Legia - Widzew: W pięć minut z piekła do nieba
Źródło: Magazyn Sportowy, 15.05.2010
Fot. Michał Chwieduk/edytor.net | NEWSPIX.PL
W sezonie 1996/97 o mistrzostwie Polski decydował bezpośredni mecz pomiędzy Legią i Widzewem.
Warszawiacy prowadzili w 85. minucie 2:0, ale przegrali 2:3 i łodzianie zostali mistrzami.
W tunelu prowadzącym na boisko sędzia Andrzej Czyżniewski stanął przed kapitanami obu drużyn.
„Panowie, zostawmy te wszystkie plotki na boku, że ktoś komuś dał i tak dalej... Niech przez
najbliższe lata Polska mówi tylko o tym meczu. Napiszmy fajną historię". No i napisali
Osoba odpowiedzialna w PZPN za terminarz ekstraklasy w sezonie 1996/97 miała nosa. Trudno o
lepszy scenariusz finiszu ligi niż taki, w którym dwaj wielcy rywale rozstrzygają w bezpośredniej
walce, komu należy się mistrzowski tytuł.
Mecz Legii Warszawa z Widzewem Łódź okazał się jednym z najbardziej niezwykłych w historii naszej
piłki. Dramatycznym, pełnym zwrotów akcji i z niewiarygodnym zakończeniem. Jeśli dziś jakiś
niedowiarek po golu straconym przez jego drużynę machnie zrezygnowany ręką i powie: „E, już po
meczu", może usłyszeć: „A pamiętasz Legia - Widzew z 97...?".
Panie sędzio, ile do końca?
Dochodziła 83. minuta. Legia prowadziła 2:0 z Widzewem, a na trybunach przygotowywano się do
świętowania zwycięstwa, w praktyce oznaczającego mistrzostwo (przy takim wyniku Legii wystarczał
w ostatniej kolejce remis na wyjeździe z GKS Katowice). Co bardziej niecierpliwi z kibiców wdrapali się
na czterometrowy płot. Dawało im to uprzywilejowaną pozycję w wyścigu po koszulki swoich
piłkarzy, najcenniejszą pamiątkę, jaką można sobie wymarzyć z meczu, w którym upokorzono
odwiecznego wroga.
Ale emocje dopiero miały się zacząć. Niespodziewanie upadł sędzia Andrzej Czyżniewski. - Ruszyłem
za akcją i poczułem silny ból w nodze. Nie mogłem się ruszyć - opowiada.
Wtedy jeszcze nie wiedział, że naderwał mięsień dwugłowy. Kontuzja była prawdopodobnie
wynikiem zbyt intensywnych przygotowań do tego meczu. Gdy Czyżniewski dowiedział się, że
poprowadzi najważniejsze spotkanie w sezonie, postanowił zrzucić kilka kilogramów nadwagi. -
Zawsze miałem tendencję do tycia. Przed meczem rozpocząłem codzienne treningi, biegałem plażą z
Gdańska-Oliwy do Sopotu lub z Oliwy do Orłowa. Wychodziło około 15 kilometrów. Tłuste rzeczy
zmieniłem na kaszę, drób i dużo warzyw. Zdawałem sobie sprawę, że w Warszawie zagrają dwie
najlepsze drużyny w kraju i oczy całej Polski będą skierowane na ten mecz. Nie mógł go prowadzić
nieprzygotowany amator. To tak jakby do operacji na otwartym sercu dopuszczono felczera... -
porównuje Czyżniewski.
Wtedy, leżąc na boisku, miał te obrazki przed oczami. Przeklinał los i cholerny mięsień. Już wcześniej
miał z nim kłopoty. Lekarz powiedział mu kiedyś, że wynikają one z nieprawidłowego sposobu
biegania. - Jan Tomaszewski sugerował, że kontuzja była efektem poprzedniej nocy, którą miałem
spędzić na imprezowaniu z pewną brunetką. Zdaniem guru naszej piłki mam słabość do kobiet o
takim kolorze włosów - uśmiecha się Czyżniewski.
Do dziś wielu uważa, że ta przerwa wybiła gospodarzy z rytmu i gdyby jej nie było, warszawianie
utrzymaliby prowadzenie. - Legioniści zaczęli przybijać sobie piątki. Dla nich ten mecz się skończył, dla
nas dopiero zaczynał - przekonuje Radosław Michalski, pomocnik Widzewa.
Najbardziej nerwowo były na ławce rezerwowych gości. Trener Franciszek Smuda wrzeszczał,
gestykulował, biegał do linii autowej i z powrotem. W końcu na moment się uspokoił, jakby chciał
zebrać myśli. Zauważył to Tadeusz Gapiński, kierownik Widzewa, który bardzo dobrze znał
zachowanie szkoleniowca. Przez dwa lata zdążyli się zaprzyjaźnić. Podszedł do trenera.
Gapiński: - Franek, nie denerwuj się, nie martw. Wicemistrzostwo też dobre. W tamtym roku byliśmy
mistrzami, teraz poszło gorzej. Ale nie jest źle. Smuda: - Tak mówisz? Może masz rację...
To była rozmowa dwóch przyjaciół w krytycznym momencie. Na zewnątrz Smuda nie dawał jednak
poznać, że wątpi w zwycięstwo. Rzecznik prasowy Legii przyszedł do niego, żeby powiadomić o
konferencji prasowej.
- Spierdalaj! My tu jeszcze gramy - przegonił go Smuda.
- Przerwa w grze z psychologicznego punktu widzenia nie była korzystna dla zawodników Legii. Mieli
czas na rozmyślanie, że już ten mecz wygrali - zaznacza Czyżniewski, który zamierzał dokończyć
spotkanie. - Opatrywali mnie lekarze obu klubów, jakby wzajemnie się kontrolując. Po kilku minutach
mogłem już wstać. Widzewiacy podchodzili i dopytywali: „Panie sędzio, ile do końca?". Słyszałem ich
rozmowy: „Raz walniemy Legię i pójdzie". Ależ byli zawzięci!
Czarna walizka w szatni
Zawzięci okazali się także przed meczem. Właściciele klubu Andrzej Pawelec i Andrzej Grajewski
zalegali im prawie milion marek z tytułu premii. Piłkarze mieli dostać pieniądze dzień przed
spotkaniem z Legią. W hotelu w Nadarzynie, gdzie się zatrzymali, nie pojawił się jednak nikt z
gotówką. Zrobiło się nerwowo...
- Smuda przekonywał chłopaków, że pieniądze prędzej czy później dostaną, a strajk obróci się
przeciwko nim. Widziałem po nim, że jest wściekły, ale stara się tego nie okazywać. Przed meczem
zawsze zwracał uwagę na to, żeby jego piłkarze myśleli tylko o tym, co czeka ich na boisku.
Tymczasem wtedy, 24 godziny przed najważniejszym spotkaniem w sezonie, trwały rozmowy o
pieniądzach - wspomina Gapiński.
Widzewiacy doskonale wiedzieli, kiedy jest najlepszy moment na odzyskanie choć części zaległości. W
szatni, dwie godziny przed meczem, postawili sprawę jasno: „Nie ruszamy się stąd, dopóki nie
dostaniemy kasy". Zanosiło się na skandal.
Do szatni poproszono Pawelca. Właściciel Widzewa przyszedł po kilku minutach z walizką. W środku
było 300 tysięcy marek. Pawelec pokazał pieniądze i już zmierzał do wyjścia, kiedy zaprotestowali
piłkarze. „Proszę zostawić walizkę kierownikowi" - odważnie zaproponował któryś z nich. Wściekły
Pawelec nie miał innego wyjścia - przekazał ją Gapińskiemu.
- Nie wiedziałem, co z nią zrobić. Pozostawienie jej w szatni nie wchodziło w grę, ktoś mógłby ją
zwędzić. Ze sobą też jej nie mogłem wziąć. Jak by to wyglądało, gdyby przy naszej ławce stała czarna
walizka. Wyjąłem z niej pieniądze i zacząłem upychać po kieszeniach. Nie mieściły się w spodniach,
sięgnąłem po marynarkę. Na zewnątrz był czerwcowy upał. Wyszedłem na boisko obłożony
banknotami, poruszając się jak Robocop. Pamiętałem, żeby nie wykonywać gwałtownych ruchów.
Nawet po naszych golach musiałem się pilnować, żeby kasa nie wyleciała - zdradza kierownik
drużyny.
Kupię, sprzedam...
Rok wcześniej obie drużyny również spotkały się na Łazienkowskiej, również w meczu, którego wynik
decydował o mistrzostwie Polski. Legia była wtedy ćwierćfinalistą Ligi Mistrzów, dwukrotnym
mistrzem Polski. Jej piłkarze wydawali się nasyceni sukcesami, widzewiacy byli jakby bardziej ich
głodni. I w Warszawie wygrali 2:1. Po 14 latach odzyskali tytuł mistrzowski dla Widzewa.
Tak narodziła się drużyna Smudy. - Jego autorska. Franek śmiał się, że już z twarzy obserwowanego
zawodnika może poznać, czy będzie u niego dobrze grał. Nie znosił płaczków. Nie dobierał piłkarzy
tylko pod względem umiejętności, najważniejszy był charakter - tłumaczy Gapiński. Ten charakter
widzewiacy pokazali w dreszczowcu z Broendby Kopenhaga, zdobywając bramkę decydującą o
awansie do Ligi Mistrzów w przedostatniej minucie rewanżu.
Po porażce z Widzewem na koniec sezonu 1995/96 rozpadła się budowana kilka lat drużyna Legii. Nie
brakuje takich, którzy uważają, że paru jej zawodników, mając podpisane kontrakty z innymi klubami,
ten mecz sprzedało. - Niektórzy koledzy nie walczyli, nie angażowali się. Nie wiem dlaczego -
zastanawiał się później Cezary Kucharski, napastnik Legii, który wtedy zagrał ostatnie pięć minut.
Po sezonie drużynę opuściło dziewięciu zawodników i trener Paweł Janas (objął reprezentację
olimpijską). Pół roku wcześniej zrezygnował sponsorujący klub Janusz Romanowski. Biznesmen z
Konstancina świetnie się zabezpieczył i po rozstaniu nadal był właścicielem kart ośmiu zawodników.
Większość z nich sprzedał. Legia została bez pieniędzy i drużyny.
Trener Władysław Stachurski (później zastąpił go Mirosław Jabłoński) jeszcze przed sezonem
narzekał, że ma tylko dwunastu zawodników grających na poziomie ekstraklasy. Tymczasem
legioniści stali się rewelacją ligi, w której przez całą rundę jesienną dotrzymywali kroku
faworyzowanemu Widzewowi. Ponadto świetnie radzili sobie w Europie. W I rundzie Pucharu UEFA w
dramatycznych okolicznościach (decydujący gol Kucharskiego padł w 93. minucie) wyeliminowali
Panathinaikos Ateny. To właśnie ten mecz przypieczętował decyzję szefów Daewoo o
zainwestowaniu w Legię.
Za rządów koreańskiego koncernu w Legii nastąpiły lepsze czasy - piłkarze dostali podwyżki, pojawiły
się też pieniądze na transfery. Przyszło czterech zawodników - Jacek Magiera (kosztował milion
złotych), Sylwester Czereszewski (900 tys. złotych), Paweł Skrzypek (850 tys. złotych) oraz Piotr
Włodarczyk (600 tys. złotych) - i Legia zaczęła poważnie myśleć o mistrzostwie Polski. Historia
zatoczyła koło - o tytule znów miał decydować bezpośredni mecz z Widzewem.
Czyżniewski: - Przed spotkaniem media podsycały atmosferę. Raz cień podejrzeń rzucano na piłkarzy
Legii, żeby następnego dnia tak samo zrobić z widzewiakami. Grano na emocjach, głównie tych złych.
Napuszczano jednych na drugich.
Kilka dni przed meczem do siedziby Widzewa zadzwonił nieznajomy mężczyzna. Podawał się za
przedstawiciela Legii i proponował negocjacje w sprawie kupna meczu od łodzian. W klubie nikt nie
podjął tematu. Przypuszczano, że jest to prowokacja dziennikarska. - Nie pamiętam, ile razy słyszałem
plotki, że nasi piłkarze odpuszczą mecz. Po złości, za te zaległości w wypłatach. Premie odebraliby
sobie od Legii, z nawiązką - wspomina Gapiński.
Trwała wojna nerwów. Jacek Zieliński, obrońca Legii, który miał zagrać z blokadą, przewidywał: - Jeśli
wygramy, Widzew prawdopodobnie się rozpadnie, a my przez parę sezonów będziemy mieli patent
na mistrzostwo. Łodzianie są pewni siebie, tak jak my rok temu. Wtedy do głowy mi nie przyszła
możliwość porażki. Teraz jest zupełnie inaczej.
Tomasz Łapiński, kapitan Widzewa: - W przeciwieństwie do Legii nie musimy wygrać, wystarczy nam
remis.
Paweł Skrzypek pół roku wcześniej był już dogadany z Widzewem, ale wybrał Legię: - To spotkanie
podobne do tych w reprezentacji. Tak nie traktujemy żadnego innego meczu w lidze. Żona chciała
przyjechać do Warszawy, ale poprosiłem ją, by została w domu. Chcę być skoncentrowany,
potrzebuję spokoju.
Łodzianie mieli punkt więcej niż Legia i urządzał ich remis. Gospodarze grali o pełną pulę. Byli
faworytami, przynajmniej bukmacherów. Za postawienie 10 złotych na ich wygraną można było
dostać 21,5 złotego, zwycięstwo Widzewa gwarantowało 29 złotych. Wytypowanie remisu to 20,07
złotego.
Obietnica Kucharskiego
Na wniosek policji ograniczono liczbę widzów na trybunach. Na stadion mogło wejść tylko 6100
kibiców Legii z identyfikatorami (bilety kosztowały 15 i 20 złotych) i 800 fanów Widzewa, z którymi
przyjechał prezydent miasta Marek Czekalski. Żeby przygotować się do oglądania meczu, skrócono
posiedzenie Rady Miejskiej w Łodzi.
Do spotkania szykowała się również redakcja Teleexpressu. - To było niewątpliwie najważniejsze
wydarzenie piłkarskiego sezonu. Wtedy jeszcze stacje telewizyjne nie konkurowały ze sobą tak
zażarcie. Spotkanie pokazywał Canal+. Ze studiów znałem Janusza Basałaja, szefa sportu w tej stacji.
Zapytałem go, czy możemy zrobić wejście na żywo do Teleexpressu. Janusz zgodził się bez
problemów - opowiada Marek Sierocki, dziennikarz, kibic Legii.
- W redakcji oprócz mnie był jeszcze jeden legionista i dwóch widzewiaków. To gwarantowało
obiektywizm. Wspólnie przygotowaliśmy materiał o kibicach obu drużyn, a później robiliśmy wejście
ze stadionu. Przez kwadrans trwania Teleexpressu dostaliśmy 2 minuty. To bardzo dużo - przekonuje
Sierocki.
Przed meczem dziennikarz stał pod szatniami. Obok skupieni i lekko zdenerwowani szykowali się
zawodnicy. - Chciałem rozładować atmosferę. Powiedziałem: „Panowie, mecz zaczyna się o godzinie
17. O 17:12 mam wejście na żywo. Może któryś z was strzeli wtedy gola?". Zerwał się Czarek
Kucharski: „Marek, zrobię to dla ciebie", obiecał - wspomina Sierocki. - Wróciłem do wozu
transmisyjnego i kazałem ustawić kamerę na bramkę Widzewa.
Złota karta i terminal
W sezonie 1996/97 Widzew był po grze w Lidze Mistrzów. Klub za awans i mecze zarobił 2,6 miliona
franków szwajcarskich. Prawie połowa z tej kwoty miała trafić do zawodników. W rozmowach z
prezesami brali udział Maciej Szczęsny i Radosław Michalski. Obaj przyszli z Legii i mieli
doświadczenie z poprzedniego roku, kiedy wypracowali w Warszawie bardzo korzystny dla
zawodników podział premii za Ligę Mistrzów - pół dla nich, pół dla klubu.
Widzew miał kłopoty finansowe, poślizgi w wypłatach zdarzały się coraz częściej. Piłkarze nie ułatwiali
zadania szefom klubu. Wygrywali mecz za meczem. - Jak można nie mieć zaległości, skoro oni
wszystkich golą? Coś by zremisowali, ale gdzie tam... - narzekał pół żartem, pół serio Pawelec.
Pośrednikiem między właścicielami klubu a zawodnikami był Gapiński. Piłkarze mieli do niego
zaufanie. Prosili, żeby nękał prezesów telefonami w sprawie spłaty zaległości. I Gapiński to robił.
„Zaczekaj chwilkę, Tadziu, wjeżdżam właśnie do tunelu. Mogę zgubić zasięg" - ostrzegał Grajewski,
kiedy zdarzyło mu się odebrać telefon z Łodzi. Przez następne dwie godziny miał wyłączony aparat. -
To chyba tunel pod kanałem La Manche - szydzili zawodnicy.
Na przeszkodzie wypłaty pieniędzy zawsze coś stawało - albo nie można było zrobić przelewu, albo
pracownicy banku nie byli w stanie wymienić marek na złotówki. Kierownik drużyny miał telefon
komórkowy wielkości torby, jaką hydraulik zabiera do pracy. Kilogramowy aparat nosił zawsze przy
sobie, bo przecież w każdej chwili mógł zadzwonić Pawelec. Raz zadzwonił, kiedy Gapiński jechał
tramwajem. Samochód akurat wzięła żona. - Ścisk jak diabli, telefon stał na dole. Czerwony jak burak
schyliłem się po słuchawkę i odebrałem. Ludzie patrzyli trochę dziwnie.
Innym razem telefon zadzwonił Gapińskiemu w domu. - A po chwili, chyba za sprawą tego aparatu,
włączył mi się telewizor... - wspomina kierownik łódzkiego klubu.
Kiedyś Widzew grał dwa mecze ligowe z rzędu na Górnym Śląsku. Po pierwszym piłkarze nie wracali
do Łodzi, zatrzymali się w hotelu do następnego spotkania. Rachunek za tygodniowy pobyt całej ekipy
wyniósł kilkanaście tysięcy złotych. Wcześniej Gapiński dostał od Pawelca złotą kartę kredytową. Przy
regulowaniu nią należności na terminalu wyświetlił się jednak krótki komunikat: „Brak środków".
Zdenerwowany Gapiński zadzwonił do Pawelca.
- Prezesie, karta nie działa!
- Jak kurwa nie działa?! Złota karta? Niech oni lepiej terminal wymienią! - pieklił się Pawelec.
Terminal okazał się sprawny. Na karcie było 200 złotych...
Sierocki na wizji
Na boisku w Warszawie nikt już o pieniądzach nie myślał. Wybiła godzina 17:12. Sierocki kończył
wejście do Teleexpressu, kiedy za plecami usłyszał wrzask radości. Legia strzeliła gola.
- Widzę, że cieszy się Kucharski. Opowiedziałem telewidzom o naszej rozmowie przy szatniach, z
trudem powstrzymując emocje. Obok mnie stał Piotr Nowak, kapitan reprezentacji. Wypowiedział,
jak się okazało, prorocze słowa: „Legia prowadzi, ale wynik będzie otwarty do ostatniej minuty" -
wspomina
Sierocki.
Po zejściu z anteny pobiegł do wozu transmisyjnego obejrzeć swoją relację. „Stary, Kucharski
naprawdę strzelił gola!" - zastąpił mu drogę kolega. „Tak miało być" - odpowiedział pewnym głosem
Sierocki.
- W żartach dodałem, że drugą bramkę zdobędzie Sylwek Czereszewski. Tak się stało. Wszyscy w
wozie zaczęli na mnie dziwnie patrzeć. Wyglądało to trochę jak w „Piłkarskim pokerze". Usłyszałem w
końcu: „Nie wyglądasz na takiego, który ma układy z piłkarzami" - uśmiecha się Sierocki.
Większość piłkarzy Legii i Widzewa znała się ze zgrupowań reprezentacji. Na boisku jednak iskrzyło. W
pierwszej połowie meczu Kucharski ostro zaatakował poza polem karnym Szczęsnego. Rok wcześniej
grali jeszcze razem w Legii. Wydawało się, że po tym faulu bramkarz Widzewa będzie musiał zejść z
boiska.
Czyżniewski: - Powinienem wyrzucić Kucharskiego z boiska, to było perfidne zagranie na czerwoną
kartką.
Popełniłem jedyny błąd w meczu.
Kucharski: - W pierwszym spotkaniu, jesienią, widzewiacy specjalnie się mną zaopiekowali - kopali,
szczypali, prowokowali. Przed rewanżem obiecałem sobie, że odpłacę im teraz. W tamtej sytuacji
Maciek wychodził poza szesnastkę. To była piłka stykowa, wydawało mi się, że mam szansę jej
dotknąć. Nie cofnąłem nogi i dostał po piszczelach. Strasznie mnie wtedy zbluzgał. Faul nie był chyba
tak brutalny, skoro Maciek dotrwał do końca meczu.
-
Gdybyście
grali
z
innym
przeciwnikiem,
odstawiłby
pan
nogę?
- Odstawiłbym - pada szybka odpowiedź.
Drei zu zwei!
Legia prowadziła 2:0. I miała szansę na trzecią bramkę. Marcin Mięciel biegł nieatakowany przez pół
boiska i znalazł się sam przed Szczęsnym. W decydującym momencie się potknął.
- Złapały go skurcze. To był mecz z podwyższoną adrenaliną, wyższym tętnem. Szybciej się
męczyliśmy. Sam nie wytrzymałem i poprosiłem o zmianę. Łapały mnie skurcze w łydkach, udach. Nie
mogłem biegać. Schodziłem z przeświadczeniem: Będziemy mistrzami, nic złego nam się nie stanie.
Trzy minuty po mnie trener zdjął Mięciela i nasz atak przestał istnieć - opisuje Kucharski.
Według Sierockiego te dwie zmiany zdecydowały o porażce Legii. - Wiem, że Marcin i Czarek byli
wyczerpani. Może Jabłoński powinien wprowadzić za nich napastników, a nie Jacka Kacprzaka i
Marcina Jałochę. Wtedy boczni obrońcy Widzewa nie mogliby tak wjeżdżać pod bramkę Legii i siać
tam popłoch - nie ma wątpliwości Sierocki.
Legioniści słaniali się na nogach, widzewiacy złapali wiatr w żagle. Dwie minuty przed końcem odżyły
ich nadzieje. Kontaktową bramkę zdobył Sławomir Majak. To był początek końca Legii.
W 90. minucie i 7. sekundzie w polu karnym gospodarzy znalazł się niepilnowany Dariusz Gęsior i
głową pokonał Grzegorza Szamotulskiego.
Czyżniewski: - Pamiętam tę ciszę na stadionie. Słychać było tylko cieszących się widzewiaków. Jakieś
pół minuty później to gospodarze świętowali, kiedy Marcin Jałocha strzelił na 3:2. Tyle że z
ewidentnego spalonego. Mało kto wie, dziś mogę to powiedzieć - na linii stała osoba związana z
Łodzią, doktor Janusz Śliwiński. Studiował w Łodzi, chyba nawet kibicował Widzewowi. Oj, gdyby
wtedy w Warszawie ktoś się o tym dowiedział...
92.
minuta
i
5.
sekunda:
Legia
znokautowana.
Dobija
ją
Andrzej
Michalczuk.
- Pierwszy raz widziałem, że trybuny na Legii zamarły. Wielu moich kolegów, poważnych facetów,
płakało. Przerażająca cisza, jakby się wydarzyła katastrofa. No, to była katastrofa - podsumowuje
Sierocki.
Odgłosy rzucanych z trybun w ławkę Widzewa kawałków betonu towarzyszyły rezerwowym i
trenerom już po drugim golu dla łodzian. Po ostatnim gwizdku Czyżniewskiego na umówiony sygnał
wybiegli na środek boiska. Tam kibice nie mogli już ich dosięgnąć.
Legioniści szybko zeszli do szatni. - Patrzyliśmy na siebie głupio. Myślałem, że ci starsi, bardziej
doświadczeni coś powiedzą, walną pięścią w stół i krzykną: „Ale jesteśmy frajerzy". Ale nic takiego się
nie stało. Była cisza, grobowa cisza - mówi Czereszewski.
Mecz w towarzystwie Grajewskiego oglądał Frank Pagelsdorf, trener Hamburgera SV. Przyglądał się
grze Jacka Dembińskiego, napastnika łodzian. W 80. minucie niemiecki szkoleniowiec wyszedł ze
stadionu, żeby nie utknąć w korkach w drodze na Okęcie. Wcześniej pocieszył załamanego
Grajewskiego: „Andreas, nie przejmuj się, za rok wygracie". Nie zdążył dojechać na lotnisko, a
odezwał się jego telefon komórkowy. Grajewski darł się do słuchawki: Drei zu zwei!, Drei zu zwei!
Małżeńska awantura
W tle meczu na Łazienkowskiej trwała rywalizacja o stołek selekcjonera. W konkursie udział brali
Janusz Wójcik, Edward Lorens i Franciszek Smuda. Antoni Piechniczek, ustępujący selekcjoner, pytał
wtedy: „Kto to jest Smuda?". Po spotkaniu w Warszawie trener Widzewa odpowiedział: „Zdobyłem
mistrzostwo drugi raz z rzędu, drugi raz przedstawiłem się panu Piechniczkowi. Może teraz mnie
zapamięta?". Selekcjonerem został Wójcik, Smuda swoją szansę dostał 12 lat później.
W szczęśliwym hotelu w Nadarzynie widzewiaków witał personel z tacą z szampanami. Klimat jak na
weselu. Piłkarze spieszyli się jednak do Łodzi, gdzie na stadionie czekało na nich pięć tysięcy kibiców.
Dotarli tam kilka minut przed godziną 23. Obok zawodników bohaterem powitania został „Ryba", 23-
letni kibic, który wdrapał się na 50-metrowy maszt z reflektorem i... nie chciał zejść. „Mistrzem Polski
jest Ryba, Ryba najlepszy jest!" - śpiewali fani, a strażacy w tym czasie rozkładali poduszkę
bezpieczeństwa. „Ryba" zdecydował się zejść dopiero o 2.15, a na dole policjanci zabrali go od razu
na komisariat. Kibice Widzewa z Sochaczewa w dowód uznania przemianowali w swoim mieście ulicę
Senatorską na ul. Franka Smudy.
Jeden z pracowników Widzewa oglądał mecz w domu. Wypił dość dużo i wściekły, bo przecież
Widzew przegrywał dwoma bramkami, wyłączył telewizor w końcówce spotkania. - Jeszcze przed
snem zbeształ małżonkę - opowiada Gapiński. - Drugiego dnia rano żona wróciła z zakupami. Położyła
gazetę na stole i pyta się męża: „Co się tak denerwowałeś, przecież wygrali!". Ten znowu wpadł w
szał, bo myślał, że żona robi sobie żarty. Rzucił okiem na tytuł i zdębiał.
Działacze Widzewa i łódzcy politycy świętowali w stołecznym hotelu Victoria. Wcześniej Pawelec
podjął próbę odzyskania walizki zdeponowanej u Gapińskiego. Poprosił o jej zwrot i przekonywał, że
znajomy właściciel kantoru wymieni pieniądze po dobrym kursie. Piłkarze nie chcieli o tym słyszeć.
Dzień później kantor z 300 tysiącami marek odwiedził Gapiński. Pieniądze przekazał później księgowej
i zaczęły się wypłaty. Widzewiacy wychodzili z klubu z reklamówkami wypełnionymi pieniędzmi.
Kucharski po sezonie podpisał kontrakt ze Sportingiem Gijon. Sprawa ze Szczęsnym miała swój dalszy
ciąg. - W Hiszpanii czytałem, że Maciek ma do mnie pretensje, żalił się, że grozi mu amputacja nogi.
Kłóciło mi się to z obrazem, jaki zachowałem po meczu - Maćka wykonującego fikołki pod sektorem
kibiców Widzewa. Na szczęście już dawno wyjaśniliśmy sobie tamto zdarzenia. Dziś jesteśmy lepszymi
kolegami niż wtedy, kiedy graliśmy w Legii - wyjawia Kucharski.
Sierocki dzień po meczu został wezwany przez dyrektora na kolegium redakcyjne. - Bałem się, że coś
zepsuliśmy albo zostanę ukarany za sposób przeprowadzenia relacji. Było odwrotnie. Od szefa
dostaliśmy pochwałę za cały materiał i nagrodę finansową. Wtedy wcale mnie nie cieszyła - zapewnia
Sierocki.