LEMONY SNICKET
GABINET GADÓW
Seria niefortunnych zdarzeń
KSIĘGA DRUGA
Dla Beatrycze
Moja miłość dla Ciebie wciąż żyje.
Ty - już nie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ten kawałek drogi, którym wyjeżdża się z miasta, aby minąć Zamgloną Zatokę i
wjechać do miejscowości Nuda Wielka, jest chyba najbrzydszym kawałkiem drogi na
świecie. Nazywa się Parszywa Promenada.
Parszywa Promenada biegnie przez chorobliwie szare pola, z rzadka porośnięte
rachitycznymi jabłonkami, które rodzą owoce tak kwaśne, że można się pochorować od
samego ich widoku. Parszywa Promenada przecina rzekę Ponurkę, którą w dziewięciu
dziesiątych wypełnia muł i w której żyją wyjątkowo nieapetyczne ryby, po czym okrąża
fabrykę chrzanu, od której cała okolica zalatuje kwaśną goryczą.
Z przykrością zawiadamiam was, że nasza nowa opowieść o sierotach Baudelaire
zaczyna się od ich podróży tą właśnie wyjątkowo nieprzyjemną drogą i że od tej pory
będzie już tylko gorzej. Ze wszystkich nieszczęśników na świecie - a tych, jak wam pewnie
wiadomo, nie brakuje - młodzi Baudelaire'owie zdecydowanie zasługują na palmę
pierwszeństwa; zwrot len znaczy tutaj, że przydarzyło im się znacznie więcej okropnych
rzeczy niż innym ludziom. Wszystko zaczęło się od straszliwego pożaru, który pochłonął
ich dom i kochających rodziców - taka dawka przykrości wystarczyłaby każdemu do końca
życia, ale dla trojga młodych Baudelaire'ów był to dopiero początek nieszczęść. Po pożarze
oddano ich pod opiekę dalekiemu krewnemu nazwiskiem Hrabia Olaf - osobnikowi
podłemu i chciwemu. Baudelairo'owie - rodzice pozostawili ogromny majątek, który po
dojściu Wioletki do pełnoletności miał przejść w ręce dzieci, lecz Hrabia Olaf, opętany
żądzą przechwycenia fortuny w swoje brudne łapy, wymyślił szatański plan, który do
dzisiaj śni mi się po nocach. Zdemaskowany w ostatniej chwili, zbiegi, odgrażając się, że
kiedyś jeszcze dorwie się do majątku Baudelaire'ów. Tymczasem Wioletkę, Klausa i
Słoneczko prześladowały koszmarne sny o dziko błyszczącym wzroku Hrabiego Olafa, o
jego pojedynczej krzaczastej brwi, a przede wszystkim o oku, które miał wytatuowane nad
kostką lewej nogi. Sierotom Baudelaire zdawało się, że to upiorne oko śledzi ich na
każdym kroku.
Muszę was uprzedzić, że jeśli otworzyliście tę książkę z nadzieją wyczytania w niej, że
w końcu jednak dzieci żyły długo i szczęśliwie, to lepiej zaraz zamknijcie ją z powrotem i
poczytajcie sobie coś innego. Gdyż Wioletka, Klaus i Słoneczko, ściśnięci w samochodzie,
gapiąc się na Parszywą Promenadę, zmierzali właśnie ku jeszcze większym nieszczęściom i
smutkom. Rzeka Ponurka i fabryka chrzanu były zaledwie preludium serii tragicznych a
niemiłych epizodów, których wspomnienie chmurzy moje czoło, a oczy napełnia łzami.
Kierowcą samochodu był pan Poe, przyjaciel rodziny, który pracował w banku i stale
miał kaszel. Jako osoba nadzorująca sprawy sierot Baudelaire, to właśnie on, po przykrych
zajściach z Hrabią Olafem, zadecydował o umieszczeniu dzieci na wsi, pod opieką
dalekiego krewnego.
- Przepraszam, jeśli jest wam niewygodnie - odezwał się pan Poe, pokasłując w białą
chusteczkę - ale mój nowy samochód nie jest przeznaczony dla tak wielu pasażerów.
Nawet wasze walizki się nie zmieściły. Podjadę jeszcze raz za tydzień, albo coś koło tego, i
podrzucę wam rzeczy.
- Dziękujemy - odparta machinalnie Wioletka, lat czternaście, najstarsza z rodzeństwa
Baudelaire'ów. Każdy, kto znał Wioletkę, domyśliłby się zaraz, że wcale nie słuchała pana
Poe, gdyż związała swoje długie włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu. Wioletka była
wynalazczynią i zawsze kiedy obmyślała nowy wynalazek, wiązała włosy w ten sposób. W
ten sposób lepiej jej się myślało o rozmaitych trybikach, kablach i sznurkach, niezbędnych
do skonstruowania większości urządzeń.
- Po tylu latach spędzonych w mieście - ciągnął pan Poe - życie na wsi będzie dla was,
jak sądzę, przyjemną odmianą. O, widzę nasz zakręt. Jesteśmy prawie na miejscu.
- Całe szczęście - mruknął cicho Klaus. Klaus, jak wiele osób, strasznie się nudził
podczas jazdy samochodem i bardzo żałował, że nie wziął nic do czytania. Klaus uwielbiał
czytać. Mając około dwunastu lat, zdążył przeczytać więcej książek niż niejeden człowiek
przez cale życie. Czasami czytał do późna w nocy i rankiem znajdowano go nieraz śpiącego
z książką w ręku i w okularach na nosie.
- Sądzę też, że spodoba wam się Doktor Montgomery - mówił dalej pan Poe. - Bardzo
wiele podróżował i ma mnóstwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Podobno jego dom
jest pełen pamiątek, które poprzywoził z podróży.
Baks! - pisnęło Słoneczko. Najmłodsza z sierot Baudelaire często wydawała takie
dźwięki, jak to niemowlęta. Prawdę mówiąc - oprócz gryzienia wszystkiego, co popadło,
czterema bardzo ostrymi ząbkami - wygłaszanie strzępków słów było głównym zajęciem
Słoneczka. Często trudno było odgadnąć, co Słoneczko ma na myśli. W tym konkretnym
przypadku mogło chodzić o coś w rodzaju: „Denerwuję się przed spotkaniem z nowym
krewnym”. Denerwowała się zresztą cała trójka.
- Jak właściwie jest z nami spokrewniony Doktor Montgomery? - spytał Klaus.
- Doktor Montgomery jest... zaraz, zaraz... bratem żony kuzyna waszego zmarłego ojca.
Chyba tak. To naukowiec. Otrzymuje bardzo dużo pieniędzy od rządu. Jako bankier, pan
Poe interesował się głównie pieniędzmi.
- Jak mamy się do niego zwracać? - pytał dalej Klaus.
- Najlepiej „Doktorze Montgomery” - odparł pan Poe. - O ile sam nie każe się nazywać
po imieniu, albo po nazwisku. Montgomery to jego imię i nazwisko, więc i tak nie ma
różnicy.
- Nazywa się Montgomery Montgomery?
- No właśnie. I na pewno jest bardzo drażliwy na tym punkcie, więc nie ważcie się z
niego szydzić - ostrzegł pan Poe i znów rozkaszlał się w chusteczkę. - „Szydzić” - dodał - to
znaczy „wyśmiewać się”.
Klaus westchnął ciężko.
- Ja wiem, co znaczy „szydzić”.
Nie dodał, że oczywiście wie również, jak to niegrzecznie wyśmiewać się z czyjegoś
nazwiska. Niektórym najwyraźniej zdawało się, że skoro sieroty są nieszczęśliwe, to muszą
być również niedorozwinięte umysłowo.
Wioletka też westchnęła - i rozwiązała wstążkę. Jeszcze przed chwilą próbowała
wymyślić urządzenie, które zapobiegałoby przedostawaniu się zapachu chrzanu do nosa,
ale trema przed spotkaniem z Doktorem Montgomerym nie pozwoliła jej się skupić.
- A w jakiej dziedzinie naukowej specjalizuje się Doktor Montgomery? - spytała, licząc
na to, że ma on laboratorium, z którego będzie mogła korzystać.
- Niestety, nie wiem - odparł pan Poe. - Tyle miałem załatwiania w związku z waszymi
sprawami, że nie starczyło mi czasu na pogaduszki. O, to ten podjazd. Jesteśmy na
miejscu.
Stromą żwirowaną drogą samochód pana Poe doturlał się pod ogromny, murowany
dom. Dom miał ganek podparty kilkoma kolumnami i kwadratowe wrota z ciemnego
drewna. Po obu stronach wrót wisiały latarnie w kształcie pochodni, jasno świecące,
chociaż był już dzień. Nad gankiem ciągnęły się liczne szeregi kwadratowych okien, w
większości otwartych na poranny wietrzyk. Najniezwyklejsze było jednak to, co widniało
przed domem: ogromny, starannie utrzymany trawnik, obsadzony długimi żywopłotami z
krzewów o osobliwych kształtach. Kiedy samochód pana Poe się zatrzymał, sieroty
Baudelaire rozpoznały w tych kształtach żmije. Każdy krzew był inną żmiją: krótszą albo
dłuższą, z językiem na wierzchu albo z rozwartą paszczą, odsłaniającą straszliwe, zielone
zęby. Wyglądały dość niesamowicie, więc Wioletka, Klaus i Słoneczko przestraszyli się
trochę, że muszą je minąć, aby dojść do domu.
Pan Poe, który szedł przodem, chyba wcale nie zauważył żmijokrzewów, pewnie
dlatego, że zajęty był instruowaniem dzieci, jak się mają zachować.
- Pamiętaj, Klaus, żebyś nie zadawał na początek zbyt wielu pytań. A ty, Wioletko... co
się stało z twoją wstążką? Moim zdaniem wyglądałaś z nią bardzo wytwornie. I błagam
was, pilnujcie, żeby Słoneczko nie ugryzło Doktora Montgomery'ego. To by całkiem
popsuło pierwsze wrażenie.
Pan Poe ruszył do drzwi i nacisnął dzwonek - jeden z najgłośniejszych, jakie dzieci
kiedykolwiek słyszały. Po chwili dały się słyszeć coraz bliższe kroki. Wioletka, Klaus i
Słoneczko spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli, oczywiście, że w ich pechowej rodzinie zdarzy
się wkrótce kolejne nieszczęście - a jednak czuli się jakoś niewyraźnie. Najgorsza była ta
niepewność. Czy Doktor Montgomery okaże się sympatyczny? Czy będzie przynajmniej
trochę lepszy od Hrabiego Olafa? A czy można być gorszym od Hrabiego Olafa?
Drzwi skrzypnęły i otworzyły się powoli, a sieroty Baudelaire wstrzymały oddech i
zerknęły w mroczny przedsionek. Zobaczyły ciemnowiśniowy chodnik na podłodze i
witrażowy żyrandol u sufitu. Zobaczyły też malowidło na ścianie, przedstawiające dwie
splecione żmije. Ale gdzie był Doktor Montgomery?
- Hop, hop! - zawołał pan Poe. - Hop, hop!
- Witam, witam, witam! - zadudnił z bliska tubalny głos i spoza drzwi wychynął niski,
tęgi pan z okrągłą rumianą twarzą. - Jestem wasz Wujcio Monty. Co za idealne wyczucie
czasu! Właśnie skończyłem dekorować tort kokosowy!
ROZDZIAŁ DRUGI
- Czy Słoneczko nie lubi kokosa? - zmartwił się Wujcio Monty.
Wujcio Monty, pan Poe i sieroty Baudelaire siedzieli przy jaskrawozielonym stole.
Każdy dostał porcje ciepłego jeszcze tortu. W całej kuchni też było jeszcze ciepło od
pieczenia. Tort okazał się rewelacyjny: miał mnóstwo kremu, a kokosa dokładnie tyle, ile
trzeba. Wioletka, Klaus i Wujcio Monty kończyli już swoje porcje, ale pan Poe i Słoneczko
skubnęli ledwie po kawałeczku.
- Prawdę mówiąc - wyjaśniła Wioletka - Słoneczko nie lubi jeść niczego miękkiego.
Woli chrupać coś twardego.
- To bardzo nietypowe dla niemowlęcia - zauważył Wujcio Monty - chociaż jak
najbardziej typowe dla wielu żmij. Taka na przykład Żwaczka Barbaryjska musi stale mieć
coś w otworze gębowym, inaczej zaczyna zżerać własną paszczę. Bardzo trudna do
utrzymania w niewoli. Więc może Słoneczko woli surową marchewkę? Mamy jej tu w bród.
- Surowa marchewka byłaby idealna, Doktorze Montgomery - odparł Klaus.
Nowy prawny opiekun dzieci już szedł do lodówki, ale odwrócił się i pogroził Klausowi
palcem.
- Nie życzę sobie żadnych „Doktorów Montgomerych” - oznajmił. - Nie znoszę
sztywniactwa. Mówcie mi Wujcio Monty! Nawet wśród kolegów herpetologów nikt nie
tytułuje mnie Doktorem Montgomery.
- Kto to jest herpetolog? - spytała Wioletka.
- A jak Wujcia tytułują? - spytał Klaus.
- Dzieci, dzieci! - skarcił ich surowym tonem pan Poe. - Nie zadawajcie tylu pytań.
Wujcio Monty uśmiechnął się do sierot.
- Nic nie szkodzi. Pytania dowodzą dociekliwego umysłu. „Dociekliwy” to znaczy...
- Wiemy, co to znaczy - przerwał mu Klaus. - Pełen pytań.
- Skoro wiesz, co znaczy „dociekliwy” - stwierdził Wujcio Monty, wręczając Słoneczku
znacznych rozmiarów marchewkę - to powinieneś również wiedzieć, co to jest
herpetologia.
- Na pewno nauka, która coś bada - powiedział Klaus. - Każde słowo kończące się na
„logia” oznacza naukę, która coś bada.
- Żmije! - krzyknął z entuzjazmem Wujcio Monty. - Żmije, żmije, żmije! Tym się
właśnie zajmuję! Kocham żmije, wszelkiego gatunku, i dlatego jeżdżę po całym świecie,
wyszukując najrozmaitsze okazy, by je badać tu, w swoim laboratorium. Czyż to nie
pasjonujące, moje drogie dzieci?
- To jest pasjonujące - przyznała Wioletka. - Nawet bardzo pasjonujące. Ale czy nie
zanadto niebezpieczne?
- Nie dla kogoś, kto dysponuje odpowiednią wiedzą - odparł Wujcio Monty. - Czy pan
Poe też życzy sobie surową marchewkę? Ledwie skosztował tonu.
Pan Poe poczerwieniał i przez dłuższy czas kaszlał w chusteczkę, zanim wykrztusił:
- Nie, dziękuję, Doktorze Montgomery. Wujcio Monty mrugnął do dzieci.
- Pan też może mówić do mnie Wujciu Monty, jeśli ma pan chęć.
- Nie, dziękuję, Wujciu Monty - wyrecytował sztywno pan Poe. - A teraz ja mam
pytanie, jeśli łaska. Wspomniał pan, że podróżuje po całym świecie. Kto wobec tego będzie
zajmował się dziećmi podczas pańskich wypraw po nowe okazy?
- Jesteśmy już tak duzi, że możemy zostać sami - zapewniła go pospiesznie Wioletka,
chociaż w głębi duszy wcale nie była tego taka pewna.
Wprawdzie to, co Wujcio Monty mówił o swojej pracy, brzmiało interesująco, ale
zostać tylko z rodzeństwem w domu pełnym żmij - to już byłoby mniej ciekawe.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć - oburzył się Wujcio Monty. - Cała trójka będzie
podróżować ze mną. Za dziesięć dni wyruszamy do Peru; musicie mi koniecznie
towarzyszyć w dżungli.
- Naprawdę? - Oczy Klausa rozbłysły z emocji za okularami. - Naprawdę zabierze nas
Wujcio do dżungli?
- Bardzo mi się przydacie jako pomocnicy - odparł Wujcio Monty, sięgając
widelczykiem po kęs porcji Słoneczka. - Mój główny asystent Gustaw zupełnie
nieoczekiwanie zostawił mi wczoraj pisemne wymówienie. Zatrudniłem już kogoś na jego
miejsce, nazywa się Stefano, ale przyjedzie nie wcześniej niż za tydzień, więc
przygotowania do ekspedycji bardzo się opóźniają. Trzeba sprawdzić, czy wszystkie
pułapki na żmije działają prawidłowo i nie grożą zranieniem schwytanego okazu. Trzeba
przestudiować opis terenu, abyśmy mogli bez kłopotu poruszać się po peruwiańskiej
dżungli. Trzeba pociąć bardzo długą linę na małe, poręczne odcinki.
- Interesuję się mechaniką - powiedziała Wioletka, oblizując widelczyk - więc z
największą przyjemnością poznam tajniki pułapek na żmije.
- Mnie fascynują przewodniki turystyczne - rzekł Klaus, ocierając usta serwetką - więc
bardzo chętnie przestudiuję opis terytorium Peru.
- Eodzip! - pisnęło Słoneczko, odgryzając kęs marchewki. Prawdopodobnie miało na
myśli coś w rodzaju: „Z rozkoszą poprzegryzam tę długą linę na małe, poręczne odcinki!”.
- Wspaniale! - uradował się Wujcio Monty. - Cieszę się, że macie tyle entuzjazmu.
Dzięki temu łatwiej damy sobie radę bez Gustawa. Swoją drogą, bardzo dziwne było to
jego nagłe odejście. Dla mnie to spory cios.
Wujcio Monty zasępił się, co tu oznacza: „zrobił zmartwioną minę na myśl o ciosie,
który go spotkał” - chociaż gdyby mógł przewidzieć cios, który go czeka, nie marnowałby
czasu na myślenie o Gustawie. Bardzo żałuję - tak samo jak i wy z pewnością żałujecie - że
nie można cofnąć się w czasie i ostrzec Wujcia Monty'ego, ale nie można, i już. Wujcio
Monty też widocznie pomyślał sobie, że jak nie można, to nie można, i już, bo otrząsnął się
z przykrych myśli i znów spojrzał na dzieci z uśmiechem.
- W takim razie bierzmy się zaraz do roboty. Zrób dziś, co jutro zrobić masz - zawsze to
sobie powtarzam. Więc odprowadźcie pana Poe do samochodu, a potem ja was oprowadzę
po Gabinecie Gadów.
Trójka młodych Baudelaire'ów, która za pierwszym razem tak się bała przejść obok
krzewów w kształcie żmij, teraz przebiegła między nimi mi zupełnie bez lęku, eskortując
pana Poe do automobilu.
Słuchajcie, dzieci - rzekł pan Poe, pokasłując w chusteczkę, - Za jakiś tydzień przyjadę
podrzucić wam bagaże i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Rozumiem, że Doktor
Montgomery może was początkowo trochę onieśmielać, ale na pewno z czasem
przywykniecie...
- Wcale nas nie onieśmiela! - przerwał mu Klaus. - Wydaje się bardzo sympatyczny.
- Nie mogę się doczekać zwiedzania Gabinetu Gadów - wyznała z przejęciem Wioletka.
- Mika! - oznajmiło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Do widzenia panu, panie
Poe. Dziękujemy za podwiezienie”.
- No to do widzenia - powiedział pan Poe. - Pamiętajcie, że macie stąd blisko do
miasta, więc gdyby wynikły jakiekolwiek kłopoty, skontaktujcie się zaraz ze mną lub innym
pracownikiem Mecenatu Mnożenia Mamony.
Pan Poe machnął niezdarnie białą chusteczką, wpakował się do ciasnego autka i
zawrócił w dół stromym żwirowanym podjazdem na Parszywą Promenadę. Wioletka,
Klaus i Słoneczko długo machali mu na pożegnanie. Mieli nadzieję, że pan Poe będzie
pamiętał o zamknięciu okien samochodu, aby smród chrzanu nie za bardzo dal mu się we
znaki.
- Bambini! - zawołał tymczasem z ganku Wujcio Monty. - Chodźcie już, bambini!
Sieroty Baudelaire popędziły miedzy żmijokrzewami do swojego nowego opiekuna.
- Wioletka, Wujciu Monty - przedstawiła się Wioletka. - Nazywam się Wioletka, to jest
mój brat Klaus, a to Słoneczko, nasza mała siostrzyczka. Żadne z nas nie ma na imię
Bambini.
- Bambini to po włosku znaczy „dzieci” - wyjaśnił Wujcio Monty. - Zachciało mi się
nagle pogadać po włosku. To jeszcze nie najgorzej, bo tak się z was cieszę, że mógłbym
bełkotać ze szczęścia.
- Nie miał Wujcio nigdy własnych dzieci? - spytała Wioletka.
- Niestety nie. Wiele razy chciałem poszukać sobie żony i założyć rodzinę, ale zawsze
mi to jakoś wylatywało z głowy. Chcecie teraz obejrzeć Gabinet Gadów?
- Jeszcze jak! - powiedział Klaus. Minęli wiszące w przedsionku malowidło ze żmijami
i wkroczyli za Wujciem Montym do wielkiego, bardzo, bardzo wysokiego hallu z
paradnymi schodami.
- Wasze pokoje są na górze - oznajmił Wujcio Monty, wskazując schody. - Możecie
zamieszkać, w którym kto chce, i poprzestawiać meble według swego gustu. Zrozumiałem,
że pan Poe dowiezie wasze bagaże swoim minipojazdem w późniejszym terminie, więc
sporządźcie, proszę, listę niezbędnych rzeczy, to pojedziemy jutro do miasta i wszystko
kupimy; nie możecie przecież chodzić przez parę dni w jednej bieliźnie.
- Naprawdę każde z nas dostanie własny pokój? - upewniła się Wioletka.
- Oczywiście - powiedział Wujcio Monty. - Nie sądziliście chyba, że mając taki wielki
dom, upchnę was wszystkich w jednym pokoju? Któż mógłby tak postąpić?
- Hrabia Olaf - odparł Klaus.
- A, rzeczywiście, pan Poe coś mi o nim wspominał. - Wujcio Monty skrzywił się tak,
jakby skosztował czegoś bardzo niesmacznego. - Zdaje się, że ten Hrabia Olaf to paskudny
typek. Mam nadzieję, że kiedyś dzikie bestie rozerwą go na strzępy. Miałby za swoje, co? A
oto i Gabinet Gadów.
Stanęli przed bardzo wysokimi drzwiami z wielką klamką dokładnie pośrodku. Klamka
była umieszczona tak wysoko, że Wujcio Monty musiał wspiąć się na palce, aby ją
nacisnąć. Drzwi otworzyły się ze skrzypem zawiasów, a sieroty Baudelaire wstrzymały
oddech ze zdumienia i zachwytu, kiedy ujrzały wnętrze.
Gabinet Gadów był cały ze szkła: miał jasne, przejrzyste szklane ściany i wysoko
umieszczony szklany sufit, który zwężał się w szpic, jak w katedrze. Za przezroczystymi
ścianami ciągnęły się soczystozielone łąki pełne traw i krzewów, a wszystko było tak
świetnie widać, że człowiek stojący w Gabinecie Gadów czuł się tak, jakby przebywał w
domu i na dworze jednocześnie.
Ale jeszcze bardziej niezwykłe niż sama sala było to, co się w niej mieściło. Czyli, rzecz
jasna, gady. Metalowe klatki z gadami stały jedna przy drugiej na drewnianych stołach, w
czterech równiutkich rzędach ciągnących się przez całą długość pokoju. W klatkach
siedziały, oczywiście, najrozmaitsze żmije, ale nie tylko - również jaszczurki, żaby i sporo
stworzeń, jakich dzieci nigdy jeszcze nie widziały, nawet na obrazku ani w zoo. Była tam,
na przykład, bardzo gruba żaba, której z grzbietu wyrastała para skrzydeł, i dwugłowa
jaszczurka z brzuszkiem w jaskrawożółte prążki. Była taka żmija, która miała trzy otwory
gębowe, jeden nad drugim, i taka, która nie miała chyba ani jednego. Była jaszczurka,
która wyglądała jak sowa: siedziała na kłodzie jak na grzędzie i wybałuszała ślepia, i była
żaba, która wyglądała zupełnie jak kościół: nawet oczy miała jak witraże. Tylko jedną
klatkę okrywała biała płachta, więc nie było wiadomo, co tam siedzi. Dzieci przechodziły
wzdłuż rzędów i w niemym zachwycie zaglądały do wszystkich klatek po kolei. Jedne
stworzenia wyglądały sympatycznie, inne dość groźnie, ale wszystkie prezentowały się
fascynująco.
wiec sieroty Baudelaire każdej klatce poświęciły dobrą chwile, a Klaus za każdym
razem podnosił Słoneczko, aby i ono mogło sobie popatrzeć.
Dzieci tak się zaciekawiły zawartością klatek, że nie zauważyły nawet, co mieści się w
samym końcu Gabinetu Gadów - dopiero gdy doszły do końca ostatniego rzędu klatek,
stanęły jak wryte ze zdumienia i zachwytu. Tam gdzie kończyły się rzędy klatek, zaczynały
się rzędy regałów, jeden za drugim, każdy wypakowany książkami wszelkich rozmiarów, a
w kącie oświetlonym lampami do czytania stały stoliki i fotele. Pamiętacie na pewno, że
rodzice młodych Baudelaire'ów posiadali olbrzymi księgozbiór, który sieroty wspominały z
rozrzewnieniem i wielką tęsknotą - dlatego, odkąd zdarzył się ten straszny pożar,
największą przyjemnością było dla nich spotkać kogoś, kto też uwielbiał książki. Wioletka,
Klaus i Słoneczko przyglądali się książkom z taką samą uwagą, jak gadom w klatkach i
zaraz zauważyli, że są to w większości lektury o żmijach i innych gadach. Wyglądało na to,
że znajduje się tu wszystko, co dotychczas napisano na ten temat, od Wprowadzenia do
jaszczurów po Hodowlę i żywienie kobry androgynicznej - toteż cała trójka dzieci, a
zwłaszcza Klaus, nie mogła się wprost doczekać pouczających lektur w Gabinecie Gadów.
- To nadzwyczajne miejsce - powiedziała w końcu Wioletka, przerywając długą ciszę.
- Dziękuję - uśmiechnął się skromnie Wujcio Monty. - Gromadziłem ten księgozbiór
przez całe życie.
- Naprawdę wolno nam tu wchodzić? - upewnił się Klaus.
- Czy wolno? - powtórzył Wujcio Monty. - Oczywiście, że nie. Ja was błagam, żebyście
tu przychodzili. Począwszy od jutra rana, wszyscy troje macie siedzieć tu codziennie i
przygotowywać wyprawę do Peru. Opróżnię jeden stół dla ciebie, Wioletko, abyś mogła na
nim sprawdzać pułapki. Ciebie, Klausie, zobowiązuję do przeczytania wszystkich
znajdujących się w bibliotece książek o Peru i poczynienia starannych notatek. A
Słoneczko może siedzieć na podłodze i przegryzać linę. Będziemy pracowali do kolacji, a
po kolacji codziennie wyskoczymy sobie do kina. Czy są jakieś zastrzeżenia?
Wioletka, Klaus i Słoneczko popatrzyli po sobie i uśmiechnęli się od ucha do ucha.
Zastrzeżenia? Przecież jeszcze do niedawna mieszkali u Hrabiego Olafa, który kazał im
rąbać drewno i sprzątać po swoich pijanych gościach, a do tego cały czas knuł, jak by tu
zagarnąć ich majątek. Wujcio Monty proponował im cudowny sposób spędzania czasu,
więc odpowiedzieli mu uśmiechami pełnymi entuzjazmu. Oczywiście, że nie było żadnych
zastrzeżeń. Wioletka, Klaus Słoneczko rozglądali się po Gabinecie Gadów, wyobrażając
sobie beztroskie życie pod opieką Wujcia Monty'ego. Co do beztroski to, oczywiście, grubo
się mylili, ale na razie cała trójka była pełna nadziei, zapału i radości.
Nie, nie, nie! - zawołało Słoneczko, najwyraźniej w odpowiedzi na pytanie Wujcia
Monty'ego.
- Świetnie, świetnie, świetnie - uśmiechnął się Wujcio Monty. - A teraz chodźmy
zobaczyć, kto zamieszka w którym pokoju.
- Wujciu Monty? - odezwał się nieśmiało Klaus. - Mam pytanie.
- Słucham.
- Co jest w tej przykrytej klatce?
Wujcio Monty popatrzył na zakrytą klatkę, a potem na dzieci. Jego oblicze
rozpromieniło się uśmiechem najczystszej radości.
- To, moi kochani, jest nieznana żmija, którą przywiozłem z ostatniej wyprawy. Na
razie widziały ją tylko dwie osoby: Gustaw i ja. W przyszłym miesiącu zamierzam
zademonstrować ją jako swoje odkrycie Towarzystwu Herpetologicznemu, ale wam
pozwolę zerknąć już teraz. Chodźcie no bliżej.
Sieroty Baudelaire skupiły się przed zakrytą klatką, a Wujcio Monty zamaszyście -
słowo „zamaszyście” znaczy tu: „szerokim, teatralnym gestem” - ściągnął zasłonę z klatki.
Duża, czarna żmija - czarna jak węgiel i gruba jak rura kanalizacyjna - spojrzała wprost na
dzieci lśniącymi, zielonymi oczami. Zaraz po odsłonięciu zaczęła się wić i pełzać po całej
klatce.
- Ponieważ to ja ją odkryłem - rzekł Wujcio Monty - ja również musiałem nadać jej
nazwę.
- A jak się nazywa? - spytała Wioletka.
- Niewiarygodnie Jadowita Żmija - odparł Wujcio Monty.
W tej samej chwili zdarzyło się coś, co z pewnością was zainteresuje. Żmija jednym
zamachem ogona otworzyła klatkę, wyślizgnęła się na Mol i zanim ktokolwiek zdążył coś
powiedzieć, rozwarła paszczę i ukąsiła Słoneczko w samą bródkę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Bardzo, bardzo przepraszam, że tak długo trzymałem was w niepewności, ale pisałem
sobie spokojnie historię sierot Baudelaire - a tu patrzę na zegarek i widzę, że zaraz spóźnię
się na proszoną kolację do Madame diLustro. Madame diLustro jest moją dobrą znajomą i
wyśmienitym detektywem, a w dodatku świetnie gotuje, ale wpada w szał, jeśli gość zjawi
się choćby pięć mimu po godzinie wyznaczonej w jej zaproszeniu, więc sami rozumiecie, że
musiałem gnać. Na pewno przeczytawszy koniec poprzedniego rozdziału, nabraliście
pewności, że Słoneczko nie żyje i że to jest właśnie to straszne nieszczęście, spotkało
młodych Baudelaire'ów w domu Wujcia Monty'ego, więc spieszę was zapewnić, że
Słoneczko wyszło z tej opresji bez szwanku. Umrze, niestety, Wujcio Monty, choć nie
zaraz. Gdy zęby Niewiarygodnie Jadowitej Żmii zacisnęły się na bródce Słoneczka,
Wioletka z Klausem ujrzeli ze zgrozą, że oczka siostrzyczki zamykają się, a jej buzia zastyga
w bezruchu. Lecz po chwili Słoneczko z promiennym uśmiechem pochyliło głowę równie
gwałtownie, jak atakujący przed chwilą gad, rozwarło buzię i ugryzło Niewiarygodnie
Jadowitą Żmiję prosto w maciupeńki, pokryty łuską nos. Żmija natychmiast puściła
bródkę dziecka, pozostawiając na niej ledwo widoczny ślad. Dwójka starszych
Baudelaire'ów spojrzała pytająco na Wujcia Monty'ego, a on popatrzył na nich i roześmiał
się. Tubalny śmiech jeszcze przez chwilę odbijał się echem od szklanych ścian Gabinetu
Gadów.
- Co robić, Wujciu Monty? - krzyknął zrozpaczony Klaus.
- Strasznie was przepraszam, kochani - rzekł Wujcio Monty, ocierając dłońmi oczy. -
Na pewno najedliście się strachu. A tymczasem Niewiarygodnie Jadowita Żmija należy do
najmniej niebezpiecznych i najbardziej przyjaznych stworzeń w całym królestwie zwierząt.
Słoneczko nie ma się czego obawiać, i wy też nie.
Słoneczko, które Klaus cały czas trzymał na rękach, radośnie uściskało grube cielsko
Niewiarygodnie Jadowitej Żmii. To przekonało Klausa, że Wujcio Monty mówi prawdę.
- Ale dlaczego w takim razie nazywa się ona Niewiarygodnie Jadowita Żmija?
- Dla niepoznaki - roześmiał się ponownie Wujcio Monty. - Mówiłem wam przecież, że
skoro ja ją odkryłem, to i ja muszę nadać jej nazwę. Tylko nie zdradźcie nikomu sekretu
Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, bo w czasie prezentacji chciałbym dobrze nastraszyć
Towarzystwo Herpetologiczne, zanim wyjawię, że jest to gad całkowicie nieszkodliwy! Bóg
jeden wie, ile się nasłuchałem kpin ze swojego imienia i nazwiska. „Dzień dobry dzień
dobry, Montgomery Montgomery”, „Jak zdrowie jak zdrowie, Montgomery Montgomery?”
- tak sobie ze mnie żartują. Ale na tegorocznej konferencji sam odpłacę im żarcikiem. -
Wujcio Monty wyprężył się dumnie i przybrał sztuczny, napuszony ton naukowca. -
„Szanowni koledzy, chciałbym przedstawić wam okaz nowego gatunku - oto
Niewiarygodnie Jadowita Żmija. Znalazłem ją w południowo - zachodnich lasach,., o mój
Boże! Wymknęła się!”. A gdy już wszyscy moi koledzy herpetolodzy powskakują na krzesła
i stoły, wrzeszcząc ze strachu, wyjaśnię im spokojnie, że moja żmija nie skrzywdziłaby
nawet muchy! Przedni kawał, co?
Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia i oboje parsknęli śmiechem - częściowo z
ulgi, że siostrzyczce nic się nie stało, a częściowo z rozbawienia, gdyż kawał Wujcia
Monty'ego wydał im się naprawdę niezły.
Klaus posadził Słoneczko na podłodze, a Niewiarygodnie Jadowita Żmija zaraz czule
oplotła je ogonem, tak jak obejmujemy ramieniem kogoś, kogo lubimy.
- Ale czy są w tej sali prawdziwie niebezpieczne żmije? - spytała Wioletka.
- Oczywiście - odparł Wujcio Monty. - Nie można badać żmij przez czterdzieści lat i nie
natknąć się na niebezpieczne okazy. Mam całą szafkę próbek jadu wszystkich poznanych
dotąd jadowitych żmij: badając je, zgłębiam różne mechanizmy niebezpiecznych ukąszeń.
Pewna żmija w tej sali ma jad tak zabójczy, że serce ofiary przestaje bić, zanim poczuje ona
ukąszenie. Inna potrafi tak szeroko rozdziawić paszczę, że połknęłaby nas wszystkich
czworo na jeden kęs. Mam też parkę żmij, które umieją prowadzić samochód, ale tylko po
piracku: przejechałyby człowieka na ulicy i nawet nie zatrzymałyby się, by powiedzieć
„przepraszam”. Wszystkie te okazy siedzą w solidnie zabezpieczonych klatkach, lecz z
każdym można zadawać się bezpiecznie, gdy się je odpowiednio dobrze pozna. Obiecuję
wam, że jeśli nie pożałujecie czasu na naukę, włos wam z głowy nie spadnie w Gabinecie
Gadów.
Są w życiu takie sytuacje, z którymi spotykamy się o wiele za często i nazywamy je
ogólnie „ironią losu”. Jedna z nich zdarzy się za chwilę sierotom Baudelaire. Mówiąc
najprościej, ironia losu ujawnia się wtedy, gdy ktoś wygłasza niewinną uwagę, a ktoś inny,
kto tę uwagę słyszy, wie coś, przez co nabiera ona całkiem odmiennego i zwykle niemiłego
znaczenia. Gdybyś na przykład, jedząc obiad w restauracji, powiedziała głośno: „Nie mogę
się doczekać, kiedy mi przyniosą zamówioną potrawkę cielęcą”, a dookoła siedzieliby
ludzie, którzy wiedzieliby, że potrawka cielęca jest zatruta i ledwie jej skosztujesz, padniesz
trupem na miejscu - byłby to przykład ironii losu. Ironia losu jest okrutna i prawie zawsze
tragiczna w skutkach, dlatego przykro mi, że zakradła się do naszej opowieści, ale niestety,
Wioletka, Klaus i Słoneczko są takimi pechowcami, że zjawienie się w ich życiu potwora
ironii losu było tylko kwestią czasu.
Słuchając, jak Wujcio Monty obiecuje sierotom Baudelaire, że włos im z głowy nie
spadnie w Gabinecie Gadów, wy i ja powinniśmy doświadczyć osobliwego uczucia, które
zawsze poprzedza ironię losu. Uczucie to przypomina nagły ucisk w żołądku, który
przydarza nam się, gdy winda, do której wsiedliśmy, rusza gwałtownie w dół albo, gdy
leżymy sobie pod kołderką, drzwi szafy otwierają się ze skrzypnięciem, odsłaniając ukrytą
w środku osobę. Żeby nie wiem jak bezpieczne i szczęśliwe czuły się chwilowo sieroty
Baudelaire i żeby nie wiem jak kojąco brzmiały słowa Wujcia Monty'ego, my przecież
wiemy, że już niedługo Wujcio Monty padnie trupem, a dzieci znów będą bardzo
nieszczęśliwe.
Przez tydzień wiodły jednak w nowym domu cudowne życie. Co rano budziły się i
ubierały w zaciszu własnych pokoi, które sobie wybrały i urządziły wedle gustu. Wioletka
wybrała pokój z wielkim oknem, wychodzącym na trawnik przed domem i rosnące na nim
żmijowate krzewy. Miała nadzieję, że ten widok będzie dla niej natchnieniem przy
obmyślaniu wynalazków.
Wujcio Monty pozwolił Wioletce poprzyczepiać pinezkami do ścian duże arkusze
białego papieru, aby mogła na gorąco szkicować swoje pomysły, nawet w środku nocy.
Klaus zamieszkał w pokoju z przytulną alkową - słowo „alkowa” oznacza tu: „mały,
zaciszny kącik, idealny jako miejsce do czytania”. Za pozwoleniem Wujcia Monty'ego
wtaszczył na górę duży wyściełany fotel z salonu, który akurat zmieścił się w alkowie, pod
ciężką, mosiężną lampą. Co noc, zamiast czytać w łóżku, Klaus kulił się w fotelu z kolejną
książką z biblioteki Wujcia Monty'ego i siedział tam nieraz do rana. Słoneczko wybrało
sobie środkowy pokój, między Wioletką a Klausem, i zapełniło go twardymi przedmiotami
uzbieranymi po całym domu, aby mieć co gryźć, gdy tylko przyjdzie mu na to chęć. W
pokoju Słoneczka znalazł się także zestaw zabawek dla Niewiarygodnie Jadowitej Żmii,
aby Żmija i Słoneczko mogły się razem bawić - oczywiście w granicach rozsądku.
Ale ulubionym miejscem sierot Baudelaire pozostał Gabinet Gadów. Co rano po
śniadaniu biegły tam, aby towarzyszyć Wujciowi Monty'emu, który już od świtu pracował
nad przygotowaniami do wyprawy. Wioletka zasiadała przy stole z mnóstwem linek,
trybików i klatek, z których zbudowane były pułapki na żmije: poznawała zasady działania
pułapek, naprawiała, co trzeba, a od czasu do czasu wprowadzała jakieś Ulepszenie, aby
żmije miały większą wygodę podczas długiej podróży z Peru do domu Wujcia Monty'ego.
Przy sąsiednim stole Klaus czytał po kolei wszystkie książki o Peru i w specjalnym bloczku
sporządzał notatki, które mogły się przydać w podróży. A Słoneczko siedziało na podłodze i
z wielkim entuzjazmem przegryzało długą linę na krótkie kawałki. Najwspanialsze dla
młodych Baudelaire'ów było jednak to, czego w czasie pracy dowiadywali się od Wujcia
Monty'ego o gadach. Wujcio Monty pokazał im na przykład jaszczurkę zwaną Krową
Alaski - podłużne, zielone stworzenie, które daje pyszne mleko. Poznały też Ropuchę
Dysonansową, chropawym głosem naśladującą ludzką mowę.
Nauczyły się, jak brać w rękę Atramentową Kijankę, żeby nie poplamić sobie całych
palców czarnym barwnikiem, i po czym poznać, kiedy Pyton Drażliwy jest w złym humorze
i lepiej go nie ruszać. Wujcio Monty poinstruował dzieci, że Zielona Ropuszka Koktajlowa
nie powinna dostawać za dużo wody, a Wilkowęża Wirgińskiego nie wolno nigdy, pod
żadnym pozorem, dopuszczać do maszyny do pisania.
Przedstawiając rozmaite okazy gadów, Wujcio Monty często wekslował - czyli „zbaczał
z tematu” - na wspomnienia z własnych podróży i opowieści o mężczyznach, wężach,
kobietach, ropuchach, dzieciach i jaszczurkach, z którymi zetknął się na szlaku. Wkrótce
sieroty Baudelaire też zaczęły opowiadać Wujciowi Monty'emu o swoim życiu, a w końcu
nawet o rodzicach i o tym, jak bardzo za nimi tęsknią. Wujcio Monty słuchał dzieci z nie
mniejszym zaciekawieniem niż one jego: parę razy tak się zagadali, że ledwo zdążyli zjeść
późny obiad, zanim wciśnięci do minidżipa pognali do kina.
Lecz przyszedł dzień, w którym dzieci weszły po śniadaniu do Gabinetu Gadów i
zamiast Wujcia Monty'ego zastały tam tylko podpisany przez niego liścik tej oto treści:
*
Kochane Bambini,
Jadę do miasta po kilka ostatnich zakupów niezbędnych w naszej ekspedycji. Kupię
środek przeciwko komarom peruwiańskim, szczoteczki do zębów, brzoskwinie w puszce i
ognioodporny kajak. Poszukiwanie brzoskwiń na pewno trochę potrwa, więc nie
spodziewajcie się mnie przed obiadem.
Stefano, następca Gustawa, przyjedzie dzisiaj taksówką. Przyjmijcie go gościnnie.
Jak wiecie, do wyprawy zostały tylko dwa dni, więc popracujcie dziś solidnie.
Wasz oszołomiony
Wujcio Monty
- Co znaczy „oszołomiony”? - spytała Wioletka, gdy doczytali list do końca.
- ”Nieprzytomny z emocji” - wyjaśnił Klaus, który kilka lat wcześniej natknął się na to
słowo w tomie poezji. - Na pewno emocjonuje się wyprawą do Peru. A może tym, że będzie
miał nowego asystenta.
- Albo tym, że ma nas - dorzuciła Wioletka.
- Kindal! - pisnęło Słoneczko, co pewnie miało znaczyć: „Albo wszystkim naraz”.
- Ja sam czuję się lekko oszołomiony - wyznał Klaus. - Fajnie się mieszka z Wujciem
Montym.
- Zgadzam się - potwierdziła Wioletka. - Po pożarze myślałam, że już nigdy nie
będziemy szczęśliwi. Ale tu jest nam cudownie.
- Mimo wszystko brakuje mi rodziców - powiedział Klaus. - Wujcio Monty jest bardzo
miły, ale jednak wolałbym mieszkać z powrotem we własnym domu.
- Ja też. - przyznała szybko Wioletka. A po chwili, powoli i głośno, powiedziała coś, co
nie dawało jej spokoju od paru dni: - Myślę, że nigdy nie przestaniemy tęsknić za
rodzicami. Ale tęskniąc za nimi, nie musimy chyba być stale nieszczęśliwi. Przecież oni na
pewno nie chcieliby, żebyśmy byli nieszczęśliwi.
- Pamiętasz - ożywił się Klaus - jak kiedyś po południu padał deszcz i z nudów
pomalowaliśmy sobie wszyscy paznokcie u nóg na wściekle czerwono?
- Jasne - uśmiechnęła się Wioletka. - A mnie się trochę lakieru wylało na żółty fotel.
- Arcio! - wtrąciło cicho Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju: „I plama
nigdy całkiem nie zeszła”. Sieroty Baudelaire uśmiechnęły się do siebie i już bez dalszego
gadania wzięły się do roboty. W milczeniu pracowały solidnie całe rano, wiedząc już, że ich
zadowolenie z pobytu w domu Wujcia Monty'ego ani trochę nie unieważnia śmierci
rodziców, ale przynajmniej pozwala poczuć się lepiej po długim okresie smutku.
To oczywiście bardzo przykre, że opisana chwila spokojnego szczęścia była dla dzieci
ostatnią dobrą chwilą na dłuższy czas - ale nic nie można na to poradzić. Młodzi
Baudelaire'owie zaczynali właśnie myśleć o obiedzie, gdy przed dom zajechał samochód i
rozległ się klakson. Był to dla dzieci sygnał, że przybył Stefano. Dla nas powinien to być
sygnał początku dalszych nieszczęść.
- Pewnie przyjechał nowy asystent - zgadł Klaus, podnosząc oczy znad Wielkiej
peruwiańskiej księgi małych peruwiańskich żmij. - Mam nadzieję, że okaże się tak samo
miły jak Wujcio Monty.
- Ja też mam taką nadzieję - powiedziała Wioletka, otwierając i zamykając pułapkę na
ropuchy, aby sprawdzić, czy gładko działa. - Nic byłoby przyjemnie podróżować po Peru z
kimś, kto jest nudny albo złośliwy.
- Gerdzia! - pisnęło Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju: „No to chodźmy
zobaczyć, jaki jest ten Stefano!”.
Sieroty Baudelaire opuściły Gabinet Gadów i wyszły na ganek. Przy żmijokrzewach
stała tak sówka. Z tylnego siedzenia wygramolił się bardzo wysoki, bardzo chudy osobnik z
długą brodą i całkiem bez brwi; w ręku trzymał walizę z błyszczącą srebrną kłódką.
- Napiwku nie będzie - oświadczył taksówkarzowi - bo za dużo pan gadał. Nie każdego,
wie pan, interesuje, że urodził się panu nowy dzieciak. O, cześć, dzieciaki! Nazywam się
Stefano, jestem nowym asystentem Doktora Montgomery'ego. Miło was poznać.
- Nam również - powiedziała Wioletka, podchodząc do nieznajomego, którego
świszczący głos zabrzmiał jej jakoś dziwnie znajomo.
- Bardzo mi miło - przywitał się grzecznie Klaus, chociaż gdy spojrzał Stefanowi w
oczy, dostrzegł w nich dziwnie znajomy błysk.
- Hudda! - pisnęło Słoneczko. Stefano był bez skarpetek, a Słoneczko, raczkując po
ziemi, widziało dobrze kawałek jego gołej nogi między mankietem spodni a butem. Nad
kostką tej nogi widniało coś aż nadto znajomego.
Sieroty Baudelaire w jednej chwili pojęły straszną prawdę i cofnęły się przed
przybyszem jak przed złym psem. To nie był żaden Stefano, chociaż tak się przedstawił.
Dzieci obejrzały nowego asystenta Wujcia Monty'ego od stóp do głów i upewniły się, że jest
to nie kto inny, jak Hrabia Olaf. Cóż z tego, że zgolił pojedynczą gęstą brew i zapuścił
brodę na kostropatym podbródku, skoro nie umiał ukryć oka wytatuowanego nad kostką u
nogi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jedną z najgorszych rzeczy w życiu jest żałowanie. Coś się wydarza, ty robisz nie to, co
trzeba, a potem latami żałujesz, że nie zrobiłeś czegoś całkiem innego. Na przykład ja, gdy
spaceruję brzegiem morza albo odwiedzam grób przyjaciółki, zawsze myślę o tym dniu,
dawno, dawno temu, gdy nie zabrałem latarki w miejsce, gdzie koniecznie trzeba było
zabrać latarkę, i skutki tego były tragiczne. Dlaczego ja nie wziąłem latarki? - wyrzucam
sobie, chociaż już nic nie można na to poradzić. - Trzeba było wziąć latarkę.
Przez wiele lat po opisanych zdarzeniach Klaus wspominał tę chwilę, w której wszyscy
troje poznali, że Stefano to w rzeczywistości Hrabia Olaf - i za każdym razem żałował, że
nie zawołał do taksówkarza, który właśnie zawracał w dół na szosę: „Stać! Proszę zabrać z
powrotem tego człowieka!”. Oczywiście, jest całkiem zrozumiałe, że zaskoczenie nie
pozwoliło Klausowi i jego siostrom działać dość szybko - a jednak Klaus jeszcze po latach
nie mógł zasnąć w nocy, bo myślał sobie, że gdyby wtedy się nie zagapił, może uratowałby
życie Wujciowi Monty'emu.
Ale nie uratował. W czasie gdy dzieci stały jak wryte i gapiły się na Hrabiego Olafa,
taksówka odjechała, a one pozostały sam na sam ze swoim fatum - słowo „fatum” znaczy
tutaj: „najgorszym wrogiem, jakiego można sobie wyobrazić”. Olaf uśmiechnął się do
dzieci dokładnie tak, jak Podłożmij Mongolski Wujcia Monty'ego uśmiechał się codziennie
na widok białej myszki, którą wkładano mu do klatki na obiad.
- Może ktoś z was zaniesie moją walizkę do pokoju? - zaświszczał Hrabia Olaf. - Jazda
tą śmierdzącą droga była nudna i nieprzyjemna. Bardzo się zmęczyłem.
- Jeśli ktokolwiek zasługuje na to, żeby jeździć Parszywą Promenadą, to właśnie pan,
Hrabio Olafie - powiedziała Wioletka, piorunując go wzrokiem. - Nie pomożemy panu
wnieść bagaży, bo w ogóle nie zamierzamy wpuścić pana do domu.
Olaf spojrzał groźnie na sieroty, ale zaraz rozejrzał się tu i tam, jakby podejrzewał, że
ktoś chowa się za żmijokrzewami.
- Kto to jest Hrabia Olaf? - spytał zdumiony. - Ja nazywam się Stefano. Przyjechałem,
aby asystować doktorowi Montgomery'emu Montgomery'emu w ekspedycji do Peru. Jak
się domyślam, wy troje jesteście karłami zatrudnionymi u doktora Montgomery'ego jako
służba.
- Nie jesteśmy żadnymi karłami - rozzłościł się Klaus. - Jesteśmy dziećmi. A pan nie
jest żadnym Stefanem, tylko Hrabią Olałem. Mógł pan sobie zapuścić brodę i zgolić brwi,
ale wciąż jest pan tym samym obrzydliwym typem i dlatego nie wpuścimy pana do domu.
- Futa! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Właśnie!”.
Hrabia Olaf popatrzył po kolei na sieroty Baudelaire, a oczy tak mu zabłysły, jakby
miał zaraz opowiedzieć świetny dowcip.
- Nie wiem, o czym mówicie - oświadczył - ale nawet gdybym wiedział i nawet gdybym
był tym waszym Hrabią Olafem, pomyślałbym sobie, że jesteście bardzo niegrzeczni. A
gdybym sobie pomyślał, że jesteście bardzo niegrzeczni, mógłbym się rozgniewać. A
gdybym się rozgniewał, to kto wic, do czego mógłbym się posunąć.
Wzniósł ręce i groźnie wystawił straszne szpony. Nie trzeba wam chyba przypominać,
jaki brutalny potrafił być Hrabia Olaf - a już na pewno nie trzeba było przypominać tego
młodym Baudelaire'om. Klaus wciąż miał podpuchnięte oko, podbite przez Hrabiego
Olafa, kiedy jeszcze mieszkali u niego w domu. Słoneczko było jeszcze obolałe od siedzenia
w ptasiej klatce, którą Olaf wywiesił z okna wieży, kiedy knuł swoje szatańskie plany.
Wioletka nie padła, co prawda, ofiarą przemocy fizycznej ze strony tego strasznego
człowieka, ale została prawie zmuszona do poślubienia go - to wystarczyło, aby wzięła teraz
jego walizkę i z ociąganiem powlokła ją w stronę domu.
- Wyżej! - zażądał Olaf. - Podnieś wyżej. Nie pozwalam szorować moją walizką po
ziemi!
Klaus i Słoneczko podskoczyli na pomoc Wioletce, ale nawet we trójkę chwiali się pod
ciężarem walizy. Ponowne pojawienie się w ich życiu Hrabiego Olafa - i to właśnie w
chwili, gdy zaczynało im być tak dobrze i bezpiecznie u Wujcia Monty'ego - było samo w
sobie wielkim nieszczęściem. Ale to, że muszą w dodatku pomagać temu okropnemu
typowi wtargnąć do domu, lwio wprost nieznośne. Olaf szedł tuż za nimi i cały czas czuli
jego nieświeży oddech. Wreszcie wnieśli walizę do środka i postawili na dywanie pod
malowidłem przedstawiającym dwie splecione żmije.
- Dziękuję wam, sieroty - powiedział Olaf, zamykając za sobą drzwi wejściowe. -
Doktor Montgomery obiecał, że na górze będzie czekał na mnie pokój. Stąd już chyba sam
doniosę walizkę. A wy teraz zmykajcie. Będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu, żeby się
bliżej poznać.
- My pana znamy aż za dobrze, Hrabio Olafie - rzekła Wioletka. - Widać, że nic a nic
się pan nie zmienił.
- Ty też nie - odpalił Olaf. - Widać, że jesteś ciągle tak samo uparta, Wioletko. A ty,
Klaus, dalej nosisz te idiotyczne okulary, bo za dużo czytasz. No a Słoneczko, jak widzę,
wciąż ma dziewięć paluszków u nóżek zamiast dziesięciu.
- Fijut! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Wcale nie!”.
- Co pan gada? - zirytował się Klaus. - Ma dziesięć palców, jak każdy.
- Czyżby? - zdumiał się Olaf. - To ciekawe. Pamiętam przecież, że straciła jeden palec w
przykrym wypadku. - Oczy zabłysły mu jeszcze mocniej, jakby opowiadał świetny kawał,
po czym sięgnął do kieszeni zszarganego płaszcza i wyciągnął długi nóż, taki jak do
krojenia chleba. - Pamiętam przecież, że pewien dżentelmen, zakłopotany tym, że stale
przekręca się jego imię, niechcący upuścił nóż prosto na jej małą stopkę i pozbawił ją
jednego paluszka.
Wioletka z Klausem spojrzeli na Hrabiego Olała, a potem na bosą stopkę swojej
siostrzyczki.
- To niemożliwe! Pan się nie waży! - oburzył się Klaus.
- Oszczędźmy sobie dyskusji o tym, na co ja się ważę, a na co nie - powiedział Olaf. -
Podyskutujmy lepiej o tym, jak się należy do mnie zwracać, póki mieszkamy tu razem pod
jednym dachem.
- Będziemy mówić do pana Stefano, ponieważ nam pan grozi - odparła Wioletka. - Ale
nie pomieszkamy tu długo razem.
Stefano otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Wioletka nie była
zainteresowana dalszą rozmową. Odwróciła się na pięcie i przez wielkie drzwi przeszła
dumnie do Gabinetu Gadów, a za nią jej rodzeństwo. Gdybyśmy przy tym byli,
moglibyśmy przysiąc, że sieroty Baudelaire nie bały się nic a nic, skoro tak śmiało
rozmawiały ze Stefanem, a potem po prostu sobie poszły, ale kiedy znalazły się w zaciszu
Gabinetu Gadów, po ich minach można było poznać, co czuły naprawdę. Dzieci byty
przerażone. Wioletka zakryła twarz dłońmi i oparta się o najbliższą klatkę. Klaus zapadł się
w miękki fotel, dygocąc tak, że bębnił obcasami po marmurowej posadzce. A Słoneczko
skuliło się na podłodze i zrobiło się takie malutkie, że ktoś, kto wszedłby nagle do Gabinetu
Gadów, pewnie by go nie zauważył. Przez dłuższą chwilę żadne z dzieci się nie odzywało:
nasłuchiwały stłumionych kroków Stefana, wchodzącego po schodach na górę, i własnego
tętna, które dudniło im w uszach.
- Nic nie rozumiem. Jak on nas znalazł? - szepnął Klaus schrypniętym głosem. - W jaki
sposób został asystentem Wujcia Monty'ego? Co on tu robi?
- Groził przecież, że położy łapę na fortunie Baudelaire'ów - powiedziała Wioletka,
odsłaniając twarz i biorąc na ręce Słoneczko, które całe się trzęsło. - To były ostatnie słowa,
jakie powiedział do mnie, zanim uciekł. Zapowiedział, że dorwie się do naszego majątku,
choćby to miał być ostatni wyczyn w jego życiu.
Wioletka zadrżała, ale nie powtórzyła, co poza tym zapowiedział Hrabia Olaf: że gdy
tylko zdobędzie majątek, wykończy całą trójkę młodych Baudelaire'ów. Nie musiała tego
powtarzać. Wszyscy troje świetnie przecież wiedzieli, że jeśli Olaf wykombinuje sposób na
zagarnięcie ich fortuny, poderżnięcie im gardeł będzie dla niego laką samą drobnostką, jak
dla nas zjedzenie ciastka z kremem.
- Co robić? - spytał Klaus. - Wujcio Monty Wróci najwcześniej za parę godzin.
- Może zadzwonimy do pana Poe? - zaproponowała Wioletka. - Przeszkodzimy mu w
godzinach pracy, ale chyba w nagłych wypadkach wolno mu opuszczać bank?
- Nie uwierzy nam - pokręcił głową Klaus. - Pamiętasz, jak pierwszy raz mówiliśmy mu
o Hrabim Olafie? Tak długo przekonywał się do prawdy, że omal nie zrobiło się za późno.
Moim zdaniem powinniśmy stąd wiać. Jeśli zrobimy to zaraz, mamy szanse zdążyć na
pociąg, który odjeżdża z miasteczka.
Wioletka wyobraziła sobie, jak we troje, całkiem sami, wędrują Parszywą Promenadą
pod zdziczałymi jabłoniami, wdychając gryzący smród chrzanu.
- A dokąd pójdziemy? - spytała.
- Wszystko jedno - odparł Klaus. - Byle jak najdalej stąd. Pójdziemy gdzieś, gdzie
Hrabia Olaf nas nie znajdzie, i zmienimy imiona, żeby nikt nie dowiedział się, kim
jesteśmy.
- Przecież nie mamy pieniędzy - zauważyła Wioletka. - Z czego będziemy żyć?
- Pójdziemy do pracy - odparł Klaus. - Ja mogę pracować w bibliotece, a ty w fabryce
urządzeń mechanicznych. Słoneczka na razie nikt chyba nie zatrudni ze względu na wiek,
ale za parę lat już tak.
Sieroty zamilkły. Spróbowały wyobrazić sobie, że uciekają od Wujcia Monty'ego i żyją
samodzielnie, szukając pracy i opiekując się sobą nawzajem. Była to wizja wielkiego
osamotnienia. Dzieci przez dobrą chwilę siedziały w milczeniu i każde myślało o tym
samym: jaka to straszna szkoda, że stracili rodziców w pożarze, a ich własne życie stanęło
na głowie. Gdyby rodzice żyli, Wioletka, Klaus i Słoneczko nigdy nawet nie usłyszeliby o
Hrabim Olafie, a co dopiero o tym, że miałby się wprowadzić do ich domu i knuć lam
swoje diabelskie plany.
- Ucieczka nic nie da - powiedziała w końcu Wioletka. - Hrabia Olaf znalazł nas tym
razem i na pewno znajdzie nas zawsze, żebyśmy nie wiem jak daleko się przenieśli. A poza
tym, kto wie, gdzie się teraz podziewają pomocnicy Hrabiego Olafa? Może właśnie otoczyli
dom i pilnują, żebyśmy go nie przechytrzyli?
Klaus zadrżał. Zapomniał o pomocnikach Olafa. A przecież Olaf, poza tym, że dybał na
majątek Baudelaire'ów, był też szefem podejrzanej trupy teatralnej: miał kompanów -
aktorów, zawsze skorych do pomocy. Ponura to była szajka, złożona z samych strasznych
typów. Należał do niej łysy z długim nosem, który zawsze paradował w czarnej szacie. I
dwie kobiety, które pudrowały sobie twarze na trupio blado. I tłusta postać z twarzą lak
kompletnie pozbawioną wyrazu, że nie wiadomo było, czy to mężczyzna, czy kobieta. I
chudzielec, który zamiast dłoni miał dwa haki. Wioletka miała rację. Ludzie Olafa mogli
czaić się wokół domu Wujcia Monty'ego, aby złapać dzieci, gdyby tylko próbowały uciec.
- Najlepiej poczekajmy, aż wróci Wujcio Monty - podsumowała Wioletka. - Powiemy
mu, co się stało. On nam uwierzy. A przynajmniej, kiedy usłyszy o tatuażu, zażąda
wyjaśnień od „Stefana”.
Słowo „Stefana” Wioletka wypowiedziała tonem wyrażającym skrajną pogardę dla
kiepskiego przebrania Olafa.
- Jesteś tego pewna? - zwątpił Klaus. - Przecież Wujcio Monty sam zatrudnił Stefana. -
Ton, jakim Klaus wymówił stówo „Stefana”, świadczył o tym, że w pełni podziela on
uczucia siostry. - Kto wie, czy Wujcio Monty ze Stefanem nie knują czegoś razem.
- Minda! - pisnęło Słoneczko, co prawdopodobnie miało znaczyć: „Nic bądź śmieszny,
Klaus!”.
Wioletka pokręciła głową.
- Słoneczko ma rację. Nic wierzę, że Wujcio Monty jest w zmowie z Olafem. Był dla nas
taki dobry i mity, a poza tym, gdyby działali razem - po co Olaf miałby używać fałszywego
imienia?
- To prawda - zastanowił się Klaus. - Poczekajmy w takim razie na Wujcia Monty'ego.
- Poczekajmy - zgodziła się Wioletka.
- Todzio! - oznajmiło z powagą Słoneczko i cała trójka smętnie spojrzała po sobie.
Czekanie to jedna z najprzykrzejszych rzeczy w życiu. Bardzo trudno jest doczekać się
tortu czekoladowego z kremem, mając wciąż na talerzu przypaloną pieczeń wolową.
Jeszcze trudniej jest doczekać się Gwiazdki, kiedy przed nami dopiero nudny wrzesień. Ale
czekać na powrót do domu przybranego wujka, gdy piętro wyżej panoszy się chciwy brutal,
było dla młodych Baudelaire'ów jednym z najgorszych życiowych doświadczeń. Aby nie
myśleć o czekaniu, dzieci próbowały zająć się pracą, ale za bardzo się denerwowały, żeby
cokolwiek osiągnąć. Wioletka chciała naprawić obluzowaną klapę pułapki, lecz całą jej
uwagę pochłaniał supeł strachu w żołądku. Klaus próbował przeczytać o sposobach
ochrony przed ciernistymi roślinami w Peru, ale myśl o Stefanie nie pozwalała mu się
skupić. Słoneczko zaczęło gryźć swoją linę, ale zaraz przestało, gdyż z każdym ugryzieniem
czuto w ząbkach zimny prąd lęku. Nawet nie chciało mu się bawić z Niewiarygodnie
Jadowitą Żmiją, Ostatecznie więc trójka Baudelaire'ów w bezczynnym milczeniu
przesiedziała całe popołudnie w Gabinecie Gadów, wyglądając przez okno, czy nie
nadjeżdża dżip Wujcia Monty'ego, i nasłuchując dobiegających co jakiś czas z góry
hałasów. Dzieci wolały nie wyobrażać sobie, co takiego rozpakowuje tam Stefano.
Wreszcie, gdy o zachodzie słońca żmijokrzewy zaczęły rzucać na trawnik długie, chude
cienie, rozległ się warkot silnika i wyczekiwany dżip zajechał przed dom. Do dachu
przytroczony miał spory kajak, a na tylnym siedzeniu piętrzyły się zakupy. Wujcio Monty
wysiadł, zataczając się pod ciężarem kilku wypchanych toreb, a dostrzegłszy dzieci przez
szybę Gabinetu Gadów, uśmiechnął się do nich wesoło. Odpowiedziały mu uśmiechami - i
właśnie tej chwili gorzko potem żałowały. Bo gdyby, zamiast uśmiechać się przez szybę i
tracić cenny czas, wybiegły zaraz powitać Monty'ego przy samochodzie, zdążyłyby może
szepnąć mu słówko na osobności. A tak, zanim wybiegły do hallu, Wujcio Monty już
rozmawiał ze Stefanem.
- Nie wiedziałem, jakiej życzy pan sobie szczoteczki do zębów - usprawiedliwiał się
Wujcio Monty - wiec kupiłem supertwardą, bo sam takiej używam. Peruwiańskie jedzenie
jest dość kleiste, dlatego dobrze jest tam zabrać przynajmniej jedną zapasową szczoteczkę.
- Supertwardą to coś w sam raz dla mnie - odpowiedział mu Stefano, ale mówiąc to,
wpatrywał się w sieroty bardzo, bardzo błyszczącymi oczami. - Czy mam wnieść kajak do
domu?
- Bardzo proszę, ale niech pan, broń Boże, nie dźwiga sam! Klaus, proszę, pomóż panu
Stefanowi, dobrze?
- Wujciu Monty - odezwała się Wioletka. - Mamy wujciowi coś bardzo ważnego do
powiedzenia.
- Cały zamieniam się w słuch... Tylko chwileczkę: pozwólcie, że pokażę wam, jaki
kupiłem środek na komary. Świetnie się złożyło, że Klaus przestudiował temat
peruwiańskich owadów: okazuje się, że wszystkie preparaty poza tym jednym byłyby
nieskuteczne. Tylko ten jeden... - Wujcio Monty grzebał gorączkowo w jednej z toreb
zawieszonych na ramieniu, a dzieci czekały niecierpliwie, aż skończy zdanie - ... zawiera
związek chemiczny o nazwie...
- Wujciu Monty - przerwał mu Klaus - to, co mamy do powiedzenia, jest sprawą
niecierpiącą zwłoki.
- Klaus! - skarcił go Wujcio Monty, ze zdumienia unosząc brwi. - To niegrzecznie
przerywać wujowi, Proszę cię, pomóż Stefanowi wnieść kajak, a za chwilę porozmawiamy,
o czym tylko zechcesz.
Klaus westchnął, ale wyszedł za Stefanem do dżipa. Drzwi zostały otwarte, więc
Wioletka śledziła ich wzrokiem, dopóki Wujcio Monty nie postawił toreb na ziemi i nie
stanął tuż przed nią, zasłaniając widok.
- Nie pamiętam - oświadczył, trochę zły - co Chciałem powiedzieć o tym środku na
komary. Nienawidzę tracić wątku.
- Ale my musimy wujciowi powiedzieć... - Wioletka nie dokończyła, bo ujrzała nagle
coś strasznego. Wujcio Monty, który stał plecami do drzwi, nie mógł widzieć, co robi
Stefano, ale Wioletka widziała doskonałe: Stefano zatrzymał się przy żmijokrzewach,
sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął swój długi nóż. Ostrze odbito blask zachodzącego
słońca i zalśniło jak latarnia morska. Jak wam zapewne wiadomo, latarnie morskie
wysyłają do statków sygnały ostrzegawcze: pokazują im, gdzie jest brzeg, aby nie rozbiły
się o przybrzeżne skały. Błyszczący nóż też wysyłał sygnał ostrzegawczy.
Klaus spojrzał na nóż, potem na Stefana, a w końcu na Wioletkę. Wioletka spojrzała na
Klausa, potem na Stefana, a w końcu na Monty'ego. Słoneczko popatrzyło na wszystkich
po kolei. Jedynie Wujcio Monty nie zauważył, co się dzieje, zajęty wyłącznie
przypominaniem sobie, co też chciał rzec o środkach na komary.
- Musimy wujciowi powiedzieć... - zaczęła jeszcze raz Wioletka, ale głos uwiązł jej w
gardle. Stefano nie odezwał się ani słowem. Nie musiał. Wioletka i tak wiedziała, że jeśli
ona piśnie chociaż stówko, Stefano bez wahania ugodzi nożem Klausa, tam gdzie stoją,
pod zmijokrzewami. Fatum sierot Baudelaire bez słowa przesłało im wyraźne ostrzeżenie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Była to chyba najdłuższa i najstraszniejsza noc, jaką przeżyty sieroty Baudelaire, a
przeżyty wiele strasznych nocy. Wkrótce po narodzinach Słoneczka złapali wszyscy troje
koszmarną grypę i przez całą noc miotali się w gorączce, a tata zmieniał im co chwila
zimne kompresy na spoconych czołach. Pierwszą noc po tragicznej śmierci rodziców
spędzili bezsennie w domu pana Poe: było im tak okropnie smutno i dziwnie, że nawet nie
próbowali zasnąć. Pamiętali też wiele długich i strasznych nocy z czasów, gdy mieszkali u
Hrabiego Olafa.
Ale ta noc zdawała się jeszcze gorsza. Od chwili powrotu Wujcia Monty'ego aż do
pójścia spać Stefano utrzymywał dzieci pod stalą kuratelą, co tu oznacza: „obserwował je
bez przerwy, aby nie mogły porozmawiać z Wujciem Montym na osobności i powiadomić
go, że Stefano to Hrabia Olaf” - a Wujcio Monty był zbyt zaaferowany, żeby zauważyć, że
coś jest nie tak. Gdy przenosili do domu resztę zakupów, Stefano dźwigał torby tylko jedną
ręką, bo drugą trzymał cały czas w kieszeni, na rękojeści noża - ale Wujcio Monty,
zachwycony nowymi nabytkami, wcale się tym nie zdziwił. W kuchni, gdy szykowali
kolację i Stefano kroił pieczarki w cienkie plasterki, uśmiechając się krwiożerczo do dzieci,
Wujcio Monty byt tak pochłonięty pilnowaniem, żeby sos nie wykipiał, że nie spostrzegł
nawet, iż Stefano posługuje się swoim morderczym nożem. Przy kolacji Stefano opowiadał
śmieszne dykteryjki i wychwalał osiągnięcia naukowe Wujcia Monty'ego - a zachwycony
Wujcio Monty nawet się nie domyślał, że Stefano przez cały czas trzyma pod stołem nóż i
co chwila przesuwa bokiem ostrza po kolanie Wioletki. Gdy wreszcie Wujcio Monty
oznajmił, że przez resztę wieczoru będzie oprowadzał nowego asystenta po Gabinecie
Gadów, z nadmiaru entuzjazmu nie zauważył nawet, że dzieci poszły spać bez pożegnania.
Po raz pierwszy pożałowały, że mają oddzielne sypialnie, które dotąd wydawały im się
luksusem: pojedynczo każde z nich czuło się jeszcze bardziej opuszczone i bezradne.
Wioletka gapiła się na arkusz papieru przyczepiony pinezkami do ściany i próbowała
wyobrazić sobie, co knuje Stefano. Klaus usiadł w swoim miękkim, głębokim fotelu, zapalił
mosiężną lampę do czytania, ale ze zmartwienia nawet nie otworzył książki. Słoneczko
spoglądało na swoją kolekcję twardych przedmiotów, ale żadnego nie miało chęci ugryźć.
Cała trójka myślała tylko o tym, aby przemknąć się korytarzem do sypialni Wujcia
Monty'ego, obudzić go i powiedzieć, co się dzieje. Ale po drodze musieliby minąć pokój
Stefana, a Stefano przez całą noc trzymał tam straż, siedząc na krześle przed otwartymi
drzwiami. Gdy dzieci uchylały drzwi i wyglądały na korytarz, widziały bladą, wygoloną
głowę Stefana, która w ciemności wyglądała, jakby wisiała w powietrzu. Widziały też nóż:
Stefano bujał nim miarowo, jak wahadłem szafkowego zegara. Buj - buj, w tył - w przód:
ostrze noża błyskało w mroku tak przerażająco, że sieroty Baudelaire nie ośmieliły się
wychynąć z pokoi.
W końcu dom rozjaśnił się siwoniebieskim światłem świtu, a dzieci zeszły po schodach
na śniadanie, półprzytomne i obolałe po nieprzespanej nocy. Zasiadły do stołu, przy
którym pierwszego ranka w tym domu jadły tort, i bez apetytu dziobały w talerzach. Po raz
pierwszy, odkąd zamieszkały u Wujcia Monty'ego, nie spieszyło im się do Gabinetu Gadów
i do przerwanej pracy.
- Chodźmy tam, najwyższy czas - powiedziała wreszcie Wioletka, odkładając na talerz
ledwo nadgryzioną grzankę. - Wujcio Monty na pewno już zaczął pracę i czeka na nas.
- Stefano też na pewno już tam jest - burknął Klaus, gapiąc się w miskę pełną płatków
na mleku. - Nigdy nie zdemaskujemy go przed Wujciem Montym. Nie da nam szans.
- Inga - przytaknęło smutno Słoneczko, rzucając nietkniętą marchewkę na podłogę.
- Gdyby lak Wujcio Monty wiedział to, co my wiemy... - westchnęła Wioletka. - I gdyby
Stefano wiedział, że Wujcio Monty wie to, co my wiemy. Ale Wujcio Monty nie wie, a
Stefano wie, że on nie wie.
- Wiem - powiedział Klaus.
- Wiem, że wiesz - powiedziała Wioletka. - Za to nikt z nas nie wie, co knuje Hrabia
Olaf, chciałam powiedzieć - Stefano. Jasne, że dybie tu nasz majątek, ale jakim sposobem
chce go dostać? Przecież jesteśmy teraz pod opieką Wujcia Monty'ego.
- Może postanowił poczekać, aż będziesz pełnoletnia, i wtedy ci go ukraść? - spytał
Klaus.
- Cztery lata to bardzo długie czekanie - zauważyła Wioletka.
Sieroty zamilkły: każde z trójki przypomniało sobie, co się z nim działo przed czterema
laty. Wioletka miała wtedy dziesięć lat i bardzo krótkie włosy. Pamiętała, że gdzieś około
dziesiątych urodzin wynalazła nowy typ temperówki. Klaus miał prawie osiem lat:
interesował się bardzo kometami i czytał wszystkie książki o astronomii z biblioteki
rodziców. Słoneczka, oczywiście, przed czterema laty nie było jeszcze na świecie, więc
usiłowało sobie przypomnieć życie w niebycie - okropnie ciemno i nie ma co gryźć. Całej
trójce zdawało się, że cztery lata to strasznie długo.
- Prędzej, prędzej! Ruszacie się dzisiaj jak muchy w smole! - ponaglił ich Wujcio
Monty, wpadając do jadalni. Twarz jaśniała mu jeszcze bardziej niż zwykle, a w ręce
trzymał zwinięty rulonik. - Stefano pracuje u mnie dopiero od wczoraj, a już jest w
Gabinecie Gadów. Był tam nawet wcześniej ode mnie - zderzyłem się z nim, zbiegając ze
schodów. Pracowity jak mrówka, A wy co? Ruszacie się jak Węgierska Żmija Gnuśna,
której rekordowa prędkość wynosi pół cala na godzinę! Przed nami mnóstwo pracy, a
chciałbym zdążyć na szóstą do kina, bo pokazują dzisiaj Śnieżne zombi - więc pospieszmy
się, z życiem, z życiem!
Wioletka spojrzała na Wujcia Monty'ego i zrozumiała, że nadarza się być może
ostatnia sposobność porozmawiania z nim na osobności, bez Stefana - żeby tylko w całym
swoim zapamiętaniu chciał ich wysłuchać.
- Skoro mowa o Stefanie - zaczęła cicho - chcielibyśmy z Wujciem chwilę o nim
porozmawiać.
Wujcio Monty przymrużył oczy i rozejrzał się dookoła, jakby w obawie przed
szpiegami, po czym nachylił się i szepnął do dzieci:
- Ja też chciałbym porozmawiać. Mam pewne podejrzenia co do Stefana i chętnie je z
wami przedyskutuję.
Sieroty Baudelaire spojrzały po sobie z ulgą.
- Ma Wujcio podejrzenia? - upewnił się Klaus.
- Tak jest - potwierdził Wujcio Monty. - Już wczoraj wieczorem nabrałem poważnych
wątpliwości co do mojego nowego asystenta. Jest w nim coś niesamowitego i właśnie... -
Wujcio Monty rozejrzał się ponownie i jeszcze bardziej ściszył głos, tak że dzieci musiały
wstrzymać oddech, aby go słyszeć. - Lepiej przenieśmy się z tą rozmową na zewnątrz,
dobrze?
Dzieci pokiwały głowami i wstały od stołu. Zostawiły po sobie brudne talerze - co
normalnie jest bardzo nieładne, ale w sytuacji wyjątkowej całkiem usprawiedliwione - i w
ślad za Wujciem Montym wyszły z domu, mijając malowidło przedstawiające dwie
splecione żmije. Od ganku skierowały się wprost do żmijokrzewów, jakby chciały pogadać
właśnie z nimi, a nie ze sobą nawzajem.
- Nie chcę się chełpić - zaczął Wujcio Monty, używając tu słowa, które znaczy
„przechwalać się” - ale naprawdę zaliczam się do najbardziej szanowanych herpetologów
na świecie.
Klaus zamrugał gwałtownie. Nie spodziewał się takiego początku rozmowy, więc
bąknął:
- To wiadomo, ale...
- I właśnie dlatego - ciągnął Wujcio Monty, jakby go wcale nie usłyszał - z przykrością
stwierdzam, że wiele osób mi zazdrości.
- Bardzo możliwe - przytaknęła zaskoczona Wioletka.
- A kiedy ludzie komuś zazdroszczą - kontynuował Wujcio Monty, kręcąc głową -
gotowi są na wszystko. Na najbardziej szalone posunięcia. Gdy robiłem doktorat z
herpetologii, mój współ - lokator z pokoju był tak zazdrosny o żabę, którą odkryłem, że
wykradł i połknął mój jedyny egzemplarz. Musiałem mu zrobić rentgen brzucha i posłużyć
się podczas prezentacji zdjęciem rentgenowskim zamiast żabą. A teraz coś mi mówi, że
mamy do czynienia z podobną sytuacją.
Co ten Wujcio Monty wygaduje?
- Przepraszam, chyba się pogubiłem - przerwał mu Klaus, w grzeczny sposób
wyrażając pytanie: „Co ty, Wujciu Monty, wygadujesz?”.
- Wczoraj wieczorem, gdy już poszliście spać, Stefano podejrzanie szczegółowo
wypytywał mnie o rozmaite żmije i o plany naszej ekspedycji. A wiecie, dlaczego?
- Ja chyba wiem... - powiedziała Wioletka, ale Wujcio Monty nie dał jej skończyć.
- Dlatego, że ten osobnik, który przedstawia się jako Stefano, jest w gruncie rzeczy
członkiem Towarzystwa Herpetologicznego, który przybył tu, aby wytropić
Niewiarygodnie Jadowitą Żmiję i udaremnić moją prezentację. Czy znacie słowo
„udaremnić”?
- Nie - odpowiedziała Wioletka - ale...
- Chodzi o to, że, moim zdaniem, Stefano chce mi wykraść żmiję i zaprezentować ją
Towarzystwu Herpetologicznemu jako swoje własne odkrycie. Ponieważ jest to gatunek
nieznany, nie ma sposobu, abym udowodnił, że to ja ją odkryłem. Zanim się obejrzymy,
Niewiarygodnie Jadowita Żmija objawi się światu jako Żmija Stefana, albo coś równie
niestosownego. Jeżeli on to rzeczywiście planuje, to pomyślcie tylko, jak będzie wyglądała
nasza peruwiańska ekspedycja: każda próbka jadu, którą umieścimy w probówce, każde
nagranie syku żmii - każdy najmniejszy owoc naszej pracy - wpadnie w łapy tego szpiega
Towarzystwa Herpetologicznego.
- 'To nie jest szpieg Towarzystwa Herpetologicznego - zniecierpliwił się Klaus. - To jest
Hrabia Olaf!
- Rozumiem, co masz na myśli - pokiwał smutno głową Wujcio Monty. - Jego postawa
istotnie godna jest tamtego łotra. Dlatego właśnie zaraz coś zrobię. - Wujcio Monty
pomachał w górze rulonikiem. - Jak wiecie., jutro wyruszamy do Peru. Oto nasze bilety na
rejs „Prosperem”, luksusowym statkiem, który zawiezie nas do Ameryki Południowej.
Odpływamy o piątej. Mam tu bilet dla siebie, dla Wioletki, dla Klausa i dla Stefana.
Słoneczko popłynie bez biletu - dla oszczędności przemycimy je w walizce.
- Dipo!
- Żartuję, żartuję. Ale teraz nie żartuję... uwaga! - Wujcio Monty, zarumieniony z
emocji, wyjął z ruloniku jeden bilet i zaczął go drzeć na malutkie kawałki. - To bilet
Stefana. Nie zabieramy Stefana do Peru. Jutro rano powiadomię go, że ma zostać w domu
i pilnować moich okazów. Dzięki temu przeprowadzimy spokojnie udaną ekspedycję.
- Ale, Wujciu Monty... - odezwał się Klaus.
- Ile razy mam ci powtarzać, że niegrzecznie jest przerywać, gdy ktoś mówi? - przerwał
mu niezadowolony Wujcio Monty, kręcąc głową. - Przecież ja wiem, co cię niepokoi.
Martwisz się, co będzie z Niesamowicie Jadowitą Żmiją, gdy zostawimy z nią Stefana sam
na sam. Ale nie martw się. Żmija pojedzie z nami w klatce podróżnej. Czemu masz taką
ponurą minę, Słoneczko? Myślałem, że ucieszysz się z towarzystwa Żmii. Nic smućcie się,
bambini. Jak widzicie, Wujcio Monty panuje nad sytuacją.
Kiedy ktoś myli się troszeczkę - na przykład kelner w kawiarni, który leje nam do kawy
całkowicie odtłuszczone mleko zamiast chudego - można mu na ogół łatwo wytłumaczyć,
gdzie popełnił błąd. Lecz gdy ktoś myli się gruntownie - na przykład kelner, który gryzie
nas w nos, zamiast przyjąć zamówienie - z zaskoczenia najczęściej nie jesteśmy w stanie
nic powiedzieć. Sparaliżowani pomyłką kelnera rozdziawilibyśmy najwyżej lekko usta i
zamrugali gwałtownie oczami, ale nie wykrztusilibyśmy ani słowa. Tak właśnie się stało z
sierotami Baudelaire. Wujcio Monty tak gruntownie mylił się co do Stefana, uważając go
za szpiega Towarzystwa Herpetologicznego, a nie za Hrabiego Olafa, że dzieci zupełnie nie
wiedziały, jak mu o tym powiedzieć.
- Do roboty, kochaneczki - zarządził Wujcio Monty. - Dość już czasu zmarnowaliśmy
na gadanie. Musimy... au!
Z głośnym okrzykiem zdumienia i bólu Wujcio Monty padł nagle na ziemię.
- Wujciu Monty! - krzyknął Klaus.
Na Wujciu Montym wylądował jakiś spory, błyszczący przedmiot. Dopiero po chwili
młodzi Baudelaire'owie poznali, że jest to ciężka mosiężna lampa do czytania, która zwykle
stała przy głębokim wyściełanym fotelu w pokoju Klausa.
- Au! - powtórzył Wujcio Monty, zdejmując z siebie lampę. - Co za ból. Kto wie, czy nie
pękł mi obojczyk. Całe szczęście, że nie dostałem w głowę; mógłbym doznać poważnych
obrażeń.
- Ale skąd tu się wzięła lampa? - zdziwiła się Wioletka.
- Musiała spaść z tamtego okna - oświadczył Wujcio Monty, wskazując okno Klausa. -
Czyj to pokój? Zdaje się, że Klausa. Musisz uważać, chłopcze. Kto to widział wystawiać za
okno takie ciężkie przedmioty? Widziałeś, czym to grozi.
- Przecież ta lampa nie stała nawet w pobliżu okna - oburzył się Klaus. - Trzymam ją
we wnęce, przy wielkim fotelu do czytania.
- Doprawdy, Klausie - rzekł Wujcio Monty, wstając z ziemi i podając Klausowi lampę.
Czyżbyś chciał mi wmówić, że lampa sama przetańcowała z wnęki do okna i skoczyła na
mnie? Zanieś ją, proszę, do pokoju, ustaw w bezpiecznym miejscu i nie mówmy o tym
więcej.
- Ale... - Klaus próbował się dalej bronić, lecz przeszkodziła mu starsza siostra.
- Pomogę ci, Klaus. Razem znajdziemy najbezpieczniejsze miejsce.
- Tylko zaraz wracajcie - zaznaczył Wujcio Monty, masując ramię. - Spotkamy się w
Gabinecie Gadów. Chodź, Słoneczko.
Weszli wszyscy razem do domu i rozstali się w hallu przy schodach: Wujcio Monty ze
Słoneczkiem zniknęli za ogromnymi drzwiami Gabinetu Gadów, a Wioletka z Klausem
zanieśli lampę na górę, do pokoju Klausa.
- Wiesz doskonale - syknął po drodze brat do siostry - że nie postępowałem z tą lampą
nieostrożnie.
- jasne, ze wiem - odszepnęła Wioletka. - Ale nie ma sensu przekonywać o tym Wujcia
Monty'ego. Dla niego Stefano to szpieg herpetologów. A my oboje wiemy przecież, że ta
cała heca z lampą to sprawka Stefana.
- Co za bystre dzieci! - odezwał się nagle głos z góry. Wioletka z Klausem ze zdumienia
omal nie upuścili lampy. Nad nimi stal Stefano, albo, jak kto woli, Hrabia Olaf. Krótko
mówiąc: czarny charakter. - Zawsze wiedziałem, że jesteście inteligentni - mówił dalej. -
Ciut za inteligentni jak na mój gust. Ale nie pożyjecie już długo, więc nie ma się czym
martwić.
- Za to pan nie wykazał się inteligencją - burknął gniewnie Klaus. - Ta ciężka mosiężna
lampa omal nie trafiła w nas, a wiadomo przecież, że jeśli mojej siostrze albo mnie stanie
się krzywda, nigdy nie położy pan łapy na majątku Baudelaire'ów.
- Coś takiego, coś takiego! - wyszczerzył się Stefano, odsłaniając popsute zęby. -
Gdybym chciał wyrządzić krzywdę tobie, sieroto, to twoja krew już spływałaby tu po
schodach jak wodospad. Zapewniam was, że żadnemu z Baudelaire'ów włos z głowy nie
spadnie - przynajmniej nie w tym domu. Nie musicie się mnie obawiać, maleństwa - do
czasu, aż znajdziemy się tam, gdzie zbrodnie są o wiele trudniejsze do wytropienia.
- Czyli gdzie? - odezwała się Wioletka. - My nie mamy zamiaru się stąd przeprowadzać,
aż dorośniemy.
- Czyżby? - spytał podstępnie Stefano. - A mnie się zdawało, że jutro wszyscy razem
wyjeżdżamy za granicę.
- Wujcio Monty podarł pana bilet - oświadczył triumfalnie Klaus. - Nabrał co do pana
podejrzeń, więc zmienił plany i pan już z nami nie jedzie.
Uśmieszek Stefana zmienił się w okropny grymas, a popsute zębiska zrobiły się jakby
jeszcze większe. Oczy Stefana błyszczały tak okropnie, że ich spojrzenie aż bolało.
- Nie byłbym tego Laki pewien - przemówił Stefano strasznym, strasznym głosem. -
Nawet najlepsze plany mogą ulec zmianie w razie nagłego wypadku. - Długim,
szponiastym paluchem wskazał mosiężną lampę. - A nagłe wypadki zdarzają się na
każdym kroku.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przykre okoliczności potrafią popsuć każdą przyjemność. Tak właśnie stało się z
sierotami Baudelaire i z filmem Śnieżne zombi. Przez całe popołudnie trójka dzieci
zamartwiała się w Gabinecie Gadów pod drwiącym okiem Stefana, przy akompaniamencie
niefrasobliwej - słowo „niefrasobliwej” znaczy tutaj: „wynikającej z nieświadomości, że
Stefano to naprawdę Hrabia Olaf i płynącego stąd zagrożenia” - paplaniny Wujcia
Monty'ego. Zanim nadszedł wieczór, dzieci całkiem straciły ochotę na kino. Ponieważ dżip
Wujcia Monty'ego byt stanowczo za ciasny aby pomieścić właściciela, Stefana i trójkę
Baudelaire'ów, Klaus z Wioletką musieli ścisnąć się na jednym miejscu, a Słoneczko
jechało na okrytych wyświnionym płaszczem kolanach Stefana. Sieroty były jednak tak
przygnębione, że nawet nie zauważyły niewygody.
W kinie Stefano usiadł pośrodku, między Wujciem Montym a dziećmi, i sam obżerał
się popcornem. Ale dzieciom i tak nie chciało się nic jeść ze zmartwienia, a ponieważ cały
czas głowiły się, co knuje Stefano, nie mogły nawet z uwagą śledzić filmu Śnieżne zombi,
który był naprawdę niezłym horrorem. Gdy zombi pierwszy raz wychynęły zza pagórków
okalających małą wioskę rybacką w Alpach, Wioletka usiłowała właśnie wyobrazić sobie,
jakim sposobem Stefano może dostać się bez biletu na pokład „Prospera” i towarzyszyć
wyprawie do Peru. Gdy wioskowa starszyzna wznosiła solidną dębową barykadę, którą
zombi bez trudu sforsowały, Klaus zastanawiał się, co dokładnie miał na myśli Stefano,
mówiąc o wypadkach. A kiedy mała mleczareczka Gerta zaprzyjaźniła się z żywymi
potworami i poprosiła je, aby uprzejmie przestały zjadać mieszkańców wioski, Słoneczko,
które, rzecz jasna, było za młode, aby rozumieć całą grozę sytuacji rodzeństwa
Baudelaire'ów, próbowało wymyślić sposób pokrzyżowania planów Stefana, wszystko
jedno jakich. W końcowej scenie filmu zombi i wieśniacy wspólnie obchodzili majowe
święto, ale sierotom Baudelaire było już wtedy tak smutno i straszno, że wcale nie mogły
się cieszyć. W drodze powrotnej do domu Wujcio Monty zagadywał milczące,
przygnębione dzieci, ale ponieważ ledwo mu odpowiadały, w końcu i on zamilkł.
Gdy dżip zatrzymał się przy żmijokrzewach, sieroty Baudelaire wyskoczyły i pognały
prosto do domu, nie życząc nawet dobrej nocy zdumionemu opiekunowi. Z ciężkim sercem
wdrapały się po schodach na górę, ale gdy już stanęły przed drzwiami swoich pokoi,
trudno im było się rozstać.
- Czy nie moglibyśmy spać dzisiaj w jednym pokoju? - spytał nieśmiało Klaus. -
Wczoraj w nocy czułem się jak więzień w celi, sam na sam ze zmartwieniami.
- Ja też - wyznała Wioletka. - Skoro i tak żadne z nas nie zaśnie, możemy pójść spać
razem.
- Tikko - zgodziło się Słoneczko i podreptało za rodzeństwem do pokoju Wioletki.
Wioletka popatrzyła wkoło i przypomniała sobie, z jaką radością jeszcze niedawno
wprowadzała się do tego pokoju. A teraz - wielkie okno z widokiem na żmijokrzewy
zamiast natchnienia budziło przygnębienie, a czyste arkusze po - przyczepiane pinezkami
do ścian, zamiast usłużnie zachęcać do twórczości, przypominały jej tylko o tym, jaka jest
niespokojna.
- Widzę, że nie za bardzo posunęłaś się w wynalazkach - zauważył cicho Klaus. - Ja w
ogóle nie mogę czytać. Bliska obecność Hrabiego Olafa zawsze paraliżuje wyobraźnię.
- Nie zawsze - zaprzeczyła Wioletka. - Kiedy mieszkaliśmy u Olafa, wykryłeś przecież
jego plan dzięki temu, że przeczytałeś wszystko co trzeba o prawie matrymonialnym, a ja,
żeby ten plan udaremnić, wynalazłam linę z kotwiczką.
- No tak, ale teraz sytuacja jest inna - rzekł ponuro Klaus - bo nie wiemy nawet, co
Hrabia Olaf knuje. Jak możemy układać swój plan działania, nie znając jego planów?
- Więc spróbujmy je wydedukować - zaproponowała Wioletka, używając słowa, które
tu znaczy: „rozmawiać o czymś tak długo, aż się to w końcu zrozumie”. - Hrabia Olaf,
podając się za Stefana, przybył do tego domu w przebraniu niewątpliwie po to, aby
zagarnąć majątek Baudelaire'ów.
- A gdy położy na nim łapę - dodał Klaus - wykończy nas. Taki ma plan.
- Tadu - mruknęło poważnie Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju:
„Znaleźliśmy się w doprawdy opłakanej sytuacji”.
- Wiadomo jednak - ciągnęła Wioletka - że jeśli nas zabije, nie dorwie się do pieniędzy.
Dlatego przecież chciał się ze mną ożenić poprzednim razem.
- Dzięki Bogu, że nic z tego nie wyszło - rzekł Klaus i zadygotał. - Inaczej Hrabia Olaf
byłby teraz moim szwagrem. Tym razem jednak nie chce się z tobą żenić. Za to mówił coś o
wypadkach.
- I o miejscu, gdzie zbrodnie są trudniejsze do wytropienia - przypomniała Wioletka. -
Na pewno miał na myśli Peru. Ale przecież Stefano nie jedzie do Peru. Wujcio Monty
podarł jego bilet.
- Dug! - Słoneczko wydało nieartykułowany odgłos rozpaczy i rąbnęło piąstką w
podłogę. „Nieartykułowany odgłos” znaczy tutaj: „taki odgłos, który człowiek wydaje, gdy
brak mu słów”. Słoneczko nie było w tym przypadku odosobnione: Wioletka i Klaus też
chętnie zawołaliby „Dug!”, gdyby nie byli tacy duzi. Żałowali, że nie mogą wydedukować
planów Hrabiego Olafa. Żałowali, że ich sytuacja jest aż tak zawiła i beznadziejna. Żałowali
też, że są za duzi, aby pisnąć „Dug!” i walnąć pięścią w podłogę. A przede wszystkim
żałowali, że nie mają już rodziców i nie żyją, bezpiecznie w domu, w którym się urodzili.
Tak gorzko jak sieroty Baudelaire żałowały, że nie mogą zmienić swojego życia, tak i ja
żałuję, że nie mogę zmienić dla was tej opowieści. Chociaż siedzę tu sobie bezpiecznie i
daleko od Hrabiego Olafa, przeraża mnie myśl o napisaniu choćby słowa więcej. Chyba
najlepiej by było, gdybyście w tym momencie zamknęli książkę i nigdy nie przeczytali
dalszego ciągu tej mrożącej krew w żyłach opowieści. Wówczas, jeśli zechcecie, możecie
wyobrazić sobie, że w ciągu najbliższej godziny sieroty Baudelaire rozgryzły nagle, co knuje
Stefano, i zdołały uratować życie Wujciowi Monty'emu. Możecie wyobrazić sobie, jak przed
dom z głośnym wyciem syreny zajeżdża policja na sygnale, aby zabrać Stefana do więzienia
na całą resztę życia. Możecie wmówić sobie - chociaż to nieprawda - że sieroty Baudelaire
po dziś dzień żyją szczęśliwie u Wujcia Monty'ego. Albo możecie wmówić sobie coś jeszcze
lepszego: że rodzice młodych Baudelaire'ów wcale nie zginęli, a straszny pożar, Hrabia
Olaf, Wujcio Monty i wszystkie inne pechowe zdarzenia, to był tylko sen - kapryśny
wytwór wyobraźni.
Niestety, nasza historia nie należy do szczęśliwych. Ja też nie jestem szczęśliwy,
mówiąc wam, że otępiałe sieroty Baudelaire przesiedziały całą noc w pokoju Wioletki.
Słowo „ostępiale” znaczy w tym wypadku, że siedziały w milczeniu, nie zaś, że ogłupiały.
Gdyby ktoś o wschodzie słońca zajrzał tam przez okno, ujrzałby trójkę dzieci, które siedzą
na łóżku przytulone do siebie, a oczy mają szeroko otwarte i pociemniałe ze zmartwienia.
Ale nikt nie zajrzał przez okno. Ktoś zapukał za to do drzwi, cztery razy, krótko i głośno,
jakby zabił wyjście czterema gwoździami.
Dzieci zamrugały gwałtownie i spojrzały po sobie.
- Kto tam? - głos Klausa zabrzmiał skrzekliwie po długim milczeniu.
Zamiast odpowiedzi ten ktoś, kto pukał, nacisnął klamkę i drzwi uchyliły się powoli. W
progu stal Stefano: ubranie miał całe wymięte, a oczy błyszczały mu tak mocno, jak jeszcze
nigdy.
- Dzień dobry - powiedział. - Pora się zbierać do Peru. W dżipie starczy miejsca tylko
dla mnie i trzech sierot, więc ruszajcie się.
- Przecież mówiliśmy panu wczoraj, że pan nie jedzie - przypomniała mu Wioletka.
Miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał dzielniej, niż ona sama się czuła.
- Osobą, która nie jedzie, jest wasz Wujcio Monty - oznajmił Stefano, unosząc tę część
czoła, na której powinna się znajdować jego gruba brew.
- Niech pan nie opowiada głupstw - powiedział Klaus. - Wujcio Monty nie
zrezygnowałby z tej ekspedycji za skarby świata.
- Zapytajcie go sami - odparł Stefano, robiąc minę, którą sieroty Baudelaire poznały
natychmiast. Prawie nie poruszył ustami, ale oczy tak mu zalśniły, jakby opowiedział przed
chwilą świetny dowcip. - No, czemu nie biegniecie spytać? Jest na dole, w Gabinecie
Gadów.
- Naturalnie, że go spytamy - powiedziała Wioletka. - Wujcio Monty na pewno nie ma
zamiaru wysiać nas samych z panem do Peru. - Dziewczynka zeskoczyła z łóżka, wzięła
brata i siostrę za ręce, i we trójkę szybko minęli Stefana, który stał w drzwiach z
szyderczym uśmieszkiem. - Naturalnie, że go spytamy - powtórzyła Wioletka, a Stefano
skłonił się lekko wychodzącym dzieciom.
Hall był dziwnie cichy i pusty, jak oczodoły czaszki.
- Wujciu Monty? - zawołała z góry Wioletka. Nikt nie odpowiedział.
Parę razy skrzypnęły tylko schody, ale poza tym cisza była tak niesamowita, jakby dom
stał opuszczony od wielu lat.
- Wujciu Monty?! - zawołał Klaus, już z dołu. Brak odpowiedzi.
Wioletka podeszła na palcach do olbrzymich drzwi Gabinetu Gadów i otworzyła je:
przez chwilę dzieci stały jak zahipnotyzowane dziwnym, niebieskawym blaskiem słońca,
które przeświecało przez szklany sufit i ściany. W niewyraźnej poświacie widać było tylko
sylwetki rozlicznych gadów, które wiły się w swoich klatkach albo spały, zwinięte w
bezkształtne, ciemne supły.
Kiedy dzieci ruszyły wreszcie od progu w głąb Gabinetu Gadów, gdzie czekała na nie
jak zawsze biblioteka Wujcia Monty'ego, ich kroki odbijały się echem od połyskliwych
ścian. Półmroczne pomieszczenie wydawało się tajemnicze i obce, ale tajemnica jego była
przyjazna, a obcość bezpieczna. Dzieci pamiętały przecież obietnicę Wujcia Monty'ego, że
jeśli nie pożałują czasu na naukę, włos im z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów. Wy i ja
pamiętamy jednak, że w obietnicy Wujcia Monty'ego czaiła się ironia losu - i oto teraz, o
ponurym, szarym brzasku w Gabinecie Gadów, owa ironia losu miała zaowocować, co
znaczy, że dzieci Baudelaire miały ją wreszcie poznać. Zbliżając się do biblioteki,
dostrzegły w kącie pokaźny, ciemny, nieforemny obiekt. Klaus nerwowym ruchem zapalił
jedną z lamp do czytania, aby lepiej przyjrzeć się temu czemuś. Ciemnym, nieforemnym
obiektem okazał się Wujcio Monty. Usta miał lekko rozchylone, jakby ze zdziwienia, a oczy
szeroko otwarte - patrzył na dzieci, ale ich nie widział. Jego oblicze, zwykle tak rumiane,
było bardzo, bardzo blade, a pod lewym okiem widniały dwie dziureczki, równiuteńko
obok siebie - podwójny ślad, jaki zostawiają zęby żmii.
- Diwo sum? - zagadnęło Słoneczko, szarpiąc Wujcia Monty'ego za nogawkę. Ani
drgnął. Tak jak obiecał dzieciom - włos im z głowy nie spadł w Gabinecie Gadów. Czego nie
można było powiedzieć o samym Wujciu Montym.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Ajajajajaj - odezwał się głos za ich plecami.
Sieroty Baudelaire odwróciły się i ujrzały Stefana, z czarną, zamykaną na srebrną
kłódkę walizą w dłoni i wyrazem faryzeuszowskiego zdumienia na twarzy.
„Faryzeuszowskie” jest tak rzadkim odpowiednikiem „fałszywego”, że nawet Klaus nie
wiedział, co to słowo znaczy. Mimo to nie trzeba było tłumaczyć dzieciom, że Stefano tylko
udaje zdziwienie.
- Cóż to za straszny wypadek! Ukąszenie przez żmiję. Na pewno bardzo się zmartwią,
kiedy go tu znajdą - powiedział Stefano.
- Jak pan... - wykrztusiła Wioletka, ale glos uwiązł jej w gardle, jakby wieść o śmierci
Wujcia Monty'ego była kęsem nie do przełknięcia.
Stefano ją zlekceważył.
- Oczywiście, gdy stwierdzą, że doktor Montgomery nie żyje, zadadzą sobie pytanie,
gdzie się podziały te nieznośne sieroty, które do niedawna pętały się po domu. A sierot nie
będzie. Skoro już o tym mowa, to czas jechać. „Prospero” o godzinie piątej wypływa z
Mglistej Zatoki, a ja chciałbym być pierwszym pasażerem, który wsiądzie na pokład, gdyż
mam chęć wypić tam buteleczkę wina przed obiadem.
- Jak pan śmiał... - szepnął chrypliwie Klaus. Nie mógł oderwać wzroku od bladej,
bladej twarzy Wujcia Monty'ego. - Jak pan śmiał to zrobić? Jak pan śmiał go zamordować?
- Doprawdy, Klausie, dziwię ci się - odpad Stefano, podchodząc do nieboszczyka. –
Taki mały mądrala jak ty powinien natychmiast poznać, że jego zażywny wujaszek zmarł
od ukąszenia żmii, a nie z powodu morderstwa. Spójrz tylko na te ślady zębów. Spójrz na
tę bladą, bladą twarz. Spójrz na te wytrzeszczone oczy.
- Niech pan przestanie! - krzyknęła Wioletka. - Nie wolno panu tak mówić!
- Masz rację - zgodził się Stefano. - Szkoda czasu na pogaduszki. Trzeba pędzić na
siatek! W drogę!
- Nigdzie z panem nie jedziemy - oświadczył Klaus, który z największym trudem starał
się myśleć przytomnie o tragicznej sytuacji i nie wpadać w panikę, - Zostaniemy tu do
przybycia policji.
- A skąd, twoim zdaniem, policja ma wpaść na pomysł, żeby tu przyjechać? - zdziwił się
Stefano.
- Wezwiemy ją telefonicznie - odparł Klaus, mając nadzieję, że jego głos zabrzmiał
zdecydowanie. I ruszył do drzwi.
Stefano upuścił walizę na marmur posadzki, aż szczęknęła błyszcząca, srebrna kłódka.
Zrobił parę kroków i zastąpił Klausowi drogę, wytrzeszczając na niego wielkie,
przekrwione oczy.
- Bardzo mnie męczy - wycedził przez zęby - konieczność wyjaśniania ci każdego
głupstwa. Podobno jesteś nadzwyczajnie inteligentny, a jakoś wcale z tego nie korzystasz! -
Stefano sięgnął do kieszeni i wyciągną) swój ząbkowany nóż. - Widzisz ten nóż? Jest
bardzo ostry i łatwo może wyrządzić ci krzywdę - prawie tak łatwo jak ja. Jeśli nie będziesz
posłuszny narazisz się na obrażenia cielesne. Czy wyrażam się dość jasno? A teraz marsz
do cholernego dżipa!
Jak wam wiadomo, bardzo niegrzecznie i na ogół zbytecznie jest używać brzydkich
słów, lecz sieroty Baudelaire były zbyt przerażone, aby przypomnieć o tym Stefanowi.
Spojrzawszy po raz ostatni na swego nieszczęsnego wujcia, trójka dzieci podreptała za
Stefanem: wyszli z Gabinetu Gadów i skierowali się do cholernego dżipa, Na domiar złego
- zwrot ten oznacza tutaj: „aby sprawić dodatkową przykrość komuś, komu i tak jest już
przykro” - Stefano kazał Wioletce nieść swoją walizę. Wioletka była jednak zbyt zajęta
własnymi myślami, aby się tym przejąć. Próbowała przypomnieć sobie ostatnią rozmowę,
którą odbyli z Wujciem Montym, i z nagłym wstydem uświadomiła sobie, że tej rozmowy
nie było. Pamiętacie, oczywiście, że w drodze powrotnej z kina, gdzie obejrzeli Śnieżne
zombi, młodzi Baudelaire'owie tak się martwili z powodu Stefana, że nie odezwali się do
Wujcia Monty'ego ani słowem. A kiedy dżip zajechał przed dom, popędzili jak najszybciej
na górę, by dedukować, nie życząc nawet dobrej nocy człowiekowi, który teraz leżał
martwy pod prześcieradłem w Gabinecie Gadów. Młodsze rodzeństwo dochodziło już do
dżipa, a Wioletka bardzo chciała przypomnieć sobie, czy przynajmniej podziękowali
Wujciowi Monty'emu za to, że ich zabrał do kina, ale wspomnienie ubiegłej nocy całkiem
jej się zamazało. Miała wrażenie, że razem z Klausem i Słoneczkiem powiedzieli
„dziękujemy, Wujciu Monty”, kiedy stali razem w kolejce po bilety, ale wcale nie była tego
pewna. Stefano otworzył drzwiczki dżipa i gestem noża wskazał Klausowi i Słoneczku
miejsca na ciasnym tylnym siedzeniu, a Wioletce, która miała wieźć na kolanach jego
ciężką czarną walizę - fotel z przodu, koło kierowcy. Ostatnią nadzieją sierot było, że
samochód nie zapali, gdy Stefano przekręci kluczyk w stacyjce - lecz niestety, nadzieja ta
okazała się płonna. Wujcio Monty dobrze dbał o swojego dżipa - silnik zawarczał od razu.
Samochód wolno mijał żmijokrzewy, a Wioletka, Klaus i Słoneczko oglądali się na
dom. Na widok Gabinetu Gadów, który Wujcio Monty z takim staraniem zapełnił okazami,
a teraz sam byt w nim jednym z okazów, ciężar rozpaczy tak przygniótł młodych
Baudelaire'ów, że zaczęli cichutko płakać. Śmierć kochanej osoby to dziwna rzecz. Wszyscy
wiemy, że nasz czas na tym świecie jest ograniczony i w końcu każdy skończy pod tym czy
owym białym prześcieradłem, żeby się więcej nie obudzić. A jednak, gdy spotyka to kogoś,
kogo znamy, zawsze jesteśmy zaskoczeni. To tak, jakby się szło po ciemku po schodach do
sypialni i miało pewność, że powinien być jeszcze jeden stopień - a nie ma go. Stopa
natrafia na powietrze i spada ciężko, a człowieka ogarnia mdlące, mroczne zdumienie, że
trzeba odtąd myśleć o wszystkim całkiem inaczej. Sieroty Baudelaire opłakiwały nie tylko
Wujcia Monty'ego, ale i swoich rodziców; płakały zgnębione przez to mroczne, dziwne
uczucie zapadania się w siebie, które zawsze towarzyszy wielkiej stracie.
Co z nimi będzie? Stefano z zimną krwią zakatrupił człowieka, który miał opiekować
się młodymi Baudelaire'ami, i zostali całkiem sami. Co teraz zrobi z nimi Stefano? Mieli
zostawić go, wyjeżdżając do Peru, a oto za chwilę wraz z nim wsiądą na pokład „Prospera”.
Co strasznego może przydarzyć im się w Peru? I czy znajdzie się tam ktoś, kto ich
wyratuje? Czy Stefano położy w końcu łapę na ich spadku? A jeśli tak, to co zrobi wtedy z
dziećmi? Były to przerażające pytania: myślenie o takich sprawach całkowicie pochłania
uwagę człowieka, więc nic dziwnego, że zagłębione w rozmyślaniach sieroty nie zauważyły
nawet, że Stefano pędzi prosto na inny samochód - przekonały się o tym dopiero w chwili
zderzenia.
Z przeraźliwym zgrzytem blach i szczękiem tłuczonego szkła czarne auto wbiło się w
maskę dżipa Wujcia Monty'ego, rozległo się tępe ŁUP! i dzieci wylądowały gwałtownie na
podłodze, z uczuciem, że ich żołądki zostały na górze. Czarna waliza odbiła się od ramienia
Wioletki i rąbnęła w szybę, która rozpękła się promieniście na kilkanaście części, tak że
przypominała pajęczynę. Stefano krzyknął ze zdziwienia i zaczął gwałtownie kręcić
kierownicą w tę i z powrotem, ale osiągnął tylko tyle, że mocno sczepione pojazdy z
kolejnym ŁUP! obsunęły się z jezdni na muliste pobocze. Rzadko się zdarza, aby można
było nazwać wypadek drogowy uśmiechem losu, lecz w tym przypadku z całą pewnością
tak było. Jazda do Mglistej Zatoki zakończyła się dla młodych Baudelaire'ów w miejscu,
skąd widzieli jeszcze znajome żmijokrzewy.
Stefano wydal kolejny okrzyk, tym razem wściekłości.
- Diabli nadali! - wrzasnął.
Wioletka masowała ramię, sprawdzając, czy nie doznała poważnego obrażenia. Klaus i
Słoneczko wygramolili się z podłogi dżipa i wyjrzeli przez popękaną przednią szybę.
Zdawało im się, że w drugim samochodzie siedzi tylko jedna osoba, ale pewności nie mieli,
gdyż tamten wóz ucierpiał w wypadku znacznie bardziej niż dżip Wujcia Monty'ego. Cały
przód miał sprasowany w harmonijkę, a jedna z osłon na koła wirowała hałaśliwie po
chodniku Parszywej Promenady, zataczając pijane kręgi, jakby była gigantyczną monetą,
którą ktoś niechcący upuścił. Kierowca w szarym garniturze, wydając rytmiczne gardłowe
odgłosy, odemknął zgniecione drzwiczki i chwiejnie wygramolił się na zewnątrz. Tam znów
wydał z siebie serię rytmicznych gardłowych odgłosów, po czym sięgnął do kieszeni
garnituru i wyciągnął białą chusteczkę.
- To pan Poe! - krzyknął Klaus.
To był rzeczywiście pan Poe, jak zwykle kaszlący. Jego widok tak uszczęśliwił dzieci, że
rozpromieniły się, nie bacząc na dramatyczne okoliczności.
- Pan Poe! Pan Poe! - cieszyła się Wioletka, sięgając poprzez walizę Stefana do klamki
drzwi.
Stefano błyskawicznie złapał ją za bolące ramię i powoli odwrócił się do dzieci, tak aby
każde mogło przyjrzeć się dobrze jego błyszczącym oczom.
- To niczego nie zmienia! - syknął. - Mieliście trochę szczęścia, ale to już były tylko
smętne resztki. Zdążymy dojechać do Mglistej Zatoki przed odpłynięciem „Prospera”, to
wam na bank obiecuję.
- Jeszcze zobaczymy - powiedziała Wioletka, otwierając drzwi i wyślizgując się spod
walizy. Klaus też wysiadł przez swoje drzwi, wynosząc Słoneczko na rękach. - Proszę pana!
Panie Poe!
- Wioletka? - zdziwił się pan Poe. - Wioletka Baudelaire? Czy to ty?
- To ja, proszę pana - potwierdziła Wioletka. - Jesteśmy tu wszyscy. Dziękujemy
bardzo, że się pan z nami zderzył.
- No, niezupełnie - skrzywił się pan Poe. - To była oczywista wina waszego kierowcy.
To wy wpadliście na mnie.
- Jak pan śmie! - krzyknął Stefano i wysiadł z dżipa, marszcząc nos od zapachu
chrzanu, który unosił się w całej okolicy.
Ruszył zamaszyście w kierunku pana Poe, lecz gdy był w połowie drogi, dzieci ujrzały
na jego twarzy nagłą przemianę: z czystej wściekłości w faryzeuszowski wyraz zmieszania i
żalu.
- Przepraszam - przemówił cienkim, płochliwym głosem. - To wszystko moja wina. Tak
się przejąłem tym, co się stało, że zapomniałem o przepisach ruchu drogowego. Mam
nadzieję, że nie jest pan ranny, panie Foe?
- Poe - poprawił pan Poe. - Nazywam się Poe. Kanny nie jestem. Na szczęście chyba
nikomu z nas nic się nie stało. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o swoim samochodzie.
Ale kim pan właściwie jest i co pan tu robi z rodzeństwem Baudelaire'ów?
- Ja powiem - zaoferował się Klaus. - To jest...
- Klausie! - skarcił go pan Poe tonem surowej reprymendy, co tu oznacza: „zwrócił mu
uwagę, chociaż Klaus miał powody, aby wyrwać się z odpowiedzią”. - To niegrzecznie
komuś przerywać.
- Nazywam się Stefano - rzekł Stefano i podał rękę panu Poe. - Jestem... chciałem
powiedzieć, byłem... asystentem doktora Montgomery'ego.
- Co znaczy „byłem”? - zainteresował się pan Poe. - Został pan wyrzucony z pracy?
- Nie. Za to Doktor Montgomery... przepraszam... - Stefano odwrócił się i udał, że
ociera oczy, jakby żałoba nie pozwalała mu dalej mówić. Korzystając z tego, że pan Poe nie
widzi je go miny, puścił oko do dzieci. Po chwili kontynuował: - Z przykrością muszę
donieść panu, panie Doe, że miał miejsce tragiczny wypadek Doktor Montgomery nie żyje.
- Poe - poprawił pan Poe. - Nie żyje? To straszne. Co się stało?
- Nie wiem - odparł Stefano. - Mnie to wygląda na ukąszenie żmii, ale nie znam się ani
w ząb na żmijach. Dlatego właśnie jechałem do miasta, po lekarza. A dzieciaki tak się
wystraszyły, że batem się zostawić je same w domu.
- On nas nie wiózł do żadnego lekarza! - krzyknął Klaus. - On nas wiózł do Peru!
- Sam pan widzi - zwrócił się Stefano do pana Poe, głaszcząc Klausa po głowie. -
Dzieciaki strasznie to przeżyły. Doktor Montgomery miał je dzisiaj zabrać do Peru.
- Tak, wiem o tym - potwierdził pan Poe. - Właśnie dlatego tak się tu spieszyłem z
samego rana, żeby wreszcie podrzucić im bagaże. Klausie, wiem, że jesteś wstrząśnięty i
przygnębiony wypadkiem, ale proszę cię, spróbuj zrozumieć, że jeśli Doktor Montgomery
naprawdę nie żyje, wyprawa jest odwołana.
- Ale proszę pana... - upierał się Klaus.
- To ja ciebie proszę - uciszył go pan Poe. - O takich sprawach decydują dorośli. Z całą
pewnością należy wezwać lekarza.
- Właśnie - wpadł mu w słowo Stefano. - Więc niech pan jedzie na górę do domu, a ja z
dzieciakami skoczę poszukać lekarza.
- Dżoze! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Nie ma mowy!”.
- A czemu nie wrócimy wszyscy do domu i nie zadzwonimy po lekarza? - spytał pan
Poe.
Stefano zamrugał kilkakrotnie i przez chwilę znów miał wściekłą minę, zanim zdołał
się opanować i udzielić gładkiej odpowiedzi:
- Oczywiście! Ze leż sam na to nie wpadłem. Pan, jak widzę, rozumuje logicznie, nie to
co ja. No, dzieciaki, wskakujcie z powrotem do dżipa, a pan Poe pojedzie za nami.
- My nie wsiądziemy z panem do jednego auta - oświadczył kategorycznie Klaus.
- Proszę cię, Klaus - rzeki pan Poe. - Zrozum. Zdarzył się poważny wypadek. Wszelkie
inne dyskusje trzeba odłożyć na później. Martwię się tylko, czy uruchomię samochód. Jest
mocno uszkodzony.
- Niech pan włączy zapłon - poradził Stefano.
Pan Poe kiwnął głową i udał się do samochodu. Usiadł na miejscu kierowcy i przekręcił
kluczyk w stacyjce. Silnik kaszlnął chrypliwie, wilgotno - bardzo podobnie do pana Poe -
ale zaraz zgasi.
- Niestety, koniec z silnikiem! - zawołał zrozpaczony pan Poe.
- A niedługo i z tobą - mruknął Stefano do dzieci.
- Przepraszam? - spytał uprzejmie pan Poe. - Nie dosłyszałem.
Stefano uśmiechnął się.
- Przykra sprawa. Zróbmy więc tak: ja z dzieciakami pojadę do domu, a pan pójdzie za
nami piechotą. Bo wszyscy się do auta nie wciśniemy.
Pan Poe zmarszczył brwi.
- Mam przecież w samochodzie walizki dzieci. Nie chcę ich tak zostawiać bez nadzoru.
Mam pomysł: niech pan weźmie walizki do auta, a ja z dziećmi podejdę pieszo.
Stefano zmarszczył brwi.
- Niech chociaż jedno z dzieci pojedzie ze mną, żebym się nie zgubił.
- Przecież dom widać nawet stąd - uśmiechnął się pan Poe. - Na pewno się pan nie
zgubi.
- Stefano nie chce nas z panem zostawiać sam na sam - odezwała się wreszcie
Wioletka. Czekała na taką właśnie stosowną chwilę. - Boi się, że powiemy panu, kim
naprawdę jest i co naprawdę zamierza.
- O czym ona mówi? - zwrócił się pan Poe do Stefana.
- Nie mam pojęcia, panie Toe - odparł Stefano, kręcąc głową i piorunując Wioletkę
wzrokiem.
Wioletka zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Ten człowiek - wskazała palcem - to nie żaden Stefano. To Hrabia Olaf, który
przyjechał tu, aby nas porwać.
- Że niby kim ja jestem? - zdziwił się Stefano. - I co tu robię?
Pan Poe zmierzył Stefana wzrokiem od stóp do głów i pokręcił głową.
- Proszę darować dzieciom - powiedział. - To na pewno z szoku. Hrabia Olaf to
wyjątkowo podły osobnik, który próbował zagarnąć ich majątek. Dzieci bardzo się go boją.
- Czy ja wyglądam jak ten, jak mu tam, Hrabia Olaf? - błysnął oczami Stefano.
- Ależ skąd - zapewnił go pan Poe. - Hrabia Olaf miał długą, zrośniętą brew i golił się
gładko. A pan ma brodę i, proszę się nie gniewać, ani śladu brwi.
- Bo zgolił brwi - wyjaśniła Wioletka. - I zapuścił brodę. Ale nikogo nie nabierze.
- I ma tatuaż! - krzyknął Klaus. - Ma wytatuowane oko na kostce u nogi! Niech pokaże
tatuaż!
Pan Poe spojrzał na Stefana i przepraszająco wzruszył ramionami.
- Pan wybaczy, że o to proszę, ale skoro dzieci są aż tak wytrącone z równowagi,
chciałbym je uspokoić, zanim przejdziemy do dalszych spraw. Czy byłby pan łaskaw
odsłonić kostkę u nogi?
- Z największą przyjemnością - odparł Stefano, szczerząc zęby do dzieci. - Prawą czy
lewą?
Klaus przymknął oczy i przypominał sobie przez chwilę.
- Lewą! – zażądał.
Stefano oparł lewą nogę na zderzaku aula Wujcia Monty'ego. Nie odrywając lśniących,
lśniących oczu od sierot Baudelaire, podciągał powolutku nogawkę brudnych spodni w
prążki. Wioletka, Klaus, Słoneczko i pan Poe wpatrywali się z napięciem w kostkę jego
nogi.
Nogawka podjechała w górę, jak kurtyna teatralna przed spektaklem. Lecz na
odsłoniętej kostce nie było ani śladu tatuażu. Sieroty Baudelaire z niedowierzaniem gapiły
się na gładką skórę, bladą jak papier albo jak nieszczęsna twarz Wujcia Monty'ego.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Dżip pomknął przodem, pykając z rury wydechowej, a z tyłu wlokły się noga za nogą
sieroty Baudelaire, z wonią chrzanu w nozdrzach i poczuciem klęski w sercach. To bardzo
nieprzyjemne, gdy ktoś nam udowodni, że się mylimy - zwłaszcza gdy mamy rację, a
osobą, która naprawdę się myli, jest właśnie ten, kto udowodnił nam, że się mylimy, a więc
i sobie udowodnił, że się myli. Zgadza się?
- Nie wiem, jakim cudem pozbył się tatuażu - przekonywał Klaus pana Poe, który
kaszlał w chusteczkę - ale to jest z całą pewnością Hrabia Olaf.
- Klausie - powiedział pan Poe, gdy wreszcie się wyka szlak - Powtarzanie w kółko tego
samego staje się bardzo męczące. Wszyscy widzieliśmy przed chwilą nieskazitelną kostkę
Stefana. „Nieskazitelną” to znaczy...
- My wiemy, co znaczy „nieskazitelna” - przerwał mu Klaus, obserwując z daleka, jak
Stefano wysiada z dżipa Wujcia Monty'ego i pospiesznie wchodzi do domu. - Ale to jest
Hrabia Olaf, chociaż bez tatuaży. Czy pan tego nie widzi?
- Widzę jedynie to, co mam przed sobą - odparł pan Poe. - Mężczyznę bez brwi, z
brodą i bez tatuaży, a tak nie wygląda Hrabia Olaf. W każdym razie, nawet jeśli ten Stefano
z jakichś powodów chce wam wyrządzić krzywdę, to nie musicie się martwić. Śmierć
Doktora Montgomery'ego to dla nas wielki szok, ale nikt nie zamierza tak po prostu
przekazać was i waszego majątku w ręce jego asystenta. Przecież ten człowiek nie umie
nawet zapamiętać mojego nazwiska!
Klaus spojrzał na swoje siostry i westchnął. Zrozumiał, że łatwiej byłoby dogadać się ze
żmijokrzewem niż z panem Poe, gdy uczepi się jakiejś opinii. Wioletka chciała mimo to raz
jeszcze spróbować perswazji, gdy nagle za ich plecami zatrąbił samochód. Młodzi
Baudelaire'owie i pan Poe ustąpili z drogi, przepuszczając szary samochodzik, prowadzony
przez niesamowicie chudego kierowcę. Samochodzik zatrzymał się przed domem i
chudzielec wysiadł. Miał na sobie biały kitel.
- Pan kogoś szuka? - zawołał do niego pan Poe, który właśnie nadchodził wraz z
dziećmi.
- Jestem doktor Lucafont - przedstawił się chudzielec, stukając się w pierś palcem
potężnej łapy. - Otrzymałem wezwanie do ofiary tragicznego wypadku z udziałem żmii.
- I już pan zdążył przyjechać? - zdziwił się pan Poe. - Przecież Stefano ledwo miał czas
zadzwonić, więc skąd tak szybko?
- Mniemam, iż szybkość działania to podstawowa zasada w nagłych wypadkach, pan
lak nie sądzi? - odparł doktor Lucafont. - Jeśli wskazana jest sekcja zwłok, należy dokonać
jej bezzwłocznie.
- Naturalnie, naturalnie - zgodził się potulnie pan Poe. - Zaskoczył mnie pan, to
wszystko.
- Gdzie zwłoki? - spytał doktor Lucafont, kierując się do wejścia.
- Stefano panu pokaże - rzekł pan Poe, otwierając mu drzwi. W przedsionku czekał już
Stefano, z imbrykiem do kawy w dłoni.
- Robię kawę - obwieścił. - Kto się napije?
- Ja chętnie - zgłosił się doktor Lucafont. - Nie ma to jak filiżanka dobrej kawy przed
rozpoczęciem pracy.
Pan Poe zmarszczył brwi.
- Nie powinien pan najpierw spojrzeć na Doktora Montgomery'ego?
- Właśnie, doktorze Lucafont - poparł go Stefano. - Szybkość działania to podstawowa
zasada w nagłych wypadkach, pan tak nie sądzi?
- Tak, tak, oczywiście ma pan rację - przyznał doktor Lucafont.
- Biedny Doktor Montgomery leży w Gabinecie Gadów. - Stefano wskazał kierunek do
miejsca spoczynku opiekuna sierot Baudelaire. - Proszę dokonać starannych oględzin, a
potem może się pan napić kawy.
- Jasne, szefie - powiedział doktor Lucafont, otwierając drzwi Gabinetu Gadów
dziwnie sztywną dłonią.
Stefano zaprowadził pana Poe do kuchni, a dzieci z ponurymi minami poszły za nimi.
Gdy człowiek czuje się bezużyteczny i bezradny, może powiedzieć o sobie, że jest jak piąte
koło u wozu, gdyż rzecz, która ma cztery koła, na przykład wóz konny albo samochód, nie
potrzebuje piątego. Kiedy Stefano parzył kawę dla dorosłych, Wioletka, Klaus i Słoneczko
siedzieli przy tym samym stole, przy którym jakże niedawno zajadali swój pierwszy
kokosowy tort z Wujciem Montym, i czuli się jak piąte, szóste i siódme kolt) u wozu,
jadącego w dodatku w złą stronę - do Mglistej Zatoki, skąd niebawem miał odpłynąć siatek
„Prospero”.
- Rozmawiając przez telefon z doktorem Lucafontem - powiedział Stefano -
wspomniałem mu o naszym zderzeniu i o pańskim uszkodzonym samochodzie. Obiecał, że
gdy skończy obdukcje, podwiezie pana do miasta, do mechanika. A ja poczekam tutaj z
sierotami.
- Nie ma mowy - zaprotestował Klaus. - Nic zostaniemy z nim sam na sam ani na
chwilę.
Pan Poe uśmiechnął się do Stefana, który właśnie nalewał mu kawy, po czym spojrzał
surowo na Klausa.
- Klausie, rozumiem twoje rozdrażnienie, ale tak ordynarne zachowanie wobec Stefana
jest niewybaczalne. Proszę go natychmiast przeprosić.
- Nic! - wrzasnął Klaus.
- Nic się nie stało, panie Yoe - rzekł słodko Stefano. - Dzieciaki strasznie przejęty się
morderstwem, więc nie wymagam od nich wzorowego zachowania.
- Morderstwem? - podchwyciła Wioletka Obróciła się do Stefana z miną osoby
uprzejmie zainteresowanej, wcale nie wścieklej. - Czemu powiedział pan „morderstwem”,
panie Stefano? Stefano nachmurzył się i zacisnął pięści. Widać było, że jego największym
marzeniem jest w tej chwili wydłubać Wioletce oczy.
- Przejęzyczyłem się - powiedział wreszcie.
- Każdemu wolno się przejęzyczyć - wtrącił pan Poe, siorbiąc kawę z filiżanki. - Ale
skoro dzieci tak się denerwują, to niech jadą z doktorem Lucafontem i ze mną.
- Nie wiem, czy się zmieszczą - rzekł Stefano, błyskając oczami. - To bardzo mały
samochód. Ale skoro sieroty uparły się jechać do mechanika, niech jadą dżipem ze mną:
pan z doktorem Lucafontem pojedziecie przodem, a my za wami.
Sieroty spojrzały po sobie, próbując ocenić sytuację. Przypominała ona grę, z tym że
stawki w tej grze były zawrotnie wysokie. Celem gry było nie wylądować sam na sam ze
Stefanem, gdyż to groziło porwaniem na pokład „Prospera”. A o tym, co ich może spotkać,
gdy znajdą się na odludziu peruwiańskiej dżungli z tym chciwym i podłym osobnikiem,
woleli nawet nie myśleć. Myśleli tylko o tym, jak do tego nie dopuścić. Trudno było
uwierzyć, że o ich życiu lub śmierci ma przesądzić rozmowa o jeździe w dwa samochody do
mechanika, ale tak to już w życiu bywa, że o wszystkim decydują drobne szczegóły.
- To może my pojedziemy z doktorem Lucafontem, a pan Poe ze Stefanem? -
zaproponowała ostrożnie Wioletka.
- A to dlaczego? - zdziwił się pan Poe.
- Zawsze bardzo chciałam zobaczyć, jak wygląda od środka samochód lekarza -
powiedziała Wioletka, wiedząc, że jest to bardzo kiepskie wytłumaczenie.
- Właśnie, ja też! - poparł ją Klaus. - Czy możemy pojechać z doktorem Lucafontem?
Bardzo prosimy!
- Obawiam się, że nie - odezwał się od drzwi doktor Lucafont, zaskakując wszystkich
swoim przybyciem. - A już na pewno nie wszyscy troje. Z tyłu umieściłem ciało doktora
Montgomery'ego, więc zostało miejsca tylko dla dwóch pasażerów.
- Już pan zakończył obdukcję? - spytał zaciekawiony pan Poe.
- Owszem, wstępnie - odparł doktor Lucafont, - Zabieram ciało do dalszych badań, lecz
sekcja zwłok wykazała, że doktor Montgomery zmarł wskutek ukąszenia żmii. Zostało dla
mnie trochę kawy?
- Naturalnie - odrzekł Stefano, nalewając mu kawy do filiżanki.
- Skąd ta pewność? - spytała doktora Wioletka.
- Jak to skąd? - zdziwił się doktor Lucafont. - Chyba mogę mieć pewność, że zostało
dla mnie kawy, skoro ją widzę przed sobą.
- Wioletka chciała chyba spytać, skąd pewność, że doktor Montgomery zmarł wskutek
ukąszenia żmii - uściślił pan Poe.
- W jego żyłach znalazłem jad żmii z gatunku Mamba Zła, jednej z najjadowitszych na
świecie.
- Czy to znaczy, że po domu grasuje jadowita żmija? - zaniepokoił się pan Poe.
- Ależ nie! - zapewnił go doktor Lucafont. - Mamba Zła siedzi sobie bezpiecznie
zamknięta w klatce. Widocznie jakoś się stamtąd wydostała, ukąsiła doktora
Montgomery'ego i zamknęła się z powrotem.
- Co takiego? - oburzyła się Wioletka. - Co za bzdurna teoria! Żmija nie jest w stanie
sama otworzyć zamka klatki.
- Może pomogły jej inne żmije - rzekł spokojnie doktor Lucafont, popijając kawę. - Nie
ma tu czegoś do zjedzenia? Wyjechałem w pośpiechu, bez śniadania.
- Dziwnie brzmi la pańska historia - zauważył pan Poe, spoglądając pytająco na
doktora Lucafonta, który właśnie badał zawartość kredensu.
- Doświadczenie nauczyło mnie, że tragiczne wypadki często przebiegają w dziwnych
okolicznościach - odparł doktor.
- To nie mógł być wypadek - powiedziała Wioletka. - Wujcio Monty... - Umilkła na
chwilę. - Wujcio Monty był przecież jednym z najwybitniejszych herpetologów na świecie.
Nigdy nie trzymałby jadowitej żmii w klatce, którą żmija może sama otworzyć.
- Jeżeli to nie byt wypadek - myślał głośno doktor Lucafont - to ktoś musiał to zrobić
celowo. Żadne z was trojga nie wchodzi, oczywiście, w rachubę, a jedyną osobą w domu
poza wami był Stefano.
- Tylko że ja - wtrącił natychmiast Stefano - ani w ząb nie znam się na żmijach. Pracuję
tu dopiero od dwóch dni, nie miałem czasu w niczym się zorientować.
- Więc wszystko wskazuje na wypadek - podsumował pan Poe. - Przykro mi, dzieci.
Zdawało mi się, że doktor Montgomery będzie dla was odpowiednim opiekunem.
- Był dla nas kimś znacznie więcej niż odpowiednim opiekunem - szepnęła Wioletka.
- To jest prowiant Wujcia Monty'ego! - wrzasnął nagle Klaus z okropnie wściekłą miną.
Wskazywał przy tym palcem na doktora Lucafonta, który właśnie wyjął z kredensu puszkę
konserw. - Nie wolno wyżerać jego prowiantu!
- Chciałem się tylko poczęstować brzoskwiniami. - Doktor Lucafont uniósł w dziwnie
masywnej dłoni puszkę brzoskwiń, zakupioną zaledwie dzień wcześniej przez Wujcia
Monty'ego.
- Proszę pana - zwrócił się do niego łagodnie pan Poe. - Dzieci są bardzo rozdrażnione.
Sam pan to z pewnością rozumie. Wioletko, Klausie i Słoneczko, czy nie zechcielibyście
opuścić nas na chwilę? Mamy sporo do omówienia, a wam nerwy nie pozwalają spokojnie
uczestniczyć w dyskusji. Panie doktorze, ustalmy wreszcie plan. Pan ma miejsce na troje
pasażerów, wliczając ciało doktora Montgomery'ego. Pan, Stefano, również ma trzy
miejsca dla pasażerów.
- I dlatego sprawa jest prosta - wtrącił się Stefano. - Pan i trup pojedziecie z doktorem
Lucafontem, a ja z dziećmi za wami.
- Nie - sprzeciwił się twardo Klaus.
- Baudelaire'owie - rzekł równie twardo pan Poe - proszę w tej chwili wyjść za drzwi.
- Afup! - pisnęło Słoneczko, co zapewne znaczyło: „Nie!”.
- Proszę bardzo - powiedziała Wioletka, zerkając znacząco na Klausa i Słoneczko.
Wzięła ich za ręce i, na wpół ciągnąc, wyprowadziła z kuchni. Klaus i Słoneczko zauważyli
w siostrze jakąś zmianę. Minę miała bardziej zdecydowaną niż smutną i szła bardzo
szybko, jakby nie chciała się spóźnić.
Na pewno pamiętacie, że Klaus jeszcze po wielu lalach nie będzie mógł zasnąć z żalu,
że nie zatrzymał okrzykiem kierowcy taksówki, który przywiózł Stefana ponownie do ich
życia. Pod tym względem Wioletka miała więcej szczęścia niż brat. W przeciwieństwie do
Klausa, który tak się zdumiał, gdy rozpoznał Stefana, że przegapił okazję do działania,
Wioletka, słuchając nudnej rozmowy dorosłych, zorientowała się natychmiast, że jeśli
działać, to właśnie teraz. Nie powiem, żeby Wioletka po latach spała spokojnie, gdy
wspominała dawne czasy - zbyt przykre to były czasy, aby którekolwiek z Baudelaire'ów
mogło spać spokojnie - ale zawsze była troszkę dumna z tego, że w porę pojęła, iż może
wraz z rodzeństwem wydostać się z kuchni i przenieść w bardziej przyjazne miejsce.
- Co my robimy? Gdzie my idziemy? - dopytywał się Klaus.
Słoneczko też patrzyło pytająco na siostrę, ale Wioletka w odpowiedzi tylko pokręciła
głową i przyspieszyła kroku, kierując się do Gabinetu Gadów.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gdy Wioletka otworzyła wielkie drzwi Gabinetu Gadów, żmije wciąż tkwiły w swoich
klatkach, książki wciąż stały na półkach, a poranne słońce wciąż wpadało do środka przez
szklane ściany - a jednak nie było to już to samo miejsce, co dawniej. Mimo że doktor
Lucafont zabrał ciało Wujcia Monty'ego, Gabinet Gadów utracił swoją gościnną atmosferę,
i to chyba na zawsze. To, co się stało, potrafi splamić nasz sentyment do miejsca, tak jak
tusz plami białe płótno. Można potem prać i prać, ale i tak nie da się nigdy zapomnieć o
tym, co zaszło - czyli „zdarzyło się i wszystkich zasmuciło”.
- Nie chcę tam wchodzić - cofnął się Klaus. - Tam umarł Wujcio Monty.
- Ja też nie chcę - powiedziała Wioletka - ale musimy wykonać zadanie.
- Zadanie? - zdziwił się Klaus. - Jakie zadanie? Wioletka zacisnęła zęby.
- Zadanie, które powinien wykonać pan Poe, ale on, jak zwykle, ma tylko dobre
intencje, które nie zdają się na nic. - Klaus i Słoneczko westchnęli głęboko, słysząc to, co
wszyscy troje często sobie myśleli po cichu, odkąd pan Poe wziął ich sprawy w swoje ręce. -
Pan Poe nie wierzy, że Stefano i Hrabia Olaf to jedna osoba. Za to wierzy, że śmierć Wujcia
Monty'ego była nieszczęśliwym wypadkiem. Musimy udowodnić mu, że w obu sprawach
się myli.
- Przecież Stefano nie ma tatuażu na nodze zauważył Klaus. - A doktor Lucafont
stwierdził obecność jadu Mamby Złej w żyłach Wujcia.
- Wiem, wiem - zniecierpliwiła się Wioletka. - My troje znamy prawdę, ale żeby
przekonać dorosłych, musimy znaleźć dowody potwierdzające plan Stefana.
- Szkoda, że nie znaleźliśmy dowodów na samym początku - mruknął z żalem Klaus. -
Może uratowalibyśmy życie Wujciowi Monty'emu.
- Tego się nigdy nie dowiemy - szepnęła Wioletka i rozejrzała się po sali, w której
Wujcio Monty pracował całe swoje życic. - Ale jeżeli uda nam się posiać Stefana za kratki
za morderstwo, uniemożliwimy mu przynajmniej krzywdzenie innych ludzi.
- Na przykład nas - dodał Klaus.
- Na przykład nas - przytaknęła Wioletka. - Więc do roboty, Klaus: wyszukaj wszystkie
książki Wujcia Monty'ego, które mogą zawierać informacje o Mambie Złej. Daj mi znać,
jak tylko coś znajdziesz.
- Przecież to robota na kilka dni - stropił się Klaus, ogarniając wzrokiem solidną
bibliotekę Monty'ego.
- Nie mamy kilku dni - rzekła twardo Wioletka. - Nie mamy nawet kilku godzin. O
piątej po południu „Prospera” odpływa z Mglistej Zatoki, a Stefano zrobi wszystko,
żebyśmy się znaleźli na pokładzie, a potem w Peru, sam na sam z nim, i wtedy...
- Dosyć, dosyć - przerwał jej Klaus. - Bierzmy się do roboty. Szukaj w tej książce.
- Nie będę szukać w żadnej książce - powiedziała Wioletka. - Ty szukaj, a ja tymczasem
pójdę na górę do pokoju Stefana, może znajdę tam jakiś ślad.
- Sama? Do jego pokoju? - przeraził się Klaus.
- Nic mi się nie stanie - oświadczyła Wioletka, chociaż wcale nie była tego pewna. - Łap
się za książki, Klaus. A ty, Słoneczko, pilnuj drzwi i gryź każdego, kto spróbuje wejść.
- Akkroid! - powiedziało Słoneczko, mając zapewne na myśli: „Tak jest!”.
Wioletka wyszła z Gabinetu Gadów, a Słoneczko, wierne swojej obietnicy, zaczaiło się
przy drzwiach z wyszczerzonymi zębami. Klaus udał się na sam koniec sali, do części
bibliotecznej, skwapliwie omijając przejście między klatkami mieszczącymi jadowite żmije.
Nie chciał patrzeć na Mambę Złą ani żadnego innego śmiercionośnego gada. Chociaż
wiedział, że winę za śmierć Wujcia Monty'ego ponosi Stefano, a nie sama żmija, nie
mógłby znieść widoku gada, który położył kres szczęśliwym czasom rodzeństwa
Baudelaire. Klaus westchnął, otworzył książkę i jak zwykle, gdy nie chciał myśleć o
przykrych okolicznościach, zaczął czytać.
Muszę w tym miejscu użyć dość wyświechtanej frazy „tymczasem na ranczo”. Słowo
„wyświechtanej” znaczy tu: „używanej tak często i przez tylu innych pisarzy, zanim użył jej
Lemony Snicket, że zmieniła się w nudny slogan”. Fraza „tymczasem na ranczo” łączy to,
co zdarzyło się we wcześniejszej części opowieści, z tym, co zdarzy się w dalszej części
opowieści, która oczywiście nie musi mieć nic wspólnego z krowami, końmi i ludźmi
pracującymi na wsi, ani nawet z wiejskim sosem, który jest gęsty jak śmietana i służy do
polewania sałatek. W naszej historii fraza „tymczasem na ranczo” odnosi się do tego, co
robiła Wioletka w czasie, gdy Klaus i Słoneczko siedzieli w Gabinecie Gadów. Bo kiedy
Klaus szperał w bibliotece Wujcia Monty'ego, a Słoneczko z wyszczerzonymi zębami
pilnowało drzwi, Wioletka robiła coś, co was na pewno zainteresuje.
Tymczasem na ranczo... Wioletka podkradła się pod kuchenne drzwi, chcąc
podsłuchać, o czym rozmawiają dorośli. Jak pewnie wiecie, sukces podsłuchiwania polega
na tym, aby nie dać się przyłapać, więc Wioletka poruszała się najciszej, jak mogła, i
bardzo uważała, żeby przypadkiem nie nastąpić na skrzypiącą klepkę. Stanąwszy pod
drzwiami kuchni, wyjęła z kieszeni wstążkę do włosów i upuściła ją na podłogę: gdyby ktoś
nagle otworzył drzwi, zamierzała mu powiedzieć, że przyklękła właśnie, aby podnieść
wstążkę, a wcale nie po to, żeby podsłuchiwać. Sztuczkę tę opanowała, gdy była jeszcze
malutka i podsłuchiwała pod drzwiami rodziców, żeby dowiedzieć się, jaki prezent szykują
jej na urodziny. Takie dobre sztuczki nigdy się nie starzeją.
- Ależ panie Poe - perswadował doktor Lucafont - jeśli Stefano pojedzie ze mną moim
samochodem, a pan poprowadzi dżipa Doktora Monty'ego, to skąd pan będzie wiedział,
którędy jechać?
- Ma pan rację - przyznał pan Poe. - A jednak nie sądzę, aby Słoneczko chciało jechać
na kolanach Doktora Montgomery'ego, skoro jest martwy. Trzeba wymyślić jakiś inny
sposób.
- Mam! - powiedział Stefano. - Ja pojadę z dziećmi samochodem doktora Lucafonta, a
doktor Lucafont z panem i Doktorem Montgomerym pojedzie dżipem Doktora
Montgomery'ego.
- Obawiam się, że nic z tego - wtrącił ponuro doktor Lucafont. - Przepisy miejskie nie
zezwalają, aby ktokolwiek oprócz mnie prowadził mój samochód.
- A poza tym jest jeszcze kwestia bagaży dzieci - przypomniał sobie pan Poe.
Wioletka wstała z kolan: usłyszała dość, aby upewnić się, że zdąży zajrzeć do pokoju
Stefana. Cicho, cichuteńko weszła po schodach i prze - kradła się korytarzem do jego drzwi
- tych, w których przesiedział z nożem całą straszną minioną noc. To zdumiewające,
pomyślała Wioletka, jakie straszne jest wszystko, co ma związek z Hrabią Olafem. Był to
tak przerażający osobnik, że na sam widok drzwi do jego pokoju serce Wioletki zaczęło
walić jak młotem. Wioletka przyłapała się na tym, że chciałaby nawet, żeby Stefano wbiegł
nagle z tupotem po schodach i zagrodził jej drogę - nie musiałaby wtedy otwierać drzwi i
wchodzić do jego sypialni. Zaraz jednak pomyślała o bezpieczeństwie własnym i
rodzeństwa. Gdy bezpieczeństwo jest zagrożone, człowiek często znajduje w sobie odwagę,
jakiej się nie spodziewał. Najstarsza z sierot Baudelaire stwierdziła właśnie, że ma dość
odwagi, aby otworzyć drzwi pokoju Hrabiego Olafa. Ramię stłuczone w wypadku
samochodowym zabolało ją, gdy przekręcała mosiężną gałkę drzwi. Weszła do środka.
Tak jak się spodziewała, w pokoju panował brud i nieład. Na nieposłanym łóżku pełno
było okruchów i włosów. Na podłodze piętrzyły się niechlujnie gazety i katalogi sprzedaży
wysyłkowej, Na toaletce stała kolekcja niedopitych butelek wina. Przez otwarte drzwi szafy
widać było pordzewiałe druciane wieszaki na ubrania, które podzwaniały w nieustannym
przeciągu. Na wymiętych zasłonach okiennych widniały jakieś wstrętne, zaschnięte plamy:
z bliska Wioletka poznała z obrzydzeniem, że Stefano wycierał w zasłony nos.
Zaschnięte smarki były, co prawda, obrzydliwe, ale nie stanowiły dowodu rzeczowego,
po który przyszła tu Wioletka. Najstarsza z sierot Baudelaire stanęła pośrodku pokoju i
rozejrzała się po tym całym, lepkim od brudu bałaganie. Wszystko wyglądało wstrętnie i
beznadziejnie. Masując bolące ramię, Wioletka przypomniała sobie, jak wszyscy troje - gdy
mieszkali jeszcze u Hrabiego Olafa - zostali uwięzieni w jego komnacie na wieży. Okropnie
było tkwić w pułapce samotni Olafa - słowo „samotnia” oznacza tu: „obskurne
pomieszczenie., w którym knuje się podłe plany” - a jednak nawet z tego dzieci miały jakiś
pożytek, gdyż zdążyły przeczytać co trzeba o prawie małżeńskim i obmyślić sposób
wydostania się z opresji. Tym razem jednak, w samotni, którą Stefano urządził sobie w
domu Wujcia Monty'ego, Wioletka znalazła tylko ślady niechlujstwa. Czuła, że gdzieś tu
musi kryć się dowód przeciwko Stefanowi, którym dałoby się przekonać pana Poe - ale
gdzie? Załamana - i przestraszona, że za długo już bawi w pokoju Stefana - Wioletka po
cichutku zeszła na dół.
- Nie, nie, nie! - protestował właśnie pan Poe, kiedy znów nadstawiła ucha pod
kuchennymi drzwiami. - Doktor Montgomery nie może po prowadzić samochodu. Jest
nieżywy. Musi istnieć jakieś inne rozwiązanie.
- Ile razy mam panu powtarzać - odezwał się Stefano, a Wioletka poznała po jego
głosie, że zaczyna być zły - że najrozsądniej będzie, jeżeli ja zawiozę dzieci do miasta, a pan
pojedzie za mną, z doktorem Lucafontem i trupem.
- Może i racja - westchnął pan Poe. Słysząc to, Wioletka puściła się biegiem do
Gabinetu Gadów.
- Klaus, Klaus! - wołała od progu. - Błagam, powiedz, że coś znalazłeś. Byłam w pokoju
Stefana, ale tam nie ma nic, co mogłoby nam pomóc. A wygląda na to, że jednak
pojedziemy ze Stefanem.
Klaus uśmiechnął się tylko i odczytał fragment książki, którą właśnie trzymał w ręku:
- ”Mamba Zła jest jedną z najgroźniejszych żmij na naszej półkuli. Atakuje przez
strangulację, która w koniunkcji z jadem nadaje ciału ofiary charakterystyczny czarnosiny
tonus i upiorny wygląd”. - Strangulację? W koniunkcji? Tonus? - powtórzyła Wioletka. -
Co to ma znaczyć? - Sam nie wiedziałem - rzekł Klaus - ale sprawdziłem w słowniku:
„strangulacja” to „duszenie”, „w koniunkcji” znaczy „razem z”, a „tonus” to „odcień”. Czyli
Mamba Zła dusi i kąsa jednocześnie, a ciała jej ofiar są ciemnofioletowe od siniaków.
- Przestań! Przestań! - krzyknęła Wioletka. - Nie chcę już słuchać o tym, co spotkało
Wujcia Monty'ego!
- Nic nie rozumiesz - uśmiechnął się Klaus. - Przecież właśnie to nie spotkało Wujcia
Monty'ego.
- Jak to? Doktor Lucafont mówił, że wykrył w jego krwi jad Mamby Złej.
- Bardzo możliwe - przytaknął Klaus - ale żmija go tam osobiście nie pozostawiła.
Gdyby to zrobiła, Wujcio Monty byłby cały czarnosiny. A pamiętasz przecież tak samo
dobrze jak ja, że był blady jak ściana.
Wioletka chciała coś powiedzieć, lecz przeszkodziło jej wspomnienie niesamowicie
bladej twarzy Wujcia Monty'ego w chwili, gdy go znaleźli.
- Rzeczywiście - szepnęła w końcu. - Ale kto go w takim razie otruł, i jak?
- Pamiętasz, jak Wujcio Monty mówił nam, że trzyma trujące jady żmij w probówkach,
do celów badawczych? - przypomniał jej Klaus. - Moim zdaniem, Sterano wykradł taką
probówkę i wstrzyknął jej zawartość Wujciowi Monty'emu.
:
- Tak myślisz? To straszne.
- Okipi! - pisnęło Słoneczko, najwyraźniej zgadzając się z siostrą.
- Kiedy powiemy o tym panu Poe - rzekł z przekonaniem Klaus - Stefana aresztują i
wsadzą do więzienia. Nie będzie nas już więcej porywał do Peru, straszył nożem,
terroryzował dźwiganiem walizki i w ogóle.
Wioletka spojrzała na brata i zrobiła wielkie oczy.
- Walizka! - krzyknęła. - Jego walizka!
- Co ty wygadujesz? - zdumiał się Klaus, ale zanim Wioletka zdążyła mu odpowiedzieć,
rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołała Wioletka, dając Słoneczku znak, aby nie gryzło pana Poe, gdy
wejdzie do środka.
- Mam nadzieję, że uspokoiliście się trochę - rzeki pan Poe, przyglądając się dzieciom
po kolei - i nie utrzymujecie już, że Stefano to Hrabia Olaf.
Pan Poe użył słowa „utrzymujecie” w znaczeniu „myślicie”, a nie w sensie dosłownym.
- Nawet jeżeli Stefano to nie Hrabia Olaf - oświadczył spokojnie Klaus - to i tak
uważamy, że mógł być sprawcą śmierci Wujcia Monty'ego.
- Bzdura! - wykrzyknął pan Poe, a Wioletka zerknęła na brata i pokręciła głową. -
Śmierć Wujcia Monty'ego była nieszczęśliwym wypadkiem i niczym więcej.
Klaus podniósł do góry książkę, którą przed chwilą czytał.
- Gdy panowie byli w kuchni, my tutaj poczytaliśmy sobie o żmijach i...
- Czytaliście o żmijach? - oburzył się pan Poe. - Myślałem, że po tym, co spotkało
doktora Montgomery'ego, zechcecie czytać o wszystkim, tylko nie o żmijach!
- A jednak wyczytałem coś, co...
- Nie interesuje mnie, co wyczytałeś na temat żmij - rzekł pan Poe, wyciągając
chusteczkę. Dzieci odczekały, aż się wykaszle i schowa chustkę z powrotem do kieszeni. -
Nie interesuje mnie - powtórzył - co wyczytałeś na temat żmij. Stefano nie zna się na
żmijach ani w ząb. Sam to powiedział.
- Ale... - Klaus urwał, gdy zobaczył, że Wioletka znów daje mu znak, kręcąc leciutko
głową. Miał nie mówić nic więcej do pana Poe. Spojrzał więc raz jeszcze na siostrę, potem
na pana Poe, i zamknął buzię.
Pan Poe zakaszlał dyskretnie w chusteczkę i zerknął na zegarek.
- Skoro doszliśmy w końcu do porozumienia - powiedział - pozostaje tylko sprawa
jazdy samochodem. Wiem, że wszyscy troje mieliście wielką chęć obejrzeć od środka
pojazd lekarza, ale przedyskutowaliśmy tę sprawę na wszystkie strony i stwierdziliśmy, że
to się nie da zorganizować - Pojedziecie do miasta ze Stefanem, a ja zabiorę się z doktorem
Lucafontem i waszym Wujciem Montym. Stefano i doktor Lucafont przenoszą właśnie
bagaże. Za parę minut wyruszamy. A teraz wybaczcie, muszę zadzwonić do Towarzystwa
Herpetologicznego i przekazać im smutną wiadomość.
Pan Poe kaszlnął jeszcze raz w chusteczkę i opuścił Gabinet Gadów.
- Dlaczego nie pozwoliłaś mi powiedzieć panu Poe, co wyczytałem? - spytał Wioletkę
rozżalony Klaus, gdy był już pewien, że pan Poe nie może go słyszeć. Wioletka nie
odpowiedziała. Patrzyła przez szklaną ścianę Gabinetu Gadów, jak doktor Lucafont ze
Stefanem maszerują wzdłuż żmijokrzewów do dżipa Wujcia Monty'ego. Stefano otworzył
drzwi wozu, a doktor Lucafont zaczął dziwnie sztywnymi rękami wyciągać walizki z
tylnego siedzenia. - Wioletko? Dlaczego nie pozwoliłaś mi powiedzieć panu Poe, co
wyczytałem?
- Kiedy po nas przyjdą - powiedziała Wioletka, jakby nie słyszała pytania brata -
zatrzymaj ich w Gabinecie Gadów aż do mojego powrotu.
- Jak mam to zrobić?
- Odwróć czymś ich uwagę - odparła niecierpliwie Wioletka, nie odrywając wzroku od
doktora Lucafonta, który ustawiał walizki w piramidkę.
- Ale czym? - denerwował się Klaus. - Ale czym?
- O rany, Klaus - ofuknęła go Wioletka. - Przeczytałeś setki książek. Na pewno było w
nich coś o odwracaniu uwagi otoczenia.
Klaus zamyślił się, a po chwili rzekł:
- Aby wygrać wojnę trojańską, starożytni Grecy ukryli swoich wojowników w wielkim
drewnianym koniu. Odwrócili w ten sposób uwagę Trojan. Ale ja nie zdążę zbudować
drewnianego konia.
- No to wymyśl coś innego - powiedziała Wioletka i nie przestając wyglądać przez
szklaną ścianę, ruszyła w stronę drzwi.
Klaus i Słoneczko przez chwilę patrzyli na siostrę, a potem spojrzeli tam gdzie ona, do
ogrodu. Ciekawe, że różni ludzie, patrząc na to samo, mają różne myśli. Klaus i Słoneczko
na widok sterty waliz pomyśleli tylko, że jeśli zaraz czegoś nie zrobią, wylądują sam na sam
ze Stefanem w dżipie Wujcia Monty'ego. Za to Wioletka, sądząc z miny, z jaką opuszczała
Gabinet Gadów: myślała o czymś całkiem innym. O czym - tego Klaus i Słoneczko nie
umieli odgadnąć, ale czuli, że ich siostra wyciągnęła inny niż oni wniosek z widoku swojej
własnej brązowej walizki, a może tej beżowej, w której były rzeczy Klausa, lub małej szarej,
która należała do Słoneczka, albo tej wielkiej, czarnej, ze srebrną kłódką - walizki Stefana.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy byliście mali, być może ktoś wam czytał banalną bajeczkę - słowo „banalną”
znaczy tutaj: „niewartą czytania” - o chłopczyku, który wywoływał wilka z lasu. Bohaterem
tej bajeczki jest mały męczydusza, który krzyczy: „Wilk! Wilk!”, chociaż wilka wcale nie ma
w pobliżu, i za każdym razem łatwowierni wieśniacy pędzą mu na pomoc, aby przekonać
się, że to był tylko żart. Ale raz chłopczyk krzyknął: „Wilk! Wilk!” wcale nie dla żartu - tylko
że nikt mu już nie przybiegł na pomoc. Wilk zjadł dowcipnisia, i na tym, Bogu dzięki,
bajeczka się kończy.
Morał z niej płynie oczywisty: „Nie osiedlaj się tam, gdzie wilki hasają na wolności” -
chociaż ten, kto wam czytał tę bajeczkę, na pewno twierdził, że jej morał brzmi: nie kłam,
bo pożałujesz. Byłby to strasznie głupi morał, ponieważ wszyscy wiemy, że kłamstwo bywa
czasem nie tylko pożyteczne, ale i wskazane. Jak najbardziej wskazane było, aby po
wyjściu Wioletki Słoneczko podczołgało się do klatki, w której mieszkała Niewiarygodnie
Jadowita Żmija, otworzyło drzwiczki i zaczęło wydawać dzikie wrzaski, chociaż nic złego
mu się nie stało.
Jest i druga bajeczka o wilku, równie niedorzeczna, którą mogli wam czytać w
dzieciństwie. Mam na myśli Czerwonego Kapturka. Tytułową bohaterką jest wyjątkowo
niesympatyczna dziewczynka, która - tak samo jak chłopczyk, który wywoływał wilka z
lasu - uparcie pętała się po terytoriach dzikich zwierząt. Pamiętacie zapewne, że wilk,
bardzo niegrzecznie potraktowany przez Czerwonego Kapturka, pożarł babcię dziewczynki
i przebrał się za nią dla niepoznaki. To jest właśnie w tej bajce najgłupsze, bo przecież
wiadomo, że nawet tak mało inteligentna dziewczynka jak Czerwony Kapturek powinna
bez trudu zauważyć różnicę między rodzoną babcią a wilkiem przebranym w nocną
koszulę i papucie z pomponami. Gdy zna się kogoś tak dobrze jak własną babcię albo
własną siostrę, naprawdę nie można się nabrać. Dlatego właśnie Wioletka i Klaus, słysząc
wrzaski Słoneczka, zaraz poznali, że to fałszywy alarm.
„Ten wrzask to fałszywy alarm” - powiedział sobie Klaus, chociaż był w drugim końcu
Gabinetu (jadów.
„Ten wrzask to fałszywy alarm” - powiedziała sobie Wioletka, chociaż była na
schodach.
„O Boże! Coś się stało!” - powiedział sobie pan Poe, który był w kuchni i rozmawiał
przez telefon.
- Do widzenia panu - rzucił pospiesznie, odłożył słuchawkę i wypadł pędem z kuchni,
aby sprawdzić, co się dzieje. - Co się dzieje? - spytał Stefana i doktora Lucafonta, którzy
właśnie skończyli wypakowywać bagaże i wchodzili z powrotem do domu. - Słychać jakieś
straszne wrzaski z Gabinetu Gadów.
- To na pewno nic takiego - uspokoił go Stefano.
- Wic pan, jakie są dzieci - dodał doktor Lucafont.
- Nic daj Boże, żeby miało dojść do nowej tragedii! - przeraził się pan Poe i pognał w
stronę Gabinetu Gadów, nawołując: - Dzieci! Dzieci!
- Tu jesteśmy! - odkrzyknął Klaus. - Szybko! Szybko, proszę pana!
Ktoś, kto nie znając Klausa, usłyszałby jego gruby, schrypnięty głos, pomyślałby, że
chłopiec umiera ze strachu. Ale każdy, kto znał Klausa, wiedział doskonale, że kiedy Klaus
się boi, mówi cienko i cicho - tak jak wtedy, gdy znalazł trupa Wujcia Monty'ego. Jeśli
chrypiał grubym głosem, to znaczyło, że powstrzymuje się od śmiechu. Cale szczęście, że
Klaus powstrzymał się od śmiechu, gdy pan Poe ze Stefanem i doktorem Lucafontem
wpadli do Gabinetu Gadów. Bo inaczej wszystko by popsuł.
Słoneczko wito się po marmurowej posadzce, machając dziko rączkami i nóżkami,
jakby uczyło się pływać. Minę miało taką, że Klaus znów omal nie parsknął: rozdziawiło
buzię, wystawiając na pokaz wszystkie cztery ostre ząbki, i gwałtownie mrugało oczkami.
Pokazywało w ten sposób, że strasznie się boi, i ten, kto nie znał Słoneczka, byłby pewien,
że tak właśnie jest. Klaus jednak znał Słoneczko i wiedział, że gdy jego siostrzyczka się boi,
sztywnieje i ani piśnie, tak jak wtedy, gdy Stefano groził, że obetnie jej nożem paluszek u
nogi. Wszyscy oprócz Klausa uwierzyli jednak, że Słoneczko potwornie się boi, szczególnie
gdy ujrzeli, w jakim jest towarzystwie. Ciałko Słoneczka oplecione było bowiem czarnym
jak węgiel i grubym jak rura kanalizacyjna cielskiem żmii. Żmija wpatrywała się w
maleństwo błyszczącymi, zielonymi oczami i rozdziawiała paszczę, jakby je miała zaraz
ugryźć.
- To Niewiarygodnie Jadowita Żmija! - wrzasnął Klaus. - Zaraz ją ugryzie!
Na ten okrzyk Słoneczko jeszcze szerzej rozwarło buzię i oczka, aby pokazać, że umiera
ze strachu. Doktor Lucafont także otworzył usta: Klausowi zdawało się, że chce coś
powiedzieć, ale nie znajduje słów. Nawet Stefano, który oczywiście bimbał sobie na życie
Słoneczka, miał jednak lekko zdziwioną minę. Za to pan Poe wpadł w absolutną panikę.
Są dwa typy panikarzy - albo stojący milczek, albo rozbiegany gaduła. Ten drugi biega
w kółko i paple byle co. Pan Poe zaliczał się do rozbieganych gadułów. Ani Klaus, ani
Słoneczko nigdy jeszcze nie widzieli, aby - ich znajomy bankier poruszał się tak
błyskawicznie i przemawiał tak piskliwie.
- Rany boskie! Cholera! Wielki Boże! Błogosławiony Allahu! Zeusie i Hero! Jezus
Maria Józefie święty! Nie ruszajcie dziecka! Ratujcie dziecko! Chodźcie tu! Idźcie stąd!
Zabijcie tę żmiję! Zostawcie tę żmiję! Dajcie jej coś do zjedzenia! Róbcie coś! Trzeba ją
zwabić na bok! Cip, cip, żmijko! Na, na, żmijko, cip, cip, cip!
Niewiarygodnie Jadowita Żmija wysłuchała cierpliwie odezwy pana Poe, po czym, gdy
przerwał, aby wykaszleć się w chusteczkę, spuściła łeb i ukąsiła Słoneczko w samą bródkę -
dokładnie tam, gdzie ugryzła je po przyjacielsku przy pierwszym spotkaniu. Klaus z
trudem powstrzymał uśmiech, doktor Lucafont zrobił „och!”, Stefano wytrzeszczył oczy, a
pan Poe znów zaczął biegać i paplać:
- Ugryzła dziecko! Ugryźliła dziecko! Gryzie dziecko! Tylko spokojnie! Szybciej!
Dzwońcie po karetkę! Dzwońcie po policję! Dzwońcie po moją żonę! To straszne! To
potworne! To upiorne! To niedopuszczalne! To,..
- To nie powód, żeby się tak gorączkować - wpadł mu w słowo Stefano.
- Jak to, nie powód, żeby się gorączkować? - powtórzył z niedowierzaniem pan Poe. -
Słoneczko zostało właśnie ukąszone przez... jak się ta żmija nazywa, Klaus?
- Niewiarygodnie Jadowita Żmija - odparł skwapliwie Klaus.
- ... przez Niewiarygodnie Jadowitą Żmiję! - dokończył pan Poe, wskazując palcem
żmiję, która wciąż wpijała się zębami w bródkę Słoneczka, a Słoneczko wydało jeszcze
jeden okrzyk grozy. - A pan mówi, że nie ma się czym gorączkować?
- Nie ma, bo Niewiarygodnie Jadowita Żmija jest kompletnie nieszkodliwa - objaśnił
mu Stefano. - Niech się pan uspokoi, panie Poe. Nazwa tego gada celowo wprowadza w
błąd: Doktor Montgomery wymyślił ją dla żartu.
- Jest pan pewien? - upewnił się pan Poe, już nieco mniej piskliwym głosem. Zwolnił
też kroku. Wyraźnie się uspokajał.
- Jestem najzupełniej pewien - odrzekł Stefano, z miną znaną Klausowi z czasów, gdy
mieszkał u Hrabiego Olafa. Była to mina skrajnego pyszałka, co tu oznacza: „Hrabia Olaf
uważał się za najwspanialszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na świecie”. Pozostając
pod opieką Hrabiego Olafa, dzieci oglądały tę minę bardzo często.
gdyż Hrabia Olaf uwielbiał się popisywać, czy to na scenie w towarzystwie swojej
odrażającej trupy teatralnej, czy w komnacie na wieży, gdzie knuł swe niecne plany.
Zachwycony, że może się popisać, Stefano uśmiechnął się i dalej tłumaczył panu Poe: - Ta
żmija jest całkowicie niegroźna, można nawet rzec, że przyjaźnie usposobiona do ludzi.
Czytałem o niej, oraz o wielu innych żmijach, w książkach ze zbiorów, znajdujących się w
Gabinecie Gadów, oraz w prywatnych papierach Doktora Montgomery'ego.
- Ale szefie... - Doktor Lucafont odchrząknął głośno.
- Proszę mi nie przerywać, doktorze Lucafont - skarcił go Stefano. - Przestudiowałem
podręczniki o najważniejszych gatunkach, zwracając baczną uwagę na ilustracje i wykresy.
Poczyniłem staranne notatki, do których zaglądałem codziennie przed snem. W tej chwili
uważam się właściwie za eksperta w dziedzinie żmij.
- Aha! - pisnęło Słoneczko, wyłuskując się ze splotów Niewiarygodnie Jadowitej Żmii.
- Słoneczko! Nic ci nie jest! - uradował się pan Poe.
- Aha! - pisnęło po raz drugi Słoneczko, wskazując paluszkiem Stefana.
Niewiarygodnie Jadowita Żmija triumfalnie mrugnęła zielonymi oczami.
Skonsternowany pan Poe spojrzał na Klausa.
- Co twoja siostra rozumie przez „aha”? Klaus westchnął. Zdawało mu się, że połowę
życia strawił na tłumaczeniu podstawowych rzeczy panu Poe.
- Przez „aha” moja siostra rozumie: „Chwileczkę! Stefano dopiero co zapewniał nas, że
ani w ząb nie zna się na żmijach, a teraz podaje się za eksperta!”. Przez „aha” moja siostra
rozumie: „Stefano kłamie”. Przez „aha” moja siostra rozumie: „Sam pan wreszcie widzi, że
Stefano to nieuczciwy człowiek”. Przez „Aha!” moja siostra rozumie „Aha!”.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Tymczasem na ranczo, czyli piętro wyżej, Wioletka rozglądała się uważnie po swoim
pokoju. Wzięła głęboki oddech i związała włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu. Jak
już wiemy, i jak wie każdy, kto zna Wioletkę, związuje ona włosy wstążką tylko wtedy, gdy
musi obmyślić jakiś wynalazek. A w tej chwili musiała go wymyślić jak najprędzej.
W chwili gdy jej brat wspomniał o obowiązku przeniesienia walizek do domu na rozkaz
Stefana, Wioletka nabrała pewności, że poszukiwany dowód przestępstwa znajduje się w
walizie Stefana. Wiedziała też, że dopóki jej rodzeństwo odwraca uwagę dorosłych w
Gabinecie Gadów, ona ma jedyną okazję, aby tę walizę otworzyć i wydobyć dowód podłości
Stefana na światło dzienne. Bolące ramię przypominało jej jednak, że tak po prostu
otworzyć walizy się nie da, gdyż jest ona zamknięta na lśniącą kłódkę - tak lśniącą, jak
podstępne oczy Stefana, Przyznam się wam, że gdybym nie byt w tej chwili na pokładzie
jachtu mej przyjaciółki Beli, gdzie piszę te słowa, lecz na miejscu Wioletki, i gdybym miał
tylko parę minut na otwarcie zatrzaśniętej walizki, zapewne poddałbym się, widząc
beznadziejność sytuacji. Osunąłbym się na podłogę i bębnił pięściami w dywan, zadając
sobie pytanie, czemu życie jest tak strasznie niesprawiedliwe i pełne kłopotów.
Na szczęście dla całej trójki Baudelaire'ów Wioletka była dzielniejsza ode mnie i
rozglądała się dalej po pokoju za czymś, co pomogłoby jej wykonać zadanie. Niewiele tam
było materiału do wynalazków. Wioletka zatęskniła za porządną pracownią, pełną
sznurków, kółek zębatych i wszelkich narzędzi umożliwiających konstrukcję wynalazków
wysokiej klasy. Wujcio Monty miał w domu sporo takich rzeczy, ale wszystkie -
przypomniała sobie z rozpaczą Wioletka - trzymał w Gabinecie Gadów. Wioletka patrzyła
na poprzyczepiane pinezkami do ściany arkusze, na których miała nadzieję szkicować
wynalazki, żyjąc sobie spokojnie u Wujcia Monty'ego. Niestety, kłopoty zaczęty się tak
szybko, że na arkuszach widniało raptem parę projektów, naszkicowanych w świetle
stojącej lampy podczas pierwszego wieczoru, który Wioletka spędziła w tym pokoju.
Wspominając ów wieczór, przeniosła wzrok na stojącą lampę - i nagle, na widok wtyczki,
olśnił ją pewien pomysł.
Wszyscy wiemy, naturalnie, że nie wolno nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy.
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy nigdy, nigdy majstrować przy urządzeniach
elektrycznych. Nigdy. Z dwóch powodów. Po pierwsze, można doznać porażenia prądem,
co jest nie tylko śmiertelne, ale i bardzo nieprzyjemne, a po drugie - nikt z nas nie jest
Wioletka Baudelaire, jedną z niewielu osób na świecie, które umieją obchodzić się z
urządzeniami elektrycznymi. A nawet Wioletka była bardzo ostrożna i zdenerwowana, gdy
wyłączała lampę z kontaktu i przyglądała się uważnie samej wtyczce. Mogło się udać.
Mając nadzieję, że Klaus i Słoneczko jeszcze przez chwilę zatrzymają dorosłych,
Wioletka zaczęła wyginać oba płaskie wtyki, kręcąc nimi we wszystkie strony, aż w końcu
wyskoczyły z plastikowej osłonki. W ten sposób uzyskała dwa małe paski metalu.
Następnie wyciągnęła ze ściany jedną pinezkę, co sprawiło, że przymocowany nią arkusz
zwinął się i zwiądł, jakby ode - chciało mu się wisieć prosto. Ostrym końcem pinezki dźgała
i naginała jeden metalowy pasek tak długo, aż owinął się wokół drugiego, po czym oba
przekłuła pinezką, tak że ostry czubek sterczał na zewnątrz. Powstał w ten sposób
metalowy drobiażdżek, który przegapiłoby się, gdyby leżał na ulicy, a który dla Wioletki
byt prymitywnym - czyli „wykonanym z byle czego i naprędce” - wytrychem, Wytrych, jak
wam zapewne wiadomo, jest to urządzenie działające jak regularny klucz i używane
zazwyczaj przez złych ludzi - włamywaczy albo bandytów uciekających z więzienia. W tym
wyjątkowym przypadku wytrychem miał posłużyć się dobry człowiek, czyli Wioletka
Baudelaire.
Wioletka zbiegła po schodach, w jednej garści chowając wytrych, a drugą zaciskając
kciuk na szczęście. Na palcach minęła drzwi Gabinetu Gadów, mając nadzieję, że nikt nie
zauważył jej nieobecności - i wymknęła się na dwór. Starannie omijając wzrokiem auto
doktora Lucafonta, aby nawet przypadkiem nie spojrzeć na zwłoki Wujcia Monty'ego,
najstarsza z sierot Baudelaire zbliżyła się do sterty bagaży. Najpierw wzrok jej padł na trzy
sfatygowane walizki, należące do Baudelaire'ów. Zawierały one, jak pamiętała, spore ilości
wstrętnych, drapiących ubrań, które wkrótce po śmierci rodziców kupiła dzieciom pani
Poe. Przez kilka sekund Wioletka wpatrywała się w te trzy walizki: przypomniało jej się,
jakie proste było jej życie, zanim zaczęły się kłopoty, i nie mogła zrozumieć, jak to się stało,
że znalazła się nagle w tak przykrej sytuacji. Nas to może nie dziwi, gdyż śledzimy z boku
tragiczne dzieje rodzeństwa Baudelaire'ów, ale Wioletki jej osobiste nieszczęście nie
przestawało dziwić, dlatego dobrą chwilę trwało, zanim odpędziła czarne myśli i zmusiła
się do koncentracji na tym, co było do wykonania.
Przyklękła obok walizy Stefana, uniosła lśniącą srebrzystą kłódkę, wzięła głęboki
oddech - i wetknęła wytrych do zamka. Wszedł, ale nie chciał się obrócić, ledwo drgnął i
leciutko zachrobotał o coś w środku. Trzeba było go czymś nasmarować, żeby zadziałał.
Wioletka wyciągnęła więc wytrych i polizała końcówkę, krzywiąc się od nieprzyjemnego,
metalicznego smaku. Jeszcze raz spróbowała obrócić wytrych w zamku. Przekręcił się
nieznacznie, ale zaraz utknął.
Wioletka znów wyjęła go z zamka, myśląc bardzo, bardzo intensywnie i poprawiając
wstążkę na włosach. W chwili gdy odgarniała z oczu niesforne kosmyki, przeszedł ją
dziwny dreszczyk. Niemiły i znajomy. Poczuła, że ktoś ją obserwuje. Obejrzała się szybko
za siebie, ale ujrzała tylko żmijokrzewy na trawniku. Spojrzała w bok, ale tam była tylko
droga wiodąca do Parszywej Alei. Więc popatrzyła na wprost - przez szklaną ścianę do
wnętrza Gabinetu Gadów.
Nigdy nie przypuszczała, że z zewnątrz widać przez szklane ściany, co się dzieje w
Gabinecie Gadów, lak samo dobrze, jak z Gabinetu Gadów widać, co się dzieje na zewnątrz
- tymczasem gdy podniosła wzrok, ujrzała jak na dłoni rzędy klatek z gadami, a między
nimi pana Poe, skaczącego w kółko z wielkim podnieceniem. Wy i ja wiemy oczywiście, że
pan Poe panikował z powodu Słoneczka i Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, ale dla Wioletki
był to tylko sygnał, że podstęp wymyślony przez jej rodzeństwo wciąż działa. To jednak nie
wyjaśniało dziwnego dreszczyku, który poczuła. Dopiero gdy wytężyła wzrok, dostrzegła
obok pana Poe, nieco z prawej, postać Stefana, który patrzył wprost na nią.
Wioletka otworzyła usta ze zdziwienia i grozy. Była pewna, że Stefano lada chwila
znajdzie pretekst, aby wyjść z Gabinetu Gadów i dopaść ją, a ona nawet nie zdążyła
otworzyć walizki. Szybko, szybko, szybko, trzeba natychmiast coś zrobić, żeby wytrych
zadziałał. Spojrzała na wilgotny żwir podjazdu i zamglone, żółtawe zachodzące słońce.
Spojrzała na swoje ręce, brudne od mocowania się z wtyczką - i w tej samej chwili wpadła
na pewien pomysł.
Zerwawszy się na równe nogi, pognała sprintem do domu, całkiem jakby Stefano już
deptał jej po piętach, a tam skierowała się prosto do kuchni. Przewróciła z rozpędu krzesło
i złapała kawałek mydła, który leżał na zlewie z kapiącym kranem. Natarła nim starannie
swój wynalazek, aż cały pokrył się śliską warstewką. Serce waliło jej jak młotem, gdy
wybiegła z domu, zerkając przelotnie przez szklaną ścianę do Gabinetu Gadów, Stefano
mówił coś właśnie do pana Poe - przechwalał się swoją znajomością żmij, ale Wioletka nie
mogła tego wiedzieć - więc skorzystała z okazji, przyklękła i wetknęła wytrych do zamka
kłódki. Obrócił się gładko - po czym rozpadł się na dwie części w ręku Wioletki. Jedna
część z brzękiem wylądowała w trawie, a druga sterczała z zamka jak nadkruszony ząb. I
po wytrychu.
Zrozpaczona Wioletka na chwilę przymknęli oczy, ale zaraz wstała, opierając się dla
równowagi o walizę. W chwili gdy się oparła, kłódka nagle odskoczyła, a waliza rozwarła
się, wysypując cala swoją zawartość na ziemię. Wioletka aż usiadła ze zdumienia.
Widocznie wytrych, zanim się rozleciał, jednak otworzył zamek. Jak widać, nawet w
najgorszej opresji ma się czasem szczęście.
Niezmiernie trudno jest, jak pouczają nas eksperci, znaleźć igłę w stogu siana - dlatego
„igła w stogu siana” stała się mocno oklepaną frazą, która oznacza: „coś, co trudno
znaleźć”. Powodem, dla którego tak trudno jest znaleźć igłę w stogu siana, jest oczywiście
to, że igła jest maleńkim drobiazgiem pośród mnóstwa rzeczy znajdujących się w stogu
siana. Gdybyśmy jednak szukali w stogu siana czegokolwiek, nasze zadanie wcale nie
byłoby trudne, ponieważ w stogu siana zawsze się coś znajdzie - głównie siano, rzecz jasna,
ale także ziemia z pola, robaki, a czasem nawet zbiegły więzień, który się tam ukrył.
Wioletka grzebała w rzeczach Stefana raczej tak, jakby szukała w stogu siana czegokolwiek
- ponieważ nie wiedziała, czego może się spodziewać. Dlatego dość łatwo wypatrzyła cenne
dowody: szklaną fiolkę zatykaną gumowym korkiem, jaką zobaczyć można w każdym
laboratorium; strzykawkę z cienką igłą, jaką i wam, gdy trzeba, robią zastrzyki; zwinięty
plik papierów; ofoliowaną legitymację, puszek do pudru i małe ręczne lusterko.
Chociaż Wioletka wiedziała, że zostało jej dosłownie parę chwil, wyłowiła wymienione
przedmioty spośród cuchnących ubrań, które wraz z butelką wina stanowiły główną
zawartość walizki Stefana, i przyjrzała się bardzo uważnie swoim dowodom rzeczowym,
jak drobnym elementom, z których miała zbudować potężną machinę. Bo w pewnym
sensie właśnie do tego miały posłużyć. Zadaniem Wioletki Baudelaire było teraz połączyć
te luźne dowody tak, aby szatański plan Stefana został udaremniony i aby w życiu sierot
Baudelaire - po raz pierwszy, odkąd rodzice ich zginęli w strasznym pożarze - zagościła
sprawiedliwość i spokój, Wioletka z wielkim namysłem obejrzała wszystkie dowody po
kolei i już po chwili rozpromieniła się, jak zawsze wtedy, gdy stwierdzała, że wszystkie
części pasują do siebie i cala maszyna działa bez zarzutu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Przysięgam wam, że po raz ostatni używam zwrotu „tymczasem na ranczo” - niestety,
nie znam innego sposobu, aby cofnąć się do tej chwili, w której Klaus skończył tłumaczyć
panu Poe, co Słoneczko rozumie przez „aha!”, i nagle wszyscy obecni w Gabinecie Gadów
spojrzeli na Stefana. Słoneczko z miną triumfalną, Klaus z miną wyzywającą. Pan Poe z
miną wściekłą. A doktor Lucafont z miną zafrasowaną. Trudno powiedzieć coś o minie
Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, ponieważ miny żmij nie bywają zbyt wymowne.
Stefano uważnie patrzył na wszystkich po kolei i wyraźnie się wahał, czy ma
zadośćuczynić faktom, czyli „przyznać się, że jest Hrabią Olafem i knuje niecne plany”, czy
też kontynuować mistyfikację, czyli „kłamać, kłamać i jeszcze raz kłamać”.
- Panie Stefano - przemówił pan Poe i zakaszlał w chusteczkę. Klaus i Słoneczko
czekali w napięciu, co powie dalej. - Panie Stefano, zechce się pan wytłumaczyć. Przed
chwilą oznajmił nam pan, że jest znawcą żmij. Wcześniej jednak utrzymywał pan, że nie
zna się na żmijach ani w ząb, a zatem nie może mieć nic wspólnego ze śmiercią Doktora
Montgomery'ego. Czym pan to wytłumaczy?
- Skromnością. Przez skromność powiedziałem, że nie znam się na żmijach ani w ząb -
odrzekł Stefano. - A teraz, państwo wybaczą, muszę wyjść na chwilę, bo...
- Pan wcale nie jest skromny! - krzyknął Klaus. - Pan jest kłamcą! Teraz też pan
kłamie! Kłamca i morderca!
Stefano zrobił wielkie oczy i nachmurzył się.
- Nie macic na to żadnych dowodów.
- Owszem, mamy - odezwał się głos od drzwi.
Wszyscy odwrócili się i zobaczyli uśmiechniętą Wioletkę z dowodami rzeczowymi w
rękach. Wioletka triumfalnie przemaszerowała w drugi koniec Gabinetu Gadów, tam gdzie
wciąż piętrzyła się sterta książek o Mambie Złej, które niedawno wertował Klaus. Całe
towarzystwo poszło za nią między rzędami klatek. Wioletka bez słowa ułożyła dowody
rzeczowe na stole, jeden przy drugim: szklaną fiolkę z gumowym korkiem, strzykawkę z
cienką igłą, zwinięty plik papierów, ofoliowaną legitymację i małe ręczne lusterko.
- Co to jest? - spytał pan Poe, wskazując gestem dziwny zestaw.
- To są dowody rzeczowe, które znalazłam w walizce Stefana.
- Moja walizka - wtrącił Stefano - to moja prywatna własność i nikomu nie wolno jej
ruszać. Zachowałaś się bardzo nieładnie. A poza tym, walizka była zamknięta na kłódkę.
- Z powodu wyjątkowej sytuacji musiałam użyć wytrycha - wyjaśniła spokojnie
Wioletka.
- Skąd wiesz, jak używać wytrycha? - zgorszył się pan Poe. - Grzeczna dziewczynka nie
ma prawa wiedzieć takich rzeczy.
- Moja siostra jest grzeczną dziewczynką, a mimo to wie mnóstwo różnych rzeczy -
powiedział Klaus.
- Rufik! - potwierdziło Słoneczko.
- Pogadamy o tym później - skapitulował pan Poe. - Na razie mów dalej.
- Kiedy okazało się, że Wujcio Monty nie żyje - zaczęła Wioletka - moje rodzeństwo i ja
bardzo się zasmuciliśmy, ale od razu mieliśmy poważne podejrzenia.
- Jakie podejrzenia! - przerwał jej Klaus. Podejrzenia ma się, kiedy nie jest się
pewnym! A my byliśmy pewni, że to Stefano go zabił!
- Bzdura! - zaprotestował doktor Lucafont. - Tłumaczyłem wam przecież, że Doktor
Montgomery Montgomery zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Ukąsiła go Mamba
Zła, która wydostała się z klatki - i to wszystko!
- Pan wybaczy - powiedziała Wioletka - ale to na pewno nie jest wszystko. Klaus
sprawdził w książkach informacje o Mambie Złej i może nam powiedzieć, w jaki sposób
zabija ona swoje ofiary.
Klaus podszedł do sterty książek i otworzył pierwszą z góry. Ważne miejsce miał
zaznaczone karteczką, więc znalazł je od razu.
- ”Mamba Zła jest jedną z najgroźniejszych żmij na naszej półkuli. Atakuje przez
strangulację, która w koniunkcji z jadem nadaje ciału ofiary charakterystyczny czarnosiny
tonus i upiorny wygląd”.
Klaus odłożył książkę, po czym zwrócił się do pana Poe:
- ”Strangulacja” to znaczy...
- Każdy wie, co to znaczy! - krzyknął Stefano.
- W takim razie wie pan również, że to nie Mamba Zła uśmierciła Wujcia Monty'ego -
rzeki do niego Klaus. - Jego skóra nie miała ciemnosinego tonusu. Była blada jak papier.
- To prawda - przyznał pan Poe - ale to jeszcze nie znaczy, że Doktor Montgomery
został zamordowany.
- No właśnie - zawtórował mu doktor Lucafont. - Może wyjątkowo tym razem żmija nie
miała nastroju do duszenia ofiary.
- Znacznie bardziej prawdopodobne jest jednak to, że ktoś zamordował Wujcia
Monty'ego, używając tych oto przedmiotów - oświadczyła Wioletka. Podniosła do góry
fiolkę z gumowym korkiem. - Ta fiolka ma nalepkę z napisem „Jad Mamby Złej” i z
pewnością pochodzi z szafy trujących próbek w laboratorium Wujcia Monty'ego. -
Wioletka odłożyła fiolkę i podniosła strzykawkę z cienką igłą. - Tą strzykawką Stefano... a
raczej Olaf... wstrzyknął jad w ciało Wujcia Monty'ego. Potem igłą zrobił drugie ukłucie
obok, aby podrobić ślad ukąszenia żmii.
- Ależ ja szczerze kochałem Doktora Montgomery'ego - oburzył się Stefano. - Cóż
zresztą mógłbym zyskać na jego śmierci?
Czasem ktoś palnie takie niedorzeczne kłamstwo, że najlepiej puścić je mimo uszu.
- Gdy skończę osiemnaście lat - ciągnęła Wioletka, puszczając uwagę Stefana mimo
uszu - odziedziczę majątek Baudelaire'ów. Stefano chciałby go jednak zagarnąć dla siebie.
A przyszłoby mu to łatwiej, gdyby znalazł się z nami w jakimś bardziej odludnym miejscu,
na przykład w Peru. - Wioletka podniosła w górę zwitek papierów. - To są nasze bilety na
statek „Prospero”, który dziś o godzinie piątej po południu odpływa z Mglistej Zatoki.
Właśnie tam wiózł nas Stefano, kiedy zderzyliśmy się z panem, panie Poe.
- Przecież Wujcio Monty podarł bilet Stefana do Peru - odezwał się skonfundowany
Klaus, - Widziałem na własne oczy.
- To prawda - przyznała Wioletka. - I właśnie dlatego Stefano musiał pozbyć się Wujcia
Monty'ego. Zamordował go... - Wioletka zadrżała i umilkła na chwilę. - Zamordował
Wujcia Monty'ego i ukradł jego zafoliowaną legitymacje członka Towarzystwa
Herpetologicznego. Chciał, podając się za Wujcia Monty'ego, wsiąść na „Prospera” i
uprowadzić nas do Peru.
- Nic nie rozumiem - powiedział pan Poe. - Skąd Stefano wiedział o waszym majątku?
- Stąd, że to nie żaden Stefano, tylko Hrabia Olaf - odparła Wioletka, zniecierpliwiona,
że musi tłumaczyć panu Poe to, co i ona sama, i jej rodzeństwo, i wy, i ja wiedzieliśmy od
chwili pojawienia się Stefana przed domem. - Mógł zgolić sobie włosy i brwi, ale tatuażu
na nodze nie mógł się pozbyć: musiał go zamaskować, korzystając z pudru i ręcznego
lusterka. Zapudrował oko nad lewą kostką; założę się, że wystarczy potrzeć szmatką, a
ukaże się tatuaż.
- To absurd! - oburzył się Stefano.
- Zaraz zobaczymy - rzekł pan Poe. - Kto ma kawałek szmatki?
- Ja nie mam - powiedział Klaus.
- Ja też nie - powiedziała Wioletka.
- Guwil! - powiedziało Słoneczko.
- Skoro nikt nie ma szmatki, to lepiej dajmy sobie spokój - zaproponował doktor
Lucafont, ale pan Poe uniesionym palcem dał mu znak, żeby chwileczkę poczekał. Ku
wielkiej uldze sierot Baudelaire sięgnął do kieszeni i wyciągnął chusteczkę do nosa.
- Pan pozwoli lewą nogę - zwrócił się surowo do Stefana.
- A fe! Pan w to kaszlał cały dzień! Tam jest pełno zarazków! - bronił się Stefano.
- Jeżeli jest pan tym, za kogo uważają pana dzieci, to zarazki są w tej chwili pana
najmniejszym problemem - rzekł pan Poe. - Lewą nogę proszę!
Stefano - w tym miejscu po raz ostatni nazywamy go przybranym imieniem - warknął
gniewnie, ale podciągnął lewą nogawkę, odsłaniając kostkę nogi. Pan Poe przyklęknął i
zaczął trzeć podejrzane miejsce chusteczką. Z początku nic nie było widać, ale po chwili –
niczym słonko wychodzące zza chmur po strasznej burzy z piorunami - spod spodu zaczął
się wyłaniać niewyraźny kontur oka. Oko było coraz wyraźniejsze, aż w końcu wyglądało
tak jak w dniu, w którym sieroty ujrzały je po raz pierwszy, wprowadzając się do domu
Hrabiego Olafa.
Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli w oko, które spoglądało na nich - i po raz
pierwszy w życiu ucieszyli się na jego widok.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Gdyby to była rozrywkowa książeczka dla małych dzieci, sami odgadlibyście, co teraz
nastąpi. Po zdemaskowaniu łotra i jego niecnych planów na miejsce przyjechałaby policja,
zabraliby drania do więzienia, gdzie siedziałby po kres swoich dni, a dzielna dziatwa
poszłaby na pizzę i żyła dalej długo i szczęśliwie. Ale to jest książka o sierotach Baudelaire,
a jak nam wiadomo, szansa na to, aby ta trójka małych pechowców żyła dalej długo i
szczęśliwie, jest mniej więcej taka sama, jak szansa powrotu Wujcia Monty'ego do życia. A
jednak, kiedy tatuaż z okiem wyszedł na jaw, sieroty Baudelaire poczuły się tak, jakby
chociaż kawałeczek Wujcia Monty'ego ożył z powrotem. Dowiodły przecież raz na zawsze,
że Hrabia Olaf jest złoczyńcą.
- Oko jak byk! - oznajmił pan Poe i przestał trzeć nogę Hrabiego Olafa. - Jest pan bez
wątpienia Hrabią Olafem i jest pan bez wątpienia aresztowany.
- A ja jestem bez wątpienia zaszokowany - wpadł mu w słowo doktor Lucafont, łapiąc
się za głowę obiema dziwnie masywnymi rękami.
- Ja również - rzeki pan Poe i przytrzymał Hrabiego Olafa za rękaw, żeby mu nie
uciekł. Wioletko, Klausie, Słoneczko, wybaczcie, że od razu wam nie uwierzyłem. Wydało
mi się niedorzeczne, że ten osobnik wytropił was aż tutaj, przebrał się za asystenta doktora
i uknuł tak misterny plan, aby zagarnąć wasz majątek.
- Ciekawe, co się stało z Gustawem, prawdziwym asystentem Wujcia Monty'ego -
zamyślił się głośno Klaus. - Przecież gdyby Gustaw nie rzucił pracy, Wujcio Monty nigdy
nie zatrudniłby Hrabiego Olafa.
Hrabia Olaf milczał od chwili ujawnienia tatuażu. Jego rozbiegane, błyszczące oczy
śledziły bacznie wszystkich obecnych, jak oczy lwa, który obserwuje stado antylop i
kombinuje, którą by tu najlepiej porwać i pożreć. Jednak na dźwięk imienia Gustawa
przerwał milczenie.
- Gustaw wcale nie rzucił pracy - oznajmił świszczącym głosem. - Gustaw nie żyje!
Utopiłem go w Burym Bagnie, kiedy zbierał na łące okazy botaniczne. A potem
podrzuciłem w jego imieniu fałszywy liścik z wymówieniem. - Hrabia Olaf patrzył na dzieci
tak, jakby się miał za chwilę na nie rzucić i wszystkie podusić, a jednocześnie stał sztywno
jak posąg, co w pewnym sensie było jeszcze gorsze. - Ale to jeszcze nic w porównaniu z
tym, co zrobię z wami, sieroty. Tę rundę gry wygrałyście, ale ja jeszcze wrócę po waszą
forsę i dobiorę się wam do skóry!
- To nie jest gra, podły człowieku - oburzył się pan Poe. - Domino to jest gra. Piłka
wodna to jest gra. A morderstwo to jest zbrodnia, za którą pójdziesz do więzienia.
Osobiście odwiozę cię zaraz na posterunek policji. O, psiakość, nie odwiozę. Mam
rozwalone auto. Już wiem, zawiozę cię dżipem doktora Montgomery'ego, a wy, dzieci,
pojedziecie za nami z doktorem Lucafontem. W ten sposób obejrzycie sobie, lak jak
chciałyście, wnętrze pojazdu lekarza.
- Rozsądniej będzie - rzeki doktor Lucafont - wziąć Stefana do mojego samochodu, a
dzieci niech jadą z tylu. Proszę pamiętać, że u mnie siedzi już nieboszczyk Montgomery,
więc i tak nie ma miejsca dla trojga.
- A jednak - upierał się pan Poe - nie chciałbym sprawić dzieciom zawodu po tym
wszystkim, co już wycierpiały. Przenieśmy może ciało doktora Montgomery'ego do dżipa,
a...
- Mamy w nosie pojazd lekarza - przerwała mu zniecierpliwiona Wioletka. - To był
tylko wykręt, bo nie chcieliśmy zostać z Hrabią Olafem.
- Bardzo brzydko jest kłamać, sieroty - po wiedział Hrabia Olaf.
- Nic jest pan chyba najwłaściwszą osobą do udzielania dzieciom nauk
umoralniających - zgromił go pan Poe. - W porządku, doktorze Lucafont, niech pan go
bierze.
Doktor Lucafont dziwnie sztywną łapą chwycił Hrabiego Olafa za ramię i wyprowadził
go z Gabinetu Gadów i dalej, do wyjścia. W progu przystanął i odwrócił się do pana Poe i
dzieci z chytrym uśmieszkiem.
- Niech pan powie sierotkom do widzenia, Hrabio Olafie.
- Do widzenia - powiedział Hrabia Olaf.
- Do widzenia - powiedziała Wioletka.
- Do widzenia - powiedział Klaus.
Pan Poe, kaszląc w chusteczkę, machnął tylko od niechcenia ręka w stronę Hrabiego
Olafa, co też miało znaczyć „do widzenia”. Tylko Słoneczko nie powiedziało nic. Wioletka z
Klausem spojrzeli na nie, zdziwieni, że nie wydało okrzyku „Iiit!” ani „Libo!”, ani żadnego
innego ze swoich licznych pisków na „do widzenia”. Słoneczko jednak z desperacką miną
wpatrywało się w doktora Lucafonta. Nagle wyskoczyło jak z procy i ugryzło go w rękę.
- Słoneczko! - zgorszyła się Wioletka i już miała przeprosić doktora Lucafonta za
zachowanie siostrzyczki, gdy wtem jego ugryziona dłoń odpadła od ramienia i wylądowała
na podłodze. Słoneczko jeszcze mocniej wpiło w nią swoje cztery ostre ząbki i rozległ się
trzask - trzask pękającego drewna albo plastiku, ale nie kości. A z ręki doktora Lucafonta, z
której odpadła dłoń, wcale nie kapała krew, i nie było tam żadnej rany, tylko sterczał
metalowy hak. Wioletka pierwsza to dostrzegła. Doktor Lucafont też spojrzał na hak, a
potem na Wioletkę - i wyszczerzył się szyderczo. Równie szyderczo wyszczerzył się Hrabia
Olaf. Po czym obaj odwrócili się błyskawicznie i dali nogę.
- Hakoręki! - krzyknęła Wioletka. - To nie żaden doktor! To jeden z ludzi Hrabiego
Olafa!
Wioletka odruchowo pochwyciła puste miejsce po doktorze Lucafoncie i Olafie,
których tam już oczywiście nie było. Otworzyła szeroko drzwi i ujrzała obu gnających
sprintem wzdłuż żmijo - krzewów.
- Łapać ich! - wrzasnął Klaus i cała trójka Baudelaire'ów podskoczyła do wyjścia.
Pan Poe wyprzedził ich jednak i zagrodził drogę, krzycząc:
- Nie!
- Przecież to hakoręki! - zawołała Wioletka. - Ucieknie razem z Olafem!
- Zabraniam wam ścigać dwóch niebezpiecznych przestępców - oświadczył pan Poe. -
Odpowiadam za wasze bezpieczeństwo i nie pozwolę, aby spotkała was jakaś krzywda.
- To niech pan sam ich goni! - krzyknął Klaus. - Tylko szybko!
Pan Poe dał krok za drzwi, ale zatrzymał się, słysząc warkot uruchamianego
samochodu. Dwaj obwiesie - słowo to znaczy tutaj: „wstrętni osobnicy” - dopadli już
widocznie auta doktora Lucafonta i odjeżdżali w siną dal.
- Do dżipa! - rzuciła hasło Wioletka. - Za nimi!
- Poważny człowiek - oświadczył surowo pan Poe - nie bawi się w pościgi
samochodowe. To zadanie dla policji. Zaraz tam zadzwonię, może zdążą zablokować drogi.
Widząc, jak pan Poe zamyka z powrotem drzwi i biegnie do telefonu, sieroty
Baudelaire upadły na duchu. Zrozumiały, że wszystko na nic. Zanim pan Poe wytłumaczy
policji całą sytuację, Hrabia Olaf z hakorękim będą już daleko. Wioletka, Klaus i Słoneczko
poczuli się nagle okropnie zmęczeni: przeszli przez hall i usiedli na dolnym stopniu
wielkich schodów, skąd słychać było niewyraźny głos pana Poe, rozmawiającego przez
telefon. Wiedzieli, że polowanie na Hrabiego Olafa i hakorękiego, szczególnie po ciemku,
będzie szukaniem igły w stogu siana.
Chociaż tak się zdenerwowali ucieczką Hrabiego Olafa, musieli jednak zdrzemnąć się
na parę godzin, gdyż ocknąwszy się, stwierdzili, że jest już noc, a oni siedzą dalej na
dolnym stopniu schodów. Ktoś okrył ich we śnie kocem. Prostując obolałe kości, ujrzeli
trzech mężczyzn w kombinezonach, którzy wychodzili właśnie z Gabinetu Gadów,
wynosząc klatki z gadami. Za tymi trzema kroczył pyzaty pan w garniturze w jaskrawą
kratę. Zatrzymał się, gdy zobaczył, że dzieci już nie śpią.
- Cześć, dzieciaki! - huknął tubalnym głosem. - Przepraszam, że was budzimy, ale moja
ekipa musi działać szybko.
- Kim panowie są? - spytała Wioletka. Kiedy człowiek zaśnie w dzień, a obudzi się w
nocy, czuje się całkiem skołowany.
- Co panowie chcą zrobić z gadami Wujcia Monty'ego? - zainteresował się Klaus. Kiedy
człowiek obudzi się na schodach, zamiast w łóżku albo w śpiworze, też czuje się całkiem
skołowany.
- Diksnik? - zagadnęło Słoneczko. Kiedy człowiek zobaczy pana w kraciastym
garniturze, czuje się skołowany, nawet jeśli wcale nie spał.
- Moje nazwisko Bruce - przedstawił się Bruce. - Jestem szefem marketingu
'towarzystwa Herpetologicznego. Wasz znajomy, pan Poe, zadzwonił do mnie, abym
zarekwirował żmije po Doktorze Montgomerym. „Zarekwirował” to znaczy „zabrał”.
- My wiemy, co znaczy „zarekwirował” - powiedział Klaus - ale dokąd je pan zabiera?
Gdzie będą mieszkać?
- Wy na pewno jesteście tymi trzema sierotami, prawda? Przeniesiecie się teraz do
jakiegoś innego krewnego, który na pewno tak zaraz wam nie umrze, jak Doktor
Montgomery. A żmijami trzeba się zająć, więc rozdzielimy je - trochę damy innym
naukowcom, trochę do zoo, a resztę do domów starców. Te, dla których nie znajdziemy
opiekunów, będą musiały zostać uśpione.
- Przecież one stanowią kolekcję Wujcia Monty'ego! - oburzył się Klaus. - Gromadził je
latami! Nie wolno ich rozdawać, jak popadnie!
- Nie może być inaczej - rzucił krótko Bruce. Wciąż mówił bardzo głośno, chociaż nie
wiadomo, dlaczego.
- Miija! - pisnęło Słoneczko i puściło się na czworakach do Gabinetu Gadów.
- Moja siostra - wyjaśniła Wioletka - zaprzyjaźniła się tu z pewną żmiją. Czy
przynajmniej tę jedną moglibyśmy z sobą zabrać? Chodzi o Niewiarygodnie Jadowitą
Żmije.
- Nic ma mowy - rzekł twardo Bruce. - Ten gość, Poe, mówił, że wszystkie żmije należą
w tej chwili do nas. A po drugie, nigdy w życiu nie pozwolę, aby małe dzieci zadawały się z
Niewiarygodnie Jadowitą Żmiją.
- Ale Niewiarygodnie Jadowita Żmija jest całkiem nieszkodliwa - powiedziała
Wioletka. - Jej nazwa celowo wprowadza w błąd.
Bruce poskrobał się po głowie.
- Znaczy się jak?
- Znaczy się, jest odwrotnie, niż wynika z nazwy - wyjaśnił Klaus. - Wujcio Monty sam
odkrył tę żmiję, więc sam nadal jej nazwę.
- A mówiono, że to błyskotliwy naukowiec - skrzywił się Bruce. Sięgnął do kieszeni
kraciastej marynarki i wyciągnął cygaro. - To ma być taki błyskotliwy pomysł, nazwać
żmiję na odwrót? Dla mnie to jest pomysł idiotyczny.
No, ale czego można się spodziewać po facecie, który sam się nazywał Montgomery
Montgomery?
- Brzydko się tak naigrawać z czyjegoś nazwiska - zauważył Klaus.
- Ty mnie tu nie pouczaj, nie mam czasu - burknął Bruce. - A dzieciak, jak chce
powiedzieć pa - pa Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, to niech się pospieszy, bo tę żmiję już
wynieśli.
Słoneczko ruszyło na czworakach do wyjścia, ale Klaus nie uważał rozmowy za
skończoną.
- Nasz Wujcio Monty był błyskotliwy - oświadczył dumnie.
- Był błyskotliwy - potwierdziła Wioletka - i takim go na zawsze zapamiętamy.
- Błyskotliwy! - pisnęło Słoneczko, nie przerywając raczkowania, a rodzeństwo
Słoneczka uśmiechnęło się do niego, zdumione, że Słoneczko wymówiło słowo dla
wszystkich zrozumiałe.
Bruce zapalił cygaro, dmuchnął w górę kłębem dymu i wzruszył ramionami.
- To miło z waszej strony, że tak o nim mówicie dzieciaki. Życzę wam szczęścia,
gdziekolwiek teraz traficie. - Spojrzał na wysadzany brylantami zegarek i zwrócił się do
mężczyzn w kombinezonach: - Zbieramy się. Za pięć minut musimy być na tej drodze, co
zalatuje imbirem.
- Chrzanem - poprawiła go Wioletka, ale Bruce zdążył już wyjść. Wioletka z Klausem
popatrzyli po sobie, a potem ruszyli za Słoneczkiem, aby pożegnać się z zaprzyjaźnionymi
gadami. Zanim jednak doszli do drzwi, zjawił się nagle pan Poe i znów zastąpił im drogę.
- Widzę, że już nie śpicie - powiedział. - W takim razie biegnijcie na górę i kładźcie się
do łóżek. Musimy wstać wcześnie rano.
- Chcieliśmy się tylko pożegnać z gadami - rzekł Klaus, ale pan Poe pokręcił odmownie
głową.
- Nie pętajcie się Bruce'owi pod nogami. Dziwię się zresztą, że nie macie dość widoku
żmij do końca życia.
Sieroty Baudelaire wymieniły spojrzenia i westchnęły. Cały świat składał się z błędów.
Błędem była śmierć Wujcia Monty'ego. Błędem była ucieczka Hrabiego Olafa i
hakorękiego. Błędem była opinia Bruce'a, że Monty to ktoś, kto głupio się nazywa, a nie
genialny naukowiec. Błędem było. też przypuszczenie, że dzieci mają dość widoku żmij do
końca życia. Żmije, i w ogóle cały Gabinet Gadów, były dla Baudelaire'ów ostatnimi
pamiątkami szczęśliwych dni spędzonych w tym domu - tych kilku zaledwie szczęśliwych
dni, które dzieci przeżyty od śmierci rodziców. Rozumiały doskonale, że pan Poe nie
pozwoli im mieszkać w tym domu dalej, sam na sam z gadami, ale uważały za straszny
błąd, że nie pozwolił im nawet spojrzeć na żmije po raz ostatni i powiedzieć im do
widzenia.
Lekceważąc więc zakaz pana Poe, Wioletka, Klaus i Słoneczko wybiegli na zewnątrz,
gdzie panowie w kombinezonach lądowali właśnie klatki do ciężarówki, która miała z tyłu
napis „Towarzystwo Herpetologiczne”. Świecił księżyc w pełni i w jego blasku szklane
ściany Gabinetu Gadów lśniły niczym wielki klejnot, jasno, bardzo jasno - można by rzec:
błyskotliwie. Bruce.
mówiąc o Wujciu Montym, użył słowa „błyskotliwy” w znaczeniu: „znany z mądrości i
inteligencji”. Ale dzieci rozumiały je wtedy inaczej - i teraz też, patrząc na błyszczały w
świetle księżyca Gabinet Gadów, czuły, że to słowo znaczy o wiele więcej. Znaczyło, że
chociaż sytuacja znów jest niewesoła i chociaż wiele jeszcze niefortunnych zdarzeń spotka
je w życiu, wspomnienie Wujcia Monty'ego i jego dobroci będzie błyszczeć w ich pamięci
jak cenny klejnot. Bo Wujcio Monty byt błyskotliwy i błyskotliwy był czas, który razem z
nim spędzili. Bruce i jego ludzie mogli rozproszyć kolekcję gadów Wujcia Monty'ego, ale
nikł nigdy nie zdoła rozproszyć wspomnień o Wujciu Montym w pamięci Baudelaire'ów.
- Do widzenia, do widzenia! - zawołały chórem sieroty Baudelaire, gdy ładowano do
ciężarówki Niewiarygodnie Jadowitą Żmiję. - Do widzenia, do widzenia! - wołały, i chociaż
Żmija była właściwie przyjaciółką Słoneczka, Wioletka i Klaus też płakali, razem z
siostrzyczką. A gdy Niewiarygodnie Jadowita Żmija wyciągnęła do góry łeb, żeby spojrzeć
na dzieci, zobaczyły, że i ona płacze - z jej zielonych oczu kapały małe, błyszczące łezki.
Żmija też była błyskotliwa. Dzieci popatrzyły po sobie - ich łzy błyszczały tak samo jak łzy
żmii.
- Jesteś błyskotliwy - mruknęła Wioletka do Klausa. - Znalazłeś informacje o Mambie
Złej.
- Jesteś błyskotliwa - odmruknął Klaus. - Wydobyłaś dowody z walizki Stefana.
- Błyskotliwa! - powtórzyło Słoneczko, a Wioletka i Klaus uściskali swoją małą
siostrzyczkę. Nawet najmłodsza z Baudelaire'ów była błyskotliwa, bo potrafiła z pomocą
Niewiarygodnie Jadowitej Żmii odwrócić uwagę dorosłych.
- Do widzenia, do widzenia! - wołali błyskotliwi Baudelaire'owie, machając na
pożegnanie gadom Wujcia Monty'ego. Stali tak w blasku księżyca i machali dalej, chociaż
Bruce zatrzasnął już drzwi ciężarówki i wóz ruszył wzdłuż żmijokrzewów, a potem zjechał
na Parszywą Promenadę, minął zakręt i zniknął w ciemności.
LEMONY SNICKET
urodził się w małym miasteczku, którego mieszkańcy są podejrzliwi i skłonni do
zwady. Obecnie mieszka w wielkim mieście. W wolnych chwilach gromadzi dowody
przestępstw i wśród najwyższych autorytetów cieszy się opinią swoistego eksperta.
BRETT HELQUIST
urodził się w Gonado w stanie Arizona, dorastał w Orem w stanie Utah, a teraz
mieszka w Nowym Jorku. Wiele jego rysunków ukazuje się w prasie, między innymi w
piśmie „Cricket” i w dzienniku „New York Times”.
Szanowny Wydawco,
Piszę do Pana znad Jeziora Łzawego, gdzie badam szczątki domu Ciotki Józefiny, aby
dokładnie zrozumieć wszystko, co się tam zdarzyło podczas pobytu sierot Baudelaire.
Proszę w najbliższą środę o czwartej po południu udać się do kawiarni Kafka i
zamówić herbatę jaśminową u najwyższego kelnera z drugiej zmiany. O ile moi wrogowie
mnie nie ubiegli, przyniesie on Panu zamiast herbaty dużą kopertę. W kopercie tej
znajdzie Pan moje sprawozdanie z przebiegu tragedii zatytułowanej OGROMNE OKNO, a
także plan Skisłej Groty, woreczek tłuczonego szkła i kartę dań z restauracji Smutny Klaun.
Będzie tam również probówka zawierająca Pijawkę Łzawą (1 szt.) - to dla p. Helquisia, aby
mógł wiernie sportretować okaz. Nie należy POD ŻADNYM POZOREM otwierać
probówki.
Proszę pamiętać, że jest Pan moją ostatnią nadzieją na to, że losy sierot Baudelaire
zostaną wreszcie ujawnione światu.
Z całym należnym szacunkiem
Lemony Snicket
Drogi Czytelniku!
Jeśli sięgnąłeś po tę książkę, aby poczytać sobie coś łatwego i wesołego, to obawiam
się, że wybrałeś jak najgorzej. Z początku, gdy rodzeństwa Baudelaire obraca się w
towarzystwie interesujących gadów i roztargnionego wuja, historia ta może ci się wydać
wesoła, ale nie daj się nabrać. Jeżeli wiesz już cokolwiek o pechowych sierotach
Baudelaire, nie będziesz miał wątpliwości, że nawet miłe zdarzenia prowadzą w ich życiu
do zguby.
Mówiąc konkretnie, w książce, którą w tej chwili trzymasz w ręku, dzieci będą musiały
znieść: wypadek samochodowy, straszny smród, jadowitą żmiję, długi nóż, ciężką,
mosiężną lampę biblioteczna oraz ponowne pojawienie się osoby, której miały nadzieję
nigdy więcej nie oglądać.
Moim przykrym obowiązkiem jest spisanie tragicznych przypadków rodzeństwa
Baaudelaire, ale Tobie, Czytelniku, nic nie przeszkadza odłożyć tę książkę i poczytać sobie
raczej coś wesołego, o ile wolisz wesołe lektury.
Z poważaniem
Lemony Snicket