i z
początku
Gryf pomyślał, że wejście do Krainy Snów znowu się ukazało. Kiedy sam się
odwrócił,
grzywa - na szczęście zamaskowana - zjeżyła mu się na karku.
- - Nie widzę żadnej bramy, tylko coś, czego wolałbym nie widzieć - wydukał
smok.
W ich stronę galopem zmierzał patrol wilczych najeźdźców. Było ich co najmniej
czterdziestu. Pokaźny oddział. Mogli szukać tylko jednego - szpiegów wysadzonych
na ląd
przez smoczy okręt. Gryf poczuł, jak coś próbuje dobrać się do wnętrza jego
głowy. Jak już
wiedział, musiała to być sonda dozorcy. Otulił umysł kokonem fałszywych myśli -
wcześniej
uzgodnił z Morgisem, że w razie potrzeby tak właśnie postąpią. Dozorca "zobaczy"
dwóch
ludzi o raczej wątpliwej reputacji, wędrujących w poszukiwaniu nowych okazji,
obojętnie
jakiego rodzaju. Beseen wcześniej powiedział, że Aramici nie prześladują ludzi z
inicjatywą,
byle tylko ich nielegalna działalność przynosiła im zyski. Poza tym dozorca uzna
ich za
przedstawicieli najniższej z wolnych kast, niegodnych nawet litery R od której
zaczynały się
imiona wszystkich aramickich wojowników. Żołnierze nie powinni być nimi
zainteresowani -
jeśli, oczywiście, nie polowali na rekrutów. Jeżeli tak, dwaj podróżni mogli się
stać
mimowolnymi ochotnikami, co byłoby ironią losu, bez której Gryf z powodzeniem
mógł się
obejść.
Ani walka, ani próba ucieczki nie mogła przynieść nic dobrego, dlatego
postanowili
zachować spokój. Macka dozorcy cofnęła się, lecz obaj wiedzieli, że lada chwila
może
powrócić.
Dowódca patrolu, barczysty, muskularny jeździec, wzniósł lewą rękę w powietrze,
żeby zatrzymać oddział. Gryf stwierdził, że żołnierze ubrani są podobnie jak
D'Shay, gdy
widział go po raz ostatni. Ich hełmy, choć zbliżone kształtem do smoczych,
pełniły wyłącznie
zwyczajną rolę. Wilczy najeźdźcy byli ludźmi w pełnej definicji tego słowa.
Kilku, łącznie z przywódcą i tym, który musiał być dozorcą, odkryło głowy po
wstrzymaniu rumaków. Przywódca uczestniczył w przeszłości w niezliczonych
potyczkach, o
czym świadczyły blizny szpecące jego i tak niezbyt urodziwą, niechlujnie
zarośniętą twarz.
Jego powierzchowność w uderzający sposób kontrastowała z nieskazitelną prezencją
D'Shaya.
Dozorca - to był dozorca, trzymał bowiem w ręce coś, z czego biła ogromna moc -
budził zdziwienie. Gołowąs, ale jego oczy zdradzały wiarę we własne siły i
wiedzę. Lwioptak
od razu odgadł, że to on jest najwyższym autorytetem w patrolu. Przez chwilę
żałował, że
podczas walki w jego dawnej siedzibie golemy rozbiły w proch amulet tamtego
dozorcy.
- - Kapitan D'Haaren, piąty poziom, z Luperionu, który jest bramą do
południowych
dzielnic. - Wskazał na dalekie miasto. - Nazwiska?
- - Ja jestem Morgis z Tyliru - odparł smok. Prawdziwe imię księcia nie powinno
wywołać żadnych skojarzeń, a Beseen często wspominał, iż Tylir dobry jest jako
miejsce
pochodzenia, gdyż niewielu mieszkańców południa zapuszczało się tak daleko na
północ.
Mieliby pecha, gdyby kapitan albo dozorca przybyli właśnie z tamtej części
imperium.
- - A ja Gregoth, też stamtąd. - Dla bezpieczeństwa Gryf wybrał imię zaczynające
się
podobnie do jego imienia, a zarazem, według kapitana Beseena, na tym kontynencie
dość
pospolite i nie budzące podejrzeń.
- - Jesteście sforą - rzekł niespodzianie dozorca w sposób, który, jak się
domyślili,
miał posiewać lęk w sercach cywilów. Udali stosowny przestrach, bez słowa
kiwając
głowami. Dozorca sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego.
W przeciwieństwie do kapitana D'Haarena.
- Skąd jedziecie? Gryf wzruszył ramionami.
- Stąd i stamtąd, kapitanie. Ostatnio sporo jeździliśmy po całym kraju.
Lwioptak stworzył mentalną warstwę, tarczę, fałszywe wspomnienie transakcji,
która
poszła nie po ich myśli, i szybkiej ucieczki na południe. Daleko na południe.
Wcześniej
przedyskutował możliwości z Beseenem, który podpowiedział, co nie wzbudzi
zainteresowania dozorców. Wspomnienia były doprawione sporą miarką nieufności,
co
licowało z przybranym charakterem szalbierza. Jeśli dozorca uwierzy w te myśli,
może nie
będzie drążyć głębiej. Ale ten młokos, rwący się do swoich obowiązków, mógł
naciskać, żeby
podnieść swoją wartość choćby we własnych oczach.
Mrowienie przeniknęło umysł Gryfa. Dozorca, choć wyglądał na znudzonego, w
rzeczywistości sondował ich raz jeszcze. Chwilę później lekkie skrzywienie warg
młodego
jeźdźca wskazało, że połknął przynętę i teraz niemal współczuł pechowym
krętaczom.
- Daj im spokój, kapitanie. Są w porządku. Chciałbym już wrócić do Luperionu i
nieco
odsapnąć. Jesteśmy w siodłach prawie cały dzień.
Kapitan patrolu chrząknął, ale nie powiedział nic, co mogłoby narazić na
niebezpieczeństwo jego stanowisko. Nie przejmował się dozorcą, to było
oczywiste, lecz miał
dość rozsądku, żeby mu się nie sprzeciwiać. Fizyczna budowa była niczym w
porównaniu z
siłą umysłu dozorcy połączoną z jego talizmanem.
Gryf zamrugał. Przypominał sobie sporo tym podobnych informacji, o wiele więcej
niż wynikało z jego spotkania z towarzyszem D'Shaya, dozorcą D'Laque'em.
- W takim razie niech będzie - rzekł uprzejmie D'Haaren. - Skoro obie grupy
zmierzają w tym samym kierunku, zapraszam z nami. A dokładniej, nalegam.
Morgis mógłby rozwiązać problem przemieniając się w smoka i rozgramiając cały
patrol Jednakże przemiana nie tylko spotęgowałaby jego obrażenia, lecz również
uprzedziła
wszystkich ludzi mocy o ich obecności.
A poza tym wcale nie było powiedziane, że zdołają pokonać żołnierzy. Dozorca nie
musiał być wśród nich jedynym obdarzonym mocą. D'Haarenowi co prawda brakowało
we
włosach srebrnego pasma, które na terenach smoczego cesarstwa znamionowało
czarnoksiężników, ale cecha ta nie musiała występować na tym kontynencie.
- Dołączymy do was z przyjemnością - odparł Gryf grzecznie. Miał nadzieję, że
kapitan nie narzuci im swojego towarzystwa w samym mieście.
Aramita nałożył hełm, a za nim uczynili to jego ludzie. Dozorca nie spieszył się
-
starannie odkurzył hełm, a nawet przez chwilę podziwiał wilczą głowę, nim
wreszcie go
przywdział. Kapitan był wyraźnie zirytowany, lecz udawał, że nie dostrzega jego
opieszałości.
Wreszcie podniósł rękę i kazał ruszać. Gryfowi i Morgisowi przypadło miejsce
honorowe, obok D'Haarena. Dozorca trącił konia ostrogą i dołączył do nich, co
zirytowało
całą trójkę.
- - Byliście kiedy w Luperionie? - zapytał zbyt lekkim tonem kapitan.
- - Nie - odparł Gryf. - Nie byliśmy też w Canisargos. Z tego, co mi wiadomo,
stolica jest imponująca.
- - Ma swoje zalety - mruknął trochę kwaśno kapitan. - Jak zobaczycie,
Luperionowi
też niczego nie brakuje. To jedyny przyzwoity bastion cywilizacji w tych
stronach. Można by
rzec, wejs'cie do innego świata.
Gryf miał nadzieję, że nikt nie zwraca na niego większej uwagi, gdyż skrzywił
się na
to dwuznaczne stwierdzenie. Dla D'Haarena zapewne nic nie kryło się pod tym
zwrotem -
byłoby dziwne, gdyby wilczy najeźdźca był podejrzliwy do tego stopnia - ale
myśli Iwioptaka
natychmiast zwróciły się ku Krainie Snów.
Kapitan zasypywał obu podróżnych na pozór błahymi pytaniami, co, jak wiedzieli,
było próbą przyłapania ich na jakimś potknięciu - być może mogłoby się okazać,
że nie są
tymi, za kogo się podają. Po pewnym czasie zrozumieli, że kapitan miałby ochotę
wyrwać się
z Luperionu, najlepiej do Canisargos. Bez wątpienia liczył, że natrafi na jakąś
ważną sprawę,
dzięki której wróci do łask zwierzchników - tych samych, którzy z jakiegoś
powodu wysłali
go na tę prowincjonalną placówkę.
Rozgoryczony człowiek był człowiekiem niebezpiecznym.
Luperion powoli nabierał kształtu. Było to miasto dość znaczne, wielkości
jakichś
dwóch trzecich Penacles, otoczone murem. Z drogi niewiele więcej mogli o nim
powiedzieć.
Ponad murem wznosiło się kilka wysokich, prostokątnych budowli, jedna ze
sztandarem,
który z tej odległości nie dawał się opisać.
- Natknęliście się ostatnio na jakich obcych? - zapytał nagłe kapitan.
Gryf poczuł sondę, ledwo zauważalną, na skrajach świadomości. Na szczęście obaj
z
Morgisem byli na to przygotowani i odpowiedzieli swobodnie i spokojnie.
- Spotkaliśmy paru wieśniaków. Mało obiecująca gromada. Sonda dozorcy cofnęła
się,
wychwyciwszy tylko fałszywe myśli o wyższości wobec tchórzliwych wieśniaków, co
dla
Aramitów było typową postawą.
Kapitan patrolu zarechotał.
- - Nie powiedziałbyś tego, gdybyś musiał z nimi walczyć. T'R'Layscionowie są
gorsi od wszystkich innych na południu. Musieliśmy rzucić dozorców na ich
czarowników.
Mało brakowało, a dostaliby łupnia.
- - Nie nasza wina - wtrącił szybko dozorca. - Ktoś postanowił nie czekać, aż
skończymy. Ponieśliśmy straty większe o trzecią część od tych, z jakimi się
liczyliśmy.
Niszczyciel nienawidzi głupoty.
- W takim razie powinien coś zrobić z paroma swoimi dozorcami. Opieszałość
również jest przywarą w jego oczach.
Wszyscy zamilkli. Z min pozostałych Aramitów wynikało, że ci dwaj starli się nie
po
raz pierwszy.
- - Nie popełniliśmy żadnego błędu. Sprawdziłem.
- - Niemożliwe. - D'Haaren obejrzał się na towarzyszy podróży, potem skierował
wzrok na drogę. Nikt nie odzywał się przez pewien czas. Gryf i Morgis nagle
zapragnęli jak
najszybciej znaleźć się w Luperionie. Albo gdzie indziej, byle dalej od tych
dwóch, którzy
lada chwila mogli skoczyć sobie do gardeł. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z
uwikłania się
w osobiste porachunki między zgorzkniałym weteranem a zadufanym w sobie młodym
dozorcą.
Dozorca położył kres ciszy, a wybrany przez niego temat stropił dwóch
podróżników
niemal tak, jak dopiero co zażegnana kłótnia.
- - Czy tam, skąd pochodzicie, mówią o Krainie Snów, przyjacielu Gregocie? W
Tylirze, jak mówisz?
- - Co nieco. Nigdy nie zwracałem na to uwagi. Kogo obchodzi jakieś przeklęte
miejsce, które nie zawsze jest tam, gdzie być powinno?
Widocznie była to właściwa odpowiedź, bo niektórzy Aramici, łącznie z kapitanem
i
dozorcą, pokiwali głowami na znak zgody.
- Trafnie to ująłeś - podjął dozorca. - Chcą, żebyśmy walczyli z cieniami. Ale
to
nieważne. Czym się przejmować? Kraina Snów, gdziekolwiek leży, nie ma armii
takich, jakie
my znamy. Rzadko przechodzą do ofensywy. Lepiej wysłać armadę za morza i uderzyć
na
nowe ziemie, o jakich stale się mówi. Jaki pożytek z takiego miejsca jak Kraina
Snów?
Morgis niewinnym tonem zapytał:
- Wiecie coś o tych nowych ziemiach? Obiły nam się o uszy pogłoski o potworach,
ale
wy pierwsi wspominacie o samych ziemiach.
Młody Aramita wzruszył ramionami.
- Podobno to zlepek drobnych, barbarzyńskich królestw. A co do potworów, dzieci
Niszczyciela dają sobie radę ze wszystkim, co staje im na drodze.
Morgis i Gryf dopiero po chwili zrozumieli, że "dzieci", o których mówi dozorca,
to
wilczy najeźdźcy. Na szczęście nikt nie zrozumiał prawdziwego powodu ich
zakłopotania,
kładąc je na karb rozmowy o nowych ziemiach.
Pokiwali głowami. Gryf chciał postawić następne pytanie, ale jego uwagę nagle
przyciągnęła postać stojąca daleko w polu na prawo od patrolu. Odziana w szare
szaty z
kapturem, który skrywał twarz, przez kilka sekund patrzyła w stronę oddziału,
potem
spokojnie się odwróciła.
Lwioptak udawał, że rozgląda się po okolicy. Nieznajomy mógł pochodzić z Krainy
Snów, ale równie dobrze mógł być tutejszym. Wspomnienia nic mu nie podsuwały.
Lepiej nie
mówić o nim nikomu, dopóki nie zostaną sami z Morgisem.
- Możesz opowiedzieć nam o Luperionie, kapitanie? - zapytał Morgis. - Jakie
rozrywki oferuje miasto, a przede wszystkim, gdzie można znaleźć dobre jedzenie
i picie?
D'Haaren rozpoczął szczegółową opowieść o mieście, co wskazywało, że długo w
nim stacjonował. Gryf ledwie słuchał. Zależało mu na jak najszybszym opuszczeniu
murów
Luperionu.
Gdy w zasięgu wzroku pojawiły się bramy miejskie, przeniknął go chłód i jego
obawy
przybrały na sile. Wystraszył się nie samego miasta, tylko pojedynczych rzeźb
zdobiących
szczyty skrzydeł bramy. Były to okropnie wyszczerzone wilcze głowy, nie
zwyczajne,
zwierzęce, lecz niemal ludzkie. Wykrzywione pyski wyrażały dzikość i
przebiegłość, jakby
zapowiadając terror i zniszczenie. Gryf nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo
reprezentują głowy. Opadło go to samo nieprzyjemne wrażenie, które odczuwał przy
wyjeździe z wioski.
Bliźniacze oblicza łypały na niego z góry, zapraszając do miasta.
Miasta Niszczyciela.
- Twierdzi, że została wezwana - oznajmiły dwa identyczne głosy - przez kogoś z
gwizdkiem opiekuna.
- - Niemożliwe. Wszyscy główni opiekunowie są na miejscu. Żaden nie posługiwał
się talizmanem. - Nowy głos należał do wysokiej, szczupłej postaci, która
zdawała się sunąć
przez pokój. Efekt wywoływała długa, zwiewna szata w kolorze bieli i czerwieni.
Twarz
postaci przysłaniał woal, gdyż jej bezpośredni widok mógł okazać się
niebezpieczny dla
obecnych. Taka była cena mocy.
- - A może, Haggercie - podjęły dwa głosy - ktoś znalazł gwizdek dawnego
opiekuna? Kogoś, kto umarł albo zniknął?
- - Jeśli opiekun umiera, jego osobiste talizmany - wszystkie - umierają razem z
nim.
Świstawki obracają się w popiół. Przypuszczam, że można skopiować ich dźwięk...
- - Daj spokój. - Bliźniaczy mówcy śmiechem skwitowali ten pomysł. - Wiesz, że
prawdziwa łączność z Krainą Snów przekracza możliwości Niszczyciela. Byłoby to
wbrew
prawom ustanowionym na początku.
- - Jest Shaidarol. Ten, który zna sekrety. Ten, który niegdyś był jednym z nas.
- - Shaidarol postradał wiedzę, kiedy dał się uwieść obietnicom Niszczyciela.
Bractwo Tzee, wykroczywszy poza granice natury w swym obłędnym pościgu za mocą,
również nie jest do tego zdolne. Jak zrozumiałem, Tzee wręcz chciały zabić czy
pojmać tych
dwóch.
Ten, zwany Haggerthem, podniósł dłoń w rękawiczce i z zadumą skubnął skraj
woala.
- Czy Troia ma jakieś sugestie? Bliźniacze figury jednocześnie skinęły głowami.
- - Uważa, że nie powinniśmy się wahać. Z tym problemem należy uporać się w
ostateczny sposób. Lepiej zapewnić sobie bezpieczeństwo niż je utracić.
- - Trochę drastyczne, nie sądzisz?
- - Nie.
- - W ten sposób staniemy się niewiele lepsi od wilczych najeźdźców. Czy to cię
nie
trapi?
- - W czasie wojny często stajemy się wrogami siebie samych. Kiedy Aramici i ten
szalony pies, ich bóg, zostaną zepchnięci do morza, czas okrucieństw odejdzie w
niepamięć i
znów przypomnimy sobie przyjemności życia - wszyscy z wyjątkiem dokuczliwych
Tzee.
Haggerth westchnął.
- Myślę, że twoje marzenia o powrocie do przeszłości są zbyt wydumane, nawet jak
na
Krainę Snów. Mam propozycję. Nieludzie weszli do Luperionu. Myślę, że pomogą nam
w tej
sprawie. To będzie oznaczało wezwanie Bramy. Potem, kiedy ci, których szukamy,
będą
sami...
Dwie postacie pochyliły się, gdy Haggerth wyjaśniał swój plan. Po chwili obie
błysnęły identycznymi uśmiechami.
Przebudził się na króciutką chwilę. Nadal był skrępowany, jak od wieków.
Dlaczego
zatem się przebudził? Zajrzał w przeszłość, która zawsze stała przed nim
otworem, i odkrył
obecność umysłu, który należał do znanego mu rodzaju. Daleko, choć bliżej niż
kiedykolwiek. Może, pomyślał, nadchodzi czas uwolnienia. Może.
Jedna część umysłu stała się aktywna. Więzień dawno temu opanował tę sztukę. Ta
część miała nadzorować i informować, podczas gdy reszta pogrąży się w odwiecznej
drzemce. Jeśli słaby ślad spłowieje, ta część również zaśnie. Jeśli się
przybliży...
...gra rozpocznie się na nowo.
Kolos zamknął oczy.
Miasto za murami rzeczywiście było imponujące, ale bardziej ze względu na
nieprzebrane tłumy ludzi i stada zwierząt niż cokolwiek innego. W niemiłosiernym
ścisku
grupa jeźdźców wyglądała tak, jakby przedzierała się przez rzekę.
- - Czy to dzień targowy? - zapytał Morgis.
- - Dzień targowy? - Dozorca uśmiechnął się z zadowoleniem. - Raczej nie. Tak
wygląda każdy dzień w Luperionie!
- Aha.
Choć zapadał zmierzch, Luperion nie miał zamiaru iść spać. Pochodnie, latarnie i
inne
źródła światła rozjaśniały większość ulic. Ludzie nadal targowali się z zapałem
albo wałęsali
bez celu; Gryf podejrzewał, że za parę godzin tłumy nadal tu będą.
Luperion stanowił zaskakująca mieszankę cech praktycznych i fantazyjnych. W
dzielnicach targowych skupiały się namioty i domy wszelkich rozmiarów i
kształtów. Za nimi
mieściły się koszary wilczych najeźdźców, złożone z kanciastych, mrocznych
budynków. Na
wietrze łopotały proporce z wilczymi głowami. Żołnierze w hebanowych zbrojach
stali na
warcie albo maszerowali w pieszych patrolach. W koszarach wszystko było czarne,
szare lub
białe, w przeciwieństwie do niezwykle kolorowych placów targowych. Chodziło nie
tylko o
stroje, ale nawet o skórę samych mieszkańców. Gryf znał większość z ras, ale
widok
niebieskich ludzi wprawił go w zdumienie. Beseen co prawda rzucił na ich temat
dwa czy trzy
słowa, lecz wówczas lwioptak założył, że osobliwa karnacja jest wynikiem
stosowaniajakiegoś barwnika. Teraz stwierdził, że tak nie jest. Ważniejsze
jednakże okazało
się to> iż owi ludzie pochodzili z okolic Tyliru. Beseen poradził, żeby
powoływali się na
pochodzenie z tego regionu imperium, gdyż jej mieszkańcy rzadko trafiali na
południe.
Najwyraźniej smok dysponował niepełnymi informacjami. Gryf zachodził w głowę, o
czym
jeszcze im nie wspomniał.
Spodziewał się trudnej przeprawy przez to ludzkie morze, ale tłumy rozstępowały
się
przed patrolem i pozwalały mu swobodnie przejechać. Ludzie poruszali się z taką
precyzją,
jakby zostali wyćwiczeni, co w pewnym sensie było prawdą. Niemało to mówiło o
aramickim
imperium - patrol nie powinien napotykać przeszkód.
D'Haaren polecił im gospodę, Drogę Szakala, oferującą podróżnym wikt i nocleg.
Gryf podziękował mu, pilnując się, żeby nie okazać podejrzliwości wobec bardziej
przyjaznego nastawienia kapitana. Nie ulegało wątpliwości, że w gospodzie
kwaterują
donosiciele, ale nie stanowili oni większego zagrożenia. Istniały sposoby
pozwalające
uniknąć szpiegowania.
Gdy rozstawali się z oddziałem Aramitów, tylko jeden członek patrolu - dozorca -
pożegnał się z nimi. Pokiwał głową i powiedział:
- Niechaj wasze dążenia uwieńczy stosowny koniec. Ani Gryf, ani Morgis nie
wnikali
w podteksty tego zdania.
- Masz jakiś pomysł? - syknął Morgis, gdy oddalili się od patrolu.
Lwioptak pokiwał głową, udając, że zaintrygował go jakiś widok. Wyszeptał:
- - Tak. Pojedziemy do Drogi Szakala i zapłacimy za nocleg, ale nie wrócimy.
Chcę
opuścić miasto przed świtem. Na wypadek, gdybyśmy musieli się rozdzielić,
wyznaczymy
inną gospodę - albo jakieś tłoczne miejsce - na punkt spotkania.
- - Brzmi rozsądnie, pod warunkiem, że twoje plany na najbliższą przyszłość
obejmują również jakiś przyzwoity posiłek. W miejscu żołądka mam ziejącą
przepaść.
Gryf znał to uczucie.
- Rozumiem cię, możesz mi wierzyć.
Po obfitym i szczodrze zakrapianym posiłku w Drodze Szakala - piwo było dobre,
choć niepotrzebnie zaprawione korzeniami - ruszyli na rekonesans. Pod pretekstem
poszukiwania rozrywek rozejrzeli się po okolicy i znaleźli drugą gospodę.
Wędrówka po
mieście nie była łatwa; bez patrolu i koni, które otwierałyby przed nimi drogę,
musieli
lawirować między falami pieszych.
Raz ledwie o włos uniknęli konfrontacji. Próbując wyciągnąć informacje z
jakiegoś
kupca, Morgis rzucił mimochodem, że przybyli z Tyliru. Poniewczasie obaj z
Gryfem
dostrzegli w pobliżu człowieka o niebieskiej skórze, który rozglądał się za
jakimiś skórami.
Na szczęście człowiek ów chyba ich nie słyszał. Później starali się jak najmniej
wspominać o
tej części imperium i zawsze fnieć oko na wyróżniających się przybyszów z
północy.
Byli w drodze do drugiej gospody, kiedy Gryf zauważył wysoką postać w długiej
szacie, niezwykle podobną do tej, która stała w polu za miastem. Kaptur zakrywał
całą głowę
tajemniczego osobnika, co przypomniało mu Cienia, wiedźmina skazanego na wieczne
odradzanie się w na przemian dobrych i ziych wcieleniach. Ale Cień zniknął,
wypędzony do
nieskończonej Pustki przez jedyne stworzenie zdolne pokonać jego najmroczniejszą
osobowość.
Morgis również zobaczy! zakapturzoną postać. Ich uwagę przykuta jedna szczególna
rzecz: nikt nie tarasował jej przejścia dłużej niż przez sekundę. Nawet aramiccy
żołnierze na
koniach ustępowali jej z drogi. Było jasne, że tajemnicza figura nie cieszy się
popularnością
wśród mieszczan, choć otaczana jest dużym respektem.
- - Może to ktoś, o kim powinniśmy wiedzieć? - wyszeptał smok.
- - Nie tylko o nim. Patrz. - Gryf wskazał w dół ulicy.
Dwie zakapturzone postacie szły przez tłum z wyraźnym zamiarem dołączenia do
trzeciej, która na nie czekała. Były jednakowego wzrostu, budowa zaś stanowiła
kwestię
sporną; niepodobna było odgadnąć, co skrywa się pod obszernymi szatami.
Kimkolwiek byli,
Aramici unikali ich jak zarazy.
Gryf przypatrzył się tłumom.
- - Zasięganie języka może nie być dobrym pomysłem. Widać, że wszyscy robią z
nimi wielkie ceregiele. Poza tym, zapewne powinniśmy wiedzieć, kim oni są.
- - Wiem o nich jedno - rzekł Morgis, nie odrywając oczu od dalekiej trójki.
- - Mianowicie?
- Idą do tej drugiej gospody, w której się zatrzymaliśmy. Rzeczywiście tak było.
Co
gorsza, jeden człowiek - Gryf mógł tylko zakładać, że są ludźmi - odłączył od
reszty i został
na zewnątrz, popatrując na tłumy z mrocznych głębi kaptura.
- - Myślę, że mamy problem - wysyczał książę.
- - Ja wiem, że mamy problem. Z twojej prawej.
Z niepokojem stwierdzili, że w ich stronę zmierza kapitan D'Haaren z kilkoma
ludźmi. Wyraz oczu weterana dał im sporo do myślenia.
Powoli, niedbale odwrócili się, udając, że nie zauważyli aramickich żołnierzy.
- Co teraz? - syknął Morgis. Gdyby to zależało od niego, wyciągnąłby miecz i
rzucił
się do walki. Prawda, żołnierzy było więcej niż pół tuzina, ale tłum spowolniłby
ich na tyle,
że zdążyłby rozprawić się z jednym czy dwoma.
Gryf ściągnął brwi.
- Skręcamy.
Na bocznej ulicy panował wcale nie mniejszy tłok. Były władca Penacles miał
nadzieję, że zdążą skręcić w następną, zanim Aramici się zbliżą. Liczył też, co
prawda bez
większego przekonania, że zgubią patrol na czas dość długi, by zabrać z gospody
swoje
rzeczy i konie. Następny problem polegał na wydostaniu się z miasta.
- - Co nas zdradziło? - Książę szeptał, choć nie było to konieczne. Nawet gdyby
mówił na cały głos, wszyscy wokół zajęci byli swoimi sprawami.
- - Nie mam pojęcia. Może wpadli na naszych sąsiadów i dokładnie ich wypytali -
odparł Gryf, mając na myśli niebieskich ludzi. Być może z Tylirem wiązało się
coś ważnego,
o czym Beseen zapomniał im powiedzieć albo czego w ogóle nie wiedział. Oczy
Gryfa
spoczęły na wylocie następnej uliczki. - Tędy. Pospiesz się, ale nie biegnij.
Skręcili za róg... i znaleźli się naprzeciwko oddziału wilczych najeźdźców.
Nóż błysnął w ręce Morgisa. Gryf nie zdążył go powstrzymać. Zmierzający ku nim
Aramici najpewniej odbywali rutynowy patrol i wcale ich nie szukali.
Prawdopodobnie
minęliby ich bez słowa.
Ale było już za późno. Dowódca zsunął się z siodła, z nożem w szyi. Pozostali
trzej na
chwilę zamarli, zaskoczeni, a potem wyciągnęli długie, lekko zakrzywione miecze.
Gryf zaklął i dobył broń. Morgis już był przygotowany i szybko posuwał się w
stronę
żołnierzy. Jeden z nich coś zawołał, ale okrzyk utonął w hałasie. Smok zwarł się
w walce z
dwoma wilczymi najeźdźcami i Gryf w ostatniej chwili zdążył go uratować przed
atakiem
trzeciego. Uliczka była bardzo wąska i łwioptakowi udało się zajść Aramitę z
boku. Czubek
jego broni otworzył głęboką ranę w ramieniu, w miejscu z konieczności nie
okrytym zbroją.
Wilczy najeźdźca zgrzytnął zębami i przerzucił miecz do lewej ręki. Jak się
okazało, władał
nią doskonale.
Morgis przebił jednego z przeciwników, ale miecz zakleszczył się między płytami
zbroi. Gdy chciał go wyciągnąć, drugi Aramita natychmiast wykorzystał przewagę i
ciął
smoka w lewe ramię blisko obojczyka. Książę syknął bardziej z gniewu niż z bólu,
lecz jego
reakcja tak przestraszyła żołnierza, że zdążył uwolnić miecz i przygotować się
do odparcia
ataku.
Gryf spodziewał się, że lada chwila kapitan D'Haaren i jego ludzie rzucą się na
nich
od tyłu. Nawet gdyby kapitan ich zgubił, odgłosy walki z pewnością zaalarmują
jego albo
jakiś inny patrol. Poza zgiełkiem, niewątpliwym znakiem, że coś się dzieje, byli
ludzie w
popłochu opuszczający tę uliczkę.
Gryf sparował dziki leworęczny atak przeciwnika, który wyraźnie liczył na
zaskoczenie, i wyprowadził śmiercionośne pchnięcie. Gdy żołnierz upadł, były
monarcha
odwrócił się i z boku zaatakował adwersarza smoka. Aramita odbił cios, ale
robiąc to,
odsłonił się przed Morgisem. Książę rozprawił się z nim bez trudu.
D'Haarena i jego ludzi nadal nie było widać.
Jednakże ktoś obserwował ich z wylotu uliczki. Samotna kobieta - nie było
wątpliwości, że długa szata skrywa kobiece kształty - przyglądała im się spod
woala. Kiedy
poznała, że ją zauważyli, cofnęła się pełnym wdzięku krokiem, ale nie uciekła.
Niemal jakby
chciała, żeby ruszyli za nią.
Morgis wzniósł miecz i postąpił w jej stronę.
- - Musimy ją pojmać. Zawiadomi patrol kapitana.
- - Doprawdy? - Gryf przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała na Aramitkę. Pod
przejrzystym woalem połyskiwały wielkie, ciemne oczy. Urzekające, ale nie
ludzkie. Raczej
kocie. Oczy drapieżnego kota.
Odpowiedziała mu równie zaciekawionym spojrzeniem, niemal jakby wiedziała, co
skrywa się pod jego iluzorycznym przebraniem. Gryf stałby tu godzinami, gdyby
Morgis nie
przerwał tego czaru.
Ciężka ręka opadła na ramię lwioptaka, gdy smok spróbował przywołać go do
rzeczywistości.
- - Jeśli zdołasz oderwać spojrzenie od tej kobiety, to chciałbym cię uprzedzić,
że
mamy towarzystwo.
- - Co? - Lwioptak obrócił się na pięcie, pewien, że zobaczy kapitana D'Haarena.
Zamiast niego na skrzyżowaniu stały cierpliwie dwie zakapturzone postacie. Ich
dłonie kryły
się pod płaszczami, ani jedna cześć ciała nie pozostawała bez okrycia. Nie można
było
powiedzieć, czy ci dwaj wchodzili w skład trójki, która udała się do ich
gospody.
Gryf ponownie odwrócił się ku nieznajomej i szeroko otworzył oczy. Stała w
towarzystwie dwóch postaci. Gryfa przebiegł dreszcz; niemal zapragnął, by
D'Haaren i jego
ludzie wreszcie się pokazali. Aramici stanowili znajome niebezpieczeństwo, w
przeciwieństwie do tych otulonych w płaszcze postaci - postaci, którym nawet
wilczy
najeźdźcy ustępowali z drogi. Gdy miał wybór, zawsze wolał znane od nieznanego.
Towarzysze kobiety ruszyli, ramię w ramię, w kierunku Gryfa i Morgisa. W tym
samym czasie bliźniacza para zrobiła to samo z drugiej strony.
- Stańmy plecami do siebie - syknął Morgis. - I jeśli masz czar w pogotowiu, to
z
niego skorzystaj. Przemiana w tej ciasnocie mogłaby okazać się niewygodna.
Gryf skinął głową, podniósł wolną rękę... i stwierdził, że na tym koniec. Został
unieruchomiony. Kiedy spróbował coś powiedzieć, z jego ust nie dobył się nawet
jęk.
- Interesujące - oznajmił kobiecy głos blisko jego ucha. - Nie w stylu
Niszczyciela, to
zupełnie coś innego.
Stanęła przed nim. Już nie miała woala. Jej piękno zapierało dech w piersiach,
ale
zdecydowanie nie należała do ludzkiego rodzaju. Miała ciemne, kocie oczy z
wąskimi
źrenicami (wcale nie szpeciły jej urody, tylko ją podkreślały), włosy krótkie i
czarne jak
smoła, a nosek drobny i kształtny, marszczący się od czasu do czasu na pozór bez
powodu.
Usta, szerokie i pełne, wyglądały całkiem ponętnie, dopóki się nie uśmiechała.
Uśmiech
trudno było nazwać przyjaznym - był to raczej drapieżny grymas kota bawiącego
się ze swoją
ofiarą.
Stała tak blisko, że nic nie mógł powiedzieć o jej figurze. Nie wątpił, że jest
gibka i
silna, i w innych okolicznościach byłby nią zauroczony. Nawet w tej sytuacji
zadrżał, gdy
zerknęła na niego kokieteryjnie i pieszczotliwie musnęła ręką jego głowę. Gryf
na siłę
przywołał myśl o kotce bawiącej się myszą.
- Wyczuwam prawdziwy kształt twojej twarzy. Iluzja nie zwiodła mych oczu. Musisz
być dziwnym stworzeniem, ale nie dziwniejszym od swego towarzysza, jak
zauważyłam.
Przebiegła palcami po jego płaszczu.
- Zniszczenie go byłoby marnotrawstwem. Pozwolę ci go zatrzymać przez jakiś
czas.
Odsunęła się i Gryf stwierdził, ze trafnie ocenił jej figurę, ale nie do końca
oddał jej
sprawiedliwość. Choć patrzyła na dwie zakapturzone postacie przed nimi, szła
jakby dla
niego - a może rozkołysany, płynny krok był dla niej naturalny. Jeśli była tym,
czym myślał,
wszystko, co robiła, leżało w jej naturze.
- Nie powiecie mi nic, prawda? - zwróciła się do zakapturzonych postaci. Żadna z
nich
nie odpowiedziała jej nawet ruchem głowy. Kobieta wzruszyła ramionami i
odwróciła się do
dwóch więźniów. - Chcą wziąć was żywcem. To znaczy, nie ci, tylko Mistrzowie
Opiekunowie. Nieludzie nigdy nie mówią, czego chcą. Człowiek pyta ich i jedynie
ma
nadzieję, że odgadnie ich intencje, to wszystko. Czasami zastanawiam się, kto
naprawdę
rządzi tym kontynentem.
Zmarszczyła brwi, potem wskazała na Gryfa i Morgisa. Jakby na dany znak
pozostali
zdjęli kaptury. Szczęście, że jeńcy nie mogli się ruszyć, gdyż ich oczy ujrzały
coś, czego
jeszcze nie widziały. Nieludzie, jak nazwała ich kobieta, budową przypominali
istoty ludzkie
- jeśli było dobrze widać - ale ich głowom brakowało ludzkich cech. Nie mieli
włosów, oczu,
ust, nosa, uszu - niczego. Czyste tablice, które czekały na wypełnienie. Nie
można było
stwierdzić, czy oddychają, nie mówiąc o potrzebie jedzenia czy picia. Musieli
mieć coś, co
odpowiadało ludzkim zmysłom, bo poruszali się tak płynnie i cicho, że nawet
Gryfowi,
niedoścignionemu w podkradaniu, trudno byłoby im dorównać.
Dwie istoty zatrzymały się nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia i wysoko
podniosły
ręce. Gryf podejrzewał, że druga para za ich plecami zrobiła to samo.
Zdumiało go straszliwie silne szarpnięcie pól i linii mocy. Taka potężna magia
niechybnie musi zwrócić uwagę każdego dozorcy w okolicy... Gryf stracił wątek,
gdy
usłyszał znajomy dźwięk. Przeniknął go chłód.
- Nie tym razem, przeklęte Tzee! - Kobieta podniosła rękę jak kot, który na coś
zamierza się łapą, i wymruczała jakieś zdanie. Gryf pomyślał, że powinien je
znać. Szepty,
które groziły przybraniem na sile, nagle ucichły. - Głupie cieniste plugastwa.
Tzee. Nazwa ta otworzyła furtkę, przez którą napłynęły nowe wspomnienia. Żadne
nie
było przyjemne. Kobieta nie miała racji, uważając je za głupie. Modlił się, żeby
nie było go w
pobliżu, kiedy Tzee postanowią obalić to twierdzenie.
Cokolwiek zrobili nieludzie, było to błyskawiczne. Jeden z nich zerknął - a
przynajmniej odwrócił głowę - w jego stronę i Iwioptak nagle stwierdził, że
porusza się bez
udziału własnej woli. Gdy się odwrócił, zobaczył, że Morgis jest w podobnych
tarapatach;
tylko wzrokiem zdolny był wyrazić niemoc, jaką obaj odczuwali.
Poczucie to zniknęło, gdy zobaczyli, dokąd idą. W murze brakowało dużego
fragmentu i ten fragment zastąpiła Brama. Wyglądała inaczej niż wcześniej, ale
Gryf
pamiętał, że zmiana jest częścią jej natury. Czyż bowiem mogło być inaczej w
Krainie Snów,
gdzie zmiana była normą, a stałość wybrykiem?
Brama stała otworem. Po kolumnach wspinały się jakieś stworzonka, maleńkie, co
nie
znaczy, że mniej groźne. Były stróżami, psami łańcuchowymi Bramy. Niegdyś było
ich
więcej. Był tego pewien. Coś się z nimi stało. Zostały zmienione.
Wspomnienia wymykały się, lecz w tej chwili nie zależało mu na ich przywołaniu.
Ważna była tylko Brama i miejsce, do którego prowadziła. Gdy jego ciało
posłusznie zbliżało
się do konstrukcji, nie mógł przestać myśleć, jak rozpaczliwie pragnął znaleźć
Bramę i wejść
do Krainy Snów. Niegdyś była ona jego domem. Już nie, jak się wydawało. Wracał
jako
jeniec. Możliwe, że nie uchował się przy życiu nikt z tych, których znał, i że
inni władali
Sirvak Dragoth. Całkiem możliwe, że przebył Wschodnie Morza i szmat tego
kontynentu po
to, by ponieść śmierć z rąk tych, których szukał.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu prześladowało go wyobrażenie roześmianego
D'Shaya, szydzącego z jego głupoty.
Brama połknęła ich i przepadła.
Dozorca nowicjusz klęczał przed D'Rakiem. D'Rak przez chwilę był zagniewany,
lecz doszedł do wniosku, że jedynie coś ważnego mogło skłonić go do
przeszkodzenia mu w
pracy. Nowicjusze niepokojący swoich zwierzchników z błahych powodów nie
kończyli
szkolenia. Zwykle wracali do domu w niewielkich skrzynkach.
Ten nie był głupi, terminował bowiem u samego D;Raka. Starszy dozorca odsunął na
bok notatki, nad którymi się mozolił, i wyprostował się na krześle.
- - Mów.
- - Dozorca D'Wendel melduje o obecności cudzoziemskiego statku, który kilka dni
temu przybił do południowo-wschodniego wybrzeża, mniej więcej na zachód od
Luperionu.
D'Raka ogarnęło rozdrażnienie.
- I co z tego? Czy są to wieści dość ważne, byś mógł bezkarnie przeszkadzać mi w
pracy? Najpewniej xeenianski pirat. Ostało ich się paru. Jeszcze rok, a wszyscy
przejdą pod
moją komendę. Dlaczego zawracasz mi głowę? Czy D'Wendel ma jakieś kłopoty?
Powiedziałeś, że było to przed paroma dniami.
Głos nowicjusza zadrżał lekko.
- To nie był xeenianski okręt, Mistrzu. Dozorca nie zameldował o tym wcześniej,
bo
sam tego nie wiedział. Statki pościgowe były poza zasięgiem ich samodzielnych
dozorców.
Samodzielni dozorcy stali o stopień wyżej niż nowicjusze. Większość z nich była
przydzielana do mniejszych patroli. Mimo młodego wieku, w rzeczywistości
przewyższali
rangą kapitanów, co świadczyło o władzy dozorców w imperium aramickim.
D'Rak nie był wzruszony kwestią łączności. Nadal nie widział powodu wizyty
nowicjusza.
- Wnoszę, że coś ważnego wiąże się z tym cudzoziemskim statkiem. Coś, co uratuje
twoją nędzną skórę.
Starszy dozorca mówił lekkim tonem, ale młodszy wiedział, że ważą się jego losy.
Z
trudem przełknął ślinę i odparł:
- Po długim pościgu, w którym jeden z naszych okrętów stanął w płomieniach, a
drugi
został opuszczony w wyniku poważnych uszkodzeń, dozorcy z sił morskich połączyli
siły i
zniszczyli statek i jego załogę. Ocalało paru rozbitków.
D'Rak wreszcie okazał zainteresowanie.
- W istocie, groźny przeciwnik. Wybaczam ci. Mów dalej. Z pewną ulgą nowicjusz
podjął:
- - Okręt pościgowy strawiony przez płomienie padł ofiarą smoka, Mistrzu. Stwór
zginął z rąk dozorców, którzy utworzyli pole neutralizujące jego moc. Spadł do
morza i
poszedł na dno jak kamień. Z początku przeważało przekonanie, że smok był swego
rodzaju
maskotką załogi albo niewolnikiem. Okazało się jednak, że wśród rozbitków
wyłowionych z
morza były... były człekokształtne, gadzie monstra. Dozorca D'Wendel nazwał je
smoczymi
ludźmi.
- - Smoczymi ludźmi. - D'Rak potarł szczękę. - Smoczy ludzie.
- - Klnie się, że to prawda.
Mistrz dozorca uśmiechnął się nieznacznie.
- - Och, wierzę mu. Po prostu próbuję zadecydować, jak należy postąpić.
- - Mistrzu?
D'Rak pochylił się ku niemu.
- - Nie słyszałeś opowieści o nowym kontynencie leżącym na zachód od naszego
imperium, prawda?
- - Nie, panie. Od dwóch lat bez reszty pochłania mnie nauka. Zamierzam
zakończyć
nowicjat co najmniej o rok wcześniej.
Starszy mężczyzna z zadowoleniem pokiwał głową. Ten nowicjusz - D'Rak postawił
sobie za punkt honoru nawet w myślach nie nazywać ich po imieniu, co miało być
dowodem
jego bezstronności - będzie doskonałym dozorcą, jeśli przeżyje okres
"samodzielności".
- - Przypomnij mi, żebym niedługo coś ci o nich powiedział. Słyszeliśmy o tych
smokach, ale wątpię, by ktoś posądzał je o taką śmiałość. Będę musiał
porozmawiać z
Mistrzem Watahy. Jeszcze coś?
- - Tak, panie. Jak zrozumiałem, dozorca D'Wendel jest przekonany, że statek
mógł
wysadzić na brzeg jedną czy więcej osób. Mówił, że dozorcy wysłani na zwiad
znaleźli ślady,
które na to wskazywały. Tylko tyle było mu wiadomo, kiedy wysyłał wiadomość.
Powiedział,
że przekaże wszelkie nowe informacje w chwili, gdy tylko napłyną.
- - Dziękuję, nowicjuszu. Możesz odejść.
- - Mistrzu. - Młodzieniec wstał i tyłem wycofał się do drzwi, przez całą drogę
gnąc
się w ukłonach.
D'Rak odwrócił się do Oka Wilka. Mistrz Watahy będzie zainteresowany. Dlaczego
smoki próbują zinfiltrować imperium Aramiów? Czy wiedzą, co zaplanowali wilczy
najeźdźcy? Nielogiczna wojna z Krainą Snów powodowała zbyt dużo napięć. Mistrz
Watahy
nie miał rywali, ale na niego spadała odpowiedzialność za wyniki. Do czasu
Krainy Snów
nikt nie potrafił przeciwstawić się wilczym najeźdźcom, dlatego dopóki istniało
to miejsce,
imperium nie mogło się powiększyć. Armie wysłane na wschód gubiły drogę i
maszerowały
we wszystkich kierunkach poza właściwym. Zwiadowcy i szpiedzy wysłani na tereny
pozostające pod ochroną Krainy Snów nigdy nie powrócili. Statki żeglujące wzdłuż
północnych i południowych wybrzeży kontynentu donosiły o sztormach tak
straszliwych i
lodzie tak grubym, że niepodobna było ich przebyć, nawet z pomocą starszych
dozorców i
najwprawniejszych czarnoksiężników.
Niszczyciel nie będzie zadowolony, bez dwóch zdań. Ostatnim razem, kiedy okazał
gniew, Qualard, była stolica, legła w gruzach w wyniku najstraszliwszego w
historii trzęsienia
ziemi. Niektórzy twierdzili, że kataklizm był dziełem panów Krainy Snów, lecz
D'Rak
wiedział lepiej. Kraina Snów nie mogła dysponować taką mocą, w przeciwnym
wypadku
znów by się nią posłużyła. Ale wydarzenia sprzed ponad dwóch stuleci nie
obchodziły nikogo
za wyjątkiem kilku prawie nieśmiertelnych.
D'Rak niemal ze czcią przesunął ręce nad Okiem. Wezbrała w nim duma, nieliczni
bowiem posiadali prawdziwą władzę nad tym potężnym przedmiotem. Między innymi
dzięki
temu został trzecią pod względem władzy osobą w imperium - czwartą, jeśli
wliczyć samego
Niszczyciela.
Pytanie, kto był pierwszy po bogu, jego zdaniem pozostawało bez odpowiedzi.
Powinien nim być Mistrz Watahy, ale coraz bardziej...
- O co chodzi?
Głos przemówił w jego myślach, jak się spodziewał, ale nie należał do Mistrza
Watahy.
- D'Shay! - warknął dozorca. - Zwracam się do Mistrza Watahy, nie do ciebie! To
nie
twoja sprawa.
Niemal widział pewną siebie, arystokratyczną twarz.
- Wszystko mnie interesuje, dozorco D'Raku. Myślisz, że Mistrz nie zasięgnie
mojej
opinii na temat, który pragniesz z nim poruszyć? Czyż nie powiedział w
przeszłości, że moje
ucho jest jego uchem?
Natychmiast powróciło pytanie, kto tu naprawdę rządzi. D'Rak przepędził tę myśl
ze
strachu, że D'Shay może ją przechwycić. Choć mówił, do rozmówcy trafiały nie
tyle jego
słowa, co myśli.
Westchnął. Na nieszczęście jego rywal miał rację. Koniec końców, to on miał
najwięcej do czynienia ze smokami. D'Rak powtórzył mu informacje przekazane
przez
nowicjusza i udawał, że nie wie, iż D'Shay zyskuje nad nim coraz większą
przewagę.
Ku jego zaskoczeniu drugi wilczy najeźdźca szczerze mu podziękował.
- Nareszce! Mówiłem mu, że w końcu się pojawi!
D'Rak uświadomił sobie, że odbiera jego myśli. Nic nie powiedział. Możliwe, że
dowie się czegoś pożytecznego.
- Bez wątpienia uważa, że od dawna nie tyję! Cudownie! Niszczyciel dostanie jego
głową i klucz do Bramy!
Dozorca zrobił się niespokojny, D'Shay zawsze mówił o bogu jak o swoim kamracie.
- Dozorco D'Rak! Powiadomią Mistrza Watahy, ale mam do ciebie prośbą!
- - Słucham?
- - Przykaż dozorcom z Luperionu, żeby nic nie robili! Niech tylko obserwują! W
ich
okolicy przebywa co najmniej jeden cudzoziemiec, najprawdopodobniej kilku! Jeśli
natkną sią
na kogoś podejrzanego, niech nie ważą się go zaczepiać!
- - Co ty mówisz? Co planujesz?
- - Na razie nie musisz wiedzieć. Dozorca podniósł się mimowolnie.
- - O tym może zadecydować tylko Mistrz Watahy!
- - Zrobi to.
Kontakt został przerwany. D'Rak wrzał gniewem, ale wiedział, że nie może nic
zrobić
- na razie. D'Shay cieszył się zaufaniem Mistrza Watahy, jednak istniały inne
sposoby na
poznanie prawdy. Nie na darmo był starszym dozorcą. D'Shay był tylko
człowiekiem, jak
każdy inny, nieprawdaż?
Nie, nie był, i on o tym wiedział. D'Rak wzruszył ramionami. Mimo wszystko miał
dość mocy, by pozwolić sobą pomiatać. Było go na to stać. Spełni życzenie
rywala, a potem
zadziała na własną rękę. D'Shay wyraźnie wierzył, że smoczy okręt wysadził na
brzeg kogoś
ważnego, może nawet tego, kto przez cały czas zaprzątał mu myśli. Jak on się
nazywał? Aha,
Gryf. Uchodźca z Krainy Snów, jak się wydaje. Na pewno chodzi o niego. Żadne
inne wieści
nie wstrząsnęłyby D'Shayem tak mocno.
Kraina Snów. D'Rak uśmiechnął się. Wiedział, co trzeba, żeby upolować kogoś z
Krainy Snów. Kogoś, kto będzie musiał tam wrócić i kto być może pozostawi jakiś
trop.
Mistrz Watahy nie będzie miał zastrzeżeń, niezależnie od tego, co powie mu
D'Shay.
Dozorca powoli powiódł dłońmi po Oku Wilka, obserwując wszystko, dopóki jego
drugi
wzrok nie padł na psiarnie. Ostrożnie, były bowiem pobudliwą, niezdyscyplinowaną
zgrają,
znalazł przywódcę i przerwał jego drzemkę.
Biegus zerwał się na nogi.
VI
Stracił przytomność.
Nie otwierając oczu, spróbował podnieść głowę, lecz stwierdził, że obecnie waży
ona
co najmniej tyle, co dorosły smok. Ostrożnie ułożył ją z powrotem na miękkiej
poduszce i
postanowił uchylić powieki.
Światło z początku oślepiało, lecz wkrótce oczy przyzwyczaiły się do blasku. Na
nieszczęście wszystko było rozmyte, przez co Gryf miał wrażenie, że patrzy przez
warstwę
błotnistej wody. Zamrugał parę razy i wreszcie wzrok przestał go mamić.
Leżał w dużym, zbytkownie urządzonym pokoju. Wszystko tutaj lśniło od złota,
srebra i kryształów. Na ścianach wisiały gobeliny tak wymyślne, że z trudem
odpędzał myśl,
iż go obserwują. Wokół stały rzeźby licznych fantastycznych stworzeń, z jego
imiennikiem
włącznie. Komnatę oświetlał kryształ jarzący się pod sufitem. Lwioptak słyszał
opowieści o
takich kamieniach, lecz nie pamiętał, czy kiedyś jakąś widział; przypuszczał, że
tak, dawno
temu.
Z drżeniem ponowił próbę i oderwał głowę od poduszki. Tym razem nagrodą było
tylko bezustanne łupanie pod czaszką, o niebo lepsze od efektów poprzedniej
próby. Gryf
stanął na nogi, jedną ręką przytrzymując głowę, i głęboko odetchnął. Łomot
zelżał odrobinę.
Po lewej stronie wisiały draperie, zapewne przysłaniające okno. Siły powoli
powracały. Ostrożnie ruszył ku kotarom z najdelikatniejszego jedwabiu i rozsunął
je szeroko.
I spojrzał w lustro.
- To wcale nie jest zabawne - mruknął, choć wiedział, że nieznany projektant
wcale
nie miał zamiaru z nikogo żartować.
Gryf wlepił oczy w swoje odbicie. Zabrano mu płaszcz, widział więc swój
prawdziwy
wizerunek. Było w nim coś niepokojącego, coś nie całkiem właściwego. Czuł jakby
nie było
to jego lustrzane odbicie, lecz niezależna istota. Nie mógł tego udowodnić,
jednak był pewien,
że jej ruchy nie całkiem pasują do jego ruchów.
W tle pojawiła się jedna z beztwarzych istot. Gryf puścił kotary i odwrócił się
na
pięcie. Nikogo nie było.
Odwrócił się z powrotem do lustra. Kotary znów były zaciągnięte. Miał zamiar do
nich sięgnąć, kiedy otworzyły się drzwi pokoju. Stanął w nich jeden z nieludzi,
odziany
dokładnie tak, jak wcześniejsze odbicie w lustrze, co w gruncie rzeczy nic nie
znaczyło. Gryf
nie odróżniłby jednego od drugiego, nawet gdyby zależało od tego jego życie.
Tylko strojem różnił się od wcześniej widzianych postaci. Szata była kombinacją
granatu i czerni, przy czym czarny był tylko kaptur i pelerynka na ramionach.
Opuszczony
kaptur odsłaniał przerażającą, nie posiadającą twarzy głowę. Zdawało się, że
przybysz niemal
płynie w powietrzu. Gryf zastanowił się przelotnie, czy go nie zaatakować.
Zrezygnował z
pomysłu, gdy przypomniał sobie, z jaką łatwością został pojmany w zaułku.
Myśl ta wzbudziła troskę o bezpieczeństwo Morgisa i pytanie, gdzie dokładnie się
znalazł. Nie w Luperionie. W Krainie Snów, przypomniał sobie, ale gdzie
właściwie leżała
nie całkiem realna Kraina Snów?
- Gdzie mój towarzysz?
Istota wskazała otwarte drzwi za plecami. Gryf zrozumiał, że albo odpowiedziała
na
jego pytanie, albo też chciała, by z nią poszedł.
Do komnaty wszedł drugi nieczłowiek, jak nazwała ich kobieta. Najwyraźniej Gryf
miał pójść z nimi - takim czy innym sposobem. Sprzeciwianie się nie miało sensu.
Gdyby
zależało im na jego śmierci, leżałby już martwy na ulicach Luperionu.
Ruszyli, Gryf między nimi, Lwioptak przyglądał się korytarzom i od czasu do
czasu
różne przedmioty budziły jego wspomnienia. Był już tu kiedyś, ale nazwa tego
miejsca
uciekła mu z pamięci. To tutaj pragnął dotrzeć.
- Wielmożny Gryfie!
Odwrócił się i zobaczył księcia Morgisa, również eskortowanego przez dwóch
nieludzi. Najwyraźniej byli w drodze na spotkanie z panami tego miejsca.
- Wiesz może, gdzie jesteśmy? - Smok był niespokojny. Gryf nie próbował swoich
mocy, ale podejrzewał, że Morgis to zrobił, i stwierdził, że zawiodły.
Pozwolono im iść ramię w ramię, dopóki dotrzymywali kroku eskorcie. Były
monarcha pokiwał głową. Przypomniała mu się nazwa i teraz zastanawiał się, jak
mógł ją
zapomnieć.
- Dotarliśmy do Sirvak Dragoth, cytadeli opiekunów Krainy Snów.
Morgis odwrócił się, żeby spojrzeć w puste oblicza strażników.
- - Czy oni byli twoimi przyjaciółmi?
- - Czasy się zmieniają. Minęło ponad sto lat. Może więcej.
- - Czterech na dwóch to niezłe szansę - podsunął cicho smok.
- - Ośmiu na dwóch - poprawił Gryf. - I myślę, że dotarliśmy do celu.
Czterech wartowników strzegło masywnych, kunsztownie zdobionych drewnianych
odrzwi. Mierząc wzrokiem ten nowy oddział, lwioptak nagle zrozumiał, że istoty
te nie są
sługami, ale raczej niezależną grupą, której interesy obecnie zbieżne są z
celami Mistrzów
Opiekunów Krainy Snów. Gryf wniósł poprawkę: nie zrozumiał, a przypomniał.
Był zirytowany. Napływało tyle wspomnień o otaczających go przedmiotach i
ludziach, ale niewiele o nim samym.
Dwie istoty stojące najbliżej drzwi otworzyły je szeroko. Gryf i Morgis zostali
wprowadzeni bez większych ceregieli do komnaty tak przepysznie urządzonej jak
ta, w której
przebywał lwioptak, ale wyraźnie przeznaczonej do sprawowania sądów... na podium
bowiem
czekały na nich cztery postaci. Tylko jedną poznali wcześniej. Była to
ciemnowłosa kobieta,
która kierowała ich porwaniem. Wyglądała tak, jakby miała zamiar ich pożreć.
Z boku, w najjaśniejszej części pokoju (Gryf leniwie skonstatował, że jest
dzień), stało
dwóch identycznych niczym dwie krople wody, starszych wiekiem prawie ludzi.
Poruszali się
w sposób tak zgrany, że można by pomyśleć, iż są marionetkami w rękach jednego
lałkarza.
Kiedy jeden mrugał, drugi robił to samo (nawet oddychali jednocześnie). O tym,
że nie byli
ludźmi, świadczyły oczy, szerokie i wieloboczne, jakby owadzie.
Na środku podium na krześle siedziała wysoka postać odziana w czerwień i biel.
Jej
twarz przysłaniał szczelny woal. Gryf zaryzykował domysł, że jest to mężczyzna,
a
przynajmniej samiec. To on zdawał się sprawować tu najwyższą władzę.
- - Ufam, iż obaj wypoczęliście - zagadnął lekkim tonem.
- - Wypoczęliśmy - odburknął ze złością Morgis - bo nie mieliśmy wyboru.
- - Aha! - Zawoalowany mężczyzna poruszył się trochę niespokojnie. Dwaj
identyczni ludzie jednocześnie zmarszczyli czoła, a kobieta obnażyła ostre zęby.
- Wybaczcie,
ale miało być zupełnie inaczej. Nieludzie zgodzili się spotkać z wami w waszych
pokojach,
lecz wy postanowiliście uciec i walczyć z wilczymi najeźdźcami.
- - Głupcy - skwitowali chórem bliźniacy.
- - Mrin/Amrin, proszę. - Zawoalowana postać podniosła rękę w próbie
przywrócenia porządku. - Kapitan Aramitów nie miał pojęcia, kim jesteście.
Zmierzał do
jednego z domów niedaleko od miejsca, w którym przypadkiem staliście. Wydaje
się, że
jeden z kupców nie zapłacił mu haraczu.
Gryf i Morgis wymienili spojrzenia. Lwioptak odwrócił się do mówcy.
- - Zechciałbyś... Przepraszam, chyba nas znasz - nawet nie zapytałeś nas o
nazwiska
- ale my nie znamy ciebie.
- - Wybaczcie. Jestem Haggerth. - Wstał, pilnując się, żeby nie odchylić woala.
- Po
mojej prawej stronie stoi Mrin/Amrin, a po lewej Troia, którą już spotkaliście.
- W jego głosie
zabrzmiała nutka rozbawienia.
Biorąc głęboki oddech, Gryf zapytał:
- Jesteście, jeśli pamiętam, Mistrzami Opiekunami, prawda? Wszyscy czworo?
Był prawie pewien, że Haggerth zmarszczył czoło pod osłoną woala.
- - Częściowo masz rację. Mrin/Amrin i ja jesteśmy Mistrzami Opiekunami, ale
Troia nie.
- - Ja jestem zaledwie opiekunem - prychnęła. Jej ton zdradzał, że ranga o
niczym
nie świadczy.
- I jest nas tylko troje, jeśli o to chodzi! - zakrzyknęli bliźniacy. -
Haggerth, Troia i ja!
Morgis syknął. Gryf przyjrzał się bacznie dwóm identycznym Mistrzom Opiekunom.
Byli tacy podobni, że nie mógłby przysiąc, iż nie są jedną osobą. Czy to
możliwe, że w
Krainie Snów człowiek mógł jednocześnie przebywać w dwóch miejscach?
- Spokojnie, przyjacielu - powiedział Haggerth do Mrina/Amrina. - Wiesz, jak w
oczach innych objawiają się efekty naszej funkcji. - Odwrócił się do swoich
"gości". -
Wszyscy zostaliśmy odmienieni przez naszą naturę. Mrin/Amrin szczycił się swoją
indywidualnością. Obecnie ludzie postrzegają go jako dwie osoby, a nie prawdziwą
indywidualność. Ja sam byłem człowiekiem, który często zniewalał innych swoim
wyglądem.
Moje decyzje nie zawsze były wynikiem głębokich przemyśleń - po prostu
wiedziałem, że
mogę narzucić swój punkt widzenia. Teraz, jeśli nie chcę zniszczyć wszystkiego,
w imię
czego pracuję, muszę polegać wyłącznie na zdolnościach.
Haggerth na podkreślenie słów skubnął skraj woala.
- Wszyscy otrzymaliśmy coś, co dopomaga nam chronić naszą ziemię, nawet jeśli
nie
wszyscy to doceniamy - dodała Troia, uśmiechając się kokieteryjnie do Gryfa.
- Rozumiem. Morgis nie skomentował.
- Wróćmy teraz do przesłuchania tych dwóch - zaproponował chórem Mrin/Amrin.
Oba ciała podniosły ręce i wskazały na Gryfa i Morgisa. - Odkryjmy prawdę o tej
hybrydzie,
o tym odmieńcu.
Gryfa zaskoczyła złość zawarta w tych słowach, tak podobna do nienawiści
D'Shaya.
- Czy zostanę skazany za to, że żyję? Jeśli tak, chciałbym poznać powody.
Ani Haggerth, ani nawet Troia nie byli wzruszeni postawą Mrina/Amrina.
Zawoalowany opiekun ostrożnie potrząsnął głową.
- Musisz nam wybaczyć. Ostatnimi czasy nasza sytuacja jest dość trudna i do
głosu
dochodzą emocje, których lepiej nie nazywać po imieniu. Nie musicie się niczym
przejmować. Czyż nie mam racji, Mrin/Amrin?
Wieloboczne oczy podwójnego człowieka nieco pociemniały.
- - Przepraszam. Moja uwaga nie była konieczna.
- - Do rzeczy. Celem tego spotkania jest wyjaśnienie twojego istnienia i
pochodzenia
tego. - Haggerlh wyjął mały gwizdek. Gryf szeroko otworzył oczy i gwałtownie
obmacał
kieszenie. Był to jego ostatni gwizdek. Grzywa mu się podniosła, a dźwięk, który
wyrwał się
z jego gardła, bardziej przypominał ryk króla zwierząt niż skrzek drapieżnego
ptaka.
Troia zareagowała podobnie, przysuwając się kocim krokiem. Dziwne, choć był
świadom jej ostrych pazurów, wzbudzała w nim coraz większe zainteresowanie.
- Spokój! Oboje! - Haggerth jednym płynnym ruchem podniósł się z krzesła i
rzucił
gwizdek Gryfowi, który chwycił go jedną szponiastą ręką, drugą trzymając na
dystans
kobietę-kota. - Powiedziałem, spokój! - Haggerth zerwał woal z twarzy.
Mrin/Amrin, jakby
wiedząc, czego się spodziewać, odwrócił się szybko. Gryf, Morgis i Troia,
nieprzygotowani,
wbili oczy w to, co Mistrz Opiekun skrywał pod welonem.
Ani łwioptak, ani smok nie zdołali później przypomnieć sobie, jak wyglądała
twarz
Haggertha. Pamiętali tylko, że widok ten groził wydarciem rozsądku z ich
umysłów. Mieli
szczęście, że opiekun prawie natychmiast założył cienki ochronny materiał.
Nieludziom, co nikogo nie zdziwiło, nic się nie stało.
Haggerth czekał, podczas gdy trzy ofiary dochodziły do siebie. Nie cierpiał
robić tego,
co zrobił, ale nie widział sposobu, by tego uniknąć. Klątwa ta była dla niego
równie straszna,
jak dla tych, na których ją rzucał.
Niekiedy sprawowanie urzędu opiekuna było ogromnym ciężarem.
- Przepraszamy. Wiem, jak zachowują się nasi opiekunowie, kiedy odbiera im się
ich
własność, powinienem tedy przewidzieć...
Gryf przerwał mu krótkim ruchem ręki.
- Nie przeciągajmy tego, czego nie trzeba. Mam kilka pytań. Po pierwsze, czy
któreś z
was mnie zna?
Wszyscy troje - czworo, jeśli policzyć dwa ciafa Mrina/Amrina - pokręcili
głowami.
Haggerth dodał:
- - Mieliśmy nadzieję, że wyjaśnisz tajemnicę swojego istnienia. Ty także jesteś
opiekunem Krainy Snów, tyle jest oczywiste. Ale pytanie, kim i kiedy?
- - Kim i kiedy?
Mistrz Opiekun westchnął.
- Znasz nazwę tego miejsca? Sirvak Dragoth? Gryf pokiwał głową, z błyszczącymi
oczami.
- - Tak myślałem, ale sprawdzanie domysłów przypomina otwieranie kolejnych
drzwi w moim umyśle.
- - Niewiele pamiętasz, jak mniemam. Pozwól, wyjaśnię ci więcej. Na przykład
błędne przekonanie Aramitów, czyli wilczych najeźdźców, że jesteśmy panami
Krainy Snów.
Sądzą, że kontrolujemy to miejsce.
- - Atak nie jest?
Bliźniaczy Mrin/Amrin wybuchnął śmiechem.
- - Aramitom i ich bogu trudno walczyć z krainą, która istnieje tyle w umyśle,
co w
rzeczywistości. Chcieliby nad nią zapanować. To niemożliwe. Jeśli istnieje jakaś
zależność, to
tylko taka, że Kraina Snów rządzi nami.
- - Lekka przesada - poprawił Haggerth. - Powiedzmy, że współistniejemy z tym
miejscem i w zamian za to, co ono nam daje, my pomagamy mu przeciwko tym, którzy
dążą
do jego zniszczenia.
- - Tym się zajmują opiekunowie? - zapytał Gryf, patrząc na tę trójkę. Choć
dysponowali indywidualnymi umiejętnościami - a talenty podwójnego człowieka
nadal stały
pod znakiem zapytania
- - nie wyobrażał sobie, że mogliby stawić opór zgranym wysiłkom dzieci
Niszczyciela. Powstrzymał się od głośnego wyrażenia tej myśli, bo przecież
właśnie to
musieli robić. - Rozumiem, że jestem
- - byłem - jednym z was. Co się stało? Dlaczego nikt mnie nie pamięta? Dlaczego
ja
nie pamiętam... chwileczkę... Mała poprawka. Ktoś mnie znał. Wilczy najeźdźca
imieniem
D'Shay.
Gdyby powiedział im, że cała armia Aramitów przechodzi przez Bramę z samym
Niszczycielem na czele, nie mógłby wywrzeć większego wrażenia. Wszyscy byli
jednakowo
przerażeni. Mimo woala było widać, że nawet Haggerth jest wstrząśnięty.
- Mówiłem ci! - krzyknął szaleńczo Mrin/Armin. - Jest jednym z nich! - Podwójny
człowiek wlepił w Gryfa rozszerzone oczy i zacisnął prawe pięści.
Lwioptak zawrzał gniewem i poczuł się tak, jakby zaraz miał eksplodować.
Jednakże
okrzyk Haggertha zamknął usta drugiemu Mistrzowi Opiekunowi.
- To, że wie o Shaidarolu, nie czyni go jemu podobnym! Nie pozwalaj, żeby
wspomnienia zaćmiewały ci rozsądek!
Shaidaroł.
Złe słowa Mrina/Amrina natychmiast popadły w zapomnienie. Coś mu się
przypominało. Gryf zaklął, gdyż były to tylko fragmenty, ale ogromnie ważne,
pasujące jeden
do drugiego. D'Shay - nie mógł się zmusić do używania tamtego imienia, gdyż
należało do
przyjaciela - zdradził opiekunów, był jednym z nich.
Wydawało się niemożliwe, że D'Shay mógł być tym drugim. A jednak...
- - Został zmieniony w dniu, w który przywdział płaszcz opiekuna. Pamiętam, jak
odmienny się wydawał, jaki... mroczny się zrobił.
- - A ciebie nikt nie pamięta - mruknął Haggerth. - Ciekawe. Być może z powodu
tego, z czego musiałeś zrezygnować, przyjmując na swoje barki brzemię funkcji.
Kraina
Snów odmienia wszystkich swoich opiekunów, czasami w sposób, którego długo nie
potrafimy zrozumieć.
- - Wierzysz mu? - Troia spiorunowała wzrokiem Gryfa. - Wierzysz w to, co mówi,
kiedy nawet ty go nie pamiętasz? Nie ma żadnych świadectw jego istnienia.
Mówiłeś mi.
- - Żadnych świadectw, wyjąwszy słowa Shaidarola - dodał Mrin/Amrin.
- - On z pewnością nie powie nam nic użytecznego!
- - Tzee mnie znają. - Gryf odpowiedział Troi spojrzeniem. - Znasz je. Wiedzą,
kim
byłem, i próbowały mnie zabić.
Zmarszczyła brwi.
- - To prawda. Nawet ja wyczułam, że cię poznają - ale to zdecydowanie nie jest
rekomendacją!
- - Szkoda, że nie ma tu innych Mistrzów Opiekunów - westchnął Haggerth. - Może
oni mieliby jakiś pomysł.
- - Innych?
- - Jest nas sześciu. Okropnie trudno utrzymać porządek w miejscu, które z
natury
się przed nim broni. Wszyscy Mistrzowie mają pełne ręce roboty, nie wspominając
o innych
opiekunach.
Głowy Mrina/Amrina zwróciły się w stronę Morgisa.
- - Ten nic nie mówi od jakiegoś czasu. Mamy uwierzyć, że on też jest
opiekuniem,
który wrócił do domu po długiej nieobecności?
- - Nie jestem waszym opiekunem. Jestem księciem Morgisem, synem Błękitnego
Smoka, pana Nadmorskiego Irillianu, który leży daleko na zachodzie.
- - Za morzem? - zapytał Haggerth.
- - Zgadza się. Nadmorski Irillian stanowi część Smoczych Królestw.
- - To wasze okręty nękają wilczych najeźdźców?
- - Tak.
Zawoalowany Mistrz Opiekun wyprostował się, przybierając bardziej oficjalną
postawę.
- A dlaczego przybyłeś tutaj z naszym zaginionym opiekuniem? Jesteś
przyjacielem?
Morgis zerknął na Gryfa, który lekko wzruszył ramionami. Jeśli smok powie
prawdę,
to jego sprawa. Jeśli zechce skłamać, lwioptak nie będzie mu przeszkadzać, ale
też go nie
poprze.
- Rzekłbym, panowie Sirvak Dragoth, iż w najlepszym wypadku jesteśmy
tymczasowymi sprzymierzeńcami. Nieco ponad rok temu naszym ziemiom zagroził ktoś
z
mojego rodzaju. Mój pan i Gryf zawiązali pakt i z pomocą innych zniszczyli
szalonego
zdrajcę.
"Nie do końca prawda - pomyślał Gryf - ale niezbyt daleko od niej, by miało to
znaczenie - na razie".
- W czasie tego kryzysu mojemu panu i wielmożnemu Gryfowi, który wtedy władał
Penacles, zagroziło zło ze strony niejakiego D;Shaya - albo Shaidarola, jak go
nazywacie.
- - Jego zło rośnie! - syknęła Troia, odsuwając się od kolumny, o którą się
opierała. -
Mistrzu Haggercie, powinieneś mi pozwolić na niego uderzyć! Nadal mogę go
dopaść!
Biegusy mnie nie znajdą!
- - Cicho, mała. Nie spotkałaś Shaidarola ani przed tym, ani po tym, jak został
skuszony przez Niszczyciela. I nie sądzę, byś mogła sobie z nim poradzić, ani
wówczas, ani
dzisiaj.
- - Ale... - urwała. Z Haggerthem nie można było się sprzeczać. Poza tym młoda
opiekunka nie miała większej ochoty na spory ze zwierzchnikiem.
Gryf zmarszczył brwi i obrócił w myślach fragmenty rozmowy. Coś tu nie pasowało.
Morgis kontynuował:
- - Nie ma potrzeby przejmować się D'Shayem. Zginął podczas szaleńczego
zamachu na Gryfa i mojego ojca.
- - Zginął? - Mrin/Amrin zrobił zaskoczoną minę. - Kiedy to się stało?
- - Mniej więcej miesiąc przed naszą podróżą. Planowaliśmy wyruszyć natych...
Haggerth potrząsnął głową.
- D'Shay żyje i ma się dobrze, i jest tutaj od pewnego czasu. Właśnie na to Gryf
zwrócił uwagę w rozmowie. Niemal bezdźwięcznie powiedział:
- - A jednak żyje. Nie sądziłem, że samobójstwo jest w jego stylu, ale przecież
spaliliśmy ciało.
- - Istnieje kilka sposobów, żeby w razie potrzeby obejść śmierć, i wszystkie są
niewypowiedzianie plugawe. D'Shay bardziej od innych zdolny jest do zrobienia
czegoś
takiego. Utracił szacunek do życia. Jego jedynym obowiązkiem jest służba
Niszczycielowi.
- - D'Shay. Żyje. - Gryf odwrócił się od wszystkich, nie zwracając uwagi na
swoją
pozbawioną twarzy eskortę. Przez długi czas w milczeniu wodził niewidzącym
wzrokiem po
gobelinach i posągach. Mrin/Amrin zaczął coś mówić, ale Haggerth uciszył go
ruchem dłoni.
Wreszcie lwioptak stanął przodem do Mistrza Opiekuna i zapytał: - Gdzie jest
D'Shay?
Odpowiedziała Troia, nie bacząc na spojrzenie zawoalowanego mężczyzny.
- - W Canisargos. Wszyscy wilczy najeźdźcy podlegają stołecznej władzy.
- - Canisargos? Stolica? - Coś tu nie pasowało.
- - To centrum wszystkiego. To tam obraduje Mistrz Watahy, ich imperator. D'Shay
jest jego prawą ręką.
Gryf przemyślał to i zapytał:
- Jak mogę się tam dostać? Macie plan miasta? Mrin/Amrin potrząsnął głowami.
- - Myślę, że zakładasz zbyt wiele. Jeszcze nie ustaliliśmy, czy rzeczywiście
jesteś
jednym z nas.
- - Daj spokój. - Haggerth odwrócił się do drugiego opiekuna. - Myślę, że można
bezpiecznie założyć, iż jest jednym z nas. To po prostu kolejna sztuczka Krainy
Snów.
Rozumiemy coraz mniej, Mrinie/Amrinie. Widzimy dużo gorzej. Kraina robi to, co
musi,
żeby przetrwać.
- - Jeśli jednak ciekawi go, dlaczego "wróg" go pamięta, zaś "towarzysze" nie,
istnieje inny sposób na znalezienie odpowiedzi.
Gryf wybrał jedną z bliźniaczych twarzy Mistrza Opiekuna i zmierzył się z nią
wzrokiem. Druga również odpowiedziała spojrzeniem, co lekko wytrąciło go z
równowagi.
- Udaję się do Canisargos. Czy mi wierzysz, czy nie, mam sprawę do załatwienia z
Shaidarolem. Sprawę odkładaną o wiele za długo.
Nie zwrócił uwagi, że wypowiedział prawdziwe imię D'Shaya, ale inni to
zauważyli.
Identyczne twarze skrzywiły się, gdy opiekun Mrin/Amrin popadł w głęboką zadumę.
Haggerth czekał, w milczeniu obserwując Mistrza Opiekuna. Morgis był taki
spięty, że Gryf
fizycznie to odczuwał.
Twarze podwójnego człowieka straciły wyraz. Przyjrzał się wszystkim obecnym w
komnacie, nim zwrócił uwagę na Gryfa.
- Kiedy... D'Shay... nas zdradził, nie odszedł w spokoju. Nigdy do końca nie
dowiemy
się, co zrobił, zanim wreszcie został wyrzucony, ale ja doskonale pamiętam jeden
incydent.
- Mrin... - zaczął Haggerth.
Mrin/Amrin mówił dalej, nie zwracając na niego uwagi.
- Nie sprzeciwię się twoim poszukiwaniom tego zdrajcy. I dam ci przewodnika,
który
zna miasto, jeśli zgodzisz się dostarczyć mi ostatni dowód, jakiego potrzebuję,
żeby uwierzyć,
iż nie jesteś kolejnym podstępem z jego strony.
Gryf wyprostował się i przyjrzał opiekunom. Zawoalowany Haggerth milczał;
postanowił wyłączyć się z dyskusji, dopóki nie dowie się więcej. Troia sprawiała
wrażenie
dziwnie pobudzonej, nawet obdarzyła go nerwowym półuśmiechem.
To była sprawa między nim a Mrinem/Amrinem.
- - Co takiego? Jakiego dowodu potrzebujesz?
- - Idź do Bramy. Stań tam i powiedz, że przyszedłeś na sąd...
- - Nie! - zawołała kobieta-kot.
- -...i poproś o świadectwo, które przekona innych o twojej lojalności. - Mistrz
Opiekun zerknął na Haggertha, szukając u niego poparcia. Zawoalowana postać
powoli
pokiwała głową.
- - I to wszystko? - zapytał Gryf.
Osobliwy wyraz przemknął przez twarze Mrina/Amrina. Niemalże był to smutny
uśmiech.
- Och nie, Gryfie. Nie wszystko. Naprawdę mam nadzieję, że ci się powiedzie, ale
będziesz musiał zrobić coś więcej niż tylko tam stanąć. Kiedy mówię, że
zostaniesz osądzony,
to zostaniesz osądzony, a jeśli wyrok nie będzie pomyślny, nie pójdziesz do
Canisargos.
Gryf zapytał wzrokiem Haggertha o potwierdzenie. Mistrz Opiekun, który wyglądał
na bardzo zmęczonego, potwierdził prawdziwość słów podwójnego człowieka i cichym
głosem dodał:
- Ani nigdzie indziej, skoro o tym mowa. Jeśli Kraina Snów uzna cię za
niepotrzebnego, być może nawet nie będzie co spalić.
VII
Fetor śmierci i rozkładu przytłaczał wszystkie inne wonie. Można by wyobrazić
sobie,
że tutaj, w ciemności, zgromadzili się wszyscy padlinożercy historii, zatruwając
powietrze
smrodliwymi oddechami. Buty trącały dziwnie ukształtowane kawałki rumoszu, które
mogły
być strzaskanymi kośćmi. Najbardziej nikły blask nie rozpraszał całkowitych
ciemności. Ci,
którzy mieli powody, by tu przychodzić, wiedzieli, gdzie uklęknąć. Ci, którzy
nie mieli prawa
tu przebywać, tworzyli nowe, nieforemne stosy. To tutaj D'Shay poprzysiągł, że
poświęci
swoje istnienie jedynemu prawdziwemu panu. To tutaj wszyscy Przywódcy Watahy,
dozorcy
i nawet sam Mistrz Watahy składali przysięgę wierności.
- Moje ulubione szczenię. Mój myśliwy. Jak miewasz się dzisiaj, Shaidarolu?
D'Shay nawet nie podniósł głowy, gdy usłyszał swe dawne imię. Jeśli jego pan
posłużył się nim z jakiegoś określonego powodu, wkrótce wszystko zostanie
wyjaśnione. Jeśli
nie, to nie jego sprawa.
- Dobrze, panie. Ciało jest silniejsze niż oczekiwałem. Wytrzyma jeszcze trochę.
Coi ogromnego poruszyło się w ciemności.
- - Co cię do mnie sprowadza?
- - Panie, Gryf zawitał do twojej domeny. Jestem tego pewien. - Usta D'Shaya
ułożyły się w drapieżny grymas, co nadało jego twarzy złowieszczy wygląd.
- - Wiem. Wiedziałem to w chwili, gdy postawił stopę na tym kontynencie.
Wilczy najeźdźca nie okazał zdumienia. Byłby zaskoczony, gdyby jego pan nie
wiedział o przybyszu.
- - Ludzie D'Raka szukają go. Przykazałem, by ograniczyli się do obserwowania,
jeśli go znajdą. Nie chcę, by nabrał podejrzeń.
- - D'Rak wypuścił zgraję biegusów. Już zbliżają się do Lupęrionu.
- - Co? - D'Shay zerwał się na nogi i dopiero poniewczasie zdał sobie sprawę, że
takie zachowanie jest niedopuszczalne w obecności pana. Szybko rzucił się na
kolana.
- - Wybaczam ci. D'Rak dobrze wypełnia swoją rolę. Nie rozmawiaj z nim o tym.
Możliwe, że Gryf, który szuka domu, niewiele pamięta i przypadkiem otworzy
Bramą. Jeśli
biegusy znajdą punkt zaczepienia, Kraina Snów stanie się moją własnością.
- - A Gryf?
- - Jeśli będzie to możliwe, zostanie oszczędzony i trafi w twoje ręce. Skoro
zapomniał tak wiele, zapewne nie pamięta również celu swojego istnienia. Gdyby
pamiętał,
byłby tu teraz.
D'Shay nie mógł się powstrzymać i szepnął:
- Qualard. - Mimowolnie przyszła mu na myśl dawna stolica imperium Aramitów.
Wybuch nieokiełznanego gniewu rzucił go w tył. Istota kryjąca się w mroku
zadygotała ze złości, rozrzucając upiorne szczątki. Gdyby D'Shay nie miał
wyściełanego
hełmu, rozbiłby głowę o niewidoczny gruz. Ale nie to go strapiło. Był
zaniepokojony, że
gniew pana zwrócił się w jego stronę. Gniew nadal żywy po ponad dwóch
stuleciach.
- - Nie wolno wspominać o Qualardzie - zawył głos. - Nawet ty nie jesteś
niezastąpiony, Sliaidarolu. Tzee z przyjemnością zajmą twoje miejsce.
- - Wybacz mi, panie! - D'Shay drżał, i nie bez powodu. Nie bał się mieczy i
strzał,
ale ten, któremu służył, mógłby samym tchnieniem położyć kres jego istnieniu.
Prawdą było
też to, że Tzee zastąpiłyby go z ochotą.
- - Wybaczam. Posłuchaj, Shaidarolu. Wielki jaszczur niedawno się poruszył - Nie
robił tego od... od czasu Qualardu. Możliwe, że przybył tutaj jego krewniak.
Możliwe, że
wyczuwa obecność Gryfa. Cokolwiek jest powodem, nie mam zamiaru utracić przewagi
w tej
grze. Jestem myśliwym, nie zwierzyną. Będę ostatecznym zwycięzcą - ja, nikt
inny. Nawet
gdyby miało to oznaczać dla ciebie wyrzeczenie się rozkoszy zemsty, zabijesz
Gryfa w chwili,
gdy dojdzie zbyt blisko prawdy.
- - Tak, panie.
- - Twoje istnienie związane jest z moim istnieniem, Shaidarolu. Żyjesz
wyłącznie
dzięki mnie. Spróbuj postawić swoje racje nad moimi, a... - Nie trzeba było
kończyć myśli.
- - Istnieję, aby ci służyć.
- - Dosłownie. Lepiej, żebyś o tym pamiętał A teraz odejdźCzas, by Mistrz Watahy
spotkał się ze swoją radą. Nie chcemy, by się o niego martwili.
D'Shay podniósł się i ukłonił. Być może zobaczył dwa wielkie, krwawoczerwone
ślepia, które łypnęły na niego z ciemności, ale nie mógł być tego pewien. Nigdy
nie miał
pewności. Nawet tej nocy, kiedy porzucił śmiechu wartą funkcję opiekuna i złożył
hołd
nowemu panu. To naprawdę nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że jego
istnienie
całkowicie zależało od tego, czy w oczach pana stanowi jakąś wartość. W oczach
jedynego
pana.
Kłaniał się, dopóki nie wyszedł z jaskini. Z jaskini pod Canisargos. Jaskini,
która
niegdyś była domem bogów - i nadal służyła jako dom jednemu. Jedynemu
prawdziwemu
bogu, jeśli chodziło o Aramitó w.
Niszczycielowi.
- Kim jest ten przewodnik, którego obiecali mi Mistrzowie Opiekunowie? - zapytał
Gryf, przechodząc nad pniem powalonego drzewa.
Troia wzruszyła ramionami. Jej odpowiedź zaniepokoiła go niemal tak, jak
czekające
go zadanie, które mogło okazać się ogromnie trudne i fatalne w skutkach.
- Nie wiem. Przyprowadzili go nieludzie. Może był wilczym najeźdźcą, który
popadł
w niełaski, skoro wysłano za nim biegusy.
Biegusy. Widmowe psy gończe Niszczyciela. Mówiono, że są prawdziwymi dziećmi
mrocznego boga, jeśli to w ogóle możliwe. Nikt nie wiedział, skąd pochodzą, choć
przypuszczano, że kiedyś były, jak Tzee, mieszkańcami Krainy Snów. Dobrze
służyły swemu
panu, jak wynikało z wcześniejszych słów Troi.
Kobieta-kot zgłosiła się, że zaprowadzi go do Bramy, i w koflcu po długiej
debacie
dwaj Mistrzowie Opiekunowie wyrazili zgodę. Haggerth uczynił to z wielką
niechęcią, być
może bojąc się, że Troia podzieli los Gryfa - co nie znaczy, że nie wierzył, iż
lwioptak był
opiekunem. Troia uparła się. Jej początkowa nieufność wobec Gryfa ustąpiła
nowej,
tajemniczej wierze, żejakimś sposobem okaże się on istotą ogromnie ważną.
Dopiero wtedy
Gryf uświadomił sobie, jaka jest młoda. On miał ponad dwieście lat - może więcej
- ona zaś
nie weszła nawet w trzecią dekadę, ledwo wkroczyła w wiek dojrzały.
Z drugiej strony jest może aż nazbyt dojrzała, pomyślał cierpko były monarcha,
gdy
patrzył, jak jego przewodniczka wspina się po zboczu. Nosiła skąpy przyodziewek,
będący
wyłącznie ustępstwem wobec konwenansów. Przed chłodem chroniło ją miękkie, płowe
futro.
W Luperionie miała na sobie strój, w którym z daleka wyglądała jak ludzka
kobieta, lecz tutaj
przywdziewanie obfitych sukien nie było konieczne.
Powiedziała mu co nieco o swoim rodzaju, gdy szli krętą ścieżką, która wedle
słów
Haggertha miała doprowadzić ich prosto do Bramy. Jej przodkowie w dalekiej,
dalekiej
przeszłości zwani byli sfinksami, choć określenie to nie było całkiem poprawne.
Z wyglądu
przypominali ludzi, choć mieli dość egzotyczne rysy, a gęste futro oczywiście
nie dawało się
ukryć. Ze względu na piękno i siłę cieszyli się niezwykłym powodzeniem na
targach
niewolników. Dawano za nich najwyższe ceny. Na nieszczęście, a może na
szczęście, nie
chcieli żyć w niewoli - albo umierali, albo walczyli do upadłego. W bitwie do
głosu
dochodziła ich kocia natura (walczyli ostrymi zębami i pazurami), która brała
górę nad
ludzkimi cechami.
Może dlatego, że częściowo miał naturę lwa, Gryf odczuwał pokrewieństwo i
zrozumienie. Próbował sobie wmawiać, że tylko to pociąga go w Troi.
Mimo wszystko była lepszym towarzyszem niż smok Morgis. Wbrew narastającej
między nimi zażyłości, Gryfa ogarnęła ulga, gdy Mrin/Amrin kategorycznie
oznajmił, że
smokowi nie wolno pójść z nimi. Morgis służył przede wszystkim swojemu ojcu i
trudno było
powiedzieć, na ile można naprawdę mu zaufać.
Zbliżyli się do dwóch niewielkich zagajników. Gryfa opadł niepokój, gdy Troia
zaczęła rozglądać się czujnie. Gdy zapytał, czy wypatruje zasadzki wilczych
najeźdźców,
śmiechem skwitowała jego obawy.
- Dużo zapomniałeś, prawda? Jesteśmy w Krainie Snów. To nie ten sam kraj, który
widzą Aramici. Mogliby stać obok nas, a widzieliby tylko drzewa i ptaki. Dopóki
istniejemy,
by dawać jej swoją siłę, właśnie taka będzie Kraina Snów - a może zapomniałeś,
dlaczego
pierwsi tak ją nazwali?
- Dlaczego zatem boimy się Aramitów? Koci uśmiech zniknął.
- - Boimy się "prawdy" o ich Niszczycielu. Boimy się, że jego marzenia przeważą
nad naszymi. Gdy on rośnie w siłę, Kraina Snów ją traci. Jego rzeczywistość
coraz szybciej
przytłacza naszą siłę. - Szeroko rozpostarła ręce. - Niegdyś Kraina Snów
zajmowała cały
kontynent. Było to przed nastaniem Niszczyciela.
- - "I gra zaczęła się na poważnie..." - zacytował bez zastanowienia Gryf.
- - Co to?
Potrząsnął głową, próbując pozbierać wspomnienia. Jak zwykle, zapadły się w
bagnie,
które było jego umysłem.
- Nie wiem. Cytat skądś'... ale nie wiem, skąd. - Zacisnął ręce w bezsilnej
złości. -
Tak jest przez cały czas! Rozumiem teraz, jak musiał czuć się Cabe!
Troia przysunęła się, wyraźnie przejęta.
- - Cabe?
- - Przyjaciel. Jeden z nielicznych, jakich mam... jakich miałem. Też miał
kłopoty z
pamięcią. Może dlatego rozumiałem go tak dobrze.
- - Co się z nim stało?
Gryf rozejrzał się, ale w drzewach nie kryło się niebezpieczeństwo większe od
komarów.
- Problem Cabe'a polegał na tym, że urodził się jako wątłe dziecko szaleńca
Azrana z
rodu potężnych czarnoksiężników Bedlamów. Azran zabił swojego brata i próbował
zamordować ojca. Chciał ukształtować Cabe'a na swoje podobieństwo albo, co
bardziej
prawdopodobne, zniszczyć biednego chłopca. Dziadek Cabe'a, Nathan, wykradł
dziecko i
umieścił je pod opieką przyjaciela. Mały był słabowity, groziła mu śmierć.
Nathan rozumiał
to i wiedząc, że sam najpewniej umrze, przekazał mu część siebie. Część własnej
duszy czy
też esencji. W ten sposób przeżył również on, Nathan, w ciele swego wnuka.
Kobieta-kot pokręciła głową na znak zdumienia.
- - Nigdy nie słyszałam podobnej historii.
- - Niekiedy było tak, jakby dwie różne osobowości zamieszkiwały mu w głowie.
Dorastał, nie wiedząc, kim jest - Azran nadal żył, rozumiesz - i często
nachodziły go
wspomnienia nie z jego życia. Taka wydaje mi się moja przeszłość.
Obdarzyła go pełnym otuchy uśmiechem.
- - Może Brama się tym zajmie.
- - Niby czym? - zapytał cichy, ale władczy głos. W pobliżu nie było nikogo.
Gryf przykucnął, gotów użyć pazurów albo czarów, ale Troia powstrzymała go,
kładąc mu rękę na ramieniu. Lwioptak nie był przekonany. Przyjaźnie nastawieni
obcy nie
skrywają się przed wzrokiem tych, których nachodzą.
- Uspokój się! - syknęła Troia. - To wielmożny Petrac, Wola Lasu!
Podczas gdy on zastanawiał się nad dziwnym tytułem, niewidoczna przed chwilą
istota przysunęła się bliżej. Gryf przekrzywił głowę, próbując zrozumieć, jak to
się stało, że
nie zauważył jej wcześniej. Rozum podpowiadał mu, że była tu cały czas, tylko
nie zwrócił na
nią uwagi.
Nie pojmował, jak można nie zwrócić uwagi na Petraca - i nadal nie pojmował, co
oznacza jego miano. Był wysoki jak Morgis, z głową dorosłego jelenia i koroną
rogów, która
zawstydziłaby każdego rogacza. Resztę ciała miał ludzką, choć ręce trochę
przypominały łapy
szopa, a nogi kończyły się kopytami. Nosił przepaskę na biodrach, czapkę z
zielonych liści i
pas, z którego zwisało kilka woreczków. W lewej ręce trzymał kostur, na którym
się opierał.
Troia uklękła i z wielkim szacunkiem wyszeptała:
- Bądź pozdrowiony, Wolo Lasu.
Mimo jeleniej głowy, a może wJas'nie dlatego, Petrac roztaczał wokół siebie aurę
władzy i celowości.
,Jego siła różni się od tej, jaką ma większość przywódców - pomyślał lwioptak. -
Petrac był pojednany ze swoją mocą, co było rzadką, godną pozazdroszczenia cechą
wśród
władających".
- Ja nie wymagam hołdów, kiciu. Zostawiam to Haggerthowi i innym.
- Jeśli ktoś na nie zasługuje, to tylko ty, wielmożny Petracu. Wargi jelenia
skrzywiły
się lekko.
- To nie jest takie pewne. Ale podejdź. Nie znamy się z twoim towarzyszem, i
chciałbym wiedzieć, dlaczego szukacie Bramy.
Gryf skłonił się, przedstawił i podał powody. Petrac pokiwał głową.
- Mrin/Amrin nie musi się martwić. Widzę, że jesteś jednym z nas. Śmiem
powiedzieć, że on i Haggerth ostatnio popadają w paranoję.
- Haggerth nie... - zaczęła Troia. Woła Lasu przerwał jej ruchem ręki.
- - Możesz być pewna, że był to pomysł tyle Mrina/Amrina, co zawoalowanego. Jest
dobrym człowiekiem, ale niechętnie obdarza innych zaufaniem. Taka jest cena
władzy.
- - Mimo wszystko chciałbym tam pójść - oznajmił Gryf.
- Po co? Poręczę za ciebie. Potrząsając głową, Gryf wyjaśnił:
- - Nie dla Mistrzów Opiekunów, choć i ich chciałbym zadowolić, lecz dla spokoju
mojego umysłu. Mam nadzieję, że spotkanie z Bramą wniesie trochę światła we
wspomnienia, które nadal nie powróciły.
- - Czasami lepiej jest nie przypominać sobie pewnych rzeczy. Brama stanowi
istotną część Krainy Snów. Jest starsza niż wskazują wszelkie świadectwa. Równie
dobrze
możesz zginąć. Zakładam, że dali ci to do zrozumienia. - Petrac potrząsnął
laską, a jego oczy
wskazywały, że lepiej, by Haggerth i Mrin/Amrin to zrobili, bo inaczej z nim
będą mieli do
czynienia.
- - Tak. Mimo wszystko chcę tam pójść.
- - W takim razie nie musisz chodzić daleko. To zaraz za tym wzniesieniem, w
lesie.
Troia i Gryf zerknęli w kierunku wskazanym przez Mistrza Opiekuna. Kobieta-kot
zmarszczyła nos.
- - Miałam wrażenie, wielmożny Petracu, że to dużo dalej.
- - Będąc tym, kim jestem, mam pewną przewagę - odparł z odrobiną rozbawienia
Wola Lasu. - Powiedzmy, że znam drogę na skróty. Chodźcie. Powiodę was, żebyście
nie
zbłądzili.
W drodze przez lekko zadrzewiony teren Gryf zaczął rozumieć niezwykły tytuł
Petraca. Zwierzęta i ptaki tłumnie wylęgały na jego powitanie. Nawet stworzenia
zwykle
sobie wrogie zapominały o odwiecznych zatargach, byle tylko zyskać
błogosławieństwo w
postaci muśnięcia ręką człowieka-jelenia. Nie traktowały Mistrza Opiekuna jak
człowiek
swego pana czy boga. Przychodziły jak do wielbionego patrona. Petrac nimi nie
władał - on
był jednym z nich. Reprezentował ich interesy, przypadkiem zbieżne z interesami
Krainy
Snów, okolica ta bowiem była częścią magicznego regionu.
Była to fascynująca przechadzka, denerwująca tylko wtedy, gdy na spotkanie
wielmożnemu Petracowi wybiegły dorosłe niedźwiedzie. Troia odruchowo obnażyła
pazury, a
Gryf przygotował się do rzucenia zaklęcia. Wola Lasu pokręcił głową i
przystanął, żeby
położyć ręce na łbach dwóch potężnych zwierzaków. Niedźwiedzie obwąchały jego
dłonie i
otarły się o niego bokami. Dziw, że go nie przewróciły, ale wielmożny Petrac
nawet się nie
zakołysał. Gryf otworzył szeroko oczy, teraz rozumiejąc, dlaczego Troia darzy
tego opiekuna
czcią dużo większą niż innych.
- - Baczcie, gdzie stawiacie stopy - przestrzegł Mistrz Opiekun, wskazując
kosturem
prawą stronę ścieżki. - Rzeczywistość Niszczyciela napiera. Chwila nieuwagi, a
traficie w
środek nieznanego lasu, z biegusami na karku.
- - Odniosłem wrażenie, że Aramici tracą grunt pod nogami - powiedział lwioptak,
wspominając uwagę rzuconą kiedyś przez Czarnego Smoka w trakcie rozmowy z
D'Shayem.
Słyszał na własne uszy, że imperium Aramitów spotkało przeciwnika równego sobie.
- - Tak było, dopóki nie zauważyłem, że nasze granice stają się mniej wyraźne
niż
zwykle. Kraina Snów się kurczy. Nie wiadomo, jak to się dzieje, ale choć w tej
chwili
działania wojenne utknęły w martwym punkcie, wilczy najeźdźcy wygrywają.
- - Szukają również stałej bazy operacyjnej w cesarstwie smoków - mruknął Gryf,
bardziej do siebie. Coś musiało nimi powodować. Wilczy najeźdźcy nie robili
niczego bez
powodu. D'Shay nie robił niczego bez powodu.
- - Jesteśmy. - Petrac wskazał otwartą łąkę. Sprawiała dziwne, niemal
iluzoryczne
wrażenie.
- - Jesteś pewien, że to bezpieczne? - Gryf niespokojnie zmierzył wzrokiem
otwartą
przestrzeń. Taka niegdyś była cała Kraina Snów. Niemal nietknięta obecnością
inteligentnej
rasy. Ziemia we władzy natury.
Czy Kraina Snów uzna go za przyjaciela? Czy był, wedle jej miary, prawdziwym
przyjacielem?
- Nie widzę Bramy.
- Jeszcze nie wszedłeś na łąkę.
- Aha. - Były monarcha postąpił krok do przodu. Troia ruszyła za nim, ale
wielmożny
Petrac przytrzymał ją laską. Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że to zadanie
samego
Gryfa, Ona warknęła cicho, ale podporządkowała się jego woli.
Każdy krok budził łąkę do życia. Tylko w ten sposób Gryf mógł opisać to uczucie.
Tu
i ówdzie widział linie mocy, ale nie były one tak uporządkowane jak w Smoczych
Królestwach. Zgodnie z zasadami, jakich się nauczył, nie powinno to być możliwe.
Plątanina
ogromnie utrudniała manipulowanie mocami, jasnymi czy ciemnymi. Lwioptak nie do
końca
zgadzał się z przyjętymi powszechnie teoriami magii, ale to niemal przekraczało
jego
zdolności pojmowania. Nathan Bedlam, dziadek Cabe'a, poradziłby sobie z tym,
gdyby żył.
Wysoka do pasa trawa szeptała, gdy ostrożnie wędrował przez łąkę. Nie był to
obłąkańczy szept Tzee, tylko harmonijny szept zaciekawienia, jakby on był dla
łąki takim
samym dziwem, jak ona dla niego. Zauważył z roztargnieniem, że nie ma tu wiatru
i tym
samym normalnego powodu, z jakiego zwykle kołysze się trawa.
Zatrzymał się mniej więcej na środku łąki. Jeśli Brama miała się
zmaterializować, to
na pewno gdzieś tutaj. Nie zamierzał iść nigdzie dalej. Reszta zależała od
Bramy.
Jakby w odpowiedzi na jego nie wypowiedziane wyzwanie, krajobraz przed nim
zosta! rozdarty. Pojawiła się luka w rzeczywistości. Z początku były to tylko
dziwne,
unoszące się w powietrzu linie energii, potem ogromna dziura, przez którą
widział nie resztę
łąki, ale zupełnie inny kraj. Może lasy, które oglądał wilczy najeźdźca, jeśli
przypadkiem
tamtędy przyjeżdżał. Raz jeszcze Gryfa uderzyła prawda zawarta w słowach
dotyczących
Krainy Snów. Tajemnicze ziemie istniały tyleż w rzeczywistości, co w wyobraźni.
W środku tego rozdarcia w rzeczywistości stała Brama.
Znów była inna, co tylko podkreślało jej związek z Krainą. Teraz przypominała
łuk, w
który wpasowane były potężne podwoje. Oba skrzydła były spróchniałe, a metalowe
zawiasy
pokrywała rdza. Lwioptak podejrzewał, że to zły znak. Mimo wszystko nie
zamierzał
rezygnować.
Tym razem miał czas, żeby dostrzec inne szczegóły. Stworzenia, które już widział
na
bramie, były liczniejsze niż wcześniej. Miały długie ryjki oraz wielkie i
okrągłe jak spodki
oczy, które wszystko widziały. Nie wiadomo, czy były gadami, ssakami czy też
demonami.
Nie przypominały żadnych znanych mu stworzeń. Kolor ich skóry był czarny lub
granatowy
wpadający w czerń - trudno było to określić. Żadne nie wyglądało dokładnie tak
samo jak
inne, choć wszystkie miały wspólne, świadczące o pokrewieństwie cechy. Były
jakby
tysiącem odmian jednej istoty stworzonej do wypełnienia określonego celu.
Wiedział, że dziwne stworzenia są strażnikami i wiedział też, że obserwują go
pilnie,
podobnie jak całą okolicę. Dalsze zwlekanie nie miało sensu. Gryf podniósł ręce
- nie
planował tego, ale akt ten wydawał się właściwy - i zawołał do istoty mającej
władzę nad
Bramą.
- Przyszedłem poddać się twemu sądowi. Przychodzę jako zaginiony opiekun.
Przybywam jako przyjaciel Krainy Snów i pytam, czy moje roszczenia są
uzasadnione! - Po
chwili wahania dodał: - Przybywam również w nadziei na odzyskanie własnej
przeszłości,
dobrej czy złej! Jeśli w przeszłości zawiodłem pokładane we mnie zaufanie,
pozwól mi
działać, aby je odzyskać!
Brama milczała wyniośle. Drobni strażnicy - choć na dobrą sprawę niektórzy mieli
więcej niż dwie stopy długości - gorączkowo skakali w górę, w dół i wokół Bramy,
obrzucając lwioptaka spojrzeniami, co należało do ich obowiązków.
Gryf stał ze wzniesionymi ramionami przez ponad pięć minut. Wreszcie opuścił
ręce,
cofnął się parę kroków i spojrzał na Troię i wielmożnego Petraca. Kobieta-kot
posłała mu
przelotny uśmiech. Najwidoczniej wierzyła, że brak odpowiedzi jest dobrą
odpowiedzią.
Zwierzęce oblicze Mistrza Opiekuna było niemal tak trudne do odczytania jak brak
reakcji ze
strony owianej legendą Bramy. Wielmożny Petrac po prostu odpowiedział Gryfowi
spojrzeniem.
Gryf odwrócił się do celu swoich poszukiwań. Rozdrażniony obojętnością Bramy, z
westchnieniem zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył, że Brama się otwiera.
Troia syknęła, a Petrac krzyknął ostrzegawczo. Gryf zamarł. Aż nazbyt dobrze
zdawał
sobie sprawę, co przemyka przez Bramę. Nie jeden, tylko co najmniej sześciu,
może nawet
siedmiu ziejących nienawiścią intruzów, których łączyła wspólna nazwa. Gryf
przypomniał ją
sobie, gdy pierwsze stworzenie rzuciło się na niego.
,3iegusy".
VIII
Morgis nie przejmował się, że nie pozwolono mu pójść z Gryfem, który jego
zdaniem
ruszył na wyjątkowo głupią i niebezpieczną eskapadę. I to w imię czego! Żeby
udowodnić
swoją wartość Mistrzom Opiekunom. Powinien wymyślić inny sposób. Z rozmów z
ojcem i z
doniesień szpiegów smoczy książę wiedział, jaki jest były władca Penacles. Gryf
miał wiele
godnych pozazdroszczenia przymiotów, które w pełni ujawniły się podczas wspólnej
podróży. Być może w innych okolicznościach Morgis nazwałby go przyjacielem, ale
nie było
to w stylu smoków. Gryf jest tymczasowym sprzymierzeńcem, powtarzał sobie, a
kiedy
powrócą do cesarstwa smoków, zawieszenie broni między nim a Błękitnym Smokiem
dobiegnie końca.
Nie powiedział swojemu towarzyszowi o pewnym drobiazgu, który miał w swoich
sakwach. Gryf z pewnością nabrałby podejrzeń, gdyby wiedział, że Morgis wszystko
przekazuje swojemu panu. Taki był jego obowiązek, lecz Gryf mógłby uznać to za
oznakę
nieufności czy nawet zdrady. Błękitny Smok wyłuszczył mu wszystko z detalami,
choć
Morgis miał pewne problemy ze zrozumieniem jego racji. Mimo potężnej postury,
mimo
wiedzy i doświadczenia nadal był miody w porównaniu ze swoim ojcem i Gryfem. Za
sprawą
gwałtownej śmierci swoich poprzedników zajął pozycję, której wcale nie pragnął.
Jak większość przyborów do nawiązywania łączności, ten też był kryształem.
Morgis
nie udawał, że rozumie jego działanie. Ważne, że spełniał swoją rolę. Pewna myśl
wpadła mu
do głowy. Czy przypadkiem dzięki takim przyborom Kryształowy Smok nie
podsłuchiwał
rozmów, jakie toczyły się na dworze jego ojca, Błękitnego Smoka? Czyż na tym
polegał
sekret potęgi tamtego Smoczego Króla? Zadrżał na tę myśl. Po śmierci Lodowego
jego
połyskliwy brat z dalekiego południowego wschodu stał się najstarszym i zapewne
najpotężniejszym z panujących Królów.
Pozwolił myślom błądzić bez przeszkód. Robił to coraz częściej od pierwszej
morskiej
podróży z Gryfem. Lwioptak nazywał to wolnością myśli i powiedział, że dzięki
niej ludzie
wspinali się na coraz wyższe poziomy rozwoju. Morgis przypomniał mu, że książę
Toma też
był wolnomyślicielem. To zapoczątkowało dyskusję, która...
Znowu to robił! Z wielką stanowczością książę zmusił się do skupienia myśli na
krysztale. Z doświadczenia wiedział, że przekaz będzie słaby, gdyż kryształ nie
był
nastawiony na tak wielką odległość.
Smok skoncentrował się, szukając w myślach umysłu ojca. Należało wziąć pod uwagę
różnicę czasu, ale wątpił, czy w tej chwili odgrywa to znaczącą rolę. Mimo
wszystko, jeśli to
możliwe, wolałby nie wyrywać Smoczego Króla z drzemki.
Obraz nie chciał się pojawić. Miał wrażenie, że mgła - nie, gęste opary -
spowijają
Krainę Snów, chroniąc ją przed zewnętrznym światem. Morgis zaklął. Czy dlatego
opiekunowie zostawili mu kryształ? Czyżby wiedzieli, że nie zadziała?
Nagle nawiązał kontakt z czymś innym. Nie wiedział dokładnie, co to takiego -
swego
rodzaju bratnia dusza. Smocza z natury i tak przytłaczająca, że książę niemal
przerwał
połączenie.
Wyczuwał umysł... i coś więcej. Umysł smoka, ale jakiego smoka!
Połączenie ustąpiło innemu obrazowi. Zobaczył bramę - Bramę - i Gryfa, stojącego
przed nią ze wzniesionymi rękami. Po krótkiej chwili lwioptak opuścił ramiona i
obejrzał się,
najpewniej w stronę kobiety, która mu towarzyszyła, pomyślał cierpko Morgis.
Będąc
smokiem, z natury nie ufał przedstawicielkom drugiej płci. Jeśli smoczyca nie
miała młodych
pod opieką, często próbowała uwieść samca albo, co gorsza, człowieka. Nie
potrafił
zrozumieć fascynacji, jaką wzbudzali w smoczycach mężczyźni, i to wcale nie
dlatego, że
byli smaczni... Oczywiście, nie znaczy to, że książę próbował ludzkiego mięsa.
Błękitny
Smok ograniczył takie ekscesy do minimum, czym zaskarbił sobie wdzięczność i
szacunek
swoich ludzkich poddanych.
Gryf odwrócił się z wyrazem konsternacji na ptasiej twarzy. Wtedy skoczyło na
niego
coś ciemnego, cienistego...
Blada ręka opadła i wytrąciła mu kryształ z dłoni. Kamień z trzaskiem upadł na
podłogę i pękł. But roztarł go w drobny proszek.
Morgis spojrzał w pustkę, która była twarzą nieczłowieka.
Nie dał się zwieść jej brakowi wyrazu. Zdążył już poznać moc tych istot. Ale nie
był
bezsilny. Miał na podorędziu zaklęcia przygotowane na podobną okazję i niemal
odruchowo
sięgnął po pierwsze z nich. Oczy, które umożliwiały wgląd do świata mocy,
zobaczyły, że
część spektrum skręca się i wyrzuca wstęgi siły w kierunku upiornego intruza.
Niepodobna było powiedzieć, czy nie-osoba - cząstka umysłu księcia przeklęła
Mistrzów Opiekunów, że nie nadali tym istotom prawdziwego imienia - widziała jak
ludzie
czy smoki, ale spojrzała w dół na swoje ciało i jakby przypatrzyła się jego
dziełu, Morgis
umocnił swoją władzę nad czarem i pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Istota o pustej twarzy przeszła przez jego pasma jakby były iluzją. Wstęgi mocy
zamknęły się i przepadły paskudnie - pomyślał z roztargnieniem Morgis. - Bardzo
paskudnie".
Rzucił drugi, dużo silniejszy czar. Subtelność odeszła w przeszłość -
najważniejsze
było przetrwanie, za wszelką cenę. To, co rozpętał, miało rozedrzeć na strzępy
cześć tej
komnaty i rozrzucić przeciwnika we wszystkie świata strony.
Miało.
Powietrze wokół intruza zamigotałojaskrawo, oślepiając smoka. Książę przysłonił
oczy i cofnął się chwiejnie. Wybuch, który miał być następstwem jego zaklęcia,
nie nastąpił.
Morgis nie był zbyt bystry, ale zaczął łamać sobie głowę nad jakąś sztuczką,
która
pokonałaby nieczłowieka. Magiczny atak żałośnie zawiódł. Może, pomyślał,
konieczny jest
atak fizyczny, ale przemieniając się w smoka, zbyt długo byłby bezbronny.
Pozostawał miecz
- a biegłość, z jaką nim władał, rozsławiła jego imię po królestwie ojca.
Dobył go w mgnieniu oka. Kierowała nim nie tylko chęć obrony. Morgis chciał krwi
tej istoty bez twarzy. Wydawało się, żenić innego go nie zadowoli. Z satysfakcją
ujrzał, że
przeciwnik zatrzymał się, kiedy odgadł jego zamiary. Oznaczało to, że uważa
miecz za
prawdziwą groźbę.
Morgis uśmiechnął się i skoczył.
Przeciwnik wyciągnął delikatną, bladą rękę i chwycił za ostrą głownię. Ostrze,
które w
ręku silnego smoka przecinało gruby na trzy stopy pień drzewa, nawet nie
zadrasnęło jego
dłoni.
Pociągnął głownię ku sobie. Smok w ostatniej chwili puścił rękojeść, gdyż
inaczej
wpadłby w ramiona istoty. Zresztą, nie czyniło to większej różnicy - i tak
brakowało mu
pomysłów i przestrzeni. Istota powoli, metodycznie spychała go w kąt. Morgis
pogodził się z
nieuniknionym i przełknął swoją dumę.
Krzyknął. Przynajmniej spróbował. Z narządem głosu wszystko było w porządku, był
tego pewien. A jednak krzyk zabrzmiał nie głośniej niż szept. Nie musiał
zgadywać, kto
ponosił za to odpowiedzialność.
Uderzył plecami o ścianę. Nie miał dokąd się cofać. Syknął. Doskonale. Jeśłi ta
zjawa
chce go dostać, dostanie go - całego. Skoczył, sięgając rękami ku pustemu
obliczu, a jego
postać topiła się i przekształcała w locie, pragnąc przybrać naturalną formę.
Morgis parsknął
drwiącym śmiechem, gdy rozszerzyły się jego szczęki i stracił wszelkie pozory
człowieczeństwa. Teraz miało się okazać, czyjego napastnik wart jest tyle, ile
mu się wydaje.
Ręka, która sięgnęła ku jego twarzy, była tą samą, która praktycznie bez wysiłku
zatrzymała ostrą, śmiercionośną broń. Tym razem wyciągnęła się po to, aby
powstrzymać
księcia i jego przemianę tak, jak uczyniły to tajemnicze Tzee. Warkot księcia
przerodził się w
krzyk - smok osunął się na kolana, znów w ludzkiej postaci. Walcząc z bólem,
próbował
oderwać rękę od twarzy. Równie dobrze mógłby pokusić się o oderwanie Smoczych
Królestw
od ziemi. Ogarnęła go panika. Morgis nigdy nie był w takiej beznadziejnej
sytuacji.
Nieczłowiek jakby spojrzał z góry na pokonanego przeciwnika. Bez śladu
satysfakcji,
bez śladu gniewu. Jedynym uczuciem, jakiego można się było domyślać, okazało się
zaciekawienie.
Morgis poczuł, że świat odpływa.
Pozbawiona twarzy istota odsunęła rękę i przyjrzała się powalonemu smokowi.
Morgis, niczego nieświadom, trwał na kolanach, patrząc przed siebie niewidzącym
wzrokiem.
Istota wyciągnęła lewą rękę i nakreśliła znak na jego piersi. Potem, jakby
zadowolona,
odsunęła się od księcia, omiotła komnatę niewidzialnymi oczami i wreszcie
wyszła, cicho i
spokojnie.
Nie minęła minuta, gdy książę wstał i otworzył oczy. Zamrugał, po czym sięgnął
do
sakiewki u pasa.
Kryształ zniknął. Morgis zastanawiał się przez chwilę, potem zrobił krok w
stronę
reszty dobytku i nastąpił na miejsce, w którym intruz zmiażdżył przedmiot jego
poszukiwań.
Nie został po nim ślad. Niepomny niczego, Morgis przeszukał dokładnie swoje
nieliczne
rzeczy. Wreszcie poddał się i przykucnął na skraju krzesła. Najwyraźniej,
pomyślał,
Mistrzowie Opiekunowie odgadli, do czego służy kryształ, i postanowili go
skonfiskować.
Ponieważ nie pozostało mu nic innego do zrobienia, postanowił się zdrzemnąć. W
drodze do łóżka zauważył miecz leżący na krześle. Za skarby świata nie mógł
sobie
przypomnieć, kiedy go wyjął. Ganiąc się za niedbalstwo, położył miecz w
dogodniejszym
miejscu.
Łóżko było miękkie. Pod względem zbroi smoki miały jedną przewagę nad ludźmi -
podczas gdy człowiek w zbroi nie mógł porządnie wypocząć, smok dostosowywał
swoją
niezwykłą "zbroję" wedle potrzeby i mógł się w niej wylegiwać do woli. Morgis
położył się i
odprężył.
Nim zapadł w sen, zdążył pomyśleć, że ma nadzieję, iż Gryf wróci, zanim nuda
doprowadzi go do szaleństwa.
Biegusy były doskonałe w wykonywaniu swoich zadań i z łatwością wykorzystywały
każdą nadarzającą się okazję. Kiedy pierwszy z nich zobaczył otwartą Bramę, nie
minął czas
potrzebny na zaczerpnięcie oddechu, gdy pozostałe podążyły za nim. Szary
drapieżca
błyskawicznie zorientował się w sytuacji i zaatakował najbliższy cel. Tylko
fakt, że celem
owym był Gryf, zepsuł skądinąd perfekcyjny manewr.
Napastnik rozdziawił szczęki ze zdumienia, gdyż ofiary wcale nie było tam, gdzie
być
powinna. Gryf przez pewien czas - dłuższy niż ludzkie życie - wiódł twardy żywot
najemnika.
Niejeden raz był w opałach, z których wychodził bez szwanku. Nie przez
przypadek. Z natury
zwinny, osiągnął szczytową wprawę, o jakiej niewielu mogło marzyć. I nie
zatracił tej
bojowej biegłości, choć przez równie długi czas rządów w kwitnącym mieście-
państwie nie
była mu ona potrzebna.
Biegus przepłynął nad jego głową i wylądował z gracją jakieś cztery jardy za
nim. W
locie zobaczył dwie postacie obserwujące tę scenę. Mistrz Opiekun! Biegus -
niewyraźny,
wilczy kształt - zadrżał z oczekiwania. Jak nagrodziłby go Ojciec...
W innych okolicznościach Gryf z przyjemnością rozprawiłby się z tym stworzeniem,
ale jego uwagę przykuło kilka innych ciemnych kształtów. Ostry słuch już go
powiadomił, że
pierwszy biegus postanowił zaatakować Troię i wielmożnego Petraca. Przyjął, że
we dwójkę
poradzą sobie z potworem. Zważywszy, że sam miał przeciwko sobie co najmniej pół
tuzina,
był to uczciwy podział ról.
Atakujące biegusy stanowiły przerażający widok. Gryf uchwycił błysk ich zębów,
płonące czerwienią ślepia i smukłe kształty szybkich drapieżników. A jednak nie
były
zwyczajnymi zwierzętami. Mieszały się i przenikały jeden przez drugiego jakby
były
niematerialne albo stanowiły cząstki tego samego stworzenia. Gryf jednak
wiedział, że jeśli
go zaatakują, kły i pazury będą aż nazbyt prawdziwe.
Okrążały go, cześć zgodnie, część przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Cztery
lub
pięć. Nie potrafił powiedzieć, ile przeszło przez Bramę, nim ta postanowiła się
zamknąć. Co
najmniej jeden dołączył do tego, który atakował Troię i Petraca. Inny, pierwszy,
który skoczył
na niego po początkowej napaści, już nie żył - albo przynajmniej zniknął. Gryf
złapał go w
pazury, gdy sięgał mu do gardła. Najwyraźniej, kiedy zestalały się do ataku,
biegusy były
podatne na zranienie jak zwyczajne stworzenia.
Wiedział, że następny atak jest kwestią chwili. Próbowały wziąć go w dwa ognie,
zmusić do odwrócenia się w niewłaściwą stronę w niewłaściwym czasie, żeby jeden
mógł
przypuścić skuteczną szarżę. Pozostałe w mgnieniu oka rzucą się wtedy za nim.
Była to
prosta, ale skuteczna taktyka. Taktyka dobra w przypadku większości ofiar, ale
nie Gryfa.
Lwioptak sięgnął do królestwa czarów - mając konkretne zaklęcie na myśli - kiedy
zauważył coś zdumiewającego. Biegusy tam też na niego czekały. Przynajmniej
częściowo
każdy z nich trwał w kontakcie z mocami, których szukał. Gdyby nie uważał,
wpadłby w
pułapkę. Cofnął się, nim go zauważyły.
Skomplikowana sytuacja. Biegusy obserwowały go na obu poziomach, fizycznym
oraz magicznym, i Gryf wiedział, na co czekają. Gdyby uległ pokusie i posłużył
się czarami,
dopadłyby go w jednej chwili. Jeśli użyje siły fizycznej...
Co wtedy się stanie? Pierwszy zginął w następstwie ataku fizycznego. A może,
podczas gdy biegusy pełniły wartę na dwóch odrębnych płaszczyznach, na fizycznej
materializowały się tylko w trakcie ataku? Czy to znaczyło, że w innym przypadku
były tylko
nieszkodliwymi widziadłami?
Cały proces myślowy trwał ledwie parę sekund, nie odrywając jego uwagi od
grożącego mu niebezpieczeństwa. Gryf opanował tę sztukę do perfekcji w czasie
niezliczonych kampanii. Najemnik, który nie potrafi myśleć w sytuacji, kiedy
ważą się jego
losy, szybko umiera.
Za jego plecami rozległy się dźwięki bitwy, ale wiedział, że odwrócenie się
choćby na
chwilę jest niebezpieczne. Z drugiej strony, jeśli to, o czym myślał, było
prawdą, możliwe, że
widmowa cecha stworzeń zadziała na jego korzyść. Jeśli nie mogą skrzywdzić go
fizycznie...
Pozwolił im zatoczyć jeszcze dwa kręgi, a potem odsłonił prawy bok. Biegusom nie
brakowało przebiegłości, ale były tylko zwierzętami, nie istotami rozumnymi.
Instynkt wziął
górę nad rozwagą i najbliższy napastnik skoczył.
Z prędkością niemożliwą do osiągnięcia przez inne stworzenia, Gryf złapał
przerażonego biegusa i zanim ten zdążył się zdematerializować, cisnął go na jego
towarzyszy.
Ci oczywiście nadal byli w bezcielesnym stanie - i o to chodziło. Zanim
szybujący w
powietrzu biegus zdążył cokolwiek zrobić, Gryf rzucił się za nim i w ten sposób,
jeszcze
przed upadkiem stworzenia na ziemię, on był już poza kręgiem. Biegusy zaczęły
ujadać, a
ten, który został wyprowadzony w pole, próbował złapać lwioptaka, zapominając,
że już nie
jest w materialnej formie.
Wyrwawszy się z kręgu i skutecznie rozwścieczywszy biegusy, Gryf okręcił się w
miejscu i, chwytając moc, która wpadła mu w ręce, skierował surową energię w
najbliższych
prześladowców. Stworzenie pędzące na czele stopiło się w jaskrawym rozbłysku
mocy i
rozmyło w nicość w pół skoku. Drugie miało czas, by się zatrzymać, ale też
rozpuściło się jak
okruszek lodu w buzującym ogniu.
Trzeciej z niewyraźnych, wilczych postaci udało się odwrócić i uniknąć
największej
siły wybuchu, lecz i tak straciła zad i tylne nogi. Gryf z zaskoczeniem
stwierdził, że wbrew
bezcielesnej naturze biegusy krwawią, kiedy Ostaną zranione, jeśli oczywiście
ciemna,
wilgotna substancja była krwią.
Pozostały jeszcze dwa. Najwidoczniej miały dość czasu, żeby ocenić swoje szansę.
Były gotowe podkulić ogony i czmychnąć w chwili, gdy lwioptak spróbuje coś
zrobić.
Panując w pełni nad sytuacją, Gryf przyzwał z pamięci i zaklęcie i skupił się na
łące przed
dwoma umykającymi straszydłami.
Trawa pochyliła się w ich stronę z wyraźną intencją. Tak jak sądził, biegusy
zignorowany fizyczne zagrożenie i uciekały dalej, pochłaniając przestrzeń
wielkimi susami
patrzył jak otacza je falujące pole. Kiedy z drugiej strony nic się nie pojawiło
z satysfakcją
pokiwał głową. Nie chcą narażać łąki na większe zniszczenia, za iluzją
fizycznego ataku ukrył
małe wejście do portalu. Biegusy wpadły w nie niczego me świadome, a wejście
natychmiast
się zamknęło. Na nieszczęście dla nich portal wiódł tylko w jedną stronę. Gryf
posłał biegusy
w nieskończoną Pustkę, w wymiar nicości, który mógłby pochłonąć cały świat nie
zostanie
nasycony. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, żedwa stworzenia kiedykolwiek
znajdą
drogę wyjścia. Prędzej dopnie je coś innego unoszącego się w Pustce, niezależnie
od formy,
v|jakiej będą występować.
Gryf skorzystał z podobnego portalu (z jakiegoś niejasnego powodu zwanego
mrugającą dziurą), żeby wyrwać się wraz z Błękitnym Smokiem z rąk jednej z
królewskich
smoczych synów. Byli już na ścieżce wiodącej po Pustce, kiedy zbuntowany potomek
Smoczego Króla zamknął wyjście. Uratowało ich tylko doświadczenie i dar
szybkiego
podejmowania decyzji. Teraz tytuł przynależny tamtemu smokowi nosił Moggis. Co
martwemu po tytułach, prawda? Gryf wspomniał nagle gdy biegusy, które minęły go,
żeby
zaatakować Troię i wielmożnego Petraca. Nie zwrócił uwagi na fakt, że pomyślał
przede
wszystkim o niej. Gdyby zawrócił, przyjąłby, że uczynił to wyłącznie dlatego już
kotka nie
była Mistrzem Opiekunem jak jeleniogłowy Petrac.
Z zadowoleniem zobaczył, że nie musi się obawiać, choć Wola Lasu sprawiał
wrażenie dziwnie przybitego. Troia próbowała podnieść go na duchu. Popatrzyła na
Gryfa.
- Nigdy taki nie był - szepnęła.
Petrac drgnął. Podniósł głowę, by spojrzeć na lwioptaka. Jelenie oblicze
sprawiało, że
malujący się na nim smutek nabierał tragicznego wymiaru.
- Wybacz mi. W miarę, jak ginie Kraina Snów, każdy mój akt przemocy napawa mnie
coraz większą odrazą. Były potworami, prawda, ale żyły, cieszyły się życiem...
Czy są winne
temu, że Niszczyciel uczynił je maszynami do zabijania?
Gryf nie brał pod uwagę takiego punktu widzenia i zadecydował, że nawet nie
spróbuje. Wojna sama w sobie była okropna, ale zastanawianie się nad życiem
wroga, który
jeszcze przed chwilą groził im śmiercią... To było zbyt niepokojące. Lwioptak
wiedział, że
zawsze bez namysłu będzie walczyć w obronie własnego życia i swoich przekonań.
Wiedział, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi, a między bielą i czernią jest
ogrom
tonów szarości. Wymamrotał coś podobnego do wielmożnego Petraca, ale zabrzmiało
to
strasznie nieprzekonująco, nawet dla niego.
Mistrz Opiekun po chwili się opanował. Podziękował Gryfowi ruchem głowy i zdobył
się na nikły uśmiech.
- Wiem, że robimy to, co musimy. Niszczyciel i jego dzieci, Aramici, nie godzą
się na
kompromis. Okazywanie potulności byłoby głupotą. Wilczy najeźdźcy po prostu
przejechaliby po naszych trupach. - Potrząsnął głową. - Nie umiem wyjaśnić, co
mnie naszło.
Kiedy podniosłem laskę i wyrzuciłem biegusy poza granice istnienia, przytłoczyło
mnie
poczucie straty. Obawiam się, że to skutki tej długiej wojny.
Gryf odetchnął z ulgą. Sytuacja była wystarczająco zła. Wyrzuty sumienia i
rozterki
moralne Mistrza Opiekuna mogły ją tylko pogorszyć. Nigdy nie chciałby przyjąć na
siebie
jego roli. Były władca Penacles odwrócił się do Bramy.
Brama nie zmieniła wyglądu w czasie bitwy. Ciemne stworzenia nadal pomykały po
niej i dookoła. Ciężkie, masywne drzwi były szczelnie zamknięte. Leciutki blask
spowijał
ogromną konstrukcję.
"Zadowolona z siebie? - warknął w myślach Gryf. - Czy to był mój sąd -
wpuszczanie
stada straszydeł? Jakąż to grę prowadzisz, Bramo?"
Nie był pewien, czy jest ona bezpośrednią częścią Krainy Snów, czy tylko
narzędziem
stworzonym przez kogoś w zamierzchłych czasach. Nieważne; była najbardziej
konkretną
rzeczą, na której mógł wyładować swój gniew.
Troia zrobiła krok w jego stronę.
- Gryfie... nie. Zlekceważył jej ostrzeżenie.
- Daj mi spokój. Wielmożny Petrac z trudem dźwiga ciężkie brzemię. Ja chciałbym
pozbyć się swojego. Co naprawdę chronimy? Czy Kraina Snów naprawdę o nas dba?
Chcę
poznać prawdę.
I ruszył w stronę Bramy. Kiedy był trzy jardy od niej, zniknęła. Widział tylko
drzewa i
łąkę.
A jednak, zanim zniknęła, ujrzał coś - jak gdyby wybrała tę chwilę, by przesłać
mu
swego rodzaju wiadomość. Wiedział, że równie dobrze mógł to sobie wyobrazić.
Wizja
trwała ledwie sekundę i nie mógłby jej opisać. Odebrał tylko wrażenie, że ma do
czynienia z
czymś ogromnym i potężnym. Nie Niszczycielem. Rozpoznałby zepsucie plugawego
boga.
Nie, ta istota była czymś więcej.
I była uwięziona. Spowijały ją magiczne więzy, które świadczyły o niezrównanej
mocy ich twórcy. Je także wyczuł.
Stare wspomnienia poruszyły się w zakamarkach jego umysłu. Jak wiele z tych,
które
sugerowały coś niezmiernie ważnego i potrzebnego, z powrotem pogrążyły się w
bagnie
podświadomości. Gryf został sam, cicho i z goryczą przeklinając się za powrót do
ziemi, w
porównaniu z którą Smocze Królestwa wydawały się spokojne i zrozumiałe.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek był zdecydowany iść do Canisargos - nawet gdyby
oznaczało to konfrontację z samym Niszczycielem.
Wiedział, że prawdopodobnie do tego dojdzie.
IX
Mrok panujący w pomieszczeniu nie mógł zamaskować gniewu postaci siedzącej na
jedynym krześle.
D'Rak piorunował wzrokiem młodego dozorcę, któremu rozkazał nadzorować
poczynania biegusów podczas swego wypoczynku. Aramita giął się w uniżonych
ukłonach,
zdjęty strachem. Starszy dozorca D'Rak nie słynął z nadmiaru miłosierdzia.
- Mówisz, że zniknęła ponad połowa stada? Co to znaczy? Samodzielny dozorca,
świadom losu swoich poprzedników, pilnie wbijał wzrok we własne buty.
- - Mistrzu, jak powiedziałem. W jednej chwili były wszystkie, w następnej
zostały
tylko trzy.
- - A ty nic nie widziałeś? - D'Rak zacisnął pięści w ataku wściekłości. Biegusy
przepadły! Mistrz Watahy będzie niezadowolony - bardzo niezadowolony. Co gorsza,
ten
wypadek umocni pozycję D'Shaya. Dozorca miał nadzieję, że zakończone sukcesem
polowanie wstrząśnie posadą, którą zajmował znienawidzony rywal.
- - Nic - odparł potulnie jego podwładny. Nie obchodziła go walka o władzę.
Interesowało go wyłącznie zachowanie w całości własnej skóry.
Obrzucając stekiem plugawych przekleństw drzewo genealogiczne podwładnego,
D'Rak zamknął oczy, by zastanowić się nad niepomyślnym obrotem wypadków. Prawie
całe
stado przepadło bez wieści, trójka ocalałych nie zdawała sobie sprawy, co się
stało - były
tylko zwierzętami, wbrew swojej inteligencji i przebiegłości. Czy zniknięcie
biegusów mogło
mieć coś wspólnego z incydentem, który zakończył się śmiercią całego miejskiego
patrolu?
Napływały też doniesienia o zwiększonej aktywności nieludzi, tych nie
posiadających twarzy
czarnoksiężników, z jakiegoś nieznanego powodu tolerowanych przez Niszczyciela.
Istoty te
zawsze były wyjątkowo neutralne. Dlaczego teraz nastąpiła zmiana? D'Rak niewiele
wiedział
o Gryfie i jego znaczeniu, ale podejrzewał, że nieludzie są znacznie lepiej
zorientowani,
podobnie jak D'Shay. Ale jeśli prowadzili jakąś grę, to była to ich własna gra.
Opiekunowie
Krainy Snów nie brali w niej udziału, co znaczyło, że nie mają pojęcia o
domniemanej
doniosłej roli lwioptaka.
W takim razie czary Niszczyciela nadal spełniały swoje zadanie.
Musiał znaleźć jakiś sposób na zachowanie twarzy. Złożenie w ofierze ciała
nieudolnego młodego dozorcy było krokiem we właściwym kierunku, ale zdecydowanie
nie
wystarczało. D'Rak mógł kazać trzem pozostałym biegusom przetrząsnąć okolicę w
poszukiwaniu braci - już rwały się do tego. Kłopot w tym, że z doświadczenia
wiedział, iż nie
znajdą żadnych tropów. Z drugiej strony już samo zniknięcie stworzeń wskazywało,
że coś się
dzieje. Mieszkańcy Krainy Snów nie interesowali się biegusami, chyba że nie
mieli wyboru.
Otworzył oczy i popatrzył na samodzielnego dozorcę, który przezornie trwał w tej
samej uniżonej pozycji.
- - Wezwij trzy pozostałe biegusy z powrotem do psiarni. Powiadom mnie, kiedy
wrócą. Niech pełniący służbę dozorca wysonduje ich wspomnienia, świadome i
podświadome. Możesz odejść.
- - Mistrzu. - Młodszy Aramita cofnął się, na pozór niewzruszony, ale
wewnętrznie
nieprzytomny z radości. Nie wiedział, że złożenie go w ofierze już zostało
przesądzone.
D'Rak starał się do minimum ograniczyć dalsze straty.
Zbłiżał się czas, kiedy on i D'Shay skoczą sobie do gardeł. Wiedział, że dla
niego
będzie to znojna walka. Nie przejmował się wyjątkową pozycją przeciwnika w
hierarchii
imperium. Gdyby D'Shay nie radził sobie z zawiłościami politycznych intryg
Aramitów, cała
łaska świata nie zjednałaby mu przychylności Niszczyciela. Przeżywali wyłącznie
najzdolniejsi.
Mimo wszystko dobrze byłoby mieć jakiś prezent dla rady; coś, co wymaże wieczny
uśmieszek z wyniosłego oblicza D'Shaya. Starszy dozorca westchnął. Czas pokazać
innym
członkom rady, z jaką siłą powinni się liczyć. Większość z nich to wiedziała,
ale zawsze
dobrze było się przypomnieć.
Bez większego namysłu przyzwał Oko Wilka z jego kryjówki. Planował tę chwilę od
ponad dwóch lat - ponad dwa lata minęły od przypadkowego kontaktu z nimi. Ten
kontakt
prowadził do kogoś innego, do tego, kto wysunął mu zdumiewającą propozycję.
D'Rak w
owym czasie skwitował ją pogardliwym śmiechem, pewien, że to jakiś podstęp, ale
późniejsze miesiące potwierdziły jej prawdziwość. W ciągu kilku ostatnich
tygodni sprawa ta
stała się przedmiotem jego najwyższej troski, asem czekającym w rękawie na
odpowiedni
moment.
D'Rak położył ręce na czubku kryształu i wyrysował potrzebne wzory. Inny dozorca
zauważyłby subtelne różnice w każdym głównym deseniu mocy, których porządek też
odbiegał od zwyczajnego. Odstępstwa były nieuniknione, inaczej nie mógłby
skontaktować
się ze swoimi "sprzymierzeńcami" i zachować całej sprawy w tajemnicy. W grę
wchodził
również fakt, że umysły tych stworzeń tak dalece różniły się od ludzkich, iż
normalny tryb
postępowania nie przyciągnąłby ich uwagi.
D'Rak wiedział, że nawiązał kontakt, gdy zaczęły się szepty. Pozwolił im
narastać,
wsłuchując się w ich imię i we własne, z doświadczenia wiedząc, że jest to
konieczne. Tzee
budziły w nim odrazę, ale miały swoje zalety, z których najważniejszą było
powiązanie z tym,
kogo szukał. Gdy Tzee wypełnią swoją rolę, zostaną nagrodzone... a potem
zmiażdżone.
Paskudztwo pozostawało paskudztwem, zwłaszcza, gdy przestawało być przydatne.
Tzee... Tzee... Głosy narastały do obłędnego poziomu, który trudno było nazwać
szeptem. D'Rak był rad, że rzucił czar głuszący taki hałas. Nie chciał
przyciągnąć niczyjej
uwagi. Nawet najbłahsza plotka szybko dotarłaby do D'Shaya, który miał
zdumiewającą
smykałkę do wydobywania prawdy.
W środku Oka zmaterializowała się czarna plamka. Nabrzmiewała powoli, jak wrzód,
przemieniając się w końcu w czarną chmurę, z której we wszystkie strony
spoglądały
niezliczone oczy. Nie była to prawdziwa postać Tzee. Jeśli dobrze wiedział, nie
miały żadnej
prawdziwej postaci. Objawiły się tak, jak postanowiło postrzegać je Oko - a
postrzeganie
kryształu zależało od operującego nim umysłu. D'Rak uśmiechnął się. Ich wygląd
budził
bezsprzeczną odrazę, w porządku. Z przyjemnością by się ich pozbył.
Dozorca pozwolił Tzee nabrać siły, następnie szybko narzucił im swoją wolę. Nie
byłoby niczym dziwnym, gdyby mglista kolonia stworzeń uknuła jakieś zdradzieckie
posunięcie. Wiedział, że patrzą pożądliwie na Oko Wilka - między innymi. Właśnie
to
doprowadziło do pierwszego kontaktu. Nie odkrył, czego chciały w zamian, i było
to
wystarczającym powodem do zachowywania czujności. Każda koncepcja, którą Tzee
otaczały
tajemnicą, była koncepcją obiecującą komuś marny koniec. Poza tym, pomyślał
kwaśno,
byłoby ironią losu, gdyby po tak długich przygotowaniach do konfrontacji z
D'Shayem miał
paść w ostatniej chwili ofiarą bezpostaciowego obłędu nazywającego siebie Tzee.
Tzee nie były zadowolone z jego reakcji, ale miały dość rozsądku, żeby się nie
sprzeciwiać. D'Rak odrobinę rozluźnił kontrolę. Na tyle, żeby wiedziały, iż
skłonny jest do
dalszych ustępstw, ale nie na tyle, żeby narazić się na niebezpieczeństwo. Gdyby
postępował
jak głupiec, nigdy nie osiągnąłby i nie zachował obecnej pozycji.
W niecałą minutę Tzee przekazały mu wiadomość. Pogarda i odraza starszego
dozorcy ustąpiła niemal wesołości. Podczas gdy jego przyboczni sprawiali mu
zawód na
każdym kroku, Tzee - przeklęte, denerwujące, nieznośne Tzee! - były niezawodne.
Uzyskane
od nich informacje przerosły jego najśmielsze wyobrażenia.
Gryf i ktoś drugi rzeczywiście tu byli! Tzee przypuściły atak - oczywiście, nie
zaplanowany właściwie myśląc, że ich błazeńskie sztuczki wystarczą. Co było do
przewidzenia, skończyło się żałosnym niepowodzeniem. D'Rak nie podzielił się z
nimi tymi
myślami. Na razie zależało mu na ich pomocy.
Obracał w myślach uzyskane informacje. Tzee zapytały, czy chce nawiązać kontakt
ze
zdrajcą z Krainy Snów. Dziwne, że siebie nie uważały za zdrajców. Z drugiej
strony, po
prostu postępowały zgodnie z własną pokrętną naturą. D'Rak namyślał się przez
chwilę,
potem przerwał połączenie, bez śladu zainteresowania patrząc na rozpraszający
się wizerunek
rozszeptanej masy. Nie musiał silić się na uprzejmość wobec Tzee. Wystarczyło,
że
wiedziały, iż tym razem nie ma ochoty na rozmowę ze swoim sojusznikiem.
D'Rak wstał, przepełniony radością. Machnął ręką nad Okiem, odsyłając je w sobie
tylko znane miejsce. Wreszcie miał w garści swojego rywala. Coś, co groziło mu
bezpowrotną utratą prestiżu, stanie się jego najpotężniejszą bronią.
Różne stworzenia, które trzymał w niezliczonych klatkach, poruszyły się
niespokojnie, gdy opuścił prywatne komnaty i wszedł do miniaturowej sali
sądowej.
Funkcjadozorcy miała charakter na wpół religijny, ze względu na głęboki związek
z
Niszczycielem, a nadto wiązała się z obowiązkiem sprawowania sądów. Od czasu
zajęcia
tego urzędu - na drodze mordów, szczerze mówiąc - dwa razy w tygodniu zajmował
się
rozpatrywaniem petycji nowicjuszy, pragnących wspiąć się na wyższy szczebel w
hierarchii.
Sądził również tych, którzy zawiedli i co do których istniało podejrzenie
nielojalności, a także
zajmował się przypadkami szczególnymi, z których tylko umiejętności dozorcy
mogły
wydobyć prawdę na światło dzienne.
Kilka wilczych masek zerknęło w jego stronę, a potem odwróciło się spiesznie,
gdy
wartownicy wyprężyli się w postawie na baczność. D'Rak wiedział, że jego rywal
ma
szpiegów w organizacji dozorców, ale nie wśród tych ludzi. Ci związani byli z
nim na śmierć
i życie. Jeśli on umrze, ich spotka to samo. Podobnie było z Zębem Niszczyciela,
przedmiotem używanym przez większość dozorców do kontrolowania żołnierzy w
poszczególnych Watahach, tylko że tutaj krew jednostki służyła innemu celowi.
Nie tylko
pozwalała starszemu dozorcy utrzymywać kontakt z podwładnymi, ałe tworzyła
między nimi
więź życia i śmierci. Jeśli zostawała ona przerwana, umierali. D'Rak dopilnował,
żeby nie
była to więź dwustronna. Nie przypadła mu do gustu myśl, że nagle pożegna się z
życiem,
gdy jeden z jego gwardzistów zginie od noża w jakiejś ulicznej potyczce.
- - D'Altain.
- - Mistrzu? - U jego boku zmaterializował się niski, szczupły mężczyzna. Od lat
był
jednym z przybocznych starszego dozorcy dzięki fanatycznemu oddaniu. Podwładny
potarł
rzadką brodę i skłonił się nisko. D'Rak nie dał się zwieść; wiedział, że pod
tchórzliwą
powierzchownością kryje się wyrachowany umysł. To mu odpowiadało, dopóki
D'AItain
pamiętał, gdzie jego miejsce.
Strażnicy poruszyli się niespokojnie, gdy ktoś znalazł się tak blisko ich pana.
Jednakże
nie było powodu do obaw. W obliczu jego osobistej biegłości w posługiwaniu się
mieczem
połączonej z obecnością tak wielu wyszkolonych ludzi, każdy fizyczny atak
spełzłby na
niczym. Dodatkowym środkiem ostrożności był zaprojektowany przez niego
skomplikowany
system ochron, które spowijały go od stóp do głowy.
- - D'Altain, odwołaj jutrzejsze sądy. Będę bardzo zajęty. Myślisz, że wystąpią
jakieś problemy w związku ze zmianą planów? - Ton głosu D'Raka dawał do
zrozumienia,
żeby lepiej ich nie było.
- - Nie, panie. Zajmę się tym natychmiast. - Adiutant nie odszedł, być może
wyczuwając, że starszemu dozorcy jeszcze coś chodzi po głowie.
D'Rak odwrócił się i wyszedł na balkon górujący nad centrum stolicy. Rozległe
miasto Canisargos zdawało się ciągnąć w nieskończoność - a przynajmniej po sam
horyzont.
Widok zapierał dech w piersiach, tym bardziej, że obejmował tylu ludzi, nad
którymi D'Rak
miał władzę. Władzę, która wkrótce miała się zwiększyć.
- Mistrzu? - Tylko dwa razy wcześniej D'Altain widział swego pana tak
szczęśliwym i
z żadną z tych dwóch okazji nie wiązały się przyjemne wspomnienia. Adiutant
pomyślał, że
D'Shay i D'Rak są siebie warci. Spiesznie zdusił tę myśl, wiedział bowiem, że
starszy
dozorca często każe innym sekretnie sondować umysły otaczających go ludzi w
poszukiwaniu
zbłąkanych, zdradzieckich myśli. Nie wspominając o tych, które po prostu uważał
za
interesujące.
D'Rak pokiwał głową, bardziej do swoich myśli niż do adiutanta.
- - Niech dwa skoordynowane zespoły dozorców nadzorują teren wokół
królewskiego dystryktu.
- - Mamy już tam jeden zespół.
- - Mają być dwa. Poza tym mam dla nich specjalne instrukcje. Jeszcze jedno...
- - Mistrzu? - D' Altain próbował nie okazać strapienia. D'Rak planował coś
poważnego. To oznaczało, że w pewnym momencie ktoś umrze. Zawsze tak było w
aramickiej polityce.
- - Chcę, żeby zespół specjalny - złożony ze starannie wybranych wrażliwców -
udał
się do Qualardu i czekał na moje instrukcje.
- - Do Qualardu? Starożytnej stolicy?
Starszy dozorca obdarzył go posępnym, groźnym uśmiechem.
- Uważaj, D'Altain. Qualard był jeszcze stolicą, kiedy przyszedłem na świat.
Żyła ledwie garść ludzi z wyższych szeregów, którzy pamiętali Qualard jako
kwitnącą
metropolię. Tylko D'Shay wiedział, co dokładnie stało się w noc, w którą miasto
legło w
ruinie. D'Rak miał niewiele informacji, ale uważał, że wystarczą one do jego
celów.
Coś wpadło mu do głowy.
- - Każ oznakować wrażliwców.
- - Oznakować? - Tym razem drugi Aramita nie potrafił ukryć zaskoczenia. - Ale
to
oznacza...
- - Nie będą potrzebni po wykonaniu zadania.
- - Tak, Mistrzu.
- - Możesz odejść, D'Altain. Nie zwlekaj i, przede wszystkim, nie spraw mi
zawodu.
- - Możesz na mnie liczyć. - Adiutant odszedł spiesznie.
D'Rak patrzył za nim z cieniem uśmiechu. Potem skierował uwagę z powrotem na
miasto i kłębiące się tłumy. Tysiące ludzi, wielu z nich władnych kontrolować
imperium
Niszczyciela. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami, gdy ich obserwował - i
nadzorował.
Uśmiech powrócił, tym razem na dłużej.
Metal zachrobotał o metal, gdy D'Shay zamknął za sobą drzwi celi. Wydobył z
więźnia prawie wszystkie informacje. Była to skomplikowana gra w wilka i lisa.
D'Shay miał
związane ręce, żeby nie rozerwać więźnia na sztuki, i więzień o tym wiedział.
Podejrzewał, że
źródło informacji w końcu wyschło. I dobrze, bo zauważył szarzenie własnej
skóry, pierwszy
ślad ostrych zębów czasu.
Dwie zbrojne postacie stały przy drzwiach celi. Z daleka mogły być wzięte za
aramickich żołnierzy w wilczych hełmach. A z bliska? D'Shay uśmiechnął się. Z
bliska
przypominały wizerunki wilczego boga, któremu poprzysiągł posłuszeństwo. Wszyscy
na tyle
głupi, by tu przychodzie, zasługiwali na to, co ich spotykało.
Inna uzbrojona postać podeszła do niego miarowym krokiem i wyciągnęła owalny
kryształ, który agenci D'Shaya wykradli z cytadeli D'Raka, samozwańczego
cesarstwa w
cesarstwie. D'Shay wziął kryształ z ręki sługi, który nadal patrzył w jego
kierunku. Miejsca
nie przysłonięte przez wilczy hełm były ciemne, jakby zbroja była pusta. Ale
D'Shay wiedział
lepiej.
Ruchem ręki odprawił sługę, a gdy ten zniknął, podniósł kryształ na wysokość
twarzy.
Wpatrzył się w niego ze skupieniem. Pojawiła się twarz - twarz D'Altaina, jego
szpiega,
zdrajcy w szeregach głupca, który śmiał mienić się jego rywalem. D'Shaya
cieszyło
sprowadzanie ludzi przeciwnika na drogę zdrady. Była to swego rodzaju danina
składana
dniu, kiedy zwrócił się przeciwko Krainie Snów i zdradził ją dla władzy
Niszczyciela.
¦- Mów.
D'Altain przekazał wszystko, co mu powiedziano i co podsłuchał. Umysł D'Shaya
pracował na najwyższych obrotach. Różne pomysły rodziły się, były analizowane i
porzucane, gdy szpieg kontynuował sprawozdanie. Kiedy skończył, D'Shay bez słowa
przerwał połączenie z wiarołomnym adiutantem i popadł w głęboką zadumę nad tym,
co knuł
jego rywal.
Podał kryształ mrocznemu słudze w zbroi. Ten odszedł równie cicho, jak przybył.
Qualard. Odwiedzanie byłej stolicy nie było zakazane, ale z pewnością nie
zaliczało
się do rzeczy, na które Niszczyciel wyraziłby zgodę, gdyby go o to zapytano.
Mimo
wszystko, gdyby starszy dozorca odpowiednio uzasadnił swoje poczynania, wilczy
bóg
mógłby nie tylko się zgodzić, ale nawet nagrodzić go za czujność.
"Musi chodzić o Gryfa" - pomyślał D'Shay. Nikt inny nie wzbudziłby w D'Raku
takiego zainteresowania stosem gruzów, który był wszystkim, co pozostało po
dawnej stolicy.
D'Shay nie ufał D'Rakowi i gardził nim, lecz nie odmawiał mu zdolności. Starszy
dozorca
coś knuł, do czegoś dążył, może nawet do konfrontacji - obaj wiedzieli, że
pewnego dnia
będzie to nieuniknione.
Zastanawiając się nad rozwojem sytuacji, D'Shay zmierzał do miejsca, które mógł
nazwać domem. Nie sypiał jak normalny człowiek. Na tym polegała jego przewaga
nad
rywalem obecnym i nad wszystkimi dawnymi. Niezależnie od jego mocy, stale
uważali go za
jednego z nich. Byl długowieczny, prawda, ale mogło to być po prostu nagrodą za
wierną
służbę Niszczycielowi. Znał się na czarach - swego rodzaju - ale nikt nie
potrafił określić
prawdziwego rozmiaru jego zdolności ani też nie wiedział, ile utracił w dniu, w
którym
obrócił się przeciwko dawnym towarzyszom.
Komnata była oszczędnie urządzona, jakby mieszkańca nie bawiły błahostki. Trofea
dawnych zwycięstw i magiczne przybory tworzyły niewielki pod względem rozmiaru,
ale
potężny pod względem mocy zbiór.
Dwa stworzenia w klatkach powitały go dzikim sykiem. D'Shay musiał je
rozdzielić,
gdy stało się jasne, że się pozabijają. Traktował je wyjątkowo źle, co tylko
powiększyło ich
dzikość. Jeden z potworów rozpostarł skrzydła, na ile było to możliwe w
ograniczonej
przestrzeni klatki, i wydał krzyk będący połączeniem skrzeku atakującego orła i
ryku
niebezpiecznego, ogromnego kota.
Stworzenia te były jego specjalnym prezentem dla Gryfa. Od nich pochodził jego
przydomek "lwioptak" - były to prawdziwe gryfy. Zostały wyszkolone do jednego
celu, miały
znaleźć swojego pobratymca i rozedrzeć go na strzępy. Zdaniem D'Shaya było to
dzieło
wręcz poetyckie. Ta konkretna para reprezentowała dziesiąte pokolenie gryfów,
które
wyhodował, i był zadowolony, że doskonali zabójcy wreszcie będą mieli okazję się
wykazać.
D'Shay pochylił się nad klatką.
- - Co chcesz zrobić?
- - Zabić! Zabić! - wyskrzeczał gryf. Drugi natychmiast dołączył do niego.
- - Zabić! Zabić!
Wilczy najeźdźca pozwolił im zaskrzeczeć parę razy, potem nakazał ciszę. Umilkły
prawie od razu, co było oznaką władzy, jaką nad nimi roztaczał. Zwierzęta były
odważne, ale
bały się go tak, jak nikogo innego - co zresztą świadczyło o ich dużym rozsądku.
Jak niektóre ptaki, można było nauczyć je powtarzania na rozkaz tuzinów zwrotów,
i
D'Shay wbił im do głów takie, które miały porazić umysł Gryfa.
- Wasz kuzyn jest ostatnim ze starych opiekunów - wyszeptał do stworzeń, które
wlepiały w niego złe, pełne nienawiści ślepia. - Ostatnim z odmieńców,
prawdziwych dzieci
Krainy Snów. Reszta... - D'Shay lekceważąco machnął ręką. Gryfy skuliły się ze
strachu, że
je uderzy. D'Shay zaśmiał się. - Reszta to rasa uzurpatorów, z góry skazanych na
przegraną.
Nie mają nawet połowy mocy, którą on dysponuje - to znaczy, gdyby tylko
pamiętał. - Oczy
zapłonęły mu dziko. - Ostatni z pomocników jaszczura, ostatnie zagrożenie dla
mojego
istnienia i istnienia pana, któremu służę. Z jego końcem nasza więź stanie się
wieczna.
Pióra i futro zjeżyło się na grzbietach gryfów na dźwięk jego głosu. Zmienił ton
na
kojący, który nikogo nie zwiódł, i D'Shay wiedział, że nikogo nie zwiedzie. Była
to drwina,
nic więcej.
- Sprawcie się dobrze, dzieci, a nagrodzę was tak, jak nie został nagrodzony
żaden
inny. Może rzucę warn na pożarcie ślicznego, pulchnego starszego dozorcę, jeśli
tylko nie
zgnije do tego czasu.
Nie miał złudzeń. Niszczyciel zwróci się przeciwko niemu, jeśli D'Rak okaże się
bardziej skuteczny, bardziej... drapieżny. Starszy dozorca był dokładnym
przeciwieństwem
dozorcy D'Laque'a, który towarzyszył D'Shayowi w zamorskiej podróży do Smoczych
Królestw. Jego utrata była kosztowna pod niejednym względem. Dozorca D'Laque był
potężny. Okazał się również rozsądny i byłby dobrym sprzymierzeńcem, gdyby
powrócił z
wyprawy. Jego śmierć była błędem, za który D'Shay zapłacił utratą części łask
swojego pana.
"Nie - pomyślał kwaśno - nie mogę cię nie doceniać, D'Rak. Wbrew łaskawym
słowom, jakimi mnie nagrodził, Wielki Niszczyciel ogromnie interesuje się tobą.
Może
dlatego, że ty i ja jesteśmy tacy podobni... tak jak Gryf i ja... dlatego
jesteśmy skazani na to,
żeby szczerzyć na siebie zęby. Szkoda. Razem moglibyśmy obalić boga".
D'Shay wzrokiem winowajcy rozejrzał się po komnacie. Bogowie słynęli z
doskonałego słuchu, kiedy chodziło o usłyszenie pomyślanych, a nie
wypowiedzianych na
głos słów. Jeszcze raz zerknął na lekko szarą skórę. Teraz nie śmiał denerwować
swego pana.
Nie, dopóki nie przejdzie z tego ciała w następne. Musi zaczekać. Po zbyt
szybkim przejściu
byłby słaby, a skoro w grę wchodził i D'Rak, i Gryf, to mogłoby się okazać dla
niego fatalne
w skutkach.
Jedno z jego cennych stworzeń zaskrzeczało ze złością i zniekształcone "Zabić!"
wyrwało się z jego dzioba. Gryfy nie mogły doczekać się, kiedy wreszcie będą
mogły
rozpostrzeć skrzydła, i nawet strach przed panem nie hamował ich zapału.
Jakby na dany znak, dwaj słudzy w zbrojach wciągnęli do komnaty nagą, cuchnącą
postać. Najpewniej skazaniec, pomyślał D'Shay. Z zasady prosił o skazańców.
Walczyli o
życie, co było doskonałym ćwiczeniem dla gryfów.
D'Shay podszedł do łypiącego na niego mężczyzny, wyciągnął zakutą w rękawicę
dłoń i gwałtownie pociągnął go za włosy, odchylając mu głowę do tyłu. Przez
sekundę
wyobrażał sobie orle oblicze swego obecnego przeciwnika i dawnego towarzysza.
- Zabawimy się - mruknął. - W grę, która może wrócić ci wolność...
Wielmożny Petrac nalegał, żeby poszli z nim do gaju, w którym urządził sobie
dom,
choćby na czas potrzebny na szybkie posilenie się. Gryfa gnało do Sirvak
Dragoth, żeby
ruszyć w drogę do Canisargos, ale Troia cicho dała do zrozumienia, że
zaproszenie Woli Lasu
jest zaszczytem, jaki spotyka nielicznych. Choć Petrac był Mistrzem Opiekunem i
przyjacielem otaczającego ich lasu, wiódł pustelnicze życie. Nawet inni
opiekunowie
uprzedzali go, jeśli chcieli złożyć mu wizytę.
Okazało się jednak, że Petrac nie jest jedynym mieszkańcem gaju. Jego goście z
zaskoczeniem stwierdzili, że istnieje tu coś, co w Krainie Snów uchodziło za
wioskę. Gryf nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek widział takie siedlisko. Nazwa "wioska"
nasuwała się
wyłącznie ze względu na fakt, że liczba ruchliwych mieszkańców wynosiła co
najmniej trzy
tuziny. Gryf nie miał pojęcia, czy są to elfy czy też mieszańcy elfów i ludzi.
Nie przypominali
znanych mu elfów ani półkrwi elfów, ale wiadomo było, że przedstawiciele tej
rasy znacznie
różnią się wzrostem i są tak zróżnicowani społecznie jak ludzie. Dobrze, że ci
nie
przypominali drażliwych, drobniejszych leśnych elfów, których ich roślejsi
bracia nazywali
duszkami.
Ci byli słusznej budowy i urodziwi. Tutaj, na łonie natury, chodzili mniej lub
bardziej
rozebrani - przy nich Troia wydawała się okutana w warstwy odzieży. Obwieszali
się
świecidełkami, a skąpe odzienie pasowało barwą do samego gaju. Gryfa i Troię
powitali
zaciekawionymi spojrzeniami i przyjaznymi uśmiechami, ale obecność wielmożnego
Petraca
rzuciła ich na kolana. Lwioptakowi nasunęło się tylko jedno określenie -
wiernopoddańczy
hołd.
Zdążyli przejść przez wioskę, gdy Petrac rozpostarł ręce i rzekł:
- Jesteśmy. Podoba warn się?
Gryf, który znał siedziby innych mieszkańców lasu, spodziewał się, że zobaczy
budowlę łączącą w konstrukcji cechy natury z przemyślnością ludzi. Cabe i Gwen
Bedlamowie mieszkali w Dworze, rozległym, pradawnym domostwie złożonym z pnia
masywnego drzewa i kamiennych dobudówek. Trudno było powiedzieć, gdzie kończy
się
kamień, a zaczyna drzewo, tak zręczni byli jego budowniczy. Był przekonany, że
siedziba
Woli Lasu co najmniej dorównuje wspaniałością Dworowi.
Tym, co Mistrz Opiekun nazywał swoim domem, była maleńka polanka osłoniętą
przez pnącza. Gryf stwierdził, że mur roślin nieprzyjemnie kojarzy się z dziełem
Tzee, ale
tutaj nie służył złym celom. Prymitywne krzesełka z drewna i słomy wraz z wielką
leżanką
tworzyły umeblowanie, które najwyraźniej zaspokajało osobiste potrzeby Petraca.
Na
wysokim do pasa, płaskim kamieniu w pobliżu leżanki stała misa ze świeżymi
owocami,
gałązkami, liśćmi i innymi darami lasu. Gryf przeniósł spojrzenie z misy na
gospodarza,
uświadamiając sobie, że opiekun nie tylko wygląda jak jeleń, ale i ma potrzeby
tego
zwierzęcia. Zastanowił się, jak jego ludzka część radzi sobie z taką dietą.
- Siadajcie, proszę. Poczęstujcie się owocami. - Wielmożny Petrac ujął Troię pod
ramię i poprowadził ją do stołu. Kobieta-kot, podobnie jak Gryf, nie wiedziała,
co począć. Jej
mina wyraźnie wskazywała, że spodziewała się bardziej okazałej rezydencji po
kimś, kogo
darzyła tak wielkim szacunkiem. Lwioptak widział, jak zacisnęła wargi. Haggerth
i
Mrin/Amrin mieszkali w ogromnym, eleganckim Sirvak Dragoth, Petrac zaś ledwie
wiązał
koniec z końcem w miejscu, które z pewnością nie zapewniało mu schronienia nawet
przed
umiarkowanym deszczem. Gryf nie przypuszczał, żeby tak naprawdę było, ale
postanowił nie
pytać - jeśli Wola Lasu zechce, sam wyjaśni im pewne rzeczy.
Wielmożny Petrac podprowadził kobietę-kota do krzesła i pomógł jej usiąść, co
samo
w sobie mówiło wiele o szacunku, jakim go darzyła. Gryfwątpił, czy pozwoliłaby
komukolwiek innemu tak sobą kierować. Dziwne, poczuł ukłucie zazdrości, ale
szybko o nim
zapomniał, gdy zauważył, że krzesło Troi się rusza. Nie, ono się zmieniało. Nie
będąc na to
przygotowana, kotka zesztywniała, jakby spodziewając się, że lada chwila
zostanie zrzucona
na ziemię.
Wola Lasu wybuchnął zaskakująco głębokim śmiechem.
- Tylko dostosowuje się do twojej sylwetki. Odpręż się. Skończy szybciej, gdy
przestaniesz się wiercić.
Gryf odwrócił się i przyjrzał najbliższemu krzesłu. Jak inne, sprawiało wrażenie
skleconego byle jak sprzętu. Zastanowił się, czy jego projekt jest przykładem
poczucia
humoru opiekuna. Usadowił się z pewną niechęcią. Wrażenie było zaskakująco
przyjemne.
Siedzisko było ciepłe, miękkie i, gdy rozluźnił mięśnie, idealnie dopasowało się
do jego ciała.
Kiedy spełniło jego wymagania, ruchem głowy wyraził aprobatę gospodarzowi.
Troia, nadal
się wiercąc, parsknęła w jego kierunku.
- Skosztujcie owoców - zaproponował Wola Lasu. - Przepraszam, że nie proponuję
warn mięsa, ale mam nadzieję, że zrozumiecie.
Zabicie zwierzęcia na żywność byłoby dla niego, przyjaciela lasu, morderstwem,
chód
rozumiał potrzeby innych i wiedział, że wiele z zaprzyjaźnionych z nim zwierząt
poluje jedno
na drugie, gdy tylko się oddala.
Mierząc wzrokiem owoce, Gryf przybrał znacznie wygodniejszą ludzką postać.
Wielmożny Petrac przyglądał się temu niemal bez zainteresowania, ale Troia
otwarła szeroko
oczy, jakby lwioptak przemienił się w Tzee. Nigdy nie widziała, jak jadł, i tym
samym nie
wiedziała ani o jego zdolności zmiany kształtu ani tym bardziej o tym, że pewne
rzeczy woli
robić w ludzkiej postaci.
- - Jesteś wszechstronną istotą, Gryfie - skomentował Mistrz Opiekun, częstując
się
owocem.
- - Miałeś tę samą twarz, kiedy cię pojmałam, tylko że wówczas była to iluzja -
dodała Troia.
- - Oparta o fakt. Czasami przyłapuję się na mimowoinej przemianie. To jedyna
postać, jaką mogę przybierać. Wszystko inne wymaga wielkich czarów albo
skomplikowanej
iluzji. Przepraszam, jeśli to dla was krępujące.
- - Ależ nie - zapewnił wielmożny Petrac. Przegryzł garść trawy i liści, co dla
jego
gości stanowiło osobliwy widok.
Troia spojrzała na Gryfa.
- Wymaga przyzwyczajenia, ale z pewnością wygląda całkiem nieźle.
Gryf pozwolił sobie na uśmiech.
- Miło mi, że ci się podobam.
Ku jego zdziwieniu spuściła wzrok, nagle zainteresowana trzymanym w rękach
owocem. Gryf szybko zmienił temat.
- - Wielmożny Petracu, dziękuję ci za gościnę, ale nie mogę zostać. Niezależnie
od
ryzyka, muszę iść do Canisargos. D'Shay jest kluczem do mojej przeszłości i, jak
mi się
wydaje, kluczem do obecnego kryzysu.
- - Masz na myśli nie kończącą się wojnę na wyczerpanie.
- - Skoro tak to nazywasz. Ręczę, że prawdopodobnie już wie o moim przybyciu.
Musi się też domyślać, że w chwili, kiedy się dowiedziałem, iż nadal cieszy się
życiem,
poprzysiągłem mu śmierć.
- W takim razie, dlaczego narażać się na trudy podróży? Z pewnością zastawi
kilka
pomysłowych pułapek. Shaidarol zawsze miał smykałkę do takich rzeczy.
Gryf po chwili wahania odparł:
- - Ponieważ wie, że ruszenie za nim jest moim biletem do bezpiecznego przejścia
przez stolicę Aramitów.
- - Co? - Troia przerwała kontemplację owocu. - To absurd!
- - Doprawdy? D'Shay i ja jesteśmy podobni pod wieloma względami. On też chce
mnie dopaść, sam. To sprawa osobista. Zapomnij o wilczych najeźdźcach. D'Shay
postawił
sobie za punkt honoru pozbawienie mnie życia, a ja uczyniłem to samo w
odniesieniu do
niego.
- - Najstraszliwsze wojny toczą się między "braćmi". - Wielmożny Petrac
potrząsnął
głową. - Konfrontacja między wami dwoma z pewnością okaże się groźniejsza w
skutkach
niż niecne sprawki Niszczyciela.
- - Albo położy kres zagrożeniu ze strony wilczych najeźdźców. Muszę się
dowiedzieć, dlaczego oni mnie pamiętają, a wy nie.
Zapadła krępująca cisza przerwana łopotem skrzydeł kruka, który znienacka
przysiadł
na ramieniu Mistrza Opiekuna. Wielmożny Petrac pogładził pióra ptaka.
- Jestem przekonany, że Haggerth musi się niepokoić o wynik twojego "sądu".
Gryf zmarszczył brwi.
- - Rzekłbym, że nie był rozstrzygający.
- - Przeciwnie, stawiłeś czoło wielu dzieciom Niszczyciela i pozbyłeś się ich
wszystkich. Mogłeś przecież dołączyć do nich i zabić nas, a przynajmniej
spróbować to
zrobić.
- - On by tego nie zrobił! - prychnęła Troia, w zdumiewającym tempie wysuwając
pazury. Popatrzyła na nich i skrzywiła się. - Prze... przepraszam.
- - Wierzysz w niego, kiciu, jak ja.- Wola Lasu przeniósł kruka na rękę i
wyszeptał
coś do niego. Ptak zaskrzeczał kilka razy. Petrac pokiwał głową i dodał coś
półgłosem. Kiedy
skończył, podniósł rękę w powietrze i pozwolił krukowi odlecieć.
- - To od Haggertha. Myślę, że przekona go wiadomość, jaką mu przekazałem. Masz
tylko jeden problem, a dotyczy on twojego przewodnika, niejakiego Jerilona
Dane'a.
- - Jego?! - Tym razem kobieta-kot nie przeprosiła za demonstrację pazurów. -
Przez
niego straciłam swój klan! Kazał wyciąć kocięta!
- - Nie. Co prawda ponosi odpowiedzialność za śmierć wielu, ale w bitwie.
Jerilon
Dane był jednym z bardziej cywilizowanych aramickich oficerów. To stało się
przyczyną jego
zguby. To dlatego został lisem w polowaniu biegusów. Nie robił prawdziwych
postępów -
przynajmniej w oczach Mistrza Watahy - i okazywał współczucie, a jest to cecha,
którą
wilczy najeźdźcy od stuleci próbują wyplenić ze swoich żołnierzy.
- - Odłożę swój osąd do czasu, kiedy z nim porozmawiam - zadecydował Gryf. -
Wszystko się zmienia, ludzie też. To ten problem? Mistrzowie mu nie ufają?
- - Haggerth, jak się wydaje, mu wierzy. Mrin/Amrin... chyba też. Inni
Mistrzowie
Opiekunowie nie angażowali się w tę sprawę i prawdopodobnie podporządkują się
temu, co
my postanowimy. Nie, problem polega na tym, że Dane odmawia powrotu. Mówi, że
podróżowanie z tobą oznacza dla niego pewną śmierć. Jeden cud wystarczy. Trudno
go winić,
jeśli weźmie się pod uwagę jego punkt widzenia.
Gryf brał pod uwagę punkt widzenia byłego wilczego najeźdźcy... i kilka
intrygujących możliwości, jakie wynikały z jego obecności w Krainie Snów.
- Ten człowiek był aramickim dowódcą. Wysokiej rangi.
- Tak. Wstał.
- Wobec tego muszę podziękować ci za gościnę i odejść, wielmożny Petracu.
Niezależnie od tego, czy zdołam nakłonić tego Dane'a do wyruszenia ze mną do
Canisargos,
muszę z nim pomówić, choćby tylko dla dobra mojego rozumu!
Mistrz Opiekun zmarszczył czoło, na ile pozwalały mu na to zwierzęce rysy.
III
- Nie nadążam za twoją logiką...
Gryf popatrzył na Troię, ale ona pokręciła głową, oznajmiając brak zrozumienia.
Były
monarcha Penacles wskazał na oboje i powiedział:
- - Ani wy, ani nikt inny w Krainie Snów nie zachował o mnie żadnych wspomnień.
Stale mi to powtarzacie.
- - W rzeczy samej - przyznał Wola Lasu. - Choć niewielu z nas jest dość
starych, by
pamiętać bardzo dawne czasy - wojna zebrała żniwo, którego nie wzięła natura -
niektórzy
powinni zachować wspomnienia.
- - A kto pamięta?
- Shaidarol, oczywis'cie, ałc tylko dlatego... Mistrz Opiekun urwał, gdy Gryf
pokiwał
głową.
- - Dlatego, że był jednym ze sług Niszczyciela. Jak niegdyś Jerilon Dane. -
Gryf
splótł ramiona i uśmiechnął się niewesoło. - Jerilon Dane mógł zachować wiedzę
przeszłości,
a ja wydrę ją z niego nawet gdybym musiał posłużyć się pazurami!
- - Nie mogę ci pomóc - stwierdził bezdźwięcznie były wilczy najeźdźca. - Nie
mam
ci nic do powiedzenia.
W czasie długiej, barwnej przeszłości zdarzało się, że Gryf był bliski utraty
panowania. Szczycił się tym, że nigdy do końca nie uległ bestii będącej jego
częścią, choć
przy paru okazjach chwiał się nad skrajem przepaści.
Teraz osiągnął taki właśnie punkt.
Zgromadzili się w komnacie, w której Haggerth i Mrin/Amrin przesłuchiwali go
pierwszy raz. Poza dwoma Mistrzami Opiekunami było tam prawie dwa tuziny innych,
głównie nieludzi - inaczej Beztwarzych, jak zaczął ich nazywać Morgis, któremu
nie
podobało się pierwsze, niezgrabne określenie - którzy z pozorną obojętnością
czekali na
wynik spotkania. Morgis i Troia również byli obecni. Stawiły się też dwie inne
ważne w tej
sytuacji figury. Jedną był Mistrz Opiekun - chudy, łysiejący mężczyzna z długim
fletem,
siedzący w milczeniu na uboczu. Ani Haggerth, ani Mrin/Amrin nie uczynili nawet
próby
przedstawienia go przybyszom.
Drugą osobą, oczywiście, był wilczy najeźdźca Jerilon Dane.
Nie można było zarzucić mu tchórzostwa. Młodszy, niż Iwioptak się spodziewał,
sprawiał wrażenie człowieka, który całe lata spędził na froncie albo w jego
pobliżu - podobne
cechy Gryf dostrzegał za każdym razem, gdy spoglądał w lustro. Jeśli nie był
tchórzem, w
takim razie świadomie sprzeciwiał się jego woli, gdyż nie chciał wyznać, co było
mu
wiadome.
Gryf powrócił do swej zwyczajnej postaci i bez oporów korzystał z drapieżnej
powierzchowności. Wyciągając jedną zbrojną w szpony rękę, złapał dowódcę za
przód
koszuli i przyciągnął go do siebie - tak blisko, że nos Aramity znalazł się w
odległości cala od
jego ostrego dzioba. Trzeba oddać sprawiedliwość, że Dane tylko głośno przełknął
ślinę.
- Powiesz mi - Gryf wyraźnie, z naciskiem wymawiał każde słowo - co w mojej
osobie tak bardzo niepokoi twoich dawnych panów i co zostało skradzione ze
wspomnień
mojego ludu, bo jeśli tego nie zrobisz, to pokażę ci dokładnie, dlaczego gryf z
dziczy jest
bestią, której większość nauczyła się unikać - nawet największe drapieżniki.
Jerilon Dane obdarzył go niebezpiecznie szyderczym uśmiechem - niebezpiecznym
dla niego, gdyż Gryf nie lubił bezczelności - i oderwał rękę lwioptaka od swojej
koszuli.
Grzywa podniosła się na karku Gryfa i było widać, że ledwo nad sobą panuje, a
jednak Dane
wyglądał tak, jakby nic sobie z tego nie robił.
Haggerth, stojąc za nimi, powiedział:
- - W tej komnacie nie będzie rozlewu krwi, Gryfie. Nawet gdybyśmy musieli cię
powalić innymi środkami.
- - Nie będzie takiej potrzeby - parsknął Aramita. - Gdyby ten odmieniec słuchał
zamiast skrzeczeć, zrozumiałby, co mówię.
- - Rozumiem całkiem dobrze, ścierwojadzie.
Teraz Dane się najeżył, choć, oczywiście, nie w dosłowny sposób.
- Nie słuchasz! Nie mogę powiedzieć ci tego, co chcesz wiedzieć, ponieważ nic
nie
pamiętam!
Gryf cofnął się, wstrząśnięty. Nikt inny nie odezwał się słowem. Nie było
słychać
nawet oddechu.
- Co? - To było wszystko, co zdołał wykrztusić Iwioptak. Jerilon Dane znów
parsknął
szyderczo.
- - Gdy tylko zbudziłem się w tej cytadeli, stwierdziłem, że mam luki w pamięci.
Zapomniałem to wszystko, co zamierzałem wyznać w zamian za azyl, łącznie z
rzeczami
dotyczącymi ciebie. Kiedy uświadomiłem sobie, co się stało, odpowiadałem
wymijająco z
obawy, że panowie Sirvak Dragoth wydadzą mnie biegusom.
- - Nigdy byśmy tego nie uczynili - zapewnił go Haggerth.
- - Żaden z was nie dorastał pod władzą Mistrza Watahy czy, skoro o tym mowa,
Wielkiego Niszczyciela. Nie mogłem być pewien. Myślałem, że może niektórzy z was
zachowali jakieś strzępy wiedzy - takie przekonanie żywi wielu członków wilczej
rady, jeśli
w tej sprawie pamięć mnie nie myli.
- - Musiało być wiele ofiar wśród starszych opiekunów - skomentował z goryczą
Mrin/Amrin. W obu jego głosach zabrzmiały sprzeczne tony, lecz nikt nie chciał
dociekać ich
powodu.
Dane pokiwał głową.
- W takim razie jesteście w gorszej sytuacji niż sobie wyobrażaliśmy. Pamiętam,
że
zawsze istniała obawa, iż wy, mieszkańcy Krainy Snów... - jego głos ociekał
sarkazmem, co
było podświadomą spuścizną lat życia jako wilczy najeźdźca - możecie...
możecie...
możecie... - Odetchnął głęboko. - Trudno mi ubrać myśl w słowa. Z tego, co mi
wyjaśniono i
co sam wydedukowałem, wynika, że możecie odkryć to, co jest dla was sprawą
najwyższej
wagi.
Były oficer zaklął, wyczerpany wysiłkiem, jaki wiązał się z wypowiedzeniem tego
zdania.
- - Prze... przepraszam. Inaczej nie mogę.
- - Bardzo silne czary - mruknął Haggerth.
- - Niewiarygodnie silne - potwierdził Mrin/Amrin.
Trzeci Mistrz Opiekun pogładził flet i pokiwał głową. To wszystko. Jerilon Dane
uśmiechnął się gorzko.
- - Spodziewaliście się czegoś mniej po moim panu, Niszczycielu?
- - Postaraj się pamiętać, że on już nie jest twoim panem, Aramito - syknęła
Troia.
Było jasne, że życie tego człowieka nic dla niej nie znaczy.
- - Staram się.
- - Możemy obejść się bez próżnej zwady - wtrącił Gryf. - Czas ucieka, chciałbym
ruszyć do Canisargos.
- - Już oznajmiłem, że tam nie wrócę. Luperion jest niczym w porównaniu z
Canisargos. Gdy został stolicą po zniszczeniu Qualardu, dozorcom rozkazano
otoczyć miasto
siecią skomplikowanych czarów, przez którą nie prześlizgnie się niezauważalnie
nawet jeden
gliniany garnek. Wyobrażasz sobie, co się stanie, gdy zmaterializujesz się w
mieście albo w
jego pobliżu? Rozlegnie się więcej alarmów - niesłyszalnych dla wszystkich prócz
dozorców,
oczywiście - niż gdyby pojawił się sam Niszczyciel.
- - Tyle pamiętasz, prawda?
- - Mój były pan - zaczął Dane, zerkając na Troię - najwyraźniej nie widział nic
złego w rozgłaszaniu wieści o takich zabezpieczeniach.
- - Ja bym sssię z nim nie sssprzeczał - syknął Morgis. Był tak poruszony
ostatnimi
wydarzeniami, że zapomniał o dbałości o poprawną wymowę. - Taka obrona jessst
bardzo
kosztowna, ale z pewnośśścią ssskuteczna.
- - Była kosztowna. Jak zrozumiałem, większość zaangażowanych w nią dozorców
zginęła w trakcie rzucania czarów.
- - Bardziej prawdopodobne, że padli ofiarami "wypadku" - dodał smok. - W
niektórych miejssscach nie jessst to niezwyczajna praktyka.
Gryf bacznie przyjrzał się swojemu towarzyszowi. Nie byłby zdziwiony, gdyby
smoki
robiły takie rzeczy. Bóg świadkiem, że wielu ludzi eliminowało możliwość wycieku
tajemnic
przez eliminowanie tych, którzy tę wiedzę posiadali.
Coś zaskoczyło mu w głowie.
- - Wspomniałeś o Qualardzie, Starej stolicy. Dane wzruszył ramionami.
- - I co z tego?
Niejeden z Beztwarzych - lwioptak uznał, że określenie wymyślone przez smoka
jemu
też odpowiada - drgnął, gdy rozmowa zeszła na zburzone miasto. Był to nieznaczny
ruch,
drżenie palca czy skurcz ciała, ale Gryf, doświadczony drapieżnik, dostrzegł
zmianę w ich
zwykle biernej postawie. Postanowił nacisnąć.
- - Co się stało w Qualardzie?
- - To nawet ja mogę powiedzieć - wyrwała się Troia, leniwie przeciągając ręką
po
udzie. Gryf zmusił się do patrzenia jej wtwarz. - Dowódcy wilczych najeźdźców
żałośnie
zawiedli swego psiego boga. Ukarał ich i wszystkich innych w mieście. Pokazał,
jakiemu
geniuszowi psie żołdactwo winne jest posłuszeństwo.
Były najeźdźca zbladł, ale po chwili przypomniał sobie, gdzie się znajduje.
Pokiwał
głową.
- - Mniej więcej to prawda. Gryf nie był pewien.
- - Trochę drastyczne, nawet znając charakter Niszczyciela.
- Jeśli było inaczej, ja nic o tym nie wiem. To znaczy, nie pamiętam.
- A pamiętasz, kiedy to się stało? Pytanie wywołało lekki uśmiech.
- - Nie jestem starszy od ciebie, lwioptaku. Przed moim urodzeniem. Co najmniej
parę stuleci, jak myślę.
- - To by się zgadzało - mruknął Gryf. Wyciągnął rękę i z zadumą potarł się po
karku.
- - O co chodzi? - Mrin/Amrin zapytał Haggertha. - Co się snuje po tym jego
ptasim
móżdżku?
Haggerth wzruszył ramionami, ale możliwe, że jego woal skrywał uśmiech. Z
pewnością nie podzielał obaw drugiego opiekuna.
Trzeci Mistrz Opiekun, nie pytany o zdanie, wyjął szmatkę i zaczął polerować
misternie rzeźbiony flet.
- - Dane, wiesz coś o rozplanowaniu Qualardu? Wiem, to mało prawdopodobne,
ale...
- - Wiem, Gryfie.
- - Wiesz?
- - Dzieje miasta stanowią część historii wojska. Przyznaję, że zgłębiałem
historię
bardziej niż było to konieczne, i stąd wiem, że we wczesnych latach istnienia
Qualard brał
udział w wojnach. Pod jego murami stoczono kilka z największych bitew, ale do
czasu
upadku uważany był za miasto nie do zdobycia.
Mrin/Amrin mruknął coś niezrozumiale. Nie kwapił się, żeby to powtórzyć, a nikt
inny nie zamierzał o to prosić.
Gryf odwrócił się do Mistrzów Opiekunów.
- - Za waszym pozwoleniem, zmieniłem zdanie. Chciałbym udać się do Qualardu.
- - Po co chodzić do ruin miasta martwego od dwóch stuleci? - zapytał
lekceważącym tonem Mrin/Amrin. - Trudno przypuszczać, że zachowało się tam coś
wartościowego.
- - Ale może być inaczej. Mam waszą zgodę?
Haggerth popatrzył na Mrina/Amrina, który wzruszył dwoma parami ramion na znak
zgody. Zawoalowany strażnik odwrócił się do Gryfa.
- Dlaczego nie, nie widzę przeszkód. Wątpię, czy zakazy powstrzymałyby cię przed
znalezieniem drogi. Z drugiej strony, sam Qualard może być martwy, ale możesz
napotkać
coś, co grasuje w ruinach. Nawet Aramici omijają to miejsce szerokim łukiem.
W oczach Iwioptaka zapłonął ogień, który starzy towarzysze, tacy jak były
głównodowodzący Toos (obecnie najpewniej zwany królem Toosem I z Penacles), od
razu by
poznali. Był to błysk, który sugerował, dzięki czemu Gryf odnosił sukcesy jako
dowódca i co
zaskarbiło mu szacunek tych, którzy pod nim służyli.
- To jeden z powodów, dla których chciałbym tam wyruszyć. Coś przyszło mi na
myśl... albo może mi się przypomniało. - Podniósł rękę, by powstrzymać Mistrza
Opiekuna
od komentarza. - Najlepiej będzie wyprawić się z jak najmniejszą grupą. Nie mam
zamiaru
odciągać nikogo od jego obowiązków. Podczas mojego pobytu w Krainie Snów nie
zostaliśmy zaatakowani, pomijając biegusy, ale podejrzewam, że wy przez cały
czas
odpieracie napaści innego rodzaju.
Opiekun z fletem podniósł głowę. Nie uczynił nic więcej, tylko popatrzył na
Gryfa.
Haggerth pokiwał głową, jego woal lekko zafalował. Był obciążony na dole, żeby
jakiś przypadkowy podmuch nie poderwał go i nie odsłonił tego, czego nikt nie
chciał
oglądać.
- Dozorcy nękają nas w dzień i w nocy, choć ostatnio jakby trochę mniej. Nie
mogą
zrobić krzywdy samej Krainie Snów, ale ich moc uderza w mieszkańców, powoli
wysysając z
nich siłę, jak gdyby maszerowali na nas ich żołnierze. Obawiam się, że impas
dobiega końca.
Starszy dozorca D'Rak, który jest jedynym prawdziwym rywalem D'Shaya w walce o
władzę, chce, by zwycięstwo było jego zasługą. Obecne podchody, jak
przypuszczam, są
wstępem do głównego ataku na płaszczyźnie fizycznej i magicznej.
Gryf pokiwał głową.
- Tak myślałem. Jeśli więc nie ma sprzeciwu, chciałbym zabrać Jerilona Dane'a i
księcia Morgisa i odejść.
Haggerth popatrzył na byłego wilczego najeźdźcę, który zamknął oczy, zastanowił
się
i w końcu niechętnie pokiwał głową. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że Qualard
jest dużo
bezpieczniejszym celem podróży i bez wątpienia wiedział, że tak czy owak będzie
musiał
towarzyszyć Gryfowi.
- - Doskonale - zaczął Mistrz Opiekun. Przerwała mu Troia.
- - Mistrzu Haggercie, Mistrzu Mrinie/Amrinie. - Nie wymieniła z imienia ani
nawet
nie spojrzała na trzeciego członka czcigodnej grupy, który w tej chwili powrócił
do
polerownia fletu. - Jeśli można, wysyłamy dwóch, którzy nie mają pojęcia - albo
nie
pamiętają - jak się sprawy mają w imperium Niszczyciela. Poprowadzi ich ten,
który dopiero
niedawno opowiedział się po naszej stronie... co oczywiście nie znaczy, że mu
nie ufam -
dodała szybko.
Morgis, który przysunął się bliżej Gryfa, szepnął sarkastycznie:
- - Znaczy, znaczy. Bez dwóch zdań.
- - Cicho.
- - Musimy wysłać kogoś z naszych, zwłaszcza że w grę wchodzi konieczność
szybkiego powrotu. Wątpliwe, czy zdołają wezwać Bramę, gdy zajdzie taka
potrzeba.
Zgłaszam się na ochotnika.
- - Ty? Doskonale. - Haggerth nawet nie odwrócił się do innych opiekunów, żeby
poznać ich opinię. - Idź. Wszyscy idźcie. Idźcie, zanim wyniknie coś innego.
- Geas - zawołał Mrin/Amrin, a Gryf zrozumiał, że to imię trzeciego Mistrza
Opiekuna. Mężczyzna obojętnie podniósł głowę. - Możesz sprowadzić tu Bramę?
Geas skinął i podniósł flet do ust. Zaczął grac jakąś' melodię. Ci, którzy
słyszeli ją po
raz pierwszy, odnieśli wrażenie, że kochający rodzice nawołują nieusłuchane
dziecko - albo
może kochające dziecko wzywa krnąbrnych rodziców. Twarz opiekuna poczerwieniała,
lecz
nie z wysiłku, tylko jakby ze wzruszenia.
Nieludzie złapali Gryfa, Jerilona Dane'a i Morgisa i odciągnęli ich na bok.
Powietrze
zaczęło falować niedaleko od miejsca, gdzie stanęli. Zmarszczki utworzyły wysoką
i szeroką
plamę.
- - Nie mogliśmy zrobić sobie swojej bramy? - Gryf zapytał Troię, która do nich
dołączyła.
- - Żadne z nas nie było w tym mieście. To jedyna pewna metoda. Brama... - jej
ton
zdradzał, że powiedziała to z wielkiej litery - wie, o co sieją prosi.
- - Dlaczego nie użyjecie jej przeciwko Canisargos?
- - Nasza władza ma swoje granice. Geas potrafi namówić ją do zrobienia pewnych
rzeczy.
- - Namówić?
- - Innym razem - zakończyła, gdyż Brama widniała już w całej okazałości. Tym
razem wykuta była z przerdzewiałego żelaza. Obłędne ruchy pomykających wokół
stworzeń
zdradzały niepokój.
Gryf potrząsnął głową i szepnął do Troi:
- - Nie jestem do końca przekonany. Pamiętasz, kiedy ostatnio używaliśmy
Bramy...
- - To było co innego.
- - Dlaczego?
Geas zagrał prosząco i masywne skrzydła zaczęły się rozchylać. Zgromadzeni
wstrzymali oddech - nawet Beztwarzy, jeśli oni naprawdę oddychali.
Posępne ruiny były wszystkim, co mogli zobaczyć. Nie ulegało wątpliwości, że to
udręczony Qualard. W zburzonej stolicy dął porywisty wiatr, a słońce kryło się
za szarymi
kłębami chmur.
- Qualard nigdy nie był zbyt gościnnym miejscem, jak rozumiem - skomentował
Haggerth. - Ruszajcie. Nie wiadomo, jak długo Brama będzie otwarta. Obawiam się,
że
niedługo. Rzadko prosimy, by otwierała się w takich miejscach.
- A co z jedzeniem i wodą? - zapytał Dane i skrzywił się, ponieważ ledwie
skończył,
cztery istoty o pustych obliczach weszły do komnaty, niosąc cztery pakunki.
Aramita
wzruszył ramionami i szepnął do Gryfa: - Może i są pomocni, ale przechodzą mnie
ciarki.
Wszystko wiedzą albo potrafią przewidzieć.
Gryf pokiwał głową i wziął od Beztwarzego swój tobołek. Zarzucił go na ramię i
kiedy zobaczył, że jego towarzysze są gotowi, ruszył ku Bramie.
- - Bez koni? - zapytał Morgis.
- - Zbyt skaliste podłoże - odparła Troia. - Poza tym, liczę, że nie będziemy
wędrować daleko.
- - Co masz nadzieję znaleźć? - zapytał Dane Gryfa.
- - To będzie zależało od twojej pamięci i mojej. Tam coś jest. Jestem tego
pewien.
- - No to świetnie. Mogłem się tak nie spieszyć z wyrażaniem zgody.
Morgis dołączył do nich. Omiótł wzrokiem ponurą scenerię za Bramą, potem zerknął
na Gryfa i Jerilona Dane'a.
- - Ma rację. Tam coś jest.
- - Ty też? - mruknął były wilczy najeźdźca.
- - Pomyślnych łowów! - zawołał Haggerth. Weszli w Bramę...
...i do zburzonego Qualardu...
...i ledwo zdążyli zobaczyć otaczające ich postacie w wilczych hełmach, z
uniesionymi rękami...
...gdy znaleźli się gdzie indziej...
...gdzie otoczyli ich jeszcze liczniejsi wilczy żołnierze i gdzie odkryli, że
nie mogą
mówić ani się ruszać.
Gdzieś' poza zasięgiem wzroku Gryfa ktoś zachichotał z zadowoleniem. Stukot
ciężkich podkutych butów odbił się echem w pustej komnacie. Ogromna i silna ręka
złapała
lwioptaka za ramię i odwróciła go. Twarz, którą zobaczył, nie zaliczała się do
przyjemnych.
- Witaj w Canisargos, Gryfie. Jestem twoim gospodarzem. Nazywam się D'Rak i
bardzo, ale to bardzo jestem rad, że wreszcie cię spotkałem.
D'Rak uśmiechnął się. Był to uśmiech przerażająco podobny do tego, w jakim
krzywił
się D'Shay podczas ich ostatniego spotkania. Była to ostatnia rzecz, jaką Gryf
zobaczył przed
nagłym pogrążeniem się w nieświadomości.
Był to uśmiech drapieżnika mającego zamiar pożreć swoją ofiarę.
Xi
Gryf przebudził się.
Każdy patrzący w jego stronę nie dostrzegłby najmniejszych zmian w jego
wyglądzie.
Oczy nadal miał zamknięte i oddychał regularnie, jak pogrążony we śnie. A jednak
nie spał...
...i był skuty łańcuchami. Słyszał, że gdzieś za jego plecami Jeży ktoś inny.
Wnosząc z
miarowego syku, który towarzyszył wciąganiu powietrza, musiał to być książę
Morgis. Smok
nadal był nieprzytomny. Gryf przestał zwracać uwagę na oddech towarzysza i
wytężył słuch,
próbując wychwycić inne dźwięki. Usłyszał daleki tupot maszerujących stóp i
niewyraźne
męskie głosy, prawdopodobnie strażników. Nie poświęcił większej uwagi jękom i
poskrzypywaniom, normalnym odgłosom wskazującym na wiek budowli. Od czasu do
czasu
Morgis poruszał się we śnie, grzechocząc łańcuchami na rękach, nogach i... tak,
nawet na
szyi.
Gryf uchylił powieki i rozejrzał się.
W maleńkiej celi nie było ani Troi, ani Aramity Jeriłona Dane'a. Lwioptak już to
wiedział, ale zawsze dobrze było potwierdzić wrażenia słuchowe wzrokiem,
zwłaszcza kiedy
w grę wchodziła taka czy inna magia. Otworzył drugie oko i dokładnie zlustrował
otoczenie.
Nie do takiego przyzwyczaił się jako monarcha Penacles, ale też nie zaliczało
się ono
do najgorszych, w jakich kiedykolwiek się znajdował. Przynajmniej było tu
przyzwoicie
ciepło, choć trochę wilgotno. Przeważał zapach stęchlizny, lecz dla żołnierza,
który większą
część życia spędził na takim czy innym polu bitwy, nie było to dużym
utrapieniem. Ściany
porastał mech, a po kątach buszowały drobne stworzonka różnych kształtów i
wielkości. Gryf
poruszył się niespokojnie, bo parę z nich postanowiło sprawdzić, czy nadaje się
na
pożywienie.
Wysunął pazury, zagiął palce i zakrzywionymi szpicami musnął kajdany na
nadgarstkach. Pazury, twarde i ostre, były również niezwykle czułe - czego nie
potrafili pojąć
ci, którzy nigdy ich nie posiadali. Szpony dla zwierząt są nie tylko bronią - są
narzędziem,
które wspomaga zmysły.
Okowy, jak się obawiał, zostały wzmocnione licznymi zaklęciami wiążącymi.
Ponadto wykonano je ze stopu, który opierał się wszelki analizom; wiadomo było
tylko, że
jest bardzo wytrzymały. Łańcuchy, oczywiście, były takie same. Świadom, czego
wymaga
stworzenie takich okowów, Gryf domyślił się, że on i jego towarzysze - a
przynajmniej
Morgis - nie są przetrzymywani w celi przeznaczonej dla pospolitych więźniów.
Nie, to było
prywatne więzienie, loch.
Nagle zesztywniał, gdyż przejaśniało mu w głowie na tyle, że przypomniał sobie o
trzecim, ostatnim gwizdku. Był taki maleńki, że nie czuł, czy nadal ma go przy
sobie.
Spróbował sięgnąć ręką do piersi, ale brakowało mu potrzebnej siły. Byłoby źle,
gdyby
gwizdek wpadł w ręce Haggertha, ale teraz mógł stać się łupem wysoko
postawionego
wilczego najeźdźcy - człowieka, który przypuszczalnie był równie niebezpieczny
jak sam
D'Shay.
D'Rak. Imię to niejeden raz przewijało się w rozmowach. Rywal D'Shaya. Starszy
dozorca D'Rak. Człowiek ogromnie podobny do D'Shaya.
"Co też się stało?" - zastanawiał się. Przybyli do Qualardu i tam czekali wilczy
najeźdźcy. Nie zwyczajni żołnierze, lecz ludzie podobni do D'Laque'a, z
maleńkimi
amuletami w kształcie Zęba Niszczyciela, który dozorca nosił przed śmiercią.
Przez krótką
chwilę wydawało się, że cały świat przekręcił się na bok i zostali teleportowani
tutaj,
nieruchomi jak posągi, niezdolni do jakiejkolwiek obrony.
Usłyszał kroki zbliżające się do celi. Zatrzymały się przed drzwiami. Klucz
zazgrzytał
w zamku ciężkich drewnianych drzwi, które po chwili stanęły otworem. Zwalista,
potworna
postać w czarnym fartuchu, spodniach i wysokich butach, z twarzą osłoniętą
kapturem - bez
dziur na oczy! - zwróciła głowę w stronę więźniów, zobaczyła, że łańcuchy są na
swoich
miejscach i usunęła się na bok. Do celi weszła druga osoba. Lwioptak z miejsca
poznał
przybysza, choć wcześniej widział go ledwie przez parę sekund.
- - Ocknij się. Dobrze. Wiesz, kirn jestem? Pamiętasz?
- - Jesteś D'Rak.
- - Tak. Ale zanim rozpoczniemy negocjacje, chciałbym podziękować ci za
przybycie o czasie. Moi ludzie zdążyli zająć pozycje, gdy wraz ze swoimi dwoma
towarzyszami przekroczyłeś Bramę. To była Brama, nieprawdaż?
Gryf zastanawiał się nad słowem "negocjacje" oraz nad faktem, że podwładni
dozorcy
pojmali tylko dwóch jego towarzyszy. W milczeniu pokiwał głową. Czyżby Troi
udało się
uciec? Czy zgoda na wyprawę była sposobem Mrina/Amrina na pozbycie się trzech
nieproszonych gości? Gryf w myślach sklął się za to, że nie skorzystał z okazji,
by wypytać
wielmożnego Petraca o "podwójnego" Mistrza Opiekuna. Petrac powiedziałby mu
wszystko.
A jednak...
Wrzasnął z okrutnego bólu. Wydawało się, że milion maleńkich robaków pełzających
po celi nagle postanowiło zjeść go żywcem. Tysiące tysięcy gryzących ryjków,
wszędzie na
całym ciele. Najgorszą rzeczą była nagłość ataku. Gdy zapanował nad
niewiarygodnym
bólem, poczuł zalewającą go falę wstydu. Wstydu, że okazał słabość w obliczu
wroga.
D'Rak stał nad nim, szczerząc zęby z zadowoleniem sadysty. Gryf mimo woli
zauważył, że niezależnie od różnic w wyglądzie, wszystkich Aramitów, z którymi
miał okazję
się zetknąć, charakteryzowała dzikość ujawniająca się w chwilach gniewu czy
zwyrodniałej
radości.
Rzeczywiście, nieodrodne dzieci Niszczyciela.
- Kiedy mówię do ciebie - rzekł słodko D'Rak - spodziewarn się odpowiedzi. -
Lewa
ręka starszego dozorcy spoczywała na naszyjniku. Wisior uderzająco przypominał
ostry,
zakrzywiony kieł wilka wycięty z kryształu.
Ostry syk i głośny grzechot łańcuchów poinformowały obu, że Morgis się zbudził i
jest wściekły. Gryf domyślił się, że smoczy książę próbował się przemienić, ale,
jak w
pułapce Tzee, został siłą zmuszony do powrotu do ludzkiej postaci.
D'Rak obrzucił smoka spojrzeniem zarezerwowanym dla wyjątkowych głupców.
- Jeśli chcesz, wrócę ci zdolność przemiany w smoka, ale ostrzegam, że okowy ani
łańcuchy nie pękną i udusisz się - albo stracisz głowę - zanim zdążysz wyrządzić
jakieś
szkody. Dopilnowałem, by obręcze na szyjach nie były zbyt luźne.
Morgis syknął nieszczęśliwie.
- - Ssstaję się zmęczony ciągłym wpadaniem w kompromitujące sssytuacje. Daj mi
miecz i pozwól zginąć w walce! Jeśli nie miecz, to choć rozwiąż mnie, żebym mógł
polec jak
wojownik!
- - Prawdziwie bojowy duch. Może później przychylę się do twojej prośby, choć,
skoro twój towarzysz oprzytomniał, może nie będziesz musiał umierać. - Dozorca
odwrócił
się do Gryfa, który w tym czasie doszedł do siebie.
- - Mówiłeś o negocjacjach...
- - Owszem. Mamy wspólnego wroga, lwioptaku. Wiesz, o kim mówię. Proponuje ci
swego rodzaju przymierze.
Gryf przekrzywił głowę i rzucił mu pogardliwe spojrzenie.
- - Przymierze? Zgadzam się, że byłoby miło pozbyć się D'Shaya raz na zawsze,
ale
przymierze z tobą? Powiedz mi, dlaczego miałbym wierzyć, że je uhonorujesz?
- - Wilczy najeźdźcy nie mają honoru - splunął Morgis. - Mój pan tak powiedział,
a
ja nie mam powodu w to wątpić.
D'Rak potarł brodę ręką w rękawicy.
- Przypuszczam, że mógłbym tylko obiecać ci szybką, bezbolesną śmierć. Ty,
Gryfie,
poczułeś już przedsmak powolnego, bolesnego umierania. Jednak zależy mi na
twojej
współpracy, połączywszy bowiem siły możemy pozbyć się tego, kogo niegdyś zwałeś
Shaidarolem.
Lwioptak udał, że się zastanawia.
- Co się stało w Qualardzie, D'Raku? Musisz wiedzieć, inaczej nie posyłałbyś tam
ludzi.
Starszy dozorca wzruszył ramionami.
- - Wiem dość, ale to nie ma nic do rzeczy. Rozmawialiśmy o D'Shayu. Boi się
ciebie, wiem to.
- - Co?
- - Boi się ciebie. Za całym tym gniewem, za tą wściekłą pewnością siebie kryje
się
strach. Myślę, że być może tylko ja o tym wiem - poza, oczywiście, moim panem,
Niszczycielem.
Gryf chciał z miejsca odrzucić propozycję przymierza, ale ciekaw był argumentów
Aramity. Miał też nadzieję, że być może dozorca powie więcej niż zamierza. W
zaistniałej
sytuacji Gryf mógł liczyć jedynie na uzyskanie informacji, niekoniecznie na ich
wykorzystanie, jeśli D'Rak dojdzie do wniosku, że ostatecznie wcale go nie
potrzebuje.
- D'Shay nigdy nie okazał niczego, co choć powierzchownie przypominałoby strach
-
i niby dlaczego miałby się mnie bać?
D'Rak pozwolił sobie na oszczędny uśmiech.
- D'Shay boi się ciebie, twoje istnienie bowiem umniejsza go w oczach
Niszczyciela.
Gdy cię nie było, korzystał z przywileju wątpliwości. Teraz czas wyrozumiałości
dobiega
końca. Niszczyciel nie jest cierpliwym bogiem. Nawet jego najbardziej lojalni
wyznawcy
mogą z dnia na dzień wypaść z łask. D'Shay zawdzięcza Niszczycielowi życie -
choć nie
wiem, na czym to polega. Życie, które Mistrz Gry może przerwać w każdej chwili.
Gryf liczył na inną odpowiedź i wiedział, że istnieje inny powód, ale to
wyjaśnienie
dostarczyło mu pewnych informacji o P'Shayu. Miał nadzieję na poznanie prawdy o
własnej
przeszłości i związku z Qualardem - związku, który został potwierdzony przez
zasadzkę
starszego dozorcy. D'Rak wiedział, że on w końcu trafi do zrujnowanego miasta.
- - Mówisz o negocjacjach, ale zauważyłem, że brakuje jednego z nas. - Gryf
modlił
się, żeby Morgis go nie poprawił.
- - Kobieta jest w innej celi. Powiedziałem, że zależy mi na twojej współpracy,
lecz
jeśli okaże się to konieczne, zmuszę cię do pomocy.
Gryf odwrócił się do Morgisa, który odpowiedział mu spojrzeniem, ale w żaden
sposób nie wyraził swojego zdania. Wiedział, że decyzja należy do lwioptaka.
Przybierając niechętną minę, Gryf popatrzył na D'Raka, westchnął i powiedział:
- Zgodzę się, jeśli zagwarantujesz nam życie po wywiązaniu się z umowy.
D'Rak wyciągnął Ząb Niszczyciela.
- - Na ten symbol mojego pana przysięgam, że nie skrzywdzę was, póki będę żyć.
Nic więcej nie mogę obiecać.
- - Rozumiem. - Wiedząc, jaki jest D'Shay, Gryf nie do końca godził się z
łatwością,
z jaką Aramita złożył przysięgę. Sprawiała wrażenie szczerej, ale obietnice
głodnego wilka...
Starszy dozorca popatrzył na nich z góry.
- Czy obaj zgadzacie się na moją propozycję? Czy dopomożecie mi w powaleniu
naszego wspólnego wroga?
Gryf pokiwał głową, a Morgis po krótkim wahaniu uczynił to samo. Aramita
podniósł
kryształowy amulet.
- - Niech każdy z was go dotknie. Uważajcie, jest bardzo ostry.
- - Chwilę... - Morgis zacisnął pięści i zaczął protestować.
- - Wy chcecie mojego słowa, a ja waszego. Możecie zgnić tutaj, albo może
przekażę
was D'Shayowi wraz z propozycją przymierza.
Nim smok zdobył się na odpowiedź, Gryf wyciągnął rękę. Gdy dotknął Zęba
Niszczyciela, poczuł leciutkie ukłucie bólu, jakby coś go skaleczyło... Krew
ściekała mu z
palca! Cofnął rękę. Błyszczący, szkarłatny płyn skapnął na kryształ... i został
wchłonięty.
D'Rak zabrał talizman, nawet nie podsuwając go Morgisowi.
- - To wystarczy. Teraz mam zagwarantowaną twoją współpracę, a ty moją.
- - Co zrobiłeś?
- To był podstęp! Wiedziałem! - ryknął książę. Dozorca schował kryształ pod
koszulę.
- Twoje przeznaczenie jest teraz związane z moim, Gryfie. Moje cele stały się
twoimi
celami. Jeśli coś mi się stanie, wówczas, za sprawą łączącej nas więzi,
rozstaniesz się z
życiem.
Jeśli spodziewał się, że na obliczu Gryfa odmaluje się przerażenie, to był
rozczarowany. Zamiast protestować, lwioptak zajrzał głęboko w oczy Aramity i
rzekł cicho:
- - A zatem lepiej bądźmy ostrożni, bo inaczej obaj tego pożałujemy.
- - W rzeczy samej. - D'Rak był zaskoczony brakiem stosownej reakcji. - Skoro
mamy to za sobą...
Pstryknął palcami i olbrzymi klucznik - o którym i Gryf, i Morgis zapomnieli -
pochylił się nad lwioptakiem. Niepodobna było dokładnie powiedzieć, co zrobiła
zakapturzona postać, zważywszy, że nie powinna widzieć, ale kajdany spadły im z
rąk. Nie
słyszeli szczęku zamka, a jedyny klucz tkwił w drzwiach celi.
Gdy zwalista postać kontynuowała otwieranie kolejnych obręczy, Gryf zadał
pytanie,
które go zaskoczyło.
- - Jedno pytanie, D'Rak. Czy nie postrzegasz tego, co zamierzasz zrobić, jako
ataku
na własnego boga?
- - Pod żadnym względem. Służę Mistrzowi Watahy i za jego pośrednictwem
mojemu panu Niszczycielowi. D'Shay służy wyłącznie Niszczycielowi, i czyni to
niechętnie.
Zbyt często jego myśli kierują się ku innym rzeczom i traci z oczu dobro
imperium. Co do
ciebie, myślę, że wystarczy świadomość, iż nie będziesz stanowić dla nas
zagrożenia. Mistrz
Watahy zapewni ci powrót do domu, za morza. Istnieją sposoby, dzięki którym
możemy
zapewnić sobie twoją współpracę, jeśli będzie trzeba.
Gryf wstał i przeciągnął się. Udając, że wygładza ubranie niedbałym ruchem
sprawdził, czy nadal ma gwizdek. Coś przyrodzonego naturze tego przedmiotu
skrywało go
przed wzrokiem innych, chyba że chciał go pokazać. Lwioptak martwił się, czy
przypadkiem
łatwość, z jaką dostrzegł ją Haggerth, nie oznaczała, że gwizdek utracił swoją
moc maskującą.
Na szczęście był na swoim miejscu. Widocznie tylko Mistrz Opiekun potrafił go
zobaczyć.
Każdy, kto nie był opiekunem Krainy Snów, nadal dawał się zwodzić jego subtelnej
mocy. I
całe szczęście, zwłaszcza teraz.
D'Rak czekał cierpliwie, a jego oczy zdawały się patrzeć raczej przez Gryfa niż
na
niego. Kiedy byli gotowi, dał znak klucznikowi.
- R'Mok zajrzy do waszej kocicy. Jeśli pójdziecie ze mną...
Na zewnątrz stwierdzili, że korytarze lochu są nie mniej imponujące niż sama
cela.
Gryf rozejrzał się w poszukiwaniu innych cel. Pochylił się do drzwi sąsiedniej,
gdy silna,
ciężka ręka uderzył go w plecy. D'Rak przewiercił go wzrokiem.
- Ona jest gdzie indziej. Chyba nie przypuszczasz, że umieściłem ją w pobliżu
ciebie?
Nie podejmuję żadnego ryzyka.
Morgis chrząknął za ich plecami. Dozorca zignorował ten dźwięk i odwrócił się w
lewo. Ruszył pewnym krokiem korytarzem, wiedząc, że jego nowi współpracownicy
podążą
za nim. Morgis i Gryf wymienili spojrzenia, następnie rzucili okiem na
potwornego
klucznika, który w milczeniu obserwował ich zza szczelnego kaptura.
Ruszyli za Aramitą. Morgis pochylił się w stronę Gryfa.
- - Naprawdę wierzysz we wszystko, co powiedział? W jego obietnice, w jego
pobudki?
- - Oczywiście, że nie, i on wcale na to nie liczy.
- - Nie?
Lwioptak pokręcił głową. Obserwując D'Raka jednym okiem, odparł:
- Na razie ma nas w garści. I o tym wie. Z tej odrobiny, którą zrozumiałem i
pamiętam
o wilczych najeźdźcach, nic nie może się równać z ich politycznymi intrygami.
Łżą jeden
drugiemu w żywe oczy gorzej niż czynią to inni ludzie czy smoki. Z tego względu
są tacy
niebezpieczni - czasami nawet oni nie potrafią powiedzieć, gdzie kończy się
prawda, a
zaczyna fałsz. D'Rak, z powodu swojej decydującej pozycji w imperium,
prawdopodobnie
jest przekonany, że to jedno i to samo.
Morgis przystanął.
- Pamiętasz więcej.
Gryf złapał go pod ramię i pociągnął dalej. D'Rak zwalniał i było jasne, że
starszy
dozorca zaraz się odwróci do swoich nowych "sprzymierzeńców". Szybko wyszeptał:
- - Niektórych rzeczy nauczyłem się jako monarcha. Jednakże, fakt, przypominam
sobie inne, zwłaszcza o dozorcach. Pamiętam dość, by wiedzieć, że musimy być
czujni.
- - D'Rak może się potknąć na jakimś stopniu, spaść i skręcić kark. Co wtedy?
- - Sam znajdziesz drogę do domu. Może wpław.
- - Hmmm. Jeszcze jedno. Co się stało z naszym aramickim przewodnikiem?
Gryf wzruszył ramionami.
- - Nie mam pojęcia.
- - Panowie? - zawołał dozorca. W jego głosie wyraźnie brzmiała ironia. - Jeśli
pozwolicie...
Przyspieszyli.
- Spójrzcie, jeśli taka wasza wola, na Canisargos, największe miasto świata!
D'Rak przeprowadził ich przez warownię dozorców, przez komnaty pełne różnorakich
artefaktów, egzotycznych stworzeń i dzieł sztuki na balkon, z którego, jak
powiedział, strzeże
swojego ludu.
- Mistrz Watahy jest wodzem wojskowym. Nie rozumie ludu. Tym samym na
dozorców spada obowiązek nadzorowania codziennego życia miasta. Ilekroć to
możliwe,
patrolom towarzyszy dozorca, który może zmienić każdą decyzję podjętą przez
przywódcę,
jeśli tylko jest to uzasadnione.
Uzasadnienie w rzeczywistości polega na tym, że dozorca takim czy innym sposobem
zniewala kapitana, pomyślał Gryf, wspominając patrol D'Haarena. Nie było to
łatwe
przymierze.
Canisargos - pomijając nawet polityków, szaleńców i wilczych bogów - stanowiło
widok, który wprawił Gryfa w oszołomienie. Miasto zdawało się ciągnąć aż po sam
horyzont.
Jak w Luperionie, wiele budynków przypominało wysokie, smukłe prostokąty. W
przeciwieństwie do innych miast, wszystkie wieże zwieńczone były ostrymi
iglicami z
zadziorami. Widoczne z tego punktu obserwacyjnego fragmenty murów miejskich
wskazywały, że każdy potencjalny zdobywca musiałby zbudować drabiny i machiny
oblężnicze co najmniej trzy razy tak wysokie, jak w przypadku innych metropolii.
Gryf rzucił okiem na słońce. Pozostała niecała godzina do zachodu drugiego dnia,
jak
wiedział. Co się stało w tym czasie?
Wokół wznosiły się wieże wartownicze, wszystkie dobrze obsadzone. Wyczuwał
wokół emanującą moc i uświadomił sobie, że jej źródłem jest nie tylko cytadela
dozorców.
Moc była wszędzie. Wykorzystanie pól i linii mocy - lub jasnej i ciemnej strony
spektrum,
jeśli ktoś wolał tę teorię - w Canisargos było dużo większe niż na terenie
Smoczych Królestw.
- Popatrz tam! - syknął Morgis, wskazując na niebo.
Ludzie szybowali na grzbietach długich, muskularnych, skrzydlatych stworzeń.
Gryf z
drgnieniem zrozumiał, że patrzy na bestie, od których pochodzi jego imię. W
cesarstwie
smoków mieszkało ich niewiele i nigdy nie natknął się na żadną z nich. Tutaj
jednakże
musiały występować setkami. Nie zobaczyłby gryfów przyuczonych do powietrznej
służby
patrolowej, gdyby były nieliczne. Nie, zostałyby oszczędzone do specjalnych
misji o
wysokim priorytecie.
Poczuł ukłucie samotności. Nawet te bestie miały swoich pobratymców. On
rzeczywiście był prawdziwym odmieńcem.
- - Czy nie ryzykujemy, stojąc tak na widoku? - zapytał Morgis starszego
dozorcę.
- - Raczej nie. Jesteśmy osłonięci przed wzrokiem zwyczajnych ludzi. Ci, którzy
nie
są dozorcami, widzą tylko puste, zakratowane okno.
Gryf obrzucił Canisargos ostatnim spojrzeniem. Z tej wysokości tłumy stapiały
się w
jedno rozległe morze życia. Nie rozróżniał zbyt wielu szczegółów w leżącym w
dole mieście.
- - Nie wiedzieliśmy jeszcze naszej towarzyszki. Powiedziałeś, że twój sługa ją
przyprowadzi.
- - Zrobi to. - D'Rak strzelił palcami. Na balkonie pojawił się, jakby znikąd,
odpychający z wyglądu mężczyzna. - D'Altain, chcielibyśmy czegoś się napić.
Mógłbyś się
tym zająć?
- Tak, Mistrzu. - Aramita zniknął. Gryf zdążył dostrzec błysk nienawiści w jego
oczach.
- Otaczasz się interesującymi ludźmi, wielmożny D'Raku. Starszy dozorca okazał
rozbawienie.
- - D'Altain? Jest kompetentnym adiutantem, choć mało sympatyczną osobą.
- - Nie jest sługą?
- - Czasami każę mu służyć. - D'Rak uśmiechnął się z wyższością. - To trzyma go
w
ryzach.
- - I rodzi bunt - parsknął Morgis. - Nie zniósłbym, gdyby ktoś traktował mnie
jak
służącego, jeśli moja ranga byłaby dużo wyższa.
Aramita zajrzał do komnaty.
- - D'Altain robi to, co chcę, żeby robił. Wierz mi.
- - To słowa wielu zamordowanych skrytobójczo przywódców - odparował oschle
smok.
- - Mistrzu! - D'Altain wybiegł na balkon i, załamując ręce, popatrzył na swego
pana.
Rozbawienie zniknęło z twarzy D'Raka.
- - Zapomniałeś o winie, D'Altain. Co się stało?
- - Kocica. Ta, którą miał przyprowadzić R'Mok!
Gryf spiął się, odepchnął starszego dozorcę i złapał podwładnego za kołnierz.
- - Co z nią?
- - Zniknęła!
Lwioptak odwrócił się do D'Raka.
- - Czy to jakiś podstęp, wilczy najeźdźco?
- - Gryfie... - zaczaj Morgis. D'Rak pokręcił głową.
- Daj spokój, smoczy panie. Nie, mój opierzony i futrzasty przyjacielu, to nie
podstęp,
nie z mojej strony. Jeśli pozwolisz mojemu adiutantowi odetchnąć, może czegoś
się dowiemy.
Nieświadom tego, co robi, Gryf poderwał D'Altaina w powietrze. Teraz go puścił,
a
Aramita podskoczył, gdy jego stopy zetknęły się z podłogą, i przez chwilę chwiał
się
nieprzytomnie. Kiedy doszedł do siebie, spojrzał wściekle na byłego monarchę i
odwrócił się
do swego pana.
- - R'Mok nie żyje, panie. Jeden z uczniów znalazł go niedaleko celi. Jego
głowa...
jego głowa zniknęła!
- - Niech to licho! - zaklął starszy dozorca. - Tyle roboty na nic! R'Mok był
najlepszy!
Lwioptak przyciągnął uwagę D'AItaina.
- - Kobieta... Troia... co z nią?
- - Ani śladu. Drzwi celi były zamknięte, a klucz nadal wisiał u pasa R'Moka -
chyba
że ktoś go tam odłożył.
D'Rak szarpnął się za wąsy, pogrążony w gorączkowym rozmyślaniu.
- - Musi być nadal w budynku, chyba że... Mogłaby wezwać Bramę? Mówcie mi
prawdę, przyjacieJe.
- - Co do prawdy... - Gryfowi najeżyła się grzywa - skąd mamy wiedzieć, że
wszystko to nie jest dalszą częścią twoich intryg, dozorco? Aramici słyną na tym
lądzie ze
swoich gierek!
Starszy dozorca zmrużył oczy. Lwioptak zrozumiał, że teraz D'Rak wie, iż jego
"sprzymierzeniec" pamięta znacznie więcej niż można by sądzić. To wcale go nie
strapiło; w
tej chwili ważne było wyłącznie znalezienie Troi.
- - Mistrzu? - Młodzieniec, najwyraźniej nowicjusz, wyszedł niepewnym krokiem na
balkon, zbielał jak kreda na widok Gryfa i Morgisa, i w końcu przypomniał sobie,
po co tu
przyszedł. - Mistrzu! Przybył posłaniec! Prosi o posłuchanie!
- - Kto, głupcze? Jaki posłaniec? - wysłuchawszy przed chwilą niepokojących
wieści, D'Rak potraktował pechowego nowicjusza z większą surowością niż było to
konieczne.
- - Człowiek wielmożnego D'Shaya. Prosi o audiencję. - Zdumiewające, że młody
dozorca nie stracił języka w gębie.
Zapadło przytłaczające milczenie.
- Ale... szybko - mruknął wreszcie D'Rak. - Zbyt szybko. - Odwrócił się do
Gryfa,
który pokazał pazury na sam dźwięk imienia swego przeciwnika. - Myślę, że mamy
odpowiedź na nasze pytania, wielmożny Gryfie.
- Co chcesz powiedzieć?
"D'Shay. Musi być w pobliżu". Lwioptak zmusił się do uspokojenia oddechu. Jeśli
straci panowanie...
- Czyż to nie oczywiste? - Starszy dozorca był zdziwiony, że Gryf tego nie
pojmuje. -
Nie dostrzegasz zbieżności? Rzekłbym, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż
twoja
przyjaciółka jest teraz gościem D'Shaya, a ten posłaniec przekaże nam
zaproszenie na
spotkanie z nim na jego terenie.
XII
Przebudziła się w ciemnej więziennej celi, a jej pierwsze myśli, co dziwne, nie
dotyczyły własnego bezpieczeństwa, tylko losu starszego, tajemniczego opiekuna,
który
nazywał się Gryfem. Troia nie umiałaby powiedzieć, dlaczego jego dola tak bardzo
leży jej na
sercu. Jej dzicy pobratymcy żyli chwilą i nie zaprzątali sobie myśli sprawami
wymagającymi
dłuższego zastanowienia. Jednak współpraca z Mistrzami Opiekunami z Sirvak
Dragoth
odmieniła ją i teraz nie poznawała swoich niektórych reakcji. Trochę
niezadowolona z tego,
co w sobie odkryła, zaczęła rozmyślać o czym innym.
Aramita Dane zdradził ich - przynajmniej tego była pewna. Jak inaczej
wytłumaczyć
fakt, że w bezludnym Qualardzie czatowali na nich wilczy najeźdźcy, którzy po
pojmaniu
przenieśli ich do... do Canisargos? Najprawdopodobniej do Canisargos, osądziła,
już myśląc o
czymś innym. Celem zasadzki był Gryf, który teraz znajdował się w ich łapach.
Brama wie,
co mu zrobili! Troia zaczęła dziko szamotać się w kajdanach skuwających jej
ręce, nogi i
szyję, ale okowy nie ustąpiły ani o włos. Parsknęła wściekle i wysyczała
przekleństwo, za
które w dzieciństwie niejeden raz obrywała klapsy od starszych. Słowa nie
wróciły jej
wolności, ale pozwoliły opaść emocjom. Istniała możliwość, że straci panowanie i
przemieni
się w dzikiego kota, którego tak mocno przypominała. Nie chciała dopuścić do
takiej
psychicznej ucieczki, choćby dlatego, że wiedziała, iż Gryf będzie liczył, że
się uwolni. Nie
chciała sprawić mu zawodu.
Na zewnątrz nie było strażników. Gdyby byli, już by tu wpadli, choćby po to, by
wrzaskiem nakazać jej zachowanie spokoju. Od czasu do czasu jej wyostrzony słuch
wychwytywał odgłosy ludzi chodzących dalekimi korytarzami. Żołnierze, sądząc z
ciężkich,
miarowych kroków. Troia odruchowo wysunęła i schowała pazury na myśl, że wokół
jest tylu
wilczych najeźdźców. Gdyby tylko udało jej się uwolnić! Wiedziała, na jakiej
zasadzie
działają kajdany, gdyż od czasu do czasu opiekunowie Krainy Snów znajdywali
zakutych w
nie martwych nieszczęśników. Łańcuchy i obręcze dostrojone były do siły więźniów
i
czerpały swoją moc z ich życia. Ani szamotanie się, ani siedzenie w bezruchu na
nic się nie
zdawało. Śmierć była możliwym, choć mało sensownym rozwiązaniem. Jedynym
prawdziwym kluczem była znajomość zaklęcia wiążącego same kajdany, a to wymagało
nie
byle jakiego poświęcenia ze strony klucznika. Poświęcenia głowy. Ale to na nic.
Perspektywa
spotkania z klucznikiem była mniej kusząca od samej śmierci.
Straciła wątek, gdy usłyszała, że ktoś zbliża się do jej więzienia.
Zakapturzona głowa ukazała się w okienku w drzwiach celi. W kapturze nie było
otworów na oczy, ale Troia wiedziała, że przybysz widzi ją całkiem dobrze - z
oczami czy
bez oczu. Drżenie przebiegło jej po krzyżu i sprawiło, że wygięła grzbiet w łuk.
Nawet w
myślach nie mogła nazwać go człowiekiem.
Klucznik odsunął się od drzwi. Troia domyśliła się, że sięga po klucz. Z jednej
strony
korytarza dobiegło dudnienie i zakapturzona postać odwróciła się, żeby zobaczyć,
co się
dzieje. Kobieta-kot z grozą rozszerzyła oczy, gdy coś, czego nie mogła zobaczyć,
odciągnęło
ogromnego strażnika dalej od wejścia.
Usłyszała chrapliwe, stłumione rzężenie, a po nim ten sam co wcześniej łoskot.
Potem
zapadła cisza.
Kiedy coś załomotało po raz trzeci, podjęła walkę z kajdanami. Raptem ściana
obok
niej otworzyła się i z portalu wyszedł Jerilon Dane z czymś wielkim pod pachą.
Troia syknęła
i splunęła mu w twarz. On wytarł ślinę i bez namysłu trzasnął ją w policzek.
- - Przyszedłem, żeby cię uwolnić, przeklęty sfinksie! Nie ruszaj się, póki nie
uporam się z tymi okowami!
- - Jak... - zaczęła, a potem jej oczy spoczęły na jego brzemieniu. Była to
zakapturzona głowa klucznika. Głowa albo - jeśli to, co jej powiedziano, było
prawdą - coś
nie całkiem realnego. Cokolwiek kryło się pod kapturem, pozwoliło Aramicie bez
najmniejszych kłopotów otworzyć kajdany.
Dane podniósł się i już chciał odrzucić ohydne trofeum, gdy zmienił zamiar.
Wetknął
zawiniątko pod pachę i czekał, aż Troia się podniesie. Portal zamigotał
złowróżbnie.
Były wilczy najeźdźca zerknął na niego. Marszcząc brwi, rzekł:
- Zamykają go szybciej niż myślałem! Idź, zanim wpadną na trop!
Potrząsnęła głową i cofnęła się, ostatnio straciwszy zaufanie do wszelkich
portali.
- - Dzięki za pomoc, ale wydostanę się stąd na własną rękę! Muszę znaleźć
Gryfa...
- - Z celi zamkniętej na klucz? Nie bądź głupia! Nie będę dłużej się dla ciebie
narażać! Idź! Albo przejdziesz, albo zostaniesz tutaj - nie masz innego wyboru!
- - Daj mi klucz!
Aramita parsknął pogardliwie.
- Masz ci los! Ja idę! Chodź ze mną albo czekaj, żeby zobaczyć, jaką to
niespodziankę
ma dla ciebie starszy dozorca D'Rak! Może pozwoli ci się zabawić z biegusami!
Dane odwrócił się do niej plecami i wszedł w portal. Gdy zniknął, Troia ostatni
raz
obrzuciła spojrzeniem celę i niechętnie skoczyła za nim. Była to słuszna
decyzja. Portał
rozmył się i przepadł, gdy tylko go przestąpiła.
Krzyki wybuchły w głównym wejściu do warowni dozorców. D'Rak, który prowadził
Gryfa i Morgisa do jednej z bocznych komnat, musiał powierzyć ich pieczy
D'Altaina.
- Zabierz ich w miejsce bezpieczne przed sondami szpiegów! Muszę zobaczyć się z
tym posłańcem.
- Mistrzu. - Adiutant zwrócił się do dwóch podopiecznych.
- Tędy. I bez dyskusji, proszę.
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na przelotny błysk w jego oczach. Morgis
mimowolnie sięgnął ręką do pustej pochwy, a Gryf przez chwilę zastanawiał się,
co się dzieje
z mieczem, gdy książę przybiera smoczy kształt. Przyspieszyli, żeby dotrzymać
kroku
zastępcy D'Raka, który jak na człowieka o tak drobnej posturze, poruszał się
wyjątkowo
szybko.
- Przywiodłeś mnie do dziwnego, wielce irytującego kraju - wyszeptał książę, gdy
schodzili za D'AItainem po schodach. - Tutejsi mają denerwujący nawyk: albo nie
ma ich
tam, gdzie można się spodziewać, albo pojawiają się tam, gdzie się ich nie
spodziewasz
- nas też to obejmuje! Gdybym tylko miał miecz, wolałbym walczyć z Niszczycielem
niż trafiać w kolejne nieznane miejsca albo oglądać kogoś, kto nie powinien się
pojawiać! -
Pod koniec swojej skargi smok sprawiał wrażenie trochę skołowanego.
- Co się odwlecze, to nie ucieczel - syknął D'Altain. - A teraz cicho!
Gryf miał wrażenie, że lada chwila walące serce rozerwie mu piersi na kawałki.
Uświadomił sobie, że trafił w sam środek bezpardonowej walki. Dotychczas, do
czasu jego
przybycia na ten kontynent, największą przeszkodą D'Shaya na drodze do władzy
był D'Rak.
Fakt ten wiele mówił o potędze starszego dozorcy, który potrafił zachować swoje
sekrety i
pozycję, mimo że to D'Shay był faworytem Mistrza Watahy i Niszczyciela.
Adiutant starszego dozorcy prowadził ich coraz głębiej w trzewia cytadeli i Gryf
zaczął zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie wiedzie ich z powrotem do celi.
D'Rak
będzie nieprzyjemnie zaskoczony, jeśli sądzi, że dobrowolnie wrócą w to miejsce
- przysięga
na Ząb Niszczyciela czy nie.
- - Dokąd idziemy? - zapytał Morgis, który, jak Gryf, zaczynał żywić
przekonanie,
że wracają do prywatnego lochu dozorcy.
- - Mistrz D'Rak już dawno wydał instrukcje obowiązujące w podobnych sytuacjach.
Posłaniec wielmożnego D'Shaya nie przybyłby tutaj, gdyby jego pan nie miał
dobrego
powodu i, co wielce prawdopodobne, pozwolenia Mistrza Watahy na przetrząśnięcie
warowni. Bez wątpienia D'Shay podejrzewa, że tu jesteście. A wasza towarzyszka,
jeśli
naprawdę wpadła w jego ręce, stała się doskonałym pretekstem do wystąpienia o
zgodę na
przeszukanie. Możecie być pewni, że słudzy D'Shaya będą bardzo, ale to bardzo
skrupulatni.
Dlatego musimy odejść jak najdalej. D'Shay wie swoje i temu już nie możemy
zaradzić, ale
możemy się postarać, żeby nie dowiedział się czegoś więcej. Syk rozdrażnienia.
- - Dlaczego nie skorzystamy z portalu, by dotrzeć w bezpieczne miejsce?
- - Wielmożny D'Shay tylko na to czeka! Naprawdę myślisz, że nie wydał rozkazu,
by sekretnie nadzorować warownię? Poza tym nie sądzimy, by wszyscy dozorcy byli
lojalni.
- - Wydaje się, że jesteś nad wyraz dobrze zorientowany - skomentował cicho
Gryf.
Przystanęli na od dawna nie używanym podeście, który wedle rachuby Gryfa Jeżeć
musiał na
tym samym poziomie co cele, jeśli nie niżej. Pajęczyny zwisały ze ścian i
stropu, a jedynym
źródłem światła był kryształ, który D'Altain nosił na szyi. Na podłodze zalegała
warstwa
kurzu tak gruba, że lwioptak żałował, iż musi oddychać. Morgis, idący tuż za
nim, zaczął
pokasływać. Choć wolał ląd od morza, w którym z lubością pławił się jego ojciec,
tutaj było
zbyt sucho, nawet jak na jego gust.
Adiutant kopnął ciemny kłębek, który z piskiem uciekł w głąb korytarza.
- - Staram się jak mogę. Poza tym, wiedzieliśmy, że ten dzień może kiedyś
nastąpić.
Wielmożny D'Shay stał się podwójnie ostrożny, gdy dowiedział się o twojej
ucieczce. -
Odsunął na bok ogromną pajęczynę. - Przepraszam za stan tej części podziemi,
panowie.
Wygląd jest mylący. Brud i pajęcze sieci zniechęcają oddziały poszukiwawcze.
- - Nie zostawiamy śladów w tym kurzu?
- - A zostawiamy?
Obejrzeli się i nawet w nikłym świetle kryształu mogli zobaczyć, że wzbite
drobiny
kurzu wracają na swoje miejsce. Ślady stóp znikały po paru sekundach. Kurz (to
znaczy ten,
którego nie połykali) nie unosił się zbyt długo, tylko opadał niemal jak ołów w
chwili, gdy
odeszli kawałek dalej. Nawet Gryf miałby problemy z odszukaniem zatartych
tropów.
- A widzisz - tylko tyle powiedział Aramita. Ruszył dalej i jak wcześniej jego
pan, nie
obejrzał się, żeby sprawdzić, czy podopieczni podążą za nim.
Kilka korytarzy niżej trafili w ślepy zaułek. Patrząc na sterty rupieci pod
ścianą,
lwioptak doszedł do wniosku, że ta partia podziemi kiedyś służyła za magazyn.
Nie był
jednak zaskoczony, gdy D'Altain nacisnął jeden z kamieni, a następnie pchnął
całą ścianę.
Sekretne przejście w takim miejscu nie budziło zdziwienia.
- Tędy.
Gryf dobrze pamiętał nienawistne spojrzenie Aramity i może dlatego przystanął na
chwilę. D'Altain był zbyt usłużny, zbyt grzeczny. Lwioptak potrafił zrozumieć
wręcz
paranoidalną ostrożność D'Raka, który stale obawiał się zakusów D'Shaya, ale
jakiś
wewnętrzny głos podpowiadał mu, że w tym przypadku nie o to chodzi.
D'AItaina zniecierpliwiła jego opieszałość. Sięgnął do piersi, niewątpliwie po
talizman. Jednakże nie był przyzwyczajony do nadnaturalnej prędkości Gryfa i,
zanim jego
dłoń zacisnęła się na amulecie, lwioptak unieruchomił ją w swojej. Odciągnął
rękę od piersi,
niemal łamiąc ją w nadgarstku. D'Altain krzyknął coś, po czym natychmiast z
sekretnego
przejścia wypadły postacie w ciemnych zbrojach.
W nikłym blasku płynącym z kryształowego talizmanu Gryf rozpoznał wilczych
najeźdźców w hełmach podobnych do tych, jakie nosiła straż przyboczna starszego
dozorcy.
Było ich co najmniej pół tuzina. W chwili, gdy pierwszy rzucił się na niego,
przyszło mu na
myśl, że mogą być członkami tej samej jednostki.
Lwioptak zrobił jedyną możliwą w tych okolicznościach rzecz: pchnął D'AItaina na
napastnika, a potem ich obu na trzeciego żołnierza. W powstałym zamieszaniu
udało mu się
zabrać dozorcy nóż i wypróbować go na jego byłym właścicielu. D'Altain zrobił
unik i ostrze
trafiło w pustkę. Jeden z wilczych najeźdźców płazem miecza wytrącił mu nóż z
ręki i
przygotował się do ataku. Gryf obnażył pazury i skoczył.
Usłyszał triumfalny okrzyk księcia Morgisa, który mógł wreszcie zmierzyć się z
sytuacją na jego miarę. Gryf miał nadzieję, że Morgis nie da się porwać radości
i nie stanie się
nieuważny. Napastnicy nadal mieli przewagę, a oni do obrony mieli tylko pazury -
moc
dozorców w dalszym ciągu tłumiła ich magiczne zdolności. Nawet gdyby tak nie
było,
lwioptak nie miał na podorędziu szybkiego zaklęcia, a smok z pewnością nie
zaryzykowałby
przemiany w tych ciasnych korytarzach.
Okryta kolczugą pięść, która z hukiem walnęła w mur obok jego głowy,
przypomniała
mu skutecznie, że sam stał się nieostrożny. Gryf trzasnął na odlew w brzuch
przeciwnika i
sapnął, gdyż zbroja była twardsza niż myślał. Wilczy najeźdźca cofnął się o
krok, a wówczas
były najemnik wykorzystał przewagę, jaką zapewniła mu wolna przestrzeń, wsunął
pazury w
wąskie, nie osłonięte miejsce między hełmem a napierśnikiem. Aramita w jednej
chwili
wyzionął ducha, ale padając, przyparł Gryfa do muru. Był taki ciężki, że
lwioptak nie mógł
się spod niego wydostać, a na domiar złego pazury zakleszczyły się w zbroi.
Ruszyły na niego
dwie następne wilcze maski.
Jeden trafił go w lewe ramię, rysując mieczem długą, piekącą linię. Gryf
wreszcie
zdołał uwolnić pazury, ale w tym czasie Aramici znaleźli się zbyt blisko, by
mógł się
przygotować. Z przeraźliwą jasnością ujrzał nadciągającą śmierć.
W tej samej chwili w korytarzu zapadła nieprzenikniona ciemność - znak, że
D'Altain
albo został zabity, albo uciekł. Nagły brak światła sprawił, że dwaj wilczy
najeźdźcy
przystanęli niezdecydowanie. Przyparty do muru Gryf znalazł niewielką pociechę w
fakcie, że
nadchodzącą śmierć widzi wyraźniej niż tych, którzy mają mu ją zadać.
Rozległ się bełkotliwy okrzyk na pół zdumienia, na pół strachu, a potem wilczy
najeźdźca po jego lewej stronie runął w tył jak marionetka, której przecięto
sznurki. Gdy
zniknął w ciemności, drugi Aramita nie mógł się powstrzymać i odwrócił się z
pogardą, co
przypieczętowało jego los. Gryf ryknął, odepchnął się od muru i skoczył,
uderzając
przeciwnikacałymciałem. Obaj potoczyli się na drugą ścianę. Wilczy najeźdźca
jęknął z bólu.
Lwioptak podniósł pazury do ostatecznego ciosu, ale żołnierz już osuwał się na
posadzkę.
Gryf obrócił się na pięcie, czekając na nowego przeciwnika, ale szybki rzut
okiem
wykazał, że tylko jedna postać trzyma się na nogach. Byt to Morgis, który
właśnie wchodził
w posiadanie krótkiego miecza jednego z poległych. Smok widział w ciemności
gorzej niż
jego towarzysz, ale na tyle dobrze, by go poznać i powstrzymać się przed
atakiem. Wokół
niego leżało co najmniej pięć ciał. Były najemnik uświadomił sobie, że to książę
zadał
druzgocącą klęskę zamachowcom.
- Powinieneś czuć się wyróżniony - zaczął Morgis. - Rzekłbym, że mieli rozkaz
wziąć
cię żywcem. Mnie nie. Kiedy pierwszemu nie udało się mnie zabić, reszta
przypuściła atak.
Tylko dwaj naraz mogli ze mną walczyć. Przypuszczam, że w starciu wręcz ma to
swoje
plusy i minusy.
Gryf zachichotał. Niektóre smoki - podobnie jak ludzie - z lubością analizowały
sytuacje, w których ledwie przed chwilą ważyły się ich losy. Dobrze, że
przynajmniej
przestanie narzekać na brak miecza, pomyślał.
Morgis obejrzał miecz.
- Niewiele większy od noża, ale będzie musiał wystarczyć, dopóki nie znajdę
prawdziwej broni. Widzisz coś?
Gryf pokręcił głową, obawiając się, że słowna odpowiedź może zapoczątkować nową
potyczkę - między nimi dwoma. Niektórych naprawdę trudno zadowolić.
Jedyną rzeczą, jaką zauważył, był brak jednego szczególnego ciała. D'Altain
zniknął i
lwioptak podejrzewał, że uciekł tym samym przejściem, z którego wypadli
napastnicy. Nie
wiadomo, co knuł dozorca, ale musiał liczyć się z tym, że D'Rak, paranoik,
kiedyś dowie się
prawdy o nim - dlatego musiał zaplanować sobie drogę odwrotu.
W Canisargos byli jedynie dwaj ludzie władni go ochronić, a tylko jeden mógł być
brany pod uwagę. Możliwe nawet, że D' Altain zaaranżował przybycie posłańca. To
wyjaśniałoby obecność niedoszłych zabójców. Wydawało się nieprawdopodobne, by
czekali
tutaj, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle przyjdą.
- - Morgis, musimy znaleźć wyjście. Wpatrując się ciemność korytarza, smok
zapytał:
- - Co z tobą? Nadal jesteś związany z tym ciepłokrwistym.
- Zaryzykuję. Muszę znaleźć Troię. Im dłużej jest w szponach D'Shaya... - urwał.
Morgis w milczeniu pokiwał głową. Zerknął na swój krótki miecz, machnął nim na
próbę, potem przełożył go do lewej ręki. Jak wielu doświadczonych wojowników,
umiał
walczyć obiema rękami. Byłemu właścicielowi broni też nie obca była ta sztuka.
Smok i Gryf
odgadli to po pierwszym spojrzeniu na ostrze i wyświechtaną rękojeść, choć
niewielu innych
dostrzegłoby nieomylne oznaki.
Przeszukali ciała w nadziei, że może znajdą coś, co będzie świadczyło o losie
Troi.
Gryf znalazł krótki miecz, który mu odpowiadał, i kilka miejscowych monet. Nie
lubił
okradać martwych, ale w tych okolicznościach nie miał większego wyboru.
Pieniądze mogły
się przydać. Nie tknęli za to maleńkich talizmanów, które były znakiem
gwardzistów dozorcy.
Istniała możliwość, że D'Rak poprzez nie kieruje swoimi czarami. Poza tym nie
znaleźli nic
godnego uwagi. Morgis zdarł z poległych dwa największe płaszcze i rzucił jeden
towarzyszowi.
Tajemne przejście było wyjątkowo nieskomplikowane i Gryf aż się zdumiał, że
starszy dozorca o nim nie wiedział. Widocznie polegał na swoich podwładnych
bardziej niż
powinien. Zastanowił się, czy w jego byłym pałacu w Penacles też istnieją
przejścia, o
których nie miał pojęcia. Różnica polegała na tym, że jego zastępca, generał
Toos, w pełni
zasługiwał na pokładane w nim zaufanie.
Macając po omacku, w końcu znaleźli ukryte drzwi. Owinęli się płaszczami,
podnieśli
miecze i Gryf pchnął płytę silną ręką. Drzwi ustąpiły łatwiej niż się spodziewał
- pewnie
dlatego, że D'Altain korzystał z nich tak niedawno - i Gryf niemal się
przewrócił. Morgis
przytrzymał go za ramię i szarpnął do tyłu. Przez parę sekund patrzyli w
szczelinę, potem
lwioptak otworzył drzwi szerzej, żeby mogli przejść.
Słońce już prawie zaszło. Gęste cienie zalegały po tej stronie warowni dozorców.
W
zasięgu wzroku nie było żywego ducha. Dwaj uciekinierzy wyszli na zewnątrz i
rozejrzeli się
uważnie. Nic.
Morgis odwrócił się i zamknął tajemne drzwi. Syk, który wyrwał się z jego
łuskowych
ust sprawił, że Gryf okręcił się na pięcie.
Drzwi zniknęły. Najmniejszy ślad nie wskazywał, że kiedykolwiek istniały. Nawet
dokładne badanie muru nie ujawniłoby nic poza brudem. Projektant przejścia był
mistrzem w
swoim fachu.
- - Co teraz? - zapytał smok.
- - Musimy znaleźć ci jakąś kryjówkę albo przynajmniej jakieś przebranie. Ten
płaszcz jest dobry tylko na noc.
- - A co z tobą?
- - Przemienię się... - Gryf urwał w połowie zdania. Bezmyślnie założył, że
nadal
posiada zdolność przybierania ludzkiej postaci, choć moc dozorców uniemożliwiła
przemianę
Morgisowi. Podczas gdy smok patrzył na niego pytająco, skoncentrował się.
Przebiegło go
szybkie mrowienie, które zawsze poprzedzało przemianę, ale na tym koniec. Jakby
coś
blokowało potrzebną część umysłu.
Nie to było najgorsze. Lwioptak zrozumiał, że próba przemiany prawdopodobnie
poinformowała licznych dozorców o jego miejscu pobytu.
Z góry dobiegły krzyki, jak gdyby jego latający imiennicy patrolujący miasto
nagle
zauważyli bliskie niebezpieczeństwo. Nie wątpił, że chodzi o niego i że bestie
te niedługo się
tu zjawią - każda z uzbrojonym jeźdźcem na grzbiecie.
Gryf rozejrzał się i określił kierunek, w którym powinni podążyć.
- - Za mną! Szybko!
- - Dokąd idziemy? - Trzeba przyznać, że smok ufał mu na tyle, by ruszyć za nim.
- - Do centrum miasta. Do pałacu Mistrza Watahy. Dopiero teraz książę stanął jak
wryty.
- - Szaleństwo! Powinniśmy iść w przeciwną stronę!
- - Właśnie... - Lwioptak zaczerpnął powietrza i przyspieszył kroku, szukając
ochrony w zaciemnionej uliczce. Po chwili Morgis dołączył do niego. - Właśnie
tego
spodziewać się będą powietrzne patrole. Nikt nie byłby na tyle głupi, żeby
uciekać ku
siedzibie doczesnego przywódcy wilczych najeźdźców!
- - Mam nadzieję, że będziesz pamiętać to stwierdzenie, kiedy rzucą nas na
pożarcie
swoim biegusom.
- - Spodziewam się, że mi je przypomnisz.
Usłyszeli skrzeczenie kilku strażniczych bestii i uciszyli się. Coś wielkiego
przesunęło
się nad ich głowami, ale kierowało się w przeciwną stronę. Kiedy zyskali
pewność, że
chwilowe niebezpieczeństwo przeminęło, podjęli wędrówkę ku sercu Canisargos,
zwanemu
przez niektórych paszczą Niszczyciela.
Posłaniec D'Shaya został wyrzucony równie szybko, jak wszedł. D'Rak miał z tego
pewną satysfakcję, choć żałował, że nie był to jego rywal we własnej osobie.
Okazało się, że
pod pewnymi względami jest lepiej niż się spodziewał. Pozwolił temu człowiekowi
wyrzec
ledwie parę słów, lecz wynikało z nich, że D'Shay nie ma kobiety, która wydawała
się taka
ważna dla Gryfa, a to pozostawiło tylko jedną inną możliwość, taką, którą mógł
sprawdzić
wedle swego uznania.
Większe zadowolenie sprawiła mu myśl, że wszystko przebiega zgodnie z jego
planem. D'Altain był głupcem, myśląc, że starszy dozorca nie wie o jego
zdradzie. Co prawda
zadziałał dużo szybciej niż D'Rak przypuszczał, ale wynik końcowy był taki sam.
Nawet przy
założeniu, że Gryf był w drodze do D'Shaya pod opieką kilku zdradzieckich
strażników. Ale
starszy dozorca wierzył, że takim czy innym sposobem lwioptak wyrwie się na
swobodę, a
on, subtelnie nim manipulując, pokieruje go ku właściwemu miejscu przeznaczenia.
Był tak
blisko zwycięstwa! Koniec ze szpiegami. Koniec z D'Shayem. Być może koniec z
Mistrzem
Watahy.
Uśmiechnął się. Wkrótce D' Shay i Gryf staną twarzą w twarz - i wtedy będzie po
wszystkim. Co do D'Altaina... Złoży los sprzedawczyka w ręce jego nowego pana.
- Ty tam - zawołał do młodszego dozorcy, który nadzorował obserwację Gryfa. -
Jak
się nazywasz?
Podwładny poderwał głowę. Jeszcze się nie przyzwyczaił do pracy pod rozkazami
samego starszego dozorcy i musiał parę razy przełknąć ślinę, nim odzyskał mowę.
- - RTarany, mistrzu. Trzeci poziom.
- - Nieprawda. - D'Rak uśmiechnął się na widok przerażenia dozorcy. - Od teraz
jesteś DTarany, szósty poziom.
- - Panie! - Taka błyskawiczna promocja uderzała do głowy, ale DTarany miał w
niej
dość oleju, żeby nie opuścić swojego posterunku.
- - Rób, co do ciebie należy, a przed końcem roku wyniosę cię na dziesiąty
poziom.
Zamierzam uczynić cię swoim nowym zastępcą, pod warunkiem, że będziesz znał
swoje
miejsce.
Nabożna groza malująca się na twarzy D'Farany'ego powiedziała D'Rakowi, że
dokonał właściwego wyboru. Młody człowiek będzie nie tylko gorliwym, ale
naprawdę
oddanym sługą. Właśnie takich ludzi należało sobie zjednywać. Inni, starsi
wiekiem i rangą
dozorcy, zbyt długo dzierżyli władzę. Na nich nie mógł polegać. Potrzebował
zastępcy
podatnego na wpływy, miękkiego jak wosk.
Odwrócił się do wyjścia i wtedy przypomniał sobie jeszcze jedną rzecz.
- Zapamiętaj, D'Tarany, że zawsze ja dowodzę. Kiedy mówię tym, którzy mi
podlegają, żeby robili to, co sobie życzę, to dokładnie o to mi chodzi. Wszyscy
moi dozorcy i
ich gwardziści spełniają moje życzenia - czy tego chcą, czy nie.
"Łącznie z tak zwanymi zdrajcami" - dodał w myślach.
XIII
- Słyszysz mnie?
Głos szeptał szyderczo w świadomej części jego umysłu. Szybko pogrzebał
wszystkie
myśli o swoich zamiarach, nie ze strachu, lecz ponieważ nie życzył sobie
żmudnego procesu
rozpoczynania od zera. Nie teraz, kiedy wszystko zapowiadało się tak obiecująco.
- Wiem, te mnie słyszysz. Przestań udawać, że śpisz. Westchnął i odpowiedział na
słowa drugiego:
- Słyszę cię. Z jakiego powodu zakłócasz moje myśli? Nie chciałeś ze mną
rozmawiać
od czasu tego ostatniego incydentu. Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? Czy coś
cię trapi?
Poczuł raczej niż usłyszał warknięcie. Z jakiegoś powodu to go rozbawiło.
- - Jak się teraz nazywasz? Niszczyciel, prawda? Jakże wielkie imię dla takiego
małego umysłu - rzekł.
- - Umysłu dość wielkiego, żeby cię usidlić, gdy po omacku bawiłeś się ze swoimi
eksperymentami - odparł triumfalnie Niszczyciel.
- - Przyznaję. Darzyłem cię też zaufaniem, które zawiodłeś,
- - Wiesz, że wygram w tej grze.
- - Nadal trwasz w tych złudzeniach, prawda? - Śpiący wyobraził sobie wielką
głowę
kręcącą się ze smutkiem i ukazał ją temu, który zwał się Niszczycielem. - To nie
jest gra. Inni
o tym wiedzieli, więc ty również musisz wiedzieć.
- - Inni się wycofali. Na mojej drodze stoją tylko twoje słabe pionki.
- - Zasmucasz mnie, Niszczycielu. Myliłem się. Twoje nowe imię ogromnie do
ciebie
pasuje. Mam nadzieję, że będzie ci pociechą po tym, jak rozwieją się twoje
złudzenia.
- - Dość! - Psychiczny krzyk wystarczył, by przyprawie więźnia o krótki ból
głowy -
albo przynajmniej coś, co było jego odpowiednikiem. - Nie wiem, dlaczego zadaję
sobie trud
rozmowy z tobą.
- Może zdajesz sobie sprawą z własnej śmiertelności - zasugerował więzień, ale
od
razu zrozumiał, że Niszczyciel się wycofał.
Z westchnieniem zapadł w sen, w którym jedna świadoma część umysłu pracowała
nad następnym krokiem ku wolności.
Zapadła noc, lecz Canisargos nie było miastem, które zasypia z nastaniem
ciemności.
Tłumy przerzedziły się Jednak nie czyniło to większej różnicy. Pochodnie, lampy
i nawet
kryształy oświetlały ulice; w powietrzu wibrowały krzyki i hałaśliwa muzyka.
Kupcy nadal
zachwalali towary rozłożone w blasku lamp. Uzbrojone patrole stały się
liczniejsze, co
świadczyło, że niekiedy nocne życie miasta wymyka się spod kontroli.
Jeśli rzeczywiście była to próbka życia w stołecznym mieście, to nic dziwnego,
że
Aramici stale dążyli do powiększenia swojego imperium. Gryf i Morgis rozumieli,
że
zaspokojenie potrzeb Canisargos jest sprawą najwyższej wagi.
- - To imperium nie ulegnie wrogom - syknął cicho Morgis. - Sssamosssię wypali.
- - Możliwe, ale wątpię, czy stanie się to dość szybko, byśmy odnieśli z tego
jakąś
korzyść.
Zbłądzili i obaj o tym wiedzieli. Ku obopólnemu niezadowoleniu dwaj uciekinierzy
dowiedzieli się czegoś ważnego o ulicach Canisargos - ich projektanci musieli
być mistrzami
w tworzeniu nieprzebytych labiryntów. Aż dziw brał, że mieszkańcy stolicy
poruszali się z
taką wprawą. Nawet Gryf, który chlubił się swoim zmysłem orientacji w terenie,
tutaj stracił
rozeznanie. Nie miał pojęcia, ani gdzie są, ani którędy powinni iść. Ulice,
które biegły prosto
do obranego celu, nagle skręcały w prawo lub lewo, a nawet w jednym przypadku
niemal
zawracały w przeciwną stronę. Podróżowanie po szczytach dachów byłoby dużo
prostsze, ale
nad miastem w dalszym ciągu krążyły powietrzne patrole. Dziwne, że jeszcze nie
zostali
pojmani. Dwukrotnie jeźdźcy na gryfach przelatywali parę jardów nad nimi,
strasząc
mieszkańców i alarmując piesze oddziały, że natknęli się na uciekinierów. Wilczy
najeźdźcy
napadali na każdego, kto wydawał im się podejrzany.
Wreszcie drogę zatarasował im kolejny patrol, złożony co najmniej z dwóch
dziesiątków ludzi. Kapitan, który ogromnie przypominał D'Haarena, rozpytywał
niebieskiego
człowieka z północy. Za dowódcą młody dozorca z nudą wypisaną na twarzy z
roztargnieniem gładził amulet na piersiach. Tej nocy Gryf niejeden raz widział
podobny
widok. Większość dozorców w ogóle nie starała się dopomóc w poszukiwaniach. Było
ich tak
wielu, że uniknięcie aresztowania przez tak długi czas graniczyło z cudem.
Lwioptak
podejrzewał, że działali w myśl rozkazów D'Raka. Starszy dozorca chciał, żeby
uciekinierzy
pozostali na wolności - lecz z jakiego powodu?
Chciał, żeby dotarli do D'Shaya. To miało sens. Ale musiało chodzić o coś
więcej.
D'Rak nie był człowiekiem, który będzie siedział z założonymi rękami i czekał,
aż ktoś inny
rozprawi się z jego największym rywalem. Nie, starszy dozorca lubił mieć
bezwzględną
pewność. Futro i pióra na grzbiecie Gryfa zjeżyły się z podniecenia. Gdyby udało
mu się
pokonać D'Shaya, czy przypadkiem nie oczyści drogi dla kogoś równie złego?
Podczas gdy
ci dwaj walczyli, a Mistrz Watahy jakby cierpliwie czekał na wynik, machina
wojenna
wilczych najeźdźców powoli toczyła się do przodu. Jeśli nada jej się kierunek,
wszystko może
się zmienić. Impas dobiegał końca. Kraina Snów przegrywała.
Co będzie po jej podbiciu? Lwioptak posiadał skąpą wiedzę o zewnętrznych
częściach
tego kontynentu, ale zaryzykował twierdzenie, że nie ma tu ludów, które jeszcze
nie uległyby
imperium - a zatem Aramici raz jeszcze skierują pazury w stronę Smoczych
Królestw.
Wreszcie kapitan zakończył przesłuchanie i z miną człowieka, który ma za sobą
męczący dzień, rozkazał ruszać dalej. Twarz młodego dozorcy wykrzywiła się w
drwiącym
uśmiechu, co tylko potwierdziło domysły Gryfa. D'Rak coś kombinował.
Z tyłu rozległ się nieprzyjemny dźwięk i lwioptak odwrócił się błyskawicznie,
żeby
odeprzeć atak tego, co mogło być tylko wysłanym ich tropem biegusem.
Morgis błysnął przepraszającym uśmiechem.
- Nic nie poradzę. Nie jedliśmy prawie od dwóch dni, a smoczy żołądek jest
wymagający, kiedy jego właściciel pędzi aktywny tryb życia.
Na wzmiankę o jedzeniu Gryfowi też zaczęło burczeć w brzuchu. Ha, burczało od
pewnego czasu. Jeśli dobrze pamiętał, w czasie pobytu w Krainie Snów tylko dwa
razy coś
przekąsił i w obu przypadkach były to owoce. I on, i smok mogli przez wiele dni
obywać się
bez jedzenia, ale małe co nieco z pewnością im nie zaszkodzi. Niepodobna było
powiedzieć,
co może się wydarzyć, kiedy - jeśli
- dotrą do warowni Mistrza Watahy. Może czekała ich śmierć, a może zwycięstwo.
Tak czy owak, powinni podreperować zasoby energii - pod warunkiem, że znajdą
bezpieczny
sposób. Gryfowi nie przypadła do gustu myśl, że może wpaść w ręce wroga tylko
dlatego, iż
skuszą go nadgniłe odpadki na tyłach podrzędnej gospody.
Rozejrzał się po ulicy. Tłumy rzedniały i wyglądało na to, że niektóre przybytki
już są
zamykane. Prawdą jest, że nawet karczmarze muszą czasami spać, nie wspominając o
umyciu
się po całym dniu pracy.
Jedynym denerwującym problemem była obecność niebieskiego człowieka, który
pałętał się w pobliżu. Od czasu rozmowy z kapitanem patrolu nabył jakby
nieodpartego
zainteresowania tą okolicą i lwioptak zastanowił się, czy przypadkiem nie jest
informatorem.
Znaczenie niebieskiego człowieka spadło na drugie miejsce, gdy w polu widzenia
ukazała się znajoma postać. Gryf rozpłaszczył się o ścianę, Morgis podążył jego
przykładem.
- - Beztwarzy! - Smok sięgnął do miecza.
- - Nie! Zostawmy go w spokoju, chyba że nas zaczepi!
- - Nie ufam im! Nie obchodzi mnie, czy pomagają Krainie Snów!
Byli pewni, że puste oblicze obróci się w ich stronę, ale Beztwarzy zatrzymał
się
przed skonfundowanym niebieskim człowiekiem i wbił w niego niewidzialne oczy. Po
paru
sekundach takiej niepokojącej inspekcji niebieski uciekł co sił w nogach.
Beztwarzy patrzył
- przypuszczalnie - za nim, dopóki ten nie zniknął w jakiejś uliczce, a potem
ruszył
dalej. Ani razu nie obrócił głowy w stronę kryjówki dwóch uciekinierów.
- - Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wiedział, iż tu jesteśmy - burknął Morgis.
- - Miejmy nadzieję, że nie. - Gryf wyjrzał zza węgła. W tej chwili ulica była
wyludniona, zapewne po części z powodu obecności zjawy o pustej twarzy.
Niedaleko po
drugiej stronie mieściła się karczma pod dumnym szyldem "Stół Niszczyciela".
Lwioptak nie
wyobrażał sobie, by bóg tak dziki jak Niszczyciel używał stołu - albo noża i
widelca, skoro o
tym mowa - lecz przypuszczał, że w gospodzie o takiej nazwie serwuje się
przyzwoitą strawę.
Co oznaczało wyższą jakość odpadków. Teraz albo nigdy.
- Chodź!
Śmignęli przez ulicę, zaciągając kaptury na głowy. Każdy w miarę trzeźwy
przechodzień z miejsca rozpoznałby w nich obcych, ale na szczęście ulica była
pusta.
Ośmielili się odetchnąć dopiero kiedy bezpiecznie znaleźli się po drugiej
stronie. Gryf ruszył
na tyły gospody. Stos odpadków był mało obiecujący. Ścierwojady już dobrały się
do paru
lepszych kąsków, a reszta śmierdziała zgnilizną. Gryf wciągnął w nozdrza smród
unoszący
się nad stertą i doszedł do wniosku, że szczęście im nie dopisało.
- I co? - Smok stanął za nim, powęszył i z odrazą potrząsnął głową. - Daj
spokój.
Znam się na tym.
Coś poruszyło się w kupie odpadków. Było wielkości małego psa, ale z wyglądu
przypominało wielkiego szczura - pod pewnymi względami. Pysk miało cofnięty, a
żaden
szczur nie miał takich zębów jak to stworzenie.
- Gdybyśmy je oprawili, mogłaby być niezła wyżerka - zasugerował cicho Morgis.
Stworzenie szczeknęło chrapliwie. Obok pojawiło się drugie. Gryfowi przypomniała
się ich nazwa.
- - Verloki.
- - Verloki?
- - Jakiś dureń próbował oczyścić miasto ze szczurów. Udało mu się, ale teraz
zamiast nich mają verloki.
Trzeci verlok wyłonił się ze sterty. Był roślejszy od pierwszych.
- Te verloki... - Morgis położył dłoń na rękojeści miecza - w jak dużych stadach
zwykle żyją?
To samo chrapliwe szczeknięcie dobiegło zza stert śmieci piętrzących się w całym
zaułku.
- Dość dużych. - Gryf ostrożnie wyciągnął miecz. Smok uczynił to samo. -
Wycofajmy się. Nie możemy walczyć z verlokami, jest ich zbyt wiele.
Morgis nie miał nic przeciwko. Zapytał tylko:
- - Dlaczego wilczy najeźdźcy pozwolili im się rozmnożyć? Dlaczego ich nie
wytępili? Mają moc.
- - A dlaczego mieliby to robić? Te stworzenia rozwiązują problem odpadków, i
zapewne również nieszczęśników, którzy utracili sympatię Mistrza Watahy.
Stworzenia przybliżyły się do nich i uciszyły się; z daleka dobiegały
nawoływania
innych. Gryf zesztywniał.
- - Zawiadamiają inne! Przekazują wiadomość o nas!
- - Gryfie...
Gdy smok rzucił ostrzeżenie, lwioptak odwrócił się powoli. Verloki powoli
wyślizgiwały się z zaułków. Dostrzegał co najmniej dwa czy trzy tuziny
niewyraźnych
sylwetek i wiedział, że w mroku musi być ich więcej.
Morgis machnął mieczem, żeby odpędzić wyjątkowo bezczelnego verloka. Dalsze
stworzenia poszczekiwały bez chwili przerwy - byli pewni, że hałas ściągnie im
na karki
wszystkich żołnierzy w Canisargos.
Gryf obejrzał się. Ani jedna pochodnia czy świeca nie rozpraszała mroku.
Mieszkańcy
pobliskich budynków albo ogłuchli, albo zupełnie nie interesowało ich to, co się
dzieje pod
ich oknami. Canisargos widocznie było miejscem, gdzie ludzie pilnują swoich
spraw. Czego
nie widzieli, z tego nie musieli się tłumaczyć. Lwioptak po raz pierwszy był
zadowolony z
takiej obojętności.
Ale to, oczywiście, nie rozwiązywało problemu ścierwojadów.
Powoli, tyłem, wycofali się w boczną uliczkę, którą tu przybyli. Pamięć nie
podpowiadała Gryfowi nic więcej o verlokach. Wydawało się, że większość
wspomnień
napływa w ostatniej chwili, kiedy są absolutnie niezbędne. Zastanowił się, co
się stanie, kiedy
jakieś wspomnienie pojawi się ciut za późno. Prawdopodobnie nie będzie miało to
znaczenia.
Martwy już nie musi się zastanawiać.
Verloki nie podążyły za nimi, za co obaj byli im wdzięczni. Ucieczka przed
padlinożercami nie była powodem do dumy i zwłaszcza dlaMorgisa stanowiła ujmę na
honorze. Jednakże obaj przeżyli dość, by poznać, kiedy stoją na straconej
pozycji. Walcząc,
nic by nie zyskali. Lepiej podjąć wędrówkę przez labirynt zwany Canisargos w
nadziei, że
wreszcie dotrą do celu...
A wtedy...
Gryf chciałby wiedzieć, co planuje D'Rak. Albo D'Shay. Obu zależało na
konfrontacji, lecz na własnych warunkach. D'Rak chciał wykorzystać lwioptaka
jako
przynętę - tyle było jasne. A jednak...
Nowa fala chrapliwego ujadania zakłóciła ciszę pustych ulic. Gryf usłyszał, jak
za
jego plecami Morgis syczy w konsternacji. Nie musiał pytać o przyczyny.
Wystarczyło jedno
spojrzenie, żeby zorientować się w sytuacji. Nie była za ciekawa. Z sobie
wiadomych
powodów verloki postanowiły pociągnąć za nimi. Było już widać ponad dwa tuziny
bestii, a
następne wyłamały się zza zakrętu.
- - Będziemy z nimi walczyć? W sumie mógłbym przetrącić kawałek świeżego
mięsa. - Było jasne, że wbrew swoim słowom tak naprawdę smok nie ma większej
ochoty na
pojedynek z rosnącą zgrają.
- - Nie. Idziemy.
- - Przedni pomysł.
Wyszli na główną ulicę, na której nadal nie było żywego ducha, i rozejrzeli się
bacznie. Morgis wskazał w prawo.
- - Tędy?
- - Nie mamy większego wyboru. - Gryf wskazał w lewo. Verloki nadciągały
zewsząd w takiej liczbie, że miejscowi, gdyby tu byli, bez namysłu wzięliby nogi
za pas.
Lwioptak wcale by im się nie dziwił.
Żeby nie zaprzepaścić szansy Jaką oferowała im jedyna dostępna droga, porzucili
ostrożność i pobiegli w stronę wskazaną przez Morgisa. Najdalsze verloki rzuciły
się w
milczący pościg. Dziwne, ale te bliżej nich okazywały wahanie.
Morgis skręcił w inną ulicę. Stworzenia pędziły dość blisko, by stanowić
zagrożenie,
ale nie na tyle, by naprawdę zaatakować. Jakaś niepokojąca myśl natarczywie
dopominała się
o uwagę Gryfa.
- - Przed nami jest następne skrzyżowanie! W którą stronę?
- - Spróbujmy znowu w prawo.
Morgis skręcił za rogiem... i stanął jak wryty. Gryf, który deptał mu po
piętach, wpadł
mu na plecy. Smoka zniechęcił widok dobrego tuzina verlokow, które pędziły w ich
stronę.
Więcej nadbiegało z lewej strony. Nie mając innego wyboru, ruszyli prosto. Stado
verlokow rosło w oczach, gdy nowe dołączały do głównej zgrai. Jedyna korzyść
tego stanu
rzeczy polegała na tym, że w tak licznej grupie zwierzęta sobie przeszkadzały.
Smok pierwszy wyraził słowami niepokojącą myśl. Oddychał pospiesznie, bardziej z
nerwów niż wyczerpania, i słowa padały urywanie.
- One... nas... zaganiają.
Właśnie to nie dawało spokoju Gryfowi. Jak na padlinożerców, verloki poruszały
się z
ogromną precyzją. Uciekinierzy mieli do wyboru tylko jedną trasę, na której nie
napotkali
żywej duszy. Było to zbyt wielkim zbiegiem okoliczności, a w mieście takim jak
Canisargos
wręcz niemożliwością, że absolutnie nikt inny nie pojawił się na ich drodze.
Tutaj ulice były
wyludnione, ale z oddali dobiegały hałasy nocnego życia. Nawet jeśli w tej
dzielnicy
wszystko zostało zamknięte na noc, mało prawdopodobne, by w zasięgu wzroku nie
pojawił
się żaden aramicki patrol - zwłaszcza że dwaj uciekinierzy nadal byli na
wolności.
- - Co... zrobimy? - wydyszał Morgis.
- - Staniemy i będziemy walczyć, albo zobaczymy, dokąd chcą nas zapędzić.
- - Co proponujesz?
- - Nie pokonamy wszystkich. Miejmy nadzieję, że mają inne plany niż tyłko
zmęczenie nas przed kolacją.
- - Gdyby tylko starszy dozorca nie rzucił na nas czaru...
- Wtedy niechybnie ściągnęlibyśmy na siebie całą potęgę imperium Aramitów.
Pamiętaj, to ich stołeczne miasto.
Verloki pędziły za nimi bezgłośnie. Na swój sposób były gorsze od biegusów.
Można
by wycinać jednego po drugim przez cały dzień, a ich liczba wcale by się nie
zmniejszyła.
Uciekinierów najbardziej męczyła bezradność.
- Gryfie... jestes'my... coraz... bliżej... pałacu. Rzeczywiście tak było.
Złowieszczo
blisko. Lwioptak chciał wejść do tego pałacu, ale w innych okolicznościach. I z
szansą na
normalną walkę. Rola zagonionego królika była poniżej jego godności. Kusiło go,
żeby
odwrócić się i stanąć do walki tu i teraz. Lepiej zginąć z mieczem w dłoni,
nawet w starciu z
cuchnącymi, buszującymi po śmietnikach verlokami, niż poddać się wyznawcom
Niszczyciela. Wątpił, czy śmierć z rąk wilczych oprawców byłaby bardziej
honorowa.
Verloki nagle wypadły z ulicy przed nimi. Gryf i Morgis musieli skręcić w lewo,
w
bok od siedziby Mistrza Watahy.
- - Gdzie... - zdążył wydukać Morgis, gdy wprost przed nimi zmaterializował się
portal. I połknął ich, nim zdążyli zareagować na jego obecność.
- - Witam ponownie. Przepraszam za te niedogodności. Musiałem się spieszyć.
Gryf ze złością poderwał się z zimnej kamiennej posadzki. Miniaturowa brama
wyrzuciła ich jakieś dwie stopy nad ziemią i niespodziewany brak oparcia pod
nogami
sprawił, że obaj ze smokiem poturlali się po komnacie. Ich nowy gospodarz
przeprosił jeszcze
raz.
- Był to raczej desperacki manewr. Nie chcielibyście trafić tam, dokąd zapędzały
was
verloki. Wierzcie mi. Wiem, jak to smakuje.
Poznali głos, nim jego właściciel ukazał się w nikłym świetle.
- - Jerilon Dane! - syknął szaleńczo Morgis i sięgnął po przywłaszczony miecz, z
którym rozstał się w chwili upadku. - Ciepłokrwisssty!
- - Wstrzymaj rękę! - Aramita wysoko podniósł dłonie, chcąc pokazać, że są
puste. -
Nie mam broni, a moc, jakiej użyłem do otworzenia portalu, została wyczerpana.
Czyżby
smokom brakowało honoru, że chcą uderzać na bezbronnego?
Gryf, który doskonale pamiętał okrucieństwa, jakich dopuszczały się niektóre
smoki -
na przykład książę Toma - na razie się nie wtrącał. Nie darzył byłego wilczego
najeźdźcy zbyt
wielką sympatią, ale nie lubił też bezmyślnego rozlewu krwi. Morgis musiał sam
zadecydować, jaką wagę przywiązuje do honoru własnego i swego pana. Lwioptak
wiedział,
że będzie musiał zareagować, jeśli smok dokona niewłaściwego wyboru.
Morgis wahał się, czubkiem miecza kreśląc łuki na wysokości piersi Aramity.
Wreszcie wymamrotał jakieś niezrozumiałe smocze przekleństwo i z widocznym
wysiłkiem
schował broń do pochwy.
- - Tak lepiej. Nie mam zamiaru wyrządzić warn krzywdy.
- - Zostawiłeś nas na łasce starszego dozorcy wilczych najeźdźców! - rzucił
oskarżycielsko książę.
- - Nie zrobiłem nic takiego. Moje odejście nie wynikało z wyboru. Zostałem
wyratowany. Czystym przypadkiem. To mogło być każde z nas. Miał czas tylko na
to, by
skupić się na mnie.
Gryf rozejrzał się. Stali z zakurzonej, od dawna nie używanej komnacie, która
przypominała starą salę zgromadzeń. Dalekie partie wielkiego pomieszczenia
spowijały gęste
cienie. Jedyne widoczne wyjście prowadziło na kamienny korytarz. Było niemal
tak, jakby z
powrotem znaleźli się w prywatnym lochu D'Raka.
- - Gdzie jesteśmy?
- - W podziemnym świecie Canisargos, jak niektórzy nazywają trzy starożytne
siedziby bogów. - Z tonu Jerilona Dane'a wynikało, że wierzy w to, co mówi. To
nie
podnosiło na duchu, zważywszy, że bóg miał obecnie rezydować w mieście.
- - A co z tym naszym "dobrodziejem"? Kim jest i czego od nas chce?
- - Sam go o wszystko zapytaj - wtrącił znajomy koci głos.
- - Troia? - Gryf zamilkł, zaskoczony ulgą pobrzmiewającą we własnym głosie. Był
zadowolony, że ptasie rysy uniemożliwiają innym odczytanie ogromu jego
zaambarasowania.
Jej twarz za to jakby zapłonęła wewnętrznym światłem. Weszła do komnaty w
pochodnią w płowej ręce, a celem każdego jej ruchu było wywarcie jak
największego
wrażenia. Jak prawdziwy drapieżnik, przemieniała prosty akt chodzenia w
widowiskowy
spektakl, będący wstępem do obrony lub ataku,
- - Wielki czas. - Z bliska uwidaczniało się jej napięcie, jakby martwiła się
dużo
bardziej niż wskazywała jej nonszalancka postawa. - Ale się ucieszy!
- - Byłaś tu przez cały czas? - warknął Jerilon Dane.
- - Przepraszam... chciałam... po prostu być w pobliżu na wypadek, gdyby zamiast
nich pojawił się ktoś inny. Mógłbyś potrzebować pomocy.
- - Zbytek łaski! W przeciwieństwie do zaufania.
- - Dzieci, naprawdę musicie tak się wadzić? Wszyscy stoimy po jednej stronie
barykady.
Gryf spojrzał na wysoką, majestatyczną postać wchodzącą do komnaty.
- - Wielmożny Petrac!
- - Gryf. - Wola Lasu wsparł się ciężko na swoim kosturze. Wyglądał na
zmęczonego, jakby miał za sobą ogromny wysiłek. Jeśli to on stał za udaną
ucieczką całej
czwórki ze środka stolicy wilczych najeźdźców, to dziw, że nadal trzymał się na
nogach -
nawet o lasce. - Wybaczcie mi. Wydaje się, że ostatnio przeliczyłem się z
siłami.
Troia zbliżyła się, żeby mu pomóc, lecz on odpędził ją ruchem dłoni.
Morgis, który widział Mistrza Opiekuna po raz pierwszy, krytycznie zmierzył go
wzrokiem.
- - To twoja zasługa?
- - Moja, książę Morgisie.
- - Czy przebywanie w stolicy wroga nie jest odrobinę niebezpieczne?
Jelenie oczy wwierciły się w księcia i w końcu to Morgis spuścił wzrok.
Wielmożny
Petrac był wyczerpany, tak, ale pod żadnym pozorem nie słaby.
- Niebezpieczeństwo istnieje, to prawda, ale musiałem zaryzykować, gdyż na szali
leży przyszłość Krainy Snów. Poza tym, nie mogłem zostawić was na łasce
Aramitów.
To stwierdzenie odnosiło się do nich wszystkich, lecz Gryf zauważył, że Wola
Lasu
patrzy na Troię. Jakby mówił tylko o niej. Lwioptak najeżył się instynktownie, a
potem,
zawstydzony, zdusił brzydkie myśli, które przelatywały mu przez głowę.
- Myślę - mówił Mistrz Opiekun - że będzie najlepiej, jeśli natychmiast
opuścicie
Canisargos. D'Shay i D'Rak zapewne was szukają. Mój fortel nie zwiedzie ich na
długo. -
Nie wyjaśnił, na czym dokładnie polega jego sztuczka.
Morgis wszystkich zaskoczył. Zeszty wniał, wskazał na wielmożnego Petraca i
głośno
i wyraźnie oświadczył;
- Nie wyznałeś wszystkiego. Powiedz im o swoich konszachtach z pomiotem
Niszczyciela. Powiedz im o zdradzie, jaką uknułeś ze starszym dozorcą, D'Rakiem.
Gryf przeniósł spojrzenie ze smoka na Mistrza Opiekuna. Zamiast spodziewanego
szoku, który malował się na twarzach Jerilona Dane'a i Troi - nie wspominając o
nim samym
- dumne oblicze Woli Lasu zdradzało wyłącznie smutek. Petrac postukał laską w
zakurzoną
posadzkę.
- Nie wiem, jak doszedłeś prawdy, gadzie - wyszeptał - ale obawiam się, że
wszyscy
za to zapłacicie.
Morgis wodził po nich nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie pamiętał, co przed
chwilą
powiedział. Podczas gdy jego wzrok skakał z jednej osoby na drugą, szukając
wyjaśnienia,
Petrac ponownie postukał laską w podłogę.
Gryf z rosnącym przerażeniem usłyszał, że komnatę zaczyna przepełniać znajomy,
nieustanny szept.
- Naprawdę mi przykro - rzekł cicho Mistrz Opiekun.
XIV
- No i co ja mam z tobą zrobić, D'Altain?
D' Shay złapał zdradzieckiego dozorcę za kark i rzucił nim o ścianę. D'Altain
wylądował z głuchym łoskotem. Tylko zbroja i talizman uchroniły go przed
poważnymi
obrażeniami. Z boku dwa gryfy z wrzaskiem skoczyły na pręty klatki. D'Altain
wolałby, żeby
przestały krzyczeć o zabijaniu. Wiedział, że znalazł się w nieciekawym
położeniu. D'Shay
uratował go przed zemstą D'Raka, prawda, ale może wyłącznie po to, by ukarać go
samemu.
Mistrz wilczy najeźdźca pochylił się i poderwał go na nogi.
- - Jeszcze raz. Co ja mam z tobą zrobić? Sprawiłeś mi niewybaczalny zawód,
przez
swoje wtrącanie się zepsułeś mój misterny plan, a na domiar przez ciebie
straciłem swoje
wtyczki w gwardii D'Raka. Możesz mi powiedzieć, co ja mam z tobą zrobić?
- - Mistrzu. - Sytuacja zdecydowanie przerastała D'Altaina. Mógł tylko błagać. -
Mistrzu, służyłem ci dobrze. Zawsze donosiłem ci, co, gdzie i kiedy. Zawsze
dbałem o twój
wizerunek w oczach Mistrza Watahy. Proszę, panie, wiem, że cię zawiodłem, ale
nadal mogę
ci służyć! Nie mogę wrócić!
- - Nie, nie możesz. - D'Shay uśmiechnął się i puścił zdrajcę. Gdy to uczynił,
zauważył, że szarawa skóra na jego rękach zaczyna się łuszczyć. Nosił ją dłużę]
niż trzeba,
mając nadzieję, że zdoła załatwić wszystko w ten sposób, by w czasie przemiany
nie być
bezbronnym. Nie można już było na to liczyć. Przez krótką chwilę rozważał, czy
nie posłużyć
się D'Altainem, ale Aramita raczej się nie nadawał - był za mały. Wypaliłby się
zbyt szybko.
Ale nadal miał swojego więźnia. Wszystko zależało od Gryfa, który przepadł jak
kamień w wodę!
- - Zgadzam się - podjął, zwracając uwagę na lekką ulgę, jaka odmalowała się na
twarzy jego byłego szpiega. - Nie możesz wrócić. Musisz tu zostać.
- - Dziękuję ci, Mistrzu!
D'Shay spojrzał ponad ramieniem niższego mężczyzny na swoich ożywionych
strażników. Na milczący sygnał wysunęli się do przodu i złapali pod ręce nic nie
rozumiejącego dozorcę.
- Wielmożny D'Shayu! Co oni robią?
Nagle spojrzenie D' Altaina spoczęło na klatkach z dwoma pupilami wilczego
najeźdźcy - wygłodniałymi gryfami. Strażnicy podobni do tych trzymających go
między sobą
już uwalniali dzikie bestie. Gryfy wrzeszczały w radosnym oczekiwaniu. Aramita
zaczął
szamotać się rozpaczliwie, lecz bezskutecznie.
- Przysłużyłeś mi się dobrze w przeszłości, D'Altain, ale twój obecny błąd jest
niewybaczalny, zamierzam więc podać cię w roli zakąski moim pieszczochom. A po
zakąsce
dostaną główne danie. Gryfa. - D'Shay ściągnął talizman i łańcuch z szyi
wilczego najeźdźcy.
- Nie będzie ci to już potrzebne.
Z satysfakcją i niezwykłym zainteresowaniem przyglądał się, jak nieszczęsny
dozorca
wpada między dwie dzikie bestie. D'Altain okazał się dla nich nie mniejszym
wyzwaniem niż
ostatni więzień. Gdy dwa gryfy kontynuowały swoją ohydną zabawę, D'Shay poczuł
chłód w
ręce. Zerknął na kryształ, który przestał jarzyć się mocą. Stał się zwyczajnym
kamieniem.
D'Shay rzucił go pod nogi i zmiażdżył ciężkim obcasem.
Wielka szkoda, że nie mógł postąpić podobnie z samym starszym dozorcą. D'Rak już
nie był dokuczliwym utrapieniem. Stał się groźbą, która niemal ubiegała się z
Gryfem o
lepsze. Jawne zabójstwo nie wchodziło w rachubę. Niszczyciel oczekiwał więcej po
tych,
którzy mu służyli. Postępując w sposób pozbawiony finezji straciłby dużo w
oczach swego
pana. Nie, najpierw musiał poniżyć rywala przed innymi dozorcami, odrzeć go z
prestiżu i, w
konsekwencji, pozbawić stanowiska. Dopiero to sprawi satysfakcję prawdziwemu
panu
Aramitów.
I zapobiegnie możliwym konsekwencjom. D'Shay wiedział, że wielu ludzi D'Raka
żyje tak, jakby ich życie zależało od zdrowia starszego dozorcy; wiedział, że w
niektórych
przypadkach jest to dosłowną prawdą. Śmierć starszego dozorcy zdjęłaby mu z
głowy
poważne zmartwienie, ale również pozbawiła kilku sprzymierzeńców, którzy już
niedługo
mogli okazać się wielce przydatni.
Działo się coś ważnego i nie podobała mu się myśl, że tym razem wie tak mało.
Wszystko jakby wymykało mu się z rąk. W przeszłości było inaczej. Teraz naprawdę
bał się o
swoje istnienie i możliwy nagły koniec. Trapił go również fakt, że Niszczyciel
ostatnio jakby
odsuwał się od niego. Nawet pomijając wszystko inne, to było jednoznacznym
znakiem
ostrzegawczym.
Czy mogło to oznaczać, że Niszczyciel widzi w D'Raku swojego nowego faworyta?
D'Shay zadrżał na myśl, że jego pan go porzuca. Nie chciał skończyć jak Mistrz
Watahy.
Trudno powiedzieć, czy nieistnienie nie było lepsze.
- Byłem głupcem! - mruknął do siebie.
Ożywieni strażnicy cierpliwie czekali na jego rozkazy. Gryfy czyściły się po
posiłku.
Były szybkimi, nienasyconymi żarłokami. Tylko kawałki zbroi, podarte jak łupinki
jakiegoś
owocu, świadczyły o niedawnej obecności D'Altaina.
- Głupcem - powtórzył ciszej. Pozwolił, by inni wykonywali za niego robotę,
czego w
przeszłości zwykle unikał. Być może przyczyną były porażki, jakie poniósł w
cesarstwie
smoków. Może dlatego, myślał, zaczął zbyt mocno polegać na innych. A przecież
mógł ufać
tylko jednej istocie: sobie. Potrafił zmusić innych do posłuszeństwa, lecz
obecną pozycję
osiągnął wyłącznie dzięki własnym zabiegom. I nikt inny, jak tylko on sam, może
tę pozycję
utrzymać. Był większym głupcem niż D'Altain, skoro nie dostrzegł tego wcześniej.
Patrząc, jak strażnicy zapędzają chwilowo nasycone gryfy do klatek, zastanawiał
się,
gdzie jest teraz Gryf. W tej grze, w tej wielkiej grze Niszczyciela,
uczestniczyli też inni. Nie
tylko D'Rak i Mistrzowie Opiekunowie z Sirvak Dragoth. Wiedział na przykład, że
nie tylko
jedna strona korzysta z usług natrętnych Tzee. Jeśli on...
D'Shay urwał. Tzee. Oferowały możliwość, której nie przemyślał do końca...
- Tzee...
Były silne. Gryf nie przypuszczał, że mogą być takie silne.
- Tzee...
Klęczał. Z boku Morgis walczył, żeby utrzymać pionową postawę, ale nogi mu
dygotały i po paru sekundach dołączył do Iwioptaka. Jerilon Dane, który - czego
Gryf był
pewien - uczestniczył w spisku, tarzał się w katuszach pod wpływem ataku
mglistej
wielokrotnej istoty. Jedynie wielmożny Petrac, co było do przewidzenia, i Troia,
stali
spokojnie, odporni na atak. Wola Lasu mówił coś cicho, jakby wyjaśniając
przyczyny
swojego postępowania. Gryfowi ćmiło się w oczach, ale widział, że kotka się z
nim sprzecza.
Słowa ginęły w jednostajnym, otumaniającym zmysły szepcie, i mógł się tylko
domyślać, o
czym rozmawiają. Widział, że Troiajest rozdarta. Z jednej strony wielbiła
Mistrza Opiekuna
jako kogoś wyjątkowego, komu obce są małostkowe emocje, które rządzą życiem
większości
innych. Z drugiej strony wiedziała, że wielmożny Petrac postępował wbrew
wszystkim
zasadom, jakich nauczyła się w Sirvak Dragoth.
Gryf runął dziobem na podłogę. Jerilon Dane przestał się ruszać. Morgis nadal
walczył niemrawo; prawdopodobnie wytrzyma odrobinę dłużej od niego. Spojrzał
jeszcze raz
na Troię. Wymiana zdań dobiegła końca. Ruchem laski Mistrz Opiekun odprawił
kotkę z
komnaty. Niewielką pociechę przyniosła mu myśl, żePetracowi na niej zależy i że
nie
wyrządzi jej krzywdy.
Świat ściemniał.
Dziwne, ale nie stracił przytomności. Nie całkiem. A może śnił. Jeśli był to
sen, to
bezbarwny, unosił się bowiem w nicości podobnej do pustki, ale czarnej jak
smoła. Ciało nie
chciało go słuchać i martwił się tym, dopóki nie pojął, że skoro śni, to
naprawdę nie ma
znaczenia.
Nagle poznał, że już nie jest sam.
- Gryfie.
Chciał się odezwać, lecz język odmówił mu posłuszeństwa. Mimo to wiedział, że
ten
drugi go rozumie.
Pojawił się w oślepiającym wybuchu ognia.
Masy wniejszy od wszelkich znanych mu ludzi, szerszy w ramionach i wyższy, jego
postawa zdradzała głęboką wiarę we własne siły - prawdziwy wojownik, nie tylko
człowiek w
zbroi. Hebanowej zbroi obrzeżonej futrem. Jego twarz przysłaniał wilczy hełm,
spod którego
widać było tylko oczy, palące oczy. W oczach tych brakowało śladu
człowieczeństwa.
- - Gryfie.
- - Sły... słyszę cię. - Lwioptak był zaskoczony brzmieniem własnego głosu.
- - Jestem Mistrzem Watahy.
Mistrz Watahy. Władca enigmatyczny jak Kryształowy Smok, Smoczy Król, który w
końcu wymierzył skuteczny cios swemu szalonemu bratu, Lodowemu. Ale łączyła ich
tylko
aura tajemnicy. Gryf czuł, że Kryształowemu Smokowi mógł zaufać, lecz zaufanie
nie było
słowem, które kojarzyłoby się z unoszącą się przed nim postacią. Nie z Mistrzem
Watahy.
Nie z ręką, która kierowała wilczymi najeźdźcami.
- Zabawne.
Mistrz Watahy znał jego myśli. Gryf pozwolił mu zobaczyć dużo, dużo więcej.
- Kusi mnie, żeby cofnąć propozycję. Lepiej mnie wysłuchaj, wyrodku.
Jego śniące "ja" najeżyło się na obraźliwe słowo, ale przecież nawet nie mógł
się
ruszyć. Mógł tylko zapytać:
- - Jaką propozycję?
- - Dam ci łup, jaki wymykał ci się tak długo.
- - Jaki łup? - Możliwości przebiegały mu przez głowę.
- - Mogę dać ci... D'Shaya. D'Shaya!
- - I co mi po nim, skoro nie mogę się ruszyć?
- - Zgadzam się i uwolnią cię. Wei D'Shaya, zrób z nim, co chcesz, i wróć za
morza.
- - Na zawsze, jak sądzę.
- - Tak
- - Nie będę zadawał sobie trudu wyjawiania ci mojej decyzji. I tak ją znasz. -
Przybył tutaj w poszukiwaniu własnej przeszłości i w celu zbadania, czy wilczy
najeźdźcy
mogą zagrozić Smoczym Królestwom - zwłaszcza tej części, która znaczyła dla
niego tak
wiele. Potem odkrył, że jego wróg nie jest martwy Jak się spodziewał, i
dopadniecie go stało
się trzecim celem wyprawy. Nie był to jednak cel najważniejszy i nie mógł
opuścić tego
kontynentu nie wypełniwszy innych zadań. Nie mógł też porzucić mieszkańców
Krainy Snów
na pastwę mrocznym hordom Niszczyciela. Śmierć D'Shaya nie była celem, choć Gryf
pierwszy skłonny był przyznać, że obsesyjnie zaprzątała mu mys'li.
- Odmieńcze! Śmiertelny głupcze! Ja...ja...
Wizerunek Mistrza Watahy rozpłynął się. Wilcze oblicze urosło, nabrało życia i
wystrzeliło w górę z szybko rozkładającej się materii, która była najwyższym
wodzem
Aramitów. Rozwścieczony wilczy pysk wzleciał wysoko, bez przerwy rosnąc, aż
szczęki
stały się dość wielkie, by pomies'cic całego Gryfa. Z rozdziawionego pyska
wysunął się
wielki, szkarłatny jęzor, a z niego pociekły strugi śliny.
- Zmarnowałeś okazją! Nie można powiedzieć, że ci jej nie zaproponowałem! Ja
wygram tą grą, a ponieważ ty nie mogłeś dostrzec w niej sensu, zostaniesz
zmiażdżony jak
reszta! Będziesz mój, żywy czy martwy! I nigdy nie uciekniesz z moich więzów!
Gra należy do
mnie!
Zanosząc się obłąkańczym wyciem, szaleńcze widziadło przepadło. Gryf,
psychicznie
wyczerpany, pogrążył się w nieświadomości, ale wpierw zwrócił uwagę na jeden
interesujący
szczegół. Nie na to, że jeśli zjawa była prawdziwa, nie była niczym więcej, jak
bezwolnym
narzędziem Niszczyciela. Ważniejszy był prosty fakt, że z jej słów i tonu
wynikało, iż żyjący
bóg wilczych najeźdźców jest przerażony.
Że boi się niego.
Przebudził się na miękkiej łące. Rozejrzał się sennie w poszukiwaniu Troi i
ogarnął go
lęk, gdy jej nie zobaczył. Wtedy przypomniał sobie o sadzawce. Oczywiście, to
było jej
ulubione miejsce. W przeciwieństwie do kotów, które tak mocno przypominała,
Troia
uwielbiała wodę. Bez wątpienia teraz pływała.
Podnosząc się z trawy, Gryf zerknął na piękne poranne niebo. Kilka puszystych
białych obłoczków płynęło po morzu błękitu, mieniącym się jak ogromna jedwabna
płachta.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział taki cudowny widok...
...i nie pamiętał, kiedy przyszedł tu z Troią...
...a tylko to miało znaczenie. Troia czekała na niego. Ziewnął. Po zmianie
postaci na
ludzką było to zdecydowanie łatwiejsze. Czuł, że coś z nim nie jest w porządku,
ale nie
przysparzało mu to większego zmartwienia. Raz jeszcze Troia sprawiła, że
zapomniał o
całym świecie. Dlaczego nie? Czy oprócz niej istniało coś, czego potrzebował?
Mieli łąkę,
drzewa, staw i jedzenie, które im dostarczono - czegóż chcieć więcej?
Orzeźwiająca kąpiel, zadecydował były monarcha, dobrze mu zrobi. Oczyści umysł z
pajęczyn rozleniwienia. Zdjął bluzę i niedbale rzucił ją na ziemię. Nikt jej nie
zabierze. Tutaj
nie było nikogo innego.
"Morgis?"
Potrząsnął głową. Nikogo innego. Tylko Troia.
Ukazała się sadzawka, lśniąca, niemal doskonale okrągła tafla czystej wody. Z
jednej
strony rosło kilka drzew. Ktoś zbudował maleńki pomost, z którego można było
skakać do
wody. Kto? Nieważne, w tej chwili bowiem ona przebiła błyszczącą powierzchnię.
Kropelki
frunęły we wszystkie strony, gdy otrząsała przemoczone futro. Z rozkoszą
zaczerpnęła haust
świeżego powietrza. Nie miała na sobie ubrania noszonego w Sirvak Dragoth przez
wzgląd na
przyzwoitość. Doskonałość jej twarzy i figury wystarczyły, żeby Gryf poddał w
wątpliwość
niewiarygodny traf, który ich połączyłcokolwiek to było.
Biegiem pokonał resztę drogi, rzucając swoje rzeczy gdzie popadnie, wylądował na
podeście i w chwili, kiedy wydawało się, że zaraz wpadnie do wody, wybił się w
powietrze.
Elegancja skoku pozostawiała wiele do życzenia, jednak ewolucja spełniła
drugorzędny cel.
Fale rozbiegły się we wszystkie strony, ale większość ochlapała Troię, znowu
mocząc jej
futro. Kotka prychnęła i z rozbawieniem uderzyła ręką w taflę wody.
Gryf wypłynął na powierzchnię i z szerokim uśmiechem ruszył do brzegu. Wtedy coś
wielkiego uderzyło go w nogę. Było długie i żylaste, niepodobne wcale do rybek,
które
zamieszkiwały sadzawkę. Poczuł to znowu i radość ustąpiła nieprzyjemnemu
wrażeniu, że
cośjestnietak.
Zwoje pokrytego łuską ciała owinęły się wokół jego łydki, zacisnęły się i zbiły
go z
nóg. Troia otworzyła szeroko nic nie rozumiejące oczy, gdy upadł tyłem do
sadzawki. Jedyna
pociecha, że miał dość czasu, by zaczerpnąć powietrza.
Ze szponami w pogotowiu próbował rozpoznać to stworzenie, a przede wszystkim
zlokalizować jego głowę. Był to jakiś wąż. Nie przypominał sobie, by kiedyś
takiego widział.
Zamachnął się do ciosu, ale woda spowolniła jego ruchy i ledwo drasnął
przeciwnika
czubkami pazurów.
- Gryfie!
Płaski gadzi łeb wychynął za jego plecami. Wężowe cielsko owinęło się wokół jego
ręki, gdy głowa przesunęła się do przodu, żeby lepiej go widzieć.
- Gryfie! Ssskończ z tym nonsssensssem!
Podniósł wolną rękę. Tym razem nie popełni błędu. Jeden cios oddzieli łeb węża
od
tułowia. Jeden celny cios.
- Gryfie, ty głupcze! Ssspójrz na mnie! Obudź sssię! Jessstem Morgisss!
"Morgis?" Gryf potrząsnął głową. Nie znał żadnego Morgisa... tak... nie!
Uwikłany
między sprzecznymi wspomnieniami nie zwrócił uwagi na fakt, że wedle wszelkich
reguł
powinien już dawno utonąć. Wąż szybko wykorzystał jego konsternację.
- - To halucynacja! Iluzja wielmożnego Petraca! Zbyt długo jesteśśś pod wodą!
Nie
widzisz, że to fałszywa rzeczywissstośśść?
- - Fałszywa? - Usłyszał własne słowa i wtedy uświadomił sobie, że mówienie pod
wodą powinno być niemożliwe. Zamrugał i zobaczył, ze świat migocze. Zmienia się.
W
jednej chwili widział sadzawkę, w następnej wilgotną, zakurzoną, od dawna nie
używaną
komnatę. I tak na zmianę. Sadzawka. Komnata. Sadzawka. Komnata. Z dzikim
wrzaskiem
przepędził z głowy iluzję sadzawki, a wraz z nią iluzję Troi.
Stwierdził, że leży na plecach i wlepia oczy w brzydkie rysy Morgisa. Smok
spoglądał
na niego z wielkim zatroskaniem. Lwioptak ledwo mógł w to uwierzyć. Nie
przypuszczał, by
przedstawiciel smoczego rodzaju mógł żywić podobne uczucia do kogoś z nie swojej
rasy.
- Wyszedł z tego. Uwolniłem go.
Gryf przekręcił szyję i zobaczył drugą postać. Jerilon Dane w pożałowania godnym
stanie. Jego oczy miały pusty wyraz, a twarz w miejscach nie zakrytych przez
czarny zarost
była blada jak kreda.
- - Co... co się stało? Jak długo byłem nieprzytomny?
- - Dwa celne pytania - mruknął były dowódca wilczych na jeźdźców. - Za pierwsze
obwiń Tzee, czymkolwiek są. Nasz "przyjaciel" wielmożny Petrac dał im większą
moc, ale
kazał im wykorzystać ją do ogłupienia nas, nie do zabicia. Co do drugiego
pytania, żaden z
nas jeszcze nie zna odpowiedzi.
- - Więcej niż dzień, jeśli szczecina na twarzy Aramity jest jakąś wskazówką -
dodał
Morgis.
Gryf na chwilę zamknął oczy, chcąc w ciemności zebrać myśli. Przypomniała mu się
rozmowa z Niszczycielem. To nie był sen. Odepchnął te myśli, gdy napłynęły
fałszywe
wspomnienia sadzawki i czasu spędzonego z Troią.
- - Nie pogrążaj sssic z powrotem! - Pokryta łuską dłoń trzasnęła go w twarz.
Instynktownie obnażył pazury. Silne ręce złapały go za nadgarstki. Gryf z trudem
otworzył
oczy i zobaczył Morgisa, który szamotał się z nim, błyskając długimi, ostrymi
zębami
drapieżcy.
- - Mistrz Opiekun musiał zadać mu coś szczególnego - zauważył niemal obojętnie
Dane.
- - Sadzawka... - Lwioprak potrząsnął głową.
"Nie istnieje! - powiedział sobie. - To był fałszywy sen!" Odepchnął wspomnienia
-
tym razem na stałe.
- Już mi lepiej. Dajcie mi wstać.
Morgis przesunął się, nie puszczając rąk Gryfa, i pomógł mu wstać. Były monarcha
rozejrzał się dookoła. Była to ta sama komnata, do której zostali sprowadzeni
przez Jerilona
Dane'a. Odwrócił się do Aramity.
- - Jak uciekłeś?
- - Nie moja w tym zasługa. To twój łuskowy towarzysz pierwszy wyrwał się z
wyobrażonego świata, który stworzył dla niego Wola Lasu.
- - Wielmożny Petrac... - w ustach smoka słowa te zabrzmiały niemal
niezrozumiale
- nie rozumie mojego ludu. Kiedy zdał sobie sprawę, że nie znam odpowiedzi na
jego pytania,
próbował umieścić mnie w jakimś idyllicznym świecie. - Książę roześmiał się
chrapliwie. -
Nie ma pojęcia, czym dla smoka jest sielanka. Musiałem się stamtąd wydostać,
inaczej bym
oszalał. Wiedziałem, że świadomie nigdy nie wybrałbym miejsca, jakie mi
stworzył.
- - Jego krzyki mnie zbudziły. Mam za sobą kurs dozorcy i trochę się wyznaję na
takich pułapkach. Kiedy zobaczyłem, w czym rzecz, ucieczka nie była trudna.
Oprzytomniałem, kiedy on wstawał, żeby pospieszyć ci z pomocą.
- - Ty byłeś pogrążony w dużo głębszym śnie - powiedział Morgis. - Widocznie
wielmożny Petrac chciał mieć bezwzględną pewność, że wyłączy cię z gry.
Gryf pokiwał głową, nie chcąc wdawać się w szczegóły iluzji wymyślonej przez
Mistrza Opiekuna. Trzymał w karbach narastającą wściekłość. Wbrew wszystkiemu
był
pewien, że Petrac działał w dobrej wierze, że zauważył rodzące się w nim uczucie
i
wykorzystał je w celu zapewnienia sobie pełnej kontroli.
Ale to wcale nie było rozgrzeszeniem. Petrac musi za wszystko zapłacić,
zwłaszcza za
pakt...
- - Morgis. - Książę spojrzał na niego pytająco. - Nie pamiętasz, co
powiedziałeś,
zanim on nas załatwił?
- - Nie.
- - Już go o to pytałem - wtrącił Dane. - Nic nie pamięta.
- - Ciekawe. - Gryf opowiedział im o swoim spotkaniu z Niszczycielem. Dane
pobladł jeszcze bardziej, a potem zaczął wodzić wzrokiem po kątach, jakby
spodziewał się, że
jego dawny pan lada moment zmaterializuje się w całej okazałości. Morgis,
przeciwnie,
słuchał z rosnącym zainteresowaniem.
- - Twoje sssłowa... - Urwał i zaczął jeszcze raz, nie kalecząc słów na smoczą
modłę.
- To ma trochę sensu, choć nie widzę powodu, dla którego bóg miałby się bać
śmiertelnika.
- - Bał się mnie na tyle, by zaproponować mi D'Shaya na tacy.
- - Powinieneś ją przyjąć. Ja bym się nie wahał, taki prezent to gratka.
- - W zamian mielibyśmy wrócić do Smoczych Królestw. Nie mogę zostawić tego
kontynentu na łasce łaknącego krwi wilczego pana i jego stada wytresowanych
kundli.
- - Kraina Snów upadnie - wtrącił Jerilon Dane. - Dwa lata temu nikt by na to
nie
postawił, chyba tylko po to, by przypodobać się mieszkańcom i ugruntować swoją
pozycję.
Obecnie, choć moja kampania była farsą... - na twarzy wilczego najeźdźcy
odmalowała się
gorycz, ale nie powiedział, z jakiego powodu. - Kraina Snów powoli traci swoją
rzeczywistość. Za trzy, może cztery lata pozostanie jedynie we wspomnieniach
zwycięskiej
rady wojennej.
- - Zapominasz o jednym - dodał ze złością Gryf. - O przymierzu wielmożnego
Petraca.
- - Z Tzee?
- - Z D'Rakiem. Jak myślisz, co mógł zaproponować starszemu dozorcy, żeby
przypieczętować ten układ?
Morgis zrozumiał natychmiast.
- - Jedyne, co zapewni Aramicie poczesne miejsce wśród równych! SirvakDragoth!
- - Sirvak Dragoth i swoich towarzyszy opiekunów. Podejrzewam, że nagrodą
Petraca będzie z kolei władza nad resztkami Krainy Snów, maleńkim rezerwatem,
gdzie
będzie mógł spocząć na laurach w przekonaniu, że część świata, który miał
chronić, została
oszczędzona dzięki jego wysiłkom - zapominając, oczywiście, o wszystkich tych,
którzy nie
mieli szczęścia znaleźć się wśród ocalałych.
Gryf przyjrzał im się uważnie. Wydawali się gotowi zrobić wszystko, cokolwiek
postanowi. Zastanawiał się, czy w trójkę, bez mocy, zdołają czegoś dokonać.
Westchnął
ciężko. Czy mieli inny wybór?
Odwrócił się do Jerilona Dane'a, który znał Canisargos lepiej niż oni razem
wzięci.
- Musimy wydostać się z miasta, i to szybko. Czy masz jakiś pomysł?
Wyraz już pociemniałej twarzy byłego wilczego najeźdźcy powiedział mu więcej,
niż
chciał wiedzieć. Przymknął oczy, psychicznie wyczerpany.
- W takim razie mam propozycję...
xv
Troia z zadowoleniem zjadła ostatni kawałek dojrzałego owocu i uśmiechnęła się,
odsłaniając ostre białe zęby, które bardziej nadawały się do rozdzierania mięsa
ofiary niż do
chrupania jabłka. Mimo wszystko dary lasu przyniesione jej przez pomocników
Petraca
smakowały jej lepiej od wszystkich dotychczasowych posiłków. W owocach rosnących
na
terenach należących do Mistrza Opiekuna było coś, co sprawiało, że w porównaniu
z nimi
smak innych wydawał się mdły. Kobieta-kot przypisywała to wrodzonej dobroci
gospodarza,
swojego mentora. Żaden inny Mistrz Opiekun nie miał na nią takiego wpływu jak
Wola Lasu.
U jego boku czuła się pewna siebie, pogodzona z otaczającymi ją dzikimi
zwierzętami i, nade
wszystko, bezpieczna przed tym, co przerastało jej możliwości.
- - Jak się czujesz, kiciu? - Mistrz Opiekun, niezwykle zmęczony,
zmaterializował
się w otaczającym ją gaju. Wspierał się ciężko na swojej lasce, a w jego oczach
widniała
jakaś obcość. Wyczuwała, że się o nią martwi. Troszczył się o nią tak, jak
rodzice o ukochane
dziecko.
- - Dobrze. Dlaczego pytasz?
Na chwilę spochmumiał, potem odrzekł:
- - Zdrowie przyjaciół zawsze leżało mi na sercu, Troio. Chciałabyś, żeby było
inaczej?
- - Ty nie mógłbyś być inny. - Podniosła się, gotowa do odejścia, ale gospodarz
z
jakiegoś powodu zastąpił jej drogę.
- Dopiero co przyszłaś. Nalegam, żebyś poświęciła mi więcej czasu. Tak rzadko
cię
widuję.
Było coś złego, coś... o czym zapomniała. Troia próbowała się wymówić od
przedłużania wizyty. Uważała, że nie powinna tu zostawać.
- - Haggerth będzie mnie szukać.
- - Haggerth? - Jelenie oblicze przez chwilę wyrażało zaskoczenie i
konsternację.
Petrac szybko odzyskał panowanie. - Wątpię, czy będzie cię szukać. Kiedy z nim
rozmawiałem, nie dalej niż godzinę temu, dał do zrozumienia, że cię nie
potrzebuje i że
możesz tu zostać tak długo, jak sobie życzysz. Czyżby już cię zmęczyło moje
towarzystwo?
- - Och nie, panie! - Czuła się bezradna, gdy prowadził ją z powrotem do stołu.
Poruszała się powoli, z wahaniem, nie tak jak zwykle. Coś było nie w porządku.
- - Tzee...
Słyszała je tylko raz i być może nie zwróciłaby uwagi na poszept, gdyby Mistrz
Opiekun nie zacisnął mocniej ręki na jej ramieniu. Petrac wezwał jakiegoś
mieszkańca wioski
i kazał mu przynieść coś do picia. Nie protestowała, wiedząc, że i tak by ją
przekonał. Potem
wstał i przeprosił ją, mówiąc, że wróci za chwilę. Ani razu nie wspomniał, co ma
do
zrobienia.
Troię opadła senność, ale zwalczyła chęć ucieczki w nieświadomość. Starając się
ze
wszystkich sił, nie mogła pojąć, co się z nią dzieje. Ten krótki szept coś w
niej poruszył,
jakieś wspomnienia sprzeczne z tym, co widziały jej oczy. Wspomnienia, które
dotyczyły
również wielmożnego Petraca. Niepokojące wspomnienia... Gryfa?
- - Gryf. - Wyszeptała imię z takim namaszczeniem, jakby użyczało jej siły.
Zaczęły
wracać do niej wspominania pojmania, ucieczki i... zdrady.
- - Wielmożne Petrac. - Imię, które zawsze było dla niej symbolem honoru i
spokoju,
teraz napawało ja wstrętem. Troia przypomniała sobie wszystko, łącznie z Tzee i
niespodziewaną, wstrząsającą deklaracją Morgisa o pakcie między Wolą Lasu a
jednym z
aramickich wielmożów. Wysunęła pazury w narastającej złości. Zdradzono jej
zaufanie,
bezgraniczne zaufanie. Chciała krwi.
Podniosła się powoli i bezszelestnie ruszyła ścieżką, którą przed chwilą odszedł
Mistrz Opiekun. Po paru krokach natknęła się na młodego mieszkańca wioski, który
niósł dla
niej napój. Już obnażyła pazury i robiła zamach, gdy w ostatniej chwili
uświadomiła sobie, że
ci ludzie prawdopodobnie są mniej winni od niej. Podrostek otwarł ze zdumienia
usta, upuścił
dzbanek i rzucił się do ucieczki. Złapała go za ramię, przyciągnęła do siebie i
wypowiadając
słowa przeprosin, które wprawiły go w tym większe pomieszanie, uderzyła go
mocno.
Sprawiała wrażenie bardziej zwinnej niż silnej, ale w rzeczywistości miała taką
krzepę, że w
walce wręcz często pokonywała przeciwników dwa razy roślejszych i o większym
doświadczeniu.
Ułożyła nieprzytomnego chłopaka na ziemi, obiecując sobie, że mu to wynagrodzi,
jeśli tylko wyjdzie z życiem z tego, co ją czekało. Przyłapała się na tym, że
żałuje, iż nie ma
tu Gryfa. On zawsze zachowywał przytomność umysłu, nawet w najbardziej
beznadziejnej
sytuacji. Chciała też, żeby był z nią z innych powodów, ale nie miały one nic
wspólnego z
obecnym problemem.
Parę sekund później przeklinała się za głupotę. Przecież mogła wypytać chłopaka,
czy
nie wie, gdzie jest jego pan i co porabia. Wytropienie Petraca nie powinno być
trudne, ale,
jeśli był łatwiejszy sposób, powinna z niego skorzystać. Tylko durnie
przepełnieni dumą
wyszukują sobie trudniejsze ścieżki.
Po kilku minutach tropienia zaczęła na poważnie rozważać pomysł powrotu do
miejsca... przetrzymywania - jak zadecydowała - i sprawdzenia, czy chłopiec
nadal tam leży.
Zapomniała o jednej rzeczy: że w tej okolicy dosłownie wszystko przesycone jest
zapachem
wielmożnego Petraca. Dawne wonie mieszały się z nowymi i nie można było odróżnić
jednych od drugich. Jednak nie mogła się poddać. Stawka była zbyt wysoka.
Musiała działać,
nawet jeśli wiedziała, że występuje przeciwko Petracowi, swojemu mentorowi.
Zdrajcy, który
mógł poradzić sobie z nią z taką łatwością, z jaką kto inny strąca liść z
ramienia.
Usłyszała ruch za plecami.
- Ho ho ho, ależ apetyczny kodak.
Odwróciła się błyskawicznie i skoczyła w stronę źródła głosu. Dwie postacie w
zbrojach zagrodziły jej drogę i... odbiła się od nich jak kamyk. Wylądowała,
obolała i
rozgoryczona, trzy stopy od nich. Ten, który wcześniej się odezwał, teraz
wybuchnął
śmiechem.
- Głupia cizia! Patrz, na co skaczesz, chyba że chcesz połamać sobie kości.
Przez łzy z przerażeniem ujrzała znajomą, czarną, obrzeżoną futrem zbroję.
Wilczy
najeźdźcy w Krainie Snów! To niemożliwe, chyba że przypadkowo opuściła
rzeczywistość
swojego świata i wkroczyła do imperium Aramitów. Nie... Musiałaby to zauważyć,
prawda?
Dwaj zbrojni chwycili ją za ręce. Spojrzała w ich twarze i stwierdziła, że
wilcze hełmy
skrywają pustkę. Zaczęła szamotać się gwałtowniej, choć nie przynosiło to
zamierzonego
efektu. Byli nadludzko silni.
Przysunął się trzeci obcy. Nie był to D'Rak, wiedziała to już z brzmienia głosu.
Poza
starszym dozorcą tylko jeden wilczy najeźdźca poruszał się z taką pewnością
siebie i energią.
Złapał ją za podbródek i lodowato uprzejmym głosem powiedział:
- Jestem D'Shay. Nie spotkaliśmy się wcześniej, ale ty musisz być Troią,
wybranką
Gryfa.
Troia uznała, że jego uśmiech jest gorszy niż wyszczerzony pysk najgroźniejszego
drapieżnika. Nie było w nim ani człowieczeństwa, ani niewinności prawdziwego
zwierzęcia.
D'Shay był istotą najgorszą w obu światach, prawdziwym apostołem Niszczyciela.
- Kot odgryzł ci język? - Uśmiech zgasł. - Nie powinnaś tędy przechodzić. Mam...
obsesję na punkcie wszystkiego, co wiąże się z Gryfem. I wszystkich. Chciałbym
ugnieść ich
na miazgę i urobić wedle swojej woli albo może tylko zobaczyć, jak on zareaguje,
gdy
zobaczy ich w moich rękach.
Nie mogła dłużej ukrywać narastającego strachu, ale zmusiła się do hardej
odpowiedzi.
- Budzisz litość, Shaidarolu! Nic dziwnego, że ty i ten ścierwojad tak dobrze
się
dogadujecie!
Puścił jej brodę i ze zdumiewającą prędkością uderzył ją w twarz. Krew pociekła
jej z
ust, ale odczuła pewną satysfakcję.
- - Nie ma już Shaidarola! Jestem D'Shay, najwierniejszy sługa Wielkiego
Niszczyciela!
- - Puść ją. - Poznała ten głos, lecz już nie wiedziała, czy powinna się
cieszyć, czy
żałować, że go słyszy.
Wielmożny Petrac, z niedźwiedziem u jednego boku i wielkim górskim kotem po
drugiej stronie, pojawił się na ścieżce. Przez chwilę wydawało się, że dwie
grupy rzucą się na
siebie, ale D'Shay cofnął się i z wcześniejszym, niepokojącym uśmiechem rozkazał
dwóm
zbrojnym pomóc jej wstać. Puścili ją, gdy tylko stało się jasne, że może stać o
własnych
siłach.
Wola Lasu wyciągnął rękę.
- - Chodź do mnie, dziecko.
- - Do ciebie? - syknęła.
D'Shay zaniósł się gromkim i długim śmiechem.
- Wydaje się, żeś utracił szacunek i zaufanie swoich poddanych, Mistrzu
Opiekunie!
Petrac bardziej był zirytowany niż zmartwiony.
- Jeśli nie chcesz iść z obecnym tu D'Shayem, Troio, proponuję, żebyś podeszła
do
mnie.
Postawiona przed takim wyborem, niechętnie dołączyła do Mistrza Opiekuna.
Wielmożny Petrac z pogardą i lekceważeniem popatrzył na D'Shay a.
- Nie waż się jej tknąć. Nawet twój pan nie uratuje cię przed moim gniewem,
jeśli to
zrobisz.
Z miną wskazującą, że nic sobie nie robi z pogróżki, Mistrz wilczy najeźdźca
powoli
pokiwał głową.
Troia popatrzyła na tego, którego niegdyś darzyła uwielbieniem i, tłumiąc gniew,
wyszeptała:
- Co on tu robi?
Potrząsając głową, Wola Lasu ze smutkiem odparł:
- - Najwidoczniej jest moim nowym sprzymierzeńcem, maleńka.
- - Sprzymierzeńcem? - Coraz to gorzej.
Wielmożnego Petraca chyba zabolało oskarżenie widoczne w jej oczach.
- - Zrobię wszystko, co konieczne, by uratować część Krainy Snów. Jeśli usiądę z
założonymi rękami, nic z niej nie pozostanie. Nic.
- - Ale to wilczy najeźdźcy! Jak możesz się zadawać z tym pomiotem szalonego
boga?
- - Już wcześniej miałem z nimi do czynienia.
- - Od teraz będziesz układać się ze mną, wielmożny Petracu. - D'Shay czerpał
dużą
przyjemność z tego oświadczenia. Mistrz Opiekun zmrużył oczy, a po chwili
pokiwał głową.
Troia schowała twarz w jego piersiach.
- - Najpierw D'Rak, a teraz ten zdrajca... Czy Gryf też jest częścią tej umowy?
Czy
wydasz go temu... temu...
- - Sza, dziecko. - Mistrz Opiekun ze zmęczeniem popatrzył na D'Shaya. - Masz
moje słowo, Shaidarolu, pod warunkiem, że zadziałasz szybko i dotrzymasz
warunków
umowy, jaką zawarłem z D'Rakiem, choć skąd wiesz tyle...
D'Shay pogładził kozią bródkę.
- - Możesz podziękować za to Tzee. Są wybornymi sprzymierzeńcami. Wiesz, że
zrobią wszystko, byle tylko uzyskać większą moc. Miło mieć sojusznika, który
jest tak
nieskomplikowany. Skontaktowałem się z nimi na początku w nadziei, że
wykorzystam je do
zlokalizowania Gryfa. Miały mi też służyć jako oczy obserwujące D'Raka. Wyobraź
sobie
moje zdziwienie, gdy odkryłem, że w zamian za miarkę mocy gotowe są powiedzieć
mi
wszystko o twoich układach ze starszym dozorcą. I dobrze się stało. Zdobycie
Sirvak Dragoth
zagwarantowałoby mu pierwsze miejsce wśród faworytów Niszczyciela... to znaczy,
Mistrza
Watahy.
- - Do czego ty nie możesz dopuścić.
W Troi narastały złe przeczucia. Niemożliwe, by D'Shay uszanował umowę z
wielmożnym Petrakiem, Dopóki istnieć będzie choć jedna część Krainy Snów, wilczy
najeźdźcy będą się zastanawiać, czy nie okaże się dla nich zagrożeniem. Jedyne
pewne
rozwiązanie polegało na wyeliminowaniu problemu raz na zawsze. Wyeliminowaniu
Krainy
Snów.
Wiedziała, że wielmożny Petrac postrzega to inaczej. Choć już złamał obietnicę
złożoną jednemu wilczemu najeźdźcy, nadal przestrzegał swego rodzaju kodeksu
honorowego i spodziewał się, że D'Shay, który był ostatnią osobą, jakiej ona by
zaufała,
dotrzyma swojej części umowy.
- Coś trzeba z nią zrobić, wiesz to.
Z początku wcale nie myślała, że D'Shay mówi o niej. Dopiero kiedy poczuła, że
Petrac drgnął, zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
- Już ci mówiłem. Nie wolno jej tknąć! D'Shay parsknął.
- - A niby jak chcesz usunąć ją z drogi? Już pokazała, że ma silną wolę. Skoro
raz
zdołała uciec z twojego snu, ucieknie z następnego. Lepiej oddać ją Tzee. One
się nią zajmą.
- - Nie zrobię tego. I nie myśl, że mnie przestraszysz, Shaidarolu! Potrzebujesz
albo
mnie, albo Geasa do otworzenia Bramy, by przeszły przez nią twoje wojska, a
śmiem wątpić,
czy jego zdołasz do tego namówić! Zależy ci też na tym, aby Brama była otwarta
na tyle
długo, żeby moc Niszczyciela mogła podtrzymać twoją raczej wątłą egzystencję! -
Wola Lasu
uśmiechnął się triumfalnie na widok miny Mistrza wilczego najeźdźcy, który
cofnął się w
chwilowej panice. - Tak, znam twój problem i wiem też, czym są twoi słudzy.
Wszędzie poza
Krainą Snów nić twojego żywota jest bezpieczna. Zawsze jesteś w kontakcie ze
swoim
panem. Tutaj jego moc nie sięga i albo musisz polegać na otwartej Bramie, która
umożliwi
mu stały dostęp, albo zdać się na łaskę Tzee. Zastanawiam się, jak by się
poczuły, gdyby
wiedziały, że przywłaszczyłeś sobie część ich istoty, by stworzyć swoich
lojalnych
strażników? Czy mam im powiedzieć? To zaoszczędziłoby mi kłopotów. Mógłbym
wrócić,
żeby dogadać się z D'Rakiem.
D'Shay wybuchnął śmiechem. Oboje, i Mistrz Opiekun i Troia, która ponownie
zajęła
się pilnym obserwowaniem reakcji wilczego najeźdźcy, zadrżeli, słysząc ten
dźwięk.
- - Wybornie to wykoncypowałeś, wielmożny Petracu! Sprawa nie jest tak prosta,
jak myślisz, ale wiele się nie pomyliłeś! Pozwolę sobie zauważyć, że umierałbym
dość długo,
mając czas na wymierzenie sprawiedliwości. Pierwszą osobą, która by ucierpiała,
byłaby
kotka skulona w twoich ramionach. Ale dlaczego sprzymierzeńcy mieliby się
wadzić? Czas
na działanie, nie na kłótnie! D'Rak może w każdej chwili odkryć twoją
dwulicowość. Gryf
nadal jest na wolności...
- - Nie. Mam go.
- - Masz go? - Twarz D'Shaya zajaśniała szczerą radością. - Doskonale!
- - Oddam... Oddam ci go pod warunkiem, że przysięgniesz dotrzymać umowy.
Przysięgniesz na swojego pana, Niszczyciela, nie Mistrza Watahy.
- - Panie, nie! - Troia próbowała się uwolnić, ale ręka Petraca była tak silna
jak
kajdany w prywatnej celi D'Raka. Wola Lasu zakrył dłonią jej usta.
D'Shay zignorował jej wybuch. Niewiarygodne, wyglądał tak, jakby chciał uściskać
swojego sprzymierzeńca.
- Mój pan i ja dziękujemy ci za ten dar! Na jego imię przysięgam dotrzymać
umowy!
Dostarcz mi Gryfa, a twoja prywatna domena na wieki pozostanie nietknięta!
Wielmożny Petrac był tym usatysfakcjonowany.
- - Gryf jest w bezpiecznym miejscu i tam pozostanie. On i jego dwaj
towarzysze...
odpoczywają.
- - Wobec tego zaczynajmy.
- - Zgoda. - Mistrz Opiekun popatrzył na Troię. Chciała ugryźć go w rękę, ale on
szczelnie zamykał jej usta. - Przepraszam, maleńka, lecz nadszedł czas upadku
Sirvak
Dragoth, żeby w Krainie Snów wreszcie zapanował spokój. Będziesz musiała to
przespać.
Wybacz.
Syknęła na znak protestu. Wielmożny Petrac oderwał rękę od jej ust i sięgnął do
czoła.
Troia miała czas tylko na to, by zacząć najbardziej plugawe przekleństwo, jakie
w życiu
słyszała, gdy zdradliwy opiekun przyłożył palec do środka jej czoła. Straciła
przytomność i
zwisła bezwładnie w jego ramionach. On, chcąc ją podtrzymać, upuścił drewnianą
laskę.
Kiedy wyprostował się po podniesieniu kostura, napotkał spojrzenie D'Shaya.
- - Daję ci dwie godziny. Za dwie godziny twoje wojsko musi stać w gotowości. Ja
będę miał dość roboty z utrzymaniem otwartej Bramy, gdyż spodziewam się, że inni
Mistrzowie Opiekunowie będą chcieli ją zamknąć.
- - Dwie godziny to aż nadto. Wystarczy mi jedna.
- - Jedna? - Petrac zamrugał. - Godzina na zebranie armii?
Jeden z ożywionych strażników D'Shaya - kwestią sporną było, czy Tzee lub też
coś
od nich wzięte mogło być zwane życiem w pełnym tego słowa znaczeniu - już
przeszedł przez
portal. Wilczy najeźdźca odpowiedział na pytanie opiekuna.
- - Jedna godzina. Jesteśmy przygotowani na tę chwilę. Jak myślisz, skąd starszy
dozorca D'Rak zamierzał wziąć swoją armię?
- - Nigdy nie pojmowałem, na jakiej zasadzie może powstać takie społeczeństwo.
D'Shay posłał mu ostatni uśmiech, zanim wraz z drugim strażnikiem zniknął w
porta]
u Tzee.
- Mógłbym powiedzieć to samo o twoim, Mistrzu Opiekunie. Wielmożny Petrac
patrzył, jak Tzee się wycofują. Kiedy portal skurczył się w nicość, rzucił
ostatnie spojrzenie
na Troię śpiącą na ścieżce. Zmarszczył czoło, ale wiedział, że teraz nie pora na
rozmyślania.
Miał zostać znienawidzony, obrzucony obelgami, ale to się skończy, gdy ci,
którzy przeżyją,
zrozumieją jego pobudki. Wola Lasu bez chwili przerwy odczuwał ból, jaki nękał
na wpół
prawdziwy świat zwany Krainą Snów. Nie mógł dopuścić, by ten kraj cierpiał, i
jedynym
rozwiązaniem było zaleczenie starych, jątrzących się ran. Rozwiązanie
przypominało
przecinkę drzew w jego lesie, żeby inne mogły lepiej rosnąć. Nowa kraina na
zawsze będzie
bezpieczna przed zewnętrzną rzeczywistością, taką jak wilczy najeźdźcy czy
smoki, które
władają kontynentem na zachodzie. Pewnego dnia stanie się wspanialsza niż
kiedykolwiek.
Tutaj dzień był jasny i słoneczny. Nie miał pojęcia Jak jest w tym samym miejscu
w
innej rzeczywistości. Prawdopodobnie mokro i ponuro. To naprawdę nie miało
znaczenia.
Liczyły się tylko zapoczątkowanie zmiany. Za niecałą godzinę rozpocznie się
obrzęd
narodzin nowej chwały Krainy Snów. Zrodzone z popiołów, krwi i płomienia, ziemie
te staną
się silniejsze i wolne.
Pogodzony z sobą Mistrz Opiekun szedł w kierunku swego prywatnego miejsca
kontemplacji. Gdy nadejdzie czas - a dokładnie wiedział, kiedy to nastąpi -
będzie
przygotowany.
Ktoś postępował niezgodnie z jego życzeniami.
D'Rak wiedział, ponieważ Gryfa i jego towarzyszy nigdzie nie można było znaleźć.
Krążyły plotki, że widziano ich w pobliżu warowni Mistrza Watahy, że horda
okropnych
verlokow deptała im po piętach i że zostali pożarci - co, znając verloki, było
całkiem
możliwe.
Otrzymał również potwierdzone raporty o zakapturzonych, beztwarzych istotach
celowym krokiem wędrujących ulicami - nikt nie przypominał sobie, by kiedyś
poruszały się
z taką celowością. To najbardziej go martwiło. Mieli wszak być neutralni. Nigdy
nie
opowiadali się za Aramitami ani nie występowali przeciwko nim - prżynamniej on
nic o tym
nie wiedział. A jednak...
Odprawił DTarany'ego, żeby móc w spokoju przemyśleć te sprawy. Komnatę
spowijał półmrok. Prawdę mówiąc, jedynym źródłem światła było Oko Wilka. Na
szczęście
płonęło jednostajnym światłem. Ostatnio nie można było na nim polegać, jak
gdyby... moc
Niszczyciela stawała pod znakiem zapytania. Nikomu o tym nie powiedział,
ponieważ
mogłoby to osłabić jego pozycję. Oko zamigotało tylko raz w ciągu dnia, ale to
wystarczyło,
żeby go przestraszyć. Po pochwyceniu Gryfa zauważył powrót do stabilizacji.
Jednak wbrew temu, że Oko sprawowało się nienagannie, nie mógł dowiedzieć się
niczego o Gryfie, jego smoczym towarzyszu ani kobiecie z Krainy Snów. Wdział, że
nie
wpadli w ręce D'Shaya. Gdyby tak było, jego arcyrywal ogłosiłby to publicznie.
Pojmanie
Gryfa byłoby równoznaczne z Wiktorią D'Shaya i pewną klęską starszego dozorcy.
D'Rak pozwolił, by moc skupiona przez Oko wyniosła go z komnaty na ulicę.
Stawanie się integralną częścią samej struktury świata budziło w nim dreszcz
rozkoszy.
Ukryte wzory świata stały przed nim otworem i kusiło go, by wpleść się w nie na
zawsze.
Dawno temu nauczył się panować nad takimi pokusami, ale to nie powstrzymywało go
od
upajania się samą możliwością.
Dokładne przeszukanie miasta potwierdziło raz jeszcze, że nigdzie ich nie ma.
Przynajmniej ze znalezieniem Gryfa nie powinno być kłopotów. Jak straże, Gryf
został
oznakowany, powinien więc wiedzieć, gdzie on jest i co robi, ale było inaczej.
Wątpił,
czyjego śmierć spowodowałaby śmierć lwioptaka - co nie znaczy, że zamierzał
zweryfikować
tę teorię. Wydawało się, że ktoś albo coś strzeże odmieńca, ukrywając go przed
aramickimi
mocami, danymi mu przez samego Niszczyciela. Coś równe bogu... ale to absurd!
Nigdy nie
było i nigdy nie mogło być siły zdolnej dorównać mocy prawdziwego pana tego
imperium!
D'Rak wrócił myślami do pojmania Gryfa. Towarzyszyła mu kobieta, która w
pewnym momencie zniknęła. Uciekła portalem, co do tego nie było wątpliwości.
Niestety,
wyśledzenie portalu okazało się niemożliwe. Stała obserwacja wskazywała, że tego
typu
przejścia pojawiły się co najmniej dwa razy, raz w obrębie murów miasta, ale
trudno było
powiedzieć coś więcej na ich temat.
- Mistrzu!
Starszy dozorca poderwał głowę w słusznym gniewie, gdyż intruz przerwał jego
kontakt z Okiem. Nikomu, nawet jego nowemu zastępcy, nie wolno było przeszkadzać
w
czasie kontemplacji. Wezwał strażnika i kazał mu przywlec bezczelnego dozorcę.
DTarany pozwolił się podprowadzić bez chwili wahania. Niepokój wykrzywiał mu
rysy, ale nie był to strach o własną skórę. D'Rak uznał to za dziwne. Młodszy
dozorca z
pewnością musiał wiedzieć, że naruszył prawo. Może warto posłuchać, co ma do
powiedzenia, a dopiero potem wtrącić do lochów na kilka dni... nauki zasad.
- - Mów, i lepiej rób to dobrze!
- - Mistrzu! - DTarany próbował złapaćoddech. Biegł dłuższy czas, chcąc
dostarczyć
wieści swemu panu w sposób, który zagwarantuje pełne zrozumienie. - Mistrzu,
dyżurne
jednostki zostały postawione w stan gotowości! Wszyscy! Jeźdźcy gryfów, dozorcy,
żołnierze
liniowi, treserzy biegusów - wszyscy, co do jednego!
D'Rak wstał, trzęsąc się z gniewu i dlatego, że zrozumiał przyczyny tego stanu
rzeczy.
Mimo to musiał być pewien, zanim cokolwiek zrobi.
- Szykują się na manewry? Jakie mają rozkazy? Kto je wydał? Młody Aramita runął
na kolana, aż nazbyt dobrze świadom, że jego życie w każdej chwili może dobiec
końca.
- - Mistrzu, rozkazy pochodzą od D'Shaya, z aprobatą Mistrza Watahy! On... on
twierdzi, że podbije Krainę Snów! Panie, czy to możliwe? Możliwe...
- - Odejdź! Wracaj na stanowisko! Twoje poczucie obowiązku zostanie nagrodzone!
Uradowany kolejnym niespodziewanym obrotem fortuny, D'Farany zasalutował i
wybiegł z komnaty. Dwaj strażnicy, którzy go przywiedli, czekali na rozkazy.
D'Rak rzucił
im jedno spojrzenie. Natychmiast odwrócili się i, co dobrze o nich świadczyło,
oddalili się w
pospieszny, ale nie bezładny sposób.
Dygocąc ze złości, starszy dozorca wyciągnął rękę i odnowił kontakt z Okiem. Z
powodu narastającej furii połączenie było niestabilne, lecz zdołał zobaczyć, że
wszystko, o
czym powiadomił go adiutant, jest prawdą. Wojsko Aramitów przez cały czas
czekało w
pogotowiu na wypadek możliwej inwazji z Krainy Snów. Niszczyciel tego wymagał.
Co
miesiąc żołnierze z różnych garnizonów przydzielani byli do służby w tej
jednostce szybkiego
reagowania. Ich sprzęt był wymieniany, gdy tylko zaczynał się niszczyć.
Regularnie
sprawdzano, czy racje żywnościowe nadają się do spożycia, i zastępowano je
nowymi, zanim
stały się niejadalne. Była to jednostka uderzeniowa. W tej chwili inne oddziały
też zostały
postawione w stan gotowości i ściągały zewsząd swoich łudzi. Starszy dozorca
wiedział, że
również jego gwardziści przygotowują się do wypełnienia przydzielonych im zadań.
Niektórzy będą patrolować miasto, strzegąc jego bezpieczeństwa, inni zaś wezmą
udział w
ataku na Krainę Snów. Co do samego starszego dozorcy, jego zadaniem...
Jego zadaniem było przeżycie, i on to wiedział! D'Shay zrobi wszystko, co w jego
mocy, by go skompromitować i zastąpić innym, bardziej bezwolnym dozorcą.
,Zostałem zdradzony!"
Winę ponosił jego rzekomy sprzymierzeniec, Mistrz Opiekun zwany Petrakiem. A
jednak nadal mogła istnieć szansa. Cokolwiek D'Shay mu zaoferował, on, D'Rak,
zaproponuje więcej. Wtedy opiekun zamknie Bramę, odcinając tych, którzy już
przeszli.
D'Shay okryje się hańbą za wprowadzenie ludzi w zasadzkę, a wówczas on wkroczy
do akcji
i wszystko naprawi. Okaże się wielkim bohaterem, jedynie za cenę życia paruset
żołnierzy.
Ale ich zawsze było dużo.
Z pomocą Oka odnalazł Tzee. Nadal potrzebował tego robactwa, żeby skontaktować
się z Krainą Snów. Niedługo to uleganie zmianie.
- Tzee...
Zdumiał się, jak chętnie się zgłosiły. Tzee zawsze się wahały, widząc, kto jest
silniejszy. Nawet z mocą, jaką je obdarzył, dobrze znały swoje miejsce.
- Tzee...
Oko zadrżało, a D'Rak nie mógł powstrzymać mrugnięcia. Tzee nie tylko
podtrzymywały kontakt - zaczynały się manifestować.
- Tzee...
Utworzyła się nad nim ogromna, czarna, mglista chmura materii i energii,
pulsująca
jak żywe serce. D'Rak czuł na sobie miliardy oczu. Złych oczu. Tzee musiały
czekać na tę
chwilę.
Wezwał moc Oka Wilka i w konsternacji szeroko otworzył oczy, gdy blask wielkiego
kryształu przygasł. "Niemożliwe!" Sięgnął do Zęba Niszczyciela na piersiach, ale
on też był
martwy. Martwy.
A strażnicy nie spieszyli mu z pomocą. Stali tak, jakby nic nie słyszeli, nic
nie
widzieli.
- Tzee...
D'Rakowi pozostało tylko jedno...
XVI
- Opuszczając to miejsce, utracimy ochronę wielmożnego Petraca. Poważył się
zamaskować tylko te trzy komnaty przed wzrokiem wilczych najeźdźców. Nie wątpię,
że nie
chciał, by jego sprzymierzeniec... - Jerilon Dane splunął, gdy wypowiedział to
słowo
- dowiedział się o jego dwulicowości.
Plan Gryfa sprowadzał się do znalezienia jednego z nieludzi, inaczej
Beztwarzych, i
nakłonienia go do udzielenia im pomocy. Wiedział, że dla nich miejsce to nie
jest żadną
przeszkodą. Beztwarzy robili to, co chcieli, wszędzie tam, gdzie chcieli.
Rzekomo byli
neutralni, ale to niekoniecznie musiało oznaczać, że nie mogą ingerować. Ze
wszystkich
zagadek, na jakie się natykał, nieludzie stanowili jedną z najbardziej
niepokojących.
- - Nie możemy czekać, aż jeden z nich do nas przyjdzie - oznajmił spokojnie
lwioptak, ignorując ostatni fragment wypowiedzi. Myślał o tym bez przerwy. To
była ich
największa nadzieja.
- - Dlaczego nie? Mają, jak się wydaje, talent do pojawiania się, gdy ktoś
potrzebuje
pomocnej dłoni. Wiem coś o tym. Gdyby nie oni, biegusy by mnie dopadły.
- - Ja nie powierzę swojego losu Beztwarzym - syknął Morgis.
- Nie umiem wyjaśnić powodów, ale im nie ufam.
Gryf przyjrzał mu się uważnie. W spojrzeniu Morgisa widniał ten sam wyraz, który
Jak podejrzewał, pojawiał się w jego oczach, gdy rozpaczliwie próbował przywołać
wspomnienia. Nie byłoby dziwne, gdyby wyszło na jaw, że nieludzie knują coś na
własną
rękę. Mimo to...
- - Masz jakiś inny pomysł?
- - Nie. - Głos smoka był bezdźwięczny, zrezygnowany. - Nie nasuwa mi się nic
konkretnego. Mam niewielkie doświadczenie w organizowaniu ucieczek ze
stołecznego
miasta wrogiego imperium. Może następnym razem.
U kogoś innego byłaby to próbka humoru. U smoka... Gryf nie był całkiem pewien.
- Ale nic poza tym nie stoi na przeszkodzie, prawda? - Aramita miał najmniej
powodów, żeby czerpać zadowolenie z zaistniałej sytuacji. Chciał za wszelką cenę
opuścić
swój były dom. Gdyby został pojmany, w najlepszym wypadku czekał go kolejny
wyścig o
życie z biegusami.
Dane znalazł zgaszoną pochodnię, którą Troia przyniosła przed zdemaskowaniem
Petraca i zostawiła, wychodząc na jego życzenie. Choć nie było tu całkiem ciemno
- nikły
blask emanował z maleńkich kryształków osadzonych w regularnych odstępach na
ścianach -
pochodnia zapewniała pewne poczucie bezpieczeństwa. Najbardziej zadowolony był
Aramita,
który bardzo źle widział w ciemności. Cieszył się, że nie będzie musiał chodzić
ze strachem,
iż wpadnie na coś, czego w porę nie zobaczy. Z zapaloną po paru próbach
pochodnią zaczęli
wędrówkę korytarzami, z których na pozór nie korzystał nikt od wielu pokoleń."Na
pozór"
było kluczowym określeniem - Gryf dobrze pamiętał przejście w cytadeli starszego
dozorcy.
- Jesteś pewien, że te podziemia nie są używane? Dane pokiwał głową.
- Ten fakt nie jest dostatecznie ważny, bym musiał o nim zapominać. Korytarze
pochodzą z wczesnych dni Canisargos, kiedy miasto było ledwie pograniczną osadą.
Jak
widzicie, nasi przodkowie byli doskonałymi budowniczymi, choć nie wątpię, że
niejeden raz
dokonywano tu przeróbek. Wówczas korytarze te były dużo lepiej ukryte. Później
pełniły
funkcję magazynu. Wiele z nich nadal jest w użyciu, ale inne zostały
pozostawione samym
sobie. - Dziwny uśmiech przemknął przez jego twarz. - To ciekawe, źe mieszkańcy
takiego
potężnego miasta zapomnieli o świecie istniejącym pod swoimi stopami. Staliśmy
się... oni
stali się zbyt zadufani w sobie. Myślą, że nie muszą się niczego obawiać, że są
niepokonani.
Aramita zamilkł i nikt nie odzywał się przez dłuższy czas. Sprawdzili kilka
bocznych
korytarzy, ale zawsze kończyły się one w jakiejś komnacie. Osądzili, że
najlepiej trzymać się
głównego ciągu i mieć nadzieję, że doprowadzi ich do wyjścia.
Natknęli się na kolejną odnogę i Morgis postanowił rzucić na nią okiem. Pochylił
się i
dostosował oczy do mroku.
- Schody! - Jego krzyk sprawił, że pozostali błyskawicznie rzucili się ku niemu,
głównie po to, żeby go uciszyć na wypadek, gdyby nie byli tu sami. - Wiodą w
górę!
Nie można było winić go za hałaśliwy entuzjazm. Rzeczywiście były tam schody, a
raczej ich resztki. Tutaj wiek zebrał większe żniwo niż w korytarzach. Sprawiały
wrażenie
późniejszego dodatku. Dan z pochodnią wysunął się na czoło i prześledził
wzrokiem ich bieg
aż do...
Były wilczy najeźdźca odsunął się od stopni, klnąc się na boga, w którym, jak
twierdził, nie pokładał już wiary.
- Co jessst? - syknął ze złością smok. Podszedł do schodów i popatrzył w górę. -
Zamurowane! Nie ma przejścia.
Ostrożnie wspiął się po skruszonych stopniach i zniknął w ciemności. Powrócił po
minucie.
- - Nie ma żadnych ukrytych drzwi, chyba że są lepiej zamaskowane niż wszystkie
inne, jakie napotykałem, łącznie z tymi w siedzibie dozorcy. Rzekłbym, że
zamurowano je
przed laty, może całe dekady temu.
- - Może nie być innego wyjścia z tej części korytarza - dodał z rozdrażnieniem
Aramita. - Być może będziemy musieli wrócić po własnych śladach i ruszyć w
przeciwnym
kierunku.
Gryf pogrążył się w krótkiej zadumie.
- - Czy wówczas nie znajdziemy się bliżej centrum Canisargos?
- - Nie umiem powiedzieć. Nie widziałem powierzchni. Założyłem, że kierujemy się
ku murom miejskim, bo nasz "zbawca", wielmożny Petrac, dał mi to do zrozumienia.
Powiedział parę rzeczy, nic konkretnego, i wtedy naprawdę nie przywiązywałem
wagi do...
do... Ale ze mnie zapominalski głupiec! Musimy wrócić do komnat, z których
wyruszyliśmy!
Może tego nie zabrał!
- - Czego nie zabrał?- zapytał Morgis, ale Aramita już zawrócił i po chwili
zniknął w
oddali.
- - Za nim! - Gryf miał nadzieję, że to, o czym przypomniał sobie Dane, warte
jest
powrotu do punktu wyjścia. Każda chwila spędzona w labiryncie pod miastem
przybliżała
niebezpieczeństwo, jakie groziło Krainie Snów. Skoro tajemnica raz wyszła na
jaw, Petrac
musiał liczyć się z tym, że ktoś inny też może ją odkryć. Lwioptak wiedział, że
plany Mistrza
Opiekuna wobec jego domu i ludu, jakie by nie były, już niedługo zostaną
wdrożone w życie.
Dopiero wtedy wielmożny Petrac będzie mógł spocząć na laurach.
Znaleźli byłego wilczego najeźdźcę nie w tej komnacie, w której byli uwięzieni,
tylko
w sąsiedniej, mniejszej. Z pewną trudnością, ponieważ w jednej ręce trzymał
pochodnię,
Dane wyciągał coś z ciemnego kąta. Zaciętość, z jaką to robił, wyraźnie
wskazywała, że
ogromnie zależy mu na znalezisku.
W migotliwym świetle Gryf zobaczył tylko okręcony gałganem przedmiot w
przybliżeniu wielkości głowy - makabryczne porównanie, zważywszy na sytuację - i
najwyraźniej kruchy, gdyż Aramita obchodził się z nim jak z nowo narodzonym
dzieckiem.
Podał pochodnię Gryfowi.
- - Potrzymaj, żebym mógł lepiej złapać.
- - Co to jest?
- - To, wielmożny Gryfie, głowa twojego byłego klucznika, łeb bestii zwanej
R'Mokiem.
- - Ohyda! - syknął Morgis. - My nie tracimy czasu na takie trofea! Zostawiamy
ciała
wrogów ścierwojadom albo naszym wierzchowcom, jeśli są głodne!
Jerilon Dane skrzywił się.
- Jesteście dużo bardziej cywilizowani, jasne. Nie zatrzymałem tej zabawki z
powodu
upodobania - choć nie zaprzeczę, że niektórzy z moich dawnych kolegów mogą
zbierać
podobne pamiątki. Zachowałem ją, bo pomyślałem, że głowa klucznika może okazać
się
przydatna. Poza tym wątpię, czy naprawdę wiesz, co skrywa się pod tym kapturem.
Były żołnierz ściągnął materiał, tak podobny z wyglądu do całunu, i uśmiechnął
się
zimno.
- Starszy dozorca D'Rak był mistrzem w budowaniu z kryształu.
Głowa klucznika była parodią prawdziwej ludzkiej głowy. Wyglądała tak, jakby
wycięto ją z jednego kawałka kamienia. Wyrzeźbione usta rozciągały się w
szerokim
uśmiechu, ale nie można było doszukać się w nich choćby cienia humoru. W
miejscu, gdzie
powinien być nos, widniał niewielki guzek, i na tym kończyło się wszelkie
podobieństwo do
głowy człowieka. Brakowało oczu, nie było też uszu ani nawet otworków po bokach
głowy.
Pod pewnymi względami groteskowy przedmiot kojarzył się z głowami nieludzi.
- Ten człowiek jest najplugawszym z nekromantów. Nie wystarczyło mu wskrzeszanie
zmarłych - mruknął z odrazą smok. - Musiał ich okaleczać.
Gryf zwrócił uwagę na znaczki wyryte z boku fałszywej głowy.
- - Co to jest?
- - Element zaklęcia, jakie zastosował starszy dozorca, by stworzyć to
paskudztwo.
To nie było jego pierwsze dzieło, panowie. Ostatnie i najlepsze. Inne żyły tylko
po kilka
miesięcy.
- Po co je tworzył? Dane wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam. Powtórzyłem warn to, co rzekł mi wielmożny Petrac. Wiedział, że
potrzebowałem głowy, żeby was uwolnić. Skoro nie kazał jej zostawić, zabrałem ją
z sobą.
Nadal trudno mi uwierzyć, że ktoś taki jak Mistrz Opiekun zadaje się z ludźmi
pokroju
D'Raka.
Gryf przyglądał się głowie. Nie było widać miejsca, gdzie łączyła się z szyją,
ale
lwioptak raczej się nie znał na magii dotyczącej kryształów. Większość jego
wiadomości
pochodziła od największego samotnika spośród Smoczych Królów - enigmatycznego
Kryształowego Smoka. Jemu nie można było odmówić mocy. Tylko z jego pomocą
lwioptak,
Cabe i Gwen Bedlamowie oraz Błękitny Smok mogli zniweczyć ludobójczy plan
obłąkanego
Lodowego Smoka, brata najbliższego mu pod względem mocy. Przez, chwilę Gryf
zastanowił
się, co potężny smoczy pan zrobiłby z tym fantem.
W końcu oderwał oczy od tego dzieła wynaturzonego umysłu.
- Trzymaj to pod kapturem dopóki nie będzie absolutnie potrzebne. Co do
wielmożnego Petraca, przypuszczam, że ułożyłby się z samym Niszczycielem, gdyby
tylko
miał pewność, że jego małe królestwo pozostanie nietknięte. W pewien przewrotny
sposób
widzi siebie jako jedyną szansę dla części Krainy Snów. A skończy się na tym, że
ją zabije.
Morgis pokiwał głową.
- Jest szalony, jeśli myśli, że zachowa władzę nad tymi, którzy przeżyją. W
końcu
odkryją prawdę i to będzie jego koniec.
Gryf zamrugał.
- - Posłuchaj, co my mówimy. Jakby Kraina Snów już była stracona. Być może
jeszcze mamy czas. Być może wielmożny Petrac jeszcze nie zaczął.
- - Nie możemy użyć tego tutaj. - Jerilon Dane czynił niezdarne próby zakrycia
"twarzy" tworu D'Raka. - Pozostałości czaru maskującego Mistrza Opiekuna czynią
tę rzecz
bezużyteczną. Musimy wyjść na korytarz.
- - No to chodźmy. Jestem już zmęczony tymi katakumbami. Chcę zobaczyć niebo.
Morgis ruszył pierwszy, z mieczem w pogotowiu na wypadek, gdyby coś się
pokazało. Dane podążył za nim. Kiedy wyszli z komnaty, krzyknął z zaskoczenia.
Gryf, który
deptał mu po piętach, niemal na niego wpadł. Kiedy się wychylił i zobaczył
przyczynę
dziwnego zachowania Aramity, nie mógł go winić za brak opanowania.
Kryształowa głowa płonęła blaskiem tak jasnym, że aż dziw, iż nie parzyła rąk
trzymającego. Były wilczy najeźdźca szybko zakrył kapturem rozjarzony przedmiot,
ale
intensywne światło przenikało przez tkaninę.
- - Wcześniej tak nie było!
- - Co się dzieje? - Morgis odruchowo machnął mieczem w kierunku rozjarzonej
głowy. Gdy tylko zdał sobie sprawę, co robi, z zakłopotaniem opuścił broń.
Aramita potrząsnął głową, minął Gryfa i wrócił do komnaty. Oślepiający blask
przygasł do bardziej znośnego, ale nie zamarł.
- - Nie... nie... rozumiem - wydukał.
- - Myślę, że straciliśmy dużą część osłony, jaką tu rozpiął wielmożny Petrac -
powiedział z progu Gryf. Wskazał na zakrytą głowę. - To chyba jej sprawka.
Myślę, że znosi
czar.
- - To niemożliwe!
- - Jej to powiedz! Coś ją odmieniło! Zdarzyło się to w chwili, gdy wyniosłeś ją
poza
chronioną komnatę! Jeśli wiesz, jak się nią posłużyć - jeśli nadal uważasz, że
możemy jej
zaufać - to do roboty! Jeśli dozorcy nas namierzą, to możesz być pewien, że z
miejsca przyślą
tu żołnierzy!
Ten argument zmusił Aramitę do działania. Podniósł się i wbił oczy w płonący pod
kapturem przedmiot.
- Myślę, że nadal mogę nią manipulować. Nie zostałem dozorcą z braku
umiejętności,
tylko dlatego, że nie zdołałem związać się ze swoim talizmanem. Wszyscy dozorcy
muszą
związać się z talizmanami pobłogosławionymi przez starszego dozorcę.
Morgis parsknął.
- - Co, jak mniemam, jest również doskonałym sposobem kontrolowania
potencjalnych wichrzycieli.
- - Całkiem możliwe. Dajcie mi trochę czasu. - Dane ściągnął kaptur i wlepił
oczy w
grubo ciosane rysy głowy. Zadrżał. - Czuję się tak, jakbym spoglądał w twarz
samego
wielmożnego D'Raka. Wszystko może okazać się trudniejsze niż przypuszczałem.
Pióra i futro Gryfa nagle stanęły sztorcem.
- Lepiej się pospiesz. Myślę, że nasz czas się kończy. W korytarzu rozbrzmiał
tupot
wielu podkutych butów.
Ktoś o młodym głosie, nie do końca przywykłym do wydawania rozkazów,
zakrzyknął:
- Brać ich żywcem, jeśli to możliwe, ale zabić, gdy nie będzie innego wyjścia!
Morgis przeniósł spojrzenie z roztrzęsionego Jerilona Dane'a na korytarz, a
potem na
Gryfa. Wykrzywił twarz w przerażającym uśmiechu, błyskając ostrymi zębami.
- Ja ich zatrzymam! Wezwijcie mnie, jeśli przymusicie tę rzecz do działania albo
wymyślicie jakiś inny cud!
Wypadł z komnaty, wykrzykując pod adresem wilczych najeźdźców obelgi, które
kwestionowały ich prawe pochodzenie. Dane nie mógł się powstrzymać i spojrzał na
Gryfa,
który w odpowiedzi wzruszył ramionami i dobył miecza.
- - Naprawdę uważasz, że umiesz się tym posłużyć?
- - Muszę, prawda?
Lwioptak pokiwał głową i skoczył za smokiem.
Wszędzie byli aramiccy żołnierze. W większości wyglądali na członków gwardii,
ale
byli wśród nich dwaj dozorcy. Dowodził jeden z nich, dużo młodszy, niż Gryf się
spodziewał.
Oczywiście, nie brał udziału w bitwie. On i jego towarzysz zaciskali w rękach
swoje
talizmany, próbując zyskać dobry widok na Morgisa.
Gryf z miejsca poznał, kto musi być jego celem.
Książę Morgis starł się z pierwszymi żołnierzami, krótkim mieczem wycinając
krwawą s'cieżkę w ich szeregach. Dwaj wilczy najeźdźcy już polegli, a trzeci
został ranny.
Korytarze były dość szerokie, by trzech ludzi mogło walczyć ramię w ramię bez
przeszkadzania jeden drugiemu, a to zwiastowało rychły koniec każdemu ich
przeciwnikowi -
pod warunkiem, że nie był to zwalisty, doświadczony w boju smok. Wilczych
najeźdźców
chroniły tarcze, lecz mimo to cofali się przed szarżującym księciem.
Gryf zerknął na własny miecz i zaklął siarczyście. Nijak nie mógł dotrzeć do
dozorców, a niedługo jeden albo obaj usidlą Morgisa. W najlepszym wypadku
przeszkodzą
mu na tyle, by żołnierze mogli wykonać zadanie. Pozbawiony magicznych mocy
książę
zginie jak każdy inny wojownik. Fakt, że będzie to śmierć bohaterska, stanowił
niewielką
pociechę.
Jeden z poległych wilczych najeźdźców leżał na plecach. Gryf zauważył u jego
boku
ciemny, zakrzywiony sztylet, który był chyba ulubioną bronią odzianych w czerń
postaci.
Podbiegł do ciała i zabrał broń. Szybki rzut oka na drugiego martwego Aramitę
ujawnił brak
podobnego narzędzia. Będzie musiał poradzić sobie z jednym.
Morgis zmuszał żołnierzy do szybkiego odwrotu. Gryf ledwo wierzył własnym
oczom. Morgis był rozsierdzonym, wprawnym wojownikiem, prawda, ale przecież nie
walczył z zielonymi rekrutami. Gwardziści jak gdyby rozmyślnie ustępowali mu
pola.
Było niemal za późno, gdy zrozumiał, co robią. Dopiero kiedy rozejrzał się za
dozorcami i zobaczył tylko dowódcę, zwietrzył podstęp.
Walczący minęli jeden czy dwa korytarze i nawet boczną komnatę. Morgis,
zapamiętały w bitwie, nie zauważył, że jeden dozorca wszedł do komnaty po jego
prawej
stronie. Nim Gryf zrozumiał, co się dzieje, książę już mijał wejście.
Lwioptak złapał nóż i przygotował się do rzutu. Skręcone ostrze było dziwnie
wyważone, ale nie tak bardzo, jak się obawiał.
Gdy ufny w swe zdolności smok minął wejście komnaty, dozorca stanął za nim i
skupił się na powaleniu go mocą swego talizmanu. Podobnie jak dowódca, też był
młody, co
tłumaczyło, dlaczego nie sprawdził, gdzie jest drugi przeciwnik. Był
żywymjeszcze dowodem
potwierdzającym tezę, że większość weteranów jest wcale niegłupia. Przeważająca
część
głupców ginęła za młodu.
Gryf rzucił prawie bez celowania. Musiał się spieszyć.
W ostatniej chwili dozorca chyba go usłyszał, gdyż zaczął się odwracać. Całkiem
możliwe, że to uchroniło go od natychmiastowej śmierci - gdyby stał odwrócony
plecami,
ostrze ugrzęzłoby w jego karku. Zamiast tego trafiło go w szyję i ześlizgnęło
się po
napierśniku. Dozorca zacharczał, puścił kryształowy talizman i poderwał rękę w
daremnej
próbie zatamowania krwi. Gryf zrozumiał, że choć nie trafił prosto w kark, udało
mu się
przeciąć żyłę szyjną.
Sukces obrócił się w nieszczęście, bo umierający dozorca upadł na kolana, nim
lwioptak zdążył do niego dotrzeć. Ciało uderzyło Morgisa od tyłu, wytrącając go
z
równowagi. Wilczy najeźdźcy hurmem rzucili się na księcia, a paru innych na
Gryfa.
- Gryfie!
Wrzask Jerilona Dane'a nie zwiastował powodzenia. Były monarcha został pchnięty
na ścianę przez licznych napastników, ale mimo to poczuł, jak zadygotał cały
podziemny
świat. Jaskrawy blask buchnął z komnaty, w której desperacko pracował Aramita.
Gryfa omyła wezbrana fala mocy. Natychmiast pojął, co to oznacza. Kłopot w tym,
że
przyciśnięty do muru niewiele mógł zrobić.
Przeraźliwy ryk powiększył ogólne pandemonium i w jednej chwili komnatę wypełnił
szybko rosnący smok.
Morgis przez zbyt długi czas musiał obywać się bez swoich mocy, a zwłaszcza
wrodzonej zdolności do zmiany kształtu z ludzkiego na przyrodzony i odwrotnie.
Zwykle z
własnej woli przybierał postać człowieka, lecz odebranie mu prawa do przemiany
przypominało podcięcie ptakowi piór na skrzydłach, żeby nie mógł fruwać.
I tak jak ptak wie, że odrosły mu pióra, tak Morgis w jednej chwili poznał, że
powróciła mu moc.
Aramici szybko zapomnieli o Gryfie, kiedy pojawił się przed nimi smok
największy,
jakiego w życiu widzieli. Moc rozpętana przez Jerilona Dane'a rozdzierała system
czarów,
którymi dozorcy opletli Canisargos. Głowa Morgisa już dosięgała stropu
korytarza, i to strop
ustąpił pod smoczym naporem. Potężny głaz łącznie z fragmentami sufitu i ściany
runął na
kilku wilczych najeźdźców. Ci uwięzieni po tej samej stronie korytarza co Gryf,
bezmyślnie
próbowali przecisnąć się obok ogromniejącego smoka. Ich los był podobny: albo
boki smoka
rozsmarowywały ich po ścianach, albo wpadali w masywne łapy i kończyli żywot z
połamanymi żebrami. Po dozorcy, którego Gryf powalił na początku, pozostało
tylko lepkie
wspomnienie.
W tej chwili największym niebezpieczeństwem dla Gryfa było to, że zaślepiony
wściekłością smok mógł przypadkowo go zmiażdżyć. Na razie udawało mu się
uskakiwać
przed walącymi się fragmentami podziemnego świata, ale teraz zapadały się
również budynki
stojące na powierzchni. Zdesperowany, brnął w kierunku oślepiającego światła.
Jego oczy tylko częściowo dostosowały się do blasku, ale zdołał zobaczyć, co się
dzieje w komnacie. Jerilon Dane stał na środku, trzymając fałszywą głowę w taki
sposób,
jakby próbował wchłonąć całą wypływającą z niej energię. Wydawało się, że nie
zauważa
trzęsącego się sufitu i ścian, ale wystarczył krok uczyniony ku niemu przez
Gryfa, by czujnie
poderwał głowę.
Zmierzyli się wzrokiem. Oczy, które patrzyły na lwioptaka, nie należały do
Jerilona
Dane'a.
Wielki fragment stropu komnaty zarwał się z trzaskiem i spadł parę cali od
wilczego
najeźdźcy. Ten zaczął coś mówić, lecz zmienił zdanie. Potem zaczęły obrywać się
resztki
powały i Gryf musiał uciec na korytarz. Nie widział, czy Dane przeżył. Po chwili
wejście do
komnaty przestało istnieć.
- Gryfie!
Dudniący głos dobiegał z góry. Tylko ściany i cześć dachu zachowały się z
budowli,
która stała nad tą partią podziemi. Morgis robił, co w swojej mocy, by jego
towarzysz nie
został zmiażdżony przez walący się budynek. Jego troska nie rozciągała się na
Aramitów.
Uciekło może kilku, jeśli dozorca zdążył otworzyć portal.
Ale nie było czasu na takie rozmyślania. Całe miasto już wiedziało, że w samym
jego
środku szaleje w pełni wyrośnięty smok. Gryf wątpił, czy wilczym najeźdźcom
brakuje
środków, aby rozprawić się z takim problemem. Najgroźniejsi byli dozorcy.
Masywny gadzi łeb łukiem opadł ku Gryfowi. Morgis zawołał:
- - Dane! Nie żyje?
- - Mogę tylko tak zakładać! Komnata... Smok wszedł mu w słowo.
- - Nie ma czasu na sprawdzanie! Właź na moją głowę!
Gryf po raz pierwszy widział swojego towarzysza w takiej postaci i musiał
przyznać,
że Morgis jest najwspanialszym, najbardziej imponującym smokiem jakiego w życiu
widział,
wyjąwszy tylko Smoczych Królów. Jeśli przeżyje to wszystko, może pewnego dnia
zostanie
jednym z nich. Wzrost z pewnością miał odpowiedni. Mógłby go połknąć w całości i
nawet
tego nie zauważyć. Jeśli można było marzyć o sprzymierzeńcu, to w takiej
sytuacji...
- Gdy tylko wyjdziemy z tej dziury, zsuń się na szyję. Tam będziesz bardziej
bezpieczny.
Morgis zaczął gramolić się z jamy, która była wszystkim, co pozostało z
korytarza i
paru komnat. Mieszkańcy wrzeszczeli i miotali przekleństwa. Gryfa ogarnęło
poczucie winy z
powodu zniszczeń oraz ofiar, jakie ponieśli. Wiedział, że jak w przypadku innych
ludów, nie
wszyscy Aramici są źli. Zastanawiał się, czy Morgisa też gryzie sumienie. Smoki
miały
bardziej pragmatyczne podejście do takich rzeczy; prawdopodobnie w jego oczach
zniszczenia były nieuniknionym skutkiem ubocznym ratowania własnej skóry. I tak
dobrze,
że w przeciwieństwie do księcia Tomy Morgis nie lubił pławić się we krwi.
Gryf zacisnął ręce. Minie dużo czasu, zanim zapomni, co tu się stało, jeśli to w
ogóle
będzie możliwe i jeśli uda mu się przeżyć ten dzień.
- - Gdzie oni są? Gdzie ich legiony? - Wróciwszy do naturalnej postaci, smok
palił
się, żeby wykazać się siłą. Gryf miał tylko jedno pragnienie: uciec stąd jak
najszybciej.
- - Niedługo tu będą - krzyknął do smoka, choć sam też zastanawiał się nad
nieobecnością wojska. Paru żołnierzy próbowało zaprowadzić jako taki porządek w
panującym chaosie, zobaczył też jeden patrol z samotnym dozorcą, który wyglądał
tak, jakby
wolał być zupełnie gdzie indziej, ale brakowało dużych, zorganizowanych sił.
Oczywiście,
Iwioptak był pewien, że ten stan rzeczy w każdej chwili może ulec zmianie.
Canisargos nigdy
nie zostałoby pozostawione bez ochrony wojska, nawet w czasie wielkiej kampanii,
a skoro
obecnie nie prowadzono żadnych poważnych działań...
Ależ tak. To było jedyne wyjaśnienie. Spóźnili się.
Pochylił się, żeby Morgis dobrze go usłyszał. Smok był już prawie na
powierzchni,
jego kolosalne cielsko miażdżyło okoliczne budynki. Większość mieszkańców
uciekła i nawet
żołnierze zbierali się od odwrotu. Gryf znów zobaczył dozorcę. Aramita wbijał
oczy w
talizman, który najwidoczniej nie sprawował się jak należy. To zapewniało im
chwilę
przewagi.
- - Morgis! Daj sobie spokój z miastem!
- - Nie! Chcę dorwać D'Raka! Chcę tego D'Shaya! Chcę, żeby to miasto poznało
potęgę smoka!
Porozumienie z Morgisem okazało się dużo trudniejsze niż Gryf się spodziewał.
Książę doprowadził się do stanu białej gorączki i teraz wyładowywał złość, która
gromadziła
się w nim od czasu dobicia do brzegu tego kontynentu.
- Morgis! Oni atakująKrainę Snów! Dlatego nie ma tu wojska! - Gryf nie wspomniał
o
swoich podejrzeniach dotyczących zabawki D'Raka. Cokolwiek to było i cokolwiek
uczyniło,
zostało, jak miał nadzieję, na wieki pogrzebane pod tonami gruzu, możliwe, że
rozbite na
tysiące kawałków. Zagrażało im bardziej konkretne niebezpieczeństwo. Prędzej czy
później
dozorcy, którzy nie brali udziału w inwazji, odzyskają kontrolę, a wtedy wszyscy
rzucą się na
nich.
- - Niema?
- - Nie! Pospiesz się! Jeśli teraz odejdziemy, może uda nam się znaleźć drogę do
rzeczywistości Krainy Snów i powstrzymać wielmożnego Petraca!
- - Wielmożny Petrac! Ha!
Gryf dostrzegł nagłą zmianę priorytetów. Morgisowi zależało na dorwaniu Mistrza
Opiekuna równie mocno, jak na rozprawieniu się z D'Rakiem, a może i bardziej.
- Zsuń się niżej, Gryfie! Polecimy!
W samą porę. Lwioptak nagle coś wyczuł i wiedział, że mogą to być tylko wspólne
wysiłki dozorców starających się odzyskać panowanie nad sytuacją. A sprowadzało
się ono
do wyeliminowania głównego problemu - smoka szalejącego w środku miasta.
Zsunął się z szyi, gdy smok rozpostarł ogromne, skórzaste skrzydła, jeszcze
bardziej
burząc tę część stolicy wilczych najeźdźców. Gryf żałował, że zniszczenia nie
obejmują
cytadeli dozorców albo warowni Mistrza Watahy.
- Trzymaj się! - zawołał radośnie Morgis. Od dawna nie unosił się w
przestworzach,
co tłumaczyło jego entuzjazm.
Potężny, błękitny kolos w zdumiewającym tempie poderwał się w powietrze.
Trzymając się tak, jakby od tego zależało jego życie - bo zależało - Gryf
przypomniał sobie,
że smocza zdolność latania częściowo zależy od czarów, dlatego nabierali
wysokości i
szybkości w tak zawrotnym tempie.
Kiedy znaleźli się dość wysoko, Morgis wyrównał lot. Gryf ośmielił się spojrzeć
w
dół i zdumiał się, gdyż nawet stąd nie było widać krańców miasta Canisargos
zdawało się
ciągnąć w nieskończoność w każdym kierunku. Maszerując pod ziemią wcale nie
zbliżali się
do murów! Podejrzewał, że nawet się od nich oddalali.
- - Gryfie! Wyczuwam potężne zakłócenia mocy na wschodzie!
- - To może być to, czego szukamy! Jeszcze przeprowadzają żołnierzy! Mamy
szansę! - Wydawało się niemożliwe, że smok go słyszy w wyciu wiatru, ale Morgis
pokiwał
głową.
- - Jak wejdziemy do Krainy Snów?
- - Nie wiem!
Wielka bestia chrząknęła.
- Cóż, w najgorszym wypadku, jeśli my nie zdołamy się tam dostać, wielu z psów
przeklętego Niszczyciela też tam nie wejdzie! - Morgis przekręcił szyję i
błysnął szerokim
uśmiechem. - Zadbamy o to, prawda?
Morgis z powrotem skupił uwagę na lataniu. Gryf chciałby podzielać jego
optymizm.
Wątpił, czy wszystko będzie takie proste.
Ostatecznie, nic nigdy nie było proste.
XVII
DTarany zawiódł i co gorsza, ośmielił się zrobić coś bez przyzwolenia starszego
dozorcy D'Raka. Jedna część miasta leżała w ruinie, smok i ten, zwany Gryfem
nadal
przebywali na wolności i poza zasięgiem mocy dozorców... Nie pozostawało mu nic
innego,
jak stanąć przed swoim panem i wyjaśnić, co się stało. D'Rak nie wezwał go, ale
DTarany był
dość mądry, by nie czekać na takie wezwanie. Jak najszybsze zdanie relacji z
wydarzeń,
zanim starszy dozorca usłyszy inne wersje, było ostatnią deską ratunku. Może
ujdzie mu to na
sucho, jeśli zdoła przekonać go, że próbował pojmać zbiegów celem wykazania
swojej
przydatności.
Jeśli nie, istniało ryzyko, że podąży w ślady swojego poprzednika, który, jak
wskazywały kryształy, odebrał nagrodę zdrajcy z rąk D'Shaya. "Dlaczego inwazja
musi mieć
miejsce w tym samym czasie? - zastanawiał się. - D'Rak będzie w okropnym
nastroju".
Starszy dozorca siedział w niemal całkowitej ciemności, a Oko Wilka unosiło się
bezgłośnie z prawej strony jego krzesła. Wielki kryształ był złowróżbnie ciemny.
DTarany
słyszał o nim różne historie. Zawsze opisywano go jako rozjarzoną kulę. Kilka
razy miał
okazję widzieć to na własne oczy. Zawsze jaśniał w komnacie jak tuzin
kryształowych luster i
kilka pochodni razem wziętych. Czyżby stało się coś, o czym nie wiedział?
- Mistrzu?
D'Rak siedział bez ruchu, przygarbiony, bez większego powodzenia próbując
podtrzymać dłonią pochyloną głowę. Młodszy dozorca zapomniał o własnym losie,
nagle
zdjęty lękiem, że D'Rak może być chory albo, co gorsza, umierający.
- Mistrzu?
Starszy dozorca drgnął. DTarany odetchnął z ulgą. Jego pan tylko odpoczywał.
- - Kto... tam? - Głos brzmiał bełkotliwie, jakby D'Rak był pijany, co jednak
nie
wchodziło w rachubę.
- - Mistrzu, to ja, DTarany. Obawiam się, że przynoszę niepomyślne wieści o tym,
który zwie się Gryfem.
- - Gryf? - Starszy dozorca podniósł głowę. Jego twarz kryła się w cieniu.
D'Farany
spojrzał w ciemność, gdzie musiały być jego oczy, ale na krótko, bo w tej części
twarzy było
coś niepokojąco. Miał wrażenie, że oczy widzą wszystko, łącznie z tym, czego
zwykle nie
mogą zobaczyć. Starszy dozorca jakby okazał zniecierpliwienie, więc DTarany
rozpoczął
swoją opowieść. D'Rak przez cały czas siedział bez ruchu, jakby skupiony na
przyswojeniu
informacji. Gdy nie okazał gniewu, DTarany zaczął się odprężać i jego opis stał
się bardziej
zwięzły. Kiedy skończył, stał w milczeniu, czekając na instrukcje zwierzchnika
i, co możliwe,
na wyrok.
- - Gryf. Idzie do Krainy Snów. - Tym razem głos D'Raka zabrzmiał zgrzytliwie.
Młodszy dozorca pokiwał głową, potwierdzając jego słowa. To miało sens. Gdzież
indziej mógłby skierować się obcy? Mówiono, że niegdyś był jednym ze stworzeń
strzegących tej nieuchwytnej domeny.
- - Nie tym razem.
- - Mistrzu?
- - Nic. - Starszy dozorca równie dobrze mógłby być posągiem. - D'Shay wchodzi
do Krainy Snów.
- - Skoro tak mówisz, Mistrzu. - DTarany czuł się wyjątkowo nieprzyjemnie. Może
D'Rak rzeczywiście był chory. Starszy dozorca podniósł rękę i wyciągnął ją w
stronę
adiutanta.
- - Jesteś mi posłuszny. Zrozumiano?
- - Twoje... twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
- - Tak. Chcemy... chcę, żeby D'Shay przepadł. Gryf przepadł. Mistrzowie
Opiekunowie przepadli. Brama musi zostać zamknięta.
Przerażenie wstrząsnęło drugim Aramitą.
- - Ale... bez Bramy nie zdołamy podbić Krainy Snów!
- - Nieprawda. - Po raz pierwszy spowita cieniem postać okazała odrobinę
prawdziwej pewności siebie. D'Rak wyprostował się.
- - Moc rządząca Bramą jest teraz tutaj. - Poklepał się po głowie.
- - Nie potrzebujemy innych.
- - Jestem... jestem pod wrażeniem, panie! Jak to osiągnąłeś?
- - Wystarczyła zmiana toku myślenia. - Teraz starszy dozorca mówił swoim
dawnym głosem. Obawy D'Farany'ego zaczęły maleć. - W siłach inwazyjnych są
dozorcy.
Lojalni.
- - Tak.
- - Dobrze. Chcę... tak, ja chcę, żeby zlokalizowali sprzymierzeńca D'Shay a i
Mistrza Opiekuna zwanego wielmożnym Petrakiem. Ma głowę jelenia.
- - Na Ząb Niszczyciela! Głowę jelenia?
- - Niech go zabiją albo, jeśli się nie uda, zwrócą go przeciwko D'Shayowi. Ma
pewną słabość. Afekt do swoich poddanych.
DTarany zrozumiał. Kilku zakładników wykorzystanych w odpowiedni sposób zmusi
Mistrza Opiekuna do porzucenia ostrożności albo wprawi go w gniew, co
prawdopodobnie
zaowocuje zamknięciem Bramy. Żołnierze, którzy już weszli do Krainy Snów,
zostaną
odcięci od pomocy z zewnątrz.
- - Ci uwięzieni w Krainie Snów najpewniej zginą.
- - Możliwe, ale ruszę im na ratunek jeśli czas pozwoli. Idź, natychmiast.
Instrukcje
są dość proste. Niedługo do ciebie dołączę.
- - Mistrzu. - Młodszy dozorca skłonił się i w nastroju diametralnie różnym od
tego,
w jakim przybył, opuścił komnatę, żeby przystąpić do realizacji zdradzieckiego
planu. Nie
przyszło mu na myśl, że jest w nim mnóstwo niedociągnięć. Jako dozorca był
przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa. Skoro D'Rak nie dodał nic więcej, zatem
nic
więcej nie trzeba było brać pod uwagę.
Starszy dozorca niepewnie podniósł się z krzesła. Przyjrzał się swoim rękom, jak
gdyby widział je po raz pierwszy. Prawą przesunął Oko na wprost siebie. Lewą
wezwał
zamkniętą w nim moc. Kilkoma gestami zyskał obraz masywnych sił Niszczyciela
przechodzących powoli przez Bramę. Dzięki wielmożnemu Petracowi Brama była co
najmniej dziesięć razy większa niż zwykle, ale i tak niewielu ludzi naraz mogło
przez nią
przejść - niewielu zdaniem D'Shaya. Sam opiekun-zdrajca z pewnością należał do
pierwszych, którzy to zrobili. Inwazja miała być jego triumfem i aby to
zagwarantować,
musiał iść na czele. Tym lepiej. Zamknięcie Bramy będzie dla niego początkiem
końca. Jeśli
nie zabiją go dozorcy, to i tak umrze z powodu prostego faktu, że nie będzie
mógł uciec z
jedynego miejsca, w którym moc jego pana nie zdoła utrzymać go przy życiu.
Sirvak Dragoth padnie dzięki zmasowanym wysiłkom dozorców, a wtedy Gryf trafi w
ich ręce. Tym razem były przygotowane lepiej niż same się spodziewały. A po
śmierci Gryfa
Niszczyciel nagrodzi je jeszcze większą mocą, która była jedynym celem ich
istnienia.
- - Nie, na razie jestem tylko "ja". - Uśmiech wykrzywił rysy starszego dozorcy.
Była to mimowolna, niezwyczajna reakcja. Grymas został zignorowany. - Później
znów
będziemy "my". Kiedy wszyscy będą martwi, tylko my zostaniemy.
- - Tzee...
Smoki latają szybciej niż inne stworzenia, wyłączając portale i demony. Choć
wydawało się, żeCanisargos ciągnie się w nieskończoność, niecałe pół godziny po
starcie
ukazały się wschodnie mury. Czas podróży mówił coś o wielkości najpotężniejszego
miasta
Aramitów. Morgis bez chwili przerwy szybował w kierunku źródła mocy, którą
wyczuli na
długo przedtem, nim zyskali pewność, co to takiego.
- Brama do Krainy Snów! Urosła!
Gryf spojrzał we wskazaną stronę. Brama rzeczywiście urosła. Była niemal tak
wysoka jak Morgis, a prześwit pod łukiem między rozwartymi wrotami był dość
szeroki, by
zdołał się przecisnąć. Wielkie, ciemne sylwetki unosiły się z obu stron Bramy -
lwioptak
poznał wcześniejszych maleńkich strażników, obecnie dużych jak kucyki.
Zastanawiał się,
dlaczego nie atakują najeźdźców.
Ochrypły skrzek wypełnił powietrze. Gryf rozejrzał się po niebie i zauważył
kilka
zbliżających się w ich stronę uskrzydlonych stworzeń.
- Jeźdźcy na gryfach!
Naliczył ich ponad tuzin i zaryzykował przypuszczenie, że jest ich co najmniej
dwa
razy więcej. Gdy jeźdźcy zbliżyli się do smoka, Morgis zionął ogniem.
Gryfi jeźdźcy rozdzielili się sprawnie i słup ognia, nie wyrządzając szkody,
wpadł
między dwa powietrzne szeregi. Te rozpadły się na cztery mniejsze jednostki, a
potem na
osiem małych eskadr.
- Ha!Komary! Szczująna mnie komary! - Morgis wybuchnął śmiechem.
Gryf uważał, że sytuacja jest poważna.
- - Morgis! Są dużo bardziej niebezpieczne niż myślisz! Nie pozwól im...
- - Nie ma obawy! Rozpędzę ich w mgnieniu oka!
Trzy gryfy znalazły się w zasięgu jego łap. Smok wyciągnął pazury i zamachnął
się,
przekonany, że rozprawi się co najmniej z dwoma. Jeźdźcy jednakże po mistrzowsku
panowali nad swoimi powietrznymi rumakami i zanim pazury smoka sięgnęły celu,
stworzenia rozpierzchły się na boki.
Morgis wrzasnął. Gryf ledwo zdołał utrzymać się na jego grzbiecie, gdy smok
skręcił
się z bólu.
- Zranili mnie!
Gryf odwrócił się. Kilku jeźdźców atakowało niechroniony bok kolosa. Morgis
natychmiast przekręcił się w powietrzu, ale na jego ogonie, brzuchu i bokach
widniało kilka
długich cięć. Prawdziwe gryfy miały pazury znacznie bardziej ostre niż większość
innych
stworzeń i dzioby dos'c silne, by rozedrzeć wszystko prócz metalowych prętów.
Gdy Morgis się odwracał, jego masywne skrzydło przypadkowo uderzyło jednego
gryfa. Jeździec i jego rumak poszybowali ku ziemi, a pozostali napastnicy
wycofali się na
bezpieczną odległość. Kilku zaczęło okrążać smoka z lewej strony na prawą, inne
latały w
przeciwną stronę. Próbowali wziąć Morgisa w krzyżowy ogień.
- - Jeśli się nie uspokoją... Co to za wojownicy? Powinni walczyć w bardziej
przejrzysty sposób!
- - Wygrają, jeśli tak dalej pójdzie, Morgisie! Już obficie broczysz krwią!
- - Trafiło się ślepej kurze ziarno! Nie byłem przygotowany! - Wbrew butnym
słowom, w głosie smoka pobrzmiewała niepewność.
Jakiś jeździec przyskoczył z boku. Gryf usłyszał łopot skrzydeł i zrobił unik w
ostatniej chwili - gdyby nie refleks, szpony bestii zerwałyby go z grzbietu
smoka. Zacisnął
lewą rękę w pięść i, czerpiąc z mniej wiarygodnych linii mocy, które przecinały
niebo nad
tym kontynentem, stworzył włócznię czystej mocy. Akt stworzenia trwał tylko dwie
sekundy
na szczęście dla Gryfa, gdyż kilku jeźdźców zaprzątało uwagę smoka, a reszta
próbowała
dosięgnąć celu w postaci jego osoby. Nie musiał pytać o powody ich wzmożonego
zainteresowania. Oczywiście wiedzieli, kim jest, a niewątpliwie D'Shay i starszy
dozorca
wydali rozkazy pojmania go, jeśli to będzie możliwe, lub zabicia w razie
konieczności.
Ci, którzy znali Gryfa, doskonale wiedzieli, że jego wzrok dorównuje ptasiemu.
Dowodem na to była bezbłędność, z jaką trafiał w obrany cel. Jak teraz.
Miał do wyboru trzech jeźdźców, lecz mógł użyć swej siły tylko na jednym.
Mierząc
nie w jeźdźca, lecz w gryfa, cisnął świetlaną włócznię.
Celny rzut. Włócznia przeszyła zwierzę tak idealnie, że - niewiarygodne! -
dopiero po
paru sekundach zdało ono sobie sprawę, że jest już martwe. Kiedy to zrozumiało,
ślepia mu
się zaszkliły, pazury opadły, a skrzydła przestały bić powietrze. Lwioptak z
ponurą
satysfakcją patrzył, jak zwierzę spada niczym kamień, z jeź/iźcem wrzeszczącym
ze złości i
strachu. Podobny lęk przepełnił serce Gryfa. Zastanawiał się, czy przypadkiem
nie odczuje
śmierci tego stworzenia tak, jakby umarła część niego samego. Nie. Niezależnie
od
zewnętrznego podobieństwa, z tymi stworzeniami nie łączyły go więzy krwi.
Morgis nadal klął w bezsilnej wściekłości. Jeźdźcy na gryfach zbliżali się raz
za
razem, trzymając się tuż poza zasięgiem jego potężnych pazurów. Dwa razy
próbował ich
spalić, ale bestie były zbyt szybkie i małe w porównaniu z nim. Jak człowiek
kąsany przez
niezliczone owady, smok cierpiał i stało się jasne, która ze stron w końcu
przegra. Musieli
stąd zmykać.
- Brama! Musisz spróbować przedrzeć się do Bramy! To jedyne wyjście!
Z początku wydawało się, że Morgis odmówi, że gniew zaćmił mu rozsądek, ale
wreszcie opuścił głowę na znak zgody. To, co się stało w chwilę po tym, niemal
kompletnie
zaskoczyło Gryfa. Podziękował temu, kto czuwał nad jego pomyślnością, bo ledwie
zdążył
złapać się oburącz karku towarzysza, Morgis po prostu przestał machać
skrzydłami.
Smok jest wielkim, masywnym stworzeniem, a wielkie, masywne stworzenie, które
przestaje machać skrzydłami, może zrobić tylko jedno...
Runąć jak skała w dół.
Gryfi jeźdźcy w osłupieniu wytrzeszczyli oczy. Niejeden pomyślał, że ich
przeciwnik
stracił siły i bezwładnie spada w objęcia śmierci, i właśnie o to chodziło
Morgisowi. Opadł
kawałek, a gdy znalazł się poza zasięgiem Aramitów, z powrotem rozpostarł
skrzydła i
załopotał nimi ze wszystkich sił. Wrodzona magia wpleciona w proces latania
dopomogła mu
pomyślnie zakończyć karkołomny wyczyn i prawie natychmiast odzyskał panowanie.
Lwioptak zmusił się do spojrzenia w dół.
- - Trzeba zejść niżej, dużo niżej, jeśli chcemy przelecieć przez Bramę!
- - Dopiero w ostatniej chwili! - odkrzyknął Morgis. - Nie chcę ryzykować
strącenia
przez moce dozorców! Mam dość ich czarów! Jesteś pewien, że nie ma innego
sposobu, żeby
dostać się do Krainy Snów?
- - Tylko Brama i, jak się wydaje, Beztwarzy posiadają pełną kontrolę! Tzee
zawsze
miały częściową, ale myślę, że ich możemy nie brać w rachubę!
- Ja, skoro o tym mowa, chciałbym też wykluczyć te demony o pustych twarzach!
- - Nie mamy wiec innego wyboru! Morgis z determinacją pokiwał głową.
- - Wobec tego niech będzie Brama!
Usłyszeli dobiegające z tyłu gniewne wrzaski. Jeźdźcy na gryfach jeszcze nie
zrezygnowali. Na długi dystans smok uciekłby im z łatwością. Teraz jednakże był
zmęczony
mało efektywną walką, a nadto musiał zwolnić, by trafić w Bramę. Im więcej czasu
zabierze
jej przebycie, tym mniejsze będą szansę powodzenia. Co gorsza, w tym samym
czasie przez
ogromny portal przechodzić będą żołnierze.
Na dole wojsko już przygotowywało się do walki ze smokiem. Gryf zaklął pod
nosem.
Wśród żołnierzy było bez liku dozorców i wątpił, czy Morgis nawet w szczytowej
formie
dałby radę oprzeć się ich połączonej mocy. Wiedział, że on sam nie ma szans.
- - Możesz manipulować samą Bramą - podpowiedział chłodny, rozkazujący glos.
- - Co mówisz? - zawołał Morgis.
- - Ty, Gryfie, masz moc potrzebną do manipulowania Bramą. Możesz wyrwać ją
spod kontroli tego, który zwie się wielmożnym Petrakiem.
Było to przerażająco podobne do spotkania z Niszczycielem, ale w tym głosie
brzmiał
spokój, którego brakowało szalonemu bogu.
- Nie bogu. Ja też nie jestem bogiem. Powinieneś to wiedzieć. Prawda. Teraz to
wiedział.
- Czas ucieka. Ten wściekły pies zaraz mnie wykryje. Umiesz manipulować Bramą,
staruszku. Tylko zapomniałeś, zresztą jak wiele innych rzeczy. Chciałbym
przywrócić ci te
wspomnienia, ale to twoje zadanie.
"Jak? Jak manipulować Bramą?" - zapytał w myślach Cryf. Za bardzo przypominało
to krótką rozmowę z Burzowym i Kryształowym Smokiem. Obaj chcieli potajemnie
wykorzystać go przeciwko straszliwemu Lodowemu Smokowi. Burzowy zawiódł.
Kryształowemu się udało.
- Masz...
Głos ucichł, urwał się nagle - i wcale nie z woli mówiącego. Kimkolwiek był,
cokolwiek to było, Niszczyciel szybko wpadł na trop mentalnej aktywności.
- Muszą prosić cią o jedną rzecz, staruszku. - Tym razem słowa nie pochodziły z
zewnątrz, lecz z pamięci. Gryf przypomniał sobie coś, co pochodziło z bardziej
odległej
przeszłości niż inne wspomnienia. "Staruszku?"
Manipulować Bramą. Niejeden raz robił to bez namysłu. Dlatego ujrzał ją, gdy
wraz z
Morgisem jechali do Luperionu. Nieświadome wezwanie. Nie. Nie wezwanie. Metoda
nie
przypominała sposobu, jakim posługiwał się wielmożny Petrac; bardziej było to
coś w stylu
milkliwego Mistrza Opiekuna zwanego Geasem. On nie wzywał Bramy, tylko prosił ją
o
pomoc w ważnych sprawach. W sprawach najwyższej wagi.
- - Gryfie! - syk Morgisa wyrwał go z zadumy. - Brama! Brama faluje! Wylatują z
niej ścierwojady!
- - Wiem! Prośba o pomoc. Szansa na zakończenie tego szaleństwa, szaleństwa
Niszczyciela. Szaleństwa D'Shaya. Szaleństwa wielmożnego Petraca Zdrajcy.
Nagle smok i jeździec przelecieli przez ogromną, wiszącą swobodnie w powietrzu
Bramę. Wielkie, czarne węże o wszystko widzących oczach pełzały wokół masywnego
kamiennego łuku z potężnymi drewnianymi drzwiami. Wierzeje rozchyliły się na
całą
szerokość w chwili, gdy zdawało się, że Morgis w nie uderzy. Choć mroczni
strażnicy Bramy
syczeli, to wydawało się, że widzą w nich sprzymierzeńców, nie wrogów.
Gryf spojrzał w dół z nadzieją, że zdąży zobaczyć, co tam się dzieje. Ujrzał
tylko w
przelocie wschodnie skraje Canisargos i niezliczone hebanowe postacie miotające
się w
zamieszaniu, a ułamek sekundy później miał przed sobą zbocze, na które wspinało
się wojsko
najeźdźców. Żołnierze w czarnych zbrojach stanęli jak wryci. Zdjęła ich trwoga,
gdy
zrozumieli, że posiłków nie będzie. Przez chwilę smoka i Gryfa ścigał wrzask
pędzących za
nimi gryfów. Skrzek ucichł, gdy masywne wrota się zatrzasnęły. Żadna z bestii
nie przeleciała
na drugą stronę.
Widok potężnego smoka z pewnością sprawił dużą ulgę obrońcom Sirvak Dragoth.
Gryf od razu zorientował się w sytuacji. Był wstrząśnięty nie tylko liczbą
wilczych
najeźdźców, ale i mrowiem innych, którzy musieli być mieszkańcami Krainy Snów.
Zdumiewające, ilu ich było. Nie potrafiąc przywołać wspomnień, musiał uwierzyć
temu, co
widział na własne oczy. W czasie ostatniej wizyty w Krainie Snów wyrobił sobie
zdanie, że
ziemie te są pustkowiem z garścią maleńkich osad i twierdzą Mistrzów Opiekunów
jako
jedyną obroną. Teraz zobaczył, jak bardzo się mylił. Ciekaw był, czy D'Shay
przyjął równie
błędne założenie.
Niemal spadł z karku smoka, gdy Morgis przestał machać skrzydłami jak w czasie
bitwy z gryfami i runął ku ziemi niczym wielotonowy głaz.
- Gryfie! Nie mogę...
Ktoś mógłby powiedzieć, że na szczęście smok leciał nisko nad ziemiązanim
stracił
kontrolę. Ktoś mógłby powiedzieć, że to zmniejszyło siłę uderzenia i
prawdopodobnie
uratowało życie im obu. Oni nie byli zainteresowani takimi spekulacjami.
Zderzenie wprawiło w drżenie każdą kość i każdy mięsień Gryfa. W pewnym
momencie był głęboko przekonany, że czaszka i wszystkie narządy wyrwały się z
jego
potłuczonego ciała. Jedyną ucieczką przed bólem była utrata przytomności. Już
Już osuwał
się w odrętwiającą, przytulną otchłań nieświadomości... gdy świadomość tego, kto
na nich
czyha, zmusiła go do walki z bólem.
Stwierdził, że leży parę jardów od wielkiego, nieruchomego cielska towarzysza.
Chciał wesprzeć się na rękach i niemal wrzasnął z bólu. Miał złamaną prawą rękę.
Trzy
wiszące bezwładnie palce. Pęknięty nadgarstek. Były najemnik wsparł się na lewym
boku.
Wiedział, że ból mu pomoże. Nadal miał kłopoty z podniesieniem się do siedzącej
pozycji.
Stanie na razie nie wchodziło w rachubę.
Z Morgisem było dużo, dużo gorzej.
W chwili obecnej wilczy najeźdźcy bardziej zajęci byli Sirvak Dragoth niż dwoma
przybyszami. Smok spadł i leżał bez ruchu; na razie to im wystarczało.
Niewątpliwie założyli,
że jego strącenie jest dziełem dozorców, choć Gryf miał co do tego wątpliwości.
Nie, dozorcy
mieli pełne ręce roboty z pomaganiem swoim. Skoro więc nie wtrącił się jakiś
starszy dozorca
o mocy porównywalnej z mocą D'Raka albo też kilku dozorców, którzy połączyli
siły,
przyczyną ich katastrofy musiał być ktoś inny. D'Shay albo...
- Uczyniłem to z żalem, lecz nie zostawiliście mi wyboru.
Wielmożny Petrac, Wola Lasu (w tej chwili można by się sprzeczać, czy jego tytuł
odpowiada prawdzie) pojawił się nagle, jakby zmaterializował się z powietrza.
Stał nad nim,
trzymając laskę oburącz, z dolnym końcem nad jego piersią.
- To mnie smuci, ale taka jest cena zapewnienia przyszłości co najmniej kilku
moim
dzieciom.
Twardy koniec laski spadł nagle na rękę lwioptaka.
Jeśli nadgarstek wcześniej nie został złamany, to teraz nie było co do tego
najmniejszych wątpliwości. Gryf zdusił krzyk, nie chcąc sprawiać satysfakcji
temu
zdradzieckiemu Mistrzowi Opiekunowi.
Skórzany but stanął na jego piersi, zmuszając go do położenia się na plecach.
Gryf
spojrzał w pełne godności, jakże zwodnicze rysy, w "niewinne" oczy jelenia, i
odkrył, że jego
dręczyciel rzeczywiście nie cierpi robić tego, co robił. Wyraz pogardy do samego
siebie w
oczach Petraca zaskoczył go, ale nie bardziej niż drugi cios wymierzony laską.
Tym razem
Mistrz Opiekun wybrał lewe ramię. Następstwem uderzenia był przeszywający ból,
potem
drętwota.
- - Brama znów jest pod moją kontrolą. Zaskoczyłeś mnie, przyznaję. Ale teraz
rozumiem cię. To ma sens. QuaJard, Shaidarol, nieludzie... wszystko to ma sens.
Gdyby tylko
nie było za późno...
- - Za późno na co? - wychrypiał Gryf. Gdyby miał kilka minut, mógłby wstać i
stoczyć przynajmniej krótką bitwę, W tej chwili nie mógł nawet się skupić.
Magiczna moc
została mu odebrana, gdy tylko wielmożny Petrac strącił ich z nieba.
- - Mniejsza z tym. - Mistrz Opiekun zmrużył oczy, patrząc na dolny koniec
laski.
Tępy skraj zaczął się skręcać i wydłużać. Zwężał się, cieniał, aż wreszcie Gryf
zobaczył ostry
szpic z czerwonym okiem. Nie zadawał sobie trudu z pytaniem, co Wola Lasu
zamierza z tym
zrobić.
Wielmożny Petrac wysoko podniósł laskę. Gryf chciał się przetoczyć, lecz
stwierdził,
że jest jakby przyklejony do ziemi. Choć Petrac zużywał mnóstwo mocy na
kontrolowanie
Bramy, miał do dyspozycji ilość wystarczającą, żeby go unieruchomić.
- Zrozum, Gryfie, robię to dla moich dzieci, żeby przynajmniej kilka z nich
przeżyło.
Były monarcha nie mógł zapobiec temu, co miało nastąpić. Z bezbrzeżną pogardą
spojrzał na swego mordercę.
- Co zrobią, gdy poznają prawdę?
Wielmoży Petrac sapnął. Laska upadła na Gryfa, gdy Mistrz Opiekun desperacko
poderwał ręce, żeby powstrzymać strugę krwi wypływającą mu z karku - a raczej z
tego, co z
niego pozostało. Jego usta otworzyły się i zamknęły, a ciemne, okrągłe oczy
patrzyły, nie
widząc.
Wola Lasu zachwiał się i tylko dzięki temu, że zaklęcie przestało działać w
chwili
jego śmierci, Gryf zdążył uskoczyć przed padającym ciałem.
Gryf przetarł oczy, oślepione bólem i bryzgami krwi. Usłyszał szloch dobiegający
z
miejsca, gdzie przed chwilą stał Mistrz Opiekun. Wiedział, kto płacze, jeszcze
zanim
przejrzał na oczy.
Troia klęczała, z prawą ręką unurzaną we krwi tego, który był jej mentorem,
niemal
ojcem, którego musiała zabić, żeby uratować nie tylko Krainę Snów, lecz także
kogoś, kto
być może był jej bardziej drogi.
W zgiełku bitwy jedynie Gryf słyszał jej rozpaczliwe łkanie.
XVIII
D'Shay stał na szczycie wzgórza i patrzył, jak niezliczeni żołnierze w
hebanowych
zbrojach atakują warownię Mistrzów Opiekunów. Atak oddziałów liniowych był
podstępem.
Prawdziwy, bardziej skuteczny atak był przypuszczany zza jego pleców, gdzie
ponad
osiemdziesięciu dozorców łączyło moc w bitwie woli z mieszkańcami Sirvak
Dragoth. Byli
najlepszymi, jakich mógł uzyskać dzięki swojej pozycji w hierarchii dowodzenia.
Takimi,
którzy wierzyli, że on lepiej od D'Raka nagrodzi ich za lojalność.
"Dzisiaj - pomyślał - pozbędę się wszystkich swoich wrogów i... wszystkich
swoich
obaw".
A potem Brama znikła i smok pojawił się na południu, nad głównymi siłami
najeźdźców. D'Shay krzyknął, ale po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest to
tamten smok,
tylko towarzysz znienawidzonego Gryfa. Z uśmiechem przyglądał się, jak smok
bezwładnie
szybuje w dół. Jak widać, Mistrz Opiekun szybko się otrząsnął. Nie widział,
gdzie ogromna
bestia uderzyła w ziemię, ale wiedział, że stało się to z siłą wystarczającą, by
wyeliminować
ją jako potencjalne zagrożenie, możliwe, że na stałe.
Dopiero wtedy zrozumiał, jak ryzykowne jest jego położenie. Odwrócił się i
szybko
pomaszerował do namiotu, jaki wznieśli dla niego słudzy. Dwie istoty w zbrojach
stojące na
straży przy wejściu zasalutowały mu mechanicznie. D'Shay nie poświęcił im nawet
spojrzenia, tylko zajrzał do wnętrza. Widok skutego wiez'nia sprawił mu ulgę.
Oznaczał, że w
każdej chwili może wprowadzić w życie plan awaryjny. Co prawda nadal groziło mu
niebezpieczeństwo związane z odcięciem od woli Niszczyciela, jednakże...
- Wielmożny D'Shayu!
Odsunął się od namiotu i z nieukrywanym wstrętem spojrzał na zadyszanego
przybysza, który z trudem wspinał się po zboczu. Jakiś bezimienny adiutant
dowódców
koordynujących atak frontalny. "Nie zdają sobie sprawy, że wszyscy mogą umrzeć"
-
pomyślał D'Shay. Liczyła się tylko praca jego wybranych dozorców. Celem wojsk
było
jedynie uniemożliwienie obrońcom skoncentrowania uwagi na rzeczywistym
zagrożeniu.
- - O co chodzi?
- - Dowódcy D'Hayn i D'Issial meldują o przer...
D'Shay uciszył go ruchem dłoni. Zerknął w kierunku Bramy, która wróciła na
miejsce
i wyglądała równie solidnie jak wcześniej.
- Powiedz swoim oficerom, że powinni zajmować się atakiem na warownię wroga, a
nie Bramą...
Urwał, bo z niedowierzania odjęło mu mowę. Adiutant odwrócił się i wytrzeszczył
oczy. Wyglądał w tej chwili jak żaba.
Brama znów zniknęła. Jakimś sposobem D'Shay wiedział, że tym razem na dobre.
"Co ten głupiec wyczynia?" Czyżby ich zdradził? D'Shay opuścił powieki. Nie,
wielmożny
Petrac nie zdradził wilczych najeźdźców. Wielmożny Petrac nie żył. Tyle potrafił
się
dowiedzieć, ale...
Otworzył oczy i skiął adiutanta tylko dlatego, że był pod ręką. "Znowu ten
Gryf!"
Ziemia zadrżała w następstwie jakiegoś rozpaczliwego ataku obrońców i D'Shay
niemal stracił równowagę. I tylko pielęgnowana przez lata podejrzliwość
sprawiła, że
odwrócił się w porę, by zobaczyć dwóch dozorców skupiających na nim moc swoich
talizmanów. Niemal przytłoczyło go niedowierzanie. To byli jego dozorcy, ich
lojalność kupił
za obietnicę uwolnienia spod władzy D'Raka i bogactwa. Najwyraźniej obietnice
nie zawsze
wystarczały. Ledwo zdążył odbić ich zaklęcie.
- Zabić ich! - wrzasnął do nikogo w szczególności. Adiutant wyciągnął miecz, a w
następnej chwili z wrzaskiem przemienił się w wysuszoną łupinę. Zabójcy na niego
skierowali swoje zaklęcie, co stało się przyczyną ich zguby. Ożywieni słudzy
D'Shaya
wkroczyli do akcji. Czary tego rodzaju nieskuteczne były przeciwko czemuś, co
nie do końca
było ciałem. Jeden z dozorców zginął na miejscu, gdy strażnik rozbił na miazgę
jego hełm i
głowę. Drugi zabójca nie czekał na rozwój wydarzeń. Odwrócił się i wziął nogi za
pas.
Strażnicy ruszyli w pościg. Inni dozorcy, pochłonięci bitwą, niczego nie
zauważyli.
D'Shay stracił czucie w prawej ręce. Podniósł ją szybko i obejrzał. Szara i
drżąca, była
prawie bezużyteczna. Z początku myślał, że jednak trafił go czar zamachowców,
lecz po
chwili dotarło do niego, iż problem jest dużo gorszy. Nawet krótki pobyt w tej
krainie
odzierał go z sił. Umierał i za parę godzin spotka go nieuchronny koniec, jeśli
nie wykorzysta
swojego więźnia jako ostatniej deski ratunku. Tutaj, w tej przeklętej Krainie
Snów, to będzie
trudny proces, ale wiedział, że musi zmobilizować potrzebną siłę woli. Jeśli
tego nie uczyni,
padnie trupem, a do tego nie mógł dopuścić - nie może umrzeć, nie zabierając z
sobą Gryfa do
towarzystwa.
Zawrócił do namiotu. Czas odgrywał kluczową rolę. Nowe ciało wypali się szybciej
niż sobie tego życzył, ale, z drugiej strony, niedługo znajdzie innego
odpowiedniego
"ochotnika". Najważniejsza była kontynuacja istnienia.
Więzień, życie D'Shaya, zniknął bez śladu. Nie zostały nawet kajdany. Został
uprowadzony podczas zajścia z niedoszłymi skrytobójcami.
D'Shay poczuł, że ogarnia go panika.
"Przekroczyłem granice możliwości. Mój umysł spowija mgła! To nie powinno mieć
miejsca!"
Musiał natychmiast opuścić Krainę Snów. Sirvak Dragoth straciło znaczenie.
Niszczyciel stracił znaczenie. Nawet Gryf - na razie.
- Tzee...
D'Shay odsunął się od namiotu. Tzee? Oczywiście!
- - Potrzebuję was! Objawcie się!
- - Tzee... czas umierania... czas umierania...
Tzee jeszcze się nie pokazały, ale ich chrapliwy szept tłukł się echem w jego
głowie.
Czas umierania? Wiedziały?
- - Tzee... czas umierania... cieszymy się...
- - Co? - D'Shay potrząsnął pies'ciami w powietrzu, grożąc niewidzialnym Tzee. -
Objawcie się, bo dopilnuję, żebyście...
- - Tzee... czas umrzeć...
Po ostatnim słownie rozbrzmiał cichy, obłąkańczy śmiech niezliczonych istnień.
D'Shay zrozumiał, że Tzee odchodzą. Wpadł w rozpacz.
- - Wracajcie! Mogę warn dać więcej mocy!
- - Tzee... za mało...
Wtedy zrozumiał. To Tzee wykradły jego więźnia. Tzee, które zyskały moc od
wielmożnego Petraca, od D'Raka i od niego. Tzee, na które nikt tak naprawdę nie
zwracał
uwagi, zagrały ostatnią kartą.
D'Shay wbił oczy w bezwładną rękę. Tzee były głupie, jeśli wierzyły, że jest
skończony. Jeszcze nie. Nie, gdy Gryf nadal cieszył się życiem.
- Wielmożny panie!
Odwrócił się z myślą, by zabić, gdyż stał przed nim dozorca. Ten jednakże padł
na
kolana i powiedział:
- Obrona słabnie. Jeszcze parę minut, a Sirvak Dragoth ulegnie. D'Shay schował
rękę
za plecy.
- W ciągu pół godziny chcę mieć Mistrzów Opiekunów u swoich stóp. Żywych. Jeśli
któryś z nich zginie, zabiję wszystkich w odpowiedzialnym oddziale. Nawet
dozorców.
Gdy Aramita odszedł, powrócili słudzy D'Shaya. Ich rękawice ociekały krwią.
Podeszli do niego i zatrzymali się, czekając na nowe rozkazy. Mistrz wilczy
najeźdźca
poczuł, że wracają mu siły. Dopóki byli w pobliżu, proces rozkładu przebiegał
dużo wolniej.
Jeszcze parę godzin, teraz bezcennych. Parę godzin było wszystkim, czego
potrzebował. Już
wcześniej zaglądał śmierci w oczy - i śmiał się z niej.
Jak teraz.
- - Przykro mi - powiedziała Troia, podając mu wodę. - To wszystko, co mogę
zrobić.
- - Pomoże. - Gryf złapał kubek w sprawną rękę, zmuszając się do zignorowania
igieł bólu, które kłuły go w bark. Z drugiej, złamanej ręki był niewielki
pożytek. Troia
owinęła ją pasem materiału ze spódniczki. Nic więcej nie mogła zrobić. Jeśli
Gryf odzyska
siły, sam się uzdrowi. Na szczęście mógł chodzić, choć bieganie zdecydowanie
było
wykluczone. Z pomocą kobiety-kota przeniósł się w bardziej bezpieczne miejsce.
Nie chciał
zostawiać Morgisa, lecz nie mógłby przeciągnąć tylu ton bezwładnych mięśni i
kości. Dobrze,
że w pobliżu nie było Aramitów. Założyli, że smok nie żyje, co zresztą stawało
się coraz
bliższe prawdzie. Morgis został poważnie ranny, a Gryf miał szczęście, że kolos
złagodził
jego lądowanie.
- - W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego chciał zabić mnie osobiście. To był
nieroztropny pomysł.
Troia próbowała ukryć rozpacz, jaką nadal odczuwała. Robiła to bez większego
powodzenia, ale lwioptak udawał, że nic nie zauważa.
- Znałam... myślałam, że go znam. Uważał, że zadanie ci śmierci jest konieczne,
ale
nie mógł go zlecić nikomu innemu. Musiał zrobić to sam. Własną ręką. Myślę, że
chciał, by
brzemię winy spadło wyłącznie na niego.
- Gdybyś nie przyszła...
Delikatnie pogładził jej dłoń. Cofnęła rękę, a na jej twarzy odmalowało się
poczucie
winy.
- Kiedy wezwałeś do siebie Bramę, to zakłóciło jego koncentrację tak bardzo, że
przestał działać czar, który nie pozwalał mi się obudzić. Nie ustąpił
całkowicie, ale na tyle, że
mogłam go zwalczyć. Potem... Potem poszłam za nim. Byłam tam, gdy łamał ci rękę.
Nawet
wtedy nie wierzyłam, że posunie się dalej. Myślałam, że weźmie cię do niewoli, a
wówczas
mogłabym cię uwolnić. Zrozumiałam, co się dzieje, gdy podniósł laskę, gdy
zobaczyłam, co
zrobił z jej czubkiem. - Zakryła twarz. - Tak mi przykro! On mógł cię zabić!
Gryf oderwał jej ręce od twarzy, po jednej na raz.
- - Uratowałaś mi życie. Tylko to się liczy. Potrafię zrozumieć, co czujesz.
- - Nigdy tego nie zapomnę. - Mimo wszystko zdobyła się na uśmiech, choć
przelotny.
Zadecydował, że czas zmienić temat.
- - Musimy dostać się do Sirvak Dragoth. To ogromnie ważne.
- - Cytadela jest oblężona. Ja nie jestem ranna. Mogę walczyć. Ty powinieneś tu
zostać. - Jej oczy, zaczerwienione od płaczu, wyrażały zatroskanie. Troia bardzo
chciała
wynagrodzić mu to, do czego niemal dopuściła. - Sprowadzę pomoc.
- - Pójdziesz sama i wilczy najeźdźcy cię zabiją.
- - Trochę znam się na magii, służącej głównie do wzmacniania w walce. Wiesz, że
jako opiekunka mam pewne wrodzone zdolności. Śmierć kilku żołnierzy tylko
zaostrzy mi
apetyt. - Troia uśmiechnęła się, pokazując ostre ząbki.
Gryf nawet nie udawał, że bierze jej optymizm za dobrą monetę.
- - Wielu, wielu żołnierzy i mnóstwo dozorców. Myślisz, że poradzisz sobie z
dozorcą?
- - Na pewno nie dam się złapać.
- To nie to samo. - Potrząsnął głową i spróbował wstać. - Muszę coś zrobić z
Morgisem. Nie mogę go tu zostawić. Nawet teraz coś może mu się stać. Nigdy
wcześniej nie
porzuciłem towarzysza w potrzebie i nie mam zamiaru robić tego teraz. - Gryf
próbował nie
myśleć o Jerilonie Dane. Co prawda Dane nie do końca był towarzyszem i było
prawie
pewne, że zginął, lecz targały nim wątpliwości.
Popatrzyła na niego z miną, jaką zwykle rezerwuje się dla wariatów.
- - Ledwie chodzisz. Jak myślisz, co możesz zrobić? Zostaw to mnie. Prześlizgnę
się
obok nich i dostanę do cytadeli. Haggerth...
- - Ma pełne ręce roboty! - Gryf za mocno wsparł się na ręce i ból przeszył jego
ciało. - Gdybym tylko mógł się skupić! Może sprowadziłbym tu Bramę! Gdzie ona
jest teraz?
Troia wzruszyła ramionami. W dobiegających z daleka odgłosach bitwy zabrzmiał
nowy ton. Odsunęła się od Gryfa, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Bała się
okropnie, że gdy
spojrzy nad grzbietem wzgórza, zobaczy Sirvak Dragoth w ruinie i wilczych
najeźdźców
walczących o łupy niczym padlinożercy o martwego jelenia.
Twierdza jeszcze nie padła, ale było jasne, że nie utrzyma się długo. Nawet
odcięci od
domu, zabłąkani w innej rzeczywistości Aramici walczyli z tą samą co zawsze
obsesyjną
determinacją. Kraina Snów wkrótce się podda, nie mając poza Sirvak Dragoth
innego
zorganizowanego punktu oporu.
A ona widzi to wszystko...
Zaraz, zaraz. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nic nie przesłaniało jej widoku.
- Co jest? Co się dzieje? - Z tonu głosu poznała, że Gryf spodziewa się
najgorszego.
Ale czy mógł spodziewać się tego, co widziała, a raczej czego nie widziała?
Troia wróciła, zakłopotana i pełna obaw.
- - Gryfie, twój przyjaciel zniknął.
- - Przyjaciel? Morgis? Zniknął? - Po paru sekundach zrozumiał, o co jej chodzi.
-
Zniknął?Cały smok? Nieprzytomny i ranny! Ale dlaczego mieliby... - Urwał, a
potem blask,
którego nie było od jakiegoś czasu, zajaśniał w jego oczach.
- - Co dlaczego? Czy zabrały go psy Niszczyciela? - dopytywała się Troia. -
Trzeba
by kilu dozorców albo setek żołnierzy!
- - Wątpię, czy oni go zabrali. Myślę, że to ktoś inny. Poprawka: wiem, że
zabrał go
ktoś inny. - Jego oczy zwęziły się, gdy wbił je w coś za jej plecami.
Troia odwróciła się ostrożnie - i kolana się pod nią ugięły na widok trzech
identycznych, znajomych postaci.
- Nieludzie! - zawołała z radością. Gryf pokiwał głową.
- Morgis i ja nazwaliśmy ich Beztwarzymi, ale niezależnie od nazwy i wyglądu, w
tej
chwili są bardzo mile widziani.
Miał nadzieję, że nie pożałuje tych słów w przyszłości, jeśli będzie jakaś
przyszłość.
Obszerne szaty kołysały się lekko, gdy trzy istoty płynnie, jakby unosząc się w
powietrzu, sunęły w ich stronę. Kiedy znalazły się na wyciągnięcie ręki,
zatrzymały się i ta w
środku podniosła rękę na wysokość głowy, wnętrzem dłoni przed siebie. Gryf
popatrzył na
Troię, ale kobieta-kot nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć. Lwioptak z wahaniem
podniósł
rękę w podobnym geście. Nieludzie jednocześnie pokiwali głowami, ale sprawiali
wrażenie
rozczarowanych, jakby liczyli na coś więcej.
Cokolwiek to mogło być, nie było dość ważne, żeby powstrzymać ich przed
wykonaniem zadania. Jak tamci w zaułku - czy w tej grupie był któryś z nich? -
razem
podnieśli ręce.
W pobliżu zmaterializowała się Brama z szeroko otwartymi skrzydłami.
Dwie dziwne istoty pomogły Gryfowi stanąć na nogi. Już czuł się dużo lepiej.
Podejrzewał, że Beztwarzy robili coś więcej niż tylko pomagali mu iść. Z rosnącą
nadzieją
pozwolił podprowadzić się do imponujących wrót. Troia i trzeci nieczłowiek
ciągnęli za nimi.
Radość szybko wygasła, gdy znalazł się w głównej sali Sirvak Dragoth.
Sala stanowiła żałosny widok. Marmurowe rzeźby i inne przedmioty zostały
potłuczone, ze ścian i z sufitu sypały się kawałki zaprawy i kamienie. W
podłodze widniały
szczeliny, jedna szeroka na stopę. W powietrzu unosił się pył. Było tu może z
tuzin osób, nie
licząc przybyłych. Gryf zobaczył Mrina/Amrina i dwie kobiety. Jedną,
niewiarygodnie
wysoką i piękną, otulało coś, co wyglądało jak długi czerwony całun. Druga była
średniego
wzrostu, z niewinną twarzą dziecka, odziana w strój z przędzy, na której wzrok
nie chciał się
skupić.
Mistrz Opiekun zwany Geasem siedział w kącie i grał na flecie ponurą melodię.
Haggerth zajmował miejsce na podium, rozmawiając z dwoma istotami podobnymi do
mieszkańców wioski z byłych włości Petraca.
Zawoalowany strażnik podniósł głowę.
- - Gryf! Cieszę się, że cię widzę, choć pora nie może być gorsza!
- - A zatem przegrywacie. - Gryf niemal zapomniał o swoich ranach, kuśtykając w
stronę Mistrza Opiekuna.
Haggerth odprawił dwoje ludzi z którymi prowadził rozmowy, podniósł się i
pospieszył mu na spotkanie.
- - Jesteś poważnie ranny?
- - Przeżyję. Masz Morgisa?
- - Odpoczywa. Ktoś się nim zajął, gdy tylko nieludzie go przynieśli.
- - Całego smoka?
- - Smoka? Nie, wyglądał jak zawsze, choć był poturbowany. Skoro mowa o
obrażeniach, pozwól...
Mistrz Opiekun obejrzał rany Gryfa, zwłaszcza rękę. Przesuwając palce, podjął:
- Wiem, co zaszło między tobą a Petrakiem. Trudno uwierzyć...
- - Troia musiała go zabić, żeby uratować mi życie. Welon ukrywał emocje
Haggertha.
- - Porozmawiam z nią później, jeśli będzie to możliwe.
- - Co się dzieje? Opiekun westchnął.
- Podczas gdy żołnierze walczą z nami wręcz, dozorcy mocą atakują nasze mury i
umysły. Razem stanowią kolosalną siłę. Nie dalej jak minutę temu niemal
utraciliśmy
kontrolę. Prawdę mówiąc, wątpię, czy utrzymamy się jeszcze godzinę.
Przez cały czas Mistrz Opiekun opatrywał mentalnie fizyczne rany zadane
lwioptakowi przez jego dawnego towarzysza. Ból w złamanym nadgarstku przestał
doskwierać. Gryf na próbę zgiął palce. Haggerth uleczył złamaną rękę. Palce
nawet nie były
zesztywniałe.
- - Dziękuję, Haggercie. Poważnie tak myślisz?
- - Tak, ale nie mów Troi i innym. Jeszcze nie. Myślałem trochę o zdradzie
wielmożnego Petraca.
- - I? - W gruncie rzeczy lwioptak nie był ciekaw odpowiedzi. Co nowego mógł
usłyszeć? Czego mógłby się nauczyć? Śmierć ludzi, którzy zginęli i jeszcze zginą
z powodu
zdrady Woli Lasu była wystarczająco trudną lekcją.
- - Porozmawiam z tobą później. Jeśli chcesz zobaczyć Morgisa, jest w sali
niedaleko stąd. Leżą tam ranni, których przynieśli ich towarzysze lub nieludzie.
Gryf zerknął na jedną z pozbawionych twarzy istot.
- Zakładam, że stoją po naszej stronie. Haggerth zaśmiał się gorzko.
- Nie bierz niczego za pewnik. Wiem, że pomagają również naszym wrogom. Nie
sądzę, byśmy kiedykolwiek zdołali ich zrozumieć.
Gryf podziękował Haggerthowi i obiecał, że powróci na pierwszy znak kłopotów.
Wydawało się, że zawoalowany mężczyzna ledwie go słucha. Lwioptak patrzył na
niego z
rosnącym niepokojem. Haggerth zawsze sprawiał wrażenie najbardziej rozsądnego i
opanowanego Mistrza Opiekuna. Jeśli on utracił nadzieję... Gryf wolał nie
kończyć tej myśli.
Podeszła do niego Troia. On spojrzał ponad jej ramieniem na Beztwarzych, którzy
jak
gdyby przypatrywali mu się z wielkim zainteresowaniem - choć równie dobrze mogło
to być
rozbawienie albo odraza. Możliwe, że po prostu przypisywał im własne odczucia.
Ich puste
oblicza były nieprzeniknione.
- Mistrz Haggerth jest chyba zmartwiony - zaczęła Troia. - Poznaję po jego
wyglądzie.
Nie sądzę, by odpoczywał, i to od dłuższego czasu.
- - To nie powód do zmartwienia. Jeśli zaśnie, może się już nie obudzić. - Gryf
zmienił temat. - Morgis jest tutaj. Muszę się z nim zobaczyć.
- - Pomogę ci. - Objęła go ramieniem i pozwoliła, by zarzucił jej rękę na szyję.
Nie
wspomniał, że dzięki mocom Haggertha może chodzić o własnych siłach. Dotyk jej
ciała był
taki przyjemny, a ostatnio niewiele rzeczy sprawiało mu przyjemność.
Sirvak Dragoth zadygotało. Gryf odwrócił się i poszukał wzrokiem Haggertha.
Mistrza Opiekuna nie było w komnacie. Troia pociągnęła go w bok, gdy drobni
ludzie, z
którymi wcześniej rozmawiał Haggerth, przemknęli obok nich z ręcznikami i z
wodą.
Spieszyli do Mistrzów Opiekunów, którzy, za wyjątkiem Geasa, podejmowali
rozpaczliwe
wysiłki w obronie twierdzy.
Gryfa przepełniło poczucie pilności.
- Zabierz mniedoMorgisa.Nie wiadomajak długo to miejsce wytrzyma.
Wypadli na zasłany gruzem korytarz. Część jednej ściany zwaliła się,
przygniatając
jakiegoś nieszczęśnika. Wystarczyło jedno spojrzenie na pokaleczone ciało.
Ofierze nie
można było pomóc. Troia zaklęła i wysunęła pazury, wbijając je w bok Gryfa. On
jednak nic
nie powiedział.
Sala, w której przebywali ranni, była prawie tak wielka, jak centralna komnata.
Meble,
jeśli tylko nie były przydatne, spiętrzono w jednym kącie. Większą część
przestrzeni
zajmowali ranni. Gryf ze zdziwieniem skonstatował, że nie jest ich tak wielu,
jak się
spodziewał.
Natychmiast wyprowadziła go z błędu.
- Większość tych z drobnymi obrażeniami nadal walczy. Mamy też paru leśnych
uzdrawiaczy. Ci, którym nie można pomóc, zostają na polu walki.
Nawet dla byłego najemnika zabrzmiało to nieludzko, ałe Gryf wiedział, że ci
ludzie
żyli bliżej natury niż on. Nie wątpił, że obrońcy, podobnie jak niektóre elfy i
gnomy, woleli
umierać na łonie przyrody niż w zatłoczonym pomieszczeniu i do ostatniej chwili
wdychać
woń kwiatów, a nie śmierci.
- Tam jest Morgis. - Troia wyciągnęła rękę. Smok leżał na kocu z prowizoryczną
poduszką pod głową. Widok postaci w ciężkiej zbroi, na pozór nie draśniętej,
otoczonej przez
ciężko ranne różnorakie istoty sprawiał niesamowite, absurdalnie wrażenie. A
jednak Gryf
wiedział, że Morgisa nie byłoby tutaj, gdyby mógł się ruszać. Jego imponująca
powierzchowność skrywała fakt, że cierpiał srodze z powodu obrażeń wewnętrznych.
Wolontariusze przemykali między rannymi, udzielając im wszelkiej możliwej
pomocy. W całej sali było może dwóch uzdrawiaczy, desperacko próbujących uporać
się z
napływem rannych. Gryf znał podobne obrazy z przeszłości. Jego oczy wędrowały po
okaleczonych ciałach, gdy wraz z Troią zbliżał się do Morgisa. Połamane
kończyny, rany od
miecza i strzał, wstrząsy, krwotoki...
Gryf zamarł.
Wierzył, choć nie dzielił się z nikim tym przekonaniem, że niezależnie od mocy
czuwających nad cesarstwem smoków i wszystkimi innymi częściami świata, ktoś
aranżuje
nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Ludzie pojawiali się ni stąd, ni zowąd,
wydarzenia
niespodziewanie zmieniały swój bieg - jak gdyby jakaś wielka ręka manipulowała
wszystkimi
i wszystkim. Za każdym razem, gdy już dochodził do wniosku, że wie, kim są ci
enigmatyczni animatorzy, okazywało się, iż oni również sączyimis marionetkami.
Gotów był
niemal uwierzyć - jak jakoby miał wierzyć Niszczyciel - że to wszystko jest
swego rodzaju
grą.
- O co chodzi?
Jeśli to była gra, to doszedł nowy pion. Gryf odsunął się od Troi i przykucnął
przy
postaci, która bez chwili przerwy kołysała się w przód i w tył. Był to
mężczyzna, wojownik,
którego poznał mimo kudłatej brody i niezwyczajnie bladej skóry. Poznał go, ale
przecież
człowiek ten zginął, zabity przez D'Shaya przed ich ostatnim spotkaniem w
Penacles. Był
kapitanem straży w jego pałacu.
- Freynard? Allyn? Kapitan Freynard?
Mizerna, trupio blada twarz ukazała się w pełni, gdy mężczyzna przestał się
kołysać i
podniósł głowę. Oczy, które dotychczas patrzyły w przestrzeń, skupiły się na
byłym
monarsze. Spierzchnięte, spękane usta otworzyły się i udręczony żołnierz
wyszeptał:
- Na twoje usługi, wasza wysokość. Zawsze... zawsze do usług.
Przez krótką chwilę Gryf był gotów przysiąc, że słyszy śmiech D'Shaya.
XIX
Fizyczna forma nadal była dla Tzee czymś nowym i po pewnym czasie okazała się
irytująca. Jednakże była konieczna, gdyż śmiertelne stworzenia, które zwały się
wilczymi
najeźdźcami, nigdy nie przyjęłyby rozkazów od nich jako takich - przynajmniej
nie
świadomie. Tzee mogły zmienić to później, kiedy ich władza zostanie ugruntowana,
a
Niszczyciel da im moc, jakiej potrzebowały, żeby w pełni uwolnić się od
ograniczeń Krainy
Snów. Wyrwanie się z więzów, za sprawą których stanowiły część tego mglistego
regionu i
które uniemożliwiały im rozprzestrzenienie się po całym świecie - na przykład po
Smoczych
Królestwach - było nadrzędnym celem Tzee od niezliczonych stuleci.
- Tzee... - Wyszeptało bezmyślnie ciało. Niszczyciel to odmieni, były pewne.
Kiedy
prawdziwy pan Aramitów zrozumie, co uczyniły, wynagrodzi ich starania.
Ciało potknęło się w ciemności, gdy z pomocą nie-ludzkich zmysłów szukały
właściwej ścieżki. Tutaj nawet dla nich było ciemno, choć mrok rozpraszało nieco
światła.
Tzee nie mogły tego zrozumieć, co trocheje przestraszyło. Tak, Niszczyciel
obdarzy je mocą.
One w zamian dadzą mu Krainę Snów i Gryfa. Chciały Gryfa dla siebie, ale wyżej
ceniły wolność. Gryf niegdyś złamał ich potęgę, dawno temu, tuż przed
kataklizmem, jaki
Niszczyciel zesłał na ludzkie miasto Qual...
- Tej nazwy nie wolno wymieniać ani na głos, ani nawet w myśli! - Po gniewnej
deklaracji nastąpiło dzikie warknięcie, jakby jakiejś potężnej bestii czającej
się gdzieś w
ciemności.
Ciało D'Raka potknęło się na czymś, co, jak Tzee wiedziały, było ludzkimi
szczątkami. Sprawiły, że głowa obróciła się ku istocie, którą teraz wyczuwały.
Coś wielkiego
przysunęło się bliżej i oczy D'Raka przez chwilę widziały inną parę oczu,
dzikich i
bezlitosnych. Same Tzee nic nie dostrzegły, ale nie mogły kwestionować wrażeń
ciała.
- Tzee, małe Tzee, przyszłyście prosić boga o łaską?
Z szacunku dla wielkiej mocy, Tzee wykorzystały ludzkie usta i głos. W ten
sposób
pokazywały, że ogromnie się starają.
- - Największy. - Głos brzmiał niewyraźnie. Przez pewien czas panowały nad
ciałem
w sposób niemalże mistrzowski. Teraz jednak funkcjonowało ono nie tak, jak
powinno.
- - Wasza nowa forma potrzebuje odpoczynku, małe Tzee. Ludzie musza, spać, a
macie teraz ludzkie ciało.
A więc o to chodziło.
- - O największy - podjęły Tzee - staramy się... Tzee... pokazać ci się z
najlepszej
strony. Pokazaliśmy naszą przebiegłość. Pokazaliśmy naszą moc. Pokazaliśmy, że
potrzebujesz... Tzee... tylko nas, by osiągnąć swój cel. Możemy ci zaoferować...
- - Krainą Snów i Gryfa. Wiem, małe Tzee. Czyż nie jestem Niszczycielem? Czyż
nie
jestem bogiem? Wygram tą grą, małe Tzee.
- - Nie wiemy nic o grze, o Wielki, ale... Tzee... - Tzee stawały się coraz
bardziej
nerwowe - pragniemy ci służyć... Tzee... Chcemy w zamian tylko jednej rzeczy...
- Mocy. Znam was dobrze. Pragniecie mocy, małe Tzee. Zrozumienie je podnieciło.
Ciało D'Raka zadrżało, gdy na krótką chwilę straciły panowanie nad pewnymi
funkcjami.
Zdając sobie sprawę, że wywierają niekorzystne wrażenie, Tzee narzuciły sobie
spokój.
- - Tak... Tzee... mocy.
- - Odsłonią przed wami moc.
Coś poruszyło się w ciemności i przez chwilę Tzee bały się, że nadchodzi sam
Niszczyciel. Po części miały rację. Choć w niesamowitym świetle ukazała się
ludzka postać,
nie było w niej umysłu ani nawet życia. Tzee to wiedziały. Niszczyciela
fascynowały martwe
ciała i niekiedy używał ich jako rąk. Tzee nie lubiły martwych. Nie miały takich
cudownych
zdolności jak wilczy pan. Umiały tylko owładnąć żyjącymi i spychać ich umysły w
jakąś
daleką pustkę, której same nie rozumiały. Po prostu to robiły.
Ten od niedawna był martwy. Znały skądś jego twarz, lecz to nie miało znaczenia.
Ważne było coś, co trup trzymał tak, jak stworzenia z krwi i kości często
trzymają swoje
młode. Duże, prawdopodobnie owalne, zakryte materiałem. Promieniowało mocą tak
wielką,
że natychmiast wzbudziło pożądliwość Tzee. Ożywiony niewolnik zachowywał się
tak, jakby
chciał podarować im ten tajemniczy przedmiot. Tzee spojrzały w miejsce, gdzie
być może
czekał Niszczyciel.
- Zobaczcie, có to takiego. Niemal jakby zostało stworzone dokładnie dla was,
małe
Tzee.
Nie mogły się powstrzymać. Niecierpliwość wzięła górę nad rozwagą. Tzee
podniosły
rękę i zdarły tkaninę z przedmiotu.
- - Moc! Zbyt wiele... Tzee!... mocy! - Zdjęte paniką, zapomniały o mówieniu
ustami
skradzionego ciała.
- - To tylko moc, która wraca na właściwe jej miejsce, małe Tzee! Miejsce, do
którego rościcie sobie prawo! Myślałyście, że bądę się zadawać z czymś
spłodzonym w
Krainie Snów? Z czymś, co zamierzałem wyeliminować, gdy tylko przestanie być
przydatne?
Z "podarunku" płynęły fale mocy. Tzee straciły kontrolę nad ciałem, najpierw
chłonąc
tę potęgę, a po chwili walcząc, żeby ich nie przytłoczyła.
Tzee osiągnęły granice możliwości. Ich esencja, ich... obecność, z braku
lepszego
słowa, zaczynała się rozpadać. Zbiorowy umysł rozszczepiał się, przemieniając w
liczne
słabsze, mniej spójne myśli. Ostatkiem sił największa pozostała kolonia
mglistego
wielokrotnego bytu wyrwała się z ciała i zostawiła mniejsze oderwane fragmenty
własnemu
losowi.
- Oszukane... Tzee... oszukane... oszukane... - szeptały szaleńczo, uciekając z
legowiska Niszczyciela.
Ciało starszego dozorcy zachwiało się, ręka sięgnęła w górę, by niepewnie
dotknąć
twarzy. Głos nie był silniejszy od szeptu.
- Odeszły! Przeklęte paskudztwa odeszły!
- Znów jesteś panem siebie. Pamiętaj, kto cię uratował. D'Rak runął na kolana i
wzniósł pobladłą twarz. Jego ton zdradzał niewysłowioną ulgę.
- - Panie, dzięki ci!
- - Podziękuj mi wierną służbą.
Starszy dozorca zerknął na przedmiot, który przyczynił się do jego ratunku.
Kryształowa głowa, którą stworzył i którą trzymał teraz R'Dane - lecz przecież
R'Dane...
- - R'Dane został uratowany przez tych z Krainy Snów, ale nierozsądnie powrócił
tu
z Gryfem! Zginął w czasie ucieczki odmieńca, próbując rozpracować twoją cenną
zabawkę!
- - A zatem to... - D'Rak urwał, rozumiejąc, że być może właśnie się zdradził.
- - Tak... powiedz to. Powiedz, co chciałeś zrobić z tą zabawką!
- - Chciałem... żyć wiecznie. Jak D'Shay. Chciałem być nieśmiertelny! - rzucił
wyzywająco. Nie miał nic do stracenia. - Kryształ miał zachować moją esencję!
- - Chciałeś być nieśmiertelny... jak D'Shay...
- - Tak. - Czy wielki Niszczyciel bawił się z nim? Czy uwolnił go od Tzee tylko
po
to, by wykonać na nim wyrok? D'Rak urodził się w czasach, gdy Qualard był
jeszcze stolicą,
i wiedział, że czas dobiera mu się do skóry. Stanowisko starszego dozorcy
zapewniało mu
dostęp do mocy, których potrzebował w celu przedłużenia życia, ale nie czyniło
go
nieśmiertelnym. Dlatego zazdrościł D'Shayowi. Gotów był ponieść wszelką ofiarę,
jakiej
wymagało uzyskanie nieśmiertelności. Nie chciał umrzeć, zwłaszcza teraz, gdy
poznał smak
czegoś podobnego do śmierci!
Szyderczy śmiech przetoczył się przez komnatę. Wilczy najeźdźca skulił się.
- Znasz teraz swoje miejsce! Wiesz, że musisz być mi posłuszny! - Niszczyciel
był
rozbawiony jego zachowaniem. - Zrobisz wszystko!
- - Co zrobię, panie?
- - Śmiesz zadawać mi pytania? - Rozległo się krótkie, gniewne warknięcie i
zdawało się, że w mroku mignęły dwa wielkie ślepia.
- - Nie, panie!
- - Teraz lepiej! Chcesz więc być nieśmiertelny jak D'Shay, mój ulubiony pies?
- - Ja...
- - Głupi pomysł, dozorco. Głupi, ponieważ daleki od prawdy, D'Shay nie jest
nieśmiertelny. Już nawet nie jest moim faworytem.
Tym razem D'Rak nic nie powiedział, ale serce zabiło mu szybciej. Czy właściwie
zrozumiał słowa swego pana?
- Zrozumiałeś, Nadchodzi czas, mój wierny biegusie. Kraina Snów, choć odcięła
mnie
od mych dzieci, jeszcze padnie! Sirvak Dragoth jest jej jedyną obroną i zanim
Brama
zniknęła, było jasne, że niedługo nastąpi koniec!
D'Rak przyjął słowa Niszczyciela na wiarę. Przez czas, w jakim rozgrywał się ten
dramat, on był... gdzie indziej.
- - Co z D'Shayem, najjaśniejszy panie?
- - Jeśli żyje, odetnij go od mojej woli - która jest tym, co naprawdę utrzymuje
go
przy życiu - a wkrótce sczeźnie marnie. Jego los nie ma dla mnie znaczenia.
Wypełnił rolą,
jaką mu obmyśliłem. Teraz mam ciebie.
Pierś D'Raka wyprężyła się z dumy.
- - Czego żądasz, panie?
- - Kraina Snów ugnie się przed potęgą moich dzieci, ale jest jeszcze jedno
niebezpieczeństwo...
- - Gryf.
- - Uda się do Qualardu w przekonaniu, że to jedyny sposób na uratowanie
przyjaciół, uratowanie obmierzłej Krainy Snów. Myślę, że już niedługo.
- - Zgromadzę zbrojnych. Strażnica Hitai leży najbliżej Qual... tego miejsca.
Ja...
D'Rak poderwał się i zatoczył w tył, gdy z ciemności dobiegło warczenie, które
mroziło krew w żyłach. Czuł gorący, smrodliwy oddech na twarzy, choć nic nie
widział.
- - Głupcze! Szczeniaku! Nie po to cię uratowałem! Siły zbrojne? Dowie sią o
nich
na długo przed tym, nim go znajdziesz! To stworzenie o wiele lepiej od ciebie
wyznaje sią na
sztuce wojennej! Myślisz, że przybędzie ze swoją armią?
- - W takim... w takim razie niewielką grupę. Dwóch dozorców do utworzenia
trójkąta i pół tuzina doborowych gwardzistów. Nikt więcej.
- - Lepiej, szczeniaku. Tej gry nie wygra sią liczbą, tylko siłą. Gryfbądzie tam
i
oczywiście przywiedzie swojego towarzysza, tego... tego gadziego kundla.
Możliwe, że
również kobietą.
- - I opiekuna, albo może... może nawet jedną z tych istot bez twarzy. - Tak,
D'Rak
już to widział. Jeśli rzeczywiście będzie z nimi opiekun - Mistrz Opiekun -
wówczas
"nakłoni" go do ponownego otwarcia Bramy przed wilczymi najeźdźcami.
- - Lepiej, mój wierny psie gończy! Coraz lepiej! Starszy dozorca ukłonił się,
ponownie pewny siebie.
- - Odejdę teraz, panie, żeby wypełnić twoje rozkazy.
- - Idź! Audiencja skończona.
Starszy dozorca odwrócił się i ruszył ku schodom, gdy usłyszał wołanie. Zamarł,
gdyż
głos R'Dane'a, zmarłego zdrajcy, był ostatnim jaki spodziewał się usłyszeć.
- Jeszcze jedno, mój psie. - Choć głos należał do R'Dane'a, oczy były dzikimi,
czerwonymi ślepiami pana i władcy Aramitów. - Nie spraw mi zawodu, bo
pozazdrościsz
mojej nieruchawej zabawce! - Zmaltretowana twarz R'Dane'a skrzywiła się w
uśmiechu. W
świetle, które nie było światłem, zamajaczyły spękane usta i plamy zaschniętej
krwi.
Ciało upadło na kryształ, który nadal trzymało w ramionach, i rozbiło go o stos
kości.
- Zawiedziesz-¦ a dostaniesz ode mnie swego rodzaju nieśmiertelność. Masz moje
słowo.
D'Rak wlepił oczy w ostatni dodatek do kolekcji Niszczyciela i z trudem
przełknął
ślinę. Odwrócił się i pobrnął po schodach, które okazały się najdłuższymi, jakie
w życiu
pokonywał.
Kiedy wreszcie dotarł na szczyt, puścił się biegiem, jakby od tego zależało jego
życie
- bo zależało.
- Freynard! Bogowie, Freynard! Skąd się tu wziąłeś?
Kapitan Allyn Freynard był twardym, młodym żołnierzem. Zająłby miejsce generała
Toosa jako dowódca armii Penacłes, gdyby przeżył, a raczej gdyby nie został
porwany,
najpewniej przez D'Shaya.
Freynard nerwowo przesuwał wzrok po kątach, jakby się bał, że lada chwila upomną
się o niego porywacze. Czas, jaki spędził jako więzień D'Shaya, trudno było
nazwać
przyjemnym. Spod skołtunionego zarostu wyzierały stare siniaki i blizny. Na
prawym
policzku miał wycięte coś, co przypominało poszarpany pentagram. Inne, mniej
wypracowane
symbole pokrywały jego ręce i szyję. Kiedy się odezwał, z jego usta padła nie
odpowiedź na
pytanie pana, tylko straszliwe wspomnienie.
- Trzymałem się póki mogłem, wasza wysokość. Gdy zobaczyłem, co zrobił z tamtym
człowiekiem, domyśliłem się, że gdy tylko przestanę być potrzebny jako źródło
informacji,
stanę się następną ofiarą tego wampira! Nie chciałem cię zdradzić, wasza
wysokość! Po
prostu to wszystko trwało zbyt długo! Całe miesiące, jak myślę!
W rzeczywistości minęło więcej czasu i Gryf poczuł narastający w nim okropny
wstyd. Nawet nie przypuszczał, że kapitan może żyć. D'Shay wspomniał, że pozbył
się
Freynarda i jeszcze jednego strażnika, i wraz z generałem Toosem po prostu
założyli, że obaj
zostali zamordowani, że padli ofiarą wilczych najeźdźców. Odprawiono stosowną
żałobę, a
potem Gryf zaczął się przygotowywać do podróży za Wschodnie Morza. Freynard stał
się
wspomnieniem.
- To naprawdę jeden z twoich ludzi? - zapytała szeptem Troia. Znając lepiej
Aramitów, wietrzyła podstęp.
Gryf pokiwał głową. Nadal był zawstydzony.
- To kapitan Allyn Freynard. Niczym ostatni głupiec uwierzyłem w słowa D' Shaya,
nie pamiętając, że D'Shay ma wiele języków. Z tego powodu jeden przeszedł
katusze, a
drugiego spotkała śmierć. Nie wiem, który miał większe szczęście.
- Zabrał go tamtej nocy - mówił Freynard. Kapitan podejmował widoczne wysiłki,
żeby nie pogrążyć się z powrotem w otchłani obłędu. - Przeprowadził nas przez
jeden z tych
wielkich portali, o których wspominałeś, wasza wysokość. Nazwałeś je...
nazwałeś...
- - Mrugającymi dziurami. To nieważne, Freynard. Daj sobie spokój.
- - Tak, panie, mrugająca dziura. Nie pamiętam imienia tamtego człowieka, wasza
wysokość, nie pamiętam nawet, czy go znałem. Wiem tylko, że kiedy ten potwór
przyszedł po
niego, przysiągłem, że go zapamiętam! - Kapitan chwycił Gryfa za ramiona. -
Przysiągłem i
nie pamiętam! Patrzeć, jak człowiek traci swoje ja, i nie zapamiętać choćby jego
imienia! To
było... było...
Zbliżyła się do nich niska kobieta podobna z wyglądu do Troi, ale porośnięta
szarym
cętkowanym futrem.
- Jeśli nie przestaniecie go niepokoić, będę zmuszona prosić was o odejście.
Ranni
potrzebują spokoju, a Kraina Snów świadkiem, że z zewnątrz wpada aż nadto
hałasu.
"Z zewnątrz. Bitwa. Ile czasu minęło, od kiedy tu przyszedłem?" - zastanowił się
zaniepokojony Gryf. Złapał Freynarda za ramiona i zmusił go do spojrzenia sobie
w oczy.
- - Allyn, muszę iść. Bitwa jeszcze nie została przegrana. Mam szansę na
uratowanie
Krainy Snów.
- - Bitwa? - To poruszyło strzępem człowieka. - Broń, wielmożny panie! Daj mi
broń, a będę walczyć u twego boku!
- - Nie bądź śmieszny, Freynard. Nie czujesz się dobrze i nie mogę cię prosić o
pomoc, nie po tym, przez co przeszedłeś!
- - Wasza wysokość... - w oczach kapitana zapłonął ogień - z powodu tego, co
mnie
spotkało, proszę o pozwolenie pójścia z tobą. Może przyda ci się moje ramię.
Walczyłem już
w gorszej kondycji i zapewniam, panie, że walka u twego boku wzmocni mi umysł,
zwłaszcza
gdy mój miecz zasmakuje w krwi wilczego najeźdźcy.
Nigdy nie porzucił towarzysza... Gryf zamknął oczy i niechętnie pokiwał głową.
Kiedy otworzył powieki, młody żołnierz uśmiechał się.
- Freynard, musisz wiedzieć, że jeśli za parę minut nie będziesz gotów do
wyjścia,
zostawię cię tutaj.
- Będę czekać... i dziękuję, wasza wysokość! Gryf nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Jeszcze jedno, Allyn. Już nie jestem "waszą wysokością". Zrzekłem się władzy,
ruszając za Wschodnie Morza. Zwij mnie tak, jak czynią to inni - Gryfem.
Freynard potrząsnął głową.
- Będę zwać cię "wielmożnym panem" i "waszą wysokością", panie. Jestem bowiem
pewien, że generał Toos uważa się jedynie za twojego tymczasowego zastępcę i
czeka na twój
powrót, by wraz z nim przekazać ci władzę w Penacles.
Mówienie o powrocie było niewczesne - zwłaszcza kiedy lwioptak nie był pewien,
czy
będzie chciał albo czy będzie mógł wrócić. Poczuł, jak Troia zesztywniała,
słysząc słowa
żołnierza. Chciał z nią porozmawiać, gdy zostaną sami. Na razie...
Wstał i poklepał kapitana po ramieniu.
- - Pożycz od kogoś miecz, to nie powinno być trudne. Pod koniec bitwy więcej
jest
broni niż rąk, które mogłyby ją dzierżyć. Zobacz też, czy nie uda ci się
zgromadzić jakichś
zapasów. Na dzień lub dwa, nie więcej. Czekaj w korytarzu, kiedy skończysz.
Dziesięć minut,
nie dłużej.
- - Tak jest, wasza wysokość! - Freynard zerwał się szybko i zwinnie -
zaskakująco
szybko i zwinnie jak na człowieka, który tak źle wyglądał. Pojawienie się
dawnego pana
rozpaliło w nim ledwo tlącą się iskrę życia. Gryf wiedział, że to przejściowy
zapał. Freynard
osłabnie - miał nadzieję, że do tego stopnia, iż zdoła go powstrzymać od pójścia
do Qualardu.
Nie chciał stać się przyczyną bezsensownej śmierci. W przypadkach takich jak ten
żałował, że
wzbudza tak wielką lojalność w ludziach, którzy pod nim służyli. Nie lubił, gdy
umierali dla
niego.
Podczas gdy Freynard szukał miecza czy jakiejś innej broni, Gryf i Troia
podeszli do
Morgisa. Smok leżał bez ruchu. Nadal wyglądał jak wojownik, którego zwłoki
przybrane
zostały do pogrzebowego rytuału. Tylko cichutki syk i powolne wznoszenie i
opadanie piersi
świadczyły, że jeszcze żyje.
Troia, która nigdy nie zwracała uwagi na wygląd księcia, zacisnęła rękę na
ramieniu
Gryfa. Nawet pogrążony we śnie, bezradny Morgis prezentował się imponująco -
jego widok
mógł posiać lęk nawet w najodważniejszych sercach. Posługacze i uzdrawiacze
musieli
przygotować dla niego dodatkowe miejsce - książę miał co najmniej siedem stóp
wzrostu - ale
to nie wielkość zafascynowała kobietę-kota. Była to jakby z grubsza ciosana,
częściowo
ludzka twarz, którą książę na wpół skrywał pod smoczym hełmem. Hełm, jak
wyjaśnił jej
Gryf, był tak samo częścią jego ciała jak ręka czy stopa. Twarz pokryta była
błękitnawą,
łuskową skórą, ale patrzących niepokoiła przede wszystkim jej niekompletność.
Morgis
praktycznie nie miał nosa, tylko dwie szczeliny pełniące rolę nozdrzy, a za usta
służyło mu
długie pęknięcie, które po otwarciu ujawniało drapieżne zęby. Oczy były wąskie i
Troja
wiedziała, że, otwarte, mają jednolity kolor. Zastanowiła się przelotnie, czy
Morgis ma uszy -
jakoś przecież słyszał.
Gryf rzucił kilka uwag o Smoczych Królestwach, gdy opatrywała mu rany.
Powiedział, że smoki powoli coraz bardziej upodabniają się do ludzi.
Powiedział jej też inne rzeczy o cesarstwie smoków, a ona zastanawiała się, czy
chciałaby je zobaczyć. Ale nie było czasu na takie rozmowy.
Gdy Gryf wyciągnął rękę, żeby obudzić Morgisa, książę otworzył płonące życiem
oczy. Troia sapnęła. Tolerowała jego obecność, ale teraz, widząc go z tak
bliska, nie mogła
wyobrazić sobie całej rasy podobnej do niego. W Krainie Snów nie było stworzeń
podobnych
do smoków.
Byłaby zaskoczona, gdyby wiedziała, że Morgis ma podobne zdanie o Krainie Snów.
Widział tutaj stworzenia i rzeczy, w których istnienie nigdy by nie uwierzył.
- Nic ci nie jest. To dobrze. - Smok mówił rzeczowo, ale w jego głosie brzmiało
wycieńczenie.
- - Jak się miewasz? - Gryf obejrzał go dokładnie, choć wiedział, że najgorsze
obrażenia są wewnętrzne.
- - Nieźle. Uzdrawiacze zrobili, co tylko mogli. Gdy tylko pchnęli moje ciało w
kierunku zdrowienia, przejąłem pałeczkę. Sirvak Dragoth jeszcze się trzyma,
prawda?
Lwioptak pokiwał głową. Nie przypuszczał, że dobre samopoczucie towarzysza
sprawi mu taką przyjemność. Zaczął myśleć o Morgisie jako o przyjacielu. Było to
dla niego
szokiem.
- - Żyją na kredyt. Wygląda to tak, jakby lada moment wilczy najeźdźcy mieli
odnieść ostateczne zwycięstwo. Mają wielku dozorców, co prawda nie dorównujących
D'Rakowi, ale działają wspólnie, jak wówczas, gdy próbowaliśmy dostać się do
Qualardu.
Skoro o tym mowa, myślę, że powinniśmy tam pójść. Teraz.
- - Co takiego jest w Qualardzie? To starożytne, zrujnowane miasto. Świadectwo
gniewu Niszczyciela.
- - W mieście musi być klucz. Aramici już raz próbowali nas podbić i niemal
odnieśli sukces. Poza tym nie mamy innego wyboru. Myślę, że Qualard jest jedynym
miejscem, do którego trzeba się udać, jeśli chcemy uratować Sirvak Dragoth i
Krainę Snów,
nie wspominając o sobie.
Morgis podniósł się do pozycji siedzącej, co przyciągnęło uwagę wielu rannych.
Uśmiechnął się, pokazując zęby, na widok których nawet Troia zadrżała.
- - W takim razie idziemy. Ostatnio trochę tu nudno, a ta mała wycieczka
zapowiada
się interesująco. I może uda mi się nadziać na miecz pewnego starszego dozorcę!
- - Możemy tylko mieć nadzieję...
Cytadela zadrżała w posadach, jak miało to miejsce wcześniej, ale tym razem było
inaczej. Nie przestawała dygotać i wstrząsy - nie można było dłużej nazywać ich
drżeniem -
groziły rozerwaniem jej na części. Niewielka szczelina w podłodze rozwarła się
szeroko,
zmuszając tych, którzy zajmowali się rannymi, do przeniesienia ich w inne
miejsca. Istniała
obawa, że nieprzytomni mogą sturlać siew głąb ziemi.
Haggerth wpadł do sali.
- Zabrać wszystkich do podziemi i wyprowadzić z Sirvak Dragoth!
Ktoś zadał mu jakieś pytanie. Zawoalowany Mistrz Opiekun obrócił się w jego
stronę.
- A jak myślisz? - warknął z irytacją. Haggerth był z natury opanowany, ale
sytuacja
zaczęła go przerastać. - Cytadela pada! Mistrzowie Opiekunowie zostaną tutaj,
żeby opóźnić
wilczych najeźdźców. Pierwsi wrogowie pokonają zewnętrzne mury nie dalej niż za
kwadrans! To wszystko! Spieszcie się, ale, w imię Krainy, nie dajcie się porwać
panice, bo
nikt nie przeżyje!
Cieszył się dużym autorytetem, mieszkańcy bowiem ewakuowali się w mniej więcej
zdyscyplinowany sposób i ci, którzy mogli chodzić, wynosili słabych i
nieprzytomnych.
Mistrz Opiekun przemykał między nimi - co nie było łatwe, gdyż budowla nadal się
trzęsła, a
na środku sali powstała szczelina dość szeroka, by pochłonąć człowieka - aż
dotarł do
czekającej nań trójki.
- Nadal chcesz iść do Qualardu. - To nie było pytanie. Haggerthowi coś chodziło
po
głowie.
Morgis, który zdążył się podnieść, pokiwał głową. Gryf zrobił to samo i rzekł:
- Myślę, że to jedyny sposób na uratowanie Krainy Snów, nawet jeśli Sirvak
Dragoth
wpadnie w ręce wroga.
Zaczęły na nich spadać kawałki sufitu. Haggerth spojrzał w górę.
- Warownia stała zbyt długo. Zaczynałem myśleć, że dotrwa do końca czasu, albo
przynajmniej mnie przeżyje.
- - Czy tego chcesz, Mistrzu Opiekunie? Zawoalowany mężczyzna wziął się w garść.
- - Będziesz potrzebować pomocy w Qualardzie.
- - Chcesz iść ze mną.
- Nie, Gryfie. Moi towarzysze dokonali wyboru. Moje... zdolności... - Haggerth
dotknął woala - są bardziej przydatne na mniejszą odległość. Inni uważali, że
jeden z nas
powinien ci towarzyszyć, bo przecież będziesz potrzebować Bramy. Najwyraźniej
uznali, że
tutaj już nie jestem potrzebny. - Głos Mistrza Opiekuna zaprawiony był odrobiną
goryczy.
Troia potrząsnęła głową.
- Nie niepotrzebny, Mistrzu Haggercie. Nie ty.
Wielka płyta marmuru oderwała się od sufitu. Nie widzieli, gdzie spadła, ale
wrzaski
powiadomiły ich, że zebrała krwawe żniwo. Resztę stropu pokrywały złowróżbne
szczeliny.
- - Rzekłbym - Morgis przekrzyczał zgiełk - że nie pora na dyskusje! Mistrz
Haggerth idzie, tak? Czas, żeby ktoś wezwał Bramę!
- - Ja to zrobię - oznajmił Gryf.
Troia i Haggerth popatrzyli na niego. Kocica z nabożnym szacunkiem zapytała:
- - Potrafisz wezwać Bramę? Umieją to zrobić tylko Mistrzowie Opiekunowie,
nieludzie i kilka istot w rodzaju Tzee, które w rzeczywistości są przedłużeniem
Krainy Snów!
Kiedy uratowałam cię przed Tzee, zrobiłam to, bo nieludzie zgodzili się mi
pomóc!
- - Ja jej nie wzywam. Ja proszę ją o pomoc. - Gryf podniósł ręce i zamknął
oczy, nie
tyle po to, by skontaktować się z Bramą, ile by uciszyć pytania opiekunów.
Czy się pojawi? Ogarnął go przelotny strach, że Brama go nie posłucha, nie
odpowie
nikomu, gdyż opiekunowie, z nim włącznie, nie dopełnili swoich obowiązków.
Strach okazał
się bezpodstawny, poczuł bowiem obecność portalu, żyjącą obecność, jak teraz
wiedział.
Brama była Krainą Snów i zarazem odrębną jednością. Gryf nie umiał powiedzieć,
dlaczego
wobec tego odpowiedziała na ostatnie wezwanie wielmożnego Petraca. Mógł się
tylko
domyślać, że umysł Bramy - czy cokolwiek to było - jest tak inny, tak
niezrozumiały, iż musi
mieć własne koncepcje dotyczące dobra i zła. Może odpowiedziała na wezwanie
Mistrza
Opiekuna, bo to pasowało do jej planu.
Lwioptak otworzył oczy, gdy Brama zmaterializowała się przed nimi. Była wyższa
niż
sala, jednak nie przebijała sufitu. Pomykały po niej te same ciemne stworzenia,
lecz jakby
powolniejsze, jakby chore. Podwoje były otwarte, a jedno skrzydło wisiało
krzywo, jak gdyby
złamały się zawiasy.
Za nimi rozpościerała się sceneria zniszczenia, którą Gryf już wcześniej
widział. Nie
uległa zmianie. W Qualardzie nic się nie zmieniło do dwóch stuleci.
Troia położyła rękę na jego ramieniu.
- - Pamiętaj, co było zeszłym razem.
- - Przebadałem okolicę. Nikogo nie znalazłem.
Byli sami w sali. Wstrząsy, które niedawno ustały, zaczęły się na nowo. Haggerth
zmełł w zębach przekleństwo.
- - To może oznaczać tylko jedno. Opiekunom nie udało się powstrzymać dozorców.
Nasz czas dobiega końca.
- - Wobec tego, co tu jeszcze robimy? - warknął Morgis i nie czekając na
odpowiedź,
skoczył w portal.
Troia popatrzyła na Gryfa. On zaczerpnął powietrza i, rzucając jej ostatnie
spojrzenie,
pospieszył za smokiem. Sufit zaczął się żary wać.
Xx
D'Shay w milczeniu przeczekał pierwsze drżenie, które dla tych w środku szybko
przerodziło się w trzęsienie ziemi. Pogrążony w zadumie, obserwował wyniki pracy
dozorców. Wieża strażnicza już runęła. Żołnierze oblegający mury cytadeli
wznieśli radosny
okrzyk, ale wilczy najeźdźca nie podzielał ich radości. Zapowiedziane
"zwycięstwo w parę
minut" nieznośnie się odwlekało. Szarość rozprzestrzeniła się na całą jego rękę
i pierwsze
znaki pokazały się na nodze. Znaki rozkładu. Znaki, że ciało nie wytrzyma zbyt
długo.
Potrzebował jednego z Mistrzów Opiekunów. Oni umieli posługiwać się Bramą. Oni
albo nieludzie. Ale zmuszenie tych ostatnich do zrobienia czegoś, czego nie
chcieli,
graniczyło z cudem. Z jakiegoś powodu, choć zwykle byli neutralni, teraz
pomagali Gryfowi.
Prawdę mówiąc, nadskakiwali mu od chwili jego przybycia na ten kontynent, stając
się
niema! jawnymi sprzymierzeńcami Krainy Snów.
"Muszą wiedzieć więcej ode mnie - osądził D'Shay. - Co do Qualardu, znają nie
tylko
powierzchowne fakty. Wiedzą coś o pochodzeniu Gryfa i o tym, dlaczego stanowi
takie
zagrożenie dla wielkiego Niszczyciela".
Ale co?
Obecnie podtrzymywali go dwaj słudzy, których z sobą sprowadził. Lepiej
oszczędzać
siły. Zastanowił się, czy nie uwolnić zawartych w nich części Tzee, żeby z
powrotem
utworzyły kolonię, ale możliwe, że wówczas zwróciłyby się przeciwko niemu.
Zważywszy na
jego obecną kondycję, skutki mogłyby okazać się fatalne. Z drugiej strony, będąc
jego
niewolnikami utraciły zdolność przenoszenia się z Krainy Snów do zewnętrznego
świata.
Szczeliny i pęknięcia zatańczyły po murach Sirvak Dragoth. Część gruntu pod
cytadelą już ustąpiła. D'Shay przypuszczał, że jak tak dalej pójdzie, potężna
warownia runie
na głowy jego ludzi zanim zdążą przełamać obronę i pojmać obrońców. Jeśli Sirvak
Dragoth
się zawali, Mistrzowie Opiekunowie najpewniej zginą, co znaczyło, że on też
umrze.
,Jeszcze nie teraz!"
Jeśli nie może mieć opiekunów, będzie miał Gryfa. Nawet gdyby to oznaczało walkę
z
lwioptakiem.
Były więzień, Allyn Freynard, musiał być w twierdzy. Albo został przeniesiony do
zewnętrznego świata przez Tzee. Niezależnie od tego, co się z nim stało, D'Shay
nie mógł go
zlokalizować. Sprawę pogarszał fakt, że bez bezpośredniej więzi z Niszczycielem
jego
zdolności znacznie się zmniejszyły.
Usłyszał czyjś głos, lecz gdy się odwrócił, nikogo nie zobaczył. Rozdrażniony
własnym przewrażliwieniem, rozkazał sługom zaprowadzić się do namiotu. Nie mógł
nic
zrobić, dopóki Sirvak Dragoth nie padnie - "za parę minut".
- - Tzee...
- - Stać - rozkazał. Słudzy znieruchomieli.
- - Tzee...
To one! Słabe, tak, ale wróciły. Dlaczego?
- - Czego chcecie?
- - Tzee... pomóc... pomogą...
D'Shay skrył narastające podniecenie. Jeśli Tzee chętne były mu pomóc, to
dlatego, że
chciały czegoś w zamian. Coś było z nimi nie w porządku. Były bardzo słabe,
chwilami
ledwo je słyszał.
- Tzee... pomogą... moc...
Z początku trudno było zrozumieć, ale wreszcie do niego dotarło. Znowu
potrzebowały mocy. Coś rozbiło Tzee dosłownie na kawałki. Najpewniej miał do
czynienia z
największą ocalałą kolonią. W zamian za moc oferowały swoje usługi.
- - Jeśli chcecie się układać, to muszę was zobaczyć. Pokażcie się! - Odprawił
sługi.
Na razie będzie musiał polegać na własnych siłach. Nie wolno mu okazać słabości.
- - Tzee... trudno...
- - Pokażcie się, bo inaczej zostawię was na pewne rozproszenie! - Zaryzykował.
Jeśli Tzee nie posłuchają, to on się w końcu "rozproszy". Ale musiał wiedzieć,
jak daleko
może się posunąć.
Po chwili jego oczom ukazała się kotłująca, czarna jak noc masa. Z początku była
punkcikiem, który powoli rozrastał się w żywą chmurę energii i materii - jednak
nie tak
wielką, jaką pamiętał.
- - Ha! Potężne Tzee zostały przez kogoś poniżone. Czy był to D'Rak?
- - Tzee... - To wszystko, co miała do powiedzenia chmura, ale D'Shay czuł, że
jego
rywal musiał maczać palce w jej upadku.
- - Gdzie on jest? - Starszy dozorca nie mógł wejść do Krainy Snów. Wielmożny
Petrac nie żył, Tzee mu nie pomagały, a nieludzie...
- - Tzee... Qualard... - Nawet rozbite na fragmenty Tzee były jednością. Większa
istota wiedziała o wszystkim, co słyszały i widziały mniejsze, porzucone
kolonie.
- - Qualard? - Zaskoczenie i zrozumienie w głosie D'Shaya wystarczyło, by chmura
cofnęła się o parę stóp.
Qualard! Wszystko jasne! Gryf podejmie rozpaczliwą próbę uratowania Krainy Snów,
próbę zakończenia swojej misji po tak długim czasie - ale, z drugiej strony, czy
czas miał coś
do rzeczy? To, czego szukał Gryf, nadal tam było, nadal czekało.
- Wracać tutaj! - warknął na Tzee. Chmura ruszyła powoli do przodu. Miał
wrażenie,
że spuszcza niezliczone oczy niczym skarcone dziecko. Znieruchomiała na
wysokości jego
twarzy, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. - Gdzie jest więzień, którego mi
ukradłyście?
Gdzie Freynard?
- - Tzee... nieDragoth... nie... tu...
- - Oddałyście go sojusznikom Gryfa?
- - Tzee...
- - Ale już go tam nie ma?
- - Tzee... nie...
- - W takim razie jest z Gryfem. W Qualardzie.
- - Tzee... nie...
- - Nie pytam was. - Podczas gdy zbesztane Tzee wirowały niecierpliwie, umysł
D'Shaya pracował na najwyższych obrotach. Nie miał czasu, żeby wracać do
Canisargos, a
poza tym wątpił, czy w tej chwili to dobry pomysł. Skoro on był uwięziony w
Krainie Snów,
starszy dozorca najpewniej umocnił swoją pozycję. D'Shay po powrocie mógłby
stwierdzić,
iż jego prywatne komnaty splądrowane zostały przez strażników rywala.
Zmrużył oczy i popatrzył na Tzee. Mglista chmura skurczyła się pod wpływem jego
spojrzenia.
- - Musicie przenieść mnie do Qualardu. Podam wam dokładne miejsce.
- - Tzee... potrzeba... mocy...
D'Shay pokręcił głową. Tak naprawdę nie miał się czym dzielić, ale Tzee nie
musiały
o tym wiedzieć.
- - Po wykonaniu zadania.
- - Tzee...
- - Nikt inny nie będzie się z wami zadawać, a w obecnym stanie nikomu nie
możecie zagrozić. No i jak będzie?
- - Tzee... tak...
Tzee zbiły się w gęstą masę, jakby przygotowując się do poświęcenia części
kolonii.
Nie wzywały Bramy, tylko tworzyły własny portal, coś, na co Kraina Snów
pozwalała tylko
im. Była to jedyna prawdziwa moc, jaką dysponowały Tzee. A jednak, skoro
stanowiły część
Krainy Snów, źródłem ich zdolności musiało być coś, co na początku stworzyło
Bramę.
D'Shay wzruszy! ramionami. Nie czas na zajmowanie się teoriami, które nie miały
bezpośredniego związku z kwestią jego przeżycia. Poczuł, jak Tzee musnęły jego
myśli, ale
tylko po to, by odczytać z nich miejsce przeznaczenia. Teraz musiał tylko
czekać. Parę
sekund.
D'Shay rozejrzał się. Dozorcy nadal pracowali, przełamując ostatnie rozpaczliwe
linie
obrony Mistrzów Opiekunów. Gdyby miał więcej czasu, być może przyprowadziliby mu
jednego... być może. Mając wybór między rozwiązaniem możliwym a prawdopodobnym,
D'Shay zawsze wybierał to drugie.
- Tzee... Brama... szybko...
Migoczący złowieszczo portal zmaterializował się obok jednego z ożywionych
strażników. D'Shay zerknął na Tzee. Wysilały się, żeby podtrzymać portal i
własne istnienie,
i wątpił, czy wytrzymają zbyt długo. Rozkazał sługom przejść na drugą stronę. W
tym czasie
rozejrzał się szybko. Zwycięstwo było pewne i nikt nie zauważy, że brakuje
oficera
dowodzącego - na pewno nie wtedy, gdy oficerem tym był D'Shay, znany ze swoich
ekscentrycznych zwyczajów. Dla Aramitów w tej chwili ważne było tylko
zwycięstwo.
Nawet nie zdawali sobie sprawy, o co naprawdę walczą.
Roześmiał się, choć nieco gorzko, odwrócił się i zniknął w portalu.
Ostatnia osoba, która przeszła przez portal, wywołała poruszenie. Wpadła jak
kamień,
fiknęła koziołka i poderwała się trochę chwiejnie, z krótkim mieczem w rękach.
Morgis też trzymał miecz w pogotowiu i uwinąłby się z przybyszem w mgnieniu oka,
gdyby Gryf nie złapał go za rękę.
- - Nie! Kapitan Freynard jest jednym z moich ludzi! Smok popatrzył na niego z
powątpiewaniem.
- - To twój człowiek? Tutaj?
- - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Wystarczy powiedzieć, że był więźniem D'Shay a.
- - Doprawdy? - Morgis nadal nie był przekonany. - Jak zatem uciekł? Ten D'Shay
nie sprawia wrażenia niedbałego.
Freynard otworzył usta i z powrotem je zamknął. Po paru sekundach ramiona mu
opadły. Pokręcił głową i rzekł powoli:
- - Nie wiem, jak uciekłem, wasza wysokość. Pamiętam tylko ciemną mgłę, a potem
szedłem przez pustkowie, z luźnymi więzami, w pobliżu miejsca zwanego Sirvak
Dragoth.
Zabrali mnie dwaj z tych... z tych bez twarzy...
- - I trafiłeś do warowni - dokończył Gryf. - Wygląda na to, że ktoś chciał cię
porwać, ale nie życzył ci śmierci. Ta ciemna mgła to pewnie Tzee, choć nie
pamiętam, by
kiedykolwiek były takie silne.
- - Ani ja - dodał Haggerth.
- Nadal mu nie ufam - syknął smok. Gryf stracił cierpliwość.
- - A zatem podważasz mój osąd i kwestionujesz lojalność człowieka, który zawsze
gotów był oddać za mnie życie, co nie znaczy, że tego żądałem.
- - I tak bym to zrobił - rzekł cicho Freynard.
- - Miejmy nadzieję, że nie będzie potrzeby. I co, książę Morgisie? Chciałbym
wreszcie zająć się misją.
Smok syknął, ale pokiwał głową.
- Od czego zaczynamy?
Po raz pierwszy dokładnie rozejrzeli się po okolicy.
Qualard był rozległą metropolią z wysokimi wieżami i masywnymi murami. Nawet po
dwóch stuleciach niszczenia przez siły natury - nie wspominając o pierwotnym
trzęsieniu
ziemi (które mogło, ale nie musiało być dziełem Niszczyciela; Gryf był
sceptyczny) - ruiny
Qualardu nadal świadczyły o minionej potędze miasta. Wiele budowli przemieniło
się w
ogromne zwały gruzu. Większość drewnianych elementów spróchniała, ale marmurowe
posadzki i kolumny - te, które niezostały rozbite na kawałki - zachowały się w
doskonałym
stanie. Co dziwne, tu i ówdzie stały jeszcze nienaruszone ściany. Fragmenty
niektórych ulic
nadawały się do przejścia, choć jedna czy dwie kończyły się rozpadlinami. Jedna
część miasta
została wyniesiona co najmniej o dwadzieścia stóp. Tutaj przetrwały nieliczne
budynki. Z
prawej strony wyniesienia zaczynał się wysoki uskok; z budynku stojącego na jego
skraju
pozostał tylko narożnik.
Rozglądali się w milczeniu. Troia położyła mu kres, szepcząc:
- - Ależ to musiał być dzień!
- - To było straszne - mruknął cicho Gryf, i drgnął, gdy uświadomił sobie, co
właśnie
powiedział.
- - Byłeś tu, kiedy to się stało.
Popatrzył na nią. Nie miał nic na potwierdzenie jej słów. Nie napłynęły żadne
wspomnienia poza tym, że był to straszny dzień.
Musieli stać na placu, gdyż w pobliżu nie było ruin. Gryf zatoczył krąg,
próbując
dopasować cienie wspomnień do otoczenia.
- Jeśli się nie mylę, jesteśmy blisko centrum miasta. Zerwał się ostry wiatr,
pędzący z
wyciem wśród ruin dawnej stolicy. Haggerth przytrzymał dolny skraj woala. W
rogach były
pętelki, które zahaczył o druciane koniki na szacie. Kiedy to zrobił, potrząsnął
głową i
mruknął coś niepochlebnego o zaświatach, w jakie wierzył.
Troia nastroszyła futro. Odpowiedź, jakiej udzieliła Mistrzowi Opiekunowi, nie
nadaje
się do powtórzenia, ale dobitnie wyłuszczyła swoje stanowisko.
Zimno doskwierało im tym bardziej, im dłużej stali. Gryf był zadowolony, że
trafili
niedaleko miejsca, w którym chciał się znaleźć. Właściwie nie pamiętał Qualardu,
ale
podejrzewał, że układem przypomina Canisargos - i tak było. Już przed pierwszą
próbą
dotarcia do dawnej stolicy założył, że cel jego poszukiwań znajduje się mniej
więcej w tym
samym miejscu, w którym w obecnej stolicy stoi warownia Mistrza Watahy.
- - Mamy niewiele czasu - zaczął - musimy więc się rozdzielić.
- - To niemądre, nie sądzisz? - syknął Morgis.
- - W każdym innym przypadku. Tym razem nie mamy wyboru. Musimy się
spieszyć. Są trzy możliwe obszary. Troio, Mistrzu Haggercie, jeśli nie macie
zastrzeżeń,
szukajcie tam. - Gryf wskazał względnie równy teren po swojej lewej stronie.
- - Nie chcę cię zostawiać, nie tutaj - sprzeciwiła się Troia.
- Tutaj są tylko ruiny. Nie ma życia, nie ma niebezpieczeństwa. Trzeba tylko
uważać
na tynk osypujący się z resztek murów. - Pokręcił głową, udając beztroskę,
jakiej wcale nie
odczuwał. - Morgis, ty i kapitan Freynard ruszycie na północ, gdzie grunt się
obniżył. Pod
powierzchnią może być jakieś przejście. Jeśli ktoś coś znajdzie, niech wróci
tutaj. W
najgorszym wypadku spotykamy się... - Popatrzył w górę. Słońce nieczęsto
pokazywało się w
tej części imperium. Chmury zasnuwały całe niebo. - Spróbujcie odmierzyć pół
godziny.
Freynard chrząknął.
- - Z całym szacunkiem, wasza wysokość, zaniedbałbym swe obowiązki, gdybym
nie został z tobą.
- - Nie jestem już twoim suzerenem. Nie masz wobec mnie żadnych obowiązków.
- - Wobec tego... - Freynard zdobył się na uśmiech, widoczny nawet w gąszczu
skołtunionej brody - nie możesz mi rozkazać, żebym ci nie towarzyszył.
Morgis położył ciężką rękę na jego ramieniu.
- Jeśli myślisz, że pozwolę ci z nim zostać, to jesteś głupi. Gryf rozdzielił
ich, zanim
doszło do rękoczynów.
- Jeśli nie stać was na wypełnienie moich poleceń, które wydaję wyłącznie
dlatego, że
czas ucieka, zostańcie tutaj. Potrzebuję ludzi chętnych do pracy, nie do
sprzeczek.
Po chwili obaj wojownicy ustąpili. Gryf odetchnął z ulgą.
- - A dokąd ty pójdziesz, Gryfie? - zapytał Haggerth.
- - Na południe. Ruszamy. Koniec gadania.
Rozstali się niechętnie. Haggerth musiał pociągnąć Troię, a Morgis i Freynard w
marszu bacznie mierzyli się wzrokiem. Lwioptak powstrzymał się od spoglądania za
nimi.
Odwrócił się do nich plecami i zdecydowanym krokiem ruszył na południe. Kluczył
między
płytami wyrwanymi z ulic, przeskakiwał długie, wąskie szczeliny, i przystanął
dopiero ponad
sto kroków od punktu wyjścia. Zeskoczył w miejscu, gdzie grunt się zapadł, i
odwrócił się,
żeby zobaczyć, co robią inni.
Morgis i Freynard zniknęli z pola widzenia. Gdy tylko oswoili się z sytuacją,
skupili
się na poszukiwaniach. Obaj byli doświadczonymi wojownikami i po rozstrzygnięciu
wątpliwości potrafili zająć się tym, co im przykazano.
Troię i Haggertha ledwo było widać. Nie znając wieku i siły Mistrza Opiekuna,
Gryf
wybrał dla nich najłatwiejszą trasę. Gdy patrzył, najpierw Troia, potem
zawoalowany opiekun
zniknęli za pagórkiem, który kiedyś był piętrowym budynkiem.
Lwioptak odczekał kilka sekund, dopóki nie nabrał pewności, że nikt nie zawróci.
Wtedy wyszedł z kryjówki, zaczerpnął powietrza i ruszył w swoją stronę - na
wschód.
Wiedział, gdzie musi iść, tak samo jak wiedział, że ktoś może tam na niego
czekać, by
go zabić albo zostać zabitym. Gryf wiedział to wszystko w chwili, gdy zaczął
dzielić grupę.
Wiedział też trochę więcej o sekrecie miejsca, do którego zmierzał.
Nie szukał przedmiotu, ale raczej więźnia. Jakiejś... istoty, która została
pojmana
przez Niszczyciela na długo przed nastaniem wilczych najeźdźców. Istoty, która
czekała
cierpliwie ze świadomością, że może odzyskać wolność, jeśli zachowa rozwagę... I
teraz
nadchodził czas uwolnienia, ale agenci Niszczyciela też tu byli. To znaczy,
przynajmniej
jeden.
Krótka wspinaczka po jakimś nie dającym się rozpoznać fragmencie budowli
wyprowadziła go na względnie otwartą przestrzeń. Była to podłoga pałacu Mistrza
Watahy,
śmiertelnego władcy - z nazwy - wilczych najeźdźców. Gryf zastanowił się, czy
ówczesny
Mistrz Watahy podobnie jak obecny też był pustą skorupą, marionetką w rękach
potwora,
który zwał się Niszczycielem. Prawdopodobnie. To by pasowało do ogólnego
schematu.
Resztki murów pozwoliły zidentyfikować co najmniej cztery komnaty i spośród nich
tylko jedna była dość wielka, żeby być tym, czego szukał. W różnych jej
częściach piętrzył
się gruz, ale rozmieszczenie stert było odrobinę zbyt precyzyjne. Jak
podejrzewał, największy
stos wznosił się blisko jednego z dalszych narożników. Przeszedł w to miejsce i
rozpoczął
żmudny proces usuwania gruzu. Po dziesięciu minutach ukazał się owoc wysiłków.
Wiatr
przybrał na sile, ale były najemnik ledwie go zauważał, patrząc na swoje
odkrycie. Klapa w
posadzce. Dla większości oczu nie byłaby widoczna, ale po dokładnym badaniu
znalazł jej
skraje. Nie wiadomo, jak się otwierała. Nie miała żadnych uchwytów i była tak
idealnie
wpasowana między kamienne płyty, że nigdzie nie mógł wsunąć nawet czubka pazura.
- Nie teraz - mruknął. - Nie, kiedy wreszcie jestem tak blisko! - W pewnym
sensie
uwolnienie istoty, która leżała tam na dole w łańcuchach, było celem podrzędnym
wobec
odkrycia prawdziwej przeszłości. Jednakże mając wybór, bez wahania wymieniłby to
ostatnie
za pierwsze. Kilka wspomnień nie było wartych niczyjego życia.
Miniaturowa lawina, która zeszła gdzieś za jego plecami, ostrzegła go, że nie
jest już
sam.
Swobodnie, jakby niczego nie zauważył, podniósł się znad kamiennej płyty i
skrzyżował ręce na piersiach. Stał tyłem do źródła dźwięku, więc przybysz nie
widział, że
trzyma rękę na mieczu.
Intruz poruszył się, wywołując następną lawinę. Tym razem lwioptak nie mógł
zignorować hałasu. Zacisnął dłoń na rękojeści.
- Zabić! Zabić!
Przeszywający, ptasi głos zaskoczył go tak bardzo, że niemal zapomniał o
wyciągnięciu miecza. Odwrócił się, nim przebrzmiał drugi okrzyk. Napastnik
stracił
przewagę, jaką zapewniało mu zaskoczenie. Gryf już wiedział, z czym musi się
zmierzyć.
Zagadkę rozwiązał wrzask stworzenia. Pamiętał krzyki jego pobratymców, gdy wraz
z
Morgisem uciekali z Canisargos.
A jednak był zaskoczony. Gryf, na którego patrzył, był istnym olbrzymem. Te, na
których latali strażnicy, nie dorównywały mu nawet w połowie. Gdyby nie
wiedział, jakie są
dzikie, wyglądałby niemal majestatycznie. Niemal, gdyż krew na dziobie i
pazurach
przednich łap rozwiewała wszelkie złudzenia.
Krew była całkiem świeża.
Jedno skrzydło miał rozdarte, co wyjaśniało, dlaczego nie spadł na niego z nieba
i nie
zabił go, nim zdążyłby zauważyć jego obecność. Nosił też inne rany, w większości
niewielkie, ale oddychał chrapliwie, jakby odniósł też obrażenia wewnętrzne.
Wiedza o tym
wcale nie podniosła lwioptaka na duchu. Jeśli istniało zwierzę groźniejsze od
gryfa,
wyłączając smoki, to był to ranny gryf. I ta cecha łączyła go z tym stworzeniem.
Potwór spróbował go okrążyć, ale stracił oparcie i zaczął zsuwać się ze sterty
gruzu.
Rozpostarł skrzydła, a raczej jedno skrzydło, w daremnej próbie wzbicia się w
powietrze.
Niepowodzenie wprawiło go w tym większą wściekłość. Bez przerwy wywrzaskiwał
słowo,
które ktoś wbił mu do głowy, co z pewnością wymagało dużego zachodu.
Gryf sięgnął do swoich mocy, żeby rozprawić się z potworem, i ze zdumieniem
stwierdził, że zwierzę jest chronione przez coś, co pod żadnym względem nie
mogło być dla
niego naturalne.
- Na początku były dwa, wiesz.
Były najemnik cofnął się, żeby zobaczyć nowego intruza, jednocześnie mając na
oku
gryfa.
- Po co ci one? - Gryf odwrócił się lekko. - Sam jeden jesteś gorszy od tuzina
tych
szalonych bestii, D'Shayu.
D'Shay, nadal niewidoczny, zachichotał i przesunął się. Lwioptak zaklął w duchu,
bo
wilczy najeźdźca ustawił się naprzeciwko swojego zwierzęcia. Musiałby mieć oczy
z tyłu
głowy, żeby jednocześnie widzieć ich obu.
- - Przyjmę to za komplement. Wiesz, fortuna naprawdę kołem się toczy.
- - W którą stronę? - zapytał Gryf, pragnąc gorąco, by jego los jak najszybciej
odmienił się na lepsze.
- - Kiedy po tak długim niewidzeniu spotkaliśmy się w jaskini Czarnego Smoka - w
Lochivarze, pamiętasz - rozwiązałem umowę ze smoczym panem, bo nie stać nas było
na
dostarczanie niewolników do jego portu. Uznaliśmy, że mogą być nam potrzebni.
Podbiliśmy
ogromną połać tego kontynentu i doszliśmy do wniosku, iż nadszedł czas rozprawić
się z
Mistrzami Opiekunami z Sirvak Dragoth. Wyobraź sobie nasze zdumienie, kiedy nie
dość, że
nas powstrzymali, to jeszcze zmusili do odwrotu.
Bestia wybrała sobie tę chwilę, by krzyknąć:
- Zabić! Zabić!
D'Shay zawołał coś, dźwięk bardziej niż słowo, i zwierzę ucichło. Wilczy
najeźdźca
przeprosił.
- - To stworzenia w gorącej wodzie kąpane.
- - Rozumiem. Ty za to jesteś wzorem cierpliwości.
Mógł niemal wyobrazić sobie uśmiech na wilczym obliczu D'Shaya.
- Nie tak bardzo, jak myślisz. Chcę się nacieszyć zwycięstwem. Jeszcze parę
minut
temu myślałem, że czeka mnie śmierć. Teraz nic mi nie grozi. Byłem uwięziony w
Krainie
Snów. Nie mówiłem ci o tym? Tzee, które, przyznaję, są bardziej przebiegłe niż
sobie
wyobrażałem, uknuły własny plan i przyszły do jedynej osoby chętnej się z nimi
targować.
Gryf potknął się, ale szybko odzyskał równowagę.
- Nie powinieneś układać się z Tzee, D'Shay ruszył.
- - Tak, teraz już wiem. Ale nie czas na roztrząsanie tego, co było. Tzee miały
tylko
tyle mocy, by stworzyć portal i przenieść mnie do Qualardu. Rozproszyły się z
wyczerpania,
na co liczyłem. Nagroda za zdradę.
- - Mogły przypadkiem zostawić cię w Pustce.
- - Chciałbyś. Jak już powiedziałem, fortuna kołem się toczy. W czasie impasu
szukałem nowych portów, rzekomo by uciszyć niepokoje w wilczej radzie, w
rzeczywistości
zaś dlatego, że tropiłem ciebie. Wiedziałem, że żyjesz. Resztę znasz.
Zawieszenie broni
dobiegło końca i szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę. Zamieniliśmy
się
miejscami. Tobie pomagał cały kraj, ja zaś musiałem przemykać się opłotkami.
Teraz ja mam
za sobą potęgę imperium, a tobie została tylko nadzieja. Drapieżnik stał się
ofiarą.
D'Shay przystanął. Jakby na niewidoczny znak, gryf też się zatrzymał. Drapiąc
pazurami gruz, stał z otwartym dziobem, z gniewem i głodem w szalonych ślepiach.
- - Chciałbym powiedzieć - dodał wilczy najeźdźca - że to krew twoich
towarzyszy.
Ale nie powiem. Czas to naprawi.
- - D'Rak? - Gryf przeklął się w myślach. Miał nadzieję, że wysyła swoich ludzi
jak
najdalej od niebezpieczeństwa.
- Nie, pewnie któryś z jego durniów. On sam jest gdzieś tutaj, ale brakuje mu
wiedzy.
Szkoda. Myślę, że doceniłby poetycką sprawiedliwość tej chwili.
Bestia ryknęła, reagując na nowy sygnał, i skoczyła na Gryfa.
Xxi
Morgis i Freynard dalecy byli od uważania się za towarzyszy czy przyjaciół, ale
zaczęli wzajemnie szanować swoje umiejętności. Od czasu do czasu, żeby odpędzić
nudę
wiążącą się z szukaniem nie wiadomo czego, wymieniali parę słów na temat
wojowania i
drobiazgów, które często decydowały o wyniku największych bitew.
Zaczęli właśnie dyskusję o Wojnie Przełomowej, która nawet po latach wywierała
wpływ na przemiany w społeczności smoków i ludzi - głównie za sprawą Cabe'a
Bedlama i
Gryfa - gdy Freynard coś zauważył i cichym, naglącym tonem zawołał Morgisa.
Książę,
chyba po raz tysięczny (psiakrew!) potykając się na nierówności, jak najszybciej
popędził do
niego.
- Co to? - wysyczał cicho. W pobliżu nie było nikogo, ale skoro ciepłokrwisty
uznał,
że lepiej rozmawiać po cichu, książę się dostosował.
Freynard wskazał ciemne bryzgi na kamieniach. Wetknął palec w skrzepniętą ciecz
i
podniósł go, żeby smok też mógł obejrzeć.
- - Krew.
- - Może zwierzęca. - Smok nie wierzył we własne przypuszczenie. Tutaj nie było
nawet ptaków.
Freynard spojrzał mu w oczy.
- Idziemy tropem, panie?
Morgis wiedział, że kapitan nie musi uznawać jego rangi, ale jego słowa sprawiły
mu
przyjemność. Mimowolnie odwzajemnił grzeczność, mówiąc:
- Jak sobie życzysz, kapitanie Freynard.
- - Ślady prowadzą w stronę Troi i Mistrza Opiekuna. Powinniśmy rzucić okiem.
- - Nazywa się Haggerth. Tak. Kto wie, może po drodze znajdziemy to, czego
szukamy.
- Cokolwiek to jest. - Freynard uśmiechnął się lekko. Trop przez kilkaset jardów
ciągnął się zygzakiem, ale był w miarę widoczny. Wiedząc, że czas jest
ograniczony,
przyspieszyli kroku i niemal przewrócili się o zwłoki.
Było ich cztery. Trzy należały do Aramitów. Morgis zidentyfikował czwarte i
sapnął,
zdumiony ich niepospolitym rozmiarem. Zadrżał, ale wmówił sobie, że to tylko z
powodu
wiatru.
Wydawało się, że większa cześć krwi należy do wilczych najeźdźców. Sprawca ich
śmierci, gryf, miał rany na bokach, ale to nie one go zabiły. Smok obejrzał
zwłoki od głowy
do czubka ogona. Coś mu nie pasowało w wewnętrznej budowie, jakby kości i
narządy
zostały przemieszczone.
"Dozorcy".
- Freynard! - zawołał cicho. Kapitan przerwał oględziny jednego najeźdźcy,
któremu
brakowało większej części brzucha. - Sprawdź, czy nie ma tu dozorcy!
Podczas gdy Freynard się rozglądał, Morgis podszedł do człowieka, który leżał na
poszarpanej krawędzi płyty wyrwanej z ulicy. Brakowało mu ręki, a twarz
przemieniła się w
krwawą miazgę - wilczy hełm został zdarty - lecz mundur był lepszy od tych,
jakie nosili
gwardziści. Bardziej zadbany. Odrobinę strojniejszy, łącznie z niewielkim
symbolem na
piersi, który, po wytarciu krwi, okazał się być maleńkim kryształem.
Ręka opadła na jego ramię. Poderwał się z mieczem wzniesionym nad głowę.
Powstrzymał się w ostatniej chwili.
- - Stracisz głowę, jeśli nie odzwyczaisz się od tego nawyku!
- - Kazałeś mi znaleźć dozorcę. To tamto ciało, jak sądzę. Znałem tylko jednego
dozorcę, D'Laque'a. Ten nosił coś podobnego. - Allyn Freynard otworzył dłoń,
pokazując
mały kryształ w kształcie zęba. W przeciwieństwie do tych, które Morgis widział
wcześniej,
ten był matowy, zimny. Smok podejrzewał, że byl dowodem na śmierć dozorcy. Inny
sposób,
pozwalający poznać los właściciela, polegał na obejrzeniu jego szczątków.
- - Są krwawe tropy - podjął kapitan. Patrzył nie na towarzysza, tylko na
otaczający
ich teren. - Ten, którym przyszliśmy, i drugi. Biegnie w kierunku, w którym
idziemy.
- - W kierunku Mistrza Opiekuna i wybranki Gryfa?
- - Jest jego wybranką?
- - Ja to wiem, nawet jeśli oni nie wiedzą.
- - W takim razie - Freynard wstał - również jej ochrona jest moim obowiązkiem.
Idziemy.
Szlak krwi na nieszczęście urywał się kawałek dalej. Najwyraźniej ranny miał
dość
rozsądku, żeby zagoić ranę albo, w przypadku braku takiej mocy, przynajmniej ją
przewiązać.
Brak tropu ich nie powstrzymał. Bardziej im zależało na znalezieniu Haggertha i
Troi niż na
sprawdzeniu, kto ocalał z grupy Aramitów. Ten problem można było odłożyć na
później,
kiedy zyskają pewność, że wszyscy są bezpieczni.
Po paru minutach znojnej wędrówki przez starożytne ruiny Qualardu Morgis
podniósł
rękę. Gdy się zatrzymali, Freynard pomyślał, że książę nasłuchuje czegoś
niesłyszalnego dla
jego uszu.
Nie mylił się.
- Głosy dochodzą z tamtej strony, i myślę, że jeden z nich należy do kogoś, z
kim
chciałbym odświeżyć znajomość.
Bez słowa wyjaśnienia ruszył dalej. Obaj skradali się z ostrożnością
doświadczonych
zwiadowców.
Freynard usłyszał głosy - wybijał się zwłaszcza jeden - ale nie rozumiał słów.
Morgis
miał zamiar podejść jeszcze bliżej, gdy żołnierz złapał go za rękę.
Aramita, zdaniem smoka gwardzista dozorcy, wypatrywał intruzów. Sprawiał
wrażenie nerwowego, co było całkowicie zrozumiałe, jeśli niedawno przeżył atak
gryfa.
Morgis rozejrzał się w poszukiwaniu innej drogi, która podprowadziłaby ich
bliżej celu. Nie
chodzi o to, że bał się samotnego strażnika czy nawet samego D'Raka. Po prostu
otwarty atak
nie uratowałby Troi i Mistrza Haggertha, jeśli byli jeńcami - a najpewniej byli.
Przemiana
postaci nie zdałaby się na wiele. W czasie transformacji, której raczej nie mógł
dokonać po
kryjomu, byłby bezbronny przed atakiem starszego dozorcy.
Znalazł dojście w miejscu, gdzie dwa budynki przewróciły się na siebie.
Niszczące
oddziaływanie czasu i żywiołów stopiło je w jedną masę, ale zachował się tunel -
bardziej
nora - między fundamentami. Trzeba w nim było pełznąć, lecz nie to go trapiło.
Gorsza była
ciasnota. Tunel był tak wąski, że ledwo się w nim mieścił, i każdy wilczy
najeźdźca, który
ustawiłby się przed wyjściem, zabiłby ich bez problemów. W tunelu nie mogliby
się bronić.
Mimo wszystko była to jedyna droga. Morgis wskazał na tunel i szepnął:
- Tam.
Freynard pokiwał głową i podążył za nim w kierunku otworu. Morgis nie tracił
czasu.
Wysuwając miecz przed siebie, opadł na kolana i zaczął się czołgać.
W środku odkrył, że tunel jest dłuższy niż przypuszczał. Dzięki temu mógł
dotrzeć
bliżej Aramitów. Tutaj słowa brzmiały głośniej, choć odbijały się echem, i były
mniej lub
bardziej zniekształcone.
- -...Dragoth! Miało być... mów, gdzie jest Gryf! Morgis syknął z ledwie
hamowanym gniewem.
- - D'Rak!
- Wydaje się, że z każdą chwilą... stajesz się bardziej stropiony... Coś nie w
porządku?
- Ten głos należał do Haggertha. Czy Troia też tam była?
- Musimy ruszać - przypomniał mu Freynard. Morgis poczołgał się głębiej.
- - Nic złego - mówił D'Rak, ale jego głos zdradzał napięcie. - Jak to możliwe,
skoro
Sirvak Dragoth pada, wy jesteście moimi jeńcami, a Gryf jest niedaleko? Nawet
D'Shay
przestał już być problemem.
- - A co z Qualardem, D'Raku? Co tu jest? Czego tak bardzo się boicie, ty i twój
bóg, że próbowaliście utajnić całą wiedzę o mieście?
Dotarli do końca tunelu. W pobliżu przeszedł ktoś w żołnierskich buciorach.
Następny
strażnik. Morgis zaczekał, aż kroki ucichną, a wtedy powoli wyczołgał się z
tunelu. W obu
kierunkach ciągnął się mur, który oparł się czasowi. Morgis zrozumiał, że D'Rak
i inni są po
drugiej stronie. Freynard pojawił się przy nim. Błyskawicznie zorientował się w
sytuacji.
Głos starszego dozorcy podniósł się lekko.
- - Nie musisz tego wiedzieć tam, dokąd cię poślę, chyba że, Mistrzu Opiekunie,
gotów jesteś za ten sekret i swoje żałosne życie dać mi dostęp do Krainy Snów.
- - Nic nie wiesz. On nie wie, Mistrzu Haggercie!
Morgis pokiwał głową. Troia była tam, i nie poddawała się, co stwierdził z
prawdziwą
przyjemnością. Wiele stworzeń pogrążało się w rezygnacji, gdy śmierć zaglądała
im w oczy.
Nawet smoki.
Usłyszeli trzask i sapnięcie bólu.
- - Już niedługo będę wiedział wszystko, odmieńcze. Już teraz wiem wiele rzeczy.
Na przykład to, że wasz przyjaciel szuka nie rzeczy, tylko istoty. Istoty
uwięzionej tutaj
dawno temu przez samego wielkiego Niszczyciela - waszego boga, opiekunie.
- - To nie może być prawdą! - Haggerth tracił zimną krew. Smok zmarszczył czoło.
Uważał tego człowieka za silniejszego, bardziej opanowanego. To nie był
Haggerth, który
zachowywał rozsądek, kiedy brakowało go innym, takim jak Mrin/Amrin.
- - Jak tak dalej pójdzie, on zaraz ich zabije. - Kapitan Freynard praktycznie
tylko
poruszał ustami, żeby głos nie zdradził ich obecności.
- - Powinieneś się cieszyć, że welon zasłania mi twarz, wilczy najeźdźco,
inaczej
mój gniew położyłby cię trupem!
Smok i człowiek wymienili zdumione spojrzenia. Haggerth wiedział, że umrze, ale
podobnie jak Troia nadal się nie poddawał, a w tej chwili została mu tylko jedna
broń.
Morgis wskazał na siebie, a potem w bok. Następnie wskazał na kapitana i w drugą
stronę. Freynard pokiwał głową. Mieli się rozejść w przeciwnych kierunkach. Smok
podniósł
trzy palce, a potem złączył kciuk i palec wskazujący, co miało znaczyć, że po
zajęciu pozycji
obaj mają odliczyć do trzydziestu. W wypadku, gdyby dozorca nie dał się wciągnąć
w
pułapkę, wkroczą do akcji. Zanim się rozdzielili, Morgis ułożył wargi w ostatnie
słowo:
"D'Rak".
Freynard skinął głową. Niezależnie od tego, co się stanie Jeden z nich musiał
zabić
starszego dozorcę.
Bezgłośnie jak kot, smok ruszył w stronę swojego końca muru.
D'Rak zanosił się śmiechem, ałe kiedy się uspokoił na tyle, by móc mówić, jego
słowa
ociekały jadem.
- Nic dziwnego, że ziemie te zwane są Krainą Snów, choć "mrzonki" byłyby lepsze!
Zbyt długo chowasz się za tą chustką do nosa, by okazywać bezczelność. Myślisz,
że
wzbudzisz moc tym kawałkiem szmaty?
Smok był tak skupiony na słowach Aramity, że nie usłyszał brzęku metalu o skałę.
Był w połowie drogi do końca muru, gdy zza rogu wyłonił się wartownik. Obaj
zamarli, przez
chwilę niezdolni podjąć decyzji. Strażnik pokonywał tę drogę ponad tuzin razy i
popadł w
rutynę, a Morgis po prostu dał się zaskoczyć.
Wartownik otworzył usta, żeby podnieść alarm. Morgis skoczył na niego i wytrącił
mu miecz.
- Pokaż mi, ile jest warta twoja moc! - warknął D'Rak po drugiej stronie muru.
Strażnik wyrwał się smokowi.
- Alarm!
Morgis pchnął go sztychem, gdy żołnierz schylał się po broń. Książę popędził do
końca muru, rzucił okiem przez ramię i zobaczył, że Freynard znika za rogiem.
- Na Krew Niszczyciela! - wrzasnął D'Rak, przekrzykując inne hałasy. Po okrzyku
nastąpił jęk. Jęk Troi.
Morgis zaklął, osłonił oczy i wypadł zza załomu muru, zastanawiając się, co go
czeka
- czubek miecza czy przypadkowe spojrzenie na człowieka, którego chciał
uratować. Liczył
na czubek miecza. Taką śmierć jego pan by zrozumiał, oczywiście, jeśli przeżyje
ktoś, kto
mógłby mu o tym powiedzieć.
- Tak jest, stary przyjacielu, nie spiesz się! Zwlekaj, póki można! - Śmiech
D'Shaya
brzmiał jak rechot wariata.
Krew sączyła się z prawego boku Gryfa, rozdartego pazurem bestii w czasie
pierwszego ataku. Ulubieniec D'Shaya był przyzwyczajony do bardziej
ślamazarnych, nie
dorównujących mu szybkością ofiar. Gryf był szybki, lecz ucieczka była
niemożliwa.
Wiedział, że jeśli odwróci się choćby na sekundę, będzie po nim.
Ale nie była to jednostronna gra. Nadal miał miecz, choć teraz żałował, że nie
zamienił go na broń trochę dłuższą. Stworzenie D'Shaya już zarobiło cięcie przez
pierś i nie
kwapiło się po drugie. Przeciwnicy krążyli wokół siebie, a Mistrz wilczy
najeźdźca stanowił
jednoosobową widownię.
Poruszanie się po okręgu dało Gryfowi okazję na przyjrzenie się D'Shayowi. Był
wstrząśnięty tym, co zobaczył: D'Shay umierał. Skórę w połowie miał szarą, po
części
złuszczoną, jedna ręka wisiała bezwładnie wzdłuż boku. Kiedy się poruszał,
czynił to z
pewnym wahaniem, jakby nie był już pewien swojego ciała.
- Dlaczego nie spróbujesz rzucić następnego zaklęcia? To ostatnie mogło tylko
chybić.
"Chybić?" Mało prawdopodobne, i lwioptak o tym wiedział. Wychowanek D'Shaya
był wyjątkowym okazem, nadto magicznie wzmocnionym, osłoniętym i zdolnym stłumić
jego
moce do poziomu, który jak dotąd okazał się bezużyteczny. Specjalne traktowanie,
jakiemu
D'Shay poddawał gryfy na wypadek jego powrotu, przyniosło zatrważająco dobre
rezultaty.
Były dwa takie. Gryf podziękował temu, kto nad nim czuwał, że D'Rak miał pecha
zjawić się w ich pobliżu, co w konsekwencji zdjęło mu z głowy połowę kłopotu.
Dwie takie
bestie już dawno biłyby się nad jego szczątkami.
- - Jak miło będzie odpocząć i nie zastanawiać się, kiedy się pojawisz. Stale
myślę o
tym, jak byliśmy tu razem.
- - Przykro mi - burknął Gryf, nie odrywając oczu od swego imiennika - ale
pamięć
mi szwankuje.
- - Wystarczy powiedzieć, że mogłem przez ciebie zginąć. Umarłbym, gdyby nie
Wielki Niszczyciel.
- - A co się stało? - Zbłąkana myśl wpadła mu do głowy, zbłąkana myśl dotycząca
sytuacji podobnej do obecnej. Musiał rozproszyć uwagę D'Shaya, samemu ją
koncentrując.
- - Obawiam się, że będziesz musiał zgadywać, a masz na to niewiele czasu.
- - Wiem już trochę o tym, kogo tam więzisz. - Zwierzę D'Shaya przyskoczyło.
Gryf
sparował cios mieczem, ale ramię zaczynało mu ciążyć, a upływ krwi z rany
spowalniał jego
ruchy. Nie mógł sobie pozwolić na utratę prędkości, nie teraz.
- - Doprawdy?
- Dość, by wiedzieć, że to nie Niszczyciel spustoszył to miasto. Tym razem
D'Shay
się nie roześmiał. Kiedy znów pojawił się w polu widzenia, Gryf zobaczył, że
zżerają go
nerwy, i to wcale nie z powodu tego, co go zabijało.
- A zatem wydaje się, że przybyłeś tu w samą porę. Myślałem, że straciłeś
pamięć,
lecz teraz uważam, że być może nawet wiesz, co ostatnim razem zrobiłeś nie tak,
jak trzeba, i
jak mógłbyś to zmienić.
Lwioptak gotów był przyznać się, że nie ma najmniejszego pojęcia, ale nagle
stwierdził, że wszystko pamięta. Za odkrycie to niemal zapłacił życiem, gdyż
gryf skoczył na
niego i lwioptak ledwie w ostatniej chwili zdążył zrobić unik. Niestety, upadł
na zraniony
bok. Na chwilę sparaliżował go ostry ból i wypuścił miecz z omdlałych palców.
Bestia
zaskrzeczała i postąpiła ku niemu. Ze łzami w oczach odtoczył się i chwiejnie
podniósł na
nogi.
Miecz leżał za zadnimi łapami potwora.
- Myślę, że to koniec - rzekł D'Shay z uśmiechem. - Koniec ostatniego z
odmieńców,
wyjątkowego. Żałuję tylko, że nigdy nie miałem pewności, skąd naprawdę
pochodzisz. Nie
przypuszczam, żebyś to pamiętał.
Gryf potrząsnął głową, żeby w niej pojaśniało, co zarazem było odpowiedzią na
pytanie wroga.
- Szkoda. - D'Shay wykrzyknął komendę. Bestia przysiadła na zadzie, świadoma, że
jej ofiara jest bezradna. Nawet z ostrymi szponami lwioptak miał znikome szansę
w walce z
tą wersją siebie. Miał też nóż, ale mało prawdopodobne, by ten kawałek stali
okazał się lepszy
od pazurów bestii.
Teraz albo nigdy. Modlił się, żeby został wysłuchany.
- - Zabić! - zawołał wilczy najeźdźca.
- - Zabić! Zabić! - Ogromne stworzenie skoczyło, celując w zdrowy bok Gryfa.
Instynktownie wiedziało, że ofiara będzie chronić słabszą stronę, a wytrawnemu
myśliwemu
wystarczała chwila wahania spowodowanego bólem.
Gryf jednak nie obrócił się, tylko padł na ziemię. W normalnych okolicznościach
taki
postępek oznaczałby pewną śmierć - bestia wyląduje, odwróci się i dopadnie go,
gdy będzie
się podnosić. To znaczy, jeśli wyląduje tam, gdzie się spodziewa.
Za lwioptakiem pojawiła się otwarta Brama, która przyjęła niczego nie
podejrzewającego gryfa. Zwierzę ryknęło z konfuzji. Ryk urwał się, gdy zniknęło,
a portal
wrócił tam, skąd pochodził. Wszystko rozegrało się tak szybko, że lwioptak nie
zdążył
odetchnąć.
Nie mógł uwierzyć, że naprawdę się udało.
Podobnie jak D'Shay. Jego nic nie rozumiejąca twarz była szara, ale trudno było
odgadnąć, z jakiego powodu: czy od tego, co go zabijało, czy od tego, co
zobaczył.
- Co... zrobiłeś?
Pytanie nie doczekało się odpowiedzi, Gryf bowiem do końca wykorzystał przewagę.
Obrócił się przodem do przeciwnika i wyszarpnął nóż zza pasa, gotując się do
rzutu. D'Shay
wreszcie oprzytomniał i wrzasnął. Dwie ciężkozbrojne postacie dołączyły do niego
na
wzniesieniu. Gryf domyślał się, że najpewniej nie byli ludźmi.
D'Shay odwrócił się, powoli i niepewnie. Gryf rzucił nóż, celując nie w plecy,
które
zasłonili dwaj strażnicy, tylko w udo. Jeden z nich chciał podsunąć własną nogę,
lecz był za
wolny.
Gdyby wilczy najeźdźca nie był w takim opłakanym stanie, nóż przeleciałby
bokiem.
Ostrze trafiło go jednak pod kolanem, w miejscu nie osłoniętym przez zbroję.
Krzyknął,
niemrawo sięgnął do rękojeści noża i zniknął z pola widzenia. Gryf tymczasem
odzyskał
miecz i przygotował się do walki z dwoma zbrojnymi. Zobaczył, że znieruchomieli.
Czekał,
spodziewając się jakiejś sztuczki, ale stali jak wryci, zamrożeni w pół kroku.
Widocznie
napędzała ich wola D'Shaya. Ten brak ruchu oznaczał, że wilczy najeźdźca jest
nieprzytomny
albo martwy.
Gryf schował miecz do pochwy i wspiął się na szczyt pagórka. Ostrożnie, gdyż
doświadczenie z tym przeciwnikiem nauczyło go niczego nie brać na wiarę.
Wychylił się
znad krawędzi.
Mistrz wilczy najeźdźca wyglądał jak zepsuta zabawka. Tocząc się w dół wzgórka,
złamał nogę, a szyja wykrzywiała się pod nienaturalnym kątem. Jeśli był to
podstęp, to
doskonały, a jednak Gryf był sceptyczny. Już kiedyś widział śmierć D'Shaya.
Lepiej nie
ryzykować, zadecydował. Mając nadzieję, że tego nie pożałuje, ruszył na dół.
Gdyby nie widział, co się stało i nie był za to odpowiedzialny, podejrzewałby,
że ktoś
zabił D'Shaya tydzień wcześniej. Skórę miał całkiem szarą, a nawet częściowo
zmumifikowaną. Pamiętał słowa Freynarda, lecz wprawiły go one w tym większe
zakłopotanie. Czymkolwiek stał się Shaidarol w czasie lat służby szalonemu
wilczemu bogu,
to ciało już mu się nie przysłuży. Gryf wyciągnął miecz, wzniósł go nad głowę i
w całej siły
opuścił na szyję trupa.
Napotkał nieznaczny opór. Miecz wrył się głęboko w ziemię, a szybko rozkładająca
się głowa potoczyła się na bok. Gryf przeciągnął ciało sto jardów dalej i
zagrzebał pod
kawałkami gruzu. To samo uczynił z głową.
"Spoczywaj w... w kawałkach. - Po namyśle dodał: - I zostań tu na wieki".
Wreszcie mógł obejrzeć ranę. Krwawienie ustało i gdy przyciskał ręką bok wcale
tak
mocno nie bolał. Teraz nikt mu nie przeszkodzi - ani D'Shay, ani jego zwierzę -
mógł więc
użyć mocy, żeby się uleczyć. Miał to być powolny proces, jeszcze bowiem nie
wydobrzał po
wcześniejszych zranieniach, choć starał się tego nie okazywać. Ale nie miał
czasu. Musiał
znaleźć drogę do... do czego?
Wspiął się na wzniesienie, przystając na chwilę przy dwóch zbrojnych sługach.
Choć
zbroje zdawały się puste, wiedział lepiej. Były tam Tzee, które D'Shay
potajemnie uwięził.
Nie miały własnej świadomości i nie reagowały na jego komendy. Postanowił
zostawić je
żywiołom.
Skupił wzrok na miejscu, gdzie leżała zapadnia, co niemal zakończyło się
nieszczęściem, bowiem w pół kroku skonstatował, że patrzy nie na dobrze
zamaskowane
wejście, tylko na kwadratowy otwór wycięty w podstawie starożytnej budowli. W
efekcie
poślizgnął się i zjechał do połowy zbocza (na szczęście na zdrowym boku), zanim
w końcu
zdołał wyhamować. Zakończył zejście w bardziej normalny sposób, choć trudno mu
było
oderwać wzrok od otwartego wejścia do podziemnego świata Qualardu.
Popędził do dziury. Ktoś jakimś sposobem usunął płytę. Może więzień? Wątpliwe,
ale
nie było pewności. W tej chwili nie wyczuwał drugiego. Jakby lity mur blokował
kontakt.
Rząd stopni wiódł w ciemność. Gryf złajał się za to, że nie zabrał pochodni.
Będzie
musiał polegać na oczach, które, choć wyborne, nie zastępowały światła.
Z mieczem w pogotowiu ruszył powoli na dół, czując się jak ptaszek na ślepo
wchodzący w paszczę kota... a raczej wilka, w tym przypadku. Szedł powoli, żeby
oczy miały
czas przyzwyczaić się do ciemności. Powietrze było suche, ale wolne od kurzu i
zdatne do
oddychania. W podziemiach nie zagnieździły się żadne stworzonka. Gryf miał
wrażenie, iż
zstępuje do grobu, tylko że jego lokator żył.
Okazało się, że jest światło. Jak w podziemiach Canisargos, w murach tkwiły
maleńkie kryształy. Rozbłyskiwały kolejno, jakby te bliższe budziły dalsze.
Przez chwilę
myślał, że to nikły blask z góry zapoczątkował jakąś reakcję, ale potem
zauważył, że
kryształki za nim stopniowo ciemniały. Reagowały na niego.
"Miasto śpi ponad nami" - podpowiedziały mu wspomnienia.
- Wilczy najeźdźcy nigdy nie sypiają - odparł, zanim zdał sobie sprawę, że tylko
powtarza to, co powiedział dawno, dawno temu.
"Potrafisz to zrobić?"-zapytało melancholijnie następne wspomnienie, jakby
kobiecym głosem.
Zastanowił się. Co zrobić? Uwolnić tego, kto został tu pogrzebany?
- Potrafisz umrzeć, nie wrzeszcząc ze strachu?
To nie były wspomnienia! Kryształy przed Gryfem zgasły, a zaraz za nimi te obok
i z
tyłu. Pogrążył się w kompletnej ciemności, którą bez powodzenia próbował przebić
wzrokiem.
Czyste, suche powietrze ustąpiło gryzącej woni tysięcy lat gnijącego mięsa.
Usłyszał
grzechot kości, gdy coś ogromnego miażdżyło je potężnymi łapami. Gorący oddech
omył mu
twarz.
Dwa płonące, krwawoczerwone ślepia błysnęły w głębi korytarza. Tylko one
wyróżniały się w ciemności, reszta zlewała się z ciemnością. Przybysz górował
nad nim. I
warczał.
- Tym razem to nie sen. Jestem prawdziwy, jak widzisz.
Światło płynące z góry przygasło. Gryf usłyszał zgrzyt kamienia o kamień.
Wejście
ponownie zostało zamknięte.
Był uwięziony... i sam na sam z Niszczycielem.
XXII
Morgis wypadł na otwartą przestrzeń, gotów samotnie zmierzyć się z gromadą
przeciwników. Nie liczył na to, że wszyscy padli ofiarą podstępu Haggertha.
Wystarczyłoby,
gdyby sam D'Rak poniósł konsekwencje.
Stał przez parę sekund, nie widząc, co się dzieje z prawej strony, ponieważ bał
się
odsunąć rękę. Nie było z kim walczyć. Widział dwóch wilczych najeźdźców. Jeden
leżał
twarzą do ziemi, ale wyglądał tak, jakby nie żył od pewnego czasu. Może znalazł
śmierć w
pazurach Troi, a najpewniej gryfa. Drugi, dozorca, klęczał z otwartymi ustami,
wbijając w
przestrzeń pusty wzrok - może nie rozumiał przyczyny własnej klęski. Smok
odhaczył go w
pamięci jako niegroźnego i przestał o nim myśleć. Nie miał pojęcia, ilu groźnych
pozostało.
D'Rak musiał gdzieś być i tylko to miało znaczenie. Nadal osłaniając oczy ręką,
przesunął się bliżej miejsca, gdzie musiała stać Troia z Haggerthem. Miał
nadzieję, że jedno z
nich uprzedzi go o ewentualnym niebezpieczeństwie.
Zderzył się z kimś zakutym w metal. Odskoczyli od siebie jak oparzeni.
- Ga... gadzina! - Głos był bełkotliwy, słowa padały jakby w zwolnionym tempie,
ale
nie ulegało wątpliwości, że to D'Rak.
Smok zaklął. Wpadł prosto na człowieka, który mógł zabić go mrugnięciem oka! Nie
sposób było walczyć po omacku, i gdzie się podziewał ten Freynard? Czyżby
przypadkiem
ujrzał to, co Mistrz Opiekun skrywał pod swoim woalem?
- - Haggerth! Odwróć się do mnie plecami!
- - On... cię... nie... słyszy! - wymamrotał D'Rak. - Jego... jego uszy... jego
cała...
głowa... nie ma... nie ma o czym mówić!
- - Nie żyje? - Morgis oderwał rękę od oczu. Nieważne, czy oblicze Mistrza
Opiekuna zachowało swojąmoc po śmierci. Ważne, że następna osoba ucierpiała z
rąk
starszego dozorcy - i tym razem nie żyła. Nie miał pojęcia, co spotkało Troię.
Czy
przeraźliwy krzyk zwiastował jej przeznaczenie czy też los starszego opiekuna? I
dlaczego
D'Rak z miejsca nie powalił go jakimś zaklęciem?
Morgis nie zobaczył powołanych do życia najgorszych koszmarów, jak na poły się
spodziewał, tylko postać opartą o ścianę, z głową odwróconą w drugą stronę.
Wiedział,
dlaczego twarz jest schowana. Obok nieruchomego ciała Troia powoli uwalniała się
z
więzów. Przyszło mu na myśl, że może potrzebować pomocy. Ruszył ku niej,
wołając. Troia
podniosła głowę. Na jej twarzy odmalował się strach. Przez sekundę zastanawiał
się nad
przyczyną... i z narastającym przerażeniem odgadł, że D'Rak jednak rzucił na
niego czar.
Bez wahania wykrzyknął imię swego ojca i zatoczył mieczem straszliwy łuk, nie
licząc, że w coś uderzy, ale mając nadzieję na zaburzenie koncentracji starszego
dozorcy.
Kiedy ostrze ugrzęzło głęboko w czymś, co nie było kamieniem, w czymś, co
zacharczało i
zwisło bezwładnie, podziękował Błękitnemu Smokowi za kierowanie ramieniem i
szybko
wyszarpnął miecz. Cofnął się i odwrócił, gdy postać w hebanowej zbroi bez życia
osuwała się
do jego stóp.
To nie był D'Rak. Starszy dozorca stał parę kroków dalej, z kryształowym
talizmanem
w dłoni. Drugą ręką przytrzymywał się muru, ratując się przed upadkiem. Przed
smokiem
leżał gwardzista, pewnie ten, który wcześniej pełnił wartę. Sam D'Rak był ledwie
żywy.
Dolną część twarzy miał zmartwiałą i stale mrugał, jakby nawet nikłe światło
pochmurnego
dnia raziło go w oczy. Skórę miał bladą jak trup. A najważniejsze, był sam.
- Masz... - Odzywając się, D'Rak potwierdził obserwacje Morgisa. Prawa strona
ust
nie poruszała się, gdy mówił. - Masz... twardy żywot... jak ptak!
Morgis nie miał pojęcia, co się stało z Freynardem, ale los żołnierza spadł na
drugie
miejsce w obliczu tego, co zostało z potężnego D'Raka. Za sprawą siły woli albo
mocy
kryształu wyszedł z życiem z pułapki Haggertha - przynajmniej częściowo. Jego
umysł
ucierpiał, to pewne. Smok tylko raz i na krótko rzucił okiem na twarz Mistrza
Opiekuna w
Sirvak Dragoth, ale doskonale pamiętał koszmar, jaki wówczas rozpanoszył się w
jego
głowie. Starszy dozorca ucierpiał znacznie bardziej. Morgis nie dziwił się, że
nie zabił go od
razu. Ledwo trzymał się na nogach, więc co tu mówić o potrzebnej koncentracji.
D'Rak
bezsprzecznie miał nadzieję, że jedyny pozostały mu gwardzista podejdzie do
otumanionego
czarem smoka i zada mu cios w plecy, lecz albo jego wola była zbyt słaba, albo
nie docenił
Morgisa. Niezależnie od przyczyny, wątpliwe, czy miał siłę na rzucenie drugiego
zaklęcia.
Książę rozciągnął usta w bezwzględnym uśmiechu, prezentując D'Rakowi ostre,
drapieżne zęby.
- Teraz moja kolej.
D'Rak podniósł talizman, jakby sam kryształ mógł powstrzymać smoka.
- Nie... jeszcze nie. Nie... dopóki... dopóki... kontroluję... Oko Wilka!
Dozorca uśmiechnął się wyzywająco - a potem uśmiech zgasł, ustępując panice.
- - Nie... nie czuję go! Oko... Oko jest przede mną... ukryte!
- - Wielka szkoda. - Morgis podniósł miecz. Nie miał najmniejszych skrupułów.
Aramita był jednym z panów wilczych najeźdźców. Nie wątpił, że jego droga do
władzy była
dosłownie usłana trupami.
- - Głupcze! - Ślina pociekła po brodzie starszego dozorcy i skapnęła na
napierśnik.
Oczy mówiły wiele. Dlaczego jego pan go porzucił? - Zabij mnie, a zginie twój...
Gdy D'Rak upadł, Morgis pochylił się i szeroko otworzył jego rękę. Wyjął
talizman z
bezwładnych palców i obejrzał go dokładnie. Jak ten, który widział wcześniej na
martwym
dozorcy, był matowy i zimny.
Na wszelki wypadek książę rzucił go na ziemię i zmiażdżył obcasem. Nagle, nie
wiadomo skąd, naszła go pewna myśl. Wzniósł miecz w powietrze i odrąbał głowę od
tułowia. Potem podszedł do Troi, która w końcu uwolniła się z więzów i teraz
pochylała się
nad Haggerthem. Głowę Mistrza Opiekuna przysłaniał kaptur.
- - Co z nim?
- - Nie żyje. - Była wykończona. Strumyczek krwi, wynik gniewu D'Raka, spływał
jej z ust na brodę. - To był odruch. Odtoczyłam się, kiedy zerwał woal, ale
widziałam, jak
D'Rak poderwał kryształ, żeby się obronić. Niewiele zostało w nim mocy. D'Rak
był
starszym dozorcą.
- - Ale przeżył. Na wpół obłąkany i okaleczony - co wcale nie znaczy, że nie
niebezpieczny. - Morgis rozejrzał się. - To wszystko? Jest więcej niespodzianek?
Troia delikatnie położyła rękę na głowie Haggertha i coś wyszeptała, a potem
podniosła się z ziemi.
- Nie ma nic więcej, jestem pewna. D'Rak posłużył się kryształem, żeby nas
pojmać,
ale potem kazał swoim ludziom nas związać. Naturalnie, policzyłam ich na
wypadek, gdyby
udało mi się uwolnić. Myślę, że był jeszcze jeden. Tam.
Morgis zmarszczył czoło. Tam był Freynard. Przyciągnął Troię bliżej siebie.
- - Musisz coś dla mnie zrobić.
- - Co?
- - Odciąć głowy innym wilczym najeźdźcom. Sam tego nie rozumiem, ale czuję, że
to ważne. Ja tymczasem poszukam kapitana Freynarda. Zrobisz to?
Z zaskoczeniem zobaczył, że ten pomysł jakby dodał jej sił.
- Oczywiście. Tak trzeba.
- Tak trzeba?
Troia potrząsnęła głową.
- - Nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu wiem. Jak ty.
- - Ciekawe. - Zostawił ją samą z tym upiornym zadaniem, a sam z mieczem w ręku
ostrożnie ruszył w stronę końca muru, gdzie ostatni raz widział człowieka Gryfa.
Wiedział, że
ze względu na swój stan Freynard powinien zostać wykluczony z udziału w tej
wyprawie, ale
też nie był aż tak wycieńczony, żeby zasłabnąć. I nie wątpił już w jego
lojalność: martwił się
o żołnierza, który wzbudził jego szacunek.
Z początku nic nie widział. Jakby Freynarda nigdy tu nie było. Potem zobaczył,
że coś
porusza się w stosie gruzu. Przystanął nad czymś, co mogło być resztkami
kamiennej ławy
albo stołu i odsunął kawałek kamienia.
Freynard kulił się pod spodem, blady jak trup. Oczy miał otwarte, ale chyba go
nie
poznał, bo odsunął się jakby ze strachu, że zostanie zabity. Morgis złapał go za
ramiona i
potrząsnął.
- - Freynard! Niech cię licho, to ja! Książę Morgis!
- - Morgis? - Kapitan popatrzył na niego dziwnym wzrokiem, potem chyba wziął się
w garść. Przyłożył rękę do głowy. - Przepraszam. Nie byłem sobą.
- - Co tu się stało? Zostałeś napadnięty?
Mężczyzna rozejrzał się, jakby widział wszystko po raz pierwszy. Powoli
przystąpił
do wyjaśnień.
- - Wartownik mnie zobaczył. Walczyliśmy. Zraniłem go, następnie straciłem
miecz.
Zapędził mnie w tę dziurę, a potem wszystko się zarwało.
- - Gdzie wilczy najeźdźca?
- - Pod spodem. - Freynard wskazał świeży pagórek marmuru i kamieni po lewej
stronie. Ze środka wystawała obuta noga. Nie było wątpliwości, że Aramita nie
żyje.
Morgis pomógł mu stanąć na nogi.
- - Haggerth nie żyje.
- - Haggerth? Nie żyje?
- - Ale D'Rak również.
To przywiodło szeroki uśmiech na twarz kapitana.
- D'Rak nie żyje! Dozorcy zostali bez przywódcy! Smok przemyślał jego słowa.
- Tak, to chyba ważne. Ale teraz ważniejszy jest powrót do Troi i znalezienie
Gryfa.
Ni z tego, ni z owego Qualard stal się najbardziej uczęszczanym miejscem na
świecie!
Wyszli zza muru i zobaczyli Troię. Freynard zaczął dygotać.
- Co ona robi?
Kobieta-kot robiła to, co kazał jej Morgis. Stała teraz nad jedynym ocalałym
dozorcą,
który stracił rozum. Nim Morgis zdążył odpowiedzieć, poderżnęła mu gardło.
Freynard zaczął się szarpać w ramionach Morgisa. Był silniejszy niż mogło się
wydawać.
- Powstrzymaj ją!
Morgis wytężył siły. Troia odwróciła się, słysząc zamieszanie, ajej pożyczony
miecz
zastygł nad głową Aramity. Trzymając mocno kapitana, smok wysyczał:
- Tnij! Ale już!
Z precyzją, która mówiła wiele ojej bitewnym talencie, jednym płynnym ciosem
odcięła głowę dozorcy.
- - Puść mnie! - Freynard niemal się wyrwał. Morgis odwrócił go twarzą do siebie
i
szybko powiedział:
- - Tak było trzeba, kapitanie! Nie wiem, jak ci to wyjaśnić i wątpię, czy Troia
to
potrafi! Po prostu wiemy, źe tak trzeba!
Kapitan zatrząsł się i zaprzestał walki.
- Wasza wola. Skoro twierdzisz, że to konieczne, panie, wierzę ci na słowo.
Troia rzuciła miecz przy okaleczonym tułowiu i ruszyła w ich stronę. Była jakby
bardziej rozluźniona niż wcześniej.
- - Możesz go potrzebować - podsunął smok. Wyzywająco potrząsnęła głową i
wyciągnęła pazury.
- - Wystarcza mi dziedzictwo po przodkach. Freynard spojrzał na swoje puste
ręce.
- - Ja potrzebuję miecza. Zapomniałem zabrać swój.
- - Weź sobie.
Jego oczy spoczęły na szczątkach starszego dozorcy.
- On miał miecz? Morgis zmrużył oczy.
- Możliwe, choć nie zrobił z niego użytku. Nie sądzę, by zdołał go podnieść.
Kapitan podszedł do zwłok D'Raka. Morgis skorzystał z okazji, żeby porozmawiać z
Troią.
- - Coś mi przyszło na myśl. Zaczynam wierzyć, że Gryf doszedł do wniosku, iż
tam,
dokąd idzie, może być niebezpiecznie. Dlatego rozdzielił nas tak, żeby mógł
zostać sam. To
tylko domysł, przyznaję, ale trochę go już poznałem.
- - Naprawdę myślisz, że posłał nas fałszywym tropem?
- - Dokładnie... I sądząc z tego, co stało się tutaj, może być w wielkich
opałach.
Myślę, że prawdziwy gryf go wytropił i, Smok z Głębin świadkiem, D'Shay może na
niego
czekać.
- - D'Shay? - Freynardowi udało się ich podejść. U jego pasa wisiał długi, wąski
miecz. Bardzo długi; taki, którym da się walczyć jedynie trzymając go w obu
rękach.
Morgis przeniósł spojrzenie z broni na kapitana.
- Skąd go wytrzasnąłeś? Jestem pewien, że bym go zapamiętał. Freynard wzruszył
ramionami.
- - Zerwałem płaszcz z trupa i zobaczyłem miecz. Nie kwestionuję swojego
szczęścia. Podoba mi się bardziej od tamtego krótkiego.
- - Masz dość siły?
- - Chcesz się przekonać? - Chytry uśmiech rozjaśnił twarz kapitana.
- Patrzysz na mnie w taki sposób, że wolę nie. Zagrzmiało. Przyzwyczaili się do
wichru, nawet zimna, ale to było coś nowego. Łoskot nie przypominał zwyczajnego
grzmotu,
gdyż trwał i trwał zda się bez końca, nim wreszcie powoli się wyciszył.
- Gryf! - szepnęła Troia. Smok skinął.
- Myślę, że możesz mieć rację, i że możemy nie zdążyć mu z pomocą!
- - Nie I Niewierze!
- - Nieważne, czy w to wierzymy, bo i tak za nim pójdziemy. Jakieś obiekcje?
Nie było żadnych. Był tylko strach, ale zachowali go dla siebie.
Gruby strop nie stłumił, tylko wręcz wzmocnił huk gromu. Ogłuszający łoskot
przetoczył się podziemnymi korytarzami. Gryf opadł na kolano, przycisnął ręce do
uszu.
Niszczyciel roześmiał się szyderczo, a śmiech stopił się z grzmotem i w końcu
nie było
wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Wreszcie pozostał tylko
śmiech. Gdy
także ucichł, Niszczyciel wbił w Gryfa płonące ślepia.
- Wezwę żywioły i każę im cię złamać... A jednak nigdy nie umrzesz - Zajmę sią
twoim
ciałem i rzucę je na stos moich trofeów, gdzie pozwolę ci spędzie wieczność, bez
ruchu, wśród
kości tych, którzy zawiedli moje zaufanie. Będziesz błagać o wolność, lecz ja,
nie będąc
miłosiernym, nigdy ci jej nie wrócę.
W głowie mu huczało, a ciało wydawało się suche, niemal zmumifikowane. Jednakże
nie miał zamiaru się poddać. Mimo chełpliwych słów, mimo dzikich pogróżek
Niszczyciel
jeszcze go nie pokonał. Dlaczego? Przecież wpadł w pułapkę bez wyjścia. Mało
prawdopodobne, by wilczy bóg tylko się z nim bawił.
- Skamlaj o laskę - nie otrzymasz jej, ale to może być zabawny widok. Śmiało.
Może
trącisz jakąś czułą strunę w mojej... duszy.
Szalony bóg znów zaniósł się śmiechem, lecz czy śmiech ten nie był trochę
wymuszony?
Gryf z trudem podniósł się na nogi. Nawet nie pomyślał o upuszczonym mieczu.
Rzucanie się z mieczem na Niszczyciela byłoby absurdalne. W takim razie co mu
pozostawało?
- Nic, odmieńcze.
Poczuł ostry, kłujący ból w piersiach i najpierw pomyślał, że Niszczyciel
wreszcie
uderzył. Ale ból był zbyt słaby, żeby go zabić, i kiedy nie przybrał na sile,
lwioptak zrozumiał
jego przyczynę.
- Strach cię paraliżuje, staruszku? Poddaj mu się. Umieranie będzie dużo
łatwiejsze!
"Pamiętasz, jak to było? - zapytało z zaciekawieniem stare wspomnienia. - Nadal
jesteś taki sam?"
- To znaczy jaki? - warknął Niszczyciel z wyraźnym zakłopotaniem.- O czym
myślisz?
Wspomnienia. Strzępy wspomnień. Gryf sięgnął do kieszeni i wyjął ostatni maleńki
gwizdek. Niegdyś miał trzy takie. Jego jedyne dziedzictwo. Każdy reprezentował
część jego
samego. Jeszcze z niego nie skorzystał, bojąc się, co odkryje. Pierwszy wezwał
ptaki,
niewyobrażalne stado, które odparło atak klanów Czarnego Smoka. Drugi wezwał
Troię,
przedstawicielkę kociego rodzaju, do którego on także należał. Ale co wzywał
trzeci i jaka
była ostatnia część jego dziedzictwa?
- Twoim jedynym dziedzictwem jest śmierć, Gryfie! Ukorz się przede mną! Nagnij
się
mojej woli, bo rozedrę cię na krwawe ochłapy, które pożrę w wolnej chwili!
Słowa te miały go przestraszyć, ale wywarły wprost przeciwny skutek. Niszczyciel
za
dużo mówił, a za mało robił - nadal trzymał się z daleka. Jeszcze silniej niż
ostatnim razem
Gryf wyczuł strach wilczego boga.
Wsunął gwizdek do dzioba. Nieważne, że dziób pod tym względem był gorszy od
ludzkich ust. Jak wcześniej, ważne było jedynie wtłoczenie odrobiny powietrza do
maleńkiej
świstawki.
- Przestań!
Krótka, osobliwa nuta. Pytająca, jakby był tajemnicą, istotą bez wyraźnej
osobowości.
Ciemność w ciemności, którą był Niszczyciel, jakby się skurczyła. Ślepia
zapłonęły
gniewem, ale zdradzały też strach i niepewność.
Niszczyciel warknął, a potem pisnął jak zranione szczenię, gdy tunel skąpał się
w
jasności. Portal - sama Brama - pojawiła się na jednej ze ścian. Jak wcześniej,
była wyższa niż
korytarz, I inna. Zmieniła się nie tylko pod względem wyglądu. Rdza zniknęła,
zawiasy
trzymały pewnie. Stworzenia biegały jakby z nowym życiem, z wigorem, którego
brakowało
im ostatnio.
Wielkie skrzydła rozchyliły się równocześnie i spomiędzy nich wyszedł pierwszy z
pół tuzina Beztwarzych, nieludzi.
Ludzi Gryfa.
Wcale nie spłynęło na niego oślepiające zrozumienie przeszłości. Niektóre
wspomnienia wróciły na miejsce, inne zaś wolały pozostać pogrzebane. A jednak
teraz nie
miał wątpliwości, że był jednym z nich, że przez stulecia tu poprawiał, tam
pomagał - lecz
nigdy naprawdę nie stanął po żadnej stronie.
Dopóki Niszczyciel nie posunął się za daleko.
Popatrzył na mroczną formę. Kuliła się za fałszywą maską mocy.
- - Zrobię to, co mi się podoba! Ta gra należy do mnie. Za późno, żeby coś
zmienić!
Ja zwyciężę! Słyszysz mnie? Wygram! Mogę dowolnie zmieniać zasady!
- - To ty mnie stworzyłeś! - Gryf w zdumieniu postąpił krok do przodu. Gdy się
przybliżył, ciemność Niszczyciela cofnęła się w głąb tunelu. Beztwarzy stali w
milczeniu.
Choć nic nie robili, sama ich obecność była pomocna. Dzięki nim Iwioptak
zrozumiał wiele
rzeczy, między innymi to, dlaczego zrezygnowali z utartych obyczajów, żeby mu
pomóc tak,
jak nie pomogli nikomu innemu. Niezależnie od zmiany, jaka w nim nastąpiła,
nadal był
jednym z nich.
Ale był też czymś więcej. Niszczyciel nie był ostatecznym arbitrem. To, co
zrobił,
żeby przekształcić jedną z istot o pustych obliczach w parodię prawdziwego
zwierzęcia,
poruszyło jakąś moc. Jeśli istniała zasada, której nie wolno było łamać, to
brzmiała
następująco: "Tymi tam nie można manipulować" (brakowało im prawdziwego imienia,
choć
znali je ci, którym to było potrzebne). Wilczy bóg znał karę, ale zapomniał o
niej w ferworze
swojej obłąkańczej "gry".
Gryf wyciągnął rękę w stronę cieni. Usłyszał sapnięcie i Niszczyciel znów się
odsunął.
- - Nie masz nade mną żadnej władzy. Nie teraz, nie po tamtym pierwszym razie.
To
dlatego boisz się mnie bardziej niż innych opiekunów. Nie możesz bezpośrednio
zrobić mi
krzywdy, musisz działać poprzez agentów. Dlatego zwerbowałeś Shaidarola.
Wiedziałeś, kim
byłem, choć nie wiedzieli tego nawet Mistrzowie Opiekunowie.
- - Łżesz! Pozwalam ci kłamać, bo wygrałem i mogę być wspaniałomyślny! Patrz!
Widzisz? Wracam ci wolność!
Lwioptak obejrzał się, ani trochę nie bojąc się, że Niszczyciel zabije go, gdy
będzie
odwrócony plecami do niego. Wilczy bóg nie mógł tego zrobić. Jego moce zostały
ograniczone, prawdopodobnie w dniu, w którym udało mu się uwięzić jednego ze
swoich.
- Zamknąłeś tutaj swojego rywala, prawda? Tego, który czuwał nad Krainą Snów. To
dzięki niemu ziemie te przetrwały tak długo. - Znów przesunął się w jego stronę.
Ciemność, cienie, wszystko, co było Niszczycielem, zniknęło z długim,
przeraźliwym
wyciem. Przepadł bez śladu nawet smród gnijącego mięsa. Niszczyciel umiał
tworzyć iluzje
łudząco podobne do prawdy, nawet jego moc była złudna, choć nie do końca.
Posiadał
ograniczoną władzę nad zmarłymi, lecz jego główną bronią było coś innego. Po
pierwsze i
najważniejsze, był mistrzem we wzbudzaniu strachu. Strachu, który legł u podstaw
zbudowanego w jego imieniu imperium.
Gryf odwrócił się do swoich braci. Choć nie mieli rysów, jakimś sposobem odgadł
ich
smutek. Jego istnienie nie było celem, jaki sobie wybrali albo w jakim zostali
stworzeni. Gryf
wątpił, czy kiedykolwiek dowie się, co się dokładnie stało.
- Wyjaśnią ci co nieco... jeśli mnie uwolnisz, staruszku. Jakby słowa te były
sygnałem,
Beztwarzy zaczęli wracać do Bramy. Nie oglądali się, a on rozumiał, że uważają
go za
straconego na zawsze. Wiedział, że sam musi zadecydować o własnej przyszłości. W
przekonaniu, że na to zasługuje, złamali swoje zasady i pomogli mu, ale reszta
należała do
niego.
- - Mniej więcej prawda. Nawet ja nie jestem do końca pewien, w co oni wierzą.
- - Kim jesteś? - zawołał, nie odrywając oczu od znikającej Bramy. - Czym
jesteś?
Kolejnym bogiem?
- - Wedle twoich norm - prawie. Powiedzmy... jednym z grupy nadrzędnych, choć
ten, który zwał się Niszczycielem, nie uważał nas za takich.
- - Gdzie jesteś?
- - Jeszcze nie zadecydowałeś, czy mnie uwolnisz. Co mam zrobić, żeby udowodnić
ci
swoją wartość? Pomogłem ci w Canisargos.
Zrobiłbym więcej, ale to wzbudziłoby podejrzenia. Jestem bardziej podatny na
jego
moce niż wy, malutcy. To przedni żart. Pomyśleć, że go niedoceniałem. Ale był
taki spokojny
od czasu odzyskania wolności... Wracając do moich zasług, parą chwil temu
uratowałem ci
życie.
- - Kiedy? Niszczyciel tylko mnie straszył.
- - Nie chodzi o niego, tylko o jednego z jego piesków, tego zwanego D'Rakiem -
a
może zapomniałeś, jak dotknął twojej ręki? Naprawdę przeznaczona ci była śmierć
w chwili,
gdy on rozstanie się z życiem.
To prawda. Zapomniał o tym. Ale teraz to chyba nie miało znaczenia. Gryf, nie
mając
na kogo spojrzeć, wbił oczy w sufit.
- - Wydaje się, że masz więcej mocy niż Niszczyciel, dlaczego zatem nie możesz
uciec?
- - Więzy, które mnie krępują, zostały obmyślone specjalnie dla tych z mojego
rodzaju. Niegdyś pętały tego, który zwał się Niszczycielem. Kiedy zobaczyliśmy,
czym się stał,
obawialiśmy się, że nas spotka to samo, dlatego przekazaliśmy... klucz, tak,
nazwijmy to
kluczem. Przekazaliśmy klucz jedynym, którym mogliśmy zaufać.
- - I ja, jako że byłem jednym z nich, miałem ten klucz.
- - Nadal go masz.
- - Wobec tego powiedz mi, co mam zrobić. Uwolnię cię. Niemal wyczuł wahanie
rozmówcy.
- - Jest pewien problem...
Gryf domyślił się, o co chodzi. Z tego, co pamiętał i co zdołał poskładać, to
miało
sens. Niestety. - Nie możesz. Nie wiesz, jak.
- - Cała wiedza o kluczu została przekazana twojemu rodzajowi. W ten sposób
zostali odcięci od niej ci, którzy chcieli utyć jej niewłaściwie.
- - Co się stało ostatnim razem? Co zniszczyło Qualard? - Lwioptak wiedział, ale
chciał usłyszeć potwierdzenie.
- - Mylisz się.
- - Mylę się? - Przecież wszystko pasowało, a przynajmniej tak myślał.
- Błędne informacje i niewłaściwy kierunek - mocna strona Niszczyciela. Qualard
był
miejscem narodzin wilczych najeźdźców. Jak sądzisz, dlaczego?
To absurdalne. Trwonił czas na pogawędkę o historii z niewidzialną istotą,
podczas
gdy Aramici musieli już szukać uchodźców z Sirvak Dragoth, a jego towarzysze być
może już
nie żyli.
- Nie tracimy czasu. Tutaj czas płynie bardzo wolno. Cześć kary - najgorsza
część,
możesz mi wierzyć. Poza tym, dawno z nikim nie rozmawiałem.
Qualard miejscem narodzin wilczych najeźdźców? To miało trochę sensu, ale
dlaczego...
- - Tutaj było więzienie Niszczyciela.
- - Owszem. Aramici byli jego sposobem na nudę, ale kiedy wreszcie poprosiliśmy
o
jego uwolnienie, jego obsesyjne zainteresowanie Aramitami nie przeminęło. W tym
czasie
zaczął się strzępić wzór życia w tym, co obecnie nazywasz Krainą Snów. Chciałem
poznać
przyczynę i odkryłem, że jego pieski, jego dzieci, robią to, czego on fizycznie
nie potrafił
dokonać.
Dozorcy, czarnoksiężnicy Niszczyciela, na jego rozkaz pojmali jednego z
obserwatorów o pustych obliczach. Wilczy bóg chciał mieć własny klucz - nie
tylko do
więzienia, w jakim sam przebywał. Nieludziom wolno było robić wiele rzeczy, o
których on
mógł tylko marzyć. Lecz nie mógł ich kontrolować, nie w przyrodzonej im postaci.
Jego wierni wyznawcy mogli to zrobić, ale coś poszło nie po ich myśli.
- - Tak, na śmiertelne ogniwo wybrali zwierzę najgorsze z możliwych, zwierzę,
nad
którym najtrudniej zapanować. Gryfa. Nawet ja nie wiem, dlaczego. Odkryłem całą
prawdę i
zstąpiłem na waszą płaszczyznę, do Qualardu, a on tam na mnie czekał. Miał klucz
do
więzienia i posłużył się nim. Walczyłem... I wtedy ucierpiało miasto. Ale
przejąłem kontrolę
nad kluczem. Nad tobą. Resztę znasz.
- - A fałszywe wspomnienia?
- - Częściowo są wynikiem czaru, jaki rzucił - jaki rzuciły jego dzieci - na
Krainę
Snów, i tego, jaki obmyślili Mistrzowie Opiekunowie, żeby mnie ratować.
Zapłacili za to
utratą ochrony przed czarem Niszczyciela.
Po co to całe matactwo?
- - Czego naprawdę bał się ze strony Krainy Snów? Tego, że nie mógł nad nią
zapanować?
- - Ci, którzy żyją dla samej władzy, boją się tego, nad czym nie mogą
zapanować... i
dlatego pragną to zniszczyć, aby udowodnić swoją rzekomą wyższość,
- - Chyba wiem, jak cię uwolnić, gdziekolwiek jesteś. Część mgły się podniosła.
Gryf odczuł zadowolenie i ulgę. Rozmówca, choć na pozór całkowicie opanowany,
nie potrafił skryć tych emocji.
- Potem będą miał jedną prośbę, którą ty, jako jeden z nich, możesz spełnić albo
odrzucić.
Gryf wiedział, o co mu chodzi, i pokiwał głową. Wziął głęboki oddech i stanął
pewnie.
- - Jesteś gotowy?
- - Jestem gotów od dnia uwięzienia. Zmęczyło mnie ciągłe spanie.
Gryf wezwał Bramę.
XXIII
Zobaczył ich jakieś sto kroków na wschód od miejsca, w którym mieli się spotkać.
Miecz trzymał w lewej ręce. Prawą miał zaciśniętą, jakby niósł w niej coś
małego. W tej
chwili nie przywiązywali do tego wagi. Liczyły się tylko słowa, jakie
wypowiedział, gdy
znalazł się w zasięgu słuchu.
- - Po wszystkim. Freynard odezwał się pierwszy,
- - Skończone? Dokonałeś tego, Gryfie? Powoli pokiwał głową.
- - Więzień odzyskał wolność, a D'Shay... nie żyje.
- - Nareszcie - syknął Morgis. - Możemy więc opuście to niegościnne miejsce i
wrócić do spójnego cesarstwa smoków.
Gryf nie mógł powstrzymać uśmiechu. Czyżby smok zatęsknił za spokojem?
Podejrzewał - a prawdę mówiąc miał taką nadzieję
- że Morgis żartuje.
Troia, przeciwnie, wcale nie sprawiała wrażenia zadowolonej.
- Czy to chcesz zrobić? Wrócić?
Popatrzył na nią, próbując spojrzeniem wyrazić myśli, których nie potrafił ubrać
w
słowa.
- Jeszcze nie. Nie, dopóki nie zyskam pewności, że wilczy najeźdźcy są w
odwrocie, a
ich imperium chyli się ku upadkowi...
- Po raz pierwszy jego wyczerpany umysł zarejestrował nieobecność Haggartha.
Troia, już pochmurna, sposępniała. - Co się z nim stało?
- - D'Rak go zabił, zdążył jednak wyprowadzić cios, który dokończył książę
Morgis.
- Spojrzała na niego. - Pogrzebaliśmy go, Gryfie, ale chciałabym wrócić...
- - Wrócimy. Wilczy najeźdźcy zostali przepędzeni z Krainy Snów, więc nie musimy
się spieszyć.
Wszyscy popatrzyli na niego. Freynard, największy niedowiarek, zapytał:
- Jak to możliwe? Powinni już zdobyć Sirvak Dragoth! Nic nie mogło ich
powstrzymać!
Gryf wrócił myślami do podziemnego więzienia. Po uwolnieniu więźnia, co okazało
się zadaniem wyjątkowo prostym i mało spektakularnym, usłyszał rozradowany głos:
- Już złamałem wiele zasad, staruszku - między innymi pogorszyłem sytuację
próbując
ukryć twoje istnienie - więc jeden czy dwa więcej wybryki nie uczynią różnicy.
Poza tym
myślą, że zrozumieją.
- Oni? - zapytał przymilnie Gryf. Rozmówca nie chwycił przynęty.
- Wilczy najeźdźcy nie powinni najeżdżać Krainy Snów. Te ziemie są ostatnim
dziedzictwem tego, któremu ogromnie dużo zawdzięczam. To tylko wolna, nietknięta
ziemia,
nic więcej, ale z tego powodu wyjątkowa. Uwolnię ją od Aramitów... a potem
zdradzę ci
ostatni ważny sekret. Dotyczy on tego, którego niegdyś zwałeś Shaidarolem...
Teraz to było wspomnienie. Gryf westchnął z odrobiną goryczy i patrząc na całą
trójkę, odparł:
- Powiedzmy, że więzień okazał wdzięczność.
Morgis i Troia byli zbici z tropu. Freynard pobladł. Czekali na więcej, ale
lwioptak
zamknął temat. Coś mu się przypomniało i pomyślał, że przynajmniej smok ma prawo
wiedzieć.
- - Szkoda, że cię tam nie było, Morgisie. Jestem pewien, że sam chciałbyś go
wypytać.
- - O co? Kim on był? - Smok zadrżał. Wszyscy trzęśli się z zimna, przez dłuższy
czas stojąc bez ruchu. - A nie można by pogadać o tym po powrocie do Krainy
Snów?
- - Jak sobie życzysz. - Obecnie nawiązanie kontaktu z tym, co było Bramą, nie
sprawiało najmniejszych kłopotów. Brama - sama Kraina Snów - była bytem podobnym
do
więźnia i Niszczyciela, i z tego względu Gryf wyczuwał jej radość oraz
wdzięczność - i
odrobinę lęku, który szybko uśmierzył.
Tym razem błyszczała jaśniej niż ostatnio. Drzwi były szeroko otwarte i przez
nie
widzieli stojącą w dali warownię Sirvak Dragoth, nietkniętą i wspaniałą jak
wcześniej. Nic
nie świadczyło o mającej tam miejsce bitwie.
Był to imponujący, cudowny widok. Gryf usłyszał szept za plecami.
- - O co chodzi, Allyn?
- - Nic, Gryfie. Po prostu jestem zdumiony, choć nic, co wiąże się z tobą, już
nie
powinno mnie dziwić.
- - Święta racja - zgodził się z nim Morgis. Gryf stanął z boku i wskazał na
księcia.
- - Ty pierwszy, Morgisie.
- - Jeśli myślisz, że zaprotestuję, to się grubo mylisz. - Książę podszedł do
portalu i
już miał przejść na drugą stronę, gdy lwioptak złapał go za ramię.
- - Więzień, Morgisie. Powiedział, że jakieś śmiertelne stworzenia kiedyś
nazywały
go Smokiem z Głębin.
- Smokiem... - Książę szeroko otwarł w zdumieniu usta, a po jego twarzy rozlała
się
niemal nabożna groza. Dla smoczej rasy Smok z Głębin był kimś w rodzaju boga,
cudowną
istotą, która, jak twierdzili niektórzy, skierowała smoki na ścieżkę mocy. Co
prawda z tonu
istoty wynikało, że taka jawna ingerencja była wątpliwa, lecz Gryf nie miał
zamiaru mówić
tego swojemu towarzyszowi.
Morgis nadal stał jak rażony gromem, próbując pogodzić się z tą nowiną. Gryf
zaśmiał
się głośno, choć wcale nie czuł radości.
- Porozmawiamy o tym w cieplejszym miejscu, pamiętasz? I przepchnął smoka przez
Bramę.
Troia była następna, choć upierała się, że zaczeka. Gryf nie ustąpił.
Przyciągnął ją do
siebie i wyszeptał:
- Wielmożny Petrac zesłał mi sen, żebym mu nie przeszkodził, ale później zdałem
sobie sprawę, że on tylko wydobył z podświadomości moje pragnienia. Jeśli wrócę,
opowiem
ci o nich i zapytam, czy po części ich nie podzielasz.
Nie musiała nic mówić, wyraz jej oczu wystarczył za odpowiedź. Pochwili
zapamiętania jej uwagę przykuło jedno złowróżbne słowo.
- Co to znaczy, jeśli"?
Przepchnął ją na drugą stronę i gdy poprosił w milczeniu, masywne drzwi się
zamknęły. Brama została.
Freynard cofnął się, przestraszony. Zatoczył wzrokiem po ruinach, jakby
spodziewał
się ataku wroga. Wiatr zwichrzył mu włosy. Twarz miał jakby szczuplejszą,
wydłużoną
niczym lisi pysk.
- Coś nie w porządku? Gryf pokręcił głową.
- - Nie, chciałem tylko porozmawiać z tobą na osobności. Jeszcze nie pogodziłem
się
z tym, przez co przeszedłeś w rękach D'Shaya.
- - Przeżyłem.
- - I cieszę się z tego. - Były monarcha wyciągnął prawicę. - Dobrze było znów
cię
zobaczyć.
Freynard z uśmiechem ujął zaoferowaną dłoń.
Wrzasnął i chciał wyrwać rękę, ale Gryf trzymał mocno. Kapitan osunął się na
kolana,
a jego ciało dygotało, jakby wstrząsał nim jakiś straszliwy atak.
Gryf spojrzał na niego niczym ptak śmierci.
- I źle utracić tak szybko. Powinienem być mądrzejszy, wyciągnąć wnioski z
ostatniego razu. Zawsze miałeś asa w rękawie.
Wreszcie puścił rękę drugiego. Twarz, która wzniosła się ku niemu, była brodata,
lecz
nie należała do Allyna Freynarda. Szybko przemieniła się w inne, znajome
oblicze.
D'Shay.
- Powstrzymałem! - sapnął Mistrz wilczy najeźdźca. - Powstrzymałem
transformację,
domyślając się, że będę szedł ostatni. Moje moce nadal są słabe. Nie mogłeś...
nie mogłeś
wiedzieć!
Gryf podniósł prawą rękę i pokazał ją D'Shayowi. Na dłoni widniał znak podobny
do
tego, który wcześniej widział na policzku Freynarda, tylko odwrócony. Nie był
widoczny,
dopóki się nie dotknęli.
- Podarunek od starszego dozorcy dla nas obu. Miał wypalić twoje nowe ciało, nie
dając ci czasu na przygotowanie następnego, i wypalić mnie. Smok z Głębin
powiedział mi o
tym i lekko zmienił znak - co było jego ostatnim darem. Odszedł, Shaidarolu,
żeby
odpokutować za zamieszanie, jakie spowodował.
Oczy D'Shaya rozbłysły. Gryf potrząsnął głową, bardziej ze smutkiem niż ze
złością.
- Nie otrzymasz pomocy od swego pana i Mistrza. I tak miał cię porzucić. Nie
krępuj
się. Sprawdź, czy jego moc nadal cię wspiera.
Patrzył, jak z aroganckiej twarzy powoli odpływają resztki koloru. D'Shay
zrozumiał,
że stał się bardzo, ale to bardzo śmiertelny. Było tak, jak gdyby Niszczyciel
nigdy nie istniał.
Nie wykrył śladu jego obecności.
Gryf poderwał go za koszulę. Twarz D'Shaya znieruchomiała o włos od czubka
ostrego, drapieżnego dzioba.
- Skóra ci poszarzała. Wszystko skończone. Możesz sobie twierdzić, że zostałeś
porwany, a potem zmuszony zostać tym, czym jesteś, aleja wiem lepiej. Ukrywałeś
starannie
swój prawdziwy charakter przed innymi opiekunami. Tyle pamiętam. To ty pierwszy
skontaktowałeś się z Niszczycielem.
Poczuł, że D'Shay sięga do długiego miecza i wolną ręką złapał go za nadgarstek.
Poniewczasie poznał, że to tylko podstęp. D'Shay był co prawda zdesperowany, ale
wiedział,
że próba wyciągania długiej broni tak blisko wroga mija się z celem.
Z tyłu za pasem miał sztylet. Wyciągnął go, gdy oczy Gryfa jeszcze spoczywały na
mieczu. Były najemnik mógł zrobić tylko jedno: odepchnąć przeciwnika. Ale teraz
to D'Shay
nie chciał go puścić.
- Zabiorę cię z sobą! - warknął D'Shay. - Nie masz wyboru! Nóż trafił, ale Gryf
zdążył się przekręcić i ostrze rozcięło tylko skórę i mięśnie, nie naruszając
wnętrzności.
Instynktownie odpowiedział ciosem, a jego pazury przeorały piersi wilczego
najeźdźcy jakby
to była woda. D'Shay puścił go i cofnął się o parę kroków. Charcząc, patrzył,
jak krew
wylewa się z jego nowego ciała.
Spróbował skupić spojrzenie na Gryfie, lecz ujrzał tylko rozmytą plamę.
- Nie. Nie mogę...
Gryf obawiał się, że D'Shay może jeszcze uciec, mimo uwagi, jaką mu poświęcał.
Wyszarpnął nóż z ciała, przeklinając się za upodobanie do melodramatycznych
efektów i za
zarobienie kolejnej porządnej rany, która miała wystawić na próbę jego
uzdrowicielskie
zdolności. Nadal rządziły nim emocje, niezależnie od jego starań.
- Gryfie! - wykrztusił D'Shay. Ich oczy spotkały się na chwilę. Wilczy najeźdźca
ostatni raz błysnął pełnym nienawiści spojrzeniem i runął na ziemię parę cali od
butów
chwiejącego się lwioptaka.
D'Shay zadrżał i znieruchomiał.
Jedną ręką tamując krew płynącą z rany, Gryf przewrócił ciało na plecy. Śmierć
nie
przywróciła twarzy rysów Freynarda. Z doświadczenia wiedział, że tak się nie
stanie. Ale tym
razem był pewien, że D'Shay naprawdę nie żyje. Zagwarantował to odwrócony znak
D'Raka
na jego dłoni. I tym sposobem starszy dozorca w końcu przechytrzył swojego
rywala, a Gryf z
radością przypisał mu całą zasługę. Nie pragnął niczego prócz odrobiny spokoju.
Ile razy D'Shay oszukał śmierć? Nawet raz to za dużo. Już z tego powodu gra
warta
była świeczki. Gryf żałował tylko, że wcześniej nie doszedł do prawdy. Patrząc
na
znienawidzoną twarz, nie mógł się powstrzymać i powiedział:
- Ukradłeś ostatnie życie, łajdaku.
Z szacunku dla nieszczęsnego Allyna Freynarda, który zasłużył na jakieś
upamiętnienie, przeciągnął ciało do Bramy. Wierzeje nie otworzyły się i miały
trwać
zamknięte, dopóki nie zapragnie ich otworzyć - a w tej chwili po prostu chciał
odetchnąć. Co
prawda rana mu dokuczała i należało ją jak najszybciej opatrzyć, ale wiedział,
że gdy tylko
przejdzie przez Bramę, nie będzie miał czasu dla siebie.
Nie mógł wrócić do Smoczych Królestw, dopóki wilczy najeźdźcy nie zostaną
pokonani. Wiedział, że nawet ponosząc ciężkie straty nie będą chcieli się
poddać. Byli
stworzeni do wojny i podbojów i proszenie ich o złożenie broni byłoby
szaleństwem. Miał też
nadzieję, że zostając tutaj, dowie się więcej o sobie i o tej ziemi. Czuł, że
coś łączy ten ląd z
cesarstwem smoków. Smok z Głębin niewiele mu powiedział, a Gryf wątpił, czy on,
choć tak
mądry, może wiedzieć wszystko.
Ale kiedyś powróci, mimo wszystko. Przebywał tutaj dość długo, by wiedzieć, że
jego
dom leży po drugiej stronie Wschodnich Mórz - i jeśli Troia będzie chciała mu
towarzyszyć,
tym lepiej. Miał nadzieję, że Morgis zostanie z nim, dopóki sprawy Krainy Snów
nie zostaną
uporządkowane, ale decyzja należała do księcia. Byłoby miło mieć przy sobie
jedną znajomą
twarz, nawet jeśli był to łuskowaty, ostrozęby pysk smoczego wielmoży.
Popatrzył na Bramę. Ciemne stworzenia obserwowały go bacznie, ale w ich obcych
oczach nie było wrogości. W odpowiedzi na milczącą prośbę ogromne podwoje
zaczęły się
rozchylać.
Kiedy rozwarły się na całą szerokość, Gryf podniósł swoje brzemię - nie bacząc
na
dotkliwy ból - i przeszedł na drugą stronę, prostu w ramiona niespokojnych,
zaciekawionych
przyjaciół. I wiedział, że to nie koniec, tylko początek.
Starożytna konstrukcja zamknęła się za jego plecami i rozwiała w nicość. Tylko
wiatr
hulał w ruinach dumnego Qualardu.
XXIV
Tym razem więzy trzymały mocno. Ich natura nie była fizyczna, ale tak czy owak
spełniały tę samą rolę. Nie mógł porozumieć się ze światem zewnętrznym, nie mógł
skontaktować się z tymi, którzy mogliby pospieszyć mu z pomocą.
Niszczyciel poruszył się, spróbował strząsnąć więzy, żeby sięgnąć umysłem poza
więzienie - więzienie, w którym znów go zamknęli. Z pomocą Gryfa, on bowiem miał
klucz,
oczywiście.
- To nieuczciwe! - wrzasnął. - Gra była wygrana! Nie rozumieli. Oni nigdy nie
rozumieli.
Mimo ostatniej próby, nadal był przykuty do tego miejsca. Mentalne okowy nie
puszczały - nigdy nie puszczą. Ogarnął go strach, coraz silniejszy, ponieważ
powiedzieli, że
tym razem nie wiedzą, czy kiedykolwiek poproszą o jego uwolnienie.
- Przecież wygrałem!
Miał tylko pustkę do towarzystwa. Nie słyszał nawet zawodzenia wiatru. Wiatru,
który stale szalał w Qualardzie, w miejscu, do którego nikt nie przychodził,
jeśli naprawdę nie
musiał.
- Nieprawdaż?