Mezczyzni bez przyczepnosci

background image

MARCIN OSIKOWICZ

mężczyźni bez przyczepności

background image

Copyright

© Marcin Osikowicz

Projekt okładki:

Andrzej Oleksy

Skład i łamanie:

Studio Oko, Kraków

Wydawca:

Studio Oko, Kraków

ISBN 978-83-935880-0-8

Wydanie I

Kraków 2012

background image

MARCIN OSIKOWICZ

mężczyźni bez przyczepności

background image

5

Prolog

– Pamiętasz film „Rozmowa” z Genem Hackmanem pod-

słuchującym ludzi dla korporacji?

Siedzimy we trzech w samochodzie. Po prawej Czarek.

Maciek z tyłu, między stertą opon a kanistrem z resztkami wy-
sokooktanowej benzyny,

Potwierdzam ruchem głowy i patrzę w lusterko. Na pierw-

szym planie jego twarz, z tyłu motocykle odpoczywające na la-
wecie po dwóch dniach treningów. – Scena, kiedy Hackman jest
świadkiem morderstwa… Dławi go poczucie winy, zatyka uszy
rękami, zamyka oczy, chce zniknąć. Widz chce zniknąć razem
z nim.

– Montował Walter Murch – Maciek wypowiada nazwisko,

jakby należało do małego leśnego bożka z owłosionymi nogami.
– Napisał, że ujęcia filmowe powinny być montowane w takim
tempie, w jakim człowiek mruga oczami. Im większe napięcie,
tym szybciej. Jeżeli trafisz z montażem w te mrugnięcia, cięcia
stają się niewidoczne.

Na tor wyjeżdżam ostatni z grupy. Puszczam przodem wa-

riatów. Najszybszych nie dogonię nigdy, najwolniejszych dogo-
nię tak czy siak. Po pierwszym okrążeniu łapię dwa wdechy i po-
chylam mocniej. Lepiej nie myśleć, że powierzchnia styku opo-
ny z asfaltem to pięćdziesiąt pięć centymetrów kwadratowych.
Stopniowo doganiam dwóch przede mną. Obrotomierz szaleje,
biała dioda błaga, żebym zmienił bieg. Na prędkościomierz nie
patrzę. Kiedy przyspieszam, kierownica trzepie jak koza roga-
mi. Na każdym hamowaniu zyskuję pięć metrów i szykuję się do
wbicia kołem miedzy nich. Prosty plan – wyprzedzić na wyjściu,

background image

6

zamknąć na wejściu i spieprzać. I nie patrzeć potem w lusterka,
bo można zobaczyć diabła.

Bęc! Drugi walnął pierwszego! Przednie koło w tylne.

Pierwszy leci, drugi się przewraca i już się rolują góra – dół
– góra – dół. Dwóch ludzi, dwa motocykle i chmura żwiru.
Wirażowi podrywają się ze stołków, ja wybieram optymalny
tor jazdy i wrzucam trzeci bieg. Nie odwracam się – za nieca-
łe dwie minuty będę tu ponownie. Może jeszcze przed karetką
pogotowia.

Maciek rozpiera się wygodnie.
– Jak kleisz scenę, to najważniejsze są emocje. Nie mo-

żesz wyciąć emocji. Może być złe światło, aktor może seplenić
albo patrzeć w inną stronę, ale emocje muszą być. Niech mó-
wią, że nie umiesz montować, a ty rób swoje. Eksperyment taki
był: zbliżenie na twarz mężczyzny sklejono z ujęciami jedzenia
i trumny. Facet patrzy na trumnę i jest smutny. Ten sam facet
patrzy na obiad i jest głodny. Montaż jest tym, co dzieje się mię-
dzy ujęciami.

Czarek raz po raz opuszkami palców dotyka przypieczonej

słońcem skóry na głowie. „Fok” syczy za każdym razem, ale nie
narzeka. Trzyma się mimo wszystko. Bo Czarek funkcjonuje
z wysiłkiem, nie spontanicznie. Rano włącza telewizyjne wia-
domości, gdzie mówią mu, że wciąż nie ma wojny i może iść
do pracy. Przed wyjściem zawiązuje na nadgarstku błękitne
koraliki – pamiątkę po przyjacielu, który też trzymał się jakiś
czas, a w końcu wyfrunął oknem jak ptak. Co tydzień odwie-
dza w szpitalu dawną dziewczynę, której nikt nie chce już leczyć
z anoreksji i która od czasu do czasu, na próbę, przestaje od-
dychać. Raz na miesiąc bierze wolny weekend, żeby na kanale
sportowym oglądać wyścigi motocyklowe. Bardzo chciałby, żeby

background image

7

Stoner zagrodził Rossiemu drogę do tytułu mistrza. Również raz
w miesiącu oddaje ratę długu, który musi spłacić złym ludziom,
mimo że go nie zaciągnął. Ale ktoś powiedział, że to on. Dlatego
stracił pieniądze na mieszkanie. I nissana z nową turbiną, ideal-
nie przygotowanego do driftingu. Ale Czarek jednak chce żyć,
a na tych ludzi nie ma komu się skarżyć. Zasypia samotnie, jego
wielkie serce walczy o tlen na przekór ściśniętej krtani. Przed
świtem dopada go atak paniki; walenie głową w ścianę pomaga.

– Bywa, że zmontujesz scenę i ona nie działa. Oglądasz sto

razy, wszystko w porządku, ale nie gra. Błąd może tkwić w po-
przedniej scenie.

Sam napisałem na adres poznańskiego Empiku, żeby mi

zorganizowali spotkanie autorskie. Zleciłem wydrukowanie pla-
katów. To ja pod pretekstem pokazania wyścigowego weekendu
wciągnąłem Czarka do samochodu i zmusiłem, żeby został mo-
deratorem. Nikt inny.

Centrum handlowe Stary Browar to wielopiętrowe rzędy

terrariów. W czerwcowe popołudnie słońce wpada przez szklany
dach prawie pionowo i odbija w polerowanych taflach podłogi.
Godzinę temu ścigałem tamtych dwóch. Dłonie jeszcze pamię-
tają trzepotanie motocyklowej kierownicy. Mrugam.

Pierwszy leci, drugi się przewraca i już się rolują góra – dół

– góra – dół.

Wchodzimy za szklaną taflę, lwom na pożarcie. W kawiarni

Empiku dostajemy stolik, mikrofon, kawę i wodę. Kawa na zim-
no z kostkami lodu, które odbijają refleksy słońca.

Dwóch ludzi, dwa motocykle i chmura żwiru.
Zjawia się dwóch pryszczatych młodzieńców z pytaniem,

czy będzie kamera albo przynajmniej nagrody. Przez chwi-
lę czytają na głosy dialogi z „Dawcy”. Oprócz tego pijaczek,

background image

8

który zniechęca się informacją, że książkę trzeba kupić przed
wyniesieniem ze sklepu. Ale zanim odłożył, przeczytał połowę.
Dwóch urzędników bankowych prosi o dedykację dla trzeciego.
I jest Aniela z kaskiem w ręce.

– Szympans i człowiek mają w dziewięćdziesięciu dzie-

więciu procentach ten sam kod genetyczny. Różnica wynika
z montażu.

Wieczorem obchodzimy cały tor. Cztery tysiące osiemdzie-

siąt trzy metry, cztery piwa. Na trzecim zakręcie dogania nas
Aniela i od tej pory idziemy łeb w łeb.

– Tu najwięcej tracisz – macha ręką Czarek. – Siedziałem

na tym zakręcie pół dnia. Chyba mnie trochę spiekło słońce.
Widziałem jak wychodzisz na prostą i masz przewagę. A tutaj
cię doganiają.

Lasek zlewa się ze wstęgą asfaltu. Od czasu do czasu

zza płotu startuje na nas samolot i oświetla idealne punkty
hamowania.

– Ta twoja książka w ogóle nie jest o motocyklach – mówi

Aniela.

Na piechotę zakręty ciągną się jak plany ogólne w „Nad

Niemnem”. Od piwa głowa się kiwa.

– Czasami robię widza w konia. Akcja zmierza w jednym

kierunku i nagle wolta. Zwłaszcza kiedy montuję dokument, lu-
bię zamieszać.

Aniela odjeżdża na swojej cebeerce i nigdy nie wraca.
W wynajętej przyczepie nie ma prądu, po ciemku rozkłada-

my posłania.

background image

9

– Widziałeś mój śpiwór? – pytam przechodząc na drugą

stronę kabiny i czuję, że z błędnikiem dzieje się coś niedobre-
go. Trzask! Przyczepa leci na bok. Łup! Spadają graty z szafek.
Przyczepa okazuje się pieprzoną huśtawką. Leżymy więc bez ru-
chu po przeciwnych krańcach i chichoczemy.

– Idę do kibla – reflektuje się Czarek.
– Zobacz czy mój plakat jeszcze wisi przy wejściu.
Łup!

– Często jest tak, że mam już w głowie całość, a moi współ-

pracownicy widzą tylko fragmenty.

Czarek leci Antonowem 24. Razem z kolegami wynajął go

na pół godziny, żeby zrobić zdjęcia podczas zaćmienia słońca.
Następne będzie może za sto lat. Teraz z aparatem fotograficz-
nym przy twarzy siedzi w otwartych drzwiach i zapiera się noga-
mi o framugę. Obok śmigło rwie na strzępy siwe pasma chmur.

– Nic nie widać – krzyczy do przodu.
Pilot kładzie samolot na skrzydło i Czarek frunie w białej

nicości. Nie ma grawitacji, nie ma słońca, tylko zanikające świat-
ło. Jest szczęśliwy.

***

Herbert przy śniadaniu Barbarzyńca w ogrodzie
Shakespeare w kiblu Julius Caesar
Code w łóżku Twist of the wrist

Ketonal zdejmuje koszulę bólu z prawej połowy ciała
Acyklovir zabija co wniknęło
Pigmentum Castellani wypala co wychodzi

background image

10

Herbert w Sienie skręca w stronę Il Campo
Być może zrobimy jeszcze kilka obrotów dookoła słońca z oca-

lałą katedrą pałacem obrazem

Cassius namawia Brutusa, by zakręcił kołem Historii
The fault dear Brutus is not in our stars but in ourselves that

we are underlings

Code zakazuje mojemu mózgowi reakcji obronnych
You have to have confidence that the bike will make it through

Białe robaki z kosza na śmieci pytają czy już.

***

Osiem powodów wielkości Burta Munro, z In ver car gill

w Nowej Zelandii.

Nakręcono o nim film, który przysłania Munro Hopkinsem.

Zlewają się jak tłoki Chevroleta i Forda stopione w odlewni-
czym tyglu. Hopkins jest Munro i nim nie jest. Munro umiera,
legenda najszybszego Indiana świata żyje. Hopkins umiera, le-
genda Munro żyje.

Munro odkrywa, że determinacja nagina prawa. Ludzie pój-

dą za tobą, okażą serce, oddadzą czas, pieniądze, pokochają.
Nie dlatego że są dobrzy z natury, ale że letnie ciąży do gorące-
go. Fizyka charyzmatyka. Jedyne co musisz poświęcić, to życie.
Nie im, sobie.

Munro – Hopkins udziela mistrzowskiej lekcji, że najlepsze

kwestie wypowiada się patrząc w podłogę, kiedy inni też mówią,
albo kiedy rozgrzewa się „nieco udoskonalony” silnik Indiana
Scout. Dopiero hagiograf dokonuje obróbki dźwięku, podnosi
kontrast. Co z twoją nogą Burt? Pieprzyć ją. Mam zapasową.

Munro – Hopkins starzeje się pozostając mężczyzną. Jest

mężczyzną pozostając dzieckiem. Trzeba się ścigać, żeby to

background image

11

osiągnąć. Jedną tabletkę nitrogliceryny kłaść pod język, dru-
gą wrzucać do baku. Sikać na cytrynowe drzewo, gdy prostata
rozsadza pęcherz. Męskość jest komedią dziecinności. Starość
tragedią męskości.

Munro uczy, że ciało jest narzędziem, nie dziełem. Można

użyć go do osiągnięcia celu. Zniszczyć, jeśli konieczne. Ból jest
dowodem istnienia, a każdy dzień nad powierzchnią gruntu
i w pionie to dobry dzień.

Munro udowadnia, że wielkość bierze się z jednego punktu.

Tym punktem może być Bonneville. Słabość w każdym innym
aspekcie nie przeszkadza wielkości.

Munro jest mitem. Od tej chwili będą mówili: Jestem jak

Burt Munro. Prawie jak Munro. Przeciwnie niż Munro.

Munro jest artystą według wszystkich interesujących mnie

kryteriów.

***

– Może kupię sobie ciężarówkę – mówię przy kolacji. –

Lubię ciężarówki.

Maczam chleb w oliwie.
– Nie znoszę ciężarówek – mówi Kasia. – Już lepiej kup

nowy motor.

– Nie chcę. Stary jest dobry.
Pomarańczowe klosze lampy odbijają się we wszystkich

szybach. Z sąsiednich domów dochodzi rzężenie telewizyjnych
wiadomości.

– A czego chcesz? – pyta żona.

background image

12

I.

Wyjeżdżam z warsztatu. Silnik chrapliwie rozgrzewa olej

przepychając go między trybami z coraz mniejszym wysiłkiem.
Chłodzę brzuch i plecy, które godzinę gotowałem pod kurtką,
czekając na zmianę opon. Wtapiam się z strumień pojazdów.
Zatrzymują mnie światła, potem drugie. Zaraz za drugimi jest
zjazd na obwodnicę. Stojąc pod sygnalizatorem niecierpliwie
obliczam trajektorię wejścia w zakręt i myślę już o dwóch ko-
lejnych. Prawo, lewo, prawo i na autostradę. Światło zielone,
pierwszy bieg, prawo. Drugi bieg, lewo. Ciężarówki blokują
zjazd. Omijam je po zewnętrznej, wąskim pasem asfaltu mię-
dzy białą linią a barierami. Szurnięcie opony na drobnych ka-
mieniach. Odruchowo zamykam gaz, błąd. Motocykl wyrzu-
ca mnie w powietrze. Więc to już. Trzaśnięcie o asfalt. Byle
się zatrzymać. Nie wpaść pod koła ciężarówki. Nie uderzyć
w barierę. Motocykl sunie za mną po drodze krzesząc iskry.
Obracamy się ruchem przeciwnym do kierunku upływu czasu.
Ćwierć obrotu, dwie ćwierci, do śmierci. Głowa o barierę, klat-
ka piersiowa o bak.

– Boli?
– Bardzo.
– Pan leży. Zaraz przyjedzie karetka.
Którego dziś mamy? Dzień, miesiąc, rok? Po dwutysięcz-

nym na pewno, drugi? Siódmy? Dwunasty?

– Mogła pani nie puszczać męża na motor.
Korytarz, jarzeniówki odpływające w tył, poza horyzont zda-

rzeń. Pisk osi, stukot obluzowanych kółek na fugach łączących
płyty lastryko. Jaki jest pin do mojej karty? Łoskot drzwi wahad-
łowych. Szuranie białych chodaków. Obcasy żony jak metronom

background image

13

– tik tak, daj mi jakiś znak. Kiedy urodziły się nasze dzieci? Silnik
elektryczny obracający kołowrót z windą na jednym, a przeciw-
wagą na drugim końcu liny. Co czytałem ostatnio? Kapuściński?
Kołakowski? „Nie sądzimy przecież, że jarosza od kanibala róż-
ni jedynie poczucie smaku”. Drzwi są otwarte. Przeciąg unosi
moje karty, kwity, buty, daty.

– Niech się pani odsunie. Zadzwoni ktoś.

***

Dedal buduje wyścigówki. Ikar na nich jeździ. Metal, pla-

stik, pióra, wosk. To zostaje na zimnym asfalcie.

***

Z wysoka patrzę na piękny pogrzeb. Cmentarz jak koc w ka-

mienne wzory rozłożony na ciepłej, piaszczystej ziemi. Na takiej
ziemi przyjemnie poleżeć w jesienne popołudnie. Kurz wiruje
w promieniach słońca przeświecającego przez drobne liście
brzóz, tańczy między żałobnikami. Osiada na szkłach ciemnych
okularów, odprasowanych klapach, wyglancowanych butach.
Z głośnika przy wyschniętej fontannie płynie tango. Adios,
adios mój piękny. Żona z naręczem czerwonych róż, piękna jak
w dniu wesela, ale wszystko w niej na odwrót. Czerń zamiast
bieli. Pożegnane napisała na kartce, ale nie może przeczytać.
Wyręcza ją przyjaciółka; jej głos nie drży, nie pęka na dwa tony.
„Co to znaczy na zawsze? Jesteś w każdym fragmencie moje-
go życia”. Dzieci w jasnych sweterkach. Syn siada na kamiennej
ławce ze zdjęciem w ręce. „Też chcecie takie? Weźcie na pamiąt-
kę”. Ksiądz ma jasną brodę i nie przeciąga ceremonii. Grabarze
w czystych garniturach nie zdążą się zniecierpliwić. Nie ma ryku
silników za ogrodzeniem. Nie ma kasku na trumnie. Wszystko

background image

14

w dobrym guście, żadnego jarmarku. Kumple od motorów wita-
ją się skinięciem, a przy bramie żegnają jedynym słowem, które
mężczyznom przechodzi przez ściśnięte gardła – kurwa.

***

Życie mężczyzny – ciąg prób samobójczych. Życie kobiety –

ciąg prób zachowania życia.

***

Powoli przejeżdżam przed domem z gołej cegły, nieheblo-

wanych desek i eternitu. Zawracam auto. Za drucianym ogro-
dzeniem wnosi się pięciometrowy krzyż wbity w równo przycięty
trawnik.

Furtka przymknięta, ale poddaje się, kiedy naciskam klam-

kę. Staję na ganku. Z sieni wychodzi starsza kobieta. Wyciera
ręce w fartuch.

– Szukam taty.
– Proszę, proszę. Niech pan wejdzie. Władzio bardzo się

ucieszy. Takie wydarzenie – mówi cofając się do przedpokoju. –
Proszę, tutaj, zaraz go obudzę. Władziu!

Meblościanka, książki, stół pod obrusem, wersalka pod

kapą, święte obrazki za szkłem, cienki dywan na podłodze
z desek.

Do pokoju wchodzi ojciec. Jest ubrany w niebieskie dżinsy

bez paska, flanelową koszulę i kapcie.

– Syn do mnie przyjechał? Mój syn?
Przeglądamy się w lustrze czasu rozpiętym przez środek po-

koju. Więc to tak, więc tak.

– Dzień dobry tato.
Ma ciepłą, suchą i szorstką dłoń.

background image

15

– Ostatni raz widzieliśmy się na rynku… – podaje datę

sprzed dziesięciu lat.

– Masz dobrą pamięć – mówię.
Też coś niecoś pamiętam. Kazał wtedy przynieść dowód

osobisty, żebym udowodnił, że jestem jego synem.

Kobieta wnosi herbatę i ciastka.
– To ja was zostawię samych.
– Tak – mówi ojciec przeciągając słowo w westchnienie.
Drzwi zamykają się ze skrzypnięciem.
– Jedz. Ja mam straszne problemy z zębami.
Upijam łyk herbaty. Ojciec wskazuje na święty obraz za

szkłem, w pozłacanej ramie.

– Jezus z tego obrazu tak mnie zapraszał ręką – pokazuje

ojciec i bierze zamach.

Dłoń ma zwiniętą w pięść, więc wygląda jakby wyprowa­

dzał lewy sierpowy.

– Najpierw jedną ręką wołał na mnie, potem drugą, o tak.

A kiedyś jeszcze – ojciec podaje dokładną datę – nad moją
kurtką powieszoną na krześle przez pięć minut unosiło się koło
z dymu papierosowego. Pięć minut. Wyrzekłem się szatana i to-
bie też radzę, synu. Teraz rozmawiam z Bogiem dzień i noc. Nie
piję kawy, herbatę bardzo słabą. Cały czas się modlę. Szatan
trzymał mnie przez trzydzieści sześć lat w swoich szponach.
Odkąd przyjechałem na studia do Krakowa, na komunistycz-
ną uczelnię ekonomiczną. Ale teraz jestem w stałym kontakcie
z Panem Bogiem.

– To dobrze – mówię.
– A twoja babka, Władka, żyje?
– Umarła.
– Kiedy?
Podaję datę mniej dokładnie, niż chciał.
– A twoja mama dalej mieszka w tym mieszkaniu?

background image

16

– Tak.
– A pieniądze, które mi ukradła, co z nimi zrobiła?
– Nie ukradła. Sąd podzielił wasz majątek. Może trzyma

pod dywanem, nie wiem.

– Z pomocą żydowskich adwokatów ukradła. Sły sza łem, że

kupiłeś grunt. To za te pieniądze?

– Za swoje.
– Nie kłamiesz mnie?
– Nie.
Siedzimy w milczeniu. Słońce rzuca cień domu na trawę.

Kret usypał na niej kilka kopców.

– Pamiętasz jak mnie pozwałeś o alimenty w czasie swoich

studiów?

– To był błąd – przyznaję.
Kiwa głową.
– Syn do mnie powrócił. Modliłem się o to. Teraz będziemy

mieli czas na wszystko. Tak – westchnął.

– Kto wam kosi? – pytam.
– Sam koszę, siłę mam. Codziennie spaceruję osiem

kilometrów.

Patrzę na jego włosy – siwe i przerzedzone. Więc to tak

będzie.

– Z Janiną żyjemy jak brat z siostrą – ojciec patrzy w stronę

drzwi. – To jej dom. Tylko wynajmuję pokój.

***

Człowiek to skrzypki z jedną struną. Im mocniej uderzyć,

tym większa amplituda drgań. Radość – melancholia. Euforia –
rozpacz. Można nie grać. Można nie żyć.

***

background image

17

Babcia była komunistką o szczerym odchyleniu stalinow-

skim. „Już wy się o nich nie martwcie” – denerwowała się, kiedy
wygadywaliśmy na Ruskich. Do emerytury pracowała w banku,
ale nigdy nie zrozumiała istoty działania tej instytucji. Dlatego
odkładała pieniądze na lokatach, a za odsetki kupowała pre-
zenty wnukowi. Przez trzydzieści lat nie malowała mieszkania,
bo przy każdym remoncie jej córka źle wychodziła za mąż.
Prowadziła skrupulatne zapiski w wyświechtanych zeszytach.
„14 kwietnia; masło 3,50; znaczki 10,00; prąd 54,00.” Kiedy
byłem w podstawówce, chodziła z naszą klasą do kina i teatru.
Oszczędzała zapałki. Zużytą odpalała od świeczki piecyka ga-
zowego i biegła z nią do kuchni starając się zapalić gaz, zanim
przypali palce. Zbierała gazety z moimi opowiadaniami, ale tak-
że sreberka po czekoladach i wszystkie inne papierki. Bez żena-
dy czytała listy od dziewczyn z mojej szuflady. Wznosiła toasty:
„Pijmy, bo już nigdy tak młodo pić nie będziemy”. „Żeby nam
się dobrze działo, a że działo to armata, więc żeby nam się do-
brze armaciało”. Korespondowała z Zygmuntem Kałużyńskim
– on też niczego nie wyrzucał.

Po drugim wylewie była ciągle zirytowana tym, że nie może

mówić, ręce się trzęsą, a leki na krążenie mają gastryczne skutki
uboczne. Nawet filmy z wypożyczalni nie sprawiały jej przyjem-
ności. Połyka wszystkie tabletki uspokajające, jakie są w domu
i zostawia list z jednym zdaniem urwanym w połowie.

Ratownicy wynoszą ją z mieszkania na kocu, bo nosze nie

mieszczą się do windy. „Nic nie niosę”, jeden przed drugim
chełpią się krzepą.

„Pani Wolff, czy pani mnie słyszy?” Nie ma szczęścia, leka-

rze cucą ją na intensywnej terapii i przywiązują do łóżka jeszcze
na dwa tygodnie. Lubię, kiedy przychodzi we śnie.

***

background image

18

Śpiewają Terence Trent D’Arby i jego czarny Indian z chro-

mowanym lewarem ręcznej zmiany biegów.

Sign your name
Across my heart
I want you to be my baby

Mam trzynaście lat, oglądam go jadącego mokrymi ulicami

Londynu. Najpierw do motocyklowej knajpy. Kumple w ćwie-
kowanych skórach puszczają z dymem czas, a barman o długiej
twarzy współczująco kiwa głową polerując szklanki.

Time I’m sure will bring
Disappointments in so many things

Potem znów przez miasto, pod dom pięknej, której fry-

zjer z okazji pożegnania odsłonił ramiona i kark. „Au revoir,
Terence”. Krople wody jak szklane łzy trzymają się nawoskowa-
nych błotników. Terence odkręca gaz, ona stoi za cienką mlecz-
ną szybą, z córką w szczupłych ramionach.

We started out as friends
But the thought of you just caves me in

Wszystko się dobrze kończy, bo z czarnej sakwy wystają łapy

pluszowego misia. Na misia nie ma mocnej.

Slowly we make love
And the Earth rotates
To our dictates

background image

19

Jako trzynastolatek wierzę, że kiedyś będę miał wyrzeźbio-

ny brzuch, czarną kurtkę i Indiana.

Byłem bardzo blisko.

***

Najlepiej zapamiętuję frazy nieistotne – historie z teledy-

sków i filmów, słowa piosenek, nazwiska aktorów. Prawdziwe
słowa, nazwiska, historie przepływają nade mną jak front atmos­
feryczny nad anteną satelitarną. Żyję w świecie przetworzonym
– rzeczywistość najczęściej nuży.

***

Linoskok spada. Stopa minęła punkt, kiedy oko dostrzegło

diabła. „Więc to już?”, myśli podczas krótkiego lotu od dachu
po bruk. Na dole czeka Zaratustra, nielitościwy pocieszyciel.

– Niema dyabła, niema piekła. Dusza twa umrze prędzej
jeszcze, niźli twe ciało: zbądź więc lęku! – mówi temu,
którego diabeł strącił. – Tyś z niebezpieczeństwa uczynił
powołanie, tem się nie gardzi. I oto przez swe powołanie
giniesz; zato pochowam cię własnemi rękoma.

***

Pcha motocykl poboczem, więc się zatrzymuję. Zanim do-

tacza się do mnie, już jesteśmy na „ty”. Ma na sobie plastikową
zbroję i dżinsy przewiązane wąskim paskiem.

Zabieram go na stację i z powrotem. Butelki z benzyną

wkłada pod kurtkę, czuję je na plecach podczas hamowania. Nie
przejmuję się bezwładnym stukaniem jego kasku w mój. Potem

background image

20

powie, że nigdy nie jeździł tak szybko i nie pochylał tak mocno
jak tego dnia ze mną.

Jego motocykl wygląda jakby brak benzyny był tylko pierw-

szym z listy problemów. Mimo wszystko zapala.

– Michał jestem. Cześć stary.
Potem co jakiś czas dzwoni. A to, że na prawo jazdy się za-

pisał, a to że pospawał ramę. Proponuję, że sfotografuję jego
motocykl i jego w zbroi, że napiszę do gazetki. Przestaje się od-
zywać. Po kilku tygodniach przysyła esemesa. „Właśnie mnie
obudzili. Nie jest dobrze stary”.

Na intensywną terapię wpuszcza mnie dawny kolega z kla-

sy. Jest jednym z tych lekarzy o czerwonych oczach, co przez sto
godzin dyżuru palą sto papierosów, piją sto kaw.

– Też jeździsz? – zapytał.
– Trochę.
– Sobie popatrz.
Michał miesiąc temu rozwalił się o tył samochodu. Trzy ty-

godnie trzymali go w śpiączce. Teraz przypominał worek pełen
pogruchotanych kości. Rozmowa się nie kleiła, bo miał w krtani
rurkę, przez którą odsysana była wydzielina z płuc. Mógł tylko
szeptać i to nieczęsto, bo zaczynał kaszleć. Trudno go było zro-
zumieć. W ogóle trudno to zrozumieć.

***

Telefon od Wojtka.
– Wybieram się na Rdzawkę. Zakręty koło Nowego Targu,

wiesz. Podobno asfalt ma tam domieszkę kauczuku. Jedziesz?

– W pracy jestem.
– W niedzielę? Frajer. Dobra, jadę. Nie mówię Aśce gdzie,

żeby się nie denerwowała.

background image

21

Telefon od Aśki.
– Szykuję dla Wojtka przyjęcie – niespodziankę na czter-

dzieste urodziny. Przyjdziecie?

– Zapytam Kasi, czy będzie mogła.
– Tylko nie mów Wojtkowi.

Telefon od Wojtka.
– Słuchaj. Wypieprzyłem się w Rdzawce. Trochę rozwali łem

motor.

– A ty?
– Nic mi nie jest, nogę obtarłem. Właśnie organizuję trans-

port do Krakowa.

– Aśka wie?
– Później jej powiem.

Telefon do Aśki
– Oczywiście, że przyjdziemy. Tak, Wojtkowi ani słowa.

***

– Mam niespodziankę – mówi żona. – Znalazłam ci siostrę

przyrodnią.

– Agnieszkę?
– Masz jeszcze jakąś? Szukałam w listach od ojca. Przej­

rzałam rejestr lekarzy. W końcu trafiłam na zdjęcia. Żadne
nazwisko się nie zgadza, ale jest podobna do ciebie. To takie
zabawne.

– Bardzo.

***

background image

22

Agnieszka siedzi naprzeciwko. Patrzę na jej twarz, rejestru-

ję gesty, sposób układania nóg. Kiedy sięga po winogrono ze
stołu, w jej torebce dzwoni telefon.

– Jak to wyje alarm? To trzeba wyłączyć. Jak to nie macie

klucza? Ja mam klucz? Nie mam. Dozorca ma klucz.

Odkłada słuchawkę.
– Dlaczego nie masz klucza do własnej firmy? – pyta jej

mąż.

– No nie mam. Dozorca ma.
Moja żona i mąż Agnieszki spoglądają po sobie.
– Co to za pytanie „dlaczego”? – prycham.

***

Złodzieje przychodzą pod wieczór. Przynoszą ślady błota,

zabierają pieniądze. Zostawiają łom, biorą zegarek.

– Nie warto było oszczędzać – mówi Kasia, kiedy zamykają

się drzwi za ostatnim policjantem.

Jest środek nocy, palą się wszystkie światła. Jakby za pomo-

cą stu lamp można było wywabić z oczu poczucie straty, wyświet-
lić spokój jak film na gołej ścianie. Meble są białe od talku, na
którym widać każdy odcisk palca. Wiele ich – małych, dużych,
winnych, niewinnych, naszych, obcych.

– Musimy zacząć wyjeżdżać. Lepiej dawać hotelarzom niż

włamywaczom.

***

To ostatni moment. Erszóstka ma pięć lat, dziesięć kilo nad-

wagi i dziesięć koni mniej niż nowy model. Ja mam trzydzieści
pięć lat. Mniejsza o nadwagę, ale nie będę już silniejszy. Wzrok

background image

23

mi się nie poprawi, ani refleks. Nie będę zdrowszy. Trzeba to
zrobić teraz.

W uszach zaczynają mi rosnąć włosy. Więc teraz. Zapoży­

czę się.

***

„Carefour”, czyli skrzyżowanie. Przy lepkich stolikach, gdzie

jada się kurczaki przyrządzone według sekretnej receptury colo-
nela Sandersa, troje Amerykanów rozmawia o Bogu. Chłopiec
z biblią w ręce wie o Nim wszystko. Kciuk i palec wskazujący
pewnie wciska się między stronice półprzejrzystego papieru.
Opuszkami wyczuwa, gdzie Księga Rodzaju, gdzie psalmy, gdzie
Mateusz, gdzie Jan. Czyta, chociaż zna na pamięć. Dziewczyna
wierzy w tego chłopca, w jego oczy i głos. Nawet jeśli za pięć lat
się roztyje, ona tego nie zauważy – oczy i głos się nie starzeją.
Ten trzeci chciałby wierzyć, że jest coś poza okładkami z plasti-
ku imitującego skórę. Coś poza deską i deską.

Długie deski – po cztery na każdego – czekają w drzewach.

Jeszcze szumią, kołysze nimi wiatr. Dlatego zatrzymali się na
skrzyżowaniu w środku Europy i poprzez szum słuchają tego,
który wierzy, który wie.

***

Na ekranie widać młodego mężczyznę w slipach. Teatralnie

przeciąga się i z puszką piwa staje w otwartych drzwiach ma-
łego samolotu. Otwiera puszkę i próbuje pić, ale pęd powie-
trza zamienia płyn w pienistą smugę uciekającą w tył. Wyrzuca
piwo i bez wahania, bez najmniejszego spięcia mięśni skacze
w przepaść bez spadochronu. Po chwili jego śladem rusza jesz-
cze jeden skoczek, ale już ze spadochronem. Dogania tamtego

background image

24

w powietrzu, przypina do siebie grubym pasem. Lądują razem.
Ten w slipach to Travis Pastrana. Pierwszy, który na motocy-
klu wykonał podwójne salto do tyłu, jeden z trzech ludzi na
świecie, którzy mogą chodzić po oderwaniu miednicy od krę-
gosłupa. Cofam film i obserwuję twarz Pastrany w chwili skoku.
Żadnego lęku.

***

Bada mnie okulista, laryngolog i lekarz medycyny sporto-

wej. Orzekają, że jestem wystarczająco zdrowy, żeby skręcić
kark na wyścigach.

***

W Dzień Matki siadamy na tarasie osiedlowej trattorii

z widokiem na nowe bloki wryte w bagnistą łąkę. Popielniczka
i piwo z sokiem – dla niej. Coca­cola dla mnie.

– Musisz się ścigać?
– Musisz palić?
– Muszę palić, skoro się ścigasz.
Słońce kładzie czerwone plamy na ścianach. Obojgu nam

zaczynają trzeszczeć stawy w dłoniach, ale ona może je uspokoić
zapalając papierosa.

– Zobacz – powiedziała odgarniając kosmyk. – Siwe włosy

mam przez to.

***

Moja praca to rodzaj aktorstwa. Wychodzę na scenę. Mówię

swoje kwestie. Tysiąc przedstawień rocznie. Publiczność płaci za
spektakl, ale – inaczej niż w teatrze, woli ostatnie rzędy. Pod

background image

25

koniec semestru oceniam moją publiczność i obowiązkowo każ-
demu daję autograf. Czasem spotykam widzów na ulicy.

– Pan mnie pewnie nie pamięta – dziewczyna z plikiem

papierów.

– Oczywiście pamiętam – kłamię. – Była pani moją

studentką.

– Pan zobaczy, jak się pracuje po dyplomie – zaciska wargi

i podtyka garść ulotek reklamujących telefony.

Nie przeszła na drugą stronę. Znaczy nie jestem najgorszym

aktorem.

***

Dobrze jest jechać nocą z przyczepą. Lewa ręka na

kierownicy, prawa zmienia płyty rozrzucone na siedzeniu
obok. Rozgrzane powietrze furczy za uchylonym oknem. Do
Częstochowy Johny Cash. Do Łodzi Amy Macdonald, do
Poznania Kabaret Starszych Panów. Kalina Jędrusik wypina
odrobineczkę biodro, już rzężą żądze u stóp. Pomarszczony
Cash, który miał w Denver dziewczynę o czułych oczach i cie-
płych ramionach, niespiesznie stuka palcami w pudło czarnej
gitary. Mała MacDonald biegnie do utraty tchu i śmieje, aż
usta przestają czuć. „Chciałabym poznać cię, zanim”. Dobrze
zatrzymać się na stacji, kiedy neony bledną o świcie, prostować
krzyż tankując do kanistra najlepszą benzynę. Zaparkować przy
torze, kiedy jeszcze cisza i tylko krople rosy drżą na plastiku
przyczep kempingowych. Wyłączyć silnik, podłożyć kurtkę pod
głowę i zamknąć oczy wsłuchując w szum drogi wirujący w gło-
wie. Wtedy każdy błysk snu na rozłożonym fotelu jest spełniony.
„I drove all night to get to you”. Wyścigi, moja kochanka.

***

background image

26

Chodzę wzdłuż uliczek wyścigowego miasteczka, które bu-

dzi się z szelestem brezentu, trzaskaniem drzwi, ziewnięciami
przetykanymi przekleństwem. Ktoś staje na drodze.

– Piotrek.
– Jesteś sam? – pyta.
– Żonaty.
– Tutaj. Ktoś ci pomaga? Masz mechanika, namiot? Koce

do grzania opon?

– Nic.
– Ustaw się przy nas. Jest Damian, Maciek, Daniel.

Będziemy udawać twój zespół wyścigowy. Chodź, Agata naleje
ci kawy.

***

Strumyczki wody ściekają z białych, czerwonych i granato-

wych płacht brezentu, spływają po stertach opon, wsiąkają w pia-
sek między kostkami bruku. Cały dzień czekam pod namiotem.
Co pół godziny sprawdzam prognozę pogody w Internecie. Nie
da się ukryć, będzie wyścig po mokrym torze. Wyciągam z ba-
gażnika opony na deszcz. Patrzę jak chłopcy odkręcają koła
w moim motocyklu. Trzęsę się.

Nie wyjeżdżam na ostatnią sesję treningową. W takich wa-

runkach nie poprawię czasu. Nie ma po co ryzykować niepo-
trzebnie. Jeszcze się wywrócę i nie pojadę w wyścigu. Wyścig jest
najważniejszy. Tchórz ma sto wymówek.

Kolejne wyścigi rozpoczynają się i kończą. Po każdym cięża-

rówka zwozi motocykle uszkodzone w wypadkach.

– Wyścig klasy Hornet odwołany. Powtarzam… – słychać

z megafonu.

Chciałbym, żeby mój wyścig też odwołano, ale nic takiego

się nie dzieje. Zimna woda ścieka z dachu, wlewa do spodni.

background image

27

– Zawodnicy klasy Pretendent proszeni są o ustawianie

się na polach startowych. Ściągam mokre dżinsy i zakładam
kombinezon. Jest piekielnie ciasny, ruszam rękami, żeby go
naciągnąć.

Zapalam silnik i kiwam głową do Daniela. Bez słowa ściąga

koce z opon.

– Uważaj na drugim zakręcie – pochyla się nade mną

Maciek. – Chyba jest trochę oleju na wewnętrznej. Dziwnie się
tam wywracają.

Zakładam kask i w drogę. Przestało padać. Objeżdżam tor

patrząc, gdzie kałuże, gdzie tylko mokro, a gdzie wąski pasek
asfaltu wysuszonego podmuchami powietrza rozgania nego na
boki przez poprzednich zawodników.

Na szybie osiada wodny pył.
Staję na swoim polu w drugim rzędzie zawodników.

Rozglądam, kto przede mną, kto za mną. Kręcą się mechani-
cy, dziewczyny z parasolkami. Jaskrawe kombinezony, plastiki,
kaski. Tylko proste kolory, żadnych odcieni. Odcienie, to wątpli-
wości, a tu nie może być wątpliwości. Czerwony, zielony, niebie-
ski, biały, czarny. Do przodu.

– Co to jest? – sędzia zatrzymuje się przy moim motocyklu

i patrzy w dół.

– Korek – mówię.
– Odkręcić.
Jak? Motocykl nie ma podstawki, a ja nie mam mechanika.

Chłopcy zostali w namiocie. Dwie minuty do okrążenia rozgrze-
wającego. Za chwilę wszyscy ruszą, mnie każą zjechać na bok.

Nieznajomy facet, kolega albo mechanik innego zawodnika,

klęka przy moim motocyklu i próbuje odkręcić korek. Nie daje
rady, zaklejony na amen. Gość kładzie się na mokrym asfalcie
i kopie butem w owiewkę. Korek strzela w trawę na poboczu.
Mogę jechać. Machają flagami, dawaj. Okrążenie rozgrzewające

background image

28

jest po to, żeby się schłodzić. Uspokoić tętno, wywietrzyć pot
ściekający pod kaskiem. Staram się trzymać z tylu, żeby jak
najdłużej jechać i nie pozwolić wystygnąć oponom.

Znów dojeżdżam do mojego pola startowego. Czerwone

światła już się palą. Pochylam się nad kierownicą. Dodaję gazu.
Franciszek spłodził Andrzeja. Andrzej spłodził Władysława.
Władysław spłodził mnie. Stefania urodziła Władysławę. Wła­
dysława urodziła Annę. Anna urodziła mnie. Pokolenia tra-
gicznych nieporozumień, ironii losu, bezkierunkowej ewolucji.
Wszystko, żebym stanął w tym miejscu i porze przed białą linią
i patrzył w rząd czerwonych świateł. Gasną.

***

– Byłem szósty. Dwóch się wypieprzyło na pierwszym zakrę-

cie. Potem jeszcze dwóch.

– Dobrze.
– Szkoda, że nie pojechałem treningu na deszczowych opo-

nach. Nie mogłem ich wyczuć. Może byłoby lepiej.

– Może.

***

Wyścig jak seks. W opisie nudny, w działaniu interesujący.

W opisie jednostajne ruchy i dużo potu. Ciekawie jest przed
i po, nie akt. W działaniu odwrotnie – akt najważniejszy. Przed
– pragnienie. Po – senność.

***

Następnego dnia wyścig zawodników klasy Rookie. Przy­

łączam się do nich bez nadziei na dobry wynik. Tylko po to, żeby

background image

29

jeszcze raz wziąć udział w wyścigu. Dobrzy zawodnicy, dobra
pogoda. Świeci ostre słońce. Ustawianie maszyn ciągnie się bez
końca. Pocę się w szczelnie zapiętym kombinezonie. Piotrek stoi
przy moim motocyklu. Nie ma kolorowego parasola, cycków,
ani kolczyka w pępku.

– Dobrze, że wpadłeś – mówię, kiedy przez megafon trąbią

po raz kolejny i pomocnicy schodzą z toru.

Start! Wiatr owiewa ciało. Asfalt nagrzany, czuję się pew-

nie. Jadę w środku stawki zawodników. Pracujemy w równym
tempie. Z wyjątkiem tych, co lądują w żwirze. Ale nie ja. Od po-
łowy wyścigu wyschnięte wargi oblizuję obrzmiałym językiem.
Inni też słabną. Wyprzedzam jednego z napisem „DNA” na
kombinezonie. Następny zawodnik też zwalnia. Będziesz mój.
Jeszcze dwa zakręty.

Pac! Odjeżdża przednie koło. „Tyle”, myślę i już się turlam.

Byle się zatrzymać. Góra – dół – góra – dół. Mózg obraca się
w głowie jak kulka żyroskopu, którym dziecko potrząsa dla za-
bawy. „Wszystko bez sensu. Co ja tu robię?” Poglądy na wyścigi
obracają się razem ze mną, do góry nogami. „Dziecko. Przecież
mam dzieci”.

Przestaję się ruszać. Na chwilę. Potem zaczynają się zginać

i rozginać moje ręce i nogi. „Działamy!”, wołają radośnie. „Nie
zostaniesz tetraplegikiem jak Janusz Świtaj!”. Uspokoić oddech.
Podnieść tyłek, oprzeć się na kolanach i łokciach. Powstrzymać
zawroty głowy.

– Niech pan nie wstaje!
– Co pana boli?
– Wejdzie pan do karetki?
– Jak się pan nazywa?
– Jaki dzisiaj dzień?
Czyjeś ręce mnie podtrzymują. Nie opieram się. Próbuję

tylko przerwać potok pytań.

background image

30

– Wiem jak się nazywam. Wiem jak mają na imię moje dzieci.
– To nic nie znaczy. To się zazwyczaj wie.
W ambulatorium ściągają ze mnie kask i rękawiczki. Roz­

pinają kombinezon, ale nie daję się rozebrać.

– O popatrz! Żonaty – mówi lekarka – Halo. Proszę pana.

Ma pan siniaki i stłuczoną dłoń. Coś jeszcze panu dolega?

– Dajcie mi pić. Odwodniony jestem.
– Dajcie wody odwodnionemu – śmieje się.
Wychodzę na słońce. Pielęgniarz podwozi mnie do namiotu

karetką. Patrzę na tor. Następny wyścig właśnie się zaczął.

***

Bolą mnie kości, siniaki pulsują. Przyczepa ciąży, jakby dro-

ga z Poznania do Krakowa prowadziła cały czas pod górę. Przez
pół sekundy śledzę drogę owada. Prąd powietrza zepchnął go
znad mglistej łąki. W snopie światła wykonuje skręt w lewo,
w dół, do góry i rozbija na szybie, tuż przed moją twarzą. Jego
życie zostawia tylko ślad na szkle. Nieważne wschody i zachody
na łące. Nieważny zapach trawy o świcie. Trzy szybkie decyzje,
jedna błędna.

***

Michał uczy się podciągać w łóżku na jednej ręce i sikać bez

cewnika. Osiem miesięcy na oddziale. Codzienne rytuały kar-
mienia, lekarskich obchodów, obracania z boku na bok. Syreny
w białych fartuchach cieśninami korytarzy pchają okręt łóżka
do kolejnych zatok. Izolatka, pokój dziesięcioosobowy, izolat-
ka. Towarzysze podróży zmieniają się często. Młodzi, starzy, cisi
i charczący nocami. Nie warto się przywiązywać. Odyseja dopie-
ro się zaczyna.

background image

31

II.

Kiedy w samolocie zasypiam na siedząco, otwieram usta jak

trup. Nie będę miał drugiej szansy na wyścigi.

***

Weekend w Madrycie. Wysiadamy z metra i wspinamy

się po schodach do wyjścia. Bolą mnie obtarte stopy turysty.
Plama popołudniowego słońca kładzie się na ścianie i stop-
niach. Wstępując na jej krawędź podnoszę wzrok. Rotunda Las
Ventas z różowej cegły wznosi się na placu. Budynki wokół są
niższe, to nie jest najlepsza dzielnica. Ludzie kupują orzechy,
wodę, chipsy i ustawiają się do jednej z dwóch kolejek po bilety.
Miejsca w słońcu są tańsze, ale o tej porze słońce już nie doku-
cza. Omijamy kolejki, bilety załatwił nam gruby recepcjonista
w hotelu. Zdarł przy tym drakońską prowizję wykorzystując mój
entuzjazm i nieznajomość tutejszego życia. Obejmuje nas chłód
podcieni, pokazujemy bilety kasjerom – starszym mężczyznom
w granatowych spodniach i białych koszulach. Ich pomocnicy
krzykliwie namawiają do wypożyczenia poduszek zalegających
w stertach pod ścianami. Wydają się dość brudne. Wspinamy się
na pierwsze piętro. Między kolumnami wspierającymi maure-
tańskie łuki widać miasto, różańce aut i ściekające po nich kro-
ple skuterów. Ciepły wiatr omiata ściany plaza de toros, podnosi
sukienki dziewcząt.

Wychodzimy na widownię. Rzędy kamiennych stopni

z rów no ciosanego granitu. Bileter odprowadza nas na miej-
sca. Arena jest pusta, wysypana równo zagrabionym piaskiem.
Dwa kręgi namalowane kredą dzielą powierzchnię koła na sfe-
ry przyciągające wzrok jak tarcza. Tłum wpływa przez otwory

background image

32

wejść i rozlewa po trybunach. Prawie nie ma dzieci, tylko je-
den chłopiec pod opieką ojca podskakuje za naszymi pleca-
mi. Wracam po poduszkę dla Kasi, sam siadam na zawinię-
tej w plastikowy worek koszulce z bykiem. Prezent dla Olka.
Z megafonów słychać ochrypły komunikat, żeby minutą ciszy
uczcić śmierć matadora, który zginął w tym miejscu przed tygo-
dniem. Nikt nie słucha tych wezwań, powtarzanych dwukrotnie.

Zegar na wieży pokazuje szóstą dwiema czarnymi szpada-

mi. Toreadorzy obchodzą arenę z przewieszonymi przez ramię
muletami. Ich obszyte cekinami obcisłe stroje błyszczą w ukoś-
nych promieniach słońca. Orkiestra posadzona w ławkach nad
bramą gra podniecająco skoczną melodię. Widzowie podnoszą
się i oklaskują idących. Toreros zatrzymują się przed trybuną ho-
norową i prezentują broń przed ludźmi oddzielonymi od tłumu
balustradą z zdobioną w żółte i czerwone proporce. Pomocnik
w białej koszuli niemrawo okręca tablicę z wypisaną wagą byka,
jego wiekiem i nazwiskiem hodowcy.

Pierwsze zwierzę wbiega na arenę i widać, dlaczego ten

sport nazywa się corrida de toros, bieg z bykami. Toreadorzy roz-
pierzchają po arenie i kryją za drewnianymi parawanami przy-
ciśniętymi do ogrodzenia. Byk z irytującym szpikulcem wbitym
w garb nad karkiem próbuje wcisnąć tam głowę, żeby wyłuskać
człowieka rogiem, niczym pistację z łupiny. Toreadorzy zabiera-
ją się do pracy. Po kolei judzą zwierzę różowymi capas wielkości
płaszczy. Przepuszczają szarżujące zwierzę obok i uciekają za
parawan, który chwilę później dudni od ciosów rogami. Tłum
nagradza oklaskami odwagę ludzi, śmiechem chłoszcze tchórzo-
stwo. Z trybun każdy rodzaj emocji jest widoczny jak na dłoni.
Widok zasnuwa siwa mgiełka tytoniowego dymu. Mężczyzna
przed nami wykrzykuje rady dla toreadorów. Lewą ręką mnie
na wpół wypalonego papierosa. Jego prawa dłoń i stopa podska-
kują i wyrywają się jak psy na łańcuchach.

background image

33

Orkiestra daje sygnał. Na arenę wjeżdżają pikadorzy. Ich

konie mają zasłonięte oczy i korpusy opancerzone grubymi,
przeszywanymi kołdrami z ceraty. Nogi jeźdźca są chronione
blachami, strzemiona przypominają stalowe szufle. Byk natych-
miast atakuje konia. Nie waha się nawet sekundy przed wbi-
ciem rogu w jego brzuch. Zwierzę przyjmuje cios ze spokojem
ślepego mędrca. Zapiera się nogami, żeby nie upaść. Pikador
wbija grubą lancę w grzbiet byka. Zwierzę napiera i na chwilę
podnosi konia w górę razem z jeźdźcem. Koń traci równowagę,
pada na ziemię tuż przy barierze. Tłum podrywa się z ławek.
Matadorzy rzucają się, żeby muletami odciągnąć uwagę byka
i dać czas pikadorowi na ucieczkę. Krzyki na widowni mieszają
się głuchym dudnieniem kopyt o drewniane bariery. Byk odbie-
ga na drugą stronę koła.

Ludzie pomagają koniowi wstać, poprawiają uprząż i pan-

cerze. Pikador wsiada. Oklaski. Jeździec kręci zirytowany głową
i znów ustawia konia w pozycji bojowej. Byk atakuje jeszcze raz,
przy samej barierze. Pikador wbija lancę. Zwierzęta i człowiek
zastygają na chwilę w splocie znoszących się sił, bólu, strachu
i dumy. Pikador uwalnia nogę przyciśniętą do drewnianej ścia-
ny. Byk wyjmuje rogi ze splotów materiału. Pikadorzy wyjeżdża-
ją z areny. Dwa ślepe konie wolno kroczą korytarzem między
dwoma liniami parkanów i znikają w ciemnościach przeciwle-
głych bram.

Na znak orkiestry do byka doskakują banderilleros. Każdy

ma w rękach dwie krótkie włócznie, oplecione kolorowymi
wstążkami. Podbiegają do byka rozkładając ręce jak skrzydła,
przelatują nad nożami rogów, wbijają banderille w krwawiący
już grzbiet zwierzęcia.

Kuba metodycznie robi zdjęcia. Justyna krzywi usta, bar-

dziej przeszkadza jej zapach dymu niż widok krwi. Kasia wzdry-
ga się co chwilę, nie odwraca wzroku.

background image

34

Wreszcie na arenę wychodzi matador – „dający dobrą

śmierć”. Alvaro Ortega urodził się w Sewilli, cztery lata po
mnie. Ale on nie marnował czasu. Dopiero kończyłem studia,
kiedy on już debiutował jako pikador. Teraz stoi na piasku are-
ny rozmawia spokojnie z jednym z toreadorów, odwrócony do
byka plecami. Zwierzę w tym czasie miota się to za jedną, to za
drugą capa. Grzbiet spływa krwią, banderille zwisają szyderczo
po bokach. W końcu matador rzuca kapelusz na ziemię i bierze
się do pracy. Inni toreros odstępują. Arena jest przedzielona na
pół linią cienia. Matador kieruje byka tam, gdzie na trybunach
zasiada najwięcej ludzi. Krótką szpadę chowa za płachtą mulety.
Jego gesty są pozą, ale odwaga autentyczna. Utrzymuje kontrolę.
Przewiduje dynamikę ruchów byka. Ruchami bioder, podrzuce-
niem głowy i okrzykami wyzywa zwierzę do pojedynku, okazuje
pogardę niebezpieczeństwu. Głowa byka okręca się wokół jego
ciała, rogami krojąc powietrze na plastry. Matador ociera się
o bok zwierzęcia. Jego biały kostium ocieka krwią startą z sier-
ści. Margines bezpieczeństwa nie istnieje lub jest zbyt mały,
żebym mógł go dostrzec. Byk ukarze matadora za każdy błąd
w sztuce zabijania. Wykorzysta siłę przypadku. Porządek rytu-
ału zabija byka. Chaos zabija matadora. Ortega oddaje pomoc-
nikowi jedną szpadę i bierze drugą – ostateczną. Jej ostrze jest
lekko wygięte w dół, kiedy matador staje naprzeciw zwierzęcia
z uzbrojoną ręką wyciągniętą prosto przed siebie. Ruszają jed-
nocześnie – rogi naprzeciw stali. Szpada wchodzi w grzbiet byka
aż po gardę. Tłum klaszcze, matador odwraca się, żeby odebrać
nagrodę uwielbienia. Matadorzy rzucają się wkoło byka z mule-
tami, którymi na zmianę młócą powietrze. Byk kręci głową na
boki, a ostrze stopniowo rozdziera mu rdzeń kręgowy. W koń-
cu zwierzę klęka. Matador doskakuje do jego głowy i wbija mu
w kark krótki nóż. Zwierzę jest martwe. Publiczność wiwatuje.
Ortega odcina bykowi ucho. Orkiestra uderza w podniosłe tony.

background image

35

Zaprzęg osłów umajonych wstęgami i kwiatami wyciąga byka za
ogrodzenie. Jego nogi sterczą sztywno, jakby nadmiar energii
nawet po śmierci nie pozwalał im zwiotczeć.

Odwracam się w stronę chłopca. Ojciec tłumaczy szeptem

to, co obaj widzieli i czuli.

Na arenie pomocnicy z czerwonych koszulach zasypują

krew, zbierają do wiadra czerwone błoto, dorysowują kredą
stratowane linie. Orkiestra zapowiada następną walkę. Jeszcze
pięć, by nasycić chwałą trzech matadorów. Pięć, nim zapadnie
zmrok.

Drugi byk nie zasługuje się niczym, pamięć o nim nie

przetrwa.

Trzeci byk ma kark twardszy niż inne albo matador Fer­

nando Cruz ma dzień gorszy niż inne. Cztery razy szpada spa-
da na grzbiet ale nie wchodzi głęboko. Byk podrzuca głowę
i broń kreśli w powietrzu srebrny łuk zanim spadnie w piasek.
Cierpliwość tłumu wyczerpuje się po drugiej próbie. Po trzeciej
matadora dosięgają gwizdy i szyderstwa. Rodowity madrileno
nie powinien obrażać własnej publiczności brakiem kunsztu. Po
czwartej próbie Fernando Cruz wymienia szpadę, ale zapasowa
klinuje się w pochwie. Dopiero pomocnik wydobywa ją ude-
rzając rękojeścią o krawędź ogrodzenia. Śmiech publiczności
chłoszcze matadora po plecach. Nowa szpada jest lepiej zaost-
rzona i byk pada. Tłum z ulgą przyjmuje koniec zawstydzające-
go widowiska.

Czwarty byk wstaje z klęczek, gdy już wydawał się martwy.

Tłum skanduje: „Toro, toro!”, oddając cześć iskrze życia ponad
śmiercią. Zwierzę przez chwilę stoi bez ruchu wpatrując w za-
bójców i ostatni promień słońca nad krawędzią dachu. Matador

background image

36

czeka cierpliwie i z szacunkiem. Byk klęka jeszcze raz, pochyla-
jąc kark przed koniecznością. Matador kończy sprawę nożem.

Piąty byk przesadza ogrodzenie jak kot i wpada do koryta-

rza, którym przemieszczają się pomocnicy. Tłum wstaje, jakby
każdego na trybunie dźgnięto szpadą pod łopatkę. Byk rusza
korytarzem dookoła areny. Ludzie ze środka pierzchają na try-
buny. W końcu ktoś przytomnie otwiera bramę i byk znów wpa-
da do środka kręgu.

Chronimy się przed południowym upałem w muzeum

Prado. Podłoga na parterze opada wraz z ulicą przypominając,
że Madryt leży na wzgórzach. Od drzwi wita nas Francisco Goya
wczesny, średni, późny. Portrety członków rodziny królewskiej,
wszystkich Ludwików, Karolów, Alfonsów i Izabel są zbyt szcze-
re, żeby mogły się podobać zamawiającym. Goya potrafi sfałszo-
wać kolor nieba, rysunek wzgórz, dodać urody koniowi, ale nie
jest wstanie przymusić ręki do pochlebnego retuszu rysów. Mimo
że dobrze płacą, obsypują diamentowym proszkiem uznania.
Okrucieństwo warg, brak polotu modeli maskuje jaskrawością
sukien, szarf i diamentów. W innej sali Maja „Ślicznotka” dwu-
krotnie zakłada ręce za głowę na polecenie ministra Godoya.
Naga, czy ubrana – jednakowo śmiało patrzy na wchodzących,
pozwalając ocierać się o piersi. W osobnym pokoju sielanki z ła-
godnie kłócącymi się szulerami, psami na polowaniu, parasol-
kami osłaniającymi świetliste czoła dam na pikniku. Wszystkim,
co król chciałby mieć na ścianach letnich rezydencji. Dalej
„Rozstrzelanie powstańców madryckich” z wielkookim mężczy-
zną rozkładającym ręce jak blejtram obrazu. Płótno koszuli już
czeka na czerwoną farbę. Po prawej żołnierz bez koloru i su-
mienia. Tylko karabin, płaszcz, czapka i stopa zaparta o suchą,
hiszpańską ziemię. I biały koc na plecach, ściśnięta rzemieniem

background image

37

dusza. Pośrodku lampa – pretekst. Realizm kazał Goi posta-
wić ją na pierwszym planie mimo, że światło nie promieniuje
od lampy, tylko od skazańca. Ostatnia sala to „Czarne obrazy”
pracowicie wypreparowane ze ścian Domu Głuchego. Bolesne
tatuaże zdjęte razem ze skórą tynku, przycięte w foremne pro-
stokąty. Demony cierpiące z braku przyciągania, walczące na
pałki, pożerające własne dzieci. Oczy Saturna błagają, żeby po-
wstrzymać jego chciwe usta.

Wychodzimy na słońce, wprost na pomnik Goyi. Brąz jest

gładki, łagodzi zmarszczki cierpienia. Za rogiem siadamy przy
stoliku ustawionym w cieniu kamienic. Kelner przynosi wino,
chleb, krokiety, smażone papryczki.

Czas nasyca gąbkę duszy. Cierpliwie prowadzi od bieli do

czerni. Od mleka do ziemi.

***

Tylko ten, kto nie boi się nieistnienia, może być nietzche-

ańskim nadczłowiekiem. Gdybym nie spotkał żony, sądziłbym,
że to niemożliwe. Żeby przyjąć Zaratustrę trzeba odrzucić lęk
przed nicością. Żeby przyjąć Boga trzeba uwierzyć, że nicości
nie ma. Chłód ukojenia jest na biegunach. Piekło pośrodku.

***

Niespodzianka!
Wojtek chodzi po sali oszołomiony. Wiele rąk wyciąga się

w jego stronę. Na ekranie migają slajdy i urywki filmów. Wojtek
– dziecko, Wojtek – nastolatek. Aśka – dziecko, nastolatka,
z Wojtkiem. Wycieczki tu i tam. Wieża, wodospad, pomnik,
plaża. Szpital, mały Iwo, pierwsze urodziny syna, pierwsze kro-
ki, wspólne wakacje, samolot „Tak, tak filmujcie mnie. To ja,

background image

38

Wojtek Lewicki. To dla pokoleń”. Narty, morze, narty, szpital,
mały Hugo, Iwo trzyma Hugo na kolanach, choinka, gwiazdka,
tort z jedną świeczką, samolot, morze, góry, Wojtek z Aśką, na
motocyklu, na spacerze, w domu.

– To ja już taki stary? – pyta. Projektor rzuca na nasze twa-

rze niebieskie smugi.

***

Dzień ojca. Dzwonię. Muszę uspokoić oddech, zanim

odbierze.

– Chcę, żebyś pojechał ze mną na wyścigi do Brna.
– Ale ja nigdzie nie wyjeżdżam. Mam straszne problemy

z zębami.

– Zęby nie są potrzebne, żeby podróżować samochodem.
– Na wyścigi?
– Tak. Weźmiemy też Olka.
– Zastanowię się.

***

Palce krawca gładzą leżący na ladzie kombinezon. Wynaj­

dują rozdarcia, obtarcia, pęknięcia. Śledzą obrys każdego uszko-
dzenia, oceniają długość i głębokość.

Głowa rzemieślnika kiwa się miarowo przeliczając ruchy

igłą na godziny, godziny na złotówki. Razem z głową kiwa się
mucha w grochy uwiązana na chudej szyi.

– Tu zszyjemy, tu damy łatę. Tu spróbujemy zacerować.

Cudów nie będzie, pan wie.

Wychodzę żegnany ukłonem starej daty, dźwiękiem dzwon-

ka znad drzwi i bon motem czerstwym jak piątkowy chleb.

background image

39

– Motocykliści, nie niszczcie motocykli, niszczcie

kombinezony.

Krawiec nie wie, że kiedy dotykał nogawki kombinezonu,

bolała mnie noga, a kiedy odginał rękaw, drętwiała moja ręka.

***

Rozmowa z matką.
– Chyba nie zamierzasz tego ciągnąć?
– Oczywiście, że zamierzam.
– Dlaczego?
– Chcę napisać książkę o wyścigach. Dlatego muszę się

ścigać.

– Przecież masz wyobraźnię.
– Nie mam. Żeby ciekawie pisać, muszę mieć ciekawe

życie.

– Nie będę się z tobą kłócić, bo kto by ci wyprasował

koszule?

***

W ciemnym garażu kładę kombinezon na motocyklu. Na

rękawy nabijam rękawice i opieram je o manetki. Nogawki wsu-
wam w buty, które stawiam na podnóżkach. Kask mocuję na
baku. Tworzę motocyklistę nieistniejącego, zbroję bez rycerza.

***

Za stołem konferencyjnym siedzi szczupły pięćdziesięciola-

tek w okularach. Sekretarka przynosi tacę z filiżankami.

– Kawa, panie prezesie.

background image

40

Na blacie pudło z równo złożonymi kocami do opon. Pod

blatem Milena przegryza kable.

– Ścigasz się jeszcze? – pytam Pawła.
– Nie. Po ostatnim razie mam niesprawną dłoń – pokazuje

pokiereszowane palce.

– Dlaczego upadłeś?
– Nie wiem. Przednia opona straciła przyczepność na wyj-

ściu z zakrętu.

– Dziwne. Zazwyczaj puszcza tylna – Paweł patrzy na mnie

uważnie. – Dziewięćdziesiąt procent upadków na torze jest za-
winione przez kierowców.

Odchylam się na krześle.
– Nie przypominam sobie błędu. Wszystko było jak zwykle.

Dzięki za pożyczenie koców.

Biorę pudło jedną rękę, Milenę na drugą.
– Przypomnij sobie.

***

Potrzebuję psychologa sportowego. Kogoś, kto mi powie, że

mam szesnaście lat i jestem nieśmiertelny.

***

– Zjadł coś? – pyta żona. – Chciałabym, żeby wreszcie coś

zjadł.

Jest rozbita jego brakiem apetytu. Nieobecne spojrzenie

sięga o wiele dalej niż do filiżanki z kawą.

– Nie wiem. Ostatnio jadł wczoraj.
– Pójdź sprawdzić, proszę cię. Niech on zje.
Wkładam wysokie buty i rękawiczki. Stukam w futrynę i od-

czekuję chwilę, ale z drugiej strony nie dochodzi żaden dźwięk.

background image

41

Otwieram ostrożnie, potem szybko zapalam światło na koryta-
rzu. Nie ma go. Schodzę do piwnicy. Zaraz przy wejściu łapię
krótkie stylisko poręcznej ogrodowej łopaty. Na środku podłogi
leży gazeta. Obchodzę całą piwnicę szturchając każde pudło.

– I co? – pyta, kiedy wracam.
– Zjadł całą garść trutki. Myślę, że już po nim. Powinien

paść w ciągu dwóch, trzech dni. Tak mówił sprzedawca.

Kasia podnosi się z krzesła i zaczyna wkładać naczynia do

zmywarki. Jej ramiona dalej są sztywne. Światło z nierdzewnej
stali łyżek ucieka co raz szybciej w kierunku zachodnim.

– Trzy dni to zbyt długo – mówi patrząc na ulicę.
Przejeżdżający samochód przesuwa cień po jej twarzy.

***

Dziewiąta rocznica ślubu zamyka się za mną jak dzie wią te

wrota.

***

Jedziemy na wyścigi. Ściskam kierownicę obok ojca, przed

synem. Wzgórza wznoszą się łagodnie jak pośladki aktorek
Miloša Formana.

– Gramy w skojarzenia – zarządza Olek. – Zaczynam.

„Motocykl”. Tato?

– Wyścigi, prędkość, tor, opony, kask – wyliczam.
– Najwyżej punktowana odpowiedź: „wyścigi”. Wygrałeś.

Teraz ty – zwraca się do swojego dziadka.

– „Rodzina” – mówię patrząc na drogę.
Ojciec namyśla się.
– Teściowa, synowa, mąż, żona, zięć – wylicza powoli.

background image

42

– Jak była najwyżej punktowana odpowiedź? – dopytuje

się Olek.

– „Dzieci” – mówię.
– „Dzieci” – powtarza ojciec.
– Zero punktów, dziadku.

***
Kupuję totka wstydliwie, kiedy przy okienku nie ma innych

osób. Chowam los do portfela i przez kilka dni noszę w kieszeni
nadzieję. Odraczam moment sprawdzenia. Prawda jest zawsze
rozczarowaniem. Los na loterię – ofiara dla żarłocznego bożka
o dwóch pyskach. Szczęście i pech. Może różowe kupony bez
wartości zatkają dyszące paszcze.

Totolotek, wyścigi, pisanie – równe szanse powodzenia.

***

Odnajdujemy Autodrom Brno ukryty między lesistymi pa-

górkami pełnymi dębów i olch. Prowadzi do niego wąska droga
z głębokimi rowami po obu stronach. Na końcu brama z war-
townikiem, za którą otwiera się perspektywa rozległych parkin-
gów i pawilonów. W powietrzu unosi się zapach spisku. Jakbym
dotarł do tajnej bazy, w której przeprowadza się zakazane eks-
perymenty na kosmitach.

Nerwowo parkuję samochód przy największym budynku.
– Poczekajcie na mnie – rzucam w stronę Olka i ojca, sam

biegnę załatwiać formalności.

Spieszę się, z harmonogramu wynika, że za chwilę rozpo-

cznie się mój trening.

– No i co? – pyta Olo – kiedy powoli wychodzę z biura

zawodów.

background image

43

Podnoszę i opuszczam dłoń z plikiem papierów.
– No i ? – pyta ojciec.
Patrzę na nich przez długą chwilę, bo nie wiem, co od-

powiedzieć. Ładnie wyglądają razem – mały i duży, gładki
i pomarszczony.

– Przyjechaliśmy za wcześnie. Wyścigi rozpoczną się za dwa

dni.

– Jak to się stało? – zapytał ojciec.
Nie chciało mi się tłumaczyć tego, co mnie po czesku,

a potem po angielsku, a potem znowu po czesku tłumaczyła
kierowniczka.

– Czyli nie będziesz się ścigał? Wracamy? – zapytał Olo.
Potarłem dłonie o spodnie.
– Zostajemy do jutra. Będę jeździł na treningach, nie wy-

startuję w wyścigu.

***

Ręce sztywne. Trzymają kierownicę, jakby walczyły ze mną.

Należą do człowieka, który się boi. Utraciłem wiarę w opony.
W to, że pięćdziesiąt pięć centymetrów kwadratowych gumy
wgryzie się w asfalt i nie puści pod naporem siły odśrodkowej.
Raz zawiodłyście, jak mogę wam zaufać? Zobaczcie, zbliża
się zakręt! Rzucam się barkiem w lewo, a wy mnie trzymajcie.
Niżej, szybciej, na kolano, na łokieć. Za mało. Wyprzedzają
mnie ci, którzy mają wiarę. Nawet śmierdzące spalonym olejem
stodwudziestkipiątki na cieniutkich kołach. Doganiam na pro-
stych, a potem trzy zakręty i ich nie widzę. O, jedna leży! Krótki
moment satysfakcji. I ten tor – zbyt szeroki i gładki. Jak parkiet
w sali balowej na dworze brneńskiego księcia – tyle możliwości,
jeśli się umie tańczyć walca. Proste uciekające w dół, kończące
się koziołkującą sekwencją zakrętów pod górę. Prawdziwy cyrk

background image

44

wektorów sił. Żołądek skacze do gardła jak na rollercoasterze.
Dlaczego nie puszczają blokady w głowie?

***
Wyścigi są dla popieprzonych. Jeśli w głowie masz ułożone

jak należy, nie możesz mieć sukcesów w ściganiu.

***

Powoli uczę się zakrętów. Na prostej startowej rzucam

okiem w prawo. Jadąc z maksymalną prędkością, przeglądam
się w szklanej ścianie centrum prasowego. Lustrzane tafle ko-
lejno odbijają skulone sylwetki uczepione dłońmi rogów ślepych
bestii, smagające piętami ich brzuchy. Skoro wyglądam jak oni,
dlaczego czuję się gorzej? Wylatuję w stronę pierwszego zakrę-
tu. Olo i ojciec stoją tuż za ogrodzeniem.

***

– Nie wiedziałeś, że zmienili harmonogram?
Jakub siedzi na składanym stołku w namiocie, między dwo-

ma motocyklami. Nie mogę oderwać wzroku od skóry jego twa-
rzy zbombardowanej młodzieńczym trądzikiem. Dziewczyna
w bikini robi jajecznicę na turystycznej kuchence. Pod ich bo-
symi nogami wiją się kable zasilające koce do opon – służalcze
kłębowisko węży.

– Mogę zostawić tutaj motocykl? – pytam.
Ruchem dłoni pokazuje miejsce na trawniku. Niebieski bre-

zent rzuca łagodzący cień na jego policzki.

***

background image

45

– Szaleństwo – mówi ojciec patrząc na tor.
Stoimy na dachu centrum prasowego. Daleko po lewej mo-

tocykliści wypadają z łuku i wkręcają silniki na stopnie kolejnych
biegów. Tuż pod nami mijają linię startową, a w głębi po prawej
hamują przed zakrętem. Nad lasem krążą burzowe chmury, ale
nie pada.

– Szaleństwo. Przy tej prędkości niczego nie kontrolujesz.

Tylko Bóg może cię przeprowadzić.

***

Hotel „Motorsport” jest tym, co obiecuje nazwa – szeregiem

ciasnych pokoi, równoległymi liniami ścian upstrzonych zdjęcia-
mi motocykli i rzędami pucharów na półkach. Na szczęście ma
również basen z zimną szatnią i restaurację z zimnym piwem.

Olek chce iść na basen – należy mu się za trzysta pięćdzie-

siąt kilometrów jazdy na tylnym siedzeniu. Ojciec idzie z nami,
ale nie pływa – siedzi w plażowym fotelu pod oknem i patrzy na
nas. Olek jest niezmordowany w wodzie – oddaje energię, która
zgromadziła się w nim podczas godzin bezruchu. Nie zważa na
nikogo, nawet na faceta z obwisłym brzuchem i pokrytą tatu-
ażami łysą głową, miarowo pływającego od krańca do krańca.
Nad jego brwiami w stronę czubka głowy wije się napis „Catch
me if you can”.

***

Siedzimy z Olkiem na tarasie hotelowej restauracji. Ojciec

wolał zostać w pokoju, w towarzystwie śmierdzącej kiełbasy
i cienkich kromek chleba. Zielony płaszcz młodego zboża spły-
wa w dolinę oświetlany plamami słońca.

background image

46

– Z czym jest ten makaron? – pyta Olo.
– Ze szpinakiem.
– Nie znoszę szpinaku.
– To nie jedz.
– Już zjadłem.
Niebo jest ogromne. Zanosi się na burzę.

W telewizorze Jaromir Nohavica z twarzą kloszarda i duszą

Cohena śpiewa o definitywnym odwalaniu kity:

Až obuju si rano černe papirove boty
až i moja stara pochopi že nejdu do roboty
až to se mnu sekne
to bude pěkne

Chłodne piwo jest niezasłużoną nagrodą za dzisiejszy

dzień.

***

– Chcę, żebyście zmówili ze mną pacierz – mówi ojciec

w pokoju.

– Ja nie – odpowiadam.
– Ja też nie – mówi Olo.
Ojciec klęka przed łóżkiem. Rozkłada ręce, jakby chciał

objąć świat. Lampa za jego plecami rzuca na ścianę wielki, zgar-
biony cień. Stare drzewo z dwoma konarami chwiejącymi się na
wietrze.

***

background image

47

Umarł Michael Jackson. Sądziłem, że będzie się rozpadał

latami na oczach fotoreporterów. Że kolejne części jego twarzy
będą spadać do jedwabnej maseczki. A on się zatrzymał. Król
Midas przypadkowo dotknął własnego serca i zamienił krew
w sieć ze złotej nici. Mała cena za bycie stwórcą siebie. Łatwo
mu poszło. Do samego końca łatwo.

***

Śniadanie wliczone w cenę. Ciepłe rogaliki posypane cuk­

rem, kawa. Olo się obżera, ojciec cienko smaruje masłem krom-
kę chleba. Przy dużym stole siedzą zawodnicy Suzuki. Badziak,
Saleta i inni. Przedstawiam się.

– Nie będę mógł wystartować w zawodach. Wracam do

Krakowa. Mogę odstąpić jedno miejsce na liście startowej, sły-
szałem że są problemy.

Usta układają słowa, oczy śledzą linie tatuaży. Twarze

dzieci na ramieniu Salety, płomienie i szachownice na łydkach
Badziaka.

Ojciec jest cały wytatuowany listą doznanych krzywd. Od

czoła, przez powieki aż do palców u nóg. Tusz jest niewidzialny,
ale ból nigdy nie zanika.

***

Migrena. Ryk silników potęguje pulsowanie w czaszce.
– Dlatego, że jadłeś mięso w piątek – stwierdza ojciec.
Zakładam kask jak abażur na pękniętą żarówkę. Wyjeż­

dżam na tor. Ledwo trzymam się w siodle. Zakręty, góra, dół,
góra. Nade mną krąży samolot wlokąc za ogonem reklamę ka-
syna. Koło ruletki wiruje. Dosyć.

background image

48

***

Kto chce tylko dojechać do mety, nie będzie pierwszy. Kto

chce być tylko pierwszy, nie dojedzie do mety. Linoskok stąpa
po sznurze rozwieszonym między strachem a ambicją.

***

Saleta siedzi w otwartych drzwiach samochodu. Takiego

jaki reklamuje w tygodniku z programem telewizyjnym.

– Wyjeżdżam – mówię. – Do zobaczenia w Moście.
– Nie będzie mnie w Moście – odpowiada, bawiąc się ra-

diem. – Jadę na wakacje z dziećmi, potem na turniej pokerowy.

Podajemy sobie ręce.
– Cześć – mówi do Olka i też podaje mu rękę.
– Kto to był? – pyta syn, kiedy wyjeżdżamy za bramę.
– Bardzo dobry bokser – mówię.
– I też się ściga?
– Tak.
– Dlaczego?
– Robi różne rzeczy.
Wjeżdżamy na autostradę. Ojciec rusza bezgłośnie warga-

mi. Może się modli, może poprawia protezę. Głowa przestaje
boleć. Turniej pokerowy, cholera.

***

W tym czasie Michał dostaje odleżyn w szpitalu. Pielęg­

niarki nie obracają go z boku na bok tak często jak trzeba.

background image

49

III.

Późną wiosną lecimy do Aten z Kubą i Justyną, bez dzie-

ci. Hotel wybrany przez internet, na podstawie nocnego zdję-
cia tarasu z podświetlonym basenem i widokiem na rozżarzony
do białości Akropol. Taras okazuje się zamknięty, basen suchy,
a Akropol można zobaczyć stając na palcach, na ostatnim po-
deście klatki schodowej. Pokoje mają burżuazyjny sznyt – sza-
merowana złotem tapeta, lustro na całą ścianę, dużo purpury.
W łazienkach marmur, ale w tym kraju marmur jest dobrem
powszechnym, jak oliwne drzewa, widok na port.

Pierwszego dnia budzi mnie demonstracja. Robotnicy ma-

szerują ulicą pod czerwonymi sztandarami. Nie chce im się krzy-
czeć, więc trąbią pneumatycznymi trąbami, zasilanymi sprężo-
nym powietrzem. Odsłaniam ciężką zasłonę i staję nagi w oknie.
Nie mogę go otworzyć, więc moja kontrdemonstracja pozostaje
niezauważona.

Ateny są brzydkim miastem z pięknymi ruinami. Budyn­

ki wokół nich jednakowo pospolite, z wyjątkiem dachów. Jeżeli
wspiąć się na wzgórze Lykavittos, można popijając schłodzone
białe wino patrzeć na Akropol tonący w morzu dachów z zie-
lonymi wyspami ogrodów i kryształami błyszczących w słońcu
kolektorów słonecznych.

Ateńskie chodniki, ławki, liście przydrożnych drzew manda-

rynkowych pokryte są pyłem, którego nie wchłania gleba, woda,
ani las piniowy. Pyłem nieustannie podnoszonym do nieba i rzu-
canym ludziom pod nogi. Taki pył powstaje wyłącznie w żmud-
nym procesie polerowania posągów ciepłymi dłońmi.

– Pojedźcie do Pireusu, wsiądźcie na prom – poradziła nam

kelnerka rozkładając markizę przed kawiarnią. – Każda wyspa
jest lepsza wiosną niż Ateny.

background image

50

Dwie godziny później jesteśmy na promie płynącym na

Aeginę, a po kolejnej godzinie pędzimy pożyczonymi skuterami
drogą wzdłuż morza. Tylko ja nie mam przeciwsłonecznych oku-
larów, ciągle mrużę oczy. Chmura rudych włosów Justyny miga
przede mną, bo Kuba chce być pierwszy. Zapamiętuję chłód
wieczoru oklejający ramiona, zapach glonów na tarasie restau-
racji, plecione krzesła z widokiem na może Egejskie.

Kilka ciepłych dni, które zaczynają się śniadaniem w ba-

rze na rogu, a kończą spacerem po wąskich korytarzach hotelu
i trzaskiem drzwi na dobranoc. Pośrodku naprawdę długie spa-
cery, kozi ser, wino sprzedawane na kilogramy, nadziewane pa-
pryki. I dużo marmuru w precyzyjnie dobranych proporcjach.

Kiedy odjeżdżamy, Panatinaikos pokonuje Pireus w piłkę

ręczną, nożną albo jeszcze jakąś i po ostatnim gwizdku na ulice
wylewa się tłum rozentuzjazmowanych ludzi w biało­zielonych
szalikach, z flagami, butelkami, racami. Skutery i motocykle blo-
kują ulice, robi się sino od dymu z rac, mężczyźni skandują hasła
do rytmu wybijanego dłońmi na kubłach na śmieci. Policjanci
przyglądają się temu paląc papierosy z karabinami przewieszo-
nymi przez plecy. Ciągniemy nasze lotnicze walizki przez tłum,
starając się nie zwracać na siebie uwagi. Niepotrzebnie. Turyzm
naszych twarzy jest nadto widoczny w świetle różowych flar. Nie
obchodzimy żadnego z uczestników fiesty. Nie dotyczą nas klak-
sony, piszczałki, krzyki. Wsiadamy do nocnego autobusu, który
kołysze nas aż do lotniska.

***

Popołudnie z Wojtkiem.
– Jak dasz mi się przejechać, napiszę artykuł o twoim

motorze.

– Po co?

background image

51

– Może zostanę kierowcą testowym i będą mnie zimą wysy-

łać z kaskiem do ciepłych krajów.

– Śnisz.
Zamieniamy się motocyklami. On bierze moją erszóstkę,

ja wsiadam na krwistoczerowone Ducati. Jedziemy do muzeum
lotnictwa przeciskając się brutalnie między rzędami rozgrza-
nych aut. Robimy zdjęcia na tle szarych, bojowych odrzutowców
porzuconych na skraju trawnika, zastygłych w tęsknocie za ba-
rierą dźwięku. Wojtek bardzo chce, żebym sfotografował jego
profil vis­à­vis przedniej owiewki Ducati. Żeby wyszło, jakby
z motocyklem patrzyli sobie w oczy. Jak bokserzy, którzy pozu-
ją na konferencji prasowej przed walką. Kto dziś spuści wzrok,
jutro przegra walkę. Wojtek ma mimikę klauna, łatwo daje się
upozować na mistrza wszechwag. Potem pędzimy na obwodnicę
i robię mu zdjęcia, jak składa się w zakręcie na ślimaku. Pięknie
się prezentuje ze zwisającym z siodełka małym tyłkiem opiętym
w czarno­czerwony kombinezon.

Wieczorem w łóżku rozkładam laptop na kolanach i pró-

buję upiec danie według przepisu redaktora Pejsera: dwieście
pięćdziesiąt słów wstępu, sto pięćdziesiąt o historii modelu,
pięćset na temat silnika, tyle samo o podwoziu, dwieście słów
podsumowania, ramka z danymi technicznymi, tytuł, podtytuł.
Zasypiam przy szumie wentylatora, już nie śnię.

***

Łódź, ulica Piotrkowska – pomalowana od przodka, gnijąca

od zadka. Kawa, papierosy. Słowa wylatują z Czarka tak szybko,
że obijają się jedno o drugie. Tylko kiedy się zaciąga lub pije,
mają chwilę na uporządkowanie zgłosek.

– Kolegą moim był. Mieszkał w Nowym Jorku. Świetną miał

pracę, mówię ci, jeździł limuzyną. Czarną, długą. Woził vipów,

background image

52

dużo o nich opowiadał. Niektórzy, wiesz, równi ludzie, pożartu-
ją, popiją. Dobrze mu szło. Poznał nową kobietę i wyprowadzał
się z domu. Wychodził z dwoma walizkami. Drzwi były już ot-
warte, widział światło na korytarzu. Żona zatrzymała go strza-
łem w tył głowy. Umarł szczęśliwy.

– Zabiorę cię na wyścigi. Chcesz?
– Jasne! Super! A słyszałeś piosenkę Casha „Hurt”? Zo­

bacz na YouTube. To cover. Napisał Trent Rezner, ale padł na
kolana, kiedy Cash ją zaśpiewał.

***

Cash siedzi za stołem, na którym piętrzy się martwa natu-

ra zastawy. Ciężkie kielichy wypełnione goryczą. Nie można ich
odsunąć. Ciężkie półmiski z których ptaki rzucają spojrzenia
czarnych oczu. Nie można ich uniknąć. Krzesło tak rzeźbione,
że nie można się podnieść.

I hurt myself today
To see if I still feel
I focus on the pain
The only thing that’s real

Cash śpiewa głosem przygniecionym ciężarem lat jak klapą

fortepianu. Głos bez nadziei, bez pozy. Melodyjny tylko z prze-
konania o konieczności łączenia strun instrumentu ze strunami
głosowymi. Jakby rozsypywał łupiny orzechów na pudło gitary.

June Carter z włosami jak zawsze rozpuszczonymi patrzy ze

schodów i twarz jej kurczy się na widok spustoszenia dokonane-
go przez wbitą w ciało męża strzałkę czasu.

background image

53

The needle tears a hole
The old familiar sting
Try to kill it all away
But I remember everything

Kolejne obroty Ziemi wokół Słońca zamieniły go w po-

skręcany konar. Koszula wciąż czarna, ale włosy białe. Wino
wylane za stół niepewną ręką. Niedługo wszystko się skończy.
Trzymając się za ręce, staną w świetle punktowego reflektora
na krawędzi sceny, podobni komediantom z ostatniego obrazu
Hoppera. Zamkną się drzwi prywatnego muzeum złotych płyt,
czarnych instrumentów. Pękną szkła w ramach.

Jeszcze trwa piosenka. Zawsze – zwrotka, refren, zwrotka.

Nagrywać, układać palce na strunach, szukać głosu szumie od-
dechu. Tylko to się liczy.

***

Plac wyłożony jest betonowymi płytami, które chwieją się

i ścierają na krawędziach jak barki w porcie. Warsztat Damiana
mieści się na terenie starej bazy autobusów w Katowicach.
Wykręcam samochód, żeby nie musieć zawracać z przyczepą.
Z otwartych drzwi dobiega hałas silnika. Spawarka co chwilę
rzuca ostre cienie na ściany garaży.

Czarek sprawdza taśmy mocujące motor i wchodzimy.

Przez chwilę oglądamy terenówkę z kołami od szosowego mo-
tocykla. Kiedyś miałem taki motor, ale ten był o wiele bardziej
wyrafinowany.

– To supermoto Damiana – mówi Agata. – Wpakował w nie

pięćdziesiąt kawałków.

– Jedziesz do Mostu?
– Oni jadą. Mam dość wyścigów co weekend.

background image

54

Damian odrywa się od pracy.
– Przyjechaliście po opony?
– Mam obsesję, że przednia położy mnie w środku zakrętu.

Daj mi takie, które nie puszczą.

Damian stawia na podłodze dwie opony. Ziarnka piasku

przyklejają się do gładkich, czarnych powierzchni niczym ziarna
sezamu do obwarzanka.

– Weź te. Mają większą powierzchnię styku z asfaltem pod-

czas złożenia.

Tego mi trzeba. Talizmanu od szamana.

***

Czarek dolewa kawy z termosu. Autostrada ze świstem

przewija przestrzeń nad szybą. Przed wjazdem do Niemiec za-
wsze głęboko nabieram powietrza i wypuszczam kiedy wyjadę.
W tym kraju zawsze towarzyszy mi podejrzenie, że nie mam
prawa pobytu. Pewnie przez nieznajomość języka. Przez kości
umarłych, co grzechoczą z pudełek „nie, nie, nie”. Naciskam
mocniej gaz. Do Czech kilkaset kilometrów równego asfaltu, ze
stacją benzynową pośrodku nocy.

– Po prostu mi się nie chce. W sobotę rano budzę się z nią

w łóżku, włączam Eurosport, a potem łagodnie wyrzucam ją z
pokoju przed dwunastą, bo zaczynają się kwalifikacje do wyści-
gów. Wyścigi to świetna wymówka, kiedy się nie chce. Chcesz
Powerade’a?

Podsuwa mi butelkę z płynem koloru barwnika do tkanin.
– Wolę gruszkę.
– Gruszki mają najwięcej węglowodanów ze wszystkich

owoców.

Oblizuję palce, sok ścieka na kierownicę.

background image

55

– Dostałem kiedyś zlecenie na zabicie człowieka. Śmieszna

historia. Opowiem ci, ale nie możesz o tym pisać.

***

Niebo szarzeje nad wzgórzami, kiedy wjeżdżamy na au-

todrom. Jest ciepło i wietrznie. Flagi na masztach trzepocą,
podobne ptakom gotującym się do odlotu na południe. Wiry
powietrza mieszają zapachy kamieni, asfaltu, oleju i trawy.
Odrętwiały ze zmęczenia rozkładam namiot na wysypanym żwi-
rem parkingu. Chmury wyskakują znad wieży startowej i pędzą
nad miasto w dole. Namiot pęcznieje jak balon. Chce lecieć byle
dalej od tego miejsca. Pojedyncze, tłuste krople deszczu stukają
w wydęte poły.

– Śpij – mówi Czarek.
Zasypiam we wnętrzu balonu, lecę nad lasem, daleko,

spadam.

***

Jama jest pełna ziemi, tłustych grud gliny, liści, piasku,

piór, drobnych kości. Światło prześwituje z góry, przeciska się
między nagimi korzeniami. Rozpycham się, brudzę garnitur,
buty. „Poczekaj”, mówią kości ptaka. „Wyjdziesz stąd, wszyscy
wyjdziemy. Cierpliwości.”

***

Gruby Czech w fartuchu z granatowego nylonu wodzi dło-

nią po powierzchni mojego kasku. Poślinił paluch i przetarł naj-
większe obtarcie.

background image

56

– Wasz kask je porysowany. Ano. My go wam położymy tu.

I wy go se wezmete po zawodach.

Zabiera mój kask i sapiąc wystawia go na szafę. Drugi

z równo przystrzyżonym wąsikiem i ołówkiem wetkniętym za
ucho obchodzi motor dookoła.

– „Proste jest piękne” – przeczytał napis na owiewce. – No

jak pekne, jak u was numery zelene.

– No i co, że zielone?
– Ano mają być crwene.
– Dajcie mi czerwone, przykleję.
Roześmiali się obaj. Słyszę ich jeszcze zza drzwi hangaru
– Proste ne je pekne. Ne, ne.
Nowy kask kupuję od razu. Jacek Grandys wyciąga go dla

mnie z głębi ogromnej przyczepy kempingowej zaprzężonej do
tira. Kask kosztuje fortunę, kolor nie pasuje ani do kombinezo-
nu ani do motocykla. Nie zastanawiam się ani minuty. Innego
nie ma.

***

– Hej, nie macie czerwonych jedynek albo ósemek? – py-

tam w namiocie sąsiadów. W środku troje ludzi pochyla się nad
motorem. Młody zawodnik Wawrzyszczak, jego dziewczyna i oj-
ciec. Naprawiają starą, strasznie poobijaną erszóstkę. Motor wy-
gląda jakby ktoś go zmiął i potem niestarannie rozprostował na
kolanie. Czerwony lakier tylko w niektórych miejscach przebija
przez białe i żółte plamy surowego szklanego włókna.

– Mamy komplet zapasowych numerów do mojego motocy-

kla – mówi Wawrzyszczak nie przerywając odkręcania połama-
nej kierownicy. – Zamiast „221” jest „121”, dlatego nie naklei-
łem. Chcesz?

– Ja mam numer „18”.

background image

57

– To sobie zmień – rzuca jego ojciec znad strzaskanej przed-

niej szyby, którą szlifował papierem ściernym.

Zaklejam zieloną osiemnastkę czerwonymi jedynkami

i dwójkami, zakładam nowy kask i pcham motocykl do biura. Za
pięć minut zaczyna się trening. Pot spływa mi po plecach.

– Ano – mówi gruby w chałacie i podpisuje zgodę.
Ten z wąsikiem nie zwraca na mnie uwagi. Patrzy w talerz

postawiony na gazecie. Małe krople zupy czosnkowej na chwilę
zawieszają się na końcówkach wąsów, spadają na papier, wsią-
kają w litery.

***

Miasto Most spina dwa światy. Kopalnia i góry. Po prawej

wieża zamku. Po lewej komin elektrociepłowni. Kiedy odkryto
złoża węgla tuż pod miastem, zrównano z ziemią całe kwartały
kamienic. Tylko gotycką katedrę czescy inżynierowe litościwie
posadzili na szyny i przesunęli dwa kilometry na bok, żeby nie
przeszkadzała koparkom.

Tor leży na wzniesieniu z widokiem na jezioro i pagórki, za

którymi rozmyta linia horyzontu składa się z następnych linii
wzgórz. Nitka toru wąska, chropawa i spękana. Zaczyna się pro-
stą, na którą wypadam z najbardziej nierównego zakrętu, jaki
znam. Długa, długa prosta kończy się szykaną. Z daleka zakręt
wygląda jak ślepy koniec ze ścianą zbudowaną z opon. Mijam
znak „300”, wciąż przyspieszam. Potem znak „200”, a moja pra-
wa dłoń koniecznie chce zamknąć gaz. Sztuka w tym, żeby nie
pozwolić ręce działać racjonalnie i przyspieszać nadal w stronę
ściany. Między znakiem „200” a znakiem „100” mierzy się zdol-
ność umysłu do pokonania ciała. Ciało chce żyć. Ciało chce ha-
mować. Im większe masz jaja, tym bardziej zbliżysz się do „set-
ki” z otwartym gazem. Oznaka słabości – już nie przyspieszać,

background image

58

jeszcze nie hamować. Trzeba wyeliminować moment nijakości,
bezwładnego toczenia. Z paraliżem pod wpływem strachu o ży-
cie można żyć, nie można się ścigać. Trach, trach – strzelają biegi.
Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Tylne koło unosi się w powietrzu,
przednia opona wgryza w każdy por asfaltu. Kolana zapieram
o bak, ręce o kierownicę, ale to nie pomaga, bo głowa wciąż pę-
dzi na spotkanie ściany. I już. Zakręt w prawo, wyjście z szykany
w lewo, przyspieszenie, oddech, oddech.

Wzrok oszukuje kilka razy na minutę. Najpierw zjazd ze

wzgórza z perspektywą zakrętu w prawo do góry i widokiem
na wieżę zamku wśród zieleni. Zakręt straszy z daleka, z bliska
okazuje się łagodny jak pies, co szczerzy kły za ogrodzeniem,
a cofa się przed nagą dłonią. Hamowanie, znów za wcześnie,
znów dałem się nabrać. Potem w górę, mocne przyspieszenie
i zakręt, który oszukuje odwrotną metodą – z daleka niewinny,
a kiedy jestem w środku wiem, że było za szybko i trzeba się
ratować. Trochę dalej wyjście z lewego łuku rozpoczyna wjazd
na wzniesienie. Drugi, trzeci, czwarty bieg – nieprzerwane na-
bieranie prędkości, ciągle z lewym kolanem tuż przy asfalcie.
Siła odśrodkowa wyrzuca mnie na prawą stronę toru, gdzie za
wąskim pasem ziemi ostrzy zęby stalowa bariera. Chciałoby
się zachować margines asfaltu i odsunąć prawy łokieć od per-
spektywy starcia z zimną blachą. Ale każdy margines to błąd
i strata. Dalej, pod górę! Po prawej stronie, za barierą i beto-
nowym murem widać bar. Dobrze byłoby siedzieć tam i patrzeć
na tor znad szklanki zimnej wody. Zamiast tego oblizuję wargi
i staram się zapanować nad prawym nadgarstkiem, który chce
zamknąć gaz przed szczytem wzniesienia. Oczy mówią ręce –
„nic nie widać, hamuj, poczekaj, rozejrzyjmy się”. Ale strach to
błąd i strata. Więc gazu – trzeba wyskoczyć na szczyt pagórka
tak, jakbym był pewien, że droga przede mną jest wolna. Że za-
raz za wzniesieniem nie leży rozwalony motocykl, nie wylał się

background image

59

olej, nikt nie przebiega na drugą stronę. Wszystko trzeba zrobić
odwrotnie niż chce ciało. Ciało chce tylko żyć. Pragnienie życia
to strata czasu.

***

Saleta siedzi rozparty na plastikowym krześle. Jego czupry-

na jest przetkana pajęczyną siwizny. Broda upodabnia go do
gladiatora z antycznej wazy.

– Miałem pojechać na festiwal gwiazd do Międzyzdrojów.

Co bym tam robił?

Co gladiator miałby robić w cyrku? Jak długo ręka nawykła

do ciosu może rzucać tortami z kremem?

***

W czeskiej łaźni twardy strumień wody spada na nagie tyłki.

Żadnych zasłon, przebieralni. Otwarty sześcian wyłożony ka-
felkami, ostre światło. Patrzę w lustro, pocieram brodę. Suszę
ręcznikiem zaparowane szkło. To nie pasta do zębów, zaczynam
siwieć.

Za drzwiami sprzątaczki palą papierosy oparte o poręcz.

Ich granatowe uniformy pasują do ognistorudych fryzur, czar-
nych brwi i czerwonych wiader.

***

Przysiadamy na betonowym murku, którego krawędź wbija

się w uda. Kawa w cienkich papierowych kubkach stygnie na
wietrze. Czarek pali papierosa otulonego dłonią. Motocykliści
wyskakują z lewego łuku, przechodzą na prawe kolano i tuż pod
nami prostują maszyny, by zniknąć za wzniesieniem po prawej,

background image

60

gdzie kończy się prosta. Czarek dobrze wie, na kogo patrzymy.
Rozpoznaje numery startowe, motocykle, modele kasków. Ja
widzę tylko kolejne sylwetki – kombinacje ostrych kolorów na
tle rozmytych szarości i zieleni krajobrazu.

– Stoner na przykład zaczął się ścigać, bo kiedyś zajechał

na tor motorem w drodze do pracy i objechał wszystkich kole-
si, którzy się tam pocili od rana. Potem się zawziął. Z wysiłku
potrafił narzygać do kasku podczas wyścigu, ale nie przerywał.
W jednym z wypadków stracił palec u ręki. Tak się tym przejął,
że nie zwrócił uwagi, że stracił również jądro.

Czarek jest prawdziwym aficionado wyścigów. Kocha je

tak, jak Ernest Hemingway corridę. Tylko ten Amerykanin po-
trafił wytłumaczyć, dlaczego torero staje przed bykiem i tylko
lekko odsuwa biodra, kiedy ostry róg przeszywa powietrze tuż
obok jego ud. Dlaczego ubrani na biało, ale opasani czerwie-
nią mężczyźni biegną przed bykami po kamiennych uliczkach
Pampeluny. Dlaczego za whisky w hotelowym barze płaci się
z napiwkiem nawet jeśli ostatnimi pieniędzmi. Nie, Hemingway
niczego nie tłumaczył. Wystarczało, że dobrze opisywał czarne
byki na białym piasku areny.

Jemy winogrona, które żona zapakowała na drogę. Słodkie,

bez pestek. Olek tylko takie lubi.

***

– W tym miejscu powinieneś dotykać wewnętrznej strony

toru. Tutaj już musisz prostować i jednocześnie redukować bieg.
O tu, gdzie te ślady opon. Kombinacja przypomina zakręt nu-
mer pięć na torze Suzuka.

Czarek zna wszystkie tory świata z telewizji.

background image

61

– Tu cię wyrzuca na zewnętrzną, odbijasz się i za szczytem

łuku znowu przyciskasz do wewnętrznej. Tu, gdzie się kończą
betonowe płyty. I odwijasz, odwijasz gaz.

Dochodzimy do najdalszego zakrętu. Asfalt wystygł. Z okrą-

głej wieżyczki zniknęli wirażowi w pomarańczowych kombi-
nezonach. Zostały tylko flagi oparte drzewcami o balustradę.
Czerwona na przerwanie wyścigu, żółta na niebezpieczeństwo,
biała z czerwonym krzyżem na deszcz, żółto­czerwona na olej.
I najgorsza ze wszystkich – niebieska.

Nad pustymi trybunami kołyszą się buki i brzozy. Gdyby nie

ogrodzenie z drżącej stalowej sieci, one też spacerowałyby wo-
kół toru, kiedy nie widzi nikt.

***

Wyścigi to hazard. Dostojewski wiedział wszystko o pienią-

dzach, których nigdy nie miał. „Wydajesz tyle, ile musisz, żeby
wziąć udział w rozgrywce. Tylko to się liczy – zagrać”.

***

Z namiotu Wawrzyszczaka całą noc dobiegają stukania

młotka, wyje szlifierka, brzęczą klucze wrzucane do skrzynki.
Ojciec reperuje motocykl synowi. Rano erszóstka jest gotowa
do odbioru technicznego. Wawrzyszczak startuje do treningu,
chwilę później ulega wypadkowi. Pęka kierownica, którą napra-
wiał ojciec. Znów – stuki, jazgot, brzęki. Trzeba odbudować za-
ufanie rąk do metalu, krwi do krwi.

***

background image

62

Tego dnia rano w Pampelunie byk Capuchino podczas

ulicznego biegu sztyletuje rogiem Daniela Jimeno Romero,
sprzedawcę armatury spod Madrytu. To było jego czwarte en-
cierro. Do Pampeluny przyjechał z całą rodziną, chciał żeby zo-
baczyli jak biegnie wraz z trzema tysiącami innych. Po południu
byk ginie z ręki matadora El Fandi, publiczność przyjmuje to
w milczeniu.

***
W nocy przychodzi zimno. Wślizguje się do śpiwora niepro-

szone. „Obudź się”, szepce. „Obudź. Dziś dzień bitwy, chciałeś
tego. Prawda? Prawda? Nie śpij, spójrz – świta.”

W drugiej części namiotu Czarek co dwie godziny pompuje

wiotczejący materac. Budzi się, kiedy plecami zaczyna szorować
kamienie.

***

Wszyscy są przeciwko mojemu ściganiu. Matka, żona, syn,

nawet organizatorzy robią trudności. Kiedy już ruszę, mam prze-
ciw sobie rozum wołający „spieprzaj, póki możesz!”. Żeby za-
cząć się ścigać trzeba najpierw pokonać opory toczenia. Odciąć
wszystkie liny trzymające przy gruncie zeppelin szaleństwa.

***

Na kwalifikacje kazałem założyć nowe, magiczne opony.

Czarek pilnuje, żeby dobrze zagrzały się w elektrycznych kocach,
pożyczonych od kolegi, co się już nie ściga. Trzy razy sprawdzam
ciśnienie. Czary zadziałały. Wykręciłem czwarty czas okrążenia.
Czwarty od końca. Już nie ostatni.

background image

63

***

– Co za różnica, czy będziesz czwarty od końca, czy czwarty

od przodu, czy nawet pierwszy? Bez znaczenia. Ma znaczenie,
czy się wywrócisz i połamiesz, czy nie. Dobrze, że masz bloka-
dy po wypadku. Może Ci wystarczą jeszcze na kilka wyścigów.
A w ogóle, kiedy wracasz? Mam dość samotnych weekendów
z twoimi dziećmi.

***

W namiocie naprzeciwko chłopaki zbierają się do startu.

Koce spadają z gorących opon. Wtyczki wylatują z gniazdek.
W pół zdania milknie Vanilla Ice z magnetofonu.

If there was a problem yo I’ll solve it
Check out the hook while my DJ revolves it

Słychać tylko silniki zagrzewające się do walki. Benzyna

bulgocze w zbiornikach. Stojaki wykopane spod wahaczy. Kaski
na łbach. Suwaki w górę, szyby w dół.

– Widzimy się tu za pół godziny! Wszyscy!
– Co?
– Wszyscy!
– Tak! Wszyscy.
Pięść o pięść. W drogę. Już.

***

Ustawiają mnie w przedostatniej linii. Przede mną tłum

zawodników, za mną prawie nikogo. Mam dobry start. Światła
gasną, ruszam, oni jeszcze stoją. Dwóch wypada na pierwszej

background image

64

szykanie. Widzę jak w locie pierwszy wskakuje na motocykl
drugiego i razem wypadają na trawę. Ścisk, łokcie trą o plasti-
ki. Potem już tylko wyprzedzają mnie. Próbuję odroczyć mo-
ment, kiedy najszybsi zaczną mnie dublować. Dopadają mnie
i tak. Wirażowy macha niebieską flagą – poddaj się, żadnych
głupstw. Właśnie że robię głupstwa – gonię za szybszymi, po-
pełniam błędy, ryzykuję upadek, znowu błędy. Na dwa okrą-
żenia przed końcem wokół mnie jest pusto. Uspokajam się,
pracuję miarowo, czekam na koniec.

Kolejny wyścig oglądam w rozpiętym kombinezonie. Saletę

też dublują. Będzie się z kim podzielić gorzkim opłatkiem
klęski.

Przez głośnik płyną hymny narodowe. Czeski, polski i jesz-

cze jakiś. Oklaski, podziękowania. Ściągam bieliznę w namiocie.
Wiatr omiata mnie z kurzu.

***

Sport ekstremalny karze bólem drobne błędy, a śmiercią

poważne. Rozpoczyna się grę z myślą „Kurwa, kurwa, kurwa,
zaraz się zabiję!”. Zwyciężyć można tylko na granicy katastrofy.

Piłka nożna tego nie daje.

***

Białe sztućce gną się, kiedy kroję czerwone mięso. Sos pły-

nie po białym talerzu. Ściany z białego płótna łopoczą na wie-
trze. Czarna kawa stygnie w białej filiżance. Kryształki cukru
ścigają się wokół plamy na serwecie, wylatują na zakręcie za
popielniczką i spadają w przepaść. Ekran nad barem emituje

background image

65

czeskie reklamy. Wycie silników zagłusza telewizor. Sygnał ka-
retki zagłusza motory. Naciągam kaptur, wychodzę na wiatr zo-
baczyć krew.

***

Badziak i Wiczyński stoją w pół drogi między łazienką a pa-

dokiem. Zatrzymuję się obok upozowany niedbale, jakbym miał
prawo z nimi gadać. Jakby przepaść umiejętności dała się zasy-
pać czubkiem buta. Nawet nie ścigam się z nimi w jednej klasie.
Są młodymi bogami wyścigów, a ja wkradłem się do świątyni po-
smakować mięsa z ofiarnego stołu.

– Jest taki wiatr, że musiałem przestawić punkty hamowa-

nia. Jeśli jutro ucichnie, przypierdolę w opony za szykaną.

– Widziałeś te chłodnice u Czechów? Nie wydaje mi się,

żeby były seryjne. Muszę się przyjrzeć, bo wyglądają jak wyje-
bane z kosmosu.

– Myślisz, że Czesi oszukują?
Teraz mogę zaznaczyć swoje istnienie.
– Na pewno oszukują – wtrącam. – Inaczej nie byłbym

czwarty od końca.

Bogowie śmieją się. Są tacy ludzcy.

***

Wracamy. Czarek popija niebieski napój izotoniczny, który

pozwala mu zachować jako taką równowagę. Gniecie butelkę
palcami.

– W żadnym szpitalu już jej nie chcą. Ostatnio ważyła trzy-

dzieści sześć kilo. Podkarmili ją do czterdziestu dwóch i uciekła.
Ordynator powiedział jej matce, żeby już nie prosiła o pomoc. Jej
głowa zabija ciało. Spala się od środka. Nic nie mogę poradzić.

background image

66

***

Umarł Zapasiewicz. Jego głos mógł rozsadzić pałac Filis­

tynów, gdyby jak Samson stanął między kolumnami i zaczął
recytować Herberta: „bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź
odważny; w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy”.

Umarł Kołakowski. Jego zimna czaszka bez wstydu dołą-

czyła do grona obrońców królestwa bez kresu. Popiół rozsypią
między czterema węgłami domu. Rozum, Bóg, Miłość, Śmierć.

***

Nie ma różnicy między słabym i dobrym zawodnikiem in-

nej niż wynik. Ten sam wysiłek, ten sam szum w uszach, strach.
Decyduje liczba błędów.

Nie ma różnicy między grafomanem i pisarzem innej niż

rezultat.

***

Odtwarzacz połyka srebrną płytę. Zamykam szybę.

Go tell that long tongue liar
Go and tell that midnight rider
Tell the rambler, the gambler, the back biter
Tell ‘em that God’s gonna cut‘em down

Jestem każdym z nich. Kłamcą o języku jaszczurki. Nocnym

jeźdźcem na środku drogi. Wędrowcem wśród zaoranych pól.
Hazardzistą z garścią kości. Wilkiem o paszczy pełnej chciwych
zębów. Mogę biec długo, ale prędzej czy później Bóg mnie
sieknie.

background image

67

***

Na stacji benzynowej poprawiam pasy mocujące motocykl.

Dzikie zwierzę jest dobrze spętane. Śpi, ukołysane szumem
powietrza. Dotykam przedniej opony. Wąskie paski niezużytej
gumy na krawędziach, to miara mojego strachu. Dziesięć mi-
limetrów z lewej strony, siedem z prawej. Można było szybciej
przejeżdżać zakręty. Można było bardziej przycisnąć motocykl
do ziemi. Fizyka pozwala, psychika nie.

background image

68

IV.

Hotel jak baza na nieznanej planecie. Grzesznie piękny wi-

dok z hotelowego okna. Trójkąt tarasu wbity w morze. Pomost
wyznacza pionową oś symetrii. Horyzont bezdusznie dzieli sfery
poziome. Morze poza kategorią kształtu. Basen jak niebieskie
oko. Dwa koła ratunkowe z napisem „Odessa”, trzy kamienne
łuki. Cztery sztuczne palmy. Kontenerowce wchodzące do por-
tu. Nic więcej.

Tutejszych ludzi do hotelu się nie wpuszcza. Tutejsi są obcy.

Łatwo wyjść, trudniej wrócić. Furtka ma klamkę tylko od we-
wnątrz. Żegna nieruchome oko kamery. Przy wejściu na plażę
mija się szlaban i dwóch wojaków w spodniach moro i podko-
szulkach w niebiesko­białe pasy. Potem drugi szlaban na górze
skarpy i trzeci na skraju dzielnicy Sawinion. Tej nazwy nie sposób
wymówić z francuska „Sauvignon”. Trzeba położyć akcent na
ostatnią sylabę i odmieniać przez wszystkie szczęśliwe przypad-
ki. Gdzie? „U nas w Sawinionie”. Ulice wąskie. Dwa samocho-
dy terenowe ledwo się mijają. Jedna ciemna szyba prawie trze
o drugą, a kierowcy nie mogą nawet sobie spojrzeć w oczy. Po
obu stronach wysokie mury osłaniają domy bogaczy. Biedaków
nie ma, samyje proste biznesmieny. Druzja od bazaru do mi-
liona dolarów, nigdy z powrotem. U kogo gaława rabotajet ha-
raszo, u tego dom w Sawinionie, w nim sejf wielkości lodówki
i wypchany tygrys. Jest normalno.

Czas w Sawinionie dzieli się na przed i po kryzysie. Kryzys

jak odpływ. Można zobaczyć u kogo kąpielówki, a kto goły.
Mądrym kryzys pieniędzy dużo nie zabierze, a mądrości przy-
da. Rozmawia się o maszynach, dieńgach, kontenerach płyną-
cych z Chin, cle. O policji w Dniepropietrowsku, która wszystko
może, a chce tylko trochę.

background image

69

***

Lionia, kolega Kasi ze szkolnych czasów, rozmawia przez

telefon stojąc w kąpielówkach na skraju pomostu.

– Da. Da. Niet. Niet. Diesat procent. Nielzja. Da. Paka.
Szesnaśnie razy na godzinę. W końcu odkłada telefon

i wskakuje do wody. Po powrocie sprawdza listę nieodebranych
połączeń i oddzwania do każdego ze swoich składów.

– Ciężki dzień – mówi susząc głowę ręcznikiem.
– Ciężki. Bardzo gorąco – mówi jego żona, przekręcając się

na leżaku i poprawiając kostium.

Ukradkiem obserwuję Tatianę spod nomieru pierwszego.

Zastanawiam się, co musiała przejść w życiu, żeby teraz musieć
tak odpoczywać. Prawie nieprzytomna ze zmęczenia smaruje się
kremem za pięćset dolarów.

***

Lionia ma kilka niespotykanych zdolności. Potrafi przenik-

nąć wszystkie bramki na lotnisku, jakby miał na głowie czapkę
niewidkę. Umie zamieniać chiński plastik w złoto i to, co nienor-
malne w normalne. Dziś zabiera moją żonę poguliat po Odessie.
Zostaję z dziećmi i widokiem na kontenerowce. Wszyscy liczy-
my, że moje poczucie wartości to zniesie.

„Jechaliśmy w stronę centrum Odessy. W pewnej chwili za-

trzymał samochód obok przystanku i zapytał, czy nie miałabym
nic przeciwko, żebym przesiadła się na tylne siedzenie, bo ma
sprawę. Zrobiłam to. Po chwili wsiadł facet z walizką, Lionia
ze schowka wyciągnął liczarkę do pieniędzy. Zrozumiałam,
dlaczego tutaj samochody mają ciemne szyby. Priwiet – pri-
wiet, facet wysiadł, pojechaliśmy dalej. Zaparkowaliśmy pod

background image

70

pomnikiem Woroncowa. Lionia wrzucił walizkę do bagażnika.
Powiedziałam, że się nie spieszę. Że jeśli chce, możemy wrócić
do Sawinionu i zostawić pieniądze w jego domu, w sejfie. „Ty
szto”, powiedział. „Eto jeżodniewnaja sytuacja”. Poszliśmy na
sushi. On tylko to je.”

***

Wieczorem przy basenie starszy mężczyzna je kolację

z dziewczyną. On mówi, ona lekko omija wzrokiem jego twarz
i patrzy na horyzont. Światła statków na redzie pulsują, wiatr
się wzmaga. Kelnerka przynosi koc i troskliwie przykrywa nim
nogi mężczyzny. Dziewczynie nie jest zimno. Pod stołem stuka
klapkami o bose pięty. Jaszczurki dostosowują się do tempera-
tury kamienia.

***

Urlop – mała śmierć.

***

Na tarasie dziewczynka z mamą jedzą lody podane na kwa-

dratowych talerzach z porcelany, przyozdobione gałązką mięty.
Olek kończy naleśniki, my pijemy kawę.

– Nu, skaży malczikowi priwiet! – matka szturcha dziew-

czynkę pod stołem i pokazuje jak wypinać piersi, jednocześnie
kołysząc ramionami. Już szkoli córkę do najważniejszego po-
lowania. Za dziesięć lat będzie gotowa, kiedy uchylą się drzwi
limuzyny. Jeden jedyny skok na sejf, potem do końca życia nic.

***

background image

71

Słowa opadają na dno. Nabieram szlamu w dłonie, lepię ce-

gły, suszę na wietrze daremnego wysiłku, buduję wieże.

***

Jedziemy taksówką, idealnie wysprzątanym Hyundaiem.

Taksówkarz jest mężczyzną w średnim wieku w znoszonej, po-
pielatej koszuli z krótkimi rękawami i białych sportowych bu-
tach. Z namysłem układał dziecięcy wózek w bagażniku. Droga
z Sawinionu do Odessy biegnie przez dzielnicę niskich domków
z dykty porośniętych winem i wszelkim zielskiem. W pyle wy-
schniętego błota na poboczu stoją Ziły wypełnione arbuzami,
trzydzieści kopiejek za kilo. Obok drogi torowisko tramwajowe
porośnięte zielskiem. Ludzie czekają w upale, tramwaj nie nad-
jeżdża. Między Sawinionem a Odessą nie ma pieniędzy, ale jest
czas. Słońce nie pozwoli zmarznąć, ziemia nie pozwoli głodo-
wać. W ogródkach rosną bakłażany, melony, pomidory. Na ścia-
nach winogrona nabierają cukru. Wieczorami można zaprosić
sąsiadów do altany, odpocząć.

– Jesli eto nie sekret, skolko dolarów w waszym hotelu stoit

nomier? – pyta taksówkarz.

Gwiżdże z wrażenia, kiedy słyszy odpowiedź.
Sporo się zmieniło po komunizmie – kręci głową. – Może

trzeba mi było wyjechać. W dziewięćdziesiątym pierwszym wie-
lu wyemigrowało do Kanady. Jakoś nie mogłem. Wiedziałem, że
Odessa wytrzyma beze mnie, ale nie byłem pewien, czy wytrzy-
mam bez Odessy.

Wjeżdżamy do miasta. Budowy, na których nie widać robot-

ników. Szyby wystawowe banków oklejone zachętami do wpła-
cania depozytów. „30% rocznie, pewny zysk”. Nikt się na to nie
nabiera. W każdym razie nie Lionia i żaden z jewo druzjej.

background image

72

Parkujemy w centrum, w dzielnicy dwupiętrowych kamienic

ocienionych szpalerami dwustuletnich buków. Między starymi
kamienicami o naderwanych balkonach i przegniłych rynnach
rozpychają się nowe pałace kapitalizmu ze szklanymi fasadami.

Taksówkarz sumiennie odlicza resztę. Nie pasuje do czasów,

w których nikt nie wydaje reszty.

***

– I jak wam smakuje? – pyta Lionia.
Pijemy sok z kiełków podany w mikroskopijnych, platiko-

wych kubeczkach. Oczyszcza organizm, zapewnia równowagę
metabolizmowi, przedłuża życie w nieskończoność. Smakuje jak
zmielona trawa.

Z Mileną na ręce zapuszczam się na podwórko między ap-

teką a pijalnią. Koty wygrzewają się na zakurzonych płytach.
W bramie staruszki wysiadują kulawe krzesła. Chronią zetlałe
ciała przed słońcem, pieszczą rękojeści lasek, kiwają głowami
– da, da. Latawce koszul i majtek schną na sznurach rozwieszo-
nych przez kwadrat nieba. W otwartym oknie telewizor z włą-
czoną stacją muzyczną.

Mienia krizis nie kasajetsja
Liczno mnie on daże nrawitsja

Ze skrzynki pocztowej wyjmuję ulotkę wywieszoną jak język

zgrzanego psa. „Jak by nie były złożone wasze problemy, można
z nimi szto­to zdiełat”. Na odwrocie wykres . „Test dla oceny wa-
szych sposobności”. Stabilność, szczęście, niezależność, samore-
alizacja. Linia to opada ciut­ciut, to wznosi się niemnożko. „Ta
ulotka daje wam prawo na bezpłatnoje testowanije.”

background image

73

Nikt nie słucha piosenek, nikt nie zwraca uwagi na migające

w telewizorze obrazy.

Nie bojsja malczik, ja skażu sława
I ty zabudiesz, gdie niebo – gdzie ziemlia

***

– Kak w Jewropie, da?
Siedzimy w kawiarni na placu przy schodach Potiom­

kinowskich. Pod wieczór wiatr od portu robi się chłodny. Olo
jest znudzony spacerem, rozkłada się na blacie szklanego sto-
lika. Dopiero lody poprawiają mu humor. Milena śpi w wózku.
Kasia pije cappuccino. Lubię patrzeć, kiedy pije cappuccino.

– Jak w Europie? – powtarza pytanie Lionia.
– Jesteśmy w Europie – mówię.
Aleją wysadzaną kasztanami idziemy w stronę portu – za-

rdzewiałego serca tego miasta. Las dźwigów pracowicie przesu-
wa kontenery z Chin. Lionia dobrze wie, które należą do niego.
Stajemy na żelaznym moście, gdzie tradycyjnie przychodzą no-
wożeńcy. Zapinają kłódkę na jednej z żerdzi i wyrzucają klucz.
Od czasu do czasu miejski ślusarz odpiłowuje część kłódek, żeby
zrobić miejsce na nowe.

***

Walery, ojczym Lioni, pokazuje zdjęcia.
– Mój otiec. Pogib w czterdziestym trzecim. Widzisz na koł-

nierzu dwie belki skrzyżowane? Znaczy – artylerzysta. – To moi
dziadkowie, rodzice ojca – wodzi palcem po czerstwych sylwet-
kach, które objazdowy fotograf usztywnił na amen siedzących
przed obejściem. – To mój syn, ojczym, mama.

background image

74

Z ciemnego mieszkania wychodzimy na słońce. Pcham wó-

zek, małe kółka wpadają rowki, którymi w czasie deszczu woda
spływa na ulicę. Olo uwiesza się na Kasi i demonstruje niechęć do
przechadzek. Walery prowadzi z rękami założonymi na plecy.

– Klub szermierki. Ulica Tołstoja, który napisał „Annę

Kareninę”, „Wojnę i pokój”, znajesz? Nowy sobór, komuniści
zburzyli, myśmy teraz odbudowali. Pomnik Michaiła Woroncowa.
Był gubernatorem noworosyjskiego kraju. W Odessie była stoli-
ca. Kiedy Puszkin był na zsyłce, zalecał się do żony Woroncowa.
Jemu to się nie podobało, więc wysłał go dalej, do Kiszyniowa.
I Puszkin potem napisał o nim:

„Oto półnieuk, półbohater
I półszubrawiec na dodatek!
Lecz co do tego jest nadzieja,
Że będzie całym na ostatek.”

To był porządny czieławiek. W czasie kampanii napoleoń-

skiej jego oddział zmasakrowano. Swoich sołdatów zawiózł do
rodzinnego majątku pod Moskwą i za swoje pieniądze leczył.
A Puszkin tak śmiał o nim.

Walery kręci głową i wskazuje na wąskonosego mężczyznę

z bokobrodami, który z postumentu czujnie wypatruje kolejnych
Puszkinów, Mickiewiczów i innych utrapień urzędu. Za nim
wieczorne słońce rzuca blask na złote litery wplecione w śnież-
nobiały gzyms Spaso­Preobrażeńskiego Soboru. „Boh, usłysz
moju modlitwu”.

***

Na tyłach biurowca z lat sześćdziesiątych zdolny restaura-

tor zbudował karczmę z ogrodem. Lampiony rzucają migotliwe

background image

75

światła na pawilony z desek. W jednym wesele, w drugim stypa,
w trzecim urodziny Walerego. Wszyscy po kolei wznoszą epickie
toasty.

– Czudiestwiennyj czieławiek, samyj horoszyj muż – Ina

zach wala męża.

Pijemy lokalne wina, Olo zawieruszył się na dobre z miej-

scowymi chłopakami i tylko Sonia, córka Lioni, woła tęsknie
w ciemnościach.

– Sasza, Sasza!
Milena wyrywa się do chodzenia. Jej pierwsze kroki na

drewnianej podłodze wzbudzają aplauz starszych dam.

– A taki wasz pianista, Kostecki, żyje jeszio? – zaczepia

mnie jedna z nich. – Nikto kak on nie interpretował Chopina.

Lionia rozpina drugi guzik koszuli.
– W wojsku przygarnął mnie jeden lejtnant, co meblami

handlował. Woził je wojskowymi ciężarówkami. Prowadziłem
mu ten interes przez dwa lata. Nie chciał puścić do cywila, tak
mu było ze mną dobrze. Bo go nie okradałem. W końcu się
zgodził na moje odejście i podarował cały komplet mebli do
mieszkania. Czekałem przed domem, w końcu przyjechała cię-
żarówka, chłodnia. „Bieri” – powiedział kierowca. Wskoczyłem
na pakę, tam moje meble między trumnami. W środku nasze
sołdaty z Afganistanu. Taka była wajenna ekonomika. Meble
wzialim, nicziewo.

Za płotem z zaostrzonych żerdzi palą się światła blokowi-

ska. Między krzakami, na wyschniętej ziemi, mieszkańcy ustawi-
li grill i pieką kaszankę. Podciągają rękawy dresu za łokcie, bo
wieczór jeszcze ciepły. Ciepła wódka kolebie się w plastikowych
szklankach. Patrzą na nas ale nie przepijają.

– Ja skromnyj biznesmien – mówi Lionia. – Nie alkohol, nie

gaz, nie broń. Ale drug mojego druga wysłał do Afryki statek
z bronią. I jemu piraci statek porwali. Piraci polują na ukraińskie

background image

76

statki potemu, że mają beznadziejną ochronę. Chcieli dwadcat
piat milionów dolarów. I drug druga poszedł do Julii po pomoc,
ale ona jemu skazała, że nic nie może zrobić, bo to biznes pre-
zydenta. Bo widzisz Kasia, prezydent tak się zajmuje bronią, jak
ty zębami. Co było robić? Do prezydenta po pieniądze iść nie
mógł, bo co to jego obchodzi, że statek porwali, jak to nie jego
statek, tylko jego broń. Więc drug druga zapłacił. Nie dwadcat
piat tylko piat, ale zapłacił.

Ina pochyla się nad Kasią.
– On dumajet, szto on Napoleon – kiwa głową w stronę

syna. – A jemu do Napoleona kak do Luny.

***

Przez okno gabinetu Wojtek patrzy na mój ogródek.
– Musisz naprawdę lubić winogrona – zauważa.
Odgarniam papiery z biurka, stawiam butelkę mineralnej.

Zamykam drzwi przed dziećmi.

– Ty się zajmujesz dotacjami z Unii, tak? – zagaja.
– No i?
– Interes jest do zrobienia. Nie myślałeś, żeby mieć własną

elektrownię wodną?

– Przydałaby się – mówię ostrożnie.
Nalewam Wojtkowi wody. Przygrzało mu w kombinezonie.

***

– Musisz jechać na wyścigi? – pyta Olek.
Ma wypieki na twarzy i łzy w oczach. Przed chwilą skończył

się kłócić z Kasią o ćwiczenia z ortografii.

– Muszę – odpowiadam krzywiąc się.

background image

77

Boli ręka, na której trzymam Milenę. Pakuję się drugą. Do

piwnicy po skrzynkę z narzędziami. Po opony na deszcz, stoja-
ki. Do garażu po kask, po koce do grzania opon, kanister. Do
domu po buty, po walizkę, portfel, telefon.

– Dlaczego musisz?
– Chcę skończyć.
– Co?
– To, co zacząłem.
Olo siedzi na schodach. Suwa bosymi stopami po parkiecie.

Znowu nie założył skarpetek.

– Nie dam rady tutaj sam – powiedział patrząc w szczeliny

między klepkami.

– Dasz radę. Idź teraz spać. Rano mama nie będzie się gnie-

wać. Znam ją.

Patrzę na zegarek. Jeśli ruszę teraz, będę w Poznaniu o pół-

nocy. Rozłożę namiot, albo pójdę do hotelu. Prześpię sześć –
siedem godzin. Nie będzie źle na pierwszym treningu.

– Nie mógłbyś położyć się koło mnie i uśpić mnie, zanim

pojedziesz? – zapytał Olo.

Patrzę na jego czerwony nos i opuchnięte powieki.
– Nie.
Oddaję Milenę Kasi, całuję ich po kolei i wsiadam do samo-

chodu. Klimatyzacja suszy twarz i kark mokre od potu. Godzinę
zajmuje uspokojenie się. Zaraz potem przypominam sobie, że
nie wziąłem kombinezonu. Zawracam zaprzęg.

Kiedy podjeżdżam pod dom, światło świeci się tylko na

dole. Olo śpi, Milena też, żona nie.

***

Wyjeżdżam na pierwszy trening. Mam nagrzane opony i pa-

liwa na dwadzieścia minut. Słońce jeszcze nisko, trawa świeci

background image

78

od rosy. Robię pierwsze okrążenie. Zwiedzam zakręty jak nawy
dawno nieodwiedzanego kościoła. Wciągam zapach asfaltu
jak kadzidło. Mijam kolejnych wirażowych – pomarańczowych
aniołów stróżów, trzymających w pogotowiu kolorowe flagi
przykazań. Przejeżdżam przed wieżą startową – miejscem sądu
ostatecznego religii, która wynosi na ołtarz podium pierwszych
trzech zawodników z każdej klasy, a pozostałych kropi winem
musującym, jeśli podejdą blisko.

Na drugim okrążeniu widzę wjeżdżającego Saletę. Daję mu

czas na rozgrzewkę, a potem zaczynam gonić. Nie jest już łatwo
go złapać. Moja przewaga doświadczenia topnieje, jego przewa-
ga sześćdziesięciu koni nie zmniejsza się. Spinam się mocniej
i skracam dystans. A potem inny zawodnik go potrąca i Saleta
wylatuje na trawę. Kiedy go mijam, jeszcze walczy o utrzymanie
równowagi, ale ziemia jest nierówna. Po kolejnym okrążeniu wi-
dzę tylko leżący motocykl.

***

– Co tu o tobie naopowiadałem! – mówi Damian.
Podjeżdżam pod namiot. Daniel bez słowa podstawia stoja-

ki, owija kocami opony.

– Komu?
– Tym od placowego. Że stoimy tu ze sławnym dziennika-

rzem, że jesteśmy twoim „racing teamem” i w ogóle.

– Uwierzyli?
– Pewnie. Zapłaciłem czterysta trzydzieści złotych zamiast

siedmiuset.

Dwieście siedemdziesiąt złotych. Na tyle inkasent wycenił

moje nazwisko. Ściągam rękawiczki, opadam na krzesło.

***

background image

79

Spotykam go między namiotami, nie mogąc oderwać wzro-

ku obchodzę wkoło. Ma twarz bez cienia zarostu i biały kom-
binezon. Wygląda jak żywa ilustracja do książki o krucjacie
dziecięcej. Mógłby być prawie kolegą mojego syna, a jest prawie
moim. Artur Wielebski. Ma szesnaście lat, nie ma prawa jazdy.

– W głębi duszy uważasz się za nieśmiertelnego, prawda?
– Nie – mówi spokojnie i obraca za mną. – Wierzę w skupie-

nie i brak upadków.

– Jak ci poszło w wyścigu?
– Motocykl się zepsuł, w ogóle nie chciał jechać. Coś z elek-

troniką. Włączył się tryb awaryjny, moc spadła o połowę, straci-
łem amortyzator skrętu.

– Który byłeś?
– Czwarty.
W cokolwiek Wielebski wierzy, ma rację.

***

Ścigam się z takimi, co im włosy jeszcze nie rosną, kiedy

mnie już wypadają. Oni są czwarci od przodu, ja czwarty od koń-
ca. To nie jest sport dla starych ludzi.

***

W kwalifikacjach idzie mi dobrze – czasy okrążeń są pra-

wie takie, jak przed upadkiem. Moc wróciła. Wiara i nadzieja
również.

***

Startuję z piątej linii. Światła gasną, wyprzedzam kilku za-

wodników, którzy przespali początek. Jest tłoczno. Czterdziestu

background image

80

narwańców pakuje się w pierwszy zakręt. Drugi, trzeci i stawka
rozciąga się na nitce toru jak sznur paciorków różańca. Ci z przo-
du już w prawo, reszta jeszcze w lewo. Synchroniczne, skupione
ruchy baletnic ćwiczących kroki Jeziora Łabędziego. „Czego się
bać? Trzeba pracować!” powiedział Stalin, więc pracuję ciężko.
Wyprzedza mnie dwóch tak znerwicowanych, że albo ich pusz-
czę, albo razem lecimy w żwir. Wyścig się kończy.

***

Słońce wczesnego popołudnia liże moją spoconą twarz jak

sarna bryłę soli. Kartki z wynikami fruwają na wietrze. Jestem
w połowie listy. Saleta kilka pozycji z tyłu, ale ja straciłem dwa
miejsca po kwalifikacjach, on dwa zyskał. Ciągle jestem o trzy
sekundy lepszy, bo dobrze znam tor i nie muszę tyle myśleć.
W Moście on był szybszy o sekundę – dwie. Tam mieliśmy rów-
ne doświadczenie, ale on mocniejszy motocykl. Muszę zacząć
biegać, zanim moja przewaga zniknie. Saleta ma lepszą kondy-
cję. Patrzę na inne nazwiska. Kaśka Kędzior miała taki sam czas
okrążenia, kiedy goniąc ją upadłem w pierwszym wyścigu. Teraz
jest szybsza o dwie sekundy. Kiedy wracałem do formy, inni ro-
bili postępy.

***

Mój czas okrążenia to rekord toru plus suma wszystkich błę-

dów, plus słabszy motocykl. Siedemnaście sekund. Jeśli odliczyć
pięć sekund na różnicę w sprzęcie, zostaje dwanaście. Przeciętny
błąd kosztuje jedną dziesiątą sekundy. Robię sto dwadzieścia
błędów na okrążenie.

***

background image

81

Siedzę na rozkładanym krześle pod czerwienią namiotu

i czekam na swoją kolej. Robi się gorąco. Zamek kombinezonu
rozpięty aż do gaci, suwaki przy rękawach i nogawkach też. Buty
ledwo wsunięte na stopy, cholewy opadają na boki jak wywie-
szone psie języki. Mimo to czuję, że moje ciało ślizga się w dru-
giej skórze. Hałas nie milknie. Startują wyścigi kolejnych klas.
Zanim jedni skończą, drudzy grzeją silniki. W namiocie po pra-
wej masażystki biją po plecach następnego klienta. Z głośników
dobiega głos komentatora. „Poszli! Pierwszy ten, drugi tamten,
walka, punkty, miejsce, pięć okrążeń do kreski, wspaniale, jest,
jest, jest!” Powietrze drży. Ja drżę. Z białego namiotu obok
wyjeżdżają zawodnicy. Wypolerowane wizjery kasków odbija-
ją niebo. Jeszcze oni tylko, potem ja. „I proszę państwa, jakie
emocje, klasa Superbike, czujemy ten temat, co powiesz przed
wyścigiem swoim fanom, a ty, a ty?” Fortissimo startu – harmo-
nia dwunastu silników odgrywających fanfarę na własną cześć.
Mam ręce złożone w wieżyczkę. Burzę ją, sprawdzając palcami
temperaturę opon. Myślę o paliwie w baku. Nie może zabrak-
nąć, nie może być zbyt dużo. Pół litra na okrążenie plus pół na
rozgrzewkę. Myślę o polach startowych, po cztery w rzędzie, kto
po lewej, kto po prawej. Co zrobię, co oni zrobią. Wbić się na
prawą krawędź toru, żeby tylko nikt nie zablokował, do przodu,
do przodu, w zakręt. Powtarzam w myślach moment startu, ru-
chy dłoni, ułożenie ciała nad zbiornikiem. Kiedy w mojej głowie
światła gasną, wyrzut adrenaliny do krwi jest tak silny, jakbym
naprawdę startował.

Jazgot nagle cichnie. Milkną silniki, głośnik przestaje rzę-

zić. Narasta inny huk. Żółto­czerwone cielsko helikoptera wyła-
nia się znad płachty namiotu i niknie za wieżą startową. Łopot
wirnika zwalnia, zamiera. Nikt już nie siedzi. Nikt nie je kiełba-
sek. Masażystki zamierają w pół ciosu. Papierosy marnują się
w palcach.

background image

82

Do namiotu po lewej ciężarówka zwozi rozbity motocykl

z numerem pięćdziesiąt dziewięć. Obok lawety gromadzą się
ludzie. Ktoś pomaga ściągnąć motor i ustawić go w boksie pod
tabliczką z nazwiskiem zawodnika – Jakub Derenowski. Mój
wyścig powinien się już zacząć, ale nie wołają. Nie mogę się zde-
cydować, czy zapinać kombinezon, krążę bez celu. Dziewczyna
w namiocie kiwa się w przód i w tył. Pocieszają ją dziewczyny
tych, co wrócili. Dlaczego on – nie oni? Dlaczego ja – nie wy?
Przychodzą zawodnicy, gestykulują. Fotoreporterzy robią swo-
je, ja też.

Helikopter się podnosi. Wirażowi sprzątają tor. Głośnik

chrypi. „Następny wyścig, zapraszamy zawodników, niewielkie
opóźnienie”. Daniel zrzuca koce z opon. Zapinam kombinezon,
kask. Jadę.

***

Irving w powieści umieścił chłopca, który bardzo chciał

przespać się z siostrą. W końcu to robią. Pieprzą się cały dzień,
a potem już nigdy nie mają ochoty. Są uczynki które trzeba po-
pełnić, by uwolnić myśli.

***

Damian naucza. Zabija czas.
– Gdybyś jechał pasem startowym szerokim na trzydzieści

metrów, mógłbyś trzysta na godzinę?

– Jasne – wzruszam ramionami.
– A gdybyś jechał wąską drogą między drzewami, mógłbyś

trzysta?

– Nie.

background image

83

– Dlaczego nie? – wyciąga rękę z kieszeni i macha nią przed

moim nosem. – Widzisz palec, którym kiwam?

Potakuję.
– A paczkę papierosów widzisz? – pyta i rzuca we mnie

Marlboro. Trafia mnie w ramię. – A widzisz, co teraz robię z pal-
cem? Nie? Dlaczego nie? Jak szerokie jest twoje pole widzenia?

***

Tor wyścigowy jest pętlą asfaltu zawiązaną na szyi. Gdyby

nie biała kreska w poprzek, byłby pułapką bez początku i końca.
Start – meta. Linia wyzwolenia.

***

Piotrek siedzi za czerwonym stojakiem z ciśnieniomierza-

mi, nakrętkami i ochraniaczami. Na kolanach trzyma reklamów-
kę z croissantami, które przyniosłem na śniadanie. Jest świeżo
i wietrznie. Powietrze ma przejrzystość.

– Był taki Klejnot. Nazwisko miał Klejnot. Zajmował się

tym i owym, biznesem. I on sobie, rozumiesz, taki cel postawił,
żeby wykręcać okrążenie poniżej minuty czterdzieści. Ambitny,
nie? Wynajął nas jako zespół wyścigowy. Pieniądze miał.
Jeździliśmy z nim na tor, on ćwiczył. Potem wynajął zawodnika
– Pawelca, żeby go trenował. I jeździli. Najpierw Pawelec trzy
kółka z przodu, potem Klejnot trzy kółka z przodu. Siadali na
ławce, gadali. I znowu.

– I co? – pytam.
– No, doszedł do wyniku – Piotrek szeleści reklamówką.
– A dalej?
– Nic. Skończył się ścigać. Przestało go interesować. Zrobił

co chciał, zajął się innymi sprawami.

background image

84

Piotrek kładzie na kolanach zapakowanego croissanta

z czekoladą. Gładzi opakowanie, ale waha się czy otworzyć.

– Dobrze, że przyjechałeś przed Saletą, bo tu strasz-

ne rzeczy wygadywał komentator. „Saleta prowadzi… grupę
zawodników”.

Z westchnieniem odłożył ciastko do reklamówki. Zwycię­

żył siebie.

***

W klasie Rookie startuję z przedostatniej linii. Opóźniam

okrążenie rozgrzewające, żeby skrócić oczekiwanie na start.
Gorąco. Zazdroszczę zawodnikom z pierwszych rzędów.
Dziewczyny nad ich głowami rozpinają kolorowe parasolki.
Mechanicy dogrzewają opony. U mnie odwrotnie – głowa się
grzeje, opony stygną. Wyje syrena, na torze zostają sami zawod-
nicy. Ruszamy. Wyprzedzam kilku po wewnętrznej, a potem
oni mnie. Po dwóch okrążeniach ścigam się już tylko z jednym
człowiekiem. Siedzę mu na ogonie, wyprzedzam na zakręcie
numer trzy, popełniam błąd, muszę hamować. Wyprzedza.
Dopadam go znów przy wyjściu na prostą startową. Chowam
się w jego tunelu aerodynamicznym, czekam aż zacznie hamo-
wać. Wyskakuję z jego strugi powietrza, omijam po zewnętrznej.
Teraz niech on się martwi, nie obejrzę się. Ostatnie trzy okrą-
żenia to męka. Tętno skacze, pierzchną wargi. Staram się nie
odpuszczać. Skoro ja słabnę, on też musi. Jeszcze trochę, jeszcze
sześć zakrętów, jeszcze przejechać pod mostkiem, ostatni łuk.
Szachownica, biała kreska – meta. Puszczam gaz, oglądam się.
Widzę dwóch z tyłu. Już nic się nie stanie. Jestem bezpieczny,
koniec, koniec.

***

background image

85

Zjeżdżam do namiotu. Biorę do ręki zimny, papierowy ku-

bek z rurką.

– Pijesz colę? Wodę pij, albo ice tea, nie to gówno.
Patrzę na faceta, który rusza ustami. Jest chudy, ma zepsute

zęby i policyjne okulary maskujące nerwowość. Nie poznaję go,
ale pot zalewa mi oczy, więc nic dziwnego. Siorbię ostatni łyk,
smakuje bosko.

– Gdyby nie coca­cola, byłbym pierwszy.

***

Wspinam się na platformę zobaczyć końcówkę wyścigu

stodwudziestekpiątek. Nadjeżdżają z cichym bzyczeniem mi-
niaturowych silników. Jeźdźcy skryci za owiewkami mijają nas
w zwolnionym tempie walcząc o każde pół kilometra na godzi-
nę. Krzysiek Depta pierwszy, obraca się. Za nim dziewczyna
z czarnym warkoczem łopoczącym na wietrze.

– Natalia, Natalia! – krzyczą kibice.
Nawet gdyby nie miała warkocza, poznaliby ją po linii bio-

der. Dziewięć wypiętych tyłków przelatuje widzom przed nosa-
mi. Osiem chudych, wąskich i zaciekłych. Jeden inny.

Jeszcze ostatnie okrążenie, meta. Depta pierwszy, Florek

druga. Schodzę do garażu, gdzie zjeżdżają zwycięzcy. Trzy zgrza-
ne motocykle, trzy zdjęte kaski. Krzysiek wyciera spocone czoło.
Florek prycha, żeby odgonić włosy z twarzy. Składa usta w dwie
wiśnie i marzy o lusterku. Reporterzy strzelają migawkami.

– Natalia, tu popatrz! Tutaj! Na mnie.
W czasie dekoracji nikt jak ona nie otwiera szampana

„Piccolo”. Słodki sok leje się po skórzanych kombinezonach.

Idziemy z Krzyśkiem w stronę jego namiotu. Niosę opony,

które dostał w nagrodę za zwycięstwo. Jakub, idzie z boku. Jego
cera trochę się poprawiła.

background image

86

– Myślałem, kurwa, że cię uduszę, jak żeś się ciągle oglądał

na prostej. Wyprzedzała cię wtedy.

– Wyprzedzała na prostej, a na pierwszym zakręcie już

ją miałem. Z Natalią jest fajnie, bo się nie wpycha – mówi
Krzysiek.

Dochodzimy na miejsce. Rzucam opony na plandekę.
– Poznajesz ten motor? – pyta mnie Jakub.
– Nie.
– Powinieneś rozpoznać przynajmniej tył. Wyprzedzałem

cię na każdym treningu.

Śmiejemy się. To nic.

***

Obiektyw fotoreportera nie lubi słabych zawodników. Karze

nas utratą ostrości. Zrównuje z tłem. Na zdjęciach jestem równy
napisowi na murze, drzewom, stosowi opon na poboczu. Tylko
dobrzy zawodnicy zasługują na właściwą ekspozycję. Obiektyw
celuje w ich nonszalancką pozycję za kierownicą, swobodnie
opuszczone kolano, luźne przedramiona. Cud nieostrości – li-
tościwa zasłona – spływa na błędy złych zawodników.

***

Redaktor Pejser siedzi w swoim namiocie, z nogami wyłożo-

nymi na składany stolik.

– Klucz ci przyniosłem – mówię. – Dziesiątkę. Tę, co poży-

czyłem na pierwszej rundzie i złamałem.

Patrzy na mnie zza ciemnych okularów.
– Nie trzeba było.
– Jak idzie? – pytam.
– Niespecjalnie.

background image

87

Bierze klucz i obraca go przez chwilę w palcach. Rzuca do

pudła.

– Skrzynia biegów zdechła. Zakwalifikowałem się, ale słabo.

Nie wiem, czy ukończę wyścig.

– Pożyczyć ci motocykl? – pytam i nagle obaj czujemy zaże-

nowanie tą propozycją. Sztywnieję oparty o wspornik namiotu.
Pejser ściąga nogi ze stołu.

– Nie, dzięki. Zanim bym się przyzwyczaił… To jednak tro-

chę inny sprzęt.

Wydymam wargi ze zrozumieniem.

***

Na obrotomierzu jest czerwone pole. Sfera, gdzie wysiłek

staje się niewarty efektu. Zakres graniczny wyznaczony pro-
stymi prawami. Żaden mechanizm nie może przyspieszać bez-
ustannie. Na kresach skali jest zatarcie, obłęd, zawał. Lampka
ostrzegawcza zapala się wcześniej. Zmień bieg, daj odpocząć!
Nie zwracam uwagi. Mechanizm odcięcia zapłonu jest błogo-
sławioną sztuczką inżyniera, flagą rozumu wbitą na szczycie
szaleństwa.

Mnie tego nie wmontowano. Wszystko, co mogę zrobić, to

dążyć do doskonałości. Bać się mniej, rozumieć więcej.

***

– Który byłeś?
Pejser siedzi w furgonetce. Wychyla się z szoferki i czujnie

rozgląda, żeby nie zawadzić o sterty sprzętu walające się po bru-
ku. Wszyscy pakują się i wyjeżdżają. Przy śmietnikach zostają
potrzaskane owiewki, zdarte opony, butelki po oleju. Koniec.

– Jedenasty – mówi i kręci kierownicą w prawo.

background image

88

Podnoszę kciuk do góry, ale w gruncie rzeczy nie wiem, czy

to dla niego dobrze czy źle.

***

Michał zmienia szpital w Krakowie na klinikę w Siemia­

nowicach Śląskich. Ledwo przeżywa podróż karetką, dwa dni
w narkozie i przeszczepy skóry na odleżynach. Tę skórę specjal-
nie dla niego wyhodowano w laboratorium.

W słuchawce słyszę, jak świszczy jego oddech.
– Najgorsze, że już nigdy nie wsiądę na motor. Rodzina nie

pozwoli.

background image

89

V.

Wyspa to klatka. Hotel – klatka w klatce. Wyliczam strefy

przyjemności i zniewolenia „all inclusive”. Od najciaśniejszej –
bar, hotel, wyspa, morze.

Za barem stoi Grek w białej koszuli. Jego angielszczyzna

przypomina język kadetów amerykańskiej szkoły wojskowej.
Każde zdanie zaczyna i kończy słowem „Sir”. Ma wypomado-
wane włosy i z galanterią podaje darmowe drinki. Cztery do
wyboru.

***

Stukanie do hotelowego pokoju. Tomek.
– Chodź. Olo rozbił głowę w basenie, chodź.
Odkładam gazetę. Na dole zamieszanie. Krew na płytkach.

Olo leży. Na łuku brwiowym ma ranę jakby go rozcięto no-
żem do steków. Za chwilę Kasia zabierze go do szpitala, gdzie
wszyscy chodzą w maskach ze strachu przed grypą. Pojedzie
z Łukaszem, chirurgiem, który inaczej wyobrażał sobie po-
czątek wakacji. Łukasz zszyje Olka pod okiem dwudziestu za-
ciekawionych lekarzy. Kasia będzie patrzeć mu na ręce i wal-
czyć z Olkiem, któremu nie zadziała znieczulenie. Ja zostanę
z Mileną i będę obserwował jej chwiejne kroki między stolikami
i nogami kelnerów.

***

Siedzimy pod płóciennym dachem altany między restaura-

cją a plażą. Cyprysy rzucają chybotliwy cień. Przykryte podusz-

background image

90

kami wiklinowe fotele skrzypią ale szum morza i wiatru zagłusza
każdy cichy dźwięk. Dlatego Ula mówi głośno.

– Przecież masz dzieci. I żonę. Mniejsza o żonę, ale dzieci…

Co jeśli się zabijesz? A Kasia co zrobi? Albo jeśli będziesz spę-
dzał resztę życia na wózku?

Jej synek odzywa się z wózka. Ula przykrywa mu nogi pie-

luchą i energicznie kiwa gondolą. Dziecko usypia. Zaglądam do
drugiego wózka. Milena też śpi. Przesuwam jej pojazd dalej do
cienia.

– Co się stało z tym gościem, po którego przyleciał

helikopter?

– Nie wiem – kłamię.
Dziś odłączą go od respiratora. Rodzina podpisze papiery.

Komisja lekarska stwierdzi śmierć pnia mózgu. Nawet narzą-
dów nie będzie można pobrać – zbyt długo były niedotlenione.

Odwracam się w stronę morza, zakładam ciemne okula-

ry. Patrzę na sąsiednią wyspę z jednym, opuszczonym domem.
Można by tam dopłynąć; zostać.

***

Biegnę po plaży obok hoteli upchanych na ciasnych parce-

lach. Między kolejnymi oddziałami parasoli stojących na bacz-
ność. Przeskakuję ponad nogami, babkami z piasku. Uskakuję
przed wodą i dmuchanymi kołami. Brzeg opada stromo. Lewa
noga prostuje się bardziej, prawa ciągle podkurczona. Bolesna
asymetria. Dobiegam do miejsca, gdzie piasek zderza się z beto-
nową skarpą. Tu popełniają samobójstwo wodorosty. Unoszą się
w wodzie łagodnie i bezwolnie, potem zdychają na słońcu pod
murem, w towarzystwie kubków i toreb. Zawracam i biegnę pod
słońce. Podkurczam lewą nogę, prostuję prawą.

background image

91

***

Odliczam dni do wyścigów. Moje oczy są w Poznaniu, moje

kolana, przedramiona, palce. „Wyścig to życie, reszta jest czeka-
niem”. Steve McQuinn powiedział to opuszczając głowę i pod-
nosząc jednocześnie wzrok. Zawsze tak robił, kiedy chciał, by
mu wybaczono.

***

Czytam „Twist of the Wrist” Keitha Code’a. Niech mi po-

wie, dlaczego się wywróciłem. Dlaczego nie jestem lepszy. „Tam
kończy się zakręt, gdzie nabierasz pewności, że następnym ra-
zem możesz pokonać go szybciej.”

***

Leżymy pod parasolami. Łukasz wielkimi dłońmi smaruje

plecy swojej żony. Wydaje się niemożliwe, żeby te palce mogły
precyzyjnie prowadzić igłę i przeciągać chirurgiczną nić przez
krawędzie rany.

Olek prawie nie otwiera oka. Łuk brwiowy spuchł, jakby

mój syn brał udział w walce na kastety. Siedzi nad brzegiem mo-
rza w turkusowej koszuli i czerwonej czapce z daszkiem. Fale
moczą kąpielówki. Jest obolały i obrażony, bo nie pozwoliliśmy
mu się kąpać.

– Twój chłopak nie powinien być kierowcą wyścigowym –

mówi Tomek. – Zabiłby się na drugim zakręcie.

– Przysięgnij, że nie kupisz mu motocykla – Kasia podnosi

się z leżaka.

Wzruszam ramionami.
– Sam kupi. Już ma pieniądze.

background image

92

– Ale nie może z nich korzystać. Przysięgnij.
Przyjaciele patrzą zainteresowaniem.
– Nie kupię mu motocykla – mówię.
– Nigdy – dopowiada żona.
– Nigdy.
– Przysięgnij.
– Przysięgam.
Warto zapamiętać ten moment. Milena zjada ziarenka pia-

sku. Ula karmi niemowlę piersią. Tomek czyta gruby bestsel-
ler w miękkiej okładce. Łukasz zakręca tubkę kremu. Justyna
topi spojrzenie w morzu, jak kobieta z ostatniej sceny „Burtona
Finka”. Dzieci budują zamek. Kelnerzy rozciągają obrusy na
stołach. Wiatr przerzuca strony gazety o motorach. Odrzutowce
kreślą na niebie funkcje liniowe. Kasia patrzy na mnie.

Moment ulgi po zdradzeniu syna.

***

Następne dni i noce podobne jak kolejne koszmary senne.

Olo na zmianę sra i rzyga. W szpitalu nie bez powodu wszyscy
nosili maski. Kiedy kończy chorować, zaczyna Milena, potem
my. Mijamy się w drzwiach do toalety. Na korytarz wyrzucam
kolejne śmierdzące prześcieradła. Wkrótce wepchanie dziecię-
cego wózka na podjazd zaczyna sprawiać mi trudność. Mimo
to wlokę się do ostatniego fotela przy plaży. Kontemplacja fal
łagodzi dreszcze. Nie dopłynąłbym do domu na wyspie.

– Może ktoś nas przeklął? – pyta Kasia.
Wyrzuca książkę „Klątwa Prometeusza”, którą znalazła

w hotelowej bibliotece między niemieckimi harlekinami. I tak
była do niczego.

***

background image

93

Wieczorem Milena spada z łóżka na podłogę. Po drodze

wali głową w kant nocnej szafki. Byłem tuż obok. Strach i wy-
rzuty sumienia wiążą mnie jak woda i cement. Na całą noc za-
mieniam się w kamień nasłuchujący oddechu w ciemności.

Kiedy kwitnie pech, wiatr roznosi peszki.

***

Pot skapuje z czoła i spada na gumową taśmę bieżni. Biegam

dwadzieścia minut – tyle, ile trwa wyścig. Co drugi dzień zwięk-
szam tempo. Siłownia mieści się w zaułku sutereny, między skła-
dem stołów do ping­ponga a kotłownią. Olo ćwiczy na atlasie
i patrzy to na mnie, to na szczupłego nastolatka, który walczy
z cieniem. Prosty, sierp, z łokcia, z grzywy, kopnięcie, garda.

– Co to za styl? – pytam go zdyszany.
– Żaden. Walczę w klatce. Tam nie ma stylu – mówi

chłopak.

Wygląda na siedemnaście lat, przyjechał z mamą. Ciekawe,

co jej mówi, kiedy wychodzi wieczorami.

***

Wracam do zdrowia i do roli upierdliwego ojca. „Olek, nie

to!”. „Olek, nie tak”. On odbiera to jak szum morza, a ja się
wstydzę, że wytwarzam takie dźwięki. Im jest większy, tym bar-
dziej się boję. Codziennie ratuję syna przed utopieniem w mo-
rzu, wejściem pod samochód, ostatecznym rozbiciem czaszki
o chodnik. Nie wychowuję, całą parę tracę na zachowanie go
przy życiu.

***

background image

94

Balkon wychodzi na zachodnią stronę. Za paskiem drogi

widać granat morza z białą pięciolinią fal. Wiatr nanosi kurz
na poręcze plastikowych krzeseł i bieliznę uczepioną sznurów.
Oddycham ciężko. Słońce za chwilę wpadnie do wody. Trudno
będzie je wyłowić przed świtem. Moja maska prawie nie prze-
puszcza powietrza.

***

Przemysł turystyczny zaklął mnie w kręgu śniadań, obiadów

i kolacji. Rozpuścił w bez­czasie, samemu nie tracąc cennych
osobo­dób. W chwili dokładnie odmierzonej perystaltyką przy-
lotów, odpraw celnych i odlotów, wydali mnie poza ustrój – pro-
sto na zimną płytę lotniska.

***

Keith Code wyjaśnił przyczynę mojego upadku w pierw-

szym rozdziale. Odejmowanie gazu w zakręcie jest podstawową
reakcją obronną organizmu obawiającego się obrażeń. Inne to
usztywnienie ramion i skupianie uwagi na nieistotnym obiekcie.
Powinienem przeczytać to w maju.

***

Wszyscy mężczyźni myślą o seksie kilkadziesiąt razy dzien-

nie. Niektórzy tyle samo o wyścigach.

***

Stary doktor uleczył Milenę zalecając odstawienie herbatki

rumiankowej.

background image

95

Fale zabrały pół plaży, ale zagłada wyspy nie jest przewi-

dziana na nasz turnus.

W ostatni wieczór wynajęci tancerze wykonują dla nas to,

co ich przodkowie robili dla radości morskich bożków i własnej.
Chłopcy mają brązowe spodnie wpuszczone w wysokie, skórzane
buty, szerokie pasy i białe koszule. Strzelają obcasami do dziew-
czyn w gorsetach. Drinki tępią moją wrażliwość. Nad brzegiem
biały pies rąbie czarną sukę w rytm tradycyjnej muzyki płynącej
z taśmy. Tylko psy są tutaj prawdziwe. I słońce, które tonie.

W przewodniku napisano, że na greckich wyspach najlepiej

pisze się powieści.

***

– I jak się ma ten zawodnik? – pyta Kasia, patrząc nad moim

ramieniem w ekran komputera. Szybko zamykam stronę czar-
nym krzyżykiem.

– Leczy się – mówię.
– Jak to „leczy się”?
Wtedy zmieniam zdanie. Nie byłbym w stanie utrzymać

w ustach takiego kłamstwa. Ale trzeba było spróbować.

– Tydzień temu go pochowali.
– Mówisz prawdę?
Żona siada na drugim krześle. Oba skrzypią i rysują

panele.

Podobno kiedy jeszcze leżał na ziemi, organizatorzy sta-

li nad nim i kłócili się, jak mogło dojść do wypadku. Podobno
w ogóle nie hamował, ani nie skręcał. Wjechał prosto w meta-
lową barierę.

Rodzina nie chciała żadnych motocykli na pogrzebie.

***

background image

96

Do Ola wpadł kolega nadużywający słowa „no”.
– No, hamuj, no! – woła, kiedy grają w wyścigi samocho-

dowe.

– Po co? – pyta Olo. Wciska klawisz gazu, uderza w bandę

na zakręcie, odbija się, taranuje samochód rywala, wygrywa.

Pięć minut później zagapia się, schodząc ze schodów, tłucze

obojczyk i kolano.

***

Dzwoni Wojtek.
– Nie uwierzysz, gdzie jestem. Wczoraj spakowałem się

i z kumplem i pojechaliśmy do Brna na treningi. Właśnie cze-
kam pod bramą w kolejce do wjazdu na tor. A tobie jak poszło?
Strasznie się musisz namęczyć, żeby móc napisać książkę, której
nikt nie przeczyta. Tak? Jak to się stało? Przecież tam od lat
nikt nie zginął. Pech. Tak, masz rację. On nie żyje, my żyjemy.
Kończę, wpuszczają nas na tor.

***

Justyna z Kubą przyszli upić się na smutno. Ojciec Kuby

właśnie opuścił wielki, niedogrzany dom w Zakopanem, fotel,
telewizor i kilka koszul. Tak nieoczekiwanie, tak dyskretnie, nie
robiąc kłopotu. Zostawił pytanie, na które syn już nie przesta-
nie odpowiadać. „Ciekawe, co ty w życiu osiągniesz?”. Jutro
w południe zagra góralska kapela, a potem wszyscy szybko się
rozejdą.

No i znajomy technik rozbił się na motorze. Podobno nie

ma twarzy ani płatów czołowych mózgu. Może lepiej, żeby się
nie obudził. Jego żona miesiąc temu urodziła. W internecie

background image

97

żadnej wzmianki o tym wypadku. Może zbyt mało krwi, żeby
zostawić ślad na ekranie.

Siedzimy na czerwonych kanapach, pijemy czerwone wino.

Wino musi oddychać.

***

Płyniemy z Olem w stronę stadionu, niesieni prądem miesz-

kańców Nowej Huty. Pijaczkowie buszują w przydrożnych zaro-
ślach. Ich brodate głowy to wyłaniają się z krzaków, to chowają.
Chłopaki w dresach urządzają nerwowe biegi tu i tam. Zrywają
się grupami, po czterech, pięciu, lawirują między ludźmi, a po
chwili zwalniają jakby nigdy nic. Przy bramie straganiarz propo-
nuje trąbki, biało­granatowe szaliki Klubu Sportowego Wanda,
mosiężną rzeźbę motocykla, piwo jasne. Kupujemy tylko pro-
gram za osiem złotych i długopis za dwa. Stajemy na śliskiej
trawie, przy samej bandzie. Dym z papierosów snuje się siwą
mgiełką. Kobiety mają jaskrawe fryzury i tatuaże na odkrytych
ramionach – gwiazdki, delfiny, imiona. Starsi mężczyźni noszą
beżowe kurtki, półbuty i koszule pod krawatem – przecież nie-
dziela. Ci nigdy nie siądą na zakręcie, gdzie żużel spod kół móg-
łby obsypać ubranie, zaprószyć oczy.

Zawodnicy siedzą na pace ciężarówki, która robi rundę

wokół stadionu. Tłum klaszcze. Grubi ochroniarze w czarnych
kamizelkach, z nogawkami wpuszczonymi w cholewy, odpycha-
ją ludzi od barier. Sędzia wita się z dyrektorem. Konferansjer
informuje szanowną publiczność, gdzie można kupić kiełbaski
i kto będzie jechał w pierwszym wyścigu.

Rozgrzewają się motocykle. Zawodnicy próbują nawierzch-

nię dodając gwałtownie gazu, w skupieniu ustawiają się przed
taśmą. Czerwony, niebieski, żółty, biały – kolory kasków są rytu-
alnie określone. Strzał, taśma w górę i cztery szybkie okrążenia

background image

98

na jednym biegu, w permanentnym ślizgu tylnego koła. Ktoś wy-
grał, bijemy brawo, już następny wyścig. Co cztery rundy traktor
równa nawierzchnię i dalej, bo publiczność się niecierpliwi.

Dzwoni telefon.
– Wracacie już? – pyta Kasia.
Przeciskamy się do góry. Dziadkowie notują wyniki w pro-

gramie. Chropawe dłonie trzymają długopisy jak styliska hutni-
czych chochli. Każda litera świeci płynnym żelazem.

***

Mówię matce, ile pożyczyłem na wyścigi, z jej konta.
– Jak można wydać tyle pieniędzy dla przyjemności?
Patrzę jak soli zupę, próbuje, miesza, znowu soli. W jej

oczach widzę, że nie czuje smaku, zapętla się w trójkącie ber-
mudzkim czynności podstawowych.

– Przecież przez całe życie byłeś rozsądny.
– Nie byłem rozsądny. Po prostu oszczędzałem nierozsą-

dek. Wiedziałem, że się w końcu przyda.

Matka nalewa zupy na talerze.
– Mówiłam ci, że facet to inny gatunek człowieka.
– Inny od kogo?
– Od człowieka. Jedz.
Patrzę przez otwarte okno jej mieszkania na dziewiątym

piętrze. Okno jest otwarte, ale zabezpieczone siatką, żeby kot
nie wyskoczył. Od dawna nie ma kota.

***

– Poznajesz mnie?
Patrzę na chłopaka bez koszuli. Kędzierzawa głowa, luz

w ramionach. Pełno tu takich.

background image

99

– Byłem twoim studentem w zeszłym roku. Patryk Kosiniak.
– Mam bardzo słabą pamięć.
– Nie szkodzi. Teraz ja cię będę uczył. Przede wszystkim ta

twoja pozycja na motocyklu. Wyglądasz jak zupełny amator, co
przyjechał pierwszy raz na tor i koniecznie chce dotknąć kola-
nem asfaltu. Dupą zjeżdżasz, głowa zostaje. Nie tak! Odwrotnie
ma być. Druga sprawa – przy hamowaniu zablokuj się kolanami
na baku. Możesz przykleić gumowe podkładki na bak, będzie ła-
twiej. Wyprostuj ręce, zablokuj kolana. Nie bolą cię ręce? Jajka
nie gniotą? No właśnie.

Odchodzi alejką między namiotami. Motocyklista wytatuo-

wany na łopatce właśnie stawia fireblade’a na koło. Moje spoj-
rzenie musiało połaskotać, bo Patryk odwraca się.

– Dupa wyżej, głowa niżej. Będę pamiętał – wołam przez

wiatr.

***

Wielebski kiwa się na skuterze. Ogląda wyścig przez siatkę

za zakrętem. Przypomina Olka – jego twarz jest tak samo gład-
ka. Szesnaście spacerów Ziemi wokół Słońca to za mało, żeby
wydeptać ścieżki na skórze.

Rozmawia ze mną, ale wzrok zawiesza daleko. Obserwuje

dłonie wciskające klamki, stopy depczące dźwignie, opony rysu-
jące optymalny tor jazdy.

– Tak, trzeba się przesunąć do tyłu. Tylna opona jest szersza

i lepiej przenosi obciążenie. Tak, trzeba hamować na wyprosto-
wanych rękach. Wtedy mniej bolą.

Patrzę na jego chude, bezwłose przedramiona. Kierowca

wyścigowy, chłopiec. Dzieci uczą mnie jeździć.

***

background image

100

W pierwszych kwalifikacjach poprawiam czas o pół sekun-

dy! Euforia wlewa się do żył. Przypominam sobie, dlaczego tu je-
stem. Na tylnej oponie pas wytopionej gumy. Trzeba wymienić.

W kolejnych kwalifikacjach idzie trochę gorzej.

Wprowadzam zbyt wiele nowych elementów. Pilnuję jednego –
drugi ucieka, trzeci przeszkadza. Dobre rady biegają w głowie
jak stado baranów po hali. Za mało czasu, żeby wpędzić wszyst-
kie do zagrody.

***

W namiocie obok zrobiło się luźniej. Gdzie mieściły się trzy

motocykle, stoją dwa. Ubyło jedno krzesło i wieszak na kom-
binezon. Ze ściany zniknęła tabliczka „Jakub Derecki #56”.
Został zegar, na który zerkam przechodząc.

Na szczęście z nim nie rozmawiałem. Na szczęście nie był

moim kolegą. Tylko patrzyliśmy na ten sam zegar.

***

– Z wyścigami supermoto jest inaczej – mówi Piotrek. – Tor

jest częściowo ziemny, są skocznie. Jedzie się raz po asfalcie,
za chwilę po błocie i znowu. Wysiłek trzy razy większy, koszty
dwa razy mniejsze. Pamiętam jak kumpel się wywalił. Mijam
go – leży. Objeżdżam okrążenie – dalej leży. Następne kółko
– wstaje. „Nie jest źle”, myślę. Jak go znowu mijam, rusza, ale
pod prąd. „Nie dobrze”, myślę. Jakoś go powstrzymali sędzio-
wie. „Idź do lekarza”, mówimy po wyścigu. „Nic mi nie jest”, on
na to. „Ale pójdę”, mówi. I stoi, bo nie wie, gdzie iść. Potem do-
piero przyznał, że nie wiedział, z kim rozmawia. Gadał, bo do
niego gadali. Jedna dziewczyna strasznie go opierdalała, więc
się domyślił, że narzeczona.

background image

101

***

Bohater ryzykuje po coś. Ja – po nic. Jestem bohaterem tyl-

ko własnej opowieści.

Nie dla mnie „złote runo nicości”. Jedyne co zdobędę, to

nagroda Darwina, której nie zdobędę.

***

Start w upale. Dziesięciu przede mną, drugie tyle za mną.

Światła gasną i fru! Razem ze stadem „Pretendentów” zwalam
się w pierwszy zakręt. Kotłujemy się w bitewnym uniesieniu, aż
strumień pojazdów wynosi mnie na pobocze. Ktoś upada, jadę
po nierównej trawie, zwalniam, uspokajam kierownicę. Byle
tylko się nie wywrócić, byle znowu poczuć asfalt pod kołami,
otrzepać opony z ziemi, złapać przyczepność. Odwracam się –
jestem ostatni. Właśnie wyprzedza mnie Saleta. Szlag! Biorę
się do pracy. Wyprzedzam kolejnych zawodników. Są wolniejsi,
diablo niebezpieczni, bo nieprzewidywalni. Ich nogi nie współ-
pracują z rękami, ręce nie słuchają głów, głowy nie widzą toru.
Wyprzedzić, nie uderzyć, zapomnieć. I następny, następny.
Widzę Saletę, który też wyprzedza maruderów, też zaciska zęby.
Dogonię, bez przesady. Trzysta metrów, dwieście, sto pięćdzie-
siąt, łup! Saleta na końcu prostej zderza się z innym zawodni-
kiem, wylatuje w powietrze jak lalka. Wiruje dwa metry nad
ziemią, dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Motocykl
sunie obok krzesząc iskry, wierny towarzysz niedoli. Bam, czło-
wiek wali w ziemię, żółty kurz. Kiedy mijam miejsce wypadku,
Saleta jeszcze się turla. „Facet, który oddał córce jedną nerkę,
nie powinien odbijać sobie drugiej”, myślę. „Ale przynajmniej
nie muszę go wyprzedzać”. Jadę dalej. Wyprzedzam jeszcze
dwóch, trzech i kończy się wyścig.

background image

102

Piętnaście minut później Saleta w bieliźnie pozuje do zdjęć

na tle pogruchotanego motoru. Kciukiem skierowanym do góry
obraca klęskę w sukces medialny.

***

Spędzam kolejny dzień w hałasie, włóczę się między rozgrza-

nymi blachami furgonetek, wystawiam twarz na słońce. Człapię
znanymi ścieżkami: bar, trybuny, namiot, wieża startowa, biuro
zawodów, bar. Wszystko, żeby jeszcze raz wystartować. W koń-
cu wyje syrena, wołają na start zawodników Rookie. Ustawiają
mnie w ostatniej linii. Przede mną całe stado wariatów. Za mną
żadnego pracującego silnika, tylko wiatr wznieca mikroskopij-
ne tornada na sto ziaren piasku i sześć mrówek. Nikt na mnie
nie liczy, omija mnie wodzirej z mikrofonem. Nie odpowiem na
pytanie, jak się teraz czuję i kogo chciałbym pozdrowić na trybu-
nie. Fotograf o oczach dziecka i policzkach alkoholika robi mi
zdjęcie z poczucia obowiązku.

Startuję dobrze i wbijam się między lepszych. Z przodu kilku

popełnia falstarty. Będą musieli za karę przejechać przez depo
z prędkością autobusu szkolnego szukającego miejsca do par-
kowania. Pierwszy zakręt – jak zwykle ktoś się wywraca. Jeden
obłok kurzu, drugi. Może nie będę ostatni na mecie. Na prostej
na moment odwracam głowę – nie widzę nikogo. Hamuję i wte-
dy ktoś mnie wyprzedza po wewnętrznej. Facet musiał kryć się
tuż za mną na prostej. Odgarniałem powietrzne nad jego gło-
wą, a on wykorzystał nadwyżkę mocy i łapie mnie w pułapkę.
Poczekaj! Siadam na jego ogonie i naciskam. Tańcujemy jak igła
z nitką, szyjąc kolejne zakręty równym ściegiem. W końcu robię
mu to samo, co on mnie. I już po wyścigu. Na ostatnim okrąże-
niu widzę, że doganiam Wawrzyszczaka. To radość, bo zawsze

background image

103

dokładał mi dwie sekundy na każdym okrążeniu, więc szansa
żeby go spotkać na mecie jest mała.

– Co się stało? – pytam troskliwie, kiedy wraca do

przyczepy.

– Falstart zrobiłem – mówi i odbiera mi nadzieję.

***

Parkuję na pasie awaryjnym, pomiędzy jednym a drugim wia-

duktem. Śląsk, północ, sierpień. Przez światła reflektorów prze-
pływała chmura kurzu, którą sam wznieciłem hamując. Wirują
nocne owady. Obok ze świstem przejeżdżają ciężarówki.

– Co się stało? – pytam.
Starszy mężczyzna stoi obok małego, chińskiego motocykla.

Z tych, które można kupić w supermarkecie na trzydzieści sześć
rat po sto złotych.

Pochylamy się nad dźwignią zmiany biegów, która spadła

z osi i leży bezwładnie w kurzu jak zdechła sardynka.

Wyjmuję skrzynkę z narzędziami i plastikowymi opaska-

mi mocuję dźwignię. Facet gapi się na mój motor, przyczepę
i wszystko, co mam w bagażniku.

– Pan odpali i sprawdzi – mówię.
Silnik zaczyna terkotać. Kierowca wrzuca bieg, ale moto-

cykl nie rusza, tylko wydaje rozpaczliwe, metaliczne dźwięki.
Mężczyzna wyłącza silnik i patrzy bezradnie przed siebie. Nie
skarży się, nie przeklina losu. Ma w ułożeniu ramion cierpli-
wość, jakby był ulepiony nie ze zwykłej gliny, tylko z czarnej zie-
mi doprawionej solą.

Chwytam łańcuch palcami i naciągam na tylną zębatkę.

Dobrze, że części są wątłe jak w rowerze, inaczej bym sobie nie
poradził.

background image

104

– Pojadę za panem chwilę, żeby zobaczyć, czy wszystko gra

– mówię.

– Dziękuję – podaje mi rękę suchą i ciepłą jak letnia noc.
Ruszamy. Otwieram wszystkie okna w samochodzie, żeby

wiatr wysuszył pot. Dłonie śmierdzą smarem i gumą. Pierwszy
raz naprawiłem urządzenie z silnikiem. Pierwszy raz byłem na-
rzędziem w rękach Opatrzności.

***

Siedzę w izolatce Michała. Ma jeszcze dwójkę gości, wszy-

scy założyliśmy zielone fartuchy z papieru.

– Spieszysz się – mówi Michał. – Zaczynajmy.
Wyciągam aparat fotograficzny z obiektywem do zbliżeń.

Michał odsuwa koc. Flesz co chwilę rozświetla małe pomiesz-
czenie. Blizna na udzie, na barku. Obchodzę łóżko, przyjaciele
Michała odsuwają się ode mnie. Druga noga, krtań. Rozglądam
się. Kroplówka, telewizor, książka, kubek, karta choroby.

background image

105

VI.

Kilka dni w Londynie, bez dzieci. Wędrując przez Soho

trafiamy na chiński Nowy Rok. Nad ulicami wiszą tysiące lam-
pionów, na każdym logo sponsora – Bank of China. W oknach
wystawowych pieczone kaczki uśmiechają się, zalotnie kłoniąc
długie, opalone szyje. Przeciskamy się w tłumie, dzieci rzucały
na ziemię kapiszony. Potem tłum rozwiewa się jak mgła w oko-
licach Covent Garden.

„Trzeba szczególnego gustu na Covent Garden w deszczu”,

powiedział pewien natręt o postrzępionych paznokciach, kiedy
w podmiejskim autobusie wypytał nas, dokąd zmierzamy. Nosił
okulary zabezpieczone przed zgubieniem sznurowadłem ople-
cionym wokół szyi. Rysował w notesie schematy połączeń mię-
dzy gwiazdami.

Trzy przecznice dalej dostrzegam kobietę w wieczorowej

sukni bez ramion ślizgającej się po gładkich nogach, których
nie mogły ogrzać srebrne pantofelki. Idzie szybko, ale nie chłód
ją popędza. Znika w tłumie, który znów przybiera na sile i or-
ganizacji. Tym razem podciągnięto ciężkie wozy transmisyjne.
Ludzie wiszą na gzymsach i rusztowaniach. Strzelają flesze apa-
ratów. Ulicą oddzieloną podwójnymi barierami od ludu suną
wymyte limuzyny. Policjanci przytykają do ust krótkofalówki.

– On już jest – odpowiada jeden z nich na pytanie „What’s

going on?”. Język czerwonego dywanu wsysa najpiękniejszych
ludzi do środka przez paszczę drzwi. Reszcie zabiera rozum.
Nieliczni podążają w przeciwnym kierunku. Kto się odwraca,
zamienia w słup soli.

Szczepan przyjechał do Londynu, bo nie miał wyjścia.

W liceum byliśmy harcerzami, nosiliśmy bagnety przy paskach,

background image

106

kraciaste koszule. W długie włosy wplątywały się liście. Piętnaście
lat później on dalej miał długie włosy, kraciastą koszulę i miesz-
kał z rodzicami. Miał czas. Któregoś dnia zawiózł rower i wszyst-
kie płyty na strych do kolegi, pożegnał się i zamiast popełnić
samobójstwo wsiadł do autobusu.

– Duże miasto – mówi Szczepan. – Różni ludzie mieszkają.

Idziesz ulicą, spotykasz takiego dziwoląga, że myślisz: jest tylko
jeden taki na planecie. Skręcasz za róg, a tam w knajpie, u fry-
zjera, w sklepie siedzą sami tacy jak ten.

Idziemy wzdłuż rzędów niskich domków z cienkiej cegły.

Barak za omszałym murkiem to muzeum motocykli. Rzędy
czarnych ram, wytartych skórzanych siedzeń, zimnych silników,
ręcznie malowanych nazw. New Imperial, Ariel, BSA. Po mo-
tocyklowym domu starców oprowadza czternastolatek z seriami
kolczyków w uszach i nabijanym ćwiekami pasie.

– Czasem czytam polskie gazety – mówi Szczepan, kiedy

wychodzimy. – Przestaję rozumieć. Rozpoznaję słowa, ale zna-
czenie umyka.

Wsiadamy do metra. Zawiezie nas pod brunatne kominy

Tate Modern.

– Oświetlenie, które zrobiłeś w moim rowerze, wciąż działa

– mówię.

Resztę drogi w milczeniu patrzymy na dziwolągów.
W naszym wieku już się emigruje – jedni na zewnątrz, dru-

dzy do środka. Zawsze na zawsze.

***

– Rzuciłam palenie – mówi matka. – To znaczy palę pięć

papierosów dziennie, z ręką na sercu.

– Wczoraj?
– W piątek.

background image

107

– Po wizycie u lekarza?
– Tak. Ja jestem palacz sytuacyjny. Nie brakuje mi nikotyny,

tylko mam chęć zapalić w określonych momentach. Kiedy się
zdenerwuję, albo kiedy odpoczywam.

– Co powiedział lekarz?
– Nie powiem ci. Na czternastego jestem umówiona u spe-

cjalisty. Nie przejmuję się. Ty też się nie przejmuj. Ja się nawet
umierać nie boję.

– To wielkie szczęście.
– Nie. To znaczy, że życie obrzydło. Najbardziej mi żal

takich ludzi jak Patryk Swayze. Wiesz, piękni, ogromny mają-
tek, fantastyczna żona. I muszą to wszystko zostawić. A ja co?
Mieszkanie w bloku.

Siedzimy w mojej sypialni. Olo gra na dole, Milena śpi.
– W telewizji gadają bez sensu – wzdycha.
– Zawsze ci to mówiłem.
– Najgorsze że człowiek ma pamięć – milczy przez chwilę. –

Przecież ja pamiętam, że wszystkie gazety, ci nawiedzeni dzien-
nikarze z Wyborczej, zwalczali Żarnowiec. Zwalczali i w końcu
tej elektrowni nie wybudowali. A teraz się dziwią, dlaczego
większość Polaków nie chce elektrowni jądrowej.

Patrzymy na lampę. Światło jest ostre. Jej skóra zwiotczała

na twarzy i rękach.

– A ty czym się martwisz? – pyta.
– Ja? Niczym.
– Szczęśliwy z ciebie człowiek, co?
Patrzymy po sobie, ale nie jednocześnie. Nasze spojrzenia

nie przecinają się.

– Dzieci męczą – kiwa głową. – Pamiętam jak byłeś mały

i na plaży jedną taką ze starszym chłpocem zapytałam, kiedy bę-
dzie lepiej, a ona powiedziała, ze jak będziesz miał cztery i pół

background image

108

roku. I faktycznie, jak już tyle miałeś, to na wakacjach mogłam
sobie książkę poczytać, czy coś.

– Tak. Dzieci męczą.
– Wstawałeś o piątej, aż zacząłeś chodzić do szkoły. No ale

ja wtedy już nie mogłam spać dłużej i tak mi zostało. Tylko wie-
czorem teraz wcześnie jestem zmęczona. Wczoraj o ósmej już
padałam.

– Co to za specjalista, do którego idziesz?

***

Kasia wyjeżdża na weekendowy kurs, zostaję z Mileną

i Olem. Matka, teściowa i pani Ela na zmianę doglądają, poma-
gają i mówią. Zazwyczaj nie słyszę, co. Jakbym miał ciągle kask
na głowie.

***

Denis Hopper umarł na raka prostaty. Ćwiczył to wielo-

krotnie. W „Swobodnym jeźdźcu” jako wąsaty harleyowiec
kończy podróż na poboczu, przykryty kurtką z amerykańską
flagą. Kiedy kamera wznosi się, widać łagodną rzekę za wałem
przeciwpowodziowym.

W „Elegii” jest dojrzałym poetą podrywającym studentki

na błyskotliwe wiersze. Pada w trakcie gali na swoją cześć, kie-
dy lojalny przyjaciel wygłasza mowę pochwalną, w gruncie rze-
czy szczerą, chociaż z obowiązku. W ostatniej chwili kurczowo
chwyta się ramion żony, która czuwa przy jego łóżku spełniając
ostatni obowiązek – przecież przysięgała. Po wszystkim ogarnia-
ją ją niepotrzebne wątpliwości, czy aby nie pomylił jej z inną.

Portale pokazują ostatnie zdjęcia aktora. Wychudły staruszek

w kaszkiecie osłaniającym cieniutką skórę przed kalifornijskim

background image

109

słońcem. Siedzi na wózku, na kolanach trzyma pięcioramien-
ną gwiazdę, którą za chwilę robotnicy wmurują w chodnik przy
Hollywood Boulevard. Na pożegnanie Jack Nicholson całuje
go w czoło, obok miejsca zaklejonego plastrem. Gdyby odkleić
opatrunek od czaszki, ukazałby się niewielki otwór. Uważni in-
ternauci mogliby zobaczyć przez niego wszystkie znaki zodiaku,
galaktyki, białe karły. Dlatego Hopper uśmiecha się na zdję-
ciach. Gwiazda, którą trzyma na kolanach zostanie w bruku, on
poleci.

***

– Powiedzieli w schronisku, że dwa tygodnie wcześniej

tym samym podejściem szli Francuzi i zginęli – mówi Paweł. –
Następnego dnia wchodziliśmy ścianą pokrytą kępami wyschnię-
tej trawy. Trawa z kawałkami lodu i kamieni odrywała się przy
każdym dotknięciu. Szliśmy śladami tych Francuzów, widzieli-
śmy ich haki wbite w ścianę. W pewnym miejscu się skończyły.

Stoimy w jego pokoju. Paweł na środku dywanu, ja oparty

o framugę drzwi. Na komodzie leżą czekany, pęki haków, kółek,
zaczepów, młotek skalny. Powierzchnie każdego z tych przed-
miotów są porysowane w miejscach, gdzie wgryzały się z zimną
skałę, żeby bronić życia.

– Co jakiś czas w pobliżu przelatywał helikopter. Myśleliśmy,

że Szwajcarzy z górskiego pogotowia latają sobie na wycieczki,
ale im chodziło o nas.

Słyszę za ścianą jak Kasia rozmawia z moją przyrodnią sio-

strą. Śmieją się.

– Te ich haki były jakieś cienkie. Może któryś puścił –

wzrusza ramionami Paweł, syn Agnieszki, wnuk Władysława,
alpinista.

background image

110

Niedługo później wchodzi po ścianie zamarzniętego wodo-

spadu w szwajcarskiej dolinie Schanfigg. Kiedy patrzy w stronę
szczytu, Królowa Śniegu zrzuca sopel lodu prosto w jego oko.

– Może i dobrze – powie Agnieszka. – Z jednym okiem

można żyć, a tak pewnie by mi się zabił.

W źrenicy Pawła widzę, że będzie wspinał się dalej.

***

Wojtek wpada na herbatę. Olo właśnie robi awanturę o ze-

szyt do polskiego, który zgubiliśmy. Histeria, tupanie, wrzask,
płacz. Okazuje się, że dzień wcześniej zostawił go nauczyciel-
ce. Z niepokojem obserwuję moje geny wirujące w głowie syna.
Płatki śniegu w szklanej bańce.

– Z Iwo też miałem kłopoty – mówi Wojtek. – Kupiłem

poradnik o rozmowach z dziećmi, bardzo skuteczny. Chcecie
pożyczyć?

***

– Najlepiej byłoby z każdej strony przyciemnić, ale w nocy

to by pan zupełnie nic nie widział. Legalnie można tylko z tyłu,
ale to wygląda, jak wygląda. Z przodu najlepiej taki pasek na-
kleić u góry, że jak słońce nisko poświeci, nie będzie tak razić.
Chce pan taki pasek?

W gablotce za szkłem oglądam zdjęcia samochodów z przy-

ciemnionymi szybami. Chudy rzemieślnik chodzi dookoła auta,
otwiera drzwi, zamyka, skrobie paznokciem w szyby, przecie-
ra szmatką. W dłoni trzyma zapalonego papierosa. Kiedy na
chwilę wsiada, dwa palce i pet zostają na zewnątrz, poza kra-
wędzią karoserii. Garaż jest jasno oświetlony neonowym świat-
łem. Schody pod ścianą prowadzą do mieszkania na antresoli.

background image

111

Wypuścić ostatniego klienta, zamknąć bramę, pójść na górę,
włączyć telewizor, poczekać do rana.

– Niech pan da ciemno z tyłu i po bokach, z przodu tylko

pasek – decyduję.

– Ciemny lakier, czarne szyby. Trumna się zrobi z tego wozu

– mówi, zaciągając się.

***

Przed chwilą Aleksander pokłócił się z Kasią. Z obu stron

padły ciężkie słowa. Teraz liżą poranione dumy. Kasia zamknę-
ła się w łazience, poprawia rozmazane oczy. Olo siedzi na
schodach.

– Musisz jechać? – pyta.
Milczę.
– No, proszę. Odpowiedz mu – słyszę z łazienki matowy głos

żony.

– Muszę.
– Dlaczego? – pyta syn.
– Bo bardzo chcę.

***

Radiostacje obchodzą Dzień Bluesa. Johnny Cash w ra-

diu cofa się w czasie, z każdą piosenką młodszy, bardziej żywy.
Wyjeżdżam mu naprzeciw.

***

Na ulicy Limanowskiego są kamienice z ustami bram za-

kneblowanymi dyktą. W jeden z tych milczących otworów czyjaś
czuła ręka wstawiła dziecięcy wózek, konia na kółkach i komodę

background image

112

bez szuflad. Zabawki czasu ocalone na chwilę przed ostatecz-
nym rozwiązaniem śmietnika. Zatrzymuję samochód, żeby zro-
bić zdjęcie telefonem komórkowym. Jeśli skręcić w lewo dojadę
do posterunku żydowskiej policji getta. Jeśli w prawo, dotrę do
szpitala epidemicznego, tuż przy murze. Jeśli zawrócę, po le-
wej znajdę Judenrat. Ktoś trąbi. Ruszam prosto w stronę bramy
z chmur.

***

Z Krakowa do Poznania na wyścigi szybciej przez Łódź.

Z Poznania do Krakowa wolniej przez Wrocław. Znam bary
McDonalds na obu trasach. Zwłaszcza w Lesznie i Łodzi.
Wydzielają olejny zapach, który roznosi się od zaplecza na par-
king i dalej na ulicę. Barwią wieczór jarzeniówkami na czer-
wono i żółto. Nie mogę się oprzeć sile przyciągania prostych
bodźców.

Jednym zaklęciem zamawiam chickenburgera, kawę,

shake’a, płacę siedemnaście czterdzieści. Oczy łzawią od klima-
tyzacji i blasku. Patrzę na dziewczynę przy stoliku obok. Siedzi
pod ścianą z małym laptopem na kolanach. Miejsce wybrała tak,
żeby nikt nie mógł zaglądać jej przez ramię. Pisze i uśmiecha
się. Co pewien czas odzyskuje kontrolę nad mimiką i rozgląda.
Sprawdza, czy nikt nie przejrzał jej sekretu. Jednocześnie szuka
wzrokiem kogoś, kto w tej chwili jest równie szczęśliwy. Kogoś,
kto w realnym świecie mógłby dzielić z nią moment technolo-
gicznego szczęścia. Nie znajduje. Wraca spojrzeniem do ekranu,
palcami do klawiatury i na nowo zaczyna pieścić komputer – li-
tera po literze.

***

background image

113

– I jak ci idzie z tymi motorzystami?
– Średnio, babciu. Nie najlepiej.
– Uważasz?
– Uważam.
– Motory są niebezpieczne, Marcinku. Jak mieszkaliśmy

na Kazimierza Wielkiego, po wojnie, był taki pan, co jeździł na
motorze do pracy, do Nowej Huty. I mu się na szyi taka krostka
zrobiła, bo nie zakładał szalika, a wiało. I potem mu ta krostka
urosła, i umarł. Ty też źle się ubierasz na motor. Spodnie cien-
kie, będą cię stawy bolały, zobaczysz.

– A tobie, babciu, jak tam?
– Też nie najlepiej.
– Cieszę się, że cię widzę.
Podnoszę ją do góry, jak dziewczynkę, kręcę dookoła.
– No już – śmieje się – bo dostaniesz przepukliny.
Nie puszczam, ale i tak mi się wymyka.

***

O ósmej trzydzieści rano słońce kładzie długie cienie na

wilgotnym od rosy asfalcie. Błyszczą okna na wieży kontrolnej.
Ochroniarze przestawiają zimne stalowe bariery. Rozsuwają się
zaparowane poły namiotów. Mechanicy odpalają pierwsze sil-
niki. Ustawiają się trzy kolejki. Najdłuższa do biura zawodów,
średnia do baru, najkrótsza do pryszniców. Stoję w tej pierwszej,
piszę.

Notatnik i długopis – proste narzędzia. Na stacji benzyno-

wej. Na światłach. W barze. Na poboczu. W kiblu. Wszędzie
mogę robić sztukę.

***

background image

114

Saleta trzyma kubek z kawą.
– Stopa mnie boli. Najgorsze, że za tydzień miałem pobiec

w maratonie.

Obciął włosy. Z łysą czaszką wygląda bardziej telege-

nicznie.

– Ten koleś odbił w lewo, żeby lepiej zmieścić się w zakręt.

A ja jechałem o stówę szybciej. Walnąłem w jego oponę błotni-
kiem. Położyłem motocykl. Jadąc na dupie trąciłem go jeszcze
w koło. Potem nie wiedziałem, dlaczego mnie tak turla. Nie wie-
działem, że lecę po trawie. Pomyślałem, że jak będę się napinał,
obiję wszystkie narządy wewnętrzne. Więc się rozluźniłem.

Wokół nas gromadzi się kilku facetów. Saleta przyciąga ich,

jak włączony telewizor przyciąga psią sierść.

– Ten gość, co w ciebie wjechał, cały artykuł napisał w gaze-

cie, że Saleta wyjebał – mówi jeden z nich.

Saleta wzrusza ramionami.
– Tyle rzeczy piszą. Prawdziwych, nieprawdziwych. Mnie to

rybka.

***

Za chwilę pierwsze kwalifikacje tego dnia. Stoję przy linii,

w pierwszym szeregu gotowych do wyjazdu. Obok mnie zawod-
nik z numerem trzydzieści sześć i napisem „Kocham Kasię”
wymalowanym na owiewkach. Słońce świeci z ukosa, rzucamy
jeden na drugiego długie, ostre cienie. Ciemne szyby wizjerów
zapobiegają krępującym spojrzeniom. Grzejące się silniki dają
pretekst do chłodnego milczenia. Wirażowy daje znak, wyba-
wia z bezruchu. Atakujemy pierwszy zakręt jak psy spuszczone
z łańcucha. Numer trzydzieści sześć łapie shimmy, kierownica
bije w lewo i prawo, on walczy, wylatuje z asfaltu, wali w bariery,
głuche uderzenie, iskry, upadek, wirowanie, bezruch.

background image

115

Zwalniamy obok niego i przez kilka następnych zakrętów

żaden nie chce się ścigać. Adrenalina spływa do nóg, rąk, roz-
trzęsienie, miękkość. To mija po chwili, więc przyspieszamy
niepewni swego, czy wypada, ale przecież po to jesteśmy, więc
dalej, gonić się, ścigać! Wtedy wywieszają czerwone flagi i zaga-
niają nas z powrotem do budy.

Na torze karetka, piętnaście minut mija, zły znak. Heli­

kopter ląduje obok, ratownicy biegną z noszami, w górę, w górę!
Ochrona szarpie fotoreportera. Obserwuję zza siatki, na dło-
niach odciskają się rdzawe romby.

Ruszamy znowu i wykręcam swój najlepszy czas okrążenia.

***

Shimmy to diabeł, który łapie za kierownicę i wrzeszczy

przez wiatr „To nie dla ciebie!”.

***

Między namiotami roją się dzieci z pobliskiej szkoły.

Ośmiolatki stają w kolejce po plakaty i breloki. Trzynastolatki
zbierają autografy od kogo się da. Składam dwa staranne podpi-
sy na programach wyścigów. Wszystko przez kombinezon, któ-
rego nie zdążyłem zdjąć.

Z daleka widzę Saletę, który cierpliwie ustawia się do zdję-

cia przy podium. Dzieci obskakują go jak pchły niedźwiedzia.

– Panie Przemku, panie Przemku!…
Oglądam wyniki drugich kwalifikacji. Znowu pobiłem re-

kord życiowy. Moje nazwisko przez chwilę jest pierwsze na
wydruku z komputera. Najlepsze, że zszedłem poniżej granicy
czasu okrążenia dla mojej grupy. Od następnego razu nie będę

background image

116

mógł się ścigać w klasie Pretendent. Regulamin właśnie uwolnił
mnie od wyścigów.

– Pan super wygląda w tym kombinezonie – podziwia mnie

gruba dziewczynka z warkoczami koloru słomy.

Okręcam się dookoła, żeby zasłużyć na jeszcze jedną po-

chwałę, ale ona tylko chichocze.

Wyciągam telefon z lewej kieszeni kombinezonu. Kiedy go

tam trzymam, kłuje mnie w żebra. W serce pod żebrami.

– Dlaczego nie dzwoniłeś? – pyta matka. – Wiesz jak się

denerwuję! Cały czas się modlę.

– Rozmawiałem z Kasią.
– Masz do mnie dzwonić w pierwszej kolejności! Bo ja się

bardziej denerwuję. To ja mogę stracić wszystko, w razie czego.
Chyba nie sądzisz, że wnuki będą się mną opiekować, w razie
czego.

Nie pytam, w razie jakiego „czego”. Odsuwam telefon

i puszczam strumień jej słów jak pianę z puszki rozgrzanej słoń-
cem coli.

– Nie mogłam spać. Wstałam o czwartej wściekła na ciebie,

już nie zasnęłam. Uważaj, proszę cię. I zadzwoń do mnie zaraz
po wyścigu. Zaraz. Pamiętaj.

Chowam telefon do kieszeni po prawej stronie. Tam, gdzie

nie mam serca.

***

Chłopcy przyklejają mi do kasku kamerę wielkości

niedopałka.

– Nie klnij zbyt głośno podczas jazdy. Wszystko się nagra –

radzi Piotrek.

Po treningu Damian ogląda nagranie na laptopie. Obraz wi-

bruje, linia horyzontu chwieje z lewa na prawo. Dźwięk silnika

background image

117

– bzyczenie muchy z sześcioma biegami. Dwadzieścia minut in-
tensywnego życia wciśniętych w prostokąt o przekątnej siedem-
nastu cali.

– Tutaj dobrze. Tu nie masz prawa jechać prosto. Dobrze. Tu

minąłeś szczyt zakrętu. Zostawiłeś za dużo miejsca. Można było
bardziej odkręcić. A tu, zobacz! Co jest? Odjeżdżasz do środka
toru i dopiero wtedy się kładziesz. Błąd! Popatrz! A to? W tym
miejscu można bardziej się położyć. Asfalt jest profilowany.
Wzrok oszukuje. Nie wierz w to, co widzisz. Tutaj motocykl trzy-
maj kolanami prawie cały czas. Nogi trzymaj tak – Damian pod-
skakuje na składanym krześle demonstrując pozycję – ręce…,
wzrok na punkt hamowania, potem na punkt skrętu, potem na
wyjście…

– Czekaj – nie słucham go już. – Zaczynamy wyścig.

Ściągajcie koce.

***

Na trzecie kwalifikacje wyjeżdżam z zimnymi oponami.

Daniel zapomniał włączyć wtyczkę, a mnie poprzewracało się
w dupie od luksusu. Zanim pożyczyłem koce do grzania opon,
dwa okrążenia poświęcałem na rozgrzewkę. Ale już zdążyłem
zapomnieć, że tak trzeba i wjeżdżam na trawę raz, potem zno-
wu. Tor daje delikatne znaki, żebym się nie zapominał. Jak lew,
któremu drży ogon ze zniecierpliwienia, kiedy treser trzyma gło-
wę w paszczy. Mnie zaczynają drżeć ręce.

***

Jeszcze jedne kwalifikacje. Kamera na kasku. Przestać

myśleć, co się nagra – zacząć zapierdalać. Jadę dobrze, ale nie

background image

118

po rekord. Zmęczony oglądam kartkę z wynikami. Spadam na
czwarte miejsce.

***

– Zobacz – podchodzi Damian. – Znalazłem ochraniacze

kolan krzeszące iskry. Kiedy przytrzesz asfalt, będzie wyglądało
jakbyś się palił. Ten za tobą się przestraszy i odpuści. Chcesz za
dwie stówy?

– To legalne?
– Nie jest nielegalne.
Namyślam się długo. Nie kupuję. Dwie stówy, zwariował.

***

Chłopcy robią poduszkę z pociętej karimaty i przyklejają do

baku szarą taśmą.

– I jak? – pyta Daniel.
– Wygląda, jakby miała mi urwać jaja – mówię siadając na

motor.

– Ale siedzisz dziesięć centymetrów dalej od kierownicy.
Rozgrzewka przed wyścigiem. Dziesięć minut, które można

wykorzystać na przyzwyczajanie do nowej pozycji za kierowni-
cą, przyglądanie punktom hamowania, wsłuchiwanie w pracę
zawieszenia. Nie tym razem. Tor jeszcze mokry. Zjeżdżam po
jednym okrążeniu.

***

Chłopak z punktu serwisowego Shoei wymienia szybę

w moim kasku na ciemną i nie chce pieniędzy. Od dziś na zdję-
ciach nie będzie widać mojej czerwonej z wysiłku gęby.

background image

119

***

John Malkovich powiedział, że lubi zagrać w przedstawie-

niu gwarantującym klapę. Tylko po to, żeby poczuć w ustach
ekscytujący smak całkowitej klęski.

***

Ruszam w wyścigu klasy Rookie. Nadążam przez pierwsze

okrążenie, potem uciekają mi prawie wszyscy. Wyprzedzam tyl-
ko tego, co wołał przed startem: „Hej, co tu robisz! Twoja grupa
startuje później!”

***

Ostatni wyścig. Ustawiają mnie w pierwszej linii. Po lewej

trzech, za mną dwudziestu trzech. Nikogo przede mną – bardzo
przyjemne uczucie.

Na mnie, na mnie wszystkie obiektywy! Do mnie, do mnie

mikrofony! Jak się czuję? Pstryk, pstryk. Kogo pozdrawiam?
Pstryk. Wszystkich wyprzedzę, wszystkich. Nie dam się im, nie,
nie, nie! Mam kamerę filmującą tych, co mnie będą gonili i nie
dogonią.

– Pudło musi być – mówi Patryk.
Stukam pięścią w jego pięść, na szczęście. No dalej!
Start. Ucieka mi pierwszych trzech. Gonię ich przez kilka

okrążeń, potem mija mnie jeszcze jeden. Nie odpuszczam ani
jednego zakrętu, nie odwracam aż do mety.

Jestem piąty. Lepiej nie było nigdy, już nie będzie. Gówno.

Koniec. Flagi.

Trzeba się przebrać i iść pod podium, popatrzeć.

background image

120

***

Wiatr przetacza chmury kurzu po betonie. Z kontenerów

wysypują się puszki po napojach pobudzających, kawałki poła-
manych owiewek, zużyte opony. Zmęczeni faceci w parcianych
rękawiczkach zwijają długie kable, wciągają motocykle do cię-
żarówek, składają stoliki i parasole. Pracują w równym rytmie,
bez zbędnych ruchów.

***

Damian taszczy na przyczepę pudła z towarem.
– Możesz opowiadać wnukom o serialach, które leciały

w telewizji, wakacjach, albo o tym – mówi. – Ja co tydzień, dwa,
opowiadam komuś o wyścigach, w których brałem udział osiem
lat temu.

– Kombatanci do końca życia opowiadają o wojnie.
Śmieje się, łapiemy następną paczkę.

***

Daniel wyrzuca śmieci. Papieros dynda w kąciku jego ust

jak Jamesowi Deanowi.

– Jakie plany na następny sezon? – pyta Daniel.
Wzruszam ramionami gestem Marlona Brando.
– Nie stać mnie na następny sezon.
– Szkoda. Ale może w supermoto byś wystartował? Za pięt-

naście tysięcy kupiłbyś sprzęt i jeszcze zostałoby kasy na wyścigi.
Przyjedź do nas, do Katowic. Pożyczę ci motor i pojedziemy na
tor crossowy. Zobaczysz.

***

background image

121

Saleta siedzi w niebieskim namiocie i kiwa na krześle.
– Wciągnąłem się bardziej, niż się spodziewałem. Wystartuję

za rok.

Krzesło trzeszczy, może się złamie, może nie. Razem oglą-

damy się za kobietą w amarantowych szpilkach.

***

Badziak prowadzi na smyczach dwa pieski wielkości cho-

mików. Otwiera drzwi czarnego Dodge’a Challenger’a, a one
zgrabnie wskakują na tylne siedzenie i znikają za czarną szybą.
Litery tablicy rejestracyjnej układają się w imię nordyckiego
boga burzy i piorunów. Dziesięć cylindrów, pewnie dużo pali.

***

Szpital na Modrzewiowej ma dwa budynki patrzące sobie

prosto w oczy przez szerokość podwórka. Jak dwaj bokserzy na
konferencji prasowej – żaden nie spuści wzroku. Michał nie wie,
w którym jest, więc zwiedzam oba. Różnią się zapachem. Ten,
gdzie rehabilitują pachnie maścią kamforową i nadzieją. Ten,
gdzie tną, piłują i szyją pachnie nieświeżą pościelą owijającą nie-
ruchome ciała.

Leży w sześcianie trzy na trzy, na trzy. Ma łóżko, telewi-

zor na monety i małego laptopa, którego może przekładać jed-
ną ręką. Właśnie podcięli ścięgna u nóg, które nie chciały się
rozprostować.

– Po takim czasie znam bardzo wielu ludzi w szpitalach –

mówi. – Tu nie jest wesoło. Głównie ci z endoprotezami. Średnia
wieku czterdzieści siedem lat. Ale w Krzeszowicach było kilku
młodych „tetrusiów”, czyli tetraplegików porażonych na ca-
łym ciele. Wesołe chłopaki. Jeden wyrżnął na motorze. Drugi

background image

122

kichnął, kiedy kiwał się na krześle. Była też dziewczyna – strip-
tizerka, która źle spadła z rurki. Wszyscy z „wysokim C”, czyli
uszkodzeniami kręgów szyjnych C2 albo C3. Bo C1 jest odpo-
wiedzialny za oddychanie, więc jak ktoś uszkodzi, to zasadniczo
koniec.

Podchodzę do okna. Marzę, żeby je otworzyć, ale Michał

leży pod prześcieradłem bez piżamy.

– Konsultowałem rękę, ale jeden doktor z Monachium po-

wiedział, że najpierw muszą mnie uruchomić, bo po operacji bę-
dzie mnie musiał włożyć w gips od pasa w górę. Więc najpierw
muszę zacząć chodzić. A ból... już trochę nauczyłem się z nim
żyć. Nie biorę żadnych leków przeciwbólowych. Odstawiłem też
Tramal. Na tej konsultacji w Warszawie poznałem chłopaka –
też motocyklistę, też z porażeniem. I jemu powiedzieli, że nie
ma szans, żeby ręka przestała boleć. Jedyna metoda, to pompa
z morfiną zaszyta pod skórę. Ale ile tak można, dwa lata?

Sprawną ręką cały czas to podciąga się wyżej na poduszce,

to opuszcza, próbując wygodniej ułożyć resztę ciała.

– Telewizora nie włączam, bo wrzucenie monety powoduje

włączenie prądu, ale wyłączyć się go już nie da. Wolę laptopa.
Mam tu podłączenie do internetu przez komórkę, całkiem szyb-
kie. Nowoczesne technologie dają teraz wiele możliwości czło-
wiekowi, prawda?

Wchodzi pielęgniarka, wyjmuje termometr spod pachy

Michała.

– Trzydzieści siedem i pół – odczytuje wynik.
– Tak się będzie teraz utrzymywać przez kilka dni – ocenia,

kiedy znowu zostajemy sami. – Najlepiej było, jak mnie zaczęli
rehabilitować w Zabierzowie. Po dwóch tygodniach powiedzia-
łem, że sam zejdę z wózka na materac. Szczęki rehabilitantom
opadły, że spastyczny pacjent chce sam schodzić, ale nic. Złażę.
Nogi latają w każdą stronę, tyłek się trzęsie, podpieram się jedną

background image

123

ręką i staram trzymać głowę w poziomie, żeby nie stracić rów-
nowagi. Dałem radę. Rehabilitanci uznali, że mi się adrenalina
skończyła i szukam nowych wrażeń. To też fajne chłopaki, wszy-
scy jeżdżą na ścigaczach, pogadaliśmy sobie. Ale jak mnie zaczę-
li trenować ostro, to serce nie wytrzymało, dostałem strasznych
skoków ciśnienia i pani doktor odstawiła mi ćwiczenia na trzy
tygodnie. Potem już nie zrobiłem postępów.

Wychodzę na dziedziniec. Stoję dłuższą chwilę, zanim od-

palam motor. Czekam, aż wiatr przewieje mnie na wylot.

background image

124

Epilog

Szary cień ćmy na płachcie papieru wyrywa mnie z odrę-

twienia, które spływa wieczorem, po uśpieniu dzieci.

– Popatrz – podsuwam żonie gazetę. Na szóstej stronie zdję-

cie chłopca nad trumną włoskiego żołnierza. Jedną ręką głasz-
cze sztandar, drugą zatyka usta.

– Co z twoim motocyklem? – pyta Kasia.
– Adam przerabia go, żebym znów mógł jeździć po ulicy.

Gdzieś zgubiłem boczną podstawkę. Poszukam w piwnicy.

Syna od ojca oddziela stalowe wieko, którego nie ociepla

żaden z trzech kolorów flagi. Nawet czerwień.

– Niech on nie przerabia. Może już dość, co?
Jesienią owady chętniej kuszą się na ciepło lampy niż na

krew.

***

Telefon dzwoni, kiedy z balkonu patrzę na dojrzewające wi-

nogrona. Liście żółkną, łodygi drewnieją. Sok życia spływa do
kapsułek – różowoczerwonych, z odcieniem fioletu.

– Wojtek się zabił – mówi Aśka.
Kucam przy balustradzie.
– Wiem, że pracowałeś nad czymś dla niego. Chciałabym,

żebyś kontynuował. Zadzwonię w sprawie pogrzebu. Hugo i Iwo
są już u babci.

– Co się stało? – pyta żona.
Wychodzę po Aleksandra do szkoły. Winogrona na pło-

cie sąsiada są lepsze niż moje, mimo że nikt ich nie przyciął na
wiosnę, latem nie obrywał liści. Zapach wierci w nosie, oszała-

background image

125

mia. Zrywam kiść, odchylam głowę. Lepki sok wypełnia gardło,
spływa po palcach na asfalt, wysycha na wietrze.

W sobotę pójdziemy z Kasią na piękny pogrzeb. Cmentarz

jak koc w kamienne wzory. Z głośnika popłynie tango. Adios,
adios mój piękny.

***

Mam sen o wyścigach. Jestem na torze, którego nie znam.

Wiosenny, wilgotny poranek, ciepło. Na asfalcie wilgoć w zacie-
nionych miejscach, szerokie zakręty z równo zagrabionym pia-
skiem na poboczu. Trenuję długo, spokojnie, poprawiam czasy
okrążeń. Potem wyścig, jestem czwarty.

***

Wszystko robię tak jak zwykle. Ruszam ze świateł jako

pierwszy, kładę motor w prawy łuk i nagle już nic nie jest jak
zwykle. Tylna opona na moment zrywa z grudniowym asfaltem.
Krótka sprzeczka. Ona chce uciec, on mówi „zostań”. Sekundę
później konflikt wygasa, motocykl staje bokiem, a ja lecę pro-
sto. Błąd – wiem i już w powietrzu jestem zły. Walę bokiem
o asfalt, toczę w stronę krawężnika i próbuję w niego nie trafić.
Udaje się. Motocykl robi to samo kawałek dalej, trafia gorzej.
Uderzenie na moment stawia erszóstkę do pionu. Motocykl wali
się na drugi bok, zastyga opanierowany żwirem z obu stron jak
kotlet schabowy. Wstaję.

– W porządku? – facet wychyla się z okna samochodu.
Ma dobrze odprasowaną, białą koszulę. Może nigdy nie ca-

łował się z asfaltem. Podnoszę kciuki do góry, więc odjeżdża.
Ciskam kask. Złość przechodzi w euforię. Słońce zaczyna prze-
świecać przez mgłę. Wciągam głęboko powietrze.

background image

126

***

Wigilia jest ciepła, nic nie zapowiada ciężkiej zimy, która

spadnie później. Siedzimy w płaszczach na wersalce ojca. Milena
boi się oderwać od mamy. Olek bawi szeleszczącym celofanem.

– Macie mi oddać mieszkanie, któreście ukradli, albo od-

kupić! Nie będzie żadnego pojednania, dopóki tego nie zrobi-
cie. Żadnych życzeń. Okradać ciężko pracującego robotnika to
grzech śmiertelny, o pomstę do nieba wołający! Wy go pożałuje-
cie. Bardzo dobrze, żeście przyjechali z dziećmi. Niech wnuczek
słyszy i zapamięta! Zabierzcie sobie tę paczkę.

– Wychodzimy – Kasia ciągnie mnie za rękaw.
Wolno podnoszę się, biorę syna za rękę. W progu spotykam

panią Janinę. Żegnamy się spojrzeniem.

– O co chodzi? – pyta Olek, kiedy pakujemy się do

samochodu.

Ruszam. Ojciec wychodzi za nami na werandę, zaciska

rękę na poręczy. Wydaje się, że patrzy mi w oczy, ale to po-
zór. Ciemna szyba odbija jego wzrok, więc może zobaczyć tylko
siebie. Powoli zostawiam z tyłu dom z cegły i krzyż. W uszach
szumi radosne: „już, już, już!”. Milena uspokaja się w foteliku.
Żona spogląda na mnie, oczy jej błyszczą.

***

W galerii handlowej Saleta macha do mnie nieoczekiwanie

z ekranu. Winda wywozi go do góry, jakiś facet zaczepia ela-
styczną linę do jego nóg. Skacze w dół bez wahania. Tłum na
dole klaszcze, kiedy jego ciało podskakuje w górę i w dół jak
odpustowa piłka na gumce. Kamera robi najazd na jego zado-
woloną twarz i plakat sponsora, a potem koniec filmu skleja się

background image

z początkiem. Saleta znowu macha, skacze, odbija się, uwięzio-
ny w swoim popisie, niekończącym się dowodzie męskości.

***

– Znalazłam ci atlas Europy – mówi Kasia.
Wszystko spakowane. Bez pomocy umocowałem motocykl

na przyczepie. Supermoto jest lżejsze niż erszóstka. Jedna ręka
wystarcza tam, gdzie potrzebne były dwie. Zasapany siadam
przy stole. Mówią, że dobrze jest posiedzieć przed długą drogą.

– Zabrałeś kombinezon? – pyta żona.
– Tak.
– Kiedy wrócisz?
– Za trzy dni. Zdążę na urodziny Mileny.
Milczymy przez chwilę. Przeglądam harmonogram trenin-

gów. Kasia przewraca kartki z górami, lasami, drogami.

– Do Malagi latają samoloty z Krakowa – mówi. – Moglibyśmy

na miejscu pożyczyć samochód i obejrzeć kilka miast.

– Może Pampelunę – podnoszę wzrok.
– Co jest w Pampelunie?
– Gonitwa z bykami.
– Chciałbyś pobiec?
Nasze dłonie spotykają się w połowie stołu, nad szczeliną

między deskami.

***

background image

Nowa książka autora m.in. „Dawcy” jest znowu krótka i auto­
biograficzna. Akcja „Mężczyzn bez przyczepności” rozgrywa się
wokół wyścigów motocyklowych, ale zdecydowanie nie jest to
poradnik. Krótkie streszczenie wyglądałoby tak:

Rozdział I.

Bohater ściga się i upada boleśnie.

Rozdział II.

Bohater nawiązuje relacje z ojcem, czego pod koniec już żałuje.

Rozdział III.

Bohater przeżywa lęki przed śmiercią, uzasadnione.

Rozdział IV.

Bohater się przełamuje.

Rozdział V.

Bohater widzi, że tak nie można, bo to się na rodzinie odbija.

Rozdział VI.

Bohater kończy karierę, bez większych sukcesów,

ale chwilowo uchodzi z życiem.

W przerwach bohater podróżuje tu i tam, a także rzuca złote myśli
jakby od niechcenia.

Bezpieczna podróż z BP

www.rkwadrat.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anderson Caroline Mężczyzna bez skazy
Mezczyzni Bez Kobiet Haruki Murakami
Haruki Murakami Mężczyźni Bez Kobiet
Anderson Caroline Mężczyzna bez skazy
Anderson Caroline Mezczyzna bez skazy
Przyczyny rozwiązywania umowy o pracę bez wypowiedzenia przez
Można zwalniać z pracy bez podania przyczyny, USTAWY,KODEKSY
Goraczka bez uchwytnej przyczyny
Przyczyny rozwiązywania umowy o pracę bez wypowiedzenia przez
Syn dobrze wychowany Od niemowlecia po mezczyzne Poradnik bez kantow syndow
Syn dobrze wychowany Od niemowlecia po mezczyzne Poradnik bez kantow syndow
Syn dobrze wychowany Od niemowlecia po mezczyzne Poradnik bez kantow syndow

więcej podobnych podstron