- Serią z działek pokładowych pal! - wydałem rozkaz Michaiłowi.
Odwrócił się i popatrzył na mnie uważnie.
- Za dużo świeżego powietrza może nieco oszołomić - powiedział tonem lekarza
stawiającego diagnozę w zakładzie psychiatrycznym. - A jednak szlak! - zawołał, wskazując
mi rdzawą plamę na lewo od linii.
Popatrzyłem przez lornetkę. W stepie stała kompletnie przeżarta rdzą ciężarówka.
Lakier odpadł, koła dawno utraciły swój kształt. Stała na kapciach... Lecieliśmy dalej.
Niebawem zauważyłem pierwszy słupek ułożony z kamieni.
- Szlak! - krzyknąłem i zacząłem badać przez lornetkę umykającą pod nami ziemię. Z
następnego słupka pozostał tylko stosik kamieni rozsypanych w trawie. Przelecieliśmy nad
pasmem wzgórz. Za pagórkami trakt stał się nieco wyraźniejszy, chyba wybrukowano go
kiedyś kamieniami. Wreszcie za kolejnym pasmem pagórków zauważyliśmy rozsypujące się
gliniane mury.
- Karczma, zajazd albo coś, co u Arabów nazywa się karawanserajem! - krzyknął
Michaił. - I zobacz, szlaki się tu rozchodzą. Stąd będziemy prowadzili dalsze badania.
Wyjął z kieszeni namiernik GPS i zapisał współrzędne karczmy.
- Późno już, zawracamy? - pokazał mi zegarek.
Lataliśmy już półtorej godziny. Kiwnąłem głową. W drodze powrotnej mój towarzysz
usiłował wypróbować samolot. Pędziliśmy z dużą prędkością, wznosiliśmy się w górę,
robiliśmy pętle. Na szczęście nie przyszło mu do głowy próbować bardziej skomplikowanych
akrobacji powietrznych. Pod nami umykał step. Widać było gdzieniegdzie jasne jurty i pasące
się stada zwierząt. Michaił prowadził jednak maszynę tak, aby ich nie spłoszyć. Zagonienie
rozproszonych stad z powrotem na wyznaczone pastwiska mogłoby zająć pasterzom nawet
wiele dni. Godzinę później osiedliśmy koło obozowiska.
- No i jesteśmy z powrotem - powiedział Michaił. - Żywi, cali i zdrowi. Lataliśmy
nisko i powoli - mrugnął okiem.
- I co ciekawego znaleźliście?
- Zrobiliśmy mniej więcej sto kilometrów - wyjaśnił nasz przyjaciel. - Sądzę, że trzeba
będzie przenieść obozowisko...
- A co z końmi? - zaciekawił się szef.
- Odeślę właścicielowi. Na razie trzeba przejrzeć jeszcze film z lotu.
Wymontował z kokpitu kamerę video. Koło jurty położyliśmy dwa panele ogniw
słonecznych, identycznych jak te używane przez Vandersyftów. Połączyliśmy z nimi maleńki
turystyczny telewizor i magnetowid. Raz jeszcze w zwolnionym tempie wyświetliliśmy całą
trasę. Szef oglądał film uważnie.
- Trzy słupki - powiedział. - Ale żaden ani trochę niepodobny do naszej piramidki...
Ale trzeba będzie raz jeszcze przepatrzeć ten odcinek szlaku, gdy jutro będziemy przenosić
obozowisko...
Michaił raz jeszcze przejrzał cały film. Po zachodzie słońca baterie stały się jednak
bezużyteczne, więc nie zdążył obejrzeć taśmy do końca. Poszliśmy spać dość późno.
Obudziłem się w środku nocy. Włożyłem na uszy słuchawki wshipera i wsłuchiwałem
się w ciszę. Wiatr szumiał w łanach traw. Ortalion jurty trochę łopotał. Stary szkielet
skrzypiał przy każdym podmuchu. A jednak usłyszałem to. Delikatny stukot kopyt na szosie.
Wyczołgałem się ze śpiwora i pośpiesznie naciągnąłem spodnie. Wyciągnąłem ze skrzynki
gogle noktowizyjne Michaiła i ruszyłem przez krzaki. Chłopiec na koniu, zapewne ten sam,
który śledził nas poprzedniej nocy, wjechał na szczyt pagórka. Dłuższą chwilę buszował po
krzakach, widocznie szukając zgubionego mikrofonu, wreszcie zrezygnowany podkradł się do
samolotu. Obszedł go dookoła i zajrzał do kabiny. Ponownie zastukały końskie kopyta. Drogą
nadjechał drugi. Przez chwilę rozmawiali przyciszonymi głosami. Wreszcie obaj zniknęli.
Poczekałem do rana i starannie obejrzałem nasz samolot, ale wbrew moim obawom nie
podczepili do niego bomby. Czego więc szukali?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
NOWE OBOZOWISKO • RUINY KARAWANSERAJU • KOLEJNY LOT
• WZGÓREK KULTOWY • POCZTA W CZASACH CZYNGIZ-CHANA
Rankiem Michaił zadzwonił gdzieś z telefonu komórkowego, a potem zabraliśmy się
do przeniesienia obozowiska. Jako pierwszego przerzucił pana Tomasza i część tobołków. Po
dwóch godzinach wrócił i zabrał beczki z benzyną. Wreszcie przyszła kolej na mnie i resztę
ekwipunku. Zastanawiałem się, jak wylądujemy, ale okazało się, że koło dawnego zajazdu
jest spory brukowany placyk. Samolot osiadł na ziemi. Wyskoczyłem. Pan Samochodzik,
wykorzystując widocznie swoje umiejętności nabyte w harcerstwie, naciągnął ortalion na mur
zajazdu. Zastąpił nim nie istniejący od dawna dach, tworząc w ten sposób tymczasowe, ale
dość sympatyczne schronienie. Dźwigając ostatnie skrzynki wszedłem do sporej salki. Na
palenisku gotowała się już woda w czajniku, a powietrze wypełniał silny aromat kawy.
- Nasza tymczasowa baza - szef z dumą zatoczył dłonią okrąg. - Wedle obserwacji
lotniczej, z tego miejsca rozchodzą się trzy szlaki. Będziecie latali samolotem wzdłuż nich, a
ja będę analizował wykonane filmy.
- Nareszcie nasza operacja zaczęła nabierać rozmachu - uśmiechnąłem się. - Teraz
pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nie znaleźliśmy się za daleko.
- Jak to? - zdziwił się szef.
- Przyjmijmy, że Ossendowski wyruszył w drogę z karawaną wiozącą złoto. Ruszyli z
klasztoru. Jesteśmy jakieś sto siedemdziesiąt kilometrów stamtąd. Taki odcinek mogli
przebyć w cztery dni... Czy ryzykowaliby tak daleką trasę?
- Oddalali się od ośrodków zamieszkanych - zauważył Michaił stając w drzwiach. - Tu
nikt by już nie szukał. Pozostaje pytanie, który szlak wybrał Ossendowski. Z tego miejsca
rozchodzą się trzy...
- Na północ w stronę gór Eren-Daba i dalej do Władywostoku, na wschód w stronę
Mandżurii zajętej przez Chińczyków, a może na południe do Dzuunbajan... - wyliczał szef.
- Skoro zdjęcie wołów ciągnących podarowany mu przez barona samochód wykonano
na pustyni Gobi, to należy przypuszczać, że skierowali się na południe - mruknął Michaił.
- Niekoniecznie - odparowałem błyskawicznie. - Mogli ukryć skarby, a potem dopiero
zawrócić i pojechać ku południowi...
- Polatamy i poszukamy - mruknął. - Na początek na wschód.
- Daleko? - zaciekawił się szef.
- Najbliższe miasto to Baruun Urt, jakieś 220-230 kilometrów stąd... - mruknął nasz
przyjaciel. - Oczywiście bliżej na stepie są osady ludzkie i pojedyncze jurty...
- Przeniesienie się tutaj ma swoje dobre strony - zauważył pan Tomasz.
Brwi Michaiła uniosły się do góry w niemym pytaniu.
- Przestaną nas śledzić ci chłopcy na koniach - wyjaśnił.
- Nie przestali - powiedziałem ponuro.
Streściłem, co widziałem w nocy.
- To można bardzo łatwo wyjaśnić... - mruknął Michaił.
- Wrodzona ciekawość mongolskich dzieciaków - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Och nie. Zaproszono nas tutaj i dano pełną swobodę poruszania się. Jednak władze z
pewnością nie puściły nas tu tak zupełnie luzem. Dlatego też poinformowano miejscowych
pasterzy, że kręcić się tu będą jacyś cudzoziemcy i warto by się dyskretnie przyjrzeć temu, co
robią... A gdyby kombinowali coś podejrzanego - zadzwonić i powiedzieć. To wyjaśnia,
dlaczego tamten miał mikrofon kierunkowy. Nie wyklepał go przecież młotkiem ze starych
puszek znalezionych na stepie...
- Czyli na dobrą sprawę nic nam nie grozi? - odprężył się szef.
- Na wszelki wypadek - Michaił postawił w kącie coś w rodzaju małej gaśnicy. - Gaz
pieprzowy pod wysokim ciśnieniem. Wystarcza na kilkadziesiąt “strzałów” na odległość
kilkunastu metrów. Ale nie sądzę, żeby miał się przydać.
Zjedliśmy obiad, po czym siadłem do samolotu i polecieliśmy na pierwszy
rekonesans. Od czasu, gdy szlak został porzucony, minęło wiele lat. Chwilami w ogóle nie
mogliśmy natrafić na jego ślad.
- Jeśli chciał ukryć złoto tutaj, to było to idealne miejsce! - krzyknął Michaił - Zupełne
odludzie!
- To prawda! - zawołałem. - Tylko nigdzie nie widać naszej piramidki.
Nie było też słupków ułożonych z kamieni. Chwilami nie wiedziałem już, czy
faktycznie kiedyś wiodła tędy droga, czy może ulegamy złudzeniu. Jednak za każdym razem,
gdy zaczynałem wątpić, pojawiały się jakieś ślady starożytnego traktu. Kilka razy
przelatywaliśmy nad studniami starannie wymurowanymi z kamienia.
- Ja bym na jego miejscu wsypał złoto do studni i zawalił! - krzyknął.
- Szkoda studni, poza tym nie zapominaj o warstwie wodonośnej.
- Co z tego? Złoto nie rdzewieje...
- Ale jeśli tu jest mokry piasek, tak zwana kurzawka, to już by tego nigdy nie
odzyskali - wyjaśniłem. - W takim piachu potrafią tonąć nawet kręgi studni. Dziadek mi
opowiadał, jak przed wojną wykopali studnię we wsi. W ciągu trzech dni ruch kurzawki był
tak silny, że kręgi betonowe wygięły się jak rura od odkurzacza, a po dalszych kilku dniach
odpłynęły gdzieś na bok i studnia przestała istnieć. Sztaby złota wsiąkłyby bez śladu. A grunt
mamy tu chyba głównie lessowy...
W ciągu dwóch godzin dolecieliśmy prawie do miasta. Wykonaliśmy łagodny zwrot i
znowu badaliśmy szlak. Tym razem udało nam się natrafić na rozsypaną kupę kamieni.
Michaiła znalezisko podnieciło do tego stopnia, że zdecydował się lądować. Osadził maszynę
na kawałku traktu akurat wolnym od traw. Dłuższą chwilę szukaliśmy widzianego z góry
usypiska. Wreszcie trafiliśmy w wysokich trawach na rozsypane głazy. Z bliska było jednak
widać, że nie tworzyły nigdy kształtu zbliżonego do tego z fotografii. Michaił wygrzebał
spomiędzy nich kilka zetlałych zupełnie kawałków materiału.
- Obo - zawyrokował wreszcie.
- Taki totem, jak opowiadałeś?
- Bo ja wiem, jak to po polsku nazwać? Wzgórek kultowy? Tu był taki zwyczaj, że
czasem w niebezpiecznych miejscach układano kilkanaście kamieni jeden na drugim, a
pomiędzy nie wtykano gałąź. Tak powstawało coś w rodzaju przydrożnej kapliczki.
Przechodzący dla zapewnienia sobie szczęścia musiał zostawić strzępek materiału i dołożyć
do stosu jeszcze jeden kamień... Jako prawosławny fundamentalista...
- To są prawosławni fundamentaliści? - zdumiałem się.
- Skoro są islamscy... Dobra, żartowałem z tym fundamentalizmem, ale tak czy siak
szmatek nie będę zostawiał. Natomiast, skoro już tu jesteśmy, może przywrócimy wygląd
pierwotny?
- Dobry pomysł - przyznałem.
Poukładaliśmy kamienie jeden na drugim tworząc dość stabilną, choć niewysoką
konstrukcję. Znaleźliśmy też nowy kij i przywiązawszy doń wstążki i szmatki, których
większość rozłaziła się w palcach na skutek zbutwienia, ale te nylonowe trzymały się całkiem
dobrze, wetknęliśmy go pomiędzy głazy.
- Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek - mruknąłem, przypominając sobie przysłowie
związane ponoć z osobą Władysława Jagiełły.
- Wolę to rozpatrywać w kategoriach ratowania dziedzictwa kulturowego Mongolii -
zaprotestował z godnością mój towarzysz. - Słońce jest już nisko. Lecimy!
Polecieliśmy. Szef siedział na szczycie muru i w zadumie palił papierosa.
Przelecieliśmy nad nim i wylądowaliśmy na naszym lotnisku.
- I jak znaleziska? - zaciekawił się.
Opowiedzieliśmy o naszych dokonaniach. Pokiwał w zadumie głową.
- Stare szlaki - powiedział. - Pomyśleć, że jesteśmy o dwanaście dni drogi od naszego
kraju.
- Pociągiem tylko jakieś jedenaście dni - zaprotestował Michaił.
- Dziewięć dni z Ułan-Bator do Moskwy i jeszcze jeden, żeby dojechać do Warszawy.
- Miałem na myśli przebycie tego dystansu konno - wyjaśnił szef.
- Niemożliwe - uśmiechnąłem się. - Koń nie zrobi dziennie więcej niż 40 kilometrów.
- Jeden koń nie - Pan Samochodzik popatrzył w zadumie na step.
- Jednak w czasach, gdy imperium mongolskie rozciągało się od Chin do Podola,
posłańcy przebywali tę trasę w ciągu mniej więcej dwóch tygodni.
- Słyszałem o tym - powiedział Michaił. - Może wie pan coś bliżej na ten temat?
Szef uśmiechnął się.
- Oczywiście, opowiem wam. A więc posłańcy przebywali trasę około pięciu tysięcy
kilometrów. Odcinek podzielony był na kawałki nie dłuższe niż dwadzieścia kilometrów.
Kurier otrzymywał albo dokumenty, albo instrukcje ustne. Krępowano go bandażami
wykonanymi z jedwabiu i sadzano na ogiera. Pędził co koń wyskoczy, z szybkością około
dwudziestu kilometrów na godzinę. Na postojach specjalna ekipa przesadzała go z konia na
konia. Jechał tak po jakieś osiemnaście godzin dziennie, robiąc w tym czasie około 250-300
kilometrów. Nocą nie mógł jechać, nie było widać szlaku, mógł więc na stacji etapowej
przespać się kilka godzin, po czym znowu krępowano go jedwabiem i w drogę. Gdy docierał
do celu, miał prawo odpocząć kilka dni, po czym z nowymi rozkazami lub odpowiedzią na
list wracał.
- Fascynujące - mruknąłem. - A gdyby go tak opadły wilki?
- Ponieważ bezpieczeństwo kuriera było absolutnym priorytetem, mieszkańcy
poszczególnych osad w razie czego mieli obowiązek przydzielić mu eskortę. Gdyby kurier
zginął po drodze z ich winy, wycięto by w pień całą wieś, albo i całe plemię. Przypuszczalnie
gdyby nie był w stanie wyruszyć w dalszą drogę, ktoś musiał go zastąpić...
- To mi przypomina sztafety biegaczy u Inków - powiedziałem w zadumie - tylko że
tam wiadomości przenosili szybkobiegacze zmieniający się co kilka lub kilkanaście
kilometrów... Dziennie mogli przebyć też około dwustu kilometrów...
- Nic nowego pod słońcem - powiedział Pan Samochodzik. - Starożytni Grecy i
Rzymianie też mieli tego typu system przenoszenia informacji, tylko że szło im to znacznie
gorzej. Konni kurierzy robili maksymalnie sto kilometrów dziennie... Były też sztafety
biegaczy, ale szybko z nich zrezygnowano. O ostatnich wspomina się w republikańskim
Rzymie.
- W Chinach było coś podobnego - powiedział Michaił. - Ale też sztafeta konna.
Przenoszono różne towary. Jedna z cesarzowych uwielbiała owoce liczi, ale w okresie ich
dojrzewania, przebywała z reguły na północy. Dowożono je konno, a gdy po drodze się
zepsuły, posłaniec był niestety likwidowany...
- Brr - wzdrygnął się szef.
- Ciekaw jestem swoją drogą, ile czasu szedłby obecnie list z Mongolii do Polski? -
zamyśliłem się.
- Około dziesięciu dni - wyjaśnił Michaił. - Może jedenaście...
- Czyli od ośmiuset lat nic się nie zmieniło? - zdziwił się szef.
- Jeśli zależy wam na szybkości - nasz przyjaciel wyjął z kieszeni komórkę - to można
podłączyć telefon do laptopa i wysłać list pocztą elektroniczną. W Polsce będzie za
dwadzieścia minut...
- Akurat - uśmiechnął się szef. - Twój telefon komórkowy tu nie łapie pola.
Michaił uruchomił telefon i popatrzył na wyświetlacz.
- Faktycznie - mruknął. - Jesteśmy za daleko od stacji przekaźnikowych...
- Czyli witamy w krainie rozwiniętych technologii - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Technika techniką, a człowiek zawsze będzie się liczył jako najważniejszy element...
- Przynajmniej do skonstruowania sztucznej inteligencji, co zdaje się ma nastąpić już
około 2035 roku - uśmiechnąłem się.
- Widzisz, Pawle, w latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy futurologia święciła
triumfy, sądzono, że da się przewidzieć postęp technologiczny. Zdaje się od 1985 roku
mieliśmy kontrolować pogodę... Od dziesięciu lat powinny istnieć stałe bazy na Księżycu...
Nikt natomiast nie przewidział komputerów czy Internetu... Jedna z prognoz zakładała, że
około 1990 roku ludzkości w pracy pomagać będą myślące roboty... Zresztą pożyjemy,
zobaczymy... Co planujecie na jutro? - szef zmienił temat.
- Przelecimy się szlakiem na południe - wyjaśnił Michaił. - Czuję, że to właściwy.
Wiedzie z grubsza w stronę pustyni Gobi...
- A ja posiedzę przed telewizorem i przejrzę film z dzisiejszego lotu - zaofiarował się
pan Tomasz. - Tylko jak znajdziecie piramidkę, to nie zapomnijcie po mnie przylecieć!
- Oczywiście - Michaił poważnie skłonił głowę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
PONOWNE SPOTKANIE Z VANDERSYFTAMI • LOT NA POŁUDNIE •
PRZYMUSOWE LĄDOWANIE • NAPRAWIAMY SAMOLOT •
DWIEŚCIE KILOMETRÓW NA PIECHOTĘ!?
Rano obudził mnie dźwięk pracującego silnika samochodowego. W pierwszej chwili
sądziłem, że to Michaił uruchamia samolot, ale gdy wyszedłem przed zajazd, zobaczyłem
obłok kurzu na szlaku, który biegł z zachodu.
- Mamy gości - powiedziałem.
Michaił otworzył jedno oko i zerknął na budzik. Była ósma rano.
- Co za brak wychowania, tak o świcie wpadać z wizytą - mruknął. - Ilu ich jest?
- Jeden samochód. Zbliża się i to dość prędko. Wygląda na niedużego jeepa.
- Dubeltówka stoi w kącie, zastrzel ich i zakop - wymamrotał i zapadł w sen.
Wyszedłem ponownie przed dom. Stary radziecki UAZ ciągnący za sobą przyczepkę
zatrzymał się z piskiem hamulców. Z wnętrza wygramolił się wysoki mężczyzna. Poznałem
Paula Vandersyfta. Z tylnego siedzenia wyskoczył jego bratanek.
- Co za spotkanie - uśmiechnął się nasz rywal. - Jaki ten świat jest mały...
Michaił wygrzebał się z zajazdu. A więc jednak zdołał się obudzić.
- O, goście - powiedział. - A ja nieuczesany. Cóż was tu sprowadza?
- Nie mieliśmy szczęścia w klasztorze - wyjaśnił Holender. - Przeczesaliśmy ruiny i
jedyne, co znaleźliśmy, to skrzynka posążków liturgicznych ukrytych tam widocznie przed
komunistami. Nie powiem, znalezisko cenne i ciekawe, ale niezupełnie to, czego
szukaliśmy...
Michaił uśmiechnął się lekko.
- A jak pozostali konkurenci?
- Rauber został wydalony z Mongolii, ale Awenir buszuje nadal.
- Za co został wydalony?
- Dopatrzyli się jego przynależności do KGB - wyjaśnił. - Nie to, żeby mieli coś
przeciwko, ale doszli do wniosku, że obcych wywiadów lepiej nie angażować na swoim
podwórku...
- A Ungernowie?
- Poszło im nie najgorzej. We wskazanym miejscu znaleźli kilka skrzyń amunicji.
Ponieważ były to głównie naboje do mosina, wydedukowali, że to skrzynka z czasów
barona... Teraz kopią w innym miejscu. Tym razem wykorzystując dokumenty, które
przywieźli ze sobą.
Gwizdnąłem cicho przez zęby.
- Mamy tu mały problem z podziałem przestrzeni życiowej - powiedział Michaił. -
Interesuje nas zwłaszcza, jak tu trafiliście i co chcecie dalej robić.
- Postanowiliśmy pojechać starym szlakiem karawanowym na południe. Tam
znaleźliśmy odnogę prowadzącą na wschód. Ponieważ w czasach walk Azjatyckiej Dywizji
Konnej były to tereny dość pustynne, pomyśleliśmy, że może gdzieś tu kryje się rozwiązanie
zagadki. Na zdjęciach satelitarnych wypatrzyliśmy ten klasztor...
- To raczej karawanseraj - wyjaśniłem.
- Przychylę się do pańskiej teorii - skłonił się w moją stronę. - Pomyśleliśmy, że może
warto zbadać to miejsce. Niestety, chyba spóźniliśmy się.
- Ujmę to tak: dotąd nie interesowaliśmy się budynkiem, który udzielił nam
tymczasowego schronienia - powiedział Michaił. - Zajmujemy się głównie poszukiwaniem z
powietrza interesujących obiektów. Zajazd jest duży. Zajmijcie sobie część...
- I mamy tu siedzieć i odpoczywać? - uśmiechnął się Vandersyft.
- Nie. Zawrzemy spółkę. Przeczeszecie swoją maszyną budynki i okolicę, a
ewentualnym łupem podzielimy się. My tymczasem będziemy sobie latali prowadząc nasze
badania...
- Oczywiście, jak wy coś znajdziecie, to my dwaj nic...
- Takie są prawa dżungli - wyjaśnił Michaił z krzywym uśmiechem. - Ładnie wyraził
to Ossendowski, dając swoim wspomnieniom z więzienia tytuł “W ludzkiej kniei”...
Paul roześmiał się. Tymczasem wstał pan Tomasz. Na widok gości nieco się zdziwił.
Zasiedliśmy do wspólnego śniadania.
- Powinniśmy wam jeszcze o czymś powiedzieć - odezwał się milczący dotąd
chłopiec.
Pan Samochodzik uniósł pytająco brwi.
- Byliśmy śledzeni - wyjaśnił jego wuj. - Zdaje się, że nawet podsłuchiwano nas za
pomocą mikrofonu kierunkowego.
- Nas też - mruknął Michaił. - Dwa dni temu prawie przychwyciliśmy chłopaczka na
koniu... Zdobyliśmy taki drobny łup - z torby wyciągnął znaleziony w krzakach mikrofon.
- Ciekawe - mruknął Vandersyft. - Kto może nas śledzić? Damao ze swoim
dziadkiem? Czy też może Awenir z Rauberem, o przepraszam, obecnie bez Raubera.
- Podejrzewamy miejscowe służby specjalne - podsunąłem.
- Nie sądzę, zbyt prymitywna robota... Chociaż z drugiej strony, jakie mogą mieć
służby specjalne? Wychowani na stepie agenci, którzy o szpiegowaniu uczą się
hollywodzkich filmów...
- A nie zostało trochę fachowców z miejscowego KGB? - zdziwiłem się.
- Trudno powiedzieć. Nie wiemy nawet, czy tu mieli własne KGB, czy w całości
rosyjskie. W takim wypadku po prostu wróciliby do domu w 1991 roku... - zauważył Michaił.
- Może powinniśmy ostrzec Ungernów - mruknął Pan Samochodzik. - Jeśli to ich
dzieło, to będą wiedzieli, że mamy się na baczności. Jeśli sami są śledzeni, to mogą
spróbować złapać tych szpiegów...
- To niegłupia myśl - mruknął Vandersyft... - Ale wyobrażacie sobie, co by się stało,
gdyby teoria o służbach specjalnych okazała się prawdziwa?
- Niestety, mój telefon nie działa - Michaił wzruszył ramionami. - Tu nie ma pola...
- Mamy satelitarny - bratanek Holendra przydźwigał z samochodu sporą walizkę.
Otworzył. Błysnął wewnątrz ekran, klawiatura i kilkanaście świecących diod.
- Czy macie ich numer? - zwrócił się do nas. Popatrzyliśmy na siebie bezradnie, a
potem nieoczekiwanie wybuchnęliśmy śmiechem.
- Tak, jak mówiłem - westchnął szef - technika techniką, a człowiek człowiekiem...
- Wobec tego zabieramy się powoli do roboty, a wy też róbcie swoje - uśmiechnął się
nasz gość.
- Racja - Michaił poderwał się raźno z ziemi. - Słońce już wysoko, a my mamy do
przelecenia może nawet kilkaset kilometrów.
Wsiedliśmy do samolotu i wystartowaliśmy. Mój towarzysz uruchomił kamerę. Trakt
był dobrze widoczny. Co jakiś czas przelatywaliśmy nad kamiennymi słupkami. Upłynęła
godzina.
- Mamy kłopoty z paliwem - odezwał się nieoczekiwanie Michaił.
- Co się stało? - zaniepokoiłem się.
- Kończy się. Dziwne, wieczorem tankowałem.
- Mamy jeszcze kanister - zauważyłem. - A przy starcie nie zauważyłeś tego na
kontrolce?
- Ano nie... Dobra, trzymaj się, próbuję siadać. Po chwili samolot znieruchomiał na
pylistej powierzchni traktu. Wysiedliśmy. Ja żeby rozprostować kości, Michaił po to, żeby
dolać paliwa z kanistrów.
- Damy radę na tym wrócić? - zaniepokoiłem się.
- Spokojna głowa. To zapas na dwieście kilometrów, a my zrobiliśmy dopiero sto
dwadzieścia. Zresztą będziemy lecieć z wiatrem, więc zużycie będzie mniejsze.
Wgramoliliśmy się do samolotu i wystartowaliśmy z powrotem.
- Jak to się mogło stać? - zastanawiał się Michaił. - Trzeba będzie lecieć jeszcze raz.
W tym momencie silnik zakaszlał i śmigło nieoczekiwanie zatrzymało się.
- Co, do diabła.... - zaklął i nasz wehikuł runął w dół. Michaił zręcznie przerzucił ster i
przestawił korbką łopatki lotek. Weszliśmy w dość spokojny ślizg.
- Może spróbujesz zapalić motor jeszcze raz? - zaproponowałem.
- Nic z tego, chyba silnik się zatarł... Uwaga, próbuję lądować...
To był bardzo kiepski kawałek drogi, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Samolot
uderzył ciężko w ziemię, jedno koło musiało się niemal natychmiast scentrować, bo zarzuciło
nas w bok. Zaczepiliśmy skrzydłem o nieduże drzewko. Ucierpiało zarówno drzewko, jak i
skrzydło. Do moich uszu dobiegł paskudny dźwięk rozdzieranego brezentu, a potem przód
samolotu uderzył w słupek ułożony z kamieni. Pojazd stanął.
- To zabawne, ale zawsze na filmach w tym momencie samoloty wybuchają - mój
przyjaciel popisał się wisielczym humorem i zaraz na wszelki wypadek odpukał w sklejkę.
Wysiedliśmy. Pochyliłem się nad kamieniami.
- Niestety, pagórek zupełnie niepodobny do piramidki - zameldowałem. - W dodatku
niewiele z niego zostało...
- To byłaby niezła ironia losu - westchnął - gdybyśmy w ten sposób znaleźli skarby
Ungerna... Ano zobaczmy. Skrzydło mocno się zdefasonowało, widocznie uderzenie o
drzewo pogięło aluminiowe kratownice wewnątrz. Pewnie każą mi za to zapłacić...
Brezent też był podarty. Śmigło od uderzenia złamało się... Michaił kopnął pogięte
koło.
- No to jesteśmy uziemieni - mruknął. - Teraz pytanie, co dalej?
- A co ma być? - zdziwiłem się. - Jak do wieczora nie wrócimy, Vandersyft wskoczy
w samochód i pojedzie nas szukać. W dwie godziny dojedzie tutaj. Na wszelki wypadek
rozpalimy ognisko sygnałowe...
- O ile to nie on nas urządził, choć nie sądzę...
- Ale dlaczego silnik się zatarł?
- Ktoś nam dosypał cukru... Jasne. Komuś zależało, żebyśmy się rozbili na stepie. W
nocy ktoś spuścił część paliwa z baku, a do kanistra dodał cukru. Paliwo wyczerpało się i
dopełniliśmy tym zaprawionym... Czyli jednak nie mongolskie służby specjalne. Pewnie jakaś
lokalna mafia chce nam uniemożliwić poszukiwania... Znasz się na silnikach?
- Oczywiście - odpowiedziałem z dumą. - Co i raz naprawiam trabanta panu
Tomaszowi.
- Dobra. Będziesz umiał rozkręcić i wyczyścić?
- Cukier w paliwie - mruknąłem. - Gruba warstwa węgielków na ściankach cylindra,
zanieczyszczona głowica, zablokowane zaworki. Ciężka sprawa... Mamy narzędzia?
- Całą skrzynię.
Wymontowanie silnika okazało się bardzo trudne, ale jakoś się udało. Zabrałem się za
jego rozkręcanie. Wewnątrz wyglądał tragicznie.
- Spróbuję wypłukać to benzyną - powiedziałem bez przekonania. - Tylko nie wiem,
czy wystarczy, żeby usunąć ten zapieczony nalot.
- A może nożykiem poskrobać? - zaproponował. - Albo papierem ściernym?
- Lepiej nie, to wbrew pozorom bardzo precyzyjna konstrukcja. Wszystko
dopasowane do dziesiątych części milimetra.
- Rób jak uważasz - powiedział.
Z piłką na ramieniu ruszył w stronę powalonego drzewka. Wypiłował z pnia kilka
długich prętów i zabrał się do naprawy skrzydła.
Dłubałem przy silniku ponad dwie godziny. Przedmuchałem zawory, wyczyściłem
tłoki i cylindry, przetarłem głowice.
Tymczasem mój przyjaciel wzmocnił skrzydło, pozszywał brezent i wystrugał piękne
drewniane śmigło.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł - zauważyłem. - Wytrzyma?
- Weźmiemy jeszcze jedno, zapasowe. Ostatecznie “Kitty Hawk” braci Wright też
miała drewniane śmigło.
- I przeleciała sto dwadzieścia metrów - mruknąłem.
Wmontowaliśmy silnik. Umocowaliśmy drewniane śmigło. Wsiedliśmy.
Popatrzyłem zaniepokojony na skrzydło wzmocnione drewnem.
- W Sudanie było gorzej - mruknąłem sam do siebie.
Michaił przekręcił kluczyk.
- Zatrzymaj! - krzyknąłem.
Wyłączył.
- Co się stało?
- Jeden tłok nie pracuje. Chyba głowica uległa uszkodzeniu i nie spala benzyny...
- Czym to grozi?
- Benzyna wtryskiwana jest do komór w cylindrach i jej wybuch wypycha tłoki, które
napędzają wał. Teraz, gdy w jednym cylindrze nie spala się paliwo, nie dość, że gubimy jedną
czwartą, to jeszcze ten tłok wysuwa się siłą pozostałych, ciągnięty przez wał. Tym samym to
upośledza pracę silnika...
- Rozumiem. Jest na to jakaś rada?
- Wykręcę go.
Pracowałem przez kolejną godzinę z wydatną pomocą Michaiła. Tymczasem zaczęło
się ściemniać. Wreszcie zdołałem wyjąć tłok i zablokować wtrysk paliwa.
- Do domu, tam już się pewnie niepokoją - zakomenderowałem.
Siedliśmy znowu do samolotu. Michaił uruchomił silnik. Tym razem wszystko szło
dobrze. Śmigło obracało się coraz szybciej, aż nieoczekiwanie rozległ się upiorny wizg i dwa
kawałki drewna poleciały ze świstem w step.
- Dziwne - mruknął mój przyjaciel. - Przecież w klubie paralotniowym widziałem
drewniane śmigła.
- Zapewne wykonane ze specjalnej, kilkunastowarstwowej sklejki wzmacnianej
poprzez zastosowanie kleju rodem z programu gwiezdnego NASA i prasowanej pod
gigantycznym ciśnieniem - wydedukowałem. - Może wytniemy nowe śmigło z ogona?
- Za cienka blacha...
- To może ze wspornika koła? Albo wykręcimy z kabiny stalowy płaskownik...
Mój towarzysz walnął się w głowę aż zadudniło.
- Nawet gdybyśmy mieli nowe śmigło i tak daleko nie polecimy...
- Dlaczego?
- Przecież nie wymieniliśmy benzyny! Ciągle mamy tę zapaskudzoną... Nie ma rady,
Pawle, trzeba zasuwać na piechotę. Z tego samolotu na razie nie ma żadnego pożytku.
- Protestuję - powiedziałem z godnością. - Wyczyściłem silnik. Mamy też trzy koła.
Zbudujemy samochód! Taki mały trójkołowy pojaździk...
- Benzyna... - przypomniał.
- To może rower?
- Idziemy na piechotę - powiedział z naciskiem. - Samolot się zamknie i ściągnie z
drogi. Wrócimy jutro z nowym śmigłem.
- Do jutra nie zajdziemy do obozowiska - zauważyłem trzeźwo.
- Wcale nie mam zamiaru iść taki kawał. Gdy lecieliśmy, od czasu do czasu widać
było jurty.
- Faktycznie.
- Na szlaku widać odciski racic jakichś zwierząt, prawdopodobnie krów. Stada
widzieliśmy z góry. Musimy więc odnaleźć jurtę pasterzy i kupić lub pożyczyć od nich dwa
konie. Rano będziemy w następnym koczowisku, gdzie wymienimy je na wypoczęte. Za
dziesięć godzin będziemy w zajeździe...
- Dobry plan - mruknąłem. - Tylko że w nocy nie uda nam się wymienić koni...
- Będziemy się martwili później. W drogę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
STARZEC W JURCIE • TRZY ŚWIĘTE KAMIENIE • PAUL
WYRUSZYŁ NAM NAPRZECIW • SPLĄDROWANA BAZA •
ZNIKNIĘCIE PANA SAMOCHODZIKA • CZERWONI MŚCICIELE
Ruszyliśmy szlakiem. Wędrowaliśmy spokojnym krokiem. Właściwie nie było gdzie
się spieszyć.
Szliśmy wolno. Było już prawie ciemno, ale w dali przed nami coś bielało. Oględziny
dokonane przez lornetkę potwierdziły nasze przypuszczenia. Biała jurta z wojłoku
podświetlona od wewnątrz kilkoma żarówkami.
- Ciekawe, skąd mają prąd elektryczny? - zadumał się Michaił.
- Może z generatora - podsunąłem.
- Oto i przejaw cywilizacji - powiedział Michaił z zadowoleniem. - Zajdziemy, jeśli
nam się poszczęści - wynajmiemy człowieka z samochodem, jeśli poszczęści nam się mniej -
wynajmiemy konie...
- No, to do dzieła - skręciłem ze szlaku.
Jurta miała ładne drewniane drzwi. Były szeroko otwarte. Michaił zapukał w nie
delikatnie. Z wnętrza rozległ się głos o wyraźnie zachęcającej intonacji.
- Nie stań przypadkiem na próg - syknął do mnie. - To tutaj bardzo źle widziane.
Weszliśmy do wnętrza wojłokowego domostwa. Michaił delikatnie pchnął mnie na
lewo. Przeszedłem parę kroków i usiadłem na macie. Oczy powoli przyzwyczajały się do
gryzącego dymu i półmroku. Pośrodku jurty w niewielkim kociołku z brązowej blachy
płonęły wysuszone końskie odchody. Po drugiej stronie siedział bardzo stary Mongoł.
- Sajn banju - Michaił wypowiedział słowa powitania.
Gospodarz obrzucił nas ciekawym spojrzeniem.
- Orojnmend - odpowiedział poważnie.
- Życzy nam miłego wieczoru - poinformował mnie Michaił.
Gospodarz wyciągnął z ognia baranią łopatkę i oskrobał ją nożem z żaru. Wpatrzył się
w osmoloną po wierzchnie...
- Przybyliście z daleka - powiedział po rosyjsku.
Miał bardzo dziwny akcent i niemiłosiernie kaleczył język Puszkina, ale byliśmy w
stanie go zrozumieć.
- Potrzebujemy samochodu lub telefonu - powiedział Michaił.
Starzec wpatrzył się w baranią kość. Coś przy tym mruczał sam do siebie. Wreszcie
odezwał się.
- Samochodu musicie poszukać sami. On szuka was. Niedługo spotkanie...
Obrócił kość na drugą stronę i ponownie poskrobał ją nożem.
- Rozdzielicie się - powiedział. - A potem spotkacie. Szukacie w złym miejscu.
Odłożył łopatkę za siebie.
- W dawnych czasach gościa podejmowano u nas w ten sposób, że gospodarz jurty
zabijał barana, a jego głowę gotował. Potem każdy z nich zjadał jedno oko. Jedno gospodarz,
drugie najważniejszy z gości. Dla was, Europejczyków, zjedzenie oka wielkiego jak mała
piłeczka jest trudne. Dlatego też, choć czułem, że przyjdziecie, zdecydowałem się nie stawiać
was w tak ciężkiej sytuacji.
- Jesteśmy wdzięczni - odpowiedziałem skłaniając głowę.
- Mieliśmy jeszcze jedną potrawę dla znamienitych gości - odezwał się starzec. - Z
piersi barana wycinało się tłuszcz rosnący na mostku i razem z sierścią piekło w ogniu. Tylko
że wam od takiej tłustości wątroby wysiadają... Za słabi jesteście, by żyć między nami...
Zapatrzył się w ogień, jakby szukając potwierdzenia swoich słów, a potem sięgnął do
torby wiszącej na słupie wspierającym strop. Wyjął z niej płaską miedzianą czarkę oraz
butelkę czegoś potwornie mętnego.
Nalał płyn do miseczki, po czym ostrożnie upił kilka łyków i podał ją Michaiłowi.
Podał dziwnie, trzymając na jednej ręce, gdy drugą dotykał jednocześnie łokcia. Wyglądało to
na gest rytualny.
Michaił przyjął poczęstunek prawą ręką i także upił kilka łyków. Zauważyłem, jak
ledwo dostrzegalnie zwęziły się jego źrenice. Coś z tym płynem było nie tak. Podał mi tak
samo, prawą dłonią, wspierając łokieć lewą ręką. Przyjąłem nieoczekiwany poczęstunek i
ostrożnie upiłem trzy łyki. W pierwszej chwili sądziłem, że to kumys, ciecz miała bowiem
wyraźny zapach przywodzący na myśl dawno nie sprzątaną mleczarnię. Po chwili jednak
poczułem palenie w przełyku i ciepło w żołądku.
- Bimber z kobylego mleka - wyjaśnił półgłosem Michaił.
Oddałem miseczkę gospodarzowi, naśladując jak mogłem najlepiej dziwny gest.
Gospodarz zadowolony wyciągnął z sakwy nieduży biały przedmiot. Odkręcił czerwony
korek i metal ową łyżeczką nabrał ze środka trochę ciemnego proszku. Posypał nim palec i
umieścił po odrobinie w każdej z dziurek nosa.
- Tabaka - szepnął Michaił.
Gospodarz podał mu tabakierkę. Mój towarzysz powtórzył rytuał i oddał starcowi
naczynie. Ten podał je mnie.
Nie wiem, czym był proszek w pudełku, z pewnością nie był to jednak sproszkowany
tytoń. Oddałem tabakierkę gospodarzowi, na polecenie Michaiła nie dokręcając jednak korka.
Po chwili potężne kichnięcia o mało nie pourywały nam nosów.
- Nie jestem znawcą tabaki, ale moc ma straszliwą - powiedziałem po rosyjsku, gdy
opanowałem gwałtowne ataki kichania.
Starzec uśmiechnął się szeroko.
- Jest mocna - powiedział.
Popatrzył na Michaiła.
- Ty wiesz - odezwał się cicho. - Opowiesz mu, jak wyjdziecie...
- Co ma mi opowiedzieć?
- Jak robimy tabakę - uśmiechnął się gospodarz. - Słyszałem, że Ungern wrócił do
Mongolii? Wy coś o tym wiecie. Czuję to przez skórę...
- Przyjechał do Ułan-Bator Ałmaz Ungern von Sternberg - powiedział Michaił. - Syn
barona Romana...
- Pamiętam - odezwał się starzec. - Dawno nie mieliśmy wodza. Chan Roman umiał
przemawiać, pociągnął za sobą wielu... Otrzymał pierścień Czyngiz-chana... Oddał go komuś,
zanim umarł... Ten ktoś wędruje przez stepy albo po drogach innych krajów. Kiedyś
przybędzie do nas. I pójdą za nim Mongołowie. I poniosą imię Czyngiz-chana w świat...
Zapadła cisza. Starzec patrzył w ogień.
- Może kiedyś zostanie znaleziony czarny kamień - powiedział w zadumie. - A gdy to
nastąpi, odrodzi się Mongolia. Znowu będziemy potęgą. Zegną się karki Rosjan i
Chińczyków. Zgroza ogarnie Europę...
- Czarny kamień? - zapytał Michaił.
- Trzy są kamienie święte - powiedział w zadumie starzec. - Jeden wmurowany w
grobie waszego proroka Aarona daleko stąd, w Libanie. Drugi zdobi Kaabę, święte miejsce
muzułmanów. Trzeci należał do władców Karakorum... W połowie XIX stulecia biały
człowiek ukradł go. I opuściło nas szczęście. Byliśmy dumnym narodem, a gniew bogów był
straszny. Staliśmy się niewolnikami... Nasi wysłannicy szukają czarnego kamienia po świecie.
A gdy go odnajdą, powrócą dawne, dobre czasy. Znowu będziemy panami Azji...
Czułem, jak coraz bardziej ogarnia mnie groza. Starzec wpadł w uniesienie prorockie.
Miałem wrażenie, że nie snuje rozważań o przyszłości, tylko patrzy w nią i głosi to, co
nastąpi.
- Ja już tego nie doczekam. Ale wasze dzieci może... Teraz wam pora ruszać.
Rozgrzaliście się, a niedaleko znajdziecie samochód, który po was jedzie... W drogę.
Podziękowaliśmy za poczęstunek i opuściliśmy jurtę. Zapadł już zmrok, ale szlak na
szczęście był dobrze widoczny.
- Miałeś mi powiedzieć o tej tabace - przypomniałem Michaiłowi.
- Wybacz, Pawle, nie chcesz o tym usłyszeć...
- Nie drocz się, mów. Zapewniam cię, że jestem twardym człowiekiem. Co to było?
Sproszkowany jałowiec?
- Roślina zwana jurguj... rośnie na stepach. Pasie się nią kozy, ale wyłącznie te o
idealnie białej sierści.
- Ale trochę zostaje do robienia tabaki?
- Nie. Widzisz, odchody tych kóz suszy się odpowiednio, miesza z odrobiną mleka,
znowu suszy i proszkuje. Tak powstaje najlepsza miejscowa tabaka...
- A niech to... - zakląłem i energicznie zacząłem przedmuchiwać obie dziurki.
- On miał rację - uśmiechnął się Michaił. - Nie powinniśmy żyć między nimi. Ich
obyczaje kształtowały się przez tysiące lat w zupełnie innych warunkach niż nasze...
- O co chodzi z tym kamieniem? - zagadnąłem.
- Prawdopodobnie to meteoryt, taki jak ten wmurowany w Kaabę w Mekce.
Widocznie jakiś parszywy typ ukradł go, żeby sprzedać w Europie.
- Sądzisz, że zdołają go odnaleźć?
- Trudno ocenić. Mają pewne szansę. Mógł wzbogacić jakąś kolekcję. Może wystawia
go któreś z muzeów. Meteoryty są dość rzadkim znaleziskiem. Jeśli był odpowiednio
okazały... W każdym razie trzymajmy za nich kciuki.
- Czekaj, co on powiedział o grobie Aarona?
- Tam także jest taki kamień, w Dżebel Harun, w Jordanii. Ludziska czczą dziwne
rzeczy...
- Głaz wmurowany w Kaabę jest meteorytem - mruknąłem. - A ten w grobie Aarona?
- Nie wiem. Nigdy go nie widziałem. Jest na terenach arabskich. Nad grotą, gdzie
spoczywa ciało proroka, nadbudowano meczet. Tam nie wpuszcza się niewiernych -
uśmiechnął się lekko. - Czasem może nie warto zastanawiać się, co jest czym i skąd się
wzięło... Mongołowie wierzą, że gdy odzyskają swoją relikwię, powróci do nich utracone
szczęście... Dlatego życzmy im, aby ją odzyskali.
Kiwnąłem głową, choć w zapadającym zmierzchu nie mógł mnie chyba widzieć.
W tej chwili na horyzoncie zabłysły dwa światełka. Zbliżały się szybko i niebawem
Paul Vandersyft zatrzymał samochód koło nas.
- Witajcie, lotnicy - uśmiechnął się. - Gdzie to zgubiliście swoją dwupłatową
maszynę?
- Stoi kilka kilometrów stąd - wyjaśniłem. - Trochę przetrącona; trzeba będzie zdobyć
nowe śmigło i poprawić lewe skrzydło...
- Wsiadajcie, podrzucę was - zażartował.
Usadowiliśmy się we wnętrzu jeepa i pomknęliśmy w stronę zajazdu.
- Dziękujemy, że pan po nas przyjechał - powiedziałem.
- Drobiazg. Na moim miejscu postąpilibyście tak samo.
- Jak posuwają się badania w zajeździe? - zainteresowałem się.
- No cóż, wygląda na to, że szukamy znowu w niewłaściwym miejscu - westchnął.
-Wewnątrz budynku znaleźliśmy skrzynkę obitą blachą, niestety była pusta, kawał łańcucha,
pewnie do przypinania zwierząt, bo miał karabińczyk na końcu. A, i felgę od ciężarówki.
- To faktycznie niewiele - zadumałem się. - A co u was?
- Chwilowo nic - powiedziałem. - Ale nie tracimy nadziei. Do pustyni Gobi jeszcze
spory kawałek...
- Sądzę, że wszyscy szukamy źle. Nie odwieźliby złota taki kawał od klasztoru.
- Dlaczego nie? - zdziwiłem się.
- Teren naprawdę kontrolowany przez barona Ungerna był dość szczupły.
Wywiezienie skarbów poza zasięg posterunków wojskowych groziło, że wpadną one w ręce
lokalnych watażków...
- Odważyliby się wystąpić przeciw baronowi? - zdumiałem się. - Nazwisko Ungern
musiało budzić grozę...
- Być może, ale baron daleko, a złoto blisko. Po prostu spróbowałem postawić się w
ich sytuacji i wygląda mi to bardzo mętnie. Sądzę, że skarby ukryto blisko. Może zakopano je
w miejscu, gdzie dziś stoją przedmieścia Ułan-Bator? A może w stepie, gdzieś o rzut
kamieniem od klasztoru? Któż to może wiedzieć...
- Może syn barona? - zamyśliłem się.
- Nie sądzę, żeby miał coś więcej niż ogólne wskazówki. Zwróćcie uwagę, że zaczęli
kopać w jakimś wskazanym im miejscu, potem dopiero przenieśli się gdzieś dalej. Może
gdybyśmy siedli wszyscy razem i podzielili się posiadanymi informacjami, coś by się udało z
tego złożyć?
- Na razie my mamy pewien trop, a pan z bratankiem szukacie na ślepo - zauważył
Michaił.
- My za to mamy radar geologiczny mogący sięgnąć nawet pięćdziesiąt metrów w
głąb ziemi - zauważył pogodnie Paul. - Wy dacie wiedzę, a my technikę.
- Jeśli skrytka znajduje się w miejscu, w którym podejrzewamy jej istnienie, to
wyrafinowana technika nie będzie potrzebna - powiedział Michaił. - Ale rozważymy
propozycję.
Pędziliśmy przez ciemny step.
- Pożyczyłby mi pan jutro samochodu? - zagadnął Michaił.
- Żaden problem - uśmiechnął się Holender. - A dokąd chce pan jechać?
- Do Ułan-Bator. Potrzebuję nowego śmigła. I trochę aluminiowych rurek na
wzmocnienie skrzydła...
- Przywiezie mi pan też kilka gazet?
- Oczywiście.
- A ja bym chciał paczkę zielonej herbaty - przypomniałem sobie.
- Zrobię zakupy dla wszystkich.
Wyjechaliśmy na wzgórze koło rozstajów. Przed nami w ciemności widać było już
zabudowania zajazdu.
- Dziwne, że nie zapalili światła - mruknął Paul.
- Może śpią? - zagadnął Michaił.
Poczułem nagły niepokój. Holender zaparkował samochód koło bramy. Wyskoczyłem
na klepisko i coś zachrzęściło mi pod nogami. Schyliłem się i poświeciłem małą latarką.
Wszędzie na ziemi walały się łuski od kałasznikowa.
- Wot czort - zaklął Michaił i chciał puścić się pędem do środka, ale Paul stalowym
chwytem unieruchomił jego ramię.
- Mogą się tam czaić - powiedział. - Pan był, zdaje się, komandosem - zwrócił się do
mnie.
- Byłem - potwierdziłem.
- Mam nóż i rewolwer...
- Nóż.
Złapałem ciężką stalową klingę i podrzuciłem w dłoni. Była idealnie wyważona.
- Zajdę od tyłu - zaproponowałem.
Kiwnął głową. Obiegłem zajazd dookoła. Wskoczyłem przez jedno z okien i z nożem
w dłoni zacząłem przeglądać po kolei wszystkie pomieszczenia. Było pusto i cicho.
- Pusto - odezwał się Paul w jednym z sąsiednich pomieszczeń.
Zapaliliśmy latarki. Napastnicy rozwalili drzwi seriami z karabinów. Drewno w
postaci drzazg poniewierało się wokoło. Ślady serii z karabinu maszynowego znaczyły też
ortalionowy dach. Ściany również połupane były zdrowo... Pan Samochodzik i Mark
Vandersyft zniknęli. Do środka wszedł Michaił.
- Sprawdźcie, co zabrano - polecił Paul.
- Nie ma laptopa, za to zostawili telewizor i magnetowid - zameldował nasz przyjaciel.
- Nie ruszyli też mojego radaru geologicznego wartego pół miliona dolarów, ale
zniknęły wszystkie notatki, fotografie lotnicze i zdjęcia - mruknął Vandersyft. - Śladów krwi
na szczęście nie widać.
- Ostrzelali drzwi. Potem wdarli się do środka i strzelali po ścianach, najwidoczniej po
to, żeby wywołać panikę - mruknąłem. - Wreszcie uprowadzili naszych i zabrali wszystko, co
ich zdaniem mogło się wiązać z poszukiwaniami...
- Ale zostawili mój radar, a to znaczy, że albo nie wiedzieli, jak się go używa, albo nie
mieli pojęcia, co to jest...
- Czyli to nie oni śledzili pana w klasztorze? - mruknąłem. - W przeciwnym
przypadku widzieliby go przy pracy.
Wyszliśmy przed zajazd i dokładnie obejrzeliśmy przy świetle latarek drogę i
podwórze.
- Cztery motocykle, w tym dwa z przyczepkami - mruknął Michaił. - Sądząc po
szerokości opon harleye albo kawasaki... A może te największe hondy? Cztery motocykle
warte po kilkanaście tysięcy dolarów w kraju, gdzie średnia płaca oscyluje około dwudziestu
dolarów...
Vandersyft wyciągnął z kąta porzuconą walizkę z telefonem satelitarnym. Uruchomił
urządzenie i włożył w odpowiednie miejsce kartę kodową, aby odblokować zabezpieczenia.
Wystukał numer.
- Poproszę z prezydentem - powiedział po rosyjsku.
Wyszliśmy, aby zapewnić mu konstytucyjne prawa do poufności rozmowy. Po chwili
wyszedł do nas.
- Prezydent poderwał na równe nogi swoje służby specjalne. Podałem mu, gdzie
jesteśmy.
- Ale dlaczego? - zamyśliłem się.
- Jest kilka możliwości... Albo komuś nie podobają się nasze badania i chce nas
zmusić do rezygnacji, albo komuś nasze badania podobają się tak bardzo, że postanowił
zostać naszym wspólnikiem.
- To może być zwykły napad i porwanie w celu wymuszenia okupu - zauważył
Michaił.
- Nie sądzę - zaprotestował Paul. - W takim przypadku zabraliby radar... I
magnetowid. Zresztą w tej części świata nie ma chyba tradycji porwań dla okupu...
Godzinę później na niebie pojawiły się dwa światełka. Niebawem silne reflektory
omiotły zajazd. Helikoptery. Pobiegliśmy na nasze lotnisko i ustawiwszy się w trójkąt
zapaliliśmy latarki. Po chwili maszyny wylądowały. Wysypało się z nich kilkunastu
komandosów oraz milicjantów. Jeden podbiegł do nas.
- Azis - przedstawił się - Jestem zastępcą koordynatora służb specjalnych. Prowadzę
śledztwo w sprawie zaginięcia Damao Ungern von Sternberg...
- To ona też zaginęła? - zdumiałem się.
- Nie tylko ona. Od dwu dni nie możemy odnaleźć Awenira Owsianowa...
Ekipa sprawnie zabezpieczała ślady, a my tymczasem opowiadaliśmy o wszystkim, co
wydawało nam się podejrzane. Notował pilnie, starając się z naszych chaotycznych
wypowiedzi poskładać w miarę logiczny obraz sytuacji.
- Robimy co w naszej mocy - powiedział wreszcie. - Ale sami panowie rozumieją,
ogromny kraj, prawie nie zaludniony... To tak jak szukać igły w stogu siana...
Kiwnąłem ponuro głową. Ekipa niebawem zakończyła badanie śladów i odleciała.
Zostaliśmy sami.
- Nie dość, że nie znajdziemy skarbów, to jeszcze na razie zgubiliśmy twego szefa... -
powiedział Michaił.
- Sądzę, że trzeba go odnaleźć - mruknąłem. - I to im szybciej, tym lepiej...
Wszedłem do sali i zacząłem pakować nasze graty. Nieoczekiwanie zauważyłem coś
dziwnego. Pośrodku pomieszczenia leżała kupka węgli drzewnych po ognisku. A przecież
paliliśmy je na zewnątrz. Zawołałem Michaiła i Paula.
- Zwróćcie uwagę - powiedziałem - gdyby płonął tu ogień, przepaliłby ortalion.
- Ktoś przyniósł tu kilka garści węgli drzewnych i upozorował wygaszone palenisko -
mruknął Pauł - Rozgarnijmy to, tylko ostrożnie.
Na polepie pojawiły się zatarte napisy, wyryte pospiesznie nożem. Wykonano je po
mongolsku. Widocznie naskrobał to bratanek Holendra. Michaił poszedł po słownik. Dłuższą
chwilę kartkował go.
- Czerwoni Mściciele - przetłumaczył napis. - Co to za jedni?
- Mam wrażenie, że niebawem się dowiemy - mruknąłem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
BADANIA ZAJAZDU - RETROSPEKCJA • PAUL WYRUSZA NA
POSZUKIWANI A • NOCNY NAPAD • SZTURM KARAWANSERAJU •
UCIECZKA W STEP • AMATORZY CZY ZAWODOWCY?
Paul z westchnieniem wyłączył radar geologiczny. Popatrzył na kontrolkę przy panelu
baterii słonecznej.
- Słońce już nisko - powiedział. - Zaczyna brakować energii. Ta maszynka sporo jej
jednak potrzebuje.
Pan Samochodzik wstał z rozkładanego krzesełka.
- No trudno - powiedział. - Jutro dokończymy?
- Chyba tak - powiedział Holender. - Choć, szczerze mówiąc, nie ma tu chyba
niczego. Ten zajazd nie był nawet podpiwniczony.
- To dziwne - mruknął Mark. - Sądziłem, że muszą mieć piwnicę na wino...
- Wiązka radarowa pozwoliłaby wykryć te partie gleby, które uległy jakimś zmianom -
wyjaśnił jego wuj. - Tymczasem aż do głębokości skalnego podłoża, czyli ponad dziesięć
metrów pod nami, nie natrafiłem na żadne ślady zmian struktury gleby... Wino mogli trzymać
w którymś z tych małych pomieszczeń za kuchnią. Nie wiem zresztą, czy mieli wino.
- Dlaczego nie? - zdziwił się Mark.
- Tu nie rosną winogrona - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Najbliższe, jeśli się nie
mylę, znajdziemy w Indiach.
- To nie tak daleko - mruknął Vandersyft. - Mogli importować...
- Owszem - przyznał pan Tomasz - ale przez Himalaje i Tybet. Miejscami kupcy
musieli pokonywać przełęcze na wysokości siedmiu tysięcy merów... Sądzę, że wino, jak już
tu dojechało, było potwornie drogie.
- A Chińczycy nie robili wina? - zdziwił się Mark.
- Z tego co wiem, nie mieli winogron aż do XIX wieku - wyjaśnił pan Tomasz. -
Oczywiście znali potęgę fermentacji. Robili coś w rodzaju wina z ryżu. Napój miał
kilkanaście procent mocy. Nasi chłopi powiedzieliby pewnie, że niezły zacier na bimber...
Fermentowali też soki niektórych owoców. Ale tu w Mongolii popularny był głównie kumys,
którego nie da się długo przechowywać.
- Tutejsze ludy chętnie oszałamiały się haszyszem i opium - dodał Paul. - Haszysz
przywozili z Indii, opium z Chin...
- A w północnych regionach kraju szamani zapewne znali właściwości wywaru z
muchomorów - dodał szef. - Coś nie widać chłopaków - popatrzył na zegarek.
- Ja też się niepokoję - dodał Paul. - Mieli benzyny na jakieś sześć godzin lotu,
powiedzmy dwie i pół, żeby polecieć, a trzy, żeby wrócić....
- Michaił załadował jeszcze pełen kanister - dodał Mark. - Więc może polecieli dalej?
- Nie sadzę - mruknął Pan Samochodzik. - To miał być rekonesans.
- Mogli wylądować, aby coś zbadać - zauważył Paul. - Nie pochwaliliście się
wprawdzie, czego szukacie z powietrza...
- Powiedzmy, że inicjałów Ossendowskiego wysokich na kilka metrów ułożonych z
głazów - szef uśmiechnął się chytrze.
- Słyszałem o tym waszym szalonym globtroterze - Paul z zainteresowaniem
przekrzywił głowę. - Ale czy naprawdę mógł mieć coś wspólnego z ukryciem łupu Ungerna?
- Jego serdecznym przyjacielem był Kamil Giżycki, prawa ręka barona - wyjaśnił. -
Obaj byli ludźmi honoru, co raczej trudno powiedzieć o zgrai międzynarodowych
najemników otaczającej barona. Przypuszczamy, że im mógł powierzyć ukrywanie skarbów.
Poza tym testament wyznacza ich jako świadków i wykonawców woli barona...
- A skąd wiadomo, że to Ossendowski, a nie na przykład sam Giżycki? - spytał
Vandersyft. - Baron mógł mu ufać bardziej, ostatecznie wojowali razem już jakiś czas.
Tymczasem Ossensowski znał się z baronem bardzo krótko. Jeśli wierzyć jego relacji,
zaledwie kilka, może kilkanaście dni...
- Może faktycznie warto by prześledzić szlak podróży Giżyckiego - mruknął szef. -
Tylko jak to zrobić? Na razie znamy tylko daty ich wyjazdu z Urgi.
- To może być ciekawe - zauważył Mark.
- Z dżary wynikało, że Ossendowski wyruszył pięć dni przed Giżyckim - powiedział
pan Tomasz.
- Może miał wyszukać miejsce na skrytkę - zastanawiał się Paul.
- A może miał go potem dogonić?
- Trudno ocenić - westchnął pan Tomasz. - Gdybyśmy wiedzieli na przykład, że
Ossendowski wyruszył karawaną wozów ciągniętych przez woły, a Giżycki wyruszył pięć dni
później konno, to moglibyśmy zakładać, że miał go dogonić. Gdyby to Giżycki brał
karawanę, moglibyśmy podejrzewać, że Ossendowski pojechał przodem i szukał szlaku albo
ewentualnych miejsc ukrycia... Mamy tylko dwie daty i nic z nich nie wynika.
- A może to Giżycki ukrywał złoto, a potem tylko miał powiadomić Ossendowskiego?
- zadumał się Pauł.
- Też nie da się wykluczyć, ostatecznie fotografię Ossendowski mógł dostać od niego
- zamyślił się Pan Samochodzik.
- Fotografię? - podchwycił Vandersyft.
Pan Tomasz niechętnie kiwnął głową.
- Faktycznie, mamy fotografię być może pokazującą miejsce ukrycia skarbu -
powiedział - ale pokazać jej nie mogę...
- Rozumiem, jesteśmy konkurentami - przypomniał sobie Holender.
- Och, nie o to chodzi - Pan Samochodzik puścił do niego oko. - Nauczyłem się jej na
pamięć, a potem ją zjadłem.
Przez chwilę obaj poszukiwacze wpatrywali się w niego zdumieni, a potem
zrozumieli, że żartuje, i wybuchnęli śmiechem.
Zapadała noc. Pan Samochodzik coraz bardziej zaniepokojony wdrapał się na wzgórze
koło lotniska wypatrywać samolotu, zaś obaj poszukiwacze pozostali przy zajeździe.
Rozpalili na podwórzu małe ognisko i zaczęli gotować wodę na zupę i herbatę.
- Jak sądzisz, wujku, co może być na tym zdjęciu, o którym wspomniał pan Thomas?
- Chyba wiem, skąd mógł je wziąć - uśmiechnął się jego wuj.
Poszedł do sali, gdzie zostawili bagaże. Po chwili wrócił z przedwojennym
holenderskim wydaniem książki “Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Przekartkował ją
szybko.
- Zobacz - powiedział. - Są tu fotografie przywiezione przez Ossendowskiego z
Mongolii. To zapewne jedna z nich...
- Trochę to nie w porządku - mruknął Mark.
- No cóż, informacje wydarliśmy niejako podstępem - uśmiechnął się jego wuj. - Jeśli
znajdziemy, weźmiemy grupę Tomatowa jako wspólników... Chyba że oni znajdą to
wcześniej. Zwróć uwagę, że buszują po Mongolii już kilka dni i cały czas dysponują tą
informacją...
Kartkował książkę.
- Zobacz to. Główna ulica mongolskiego Uljasutaj.
Pochylili się nad fotografią przedstawiającą dwa rzędy koszmarnych baraków
skleconych z desek.
- Jeśli to główna ulica, to w tej chwili, jak przypuszczam, została zupełnie inaczej
zabudowana - westchnął Mark. - Postawili tam dobrze podfundamentowane budynki
mieszkalne, ze sklepami na parterze. Tych drewnianych bud nie znajdziemy, bo oczywiście
rozebrano je dziesięciolecia temu...
- Ossendowski mógł się liczyć z tym, że skarby pozostaną w ziemi dość długo -
mruknął Paul. - Faktycznie, to jednak nie jest to miejsce...
Kartkował tomik.
- A co powiesz o tym?
- Miasto mongolskie Kobdo, główna ulica - odczytał Mark.
Na fotografii było widać podwójny szpaler drzew, a za nimi koszmarne baraki.
- To już wygląda bardziej zachęcająco - mruknął. - Mógł pomyśleć, że drzewa ocaleją.
- Tylko że w dziupli drzewa nie można chyba upchnąć więcej niż tonę złota... Chyba
że zagrzebano pod drzewami... trzeba będzie przemyśleć... Następna ilustracja przedstawia
chińską świątynię konfucjańską w Kobdo.
- Sądzę, że możemy od razu ją skreślić - odezwał się od drzwi Pan Samochodzik,
który już dłuższą chwilę musiał podsłuchiwać, i choć zapewne nie znał języka flamandzkiego,
to dzięki dobrej znajomości francuskiego i niemieckiego musiał wyłapać ogólny sens. -
Ungern był buddystą i Chińczykom zdrowo dał popalić. Zwróćcie uwagę, przed budynkiem
stoją dwa maszty. Gdyby był używany przez wiernych, coś chyba powinno na nich
powiewać.
- Może ungernowcy wygnali Chińczyków, a opuszczoną świątynię użyli jako
magazyn? - zamyślił się Mark.
- Kobdo jest bardzo daleko od Urgi. Co mamy dalej? Posunęli się, robiąc mu miejsce
koło ogniska.
- Forteca chińska w mieście Kobdo w 1912 roku, zburzona przez księcia... - odczytał
Mark.
- Takie obiekty raczej należy wykluczyć... - przerwał mu Paul. - Są jeszcze dwa
zdjęcia: Na koczowisku Mongołów z plemienia Czacharów i to słynne przedstawiające woły
ciągnące przez piaski Gobi samochód, który Ungern podarował Ossendowskiemu.
- To z pustynią Gobi można od razu skreślić - odezwał się Mark. - Dwie wydmy i
samochód to zbyt mało, by zidentyfikować to miejsce. Choć z drugiej strony fotografia jest
dziwna. Wąska i długa, jakby ktoś odciął górną lub dolną część. Być może na negatywie
widać jakieś szczegóły topograficzne, pasmo górskie, może jakąś charakterystyczną skałę...? -
popatrzył zaciekawiony.
Pan Samochodzik przyłożył dłoń do serca.
- Nie dysponuję negatywem ani lepszą odbitką - powiedział szczerze.
- Zastanawia mnie to koczowisko - mruknął Paul. - Teoretycznie widać na nim tylko
grupę ludzi i jurtę, ale to może być dobry trop. Koczowisko nie było zapewne duże, kilka
hektarów do przebadania... Jeśli plemię było nieliczne, to koczowisk mogli mieć kilka. Przy
odrobinie uporu można zbadać wszystkie.
- Podziwiam precyzję myślenia panów - Pan Samochodzik wykonał nieco szyderczy
ukłon - ale w takim razie po co moi współpracownicy uganiają się samolotem ponad stepem?
Zapadła cisza. Wreszcie odezwał się Mark.
- Szukają śladów koczowiska. Wytypowali pewien obszar, który może wchodzić w
rachubę, a teraz z powietrza usiłują odnaleźć polepy podłóg jurt.
Pan Samochodzik przypomniał sobie o nieobecnych. Popatrzył na zegarek.
- Nie ma ich już tyle godzin - mruknął.
- Mogli gdzieś awaryjnie lądować i teraz nocują gdzieś w jurtach u pasterzy...-
podsunął Paul.
- Lecieli nad szlakiem - wyjaśnił Pan Samochodzik.
- Wobec tego wezmę samochód i pojadę im naprzeciw - zaproponował Paul. - Jeśli
awaria zdarzyła się niedaleko, to mogą próbować wrócić na piechotę.
- Będę wdzięczny... Szczerze powiedziawszy, jak przypomnę sobie tę latającą trumnę,
do której wsiedli... - odpukał w kawałek polana.
- Proszę się nie martwić. Dwupłatowce to najbezpieczniejsza konstrukcja lotnicza z
możliwych - powiedział Paul. - Mogą wy lądować prawie wszędzie, nawet jeśli w powietrzu
zepsuł im się silnik, to spokojnie zeszli na ziemię lotem ślizgowym...
Po kilku minutach wsiadł jednak do samochodu i pojechał w kierunku, w którym
zniknęli zdobywcy przestworzy. Pan Tomasz i Mark siedli w bramie zajazdu. Mrok ogarnął
już step.
- Lecą - zauważył nieoczekiwanie Mark. - Tylko z jakiegoś dziwnego kierunku...
Faktycznie, ponad pofałdowaną równiną pojawiło się nieduże światełko wyraźnie
przemieszczające się po wygwieżdżonym niebie.
- Od wschodu? - mruknął Pan Samochodzik. - Pewnie zgubili drogę po ciemku...
- Nie, to nie oni - pokręcił głową chłopiec. - Ten samolot nie miał świateł.
- Jesteś pewien?
- Absolutnie. Zwróciłem na to uwagę, jak się dowiedziałem od Michaiła, że jest
zrobiony z volskwagena. Wyobraziłem sobie wtedy piękne reflektory jak oczy ważki...
Tajemnicze światełko nieoczekiwanie opadło ku ziemi.
- To helikopter - wyjaśnił Mark. - Tylko on mógł tak pionowo wylądować.
- Czyli tam gdzieś jest cywilizacja - uśmiechnął się pan Tomasz. - Może stacja
benzynowa, a może inne miejsce wyposażone w telefon.
- Dlaczego w telefon? - nie zrozumiał Mark.
- Podobno zdałeś maturę w wieku czternastu lat. Sam wymyśl - zauważył pogodnie
pan Tomasz.
- Rozumiem. Kraj jest wielki, więc aby zapewnić ochronę zdrowia ludności robi się
tak, że chorego dowozi się do miejsca, gdzie znajduje się linia telefoniczna, i tam wzywa do
niego helikopter sanitarny? To miał pan na myśli?
- Coś takiego podejrzewam. Chyba że to maszyna wojskowa albo policyjna. Szczerze
mówiąc nie widziałem tu policjantów. A to co?
Na szczycie wzgórza pojawiły się na chwilę reflektory czterech pojazdów. Zaraz
ukryły się w dolince.
- Motocykle - powiedział Mark w zadumie. - Cztery. Jadą starą drogą prosto w naszą
stronę... Ciekawe.
- Pewnie po prostu jadą starym szlakiem do Ułan-Bator.
- No nie wiem. U nas w Holandii jest sporo problemów z gangami motocyklowymi.
- To jest Mongolia - uspokoił go Pan Samochodzik. - Skąd tutaj wziąłby się gang
motocyklowy?
- Faktycznie, idiotyzm - uśmiechnął się Mark. - Do Ameryki daleko, a tutejsze szosy
nie sprzyjają chyba rozwojowi transportu. Ale na wszelki wypadek może zgaśmy światło?
Mamy tu sprzęt wartości pół miliona dolarów.
- Sadzę, że wręcz przeciwnie, powinniśmy zapalić coś dodatkowego. Żeby, jeśli
zechcą się tu zatrzymać, zobaczyli, że kwatera jest już zajęta. Zresztą tam po drugiej stronie
podwórza są jeszcze jakieś pomieszczenia, tak że w razie czego pomieścimy się...
Cofnęli się jednak na dziedziniec i zatarasowali zdezelowaną bramę deską. Motocykle
nadjechały drogą i zatrzymały się na placyku. Przez szparę między deskami spostrzegli, że
zsiadło z nich sześciu mężczyzn.
- Co oni mają na sobie? - zdumiał się Mark. - To nie są ani skórzane kurtki, ani
mundury.
- Kombinezony z drelichu - mruknął Pan Samochodzik. - Mundur o podobne...
W tej chwili pierwszy z przybyszów załomotał pięścią w spróchniałe wrota i
wykrzyczał dłuższą tyradę po mongolsku.
- Co on powiedział? - zaciekawił się pan Tomasz.
- Powiedział z grubsza, żebyśmy wychodzili z rękami podniesionymi w górę i nie
próbowali żadnych sztuczek, bo i tak wie, ilu nas jest w środku... Podał też nazwę
organizacji...
Mark wziął swoją finkę i pośpiesznie wyrył kilka słów na polepie pokrywającej
podłogę. Następnie nagarnął na to miejsce węgli drzewnych, starając się, aby stosik wyglądał
na wygaszone ognisko. Wycofali się cichutko do budynku i zamknęli drzwi. Te szczęśliwie
były solidne. Podparli je belką i kilkoma kamieniami.
- Wuj mógłby już wrócić - mruknął Mark.
Na zewnątrz rozległa się głucha eksplozja.
- Wysadzili bramę - Pan Samochodzik wyjrzał ostrożnie oknem. - Poszła w drzazgi
razem z kawałem muru...
- Wystrzelają nas jak kaczki.
- Gdyby bardzo chcieli, to już by to zrobili...
Dwaj napastnicy wycelowali w drzwi automaty i wypuścili długie serie. Drzazgi
zawirowały w powietrzu.
- Twój radar geologiczny nie jest tego wart - pan Tomasz wydał szeptem rozkaz. -
Zostawiamy to i uciekamy.
- Nie mogę zostawić sprzętu - jęknął Mark. - Nie jesteśmy bogaci, rok
oszczędzaliśmy, żeby go kupić.
Pan Samochodzik miał na końcu języka ciętą replikę na temat ludzi, którzy rok
oszczędzają na sprzęt wart pół miliona dolarów, ale powstrzymał się. Zamiast tego złapał
chłopca za ramię i wykorzystując chwilę, gdy strzelający wymieniali magazynki, pobiegł z
nim na tyły budowli. Okno, dawno pozbawione ramy, o szybach nie wspominając,
wychodziło na step.
- Skacz. Po ciemku nie znajdą nas - popchnął młodzieńca.
Ten wyskoczył w ciemność. Pan Tomasz nie namyślając się długo poszedł w jego
ślady. Trzask i łomot dobiegające z wnętrza zajazdu oznaczały, ze napastnicy wdarli się do
środka przez nadwątlone pociskami drzwi. Uciekinierzy oddalili się cicho. Mrok i wysokie
trawy ukrywały ich przed wzrokiem wrogów.
- Swoją drogą to wyjątkowo amatorski napad - powiedział Pan Samochodzik. - Zwróć
uwagę, młody przyjacielu, że nasi niespodziewani goście zastosowali najgłupszą taktykę ze
wszystkich możliwych. Podjechali oświetlonymi pojazdami i przystąpili do szturmu, zamiast
podkraść się po cichutku i wyłapać nas, gdy będziemy wychodzili do toalety... Nie martw się
radarem. Nawet jeśli wiedzą, co to jest, to chyba nie będą potrafili go użyć?
- Aby uruchomić radar, trzeba umieścić w czytniku kartę mikrochipową i wystukać
dwa kody - wyjaśnił Mark. - Nie ma mowy, by obejść zabezpieczenia. A jeśli spróbują to
sprzedać... Zresztą urządzenie jest zabezpieczone pluskwą, którą można wyśledzić z satelity...
- To po co tyle czasu zmarnowaliśmy? - obruszył się Pan Samochodzik.
- Bo zapomniałem o tym. Ale pułapka faktycznie zrobiona po amatorsku. W dodatku
nie zabezpieczyli terenu i mogliśmy łatwo się wymknąć.
Trzask repetowanej broni zabrzmiał prawie tak głośno jak wystrzał. W słabym świetle
księżyca spostrzegli przed sobą dwóch mężczyzn z automatami Kałasznikowa w dłoniach.
Mężczyźni ubrani byli w drelichowe kombinezony, a na głowach mieli gogle noktowizyjne.
- Wymknęliśmy się... - zdążył mruknąć Pan Samochodzik, nim dosięgnął go strumień
gazu usypiającego.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
JAK TO Z HERBATĄ BYŁO • PONOWNIE STOLICA • ODWIEDZAM
SKLEP Z MOTOCYKLAMI • PAŁA ZBÓJA MADEJA •
PRZEBUDZENIE W TRUMNIE! • BIJATYKA NA STEPIE
Nad stepem wstał świt. Michaił ciężko dźwignął się od ogniska.
- Panowie - powiedział w zadumie. - Nasze położenie wymaga choćby prowizorycznej
narady.
Paul Vandersyft popatrzył na niego spokojnie.
- Podsumujmy fakty - powiedział spokojnym mocnym głosem. - Porywacze mają w
swoim ręku w tej chwili pannę Damao, mojego bratanka, Pana Samochodzika i
prawdopodobnie Awenira Owsianowa... Jeśli moje przypuszczenia są słuszne...
- Gdybyśmy mogli poprosić o ich zreferowanie... - wtrąciłem nieśmiało.
- Istnieje kilka możliwości, kilka przesłanek porwania... Po pierwsze, okup. To
wysoce prawdopodobne. Po drugie, mogła to być próba zniechęcenia nas do poszukiwań. Ale
znając mentalność ludzi postradzieckich, homo sovieticus raczej strzela między oczy niż pisze
listy z pogróżkami.
- Jesteśmy w Mongolii - zauważył Michaił. - Może tu porywają, by odesłać
okaleczone zwłoki. Przepraszam, tak mi się pomyślało... - spuścił głowę.
- A ja sądzę, że nie - zaprotestował Vandersyft. - Gdyby chodziło o zastraszenie,
egzekucji dokonaliby tutaj. Z jakiegoś powodu nasi przyjaciele i krewni są im potrzebni
żywi... A to może oznaczać, że potrzebują ich wiedzy lub ich mózgów...
- Czyli że Pan Samochodzik ma dalej szukać skarbów krwawego barona, tylko że nie
dla nas, a dla jakichś Czerwonych Mścicieli?
Paul skinął głową.
- Tak sądzę. Prawdopodobnie Damao zostanie użyta jako karta przetargowa wobec
Ungerna. Zmuszą go szantażem, aby zdradził, co wie na temat skrytek. Mój bratanek z kolei
może służyć do szantażowania waszego szefa. To człowiek o gołębim sercu i jeśli zagrożą, że
chłopcu może stać się krzywda, zgodzi się na współpracę.
- Tak czy siak wygląda to nieciekawie - powiedziałem. - Czerwoni Mściciele. Brzmi
to jak nazwa jakiejś komunistycznej organizacji terrorystycznej....
- Niewykluczone - powiedział Michaił. - Sprawdzę to przez moje kontakty.
- Proponuję wracać do Ułan-Bator - odezwał się Vandersyft. - Po pierwsze, trzeba
zameldować służbom specjalnym o tym znalezisku - wskazał napis. - Po drugie, dalsze
poszukiwania chyba chwilowo należy przerwać. Po trzecie wreszcie, pan - zwrócił się do
Michaiła - potrzebuje nowego śmigła, żeby uruchomić samolot.
- Nie da się ukryć....- uśmiechnął się mój przyjaciel.
- Wreszcie w Ułan-Bator spotkamy barona Ałmaza Ungerna... I może dowiemy się,
gdzie wcięło Awenira...
- Oto głos rozsądku - uśmiechnął się Michaił.
Zapakowaliśmy wszystkie nasze obozowe graty do samochodu i pojechaliśmy. Podróż
ciągnęła się jak guma do żucia.
- Trakt biegnący przez step - powiedział w zadumie Holender. - Ledwie widoczny,
pozarastany trawą. Nie wiem, dlaczego drogi puszczono nie dawnymi szlakami, tylko nową
trasą...
- Może nowe szosy biegną na skróty? - zaryzykowałem przypuszczenie. - Trakt może
biec od osady do osady. Gdy przekracza rzekę, musi być tam bród. Wreszcie na stepie ważne
są źródła wody... Szosę można wyznaczyć linijką na mapie...
- Być może ma pan rację - mruknął Paul. - Jednak szkoda. Pomyślcie tylko: tędy gdzie
jedziemy, przed laty biegł szlak herbaciany.
- O jedwabnym słyszałem...
- Szlak herbaciany prowadził z grubsza z Pekinu, przez pustynię Gobi, do Urgi. Z Urgi
wiódł na północny zachód do Irkucka i dalej, w stronę Europy. Wiele jest ludów, które
przypisują sobie sprowadzenie herbaty na nasz kontynent. Portugalczycy podkreślają tu
zasługi swoich handlowców, którzy docierali do Indii. Anglicy lubią przypominać, że to oni
podporządkowali sobie Chiny. Także Szwedzi lubią pokazywać siedemnastowieczne paczki z
herbatą przywiezione przez szwedzką kompanię wschodnioindyjską...
- Widziałem takie w muzeum w Sztokholmie - przypominał sobie Michaił.
- W Rosji herbata pokazała się po raz pierwszy w 1638 roku. Przywiózł ją carowi
Michałowi Romanowowi wracający z Mongolii poseł Wasyl Starkow. O ile w Europie
upowszechniła się dopiero w końcu XVIII wieku, o tyle w Rosji bardzo szybko zyskała sobie
powszechne uznanie. Wtedy też powstał szlak herbaciany. W XIX wieku przywożono herbatę
prasowaną w kostki wielkości mniej więcej cegieł. Wiecie, dlaczego ten sposób transportu był
bardzo popularny? Pleśniała tylko po wierzchu - szepnął konspiracyjnie. Uśmiechnęliśmy się.
- Oczywiście w Europie herbata nie od razu się przyjęła - ciągnął nasz towarzysz. -
Początkowo wiele autorytetów lekarskich ostrzegało przed jej używaniem. Potem zaczęto
stosować ją jako napar o właściwościach leczniczych. Nie zapominajmy, że początkowo była
dość droga, choć oczywiście cukier z trzciny cukrowej, którym ją słodzono, był jeszcze
droższy. Blokada kontynentalna podczas wojen napoleońskich wymusiła produkcję taniego
cukru z buraków i dopiero w XIX wieku zaczęły pić herbatę szerokie warstwy społeczeństwa.
- A jak było z nią w Chinach? - zainteresowałem się. - Najstarsze ślady uprawy
herbaty pochodzą z około 3000 roku przed naszą erą. Przypuszczalnie jakieś napary z tej
rośliny przygotowywano już dwa tysiące lat wcześniej... Oczywiście z czasem rozwinął się
cały ceremoniał picia naparu, odpowiednie technologie suszenia liści, fermentowania, stąd
trzy główne rodzaje: zielona, czerwona i czarna. W ramach każdego z rodzajów są oczywiście
różne klasy.
- Jakościowe? - zainteresowałem się. - Herbata czysta, z dodatkiem trawy...
Uśmiechnął się.
- Nie, w zależności od tego, kiedy prowadzony jest zbiór. Najlepsze gatunki są
produkowane z liści i kwiatostanów zbieranych w ściśle określonym momencie. Gorsze - z
liści zbieranych podczas normalnych herbacianych żniw. To, co trafia na rynki europejskie, to
najgorszy szmelc. Liście zbierane mechanicznie, z gałązkami, wszystko przemielone... Są też
oczywiście różnice w cenie. Najwyższa klasa może kosztować nawet czterdzieści razy drożej
niż gatunki bardziej poślednie... Są do tego jeszcze dla prawdziwych snobów gatunki
specjalne, zbierane tylko określonego dnia, przy pełni księżyca, specjalnie preparowane...
Wtedy cena paczki może być po prostu niedostępna dla zwykłego śmiertelnika... To
oczywiście przynosi zyski mniejsze niż produkcja normalnych herbat. Nie można
luksusowych odmian robić w dużych ilościach, bo przestaną być luksusowe...
- Znałem prawdziwą japońską arystokratkę - powiedział Michał w zadumie. -
Pamiętam, że zaprosiła mnie kiedyś z przyjaciółmi na herbatę i zaserwowała kompletne... -
zawiesił głos, ale wiedziałem, co chciał powiedzieć. - W każdym razie było to barwy
słomkowej i trudno było się doszukać jakiegokolwiek smaku...
- Czyli w Rosji herbata przyjęła się od razu, a w Europie były z tym problemy... -
mruknąłem.
- Podobnie było z kawą - wyjaśnił Paul. - Początkowo napiętnowano ją jako niemal
truciznę powodującą niepokój i zawały serca. Potem uznano za lekarstwo. Nie wiem, jak
przyjęła się w Rosji, ale jeśli chcecie, służę jeszcze jedną wesołą anegdotką o pewnym
zielsku, które weszło do powszechnego użytku.
Popatrzyliśmy zaciekawieni.
- Tytoń, panowie. W Europie uznano go od początku za lek. Palenie tytoniu miało
rozjaśniać umysł, poprawiać krążenie, dobrze wpływać na płuca i układ oddechowy... Palenie
szybko stało się niezwykle modne. Tymczasem w Rosji car Piotr I za palenie tytoniu kazał
wieszać.
- Ostry gość - mruknąłem z uznaniem. - Współczesne ruchy walczące z paleniem
papierosów powinny wziąć go sobie za patrona...
Przed nami wyrosły jurty i wydeptane w błocie ścieżki: Ułan-Bator. Rozstaliśmy się
przed hotelem. Vandersyft pojechał pogadać z ludźmi ze służb specjalnych, Michaił wybierał
się po śmigło, a ja postanowiłem coś sprawdzić na własną rękę. Umówiliśmy się na spotkanie
za dwie godziny.
Ruszyłem w stronę dzielnic handlowych. Ułan-Bator, mimo że sporą jego część
zabudowano blokami o różnej estetyce wykonania, przypominało nie miasto, lecz raczej
gigantyczne koczowisko. Ulicami pędzono bydło, wielbłądy, owce... Tu i ówdzie
nieoczekiwanie pomiędzy budynkami murowanymi wyrastały całe wioski zabudowane
wojłokowymi jurtami. Minął mnie chłopiec na oko pięcioletni, jadący na wielkim, spasionym
wielbłądzie. Chwilę potem mało nie zginąłem pod żelaznymi kołami traktora. Poznałem ten
model po obrotowym reflektorze osadzonym na błotniku. Produkowano je w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych. Ten ciągle był jeszcze na chodzie, choć sądząc z terkotu, jaki
wydawał jego silnik, znajdował się już u kresu żywota. Opodal ktoś, leżąc pod równie
antyczną ciężarówką “zaparkowaną” na środku ulicy, beztrosko dłubał w silniku. Stroje
mieszkańców zdumiewały swoją różnorodnością. Widać było tradycyjne płaszcze z
wielbłądziej wełny, europejskie lub chińskie dżinsy, mignął mi nawet osobnik ubrany w dres
adidasa.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie skręcić na duży bazar wabiący swoją
wschodnią egzotyką, ale po namyśle ominąłem go. Potrzebowałem bardziej solidnych firm.
Rozpytawszy o drogę trafiłem wreszcie tam, gdzie chciałem. Przed sklepem na chodniku stał
potężny motocykl, japońska honda. Podziwiałem go przez dłuższą chwilę i w ten sposób
wywabiłem ze sklepu sprzedawcę. Zaczął mówić po angielsku, ale tak potwornie kulawo, że
po chwili przeszliśmy na rosyjski.
- Widzę, że podobają się panu motocykle - zagaił z przymilnym uśmieszkiem.
W moim mózgu zapaliła się ostrzegawcza lampka. Uśmiech tego typa nie podobał mi
się. Był zbyt przymilny, nachalnie lizusowski. Jednocześnie w jego oczach widać było coś
dziwnego, co czasem widywałem u młodego Batury.
- Tak, pasjonują mnie zwłaszcza duże maszyny, o mocnej konstrukcji - powiedziałem.
- Chciałem trochę pozwiedzać Mongolię i pomyślałem, że może niegłupio będzie oglądać
stepy z wysokości siodełka motoru.
Widocznie musiałem użyć jakiegoś idiomu, który skojarzył mu się z jazdą konną, bo
zaśmiał się trochę idiotycznie. Jego śmiech też był dziwny. Śmiały się tylko jego usta i dolna
część twarzy, za to w oczach zapaliły się nowe ogniki. Wyglądało, jakby przeliczał
przypuszczalne zyski, więc zdecydowałem się ostro potargować, choć motor oczywiście nie
był mi do niczego potrzebny. Liczyłem, że wyciągnę trochę informacji.
- Moja firma może zarówno wypożyczyć, jak i sprzedać panu odpowiednią maszynę -
powiedział. - Polecam hondę. Ciężki motocykl, niestraszne mu bezdroża, do tego nie ma
problemu z częściami. Z Japonii przemycane - znowu się uśmiechnął.
Tym razem chyba szczerze.
- A coś trochę lżejszego?
- Mamy też lekkie hondy - powiedział. - Takie bardziej wyścigowe.
- Myślałem, szczerze mówiąc, o harleyu davidsonie - powiedziałem. - Rozkręcałem
wielokrotnie takie maszyny, więc w razie awarii jestem w stanie sobie od biedy poradzić. Ma
pan harleye?
- O, to w naszym kraju rzadkość... - mruknął.
- A jednak widziałem na stepie harleye z bocznymi koszami - naciskałem.
- Tak, ale to rzadkość.
Pokiwał głową ze smutkiem. Też chyba szczerze.
- Załatwię panu harleya, ale to nie będzie tania impreza - zastrzegł.
- Jestem z dziewczyną! mamy trochę bagażu. Boczny kosz też by nam się przydał -
zełgałem. - Ktoś je tu robi, bo chyba nie są zamawiane w USA?
- Robimy je sami z miejscowych surowców - aż się wyprężył z dumy.
Popatrzyłem uważnie.
- A jak jest z ich wytrzymałością? - zainteresowałem się.
- Są bardzo dobre. Sam je robię z pomocnikiem. Z solidnych stalowych rurek.
Spawane, wytrzymują bardzo długo, nawet na naszych drogach.
- A jak z łożyskowaniem bocznego koła? Nie wyciera się z czasem?
- Trzy łożyska. Japońskie.
- Jak mogę znaleźć tutejszych harleyowców? - zapytałem. - Pojechałbym do nich w
odwiedziny, jak już kupię motor.
- No cóż - powiedział sprzedawca. - Mam na mapie zaznaczone, w jakich wsiach
chłopcy mają takie motory. Chodźmy na zaplecze. Zobaczy pan też, jak robią kosze...
Przeszedłem przez sklep zastawiony motocyklami; był nawet polski, produkcji PZL
Świdnik. Właściciel sklepu wykonał zachęcający gest w stronę niepozornych drzwi
prowadzących gdzieś w głąb. Złapałem za klamkę i w tej chwili otrzymałem silne uderzenie
prądem. Musiała być podłączona bezpośrednio do sieci. Elektryczność płynęła mi przez
ramię, paraliżując całe ciało. Nie mogłem puścić klamki, bo palce odruchowo zacisnęły się na
niej jak szpony. Próbowałem, jak mnie nauczono w komandosach, wykonać skręt ciałem, by
stracić równowagę, upaść i oderwać się od źródła prądu, ale zdołałem tylko przekręcić głowę.
Spostrzegłem sklepikarza, który z przepraszającym uśmiechem uniósł straszliwą dębową lagę,
zapewne odziedziczoną po swoim przodku, rozbójniku Madeju, a potem zobaczyłem jasny
rozbłysk i straciłem przytomność.
Przebudzenie było nawet przyjemne. Leżałem w ciepłym i suchym miejscu. Ktoś był
tak miły, że podłożył pode mnie kilka skór baranich i nakrył mnie pledem. Zapewne ten sam
miły człowiek założył mi na oczy opaskę, aby słońce nie przeszkadzało mi spać, zakleił usta
plastrem, aby nie wpadały w nie owady i związał ręce oraz nogi. Chyba po to, żeby nie
majtały się niepotrzebnie. Jedna dłoń bolała mnie i nie mogłem poruszać palcami. Zapewne
był to skutek porażenia, ale w ciągu kilku dni powinienem odzyskać w niej pełną sprawność.
Bolał mnie też solidny guz nabity na potylicy. Swoją drogą było to miłe ze strony sklepikarza.
Zamiast poczekać, aż załatwi mnie prąd, przyspieszył moją podróż w ramiona Morfeusza. Ale
maczugę miał kiepską. Gdyby był fachowcem, przygotowałby j ą sobie w kilka lat. Czytałem,
jak w dawnych czasach “hodowano” maczugi. Rosnące drzewo, najlepiej dąb, nacinano
odpowiednio, by zakłócić krążenie soku w jednej z gałęzi. W niektóre nacięcia wkładano
kawałki krzemienia. Drzewo rosnąc, w miejscach uszkodzonych przyrastało grubiej, z czasem
dokładnie obudowując krzemienie nową tkanką, tak że wystawały tylko ich czubki. Po ośmiu
lub dziesięciu latach maczugę odcinano i dodatkowo formowano...
Zamknąłem oczy i zacząłem analizować sytuację. Byłem uwięziony w skrzyni mającej
z grubsza kształt i wymiary trumny (tyle mogłem stwierdzić macając związanymi
nadgarstkami). A może naprawdę więzili mnie w trumnie? Miałem nadzieję, że dali mi nową,
a nie wykopali używaną z jakiegoś cmentarza... W skrzyni nawiercono otwory, abym się w
niej nie udusił, co mogło świadczyć, że już wcześniej kogoś tak transportowali. Niejako z
podświadomości wypłynęła mi scena z komiksu o Tytusie, Romku i A'Tomku, w której
bohaterowie uwalniają ze skrzyni uwięzioną tam blondyneczkę wiezioną do haremu dla
sułtana. Ponieważ zdecydowanie nie zaliczałem się do płci pięknej, ten wariant odpadał.
Natomiast pomysł z uwolnieniem nie był taki głupi. Pomacałem dłonie. Na porażonej lewej
miałem zegarek otrzymany kiedyś od brata. Metalowe zapięcie bransoletki pomysłowy
braciszek nieznacznie przerobił. Naostrzył zwykłym ślusarskim pilniczkiem brzeg blaszki,
toteż po otwarciu można było uzyskać nożyk kilkucentymetrowej długości. Operacja była
dość skomplikowana, ale po kilku minutach udało mi się przeciąć krępujący nadgarstki
rzemień. Teraz powolutku przyciągnąłem nogi w stronę brody. Niestety skrzynia była zbyt
niska, abym mógł ich dosięgnąć. Udało mi się natomiast zzuć prawy but. Rozmaitymi
skurczami zacząłem przesuwać go do góry, aż wreszcie zdołałem dosięgnąć go ręką. Z
podeszwy wyciągnąłem żydowski włos - cieniutką piłkę ze specjalnie hartowanej stali.
W tej chwili usłyszałem tupot kroków po drewnianej podłodze. Nadchodziło co
najmniej dwóch ludzi. Przygotowałem się duchowo do walki natychmiast po tym, jak otworzą
wieko skrzyni, oni jednak dźwignęli ją i gdzieś ponieśli. Wreszcie załomotała rzucona na
najwyraźniej blaszaną płaszczyznę, a po chwili zaterkotał motor ciężarówki i zaczęło trząść, z
czego wydedukowałem, że dokądś jestem wieziony. Niestety, w chwili, gdy rzucali skrzynię
na pakę samochodu, z palców wypadła mi piłka. Czasami zdarza się, że zgubimy coś bardzo
ważnego. Na przykład śrubkę od zegarka lub od okularów. Spada na podłogę. Widzimy
miejsce, w które uderzyła i zaczynamy jej szukać. Tymczasem ona znika bez śladu. Zakopuje
się w dywanie, zlewa z otoczeniem i tak czeka, złośliwa i triumfująca. Ściągnąłem z głowy
opaskę i odkleiłem kneblujący mnie plaster. Jednak odzyskanie wzroku nic mi nie dało.
Wnętrze skrzyni pozostawało ciemne. Macałem dookoła siebie; ostatecznie piłka miała ponad
dziesięć centymetrów długości, a przestrzeń do przeszukania nie była duża. Jednak w jednej
ręce jeszcze nie do końca odzyskałem czucie, co bardzo utrudniało obmacywanie posłania i
skór, którymi byłem pierwotnie przykryty. Wreszcie wpadłem na kolejny genialny pomysł.
Zapalniczka.
Obmacałem wszystkie kieszenie, ale jak się okazało, zrewidowano mnie starannie. Nie
miałem przy sobie paszportu, prawa jazdy, kluczyków od Rosynanta (ale te od mieszkania w
Warszawie mi zostawili), brakowało mi też chustki do nosa oraz cesarskiej pięciokopiejówki
noszonej na szczęście. Zapalniczkę też sobie oczywiście przywłaszczyli. Wreszcie po kolejnej
godzinie poszukiwań wpadłem na pomysł godny zaiste geniusza. Zegarek miał podświetlany
cyferblat. Wcisnąłem guzik oświetlenia i w bladym światełku zegarka rozejrzałem się. Piłkę
dostrzegłem prawie od razu. Jej koniec ciągle wystawał z buta. Widocznie nie wyjąłem jej
całkowicie. Tymczasem ciężarówka pędziła naprzód podskakując na wertepach. Delikatnie
zacząłem przekręcać piłkę na wylot przez sufit. Byłem ciekaw, czy na ciężarówce oprócz
skrzyni znajdują się jacyś ludzie, ale przez ostatnie dwie godziny żaden hałas nie wskazał na
ich obecność. Wreszcie przebiłem się. Dalej poszło jak z płatka. W ciągu kilku minut
wypiłowałem ogromną dziurę i wypchnąłem deskę. Żydowski włos przeznaczony do
piłowania krat sklepowych przeciął drewno jak masło. Wypełzłem z trumny i uwolniłem
nogi. Kabina ciężarówki nie miała okienka pozwalającego zajrzeć na pakę; mogłem obawiać
się tylko zauważenia w bocznym lusterku. Jak się po chwili zorientowałem, samochód miał
tylko jedno lusterko, po lewej stronie... Wobec tego przerzuciłem się przez burtę po stronie
prawej i w odpowiedniej chwili gruchnąłem na ziemię. Uderzyłem całą powierzchnią pleców
i znieruchomiałem na dłuższą chwilę. Samochód oddalał się szybko. Kierowca najwidoczniej
nie usłyszał mojego upadku. Stoczyłem się nie tracąc czasu do zagłębienia obok drogi i tam
przyczaiłem się. Pojazd zniknął niebawem za wzgórzami. Wstałem i otrzepałem się z kurzu.
Byłem wolny i jednocześnie zagubiony.
Wokoło mnie rozciągały się wzgórza wyższe niż te, przez które przejeżdżaliśmy z
Michaiłem. Popatrzyłem na zegarek. Od chwili, gdy skrzynia stanęła na pace, minęły trzy
godziny. Mogłem więc przejechać w tym czasie od stu pięćdziesięciu do dwustu
pięćdziesięciu kilometrów. Popatrzyłem na słońce i na zegarek. Ustaliłem z grubsza strony
świata. A więc ci, którzy mnie porwali, jechali na wschód. Usiłowałem sobie przypomnieć
mapę kraju, ale niewiele z tego wyszło. Zamyśliłem się na chwilę, a potem zdecydowanym
krokiem ruszyłem na zachód. Wprawdzie porywacze ograbili mnie z portfela z pieniędzmi,
ale sądziłem, że może uda mi się znaleźć jakiś ciężarówkowy autostop do Ułan-Bator, a w
najgorszym razie spróbuję namówić kogoś z samochodem na podwiezienie w zamian za
zegarek. Okolica była dość sympatyczna, step lekko sfalowany. Drzew prawie się nie
widziało. Po obu stronach drogi rosły wysokie jedwabiste trawy. Nigdzie jak okiem sięgnąć
nie było widać siedzib ludzkich, ale miałem nadzieję, że najdalej po kilku godzinach marszu
spostrzegę jakąś jurtę lub nawet osadę. Po mojej lewej stronie pojawił się kopczyk z kamieni.
Podszedłem do niego i przypatrzyłem mu się uważnie. Zupełnie nie przypominał piramidki z
fotografii. Ruszyłem dalej. Grunt stał się bardziej kamienisty, aż wreszcie step przeszedł w
rozległe pola usiane kamiennymi odłamkami. Szedłem nie zrażając się naprzód, spokojnym
wyciągniętym krokiem. Słoneczko przygrzewało, ale było raczej chłodno. Jesień... Powoli
narastało uczucie łaknienia.
- Coś by się zjadło - mruknąłem sam do siebie. - I chyba wypiło...
Gardło wyschło mi na wiór.
- W sumie przejść nawet dwieście kilometrów to nie jest duży wysiłek - mruknąłem. -
Ostatecznie biegało się w komandosach podwójny maraton, z przerwą na dwu-, trzygodzinny
wypoczynek. W Australii są zawody o tytuł żelaznego człowieka, gdzie są trzy maratony,
przepływanie wpław zatoki, coś z dziesięć kilometrów, wspinaczka na skały i inne atrakcje.
Tylko na tysiąc uczestników do mety dociera siedmiu...
Czułem się coraz bardziej zmęczony. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Popatrzyłem znowu na wierny zegarek. Od opuszczenia ciężarówki minęło pięć godzin. W
tym czasie mogłem przejść od dwudziestu czterech do trzydziestu kilometrów. Łydki trochę
mnie już bolały.
- Oj, nie dbało się ostatnio o kondycję - mruknąłem sam do siebie.
Nieoczekiwanie na szlaku spostrzegłem grupkę mężczyzn na koniach.
Pędzili na zachód.
- No, wreszcie cywilizacja - mruknąłem ł zacząłem układać w myślach powitalne
przemówienie.
Jeźdźcy podjechali bliżej.
- Sajn bajnu - powiedziałem podnosząc rękę.
Wpatrywali się we mnie zaciekawieni, po czym zeskoczyli z koni. Jeden wyjął z
cholewy buta gazetę i rozłożył jaw skupieniu. Wygładził ją dłonią i pokazał mi.
Na pierwszej stronie widać było mnie i Pana Samochodzika na lotnisku w stolicy.
Widocznie jakiś miejscowy paparazzi nas sfotografował.
- Tak, to ja - dumnie wypiąłem pierś. - Jestem kumplem waszego prezydenta. Możecie
mnie podrzucić do Ułan-Bator? - zapytałem po rosyjsku.
- Obawiam się, że musimy podrzucić cię gdzie indziej - odezwał się nieoczekiwanie
jeden z jeźdźców wyglądający na dowódcę.
Dwie minuty później leżałem na trakcie przywalony czterema Mongołami, którzy
krępowali mi ręce i nogi rzemiennymi pętlami. Rozejrzałem się i z pewną satysfakcją
zauważyłem czterech poszkodowanych. Jeden badał, czy mój lewy sierpowy bardzo naruszył
mu zęby, drugi macał obite żebra, trzeci rozmasowywał kolano, a czwarty leżał i jęcząc
trzymał się za żołądek. Ci czterej leżący dotąd na mnie wstali i ocenili swoje dzieło. Cóż,
mumia egipska mogłaby mi pozazdrościć... Byłem związany niezwykle starannie.
- Coś mi się zdaje, że mnie tu nie lubią - mruknąłem sam do siebie.
Niebawem przerzucony przez łęk siodła jechałem na wschód. Podróż była bardzo
nieprzyjemna. Kulbaka wbijała mi się w żołądek, a na skutek tego, że głowa zwisała mi w
dół, dość szybko poczułem mrowienie w skroniach. Po mniej więcej półgodzinie galopady
spostrzegłem zbliżający się obłoczek kurzu. Poznałem obleśnie zielony kolor karoserii
odnowionej olejną farbą. Wracała “moja” ciężarówka. Zaraz też wrzucono mnie na pakę,
gdzie leżała trumna z wypiłowaną dziurą. Jeden z jeźdźców oddał cugle przyjacielowi i usiadł
na trumnie. Wycelował we mnie przedpotopową dubeltówkę i pojazd ruszył. Mijały godziny,
samochód pędził przez step podskakując na wybojach.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
NARADA W HOTELU • JAK WYLĄDOWAŁEM W KOMUNIZMIE •
DAVID • SPOTKANIE W BARAKU • ZAKŁADNICY • PLANUJEMY
UCIECZKĘ • ZNAMIĘ UNGERNÓW
Michaił, trzymając pod pachą śmigło, wszedł do hotelu rządowego w Ułan-Bator.
- Czy pan Daniec nadal się nie pojawił? - zapytał recepcjonistę.
Ten w milczeniu przecząco pokręcił głowa. Z piętra zszedł Paul Vandersyft.
- Nadal nic? - zapytał.
- Niestety. Minęło już tyle godzin... Obawiam się, że Paweł też został porwany.
- Wykończą nas po kolei - westchnął Holender. - Lepiej nie chodzić nigdzie samemu.
- Pan Samochodzik nie był sam i nic mu to nie dało...
W tej chwili zza zakrętu korytarza wytoczył się wózek inwalidzki. Ałmaz Ungern
obrzucił ich uważnym spojrzeniem.
- Panowie - odezwał się - z waszych min wnioskuję, że niestety Paweł się nie
odnalazł?
Pokręcili przecząco głowami.
- Zapraszam do mnie. Musimy się naradzić...
Przeszli do jego pokoju. Baron wstał z wózka i przesiadł się na krzesło.
- Sytuacja ogólnie rzecz biorąc wygląda nieciekawie - powiedział. - Trzeba się
zastanowić, czy istnieje ryzyko kolejnych porwań...
- Zasięgnąłem informacji o tej organizacji - powiedział Vandersyft.
- Czerwoni Mściciele to kilkudziesięcioosobowa grupka rebeliantów. Ukrywają się na
południowym wschodzie kraju w pobliżu granicy z Chinami. Według faceta z kontrwywiadu,
z którym rozmawiałem, mają na koncie sporo napadów z bronią w ręku. Łupami dzielą się z
miejscową ludnością. Usiłują budować jakąś sieć konfidentów w całym kraju... Uchodzą za
raczej niegroźną grupę, jeśli pominie się ich “zarobkową” działalność. W każdym razie
starają się nie mieć żadnych ofiar na sumieniu...
- Drużyna Robin Hooda - mruknął Michaił. - Rabują bogatych, rozdają ubogim, czyli
sobie...
- Typowe komunistyczne myślenie - mruknął Ungern. - Rabować. Socjaliści nie
umieją budować, umieją tylko niszczyć...
- No, polemizowałbym - odezwał się Vandersyft. - Magnitogorsk, Kujbyszew,
Norylsk... - wymieniał wielkie budowle komunizmu.
- Kosztem życia setek tysięcy więźniów - westchnął Ałmaz. - Tak czy inaczej ci tam
stosują dawną zasadę. Rabować bogaczy, likwidować kapitalistów... Tylko nie myślą o
jednym. Gdy wytępią kapitalistów, kto im będzie dawał zjeść i zarobić...
- Facet z kontrwywiadu powiedział mi jeszcze jedną ciekawostkę. Na ich czele stoi
niejaki David, były student z USA. Założył jeszcze na uniwersytecie komunistyczną
organizację na wzór dawnych komun hippisowskich. Organizacja utrzymywała się z
rabowania bogatych. Powtórzył tu po prostu schemat organizacyjny z lat poprzedzających
rewolucję. Potem wzorem Lenina zaczęli produkować banknoty wyglądające prawie
dokładnie tak jak te emitowane przez bank centralny... No i organizacja została rozbita. Nie
wiadomo dokładnie, jak jej przywódca przeniknął do Mongolii, ale jest tu i szaleje...
- Czyli trzeba go dopaść i wyeliminować - powiedział spokojnie staruszek. - Łatwe to
nie będzie... A teraz moja propozycja. Wszyscy, nazwijmy to, eksperci od poszukiwań zostali
już capnięci. Wpadł Pan Samochodzik, prawdopodobnie Awenir i Paweł. Zostaliście wy
dwaj. Jeśli faktycznie ten David chce odszukać skarby mojego ojca, to przypuszczam, że
zechce mieć komplet. Dlatego musimy się liczyć, że wy dwaj zostaniecie niebawem porwani.
- Miła perspektywa - westchnął Michaił.
- Dlatego proponuję rozwiązanie naszego problemu - wyjął z szuflady stalową
kasetkę. Leżało w niej kilka metalowych przedmiotów wielkości mniej więcej fasoli.
- Cóż to takiego? - zdziwił się Holender.
- To mikroprocesory, takie jak dla piesków...
- Owszem, oznaczamy nasze zwierzęta domowe mikroprocesorami na wypadek
zagubienia lub kradzieży, ale nasze są malutkie.
- Żeby odczytać wasze, trzeba przesunąć po psiaku czytnikiem, a te można
zlokalizować z satelity z dokładnością do trzech metrów. To najnowocześniejsza technologia.
Za kilka lat będą pewnie o połowę mniejsze. Jeśli zgodzicie się na ich zainstalowanie, to
mogę wezwać za pół godziny lekarza.
- Wobec tego proponuję, żeby wystawić mnie na przynętę - powiedział Michaił. -
Niech mnie porywają. Po elektronicznych śladach dotrzecie do kryjówki terrorystów...
- Duże ryzyko - mruknął Vandersyft.
- Może i duże - powiedział Michaił - ale to chyba jedyna droga. Jedyny sposób, aby
uwolnić naszych przyjaciół.
- Masz charakter, chłopcze - uśmiechnął się Ungern. - Po przodkach zapewne?
- Możliwe - uśmiechnął się. - Tomatowowie przelewali krew za carów na wszystkich
polach bitew...
- Nie da się wykluczyć, że znowu będzie okazja... - baron pochylił głowę.
- Dobrze. Wobec tego niech pan wzywa tego swojego felczera - uśmiechnął się Paul.
Ungern ujął w dłoń słuchawkę telefonu.
Gdy się ocknąłem, już dniało. Ciężarówka stała w głębokim wąwozie pomiędzy
górami. Rzemienie, którymi mnie skrępowano, nawilgły i ściskały mi dłonie. Facet z
dubeltówką, który mnie pilnował, gdzieś sobie poszedł.
- Trzeba wiać - mruknąłem.
Ci, którzy związali mi ręce, może umieli pętać kozy i owce, może nawet wielbłądy,
ale na krępowaniu ludzi na szczęście kiepsko się znali. W ciągu półgodziny zdołałem
poluzować pęta na tyle, żeby uwolnić jedną rękę. W ciągu dalszych piętnastu minut
uwolniłem drugą dłoń. Teraz zabrałem się za luzowanie rzemieni na nogach. Na tym zajęciu
zastał mnie wysoki chłopak w wieku mniej więcej Michaiła.
- Szkoda zachodu - powiedział spokojnie po angielsku. - Stąd nie ma ucieczki.
- A gdzie ja właściwie jestem? - zapytałem.
- W komunizmie. Myślałem, że się przesłyszałem.
- Gdzie jestem? - zapytałem ponownie.
- W komunizmie - powtórzył.
Przypatrzyłem mu się uważnie. Nie wyglądało na to, że żartuje, ale za to w jego
oczach było coś, co wskazywało, że nie jest zupełnie normalny.
- Komunizm nie istnieje - mruknąłem. - Bo nie może istnieć. To ustrój całkowicie
niemożliwy z ekonomicznego punktu widzenia.
- My nie narzekamy - uśmiechnął się. - Budujemy tu bezstanowe i bezklasowe
społeczeństwo, gdzie każdemu będzie wedle jego potrzeb.
- Aha - zgodziłem się. - Ktoś od was ma potrzebę odżywiać się ludzkim mięsem i
dlatego ja się tu znalazłem?
- Niezupełnie - usiadł na pace ciężarówki. - Potrzebujemy funduszy na naszą
działalność.
- Jestem biedny jak mysz kościelna - powiedziałem. - I nie mam rodziny, aby mogła
mnie wykupić...
Wyjął z kieszeni jakiś papier.
- To jest wasza koncesja na poszukiwania - powiedział spokojnie. - Gwarantuje wam
znaleźne...
- Tak - przyznałem. - Ale nic nie znaleźliśmy.
- Nie szkodzi. Po prostu naniesiemy pewne zmiany w tej umowie. Dostaniecie swoje
znaleźne, ale zmienia się drugi podmiot. Resztę złota przejmujemy my, a nie rząd Mongolii.
- Wy? - zapytałem.
- Wszechazjatycka Komunistyczna Organizacja Terrorystyczna “Czerwoni Mściciele”
- wyjaśnił z dumą.
Zamknąłem oczy, policzyłem do dziesięciu, a potem je otworzyłem. Widziadło jednak
nie zniknęło.
- Rany, chłopie, może powinieneś wybrać się do psychiatry? - zaproponowałem.
- Ech, nie. Byłem już u psychiatry, orzekł że wszystko ze mną w porządku. To jak,
chcesz dla nas pracować?
- W żadnym wypadku. Jeśli tak kochacie komunizm, to nie dalej jak tysiąc kilometrów
stąd jest Północna Korea. Tam macie ten ustrój w apogeum rozkwitu...
- Nie - powiedział z mocą. - To wszystko wypaczone, złachmanione. Jest tylko jeden
prawdziwy komunizm. Ten, który budujemy tutaj, w górach Całgan Togoi!
- Jak się nazywają te góry!? - zdumiałem się.
- Całgan Togoi - powtórzył.
A więc to, co wzięliśmy za pseudonim Giżyckiego było w rzeczywistości nazwą
łańcucha górskiego... Pochylił się i jednym cięciem uwolnił mi nogi.
- Przespaceruj się - powiedział. - Poznasz innych jeńców.
Odszedł oglądając się, czy czegoś nie knuję. Zeskoczyłem na ziemię. Wokoło
ciągnęły się góry pobielone na szczytach śniegiem. Było chłodno. Ruszyłem we wskazanym
kierunku. Na dnie wąwozu stał niewielki baraczek zbity z sosnowych desek. Wszedłem do
środka. W baraku było osiem pryczy zbitych z desek oraz biurko. Ktoś stał porządkując jakieś
papierzyska. Gdy się odwrócił, poznałem Awenira.
- Paweł Daniec? - zdziwił się na mój widok. - Coś podobnego...
- Awenir. Czyli jednak ciebie też porwano?
Wzruszył ramionami.
- No cóż - powiedział - Niezupełnie porwano. Gdy rozwiązano moją koncesję i
deportowano doktora Raubera, postanowiłem odnaleźć was i przyłączyć się do waszej grupy.
Siedziałem w hotelu i dumałem, kiedy zapukali tacy dwaj i zaproponowali mi odnowienie
koncesji, tylko na nowych zasadach.
- Niech zgadnę. Poszedłeś z nimi?
- Tak. Gdy wsiadłem z nimi do samochodu i jechaliśmy do prezydenta, poczęstowali
mnie sałatką. Gdy doszedłem do siebie, jechałem w jakiejś skrzyni po bezdrożach.
- No to ci zazdroszczę - mruknąłem.
- Dlaczego? - nie zrozumiał.
- Ciebie kulturalnie sałatką, a mnie prądem i dębową lagą po głowie. Widziałeś może
Pana Samochodzika?
- Tak. Powinien być tu za jakieś pół godziny. Nic mu nie jest.
- To dobrze... Ciężarówka, którą mnie przywieźli, stoi niedaleko. Zabieram szefa i
spływamy...
- Nie chcę cię martwić, Pawle, ale to nie takie proste.
- Dlaczego?
- Paliwo trzymają pod kluczem. Wydzielają tyko tym, którzy na motorach patrolują
okolicę, a i to bardzo oszczędnie. Poza tym ucieczka stąd jest dość trudna....
- Gdzie jesteśmy?
- W tych górach - pokazał mi pasmo górskie na mapie. - Do najbliższych osad
ludzkich mamy około stu pięćdziesięciu kilometrów.
- Dwa dni marszu...
- Tak. Po stosunkowo płaskim terenie z pogonią na karku. Nie chcę cię martwić, ale
oni mają tu nawet helikopter. W dodatku cała okolica z nimi współpracuje. Zrabowali trzy
tiry elektroniki jadące z Chin do Rosji i rozdali okolicznym mieszkańcom...
- Komunistyczne Janosiki budują sobie zaplecze społeczne - mruknąłem.
- Kto to są Janosiki? - zainteresował się.
Wyjaśniłem mu.
- Coś w tym guście - mruknął. - Ale jest jeszcze jeden problem. Gdybyśmy próbowali
ucieczki, zlikwidują zakładników.
- Zakładników?
- Tak. Trzymają pod kluczem pannę Damao i Marka Vandersyfta. Gdybyśmy zwiali,
obetną im to i owo. Po kawałku za każdą godzinę nieobecności...
- Milutko - mruknąłem.
W tej chwili otworzyły się drzwi baraku. Stał w nich Pan Samochodzik. Patrzył na
mnie przez chwilę, potem z uśmiechem wzruszył ramionami.
- Myślałem, Pawle, że zobaczę cię dopiero, gdy przybędziesz nas stąd wyciągnąć...
- Sądzę, że to da się zrobić - odpowiedziałem poważnie. - Tylko będę was wyciągał
niejako od środka...
Siedliśmy na koślawych zydlach.
- A więc na czym stoimy? - zapytałem szefa.
Uśmiechnął się odrobinę krzywo.
- Masyw gór Całgan Togoi ma około 12 kilometrów długości i 5 kilometrów
szerokości. Mamy tu jeden szczyt dający nazwę całemu pasmu oraz kilka mniejszych. Poza
tym wąwozy, turnie, nieprzebyte zarośla czegoś w rodzaju jodły, usypiska skalne i inne
atrakcje. Wspaniałe miejsce, żeby sobie przyjechać na wypoczynek, zwłaszcza jeśli lubi się
wędrować po górach. Pilnuje nas dwudziestu komunistów...
- Gdzie trzymają Damao i Marka?
- Nad wąwozem jest stara stanica kozacka, jak przypuszczam jeszcze z lat
dwudziestych ubiegłego stulecia. Mają tam helikopter, zapasy paliwa, motocykle.
- Da się ugryźć? - zapytałem. - Nie możemy wiać bez uwolnienia zakładników...
- Nie da rady - odezwał się Awenir. - Pilnuje jej bez przerwy co najmniej czterech
ludzi. Mają karabiny lub pistolety maszynowe. Poza tym, jak już mówiłem, ciężko byłoby się
stąd wydostać. Stepy na zachodzie są dość gęsto zaludnione. A ludność miejscowa uważa
naszych prześladowców za przyjaciół...
- A na wschód? W stronę granicy z Chinami? - zapytałem.
- Dwadzieścia kilometrów... Chińscy pogranicznicy wpadają od czasu do czasu w
odwiedziny do naszych porywaczy. Przy wożą im broń, amunicję, materiały wybuchowe...
Nie mamy też czego szukać na południu. A na północy w odległości około dwustu
kilometrów jest nitka kolei Ułan-Bator-Hałajar.
Kolację przyniósł ponury strażnik z karabinem. Zaraz też przyszła Damao.
- O - powiedziała na mój widok. - Nie spodziewałam się pana...
- Tak wyszło - uśmiechnąłem się przepraszająco. - Jak miewa się Mark?
- Dzielnie się trzyma, choć nerwy trochę mu puszczają - wyjaśniła. - jak panów
poszukiwania? - zapytała Pana Samochodzika.
- Na razie nic sensownego nie zdołaliśmy wydedukować - powiedział. - Co więcej, nie
wiemy nawet, czy mamy to znaleźć... gdyby pojawiała się taka możliwość.
Kiwnęła w zadumie głową. Wyciągnąłem z buta żydowski włos i podałem jej.
Rozpoznała przedmiot.
- Nie zakuwają nas na noc w kajdany - wyjaśniła. - Drzwi zamykają wprawdzie na
klucz, ale na korytarzu zawsze stoi uzbrojony strażnik.
Zamyśliłem się.
- Chyba mam pewien pomysł - powiedziałem. - Trzeba zmniejszyć liczbę pilnujących.
- Tylko jak ich wystraszyć? - mruknął Pan Samochodzik.
Poskrobałem się w zadumie po głowie. Nic nie przychodziło mi na myśl.
- Coś wymyślę - obiecałem. - Nie mamy tu na przykład radia? Może dałoby się je
przerobić na nadajnik...
- Mam telefon komórkowy - wyjaśnił Awenir. - Ale obawiam się, że tu nie łapie
pola...
- Pomyślę o tym - mruknąłem.
- Gdyby dało się jakoś zawiadomić dziadka, gdzie nas trzymają, to prawdopodobnie
on by nas szybko odbił - wtrąciła Damao. - Tak, nadajnik to dobry pomysł.
Uśmiechnąłem się w duchu, wyobrażając sobie, jak staruszek na wózku inwalidzkim
uwalnia nas z rąk dwudziestu uzbrojonych terrorystów.
- Chyba jesteśmy skazani na własne siły - westchnąłem. - Poza tym jest jeszcze jedna
kwestia. Jak wydostaniemy się z tych gór. Proponowałbym ukraść helikopter.
- A umie pan go prowadzić? - zainteresowała się.
- Mogę spróbować. Choć, szczerze mówiąc, zawsze tylko patrzyłem, jak się to robi.
- Jak widzę, nie tracicie animuszu - powiedział szef. - To bardzo dobrze. Najgorzej się
poddać.
- My, Ungernowie, nie poddajemy się nigdy - powiedziała Damao. - Może się
zdarzyć, że zginiemy w walce albo dostaniemy się do niewoli i tak zakończymy swoje życie,
ale idea wojny..
Popatrzyłem na nią z zainteresowaniem. Dwudziestoletnia dziewczyna mówiąca o
wojnie...
- Słabo znam historię wojskowości - mruknął pan Tomasz. - Ale nazwisko pani
kilkakrotnie obiło mi się o uszy...
- Ród Ungernów wywodzi się od jednego z wodzów Attyli i niemieckiej księżniczki.
To oczywiście kit, który wciskamy znajomym snobom. Pierwszych ludzi noszących nazwisko
Ungern odnotowano dopiero w XI wieku...
Przymknąłem oczy. Tysiąc lat. Przez tysiąc lat z ojca na syna przechodziło nazwisko...
I miłość do walki.
- Roman Ungern chwalił się Ossendowskiemu, że jego przodkowie brali udział w
wyprawach krzyżowych.
- Tak, to prawda. W pierwszej, trzeciej i czwartej. No i oczywiście w krucjacie
dziecięcej... Kilku zginęło w wojnach z Litwą, dwóch poległo pod Grunwaldem... Od czasów
Zakonu Kawalerów Mieczowych jedna z gałęzi rodu związała swoje życie z terenami
Kurlandii. Jeden z moich przodków pływał z Jakubem Kettlerem na Karaiby... A potem
Wilhelm Ungern von Sternberg wzniósł piracką twierdzę na wyspie Dago i łupił statki
kupieckie na Bałtyku. Na swoim zamku urządził przytulisko dla alchemików, czarowników i
heretyków z całej Europy. Jemu to potomni nadali zaszczytne - uśmiechnęła się na znak, by
nie brać jej słów poważnie - miano Brata Diabła. Wszyscy jego potomkowie mają znamię na
piersi, podczas gdy inni członkowie rodu nie... Jego syn popłynął na Ocean Indyjski i wpadł
w ręce Anglików. Ci sprzedali go Rosjanom. Wyrwano mu nozdrza i zesłano na zawsze na
Zabajkale.
- Znamię na piersi - mruknąłem. - Naprawdę wygląda jak ślad czarciej łapy?
Uśmiechnęła się i zawinęła bluzkę. Nieco poniżej lewej piersi widać było rozległą
plamę idealnie czarnej skóry. Plama faktycznie układała się w zarys dłoni, o wąskich, długich
palcach. Pochyliliśmy się z zainteresowaniem.
- Słabo znam się na medycynie - powiedział szef - ale to mi wygląda na zwiększenie
liczby pigmentu w skórze. Ma to pani od urodzenia?
- Tak. Moja kuzynka ma plamę nieco innego kształtu... Niemniej jednak mamy ją
wszyscy. Dziadek Ałmaz też. Baron Roman parokrotnie pokazał to znamię publicznie, by
wzbudzić strach wśród swoich podwładnych.
- To może być kłopotliwe - zauważyłem domyślnie.
- I tak nie mogę zostać modelką. Nie wypada... Gdy na plaży noszę jednoczęściowy
kostium, znamienia nie widać...
- Nie sądzę, żeby miało to jakiś aspekt religijny - odezwał się Awenir. - Każdy
człowiek posiada duszę i wolną wolę, więc jakieś tam klątwy i zaprzedawanie rodu
szatanowi...
- Także nie sadzę, aby był to znak szatana - uśmiechnęła się. - Po prostu znamię,
drobny błąd zapisu genetycznego, który powoduje, że skóra jest czarna, a nie różowa...
- To mi przypomina zabawną legendę o mistrzu Twardowskim - powiedziałem. - Jego
ojciec wracając do domu został napadnięty przez zbójców... Uratował go diabeł, a kupiec, jak
to w bajkach, oddał mu coś, co miało być w jego domu, a o czym nie wiedział...
- Ówcześni kupcy musieli często i długo wędrować - uśmiechnęła się Damao. - Takie
wątki zawarte są w dziesiątkach legend europejskich...
- I co było dalej? - zaciekawił się Awenir.
- Oczywiście w domu czekał na niego nowo narodzony syn, późniejszy mistrz Jacek
Twardowski... Kupiec bardzo się zmartwił, ale postanowił przygotować potomka do walki o
sprzedaną już duszę. Wysłał go na studia... Młody Twardowski dorósł. Dowiedział się
strasznej tajemnicy, po czym wziął cyrograf w rękę i poszedł do piekła. Tam sprawę wyłożył
jasno. Jest zapis, że ma pójść do piekła. No to przyszedł. A jest zapisanie, że ma tu pozostać?
Ano nie ma. No to do widzenia...
Wszyscy roześmieli się. Zaraz jednak przypomnieliśmy sobie naszą sytuację i
spoważnieliśmy.
- Tak więc zadania na najbliższy czas to budowa nadajnika radiowego oraz
wystraszenie strażników - podsumował wyniki narady Pan Samochodzik. -Wy - zwrócił się
do dziewczyny - siedzicie zamknięci jako zakładnicy, a my musimy szukać skarbu pani
przodka... Zastosujemy wariant Twardowskiego. Kazali nam szukać, to będziemy szukać.
Ponieważ nie kazali nam znaleźć...
Znowu parsknęliśmy śmiechem.
- Widzę tu tylko jeden mały problem - odezwał się Awenir, gdy trochę się
uspokoiliśmy. - A właściwie dwa. Po pierwsze, jak znam komunistów, to ci nasi strażnicy
szybko znudzą się pilnowaniem nas i zaczną domagać się efektów poszukiwań... A nawet
gdybyśmy się nie spóźnili, to za dwa tygodnie powinienem być w domu. Będą mistrzostwa
dzielnicy w szachach i nie chciałbym stracić szansy na puchar...
- Nadajnik trzeba umieścić odpowiednio wysoko na zboczu góry... - rozważałem dalej.
- Właśnie - mruknął pan Tomasz. - Jak chcesz nadawać?
- No cóż, to dość skomplikowane.... Trzeba będzie ustawić prosty automat wysyłający
sekwencje sygnałów. Ustawić go na takim paśmie, aby zakłócał jakieś lokalne radiostacje. A
potem mieć nadzieję, że odpowiednie służby pilnujące porządku w eterze z wrócą na to
uwagę...
Wszedł jeden ze strażników i skinął na Damao.
- Koniec widzenia - powiedział po rosyjsku.
Poszła posłusznie za nim. Zapadł już zmrok. Ułożyłem się możliwie wygodnie na
skrzypiącej pryczy i nakryłem grubym kocem z wielbłądziej wełny. Koc miał już swoje lata,
nie był też szczególnie czysty, ale nieźle chronił przed nocnym chłodem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
NOCNE PODCHODY • WŁAMANIE DO ŚMIGŁOWCA • NA FALACH
ETERU • MAM PLAN • KOLEJNE WŁAMANIE • MICHAIŁ CHCE
ZOSTAĆ PORWANY
- I co nowego słychać w szerokim świecie? - zapytał Mark.
Damao rozczesując włosy streściła mu rozmowę z pozostałymi więźniami.
- Paweł kazał ci przekazać to - podała mu brzeszczot.
Młody Vandersyft obejrzał go uważnie.
- Brzeszczot do laubzegi? - zdziwił się.
- Specjalnie hartowana stal - wyjaśniła. - Tym wycinano kiedyś kraty w oknach.
Podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Stara stanica kozacka stała na krawędzi urwiska,
w wąwozie poniżej widać było dach baraku, w którym uwięziono Pana Samochodzika i jego
przyjaciół. W okno wmontowano solidną kratę. Wokoło ciągnęły się dzikie skały.
- Nasze piętro obiega cienki gzyms - powiedział w zadumie. - Sądzę, że dałoby się po
nim obejść budynek dookoła.
Dziewczyna uważnie przyjrzała się wąziutkiej drewnianej listwie.
- Nie wiadomo, czy utrzyma nasz ciężar. - powiedziała z powątpiewaniem. - Przez
ostatnie sześćdziesiąt lat albo i dłużej ta budowla niszczała na deszczu i mrozie. Gzyms może
być całkiem spróchniały.
- Piłka do cięcia krat sklepowych - uśmiechnął się.
Przyłożył ją do stalowej sztaby i po kilku minutach w zdumieniu wpatrywał się, jak
żelazo ustępuje bliskowschodniej stali.
- Coś podobnego - powiedział.
Szybko przeciął wszystkie pręty.
- Nawet się nie stępiła - musnął palcem ząbki. - Przecież to niemożliwe.
- To stal samohartująca - wyjaśniła. - Są w niej cząsteczki węgla, złożone z atomów
tworzących miniaturowe ostrosłupy. To jakby maleńkie diamenciki. Gdy coś piłujesz, stal
oczywiście się ściera, ale one nie. Są niewielkie, więc wbijają się w powierzchnię metalu, aż
wreszcie tniesz piłą, która na zębach pokryta jest prawie wyłącznie diamencikami. To daje
wrażenie, jakby w miarę pracy narzędzie twardniało coraz bardziej.
- To rewelacja - zapalił się. - Ma tysiące zastosowań... Coś się z tego robi?
- Oczywiście. Na przykład pręty do więziennych krat - uśmiechnęła się.
- Widzę tu tylko jeden problem - mruknął. - Jak to draństwo przeciąć?
- Tarczą karborundową, laserem, strumieniem wody pod odpowiednim ciśnieniem...
Ale jest też prostsza metoda - uśmiechnęła się. - Diamenty w temperaturze powyżej 120
stopni Celsjusza zamieniają się w dwutlenek węgla...
- Czyli wystarczy podgrzać...
Wypiłował ostatni pręt i po cichu odłożył go na podłogę.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytała Damao.
- Ulatniamy się stąd.
- Przecież jesteśmy zakładnikami.
- No właśnie, zastosujemy wariant Twardowskiego. Poszukiwaczom zagrozili, że
poobcinają nam to i owo, ale nam nie mówili nic na temat co im zrobią, jeśli uciekniemy.
- Mogą coś wymyślić - zastrzegła.
- No cóż, jeśli dobrze pójdzie, to za kilka godzin będziemy tu z odsieczą...
Opuścił się na wąski gzyms i przywarł płasko do drewnianej ściany.
- I jak? - zapytała z okna.
- Da się iść, choć trochę trzeszczy pod nogami. Ściana na tyle się rozlazła, że można
się dobrze zaczepić.
Powolutku powędrował po gzymsie. Damao odczekała chwilę, po czym ruszyła w
jego ślady. Na samym rogu budowli gzyms był silnie spróchniały, ale na szczęście solidne
kołki, na których go niegdyś umocowano, ciągle jeszcze tkwiły w ścianie i dały wystarczające
oparcie dla stóp. Druga ściana była łatwiejsza do pokonania, zresztą w połowie jej długości
można już było zeskoczyć i iść po skale. Helikopter stał na niedużej polance. Przemknęli do
niego niezauważeni.
- I co dalej? - zapytała dziewczyna.
- Sądzę, że teraz trzeba dostać się do środka i wystartować - powiedział poważnie.
- Pilotowałeś coś takiego?
- Jeszcze nie, ale mój wujek Paul ma własną maszynę i parokrotnie latałem z nim.
- Tego samego typu?
- Właściwie to jego śmigłowiec jest zupełnie inny... Ten jest chyba chińskiej
produkcji, a tamten był amerykański, ale zasady lotu powinny być dość zbliżone...
Pociągnął drzwi, ale nie chciały się otworzyć.
- I co dalej? - zagadnęła odrobinę złośliwie.
- Zaraz się dostaniemy - uspokoił ją. Wyjął żydowski włos i wgryzł się w klamkę. Po
kilku minutach piłowania odciął ją płasko przy podstawie odsłaniając wnętrze zamka.
- No to popatrzmy... - mruknął. - Zapadki jak w yale. Będę potrzebował kilku spinek
do włosów...
Podała mu bez słowa. Porozginał je i ukształtował w haczyki. Powkładał do dziurki i
majstrował nimi dłuższą chwilę. Wreszcie coś chrupnęło i wsad dał się przekręcić. Drzwi
cicho odskoczyły.
- Brawo - powiedziała z uznaniem.
Usiedli w kabinie.
- Stacyjka wygląda dość podobnie jak samochodowa - mruknął. - Tylko problem w
tym, że pod spodem powinny być druty, które spinają złodzieje, kiedy kradną wóz, a tu
tymczasem mamy gładką stalową ścianę...
Wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął odkręcać śrubki mocujące położony obok
wysokościomierz. Po chwili odsłoniła się dziura wypełniona kolorowymi kabelkami.
Popatrzył na nie bezradnie, a potem naciął izolacje na dwóch z nich i zetknął je ze sobą.
Wskaźnik paliwa rozbłysnął, wskazówka wychyliła się do oporu, a potem jakoś dziwnie
oklapła.
- Chyba zepsułeś - zauważyła.
- Bez jednego wskaźnika też polecimy - mruknął nacinając kolejny kabel. - Właśnie
doszedłem do wniosku, że jak uruchomimy maszynę, to polecimy na dół wąwozu po resztę
ekipy - powiedział. Zetknął dwa kolejne kable. Helikopter rozbłysnął jak choinka na Boże
Narodzenie.
- Jasny gwint - syknęła Damao. - Rozłącz to! Zaraz nas zauważą...
Mark rozdzielił druciki, ale oświetlenie wcale się nie wyłączyło.
- To niemożliwe - jęknął. - To po prostu niemożliwe... Przecież prąd musi iść po
drutach...
- Może coś się przebiegunowało? - podsunęła.
- Co to znaczy przebiegunowało? - zdziwił się.
- Nie wiem, studiowałam orientalistykę, a nie budowę układów elektrycznych.
Wygląda na to, że nikt na razie nas nie zauważył, więc nacinaj dalej.
Połączył jeszcze dwa kable i tablica rozdzielcza rozbłysła.
- No to jesteśmy w domu - powiedział. - Włącza się chyba gdzieś koło sterów...
- Przypomnij sobie, jak to robił twój wujek.
- Miał tu taką dźwignię - wskazał miejsce w podłodze, gdzie jako żywo nic nie było
widać. - A potem przesuwał taki przełącznik koło steru - obmacał pospiesznie wolant, ale nic
nie znalazł.
- Cholerne Chińczyki - mruknęła. - Rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś instrukcji
obsługi....
Instrukcji nie było.
- Nie wiem, jak uruchomić silnik - powiedział wreszcie z rozpaczą.
- Uruchom radiostację - poleciła. - Wezwiemy pomoc. Założył na uszy słuchawki i
zaczął szukać sygnału. Wreszcie na jednym z pasm CB-radio złapał odzew.
- Mówi Mark Vandersyft - powiedział powoli po mongolsku. - Grupę cudzoziemców,
koncesjonowanych poszukiwaczy skarbów barona Ungerna, uwięziono w stanicy kozackiej w
masywie Całgan Togoi. Proszę o powiadomienie służby bezpieczeństwa republiki. Odbiór?
- Fuck! - ryknęły słuchawki po angielsku.
Drzwi stanicy otworzyły się i wypadł z nich David z pistoletem maszynowym w ręce.
Na uszach miał słuchawki, a wyszarpnięty z gniazdka kabel powiewał za nim.
- Gdzieś ty się dodzwonił? - jęknęła Damao.
- Skąd mogłem wiedzieć, że on też bawi się radiostacją? - jęknął.
Porywacz otworzył z rozmachem drzwi.
- To było bardzo sprytne - powiedział ze złością. - Marsz do celi.
Podreptali posłusznie korytarzem. Zatrzasnął drzwi.
- No to klops - powiedziała Damnao.
- Niekoniecznie. Ktoś mógł nas podsłuchać - powiedział. - Zresztą mam zamiar
spróbować raz jeszcze.
- Jak to? – zdziwiła się.
- Nie spodziewa się, że powtórzę ten numer jeszcze raz tej samej nocy. A w oknie nie
wstawili nowej kraty.
- Sprytnie - oceniła.
W tej chwili z zewnątrz rozległ się łomot i trzask pękającego drewna. Skoczyli do
okna. Dwaj strażnicy wychyleni z okien po obu stronach odrywali metalowymi drągami
gzymsik.
- Żeby wam nic do głowy nie przyszło - powiedział jeden z nich i pogroził więźniom
pięścią. Cofnęli się w głąb celi.
- Druga w nocy - powiedziała Damao patrząc na zegarek. - Chyba pora iść spać.
Kiwnął głową. Wyciągnęli się na pryczach.
- Nie przejmuj się - powiedziała. - Nasi przyjaciele na pewno coś wymyślą.
Nie odpowiedział. Już spał.
Obudziłem się w środku nocy. Popatrzyłem na zegarek. Trzecia nad ranem. Pan
Samochodzik i Awenir spali jak zabici. Leżałem i zastanawiałem się, jak zbudować
najprostszy z możliwych nadajnik radiowy. Kawał miedzianego drutu, źródło zasilania,
wzbudzenie fali elektromagnetycznej; tylko jak ustawić pasmo i jak nadawać. Przewróciłem
się na drugi bok i nagle doznałem olśnienia. Radiostacja! Nasi strażnicy muszą mieć
radiostację! A zatem wystarczy włamać się po cichu do stanicy i szybko nadać komunikat...
Całkowicie rozbudzony wygrzebałem się spod koca. Ubrałem się pospiesznie i zrobiłem kilka
pompek dla rozruszania mięśni. Zabrałem nożyk i kilka kawałków drutu na wytrychy. Drzwi
baraku były wprawdzie na noc zamknięte, ale bez problemu otworzyłem zabite gwoździami
okno i wyskoczyłem w ciemność. Właściwie mogłem uciekać, ale perspektywa wędrówki
przez step z pogonią depczącą po piętach i helikopterem nad głową nie pociągała mnie. Przy
wejściu do wąwozu stał samotny strażnik z karabinem. Mógłbym podkraść się i stuknąć go
kamieniem po głowie, potem zabrać karabin i poszaleć, ale takie rzeczy udają się tylko na
filmach. Najczęściej stuknięty kamieniem ma na głowie hełm, a poza tym przewaga
dwadzieścia do jednego jest zdecydowanie zbyt duża. Kryjąc się w cieniu, obszedłem
ciężarówkę i zauważyłem początek ścieżki prowadzącej w górę wąwozu. Ułamek sekundy
później zauważyłem w połowie wysokości czerwony punkcik. Któryś ze strażników siedział
tam paląc papierosa. Zakląłem w myślach, a potem przyjrzałem się skalnej ścianie. Nie była
pionowa, liczne pęknięcia i krzaki powinny dać dobre oparcie dla rąk i nóg. Strażnik mógł
mieć noktowizor, ale w takim razie już by mnie zauważył i wszczął alarm. Odszedłem
kilkanaście metrów w lewo i ruszyłem do ataku na skarpę. Była stroma, ale tak jak
przewidywałem do pokonania. Przynajmniej w dzień.
Drapałem się pod górę prawie po omacku, słaby blask księżyca lizał delikatnie głazy,
ale w zagłębieniach panował nieprzenikniony mrok. Po dwóch godzinach znalazłem się
wreszcie na rozległym plateau. Położyłem się w zagłębieniu terenu i rozejrzałem po okolicy.
Stok góry wznosił się łagodnie, by dalej przejść nieoczekiwanie w stromiznę. Porastał go dość
gęsty las. Tu na terrasie stała stanica, rozległy budynek wzniesiony z grubych drewnianych
belek. Pierwotnie otaczała go zapewne palisada, ale obecnie nie było widać żadnego jej śladu.
Na kawałku starannie wyrównanej łączki stał helikopter. Na dachu budynku wznosiła się dość
wysoka antena. Popatrzyłem na zachód. Plateau kończyło się urwiskiem. Przed sobą
widziałem rozległy ciemny step. Żadna góra nie mogła zakłócać sygnałów radiowych...
- Bingo - mruknąłem.
A potem zamyśliłem się. Włamanie do budynku mogło być trudne. Wprawdzie nie
wystawili przed nim warty, ufając widocznie niedostępności siedziby, ale kto mi mógł
zaręczyć, że w środku nie czuwa jakiś strażnik? Poskrobałem się po głowie. A potem
doznałem olśnienia. Przecież radiostacja powinna być w helikopterze! Przemknąłem się do
maszyny. Jak się na miejscu okazało, jedne drzwiczki miały rozbebeszony zamek. Usiadłem
wygodnie w kokpicie i poświeciłem sobie zapałką. Pęk kolorowych kabli wystawał z otworu
po wykręconym wysokościomierzu. Niektóre były nawet ponacinane. Połączyłem dwa i
tablica rozdzielcza ożyła.
- Dobra nasza - mruknąłem zakładając na uszy słuchawki. Przytknięciem
uruchomiłem radiostację. Pokręciłem gałkę, szukając jakiegoś zajętego pasma. Wreszcie
dostroiłem się do czyjejś rozmowy. Dwaj ludzie rozmawiali po rosyjsku.
- Przepraszam, że przeszkadzam - powiedziałem w tym samym języku - ale zmuszony
jestem prosić was o pomoc.
- A kto ty jesteś? - zainteresował się bliższy głos.
- Nazywam się Paweł Daniec, jestem właścicielem koncesji poszukiwawczej,
zostałem uwięziony wraz z grupą cudzoziemców w masywie Całgan Togoi. Czy możecie
powiadomić służbę bezpieczeństwa republiki?
W tej chwili trzasnęły drzwi stanicy. Zobaczyłem, że w moją stronę biegł David.
- Co to jest? - tu rzucił straszliwą wiąchę przekleństw amerykańskich, rosyjskich i
miejscowych. - Lezą zakładnicy do helikoptera jak muchy do miodu!
Z budynku wybiegli także inni strażnicy. Mieli karabiny. David wyciągnął mnie za
kołnierz z maszyny.
- Radiostacji wam się zachciało? - zawył. - Trzeba z tym skończyć raz na zawsze! -
przyłożył lufę do radia i pociągnął za spust. Zamilkło.
- Marsz na dół i spać. Jutro czeka was ciężki dzień! - huknął.
Jeden ze strażników odprowadził mnie do wąwozu. Mogłem mieć tylko nadzieję, że
naszą rozmowę podsłuchał jakiś radioamator. Pół godziny później ponownie leżałem na
twardych dechach i spałem.
Nad Ułan-Bator wstawał świt. Michaił wpatrywał się w czerwoną tarczę słoneczną
wspinającą się na niebo... Paul Vandersyft podszedł do niego cicho.
- Co robimy? - zapytał.
- Chyba wynajmę samochód i pojadę naprawić samolot - powiedział Michaił. - Ale
najpierw trzeba dać szansę porywaczom.
- To znaczy?
- Paweł Daniec miał jakiś pomysł. Poszedł do miasta coś sprawdzić i wyparował...
Przepadł jak kamień rzucony w wodę...
- A ponieważ wcześniej spotkało to kilka innych osób, należy podejrzewać, że także
został porwany - mruknął Paul. - Myślisz, że mogli go dopaść po prostu na ulicy?
- Tego nie da się wykluczyć. Ale sądzę raczej, że trafił na jakiś trop. Może wszedł do
budynku i wtedy go dorwali. Pewnie trzymają go gdzieś w mieście... Gdzie porwano Damao?
- Zdaje się, z miejsca, gdzie kopali, jakieś sześćdziesiąt kilometrów stąd...
- Czyli jest ich dużo i mają spore możliwości - mruknął Michaił. - Pokręcę się po
mieście. Co godzinę będę się meldował - poklepał telefon komórkowy. - Jeśli się nie odezwę,
to będzie znaczyło, że wpadłem...
Paul poważnie skinął głową.
- Naraża się pan na spore niebezpieczeństwo - powiedział.
Michaił wędrował powoli uliczkami miasta. Miał nadzieję, że ktoś zacznie go śledzić
już pod hotelem, ale jak zauważył, nikt za nim nie szedł. Ułan-Bator powoli budziło się ze
snu.
Skręcił na plac targowy. Otwierały się żaluzje, rozkładano kramy. Starcy siedzieli na
stołkach przed swoimi straganikami. Siedzieli w milczeniu paląc fajki albo wolno żując tytoń.
- Co mogłoby zainteresować Pawła? Jest historykiem sztuki, więc zapewne chciał
chociaż rzucić okiem na zabytki...
Jeden z kramów wyglądał jak skrzyżowanie śmietnika z antykwariatem. Piętrzyły się
na nim liczne drobiazgi pamiętające wiek XIX. Michaił rozglądał się uważnie po wystawie...
Starzec z czarną opaską na jednym oku zadał jakieś pytanie po mongolsku, ale widząc, że
potencjalny klient nie rozumie, przeszedł na rosyjski
- Czego szukasz, młody człowieku?
- Głównie rzeczy z czasów wojny domowej - odpowiedział Michaił. - Na przykład
pamiątek po Azjatyckiej Dywizji Konnej... Może ma pan jakieś odznaczenia?
- Nie mam - sprzedawca bezradnie rozłożył ręce. - Zresztą nie wiem nawet, czy
ungernowcy mieli jakieś własne. Chyba używali rosyjskich, jeszcze z czasów caratu...
Michaił pokiwał ze smutkiem głową i pożegnawszy się ruszył szukać ciekawszych
tropów. Zaglądnął do świątyni buddyjskiej, potem do kilku sklepów spożywczych oraz na
mały bazarek, gdzie handlowano owcami. W kilku miejscach pokazywał fotografię Pawła
Dańca, ale nikt nie przypominał sobie nikogo takiego. Wreszcie zniechęcony wrócił do
hotelu. Ałamaz Ungern siedział w holu koło recepcji i coś sprawdzał za pomocą laptopa.
- I jak? - zagadnął.
- Niestety, nikt nie chciał mnie porwać...
- Zobacz, co mam - staruszek odchylił ekran w jego stronę. Było widać na nim
imponujący katalog jakichś plików.
- Co to jest?
- Archiwum KGB dotyczące sprawy skarbów mojego ojca i ich poszukiwań.
- Skąd pan to wytrzasnął? - oczy Michaiła stały się podobne do piłeczek
pingpongowych.
- No cóż, jak zapewne wiesz, Awenir zniknął z hotelu...
- Nie wiedziałem. Jak to się odbyło?
- Rano koło dziesiątej pokojówka weszła do pokoju, żeby sprzątnąć i wtedy zobaczyła
otwarte okno... Sprzątając, w kuble na śmieci znalazła tę płytkę. Myślała, że to muzyka i
próbowała posłuchać na odtwarzaczu, ale słychać było tylko jakieś piski. No to postanowiła
wywalić i spotkałem ją właśnie, jak wrzucała to do kubła na korytarzu... Paul poszedł kupić
kabel do łączenia komputerów, chce sobie skopiować. Też jesteś zainteresowany?
- Mógłbym?
- Oczywiście. Zawsze wyznawałem zasadę, że walczyć należy możliwie czysto...
Zaproponuję wam spółkę. Ponieważ już i tak razem szukamy naszych przyjaciół, to może
wspólnie poszukamy depozytu.
- Musiałbym to skonsultować z moimi wspólnikami...
- A oni są chwilowo nieobecni. No nic, będzie jeszcze czas, aby się naradzić...
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
PENETRUJEMY WĄWÓZ • JASKINIA • SKRYTKA • WYSYŁAM
BALON • STARA PODKOWA • BUDUJEMY NADAJNIK • BŁĘDNA
INTERPRETACJA KONWENCJI GENEWSKIEJ • ODEBRANY
SYGNAŁ
Obudziłem się o świcie. Szef już wstał, wyglądał w zadumie przez okno.
- Narozrabiałeś w nocy? - zapytał.
Streściłem mu swoje przygody. Kiwnął w zadumie głową.
- Sądzisz, że ktoś to usłyszał? Jakiś radioamator?
- Nie sądzę, żeby tu istnieli radioamatorzy... Ale może policja lub wojsko prowadzą
nasłuch.
Obudził się też Awenir. Wstał i przeciągnął się.
- No to co robimy dzisiaj? - zapytał.
- Właściwie nie było wczoraj czasu, żeby wprowadzić cię w nasze poszukiwania - szef
zwrócił się do mnie. - Widzisz, masyw ten jest zbudowany z łupków piaskowcowych,
sfałdowanych stosunkowo niedawno z geologicznego punktu widzenia. W łupkach
teoretycznie nie zachodzą zjawiska krasowe, ale wody podziemne mogą tworzyć jaskinie.
Sądzimy, że do którejś z nich Giżycki, zakładając oczywiście, że to on ukrywał depozyty,
wtoczył wozy ze złotem, a potem odstrzelił wejście.
Szef sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął kserograficzną odbitkę planu znalezionego w
archiwum i podał ją Owsianowowi.
- Pod literami - odcyfrował Awenir.
- Właśnie - mruknąłem. - Na rysunku mamy szyb prowadzący w dół i zaznaczoną
jaskinię za czymś, co opisano jako “stal. drz”.
- Stalowe drzwi na przykład - uśmiechnął się szef.
Awenir obrócił kartkę. Pochyłe pismo Ossendowskiego nieco wyblakło.
- Od Całgan Togoi - odcyfrował.
- Właśnie - mruknął szef. - Od Całgana... To pseudonim Kamila Giżyckiego.
Sądziłem, że tak wołali na niego w Mongolii. Całgan Togoi - to znaczy “biała głowa”, a on
był blondynem. Dopiero tu okazało się, że istnieją góry noszące taką nazwę...
- A więc w jaskini koło napisu - mruknął nasz przyjaciel.
Kiwnąłem poważnie głową.
- Mamy szukać miejsca, które jest dostępne od strony szlaku i jest zaznaczone
napisem?
- Przy szlaku? - zmyślił się Pan Samochodzik. - I tak, i nie... Mogli rozładować wozy i
nosić złoto na plecach do jaskini leżącej nawet dość wysoko... Ale chyba nie bardzo daleko.
- A ilu ludzi miał ze sobą Giżycki? - zapytałem.
- Tego nie wiadomo.
- I co się z nimi potem stało?
- Tego też nie wiadomo - powiedział Awenir. - Przykro mi to mówić, ale możliwe, że
zostali wymordowani...
- Przez Giżyckiego? - zdziwiłem się.
- Nie da się wykluczyć - powiedział poważnie szef. - Niewiele o nim wiemy... Ale
robił dla barona gazy bojowe... Więc nie mógł być dobrym człowiekiem...
- Ale pisał książki - zauważyłem. - Mądre książki dla dzieci...
- Jedno drugiego nie wyklucza - zauważył Owsianow. - U nas w Rosji był taki pisarz
Arkady Gajdar... Nie wiem, czy słyszeliście?
- A jakże - uśmiechnąłem się. - Byłem chyba ostatnim rocznikiem, który omawiał jako
lekturę książkę “Timur i jego drużyna”.
- No właśnie. Napisał sporo ładnych książek dla młodzieży. Ideologię komunistyczną
przemycał w nich niezwykle delikatnie, z wyczuciem... Był cenionym pedagogiem... Tyle że
w czasie wojny domowej popełnił szereg odrażających zbrodni na ludności cywilnej. W
tambowskiej guberni do tej pory opowiadają o nim straszne rzeczy. Nawet za sto lat pewnie
będzie żył w ludowych opowieściach jako wampir... Tak więc pisanie książek o niczym nie
świadczy.
- Lenin też napisał sześćdziesiąt tomów - uśmiechnął się pan Tomasz. - Ale wróćmy
do tematu.
Pochyliliśmy się nad mapą.
- Od szlaku można wjechać w kilka dolin wgryzających się w masyw. Na dnie
jednego z takich wąwozów znajdujemy się w tej chwili - powiedziałem.
- Dziś zbadamy sąsiedni - wyjaśnił Owsianow.
Dwaj ponurzy strażnicy znieśli nam z góry śniadanie, trzy baranie kiełbasy na gorąco
z sucharami. Kończyliśmy już jeść, gdy pojawił się David.
- Ten numer w nocy bardzo mnie zdenerwował - powiedział. - Nie próbujcie więcej
dobierać się do mojego helikoptera. Jak poszukiwania?
Szef wyjął plan tej części pasma górskiego.
- Dziś zbadamy ten wąwóz...
- Grzebiecie się strasznie - warknął. - Dostaniecie do pomocy tę arystokratkę... Mam
nadzieję, że traficie wreszcie na jakiś ślad. A waszego młodego koleżkę na razie każę przykuć
łańcuchem. I pamiętajcie: żadnych numerów...
Wyglądało na to, że nie żartuje. Chyba pił w nocy, bo miał zaczerwienione oczy i był
skacowany.
Ruszyliśmy w drogę. Wyszliśmy z naszego wąwozu i poszliśmy strasznie starą, od
dawna nie konserwowaną drogą. Popatrzyłem na nią z powątpiewaniem. Wyglądała z grubsza
jak szlaki, które oglądaliśmy z samolotu z Michaiłem.
Po lewej stronie za skalnym cyplem otworzył się kolejny jar. Był szeroki na
kilkanaście metrów. Dnem płynął strumyk, wesoło pluszcząc po kamieniach. Na jego widok
już się schylałem, aby zaczerpnąć wody, ale w porę przypomniałem sobie o amebach. Po
kilku minutach u wylotu wąwozu zatrzymał się motocykl. Strażnik wysadził z kosza Damao.
Zaparkował maszynę, a sam ruszył za nami, choć, co należy zapisać mu na plus, zachowywał
pewien dystans.
Rozglądaliśmy się po ścianach w poszukiwaniu podejrzanych miejsc. Tymczasem
dziewczyna opowiadała nam, co w nocy wyprawiali z radiostacją. Potem ja opowiedziałem
nasze przygody.
- Czyli nic nie wyszło - westchnęła. - Szkoda.
- Helikoptera, obawiam się, będą teraz lepiej pilnowali - zauważył pan Tomasz. - Czy
masz, Pawle, jakiś alternatywny plan?
- Trzeba będzie zabrać się do budowy nadajnika radiowego - powiedziałem. - Nie
wiem jeszcze, jak to zrobię, nie mając transformatora, źródeł napięcia i jeszcze
kilkudziesięciu innych detali.
- Nie uczyli was w komandosach niczego na temat budowy nadajników? -
zainteresował się Awenir.
- Nie. Korzystaliśmy z gotowych, a szkolenie obejmowało różne typy tych urządzeń,
różne sposoby nadawania, kody i ewentualnie drobne naprawy. Ale coś spróbuję
zmajstrować.
Wyszliśmy na niewielki kocioł skalny. Wokoło nas pięły się prawie pionowe ściany.
Pośrodku było niewielkie bajorko z wodą. Damao zdjęła buty i moczyła sobie nogi, a ja
uważnie rozejrzałem się po okolicy. Skalne ściany wyglądały całkiem zwyczajnie. Nigdzie
nie było żadnych znaków świadczących o istnieniu jaskiń lub innych potencjalnych kryjówek.
- Jak woda? - zapytałem dziewczynę.
- Nawet dość ciepła, biorąc pod uwagę porę roku i miejsce. Włożyłem do niej rękę.
- Ma jakieś trzydzieści stopni - zauważyłem - To widocznie źródło wybijające z
bardzo głęboka, podgrzewane geotermalnie.
- Dno kamieniste i to dość płytko - mruknął Awenir. - Raczej nie mogli tu niczego
zatopić. Idziemy dalej?
Ruszyliśmy. Wąwóz piął się pod górę. Dno zaścielały odłamki kamieni.
- Wątpię, żeby po takich rumowiskach mogli jeździć konno - zauważył pan Tomasz.
- Proszę nie zapominać, że minęło prawie osiemdziesiąt lat - powiedziałem. - Pamięta
pan stoki Śnieżki? Śląska Droga, zawalona kamieniami, które kiedyś były starannie ubite, a
obecnie utrudniają wędrówkę.
- Poza tym tu mogły schodzić nieduże lawiny lub woda naniosła - dodał Awenir. - Pan
Daniec ma rację. Kiedyś to mogło wyglądać inaczej.
- Jaskinia - zauważyła Damao.
Faktycznie, w skalnej ścianie widniał ciemny otwór groty.
- Wysoko nad dnem - mruknąłem. - Będzie z piętnaście metrów.
- Na miejscu Giżyckiego wybierałbym miejsca trudno dostępne - powiedział poważnie
Awenir. - Sądzę, że warto by się było wdrapać i trochę rozejrzeć.
Strażnik zaciekawiony podszedł bliżej.
- Jaskinia - powiedział po rosyjsku. - Chcecie ją zbadać?
- Potrzebuję haków, raków i liny - wyjaśniłem.
Popatrzył na mnie, wyraźnie usiłując zrozumieć, o co mi chodzi. Narysowałem mu na
kartce. Pokiwał głową i zniknął. Dalekie echo przyniosło dźwięk zapalanego silnika motoru.
- Wróci za jakieś dwadzieścia minut - powiedział szef. - Właściwie możemy uciec w
górę tego jaru i zaszyć się w lesie.
- Ba, tylko że oni ciągle będą mieli Marka jako zakładnika - zaprotestowała nasza
przyjaciółka. - Wymyślcie coś innego.
Ruszyłem w górę wąwozu z Panem Samochodzikiem. Nieoczekiwanie w krzakach
zauważyłem coś srebrnego. Wdrapałem się na dość stromą skarpę i po chwili pokazałem
szefowi plastykową kulę.
- Co to jest? - zdziwił się.
- To balon meteorologiczny - powiedziałem. - W tej kuli ma zestaw przyrządów do
pomiaru ciśnienia i temperatury - wyjaśniłem.
- A to srebrne to powłoka. Musiała się przebić albo gaz uciekł i opadł właśnie tu...
- Zostaw to - powiedział łagodnie szef. - Wracajmy, bo chyba słyszę tego
motocyklistę.
Faktycznie, strażnik przyjechał motorem prawie do miejsca, z którego było widać
jaskinię. Razem z nim przyjechał David.
- I co jest? - zapytał. - Macie coś?
- Jaskinia - wskazałem mu palcem. - Dość wysoko, ale sądzę, że to może być ciekawy
trop.
- No to właź na górę - polecił mi.
Założyłem na buty raki i ruszyłem do ataku na skalną ścianę. Kąt nachylenia
zazwyczaj przekraczał sześćdziesiąt stopni, ale radziłem sobie nieźle. Po dwudziestu
minutach usiadłem w progu jaskini i wbiłem w skalną szczelinę solidny hak zaopatrzony w
kółko. Przewlokłem przezeń linkę alpinistyczną i zrzuciłem ją na dół. Nikt jakoś nie kwapił
się, by pójść w moje ślady, tylko David klnąc pod nosem wspiął się na górę.
- I co dalej? - zapytał szef terrorystów, gdy znalazł się koło mnie.
- Nie mam latarki - wyjaśniłem. Podał mi.
- Przodem - polecił dźgając mnie w plecy lufą pistoletu. - Jeden fałszywy ruch i
strzelam bez ostrzeżenia.
Jaskinię wyżłobiły wody podziemne. Jej dno było nierówne, na ścianach było widać
wyraźne ślady wypłukiwania.
Rozglądałem się wokół, szukając jakichś śladów ludzkich rąk. Potem popatrzyłem do
góry i oświetliłem sufit. Ktoś kiedyś musiał tu być. Na stropie widniała cienka smolista
smuga - kopeć lamp oliwnych lub pochodni sprzed nie wiedzieć ilu lat. Ruszyłem za tym
tropem. Jaskinia nie wyglądała na miejsce kryjówki człowieka pierwotnego. Była chyba
mimo wszystko zbyt nowa. Grota rozszerzyła się tworząc niewielką salkę.
- Wygląda na to, że dalej nie ma przejścia - zauważyłem.
David uśmiechnął się wyjątkowo wrednie.
- To popatrz na sufit.
Spojrzałem. Nitka sadzy dochodziła do jednej ze ścian.
- Nie próbuj więcej sabotować badań - warknął. - Bo mogę się naprawdę
zdenerwować.
Odczepiłem od paska saperkę i wgryzłem się w zalegające pod ścianą gliniane
namulisko. Po kilku minutach kopania natrafiłem na przegniłe deski zasłaniające wejście do
głębokiej studni. W jej ścianę wbito metalowe klamry. Stanąłem na brzegu niezdecydowany.
Jaskinia wyglądała zupełnie inaczej niż na planie z archiwum. Terrorysta trzymający mnie
cały czas na muszce chyba nie chciał ryzykować, że zepchnę mu na głowę jakiś kamień.
Milczenie przeciągało się.
- Na co czekasz, złaź - polecił wreszcie.
Niechętnie opuściłem się do studni. Wypróbowywałem po kolei klamry. Trzymały się
wprawdzie mocno, ale obawiałem się, że korozja mogła stoczyć je na wylot. Wreszcie
stanąłem na dnie studni. Byłem mniej więcej na poziomie wąwozu. Rozejrzałem się. W bok
odchodził wąski korytarz. Prawdopodobnie był pochodzenia naturalnego, choć nosił też ślady
obróbki przez człowieka.
- I co tam? - zapytał z góry David. - Jest coś?
- Tunel w bok - wyjaśniłem.
- Zaczekaj, schodzę.
Odsunąłem się na bok i po kilku chwilach stanął obok mnie.
- Właź - wskazał mi latarką loch.
Zagłębiłem się w wilgotną ciemność. Na podłodze korytarza stała woda. Miejscami
było jej niewiele, niekiedy jednak wpadałem w kałuże po kolana. Nieoczekiwanie tunel
zakończył się dość rozległą grotą. Pośrodku ze sporego jeziora wystawały liche drewniane
skrzynki. Pachniało gnijącym drewnem oraz jakby zepsutymi jajkami. Widocznie gdzieś tu
biło źródełko o wodzie przesyconej siarkowodorem. Opary były bardzo nieprzyjemne i do
tego trochę trujące. Szef terrory stów też musiał to zrozumieć, bo nagle zaczął się śpieszyć.
- Zobacz te skrzynki.
- Nie ma po co - odburknąłem. - Stąd widzę, co to jest.
- Co? - nie zrozumiał.
- To skrzynki na amunicję, opisane po japońsku. To rezerwowy skład naboi lub
materiałów wybuchowych z czasów drugiej wojny światowej.
Nadal trzymając mnie na muszce podszedł do skrzyń. Woda sięgnęła mu prawie po
pas. Oderwał nadgniłe wieko jednej z nich. Jak się okazało, Japończycy wcale ich nie
zabezpieczyli. David wyciągnął garść naboi i przesypał je obojętnie z powrotem do pudła.
- Bezużyteczne - powiedział.
Wyszliśmy z jaskini i opuściliśmy się na dno wąwozu. Terrorysta odszedł, zapewne
zmienić spodnie na suche, a my w towarzystwie strażnika ruszyliśmy dalej. Wreszcie wąwóz
skończył się, zablokowany potężnym głazem.
- Ciekawe - mruknął pan Tomasz. - Kamień nieźle się tu wklinował. Tylko pytanie,
kiedy?
- Sądzi pan, że gdy przybył tu Giżycki, ten wąwóz mógł być jeszcze dostępny na
odcinku za głazem? - zaciekawił się Awenir.
- Sądzę, że po ukryciu skarbów mogli zablokować dostęp, zwalając ten kamień -
uśmiechnął się szef.
- Kilkaset kilogramów dynamitu i usunę głaz - zaofiarowałem się.
- To niegłupia myśl - mruknął szef. - Ile dni zajmie ci rozwalenie go?
- A ile trzeba? - uśmiechnąłem się. - Bo ja mogę go wysadzać choćby tydzień...
- No dobra, wracamy na obiad - powiedział Pan Samochodzik. - A po obiedzie
pogadamy z Davidem.
Wracając skręciłem w krzaki i wykorzystując chwilę, gdy strażnik zniknął za
zakrętem jaru, obejrzałem jeszcze raz balon meteorologiczny.
- Po co ci to? - zainteresował się szef, gdy go dogoniłem. - Przecież nie uciekniemy
stąd drogą powietrzną... Metr sześcienny wodoru ma udźwig około 700 gramów, więc
musiałbyś mieć co najmniej sto metrów sześciennych, żeby pofrunąć.
- Zobaczy pan wieczorem - uśmiechnąłem się.
Na obiad dostaliśmy chińską zupę i po kawałku kiełbasy na gorąco. Po obiedzie
wdrapałem się do stanicy i zażądałem rozmowy z Davidem. Wpuszczono mnie do jego
pokoju. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się ciekawie wokoło. Na ścianie wisiał piękny
sztandar z wyhaftowaną głową Lenina i różnymi napisami po mongolsku. Sztandar był
czerwony, hafty złote. Obszyto go srebrnymi frędzlami. Meble zbite z surowych dech tylko
podkreślały jego piękno.
- To sztandar naszej tutejszej partii - wyjaśnił terrorysta. - Tam wisi mojej...
Odwróciłem się. Nad drzwiami wisiał drugi sztandar, równie piękny, tylko że z
angielskim napisem: “Komunistyczna Partia USA”.
- O co chodzi? - zapytał terrorysta sprowadzając mnie na ziemię.
- Trafiliśmy na głaz blokujący drogę w głąb wąwozu - powiedziałem. - Potrzebuję
dziesięciu kilogramów trotylu, aby wysadzić go w powietrze.
- Dziesięć kilogramów - mruknął. - Nie za dużo?
- Może być mniej - zgodziłem się ochoczo. - Zrobię ładunek kumulacyjny.
- Dobra. Ale dostaniecie plastyk, a nie trotyl - zdecydował. - Najpierw chyba trzeba
wykuć odpowiednią dziurę?
- Młot pneumatyczny i generator prądotwórczy będą nie od rzeczy.
- Dobra. Ile czasu wam to zajmie?
- Chyba do wieczora - zasugerowałem.
- Młot mam. Jedenastokilowy.
- Powinien wystarczyć - uśmiechnąłem się.
Zawołał strażników i zaczął wydawać rozkazy po mongolsku. Ja zaś powędrowałem
do naszego baraczku. Pogrzebawszy w rupieciach wykombinowałem sobie plastykową rurkę
długości około metra i dwa kawałki węgla kamiennego.
- Co kombinujesz?- zapytał Awenir.
- Będę kuł ten głaz - wyjaśniłem. - Mogę liczyć na pańską pomoc?
- Jasne. Ostatecznie jestem inżynierem.
Nawinąłem na ramię kilka metrów izolowanego kabla. Po południu stanęliśmy obaj w
wąwozie. Strażnicy przywlekli już agregat prądotwórczy i młot. Wyciągnąłem z krzaków
powłokę balonu.
- A cóż to jest takiego? - zdumiał się mój towarzysz.
- Nazwijmy to formą powiadomienia świata, gdzie jesteśmy - uśmiechnąłem się.
Otworzyłem plastykową kulę i wyjąłem z niej aparaturę pomiarową. Na jej miejsce
wsadziłem kilka kartek z zapisaną w różnych językach informacją o naszym położeniu i
prośbą o ratunek.
- To tak jak w tej waszej książce - uśmiechnął się Awenir.
- W jakiej książce? - zainteresowałem się.
- “W pustyni i w puszczy”. Tylko balon zamiast latawca... Czym chcesz napełnić
powłokę?
- Wodorem - wyjaśniłem ochoczo.
Dwie bryły węgla oplatałem drutami. Kable podłączyłem do agregatu i uruchomiwszy
go zanurzyłem bryły w bajorku. Na powierzchni węgla zaczęły pojawiać się banieczki gazu.
Zapaliłem zapałkę. W chwili, gdy bańka przebiła powierzchnię wody, płomyk buchnął
niespodziewanie.
- Tu mamy tlen, a na tej drugiej elektrodzie wydziela się wodór - mruknął Owsianow.
Potem osadził jeden koniec rurki w powłoce balonu, a drugi zanurzył ostrożnie w wodzie.
Ja natomiast zabrałem się do kucia dziury w głazie. Piaskowiec okazał się
nadspodziewanie twardy. Ale ostatecznie nie było się gdzie śpieszyć. Po dwóch godzinach
wyłączyłem młot i popatrzyłem ciekawie, jak radzi sobie Awenir. Balon zrobił się okrągły i
wyraźnie rwał w górę.
- To chyba wszystko, co da się osiągnąć - powiedział Rosjanin. - Ciśnienie wewnątrz
jest już na tyle duże, że wypycha wodór z powrotem.
- No dobrze - powiedziałem. - Trzeba zaryzykować.
Zawiązaliśmy mocno wlot do powłoki i sprawdziwszy, jak trzyma się kula, puściliśmy
balon. Wzbił się w górę, a potem zakręcił na zachód.
- Ciekawe, co z tego wyniknie? - mruknąłem.
- Nie mam zielonego pojęcia, na ile te balony są trwałe - powiedział. - Może przeleci
kilkadziesiąt kilometrów. A może kilkaset.
Po kwadransie nadszedł David. Przydźwigał puszkę plastyku, zapalnik, lont i
zapalarkę.
- Będę potrzebował jeszcze kawałka blachy, żeby skręcić z niej stożek - powiedział
Owsianow.
- Po co? - nie zrozumiał David.
- Uderzę głaz ładunkiem kumulacyjnym. Poskrobał się po głowie i poszedł.
- Coś mi się tu nie zgadza - powiedziałem do Awenira.
- Dlaczego? Może nie wie, co to są ładunki kumulacyjne i jak zbudować najprostsze z
nich.
- Ale ten facet jest terrorystą. W dowolnej książce z instrukcjami wydanej przez
bliskowschodnich ekstremistów można znaleźć schematy takich rzeczy.
- Widocznie mongolscy komuniści amerykańskiego pochodzenia nie potrafią czytać
po arabsku - powiedział z uśmiechem.
Wrócił David z blachą i nożycami. Wyciąłem trójkąt cęgami i wygiąłem, by nadać mu
kształt ostrosłupa. Wsadziłem go głęboko do wybitego otworu i okleiłem materiałem
wybuchowym. Połączyłem zapalnik z kablem i wcisnąłem w masę wybuchową. Cofnęliśmy
się spory kawałek. Przymotałem drut do bieguna zapalarki i puściłem prąd. Odgłos eksplozji
był bardzo głuchy. Pobiegliśmy sprawdzić efekty. Ładunek rozsadził głaz na kilkanaście
kawałków. Przeszliśmy przez rumowisko i ruszyliśmy dalej wąwozem.
Wąwóz stawał się coraz węższy, aż wreszcie nie dało się nim iść nawet bokiem.
Zamienił się w wąską szczelinę wspinającą się do góry.
- No i koniec - powiedział Owsianow. - Zmarnowaliśmy kilka kilogramów plastyku i
nic...
- No i dobrze, że zmarnowaliśmy - powiedziałem. - Terroryści będą mieli mniej.
Zawróciliśmy do obozowiska.
- No i co tam słychać w ponurych skalnych wąwozach? - zapytał pan Tomasz.
Zrelacjonowałem mu nasze dokonania. Pokiwał w zadumie głową.
- Jutro zbadamy kolejny - zadecydował. - A na razie trzeba pomyśleć, jak by tu
zbudować nadajnik radiowy.
- To żaden problem - uśmiechnąłem się wyciągając spod pryczy garść elektronicznych
śmieci.
- Skąd to masz? - zdumiał się szef.
- Och, wymontowałem z tej kuli podczepionej do balonu meteorologicznego -
wyjaśniłem. - Czy mogę popsuć trochę radio?
Awenir przydźwigał stojący w kącie zdezelowany odbiornik radiowy, rodem chyba z
lat pięćdziesiątych. Odkręciłem tylną pokrywę. Do deski przymocowałem dwie lampy. Ich
dolne bieguny okręciłem drutem spinając podwójnie katodę z katodą, anodę z anodą i siatkę z
siatką, co znacząco zwiększało ich moc. Wyłamałem długi kawałek anteny ferrytowej i
okręciłem miedzianym drutem tworząc dwie cewki. Połączyłem je z transformatorem
wymontowanym z balonu. Szef przyciągnął kabel z gniazdka.
- I jak to będzie działać? - zagadnął.
- Transformator wytwarza wysoką częstotliwość, przechodzi ona na lampy, gdzie
zostaje wzmocniona. Następnie zostaje przekazana do cewki. Fale moduluje obwód
mikrofonowy - wyjaśniłem.
- A mikrofon? - zainteresował się zafrasowany Owsianow.
- Zrobimy z głośnika - wyjaśniłem. - Ostatecznie nie będzie nam potrzebny przekaz
słowny. Nadamy sekwencję krótkich i długich impulsów... Alfabet Morse'a.
Awenir zamyślił się.
- Brakuje obwodów, które skoncentrowałyby sygnał - powiedział. - Tak będziesz
nadawał jednocześnie na kilkuset zakresach..
- No i o to chodzi - uśmiechnąłem się. - Większa szansa, że ktoś usłyszy. Sądzę, że
damy wiązkę fal na setkach zakresów od 20 herców gdzieś do tysiąca. Walnie też w paśmie
fal ultrakrótkich... Nawet telewizory będą śnieżyć...
- To zakłóci kilkadziesiąt kanałów radiowych... - mruknął Awenir. - Po prostu
piractwo radiowe...
- Za to będzie nas słychać w promieniu kilkuset kilometrów...
Połączyłem obwody i lampy rozjarzyły się czerwono. Napięcie było trochę nie takie
jak trzeba, ale liczyłem, że zanim układ się przepali, zdążę kilka razy powtórzyć komunikat.
- Nadamy go co minutę - powiedziałem. - Powiedzmy przez pół godziny. A rano
jeszcze powtórzymy.
- Lampy - mruknął pan Tomasz. - Trochę to obecnie przestarzałe...
- Nadal dobre - uspokoiłem go. - Polskie Radio, mam na myśli program pierwszy,
nadawało przez ponad trzydzieści lat programy używając lamp próżniowych zmajstrowanych
ze słoików typu Wek, przez jakiegoś technika-złotą rączkę.
Usiadłem nad urządzeniem i zacząłem postukiwać dwoma rozizolowanymi drutami.
W eter pobiegło nasze przesłanie. Nie wątpiłem, że zakłócę wiele audycji radiowych, mogłem
tylko mieć nadzieję, iż ktoś odpowiednio zdenerwowany zapisze sekwencje sygnałów i
rozszyfrowawszy je powiadomi kogo trzeba.
- Jeszcze jeden dzień upłynął i ciągle nic - powiedział w zadumie Paul Vandersyft.
Wraz z nim siedzieli w jego pokoju hotelowym Michaił i Ałmaz. Staruszek parsknął z
irytacją.
- To mnie zawsze wkurza - powiedział. - Cały ten światowy terroryzm, gangi, mafie,
to wszystko banda tchórzy. Podkładają bomby, wynajmują snajperów, porywają dzieci, żeby
dostać okup. Nigdy nie stają do otwartej, uczciwej walki... Pamiętam, w Etiopii, gdy
walczyliśmy z siłami rządowymi, też tak robili. Porwali grupę kobiet i dzieci z wioski i
zażądali, żeby partyzanci złożyli broń.
- Ale przecież nie złożyliście?
- Nie. Nie spodziewali się naszego ataku. Odbiliśmy zakładników, a ich powiesiliśmy.
Bardzo byli tym zdziwieni, bo do tej pory raczej braliśmy jeńców, żeby ich wymieniać na
naszych...
Michaił poczuł, że mu niedobrze.
- Dlaczego ich powiesiliście? - zapytał z oburzeniem w głosie. - Może to i byli
komuniści, ale... Zresztą Konwencja Genewska...
Ałmaz spochmurniał.
- Powiesiliśmy ich na mocy wyroku sądu polowego właśnie opierając się na
Konwencji Genewskiej - powiedział. - Branie zakładników jest uznane za zbrodnię wojenną.
Wieszano za to hitlerowców skazanych po wojnie.
- No właśnie, po wojnie - zareplikował Paul. - Trzeba było poczekać na zwycięstwo, a
dopiero potem osądzić i skazywać... Ale odbiegliśmy od tematu.
- Słusznie - mruknął staruszek. - Trzeba się zastanowić, gdzie też mogą ich
przetrzymywać. Sądzę, że porwali fachowców, bo sami mają chrapkę na skarby mojego ojca.
- To dlaczego zniknął mój bratanek? - zapytał Paul.
- Dlatego tylko, że był w towarzystwie Pana Samochodzika. - wyjaśnił Michaił. - Co
nie zmienia faktu, że też jest poniekąd fachowcem. Skoro razem z panem badał tę winnicę we
Francji...
- Skąd pan o tym wie? - zdumiał się Holender.
- Towarzystwo “Rossija” ma dobry wywiad - uśmiechnął się. - Nie jesteśmy
fachowcami - westchnął Paul. - Wszystkie nasze sukcesy zapewniła nam, że tak się wyrażę,
przewaga technologiczna. Mam bardzo dobry sprzęt poszukiwawczy i tylko dzięki temu
mogliśmy odnaleźć kilka ciekawych rzeczy... Poza tym jesteśmy amatorami. Nie umiemy
szperać po archiwach, a w każdym razie daleko nam do fachowości panów - skłonił głowę.
- Damao też nie posiada większego doświadczenia w poszukiwaniach - dodał Ungern.
- Tym bardziej niezrozumiałe jest jej porwanie...
Nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Michaił podniósł słuchawkę.
- Halo? - zagadnął.
- Pan Tomatow? - rozległ się głos recepcjonistki. - Przyszedł do pana jakiś człowiek...
Przyjmie go pan?
- Tak, proszę go wpuścić.
- Spodziewasz się kogoś? - zapytał Paul.
- Raczej nie. Nie znam tu prawie nikogo...
- To może być wysłannik porywaczy - zauważył Ałmaz.
- Co w tej sytuacji zrobimy? - zadumał się Michaił.
- Proponuję torturować, dopóki wszystkiego nie wyśpiewa - podsunął staruszek. -
Wprawdzie nie mamy tu specjalnie dużo możliwości - ogarnął spojrzeniem wnętrze pokoju -
ale dysponujemy wrzątkiem - wskazał gestem czajnik elektryczny - jak również prądem...
- Nie jesteśmy na wojnie - Vandersyft usiłował przemówić mu do rozsądku. - Zresztą
nawet gdybyśmy byli, to uważam, że stosowanie jakichś średniowiecznych metod nie przystoi
przedstawicielom cywilizacji europejskiej...
- Egzemplarz Konwencji Genewskiej zostawiłem tym razem w domu - warknął
Ałmaz.
Rozległo się pukanie do drzwi. Ungern sięgnął pod koc leżący mu na kolanach. W
powietrzu głucho zabrzmiał trzask odbezpieczanego pistoletu.
- Proszę - odezwał się Michaił.
Do pokoju wszedł starszy mężczyzna w okularach. Lekko skośne oczy zdradzały
domieszkę krwi mongolskiej, ale wyglądał bardziej na Europejczyka. Przywitał się po
rosyjsku. Akcent miał raczej fatalny.
- Czym możemy służyć? - zapytał Michaił.
Gestem zaprosił nieznajomego, aby usiadł w fotelu.
- Reprezentuję miejscowe towarzystwo zajmujące się upowszechnianiem CB-radio... -
wyjaśnił gość. - Dzisiejszej nocy ktoś pogwałcił zasady honorowe stosowane przez nas przy
rozmowach...
- Żaden z nas nie dysponuje nadajnikiem - Michaił uśmiechnął się niepewnie.
- Ktoś nadał niezwykle silny sygnał, w dodatku na kilkunastu częstotliwościach
jednocześnie. Zagłuszył ponad trzydzieści prowadzonych rozmów... Ponownie zaczął
nadawać rano. Tym razem narozrabiał jeszcze więcej. Nie wiem, czy panowie się orientują,
ale drogą radiową prowadzone jest u nas w kraju nauczanie początkowe. Zwłaszcza w
niewielkich wsiach odległych od skupisk miejskich to jedyna możliwość zapewnienia
dzieciom wykształcenia... Tymczasem wasz przyjaciel radośnie zakłócał lekcje... Proszę -
położył na biurku wydruk. - Nadawał alfabetem Morse'a, szumy, długie i krótkie...
Ungern ciekawie zbliżył kartkę do oczu.
- D-a-n-i-e-c-i-i-n-n-i-C-a-ł-g-a-n-T-o-g-o-i-p-o-w-i-a-d-o-m-c-i-e-T-o-m-a-t-o-w-a-
U-ł-a-n-B-a-t-o-r
- Nie wiem, kim jest ten cały Daniec - przybyły nieco podniósł głos - ale powiedzcie
mu, że tak się nie postępuje...
- To dla nas bardzo ważna wiadomość - odezwał się Ałmaz. - Chciałbym niniejszym
przekazać czek na tysiąc dolarów na rzecz pańskiego towarzystwa.
Gość zbladł nieoczekiwanie, a jego brwi uniosły się w niemym zdumieniu.
- Ja też coś dorzucę - odezwał się Paul wyjmując z kieszeni książeczkę czekową. -
Idee rozpowszechniania CB-radio w Mongolii są wyjątkowo bliskie mojemu sercu...
- Jako główny adresat wiadomości skłonny jestem przelicytować moich przyjaciół -
Michaił wyciągnął z kieszeni plik banknotów. - Poprosimy jedynie o pokwitowanie.
- Ależ... - gość machinalnie podpisał. - Kupimy za to setkę nowych urządzeń...
- I bardzo dobrze - powiedział Ungern. - Tutejsze dzieci powinny się uczyć, zwłaszcza
historii tego kraju - uśmiechnął się do swoich myśli.
Przedstawiciel popatrzył w zdumieniu na podpis na czeku.
- Czy pan...? - zwrócił się do Ałmaza.
- Tak - odpowiedział Ałmaz. - Jestem synem waszego chana, Romana Ungerna von
Sternberga.
Gość wahał się tylko chwilę, po czym padł na kolana przed starcem.
- Wstań i idź kupować sprzęt radiowy - powiedział Ałmaz. - A pamiętaj, ukradniesz
choć jednego dolara... - znacząco zmrużył oczy.
- Wasza wysokość - wychrypiał klęczący - nigdy bym...
- Dziękujemy za przekazane informacje - odezwał się Michaił.
Gość rozpływając się w podziękowaniach wyszedł.
- No to do dzieła - Paul poderwał się z fotela. - Powiadomimy miejscowe służby
specjalne, a sami chyba polecimy na miejsce samolotem.
- Jakim samolotem? - zdziwił się Ałmaz.
- Mam samolot - uśmiechnął się Michaił. - Tylko trzeba go trochę wyremontować...
- Najpierw służby - zdecydował Paul. - Poza tym kupmy jakąś broń...
- Może taki minigun jak w filmie “Predator”? - zaproponował Michaił. - Rozwali
wszystko, co się rusza...
- Do dzieła - krzyknął Ałmaz.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
INTUICJA TERRORYSTY • KTO NAS WIĘZI • INICJAŁY WYRYTE
NA SKALE • SKRYTKA GIŻYCKIEGO • UCIECZKA
Następnego ranka przy śniadaniu zaszedł do nas David. Siedzieliśmy właśnie przy
stole. Na blacie nakrytym świeżą gazetą leżały suchary i stała otwarta puszka mielonki. Jej
zawartość podzieliliśmy na plasterki i teraz każdy sięgał sobie nożem i nałożywszy płat mięsa
na suchar, ze smakiem konsumował taką kanapkę. Na małym ognisku z połamanych desek,
rozpalonym w kącie, gotowała się woda na herbatę. Dym uchodził przez dziurę w dachu.
Terrorysta wszedł bez pukania.
- Zaszedł nasz kierownik - udałem radość na jego widok.
Chyba mi nie uwierzył. Był ponury jak diabli.
- Jak posuwają się poszukiwania? - zapytał.
Szef wzruszył ramionami.
- Robimy, co możemy - powiedział. - Ale sam najlepiej wiesz, że te góry są spore. W
dodatku jest tu masa wąwozów, jaskiń i innych potencjalnych kryjówek. Zresztą ni gdzie nie
jest powiedziane, że skarby znajdują się właśnie tutaj...
- Intuicja podpowiada mi, że tu je ukryto - mruknął.
- Intuicja to bardzo przydatna rzecz - powiedział Pan Samochodzik. - A teraz właśnie
podpowiada mi, że za dziesięć dni powinienem być z powrotem w ministerstwie w
Warszawie. Ponieważ podróż koleją transsyberyjską trwa osiem dni, byłbym zainteresowany
jak najszybszym odwiezieniem nas do Ułan-Bator.
Mina Davida stała się jeszcze bardziej ponura.
- Umowa nadal obowiązuje - powiedział. - Znajdziecie skarb i jesteście wolni.
Dostaniecie do pomocy tę Damao. Chyba że wolicie tego młodego głupka?
- Nie obrazimy się, jeśli przydzielisz nam oboje - powiedział szef.
David wzruszył ramionami.
- Stąd i tak nie ma ucieczki - powiedział.
Pół godziny później, pilnowani przez dwóch strażników, szliśmy badać kolejny
wąwóz.
- Dobra - powiedziałem. - A teraz powiedzmy sobie co nieco na temat naszych
drogich - tu udałem, że spluwam - gospodarzy. Skoro wreszcie jesteśmy razem, to może
spróbujemy pomyśleć o wywianiu?
- Ale przecież okoliczne wioski z nimi współpracują - zaprotestował Mark.
- Podobno zdałeś maturę w wieku czternastu lat - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Do czego dążycie? - zdumiał się Awenir.
- Co wiemy o tych ludziach? - spytał pan Tomasz. - Tyle co nam powiedzieli. A
powiedzieli nam to, co chcieli.
- To znaczy, że... - zaczął Mark.
- To mała grupka awanturników - wyjaśniłem - która siedzi tu dobrze ukryta przed
oczyma pasterzy z otaczających góry osad. Owszem, mają kumpli rozsianych po Mongolii,
ale żadnych w pobliżu...
- Skąd wiesz? - zdziwiła się Damao.
- To bardzo proste - wyjaśniłem. - Czym się tu żywimy? Zarówno my, jak i ci, którzy
nas pilnują?
- Puszkami - rzucił odkrywczo Mark.
- Właśnie, puszkami. A gdzie są owcze sery, pieczona baranina, warzywa, chleb,
mleko? Zwróćcie uwagę, że ciągle mamy suchary i chińskie zupy z torebki... A to oznacza, że
przyczaili się tak dobrze, że nawet boją się wyskoczyć po zakupy!
- To brzmi logicznie - zauważyła dziewczyna. - Jaki więc jest plan?
- Na początek trzeba pozbyć się tych dwóch - wskazałem strażników wędrujących
naszym śladem. - Ale co potem? Mamy do wyboru ciężarówkę albo helikopter. Z
helikopterem jest ten problem, że chyba żadne z nas nie umie go pilotować - rozejrzałem się.
Pokręcili przecząco głowami.
- Natomiast problem z ciężarówką jest taki, że dogonią ją na motorach albo
helikopterem.
Pan Samochodzik zamyślił się głęboko.
- Chyba jest na to metoda - powiedział.
- Jaka?
- Motory i helikopter trzeba unieruchomić. Najlepiej za pomocą cukru. Tak się składa,
że mam cały słoik. Sypniemy po garści do baków...
- Obawiam się, że za dobrze ich pilnują - powiedział Mark. - W dodatku będzie
problem z paliwem. Ciężarówka wymaga benzyny, a tę także trzymają pod kluczem.
- W dodatku pilnuje nas zbyt wielu złych facetów - dodał Awenir. - Trzeba pomyśleć,
jak zmniejszyć ich liczbę...
- Otruć - podsunął Mark.
Zamyśliłem się głęboko.
- Otruć... - powiedziałem w zadumie. - Tylko czym?
- Najlepiej fenoloftaleiną - podsunął. - Wywołuje wymioty i rozwolnienie, ale nie jest
bardzo szkodliwa... To znaczy powinni przeżyć...
- Widzę tu pewien problem - mruknąłem. - Skąd weźmiemy ten odczynnik.
- Można dość łatwo wyprodukować - zauważył Mark. - Z chemii byłem niezły...
- A masz tu może laboratorium? - zagadnąłem złośliwie.
W tej chwili szef złapał mnie za ramię.
- Zobacz - syknął.
Wąwóz, którym szliśmy, zakręcał prawie pod kątem prostym. Na ścianie przed nami
ktoś pracowicie wykuł inicjały: “K.T.”.
- K.T. - mruknąłem - Co też to może znaczyć i czy wiąże się jakoś z naszymi
poszukiwaniami?
- K.G. - odezwał się Owsianow. - Kamil Giżycki.
- Racja, to pewnie cyrylica - powiedział Pan Samochodzik. - Pod napisem?
Obejrzeliśmy litery.
- Wykuto je dłutem - powiedział pan Tomasz. - Ten, który kuł, nie spieszył się,
zwróćcie uwagę na wykończenie.
- Czy mógł je zostawić Giżycki? - zapytał Mark.
- Na skutek wpływów atmosferycznych krawędzie nie są już specjalnie ostre -
mruknął szef. - Tak, sądzę, że to możliwe. Muszą mieć co najmniej kilkadziesiąt lat.
Ruszyliśmy dalej wąwozem, rozglądając się uważnie. Nigdzie jednak nie było widać
żadnych śladów ludzkiej działalności. Jar kończył się pionową skalną ścianą. Zawróciliśmy
znowu do liter.
- Trzeba się zastanowić - powiedziałem. - Czy Giżycki wyrył je po to, żeby zaznaczyć
miejsce skrytki dla siebie, czy też po to, żeby ewentualni poszukiwacze mogli tu trafić. Słowa
“pod napisem” można dość dowolnie interpretować...
- Nigdy nie ukrywa się skarbów w miejscu, gdzie zostawia się wskazówkę - mruknął
szef. - Określenie “pod napisem” nie może chyba oznaczać dokładnie tego miejsca....
Awenir z uśmiechem odczepił saperkę od plecaka.
- A skąd Giżycki wychowany w głębi Rosji mógł wiedzieć, jak ukrywają skarby
przedstawiciele cywilizacji łacińskiej? - zapytał z uśmiechem, a potem wbił łopatkę pomiędzy
kamienie wyściełające dno wąwozu.
- Faktycznie - powiedziałem. - Mógł o tym nie wiedzieć - zacząłem kopać tuż obok.
- A niech was - zaklął Pan Samochodzik. - Giżycki na pewno czytał różne rzeczy, w
tym niewykluczone, że także powieści zeszytowe. A tam mogli opisać ukrywanie skarbów!
Damao usiadła sobie na kamieniu i zaczęła się opalać. Wybraliśmy luźne kamienie i
glinę, docierając do skalnego podłoża. Ział w nim nadal zasypany żwirem prostokątny otwór,
prowadzący ukosem w głąb.
- Znaczy, nie czytał - powiedziałem.
Szybik był bardzo wąski, miał nie więcej niż 70 centymetrów przekroju. Wygarniałem
z niego gruz skalny, a Awenir odsuwał to na bok.
- Właściwie to popełniamy w tej chwili gruby błąd - odezwał się szef. - Przecież
wszystko, co znajdziemy, wpadnie w łapy...
Po dnie wąwozu zatupotały buty.
Obejrzałem się. David przybiegł w towarzystwie wszystkich swoich ludzi. Stanęli
półkolem nad odgruzowywanym szybem. Awenir oddał jednemu z Mongołów łopatkę i teraz
ten zabrał się za wygarnianie mojego urobku. Nieoczekiwanie spod rumoszu zaczęły
wyłaniać się deski. Pracując jak wariat w kilkanaście minut odsłoniłem stare, drewniane
drzwi. Nie dawały się otworzyć, więc wyłamałem je. Ktoś podał mi latarkę. Korytarz
biegnący w głąb był bardzo wąski, musiałem iść bokiem. Nieoczekiwanie rozszerzył się w
niewielką jaskinię. Przed wielu laty ktoś wmurował w jedną ze ścian stalowe drzwi do
sporego sejfu. Obok wzniesiono fachowo betonową ścianę. Konstrukcja wyglądała na
wyjątkowo mocną. Plan nie kłamał. To była skrytka Giżyckiego.
- Faktycznie, nie spieszyło mu się... - mruknąłem.
Podszedłem do drzwi. Były potwornie zardzewiałe i zamknięte na głucho.
Poświeciłem latarką i spostrzegłem butelkę typu aptekarskiego, stojącą na ziemi. Coś w niej
bielało. List... Odkleiłem wosk, którym zabezpieczono szyjkę, i wydobyłem ze środka papier.
Przeleciałem szybko wzrokiem równe rządki liter. Krótka i treściwa informacja sprawiła, że
odetchnąłem z ulgą. Ktoś przepychał się przez korytarz. David. Pośpiesznie schowałem
papier do kieszeni.
- Brawo, to jest sejf - mruknął, patrząc na stalowe wrota. - Gratuluję. Opróżnimy
skrytkę, a potem poszukamy jeszcze nad jeziorem...
Walnął pięścią w stalowe drzwi.
- Poradzimy sobie - powiedział. - Mamy dynamit...
Wyminąłem go i wyszedłem na słoneczko.
- I co? - zapytał jeden z terrorystów.
- Skarby za żelaznymi drzwiami - wyjaśniłem po rosyjsku.
Cała banda, wyjąc z radości, zaczęła się wpychać do środka.
- Na nas czas - dotknąłem ramienia Damao.
Wymknęliśmy się całą piątką. Maszerowaliśmy szybko i niebawem znaleźliśmy się
koło baraczku. Ciężarówka stała ciągle na miejscu.
- Gdzie trzymają paliwo? - zapytałem Marka.
- Zaprowadzę.
Wdrapaliśmy się ścieżką do stanicy. Za budynkiem leżało kilka beczek z paliwem
oraz kilkanaście kanistrów. Stały tu także motocykle. Sześć sztuk.
- Będziecie robaczki gonić nas na piechotę - powiedziałem mściwie.
Odkręciłem korki od baków i dosypałem do paliwa hojną garść piasku. Następnie
wykręciłem świece i porozbijałem kamieniami.
- Spieszmy się - syknął chłopiec.
- Chwileczkę...
Wbiegłem do budynku. Byłem przygotowany, że ktoś został na straży, ale widocznie
wszyscy pobiegli do skrytki.
Z pokoju Davida zabrałem oba sztandary, a potem wywaliłem barkiem drzwi
sąsiedniego. Na łóżku leżał piękny karabin snajperski z celownikiem optycznym, a koło drzwi
wisiał automat Kałasznikowa. Wyrwałem szufladę z biurka. Wewnątrz była paczka naboi do
karabinu snajperskiego i dwa magazynki do kałasznikowa. Zabrałem je również. Wybiegłem
z budynku.
- Pospieszmy się - syknął Mark.
- Biegnij do wąwozu z dwoma kanistrami... Dasz radę?
- Dam, ważą po jakieś piętnaście kilogramów.
- W razie czego znoś po jednym. Ja za chwilę będę.
Pobiegłem do helikoptera. Roztrzaskałem kolbą wszystkie zegary w kabinie, a potem
wyciągnąłem spod płyty rozdzielczej wiązkę kabli i przeciąłem je bagnetem.
- Będziecie nas gonić na piechotę - warknąłem ponownie.
Złapałem pozostałe kanistry i zbiegłem po stromej ścieżce na dół.
- Zabieramy radio? - zapytał pan Tomasz, który właśnie wrzucał na pakę ciężarówki
koce.
- Zabieramy - zdecydowałem.
Awenir lał z kanistra benzynę do baku.
- Gotowe - powiedział.
Siadłem za kierownicą i szybko spiąłem druty. Silnik zagrał.
- Wszyscy na miejsca - powiedziałem.
Wskoczyli na platformę. Awenir usiadł koło mnie w szoferce.
- Pojechali - powiedziałem po rosyjsku i dałem gaz do dechy.
Wyjechaliśmy na trakt, a dziesięć minut później zakręciliśmy na rozjeździe na zachód.
W stronę Ułan-Bator. Nikt nie zauważył naszego zniknięcia. Głuche odgłosy z wąwozu
świadczyły, że terroryści usiłują się dobrać do złota.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
POŚCIG • DZIEJE SIEMIONOWA • ODROBINA FIZYKI • POTYCZKA
NA STEPIE • ODSIECZ • OSTATNI REKONESANS
Ciężarówka podskakiwała lekko na wybojach, ale pruła dzielnie naprzód. Pasmo
górskie zostawało powoli za nami. Minęło czterdzieści minut od chwili, gdy opuściliśmy
miejsce uwięzienia. Zatrzymaliśmy się na chwilę i zamieniłem się miejscami z szefem. Teraz
on siadł za kierownicą. Ten odcinek szlaku był w nienajgorszym stanie. Załadowałem karabin
i z niepokojem patrzyłem w tył.
- I jak tam? - zapytał z szoferki pan Tomasz.
- Na razie nie widać pościgu... - wyjaśniłem. - Ale zanim się zorientują, minie
kilkadziesiąt minut. Następną godzinę poświęcą na uruchomienie choćby jednego
motocykla...
- Przydałaby się lornetka - mruknął Awenir.
- Jest luneta przy karabinie snajperskim - wyjaśniłem. - Ale może lepiej jej nie
odczepiać...
- Jeśli szybko uda nam się znaleźć jakiś telefon, to możemy zadzwonić na policję -
powiedział szef. - Może uda się ich dorwać, zanim wy wiozą skarby.
- Nie wywiozą niczego - stwierdziłem stanowczo.
Wszyscy zamilkli i popatrzyli na mnie ciekawie. Wyjąłem papier z kieszeni i
odczytałem z namaszczeniem.
- Ja, Grigorij Siemionow, hetman kozacki i głównodowodzący Białej Armii czynię
wiadomym wszem i wobec, że złożone za tą ścianą złoto, będące częścią depozytów
Azjatyckiej Dywizji Konnej, zdecydowałem się podjąć w lutym 1941 roku. Po przewiezieniu
do cesarstwa Mandżukuo zostanie ono spieniężone. Za uzyskane w ten sposób pieniądze
zamierzamy zakupić broń dla naszych partyzantów walczących z czerwoną zarazą.
- Ambitny plan - mruknął szef. - Choć nie wiem, czy się powiódł...
- Powiódł się - potwierdziłem. - W przededniu wybuchu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
Rosjanie uderzyli na japońskie pozycje nad jeziorem Chałcyn Goł. Armia została odrzucona
nagłym uderzeniem dziesiątki kilometrów w tył, w głąb Mandżurii. Nieoczekiwanie Rosjanie
wstrzymali ofensywę i zaproponowali pokój. Japończycy chętnie na to przystali, nie byli
jeszcze wystarczająco silni, by walczyć z tak potężnym wrogiem. Parę tygodni później
hitlerowcy uderzyli na Związek Radziecki. Ale Japończycy bali się wszczynać kolejną wojnę.
Dobrze zapamiętali baty, które zebrali. Natomiast z przyjemnością wspierali oddziałek
Siemionowa, który buszował na terytorium zajętym przez Rosjan.
- Ostatni człowiek barona Ungerna - uśmiechnęła się Damao. - Nie poddał się nigdy...
- To prawda. Dobrali się jak w korcu maku, dwaj niezłomni bohaterowie wojny
domowej - powiedziałem w zadumie. - Ungern poległ, ale Siemionow walczył nadal.
Dwadzieścia lat w partyzantce, dwadzieścia lat ukrywania się po lasach, nagłych ataków na
radzieckie posterunki... Istotnie twardy gość, choć z drugiej strony wieszanie chłopów
zagonionych przez komunistów do kołchozów nie przysparza mu chluby...
- Co się z nim ostatecznie stało?
- W 1945 roku, gdy Armia Czerwona uderzyła na Mandżukuo, udało im się
pochwycić ostatniego cesarza Chin - Pu Yi. Niemal jednocześnie w ręce komunistycznej
armii chińskiej wpadł hetman Siemionow. Cesarz został przekazany Chińczykom, Siemionow
Rosjanom. Po pokazowym procesie został rozstrzelany.
- A co się stało z cesarzem? - zainteresował się Owsianow.
- Cóż, przewodniczący Mao wydał decyzję, aby byłego cesarza zresocjalizować. Po
dziesięciu latach tortur i poniżeń nawrócił się na komunizm i do końca życia pracował jako
ogrodnik w Pekinie... Wybaczcie, że muszę przerwać, ale chyba zaczyna się coś dziać...
Daleko za nami, na szlaku, pojawiły się obłoczki kurzu.
- Sądzisz, że to oni? - zapytał Awenir.
- Ani chybi. Szybko im poszło z tą skrytką... - mruknąłem. - Niedobrze, sądziłem, że
zejdzie im trochę dłużej...
- Musieli mieć zapasowe świece - powiedział ponuro Mark. - Choć dziwne, że nie
zatrzymał ich piasek w paliwie.
- Może i zatrzymał - mruknąłem. - Ale godzinka roboty i można go usunąć...
- Trzeba było spalić motocykle albo poprzecinać opony - podsunęła nasza
towarzyszka.
- Oto głos rozsądku - westchnąłem. - Nie przyszło mi to do głowy.
- Nie przejmuj się - powiedział pan Tomasz. - Działałeś w stresie...
Przetarłem lunetę karabinu i popatrzyłem przez nią. Zbliżali się, wypatrzyłem cztery
motocykle. Widocznie dwóch nie zdołali uruchomić. Dalmierz pokazał odległość tysiąca
siedmiuset metrów. Trochę dużo, ale postanowiłem spróbować.
- Potem będą mówić, że pierwszy zacząłem - uśmiechnąłem się, po czym starannie
wycelowałem i posłałem pierwszą kulę.
Trafiłem idealnie w oponę. Motor stanął dęba, a pasażerowie polecieli na wszystkie
strony, zupełnie jak na filmie. Miałem nadzieję, że żaden nie skręcił sobie karku.
Wycelowałem w kolejną maszynę i strzeliłem. Ponownie celowałem w oponę, ale ciężarówka
akurat lekko podskoczyła na wyboju i pocisk trafił w bak z paliwem. Motor zatrzymał się
natychmiast, a motocykliści zeskoczyli i odbiegli. Nie dziwiłem się im, bo po przebiciu
zbiornika musieli być cali upaćkani benzyną. Jeźdźcy na dwóch pozostałych motocyklach
otworzyli ogień. Kule z kałasznikowa gwizdnęły mi nad głową.
- Padnij! - krzyknąłem, ciasno przywierając do blachy.
Szef i Awenir skulili się w szoferce, ale starali się nadal utrzymać rozpędzony
samochód na szlaku. Damao przeładowała karabin.
- Osłonię pana. Proszę się wychylić i strzelać - poleciła.
Wypruła w niebo krótką serię.
Wychyliłem się i wystrzeliłem dwa razy, ale obie kule nie dosięgły celu.
Przeładowałem karabin. Teraz oni strzelali; kilka pocisków załomotało po blasze skrzyni, ale
na szczęście miały zbyt małą energię, by przebić metal. Powstały za to paskudne wgniecenia.
- Jeszcze raz - poleciła.
Wychyliłem się ponownie i wystrzeliłem. Jeszcze jeden motor zaczął broczyć benzyną
z przebitego baku, a kierujący maszyną Mongoł zatkał dziurkę palcem. W tym celu musiał
puścić kierownicę. Wystarczył moment nieuwagi i motocykl wywalił się prosto pod koła
następnego. Obserwowałem przez lunetę, jak jeźdźcy usiłują rozplatać kupę połamanego
żelastwa, w którą zamieniły się ich piękne pojazdy. Znowu zaczęli strzelać i jedna z kul
przebiła nam oponę w tylnym kole.
- A niech to... - zaklął szef. - Mają nas...
- Nie mają - powiedziałem. - Wszystkie motory uziemione. Zanim dogonią nas na
piechotę, zdążymy załatać dziurę.
- Ba, ale nie mamy czym - westchnął Awenir. - Zapasowego koła też nie...
Przebicie było stosunkowo nieznaczne, ale powietrze szybko zeszło i musieliśmy
zatrzymać ciężarówkę.
Wysiedliśmy. Przed wzrokiem prześladowców zasłaniały nas pagórki.
- A może odkręcić koło i pojechać na trzech? - zaproponowała Damao.
- Nie da rady - łagodnie wyjaśnił pan Tomasz. - Nie utrzyma równowagi.
- A gdyby tak dociążyć przeciwległy róg samochodu? - zaproponowałem. - Mamy
dziurawe lewe tylne koło. Więc po prawej stronie szoferki ułożymy przeciwwagę... Na
przykład kilka głazów - wskazałem stos kamieni.
Cała trójka popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
- To chyba niemożliwe - powiedział Pan Samochodzik.
- Ciężarówka jest dość lekka. Musimy zrównoważyć mniej więcej połowę jej masy,
czyli jak przypuszczam w szoferce trzeba ułożyć półtorej, może dwie tony kamienia. W tej
chwili róg, pod którym jest zniszczone koło, opada po osi przecinającej samochód w
płaszczyźnie...
- Nigdy nie lubiłem matematyki - westchnął szef.
- A ja jestem inżynierem, ale coś tak szalonego nie przyszłoby mi do głowy - mruknął
Awenir. - Nie będziemy wiedzieli, póki nie spróbujemy.
Wyrwaliśmy siedzenie obok kierowcy i zaczęliśmy ładować do środka kamienie. W
tym czasie Damao odkręciła uszkodzone koło i obojętnie kopnęła na pobocze. Wreszcie
kamienna piramida w szoferce urosła do odpowiednio imponujących rozmiarów. Obszedłem
samochód dookoła. Stał, a oś, od której odkręciliśmy koło, wisiała metr nad ziemią.
- No, to w drogę!
Usadowiliśmy się po prawej stronie skrzyni, aby swoim ciężarem dodatkowo
zwiększyć równowagę, po czym szef zapalił silnik. Ruszyliśmy powoli. Piramida kamieni
spełniała swoją rolę.
- To niemożliwe - powiedział Awenir. - To przeczy prawom...
- Fizyki? - zagadnąłem złośliwie. - Zapewniam pana, że nie...
Zamyślił się. Wjechaliśmy na pagórek. Niestety, w trakcie jazdy w dół piramida
rozwaliła się i większa część kamieni poleciała na ziemię, zabierając ze sobą przednią szybę i
boczne drzwi. Ciężarówka mocno się zdeformowała.
- Czy masz jeszcze jakiś dobry pomysł? - zapytał Pan Samochodzik.
- Obawiam się, że nie...
- Gonią nas na piechotę - odezwała się milcząca dotąd Damao.
Faktycznie, ze szczytu wzgórza dostrzegliśmy naszych prześladowców. Szli gęsiego.
Jeden z nich obserwował nas przez lornetkę.
- Wiedzą już, że nie mamy transportu - zauważyłem markotnie.
- W drogę - polecił szef. - Za kilka godzin będzie ciemno, zgubimy ich.
- Może to i dobry pomysł - popatrzyłem z powątpiewaniem na rozciągające się wokół
nas wzgórza. - W drogę.
Miałem, szczerze powiedziawszy, poważne wątpliwości, czy ten prosty plan się
powiedzie. Pan Tomasz i Awenir byli wiekowi. Damao nie wyglądała na szczególnie twardą
dziewczynę, z pewnością więcej jeździła samochodem, niż chodziła po górach. Tymczasem
po piętach deptało nam sześciu wysportowanych tubylców. Musieli nas niebawem dogonić...
Ruszyliśmy równym, dziarskim krokiem. Wspięliśmy się na szczyt kolejnego wzgórza.
Obejrzałem się i zobaczyłem obrazek, od którego zrobiło mi się zimno. Od strony gór
nadlatywał helikopter Davida. Nasi prześladowcy też go musieli zauważyć, wyraźnie bowiem
ożywili się.
- Nie ma rady - powiedziałem. - Trzeba się przygotować do odparcia oblężenia.
- Co robimy? - zapytał Owsianow.
- Ty, Damao, uciekaj w step. Odbiegnij jak najdalej i połóż się płasko w trawie. My
postaramy się ich zatrzymać. Ty, Mark, to samo, tylko w innym kierunku. Może nie uda im
się was wypatrzyć. Wtedy po zapadnięciu zmroku ruszajcie dalej.
- Mowy nie ma - powiedział młodzieniec z godnością. - Jestem mężczyzną.
- A ja też umiem strzelać - powiedziała Damao. - Płynie we mnie krew pięćdziesięciu
pokoleń nieustraszonych wojowników.
Tego właśnie się obawiałem...
- Trzeba szybko zbudować jakiś wał, który choć częściowo zasłoni nas przed kulami -
poleciłem.
Śmigłowiec wylądował koło grupki byłych motocyklistów. Dźwigaliśmy pospiesznie
kawałki skały i układaliśmy je w okrąg. Szef z saperką w ręce kopał płytkie doły za
kamieniami. Nim maszyna wroga znowu wzbiła się w powietrze, prowizoryczny punkt oporu
był gotowy.
- Wiesz co, Pawle - odezwał się szef w zadumie - ty chyba przynosisz mi niefart.
- Dlaczego? - zdumiałem się.
- Przez wiele lat byłem detektywem i jakoś do mnie nie strzelano. No, może z jednym
czy dwoma wyjątkami. A od kiedy poznałem ciebie, nieustannie tropią nas bandy facetów z
karabinami. Możesz mi to wyjaśnić?
- To chyba takie parszywe czasy - powiedziałem. - Jak sądzisz, w co trafić helikopter,
żeby go unieszkodliwić, a jednocześnie nie pozabijać załogi? - zwróciłem się do Marka.
- Boczny zbiornik paliwa - powiedział. - Jak benzyna dobrze tryśnie, to się zdrowo
przestraszą.
- A nie wybuchnie? - zaniepokoił się Awenir.
- Nie powinien - uśmiechnął się chłopiec.
Wycelowałem i wystrzeliłem. Śmigłowiec odpowiedział ogniem. Przeczekaliśmy
chwilę wtuleni w ziemię. A potem wychyliłem się i trafiłem w tylne śmigiełko stanowiące
stabilizator. Maszyna zaczęła kręcić się w powietrzu jak bąk, po czym opadła na ziemię i
wylądowała przechylona na jeden bok. Z drzwi wysypali się terroryści. Było ich ośmiu.
Sześciu motocyklistów właśnie nadchodziło drogą.
- Ma pan jakiś pomysł taktyczny? - zapytał Awrenir.
- Ile mamy naboi? - inżynier zwrócił się do mnie.
- Trzydzieści. To znaczy trzydzieści do snajperskiego...
- I jeszcze dwa magazynki do kałasznikowa - wyjaśniła Damao. - Tyle tylko, że one
mają inny kaliber i nie da się przełożyć...
- Czyli osiem można poświęcić, żeby ich odstraszyć, na przykład dziurawiąc im nogi,
a potem niestety trzeba będzie strzelać tak, żeby zabić - podsumował rzeczowo Awenir.
- Nie zabiłem dotąd nikogo i nie zamierzam - powiedziałem ostro.
- Rany boskie - jęknął szef i teatralnym gestem złapał się za głową. - Komandos
pacyfista? I to ma być najlepszy trzon naszej armii, ludzie, którzy będą operowali na dalekim
zapleczu frontu...
- Nie jesteśmy na wojnie - powiedziałem łagodnie.
- A co to jest? - zapytała Damao.
Nasi przeciwnicy przyczaili się na szczycie pagórka oddalonego o jakieś dwieście
metrów od nas i zaczęli podobnie jak my stawiać sobie prowizoryczną barykadę. Nie
chciałem marnować amunicji, zwłaszcza że kryli się za kamieniami, ale zdołałem postrzelić
jednego z nich w łydkę.
- Aby do nocy - powiedziałem spokojnie. - Wtedy się wymkniemy.
- Wracając do naszej rozmowy - odezwał się szef. - Bandy facetów z karabinami...
Terroryści ostrzelali nasze pozycje. Na szczęście kule niegroźnie gwizdnęły nam nad
głowami.
- Nie utrzymamy się - powiedziała Damao pół godziny później.
Terroryści otaczali nas ze wszystkich stron. Podeszli kryjąc się za głazami i stokami
wzgórz.
- To co, wywiesimy białą flagę? - zaproponował szef.
- Sądzi pan, że oni tu słyszeli o Konwencji Genewskiej? - zadałem retoryczne pytanie.
Znowu kule zagwizdały nam nad głowami. Tylko dwie uderzyły w kamienie
stanowiące szaniec. Wykorzystując chwilę, gdy leżeliśmy nakrywając głowy rękami, nasi
prześladowcy podeszli jeszcze bliżej. Popatrzyłem z niepokojem na słońce. Stało jeszcze
wysoko, lecz... Lecz na zachodzie na niebie pojawił się szybko zbliżający się ciemny kształt.
W pierwszej chwili sądziłem, że się mylę, ale niebawem rozpoznałem sylwetkę. Dwupłatowe
skrzydła pokryte brezentem...
- Nasi! - krzyknąłem.
Damao wygarnęła w niebo krótką serię z kałasza. Latający wehikuł zakręcił.
Wyjrzałem ostrożnie zza kamieni. Nasi wrogowie widocznie też zauważyli nadciągającą
odsiecz, bo zaczęli wygrażać bronią. Samolot wykonał łagodny zwrotna skrzydło. Coś
oślepiająco jasnego pomknęło z gwizdem nad stepem i uderzyło w helikopter, który
natychmiast zamienił się w słup ognia. Kolejny tajemniczy pocisk uderzył w stanowisko
naszych wrogów. Kilku wyjąc nieludzko wybiegło z okopu i tarzając się usiłowało zdusić
płomienie. Koledzy pomagali im posypując piaskiem. Wreszcie ugasili.
- Co to takiego? Pociski rakietowe? - zdumiał się szef.
- Nie mam pojęcia - powiedziałem również zaskoczony. - Dotąd nie zetknąłem się z
czymś takim.
- Myślałem, że w komandosach przerabiacie wszystkie rodzaje broni?
- Oczywiście, ale już dobrych parę lat pomagam panu, a w tym czasie postęp
techniczny idzie do przodu...
Samolot zatoczył koło. Kolejny pocisk wpadł pomiędzy skały kawałek od nas. Znowu
strzelił słup ognia wysoki na kilkanaście merów, a poparzeni terroryści wybiegli na otwarte
pole. Byli przerażeni. Miejsce, w którym przed chwilą się kryli, gorzało teraz jak piec
hutniczy. Z wysoka zagadał megafon. Człowiek siedzący w samolocie wydał jakiś rozkaz.
Terroryści zbili się w przerażoną gromadę. Z niebios padł kolejny rozkaz. Zrozumieli.
Wszyscy natychmiast rzucili broń i zamarli z rękoma podniesionymi do góry.
- Co on mówi? - zapytałem Marka.
- Grozi, że spali ich wszystkich - wyjaśnił.
Poderwałem się i ruszyłem pozbierać porzuconą broń. Samolot zahamował
gwałtownie na pylistej drodze. Zeskoczyły z niego trzy postaci. Przodem szedł Paul
Vandersyft. W dłoniach dzierżył jakąś straszliwą rurę. Za nim kuśtykał o lasce Ałmaz
Ungern. Michaił Derekowicz zamykał pochód. On także trzymał podobną broń w ręce.
Przyglądałem się jej uważnie, ale nie mogłem zidentyfikować.
- Który tu szef? - zapytał Ałmaz po rosyjsku, a potem wyciągnął z grupki Davida. -
Prawdziwy amerykański komunista - powiedział. - Czy ty chociaż wiesz, z kim ośmieliłeś się
zadrzeć?
A potem wsparł się jedną ręką na lasce, a drugą... Jak żyję, nie widziałem tak
pięknego sierpowego. Szef bandy gruchnął na plecy wzbijając tuman kurzu.
- A teraz patrzcie - staruszek rozpiął koszulę i obojętnie rzucił ją na ziemię. - Wiecie,
co to oznacza?
Na widok jego znamienia wszyscy jak na komendę padli na kolana. Kilku zaczęło
łamanym rosyjskim jęczeć jakieś prośby.
- Chcą, żeby ich po prostu zastrzelił - powiedział cicho Mark. - Mówią, że wiedzą, iż
zasłużyli na pal, ale apelują do jego humanitaryzmu.
Zamroczony David poruszył głową i wypluł kilka zębów. Usiłował wstać, ale ręce się
pod nim ugięły i znowu opadł w pył. Michaił podszedł do mnie z naręczem jednorazowych
plastykowych kajdanek.
- Skuj ich - polecił.
Ungern stał ciągle, miażdżąc wzrokiem swoich jeńców. Bladzi jak śmierć czekali na
wykonanie wyroku. Spokojnie pozakładałem im kajdanki. Nie bronili się.
- A teraz słuchajcie - odezwał się. - Dziś są urodziny mojej wnuczki - wskazał gestem
Damao. - Więc zrobię wyjątek i daruję wam życie.
Popatrzyłem na ich twarze. Malowało się na nich więcej zdumienia niż radości.
- Za parę minut przylecą tu rządowe helikoptery, odwiozą was, robaczki, do więzienia.
A jeśli któremuś kiedyś przyjdzie jeszcze do głowy szukać skarbów mojego ojca, to wykopię
go jak glizdę spod ziemi!
Pomyślałem sobie, że trzeba mu będzie potem powiedzieć, że pod ziemią żyją
dżdżownice, a nie glizdy.
Zostawił ich skutych kajdankami i klęczących w pyle i podszedł do nas.
- Jak tam? - zapytał. - Nie zrobili wam krzywdy? Jak was traktowali?
- Nie najgorzej - powiedział pan Tomasz.
- Znośnie, dziadku - powiedziała Damao.
- Wasze szczęście - warknął w stronę jeńców, którzy wtulili głowy w ramiona.
- Nie ma to jak zła sława - powiedziałem w zadumie.
- Czasem się przydaje - uśmiechnął się Ałmaz.
- Gdybym wiedział wcześniej... - westchnąłem.
Popatrzył na mnie zaciekawiony.
- To co byś zrobił?
- Pańska wnuczka ma identyczne znamię. Wystarczyłoby, że zadarłaby lekko bluzkę,
a ci tam - machnąłem dłonią - sami odwieźliby nas do Ułan-Bator.
- Faktycznie, dobry pomysł - przyznała z uśmiechem. - Szkoda, że nie wpadliśmy na
to wcześniej...
- Jak nas pan odnalazł? - zainteresowałem się.
- Odebraliśmy wasz komunikat nadany przez radio - wyjaśnił. - Ci ze służb
specjalnych nie chcieli nam specjalnie wierzyć, więc uruchomiliśmy samolot Michaiła i
ruszyliśmy wam z odsieczą.
- Co to za zdumiewająca broń? - zapytałem Michaiła, który akurat przechodził obok
nas.
- Miotacz ognia - wyjaśnił ochoczo.
- To chyba nie jest miotacz ognia - zaprotestowałem.
- To broń najnowszej generacji, rosyjska - powiedział z odrobiną narodowej dumy. -
Odpala kapsułę wypełnioną napalmem i sprężonym powietrzem. Po trafieniu w cel napalm
pryska na wszystkie strony i zapala się w zetknięciu z powietrzem.
- Genialne - mruknąłem. - W ten sposób można połączyć zalety miotacza ognia i
moździerza... Podpalać na odległość. Muszę o tym opowiedzieć naszym chłopakom ze służb
specjalnych...
- Znaleźliście coś? - zaciekawił się staruszek.
Był już zmęczony, więc przysiadł na kamieniu.
- Trafiliśmy na niedużą skrytkę przygotowaną przez Kamila Giżyckiego - wyjaśniłem.
- Niestety, została opróżniona - podałem mu list wydobyty z butelki.
Przebiegł go szybko wzrokiem.
- Nie da się wykluczyć, że hetman po prostu zużył wszystkie skarby... - mruknął. -
Skoro wiedział, gdzie są ukryte...
- Może nie o wszystkich wiedział? - zauważyłem. - Może pod tą kamienną piramidką
faktycznie są ukryte najważniejsze części depozytu?
- Pod piramidką? - zdziwił się.
Opowiedziałem mu o fotografii z “Puszcz polskich”. Pokiwał głową.
- To brzmi zupełnie prawdopodobnie - westchnął. - Nie udało wam się jej odnaleźć?
Pokręciłem przecząco głową. Ałmaz zamyślił się.
- Sądzę, że trzeba jej poszukać - powiedział. - Wasz samolot jest naprawiony, Michaił
z przyjemnością jeszcze polata. Gdybyście znaleźli, dajcie znać... Ja wracam do domu... Mam
już dosyć...
Uśmiechnąłem się szeroko.
- Z pewnością powiadomimy - powiedziałem.
Na niebie pojawiło się kilka ciemnych punktów. Nadlatywały wojskowe helikoptery, a
w nich milicjanci, by aresztować schwytanych przez Ałmaza terrorystów. David potrząsając
głową zdołał wstać na czworaka. Zauważyłem, że wielu jeńców odetchnęło z ulgą. Dopiero
teraz uwierzyli, że unikną wbijania na pal.
Nad rozległym stepem wstawało słońce. Nad łanami traw snuły się opary. Wyszedłem
przed karawanseraj i głęboko wciągnąłem w płuca powietrze.
- Chłodno - zauważył Michaił, który opatulony w koc obserwował wschód słońca. -
Tu chyba niedługo będzie zima...
- A na nas powoli czas, by zbierać się do kraju - powiedziałem w zadumie.
- Znajdziemy tylko piramidkę i możemy wracać - uśmiechnął się szeroko. - Zresztą
znaleźliście z panem Tomaszem jedną ze skrytek...
- Owszem, ale nie zapominaj, że zawieźli nas niemal na miejsce i prawie siłą zagonili
do odpowiedniego wąwozu... Taki sukces nie cieszy. Zresztą tam już nie było depozytu...
- Czyżbyś cierpiał na gorączkę złota? - uśmiechnął się.
- Nie, Michaił. Wyleczyłem się.
- I słusznie, w tej robocie trzeba zachować odpowiedni dystans.
Patrzyliśmy w zadumie, jak tarcza słoneczna wspina się coraz wyżej i wyżej.
- To będzie ładny dzień - powiedział. - Polecimy na południe i sprawdzimy ostatni
odcinek szlaku.
- Tak właśnie zrobimy - uśmiechnąłem się. - Przecież ta przeklęta kupka głazów
gdzieś tam musi być.
Wróciłem do zajazdu i nastawiłem wodę na kawę i herbatę. Silny zapach kawy
obudził Pana Samochodzika. Otworzył leniwie oczy.
- Wcześnie dziś wstaliście - zauważył. - Jakie plany?
- Zaraz wytoczymy samolot z hangaru...
- Przecież on stoi po prostu na łące - uśmiechnął się.
- Owszem, ale to ładnie brzmi: “wytoczymy z hangaru”. Wsiądziemy i polecimy na
południe wypatrując piramidy. Jakoś po południu ją znajdziemy i przylecimy po pana, żeby
nie wydobywać skarbów bez czujnej kontroli kierownika...
- Tym kierownikiem jest chyba Michaił - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - W
każdym razie to jego wyprawa...
Zjedliśmy śniadanie. Czułem się wolny i gotów do wielkich czynów. Wsiedliśmy z
Michaiłem do jego koszmarnego latającego wehikułu i wystartowaliśmy. Owiał nas wiatr
pachnący jesienią, ale jednocześnie było ciepło i przyjemnie.
- W Polsce nazywamy taką ciepłą jesień babim latem - powiedziałem.
- A w Kanadzie nazywa się ją indiańskim latem - odpowiedział. - Często nie sposób
dojść, dlaczego różne rzeczy nazywają się tak, a nie inaczej...
Wysoko nad nami przemknął boeing lecący pewnie z Moskwy do Pekinu. Pod nami
stada zwierząt skubały trawę. Było spokojnie. Po napięciu ostatnich dni odpoczywałem...
- Aż mnie kusi, żeby tu zostać - westchnął Michaił. - Tylko pomyśl, Pawle, facet
chałupniczo buduje tu samoloty. My z twoimi umiejętnościami wejdziemy z nim w spółkę i
będziemy wyposażać je w nadajniki radiowe...
- Albo będziemy latali nad krajem przewożąc owce samolotem - przypomniałem
sobie, jak leciałem z panem Tomaszem do Chartumu.
- Można i owce - uśmiechnął się.
- Obawiam się, że to radosne bezhołowie szybko się skończy - westchnąłem. - Zaraz
pojawią się żądni pieniędzy biurokraci, którzy zażądają licencji pilotów, badań technicznych
samolotu...
- Ma niezłe parametry aerodynamiczne - powiedział Michaił. - Myślę, że niektóre
testy byłby w stanie przejść.
- Tak, ale lotki ustawiasz korbką. Poza tym nie wiem, czy w krajach, że się tak
wyrażę, cywilizowanych nie ma przypadkiem zakazu lotu dwupłatowcami.
- Chyba nie. Ja w każdym razie nie słyszałem.
- To dlaczego, skoro to lepsza konstrukcja niż jednopłatowce, już się takich nie robi?
- Tego nie wiem - zasępił się. - Sądzisz, że szybko ten kraj się ucywilizuje?
- Obawiam się, że błyskawicznie - westchnąłem. - Rak biurokracji to ma do siebie, że
jak się w jednym miejscu zaszczepi, to niczym nie można go usunąć. Tu po prostu
znajdujemy się w krótkim momencie dziejów, gdy stara kadra komunistyczna odeszła w
niebyt, a nowa nie jest w stanie kontrolować wszystkiego.
- To może reaktywujemy herbaciany szlak. Kupimy sobie juczne wielbłądy i
będziemy wozić herbatę z Pekinu do Moskwy... Albo chociaż do Irkucka.
- Obawiam się, że cywilizacja za szybko zacznie nam deptać po piętach. Ale można ją
wykorzystać. Ty wiesz, jaki to gigantyczny rynek na panele baterii słonecznych i telefony
satelitarne?
- To wielki kraj - westchnął. - Nie podbijemy go...
- To miejsce, gdzie mieliśmy przymusowe lądowanie - Michaił pokazał kawałek
szlaku pod nami. - Teraz wkraczamy w nieznane...
Kilka kilometrów dalej przelecieliśmy nad sporym miasteczkiem.
- Trzeba było iść wtedy w drugą stronę - powiedział. - Trafilibyśmy prosto na stację
benzynową i zapewne telefon...
- Mądry Polak po szkodzie - mruknąłem.
Roześmiał się.
Do miasteczka od zachodu dochodziła asfaltowana szosa, a na południe znowu biegł
dalszy odcinek szlaku. Polecieliśmy w tamtą stronę. Ruch na tym odcinku był dość spory.
Jeździły ciężarówki, wozy zaprzężone w konie, pędzono stada zwierząt. Okolica stawała się
jednak coraz bardziej pustynna. Przelecieliśmy nad jeszcze jedną osadą. W morzu piasków
wyglądała niemal jak oaza. Kawałek dalej zgubiliśmy dawny szlak. Łudziliśmy się, że
zdołamy go niebawem odnaleźć, ale jak się okazało były to próżne nadzieje. Zbyt wiele lat
minęło, zbyt wiele burz piaskowych przeszło nad starą drogą.
- To już koniec - powiedział Michaił rozczarowany. - Pora wracać.
- Jeszcze kawałek - poprosiłem.
Pomknęliśmy nad pustynią w stronę bliskiej już granicy. - Założenia były chyba dobre
- mruknąłem.
- Oczywiście. Można powiedzieć, że Pan Samochodzik rozwikłał zagadkę. Ale kraj
jest zbyt wielki, żeby odnaleźć właściwy szlak i tajemniczy kamienny ostrosłup...
Wybraliśmy dobrze, lataliśmy nad najbardziej prawdopodobną trasą. Tyle tylko, że minęło
wiele lat. Być może piramidkę pochłonęły wędrujące piaski, które potem porosły stepową
trawą. Może rozwalono ją, by kamieni użyć do obudowy paleniska w jurcie albo umocnienia
drogi. Zabytki mają to do siebie, że nie są wieczne... Różnie mogło się zdarzyć...
- Pamiętasz, co mówiłem ci wtedy w Tobolsku? - zapytał Michaił.
- Gdy płynęliśmy przez rzekę?
- Nie, wcześniej, na murze więzienia. Trzeba cieszyć się chwilą. Podziwiać piękno
przyrody. Pomyśl, że teraz nie musimy obserwować ziemi. Możemy wznieść dumne
spojrzenie naprzód. Jak tamtej nocy, gdy Ungern i Ossendowski pojechali samochodem w
step i w ciemności wypatrywali ślepi wilków... - nadal jednak nie odrywał spojrzenia od
stepu.
Wypatrzył ją pierwszy i obniżył lot. Kamienna piramidka niemal identyczna jak w
Międzybrodziu stała na niewysokim pagórku. Osadził samolot na szosie. Wyjąłem z kieszeni
fotografię.
- Jesteśmy u celu - powiedziałem poważnie.
W trzy godziny później Michaił przywiózł pana Tomasza i Awenira. Ja tymczasem
obszedłem piramidkę dookoła. Nigdzie nie było śladu wejścia.
- Sądzę, że trzeba podkopać rogi budowli - zauważyłem - albo odmierzyć siedem
kroków i tam zacząć kopać.
- Nie zgrywaj się - poprosił Pan Samochodzik. - To poważna sprawa.
Podał mi torbę z wykrywaczem. Zmontowałem go pospiesznie i uruchomiłem.
Ruszyłem wzdłuż ściany. Od zachodu, w połowie jej długości, urządzenie cichutko zapikalo.
Coś małego, głęboko. Ująłem saperkę w dłoń i wgryzłem się w piaszczystą stepową ziemię.
Pół metra poniżej powierzchni gruntu natrafiłem na niewielkie metalowe pudełko.
- To wszystko? - zdziwił się Awenir.
- Nie zawsze znajduje się od razu cały pociąg - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
ZAKOŃCZENIE
Mała willa na przedmieściach Helsinek drzemała pod śniegiem. Gęsty biały puch
pokrywał krzewy w ogrodzie i dach. Z rynien zwisały długie sople. Było kilkanaście stopni
mrozu. Michaił mimo grubej kurtki podbitej futrem renifera szczękał zębami.
- To tutaj - sprawdziłem raz jeszcze adres.
- Tutaj - potwierdził wskazując herb przykręcony do stalowej furtki. Nacisnąłem
dzwonek. Gdzieś zza ciężkich dębowych drzwi rozległo się melodyjne dzwonienie. Jak ci
Skandynawowie to robili, że ich dzwonki nie zamarzały nawet podczas najtęższych mrozów?
Drzwi otworzyły się rzucając słup światła. Ku furtce, wydeptując ślady w wysokim
śniegu, szła jakaś postać zakutana w futro. Dopiero gdy była bardzo blisko, poznaliśmy
Damao.
- Paweł Daniec i Michaił Derekowicz? - zdziwiła się. - Wejdźcie, proszę.
Po chwili znaleźliśmy się w ładnym holu wyłożonym kasztanową boazerią. Na
ścianach wisiały rosyjskie szable oficerskie skrzyżowane z karabinami, a pod sufitem dwa
sztandary z czasów pierwszej wojny światowej. Zdjęliśmy buty i kurtki. Damao znalazła dla
nas wygodne kapcie.
- Obiad będzie dopiero o siedemnastej - powiedziała. - Ale może napijecie się herbaty
i coś przekąsicie...
- Jedliśmy w samolocie - uspokoiłem ją. - Chcielibyśmy, jeśli można, zobaczyć się z
pani dziadkiem.
- Oczywiście, jest w salonie. Czy coś się stało?
Uśmiechnęliśmy się tajemniczo. Salon wyglądał jak przedłużenie holu, tylko broni
było tu więcej. Na ścianach wisiała kolekcja maczet, a pod sufitem kolejne sztandary.
Popatrzyłem na nie zdumiony. Na pierwszym z nich widniała głowa Lenina i hiszpański napis
“Patria o Muerte” - “Ojczyzna albo śmierć”, na kolejnym sierp i młot oraz krzaczki
amharskiego alfabetu. Jeszcze jeden hiszpański, tym razem z gwiazdą... Kolejny zapisany
łacińskim alfabetem, ale w jakimś zupełnie niezrozumiałym języku.
- Trofea wojenne? - zapytał Michaił.
- Tak. Dziadek ma jedenaście sztandarów. Dowodzone przez niego jednostki
wielokrotnie rozbijały oddziały wrogów. Nazbierało się. Wojna domowa w Hiszpanii, wojna
zimowa w Karelii, Etiopia, Korea, Wietnam, Angola, Chile... Tam w gablotce są jego medale
i ordery.
Pochyliliśmy się nad gablotą zawieszoną koło kominka. Odznaczeń było ponad
trzydzieści. Większości nawet nie próbowałem identyfikować. Na samym dole wisiała złota
gwiazdka ozdobiona platynową głową.
- Order Lenina? - zdumiał się Michaił.
- Zdobyczny - wyjaśnił gospodarz wjeżdżając na wózku do salonu. - Trafił mi się w
Afganistanie.
Zasiedliśmy w fotelach.
- Cóż panów sprowadza? - zapytał staruszek.
Damao przyniosła herbatę.
- Znaleźliśmy to miejsce - położyłem na stole kolorowe zdjęcie piramidki.
Popatrzył na mnie zdumiony.
- Udało wam się? Niesamowite. I jak? Duże łupy?
- Obeszliśmy ją z wykrywaczem metali i na zachód od niej znaleźliśmy stalową
skrzynię.
Staruszek zacisnął dłonie, aż mu zbielały kostki.
- Co było w środku?
- Spora ilość dokumentów - powiedziałem. - Głównie papiery rządu admirała
Aleksandra Kołczaka i związane z działalnością Azjatyckiej Dywizji Konnej. Niestety,
zachowały się w tragicznym stanie. Zeskanowaliśmy co się dało, a z oryginałami męczą się
nasi specjaliści od konserwacji papieru. Ale niewiele da się uratować.
Michaił położył na brzegu stolika płytę CD-Rom.
- Tu są skany - wyjaśnił.
- W skrzynce było jeszcze coś - dodałem. - Mały jedwabny woreczek z rubinami i
diamentami
Podałem gospodarzowi. Wysypał je na blat i przeorał palcami... Zalśniły.
- I jeszcze ten drobiazg.
Z kieszeni wyjąłem mały pakunek i rozwinąwszy go podałem mu pudełko po
cygarach.
- Jest zalutowane - powiedział Michaił. - Nie otwieraliśmy go.
- Dlaczego mi to wszystko przywieźliście? - zainteresował się.
- Tam był jeszcze list... - podałem mu zetlały częściowo papier.
- Proszę, aby ktokolwiek odnajdzie ten depozyt, dostarczył zawartość tego pudełka
księżniczce Miao Asin Gioro lub jej synowi Ałmazowi - przeczytał wzruszony Ungern.
- Tak więc, mimo siedemdziesięcioletniego opóźnienia, przesyłka została dostarczona
- powiedziałem uroczyście. - Rozwiązaliśmy tajemnicę Ossendowskiego. Nie wiemy, co jest
w środku...
Kiwnął głową.
- Sądzę, że po prostu Ossendowski nie był w stanie dotrzeć do okupowanych przez
Japonię Chin - mruknął. - Aż jakiegoś powodu nie wypełnił misji od razu. Może nie zdołał
odnaleźć mojej matki, a może nie dopuścili go do niej... Teraz to nieistotne. Czy któryś w was
ma może pilnik?
Wyciągnąłem z podeszwy buta żydowski włos. Baron zręcznie odpiłował jedną
ściankę zalutowanego pudełka i wytrząsnął na blat stołu dwa przedmioty zawinięte w zetlałe
papierowe serwetki. Odwinął ostrożnie pierwszy z nich. Na stole zabłysł Order świętego
Jerzego. Biała emalia na ramionach krzyża lśniła jak gwiazda.
- Pośrodku powinien być rysunek świętego Jerzego przebijającego włócznią smoka -
zauważyłem. - A tymczasem jest dwugłowy czarny orzeł...
- To odmiana orderu, którą przyznawano innowiercom - wyjaśnił staruszek. - Ojciec
był buddystą. Mnie wychowano w duchu religii shin-to, ale gdy podrosłem, przeszedłem na
prawosławie. Ostatecznie moi przodkowie od tysiąca lat bronili Krzyża...
- Zobaczmy jeszcze ten drugi pakunek - zaproponował Michaił.
Gospodarz spokojnie rozwinął drugą serwetkę. Spoczywał w niej niewielki sygnet z
ciemnego złota. W pierścień wprawiono czerwony kamień, zapewne rubin. Gospodarz
podniósł go, a wtedy zobaczyliśmy, że w kamieniu wycięto głęboko znak swastyki.
- Pamiątkowy sygnet Adolfa Hitlera - zażartowałem.
- Prawie zgadłeś - uśmiechnął się Ungern. - To pierścień Czyngiz-chana, który mój
ojciec otrzymał od mongolskiej starszyzny. Pierścień, który poddawał jego władzy wszystkie
plemiona zamieszkujące historyczne granice Mongolii... Wysłał go dla mnie... Czyżby chciał,
aby potomek dumnego rodu niemieckich kondotierów i domu cesarskiego Chin objął kiedyś
władzę nad całą tą częścią świata?
- Rany... - wykrztusiłem.
- Teraz sami widzicie, dlaczego nie lubię komunistów - uśmiechnął się. - Pozbawili
mnie mojego dziedzictwa...
- Swastyka - mruknął Michaił obracając sygnet w palcach. - Wiele ludów używało
tego znaku. Nawet Słowianie ryli go w dnach garnków jako znak ognia...
- Faktycznie, coś w tym jest, że ten znak towarzyszy od dawna ludom sycącym się
wojną... - powiedział w zadumie baron. - Pasowałby do nas. My, Ungernowie, od tysiąca lat
jesteśmy rodem wojowników, zdobywców, łupieżców, szaleńców Bożych walczących do
końca o przegrane sprawy... Tylko że przez najbliższe kilkaset lat umieszczenie czegoś
takiego na herbie wywołać mogłoby bardzo niedobre skojarzenia...
- Zawsze będą ludzie, którzy lubią zabijać - mruknął Michaił.
- Owszem - kiwnął poważnie głową nasz gospodarz. - Jedni z sadyzmu, inni z żądzy
zysku, a jeszcze inni z potrzeby serca i poczucia sprawiedliwości.
Wiedzieliśmy, że ma na myśli siebie.
- Epoka wojen już się skończyła - powiedziałem. - Obecnie tego typu konflikty
załatwia się za pomocą nacisków ekonomicznych...
Staruszek podjechał na wózku do regału i wyjął z niego starą książkę oprawioną w
skórę. Otworzył ją i przez chwilę kartkował.
- Proszę - mruknął. - Stopień powiązań ekonomicznych pomiędzy wszystkimi
państwami w praktyce wyklucza obecnie wojnę, jako militarny sposób rozwiązywania
sporów. Zniszczenia wojenne są na tyle poważnym zagrożeniem, że kapitał prywatny i
korporacyjny nigdy nie zgodzi się na jej prowadzenie... - zatrzasnął książkę. - Te słowa
zapisano sto dwadzieścia lat temu... Ale ponieważ panowie nie są wojownikami, życzę, aby
ominęły was pożogi wojenne. A co do tego - przesunął połowę połyskującego stosiku na
naszą stronę stolika. - Podzielcie między siebie, a to - zsypał drugi stosik do woreczka - niech
będzie dla Pana Samochodzika. Za kilka lat przechodzi na emeryturę, a te są w waszym kraju
niskie... Zresztą niech zrobi z tym, co zechce. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie
zmarnuje.
Podziękowaliśmy za podarunek i zaczęliśmy się zbierać.
- Co zrobisz ze swoją częścią? - zapytał Michaił, gdy staliśmy na zaśnieżonym
przystanku czekając na autobus.
- Kamienie sprzedam, a pieniądze przeznaczę na zakup nowoczesnego sprzętu
poszukiwawczego dla naszej komórki. Trochę dam na ratowanie zabytków i zakup książek
dla Biblioteki Narodowej... - wyjaśniłem.
- A ja chyba przeznaczę część tych funduszy na zorganizowanie nowej wyprawy
poszukiwawczej.
- Wyprawy? - zaciekawiłem się.
- Cóż, może już wkrótce znajdziecie na biurku kolejną książkę... Na razie nie będę nic
mówił, żeby nie zapeszyć... Muszę też dofinansować pewne badania archeologiczne. Tak
więc obaj mamy w perspektywie wydatki... A co zrobisz z resztą pieniędzy?
- Jeśli zostanie jakaś reszta, to ją roztrwonię - puściłem do niego oko.