Sonety do Orfeusza
Pomyślane jako epitafium dla Wery Ouckama Knoop
Die Sonette an Orpheus
Geschrieben als ein Grab-Mal für Wera Oückama Knoop
2
Część pierwsza
i
Wzbiło się drzewo. O, czyste wzniesienie!
O, Orfej śpiewa! Wzniosłe drzewo w uchu!
I wszystko zmilkło. Lecz przez zamilczenie
szedł nowy zaród, znak, w przemianie, w ruchu.
Zwierzęta z ciszy —z jasnego ostępu
wyszły z gniazd, z jaskiń, z kniei rozluźnionej;
i tu wydało się, że nie z podstępu
ni z trwogi były takie uciszone,
iecz z zasłuchania. Ryk, wycia, skomlenie
zmalały w sercach ich. A gdzie przed chwilą
ledwie dawała im chata schronienie,
kryjówka w najciemniejszym pożądaniu,
z wejściem, gdzie drżące węgary się chylą —
tam wzniosłeś im świątynię w zasłuchaniu.
3
267
i
I prawie że dzieweczką we mnie było,
z liry, ze szczęścia śpiewu wyszło senne,
i lśniło jasno w zasłonie wiosennej,
i łoże sobie w mym uchu uwiło.
Usnęła we mnie. Wszystko snem jej było.
Te drzewa, które kiedyś podziwiałem,
dal dotykalna, łąka, którą znałem,
i wszystko, co mnie kiedyś zadziwiło.
I śniła świat. Że najpierw być na jawie
nie chciała, jakżeś jej, o, Boże pieśni,
dokonał? Spojrzyj, wstała i śni dalej.
Gdzie jest jej śmierć? Och, czy odnajdziesz wcześniej
ten motyw, nim się twoja pieśń wypali?
Gdzie znika ze mnie, gdzie?... Dzieweczka prawię...
Bóg zdołał. Ale jakże, powiedz, wąska lira
przepuścić ma człowieka, by szedł za nim?
Rozdwojony. Nie wzniesie się nad skrzyżowaniem
dwóch serca dróg świątynia Apollina.
Śpiew, jak nauczasz, nie jest z pożądania,
ani to spełnień jeszcze osiągalnych droga,
śpiew to istnienie. Rzecz łatwa dla Boga.
Łecz kiedy my jesteśmy ? A kiedy On skłania
ku naszym bytom Ziemię, gwiazdy, jutrznie?
To nie to, chłopcze, że kochasz, i jeśli
śpiew rozewrze twe usta, ty zapomnieć ucz się,
żeś zaczął śpiewać. To przemija z biegiem lat.
Inne ma tchnienie głos prawdziwej pieśni.
Tchnienie wokół nicości. Oddech w Bogu. Wiatr.
5
O, czuli, wchodźcie niekiedy śmielej
j
w oddech, co waszych ust nie spragniony,
niech się na waszych policzkach rozdzieli,
drży poza wami, znów połączony.
O, wy zbawieni, o, pełni chwały,
jakbyście byli serca zarodem.
Łuki dla grotów i cele strzały,
przez łzy świecicie uśmiechem młodym.
Niech was ciężary żadne nie trwożą,
znów
je
oddajcie
ziemskiej
planecie;
ciężkie są góry, ciężkie są morza.
Nawet w dzieciństwie zasiane w ziemię
drzewa zbyt ciążą: nie udźwigniecie.
Ale powietrza... ale przestrzenie...
6
273
Pomnika nie stawiajcie. Niech różana
gałązka kwitnie dlań w corocznej chwale.
Bo to Orfeusz jest. Jego przemiana
w tym albo owym. Nie trudźmy się wcale
0
innych imion dźwięk. Bo jeden tylko
śpiewa Orfeusz. Przychodzi, odchodzi.
Czy to nie dosyć, kiedy o dni kilka
przeżyje różę, kiedy z pąka wschodzi?
O, znikać musi, abyście pojęli!
1 choć mu ciężko samemu, że znika,
gdy jego słowo śmierci nie podzieli,
on jest tam, dokąd wasz krok już nie zbacza.
Rąk jego krata liry nie zamyka.
Idzie za głosem, wtedy, gdy przekracza.
7
Jestże tutejszy? Nie, w obu krainach
jego szeroka wzrosła istota.
Gałęzie wierzby zręczniej zgina,
kto do korzeni wierzby dotarł.
Gdy spać idziecie, na waszych stołach
niech nie zostanie chleb ani mleko;
zwabiają zmarłych. — Lecz niech przywoła
guślarz ich zjawy i pod powieką
miesza je z wszystkim widzialnym, dopóty
aż dlań będzie czar dymnicy i ruty
jasny jak związek przyczyn i zmian.
Nic mu nie zmąci kształtów zestroju,
czy będą z grobu czy też z pokoju,
niech sławi pierścień, klamrę i dzban.
8
277
Sławić! tak! Wyszedł, jak kruszec widocznie
z głazu milczenia — wybraniec. Jego
serce, o, efemeryczne tłocznie
wina, dla ludzi nie wyczerpanego.
I nawet proch mu odebrzmi tonem,
kiedy go boski przykład ogrzeje.
Wszystko winnicą będzie i gronem,
co w południowym słońcu dojrzeje.
Ani
królowie
w
kryptach
pochowani
nie
będą
przeczyć
mu
próchnem
ani
cień bogów, kiedy upadnie nocą;
on z posłów, których śmierć się nie ima,
jeszcze w Drzwi Zmarłych wchodząc trzyma
misy pełne dorodnych owoców.
»
9
Tylko w pieśni pochwalnej przestrzenie
wolno skardze wejść, nimfie żalu,
czuwającej nad łez naszych ronieniem,
by widoczne były na tej skale,
która dźwiga ciężar bram, ołtarzy.—
Spójrz, owiewa jej ciche ramiona
myśl, że twarz ma najmłodszą z twarzy
jej rodzeństwa, co czuje jak ona.
Radość wie, tęsknota jest wyznaniem —
tylko skarga uczy się, dziewicza,
nocą długo na paluszkach przelicza
stare złoto. Wtem — z niezgrabnym pośpiechem
wznosi głos nasz jak gwiazdozbiór nad nami
w niebo nie zmącone jej oddechem.
10
Ten tylko, kto zdołał wznieść
lirę pomiędzy cienie,
może hołd zmienić w pieśń,
przeczuć jej brzmienie.
Kto z umarłymi mak
spożył, z ich plonu,
zachowa najlżejszy takt
i tchnienie tonu.
Choćby
odbicie
wodne
zmąciło
kształty
swoje,
nie trać obrazu.
Tylko w oboim żywiole
stają się głosy od razu
wieczne, łagodne.
11
Was, o których nigdy nie zapomnę,
pozdrawiam, sarkofagi antyczne,
co je rzymskich dni wody idylliczne
przepływają jak pieśni wędrowne.
Lub otwarte pogodnie jak oko
pasterza, gdy wstaje zbudzony
— pełne ssania pszczół i ciszy — głęboko -
skąd odleciał motyl upojony:
pozdrawiam wszystkie wydarte zwątpieniu
usta, gdy znów je życie rozchyla,
które znają się już na milczeniu.
Czyż to dla nas, bracia, nic nie waży ?
Jedno, drugie zwlekająca chwila
odbija w ludzkiej twarzy.
12
Spojrzyj w niebo. Wśród gwiaździstej smugi
jestże Jeździec? Bo wrodzona nam
dziwnie jest ta duma z Ziemi. I drugi
co pogania, kiełza, nosi go sam.
Czyż natura istnienia tęskniąca
zna też pęta i naglący ruch?
W przód i wstecz. I przemoc łącząca.
Nowa oddal. I jedność w dwóch.
Ale czy są tym} Czy ich nie myli
droga, którą zdążają do celu ?
Stół i wierzba niezmiernie je dzielą.
Łudzi związkiem nawet gwiezdność nocy.
Nam niech starczy radość z jednej chwili
wiary w istność figury. To dosyć.
13
Chwała duchowi, co nas złączyć ma;
bo naprawdę figury wyznaczają nam miary.
I małym krokiem idą zegary
obok naszego prawdziwego dnia.
Nie znając naszych właściwych rozmieszczeń
wśród rzeczywistej działamy sceny.
Anteny wyczuwają anteny,
i pusta zrodziła przestrzeń...
czyste napięcie. O, muzyko siły!
Czy nie prace pojednawcze sprawiły,
że nic twej harmonii nie podważa?
Nawet chłop wśród trosk i utrudzenia,
gdzie się zasiew w lato zamienia,
tam nie sięga nigdy. Ziemia obdarza.
14
Pełen gruszek, bananów i jabłek,
i agrestu... To w usta wszeptuje
śmierć i życie... I przeczucie nagłe...
Z twarzy dziecka, gdy smak ich poczuje,
wyczytajcie. To nadchodzi z dala.
Czy wam w ustach zbezimiennieje ?
Tam, gdzie słowa były, sok się leje,
z miąższu nagle nowość się wyzwala.
Lecz powiedzcie, co się u was nazywa
jabłkiem. Słodycz, co wpierw się zagęszcza,
by się z wolna w smaku wznosząc z wnętrza
przejrzyściała, obudzona, żywa,
z ziemi, z słońca podwójne jej imię:
O, doznanie, czucie, szczęście — olbrzymie!
15
Pielęgnujemy kwiat, wino, owoce.
One nie tylko mówią mową roku.
Barwne zjawisko wyłania się z mroku
i może jeszcze zazdrością migoce
umarłych, którzy glebę zasilają.
O ich udziale cóż naprawdę wiemy?
To ich odwieczna rzecz, że warstwy ziemi
swym uwolnionym szpikiem przenikają.
Czyniąż to chętnie?... Gdyby zapytano...
Czy owoc, trud niewolników brzemienia,
pięścią nie wznosi się ku nam, ich panom
Czy są panami — śpiący u korzenia,
użyczający nam z wezbranych trunków
coś z niemej siły i coś z pocałunków?
16
293
Czekajcie... smak... pierzcha i już się rozwiewa.
...Niewiele muzyki, szum, tupot o ziemię: —
Dziewczęta wy ciepłe, dziewczęta wy nieme,
owocu smak tańczycie, co długo dojrzewał!
Zatańczcie pomarańczę. Któż zdoła
zapomnieć, jak ona przed własną słodyczą
w swym wnętrzu się broni. Treść jej dziewiczą
\ posiadłyście. Owoc ku sobie was woła.
Zatańczcie pomarańczę. Cieplejszy
krajobraz wytchnijcie, promienność żarliwą
w powiewach ojczyzny! Odsłońcie ją z woni
jednej po drugiej. Zawrzyjcie ściślejszy
związek z łupiną, co czysta się broni,
ze sokiem, co słodko wypełnia szczęśliwą!
17
295
Tyś samotny, przyjacielu mój, bo zawsze...
My
w naszych gestach i w naszym słowie
z wolna ze świata przywłaszczamy sobie
może to, co najgroźniejsze i najsłabsze.
Kto zapach wskazuje palcami? —
Ale z potęg, co nam zagroziły,
czujesz wiele... Znasz umarłych i mogiły,
i trwożysz się przed zaklęciami.
Spójrz, trzeba razem pozbierać
wszystkie cząstki, jakby mogły się uładzić
w całość. Trudno ci pomóc. Wpierw: strzeż się zasadzić,
mnie w sercu twym. Za prędko wybujałbym w górę.
Lecz chcę prowadzić rękę pana mego teraz
mówiąc-: Tu. Oto Ezaw odziany w skórę.
18
Najniżej, praszczur, w gęstwie podziemnej
korzeni-założycieli,
ukryte źródło ciemne,
którego nie widzieli.
Hełmy bojowe, rogi łowieckie,
złych braci kłótnie,
starców sentencje,
kobiety jak lutnie.
Ciaśniej gałąź na gałąź,
gąszcz nieprzerwanie zbity...
Jeden! o, wyżej... wyżej...
Ci jeszcze się przebijają.
Dopiero ten u szczytu
pochyla się ku lirze.
19
299
Czy słyszysz Nowość, Panie,
tryby, co huczą i drżą?
Przynoszą zwiastowanie
ci, którzy wznieśli ją.
I choć nic nie słyszymy
poprzez grzmot każdej chwili,
lecz udział maszyny
chce, byśmy go chwalili.
Patrz, jak się ona
toczy i mściwa
osłabia nas i zużywa.
Niech beznamiętnie,
choć przez nas żywiona,
służy swym tętnem.
20
301
Choć jak obłoki nietrwałe
zmienia się prędko świat,
wszystko, co doskonałe,
wraca do dawnych lat.
Nad zmianą czasów i dróg
swobodniej, wyżej
trwa dalej twój przedśpiew — Bóg
z ręką na lirze.
Nie znana cierpień przyczyna,
miłość nie wyuczona,
i dotąd nie zdarta zasłona
z tego, co dzieli nas w śmierci.
I tylko pieśń nad krainą
sławi i święci.
21
303
Lecz tobie, Panie, co poświęcić mam?
— Tyś ucho stworzeń kształcił w swych harmoniach —
To wspomnienie wiosennego dnia,
wiosennego zmierzchu w Rosji — konia...
Ze wsi pędząc siwosz tu się zbłąkał,
z palikiem plączącym się u nóg,
by noc spędzić samemu na łąkach;
jak kłąb jego grzywy tłukł
o szyję w rytmie zuchwałych sił,
w galopie, co tępo hamowany był.
Jak tryskały źródła końskiej krwi!
On czuł w sobie przestrzeń najdalszą — i!
śpiewał i słuchał — w tętnie zwierzęcym
był krąg twoich legend.
Ten obraz poświęcam.
22
305
Wiosna wróciła. Jak dziecko ze szkoły,
co umie wiersze, jest ziemia znów młoda,
dużo, o, dużo wierszy... Za mozoły
długiej nauki — nagroda.
Mistrz był surowy. Myśmy umieli
biel w brodzie starca. Dziś, jak się zowie
błękit i jakie imię ma zieleń,
możemy pytać: Odpowie! odpowie!
Masz wolne, ziemio, pełna wesela,
ścigaj się z dziećmi. Nam się zachciewa
schwytać cię, ziemio. Najweselsze schwyta.
Och, lekcja twego nauczyciela
wydrukowana w korzeniach, ryta
w pniach długich, ciężkich: śpiewa ją, śpiewa.
23
307
My, wciąż śpieszący,
lecz czasu krok — tylko
maleńką chwilką
we wiecznie trwającym.
Wszystko śpieszące
przeminie wczas,
tylko trwające
uświęca nas.
Niech nie porywa
was pęd i lot,
nie trwońcie młodych lat.
Wszystko spoczywa:
światło i mrok,
książka i kwiat.
24
309
O, wtedy, gdy wniebowzbity,
już nie dla samego siebie,
lot będzie w cichym niebie
krążył, siebie już syty,
by się w czystych profilach
jak piękny przedmiot, kochanek
wiatrów, bezpiecznie przechylać
i smukleć w powietrznych planach —
dopiero gdy czyste dokąd,
kiedy podrosną awiony,
dumę chłopięcą przeważy,
on,
który
wzniósł
się
wysoko,
tym
będzie,
zdobyczą
naglony,
co sam przeleci w bezmiarze.
25
311
Czyż mamy naszą pradawną przyjaźń odepchnąć, bogowie,
Wielcy i zawsze dumni, lub nagle szukać w atlasie,
przeto, że do nich nie chce się przyznać w tym czasie
twarda stal, hartowana przez nas w szkole surowej ?
Ci przyjaciele potężni, którzy nam zabierają
naszych umarłych, nigdzie nie spotykają się z nami.
Nasze uczty i łaźnie odsunęliśmy od nich sami,
a ich posłańców, którzy od dawna już się spóźniają,
wyprzedzamy niezmiennie, my zdani jedynie
na siebie samych, nie znając się wzajem, samotniej
znaczymy ścieżki, nie jak pięknych meandrów linie,
lecz jak gradusy. I tylko w parowej kotłowni
palą się dawne ognie i wznoszą młoty wciąż większe.
Lecz my jak pływacy słabnąc chwytamy powietrze.
xxv
313
Lecz ciebie chcę teraz, ciebie, którą znałem
jak kwiat niewiadomego mi imienia
raz jeszcze przypomnieć, i w kształcie zmartwychpowstałym
ukazać im, uczestniczkę krzyku nie do zwalczenia.
Tancerka wpierw, która nagle swoje ciało trwożne
zatrzymała, jakby wlano spiż w jej istnienie dziewczęce,
smutna i zasłuchana — kiedy z woli przemożnej
wtargnęła muzyka w jej przemienione serce.
Już bliska była choroba. Już owładnięta jej cieniem
krew napierała mroczna, lecz podejrzliwie i z drżeniem
ku naturalnej wiośnie parła popędem samym,
wciąż hamowana ciemnością, upadkiem, dławionym porywem,
świeciła ziemskim blaskiem. Aż biciem serca straszliwym
weszła w otwartą bez nadziei bramę.
27
315
Ale ty, boski, ty, piewco do końca nieulękły,
gdy cię gromada wzgardzonych menad opadła wrzeszcząca,
wyżej nad wrzask ich wzniósł się twój harmonijny śpiew, Piękny,
wzleciała nad niszczycielki twa muzyka budująca.
Nie było ni jednej, co by rozbiła twą lirę, zmiażdżyła głowę,
choć się miotały w swym szale, i głazy
ostre, ciskane w pierś twoją, stępiły razy,
i łagodniały i były do słuchania gotowe.
Ale zmiażdżyły cię w końcu, jątrzone przez mściwy gniew
furie, gdy dźwięk twój przebywał w skałach i lwach, i wieścił
w drzewach i ptakach. Tam jeszcze dzisiaj rozbrzmiewa twój śpiew.
O, utracony Boże! o, tropie nieskończony!
Tylko dlatego, że wrogość rozdarła cię w końcu na części,
jesteśmy ustami Natury i twoje słyszymy tony.
28
Część druga
i
Oddechu, mowo niewidzialnego poematu!
Wciąż wokół bytu swego nieuchwytnie
wymieniana przestrzeni świata.
Przeciwwago, gdzie spełniam się w rytmie.
Ruchu fali jedynej,
jestem jej morzem rosnącym niepostrzeżenie;
najoszczędniejsze z możliwych mórz głębiny —
rozprzestrzenienie.
Ileż z tych miejsc gościłem w sobie.
Niektóre wiatry przestworu
są jak moi synowie.
Powietrze, jeszcze pełne miejsc po mnie, czy poznajesz mnie znów?
Ty niegdyś gładka koro,
zokrąglenie i kartko moich słów.
Jak mistrzowi z kartką spiesznie zbliżoną
przepada pomysł prawdziwie zaczęty,
tak często lustra w swe wnętrza chłoną
uśmiech dziewcząt jedyny i święty,
gdy doświadczają samotnie świtu —
albo też w blasku służebnych lichtarzy.
I w oddech niesfałszowanych twarzy
już tylko pada światło odbite.
Co niegdyś oczy w sadzy, w kominach,
w dogasającym popiele ujrzały:
spojrzenia życia, na zawsze stracone.
Ach, któż straty ziemi przypomina?
Ten tylko, kto głosem otwartym dla chwały
opiewałby serce we wszystko wrodzone.
///
30
Lustra, wy, dotąd niewysłowione,
0
istność
waszą
nikt
nie
zapytał.
Wy, interwały czasu, przelśnione
1 jakby pełne tylko dziur sita.
Wy, jeszcze pustych sal trwoniciele,
gdy dal jak lasy zmierzchnie...
I świecznik idzie jak wielki jeleń
przez nieprzekraczalną powierzchnię..
Niekiedy blaskiem kolorów lśnicie.
Jedne jakby weszły w głębię waszą,
inne trwożnym odsyłacie odbiciem.
Najpiękniejsza zostanie do czasu,
gdy w gładkość waszych twarzy jasnych
wciśnie się wątły i czysty narcyz.
31
w
O, to jest zwierzę, co nigdzie nie żyje.
Nie wiedząc o tym, cokolwiek się stanie„
kochali jego chód, postawę, szyję —
aż po cichego wzroku migotanie.
Nie było. Lecz że je kochali, było
przeczyste. Przestrzeń oddali mu stałą..
I w tej przestrzeni głowę podnosiło
lekko, tak że już prawie musiało
być. Nie karmili go ziarnem pszenicy
ni innym, tylko bytu możliwością.
I ta darzyła je tak wielką siłą,
że róg zrodziło. Nad czołową kością
wzbił się. I białe przyszło do dziewicy —
i było w srebrnym lustrze i w niej było.
32
325
Mięsień kwiatów, który anemonom
świt łąkowy powoli otwiera,
aż w ich polifoniczne łono
światło czystych niebiosów się wdziera,
w cichą gwiazdę pąkowia napięty,
mięśniu, w swym niezgłębionym odbiorze
nieraz pokonany, pochłonięty
tak, że cichy znak zgonu nie może
oddać ci daleko odrzuconych
brzeżków twych delikatnych ulistnień:
ty, decyzjo, siło światów niezliczonych!
Trwalibyśmy dłużej, my, naglący.
Ale kiedy, w jakim ze wszechistnień
tak otwarci i tak przyjmujący?
33
Różo, ty królująca, dla tamtych w starożytności
byłaś kielichem o brzegu znanym —
dla nas kwiatem nieprzebranej obfitości
i przedmiotem niewyczerpanym.
Wydajesz się być kwitnącym wokół ubrania ubraniem
na ciele z niczego i z blasku, w strojności swojej;
lecz pojedynczy twój płatek zarazem jest unikaniem
i zaprzeczeniem wszelkiego stroju.
Od stuleci twoja woń nam przywiewała
swoje najsłodsze nazwania;
nagle leży na powietrzu jak chwała.
Lecz jej nazwać nie umiemy, przeczuwamy...
I wspomnienie, które ku niej się skłania,
u przywołalnych godzin wypraszamy.
34
329
Kwiaty, wy, rękom pokrewne w urodzie
(rękom dziewcząt z wczoraj i dzisiaj),
co często na stole leżycie od brzegu do brzegu, w ogrodzie,
lekko ranne i na wpół bez życia,
czekające na wodę, która by je z zaczętej agonii
podniosła znowu na ręce —
znów między tryskającymi biegunami dłoni,
czułych palców, co by mogły więcej
niż przeczuwacie, lekkie, pomocą swą dowieść,
gdybyście znów odnalazły się w dzbanie,
z wolna chłodniejąc i ciepło dziewcząt, jak spowiedź
wydając ze siebie, jak grzechy ciemne, męczące,
kwiaty, które spotkało zerwanie,
jak związek z tymi, co wiążą się z wami kwitnące.
35
Wy, nieliczni towarzysze zabaw dzieciństwa, tak odległego dzisiaj,
w ogrodach miasta porozpraszanych,
jak podobając się sobie i stroniąc odszukiwaliśmy się,
i jak z szepczącym liściem baranek
rozmawialiśmy milcząc. Naszej radości przygodnej
nie był nikt właścicielem. Czyją była w istocie?
i jak gubiło się wszystko pod krokami przechodni
w długiego roku trwodze i tęsknocie.
Wozy nas okrążały obco, głucho się oddalały,
domy nas otaczały twardo, lecz nieprawdziwie — żaden z nich wtedy
nie znał nas. Cóż więc istniało w końcu
we wszystkim ? Nic. Tylko piłki. Ich łuki, ich lot wspaniały.
Nawet nie dzieci... Lecz jedno niekiedy,
ach, znikające, wchodziło pod piłkę spadającą.
In memoriam Egona Rilkego
36
333
Nie chwalcie się, sędziowie, że już się tortura nie wwierca,
że nie zaciska szyi kręgiem żelaznym.
Nic nie urosło, niczyje serce — bo zamierzonym spazmem
dobroci delikatnej wynaturzacie serca.
Szafot oddaje z powrotem to, co uzyskać mógł
od czasów, podobnie jak dzieci oddają same
zabawki swe z dawnych urodzin. W serce czyste, wysokie jak w bramę
otwartą, wszedłby inaczej Bóg
prawdziwej dobroci, gwałtownie by wpadł,
jak czynią bogowie, promieniejąco.
Więcej niźli dla wielkich, bezpiecznych okrętów wiatr.
Nie mniej niż znak potajemny, daleki,
co nas w głębi zyskuje milcząco,
jak cicho bawiące się dziecko z par kojarzonych przez wieki.
37
335
Każdej zdobyczy zagraża maszyna, póki wciąż jeszcze
ośmiela się w duchu być, zamiast w posłuchu mieć trwanie.
By nie jaśniały już ręce w namyśle piękniejsze,
do surowszej budowy tępiej przycina kamień.
Nigdzie się nie opóźnia, nie uciec przed nią, ni skryć się,
nie dość jej lśnić oliwą w cichej fabrycznej hali.
Sama jest życiem — i myśli, że najlepiej zna życie,
ona, co równie stanowczo rozrządza, tworzy, w gruz wali.
Ale jeszcze istnienie czaruje nas prawdziwie,
w stu miejscach jest jeszcze początek. Gra czystych sił się mieni,
których nie dotknie nikt, kto nie klęka w podziwie.
Jeszcze z niedowysłowienia najlżejszy ulatnia się ton...
I muzyka wiecznie nowa z rozdygotanych kamieni
buduje w jałowej pustce swój ubóstwiony dom.
38
337
Niejedna powstała reguła śmierci spokojnie-surowa,
ujarzmiający człowieku, gdy trwasz przy łoWach do czasuj
lepiej niż sidło i sieć znam ciebie, płachto żaglowa,
którą zawiesza się w górze w jaskiniach Krasu.
Cicho wpuszczono cię, jakbyś w tych pieczar głębi
była znakiem pokoju. Lecz łowca cię ściągnął niebawem
— i wtedy z jaskiń garść bladych otumanionych gołębi
noc wyrzuciła na światło...
Ale to także jest prawem.
Niech nawet powiew żalu nie muśnie osoby
patrzącego, nie tylko łowcy, bo w czujnym objawia ruchu
to, co przynosi mu pora zdobyczy.
Zabijanie jest formą naszej wędrownej żałoby...
Czyste w pogodnym duchu
jest to, co nas samych dotyczy.
39
339
Pragnij metamorfozy .| O, zachwyć się płomieniem,
gdzie umyka ci rzecz, co się pyszni z przemiennej natury;
ten kształtujący duch, trudzący się nad istnieniem,
kocha jedynie punkt zwrotny we wzlocie figury.
Już formą zdrętwienia jest to, co się w trwaniu utrwala;
czyż się bezpiecznie czuje w lęku wątłego opiece?
Czekaj, ta moc najtwardsza zdrętwiałość ostrzega z dala.
Biada: zamierza się młot nieobecny!
Kto
się
jak
światło
rozlewa,
tego
poznaje
poznanie;
i
w
zachwycie
prowadzi
go
przez
pogodę
stworzenia,
co często początkiem kończy i końcem zaczyna swój kształt.
Każde miejsce szczęśliwe jest dzieckiem lub wnukiem rozstania,,
idącym przez nie w zdumieniu. I Dafne, co się przemienia,
od chwili, gdy czuje laurowość, chce, abyś zmienił się w wiatr..
40
Wyprzedzaj wszelkie rozstanie, jakby już było za tobą
jak zima, co mija właśnie. Bo jest tak nieskończona
zima pośród zim wszystkich, mijających obok,
że zimujące twe serce pokona.
Bądź zawsze umarły w Eurydyce — zstąp śpiewający,
sławiący wróć w porozumienie bez lęku.
Tu, wśród gasnących, bądź, w królestwie nocy,
bądź szkłem dźwięczącym, co się rozbiło już w dźwięku.
Bądź — i zarazem znaj warunek nieistnienia,
dno niezmierzone twego wewnętrznego drżenia,
abyś ten jeden raz wypełnił je bezgranicznie.
Do zużytych i martwych zasobów natury całej,
do sumy, której usta niczyje nie powiedziały,
wlicz się radośnie, a potem zniszcz liczbę.
41
Spojrzyj na kwiaty, te wierne ziemskiemu istnieniu,
bo my los z brzegu losu pożyczamy —
ale któż wie! Gdy siebie żałują w więdnieniu,
czy ich żałować nie mamy.
Wszystko chce wzlecieć. A my krążymy jak obciążyciele,
siebie kładziemy na wszystko, zachwyceni ciężarem,
o, jak niszczymy rzeczy, okrutni nauczyciele,
bo dzieciństwo jest ich wiecznym darem.
Gdyby ktoś do snu wziął rzeczy i zasnął z nimi
głęboko:
o,
jak
przeszedłby
krokiem
powiewnym
inaczej, do dnia innego ze wspólnej głębiny.
Lub zostałby może; a one kwitnąc sławiłyby w krąg
nawróconego, co teraz dorównuje ich krewnym,
całemu cichemu rodzeństwu na wietrze łąk.
42
O, usta studni, o, źródłem darzące,
co mówią jedno nie zmącone niczem,
ty przed płynącym wciąż wody obliczem
masko z marmuru. A w tle zmierzchająfcem
rodowód wodociągów. I z daleka
w pobliżu grobów, ze stoku Apenin
głos ci przynoszą, co swoim strumieniem
po starym czarnym twym podbródku ścieka
i mijając go do naczynia spływa.
Uśpioneucho,ucho marmurowe,
w które wszeptujesz ciągle swoją mowę.
To ucho ziemi. Tak tylko sam na sam
ze sobą gada. Gdy dzban wstawią czasem,
ziemi się zdaje, że ty jej przerywasz.
43
347
Wciąż na nowo od nas odrywany
jest Bóg, miejsce, które leczy.
Cierpcy, bo chcemy mieć wiedzę rzeczy,
lecz on pogodny jest i rozdawany.
Nawet ofiarę czystą, uświęconą
nie inaczej przyjmuje w swój świat:
przeciwstawia dobrowolnym zgonom
swój nieruchomy ład.
Tylko trup-pije ze zdroju
który tu każdy z nas słyszy,
gdy Bóg zmarłemu milcząc skinie ręką swoją.
Na powierzchni tylko wrzawa jest nasza.
I baranek
-
swój dzwoneczek wyprasza
u instynktu, który jest cichszy.
44
349
Gdzie, w jakich błogo uzdrojonych ogrodach, na jakich cichych
drzewach, z ich odlistnionych tkliwie kwietnych kielichów
dojrzewają nieznane owoce pociechy, owe wybrane,
wyborne, z których być może jeden na łące zdeptanej
twego ubóstwa znajdujesz. Raz po raz zdumiewasz się innej
wielkości owocu, błogosławionej świeżości
bytu, łagodnej słodyczy łupiny,
i że lekkomyślność ptaka nie zabrała ci jej i nie pozazdrościł
robak na dole. Sąż drzewa przez anioły oskrzydlane,
przez niewidzialnych ogrodników tak dziwnie hodowane,
że nie należąc do nas, nami zaowocowały?
Czy nie potrafiliśmy nigdy, my cienie i mary,
przez nasze za wcześnie dojrzałe i znów więdnące zamiary
zamącić tych letnich miesięcy ciszy zobojętniałej ?
45
351
Tancerko: ty przeniesienie
wszelkiego mijania w krok: jakżeś to uczyniła.
I w końcu wir, to drzewo z ruchu. Czyż nieskończenie
nie zawładnęła rokiem jego zdobywcza siła?
Czyliż nie zakwitł, byś tańcem okrążyła już przedtem
jego wierzchołek z ciszy? I w jej powiewie
nie byłoż słońcem, nie byłoż latem to, co jest ciepłem,
owym niezmiernym ciepłem z ciebie?
Lecz ono rodziło również, rodziło drzewo ekstazy.
Czyż to nie jego ciche owoce: dzbanu przegięcie
z prążkami dojrzewania, i już dojrzalszy kształt wazy?
I w obrazach: czyż krecha rysunku nie pozostała,
którą brwi twej ciemne pociągnięcie
wpisało spiesznie w powierzchnię obrotu twojego ciała?
46
Gdzieś mieszka złoto w kasach rozpieszczających banków,
i czyni to poufale z tysiącem. Lecz ów wzgardzony
ślepiec, żebrak, jest nawet dla byle jakich miedziaków
jak zatracone miejsce, pod szafą kąt zakurzony.
W sklepach od dawna czuje się złoto jak w domu,
i przebiera się w pozór, we futra, olejki, jedwabie.
Milczący stoi w przerwie między oddechami dwoma
złota, które oddycha wszystkim w śnie i na jawie.
O, jak się ma zamknąć w nocy otwarta nieprzerwanie
ta dłoń. O świcie wyjmuje ją los i wciąż od nowa
wyciąga: jasną, nędzną, bez miary kruchą, proszalną.
Żeby choć jeden, widzący, pojął jej długie trwanie
i sławił w zdumieniu. Tylko dla piewcy uchwytną w słowa,
tylko dla podobnego do bogów słyszalną.
47
Między gwiazdami jakże daleko, lecz ileż dalsza przestrzeń
w tym, czegoś tu się dowiedział.
Ktoś, może dziecko... najbliższy i może ktoś inny jeszcze —
o, jak niezmierzony przedział.
Los, może mierzy nas tylko odległościami życia,
tak że się zjawia nam obcy;
pomyśl, jak wielka odległość między dziewczyną a chłopcem,,
gdy unika go pragnąc skrycie.
Wszystko dalekie — i nigdzie nie zamyka się koło.
Spójrz, na półmisku, na stole z zastawą gotową:
ryb osobliwe wejrzenie.
Ryby są nieme... myślano kiedyś. Któż udowodnić zdoła?
Lecz w końcu czy nie ma miejsca gdzie to, co byłoby mową
ryb, bez nich znajduje brzmienie?
48
357
Śpiewaj ogrody, których nie znasz, serce moje, jak w szklane
naczynia wlane ogrody, jasne, nieosiągalne.
Wody i róże Szirazu i Ispahanu,
śpiewaj je błogo, sław je, nieporównywalne.
Ukaż, o serce moje, że nigdy ich braku nie czujesz,
że dojrzewające figi darzą cię porozumieniem,
że z powiewami ich, między gałęzi kwitnieniem,
wzmożonymi do widzenia, obcujesz.
Stroń od błędnego mniemania, że jakaś, niepełność bywa
w powziętej decyzji, w tej: istnieć!
Jedwabna nici, wsnułaś się między tkaniny przędziwa.
Którykolwiek z obrazów z twoim się wnętrzem pokrywa
(może to nawet być chwila udręki bezlistnej),
umiej odczuć go jako cały wspaniały dywan.
49
O, wbrew losowi: wezbrane najwspanialej
nadmiary bytu naszego w parkach —
lub jak kamienne figury obok wysokich portali,
spiętrzone u balkonów i arkad!
O, dzwon spiżowy, co w codziennym zamachu
pałką wywija przeciw tępego dnia krzątaninie.
Lub ta jedyna kolumna, kolumna w Karnaku,
co przeżyła niemal wieczne świątynie.
Dziś tylko już jako pośpiech nadmiary te same
staczają się z poziomego, zżółkłego dnia w bramę
oślepiającej nocy, co blaskiem przesadnym wezbrana.
Lecz się rozwiewa szaleństwo bez śladów jasnych.
Krzywe lotu poprzez powietrze, i może z jazd tych
żadna nie jest daremna. Lecz tylko jak pomyślana.
50
Do tej jednej z twych godzin, trwającej
w uporze, wezwij mnie znów:
błagającej z bliska wzrokiem psów,
ale wciąż się odwracającej,
gdy już myślisz: wreszcie w ręku ją mam.
Tak cofnięta właśnie staje się twoją.
Myśmy wolni. Zwolniono nas tam,
gdzie myśleliśmy, że o nas stoją.
Z trwożnym drżeniem pragniemy stałości,
my za młodzi nieraz dla starości
i za starzy dla niepodobieństwa.
Sprawiedliwi,
gdy
sławimy
zarazem,
bo
jesteśmy,
ach,
gałęzią i
żelazem,
i słodyczą niebezpieczeństwa.
51
363
O, ta wracająca radość z gliny wciąż urabianej!
Nikt prawie nie pomógł owym, co pierwsi ważyli się na to.
Mimo to miasta wyrosły u błogosławionych zatok
i wodą i oliwą napełniły się dzbany.
Bogowie, dopiero tworzymy ich w śmiałym projekcie,
w burzonym wciąż na nowo przez mrukliwy los planie.
Lecz są nieśmiertelni. "I my powinniśmy, wiedzcie,
słuchać tego, co w końcu da nam posłuchanie.
My, ród tysiącleci: rodzice
dzieckiem przyszłości coraz brzemienniejsi,
by kiedyś nami wstrząsnęło, przerósłszy nasze granice.
My, zakrojeni w bezmiar, miara lat dla nas zwodnicza!
I tylko śmierć milkliwa wie, czym jesteśmy
i jak wiele zyskuje, gdy nam pożycza.
xxv
Już, słysz, słyszysz pierwszy szelest grabi
pracujących, rytm ludzki od nowa
w powściąganej ciszy, która wabi
siłą ziemi przedwiosennej. Zdrowa,
niezużyta wydaje się, raniej
nadchodząca. Znasz ją. Znów nastała
niby nowość. Zawsze spodziewanej
nigdyś nie brał. Ona ciebie brała.
Nawet liść dębów, co z zimy wyszły,
już zapowiada w zmierzchu brąz przyszły.
Znak sobie dają powiewy świeże.
Czarne są krzaki. Tłuściej czernieje
nawóz, co w kupach na polu leży.
Każda godzina odchodząc młodnieje.
53
367
Jak przejmuje nas ptaków krzyk...
Krzyk utworzony z niczego prawie.
Nawet gdy dzieci krzyczą w zabawie,
krzyk rzeczywisty jest obok nich.
Krzyczą przypadek. W interwały
tego przestworu (w którego mgły
krzyk ptaków wchodzi jak ludzie w sny)
piskliwe kliny powbijały.
Biada, gdzie jesteśmy? Wciąż dalej
jak latawce wypuszczone w pośpiechu
podlatujemy w rąbkach śmiechu
wiatrem strzępionych. — Uładź, Boże pieśni,
krzyczących! by zbudzeni zaszemrali
i jak prąd głowę i lirę nieśli.
54
Jestże naprawdę czas niszczący wszystko?
Kiedy na górze spokojnej burzy warownię?
To serce, serce bogom oddane niewymownie,
kiedyż Demiurg stłumi w gwałtownym uścisku?
Czy naprawdę tak łamliwi jesteśmy,
jak los chciałby przedstawić nas dzisiaj?
Czy głęboka zapowiedź w dzieciństwie wczesnym,
u korzeni —- później — się ucisza ?
Ach, widmo przemijania
1
przez tego, co się nie wzbrania,
przechodzi dymem.
My, nieustannie śpieszący,
przy sile wiecznie trwającej
za boski zwyczaj starczymy.
55
371
O, przyjdź i odejdź. Jeszcze niemal dziecko,
na chwilę dopełń tych tańców figurę
jednego z nich konstelacją niebieską,
w których my tępo ladzącą naturę
znikomie przewyższamy. Bo ożyła
w swym zasłuchaniu, gdy Orfeusz śpiewał.
Tyś jeszcze z tamtych dni wzruszona była
i nieco obca, kiedy długo drzewa
zwlekały, czy iść z tobą zasłuchane.
Tyś znała miejsce, gdzie na ton wysoki
wzniosła się lira: wnętrze niesłychane.
Dla niej zadbałaś o te piękne kroki,
wierząc: ku świętu pełnemu wesela
obrócisz drogę i twarz przyjaciela.
56
Przyjacielu wielu dali, milczący,
odczuj, jak twój oddech zwiększa przestrzeń.
Pod stropami posępnych dzwonnic
daj się dzwonić. To, co trawi cię jeszcze,
siłą swą przewyższa pożywienie.
Bądź w przemianie nieustannym mijaniem.
Czym jest twe bolesne doświadczenie?
Jeśli napój gorzki, w wino się zamień.
Na
rozstaju
zmysłów
bądź
w
godzinę
nocy
tej
z
nadmiaru
czarnoksięstwem,
sensem jej niezwykłego spotkania.
I
gdy
pamięć
ziemska
cię
wygania,
do
milczącej
ziemi
powiedz:
Płynę.
Do śpieszącej wody powiedz: Jestem.
Przypisy poety
Do części pierwszej
Sonet X. W drugiej strofie chodzi o groby na sławnym starym cmentarzu Allyscamps obok Arles,
o którym mowa jest również w „Pamiętnikach Malte-Lauridsa Brigge".
Sonet XVI. Ten sonet zwrócony jest do psa. — „Ręka pana mego" oznacza stosunek do Orfeusza,
który tu jest „panem" poety. Poeta chce prowadzić tę rękę, aby także błogosławiła psa, za jego
bezmierny udział i oddanie, psa, który niemal jak Ezaw (Jakub, I ks. Mojżeszowe 27) również
tylko narzucił na siebie swoją skórę, aby w swoim sercu mieć udział w nie przypadającym mu
dziedzictwie: w niedoli i w szczęściu całego człowieczeństwa.
Sonet XXI. Mała piosenka wiosenna jest dla mnie zarazem „wykładem cudownie-tanecznej mu-
zyki, którą pewnego razu słyszałem śpiewaną do mszy porannej przez dzieci klasztorne w małym
kościółku mniszek w Ronda (w południowej Hiszpanii). Dzieci w rytmie tanecznym śpiewały nie
znany mi tekst przy dźwięku triangla i bębenka.
Sonet XXV: sonet do Wery.
Do części drugiej
Sonet IV. Jednoróg ma stare, uświęcone w ciągu całego średniowiecza znaczenia związane z dzie-
wiczością: utrzymuje się, że to, co nie istnieje dla wtajemniczonego, jest z chwilą, gdy pojawi
się w czarodziejskim „srebrnym zwierciadle", które trzyma przed nim dziewica (patrz: tapicerie
XVI stulecia) i w niej jako w drugim, równie czystym, równie tajemniczym lustrze.
Sonet VI. Starożytna róża była zwykłą eglantyną, czerwoną i żółtą w barwach^ które występują
w płomieniu. W ten sposób kwitnie tu, w Alpach Walijskich, w ogrodach.
Sonet VIII. Czwarta linijka: jagnię (na obrazach), które mówi jedynie przypowieściami.
Sonet XI. W odniesieniu do sposobu, w jaki — według obyczaju myśliwskiego — w niektórych
okolicach Krasu poluje się na osobliwie blade gołębie skalne, przy pomocy podstępnie zawieszo-
nych w jaskiniach płócien, którymi powiewa się nagle w szczególny sposób, wypłaszając ptaki
z podziemnych schronisk, aby je w chwili, gdy przestraszone wylatują, pozabijać.
Sonet XXIII. Do czytelnika.
Sonet XXV. Pendant do piosenki dzieci w pierwszej części Sonetów (XXI).
Sonet XXVIII. Do Wery.
Sonet XXIX. Do przyjaciela Wery.