Nowe poezje
Neue Gedichte
Pantera
W Jardin des Plantes, Paris
,
Spojrzenia jej znużyła mijająca krata,
że już nie zatrzymują nic mdlejące.
Czuje, jak gdyby było sztab tysiące,
a za sztabami już nie było świata.
Jej kroki giętkie jakby się łasiły
kręcąc się ciągle w tym najmniejszym kole
tworzą jak gdyby taniec siły
wokół środka, co więzi ogłuszoną wolę.
I tylko czasem uniesie się wyżej
zasłona źrenic. I obraz się wdziera,
idzie przez członków naprężoną ciszę —
i w głębi serca się zaciera.
Eranna do Safony
O, włóczniczko, daleka i dzika!
Jak dzida między innymi rzeczami
leżałam przy Moich. Twej strzały szelestem
odrzucona w dal, nie wiem, gdzie jestem.
Nikt nie zwróci mnie sobie samej.
Siostry myślą o mnie przędąc od rana.
Dom jest pełen znajomych kroków.
Tylko ja, daleka i wygnana,
i jak prośba milcząca drżę skrycie,
gdyż bogini piękna w samym środku
swoich mitów lśni i żyje moim życiem.
Ofiara
O, jak każdym tętnem kwitnę cały,
odkąd znam cię, wonniej i żarliwiej;
spójrz, jak kroki moje wysmuklały,
a ty czekasz:— kto jesteś właściwie?
Spojrzyj: wszystko moje się oddala,
liść po liściu tracę przeszłość ciemną.
Tylko uśmiech twój jak gwiazda się zapala
ponad tobą i potem nade mną.
Chcę z wszystkiego, co z dzieciństwa dni
bezimiennie i jak woda lśni,
z włosów twoich płomieniem wzniecony
ołtarz wznieść nazwany twym imieniem
i piersiami twymi lekko uwieńczony.
Odejście syna marnotrawnego
Więc odejść z tego zamętu, zmącenia,
co nasze jest, lecz do nas nie należy,
co nas jak woda w starych studniach pełnych cienia
drżąco odbija i zaciera obraz świeży;
od wszystkich rzeczy, co się nas jak ciernie
czepiają, jeszcze raz — odejść od tego,
i tę, i tego,
wszystkich, których się już nie dostrzegało
(tak spowszednieli obecnością swoją),
zobaczyć nagle: łagodnie na wszystko
godząc się i jak na początku blisko
w przeczuciu ujrzeć, już bezosobowo,
jak nad wszystkimi cierpienie stawało,
całe dzieciństwo wypełniali sobą: —
A jednak odejść, odejść jak dłoń z dłoni,
jak gdyby bliznę rozdarto na powrót,
znów odejść: dokąd? W przestrzeń niewiadomą,
w krainę ciepłą, ale nieznajomą,
co jak kulisy wszelkiego działania
będzie nam obojętna: ściana, ogród;
odejść: dlaczego? z przymusu, z poddania,
z niecierpliwości, z ciemnego czekania,
z niezrozumienia, z nierozumu, dokąd?
Na siebie wszystko wziąć nie do pozbycia —
dać upaść temu, co się ma stałego,
by paść samotnie, nie wiedząc dlaczego —
Czy to jest wejście do nowego życia?
Ogród oliwny
Wchodził na górę w szarych liści chmurze,
w oliwnym krajobrazie szary i zgubiony
i złożył ciężar skroni przyprószonych kurzem
głęboko w prochu swych gorących dłoni.
Po wszystkim to. I to był kres.
Teraz mam iść, gdy ślepnąc tracę drogę,
i czemu żądasz, abym rzekł, żeś jest,
gdy sam już Ciebie odnaleźć nie mogę.
Już Cię nie odnajduję. Ciebie nie ma
we mnie. Ni w innych. Ni w trwaniu kamienia.
Już Cię nie odnajduję. Jestem sam.
Sam z troską wszystkich ludzi, w ich czuwaniu.
Przez Ciebie chciałem im zmniejszyć cierpienia,
przez Ciebie,
którego nie ma.
O, wstydzie.
Później opowiadano: przyszedł anioł.
i
Dlaczego anioł? Ach, to przyszła noc
i szeleściła obojętnie nad wezgłowiem.
I poruszyli się we śnie uczniowie.
Dlaczego anioł? Ach, to przyszła noc.
Noc ta nie była z tysiąca wybraną,
była jak inne, co mijają nieskończenie:
tutaj śpią psy, tam leżą kamienie,
ach, smutna, ach, ta pierwsza lepsza noc,
co czeka, kiedy znów nadejdzie rano.
Bo aniołowie nie schodzą wezwani
przez tak proszących, ani noce wielkie, jasne —
wszystko opuszcza tych, którzy się gubią sami,
przez swoich ojców rzuceni na pastwę
i ze żywota swych matek wygnani.
Abisag
i
Leżała. I jej dziecinne ramiona
słudzy związali wokół jego ciała,
na którym długie słodkie godziny leżała
jego starością nieco zatrwożona.
I czasem odwracała w jego brodzie
twarz swoją, kiedy sowa zakrzyczała
i noc z tym wszystkim, co jest nią, nastała
wokół leżącej w tęsknocie i trwodze.
Siostrzane gwiazdy jej wysoko drżały,
i woń szła węsząc przez ciemną sypialnię,
znak dając poruszyły się kotary,
jej wzrok za znakiem tym szedł niewidzialni
Mając pod sobą mrocznego człowieka
i przez noc nocy nie dotknięta cała,
na jego chłodzie książęcym leżała
ona dziewicza i jak dusza lekka.
Król siedział, dumał w dzień o startych rysach,
wspominał czyny dokonane, niespełnione
rozkosze, myślał o charcicy ulubionej —
Ale wieczorem sklepiła Abisag
ciało swe nad nim. A jego zmącone
życie leżało puste, dzikie jak wybrzeże
morza pod konstelacją cichych piersi.
I nieraz jako stary znawca kobiet
poznawał patrząc zza brwi sWojej gęstej
usta bez pocałunków, nieruchome;
i widział: uczuć jej gałęzie świeże
nie opuszczają się do gruntu jego dni.
Mróz go przejmował. Jak pies nasłuchiwał w sobie
i szukał siebie w swej ostatniej krwi.
U Ange du méridien
Chartres
W burzy, co wokół mocnej katedry się miota
jak kacerz, który ciągle rozmyśla i knuje,
nagle czuje się człowiek łagodniej i czulej,
uśmiechem twoim przyciągnięty, ty, istoto
wrażliwa, uśmiechnięty cherubinie
0
ustach, co są ze stu ust zrobione:
nie widzisz, jak godzina nasza po godzinie
biegnie od słonecznego zegara w tę stronę,
od zegara, gdzie wszystkie dnia godziny ważą
w głębokiej równowadze, w równej mocy
naraz, jak gdyby wszystkie dojrzały obficie?
Co ty, kamienny, wiesz o naszym bycie?
1 może z jeszcze promienniejszą twarzą
trzymasz tarczę zegara w głębokościach nocy?
Katedra
W tych małych miastach, w których z każdej strony
jak jarmark przykucnęły stare domy,
co kiedy spostrzegł nagle jej kształt stromy
szczelnie zamyka budy, zatrwożony —
krzykacze milkną i bębny zamarły,
on wznosi ku niej rozjątrzone ucho: —
gdy tak spokojnie owinięta w fałdy
starego płaszcza swoich szkarp — w bezruchu
trwa w miejscu i o domach nie wie nic:
W tych małych miastach podziwiasz, jak śmiało
wyrosły ponad swojej otoczenie
katedry. Ich powstanie przewyższało
wszystko naokół i tak jak widzenie
własnego życia zbyt wielkie zbliżenie
ciągle przewyższa, jakby się nie działo
już nic innego; jakby los, co w nich
bez miary spiętrzał się, stał się kamieniem,
jak gdyby chciał, by trwało nieskończenie
nie to, co w ciemnych ulicach się zdarza
i przypadkowym imieniem obdarza,
i idzie przystrojone w czerwień, w zieleń
jak dzieci w swych fartuszkach od kramarza.
Tu w podwalinach były narodziny,
siła.i napór, by się wyżej wznieść,
i miłość wszędzie jak chleb i jak wino,
skargą miłosną nabrzmiałe portale.
W biciu zegarów życie nie szło dalej,
i w wieżach, co się nagle wzbić nie chciały,
już pełne rezygnacji, była śmierć.
Bóg w średniowieczu
I zaoszczędzili go w skupieniu,
i pragnęli, aby był i dawał miary,
aż mu uwiesili jak ciężary
(by przeszkodzić jego wniebowstąpieniu)
swoich katedr olbrzymich masę,
moc i brzemię. By wskazując krążył
nad cyframi, nad bezmiernym czasem
i nad nimi jak zegar ciążył,
znaki dając im w pracach i trudzie.
Lecz on ruszył nagle. I ludzie
w mieście pełnym trwożliwego gwaru
przyzwolili, przerażeni jego tonem,
by szedł dalej z werkiem wywieszonym,
i uciekli przed tarczą zegaru.
13
Morgue
Tutaj gotowi leżą, jakby jeszcze
trzeba wynaleźć było czynność nową,
która by ich pogodzić mogła z dreszczem
wielkiego chłodu i związać ze sobą;
gdyż wszystko to jest jak bez zakończenia.
Jakie by imię, gdyby poszukano
w kieszeniach, mogło się znaleźć? Zmywano
z ich ust ten grymas niesmaku, znużenia;
tylko oczyścił się, nie dał się zetrzeć.
Brody im sterczą sztywniej z kołnierzyków,
ale porządniej i w guście strażników,
by Widok nie był dla gapiów niemiły.
Oczy się pod powieką odwróciły
i patrzą teraz w głąb, we własne wnętrze.
Poeta
Ty oddalasz się ode mnie, godzino,
twoje skrzydła ranią mnie łopocąc.
Lecz: co pocznę z ustami moimi,
z moim dniem? z moją nocą?
Nie mam kochanki, siebie nie pomnę,
bezdomny w świecie całym.
Wszystkie rzeczy, którym się oddałem,
wyrzucają mnie, bogatsze o mnie.
Los kobiecy
Jak król na łowach, kiedy chwyci szklankę w dłonie,
aby pić z niej, bo mu pragnienie dokuczyło —
i jak wypitą później odstawia na stronie
właściciel, przechowując ją jakby niebyłą:
tak los, spragniony również, być może, niejedną
podnosił czasem do ust swoich dla wypicia,
i którą później małość spełnionego życia,
zbyt lękliwego, by ją rozbić, zbędną
odstawia do serwantki, co trwożnie strzeżona
przechowuje w swym wnętrzu jego kosztowności
(lub rzeczy, które za takie ujść mogą).
I stała obca, jak na zawsze pożyczona,
aż zestarzała się i oślepła w ciemności,
nigdy nie będąc niezwykłą i drogą.
16
Ślepnąca
Siedziała wraz z innymi przy herbacie,
jak wszyscy. Ale mnie się wydawało,
że filiżankę trzymała inaczej.
Uśmiechnęła się. To prawie zabolało.
I kiedy w końcu wstali, rozmawiając,
i z wolna i bezładnie, jak traf zdarzył,
szli przez pokoje (w śmiechu, w głośnym gwarze),
ujrzałem ją. Jakby się ociągając
szła, jak ta, która będzie na zabawie
za chwilę śpiewać przed tłumem zebranych
ludzi; na oczach jej uradowanych
leżało światło z zewnątrz jak na stawie.
Stąpała z wolna, jak gdyby zwlekała,
jakby musiała coś przekroczyć jeszcze;
a jednak jakby po tym przejściu miała
nie stąpać więcej, lecz wzbić się w powietrze.
Doświadczenie śmierci
0 tych odejściach, których nasz los nie obchodzi,
nie wiemy nic. Nie ma powodu, byśmy
okazywali miłość, nienawiść lub podziw
śmierci, którą odkształca w sposób tak wymyślny
tragicznej skargi maska i żałoba.
Świat jeszcze pełen jest ról, które gramy.
Dopóki nam zależy, czy się podobamy,
gra także śmierć, chociaż się nie podoba.
Lecz gdyś odchodził, zabłysło na scenie
pasmo rzeczywistości przez tę szparę,
gdzieś zniknął: zieleń prawdziwej zieleni,
prawdziwy promień, las, któremu dałeś wiarę.
Lecz gramy dalej. Ciężko, gorzko wyuczone
recytując, z gestami, z minami niekiedy;
lecz życie twoje od nas oddalone
1 usunięte z tej naszej komedii
może nas najść jak wiedza o doznanej
rzeczywistości, spadając wśród blasku,
tak, że możemy na chwilę porwani
istnienie grać nie myśląc o oklasku.
18
Błękitna hortensja
Jak w tyglu farb ostatnia zieleń się zataja,
tak jest to płaskie, suche, omszałe listowie
za baldachami pąków, które nie na sobie
noszą błękit, lecz go odzwierciadlają z dala.
Odzwierciadlają tylko łzawy i zatarty,
jakby znów go utracić chciały w świetle nowym,
i jak w starym niebieskim papierze listowym
żółtość, fiolet i szarość kładą się na karty;
wyprany jak fartuszka dziecinnego białość,
nie noszony, z którym nic więcej się nie dzieje,
jak czuje się małego życia krótkotrwałość.
Lecz nagle płatki nowym błękitem się mienią
w jednym z baldaszków, widać już, jak przed zielenią
wzruszająca niebieskość wesoło jaśnieje.
Przed deszczem letnim
Nagle z zieleni parku odebrano
coś, nie wiadomo co; prawie się słyszy,
jak park podchodzi pod okna i w ciszy
zatrzymał się. Lecz z siłą niewstrzymaną
śpiew siewki z gaju rozbrzmiewa, z zarośli,
i przypomina się święty Hieronim:
tak bardzo zapał i samotność rośnie
z tego jednego głosu, który dzwoni
słyszalny dla ulewy. Ściany sali
odeszły od nas z swymi obrazami,
jakby im słuchać naszych słów wzbroniono,
i odbijają wyblakłymi tapetami
światłość tych popołudni przytłumioną,
gdyśmy się, niegdyś, w dzieciństwie, lękali.
W sali
Jak są ci wszyscy wokół nas, panowie
w ubiorach szambelańskich, w ozdobie żabotów,
— niby noc wokół wielkiej Gwiazdy Orderowej
coraz mroczniejsi w sobie, nie dbający o nic,
te damy delikatne i kruche, w salonie,
powiększone przez suknie i z dłonią na łonie
tak małą jak obroża bolończyka;
jak są wokół każdego: wokół czytelnika,
wokół obserwatora różnych bibelotów,
z których niejeden jeszcze wciąż należy do nich.
I pozwalają nam z taktem, jak w niemej
umowie tak żyć, jak my życie rozumiemy,
a czego im nie pojąć, kwitnienia złaknionym,
a kwitnąć to być pięknym; lecz my chcemy
dojrzewać, a to: mrocznym być i utrudzonym.
Król
Król ma szesnaście lat,
szesnaście lat i już w koronie.
Patrzy jakby z zasadzki nad
głowami starców z Rady przy Tronie
w głąb sali i dalej, i w swoim smutku
nie czuje może nic, prócz tego:
na wąskim długim twardym podbródku
zimny łańcuch Runa Złotego.
Długo leży przed nim w pustej sali
nie podpisany wyrok śmierci.
A starcy myślą: jak on się męczy.
Wiedzieliby, jeśliby go lepiej znali,
że tylko liczy do siedemdziesięciu,
zanim podpisze.
22
Kurtyzana
Słońce Wenecji w mych włosach miksturę
zamieni w złoto: świetne dokonanie
wszystkich alchemii. A moje brwi, które
równe są mostom, spójrz, jak wiodą w górę
nad cichym niebezpieczeństwem zuchwałych
oczu, które ukryty ruch zamknął w kanałach,
że wzbija się w nich morza kołysanie
i znów opada i zmienia się. Kto mnie
raz
ujrzał,
ten
zazdrości
psu
mojemu,
że
na
nim
odpoczywa
w
roztargnieniu
ręka, której nie zwęgli żaden płomień,
gładka, w ozdobach, niewierna nikomu. —
I chłopcy, te nadzieje starych domów,
jak od trucizny giną w mych ust odetchnieniu.
Schody oranżerii
Wersal
Jako królowie, co już tylko kroczą
prawie bez celu, by w swej królewskości,
zgiętych w ukłonie pokazać się oczom
dworzan — w swojego płaszcza samotności
tak wśród balustrad, które się kłaniają
już od początku, schody same idą:
powoli, z łaski Boga iść się zdają
w niebo, zarazem nie dążąc donikąd;
jakby kroczącym za nimi kazały
zostać na miejscu — tak, że się nie ważą
z daleka iść w ich ślad z pokorną twarzą
lub dźwigać choćby ich tren okazały.
Hiszpańska tancerka
Jak kiedy w ręku zapałka siarczana
biało się jarzy, aż w płomień się zmienia,
wyciąga wpierw języki na wsze strony,
tak w kręgu bliskich widzów zapalony
spiesznie, gorąco, pełen chybotania
kolisty taniec jej się rozprzestrzenia.
I nagle cały staje się płomieniem.
Ona podpala włosy swym spojrzeniem
i nagle kunsztem zuchwałym, gwałtowna,
wkręca swą całą suknię w środek ognia,
skąd już podobne przestraszonym wężom
nagie ramiona grzechocąc się prężą.
Jakby ją więził płomieniami swemi,
zgarnia ów ogień i z siebie go strąca
wyniosłym gestem, jak rozkazująca,
i patrzy: oto szaleje na ziemi
i jarzy się i nie chce wybawienia. —
Zwycięsko, pewnie wznosi nad widzami
twarz uśmiechniętą słodko i resztę płomienia
zadeptuje małymi, twardymi stopami.
25
Quai du Rosaire
Brùgge
Ulice krokiem powolnym ruszają
(jak czasem idą rekonwalescenci,
„Co dawniej było tutaj?" szukając w pamięci).
A te, które wychodzą na place, czekają
na inną, która śmiałym krokiem przeszła
przez wodę jasną, gdy się wokół zmierzcha,
im bardziej zaczynają rzeczy w niej łagodnieć,
świat zawieszony zwierciadlanych odbić
będzie, jak nigdy te rzeczy, realny.
Czy miasto nie przestało istnieć? Spójrz, widzialniej
(według niepojętego prawa)
to miasto wyraźnieje w odwróceniach,
jakby tam w dole nie brakło istnienia;
ogrody wiszą tam nie bez znaczenia,
tam za pełnymi nagłego olśnienia
oknami: taniec w
estaminets.
A w górze co? — Tam cisza, tylko ona
smakuje z wolna, niczym nie znaglona dzisiaj,
jagodę po jagodzie ze słodkiego grona
muzyki dzwonów, co pod niebem wisi.
26
Orfeusz, Eurydyka, Hermes
To była niesłychana kopalnia dusz. Tędy
jak ciche rudy srebra szły żyłami
przez ciemność sztolni. Spomiędzy korzeni
tryskała krew, co stąd przenika w ludzi,
ciężka jak porfir widniała w ciemności.
Poza tym nic z czerwieni.
Były tu skały,
lasy bez istot, mosty nad pustkowiem
i ten ogromny szary ślepy staw,
który nad swoim odległym dnem zwisał
nad krajobrazem, jak deszczowe niebo.
I pośród łąk łagodnie i cierpliwie
jawił się blady pas dalekiej drogi,
długim bielonym -płótnem położony.
I tutaj tą jedyną drogą przyszli.
Na przedzie smukły mężczyzna w błękitnym
płaszczu, w dal patrząc milczał niespokojnie.
Drogę pożerał, bez żucia, wielkimi
kęsami jego krok; zwisały ręce
z opadających fałdów ciężkie, zaciśnięte
nie pamiętając już nawet o lirze
lekkiej, co wrosła w jego lewe ramię
jak pędy róży w gałąź oliwkową.
A jego zmysły były jak skłócone:
i gdy wzrok jak pies gończy go wyprzedzał,
zawracał, i wciąż na nowo w oddali
stał wyczekując na bliskim zakręcie —
to jego słuch, jak woń zostawał za nim.
Czasem zdawało mu siej, że dosięga
tym zmysłem tamtych dwojga, którzy szli
i mieli razem z nim wchodzić pod górę.
A potem wszystko to poza nim było
jedynie echem jego kroków, wiatrem płaszcza.
Ale powiedział sobie, jednak idą;
głośno to rzekł i słyszał, jak przebrzmiało.
A jednak idą, jest ich tylko dwoje
idących tak straszliwie cicho. Gdybyż mógł
raz się obejrzeć (gdyby obejrzenie
mogło nie zburzyć tego całego dzieła,
co się dokonywało właśnie) musiałby zobaczyć
dwoje cichych, co milcząc idą za nim:
boga dróg mnogich i dalekiej wieści —
kaptur podróżny nad płonącym wzrokiem,
wysmukła laska, którą niósł przed sobą,
.
•
u kostek nóg skrzydełka trzepocące;
a jego lewa ręka wiodła: ją.
Tę ukochaną tak, że z jednej liry
wyszło skarg więcej niż z lamentu wszystkich płaczek;
że powstał cały świat ze skargi, w której
wszystko raz jeszcze było: las, dolina,
droga i sioło, pole, rzeka, zwierzę;
że wokół tej elegijnej planety
jak wokół jakiejś innej Ziemi słońce
i ciche niebo gwiaździste krążyło,
niebo elegii z odkształconymi gwiazdami: —
tę, tak umiłowaną.
Lecz ona szła wiedziona ręką boga
krokiem spętanym przez wstęgi całunu,
niepewnie, cicho, bez niecierpliwości.
I była w sobie tą, co ma nadzieję
śmiałą, i nie myślała o mężczyźnie
idącym przed nią ani o drodze ku życiu.
I była w sobie. I umarłych byt
wypełniał ją jak pełnia.
Jak owoc pełen słodyczy i mroku,
tak była pełna swojej wielkiej śmierci,
tak nowej, że nie rozumiała nic.
Była jak odrodzona w swym dziewictwie,
nienaruszona; i była zamknięta
jej płeć jak młody kwiat pod wieczór,
i tak odwykły jej ręce od męża,
że nawet dotyk polotnego boga,
prowadzącego ją, niezmiernie lekki,
nękał ją niby zbytnia poufałość.
Już rozwiązana jako długie włosy,
ofiarowana jak deszcz, który spadł,
i roztrwoniona jak skarbiec stokrotny.
Była korzeniem już.
I kiedy nagle bóg
zatrzymał ją i krzyknąwszy boleśnie
powiedział: On się obejrzał^
nic nie pojęła i spytała cicho:
Kto?
Ale daleko tam przed jasnym wyjściem
stał ktoś, którego twarzy już nie można
było rozpoznać. Stał i patrzał,
jak na łąkowej smudze ścieżki bóg,
zwiastun o pełnym żałoby spojrzeniu,
milcząc odwrócił się, by iść za ową
postacią, co wracała już drogą tą samą,
krokiem spętanym przez wstęgi całunu,
niepewnie, cicho, bez niecierpliwości.
30
Waza z różami
Widziałeś gniewem płonących, widziałeś
dwóch chłopców, co się zwarli w coś, co było
skłębioną nienawiścią, co jak zwierzę
tarzało się, przez pszczoły opadnięte;
aktorów, na koturnach tragediantów,
i szalejące konie, co runęły,
oślepłe nagle i szczerzące zęby,
jakby się czerep wyłuskiwał z pyska.
Teraz wiesz, jak się o tym zapomina:
bowiem przed tobą stoi waza róż,
niezapomniana, po brzeg wypełniona
ostatecznością bytu, nachylenia,
oddania, niemożności dania, trwania tu,
co naszym jest: ostatecznością w nas.
Bezgłośne życie, kwitnienie bez końca,
pragnienie miejsca bez brania z przestrzeni
miejsca, zacieśnionego w krąg przez rzeczy;
byt bez konturów, jakby z oszczędności,
i samo wnętrze, tkliwość nadzwyczajna
i rozświetlanie siebie aż po krawędź,
czy znamy coś, co jest podobne temu?
I że uczucie rodzi się dlatego,
bo płatki kwiatów dotykają płatków?
I to: pąk się otworzył jak powieka,
a pod nim leży całe mnóstwo powiek
zamkniętych, jakby po dziesięćkroć śpiące
zmuszone były zagasić wzrok wnętrza.
A nade wszystko: że poprzez te płatki
przejść musi światło. Z wolna przesączają
z tysiąca niebios każdą kroplę mroku,
w którego łunie poplątany bukiet
naczyń pyłkowych wzburza się i wzbija.
I ten ruch w różach, spójrz: te poruszenia,
gesty z tak małym kątem, że promienie
ich pozostałyby niedostrzegalne,
gdyby nie rozbiegały się we wszechświat.
Spójrz, biała, która otwarła się błogo
i tu w otwartych wielkich płatkach stoi,
wyprostowana, jakby w muszli Wenus,
i rumieniąca się, jak zawstydzona,
ta, co ku chłodnej róży się obraca,
i jak się chłodna cofa bez uczucia, .
jak zimna stoi zasłonięta sobą,
pod otwartymi, co zrzucają wszystko.
To,
co
zdejmują, jak lekkie i ciężkie!
Jak płaszcz, jak bagaż, jak skrzydło, jak maska
mogą być, według tego
jak
zdejmują
i kiedy czynią to: jak przed kochankiem.
To, czym nie mogą być, byłaż ta żółta,
co leży pusta otwarta, łupiną
owocu, gdzie ta sama żółtość, gęstsza,
bardziej pomarańczowa, byłaż sokiem?
A dla tej czyż nie nadto było kwitnąć?
gdyż jej bez nazwy różowość w powietrzu
nabrała lila gorzkiego posmaku?
A batystowa czyliż nie jest suknią,
gdzie jeszcze czuła, ciepła od oddechu
lekka koszulka tkwi, którą zrzucono
w porannym cieniu nad leśną kąpielą?
I owa z porcelany opałowej,
łamliwa, płaska chińska filiżanka
i pełna małych i jasnych motylim—
i ta, co nie zawiera nic prócz siebie?
Czyż wszystkie nie zawierają li siebie,
jeśli zawierać siebie znaczy: świat
z zewnątrz, wiatr, deszcze i cierpliwość wiosny,
winę, niepokój, los zamaskowany
i ciemność ziemi wieczornej aż po
zmienność obłoków, ucieczkę i przylot
aż po niepewny wpływ dalekich gwiazd —
zamienić wszystko to w dłoń pełną wnętrza?
Teraz beztrosko w różach otwartych spoczywa.
Starożytny tors Apollina
Myśmy nie znali jego głowy niesłychanej,
gdzie dojrzewały gałki oczu. Ale
tors jego jak kandelabr błyszczy dalej,
w którym wzrok jego, tylko zatrzymany,
trwa i lśni. Gdyżby cię inaczej nie olśniła
wypukłość piersi i w cichym obrocie
lędźwi nie mógłby otrzeć się w przelocie
uśmiech o środek, gdzie jest płodna siła.
Inaczej stałby krótki, odkształcony
ten kamień z jawnie odłamanymi ramiony
i nie mógłby się skórą drapieżnika mienić
i z wszystkich krańców nie wybuchałby od razu
jak gwiazda: bowiem każde miejsce tego głazu
widzi cię. Musisz twoje życie zmienić.
34
Wyspa syren
Gdy tym, co gościli go po długim
wędrowaniu i pytali, gdy siedział
z nimi, o niebezpieczeństwa żeglugi,
opowiadał cicho, nigdy nie wiedział
jak przerazić ich, jakim słowem
nagłym zwrócić tam, by zobaczyli,
jak on, w modrym morzu przywyspowym
tamte wyspy w złocistym pyle,
których widok nawet grozę przemienia,
że nie wyje jak sztorm, nie szaleje,
lecz zbliżając się wśród milczenia
nad głowami marynarzy wieje,
którzy wiedzą, że tam, na złotych
wyspach śpiewa coś — i pochyleni
nad wiosłami, oślepli z tęsknoty,
są jak osaczeni
ciszą, w której wszystkie dale toną,
a wiejącą do uszu ich,
tak jak gdyby był jej drugą stroną
śpiew, któremu nie oprze się nikt.
Lament nad Jonatanem
Ach, czy królowie również umierają
i muszą sczeznąć zwyczajnie zgnojeni,
choć ucisk ich pieczętujących pierścieni
odciska się na miękkim jak wosk kraju.
Jak jednak mogłeś ty, coś zaczął inicjałem
twojego serca, zastygnąć nagle:
ciepło policzków, które twymi ogrzewałem.
Gdybyż cię jeszcze raz ktoś mógł obdarzyć ciałem,
jeśli nasienie jego błyszczy w nim.
Zabił cię jakiś cudzoziemiec, niczem
nie mógł ci pomóc ten, co jest ci bliski,
musi wysłuchać wieści z spokojnym obliczem;
jak zwierz zraniony w legowisku
położyłbym się z jękiem i wyciem:
bo tu i tam, w mym każdym miejscu skrytym
wydarty jesteś mi, w mojej żałobie,
jak włosy, które rosną pod pachami i tam,
gdziem był igraszką kobiet,
nim zmysłów mych w ten sposób nawiniętych
tyś nie odwinął, jak się odwija kłębek;
wtedy przejrzałem, tobą przeniknięty: —
lecz teraz schodzisz z mego wzroku głębiej.
Śmierć ukochanej
0 śmierci wiedział, co wszystkim wiadomo:
że nas zabiera i wtrąca w milczenie,
lecz kiedy ona, nie wydarta z domu,
nie, z jego oczu zdjęta cichym cieniem,
odeszła między nieznajome mary
1 kiedy czuł, że tam w umarłych kraju
dziewczęcy uśmiech jej jak księżyc mają
i z jej dobroci biorą miary,
wtedy mu bliskie stały się mogiły:
jakby z cieniami wszedł w związki rodzinne
dzięki niej, nie dbał o mniemania inne,
nie wierzył i nazywał kraj ów miłym,
słodkim wieczyście, o klimacie błogim —
i w mroku go wypieścił pod jej nogi.
Sybilla
Niegdyś, drzewiej, nazywano ją starą.
Lecz tą samą drogą, wyższa niż czas,
co dzień szła. I zmieniono miarę,
i liczono ją w końcu jak las
miarą wieków. Ale wieczorami
stała w tym samym miejscu od lat wielu,
jakby była czarną cytadelą,
wielka, wydrążona płomieniami
od słów, które stadem trzepocącym
wbrew jej woli w niej się rozmnażały
i jej głowę wrzaskiem okrążały,
gdy już te, co na nowo wróciły,
pod tęczówką oczu się czaiły
gotowe dla nocy.
Bunt Absaloma
Podnieśli je z błyskaniem.
Rogi wzniesione w górę
wzdęły jedwabną chmurę
chorągwi. Jasny, w purpurę
owity, w otwartym namiocie,
gdy go radosnym chórem
tłum obiegł, wziął w posiadanie
dziewięć nałożnic, które
(przywykłe do skąpych nocy
starego księcia-ojca)
falowały w jego mocy
jak niwa w cieple słońca.
On potem między wodze,
jak gdyby nigdy nic
na radę szedł i w drodze
oślepiał blaskiem lic.
Jak gwiazda przodująca
rokowi niósł swój'szczyt
przed wojskiem wielogłosym
i jego ciepłe włosy
wiały nad lasem dzid.
Nieraz je czuł jak zniewagę,
że ich nie objął hełm,
bo cięższą miały wagę
od najwspanialszych wełn.
Król chciał oszczędzić Pięknego.
Lecz on bez hełmu stał,
gdzie groty często grzęzły,
miecz jego we krwi cały
rozcinał na kawały
czerwonych trupów — węzły
splątanych ciał.
Potem go z oczu stracono —
aż ktoś krzyknął: Spojrzyjcie.
Tam wisi na terebincie
z podniesioną brwią.
I tego było dosyć,
by Joab jak myśliwy
na wykręconej krzywej
gałęzi wypatrzył: włosy.
Tu wisi nieszczęśliwy.
Więc przeszył jęczącego,
a pachołkowie w tej chwili
oba mu boki przebili.
40
Slupnik
Ludy nad nim przewaliły się gęsto,
miał wybierać je i rzucać przekleństwo;
i zgadując, że się zgubił w tym,
z woni ludu rękami drętwymi
wzbił pod niebo niby ciężki dym
słupiec, co wciąż w górę rósł, a wyżej
nic nie wznosił, lecz jego ściana
porównywać zaczęła w swej pysze
własną słabość z jasną chwałą Pana;
-
i nie było temu końca: porównywał;
a ten drugi rósł wyżej i szerzej.
I oracze, flisacy, pasterze
małym go widzieli, gdy wyzywał
niebo, kiedy z nim bez zmysłów gadał,
w deszczu ciemniał lub w świetle bladł;
i ryk jego na każdego wpadał,
jakby w twarz mu swoim wyciem biadał.
Ale on nie widział już od lat,
jak się tłumu napór i mijanie
w dole dopełniały niesłychanie,
i już dawno zbrój książęcych błyskanie
nie umiało tak wysoko wzbić się.
Lecz gdy prawie przeklęty, na szczycie,
przez ich opór zdarty, wycieńczony
strząsał z siebie zrozpaczonym krzykiem
swoje codzienne demony:
spadały z wolna między pierwsze szyki
ciężko, niezgrabnie z ran rozjątrzonych
wielkie robaki w otwarte korony
i mnożyły się w aksamicie.
Przekwitła
Lekko jak po swej śmierci
nosi wstążkę, rękawiczki ze skóry.
Zapach komody stłumił
miłą jej woń, po której
poznawała się niegdyś. Dzisiaj
już dawno, kim jest, niepewna
(własna daleka krewna),
i krąży po izbie w myślach,
i dba o trwożliwy pokoik,
i sprząta go w rannych godzinach,
bo może w nim wciąż jeszcze
mieszka ta sama dziewczyna.
Czarny kot
Widmo jeszcze w przestrzeni się mieści,
gdzie twój wzrok z hałasem spada;
ale tu na tej czarnej sierści
siła wzroku twego się rozpada:
jak ten, który w dzikim obłąkaniu
w czarność rzuca się na oślep, tratuje,
nagle na odpychającym posłaniu
celi ustał i wyparowuje.
Wszystkie, co go spotkały, spojrzenia
wydaje się na sobie utajać,
aby nad tym wygrażając jałowo,
spać i dreszczem z tym się oswajać.
Ale naraz jak obudzone
zwraca swoje oczy w twoją stronę:
i spotykasz twe spojrzenie w jego źrenic
ambrze zimnej z okrągłych kamieni
niespodzianie znowu: uwięzione
jak dawno wymarły owad.
Wizerunek
By z jej twarzy zrezygnowanej
nie wypadło żadne z wielkich jej cierpień,
niesie trwożnie, z wolna przez tragedie
bukiet rysów związany bezładnie,
piękny, choć już zwiędły, prawie luźny;
czasem uśmiech zgubiony i późny
z niego jak tuberoza wypadnie.
I spokojnie idzie swoją drogą
z pięknymi, ślepymi rękami,
które wiedzą, że go znaleźć nie mogą-^-
i głos daje zmyśleniu, gdzie się waży
pierwszy lepszy los wywołany,
i nadaje mu swej duszy znaczenia,
że wybucha jak rzecz wielka bez imienia:
jak krzyk kamienia —
i tym słowom — podniesieniem twarzy
ona znowu opadać każe,
^powrotnie, bo ni jedno powtórne,
ni stosowne dla bolesnej jawy,
jedynego jej mienia,
które ona — jak bez nóżek urnę —
wznosi wyżej od swojej sławy
i poza mijanie wieczorów.
Późna jesień w Wenecji
Miasto nieruchomieje jak przynęta,
co wynurzone dni wywabia z wody.
Pałaców kruche szkło nieomal pęka
w twoim spojrzeniu. Odbiciem pogody
głową w dół zwisa jak stos marionetek
lato z ogrodów, w omdleniu, w niemocy,
lecz z dna, nad lasów zamierzchłych szkieletem
jeszcze się wzbija wola: jakby w nocy
Generał Morza chciał galery w dole
podwoić w swoim czujnym arsenale,
aby powietrze świtu skąpać w smole
całą swą flotą, rozwijając żagle
tłoczy się dniejąc barwami flag nagle
na wielkim wietrze i w fatalnej chwale.
163
San Marco
Wenecja
W tym wnętrzu, co się jakby stropem wydrążonym
zwraca ku smakom w złocie, kanciasto, obficie
i gładko klejnotami oliwiony
mrok tego państwa magazynowano skrycie
i gromadzono go tu, jako równowagę
światła, co przydawało nowych lśnień przedmiotom,
tak że nieomal znikały. I nagle
wątpisz: a może już nie znikną odtąd?
I wstecz odpychasz surową galerię,
co jak w kopalni chodnik w świetlnym pyle
sklepienia wisi; i poznajesz w póło kręgu
całą jasność wyzioru: w byle jakiej przerwie
tkliwie przymierzasz jej zmęczoną chwilę
do bliskiej niezłomności czwórzaprzęgu.
Siostry
Spójrz, jak możliwości te same
układają się w dwa różne zestroję,
jakby szły dwa czasy nie te same
przez dwa te same pokoje.
Każda mniema, że podpiera drugą,
gdy opiera się na niej zmęczona,
i nie może jedna drugiej być sługą,
bo krew kładą na krew ich ramiona,
i łagodnie ku sobie skłonione
wciąż tak samo, gdy próbują wzdłuż alei
prowadzić i być prowadzone:
ach, lecz krok nie ten sam je dzieli.
Ćwiczenie na fortepianie
Lato brzęczące. Popołudnie nudy;
wdychała suknię świeżą w lęku, w czczości
i w dźwięk gorliwej włożyła etiudy
niejasną chęć: żądzę rzeczywistości,
co miała jutro przyjść, dziś nad wieczorem
co była tu, ale ją utajono.
I nagle całym u okna przestworem
odczuła parku ciszę wypieszczoną.
Ucięła, w dal spojrzała, skrzyżowała
ręce, powieści długiej zapragnęła —
I nagle woń jaśminu odepchnęła
z gniewem. Pojęła: ta woń ją nękała.
V
49
Wnętrze róż
Gdzie jest do tego wnętrza
zewnątrz? Na jaką ranę
kładzie się takie płótno lniane?
Jakie w głębi odbijają się powietrza
w śródziemnym morzu
tych otwartych róż,
tych róż beztroskich, spójrz:
jak w luźnym luźne
leżą tak, jakby już nie
mogła ich rozsypać drżąca ręka.
Ledwo mogą się same
utrzymać; wiele z nich dało
się przepełnić, aż pełnię wylało
poza wnętrza ramę
na dni, które się równocześnie
coraz pełniej zamykają w wnętrzu swoim,
aż się w końcu stanie pokojem
całe lato, pokojem we śnie.
50
Portret damy z lat osiemdziesiątych
Czekająca stała pod draperią
podwiniętą suto, atłasową,
którą zbytek namiętności nie serio
zdawał się zaciskać nad jej głową.
Od niedawnych tak, dziewczęcych lat,
jakby z jakąś inną zamieniona,
pod spiętrzeniem ciężkich włosów zmęczona,
skrępowana w naszywkach robrona,
podsłuchana każdą fałdą szat,
wśród tęsknoty, wśród planów bez treści,
jakie winno być dalsze życie,
inne, rzeczywistsze, jak w powieści,
porywane przez los i w zachwycie —
żeby można było wpierw w szkatuły
włożyć coś, gdzie by nie z nawyku
w woni wspomnień utulić się czułej,
by odnaleźć wreszcie w pamiętniku
wyraz, co by już na pierwszej stronie
bezsensowi i kłamstwu nie służył,
żeby można było nieść płatek róży
w ciężkim pustym medalionie,
który leży na każdym westchnieniu.
Żeby z okna skinąć raz, nie więcej;
owa smukła dłoń w nowym pierścieniu
dość by miała na wiele miesięcy.
Perski heliotrop
Gdy nawet cię pochwała róży stropi,
że nazbyt głośna dla twej miłej, zerwij
ziele utkane pięknie w haft misterny,
stłum pilnie rozszeptanym heliotropem
słowika, który na miejscach jej miłych
krzykiem ją sławiąc nie zna jej sekretu.
Jak słodkie słowa, nocą, się skupiły
w zdaniach, i patrz, jak tuż przy sobie stoją,
z czujnego samogłosek fioletu
poprzez baldachim cichy tchnąć woń swoją: -
tak się przed stębnowanym liściem zwiera
gwiazd wyrazistość z jedwabistym gronem
i miesza tak, że prawie się zaciera,
ciszę z wanilią oraz z cynamonem.
52
Pawilon
Nawet jeszcze przez drzwi dwuskrzydłowe
z szkłem zielonym, co od deszczu ściemniało,
grzecznych gestów, uśmiechów grę na nowo
czuje się i blask tego szczęścia,
co się tam, gdzie już nie ma wejścia,
niegdyś skryło, prześwietliło, zapomniało.
Ale jeszcze w girlandach z kamienia
ponad drzwiami już nie otwieranymi
jakaś skłonność jest do zatajenia,
ciche współczucie z nimi,
co się trwożą jak w odbiciach szklanych,
kiedy wiatr w nie uderzy cieniście,
także herb, jak na starym liście,
w nagłym szczęściu zapieczętowany,
mówi wciąż. Jak mało wypłoszono:
wszystko jeszcze wie, rani, łzy leje.
I odchodząc przez płaczem zroszoną
oddaloną aleję
długo jeszcze tam, gdzie dach się wznosi,
urny czuje się zimne, spękane,
ale jeszcze trwać zdecydowane
wokół popiołu starych osi.
53
Porwanie
Wymykała się często służącym,
dzieckiem będąc, by noc i wiatr
(że tak inny jest wewnątrz ich świat)
ujrzeć z zewnątrz w ich źródle szumiącym.
Ale żadna noc nie rozszarpała
na takie cienie olbrzymiego parku
jak sumienie jej dzisiaj w tę noc,
gdy z drabiny jedwabnej w głąb alej
zniósł ją i dalej niósł, dalej,
aż wszystko zakrył wóz.
Chłonąc czarną powozu woń,
wokół którego skrycie pogoń stała
i groza,
poczuła: mróz
wyściela wnętrze powozu.
I czerń i chłód przyjęła dreszczem ciała.
I wtuliła w kołnierz płaszcza skroń,
i do włosów wzniosła ręce obie,
jakby tu było to... I w jej uchu
głos Nieznajomego zabrzmiał głucho:
Jestemprzytobie.
54
Sad jabłoni
Borgeby-Gard
Spójrz, przyszedłszy zaraz po zachodzie,
na murawę w tej zmierzchowej chwili;
czyż nie tak jest, jakbyśmy ją co dzień
oszczędzając w sobie gromadzili,
by jak radość na pół zapomnianą
odczuć w nowej nadziei tę zieleń,
jeszcze z mrokiem wnętrza przemieszaną
w myślach znowu podesłać spojrzeniem
pod te drzewa jak z Diirera, cierpliwie
stu roboczych dni ciężar niosące
w swych owocach przepełnionych słońcem,
gdy próbują jeszcze żarliwiej
to, co miary przewyższa i liczby,
wyżej wznieść, obdarować obficiej,
jak gdy się przez całe długie życie
tylko jednej rzeczy chce i rośnie, i milczy.
Góra
Po trzydzieści sześć i po sto razy
malarz opisywał kształt wulkanu
i wydzierał go, znów popychany
(po trzydzieści sześć i po sto razy)
do wulkanu niepojętej góry,
i szczęśliwy, i bezradny się troił,
kiedy ten, już objęty konturem,
nie ustawał w wspaniałości swojej:
wynurzając się z dni każdym ranem,
tysiąc razy, noce niezrównane
jak za ciasne zrzucając, każąc zginąć
wszystkim tym obrazom w jednym mgnieniu,
potężniejąc od kształtu do kształtu,
obojętny, daleki, a stał tu,
by się nagle jak w jasnowidzeniu
wznieść zjawiskiem za każdą szczeliną.
Piłka
Okrągła, która ciepło dwojga dłoni
płocho oddajesz, jak swą własność, w locie;
to, co za lekkie jest, aby w przedmiocie
zostać, i przed czym każda rzecz się broni,
co nie dość jest, a jednak dość przedmiotem,
aby w nas z wszystkich rzeczy poza nami
nie wniknąć niewidzialnymi drogami:
to weszło, między spadaniem a lotem
w ciebie, wciąż pełna niezdecydowania,
co jakby wzięła rzut ze sobą w górę,
unosi go i puszcza wolno — skłania
się, zatrzymuje i nagle odsłania
grającym nowe miejsce do rzucania,
jakby kreśliła taneczną figurę,
by — gdy ją wzrok oczekujących goni,
spiesznie, po prostu, na wzór natury,
wpaść w kubek w górze nadstawionych dłoni.
57
Pies
Tam w górze bezustannie się odnawia
w spojrzeniach i nabiera sensu świat.
Tylko niekiedy skrycie rzecz się zjawia
i staje przed nim, gdy on przez ten kształt
przeciska się, inaczej, całkiem nisko,
nie odepchnięty, lecz i w rejestr nie wpisany,
i jak z wahaniem swoją rzeczywistość
na kształt przenosząc, wkrótce zapomniany,
by jednak znowu wzrok zatrzymać na nim,
prawie się godząc i prawie z błaganiem,
i niemal bliski już porozumieniu,
a jednak rezygnując: gdyż istnieć by nie mógł.
Budda w glorii
Wnętrze wszystkich wnętrz, ziarno ziarna,
słodkie jądro migdału w zamknięciu osłony —
wszystko to po wszystkie gwiazdy w noc czarną
miąższem twoim: Bądź pozdrowiony.
Patrz, już tobie nic nie ciąży; łupina
twoja jest już w nieskończoności,
tam gęstniejąc twój sok się wspina.
A pomaga mu jasność we wzroście,
bowiem w górze świecą twoje słońca
w pełni swej, w jarzeniu odwrócone.
Lecz już w tobie się zaczęło bez końca
to, co przetrwa słońca nieskończone.
uiem
uiem
Requiem
( Fragment)
— O, stare przekleństwo poetów,
którzy się skarżą, gdy mówić powinni,
co osądzają zawsze swe uczucie,
miast je oblekać w kształt, co wciąż mniemają,
że jest ich rzeczą i ich powinnością
smutek swój, radość swoją — w poemacie
opłakać albo sławić. Tak jak chorzy
gadają pełnym lamentu językiem,
aby opisać wszystko, co ich boli,
zamiast się twardo w same słowa zmieniać,
jak się kamieniarz, budownik katedry,
zawzięcie zmienia w obojętność głazu.
To był ratunek. Gdybyś tylko
raz
ujrzał, jak w słowo wchodzi przeznaczenie
i nie wraca, jak się we wnętrzu staje
obrazem, tylko obrazem, jak portret
przodka, co w ramach, gdy czasem nań spojrzysz,
podobny ci się zdaje, to znów obcy,
wytrwałbyś.
Lecz to małostkowość: myśleć
0
czymś, czego nie było. I jest pozór
wyrzutu w niewłaściwym porównaniu.
To, co się dzieje, tak bardzo wyprzedza
nasz sąd, że darmo pragniemy doścignąć
1 nie dowiemy się nigdy, jak było.
Nie wstydź się, kiedy dotkną cię umarli,
inni umarli, którzy aż do końca
wytrwali. (Czym jest koniec?) Zamień z nimi
spojrzenia, jak jest w zwyczaju, spokojnie,
i nie bój się, że cię obciąży nazbyt
nasza żałoba, że będą się dziwić.
Wiedz, wielkie słowa z czasów, gdy działanie
jeszcze widzialne było, nie są dla nas.
Kto mówi o zwycięstwach? Przetrwać, oto wszystko.
Życie Marii
Marien-Leben
63
Odpoczynek podczas ucieczki do Egiptu
Oni, którzy bez tchu uciekali
z miejsc, gdzie była rzeź niewiniątek,
jakże nagle urośli w tej dali
nad wędrówki niepewny początek.
Ledwie w trwożnym za siebie spojrzeniu
strach ich rozwiał się w niknącej dali,
a już miasta drżały w zagrożeniu,
gdy na szarym mule przejeżdżali;
bo, gdy mali, w kraju wielkiej chwały
— prawie nic — zbliżali się do świątyń,
bożki, wietrząc już zdradę, trzeszczały
w nitach, plotąc piąte przez dziesiąte.
Czyż możliwe, że od pierwszych kroków
złość i lęk otaczały ich wkoło.
W obcej ziemi, więc czuli niepokój,
tylko Dziecko spoglądało wesoło.
Jednak spocząć musieli w tej stronie,
i patrz, co się wtedy wydarzyło:
drzewo się koroną pochyliło
ku nim niby służący w ukłonie:
Drzewo było tym drzewem, co wcześniej
okrywało wieńcami, po zgonie,
faraonów potężnych skronie,
pokłoniło się. I czuło w koronie
nowe kwiaty. A oni siedzieli jak we śnie.