Johannes von Buttlar
Przybywają z odległych gwiazd
Istoty rozumne we Wszechświecie
Z niemieckiego przełożył:
Ryszard Turczyn
Tytuł oryginału:
Sie kommen von fremden Sternen. Intelligenzen im Ali
1986, Warszawa 1994
Wydanie I
– 1 –
Spis treści
1. Konfrontacja z niemożliwym
2. Agenci manipulacji
3. Obrona zjawiska
4. Czy Adam przybył z Kosmosu?
5. Lata technologicznego próżniactwa
6. Kosmici obserwują ludzkość
7. Twarze na Marsie
8. List gończy za Kosmitą
9. Tajemnicza siła nitinolu
10. Władcy czasu
Podziękowanie
Bibliografia
– 2 –
1.
Konfrontacja z niemożliwym
W nocy z 30 na 31 stycznia 1985 roku o godzinie 1.09 Radio Moscow World Service podało
wiadomość o pojawieniu się UFO nad obszarem ZSRR. Załogi kilku samolotów pasażerskich
zaobserwowały świecący jasnym światłem obiekt latający, który na koniec otoczył się „zielo-
nym obłokiem”.
Zjawisko to było na tyle fascynujące dla gazety związkowej Trud, że zamieściła artykuł na
jego temat.
Zdumionym oczom załogi rejsowego samolotu Tu-134A ukazała się nagle „duża świecąca
gwiazda”, która wysyłała w stronę ziemi stożkowaty promień światła.
Składająca się z kapitana, drugiego pilota, nawigatora oraz inżyniera pokładowego załoga
samolotu odbywającego rejs numer 8352 na trasie Tbilisi-Rostow-Tallin oceniła pułap UFO na
40 do 50 tysięcy metrów. Zdaniem członków załogi, sięgający powierzchni ziemi promień
światła był tak jasny, że z wysokości 10 tysięcy metrów widzieli domy i ulice. Kapitan samolotu
Igor Czerkasin opisał, jak promień ten nagle oświetlił jego samolot i na kilka chwil cała załoga
w kabinie została oślepiona otoczonym różnobarwnymi kręgami strumieniem światła. Igor
Czerkasin, nader doświadczony pilot mający wylatanych 7 tysięcy godzin, odniósł wrażenie, że
UFO błyskawicznie zbliżyło się do samolotu przecinając tor jego lotu, a następnie okryło się
dużym „zielonym obłokiem”. Według wypowiedzi jednego z pilotów, „zielony obłok” towarzyszył
ich samolotowi w charakterze „eskorty honorowej” do samego Tallina.
W dalszej części relacji gazety „Trud” podano, że obiekt zarejestrowały radary naziemnej
kontroli lotów i że dostrzegła go załoga innego samolotu rejsowego, lecącego w przeciwnym
kierunku.
Dla zatwardziałych sceptyków obserwacje UFO nie stanowią oczywiście żadnego problemu.
Ich zdaniem, może tu chodzić tylko i wyłącznie o zwykłe pomyłki, o helikoptery, balony meteo-
rologiczne, meteory, rakiety, satelity, planety i złudzenia optyczne, jeśli nie wręcz o zwykłe
kłamstwa, wymyślane przez ludzi tylko po to, żeby dodać sobie ważności.
Bezkrytyczni fanatycy UFO są z kolei przeświadczeni, że to jacyś „kosmiczni bracia” wysyłają
na Ziemię swoich ambasadorów, którzy mają przekazać „wybrańcom” niesłychanej wagi infor-
macje.
No i jest jeszcze trochę takich, którzy podchodzą do problemu w sposób rzeczowy i wolny
od uprzedzeń, a mimo to samozwańczy papieże walki z zabobonem ośmieszają ich w swoich
artykułach i j a k o „roznosicieli irracjonalnej kontrabandy, propagujących intelektualny
śmietnik na temat pozaziemskiego życia” wrzucają do jednego worka razem z niepoważnymi
maniakami i fanatykami UFO.
W samym Związku Radzieckim zresztą przez bardzo długi czas zjawisko UFO napiętnowane
było oficjalnie jako przejaw histerii i wytwór chorej wyobraźni imperialistycznego świata. Ta
jednoznacznie wroga postawa zmieniła się dopiero w latach osiemdziesiątych: 29 maja 1984
roku agencja Reutera doniosła z Moskwy, że po zaobserwowaniu tajemniczego obiektu lata-
jącego nad miastem Gorki powołano specjalną komisję do spraw UFO, która miała analizować
wszelkie informacje na temat niezidentyfikowanych obiektów latających.
Specjaliści definiują UFO jako niezidentyfikowany obiekt latający, światło na niebie albo na
ziemi, którego wygląd, trajektoria lotu, ogólna dynamika i właściwości świecenia nie dadzą się
wyjaśnić w konwencjonalny sposób.
Amerykański astrofizyk J. Allen Hynek, długoletni doradca sił powietrznych USA, dziś szef
Center for UFO Studies w USA, opracował klasyfikację, według której obserwacje UFO można
podzielić na następujące kategorie:
1. NL – Nocturnal Lights (Nocne Światła):
Dające się całkiem zwyczajnie wytłumaczyć zjawiska na nocnym niebie najczęściej
bywają interpretowane jako UFO. Doświadczeni badacze UFO natomiast potrafią od razu
ocenić, czy w danym przypadku nie chodzi o satelity, meteory, światła lądowania samo-
lotów, planety, balony i temu podobne.
2. DD – Daylight Discs (Dzienne Dyski):
Obserwowane za dnia UFO najczęściej opisywane są jako owalne lub tarczowate. Te
– 3 –
właśnie obiekty zalicza się do kategorii DD. Także i one obserwowane są z dużych odle-
głości. Zalicza się tutaj wprawdzie niekiedy również zjawiska typu NL, ale trudno je
precyzyjnie rozgraniczyć. Większość zdjęć UFO przedstawia obiekty z kategorii DD.
3. RV – Radar/Visual (Obserwacje Radarowo-Wzrokowe):
Nieznanych obiektów latających wykrytych wyłącznie za pomocą radaru nie należy klasy-
fikować jako UFO, ponieważ echo radarowe może zostać wywołane przez najróżniejsze
zjawiska naturalne. Na uwagę zasługują natomiast impulsy radarowe potwierdzone
obserwacjami wzrokowymi i odwrotnie. Do naturalnych przyczyn wywołujących echo
radarowe należą między innymi defekty techniczne, rzadko występujące wpływy meteo-
rologiczne, a także stada ptaków.
4. CE-I – Close Encounter of the First Kind (Bliskie Spotkanie Pierwszego Stopnia):
Do tej kategorii zalicza się wszystkie obiekty obserwowane z bliska, nie oddziałujące na
otoczenie. Przez „obserwowanie z bliska” rozumie się odległość do 150 m, z tym że w
poszczególnych przypadkach odległość ta może się zmieniać. W każdym razie obserwator
powinien móc rozróżnić istotne szczegóły obiektu. Z tego powodu przypadki zaliczane do
tej kategorii nie dają się tak łatwo wyjaśnić.
5. CE-II – Close Encounter of the Second Kind (Bliskie Spotkanie Drugiego Stopnia):
W tym przypadku dochodzi do fizycznego i psychicznego oddziaływania na otoczenie i
obserwatora, na przykład w formie chwilowego paraliżu, mdłości, oparzeń, gorączki i de-
presji. Mogą pozostać na ziemi wypalone ślady, może dojść do awarii prądu. Obserwacje
typu CE-II należą do najbardziej interesujących zjawisk, ponieważ występujące oddzia-
ływania dają się zbadać naukowo.
6. CE-III – Close Encounter of the Third Kind (Bliskie Spotkanie Trzeciego Stopnia):
W tym przypadku chodzi nie tylko o obserwację nieznanego obiektu latającego z bliska,
ale też o kontakt z jego załogą, czyli ufonautami. Należy tutaj przeprowadzić ścisłe
rozróżnienie między relacjami informującymi o obserwowaniu z niewielkiej odległości
postaci we wnętrzu lub w pobliżu UFO, a sprawiającymi dość niecodzienne wrażenie
relacjami z bezpośredniego kontaktu obserwatora z kosmitami zarówno w formie roz-
mowy, jak i „wzięć” czy lotów kosmicznych na pokładzie UFO.
Nieznane obiekty latające stanowią wyzwanie nie tylko dla astronomów, fizyków czy inży-
nierów, ale także dla etologów. I tak na przykład reakcja na pojawienie się UFO jest zdaniem
psychologów niezwykle silnie uzależniona od konstrukcji psychicznej obserwatora. Socjolog z
kolei postrzega te reakcje w ścisłym kontekście społeczno-kulturowym. Dla antropologa
wreszcie oczywiste stają się paralele do mitów i tradycyjnych wierzeń.
Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, czy UFO są zjawiskami realnymi, czy mamy w ich
przypadku do czynienia z materialnymi obiektami – statkami kosmicznymi.
Ponieważ jak dotąd nie było okazji, by przeprowadzić naukowe badania takiego pojazdu,
jedynym dowodem pozostaje kilka filmów i stosy fotografii, z których olbrzymia większość to
mistyfikacje.
Jeśli UFO miałyby być obiektami fizycznymi, to muszą się skądś brać. Kiedy pojawiły się po
raz pierwszy w latach czterdziestych, uznano je za aparaty latające nowego rodzaju. W okresie
zimnej wojny Amerykanie podejrzewali, że to nowy typ samolotów, skonstruowany przez upro-
wadzonych do ZSSR naukowców niemieckich. Rosjanie z kolei uważali, że UFO to tajna broń
amerykańska. Kiedy jednak obserwacje UFO zaczęły się mnożyć, nie pozostało nic innego, jak
szukać miejsca pochodzenia tajemniczych obiektów gdzieś poza Ziemią. Pierwsze loty kos-
miczne i rozbudzone przez nie zainteresowanie innymi światami dostarczyły dogodnej pożywki
dla poglądu, że pozaziemskie cywilizacje właściwie też przecież powinny się nami interesować.
Grudzień 1978.
Australijski reporter Quentin Fogarty ze stacji telewizyjnej Channel 0-10 Network spędzał
właśnie świąteczny urlop w Nowej Zelandii, kiedy 26 grudnia zupełnie niespodziewanie zadzwo-
niono do niego z macierzystej redakcji. Okazało się, że dział wiadomości uzyskał informację, iż
21 grudnia przelatujący nad Cieśniną Cooka między Północną a Południową Wyspą Nowej
Zelandii samolot transportowy napotkał jakiś niezidentyfikowany obiekt latający. Obiekt pojawił
się jednocześnie na ekranach radarów naziemnej kontroli lotów lotniska w Wellington.
Fogarty otrzymał polecenie natychmiastowego przerwania urlopu, skompletowania doświad-
czonej ekipy zdjęciowej i nakręcenia reportażu o tym wydarzeniu. Udało mu się pozyskać Da-
vida i Ngaire Crockett, małżeństwo z dużym doświadczeniem w pracy dla telewizji.
Fogarty postanowił nakręcić swój reportaż niejako „na miejscu”, to znaczy w czasie regular-
– 4 –
nego rejsu transportowego nad Cieśniną Cooka.
Dnia 30 grudnia 1978 roku o godzinie 23.46 czterosilnikowy transportowiec typu Argosy
wystartował z ładunkiem gazet z lotniska w Wellington kierując się do Christchurch na Wyspie
Południowej. Na pokładzie znajdował się kapitan Bili Startup, drugi pilot Bob Guard, Fogarty i
Crockettowie.
Jakieś 12 minut po północy piloci zwrócili uwagę na niezwykłe światła zbliżające się do
półwyspu Kaikoura. Kapitan Startup odczekał kilka minut, zanim zwrócił się do wieży kontrolnej
w Wellington z zapytaniem, czy nie widzą czegoś dziwnego na ekranach radarów. Kontroler
lotów Geoffrey Causer potwierdził, że w pobliżu półwyspu Kaikoura, w odległości około 18 km
od samolotu, wykryto dwa niezidentyfikowane obiekty. Dopiero teraz piloci poinformowali o
tym ekipę reporterów, która właśnie przygotowywała się do kręcenia pierwszej sceny. Kiedy
Crockettowie filmowali dwa świecące obiekty, do których dołączyło pięć dalszych, Fogarty
błyskawicznie zmienił koncepcję reportażu.
– Widzimy teraz sześć lub siedem, a może jeszcze więcej jasnych punktów nad Kaikoura, a
jak potwierdza lotnisko w Wellington, kilka z nich pojawiło się też na ekranach radarów –
relacjonował na gorąco do mikrofonu.
– Jeden z obiektów znajduje się zaledwie 5 km od was – zameldował nieco później kontroler
lotów. Ale pasażerowie Argosy dawno już dostrzegli oślepiające światło.
– Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że nie żywią wrogich zamiarów – stwierdził Fogarty.
O 1.01 transportowiec wylądował w Christchurch. Pierwotnie planowano nocleg przed lotem
powrotnym. Jednak w związku z incydentem ekipa zdecydowała się polecieć o 2.15 dalej na
północ, do Blenheim. Fogarty zadzwonił do swojego kolegi Dennisa Granta, u którego miał
zanocować, i zaprosił go do wzięcia udziału w locie.
Na krótko przed startem Argosy z Christchurch kontrola lotów nadal informowała, że w
okolicy Kaikoura wciąż stwierdza się obecność niezidentyfikowanych obiektów latających. Zaraz
po przebiciu się przez gęstą powłokę chmur piloci zobaczyli na trasie swojego lotu intensywne
światło, jednocześnie echo obiektu pojawiło się na ekranie pokładowego radaru. Znajdował się
on w odległości około 30 km i zbliżał się do samolotu.
W kilka sekund później dystans zmniejszył się do 16 km. Nagle obiekt odskoczył w prawo i
towarzyszył maszynie przez kilka kilometrów. Kiedy jaskrawo świecące Coś wreszcie zbliżyło
się do samolotu, oczom pasażerów ukazał się gruszkowaty, otoczony wieńcem światła obiekt.
Crockett filmował go przez niemal 330 sekund. Według jego opisu, obiekt „miał formę dzwonu,
bardzo jasny spód, u góry był nieco ciemniejszy i wydawał się mieć coś jakby przezroczystą
kopułę. Ogólnie rzecz biorąc, był bardzo jasny”.
W kilka minut po zniknięciu obiektu pasażerowie ujrzeli kolejne UFO. Jednocześnie kontrola
lotów z Wellington poinformowała, że w odległości 30 km od samolotu zlokalizowano nieziden-
tyfikowany obiekt latający.
31 grudnia po południu Fogarty poleciał do Melbourne. 1 stycznia 1979 r. pokazano w
wiadomościach jego reportaż. W ciągu kilku następnych dni zdjęcia UFO obiegły cały świat.
Oczywiście natychmiast rozgorzały dyskusje na temat, czy kamera rzeczywiście zarejestro-
wała UFO, czy też chodziło o jakieś złudzenie. Gama alternatywnych wyjaśnień sfilmowanego
zjawiska sięgała od piorunów plazmowych i kulistych poprzez meteory po „operujące nocą bez
zezwolenia śmigłowce”, od oszustwa poprzez odbicia księżycowego blasku od pól kapusty (na
Koikoura) i światła pozycyjne kutrów rybackich po „ściśle tajny amerykański pocisk samoste-
rujący”.
Fakt, że obserwacje zostały potwierdzone wskazaniami radarów i zdjęciami filmowymi, oczy-
wiście przydaje temu wydarzeniu znaczenia. Zarówno radary naziemne jak i pokładowy radar
Argosy wyłapały obecność niezidentyfikowanych obiektów. Kontroler lotów z Wellington Ken
Bigham potwierdził, że przez około 20 minut obserwował trzy echa, których prędkość wynosiła
od 92,5 do 185 km/h.
W wyniku tego wydarzenia Royal New Zeeland Air Force zarządziła stałą gotowość alarmową
jednego myśliwca przechwytującego Skyhawk, aby w razie pojawienia się nad tym obszarem
kolejnego UFO dokładnie zbadać istotę zjawiska. Po emisji reportażu Fogarty’ego stacja tele-
wizyjna Channel 0-10 Network spotkała się z takimi atakami ze wszystkich stron, że rada
nadzorcza postanowiła poddać film specjalistycznej analizie, aby położyć kres niedomówie-
niom.
Badania prowadzone przez dra Bruce’a Maccabee, eksperta fizyki optycznej i elektroniki
marynarki wojennej USA, odbywały się przy udziale 20 amerykańskich naukowców, częściowo
na miejscu zdarzenia, i zajęły dwa i pół roku. Kiedy wreszcie zakończono je w roku 1981,
wynik brzmiał: pokazane na filmie latające obiekty ponad wszelką wątpliwość przedstawiają
niezidentyfikowane obiekty latające, czyli UFO. Inna interpretacja, na przykład omyłkowe wzię-
– 5 –
cie za UFO gwiazd, balonów i temu podobnych jest więc nie do pogodzenia z wynikiem
ekspertyzy.
Dodatkową analizę materiału filmowego, całkowicie niezależnie od prac grupy dra Maccabee,
przeprowadził zajmujący się zjawiskiem UFO zespół badawczy GSW (Ground Saucer Watch).
GSW powołano do życia w roku 1957 w Cleveland w stanie Ohio, a jego celem było pod-
dawanie relacji o pojawieniu się UFO szczegółowym badaniom prowadzonym przez wyspecjali-
zowanych naukowców i techników, „aby położyć kres mnożącym się mistyfikacjom i zabawie w
ciuciubabkę”, jak głosi dokument założycielski. GSW współpracuje z około 500 naukowcami,
ma kontakty z najznamienitszymi amerykańskimi uniwersytetami i ośrodkami badań kosmicz-
nych, gdzie prowadzi się niezbędne badania i analizy, np. chemiczne czy metalurgiczne.
Na podstawie przebadania wieluset przypadków GSW doszło do wniosku, że 60 procent
wszystkich obserwacji trzeba zakwalifikować jako pomyłki. 20 procent zdemaskowano jako
fałszerstwa, ale w przypadku ostatnich 20 procent chodzi o prawdziwe UFO. Innymi słowy,
zaobserwowane w tych przypadkach obiekty nie poddają się konwencjonalnym wyjaśnieniom.
GSW przebadało przy użyciu komputerów około tysiąca zdjęć UFO, zaledwie 44 klasyfikując
jako autentyczne. Do tych ostatnich należy też nowozelandzki reportaż Fogarty’ego.
Zdjęcia UFO oraz materiał filmowy badano przy pomocy komputera firmy Spatial Data
Systems Inc. Odbywa się to w ten sposób, że oryginał zostaje rozłożony przez skaner na około
250 tys. pikseli (punktów) ułożonych w 512 kolumn i 480 rzędów, i wczytany do pamięci
komputera. Skaner mierzy stopień jasności każdego piksela przyporządkowując mu w skali
szarości wartość od 0 (absolutnie czarny) do 31 (absolutnie biały). Zdjęcia, filmy czy negatywy
zostają zatem rozłożone aż na 250 tysięcy danych liczbowych, które wchodzą do pamięci
komputera. W dowolnym momencie można je wywołać i przedstawić na ekranie monitora jako
biało-czarną kopię oryginału. Niezliczona ilość możliwych kombinacji owych pikseli sprawia, że
dowolny fragment zdjęcia lub poszczególne detale można powiększać, można też dowolnie
ustawiać kontrast czyli rozjaśniać strefy oświetlone i dodatkowo pogłębiać cienie, aby lepiej
wydobyć rozmyte szczegóły oryginału.
Ponadto technika kodowania barw umożliwia wydobywanie informacji z rozkładu szarości.
Wykorzystuje się tu właściwość oka ludzkiego, które znacznie lepiej rozróżnia barwy niż odcie-
nie szarości. W procedurze tej do komputera podłącza się kolorowy monitor wysokiej rozdziel-
czości. Każdemu pikselowi czarno-białego oryginału przyporządkowuje się zgodną z jego
stopniem jasności barwę. Najciemniejsze fragmenty będą miały na ekranie barwę lila bądź
odcienie czerwieni, kolejne coraz jaśniejsze miejsca przetworzone zostaną w odcienie żółci,
zieleni i niebieskiego. Plamy światła oddane zostaną bielą.
Co otrzymujemy w wyniku takiej fotogrametrycznej i densytometrycznej analizy zdjęć UFO?
Z jednej strony można dzięki temu określić budowę, kształt i wielkość, a także położenie
sfotografowanego obiektu. Z drugiej strony można wyliczyć odległość i kąt, pod jakim obiektyw
był zwrócony do obiektu, a tym samym określić jego wielkość. Wreszcie ustereoskopowienie
obrazu pozwala wnioskować o strukturze powierzchni obiektu i wydobywać szczegóły, jakich
nie dałoby się dostrzec na zwykłym zdjęciu. W toku takiej procedury ujawnia się fałszerstwa,
ponieważ refleksy słoneczne zdradzają na przykład obecność nitek, na których zawieszono
model UFO.
Po dokonaniu takich obszernych analiz komputerowych GSW zyskała pewność, że nakręcony
nad Nową Zelandią film z UFO jest prawdziwy.
Ktoś, kto zbywa zjawisko UFO jako zwykłe wymysły półgłówków, powinien ustosunkować się
do następujących faktów:
– niezidentyfikowane obiekty latające obserwowano we wszystkich krajach na Ziemi, wi-
dzieli je ludzie najróżniejszego pochodzenia i o najróżniejszym wykształceniu, poczynając od
tubylców z Nowej Gwinei, a na astronautach kończąc; do dnia dzisiejszego 140 astronomów
zaobserwowało na niebie zjawiska, które nie dają się określić inaczej, jak tylko jako niezidenty-
fikowane obiekty latające; stosunkowo częste obserwacje zdarzają się na terenach słabiej
zaludnionych w późnych godzinach nocnych; i tak, najczęstszych obserwacji UFO dokonuje się
w pobliżu wybrzeży morskich między 2 a 4 godziną nad ranem; wiele obserwowanych obiektów
emituje potężne strumienie energii w postaci światła, promieniowania podczerwonego bądź
mikrofalowego w zakresie GHz (gigaherców); z licznych relacji wynika, że bliskość UFO
powoduje zablokowanie działania układu elektrycznego samochodów (zapłon); zarejestrowane
wokół takich obiektów pole magnetyczne osiągało wartości do 200 tysięcy Oe (erstedów);
niektóre z uchwyconych na radarze obiektów rozwijały prędkość naddźwiękową nie wytwa-
rzając stożka Macha, a więc bez huku, jaki powstaje przy przekraczaniu bariery dźwięku;
przeciętny czas obserwacji UFO wynosi od 3 do 17 minut; dla porównania warto wspomnieć, że
pioruny kuliste widoczne są tylko przez 10 do 30 sekund; informacje o UFO zgłaszają nie tylko
– 6 –
osoby o ograniczonej zdolności obserwacji i jednocześnie nader bujnej fantazji, ale przeważnie
piloci, policjanci i naukowcy; systematycznie rośnie krąg osób przekonanych o znaczeniu zja-
wiska UFO dla nauki; należą do nich naukowcy, inżynierowie oraz osoby pracujące w różnych
działach przemysłu, na uniwersytetach, w instytutach i ośrodkach badawczych;
– 80 procent astronomów zrzeszonych w American Astronomical Society opowiedziało się za
finansowaniem ze środków publicznych programu naukowych badań zjawiska UFO.
Już w roku 1967 przedstawiciele różnych krajów w ONZ zwrócili się do ówczesnego sekre-
tarza generalnego U Thanta dając wyraz zaniepokojeniu w związku z falą UFO. U Thant zdawał
sobie sprawę, że problem ten winien być postrzegany nie tylko jako specjalność zachodnich
państw uprzemysłowionych, lecz raczej w wymiarze globalnym, dlatego nie bez powodu dał do
zrozumienia przedstawicielom Narodów Zjednoczonych, że niezidentyfikowane obiekty latające
stanowią obok wojny wietnamskiej główny problem, jakim powinna zająć się ONZ.
Nieżyjący już dziś fizyk James E. McDonald, profesor meteorologii w Instytucie Fizyki
Atmosfery na uniwersytecie w Arizonie, wystosował 5 czerwca 1967 roku do sekretarza gene-
ralnego ONZ pismo, w którym wezwał Narody Zjednoczone do niezwłocznego podjęcia kroków
mających na celu wyjaśnienie zjawiska UFO.
Oto treść tego listu:
Uniwersytet ArizonaSekretarz Generalny U Thant
Instytut Fizyki AtmosferyUnited Nations
Tucson, Arizona 85-721 United Nations Building
New York, N. Y.
5 czerwca 1967
Szanowny Panie
Chciałbym raz jeszcze wyrazić podziękowanie za umożliwienie mi spotkania z United
Nations Outer Space Affairs Group, na którym miałem możność przedyskutowania między-
narodowych aspektów naukowych problemu niezidentyfikowanych obiektów latających.
Załączam kopię oświadczenia, które zamierzam przedłożyć Outer Space Affairs Group 7
czerwca. Streściłem w nim pokrótce powody, dla których konieczna jest bezzwłoczna i
energiczna akcja Narodów Zjednoczonych w kwestii UFO. Ponieważ zakres tego problemu
jest ogromny, nie sposób w krótkim streszczeniu dogłębnie nakreślić jego naturę oraz
sposoby jego naukowego rozpracowania. W moim przekonaniu poważne i zdecydowane
włączenie się Organizacji Narodów Zjednoczonych, zbieranie materiałów informacyjnych
związanych z problemem i niezwłoczne zainteresowanie nimi kręgów naukowych wszystkich
państw członkowskich przyczyniłoby się do przełamania lęku przed śmiesznością, który
stanowi jeszcze dziś dostateczny powód, aby ignorować płynące z szerokich kręgów
społeczeństwa informacje o pojawieniu się UFO. ONZ mogłaby i powinna znacznie aktywniej
wpływać na obudzenie międzynarodowego zainteresowania nauki tym zjawiskiem.
Jak niedwuznacznie wynika z załączonego oświadczenia dla Outer Space Affairs Group,
jestem zdania, że należy poważnie wziąć pod uwagę hipotezę, według której owe niekon-
wencjonalne obiekty stanowią pewien rodzaj pozaziemskich statków kosmicznych. Dopiero
po szczegółowych osobistych studiach nad problemem zmuszony zostałem do wzięcia jej
pod uwagę. Po trwających przez cały rok intensywnych badaniach nadal muszę z czysto
teoretycznego punktu widzenia uwzględniać tę hipotezę. Przy okazji muszę jednak zazna-
czyć, że właśnie te intensywnie badania wzmocniły moje przekonanie, iż jest to jedyna
możliwa do przyjęcia hipoteza pozwalająca wyjaśnić zdumiewającą liczbę dokonywanych na
całym świecie obserwacji maszynopodobnych obiektów z bliska i na małej wysokości.
Jestem gotów w każdej chwili służyć Panu lub Pańskim Kolegom radą i pomocą, które
mogą się okazać przydatne z racji mojego osobistego doświadczenia. Problematyka UFO
stanowi zagadnienie naukowe pierwszorzędnej wagi i o międzynarodowym zasięgu. Uwa-
żam, że powinnością i obowiązkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych jest przyśpieszenie
poważnych badań naukowych nad tym problemem.
Wielu poważnie traktujących go naukowców nie wyklucza ewentualności, że w ostatnich
latach miało miejsce coś w rodzaju globalnego nadzorowania Ziemi przez niezidentyfiko-
wane obiekty latające. Jeśli istnieje choćby cień szansy, że hipoteza ta jest prawdziwa,
powinniśmy zastąpić naszą dotychczasową niewiedzę na temat celu i sensu takiego przy-
puszczenia maksymalną wiedzą o tym, co aktualnie ma miejsce.
Nawet jeśli zjawisko to miałoby się okazać innej natury, powinniśmy się starać uzyskać
wiedzę na ten temat. Obecna niewiedza, dotychczasowe zaniedbania i lekceważenie proble-
mu – wszystko to są pożałowania godne świadectwa naszego ogólnego stosunku do sprawy,
– 7 –
która może mieć pierwszorzędne znaczenie dla całej ludzkości.
Uważam, iż należy jak najpilniej poddać te zjawiska dogłębnym badaniom.
Z poważaniem Pański
James E. McDonald
W latach 1977/78 ówczesny premier karaibskiej wyspy Grenada, sir Eric Gairy, zażądał
postawienia problemu niezidentyfikowanych obiektów latających na porządku dziennym Zgro-
madzenia Ogólnego. Kiedy wreszcie Gairy’emu udało się do tego doprowadzić, zebranym
przedstawiono zadziwiające relacje świadków – między innymi referaty profesora J. Allena
Hynka oraz jego dawnego współpracownika, fizyka atomowego i specjalisty od komputerów,
dra Jacquesa Vallee.
W swoim przemówieniu na forum Zgromadzenia Ogólnego w dniu 7 października 1977 roku
Gairy wskazał na konieczność powołania komisji lub innego ciała ONZ, które zajęłoby się bada-
niem niezidentyfikowanych obiektów latających.
Najpierw żądanie Gairy’ego przedstawiono do dyskusji na Zgromadzeniu Ogólnym. Wcześ-
niej sprawę miała rozpatrzyć komisja nadzwyczajna pod przewodnictwem ambasadora NRD,
Bernharda Neugebauera. Na forum tej komisji prof. dr Wellington Friday, ambasador nadzwy-
czajny Grenady, oświadczył, że jest jak najbardziej możliwe, iż ziemskim statkom kosmicznym
uda się nawiązać kontakt ze statkami kosmicznymi istot z innych planet. Ludzkość powinna
przygotować się do kontaktu z obcymi istotami rozumnymi w aspekcie tak filozoficznym jak i
psychicznym. Zwracając się do wielkich mocarstw Wellington dał do zrozumienia, że wszystkie
kraje, z Grenadą włącznie, mają prawo do wglądu w tajne materiały dotyczące stanu badań
nad UFO.
27 listopada 1978 roku na posiedzenie komisji nadzwyczajnej Zgromadzenia Ogólnego
zaproszony został pułkownik US Army Lawrence E. Coyne, który miał opowiedzieć o spotkaniu
z UFO, którego był naocznym świadkiem.
Wieczorem 18 października 1973 roku o godzinie 22.30 Coyne wystartował helikopterem z
Port Columbus w stanie Ohio, żeby powrócić do swojej macierzystej bazy, wojskowego lotniska
Cleveland-Hopkins. Oprócz niego na pokładzie śmigłowca znajdowali się porucznik Arrigo Jezzi,
sierżant John Healey oraz sierżant Robert Yanacsek.
Noc była spokojna, niebo bezchmurne. Helikopter leciał z prędkością prawie 170 km/h na
pułapie 800 m. Tuż po godzinie 23 Yanacsek zauważył na południowo-wschodniej stronie nieba
jakieś czerwone światło. Najpierw myślał, że to samolot, i obserwował je przez mniej więcej
minutę – potem pokazał je pułkownikowi Coyne’owi. Niecałe 30 sekund później światło
nieoczekiwanie zmieniło kierunek i zaczęło lecieć prosto w stronę śmigłowca. Coyne starając
się zejść z jego kursu gwałtownie zanurkował, zmniejszając wysokość o jakieś 200 metrów.
Jednocześnie nawiązał łączność z wieżą kontrolną w Mansfield. Ledwie jednak wieża się
zgłosiła, łączność została przerwana. Wszelkie próby nawiązania łączności na innych częstotli-
wościach spełzły na niczym.
Czerwone światło mknęło w stronę helikoptera z prędkością prawie 1100 km/h, nagle
zatrzymało się, zawisło nad helikopterem i dostosowało się do jego prędkości. Dopiero teraz
załoga mogła zaobserwować kształt tajemniczego obiektu. Wyglądał on jak długie na 15-20 m i
nieco spłaszczone na obu końcach „cygaro” z przypominającym kopułę wybrzuszeniem i
odcinał się od bezchmurnego nocnego nieba metalicznym połyskiem. Yanacsek twierdził, że
widział „szereg okienek wokół przypominającego kopułę wybrzuszenia”. Widziane wcześniej
przez załogę helikoptera czerwone światło znajdowało się w przedniej części niezidentyfiko-
wanego obiektu latającego, z tyłu paliło się światło białe. Z tylnego skraju obiektu skierowane
było na śmigłowiec coś w rodzaju „reflektora”, zalewającego całą kabinę zielonkawym
światłem.
Coyne bezradnie spoglądał na wolno obracającą się dookoła osi strzałkę kompasu. Kiedy po
jakimś czasie niezidentyfikowany obiekt latający zaczął się wznosić, śmigłowiec został po-
ciągnięty w górę „zupełnie jakby wisiał na holu”.
– Na miłość boską, co tu się dzieje? – krzyknął Coyne, kiedy wysokościomierz, zamiast
sygnalizować pułap 500 m i dalsze opadanie, po 4-5 minutach pokazywał już 1350 m. Po
osiągnięciu tego pułapu załoga śmigłowca poczuła nagle coś w rodzaju szarpnięcia i z ulgą
stwierdziła, że obiekt się oddala. Incydent trwał około 5 minut i przebiegał w całkowitej ciszy.
Po zgaśnięciu zielonkawego światła niezidentyfikowany obiekt latający oddalał się z wielką
prędkością początkowo w kierunku zachodnim, potem skręcił na północny zachód. Z narasta-
jącą prędkością mknął po niebie jako coraz jaśniejszy punkt, aż zniknął. Dopiero teraz przyrzą-
dy kontrolne śmigłowca wróciły do normy, wróciła też łączność. Aż do momentu lądowania nie
– 8 –
było żadnych więcej incydentów.
Coyne nie był jedynym pilotem, który relacjonował na tym nadzwyczajnym posiedzeniu
swoje spotkanie z UFO. Mający za sobą kilka własnych obserwacji niezidentyfikowanych
obiektów latających były astronauta i pułkownik US Air Force Gordon Cooper poinformował o
nich Narody Zjednoczone w nadziei, że w ten sposób wniesie swój wkład w rozwiązanie
problemu.
Urodzony 6 marca 1927 roku w Oklahomie Gordon Cooper należał w 1959 roku do pierwszej
siódemki amerykańskich astronautów wybranych do lotu kapsuły kosmicznej Mercury. Cooper
wstąpił do lotnictwa pod koniec lat czterdziestych i wkrótce potem został przeniesiony do
amerykańskiej bazy lotniczej Neubiberg pod Monachium. W roku 1956 otrzymał przydział do
kalifornijskiej bazy lotniczej Edwards jako „project manager”.
15 maja 1963 r. Cooper po raz pierwszy poleciał w Kosmos w statku załogowym Mercury.
Przez 34 godziny i 20 minut okrążył 22 razy Ziemię dając dowód, że człowiek jest w stanie
przebywać w kosmosie bez zkody dla organizmu przez dłuższy czas. Swój drugi lot odbył 21
sierpnia 1965 roku w kapsule Gemini 5 wraz z Charlesem Conradem. W ciągu 190 godzin i 56
minut okrążyli Ziemię 120 razy. Z chwilą przejścia na wojskową emeryturę Cooper wycofał się
również z programu kosmicznego NASA. Obecnie jest kierownikiem technicznym Walt Disney
Productions w Kalifornii i zajmuje się wdrażaniem nowoczesnych technologii.
Dnia 7 listopada 1978 roku, na dwa tygodnie przed wygłoszeniem przez sir Erica Gairy’ego
przemówienia na forum Zgromadzenia Ogólnego, Cooper napisał do ambasadora Grenady przy
ONZ, Griffitha, następujący list:
Pan Ambasador Griffith
Przedstawicielstwo Grenady w Organizacji Narodów Zjednoczonych
866 Second Avenue New York, N.Y. 10-017
9 listopada 1978
Szanowny Panie Ambasadorze
Chciałbym przedstawić Panu mój pogląd na temat odwiedzających nas istot z Kosmosu,
zwanych popularnie UFO, i zaproponować, co można zrobić, aby właściwie podejść do tego
problemu.
Wychodzę z założenia, że te pozaziemskie obiekty latające i ich załogi pochodzą z obcych
planet i że znacznie wyprzedzają nas pod względem rozwoju technologicznego. Uważam, że
niezbędny jest program koordynacyjny na najwyższym szczeblu, umożliwiający zbieranie
wszystkich informacji na temat wszelkiego rodzaju spotkań z UFO, analizowanie ich i
podjęcie decyzji co do najodpowiedniejszego sposobu pokojowego nawiązania kontaktu z
przybyszami. Przypuszczalnie, zanim zostaniemy zaakceptowani jako godni członkowie kos-
micznej wspólnoty, będziemy musieli dowieść, że potrafimy rozwiązywać swoje problemy na
drodze pokojowej, a nie poprzez wojny. Takie uznanie zapewniłoby naszemu światu nieby-
wałe możliwości rozwoju we wszystkich dziedzinach. Narody Zjednoczone powinny być jak
najbardziej zainteresowane odpowiednim i niezwłocznym zajęciem się tym zagadnieniem.
Pozwalam sobie zaznaczyć, że nie jestem doświadczonym i profesjonalnym badaczem
UFO. Jak dotąd nie miałem zaszczytu ani lecieć UFO, ani też poznać żadnej z ich załóg.
Uważam się jednak za dostatecznie zorientowanego w sprawie, aby podejmować dyskusję
na ten temat, ponieważ dotarłem w bezpośrednią bliskość obszarów, w których operują.
Ponadto w roku 1951 przez dwa dni miałem okazję obserwować wiele z tych obiektów w
czasie lotu – ich najróżniejsze wielkości i formacje. Przelatywały nad Europą zwykle ze
wschodu na zachód. Pułap ich lotu znajdował się daleko powyżej tego, jaki osiągnąć mogły
nasze ówczesne odrzutowce.
Ponadto chciałbym wskazać na fakt, że większość astronautów powstrzymuje się od
dyskusji na temat UFO, ponieważ znalazła się grupa pozbawionych skrupułów osób, które
bezprawnie powołując się na ich nazwiska sprzedawały sfałszowane materiały i dokumenty
narażając na szwank ich dobre imię. Dlatego też kilku z nich, zajmujących się nadal proble-
matyką UFO, musi zachować daleko idącą ostrożność.
Niektórzy z nas wierzą w UFO, ponieważ widywali takie obiekty na Ziemi bądź z pokładu
samolotu. Z Kosmosu raz tylko zaobserwowano coś, co można zaklasyfikować jako UFO.
Jeśli Narody Zjednoczone miałyby podjąć decyzję o zajęciu się tą problematyką nadając
jej znamiona wiarygodności, być może skłoniłoby to bardziej kompetentnych ode mnie
fachowców do okazania pomocy i podzielenia się swoimi informacjami.
Cieszę się, że wkrótce się zobaczymy. Z poważaniem
L. Gordon Cooper Płk US AF w st. spocz. – astronauta
– 9 –
Czy pisząc ten list Cooper myślał o dramatycznym incydencie, który kilka dni wcześniej wy-
darzył się w Australii wzbudzając zainteresowanie na całym świecie?
– 10 –
2.
Agenci manipulacji
21 października 1978 roku był dniem bezchmurnym, pogoda idealnie nadawała się do lotów.
Dwudziestoletni policjant Frederick Valentich wystartował wieczorem z Melbourne za sterami
wypożyczonej awionetki Cessna 182, żeby udać się na weekend na King Island.
Kiedy jego maszyna przelatywała na wysokości 1400 m nad Cape Utway, między pilotem
(DSJ) a wieżą kontrolną w Melbourne (FSU) odbyła się następująca rozmowa:
19.06.14 Melbourne, tu DSJ. Macie jakieś informacje na temat ruchu na pułapie poniżej
1500 metrów?
19.06.23 Tu FSU, halo DSJ, nie ma żadnych informacji o lotach.
19.06.26 Tu DSJ, wygląda na to, że jakaś duża maszyna leci na pułapie poniżej 1500 m.
19.06.46 Jaki typ maszyny?
19.06.50 Trudno stwierdzić, jest za jasno. Ma cztery... to wygląda na światła lądowania.
19.07.04 Halo, DSJ.
19.07.32 Tu DSJ. Obiekt właśnie przeleciał nade mną z przewyższeniem 300 metrów.
19.07.43 Rozumiem, DSJ. Czy możesz potwierdzić, że to duży samolot?
19.07.47 Hm... Nie mam pojęcia, zbyt duża prędkość lotu. Czy w pobliżu są jakieś bojowe
odrzutowce?
19.07.57 Halo, DSJ – nic nam nie wiadomo o żadnym samolocie w pobliżu ciebie.
19.08.18 Halo, Melbourne, obiekt zbliża się do mnie od wschodu...
19.08.28 DSJ, zgłoś się.
19.08.49 Tu DSJ. Wygląda, jakby bawił się ze mną w kotka i myszkę. Przelatuje nade mną
dwa trzy razy z trudną do określenia prędkością.
19.09.02 Zrozumiałem, DSJ. Podaj swoją wysokość.
19.09.06 Lecę na wysokości 1350 metrów.
19.09.11 Halo, DSJ, potwierdź, że nie możesz zidentyfikować samolotu.
19.09.14 Potwierdzam.
19.09.18 Zrozumiałem, DSJ.
19.09.28 Halo, Melbourne, tu DSJ. To nie jest samolot. To...
19.09.46 Melbourne do DSJ. Czy możesz opisać ten samolot?
19.09.52 Właśnie przelatuje... ma podłużny kształt... ale nic więcej nie da się powiedzieć.
Zbliża się do mnie z prawej.
19.10.07 Zrozumiałem, DSJ. Jakiej wielkości jest ten obiekt?
19.10.20 Halo, Melbourne. Wydaje się, jakby unosił się w powietrzu bez ruchu. To coś
wiruje! Właśnie teraz wiruje dokładnie nade mną. Wysyła zielone światło i wygląda jak z
metalu. Wszystko błyszczy... Powłoka zewnętrzna...
19.10.43 DSJ, zgłoś się.
19.10.48 Tu DSJ. Obiekt właśnie zniknął.
19.10.57 Halo, DSJ?
19.11.03 Halo, Melbourne, czy wiecie, co to za typ samolotu? Czy to jakaś maszyna
wojskowa?
19.11.08 DSJ, potwierdź, że samolot właśnie zniknął.
19.11.14 Powtórz, Melbourne.
19.11.17 DSJ, czy mnie słyszysz? Czy samolot jest jeszcze obok ciebie?
19.11.23 Tu DSJ. Właśnie znowu zbliża się do mnie od południowego wschodu.
19.11.37 DSJ, zgłoś się.
19.11.52 Tu DSJ. Moja maszyna jest dość wolna. Właśnie zamierzałem lądować na pozycji
23/24, ale znowu zjawiło się to coś.
19.12.04 Zrozumiałem, DSJ. Co zamierzasz?
19.12.09 Lecę na King Island. Och... Melbourne... Ten dziwny obiekt znowu unosi się nade
mną... Wisi w powietrzu... to nie jest samolot...
19.12.22 DSJ, zgłoś się.
19.12.28 FSU wzywa DSJ...
19.12.49 FSU wzywa DSJ...
W wieży kontrolnej usłyszano zgrzytliwy metaliczny dźwięk i łączność została przerwana.
– 11 –
Wszczęta natychmiast przez Australian Federal Transport Department akcja poszukiwawcza
trwała przez cały tydzień. Lecz mimo użycia kilkunastu samolotów, w tym samolotu zwiadow-
czego typu Orion używanego w marynarce wojennej, bez rezultatu. Systematycznie przeczesa-
no obszar o powierzchni 2000 km
2
nie natrafiając jednak ani na wrak Cessny, ani na plamy
oleju czy jakiekolwiek inne ślady mogące świadczyć o losie pilota. Do dziś incydent pozostał nie
wyjaśniony.
Na krótko przed zniknięciem Cessny, liczni mieszkańcy Melbourne zaobserwowali na niebie
dziwny obiekt latający. Wśród nich byli 59-letni urzędnik bankowy Colin Morgan i jego żona.
Morgan opisał obiekt jako „świecący jasnym, zielonkawym światłem”. Rzecznik australijskich sił
powietrznych podał, że między 18 a 22 października wpłynęło 11 zgłoszeń o zaobserwowaniu
niezidentyfikowanych obiektów latających.
W związku z tym incydentem ciekawe może się wydać spotkanie z UFO, o którym poinfor-
mowała prasa chińska. 23 października 1978 roku grupa chińskich pilotów wojskowych przeby-
wała na seansie filmowym pod gołym niebem, który odbywał się w pewnej jednostce wojsko-
wej w prowincji Kansu w północno-zachodnich Chinach. Około godziny 21 wszyscy piloci
dostrzegli na niebie duży, świecący obiekt, który przez 2-3 minuty unosił się nad bazą na
wysokości około 7 tysięcy metrów. Żołnierze określili obiekt jako „podłużny i świecący”.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej – w nocy z 23 na 24 listopada 1953 roku – w USA miał
miejsce incydent, wykazujący zdumiewające podobieństwo do sprawy zniknięcia Valenticha.
Z bazy lotniczej Kinross w stanie Michigan wystartował myśliwiec F-89 z zadaniem pogoni za
UFO, które zaobserwowano nad Jeziorem Górnym. Załogę stanowili pilot, porucznik Felix
Moncla, i obserwator, porucznik R. Wilson. Naprowadzany przez naziemną stację radarową,
Moncla gonił niezidentyfikowany obiekt z prędkością 800 km/h. W kilka zaledwie minut później
operator GCI (Ground Control Intersept) nie wierzył własnym oczom: nagle echo radarowe
myśliwca i UFO zlało się na ekranie w jeden punkt. Kiedy ten pojedynczy już punkt zniknął z
ekranu radaru – UFO zaczęło się oddalać z niewiarygodną prędkością – stacja odebrała od
nawigatora myśliwca wezwanie o pomoc. Nie wykluczone było, że doszło do kolizji, po której
załoga zdołała się jeszcze katapultować.
Amerykańskie i kanadyjskie ekipy ratunkowe obleciały cały teren wzdłuż i wszerz w poszuki-
waniu zaginionej maszyny. Z nastaniem dnia do akcji włączono dodatkowo statki ratownicze,
które przeczesały jezioro Michigan. Na próżno. Nie odnaleziono ani części wraku, ani plam
oleju czy jakichkolwiek innych śladów.
Kiedy premier Grenady wspominał w swoim przemówieniu na forum Zgromadzenia Ogól-
nego o uzasadnionych prawach wszystkich krajów członkowskich do dostępu do tajnych danych
na temat UFO, była to między innymi aluzja do praktyk CIA, ponieważ istotnie poczynając od
roku 1947 dotyczące UFO projekty badawcze amerykańskich sił powietrznych pełne były
sprzeczności, ponadto okrywała je atmosfera niezdrowej tajemnicy.
Wskutek obaw, że UFO może okazać się supernowoczesną tajną bronią wrogich państw, do
analizy relacji na temat UFO włączono komórki wywiadu technologicznego US Air Material
Command (AMC).
23 września 1947 nie kto inny jak sam szef AMC, generał dywizji Nathan F. Twining, napisał
w tajnym raporcie do generała brygady w Pentagonie George’a Schulgena między innymi takie
słowa: „[...] zjawisko, o którym mówią doniesienia, jest jak najbardziej realne i nie jest wytwo-
rem fantazji [...] niektóre z tych obiektów są sterowane albo ręcznie, albo automatycznie, albo
też zdalnie [...] wedle powtarzających się opisów są one albo okrągłe, albo elipsoidalne –
spłaszczone u dołu, u góry zaopatrzone w kopułkę [...]”.
Twining zarządził gruntowne badania zjawiska. Wdrożono tajny program badawczy sił po-
wietrznych pod kryptonimem „Sign”. W połowie 1948 autorzy „Sign” zarzucili hipotezę, jakoby
w przypadku UFO chodzić mogło o tajną broń Rosjan. Jak na złość jednak UFO nadal
dowodziły, że są obiektami, które dają się zmierzyć metodami fizycznymi. Wreszcie wśród
naukowców współpracujących w ramach programu „Sign” powszechnie przyjęło się przeko-
nanie, że UFO to bez wątpienia pozaziemskie statki kosmiczne, które z nie znanych bliżej
powodów prowadzą obserwacje Ziemi. Opierając się na tym przekonaniu sporządzono ściśle
tajny raport F-TR-2274-IA (IA = top secret), który przekazano ówczesnemu szefowi sztabu
Hoytowi S. Vandenbergowi. Niedługo potem Vandenberg nakazał spalić raport – zupełnie
przypadkiem przetrwała jedna zapomniana kopia! Program „Sign” zarzucono, w jego miejsce
powołano grupę badawczą „Grudge” (grudge = złość, uraza). Celem jej działania było ukrę-
cenie głowy przeklętemu problemowi UFO. Przyrzeczono finansowe wsparcie tym dziennika-
rzom, którzy okażą gotowość do ośmieszania zjawiska UFO w swoich artykułach.
W porównaniu z programem „Sign”, który bronił hipotezy o pozaziemskim pochodzeniu UFO,
„Grudge” charakteryzował się zdumiewającą zmianą punktu widzenia, ponieważ w raporcie
– 12 –
końcowym dosłownie w tonie groźby nakazywano zbagatelizowanie badań nad UFO.
Mimo że naukowcy skupieni wokół programu „Grudge” otrzymali o 23% więcej relacji w
porównaniu z „Sign”, wszystkie one zostały pogardliwie ocenione jako przypadki psychia-
tryczne.
Oczywiście otwarte pozostaje pytanie, czy raport grupy „Sign” rzeczywiście został zignoro-
wany na najwyższym szczeblu, czy też raczej tam przyjmowano po cichu tezę o pozaziemskim
pochodzeniu niezidentyfikowanych obiektów latających, bowiem jak inaczej wyjaśnić fakt, że
problematyka UFO zajmowała poczesne miejsce także w kolejnych projektach badawczych.
Nasuwa się wręcz natrętne podejrzenie, że naukowcy, skupieni wokół programu „Grudge” i
następnych, wykorzystani zostani jedynie jako marionetki do działań kamuflujących. W końcu
przecież US Air Force była zainteresowana w tym, aby za wszelką cenę odwrócić uwagę opinii
od zjawiska UFO.
Po zakończeniu „Grudge” przyszła kolej na program „Blue Book”. Jednym z kierowników
przedsięwzięcia był oficer wywiadu, kapitan lotnictwa Edward J. Ruppelt, który jako pierwszy
oficer lotnictwa oficjalnie potwierdził, że UFO są zjawiskiem, które należy traktować najzu-
pełniej serio. W ciągu krótkiego czasu, przez jaki Ruppelt działał w ramach „Blue Book”,
zastosował on zupełnie nowe techniki badań i zatrudnił znakomicie wykształconych fachowców,
wśród których był m.in. prof. J. Allen Hynek.
Ale za sznurki pociągała CIA. Wynika to jednoznacznie z tajnego dokumentu tej agencji z 11
września 1952.
Nic zatem dziwnego, że w sierpniu 1953 roku Ruppelt zrezygnował z kierowania programem
„Blue Book”, skoro doszedł do podobnych wniosków, co naukowcy z grupy „Sign”, a zmuszony
był wbrew swoim przekonaniom ośmieszać relacje o UFO w oczach opinii publicznej.
W roku 1956 opublikował książkę The Report on Unidentified Flying Objects zawierającą
liczne relacje o kontaktach radarowych, pościgach za UFO prowadzonych przez myśliwce i
zdjęciach niezidentyfikowanych obiektów latających.
Na przykład w rozdziale pierwszym czytamy:
„Project Blue Book and the UFO-Story:
Latem 1952 roku jeden z myśliwców amerykańskich wystrzelił do latającego talerza. Incy-
dent ten – jak wiele innych, składających się na historię latających talerzy – nigdy nie wyszedł
na światło dzienne. Znam całą prawdę o historii latających talerzy i wiem, że dotychczas nigdy
o tym nie informowano, ponieważ organizowałem zespół Blue Book i byłem jego szefem.
Projekt ten został powołany po to, aby badać i analizować zjawisko niezidentyfikowanych
obiektów latających, zwanych UFO...”
Z książki Ruppelta wysnuć można tylko jeden wniosek: UFO są jak najbardziej realnym,
konkretnym zjawiskiem. Edward J. Ruppelt zmarł w roku 1960.
Zwrot w dziejach badań nad UFO nastąpił w roku 1953, kiedy CIA powołała tzw. komisję
Robertsona, składającą się z wybranych przez Agencję sceptyków, którzy pod przewodnictwem
dra H. P. Robertsona, specjalisty CIA od systemów bojowych i fizyka w kalifornijskim Institute
of Technology, obradowali w Pentagonie w dniach 14-18 czerwca 1953 roku. Komisja ta
zapoznała się z materiałami dowodowymi i na polecenie CIA sporządziła raport sugerujący, że
jakieś wrogie mocarstwo może wykorzystać histerię wokół UFO jako przykrywkę dla swojej
inwazji. Na życzenie CIA w owym „studium Robertsona” zaprzeczono istnieniu UFO, ponieważ
ogromna mnogość meldunków o obserwacji UFO miała rzekomo zakłócać a nawet uniemożli-
wiać pracę kanałów łączności systemów bezpieczeństwa narodowego. Dano nawet wyraz
obawom, iż w razie wojny Rosjanie mogliby tego rodzaju sytuację wywołać i posłużyć się nią
do własnych celów.
CIA opracowała program służący deprecjacji problemu UFO, aby zobojętnić opinię publiczną.
Włączono do niego wszystkie media, poczynając od radia i telewizji, a na filmie i prasie
kończąc – planowano nawet kampanię rysunków satyrycznych – aby ośmieszyć przypadki
zaobserwowania UFO i odebrać im walor powagi.
Major Dewey Fournet z ATIC (Air Technical Intelligence Center), nadzorujący prace projektu
„Blue Book”, powiedział później: „Zostaliśmy oszukani. CIA nigdy nie miała zamiaru poinfor-
mować szerokiej opinii publicznej. Utajniała materiał dowodowy. Całość była kierowaną przez
CIA grą, w której naukowcy musieli tańczyć, jak im zagrają. Oczywiście wiedziałem, że agenci
CIA wykonywali tylko rozkazy swoich szefów, ale nie raz i nie dwa omal nie dostałem białej
gorączki”.
W ciągu dekady, która nastąpiła po obradach „komisji Robertsona”, powstał cały szereg
niezależnych zespołów badawczych zajmujących się UFO. Większość była przekonana, że
amerykańskie siły lotnicze ukrywają prawdę na temat niezidentyfikowanych obiektów lata-
jących.
– 13 –
Rozumie się samo przez się, że wszyscy uczestnicy projektu „Blue Book” byli sterowani
przez CIA. Kiedy zorientowali się, że UFO nie stanowią żadnego zagrożenia, tylko wymagają
dokładniejszej analizy naukowej jako zjawisko, próbowali kilkakrotnie przekazać zebrane
materiały gremiom naukowców, m.in. NASA. Jak na ironię padli jednak ofiarą własnych
dyskryminujących metod, ponieważ teraz żadna placówka naukowa, której zależało na własnej
renomie, nie życzyła sobie, aby choćby w najmniejszym stopniu łączono ją ze sprawą UFO. Tak
więc zespół „Blue Book” z konieczności sam musiał się „wozić” z tym problemem.
W roku 1965 miała miejsce kolejna fala obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latają-
cych, co skłoniło siły powietrzne do podjęcia propozycji prof. Allena Hynka i powołania nowej
komisji do zbadania zjawiska. Pierwsze posiedzenie tej komisji odbyło się w lutym 1966 r. pod
przewodnictwem dra Briana O’Briena.
Komisja O’Briena nie znalazła najmniejszych dowodów na zagrożenie ze strony UFO i
zaleciła, aby każdy renomowany uniwersytet przebadał rocznie 100 informacji na temat UFO,
przeznaczając na każdy przypadek dziesięć dni roboczych. Sugerowano, aby w każdym zespole
znalazł się psycholog, fizyk i astronom. Jednocześnie wystąpiono do zespołu „Blue Book” z
kategorycznym żądaniem udostępnienia całości materiałów na temat UFO członkom Kongresu i
innym osobistościom życia publicznego, aby uniknąć jakichkolwiek zarzutów zatajania prawdy.
Późniejszy prezydent Gerald Ford doprowadził do tego, że w ciągu dwóch miesięcy odbyło
się przesłuchanie przed Kongresem, w czasie którego oficjalnie zażądano od sił powietrznych
zastosowania się do propozycji O’Briena. Wszystkie postulaty spełniono, poza jednym – wyda-
niem dokumentów dotyczących UFO.
Tym samym przechodzimy do najsmutniejszego rozdziału w dziejach badań nad UFO:
programu Scientific Study of Unidentified Flying Objects. Zrealizował go universytet Colorado
na zlecenie agencji Aerospace Research. Kierownictwo obliczonego na dwa lata programu
badawczego, którego sposób podejścia do problemu jak i sposób wykorzystania przyznanych
500 tysięcy dolarów wywołał słowa powszechnej krytyki, powierzono nie żyjącemu już dziś
fizykowi drowi Edwardowi Condonowi.
Zarówno Condon jak i koordynator prac badawczych oraz administrator od samego początku
publicznie przyznawali się, że nie wierzą w UFO.
Negatywne konkluzje tzw. „Raportu Condona” były ustalone zanim jeszcze przystąpiono do
jakichkolwiek badań. I tylko głupi przypadek sprawił, że wyszły na jaw okoliczności powstania
tego liczącego 1000 stron paszkwilu. Wskutek uprzedzeń, intryg, sprzeczności, dyletantyzmu i
powierzchowności badań cały kierowany przez Condona program nabrał cech skandalu, który
przyniósł wielkie szkody dobremu imieniu świata nauki.
Dwóch gorąco polecanych z początku przez siebie samego naukowców, dra Saundersa i dra
Levine’a, Condon wyrzucił z hukiem już po krótkim czasie, zarzucając im rzekomą niekom-
petencję. Istnieje jednak opinia, że obydwaj naukowcy powędrowali na zieloną trawkę
wyłącznie za obiektywne i pozytywne nastawienie do sprawy istnienia UFO.
Saunders na przykład przygotował podobno do zbadania tysiące bardzo konkretnych relacji
ze spotkań z UFO. W projekcie natomiast opracowano ich zaledwie 91. I tylko w 30 z tych 91
nie dało się zaklasyfikować zjawiska inaczej niż jako prawdziwe, nie dające się zidentyfikować
obiekty latające. Przykładem niech będzie tzw. „obserwacja z McMinnville” w stanie Oregon i
oficjalny rezultat jej analizy.
11 maja 1950 roku, o 19.30 wieczorem żona farmera Paula Trenta karmiła w ogrodzie
króliki, kiedy nagle zauważyła na niebie UFO. Pobiegła do domu, wzięła aparat fotograficzny i
zawołała męża. Paul Trent zdołał wykonać dwa zdjęcia obiektu: pierwsze, kiedy obiekt oddalał
się w kierunku północno-zachodnim, drugie, kiedy obiekt „pochylił” się na bok i zniknął po
zachodniej stronie nieba.
W „Raporcie Condona” przypadek ten oceniono następująco:
„W niniejszym przypadku mamy do czynienia z obserwacją UFO, w której wszystkie aspekty
geometryczne, fizyczne i psychologiczne potwierdzają fakt, iż niezwykły obiekt latający –
srebrzysty, metaliczny, o tarczowatym kształcie, średnicy ponad 10 metrów i najwyraźniej nie
naturalnego pochodzenia – rzeczywiście przeleciał w zasięgu wzroku obojga świadków”.
Opublikowany w styczniu 1960 roku raport końcowy stoi w jawnej sprzeczności z przytoczo-
ną wyżej pozytywną opinią na temat tej obserwacji. Czytamy tam bowiem, co następuje:
„Nie ma żadnych dowodów, które uzasadniałyby pogląd, jakoby do atmosfery ziemskiej
przedostali się pozaziemscy przybysze – nie ma też wystarczająco wielu dowodów, by zasad-
nym było prowadzenie dalszych badań w tej dziedzinie”.
Co ciekawe, w tym samym roku 1968, niejako równolegle z „Raportem Condona”, powstał
tajny raport amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, w którym stwierdza się, co
następuje:
– 14 –
„1. Wszystkie UFO są mistyfikacją.
W roku 1953 w ciągu trzech miesięcy (czerwiec, lipiec, sierpień) w raportach sił po-
wietrznych 35-krotnie zgłoszono obserwację obiektów latających nieznanego pochodzenia.
Gdyby się okazało, że w przypadku tych UFO, wbrew wszelkim oczekiwaniom i oznakom,
mamy do czynienia z mistyfikacją – mistyfikacją o ogólnoświatowym wymiarze – mogłoby to
pociągnąć za sobą dezorientację społeczeństwa o alarmujących wręcz rozmiarach. Taka
dezorientacja mogłaby mieć poważne konsekwencje dla społeczeństw dysponujących »nukle-
arnymi zabawkami« i spowodować konieczność przeprowadzenia starannych badań nauko-
wych.
2. Wszystkie UFO są tylko halucynacjami.
Ludzie ulegają oczywiście złudzeniom. Chociaż bardzo rzadko się zdarza, by ta sama
halucynacja była udziałem całej grupy ludzi, nie jest to jednak wykluczone. Istnieje wszakże
wiele przykładów, z których wynika, że różne grupy ludzi widziały coś, co pojawiało się też na
jednym lub kilku ekranach radarów. Liczba tych przykładów wydaje się być ważkim argu-
mentem przeciwko tezie, jakoby wszystkie UFO były halucynacjami.
3. Wszystkie UFO to zjawiska naturalne.
Jeśli ta hipoteza miałaby być prawdziwa, należałoby poważnie zastanowić się nad przyda-
tnością systemów wczesnego ostrzegania w wykrywaniu zagrożenia państwa.
4. Niektóre z UFO to wytwory tajnych ziemskich technologii.
Wchodzące z powrotem w atmosferę szczątki (np. zużyte człony rakiet nośnych) oraz
wielokrotnie wspominane w publikacjach kanadyjskie prace nad »latającym talerzem« nie
pozostawiają raczej wątpliwości co do słuszności takiej hipotezy. Bez wątpienia należy
starannie zbadać wszystkie doniesienia o spotkaniach z UFO, aby wykluczyć ewentualność, że
chodzi o wrogie (lub przyjacielskie) wytwory technologiczne. W innym razie naród byłby
narażony na niebezpieczeństwo zastraszenia nową, tajną »bronią masowej zagłady«.
5. Niektóre z UFO należy wiązać z pozaziemskimi istotami rozumnymi.
Zgodnie z opinią kilku znanych uczonych nie można wykluczyć tej hipotezy. Zawiera ona w
sobie cały szereg daleko idących konsekwencji dla sprawy przetrwania ludzkości.
a. W historii ludzkości bezustannie napotykamy tragiczne rezultaty konfrontacji pomiędzy
wyżej i niżej rozwiniętymi technicznie cywilizacjami. Zazwyczaj cywilizacja na niższym sto-
pniu rozwoju cywilizacyjnego zostaje »podbita«.
b. W przypadku konfrontacji grup o różnych poziomach kulturowych tragiczna utrata
tożsamości dotyka przeważnie te, które należą do kultur słabszych. Przeważnie zostają one
zasymilowane przez kultury silniejsze.
6. Komentarz.
Wzmocnionym środkiem zaradczym powinny być gruntowne prace badawcze, aby wyelimi-
nować zagrożenie i dokładnie określić jego charakter. Należy dołożyć wszelkich starań, aby w
możliwie najkrótszym czasie zostały opracowane wystarczające środki obrony. Wydaje się
konieczne, aby zajmując się sprawą UFO nieco więcej uwagi poświęcić kwestii przetrwania”.
Powyższy tajny raport wywiadu wyraźnie pokazuje, że pozaziemskie pochodzenie UFO jest
jak najpoważniej brane pod uwagę. W całkowitej sprzeczności z tymi poglądami stoją konklu-
zje „Raportu Condona”, gdzie ewentualność, iż UFO kierowane są przez pozaziemskie istoty
rozumne, została odrzucona na mocy całkowicie nienaukowej i pozamerytorycznej argumen-
tacji.
Po opublikowaniu w roku 1969 spreparowanego „Raportu Condona” miały miejsce kolejne
dramatyczne wydarzenia związane z UFO, które dostarczyły dalszych argumentów na rzecz
tezy, że przynajmniej część niezidentyfikowanych obiektów latających musi być pozaziem-
skiego pochodzenia.
Przyjrzyjmy się incydentowi z Palma de Mallorca, który wydarzył się 11 listopada 1979 roku.
Samolot pasażerski Super Caravelle hiszpańskich linii lotniczych TAE wystartował zgodnie z
planem do rejsowego lotu na trasie Salzburg-Teneryfa. Oprócz trzyosobowej załogi na pokła-
dzie znajdowało się 109 pasażerów. Po międzylądowaniu na Majorce, kiedy samolot ponownie
znalazł się w powietrzu, załoga zauważyła na ekranie radaru zbliżające się z niebywałą
prędkością obiekty. Kapitan Tejada zwrócił się do wieży kontrolnej w Walencji z pytaniem, czy
na jego kursie zgłaszano jakieś inne samoloty. Pomimo przeczącej odpowiedzi kpt. Tejada i
drugi pilot ujrzeli „błyszczące czerwono światła”, które ku ich przerażeniu mknęły po kursie
kolizyjnym w stronę Caravelli. Światła zbliżały się z prędkością leżącą poza zasięgiem jakiego-
kolwiek konwencjonalnego samolotu. Wbrew oczekiwaniom załogi, która była przekonana o
nieuchronności zderzenia, niezidentyfikowane obiekty latające zatrzymały się tuż przed Cara-
vellą, przez około 10 minut kontynuując swoje „igraszki”. Potem znowu znalazły się na kursie
kolizyjnym i to z jeszcze większą precyzją niż poprzednio. Nie widząc innego wyjścia, kapitan
– 15 –
Tejada wykonał ostre nurkowanie zmniejszając pułap z 9700 do zaledwie 550 metrów, a potem
nie wytrzymał nerwowo i poprosił wieżę kontrolną lotniska Los Manises pod Walencją o zezwo-
lenie na lądowanie awaryjne uzasadniając to tym, że jego samolot jest prześladowany przez
niezidentyfikowane obiekty latające, wskutek czego istnieje niebezpieczeństwo zderzenia.
Natychmiast po meldunku kapitana kontrola bezpieczeństwa lotów zaalarmowała pobliską
bazę lotniczą. W kilka minut potem w powietrzu znalazło się około 20 myśliwców, które miały
przechwycić UFO. Na próżno. Niezidentyfikowane obiekty latające przez cały czas utrzymywały
stały dystans do goniących je myśliwców.
Po lądowaniu Caravelli o prawdziwości tego incydentu mogli zaświadczyć nie tylko piloci, ale
zarówno kierownik kontroli lotów jak też inni kontrolerzy i pracownicy lotniska będący na
płycie. Wszyscy widzieli unoszący się mniej więcej 3000 m nad wieżą kontrolną czerwono świe-
cący obiekt, drugi unosił się nad płytą lotniska, trzeci nad terenem pobliskiej bazy lotniczej, a
czwarty krążył wysoko nad miastem. Niezidentyfikowane obiekty latające widziało nie tylko
kilkunastu naocznych świadków, zaobserwowano je także na ekranach radarów cywilnej kon-
troli lotów oraz pobliskiej bazy lotniczej.
Salvator Sanchez Teran, ówczesny minister transportu, potraktował ten incydent do tego
stopnia poważnie, że natychmiast przyleciał do Walencji i powołał na miejscu specjalną komisję
dochodzeniową.
W prasie hiszpańskiej pojawiały się wprawdzie plotki, jakoby kilka myśliwców zdołało sfoto-
grafować niezidentyfikowane obiekty, nic jednak dokładniejszego nie przeniknęło na forum
opinii publicznej. Do dziś nie opublikowano oficjalnych wyników dochodzenia.
2 października 1983 roku na pierwszej stronie News of the World, gazety niedzielnej o
najwyższym na Wyspach Brytyjskich nakładzie, pojawił sią następujący nagłówek:
„UFO ląduje w Suffolk. Nieznane fakty z tajnego raportu pułkownika”.
„W Anglii wylądowało UFO. Fakt ten został właśnie oficjalnie potwierdzony” – poinformowała
gazeta w relacji z incydentu, który miał miejsce w Tangham Wood, w pobliżu bazy lotniczej
Woodbridge w hrabstwie Suffolk.
Jak dowiedzieli się dziennikarze, 27 grudnia 1980, o godzinie 3 w nocy, w lesie tym
wylądował niezidentyfikowany obiekt latający.
W momencie lądowania UFO w Bentwaters, bazie NATO w pobliżu Woodbridge na południo-
wym wybrzeżu Wielkiej Brytanii, gdzie stacjonowała 81 amerykańska eskadra lotnicza, znajdo-
wało się około 200 wojskowych i kilkunastu cywili. Zastępca komendanta bazy pułkownik
Charles Halt sporządził potem następujący oficjalny raport:
"Wczesnym rankiem 27 grudnia 1980 roku (ok. 3 w nocy) dwóch wartowników US AF
zobaczyło niezwykłe światła poza terenem bazy RAF w Woodbridge. Przypuszczając, że być
może rozbił się lub lądował awaryjnie jakiś samolot, poprosili o pozwolenie na dokonanie
poszukiwań za tylną bramą bazy. Dyżurny kierownik lotów zezwolił trzem wartownikom na
pieszy rekonesans. Patrolujący zameldowali, że ujrzeli dziwny, błyszczący obiekt w lesie.
Według ich opisu obiekt był metalowy, trójkątny, o szerokości podstawy około 2-3 metrów i
wysokości około 2 metrów. Biło od niego białe światło rozświetlające cały las.
U góry zainstalowane było czerwone pulsujące światło, u dołu znajdował się rząd świateł
niebieskich. Obiekt unosił się nad ziemią lub stał na »nogach«. Kiedy wartownicy zaczęli się
zbliżać, obiekt uniósł się manewrując między drzewami i zniknął. W tym samym czasie
zaobserwowano niezwykłe podenerwowanie zwierząt na pobliskiej farmie. Mniej więcej godzinę
później obiekt jeszcze raz widziano krótko w pobliżu tylnej bramy. Następnego dnia w miejscu
zaobserwowania obiektu znaleziono na ziemi trzy ślady o średnicy prawie 18 cm, głębokie na
mniej więcej 4,5 cm. W nocy z 28 na 29 grudnia 1980 sprawdzono poziom promieniowania
terenu. Maksymalne wartości promieniowania beta/gamma zmierzone w trzech odciśniętych
śladach i w okolicach środka tworzonego przez nie trójkąta wyniosły 0,1 milirentgena. Przy
jednym ze stojących w pobliżu drzew, po stronie zwróconej w kierunku śladów, wykryto
umiarkowane promieniowanie (0,5-0,7). Nieco później zaobserwowano nocą czerwone światło
wśród drzew, które poruszało się i pulsowało. W pewnym momencie jakby wyrzuciło z siebie
błyszczące cząsteczki, potem podzieliło się na pięć osobnych białych obiektów i zniknęło. Zaraz
potem na niebie zaobserwowano trzy przypominające gwiazdy obiekty, dwa na północy i jeden
na południu – wszystkie na wysokości około 10 stopni nad horyzontem. Obiekty leciały z dużą
prędkością zmieniając kierunek lotu pod kątem ostrym, widoczne były zmieniające się czerwo-
ne, zielone i niebieskie światła. Obiekty obserwowane na północy przez lornetkę o po-
większeniu 8-12 wydawały się eliptyczne, następnie zmieniły się w tarcze. Jeden z obiektów po
północnej stronie był widoczny na niebie jeszcze przez godzinę, a nawet dłużej. Na południu
obiekty były widoczne jeszcze przez dwie-trzy godziny. Od czasu do czasu wysyłały w stronę
Ziemi promienie świetlne. Wiele osób, łącznie z niżej podpisanym, było naocznymi świadkami
– 16 –
wydarzeń opisanych w punkcie 2 i 3. Charles I. Halt, ppłk US AF Zastępca Dowódcy Bazy”.
Pytany później o prawdziwość swego raportu, pułkownik Halt podkreślał, że nigdy nie
zaprzeczył jego autentyczności. Dodał jednakże, iż jako oficer amerykańskich sił powietrznych
nie jest upoważniony do udzielania dalszych wyjaśnień na temat incydentu.
W wielu krajach – dotyczy to zwłaszcza wielkich mocarstw – składane przez wojskowych
raporty dotyczące spotkań z UFO nadal utrzymywane są w ścisłej tajemnicy, ponieważ
wymagają tego rzekomo „względy bezpieczeństwa narodowego”. Z rzadka tylko raporty takie
przedostają się do wiadomości publicznej, mając wtedy znaczenie szczególne, ponieważ
przeważnie są to obserwacje dokonywane przez doświadczonych wojskowych. Z dużą dozą
prawdopodobieństwa można zatem wykluczyć ewentualność mistyfikacji.
Są w każdym razie kraje, w których nieco mniej rygorystycznie praktykuje się zatajanie
przez wojskowych informacji dotyczących obserwacji UFO.
– 17 –
3.
Obrona zjawiska
19 września 1976 roku dwa irańskie myśliwce przechwytujące typu Phantom uczestniczyły
we wręcz niewiarygodnym spotkaniu z UFO nad Teheranem.
Panujący wówczas szach Reza Pahlewi, głęboko zaniepokojony tym incydentem powie-
trznym, bezzwłocznie powiadomił drogą teleksową swojego sojusznika, Stany Zjednoczone, a
dokładniej Biały Dom i inne oficjalne urzędy. Teleks miał następujące brzmienie:
„A. 19. wrz. 76, ok. 0.30... [słowa zamazane] otrzymał cztery telefony od obywateli
mieszkających w dzielnicy Teheranu Shemiran. Osoby te poinformowały o pojawieniu się na
niebie dziwnych obiektów latających. Niektóre z tych osób utrzymywały, że widziały obiekt
przypominający ptaka, inne natomiast mówiły o helikopterze ze światłami. W tym czasie nie
było jednak w powietrzu żadnych helikopterów... [zdanie zamazane] Kiedy odpowiedział telefo-
nującym, że chodzi po prostu gwiazdy i nawiązał łączność z Mehrabad Tower (na lotnisku w
Teheranie), postanowił sam się przekonać. Zauważył na niebie obiekt, który wprawdzie
przypominał gwiazdę, był jednak dużo większy, a także jaśniejszy. Podjął decyzję o wysłaniu
myśliwca F-4 z bazy lotniczej Sharokhi, w celu bliższego zbadania sprawy.
B. O 1.30 wystartował myśliwiec F-4 i poleciał do punktu leżącego ok. 40 mil (ok. 65 km) na
północ od Teheranu. Obiekt był tak jasny, że widać go było z odległości 70 mil. Kiedy myśliwiec
zbliżył się do niego na odległość 25 mil, wszystkie przyrządy i kanały łączności przestały
działać (UHF i wewnętrzna łączność w kabinie). Pilot przerwał pościg i powrócił do bazy. Kiedy
F-4 zawrócił, a tym samym widocznie przestał stanowić zagrożenie dla niezidentyfikowanego
obiektu latającego, przyrządy i łączność zaczęły znowu działać. O 1.40 wysłano kolejny
myśliwiec F-4. Przy VC (szybkości zbliżania się) wynoszącej 159 NMPH (ok. 250 km/h) pilot
odebrał w odległości 27 mil (ok. 43 km) na godzinie 12 (północ) echo radarowe. Kiedy
odległość się zmniejszyła, obiekt przyśpieszył w sposób widoczny na ekranie radaru i
utrzymywał stałą odległość od myśliwca wynoszącą 25 mil (40 km).
C. Siła impulsów radarowych odpowiadała obiektowi o rozmiarach Boeinga 707. Optyczną
wielkość obiektu latającego trudno było określić ze względu na jego jasność. Wysyłane przez
obiekt światło przypominało światło lamp błyskowych uporządkowanych w prostokątny wzór i
rozbłyskujących na przemian niebiesko, zielono, czerwono i pomarańczowo. Częstotliwość
zmiennych błysków była tak duża, że wszystkie kolory były widoczne jednocześnie. Obiekt i
ścigający go myśliwiec leciały kursem przebiegającym na południe od Teheranu, kiedy od
pierwszego obiektu oddzielił się drugi, jaśniejący oślepiającym światłem. Jego wielkość wyno-
siła jedną trzecią lub połowę pozornej wielkości Księżyca. Drugi obiekt ruszył z ogromną
prędkością w stronę myśliwca. Pilot usiłował odpalić w jego stronę rakietę AIM-9, lecz w tym
samym momencie przestał działać pulpit sterowniczy i kanały łączności (UHF i łączność
wewnątrz kabiny). Pilot natychmiast zaczął wykonywać manewr usiłując przejść w lot nurkowy.
W odległości 3-4 mil obiekt podjął pościg za myśliwcem. Kiedy F-4 zaczął się oddalać od
pierwszego obiektu, drugi obiekt znalazł się wewnątrz kręgu zataczanego przez zawracający
myśliwiec, po czym powrócił do pierwszego obiektu, by się z nim połączyć.
D. Tuż po ponownym połączeniu się dwóch obiektów w jeden, pojawił się za nim kolejny
obiekt latający, który z wielką prędkością poleciał pionowo w dół ku Ziemi. Załoga myśliwca F-
4, w którym zaczęły już działać instrumenty i pulpit sterowniczy, widziała jak obiekt spada na
ziemię i spodziewała się eksplozji. Okazało się jednak, że lądowanie musiało być miękkie.
Jaskrawe światło obiektu oświetlało obszar w promieniu dwóch do trzech kilometrów.
Załoga myśliwca F-4 obniżyła wysokość, by móc prowadzić dalsze obserwacje i określić
położenie obiektu. Ze względu na duże trudności z naprowadzeniem maszyny, pilot myśliwca
kilkakrotnie okrążał bazę Mehrabad, zanim zaczął podchodzić do lądowania. W kanale radio-
wym UHF występowały silne zakłócenia. Za każdym razem kiedy myśliwiec przekraczał kieru-
nek magnetyczny 150 stopni, zanikała łączność (radiowa i wewnętrzna), a INS (bezwładnościo-
wy system naprowadzania) wykazywał wahania w przedziale 30-50 stopni. W samolocie
rejsowym, który w tym samym czasie zbliżał się do Mehrabadu, stwierdzono w tym samym
zakresie wartości zanik łączności, ale nie zauważono nic szczególnego. Przy ostatnim podejściu
do lądowania załoga F-4 zauważyła kolejny obiekt latający – miał kształt cylindra, równo-
miernie świecące światła na obu końcach i rozbłyski pośrodku. Na pytanie pilotów wieża
kontrolna odpowiedziała, że na wskazanym kursie nie odbywają się w tej chwili żadne loty.
– 18 –
Kiedy obiekt przemieszczał się nad F-4, z wieży go nie widziano. Dopiero gdy pilot wskazał,
żeby szukać między górami a rafinerią, pracownicy wieży zobaczyli obiekt.
E. Po nastaniu dnia załoga F-4 została przewieziona helikopterem na obszar, gdzie uprzednio
miał wylądować obiekt. W miejscu przypuszczalnego lądowania (wyschnięte łożysko rzeki) nie
było żadnych śladów. Kiedy jednak helikopter przelatywał nad zachodnim krańcem obszaru,
aparatura odebrała intensywny gwizd. W miejscu, gdzie impuls był najmocniejszy, stał mały
domek z ogródkiem. Po wylądowaniu zapytano jego mieszkańców, czy zauważyli coś szczegól-
nego ostatniej nocy. Mieszkańcy opowiedzieli o głośnym hałasie i bardzo jaskrawym świetle,
jakby błyskawic. Zarówno śmigłowiec jak i obszar przypuszczalnego lądowania są badane na
obecność promieniowania... [zdanie zamazane]. Dalsze informacje zostaną przekazane w
miarę ich napływania.”
[Dalej następują trzy linijki w kodzie literowo-cyfrowym.]
Tej samej nocy, kiedy miał miejsce incydent w Iranie, UFO widziano też nad Marokiem. 19
września 1976 r. między godziną 13 a 13.30 główna komenda żandarmerii w Rabacie
otrzymała dziesiątki telefonów z terenów wokół Agadiru, Marakeszu, Casablanki, Rabatu i
Kemitry. Zaniepokojeni mieszkańcy zgodnie donosili o błyszczącym srebrzyście, okrągłym
obiekcie latającym, który przeleciał nad obszarem Maroka z południowego zachodu na
północny wschód. Zdumieni świadkowie informowali, że nieznany obiekt latający poruszał się
bezgłośnie na wysokości około 1000 metrów. Przedstawiciel marokańskiego rządu poprosił w
prywatnej rozmowie ambasadora Stanów Zjednoczonych w Rabacie o zasięgnięcie w Waszyng-
tonie bliższych informacji na temat tego zjawiska. 24 września ambasador amerykański
przesłał do Waszyngtonu poufny teleks na temat zdarzenia.
W roku 1976 wręcz mnożyły się całkowicie jednoznaczne i przekonujące incydenty z UFO.
Już na początku roku, 21 stycznia, nad amerykańską bazą lotniczą Cannon w Nowym Meksyku
pojawił się niezidentyfikowany obiekt latający. J. B. Morin, kontradmirał marynarki wojennej i
zastępca szefa wydziału operacyjnego napisał o tym w memorandum do centrum dowodzenia
co następuje:
„W pobliżu korytarza powietrznego nad Cannon AFB [Air Force Base] zaobserwowano dwa
UFO. Dostrzeżone i zgłoszone przez posterunki obiekty miały średnicę 23 metrów i wyglądały
na złote lub srebrne. Na przednim końcu miały światło niebieskie, u dołu czerwone, a pośrodku
widniały okienka. Całe zjawisko było obserwowane na radarach”.
30 lipca 1976 r. około godziny 2.55 ta sama placówka została poinformowana o pojawieniu
się UFO w pobliżu Fort Ritchie. Dwa patrole z sektora R niezależnie od siebie zgłosiły
zaobserwowanie trzech podłużnych, czerwonawych obiektów, lecących ze wschodu na zachód.
Kiedy pięć minut później pewien sierżant sprawdzał meldunki, ujrzał unoszący się na wysokości
100-200 metrów nad składami amunicji niezidentyfikowany obiekt latający. W jakieś 45 minut
potem pewien sierżant żandarmerii wojskowej, udający się właśnie na służbę w tej okolicy,
również ujrzał UFO. Kolejny świadek przyrównał wielkość obiektu do dwuipółtonowej cięża-
rówki.
W niecały miesiąc później CIA otrzymała raport z Tunezji, według którego piloci i setki
świadków przez całe noce widywali UFO dające też echo na radarach kontroli lotów. Dla
obserwatorów było „nie dającym się wyjaśnić zjawiskiem”, że obiekty poruszały się bezgłośnie,
niekiedy z olbrzymią prędkością, by za chwilę lecieć bardzo powoli albo, co zdumiewające,
zawisać nieruchomo w powietrzu.
Zważywszy fakt, że nasze samoloty ani nie potrafią zawisnąć nieruchomo w powietrzu, ani
też nie poruszają się bezgłośnie dla nas Ziemian, UFO rzeczywiście stanowią kwintesencję nie
dającego się wyjaśnić zjawiska.
Dla zmarłego w 1963 roku inżyniera Wilberta B. Smitha, który pod koniec kariery był
kierownikiem łączności w ministerstwie transportu, UFO nie były czymś nadzwyczajnym, tylko
całkiem realnymi maszynami latającymi, napędzanymi energią, której tajemnicę – w swoim
pojęciu – poznał. Aby zbadać tę energię napędową, Smith prowadził dla kanadyjskiego
Komitetu Badawczego Obronności (Defense Research Board) tajny program pod kryptonimem
„Magnet”.
Po zakończeniu studiów na uniwersytecie w Kolumbii Brytyjskiej Smith pracował dla roz-
głośni radiowej w Vancouver. W roku 1947 otrzymał zlecenie rządu kanadyjskiego na
zorganizowanie sieci stacji pomiarowych jonosfery, mającej zbadać różne aspekty rozchodzenia
się fal radiowych. Projekt podlegał ministerstwu transportu, które w Kanadzie zajmuje się
także łącznością.
Zespół Smitha zajmował się w toku swoich prac zjawiskami takimi jak zorza polarna,
promieniowanie kosmiczne, radioaktywność atmosfery ziemskiej i geomagnetyzm. To ostatnie
szczególnie interesowało Smitha, który uważał, że właśnie geomagnetyzm jest tym potencjal-
– 19 –
nym źródłem energii dla przyszłych technologii. Niewielkiej grupie badaczy pracujących pod
kierunkiem Smitha udało się w końcu uzyskać z pola magnetycznego Ziemi energię 50
miliwatów, co dało przynajmniej eksperymentalne potwierdzenie jego przypuszczeń.
Na podstawie tych wyników Smith sporządził 2 istopada 1950 Top Secret Memorandum dla
ówczesnego szefa łączności w kanadyjskim ministerstwie transportu, w którym czytamy:
„Wydaje nam się, że jesteśmy na tropie czegoś, co być może stanowić będzie wyznacznik
postępu, a mianowicie pozyskiwania energii poprzez wykorzystanie geomagnetyzmu”.
W czasie pobytu w Waszyngtonie w 1950 roku w ręce Smitha wpadły dwie opublikowane na
krótko przedtem książki: „Latające talerze istnieją naprawdę”, autorstwa majora lotnictwa
Donalda Keyhoe, oraz „Co się kryje za latającymi talerzami?” uznanego publicysty Franka
Scully’ego. W tej ostatniej mamy do czynienia głównie z wypowiedziami naocznych świadków,
a przede wszystkim z wypowiedzią geofizyka dra Silasa Newtona i jego oświadczeniem, że
uczestniczył w rządowej akcji zabezpieczenia wraków trzech UFO, które uległy katastrofie.
Inżyniera Smitha interesował głównie opis napędu tych obiektów, które miały poruszać się „na
jakichś nieznanych nam zasadach magnetyzmu”. W końcu przecież sam poświęcał się
rozważaniom na temat takich możliwości napędu. Dlatego też w dalszej części Top Secret
Memorandum czytamy:
„Wydaje mi się, że nasze prace w dziedzinie geomagnetyzmu mogą stanowić doskonałe
ogniwo pośrednie pomiędzy naszą technologią i ową nieznaną nam technologią konstrukcji i
działania latających talerzy.
Przy założeniu, że prowadząc nasze badania geomagnetyczne jesteśmy na właściwej dro-
dze, teoria na temat napędu »latających talerzy« oraz wszelkich zaobserwowanych w związku
z tym i mających swoje tak jakościowe jak i ilościowe uzasadnienia właściwości wydaje się jak
najbardziej przemawiać do przekonania.
Korzystając z pomocy pracowników ambasady kanadyjskiej w Waszyngtonie pozwoliłem
sobie przeprowadzić ostrożne rozeznanie na temat UFO. Moi doskonale zorientowani informa-
torzy przekazali mi następujące dane:
a. Sprawa objęta jest w Stanach Zjednoczonych klauzulą najwyższej tajemnicy państwowej.
Jest to klauzula jeszcze bardziej rygorystyczna niż w przypadku bomby wodorowej.
b. Latające talerze istnieją naprawdę.
c. Ich modus operandi nie jest znany. Niewielki zespół pod kierownictwem dra Vannevara
Busha podejmuje zgodne działania w celu jego wyjaśnienia.
d. Instytucje rządowe USA przywiązują do tej sprawy nadzwyczajną wagę.
[...] 20 listopada rozmawiałem z drem Solandtem, przewodniczącym Komitetu Badawczego
Obronności [Defense Research Board], przekazując mu wszystkie dostępne na obecnym etapie
informacje na temat geomagnetyzmu. Dr Solandt zgodził się ze mną, iż jak najszybciej należy
się zająć badaniem energii geomagnetycznej. Przyrzekł mi pełną współpracę prowadzonej
przez siebie placówki, jeśli idzie o udostępnienie laboratoriów, dostarczanie niezbędnego wypo-
sażenia technicznego oraz pomoc fachowego personelu przy wykonywaniu niezbędnych prac w
ramach programu [...]”.
Smith, znakomitość w dziedzinie elektromagnetyzmu i łączności, był wysoko ceniony w
swoim ministerstwie. Już w miesiąc po dostarczeniu memorandum otrzymał z Ottawy zezwo-
lenie na rozpoczęcie prac w ramach programu „Magnet”. W pobliżu Shirley Bay, około 18 km na
zachód od stolicy Kanady, zorganizowano stację pomiarowo-śledzącą do obserwacji nieziden-
tyfikowanych obiektów latających, której zadaniem było analizowanie danych dotyczących za-
chowania się UFO w czasie lotu oraz występujących wtedy ewentualnych odchyleń magnetycz-
nych i wyciąganie z tego wniosków.
W ramach programu „Magnet” stosowano najnowocześniejszą elektroniczną aparaturę
pomiarową, min. detektory promieniowania gamma i fal radiowych, rejestratory zmian
jonosfery oraz grawimetr. Te ostatnie przyrządy służyły do pomiaru zaburzeń jonosfery oraz
magnetycznych odchyleń w atmosferze. Ponadto Smith miał też znakomitych współpracowni-
ków: profesora J. T. Wilsona z uniwersytetu w Toronto, „wypożyczonego” przez Komitet
Badawczy Obronności fizyka Jamesa Waita oraz dra G. D. Garlanda z kanadyjskiego mini-
sterstwa badań i rozwoju.
Prace w ramach programu „Magnet” trwały do roku 1968. Na temat wyników tych badań nie
wiadomo prawie nic. Większa część dokumentacji nadal opatrzona jest klauzulą najwyższej
tajności. Smith dał tylko do zrozumienia, że stacja nad Shirley Bay wielokrotnie wykryła
obecność UFO i precyzyjnie śledziła ich lot. W datowanym 9 maja 1968 roku raporcie
końcowym czytamy:
„Ich średnica wynosi 30 m i więcej, osiągają prędkości lotu wynoszące kilka tysięcy km/h i
pułap przekraczający pułap konwencjonalnych samolotów i balonów, wydają się też mieć pod
– 20 –
dostatkiem energii na manewry i działania. Przy uwzględnieniu wszystkich wymienionych czyn-
ników trudno usytuować potencjał, jakim dysponują, w obrębie możliwości naszej ziemskiej
technologii. Pomimo że kilka państw świata jest o wiele bardziej zaawansowanych technicznie
niż wie o tym opinia publiczna, to jednak – wbrew wszystkim uprzedzeniom – zmuszeni
byliśmy dojść do wniosku, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zaobserwowane aparaty
latające są pochodzenia pozaziemskiego”.
Do dziś hipoteza ta wydaje się najbardziej przekonująca ze wszystkich, ponieważ na podsta-
wie pomiarów charakterystyki lotów i innych zebranych danych stwierdzono, że w przypadku
około 3 procent wszystkich zarejestrowanych UFO chodzi ponad wszelką wątpliwość o
załogowe lub bezzałogowe statki kosmiczne zbudowane według pozaziemskich technologii.
Pogląd ten umacniają coraz to nowe, sensacyjne doniesienia.
Wieczorem 22 czerwca 1976 roku hiszpańska korweta „Atrevida” przepływała obok połud-
niowych wybrzeży wyspy Fuerteventura. O godzinie 21.17 znajdowała się na wysokości Punta
de la Entallada, kiedy nagle jej kapitan i kilku członków załogi ujrzało na horyzoncie wzbijający
się w górę błyszczący obiekt, który skierował się w stronę korwety. Początkowo myślano, że to
samolot z reflektorami zapalonymi do lądowania. Kiedy jednak obiekt znajdował się na pozycji
15-18 stopni w stosunku do korwety, zatrzymał się nagle, jakby „stając” w powietrzu, i wysłał
silny promień światła, który zaczął krążyć.
W tym samym czasie, kiedy z „Atrevidy” obserwowano dziwny obiekt, lekarz Padrón Leon
jechał do chorej. Podążał z leżącej w północno-zachodniej części wyspy Grań Canaria
miejscowości Guia do Las Rosas, gdzie mieszkała pacjentka. Taksówkarz Paco Esteveze, który
przyjechał po doktora, po drodze zabrał z Galdaru niejakiego Santiago del Pino, syna chorej.
Żeby dostać się do Las Rosas, taksówkarz musiał skręcić z głównej drogi w jedną z mniej
uczęszczanych dróg bocznych. Za jednym z zakrętów trzej mężczyźni ujrzeli nagle jakieś 60
metrów przed sobą wielki, okrągły obiekt unoszący się nad polem. Taksówkarz gwałtownie
zatrzymał samochód. Obiekt emanował szaroniebieskim blaskiem i był wielkości mniej więcej
trzypiętrowego budynku. Kiedy mężczyźni przyjrzeli się dokładniej, stwierdzili, że obiekt jest
„przezroczysty” i dostrzegli w środku coś jakby srebrzystą platformę, na której stały naprze-
ciwko siebie dwie duże postacie. Miały na sobie coś w rodzaju czerwonych „kombinezonów” z
ciemnymi „kapturami” i wyglądały, jakby manipulowały przy jakichś przyrządach. Nagle w
taksówce zamilkło radio, chociaż nikt go nie dotykał. Wszyscy poczuli nieprzyjemny chłód.
Kiedy kierowca ponownie włączył reflektory, obiekt uniósł się powoli na wysokość dachu
jednego z pobliskich domów. Jednocześnie we wnętrzu „kuli” pokazała się „rura”, z której
wydobył się niebieskawy „gaz” i rozprzestrzenił wokół obiektu, który przybrał teraz rozmiary
wieżowca, przy czym postacie na platformie pozostały tej samej wielkości.
Taksówkarz włączył silnik i na pełnym gazie opuścił to miejsce. Po przybyciu do domu chorej
okazało się, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy trzej mężczyźni odkryli unoszący się
nad polem obiekt, przestały tu działać telewizor i radio. Wszyscy obecni z niebotycznym
zdumieniem przyglądali się przez okno, jak obiekt staje się coraz większy i większy. Nagle
„gaz” przestał się wydobywać, dotychczasową ciszę rozdarł przenikliwy gwizd i dziwna kula
wystrzeliła w kierunku sąsiedniej wyspy, Teneryfy.
Niezależnie od siebie zaobserwowało ten obiekt wielu świadków, między innymi taksówkarz
Jose Louis Diaz Mendoza, który w tym czasie wiózł klienta. Jak powiedział reporterom, „w
powietrzu unosiła się bezgłośnie wysoka może na 20 metrów kula, na zewnątrz była szara, a w
środku było widać dwie postacie. Po jakichś piętnastu minutach obiekt uniósł się w górę”. Kilku
mieszkańców wioski Las Rosas twierdziło nawet, że zanim obiekt wzleciał z wielką prędkością w
niebo, czerwone postacie podniosły dłonie jakby w geście pozdrowienia.
Również w Galdar incydent nie przeszedł nie zauważony. Pewien architekt, Domingo Alamo,
przebywał tam właśnie z żoną z wizytą u znajomego małżeństwa. Kiedy wszyscy czworo sie-
dzieli na tarasie na dachu domu, ujrzeli w oddali kulisty obiekt, którego średnica odpowiadała
mniej więcej wysokości wieży kościelnej. Inny świadek, Claudio Ramos z La Provincia, powie-
dział potem reporterom, że po godzinie 22 obraz w jego telewizorze pogorszył się nagle bez
żadnej widocznej przyczyny, tak że wszystko było widać podwójnie i za nic nie dało się ustawić
ostrości. Jego żona, która była zajęta w kuchni, zawołała nagle z przejęciem, że w pobliżu
domu dzieje się coś dziwnego. Kiedy wybiegli na dwór, zobaczyli obiekt zmieniający właśnie
pozycję. We wnętrzu dziwnego obiektu poruszały się dwie ubrane na czerwono postacie, które
wyglądały „jak ludzie”.
Owej nocy w całej okolicy zanotowano zakłócenia fonii i obrazu w programach radiowych i
telewizyjnych – czarne pasy deformujące obraz oraz zniekształcenia i zakłócenia dźwięku.
Kiedy UFO przelatywało nad wyspą, widziały je setki świadków, poczynając od ludności
miejscowej, a na turystach kończąc.
– 21 –
W dwa dni po tym sensacyjnym incydencie miejscowa gazeta La Provincia doniosła o kolej-
nym zdarzeniu. Otóż rolnik Don Jose Gil Gonzales stwierdził ku swemu zdumieniu, że na
jednym z jego cebulowych pól znajduje się trzydziestometrowy krąg zgniecionych i częściowo
spalonych roślin, chociaż poprzedniego dnia starannie je podlewał. Pole na pewien czas ogro-
dzono, eksperci zbadali promieniowanie i pobrali próbki gruntu. Na skraju wypalonego kręgu –
w miejscu przypuszczalnego lądowania UFO – znaleziono osobliwy „szary proszek”.
Zazwyczaj osoby badające incydenty z UFO skazane są wyłącznie na relacje osób trzecich i
dysponują wówczas bardzo niedokładnymi informacjami. Okoliczność tę skrupulatnie wyko-
rzystują sceptycy twierdząc, że tego rodzaju „materiał dowodowy” zakwalifikować można tylko
i wyłącznie jako nieporozumienie czy oszustwo. Niektórzy badacze stwierdzają na podstawie
tych trudnych do zdefiniowania i często noszących znamiona paradoksu materiałów, że zja-
wiska UFO nie da się wyjaśnić na gruncie fizyki i że można je zaklasyfikować jedynie jako
fenomen psychologiczny lub wręcz parapsychologiczny.
Astrofizyk dr Jacques Vallee reprezentuje inny pogląd. Należy do tych ufologów, którzy w
niezidentyfikowanych obiektach latających widzą wytwory obcej technologii, integrujące ele-
menty zarówno fizykalne jak i paranormalne. Dlatego też postrzega on UFO niejako w sześciu
„wymiarach”.
Podstawowe znaczenie ma jego zdaniem wymiar fizyczny, ponieważ według większości
świadków obiekt zajmuje dokładnie określone miejsce w przestrzeni, zmieniając się z upływem
czasu. Obiekt oddziałuje na otoczenie powodując efekty cieplne, absorbując lub emanując
światło, wywołuje turbulencje. Z pozostawionych śladów lądowania można wyprowadzić przy-
bliżone dane co do jego masy i wydatkowanej energii. Obiekt taki można utrwalić na kliszy
fotograficznej, zarejestrować na ekranie radaru, wywołuje on też zakłócenia magnetyczne.
Kolejny wymiar natomiast nie jest już, zdaniem dra Vallee, natury fizycznej. Obiekt taki
przypomina wprawdzie przedmioty mieszczące się w kategoriach fizycznych, nie sposób go
jednak pogodzić z prawami tradycyjnej fizyki. Uściślijmy: opisany jako coś materialnego obiekt
potrafi zapadać się w ziemię, staje się niewyraźny, a w końcu przezroczysty. Znika z jednego
miejsca, by w tym samym momencie – bez żadnego opóźnienia – pojawić się w innym. Obser-
wowany jako zjawisko optyczne nie pojawia się jednak na ekranach radarów.
Trzeci wymiar wynika dla dra Vallee z psychicznych predyspozycji i społecznego statusu
obserwatora. Człowiek ma skłonności do postrzegania UFO w kategoriach swoich codziennych
doświadczeń i w kontekście własnej przynależności społecznej. Wprawdzie dostrzega, że dany
obiekt nie poddaje się konwencjonalnej klasyfikacji, nadal jednak próbuje traktować go jak coś
zwyczajnego – aż do chwili, kiedy nie może już dłużej zaprzeczać, że naprawdę ma do czy-
nienia z czymś sobie nie znanym.
Reakcje fizyczne świadków niosą ze sobą kolejny wymiar. Jak wynika z relacji, UFO nie tylko
potrafi spowodować u świadków poparzenia, ale też wywołuje dreszcze, stany paraliżu, fale
gorąca i mrowienie, często też słyszą oni przeciągły gwizd. Osoby, które znalazły się w promie-
niu światła wysyłanego przez UFO, dotknięte są przejściową ślepotą. Inni cierpią na duszności,
mdłości i głęboką apatię. Po spotkaniu bliskiego stopnia najczęściej notuje się zmęczenie utrzy-
mujące się przez wiele dni.
Przyporządkowane przez dra Vallee do piątego wymiaru efekty oddziaływania UFO mieszczą
się w kręgu parapsychologii. Chodzi tu np. o komunikację z pominięciem kanałów receptoro-
wych (telepatia), zniesienie siły ciążenia przedmiotów, zwierząt i ludzi znajdujących się w
pobliżu UFO oraz inne tego rodzaju zjawiska.
Wymiar szósty wiąże się zdaniem dra Vallee z przynależnością kulturową świadka. Znacząca
jest w tym wypadku różnorodność reakcji na relacje o UFO, a więc sposób, w jaki dochodzi do
wywołania reakcji wtórnych. Chodzi tu na przykład o dużą rolę mediów w kształtowaniu opinii.
Obojętne, czy w relacjach będzie krańcowy sceptycyzm, pogoń za sensacją, wyssane z palca
informacje, wydobyte na światło dzienne próby tuszowania sprawy czy też teorie naukowe,
zawsze będzie to jednak wyraz przełomu, jaki dokonał się w dotychczasowym podejściu do
sprawy akceptacji faktu istnienia życia poza Ziemią.
Jeśli idzie o spekulacje naukowe, to u ich podstawy leżeć mogą zdaniem dra Vallee następu-
jące przesłanki:
a. Na UFO należy patrzeć jak na wytwór technologii. Obserwowany pojazd jest realnym,
materialnym w sensie fizycznym obiektem. Albo dysponuje doskonałym systemem „kamufla-
żu”, albo też działa z zastosowaniem zasad fizyki, które wywołują efekty „antyfizyczne”.
b. Albo technologia ta wywołuje zamierzone efekty paranormalne, albo też występują one
jako zjawiska uboczne. Zbyt często bowiem stwierdzano występowanie takich efektów, aby
można je było ignorować bądź mówić o przecenianiu ich znaczenia.
c. Technologia ta wykorzystuje środki fizjologiczne i psychologiczne do manipulowania
– 22 –
kulturowego, które może być sterowane przez pozaziemskie istoty rozumne.
Nikogo właściwie nie zaskakuje, że eksperci z trudem tylko dają sobie radę z naukowym
zaklasyfikowaniem zjawiska UFO. Z dużą niechęcią przyjmują w swoich założeniach, iż najwy-
raźniej nie da się sporządzić jednolitego obrazu UFO, czegoś w rodzaju „portretu pamięcio-
wego”. To samo dotyczy także ich załóg, czyli ufonautów, co do których istnieją dziesiątki
najróżniejszych opisów (ale do tej sprawy powrócimy szczegółowo nieco później). Właśnie
różnorodność zachowania i wyglądu zewnętrznego niezidentyfikowanych obiektów latających
oraz ich załóg sceptycy wykorzystują jako argumenty przeciwko całemu zjawisku, które – już
samo w sobie dość egzotyczne – staje się dla nich kompletnie niewiarygodne, kiedy w grę
zaczynają wchodzić np. efekty paranormalne w rodzaju telepatii czy podróży astralnych. Z tego
powodu wielu sceptyków czuje się uprawnionych do wrzucania sprawy UFO do jednego worka
wraz z duchami, potworem z Loch Ness i temu podobnymi. Nawet J. Allen Hynek, który pod
wpływem niezbitych faktów przemienił się w kwestii UFO z Szawła w Pawła, czuje się sfrustro-
wany w obliczu zbijających z tropu informacji.
W czasie sympozjum amerykańskiego Instytutu Aeronautyki i Astronautyki, które odbyło się
27 września 1975 roku w Los Angeles, Hynek powiedział:
„Przejdźmy teraz do sprawy UFO. Jesteśmy w tej pożałowania godnej sytuacji, iż nie
możemy być nawet pewni faktów, co do których chcemy postawić hipotezę. Jest rzeczą
właściwie niemożliwą dokonać weryfikacji tych faktów – chodzi o dziwnie izolowane czasowo i
przestrzennie zjawisko. Jeśli mają państwo jakieś zastrzeżenia, bardzo proszę o próbę wyjaś-
nienia – ilościowego, a nie jakościowego – rzeczy następującej: mianowicie relacji o ma-
terializacji i dematerializacji UFO, o zmianach ich kształtu, o ich bezgłośnym unoszeniu się w
ziemskim polu grawitacyjnym, o ich przyśpieszeniach, które dla tak znacznych mas wymaga-
łyby źródeł energii leżących daleko poza zasięgiem naszych możliwości, nawet teoretycznych.
Do tego dochodzą jeszcze znane wszystkim efekty elektromagnetyczne oddziałujące na obser-
watora, o których często mowa w relacjach, łącznie z telepatyczną komunikacją i wielokrotnym
pojawianiem się UFO przed tymi samymi obserwatorami”.
Musimy pogodzić się z faktem, że nasz dzisiejszy stan wiedzy we wszystkich dziedzinach nie
pozwala na wyjaśnienie zjawiska UFO. Jeśli niezidentyfikowane obiekty latające rzeczywiście
miałyby być pozaziemskimi statkami kosmicznymi, to nie wolno nam oczekiwać, by bez reszty
dały się opisać w ramach naszego stosunkowo ograniczonego świata pojęć fizycznych i psycho-
logicznych. Jako statki kosmiczne pochodzenia pozaziemskiego muszą pokonywać we Wszech-
świecie niewyobrażalne dla nas odległości, wymagające umiejętności w dziedzinie fizyki,
technologii, a także możliwości psychicznych, jakie w naszym pojęciu graniczą wręcz z magią.
Przytoczona różnorodność niezidentyfikowanych obiektów latających nie jest sprzecznością
sama w sobie, mogłaby jedynie wskazywać na różnorodność światów, z których pochodzą.
Astrofizyka Hynka niepokoi przede wszystkim zalew relacji o spotkaniach z UFO. Z tego
właśnie powodu, dysponując w dodatku wiedzą na temat paranormalnych aspektów wiążących
się z niektórymi obserwacjami, nie potrafił na przykład w swoim przemówieniu (na sympozjum
w Acron w stanie Ohio, 16 czerwca 1973) zadeklarować jednoznacznego poparcia dla hipotezy,
na podstawie której próbuje się określić pochodzenie i naturę tego zjawiska. Z drugiej jednak
strony w czasie prywatnego przyjęcia 1 lutego 1975 r. w Evanston w stanie Illinois Hynek po-
parł pogląd o pozaziemskim pochodzeniu UFO. Nie potrafił jednak w żaden sposób zaakcepto-
wać logistyki nieskończenie licznej flotylli statków kosmicznych, które zwyczajnie i po prostu
przemierzają lata świetlne, aby złożyć krótką wizytę na Ziemi i zaraz potem wyruszają z
powrotem „do domu”, na macierzystą planetę w jakimś odległym układzie słonecznym. Hynek
wydaje się bardzo rozdarty w swoim niezdecydowaniu, gdyż z drugiej strony gotów jest
dyskutować o „czymś”, co może być „projekcją z innego poziomu istnienia lub innego wy-
miaru”. Hynek uważa, że „parę dobrych obserwacji w paru stronach świata wzmocniłoby teorię
o pochodzeniu pozaziemskim. Ale tysiące rocznie? I to z odległych regionów Wszechświata? W
jakim celu? Żeby nauczyć nas strachu zatrzymując silniki naszych samochodów, płosząc zwie-
rzęta i dezorientując nas swoimi pozornie bezsensownymi psotami?”
Wątpliwości Hynka, jakoby mnogość wizyt UFO przemawiała raczej przeciwko idei statków
kosmicznych pochodzenia pozaziemskiego, po bliższej analizie nie wytrzymują krytyki. Dla
Hynka jedno spotkanie na rok czy kilka w ciągu dekady byłoby bardziej przekonujące, ponie-
waż – przykładając do sprawy miarę ziemską – nie potrafi on sobie wyobrazić, aby jedna
cywilizacja wysyłała rocznie tysiące statków kosmicznych w podróże międzygwiezdne. Nakłady,
jakich by to wymagało, wydają mu się nie do udźwignięcia.
Niestety nikt jednak, łącznie z samym Hynkiem, nie zna prawdziwej liczby załogowych i
bezzałogowych statków kosmicznych, które każdego roku składają wizytę na Ziemi. Spośród
rzeczywiście zaobserwowanych niezidentyfikowanych obiektów do kategorii tej zaliczyć można
– 23 –
przypuszczalnie tylko niewielki procent.
Ludzkość wciąż nie jest jeszcze zdolna wysyłać statków kosmicznych w podróże między-
gwiezdne. Nie potrafimy nawet wysłać załogowego statku do najbliższej planety naszego
Układu Słonecznego. Wysoko rozwinięte cywilizacje dysponujące rewolucyjnymi technologiami
z powodzeniem mogą odbywać międzygwiezdne podróże na zasadzie, powiedzmy, naszej
komunikacji lotniczej. Jeśli w naszej Galaktyce, czyli Drodze Mlecznej, istnieje nieskończona
liczba wysoko rozwiniętych cywilizacji, nie byłoby wcale od rzeczy przyjąć, że do Układu
Słonecznego trafiają przybysze z różnych planet, aby obserwować ludzkość, będącą w końcu
obcą dla nich formą istot rozumnych.
Ponieważ w ciągu ostatnich 40 lat równolegle z rozwojem technicznym znacznie wzrosła
liczba spotkań z UFO, sceptycy wychodzą z założenia, że większość tych spotkań to niewątpli-
wie omyłkowa klasyfikacja ziemskich maszyn latających. Zjawisko UFO jest ich zdaniem czymś
stosunkowo nowym, co bardzo łatwo da się wyjaśnić uznaniem za niezidentyfikowany obiekt
latający śmigłowca, samolotu, balonu stratosferycznego czy satelity. Zdają się jednak zapomi-
nać przy okazji o tym, że UFO nie pojawiły się bynajmniej dopiero w XX wieku, lecz że zbijały z
tropu już naszych prapraprzodków.
„Dwa obiekty polatywały to w dół, to w górę, oddalały się od siebie, by potem znów się
przybliżyć. Ich widok i nagłe zmiany toru lotu, jaki kreśliły, były tak przerażające, że porówny-
wano je do lwa i smoka dziko i zażarcie walczących ze sobą. Po jakimś czasie smok zaczął
zionąć ogniem. Wreszcie oba obiekty połączyły się w jeden, który wkrótce potem zniknął.
Jednocześnie widziano wiele kulistych obiektów, większość małych, tylko jeden z nich nieco
większy. Niewielki obiekt był ze wszystkich stron otoczony szarą osłonką [...]”.
Taki opis czytamy w pewnej angielskiej kronice z XVII wieku, której tytuł zajmuje trzy linie i
zaczyna się słowami Strange Signs from Heaven. Mowa w niej o zjawiskach na niebie, które
dziś określilibyśmy mianem UFO. Cytowany opis odnosi się do wydarzenia zaobserwowanego
nad Anglią i Holandią między 21 a 31 maja 1664 r.
Dyplomowany fizyk Illo Brand, pracujący w MUFON-ie (Mutual UFO Network), przebadał
obok wielu innych także tę historyczną relację. MUFON to stowarzyszenie naukowców i inży-
nierów, którzy przyjęli sobie za zadanie zbieranie w Quincy, w stanie Illinois, informacji o UFO z
całego świata i poddawanie ich analizom komputerowym.
W swojej fascynującej pracy o nie wyjaśnionych zjawiskach z dawnych czasów Illo Brand
napisał, co następuje:
„Jeśli zadać sobie teraz pytanie, czy pośród opisów osobliwych zjawisk na niebie mogą się
również znajdować zwykłe »kaczki«, to odpowiedź brzmi: NIE! A to dlatego, że w oczach
naszych praprzodków »tam na górze« i tak rozgrywało się tyle tajemniczych spraw, że
świadoma mistyfikacja nie przyniosłaby żadnego dodatkowego efektu. I rzeczywiście, jak sami
się przekonamy, świadkowie obserwujący jakieś zjawisko na niebie, powiedzmy zorzę polarną,
którzy z tej racji od dawna wpatrywali się w niebo, ujrzawszy przypadkowo coś, co dzisiaj
nazwalibyśmy UFO, nie wykazywali większego zdziwienia niż obserwując właściwe zjawisko
natury. Z tych samych powodów, badając stare źródła można mieć stosunkowo dużą pewność,
że nie będzie tam zmyślonych relacji na temat dziwnych zjawisk na niebie”.
W XVII wieku, jako jeden z pierwszych Europejczyków, dotarł do owianego wówczas legen-
dą Tybetu belgijski jezuita Albert d’Orville. Z okresu pobytu w Lhasie pochodzą następujące
zapiski w jego diariuszu:
„1661 – listopad. Moją uwagę zwróciło coś, co poruszało się wysoko na niebie. Najpierw
myślałem, że to jakiś nie znany mi gatunek ptaka żyjący w tym kraju, póki to coś nie zbliżyło
się przyjmując kształt podwójnego chińskiego kapelusza, a lecąc obracało się łagodnie, jakby
niesione niewidzialnym skrzydłem wiatru. Był to z pewnością cud, czary. To coś przeleciało nad
miastem i, zupełnie jakby chciało by je podziwiać, otoczyło się mgiełką i zniknęło; i jakkolwiek
natężałoby się oczy, więcej nie było go widać. Kiedy zadałem sobie pytanie, czy to nie
wysokość, na jakiej się znajdowałem, pozwoliła sobie spłatać mi figla, zauważyłem w swoim
pobliżu lamę, którego zapytałem, czy on też to widział. Lama przytaknął ruchem głowy i rzekł
do mnie: Synu, to co ujrzałeś, to nie czary. Od stuleci istoty z innych światów przemierzają
morza przestrzeni, to one przyniosły oświecenie pierwszym ludziom zamieszkującym Ziemię.
Ganiły wszelką przemoc i nauczyły ludzi kochać się nawzajem, chociaż nauki te są jak ziarno
rzucone na skałę, na której nie mogą wzejść. Zawsze przyjaźnie przyjmujemy owe istoty, które
są jasnoskóre i często lądują w pobliżu naszych klasztorów, gdzie nas nauczają i odkrywają
przed nami sprawy, które zagubiły się w stuleciach kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi”.
W XVII wieku uczony Erasmus Francisci opisał w swoim liczącym 1500 stron dziele
tajemnicze zjawiska w atmosferze. Przytoczył m.in. zdarzenie, które miało miejsce 10 kwietnia
1665 roku pod Stralsundem:
– 24 –
„[...] po czym po krótkiej chwili z samego nieba przed oczami ich pojawił się kształt jakowyś
płaski a okrągły, jakby talerz albo kapelusz męski przypominający, barwy takiej, jakby Księżyc
był zaciemniony i prościuteńko nad wieżą kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja się zawiesił i
do samego wieczora tamże pozostał. Kiedy już przepełnieni lękiem i obawą dziwowiska tego
zdumiewającego dłużej oglądać nie mogli ani końca jego doczekać, tedy udali się do swoich
domostw i przez dni następne już to w nogach i rękach, już to w głowie i innych członkach
drżenie wielkie i ciężkość odczuwali, o czym wielu uczonych mężów domysły różne czyniło”.
Nie ma dotychczas żadnego przekonującego dowodu, że niektóre UFO nie mogą być pocho-
dzenia pozaziemskiego. Wprost przeciwnie: w przypadku bardzo licznej grupy UFO najbardziej
przekonująco wypada właśnie konfrontacja danych pod kątem hipotezy o ich pozaziemskim
pochodzeniu. Za pomocą dziwacznych, wziętych nie wiadomo skąd spekulacji na temat pocho-
dzenia, celów działania i paranormalnych aspektów UFO próbuje się sprowadzić ją ad absur-
dum. Tymczasem zanim ktoś posłuży się do wyjaśnienia trudnego do zinterpretowania zacho-
wania UFO egzotyczną hipotezą na temat projekcji paranormalnej czy jakichś mistycznych
wymiarów, byłoby może sensowniej zająć się nieco bliżej tezą, że są to jednak statki kos-
miczne przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji.
Jeśli zatem UFO miałyby być statkami kosmicznymi różnych pozaziemskich cywilizacji istot
rozumnych, pojawia się pytanie, czy istnieje jeden wspólny cel całego przedsięwzięcia, czy też
każda z nich ma inne zamiary.
Jeśli istniałoby coś takiego jak federacja galaktyczna, to z pewnością zajmowałaby się ona
obserwacją planet, na których istnieją przesłanki do powstania życia, a zwłaszcza takich, gdzie
już żyją istoty rozumne. Federacja wysyłałaby tam co jakiś czas załogowe i bezzałogowe statki
kosmiczne, aby śledzić postęp technologiczny mieszkańców. Ponieważ w skali Wszechświata o-
kres rozwoju jakiejś rasy od stadium prymitywnego do ery lotów kosmicznych jest bardzo krót-
ki, federacja miałaby jak najbardziej uzasadniony interes w podejmowaniu obserwacji poczy-
nań ludzkości.
Pogląd, iż UFO to pozaziemskie statki kosmiczne, podbudować trzeba wykazując, że powsta-
nie życia tam, gdzie istnieją po temu warunki, jest we Wszechświecie procesem całkowicie
zwyczajnym. W tym sporze kluczowa rola przypada astronomom i egzobiologom, przy czym
astronomowie dokonali już całkiem niedawno sensacyjnego w tym kontekście odkrycia.
– 25 –
4.
Czy Adam przybył z Kosmosu?
Jeśli zadajemy sobie pytanie, czy powstanie życia we Wszechświecie jest czymś powsze-
dnim, czy nie, nie unikniemy zajęcia się problemem warunków koniecznych do tego, by takie
życie mogło się rozwinąć. Jednym z podstawowych warunków w przypadku ludzkości była
odpowiednia gwiazda – Słońce – oraz nadająca się do życia planeta, Ziemia. W ten sposób
dochodzimy do zasadniczego pytania: czy powstanie naszego Układu Słonecznego było czymś
wyjątkowym, czy też inne układy planetarne tworzyły się w taki sam sposób?
Dzisiaj astrofizycy mają już dość precyzyjne pojęcie o tym, jak powstał Układ Słoneczny.
Zaczęło się to mniej więcej 4,7 miliarda lat temu od międzygwiezdnej chmury pyłów i wodoru.
Wskutek powstania siły ciążenia i fal uderzeniowych po eksplozji gwiazd, tak zwanych super-
nowych, wspomniana prachmura zaczęła się coraz szybciej zagęszczać. Z obliczeń wynika, że
proces ten trwał zaledwie 10 milionów lat, mianowicie do momentu, kiedy Słońce osiągnęło
mniej więcej dzisiejszą masę i w toku procesu zagęszczania stało się tak gorące, że mogła się
rozpocząć reakcja termojądrowa. Tym samym dokonały się narodziny Słońca. Wokół niego
krążyła mgławica słoneczna – rozpłaszczona masa pyłów i gazów, z której uformowały się
planety. Potem zaczęło się wielkie „sortowanie” surowców. Ciężkie pierwiastki zbierały się w
pobliżu Słońca, lżejsze zaś w większej odległości.
Wskutek takiego a nie innego rozłożenia ładunków elektrycznych mikroskopijne drobiny
pyłów zbijały się w grudki wielkości ziaren grochu. Krążąc wokół Słońca w wielkich rojach
łączyły się w bryły o średnicy mniej więcej metra. Wskutek działania siły ciążenia bryły te rosły
potem do rozmiarów asteroid i komet o średnicy około kilometra. Poruszając się po orbicie
okołosłonecznej te drobne ciała niebieskie przeszkadzały sobie nawzajem, sczepiały się ze
sobą, osiągając z czasem rozmiary planet.
W symulacji komputerowej prześledzono zachowanie się roju asteroid, którego masa całko-
wita odpowiadała masie czterech wewnętrznych planet naszego układu (Merkury, Wenus, Zie-
mia, Mars). Okazało się wówczas, że poszczególne asteroidy rzeczywiście zaczęły przyciągać
się wzajemnie i utworzyły cztery planety.
Badania wykazały, że Ziemia „nazbierała” około połowy dzisiejszej masy w ciągu pierwszych
20 milionów lat powstawania Układu Słonecznego. Po 50 milionach lat osiągnęła już 5/6 masy,
a po 100 milionach proces był zakończony.
Roztopienie się i rozwarstwienie wewnętrznych warstw naszej planety wyjaśnia się zmien-
nymi przyrostu Ziemi. Powstało żelazne jądro, na którym pływa zestalony „płaszcz”, podczas
gdy pewne skały uległy tylko częściowemu roztopieniu. Pomimo gwałtownej aktywności wulka-
nicznej młodej Ziemi, wiele jej regionów było przypuszczalnie dostatecznie wychłodzonych, aby
już przed 4.400.000 lat mogła się w nich zbierać woda.
Badania kosmiczne pozwalają na wyciągnięcie dalszych wniosków na temat powstania
Ziemi. Przypuszczalnie jej atmosfera przypominała dzisiejsze atmosfery Marsa i Wenus, i
składała się głównie z dwutlenku węgla. Jak dotąd nie udało się w każdym razie wyjaśnić, czy i
w jakim stopniu gaz ten wziął się z samych asteroid, przeniknął na powierzchnię poprzez
wulkany czy też wyparował z uderzających o powierzchnię Ziemi kawałków materii.
Jowisz, Saturn i Uran, wielkie planety Układu Słonecznego, składają się głównie z wodoru i
helu. Ich pierścienie oraz liczne niewielkie wewnętrzne i większe zewnętrzne księżyce sprawia-
ją, że te planety same wydają się mieć miniaturowe układy planetarne. Pomiędzy wew-
nętrznymi i zewnętrznymi planetami naszego układu wiruje pozostałość wielkich chmur pyłów z
zamierzchłej przeszłości – pas planetoid zwanych inaczej asteroidami.
Najbardziej oddalone od Ziemi planety, czyli Uran, Neptun i Pluton, zbudowane są przy-
puszczalnie głównie z lodu i dlatego najbardziej prawdopodobne jest przypuszczenie, że
powstały z koncentracji materii komet.
Tak właśnie z chmury gazu i pyłu narodził się nasz Układ Słoneczny – jedna gwiazda,
dziewięć planet, kilka tysięcy asteroid i 100 miliardów komet. 99 procent materii skupione jest
w rozżarzonej gwieździe centralnej, z reszty powstały ciemne towarzyszki Słońca, jego satelity,
czyli planety.
Jak duże jest zatem prawdopodobieństwo, że oprócz naszego układu planetarnego w Gala-
ktyce powstały też inne?
Amerykański astronom Stephen H. Dole chciał się o tym przekonać i sprawdził za pomocą
– 26 –
symulacji komputerowej, czy tworzenie się systemów planetarnych jest sprawą niejako
powszednią, czy też nie. Dole przyjął w swoim modelu masę i gęstość chmury pyłowo-gazowej
równą tej, jaka była potrzebna do powstania naszego układu. Przy uwzględnieniu danych na
temat warunków niezbędnych do jego powstania, takich jak oddziaływanie siły ciążenia,
przypadkowe odchylenia od kierunku ruchu, zderzenia itp., komputer wyliczył wynik.
W wyniku symulacji dla najróżniejszych wariantów swojego modelu, Dole za każdym razem
otrzymywał w rezultacie jakiś układ planetarny zdumiewająco podobny do naszego, ponieważ
zawsze składał się on z centralnie umieszczonej gwiazdy oraz 7 do 14 planet, przy czym
mniejsze i bardziej masywne planety znajdowały się bliżej słońca, większe zaś nieco dalej –
dokładnie tak jak w Układzie Słonecznym. Prawie w każdym z zasymulowanych przez kompu-
ter modeli była planeta, której skład i odległość od centralnej gwiazdy odpowiadały charaktery-
styce Ziemi. Jeśli idzie o masę i odległość od słońca, pojawiały się też planety podobne do
Jowisza. Dla sprawdzenia otrzymanych danych Dole wprowadził na koniec do komputera
diagram naszego rzeczywistego Układu Słonecznego i zmieszał te dane z symulowanymi.
Zgodność pomiędzy istniejącym Układem Słonecznym a tymi, które uzyskano drogą symulacji,
była tak wielka, że praktycznie nie sposób było je od siebie odróżnić. Z badań Dole’a wynika
zatem, że nie tylko w Drodze Mlecznej, ale też w innych galaktykach powinny istnieć wręcz
niezliczone układy planetarne.
Oczywiście, astronomowie od dawna już szukają innych układów planetarnych, ale odkryto
je dopiero niedawno za pomocą holendersko-amerykańskiego satelity IRAS, analizującego
promienie podczerwone. Zebrane przez tego satelitę dane zajmują wydruk o długości ponad
100 kilometrów i zapewnią astronomom zajęcie na najbliższe dziesięć lat.
Do momentu, kiedy wyczerpały się baterie tego satelity, zdążył on wyśledzić około 50 ukła-
dów planetarnych w Drodze Mlecznej, m.in. błękitną Wegę, wokół której wykrył układ planet.
Kiedy IRAS poinformował o tworzeniu się układu planetarnego wokół gwiazdy Beta Pictoris,
astronomowie zwrócili w tę stronę teleskopy. Posługiwali się przy tym tzw. detektorami CCD
(charged-coupled device = element półprzewodnikowy o sprzężeniu ładunkowym), składają-
cymi się z krzemowych układów przetykanych elementami światłoczułymi (pikselami). Chipy
CCD najnowszej generacji mogą zawierać do 640 tysięcy pikseli, czyli ponad pół miliona
najwyższej czułości detektorów światła, na których skupia się uzyskany w potężnym teleskopie
obraz. W każdym pikselu powstaje wówczas ładunek, którego wartość rejestruje komputer, co
wykorzystuje się potem przy cyfrowym przetwarzaniu obrazu.
Richard Terrile, jeden z odkrywców układu planetarnego Beta Pictoris, twierdzi, że wyraźnie
widać, jak wokół tej gwiazdy zaczynają tworzyć się planety – podobnie jak kiedyś tworzyły się
wokół Słońca wewnętrzne planety naszego układu – Merkury, Wenus, Ziemia i Mars.
Podstawowe tworzywo ziemskiego życia powstało na gwiazdach, a okres „fermentacji” dla
tych życiodajnych „cegiełek” wynosił około 10 miliardów lat. Na Ziemi określona kombinacja
tych „cegiełek” doprowadziła do powstania najróżniejszych form życia.
Oczywiście nie każda gwiazda stwarza dla swoich planet niezbędne do powstania życia
warunki. Nadają się do tego przypuszczalnie tylko gwiazdy tak zwanego głównego szeregu, do
których należy także nasze Słońce. Tylko takie bowiem gwiazdy zapewniają źródło stabilnej
energii, która będzie wysyłana przez odpowiednio długi okres czasu. Przykładowo, Słońce
emituje energię już od prawie 5 miliardów lat i będzie w stanie to robić mniej więcej równie
długo.
Kiedy jakaś gwiazda zbliża się do kresu swego istnienia, staje się coraz gorętsza, a krążąca
wokół niej planeta, początkowo zapewniająca dobre warunki dla rozwoju życia, prędzej czy
później zaczyna być coraz mniej przyjazna i odpowiednia.
Gdyby masa Słońca była zaledwie o kilka dziesiętnych większa, proces jego rozwoju prze-
biegałby tak szybko, że życie na Ziemi nie wyszłoby poza stadium mikroorganizmów i zniknę-
łoby z jej powierzchni. Przy kilku dziesiętnych masy mniej Słońce jako gwiazda przetrwałoby
wprawdzie dłużej, ale miałoby zimniejszą powierzchnię. W tym wypadku dana planeta musia-
łaby krążyć po ciaśniejszej orbicie, aby wchłonąć taką samą ilość energii, jaką Ziemia pobiera
od Słońca. Jednocześnie powstałoby jednak niebezpieczeństwo znacznego spowolnienia ruchu
obrotowego planety wskutek tzw. pływów.
Jeden dzień trwałby tam tyle, ile nasz dzisiejszy rok albo nawet dłużej. Pociągałoby to za
sobą katastrofalne skutki klimatyczne, a zatem gwiazda, mająca odpowiednie dla powstania
życia (z ziemskiego punktu widzenia) warunki, nie może zbytnio różnić się od naszego Słońca.
Aby jakaś planeta zapewniała warunki odpowiednie dla powstania życia, powinna obiegać
swoją macierzystą gwiazdę po orbicie możliwie kołowej, aby jej ekosfera nie była wystawiona
na zbyt wielkie różnice temperatur. Warunkiem rozwoju życia jest zatem stabilna orbita pla-
nety, z tym że powstanie życia nie zależy wyłącznie od orbity danej planety, ale też od jej
– 27 –
wielkości. Przypuszczalnie bowiem, wskutek niewielkiej siły ciążenia, planety niewielkie nie
mogą utrzymać atmosfery dostatecznie długo, aby zdołało powstać na nich życie. Z kolei bar-
dzo duże planety, wskutek znacznej siły ciążenia, przypuszczalnie przez cały czas zachowują
praatmosferę składającą się z dwutlenku węgla i wodoru.
Już w roku 1953 biochemik Stanley Miller zmieszał w szklanej kolbie metan, amoniak i
wodór i poddał uzyskaną w ten sposób praatmosferę działaniu sztucznych błyskawic. W ten
sposób doprowadził do powstania cząsteczek organicznych, w tym aminokwasów – budulca
życia.
Ale powstanie związków organicznych to tylko jedna sprawa, drugą jest krok w stronę
tworzenia się życia, czyli powstania substancji zdolnej do reduplikacji, powstania genetycznego
kodu kwasów nukleinowych, innymi słowy kroku zapewniającego trwanie, rozmnażanie i
różnicowanie. A tego kroku nadal nie udało się dostatecznie przekonująco wyjaśnić. Jak wynika
ze statystycznych reguł prawdopodobieństwa, nie może być prawdziwa hipoteza, jakoby
biologiczne cegiełki pływały w „prazupie” niby litery alfabetu, by z chwilą dopływu energii
zostać „zamieszane” i ułożyć się w „słowa”, a w końcu stać się nośnikiem informacji. Nie może
ona być słuszna przede wszystkim dlatego, że nie starczyłoby na to czasu, a pierwsze formy
życia pojawiły się przecież niedługo po powstaniu Ziemi.
Wielu biologów zajmujących się ewolucją nadal jednak wywodzi swoje teorie z następu-
jących przesłanek:
1. Atomy łączyły się w cząsteczki, a te z kolei w makrocząsteczki.
2. W wyniku nieskończonego łańcucha przypadkowych połączeń powstał kwas dezoksyry-
bonukleinowy, a z niego komórka.
3. Jako najmniejsza żywa jednostka, komórka stanowiła podstawę ewolucji biologicznej.
Dalszy rozwój dokonywał się w drodze mutacji i selekcji, a więc w drodze zmian, doboru i
dopasowywania.
4. Życie na Ziemi jest wynikiem wyjątkowego zbiegu okoliczności.
5. Czysty przypadek to chyba jednak trochę za mało, jak na wyjaśnienie problemu powsta-
nia życia! Nawet jeśli uwzględnimy w naszych rozważaniach preferencje, czyli to, że niektóre
atomy i cząsteczki „chętniej” się ze sobą łączą od innych, nie wystarczy to do przeprowadzenia
spójnego dowodu. Jest właściwie wykluczone, aby tego rodzaju przypadkowy rezultat dopro-
wadził do powstania choćby najmniejszej nawet cząsteczki białka. Wykładający w Cambridge
astronom Fred Hoyle przyjmuje, że szansa przypadkowego powstania struktury 2000 enzymów
wynosi jak jeden do jedynki z 40 tysiącami zer.
Wyobraźmy sobie gigantyczny bęben do losowania wypełniony po brzegi literami alfabetu.
Nawet gdyby bęben ten obracał się przez kilka miliardów lat, bezustannie wyrzucając z siebie
litery, to ich przypadkowa kolejność nigdy nie da w rezultacie wiersza, powiedzmy, Goethego.
W gruncie rzeczy nic więc dziwnego, że większość naukowców uczestniczących w zorganizo-
wanych w Izraelu i USA sympozjach na temat początków życia doszła do przekonania, iż życie
nie mogło powstać na Ziemi. Skoro jednak nie tutaj – to gdzie? Czyżby Adam przybył z
Kosmosu?
Na to pytanie Fred Hoyle i jego współpracownik Nalin Chandra Wickramasinghe odpowiadają
fascynującą teorią, według której życie na Ziemi nie musiało powstać de novo. Tak jak Słońce i
inne planety, Ziemia powstała z kosmicznego pyłu. Naszą Drogę Mleczną otaczają niby wieniec
nieprzeliczone miliony kometopodobnych ciał. Każdego roku wiele z tych komet zostaje wytrą-
conych ze swoich orbit trafiając w wewnętrzne regiony Układu Słonecznego, gdzie zderzają się
czasem z jego planetami, w tym także z Ziemią. Jakkolwiek tylko rzadko dochodzi do bezpo-
średniej kolizji, to jednak rokrocznie na powierzchnię Ziemi spadają, jak się szacuje, tysiące
ton szczątków komet, których skład chemiczny w znacznym stopniu odpowiada składowi życio-
dajnego budulca.
Czyżby zatem było możliwe, że życie na Ziemi powstało wskutek działania mikroorganizmów
z Kosmosu? Teoretycznie nic nie przemawia przeciwko takiej hipotezie, w praktyce jednak
musiano by najpierw udowodnić powstanie takich zarodków życia we Wszechświecie.
W chwili narodzin gwiazdy główną rolą odgrywają miriady cząstek starych o średnicy mniej-
szej niż 1/1000 mm. W naszej Drodze Mlecznej istnieją miliony chmur materii składających się
z takich właśnie cząstek.
Już przed laty amerykański astronom Lyman Spitzer nadał tym mikroskopijnym składowym
międzygwiezdnych chmur niemal profetyczną nazwę międzygwiezdnych zarodników.
Hoyle i Wickramasinghe prowadzą badania tej materii już od roku 1962. Po wielu
bezowocnych próbach identyfikacji udało im się dowieść za pomocą teleskopu International
Ultraviolet Explorer Satellite, że w przypadku tych „zarodników” rzeczywiście mamy do
czynienia z mikroorganizami – a więc niejako z nasieniem życia rozsianym w Kosmosie.
– 28 –
Wedle ich szacunków, w Drodze Mlecznej rozrzucone są „zarodniki” o ogólnej masie 10
33
ton, zamrożone w temperaturze 30° powyżej zera bezwzględnego (-273,15°C).
Istnienie w Kosmosie bakterii zostało w pełni potwierdzone wynikami badań laboratoryjnych
nad niezwykłą wręcz odpornością tych mikroorganizmów na niskie temperatury i wysokie
dawki promieniowania w próżni.
W zewnętrznych rejonach naszego układu planetarnego te praformy życia początkowo
„biorą we władanie” kometopodobne ciała niebieskie. Mikroorganizmy rozmnażają się potem
pod zamarzniętą powierzchnią komet, ponieważ przez odpowiednio długi czas mają tam do
dyspozycji dostateczną ilość wody. Kiedy komety zbytnio zbliżą się do Słońca i część ich materii
wyparuje, drobna część mikroorganizmów zostaje ponownie wyrzucona w Kosmos. Tym
samym rozpoczyna się kolejna faza cyklu przechwytywania i oddawania.
Jak szacują Hoyle i Wickramasinghe, kiedy Układ Słoneczny powstał z prachmury kos-
micznej materii, proces ten zdążył się już powtórzyć 10
11
razy.
Jako ciało stałe, Ziemia od samego początku była odbiorcą dostarczanych przez komety
mikroorganizmów. Tak samo, jak giną wszystkie mikroorganizmy spadające na otoczoną
próżnią powierzchnię Księżyca, tak samo wskutek niekorzystnych warunków przez długi czas
nie mogły one przeżyć także na Ziemi. Lecz kiedy powstały morza i atmosfera – głównie dzięki
„surowcom” dostarczanym przez spadające komety – kosmiczne zarodniki, czyli mikro-
organizmy, mogły się wreszcie rozwinąć. Zdaniem obydwu naukowców, bezustannie odbywają
się „dostawy uzupełniające” z Kosmosu. Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest być może
to, że ewolucja form życia określana jest głównie przez nowo pojawiające się informacje
genetyczne przynoszone przez mikroorganizmy. W konsekwencji pojawiać się miały sponta-
niczne skoki ewolucyjne, wywołane nowymi instrukcjami genetycznymi z Kosmosu.
Teoria ta dlatego ma tak szczególne znaczenie, że powstanie i rozwój życia ujmowane są w
niej jako proces w skali całego Universum.
Jak twierdzą obaj naukowcy, międzygwiezdne zarodniki nie są specjalnością tylko Drogi
Mlecznej. W galaktyce NGC 891 bowiem, układzie planetarnym oddalonym od Ziemi o miliony
lat świetlnych, odkryli oni smugę pyłu, która ich zdaniem potwierdza teorię o wyrzucaniu w
Kosmos zarodków życia. A w wielkim Obłoku Magellana, znajdującym się niedaleko nas ukła-
dzie gwiezdnym, odkryto ostatnio, że widmo świetlne kosmicznych zarodników jest identyczne
z widmem, jakie dają bakterie.
Niezależnie od teorii „zarodników z Kosmosu” geolog z Giessen, prof. dr Hans Dietrich Pflug,
natknął się w warstwach prekambryjskich na wysoko rozwinięte, komórkopodobne struktury,
które nie miały form podstawowych. Co ciekawe, struktury te wykazują pewne paralele do
cząstek organicznych znajdowanych w meteorytach.
W meteorytach znajdowano bowiem nie tylko aminokwasy i zdumiewające związki bioche-
miczne znane z komet, lecz także skończone organizmy komórkowe przypominające mikroby.
Tak właśnie było w przypadku meteorytu Murchison, który spadł na Australię 28 września 1969
roku.
W chwili zetknięcia takich „kamieni z nieba” z atmosferą Ziemi, zewnętrzna powierzchnia
meteorytu rozgrzewa się aż do stopienia, wykluczone więc, aby znajdujący się w jądrze
materiał organiczny był pochodzenia ziemskiego, zwłaszcza jeśli sam meteoryt jest starszy od
najprymitywniejszych skamielin znajdowanych na Ziemi. I to właśnie udało się Pflugowi
dowieść za pomocą elektronicznego mikroskopu rastrowego. Pflug badał jądra meteorytów i
odkrył w nich nie tylko duże ilości mikroskamielin, ale także najprawdziwsze mikroby. W prze-
konaniu Freda Hoyle’a, z chwilą dokonania tego odkrycia istnienie życia poza Ziemią zostało
dowiedzione.
W gruncie rzeczy nieistotne jest, gdzie będziemy upatrywać początków życia – czy na Ziemi,
czy gdzieś we Wszechświecie. Ważne jest tylko to, że nie powstało ono przez „czysty
przypadek” i że nie udało się jeszcze wyjaśnić dokładnie procesu jego powstania. Ponadto nie
wolno zapominać, że do dziś dnia w żadnym z niezliczonych laboratoriów pracujących nad tym
zagadnieniem nie udało się życia stworzyć. Udało się wprawdzie uzyskać najróżniejsze złożone
struktury chemiczne, ale w żadnej z nich nie było życia.
Niezależnie od swego pochodzenia, życie musi być rozprzestrzenione w całym Kosmosie.
Jeśli bowiem wyjdziemy z założenia, że zarodki życia rzeczywiście pochodzą z chmur pyłu
kosmicznego, to mogły się one rozwinąć na dowolnej planecie dowolnego układu słonecznego,
gwarantującego dogodne dla rozwoju warunki. Za powstanie życia na Ziemi odpowiedzialne są
pewne prawidłowości, które muszą występować także na innych planetach.
To nie teza o istnieniu życia poza Ziemią jest irracjonalna, lecz ślepe trzymanie się teorii o
wyjątkowości życia na Ziemi z człowiekiem jako koroną stworzenia. Czas już zrobić porządek z
tym obłędnym przeświadczeniem, że jesteśmy pępkiem Wszechświata, tak jak zrobiliśmy to z
– 29 –
obowiązującym przez niemal 1500 lat, bronionym przemocą układem ptolemejskim, w którym
Ziemia uważana była za centralny punkt Wszechświata.
Biologowie ewolucji postrzegają rozwój życia jako otwarty historyczny proces, którego kon-
kretne etapy były urzeczywistnieniem zaledwie jednej z niezliczonych możliwości, co równało
się wykluczeniu wszystkich pozostałych. Każdy krok na drodze ewolucji okazuje się wtedy
stosunkowo swobodną decyzją wyboru jednej z wielu możliwości.
Jeśli uznamy za prawdopodobne istnienie dogodnych dla powstania życia warunków w
niezliczonych układach planetarnych naszej Drogi Mlecznej i innych galaktyk, to od razu
musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy poza Ziemią mogło powstać lub powstało życie
rozumne.
Człowiek nie jest jedyną istotą rozumną na Ziemi, ma tylko wyższy iloraz inteligencji niż na
przykład jego najbliżsi krewniacy, tacy jak szympansy, goryle i orangutany.
Ponieważ materia ożywiona stanowi wyższy stopień uorganizowania niż nieożywiona, ludzki
mózg ze swoją złożoną strukturą stanowi ucieleśnienie szczególnie wysokiego stopnia uorgani-
zowania. Mimo to nie do końca wiadomo, czy z czysto ewolucyjnego punktu widzenia wyższa
inteligencja rzeczywiście jest lepsza od niższej. Jeśli inteligencję utożsamiać z większymi
szansami przeżycia, to okaże się, że na przykład gorylom i szympansom grozi wymarcie.
Szczurom natomiast nie. Jako gatunek mają się lepiej. Widoki na przyszłość są dla owadów
daleko lepsze niż dla słoni, przy czym nie wolno nam zapominać, że taki stan rzeczy w
niemałym stopniu zawiniony jest przez człowieka. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że człowiek,
mimo wszystko najinteligentniejsza istota na Ziemi, ma przed sobą daleko mniej różowe
perspektywy niż takie, powiedzmy, szczury czy owady. Skoro bezustannie wzrasta ryzyko, że
ta „najinteligentniejsza” istota prędzej czy później doprowadzi do ponownego rozkładu
macierzystej planety na atomy, nie od rzeczy chyba będzie zapytać, jakie są rzeczywiste zalety
inteligencji? A może inteligencja to jeden ze ślepych zaułków ewolucji, może człowiek to po
prostu „pomyłka natury”?
Krytyczną sytuację, w jaką wmanewrowała się ludzkość, przy odrobinie optymizmu można
by uznać za punkt zwrotny na drodze do dalszego rozwoju na wyższym poziomie organizacji –
o ile ludzkość przetrzyma tę fazę przejściową. Jeśli człowiek poradzi sobie z zawinioną przez
siebie samego krytyczną sytuacją w skali całego globu, może to oznaczać wspięcie się na
szczebel Homo superior. Jeśli mu się to jednak nie uda, ci, którzy ewentualnie przeżyją
katastrofę, powrócą do najprymitywniejszego stadium egzystencji. Biosfera będzie się mogła
zregenerować – aż wszystko zacznie się jeszcze raz od początku.
Powróćmy raz jeszcze do postawionego na początku pytania, czy istnieje prawdopodobień-
stwo, że również na innych planetach istnieją rozumne formy życia. W zasadzie odpowiedzią
może być tylko zdecydowane „tak”. Ponieważ na Ziemi doszło w toku procesu ewolucyjnego do
powstania inteligentnych form życia, nic nie stoi na przeszkodzie, aby podobny proces dokonał
się także na innych planetach.
Niektórzy naukowcy obstają oczywiście niezłomnie przy twierdzeniu, że człowiek jest jedyną
myślącą istotą w całym Wszechświecie. I tak na przykład niemiecki biolog ewolucji Heinrich K.
Erben twierdzi: „Inteligencja, zwłaszcza techniczna, objawić się może tylko na bazie mózgu
ludzkiego”. Niestety Erben nie podaje na poparcie swojej tezy ani jednego wytrzymującego
krytykę dowodu.
W naszych wyobrażeniach na temat życia ograniczaliśmy się dotychczas tylko do jego
ziemskich form, z którymi jesteśmy obeznani. Nie ma jednak najmniejszych podstaw do tego,
by snuć choćby tylko przypuszczenia, że formy życia na Ziemi reprezentują jedyną w całym
Wszechświecie możliwość uporządkowania materii i energii w złożonych strukturach. Któż od-
ważyłby się twierdzić, że niemożliwe jest osiągnięcie znacznie wyższego stopnia uorganizowa-
nia materii i energii w wyniku całkowicie odmiennego niż na Ziemi oddziaływania środowiska?
Dlaczego nie miało by być tak, że na planetach, na których w naszym pojęciu nie ma
warunków do powstania życia, rozwinęły się jednak jakieś formy rozumne, choć całkowicie dla
nas obce? Czyż nie jest do pomyślenia życie na bazie krzemowej zamiast na węglowej – albo
życie przejawiające się tylko określonymi wzorcami w polach energetycznych?
Istnieje wiele szacunków dotyczących liczby pozaziemskich cywilizacji w naszej Drodze
Mlecznej. Obliczeń dokonuje się przeważnie na podstawie przesłanek astronomicznych, biolo-
gicznych lub egzobiologicznych, wychodząc od form życia podobnych do ziemskich. Słońce i
Ziemia liczą sobie ledwie 5 miliardów lat, a Droga Mleczna i większość jej gwiazd dwa razy tyle.
Jeśli zatem uznamy nasz własny rozwój za coś typowego, to według najostrożniejszych szacun-
ków oznacza to, że z około 200 miliardów gwiazd Drogi Mlecznej mniej więcej pół procenta ma
w swoim układzie nadającą się do zamieszkania planetę. A więc życie mogło powstać na
miliardzie planet, przy czym większość tych cywilizacji byłaby starsza od naszej, a to znaczy,
– 30 –
że osiągnęłaby nieporównanie wyższy poziom rozwoju niż my. Można zatem przyjąć z dużą
dozą pewności, że w Galaktyce istnieją bardzo stare cywilizacje, których możliwości wykraczają
daleko poza nasze horyzonty.
– 31 –
5.
Lata technologicznego próżniactwa
12 sierpnia 1975 roku starszy sierżant lotnictwa Charles Moody zakończył służbę o godzinie
23.30 i wyruszył z bazy lotniczej Holloman w stanie Nowy Meksyk do Alamogordo, gdzie
mieszkał. Moody służył w lotnictwie od 14 lat, był weteranem wojny wietnamskiej.
Już o godzinie 0.30 Moody wyszedł z domu, żeby pojechać na pustynię. Ponieważ w prasie i
telewizji informowano o deszczu meteorytów, który miał być widoczny w nocy, Moody chciał
obejrzeć to zjawisko z miejsca, gdzie nie będą go zakłócały światła miasta.
Ale Moody daremnie czekał na deszcz meteorytów. Zamiast niego ujrzał podobny do dysku
obiekt, który nagle opadł z nieba w odległości około 100 metrów. Oniemiały ze zdumienia
Moody przyglądał się dziwnemu obiektowi, który w najmniejszym stopniu nie przypominał
żadnego ze znanych mu typów samolotów, jakie miał okazję widywać w ciągu długoletniej
służby w Stanach i poza ich granicami. Ten obiekt miał średnicę około 18 metrów, wysokość
około 7 metrów i był częściowo oświetlony. Kiedy zawisł na wysokości 5-7 metrów nad ziemią,
nagle rozkołysał się, potem wyrównał lot i z wolna zaczął dryfować w stronę samochodu
Moody’ego. Sierżant, któremu to wszystko wydało się bardzo dziwne, szybko podniósł szyby w
samochodzie i chciał zapuścić silnik. Ale silnik nie zaskakiwał, a deska rozdzielcza pozostała nie
oświetlona. Moody bez przerwy próbował zapuścić silnik, był pewien, że to nie wina akumu-
latora, ponieważ niedawno go wymieniał. Moody co chwila rzucał niepewne spojrzenie na
dziwny obiekt, który zbliżył się na odległość 10 m i zawisł nieruchomo w powietrzu. Nagle
Moody stracił przytomność. Kiedy przyszedł do siebie, zobaczył obiekt wznoszący się w niebo.
Na wpół przytomny, znowu próbował zapuścić silnik, który tym razem od razu zaskoczył.
Sierżant odjechał z tego miejsca jak mógł najszybciej. Dopiero na skraju miasta ochłonął nieco
z przerażenia. Po przyjeździe do domu stwierdził ze zdumieniem, że jest już 3 rano, a
pamiętał, że na krótko przed pojawieniem się dziwnego obiektu spojrzał na zegarek i była
1.15. Zupełnie nie przypominał sobie, co działo się potem.
W kilka dni później Moody stwierdził na ciele dziwną wysypkę, ponadto czuł silne bóle
krzyża. Nie wiedząc, co robić, zwrócił się o pomoc do swego byłego kolegi, psychologa i
neurologa dra Abrahama Goldmana. Goldman zahipnotyzował Moody’ego, aby obudzić w nim
pamięć o wydarzeniach z brakującej godziny. Ponadto Moody zwrócił się do Coral i Jima
Lorenzenów, szefów APRO (Aerial Phenomenon Research Organisation) i specjalistów od tzw.
bliskich spotkań.
W ciągu następnych tygodni z wolna powróciła Moody’emu pamięć o wydarzeniach, jakie
rozegrały się w ciągu brakującej godziny. Początkowo przypomniał sobie, jak siedział sparali-
żowany za kierownicą wpatrując się w kilka postaci w czarnych „kombinezonach”, stojących
wokół samochodu. Jedna z postaci miała kombinezon srebrzysty i była widocznie dowódcą.
Moody przypominał sobie ich nienaturalnie duże, bezwłose głowy, małe nosy i niemal pozba-
wione warg usta. Widział siebie, niezdolnego do najmniejszego ruchu, leżącego w oszołomieniu
na metalowym stole i zbliżającą się do niego obcą istotę w jasnym kombinezonie. Pamiętał, że
„w głowie” słyszał uspokajające słowa: „Nic ci się nie stanie, Charles”, chociaż obcy nie
poruszał ustami. Zdziwił się, że obcy zna jego imię, a nie zna jego przezwiska, Chuck. Nagle
znów mógł się poruszać i wstał. Zapamiętał wszystkie szczegóły pomieszczenia, w którym się
znajdował. Był przekonany, że obcy potrafi czytać jego myśli, ponieważ odpowiadał na jego
pytanie, zanim jeszcze zdążył je zadać.
Obca istota w jasnym kombinezonie zaprowadziła go potem do innego pomieszczenia, które
wyglądało jak sterownia o ścianach i wyposażeniu z matowego metalu lub tworzywa. Nie udało
mu się dostrzec źródła światła zalewającego pomieszczenie. Kiedy zapragnął w myślach obej-
rzeć „jednostkę napędową” statku, obcy położył mu dłoń na ramieniu i dał znak, by udał się za
nim.
Weszli teraz do niewielkiego, słabo oświetlonego pomieszczenia, które było czymś w rodzaju
windy. Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, Moody ujrzał okrągłe pomieszczenie o średnicy
mniej więcej 8 metrów, pośrodku którego stało coś w rodzaju cienkiego słupa, wyglądającego
jakby miał dalszy ciąg powyżej sufitu. Wokół słupa widniały trzy przykryte szklanymi
kopułkami zagłębienia, w których widać było coś jakby duże kryształy połączone dwoma
skrzyżowanymi prętami. Poza dużą czarną skrzynią w pomieszczeniu nie było nic więcej, nie
było też widać żadnych kabli.
– 32 –
Moody powiedział, że obcy wyjaśnił mu, iż znajdują się tylko w małym statku obserwa-
cyjnym. Macierzysty statek miał krążyć po orbicie w odległości 600-10.000 km od Ziemi.
Po jakimś czasie Moody i obcy weszli z powrotem do „windy”. Moody pamiętał, że obcy
położył mu dłonie na głowie i dał do zrozumienia, że zapomni teraz o wszystkim i zacznie sobie
przypominać dopiero po dwóch tygodniach. Dopiero wtedy zacznie też rozumieć, co zobaczył i
usłyszał na pokładzie UFO. W chwilę później Moody ocknął się za kierownicą swojego samo-
chodu.
Ponieważ sierżant Moody zupełnie niespodziewanie został przeniesiony do Europy, APRO nie
mogło początkowo przeprowadzić szczegółowego badania przypadku, zwłaszcza że pierwotny
termin przeniesienia został na dodatek niespodziewanie przyśpieszony o miesiąc. Pomimo tych
trudności, specjaliści z APRO nie dali za wygraną. Polecieli do Europy i odwiedzili Moody’ego w
jego bazie lotniczej. Wraz z nimi przyleciał Charles McQuiston, specjalista od wykrywania
kłamstw detektorem, który poddał Moody’ego testom. Analizując wyniki stwierdził ponad
wszelką wątpliwość, że wszystko, co mówi Moody, jest prawdą.
Zgodnie z relacją Moody’ego, pozaziemski przybysz oświadczył mu jeszcze, że ludzie
opacznie rozumieją UFO i ich intencje. Ziemię odwiedzają w celach studyjnych przedstawiciele
różnych cywilizacji pozaziemskich, których macierzyste systemy planetarne oddalone są od
siebie o wiele lat świetlnych. Problem leży nie w tym, czy ludzkość zaakceptuje przybyszów,
tylko czy oni zaakceptują nas.
Jeśli przyjmiemy za fakt tak zwane bliskie spotkania trzeciego stopnia, to w opisanym
przypadku mamy do czynienia z zetknięciem Moody’ego z wysłannikami przewyższającej nas
stopniem rozwoju cywilizacji pozaziemskiej. Cywilizacji, której technologia nastawiona jest
m.in. na poznawanie Kosmosu i podróże międzygwiezdne. Takie przesłanki nie muszą być
wcale charakterystyczne dla wszystkich wysoko rozwiniętych kultur. Na przykład zaintereso-
wania starożytnych Egipcjan i kultur Ameryki Środkowej koncentrowały się na dominującym
wszystko inne kulcie zmarłych.
Jeśli w naszej Galaktyce istnieje wiele zamieszkanych planet, to jest jak najbardziej prawdo-
podobne, że nie jesteśmy pierwszą i jedyną cywilizacją techniczną Drogi Mlecznej. Nic nie stoi
na przeszkodzie, by przyjąć, iż niektóre spośród nich wyprzedzają nas w rozwoju o miliony lat.
Nawet jeśli załogowe loty międzyplanetarne są na razie poza naszym zasięgiem, to przecież
jakaś wyprzedzająca nas pod względem wiedzy i technologii cywilizacja może przeprowadzać
je bez najmniejszych problemów. W tej sytuacji trudno wychodzić z założenia, że wszystkie
wyżej postawione od nas technicznie i naukowo cywilizacje Galaktyki świadomie bądź z przy-
musu nie ruszają się z macierzystej planety.
Na razie nic jednak nie wiemy o wzorcach rozwoju cywilizacji pozaziemskich, tak że możemy
na ich temat spekulować tylko i wyłącznie na podstawie naszego własnego rozwoju.
Kiedy człowiek zaczął zgłębiać przyrodę, narodził się rozum. A kiedy przezwyciężył swe
zabobonne zdumienie i po raz pierwszy zadał sobie pytanie „dlaczego?” – stworzył podstawy
nauki. W ten właśnie sposób powstał szkielet samopoznania i ujarzmiania środowiska za po-
mocą obserwacji i porównywania, intuicji i spekulacji, badania, eksperymentu, prób i wnios-
ków.
Dlaczego więc nie miałoby być tak, że również inne rozumne formy życia we Wszechświecie
w taki sam lub podobny sposób rozwinęły się w cywilizacje techniczne? Cywilizację ziemską
zapoczątkowała hodowla roślin użytkowych i udomowienie zwierząt. W toku rewolucji rolniczej
człowiekowi udało się potem ulepszyć sposób zaopatrywania się w pożywienie i opał, zapewnić
sobie większe bezpieczeństwo i zyskać więcej czasu na inne zadania. Kamieniami milowymi na
drodze ku cywilizacji były zdobycze takie jak pług, koło, żagiel, początki astronomii i matema-
tyki oraz oczywiście wynalazek pisma i kalendarza.
Kiedy człowiek zaczął sobie przypominać widziane przedmioty i wydarzenia, stał się obser-
watorem. Umiejętności łączenia faktów nabył, kiedy zaczął analizować powtarzające się
spostrzeżenia. Na przykład, kiedy zaczął się zastanawiać, dlaczego powtarzają się ruchy Słońca
i planet w stosunku do gwiazd. Starał się analizować swoje spostrzeżenia i w ten sposób stał
się badaczem. Kiedy wreszcie człowiek zaczął łączyć ze sobą poszczególne idee i uzupełniać je
obserwacjami i doświadczeniami innego rodzaju, stał się filozofem. Doszło do wymiany myśli z
innymi, z której zrodziła się dialektyka – polemiczny dialog, którego celem jest dotarcie w
drodze procesów myślowych i zestawiania przeciwstawnych pojęć do nowych elementów poz-
nania. I był to początek debaty naukowej, w czasie której dokonuje się rozróżnienia pomiędzy
przyrostem odkryć eksperymentalnych i odkryć opierających się na teoriach czy hipotezach.
„Nauka to przygoda badającego umysłu” – powiada angielski popularyzator nauki Richie
Calder w swojej książce Man and the Cosmos („Człowiek i Kosmos”). „Nauka chętnie oddaje się
spekulacjom, co kryje się za odległymi horyzontami, jednocześnie jednak stara się przełamać
– 33 –
bariery oddzielające ją od tych horyzontów – jak na przykład ograniczenia grawitacyjne w
Kosmosie. Kolejne etapy pokonywane przez nią na tej drodze opierają się na dowiedzionych
eksperymentalnie, mierzalnych i sprawdzalnych faktach. Z każdą pokonaną przeszkodą docho-
dzi do potwierdzenia danej teorii lub też podstawienia nowych elementów poznania. Wyobra-
źnia ludzka jest nieograniczona, ponieważ dla naukowej imaginacji nie ma żadnej przeszkody,
nawet takiej jak prędkość światła”.
Nauka zależy od zdolności postrzegania, a postrzeganie oznacza nawiązanie kontaktu z
procesami dziania się zdarzeń poprzez nasze receptory zmysłowe. Dzięki nauce technika otrzy-
mała stosunkowo pewne informacje. Zrewanżowała się za to precyzyjnymi przyrządami pomia-
rowymi. To nowe instrumentarium pozwoliło poszerzyć zasięg ludzkich zmysłów, wielokrotnie
przewyższając szybkością reakcji i dokładnością wszelkie ludzkie możliwości.
Dzięki współczesnej aparaturze naukowcy mogą analizować procesy przebiegające w ciągu
jednej dziesięciomilionowej części sekundy. Mogą obserwować obiekty o rozmiarach rzędu
jednej bilionowej centymetra i odkrywać źródła promieniowania odległe od nas o ponad 15
miliardów lat świetlnych.
Nauka i technika to bliscy sobie partnerzy. Dokładnie rzecz ujmując, technika to tworzenie
wyrobów, urządzeń i procedur z wykorzystaniem istniejących w przyrodzie surowców i sił przy
uwzględnieniu praw natury.
Od zarania ery przemysłowej prowadzi się spekulacje społeczno-filozoficzne i socjologiczne
służące wyjaśnieniu i interpretacji związków pomiędzy techniką i cywilizacją. Jeśli idzie o roz-
wój społeczeństw przemysłowych, to prawie wszystkie dające się w nim zaobserwować
prawidłowości opierają się na związku trzech elementów: nauki, przemysłu i techniki.
Wyznacznikiem poziomu każdej cywilizacji jest sposób pozyskiwania przez nią energii.
Dawniej – przed rewolucją przemysłową – człowiek zdany był przede wszystkim na siłę mięśni
własnych oraz zwierząt.
Jeszcze 200 lat temu europejskie zapotrzebowanie na energię wynosiło – szacunkowo – 29
milionów zwierząt pociągowych. W tamtych czasach żaglowce i wiatraki napędzane były
wiatrem, młyny wodą, a niezbędnego opału dostarczały głównie lasy. Z chwilą wkroczenia w
erę przemysłową dokonała się decydujący zmiana. Od tej pory człowiek zaczął wydobywać
niezastąpione paliwa z kopalin – węgiel kamienny, gaz, ropę naftową – zapoczątkowując
czerpanie z ziemskich rezerw energetycznych.
W porównaniu z okresem trwania ewolucji gatunku Homo sapiens, era techniczna dopiero
się dla człowieka rozpoczęła. Jeśli przykładowo podzielilibyśmy okres 50 tysięcy lat istnienia
człowieka na pokolenia, przyjmując średnią życia 62 lata, to okaże się, że na Ziemi żyło dotąd
zaledwie 800 pokoleń ludzi, z czego 650 w jaskiniach. Dopiero przez ostatnie 70 generacji
odbywa się dzięki pismu skuteczne przekazywanie tradycji z pokolenia na pokolenie. Dopiero
od 6 pokoleń większa część ludzkości potrafi czytać i pisać. Jeszcze dziś 44 procent ogółu
mieszkańców Ziemi stanowią analfabeci. Precyzyjne pomiary czasu możliwe są dopiero od 4
pokoleń, a silnik elektryczny znamy ledwie od dwóch. Większość jednak zdobyczy techniki,
które tak bardzo ułatwiają nam dzisiaj życie, pochodzi z teraźniejszości – są dziełem osiemset-
nego pokolenia.
Techniczny postęp ludzkości można wyliczyć stosując tzw. współczynnik prędkości – czyli
wartość liczbową wyprowadzoną z prędkości maksymalnej najszybszego środka transportu
stosowanego w danej epoce. I tak przed 6 tysiącami lat najszybszym środkiem lokomocji dla
ludzi i towarów był wielbłąd, poruszający się ze średnią prędkością 13 km/h. Na jego miejsce
pojawił się potem koń, który w galopie osiąga już ponad 30 km/h i który utrzymał swoją
wiodącą pozycję najszybszego środka transportu przez całe tysiąclecia. W cywilizacjach
orientalnych już w pierwszej połowie 3 tysiąclecia p.n.e. używano konnego wozu bojowego.
Powszechne zastosowanie znalazł on jednak dopiero jako dwukołowy wóz bojowy i myśliwski
około 1600 p.n.e., rozpowszechniając się w Egipcie, Azji Mniejszej i Grecji.
W 3400 lat później, w połowie XVII wieku, prędkość podróżna znowu spadła o połowę,
ponieważ dyliżans pocztowy pokonywał w ciągu godziny dystans 16 km. Już w roku 1825
sapiąca lokomotywa parowa pędziła z prędkością 21 km/h, co w porównaniu do prędkości
żaglowców rozwijających ledwie połowę tego, było znacznym osiągnięciem. Wielki przełom
zaczął się w roku 1880, kiedy kolejna wersja lokomotywy parowej rozpędzając się do 160
km/h nie tylko pobiła wszelkie rekordy, ale swoją „niewyobrażalną prędkością” niejako
zatrzęsła światem w posadach. Mniej więcej w tym samym czasie, bo w roku 1890, pojazd
skonstruowany przez Gottlieba Daimlera poruszał się z prędkością 72 km/h i od tego momentu
rozwój techniczny ruszył do przodu ogromnymi krokami. W roku 1903 udało się braciom
Orville’owi i Wilburowi Wrightom oderwać od ziemi na pierwszym silnikowym samolocie świata.
Mimo porywistego wiatru Orville Wright wystartował w powietrze przy prędkości 30 km/h,
– 34 –
utrzymał się w górze przez 12 sekund i po 36,5 metrach opadł z powrotem na ziemię. W czasie
ostatniego lotu tego dnia Wright pozostawał w powietrzu już 59 sekund i przeleciał całe 260
metrów.
Wydawcy gazet codziennych wzbraniali się przed zaserwowaniem swoim czytelnikom tej
„zwariowanej historii”. Przez długi czas tak zwane „oceny ekspertów” odmawiały komercyjnym
lotom wszelkich szans powodzenia, przedstawiały takie przedsięwzięcie jako czystą utopię,
niemożliwą do przeprowadzenia ze względów finansowych. Ale pierwszy lot DC-6 z 86
pasażerami na pokładzie wykazał absurdalność tych „ocen”.
W roku 1938 maszyna latająca była już zdolna do pokonania 640 km w ciągu godziny. I
znów do głosu doszła krytyka w formie naukowych „ocen”. Kilku profesorów wykazało na
podstawie skomplikowanych równań, że nie da się przekroczyć prędkości maksymalnej 1000
km/h. Na przekór wszystkim naukowym obliczeniom w roku 1947 kapitan Yeager z US Air
Force pokonał barierę dźwięku na rakietowym samolocie Bell X-1. Na początku lat
sześćdziesiątych amerykański samolot rakietowy X-15 ustanowił trudny w owym czasie do
wyobrażenia rekord prędkości, wynoszący 7250 km/h.
Wydaje się, że nieprzychylna krytyka stanowi element postępu. Doświadczył tego również
słynny fizyk i pionier techniki rakietowej Robert H. Goddard, kiedy w roku 1920 zaczął głosić
pogląd, iż rakiety powinny móc latać także w próżni. Doczekał się za to miażdżącej krytyki w
artykule redakcyjnym New York Timesa, ujętej w takie m.in. słowa: „Wydaje się, jakby pan
Goddard nie miał pojęcia, co to jest siła ciążenia, chociaż wie o tym każdy gimnazjalista!”
W 49 lat później, w dniu, kiedy Neil Armstrong zmierzał w rakiecie w kierunku Księżyca,
New York Times opublikował przeprosiny za aroganckie sformułowania tamtego artykułu – za
późno, jak dla zmarłego dużo wcześniej Goddarda.
Prędkości osiągane przez wytwory naszej technologii kosmicznej wynoszą dziś około 50
tysięcy km/h.
Dziś załogowe loty międzyplanetarne leżą jak najbardziej w zasięgu naszych możliwości,
loty bezzałogowe odbywają się już od kilku lat. Natomiast załogowy lot międzygwiezdny jest
dla nas jeszcze z różnych powodów niewykonalny. Po pierwsze znaczną rolę odgrywa o wiele za
krótki (jeszcze) czas trwania ludzkiego życia, po drugie odległości dzielące nas nawet od
najbliższych gwiazd są zbyt wielkie. Do tego dochodzi fakt, że możliwe do osiągnięcia przy
obecnym stanie naszej technologii kosmicznej prędkości są nie wystarczające. Prędkości zaś
relatywistyczne, czyli zbliżone do prędkości światła, są jeszcze na razie nieosiągalne. Jak
zwykle w takich przypadkach, cały szereg naukowców wyraża nawet wątpliwość, czy kiedy-
kolwiek będziemy zdolni je osiągnąć. Jeśli jednak postęp techniczny dostarczy nam w
przyszłości całkowicie nowych materiałów i zasad napędu, może to doprowadzić do radykalnej
poprawy naszych szans na loty międzygwiezdne. Niemniej jednak będziemy je mogli odbyć
dopiero gdy spełnione zostaną następujące warunki: uzyskamy dostateczną energię przyśpie-
szenia, aby pokonać pola grawitacyjne Ziemi i Słońca, uzyskamy odpowiednio dużą energię
napędu, aby pokonanie odległości do obcych układów planetarnych nie zajmowało zbyt dużo
czasu, oraz wystarczającą energię hamowania, aby z jednej strony przeciwstawić się polu
grawitacyjnemu obcej gwiazdy a z drugiej pewnie i bezpiecznie wylądować na jednej z
krążących wokół niej planet. Te same warunki dotyczą powrotu na Ziemię.
Dziś jesteśmy jeszcze ograniczeni nieodpowiednim do tego celu rodzajem napędu i koniecz-
ną do jego wykorzystania ilością paliwa, ponieważ od zapotrzebowania na paliwo zależy z kolei
wielkość i moc rakiety. Aby bowiem w przypadku napędu rakietowego osiągnąć większą siłę
ciągu, trzeba odpowiednio podgrzać paliwo – gaz – w komorze spalania dla wytworzenia
wyższego ciśnienia. Ale komora spalania i materiał, z którego wykonuje się dysze, stanowią ze
swej strony ograniczenia dla temperatury i ciśnienia paliwa, a zatem w ostatecznym rozra-
chunku dla mocy napędu. Obecnie nie jesteśmy jeszcze w stanie wysyłać sond kosmicznych na
poszukiwanie śladów życia w innych układach planetarnych, ponieważ odległości między
gwiazdami są zbyt duże jak na możliwości naszej technologii kosmicznej. Na przykład lot do
najbliższej nam gwiazdy, Alphy Centauri, zabierałby 10 tysięcy lat na każdy rok świetlny
odległości. Amerykańskie sondy kosmiczne Pioneer i Voyager będą musiały lecieć jeszcze 40
tysięcy lat. W przyszłym stuleciu powinniśmy już potrafić wykorzystać do napędzania rakiet
silniki pulsacyjne, działające na zasadzie mikroeksplozji jądrowych. Dzięki temu czas trwania
lotu skróciłby się do 10 lat na każdy rok świetlny. Do tego czasu nasze poszukiwania śladów
życia poza Ziemią muszą się z konieczności ograniczać do metod pośrednich.
Jeśli przyjmiemy, że gdzieś w Kosmosie także powstało życie, które w kilku przypadkach
osiągnęło nasz poziom rozwoju albo wręcz go przewyższyło, to powstaje pytanie, czy niektóre
z tych cywilizacji nie próbują nawiązać z nami kontaktu nadając jakieś sygnały. Jakie jednak
mamy możliwości odebrania takich wiadomości?
– 35 –
Obecnie nasi naukowcy za najlepszą metodę komunikacji międzygwiezdnej uważają fale
radiowe, ponieważ poruszają się one z prędkością 300 tys. km/h, a więc z prędkością światła.
Używane przez astronomów radioteleskopy służące do wykrywania źródeł naturalnego promie-
niowania w Kosmosie mogą oczywiście odbierać także sygnały pochodzące od pozaziemskich
cywilizacji. Jednym z problemów jest w tym przypadku brak informacji na temat długości
wykorzystanej ewentualnie do tego celu fali. Długość fali naturalnego promieniowania wodoru,
wynosząca 21 cm, byłaby jednym z możliwych kanałów komunikacyjnych.
Dwudziestojednocentymetrowa fala radiowa jest najczęściej występującą w Kosmosie
częstotliwością, a to wskutek niezliczonej ilości atomów wodoru rozproszonych w Drodze
Mlecznej – średnio przyjmuje się jedną cząsteczkę na centymetr sześcienny. Powstaje ona
wówczas, kiedy zaburzony zostanie ruch elektronów wokół jądra przy jednoczesnej zmianie
spinu. Elektron atomu wodoru emituje wówczas kwanty energii o długości fali 21,1 cm.
Gdziekolwiek we Wszechświecie są jacyś radioastronomowie, z pewnością znają falę
długości 21 cm, i na nią właśnie przypuszczalnie nastawione będą ich urządzenia odbiorcze.
Lecz na jaką gwiazdę nastawić anteny, aby odebrać takie sygnały? Spośród 11 tysięcy gwiazd
znajdujących się w promieniu do 100 tysięcy lat świetlnych, około 3 tysięcy spełnia kryteria
ustalone dla gwiazd mających ewentualnie jakiś układ planetarny z co najmniej jedną planetą
zapewniającą warunki odpowiednie dla powstania życia. Przy promieniu 12 lat świetlnych ilość
gwiazd zmniejsza się do 19, z których tylko dwie spełniają niezbędne warunki. Są to: odległa
od nas o 10,8 lat świetlnych gwiazda Epsilon Eridani oraz odległa od 11,5 lat świetlnych
gwiazda Epsilon Indi.
8 kwietnia 1960 roku amerykański radioastronom dr Frank Drake zapoczątkował swój
program nasłuchu kosmicznego „Ozma”, którego nazwa nawiązuje do amerykańskiej baśni o
„Czarowniku z krainy Oz”. W baśni tej, w niesłychanie odległej krainie Oz panuje piękna
królowa Ozma, rządząc swymi tajemniczymi poddanymi. Jednego z nich natura wyposażyła w
niezwykłej wielkości uszy, dzięki którym potrafi usłyszeć każdy szmer z odległości tysięcy
kilometrów. Wspaniały, choć nieco uciążliwy dar, ponieważ biedaczysko, żeby lepiej słyszeć,
musi przyciskać swoje wielkie uszyska do podłogi...
I tak owego kwietniowego ranka o godzinie czwartej rano Drake i jego koledzy zwrócili swo-
je wielkie „uszy” w postaci radioteleskopu w stronę nieba. Ukryty pośród lasów porastających
zbocza Appalachów w Zachodniej Wirginii 28-metrowy radioteleskop obserwatorium Green
Bank jest odizolowany od wszelkich zakłóceń. Drake i jego współpracownicy postanowili
najpierw „osłuchać” odległą o 11,9 lat świetlnych gwiazdę Tau Ceti, a potem odległą o 10,8 lat
świetlnych gwiazdę Epsilon Eridani. Mieli nadzieję, że na długości fali 21 cm odbiorą sygnały
istot pozaziemskich.
Jeszcze przed rozpoczęciem realizacji programu „Ozma” naukowcy byli dość zgodni co do
niewielkich szans jego powodzenia, ponieważ, jak wynikało z obliczeń Drake’a, mogło dojść do
odebrania tylko takich sygnałów, które wysłane zostałyby z mocą miliona watów przez antenę
o 200-metrowej średnicy zwierciadła z odległości nie większej niż 11 lat świetlnych. Po 150
godzinach bezustannego nasłuchu próby przerwano. Przyczyną były, obok niedostatecznej
czułości radioteleskopu w Green Bank, także finansowe koszty całego przedsięwzięcia.
W każdym razie Drake i jego koledzy sformułowali 8-punktowe tzw. „równanie z Green
Bank”, określające niezbędne przesłanki kontaktu z pozaziemskimi istotami rozumnymi.
Zgodnie z tym równaniem należy uwzględnić następujące elementy:
1. Prędkość, z jaką w Drodze Mlecznej formowały się gwiazdy w tym samym czasie, co nasz
Układ Słoneczny.
2. Procentowy udział gwiazd z układami planetarnymi.
3. Przeciętna liczba nadających się do zamieszkania, a więc usytuowanych w ekosferze pla-
net danego układu słonecznego.
4. Stosunek ilościowy rzeczywiście zamieszkanych planet do planet nadających się do
zamieszkania.
5. Stosunek ilościowy planet, na których znajdują się formy życia na dowolnym szczeblu
rozwoju do tych, które zamieszkują istoty rozumne.
6. Stosunek ilościowy zainteresowanych kontaktem kosmicznym i zdolnych do niego społe-
czeństw planetarnych do wszystkich społeczeństw planetarnych.
7. Liczba cywilizacji w Drodze Mlecznej, z którymi można by obecnie nawiązać kontakt.
8. Czas istnienia każdej cywilizacji technicznej, zdolnej do nawiązania kontaktu.
„Równanie z Green Bank” sformułowano na podstawie konstatacji, że rasa rozumna i
technologia rozwinęły się na Ziemi w ciągu stosunkowo krótkiego czasu. Jeśli idzie o łączność
za pomocą fal elektromagnetycznych, to w ciągu zaledwie 100 lat człowiek przebył drogę od
kompletnej niewiedzy do całkiem wysokiego poziomu. W porównaniu ze średnią długością życia
– 36 –
ludzkiego to bardzo długo, ale w kosmicznej skali czasowej jest to zaledwie 10
-8
okresu
istnienia Galaktyki.
Inteligencja oraz głęboka wiedza w poszczególnych dziedzinach nauki są warunkami trwania
wysoko rozwiniętej cywilizacji. Jeśli osiągnęła ona to stadium, pojawia się niebezpieczeństwo,
że doprowadzi do samozniszczenia poprzez zatrucie środowiska, wyczerpanie naturalnych
zasobów surowcowych a także oczywiście wskutek konfliktów wojennych z użyciem broni
jądrowej. Jaki może być zatem przewidywany okres trwania wysoko rozwiniętej cywilizacji?
Według kalkulacji niemieckiego astrofizyka Sebastiana von Hoernera, krytyczna faza przypa-
da na 4500 lat istnienia cywilizacji. Jeśli przetrwa ona ten moment, można mówić o uzasad-
nionych perspektywach osiągnięcia bardzo zaawansowanego wieku. Innymi słowy, albo
cywilizacja istot rozumnych dokona samozniszczenia, albo będzie istniała wiele tysięcy, jeśli nie
wręcz milionów lat.
Nawet jeżeli tylko nikły procent wysoko rozwiniętych cywilizacji miałby wyjść poza „lata
technologicznego próżniactwa”, to i tak ich liczba w Drodze Mlecznej nadal powinna być
prawdopodobnie całkiem spora. Przesłanki na poparcie tego przypuszczenia stanowią miliardy
hipotetycznie nadających się do zamieszkania planet, wysokie prawdopodobieństwo powstania
na nich życia oraz miliardy lat rozwoju Kosmosu. Wszelkie szacunki na ten temat oparte są
oczywiście na dość chwiejnych podstawach i mnóstwo jest tu sprzecznych opinii.
I tak na przykład Drake wychodzi z założenia, że w Drodze Mlecznej istnieje około 10
milionów cywilizacji, które albo osiągnęły stadium ziemskie, albo już je przekroczyły. Gdyby
cywilizacje te rozsiane były swobodnie po Drodze Mlecznej, to średnia odległość między nimi
musiałaby wynosić 300 lat świetlnych. Dlatego każda informacja czy to od nich do nas, czy od
nas do nich, potrzebowałaby na pokonanie drogi w jedną stronę 300 ziemskich lat. Krótki
dialog w rodzaju: „Halo, kim jesteście?” – „Tu Ziemia, odbieramy was na trzeciej planecie
Układu Słonecznego” – trwałby 600 lat!
Najszybsza i bez wątpienia także najtańsza ze znanych nam metod przekazu to promienio-
wanie elektromagnetyczne, które jednak może umożliwić nawiązanie kontaktu tylko wtedy,
jeśli mieszkańcy innego świata będą daleko bardziej zaawansowani w rozwoju od nas. Aby
bowiem odebrać nasze sygnały i wysłać swoje, musieliby mieć znacznie doskonalsze odbiorniki
i nadajniki niż nasze obecne. W dodatku cywilizacja taka musiałaby długo trwać i odznaczać się
cierpliwością. Uwzględniając wszelkie te czynniki (które przypuszczalnie brane są pod uwagę
także przez inne istniejące w naszej Galaktyce cywilizacje), należałoby się spodziewać, że w
Kosmos bezustannie wysyłane są przez kogoś sygnały radiowe. Tylko jak je odebrać? Nie
znamy częstotliwości, szerokości pasma czy sposobu modulacji ani nawet układu planetarnego,
z którego mogą pochodzić sygnały.
Oczywiście, cywilizacje będące w posiadaniu radioteleskopów wielkiej wydajności mogą
specjalizować się wyłącznie w odbieraniu obcych sygnałów i nie wysyłać własnych. Niewyklu-
czone, że potrafią za pomocą swoich radioteleskopów wychwytywać pierwsze radiowe próby
mniej zaawansowanych cywilizacji. Z pewnością jednak wysoko rozwinięta cywilizacja, odkryw-
szy planetę zamieszkałą przez istoty rozumne, wysłałaby w tym kierunku sygnały rozpoz-
nawcze. Drake uważa, że częstotliwość 1420 MHz, a więc fala o długości 21,1 cm, jest
najbardziej odpowiednia dla poszukiwań.
Niemniej ze względu na wymagany czas trwania taka akcja byłaby dość mało zadowalająca.
Jeśli założyć, że najbliżej nas leżąca cywilizacja jest oddalona nawet tylko o 50 lat świetlnych,
to i tak musielibyśmy czekać aż do roku 2030, zanim odebralibyśmy jakąś reakcję na pierwsze
przekazy radiowe z 1930 roku. Hipoteza ta okaże się prawdziwa oczywiście tylko wtedy, jeśli
istnieją cywilizacje istot rozumnych, które zachowują się zgodnie z przewidywaniami Drake’a i
ograniczają się do nasłuchu sygnałów z Kosmosu. Jest to sytuacja wręcz lekko komiczna. W
końcu nie możemy wychodzić z założenia, że wysoko rozwinięte cywilizacje Drogi Mlecznej
ograniczają się do nasłuchu radiowego szumu i nie dają znaku życia, bo oczekują tego od in-
nych.
We wrześniu 1971 roku w armeńskim Biurakanie odbyła się pod auspicjami Radzieckiej
Akademii Nauk i amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk konferencja na temat życia poza-
ziemskiego.
Na konferencji tej, zwanej CETI (skrót od Communication with Extraterrestrial Intelligence),
wybitni uczeni z całego świata dyskutowali na temat perspektyw nawiązania kontaktu z
pozaziemskimi istotami rozumnymi. Uczestnikami konferencji byli antropologowie, historycy,
kryptografowie, astronomowie, matematycy, astrofizycy, specjaliści od elektroniki i kompute-
rów, biolodzy, chemicy i fizycy.
Protokół z konferencji został opublikowany przez Carla Sagana w roku 1973 pod tytułem
Extraterrestńal Intelligence. Oto najważniejsze konkluzje:
– 37 –
1. Zaskakujące odkrycia astronomii, biologii, nauk komputerowych i radiofizyki doprowadziły
do tego, że w ostatnich latach od fazy spekulacji na temat problemu istnienia cywilizacji
pozaziemskich można było przejść do eksperymentów. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości
stało się możliwe poddanie tego fundamentalnego problemu gruntownym badaniom.
2. Ten kompleks zagadnień może mieć dla przyszłego rozwoju ludzkości znaczenie nadzwy-
czaj doniosłe, ponieważ odkrycie cywilizacji pozaziemskich stałoby się olbrzymim bodźcem dla
naukowych i technicznych możliwości rodzaju ludzkiego.
3. Obecnie na Ziemi istnieją już dostateczne możliwości naukowe i techniczne dla poszuki-
wania pozaziemskich istot rozumnych.
4. Ogólnie rzecz biorąc, badania prowadzone w tym kierunku powinny dać znaczące
rezultaty – nawet gdyby zasadniczy cel badań, czyli odnalezienie życia poza Ziemią, nie został
zrealizowany.
5. Aby osiągnąć sukces w poszukiwaniu i nawiązaniu kontaktu z poza ziemskimi cywili-
zacjami, nauka musi skoordynować swoje działania na szczeblu międzynarodowym.
6. Uczestnicy konferencji byli zgodni, że do akcji poszukiwania kontaktu wykorzystać należy
obecne i przyszłe możliwości w dziedzinie załogowych i bezzałogowych lotów kosmicznych.
7. Zalecono, aby zwiększyć nakłady na badania w dziedzinie chemii prabiologiczno-orga-
nicznej oraz biologii ewolucji, które szczególnie blisko wiążą się z tym zagadnieniem, oraz
zintensyfikować poszukiwania innych układów planetarnych środkami radioastronomii.
8. Na zakończenie konferencji jej uczestnicy zaproponowali, aby w akcji poszukiwań życia
poza Ziemią zastosować nowe metody.
Projekt „Ozma” nie pozostał jedynym tego rodzaju przedsięwzięciem. W USA, Związku
Radzieckim i Kanadzie zrealizowano potem podobne programy, jakkolwiek w skromniejszym
zakresie. I tak na przykład w roku 1975 za pomocą radioteleskopu Arecibo wysłano w stronę
obejmującej około 300 tysięcy gwiazd gromady kulistej M13 w gwiazdozbiorze Herkulesa
sygnał radiowy o mocy 450 kW. Nawet jeśli w tej gromadzie gwiazd istnieją jakieś cywilizacje,
to zakodowana wiadomość o chemicznym wzorze życia na Ziemi dotrze do nich dopiero za 13
tysięcy lat. A my, czy raczej nasi potomkowie – jeśli do tego czasu ludzkość nie zniknie z
powierzchni Ziemi – będziemy musieli czekać 26 tysięcy lat na ewentualną odpowiedź. Ponadto
jedna z komórek NASA dokładnie przeanalizowała nasze obecne możliwości lokalizacji
sygnałów z Kosmosu. Uczestnicy tych badań, m.in. Philip Morrison z Massachusetts Institute of
Technology, debatowali na temat różnorodnych naukowych i technicznych środków pomoc-
niczych, między innymi nowych radioteleskopów, które należałoby jeszcze zainstalować na
Ziemi i w Kosmosie. W Związku Radzieckim powołano państwową komisję mającą zainicjować
akcję poszukiwania życia pozaziemskiego, do której włączono także zainstalowany na Kaukazie
radioteleskop RATAN 600. Ponadto naukowcy radzieccy zaprojektowali radioteleskopy do
zainstalowania w Kosmosie, które byłyby przeznaczone do wykrywania ewentualnych sygnałów
radiowych wysyłanych przez obce cywilizacje. Najnowszy projekt Amerykanów to 26-metrowy
radioteleskop uruchomiony w pobliżu Bostonu przez naukowców z Harvardu. Ma on służyć
wyłącznie próbom nawiązania kontaktów z cywilizacjami pozaziemskimi. Przez cztery lata bez
przerwy będzie penetrować niebo w poszukiwaniu sygnałów istot rozumnych.
W dotychczasowych programach SETI (Search for Extraterrestrial Intelligence) nasłuch
prowadzono zaledwie przez kilka godzin dziennie. Zdaniem fizyka Paula Horrowitza, który
kieruje tym programem, większość astronomów w czasie swoich prac może się zająć jedynie
niewieloma gwiazdami, natomiast na sukces można liczyć tylko wtedy, jeśli przebada się kilka
milionów gwiazd przechwytując i analizując ogromne ilości sygnałów. Dla podołania takiemu
ogromowi zadań naukowcy korzystają z wysoko wydajnego komputera, a dzięki najnowo-
cześniejszej aparaturze nie tylko mogą jednocześnie przeczesywać i analizować 128 tysięcy
częstotliwości, ale też odróżniać ewentualne sygnały pozaziemskich cywilizacji od zwykłych
zakłóceń radiowych.
Niektórzy astronomowie reprezentują pogląd, że fale radiowe niekoniecznie stanowią najlep-
sze medium do przekazywania informacji między układami planetarnymi. Ich zdaniem, do tego
celu można by też użyć promieni laserowych albo innych, nie znanych nam jeszcze technik. Do
analizy przechwytywanych na różnych długościach fal sygnałów wykorzystuje się obecnie także
satelity. I tak na przykład za pomocą krążącego po orbicie wokółziemskiej astronomicznego
satelity obserwacyjnego Kopernik przebadano pod kątem ewentualnych sygnałów promienio-
wanie w paśmie ultrafioletu, wysyłane przez kilka najbliższych Ziemi gwiazd. Brytyjscy
astronomowie zamierzają analizować pod kątem transmisji informacji docierające do nas
promieniowanie rentgenowskie. Brytyjski astronom specjalizujący się w analizie tego zakresu
promieniowania, dr Mike Cruise, jest bowiem zdania, że wszyscy astronomowie powinni prze-
badać zebrane przez siebie dane w poszukiwaniu ewentualnych sygnałów od istot rozumnych,
– 38 –
ponieważ przy nowoczesnej technice komputerowej nakład pracy jest stosunkowo niewielki w
zestawieniu z doniosłością ewentualnego odkrycia.
Profesor Harry O. Ruppe z Instytutu Technologii Kosmicznych politechniki w Monachium
zwraca uwagę na kolejny aspekt obserwacji, który mógłby doprowadzić do odkrycia zaawanso-
wanych technicznie cywilizacji. Pisze on bowiem: „Obecnie mówi się o tym, że niebezpieczne
odpady radioaktywne można by deponować na Słońcu. Pociągnęłoby to za sobą konkretne
zmiany w widmie Słońca, nie dające się wytłumaczyć w naturalny sposób. Już pojawiły się
propozycje, aby przeanalizować widma innych słońc pod kątem tego rodzaju zmian. Byłyby one
wskazówką, informującą o istnieniu w ich pobliżu cywilizacji technicznej”. Pomimo wszystkich
tych wysiłków, na razie nie doszło do żadnego oficjalnie potwierdzonego kontaktu z obcą
cywilizacją. Niektórzy naukowcy tak wyjaśniają ten stan rzeczy:
1. Jesteśmy jedyną cywilizacją Drogi Mlecznej.
2. Wszystkie inne cywilizacje nie mają orientacji technicznej lub też ograniczają się do
własnego układu planetarnego i nie są zainteresowane nawiązaniem kontaktów z innymi cywili-
zacjami.
3. Okres istnienia cywilizacji technicznych jest zbyt krótki dla nawiązania kontaktu.
4. Wszystkie inne cywilizacje techniczne tak bardzo wyprzedzają nas w rozwoju, że nie
jesteśmy w stanie ich odkryć.
5. Dla bardziej zaawansowanych cywilizacji jesteśmy zbyt mało interesujący, a może nawet
stanowimy tabu, bo nie dojrzeliśmy jeszcze do wzajemnych kontaktów.
6. Podróż międzygwiezdna jest jednak niemożliwa.
Przypuszczalnie właśnie jeden z podanych wyżej powodów jest przyczyną, dla której nie
doszło jeszcze do żadnego oficjalnego spotkania z pozaziemskimi istotami rozumnymi. Drugą
stronę medalu stanowi jednak to, co w tej dziedzinie dzieje się nieoficjalnie. Wszystko bowiem
wskazuje na to, że podczas gdy eksperci i laicy łamią sobie głowy nad sposobami nawiązania
kontaktu, „oni” już się u nas zjawili.
– 39 –
6.
Kosmici obserwują ludzkość
29 grudnia 1980.
W okręgu Huffman niedaleko Houston w Teksasie było tego dnia mokro i pochmurnie. Co
chwila padał deszcz i dopiero pod wieczór trochę się rozpogodziło. Księżycowa poświata i
światła okolicznych osiedli rozjaśniały niebo zapewniając dobrą widoczność.
Betty Cash, 51-letnia właścicielka sklepu i zatrudniona u niej 57-letnia Vickie Landrum wraz
z siedmioletnim wnuczkiem o imieniu Colby objeżdżały tego dnia pobliskie miejscowości, żeby
pograć gdzieś w bingo. Na próżno, ponieważ w związku z przygotowaniami do sylwestra
wszystkie kluby bingo były zamknięte. Rozczarowana trójka zawróciła więc do domu, do
Dayton, zatrzymując się po drodze w New Caney na kolację w restauracji.
Było około 20.30, kiedy ponownie wsiedli do samochodu i ruszyli w dalszą drogę do domu.
Betty Cash wybrała odosobnioną, mało uczęszczaną szosę FM 1485, z której korzystali przewa-
żnie tylko mieszkańcy leżących w pobliżu domostw. Obszar ten bowiem, mimo że oddalony
zaledwie o 50 km od Houston, jest bardzo skąpo zasiedlony, a to dlatego, że jest tam dużo
bagien, jezior i lasów iglastych oraz dębowych. Betty Cash i pani Landrum z wnuczkiem jechali
już pół godziny krętą drogą, kiedy chłopczyk w podnieceniu zaczął pokazywać jaskrawe
światło, które zauważył w pewnej odległości nad koronami drzew. Im dalej jechali, tym światło
wydawało się większe, aż w końcu to „coś” wyraźnie skierowało się w stronę drogi. Betty Cash
przyśpieszyła, aby minąć miejsce, gdzie to coś zamierzało wylądować. Nie zdążyła jednak.
– Zatrzymaj się, bo inaczej żywcem się spalimy! – krzyknęła Vickie Landrum i Betty Cash
nacisnęła hamulec.
Jakieś 60 m przed nimi nad drogą zawisł na wysokości drzew obiekt latający, z którego
podstawy wydobywał się stożkowaty ognisty promień.
Troje pasażerów samochodu oniemiało ze zdumienia – czegoś podobnego nigdy jeszcze nie
widzieli. Dziwny obiekt latający kształtem przypominał oszlifowany diament i był kilkakrotnie
większy od nowego oldsmobile’a Betty Cash. Jaśniał jakby był zrobiony z matowego alumi-
nium, przez środek biegł rząd niebieskawych świateł. Za każdym razem, kiedy gasł stożkowaty
promień, obiekt opadał o 7 do 8 metrów, by po kolejnym pojawieniu się stożka znowu unieść
się w górę. W takich samych odstępach czasu wydawał piszczący dźwięk.
Betty Cash nie potrafiła sobie potem przypomnieć, czy wyłączyła silnik, czy też może sam
zgasł. W każdym razie wszyscy troje wysiedli, żeby przyjrzeć się dziwnemu obiektowi.
Siedmioletni chłopiec lękliwe uczepił się babci i tak długo błagał, żeby wsiadła z powrotem
do samochodu, aż wreszcie się zgodziła. Trzymając przerażonego wnuczka w ramionach i
starając się go uspokoić, pani Landrum kilkakrotnie prosiła Betty Cash, żeby wróciła do wozu.
Ona jednak stała kilka kroków przed samochodem i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w
obiekt, którego jaskrawy blask rozświetlał okolicę. Dopiero kiedy obiekt z wolna zaczął wznosić
się w górę, wróciła do samochodu. Kiedy chciała otworzyć drzwi, klamka okazała się tak
gorąca, że musiała chwycić ją przez rękaw skórzanej kurtki, żeby się nie oparzyć.
Kiedy wszyscy troje przyglądali się odlatującemu UFO, usłyszeli nadlatujące ze wszystkich
stron śmigłowce.
– Pewnie chciały okrążyć to „coś” – powiedziała Betty Cash, kiedy ją potem wypytywano.
Ale obiekt w ciągu paru sekund zniknął za wierzchołkami drzew.
Dopiero wtedy wszyscy troje zdali sobie sprawę z nieznośnego upału w samochodzie i pani
Cash włączyła chłodzenie, chociaż na zewnątrz panowała zimowa temperatura 4-5°C. Kiedy jej
oślepione jaskrawym światłem oczy ponownie przywykły do ciemności, zapaliła silnik i ruszyła
dalej drogą, która za jakieś półtora kilometra łączyła się z drogą główną.
Po przejechaniu około 8 km trójka pasażerów ponownie dostrzegła UFO. Leciało po niebie w
pewnej odległości od nich, zalewając jasnym światłem całe otoczenie oraz rój kręcących się
wokół śmigłowców. Dopiero kiedy śmigłowce i UFO oddaliły się w przeciwnym kierunku, Betty
Cash z wolna ruszyła przed siebie, by na najbliższym skrzyżowaniu skręcić w stronę Dayton.
Incydent trwał niecałe pół godziny.
W Dayton Betty Cash odwiozła panią Landrum i jej wnuczka do ich mieszkania i wróciła do
siebie. Kiedy przyjechała o 21.50 do domu, czekała tam na nią przyjaciółka z dziećmi. Nie
rozmawiały jednak o incydencie z UFO, ponieważ Betty Cash czuła się już tak fatalnie, że
musiała się położyć. W ciągu paru godzin jej skóra poczerwieniała jak po ciężkim poparzeniu
– 40 –
od nadmiernego opalania. Na twarzy, na szyi, na powiekach i skórze głowy utworzyły się duże
pęcherze. Przez całą noc Betty Cash wymiotowała, a nad ranem zapadła w rodzaj śpiączki.
Między 12 w nocy a 2 nad ranem również u Vickie Landrum i jej wnuczka wystąpiły podobne
objawy, jakkolwiek nie o tak groźnym natężeniu. Obydwoje odczuwali dolegliwości charakte-
rystyczne dla udaru słonecznego, ponadto mieli wymioty i biegunkę.
Następnego dnia rano Betty Cash przewieziono do domu Vickie Landrum, aby można było
jednocześnie opiekować się całą trójką. Po trzech dniach stan pani Cash tak bardzo się
pogorszył, że trzeba ją było odwieźć do szpitala. Ponieważ lekarze nic nie wiedzieli o incydencie
z UFO, potraktowano ją jak klasyczną ofiarę poparzenia. Dopiero kilka dni później wnuczek
pani Landrum w czasie odwiedzin w szpitalu powiedział lekarzowi, że wie, dlaczego wszyscy
troje są tacy poparzeni.
Betty Cash była tak zmieniona wskutek opuchlizny, oparzeń i wrzodów na skórze, że rodzina
i przyjaciele odwiedzający ją w szpitalu ledwie mogli ją poznać.
Mniej więcej przez tydzień nie była w stanie otworzyć napuchniętych powiek. W ciągu
miesiąca wypadła jej niemal połowa włosów i przez cały czas dręczyły ją nieznośne bóle głowy,
które zaczęły się już w niecałą godzinę po zdarzeniu.
Vickie Landrum leczyła oparzenia swoje i wnuka oliwką dla dzieci. Jednak dopiero po kilku
dniach ból zelżał. Natomiast na przeszywający ból głowy i biegunkę nie pomagały żadne lekar-
stwa. Dopiero po trzech tygodniach stan zdrowia obojga wrócił do normy, z tym że od tamtej
pory nie tylko cierpią okresowo na schorzenia skórne, ale też stali się bardziej podatni na
wszelkie infekcje. Ponadto pani Landrum zaczęła mieć poważne kłopoty z oczami. Wskutek
regularnie powtarzających się stanów zapalnych powiek i oczu znacznie pogorszył jej się
wzrok.
Także pani Landrum straciła w ciągu paru tygodni jedną trzecią włosów, podobnie było z jej
wnuczkiem, ale ograniczyło się to do niewielkiego placka na czubku głowy. Obojgu włosy z
czasem odrosły, ale miały już całkiem inny układ.
Pani Cash odniosła znacznie cięższe obrażenia niż mały Colby i jego babcia. Do dnia spot-
kania z UFO była niezwykle żywotną i energiczną kobietą, która oprócz restauracji miała
jeszcze sklep spożywczy i planowała otwarcie w niedługim czasie drugiej restauracji. Do tego
jednak już nie doszło. W 1981 roku pani Cash pięciokrotnie przebywała w szpitalu. Dwa lata po
incydencie nadal miała tak nadszarpnięte zdrowie, że nie mogła kontynuować pracy. Cierpiała
na schorzenia skóry pozostawiające owalne blizny o średnicy niemal 3 cm.
Lekarze orzekli, że objawy stwierdzone u wszystkich trojga zostały wywołane falami elektro-
magnetycznymi, ponieważ były typowe dla ofiar napromieniowania.
Betty Cash, Vickie i Colby Landrum ponieśli szkody nie tylko fizyczne, ale też psychiczne.
Każde wspomnienie tego incydentu, nie mówiąc już o powrocie do miejsca, gdzie się rozegrał,
wywołuje u nich nerwowość i stany lękowe. Przez całe tygodnie po wydarzeniu siedmioletni
Colby miewał na przykład koszmary senne i dostawał gorączki, kiedy członkowie komisji
prowadzącej śledztwo próbowali z jego pomocą zrekonstruować przebieg wypadków.
– Był tak przerażony, że bałam się, że może umrzeć ze strachu – powiedziała jego babcia.
Początkowo wszyscy troje umówili się, że nikomu o niczym nie powiedzą, żeby ich nie wzięto
za nienormalnych.
– To wszystko było po prostu zbyt niesamowite, żeby o tym rozmawiać – powiedziała potem
Vickie Landrum. – Ale wtedy nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, co się nam przytrafiło.
Przerwali milczenie, żeby ułatwić lekarzom skuteczną terapię.
Późniejsze śledztwo wykazało, że tamtego wieczora, w tym samym miejscu i o tym samym
czasie dziwny obiekt latający widziało dalszych 35 świadków.
Do śledztwa włączono specjalistów z organizacji VISIT (Vehicle Internal Systems Investi-
gation Team) z Houston. Początkowo potraktowali oni tę historię bardzo sceptycznie i dopiero
analiza wstępnych ustaleń przekonała ich ojej doniosłości. W swoich badaniach brali pod uwagę
najróżniejsze hipotezy, na koniec wszyscy zgodzili się, że jest jedno, najlepiej pasujące do całej
sprawy wyjaśnienie.
Na dwie godziny przed incydentem zaobserwowano nad Dayton i Liberty niezidentyfikowany
obiekt latający, który – zdaniem obserwatorów – miał jakieś kłopoty techniczne. Obiekt pojawił
się także na wojskowych radarach, ale wkrótce potem z nich zniknął, ponieważ obniżył pułap
lotu. Wysłano za nim patrole w ciężkich śmigłowcach transportowych CH-47, w celu ewentual-
nego zabezpieczenia miejsca awaryjnego lądowania.
Kiedy UFO odleciało w stronę wybrzeża, będące najbliżej maszyny podążyły za nim, żeby
zbierać dane.
Wprawdzie widywano już trójkątne czy przypominające kształtem oszlifowany diament nie-
zidentyfikowane obiekty latające, ale tylko sporadycznie obserwowano znany nam z napędu
– 41 –
rakietowego płomienisty stożek, wydobywający się przez dłuższy czas z dolnej części UFO.
Dlatego właśnie poważnie brano pod uwagę możliwość, że UFO widziane przez Betty Cash i
panią Landrum z wnuczkiem miało kłopoty techniczne i stąd szkodliwe napromieniowanie
wskutek uszkodzenia napędu.
Już wcześniej zresztą zdarzały się podobne, wysoce zdumiewające incydenty, z których
jeden opisano w Scientific American z 18 grudnia 1886 roku:
„Do redaktora naczelnego Scientific American. Być może Czytelników Pańskiego pisma zain-
teresuje relacja z następującego zdarzenia, jakie miało miejsce niedawno. W burzową noc 24
października tego roku dziewięcioosobowa rodzina spała w swojej chacie oddalonej o kilka kilo-
metrów od Maracaibo w Wenezueli. Wszystkich dziewięcioro wyrwało ze snu głośne brzęczenie
i oślepiły jaskrawe promienie światła zalewające wnętrze chaty. Sparaliżowani przerażeniem,
przekonani, że nadszedł dzień sądu ostatecznego, mieszkańcy chaty padli na kolana i zaczęli
się żarliwie modlić. Ale prawie w tej samej chwili wszyscy zaczęli wymiotować. U każdego
pojawiły się na całym ciele opuchlizny, zwłaszcza na twarzy i wargach. Jaskrawe światło nie
emanowało wprawdzie gorąca, towarzyszyło mu natomiast coś w rodzaju oparu i osobliwego
swędu.
Następnego ranka opuchlizna zniknęła, pozostawiając czarne plamy. Aż do dziewiątego dnia
po zdarzeniu dziewięcioro mieszkańców chaty nie odczuwało specjalnych bólów. Zaczęła im
natomiast schodzić skóra, a czarne plamy zmieniły się w otwarte rany.
Wszystkim dziewięciorgu wypadły włosy z tych miejsc na głowie, które najdłużej wystawione
były na działanie dziwnych promieni światła. Również po tej stronie ciała, która była bardziej
zwrócona w ich kierunku, wystąpiły silniejsze obrażenia. Dziwnym trafem sama chata nie
poniosła żadnego widocznego szwanku. Przez cały czas trwania nocnego incydentu drzwi i okna
były zamknięte.
W czasie późniejszych badań nie stwierdzono w chacie żadnych śladów uderzenia pioruna, a
wszyscy ranni zeznali zgodnie, że nie było także słychać grzmotów, tylko wspomniane na
początku głośne brzęczenie.
Należy wspomnieć o jeszcze jednej okoliczności towarzyszącej, mianowicie że rosnące wokół
chaty drzewa początkowo także wyglądały na nie uszkodzone, ale dziewiątego dnia po tym
zdarzeniu nagle zaczęły usychać i to praktycznie dokładnie w tym samym czasie, kiedy miesz-
kańcom chaty otworzyły się rany. Być może był to tylko czysty zbieg okoliczności, niemniej
należy uznać za dość osobliwe, że organizmy ludzkie i roślinne zareagowały jednocześnie na
»elektryczne« oddziaływanie.
Odwiedziłem te 9 osób, które zostały przewiezione do szpitala w mieście. Można mieć na-
dzieję, że mimo bardzo ciężkiego stanu zdrowia ich obrażenia nie okażą się jednak śmiertelne.
Warner Cowgill
Konsulat USA, Maracaibo/Venezuela 7 listopada 1886”
81 lat później, w listopadzie 1967 roku, Kanadyjczyk Steve Michalak wybrał się na wieś, aby
spędzić weekend w okolicach Falcon Lake, położonego mniej więcej 120 km od Winnipeg.
Zaobserwował tam poruszający się na niewielkiej wysokości obiekt latający w kształcie cygara i
dosięgły go wydobywające się z obiektu purpurowe promienie.
Na jego twarzy i piersiach pojawiły się oparzenia, ponadto Kanadyjczyk przez dłuższy czas
cierpiał na nudności, biegunkę, zawroty głowy i stany utraty przytomności.
Maryelle Kelly mieszkającą w Mohomet w stanie Illinois spotkała rzecz podobna. Kiedy
wczesnym rankiem w grudniu 1967 wychodziła z domu, zwrócił jej uwagę pomarańczowy
obiekt przemieszczający się bezgłośnie mniej więcej 40 metrów od niej na wysokości 20 m nad
ziemią. W tym samym momencie poczuła jakby „uderzenie prądu” i wkrótce potem zaczęły się
nieznośne bóle głowy, uszu, krwawienie z nosa, trudności w oddychaniu i nie dające się zaspo-
koić pragnienie. Na dłoniach i nogach oraz twarzy utworzyły się pęcherze jak po oparzeniu.
Minęło sporo czasu, zanim Maryella Kelly powróciła do zdrowia po skutkach swojej krótkiej
obserwacji UFO.
Proponowane przez liczne grono sceptyków wyjaśnienie, jakoby w przypadku wszystkich
tych spotkań z UFO chodziło tak naprawdę o zjawiska psychologiczne, jeśli nie wręcz psycho-
patologiczne, niewątpliwie nie wytrzymuje krytyki w świetle wydarzeń z Maracaibo. Ponieważ
po 9 dniach obumarło tam również wiele drzew, można przyjąć za dowiedzione, że to nie-
wątpliwie fizyczne czynniki pociągnęły za sobą realne szkody.
Wiele osób odrzuca możliwość interpretacji UFO jako pozaziemskich maszyn latających z
uzasadnieniem, że wówczas ich załogi musiałyby być zainteresowane nawiązaniem kontaktów
na najwyższym szczeblu. Z kolei zwolennicy hipotezy o pozaziemskich statkach podają najróż-
– 42 –
niejsze powody, dla których te załogi takich kontaktów unikają.
Przedstawimy teraz jeden z istotnych punktów widzenia całej sprawy. Mogą być trzy zasad-
nicze przyczyny ewentualnej wizyty przybyszów z Kosmosu:
1. Ciekawość naukowa.
2. Próba nawiązania przyjaznych kontaktów.
3. Wroga konfrontacja.
W każdym z tych trzech przypadków przybysze musieliby najpierw zadbać o staranne
rozeznanie naukowe. Przypadek nr 1 nie pociągałby za sobą żadnych dalszych konsekwencji.
Przypadki nr 2 i 3 musiałyby być poprzedzone krokami zmierzającymi do zapewnienia sobie
bezpieczeństwa, które to kroki – nawet jeśli zaplanowane od samego początku – zależałyby
jednak od wyników rozpoznania.
Przez rozpoznanie rozumie się zbadanie jakiegoś systemu lub planowe sprawdzenie jakiegoś
terenu. Chodzi zatem o metodę naukową. Zgodnie z tą zasadą konieczne jest więc nie tylko
podjęcie środków ostrożności, ale jednocześnie taki dobór instrumentów i metod badawczych,
który pozwala uniknąć jakiegokolwiek niepotrzebnego oddziaływania na obserwowany system.
W przeciwnym razie mogłoby dojść do zafałszowania wyników i błędnej oceny systemu. Szcze-
gólne znaczenie ma zastosowanie takiej procedury przy poznawaniu systemów socjologicz-
nych. Antropolog na przykład dobrze wie, że musi pozostać w ukryciu, jeśli zamierza poddać
obserwacji sekretne rytuały nowo odkrytego szczepu tubylców, ponieważ inaczej zademonstro-
wanoby mu prawdopodobnie co najwyżej pozbawione znaczenia namiastki.
Ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć tak:
1. Niemożliwa jest obserwacja bez wywierania wpływu na obserwowany system.
2. Wynikający z faktu obserwacji wpływ zafałszowuje rezultaty obserwacji tak aktualnych
jak i przyszłych.
3. Z tego powodu obserwator zawsze stara się zredukować do minimum wpływ na obserwo-
wany system.
Z powyższych powodów zaawansowane naukowo cywilizacje pozaziemskie najprawdopo-
dobniej nie podejmą próby oficjalnego kontaktu na najwyższym szczeblu, już choćby dlatego,
by nie narażać swego bezpieczeństwa.
Im większa różnica pomiędzy przybyszami z Kosmosu a nami, tym ostrożniej będą postę-
pować. Przecież także my, ludzie, zachowujemy się szczególnie ostrożnie, kiedy stykamy się z
czymś sobie nie znanym.
Przypuszczalnie pozaziemscy przybysze będą świadomie ograniczać się w kontaktach głów-
nie do pojedynczych jednostek, aby lepiej zakamuflować swoje badania. Nigdy też nie będą
mieli pewności – pomimo sceptycznego nastawienia do UFO naszego naukowego establish-
mentu – czy nawet pozorna próba nawiązania kontaktu nie wywoła z naszej strony agresji. Z
tego powodu załogi UFO podejmują najprawdopodobniej kroki uniemożliwiające ewentualnym
świadkom przekazywanie takich informacji o UFO, które mogłyby stanowić dla pozaziemskich
obserwatorów zagrożenie. Temu celowi mogłoby służyć wywoływanie amnezji u naocznych
świadków lub przekazywanie im drogą sugestii nieprawdziwych informacji. Ponieważ w przy-
padku uczestników tak zwanych spotkań trzeciego stopnia rzeczywiście mnożą się przypadki
utraty pamięci i zaburzeń psychicznych, trzeba poważnie brać tę możliwość pod uwagę.
W nocy z 6 na 7 grudnia 1978 roku 27-letni włoski strażnik Fortuna Zanfretta patrolował
właśnie Torriglię, willowe przedmieście Genui, kiedy tuż po północy niespodziewanie zgasł silnik
jego samochodu i nie chciał powtórnie zapalić. Zanfretta, który znajdował się wtedy w pobliżu
nie zamieszkanej willi, ku swemu zdumieniu ujrzał poruszające się w jej wnętrzu słabe odblaski
światła. Podejrzewając, że ma do czynienia z włamywaczami, chciał wezwać przez radio posiłki,
ale radio nie działało. Zanfretta był zatem zmuszony sam zbadać sprawę. Uzbrojony w latarkę i
służbowy pistolet powoli zbliżał się do willi. Kiedy zaświecił latarką w stronę świateł, zniknęły.
To jeszcze bardziej utwierdziło go w podejrzeniach, że jest na tropie włamywaczy. Kiedy tak
skradał się ostrożnie w stronę willi, nagle poczuł pchnięcie w plecy.
Potem przypomniał sobie, że obrócił się wówczas gwałtownie i oświetlił napastnika latarką.
Wedle jego własnych słów, aż znieruchomiał z przerażenia, kiedy zobaczył przed sobą mierzą-
cego co najmniej trzy metry olbrzyma. Tajemnicza postać ponownie pchnęła przerażonego
strażnika i odeszła. W kilka sekund później willę rozświetlił wielki blask, który potem uniósł się
w górę z niewiarygodną prędkością i w niewyobrażalnie krótkim czasie zniknął w otchłani
nocnego nieba.
Niedługo potem nieprzytomnego Zanfrettę znalazło trzech jego kolegów strażników, przejeż-
dżających w pobliżu. Latarka i rewolwer leżały obok niego na ziemi. Koledzy zatrzymali się,
ponieważ zaniepokoił ich pusty samochód Zanfretty stojący przy krawężniku.
– Kiedy go znaleźliśmy, miał dziwnie gorącą głowę, chociaż twarz pozostawała chłodna.
– 43 –
Wyraźnie był w szoku – mówił Giovanni Cassibba, jeden z kolegów Zanfretty. W czasie badań
przeprowadzonych w szpitalu San Martino w Genui neurolog, dr Giorgio Gianniotti, potwierdził,
że Zanfretta doznał wprawdzie ciężkiego szoku, ale poza tym jest zupełnie zdrowy.
Następnego dnia rano policja sprawdziła otoczenie willi w poszukiwaniu śladów. Znaleziono
cztery dziwne wypalone ślady w kształcie podków o szerokości 3 m każda oraz długie na 50 cm
odciski stóp na częściowo rozmiękłej ziemi, które zdaniem rzecznika policji „mogła pozostawić
tylko stopa jakiegoś olbrzyma”.
Zanfretta, który po kilku dniach nadal nie otrząsnął się jeszcze do końca z szoku, za radą
przełożonego udał się do kliniki psychiatrycznej w Genui. Tam dr Mauro Moretti w obecności
psychoterapeuty Angelo Massa poddał go terapii hipnotycznej, w toku której Zanfretta przy-
pomniał sobie zdumiewające szczegóły nocnego incydentu. Moretti ujął je w następujących
słowach: „Według relacji Zanfretty nieznana istota miała owłosioną zielonkawą skórę, trójkąt-
ne, żółte oczy i wyraźnie występujące, czerwone żyły na czole”.
Zanfretta powiedział w hipnozie, że wchodząc do UFO widział dziesięć dalszych, bardzo
podobnych do prowadzącej go wielkiej istoty stworzeń, które miały palce takie jak nasze. Dalej
twierdził, że nie mówiły ani po włosku ani w jakimkolwiek innym znanym mu języku, tylko
nałożyły mu na głowę hełm przekazujący sygnały świetlne i dźwiękowe, dzięki którym mogli się
porozumiewać. Potem przypomniał sobie, jak trzymając się niepewnie na nogach stoi już sam
na ulicy, podnosi latarkę z ziemi i biegnie do samochodu. W tym momencie zobaczył wznoszą-
ce się w niebo wielkie, oślepiające światło, prawdopodobnie UFO, którego jednak nie mógł
dokładnie zobaczyć ze względu na rozedrgane od gorąca powietrze, ale wydawało mu się że
jest trójkątne, płaskie i białe. Kiedy statek zniknął na niebie, Zanfretta spojrzał na zegarek.
Była 1.15 w nocy. Potem stracił przytomność.
Już w początkach lat sześćdziesiątych w tajnym raporcie NASA znalazło się stwierdzenie, że
Ziemia odwiedzana jest przypuszczalnie przez przybyszów z obcych planet.
„Jeśli istoty te znacznie przewyższają nas inteligencją, to będą się starały ograniczać kon-
takty z nami do minimum lub nie podejmować ich wcale – czytamy w raporcie. – Przy tym
założeniu nie ma podstaw do przypuszczeń, abyśmy mogli się od nich wiele nauczyć, zwłaszcza
jeśli fizycznie i psychicznie zasadniczo się od nas różnią”.
Jeżeli miałoby być prawdą, że od stuleci, jeśli nie tysiącleci, jesteśmy obserwowani przez
przedstawicieli obcych cywilizacji, to musimy sobie pilnie odpowiedzieć na kilka zasadniczych
pytań.
Dlaczego tak niewiele robią, by przekonać nas o swoim istnieniu?
Skoro przybysze ci studiują nasze ziemskie stosunki i to już od wielu stuleci, to dlaczego nie
zakończyli swoich badań?
Dlaczego w ogóle się tu pojawiają unikając oficjalnego kontaktu, skoro już przebyli tak
niewyobrażalne dla nas odległości?
A może w rzeczywistości wcale nie mamy tu do czynienia z odległościami międzygwiezd-
nymi?
Załóżmy, że kierowane przez obcych astronautów UFO przybywają z planety, która krąży
wokół słońca o wielkości półtora raza przekraczającej rozmiary naszego. W przypadku gwiazdy
wielokrotnie większej od naszego Słońca strefa sprzyjająca życiu – tzw. ekosfera – także
byłaby oczywiście znacznie większa. W Układzie Słonecznym na przykład korzystna dla pow-
stania życia strefa temperatur rozciąga się od orbity Wenus do orbity Marsa. Niewykluczone, że
tamta gwiazda ma dwie planety, na których rozwinęły się wyższe formy życia, prowadząc do
powstania zaawansowanych cywilizacji dysponujących technologiami kosmicznymi przewyż-
szającymi wielokrotnie nasze obecne.
Kiedy ich słońce zaczęło zdradzać oznaki destabilizacji, mieszkańcy obu planet zmuszeni byli
szukać ratunku dla swego zagrożonego istnienia. Rozpoczęli więc podróże międzygwiezdne,
aby przynajmniej część ich cywilizacji miała szansę przeżyć w innych układach planetarnych.
Na potrzeby długich lotów skonstruowano statki kosmiczne, w których niewielkie wspólnoty
mogłyby żyć przez wiele pokoleń. Niektóre z tych statków zbudowano na orbicie jednej lub
kilku macierzystych planet. Aby przy średnicy wynoszącej 8-15 km zapewnić statkom możliwie
dużą przestrzeń, nadano im kształt sferyczny. A potem nadszedł dzień, kiedy te kuliste „arki”
wyruszyły w swoją międzygwiezdną podróż bez powrotu. Za każdym razem, kiedy po przebyciu
wielu lat świetlnych zbliżały się do jakiejś gwiazdy, wysyłano dyskoidalne statki zwiadowcze,
których zadaniem było badanie nadających się do zamieszkania planet.
Po upływie wielu pokoleń istoty natrafiły wreszcie na stabilną żółtą gwiazdę z własnym
układem planetarnym – nasz Układ Słoneczny.
Jedna z jego planet – Ziemia – okazała się szczególnie odpowiednia do zamieszkania, była
– 44 –
już jednak gęsto zaludniona przez inteligentny i wojowniczy gatunek. Nie wiedząc, co robić,
świadomi zagrożenia bakteryjnego przybysze postanowili na razie przerwać poszukiwania
innego układu planetarnego. Zdecydowali się za to „zaparkować” swoje statki na orbicie sąsia-
dującej z Ziemią małej planety, Marsa, gdzie była cienka warstewka atmosfery, trochę wody i
niezbędne surowce. Gwiezdni podróżnicy założyli na Marsie bazy i rozpoczęli systematyczne
studiowanie Ziemi.
Czy hipoteza ta rzeczywiście jest taka naciągana, jeśli wziąć pod uwagę zagadkowe odkry-
cia, jakich dokonały na Marsie amerykańskie sondy Viking?
– 45 –
7.
Twarze na Marsie
Czerwony Mars – czwarta planeta Układu Słonecznego – od dawna pobudzał ludzką wyo-
braźnię i naukową ciekawość.
Mars – nazwany tak na cześć jednego z głównych bóstw rzymskiego panteonu, boga wojny
ale też wiosny – nadal jest planetą tajemniczą. Nękany burzami piaskowymi szalejącymi na
jego powierzchni, z lodowymi czapami na biegunach, czerwieni się na nocnym niebie. Wskutek
zagadkowości tej planety wielu ludzi do dziś utożsamia ze sobą określenia „Marsjanin” i
„Kosmita”. Na pytanie o pozaziemskie formy życia często słyszy się w odpowiedzi pytanie, czy
chodzi nam „o małych, zielonych Marsjan”.
Przez długi czas naszą wyobraźnię wypełniały fantazje na temat prastarej cywilizacji
marsjańskiej. Kiedy w 1901 roku w Paryżu wyznaczono nagrodę dla pierwszego mieszkańca
Ziemi, który nawiąże kontakt z istotą z obcej planety, przewidująco wyłączono z konkursu
„mieszkańców Marsa", ponieważ – jak uznał wtedy komitet organizacyjny – zadanie byłoby
zbyt łatwe!
W gruncie rzeczy aż dziwne, że ilekroć rozważano sprawę życia pozaziemskiego, to właśnie
Mars znajdował się w centrum zainteresowania, a nie o wiele bardziej rzucający się w oczy
Księżyc czy też Wenus, najbliższa naszej planeta Układu Słonecznego. Ale w przeciwieństwie
do Księżyca Mars otoczony jest dającą się zmierzyć atmosferą, ma zmienną barwę powierz-
chni, a zakres panujących na nim temperatur nie jest wybitnie niekorzystny. Ludzką wyo-
braźnię zapładniały też niewątpliwie jego groźnie brzmiąca nazwa i czerwonawy blask.
Przez cały czas wielu astronomów i amatorów astronomii przyglądało się jego rozmytym
konturom przez teleskopy. Relacje tych badaczy niejednokrotnie zawierały to, co wydawało im
się, że widzą, a nie rzeczywiste cechy Marsa. I tak na przykład sir David Brewster już w latach
pięćdziesiątych XIX stulecia utrzymywał, że dostrzegł na Marsie kontynenty, oceany i zielone
sawanny.
W roku 1877 powołano do życia „Marsjan". Wtedy właśnie włoski astronom Giovanni Schia-
parelli intensywnie zajął się studiowaniem Marsa, który znajdował się akurat w szczególnie
korzystnym położeniu względem Ziemi. W czasie swoich obserwacji Schiaparelli odkrył na
powierzchni planety linearne wzory, które nazwał „canali". Tak właśnie narodziły się słynne
„kanały na Marsie". Przez jakiś czas odkrycie Schiaparellego ignorowano, w końcu jednak zys-
kało ono poparcie innych astronomów. Szczególną przychylnością obdarzył teorię Schiaparel-
lego słynny amerykański astronom Percival Lowell, który zinterpretował „canali” jako twory
istot inteligentnych – sztuczne drogi wodne.
Na podstawie obserwacji Lowella sporządzono szczegółowe mapy Marsa, na których widniała
sieć długich na wiele tysięcy kilometrów kanałów, pojedynczych i podwójnych, oraz sztucznych
punktów ich skrzyżowania, nazwanych oazami, sieć oplatająca całą powierzchnię planety niby
gigantyczna pajęczyna.
Na początku naszego stulecia Lowell zaczął lansować teorię, że Marsa zamieszkuje gatunek
istot rozumnych, usiłujących przeżyć na wysychającej planecie. Ostatnią deskę ratunku miały
stanowić kanały doprowadzające wodę z regionów polarnych na tereny dotknięte suszą. Bez
stałego dopływu wody rozległe rejony rolnicze czekałaby zagłada. Francuski astronom E. L.
Trouvelot już w latach osiemdziesiątych XIX wieku zaobserwował, że powierzchnia Marsa
zmienia barwę w rytmie pór roku, z czego wyprowadził wniosek o istnieniu roślinności. Ponie-
waż wspomniana zmiana barwy zaczyna się od biegunów i z wolna rozprzestrzenia na całą
planetę, przypisywano to efektywności marsjanskich kanałów. Dla Lowella także inne cechy
Marsa współgrały z jego teorią: umiarkowanie pofałdowana powierzchnia, będąca warunkiem
skuteczności rozległego systemu kanałów, oraz przyjęta w owym czasie temperatura wyno-
sząca 9°C – wprawdzie zimno, ale do wytrzymania.
Teorie Lowella i innych astronomów zainspirowały pisarzy do stworzenia całego szeregu
powieści fantastycznych. W gąszczu marsjańskiej roślinności, na pustyniach, w kanałach i
ruinach miast rozegrało się mnóstwo zapierających dech w piersiach przygód.
W opublikowanej w roku 1898 powieści Herberta George'a Wellsa „Wojna światów” na
Ziemię przybyły w poszukiwaniu nowej przestrzeni życiowej zaopatrzone w macki marsjańskie
potwory. Czterdzieści lat później Orson Welles wykorzystał ten materiał przy realizacji słucho-
wiska radiowego, które w wielu regionach USA doprowadziło do wybuchu paniki. Postęp, jaki
– 46 –
się dokonał w badaniach Kosmosu i innych dziedzinach nauki, położył na razie kres fantastycz-
nym spekulacjom na temat Marsa. W obiektywach coraz doskonalszych teleskopów lowel-
lowskie kanały rozpadły się na serie nieregularnych, przerywanych linii. Tym samym zniknęła
też „cywilizacja marsjańska".
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych NASA wysłała w stronę Marsa cały szereg
sond kosmicznych – pierwszy był Mariner 4, wystrzelony 28 listopada 1964 roku – mających
sfotografować tę planetę z orbity. Przesłane na Ziemię drogą radiową zdjęcia nie wykazały
najmniejszych śladów kanałów Lowella, zawdzięczały one zatem swe istnienie wyłącznie oku
obserwatora. Wyniki przesłane przez Marinera obaliły również teorię o marsjańskiej roślinności:
okazało się, że zmieniające się w rytmie pór roku zabarwienie jest efektem burz piaskowych. Z
przekazanych przez Marinera danych wynika, że „marsjańskie powietrze" jest rzadsze, a klimat
znacznie bardziej suchy i chłodny. W tej sytuacji niepoprawni zwolennicy teorii o istnieniu życia
na Marsie musieli spuścić z tonu i zamiast roślinności zadowolić się porostami i mikroorganiz-
mami, a sceptycy natychmiast ogłosili tę planetę martwą jak głaz.
Latem 1976 roku na powierzchnię Marsa opadły dwa ważące po 600 kg lądowniki – Viking I
i Viking II – oddzielone od krążących po marsjańskiej orbicie próbników. Miały przeprowadzić
badania biologiczne potwierdzające bądź wykluczające istnienie życia na Marsie. Miały do tego
służyć testy sprawdzające wymianę gazową oraz przekształcanie specjalnej pożywki. Po
dziesięciomiesięcznej podróży, wyposażone w automatyczne minilaboratoria ładowniki opadły
na powierzchnię Marsa odpowiednio w rejonie Chrysa Planitia na 22,27° oraz Utopia Planitia na
48° szerokości północnej. Mimo nadzwyczajnych wysiłków, jakie włożono w tę misję, rezultaty
okazały się niejednoznaczne i mało konkretne. Zasadnicza kwestia, czy na Marsie istnieje
życie, pozostała nie wyjaśniona. W toku misji udało się natomiast zebrać cały szereg istotnych
informacji na temat fizycznej i chemicznej budowy Czerwonej Planety.
Zamontowane w lądownikach kamery telewizyjne przekazały zdjęcia, na których widniały
płaskie, co najwyżej lekko pofałdowane, czerwono, brunatno lub żółto zabarwione pustynie z
rozsianymi na nich drobnymi kamykami i okruchami skał. Nad tym wszystkim pomarańczowe
niebo. Taka barwa nieba bierze się z tumanów pyłu wynoszonych do atmosfery przez wiejące
bez przerwy wichry. Przez następne miesiące obserwacji kamery nie zarejestrowały najmniej-
szego ruchomego obiektu lub też czegokolwiek, co wskazywałoby na znane nam formy życia.
Ciężar dostarczenia dowodu na istnienie życia oraz zbadania chemicznego składu marsjań-
skiego gruntu spoczywał na skomplikowanym zestawie przyrządów. Dostarczyły one danych,
których opracowanie potrwa z pewnością całe lata i które nie tylko już wiele wniosły do
naszego zrozumienia Marsa, lecz także ponownie postawiły na porządku dziennym pytanie, czy
na Marsie jest w końcu życie, czy też go nie ma, ponieważ test z przekształcaniem pożywki dał
wynik pozytywny, a test dotyczący wymiany gazowej – negatywny. Pierwszą reakcją uczonych
na te sprzeczne ze sobą dane było ogłoszenie, że życie na Marsie jest wykluczone. Tymczasem
eksperymenty kontrolne wykazały, że tak jednoznaczny wniosek należy podać w wątpliwość.
W suchych dolinach Antarktydy których klimatyczne warunki przy gruncie w dużym stopniu
pokrywają się z warunkami na Marsie, powtórzono te same eksperymenty, jakie wykonywały
minilaboratoria lądowników. Ku zaskoczeniu wszystkich rezultaty uzyskane na Antarktydzie
okazały się identyczne z marsjańskimi: również tutaj test z przekształcaniem pożywki dał
wynik pozytywny, a test na wymianę gazową negatywny.
Dla wyższych form życia Mars byłby mało gościnny. Temperatury zmierzone w pobliżu
lądowników Viking wahały się pomiędzy -90° w nocy i -10°C w dzień, zaś atmosfera Marsa
składa się w 95 procentach z dwutienku węgla, niewielkiej ilości azotu, argonu i praktycznie ani
odrobiny tlenu. Kamery zainstalowane na krążących po orbicie próbnikach serii Viking były w
stanie rozróżnić na Marsie szczegóły wielkości mniej więcej boiska do piłki nożnej. Uzyskane w
ten sposób fotografie wykazały istnienie wielu osobliwych i różnych od ziemskich struktur
powierzchniowych. Największe wrażenie sprawiają gigantyczne kratery, zwłaszcza na półkuli
południowej, porównywalne z kraterami na Księżycu. Powstały one w wyniku uderzeń
niezliczonych meteorytów, głównie we wczesnym okresie tworzenia się Układu Słonecznego,
mniej więcej 4 miliardy lat temu. Ponieważ przetrwały w niezmienionej formie przez tak długi
czas, można przypuszczać, że na Marsie zachodziły dużo słabsze przekształcenia powierzchni i
procesy erozyjne niż na Ziemi.
Na półkuli północnej kraterów jest znacznie mniej. Zdominowana przez gładkie pola lawy
powierzchnia usiana jest skalnymi okruchami. Wznoszą się nad nią nieliczne tylko kratery
wulkanów, z których najwyższy – Mons Olympica – liczy sobie 23 km wysokości.
Na Marsie nie odkryto wody w stanie ciekłym, niemniej na wykonanych przez krążące po
orbicie próbniki fotografiach wyraźnie widać rozgałęzioną sieć rys i kanionów przywodzących na
myśl gigantyczny naturalny system rzeczny. To odkrycie pozwala domniemywać, że kiedyś na
– 47 –
Marsie musiała być woda. Jeśli ktoś przypuszcza, że pod względem technicznym misja Vikinga
przebiegała zgodnie z planem, bardzo się myli. Pewne wypadki w czasie i po lądowaniu Vikinga
2 na powierzchni Marsa do dziś bowiem pozostają nie wyjaśnione.
Na zdjęciach wykonanych przez Vikinga 2 – podobnie jak to było w przypadku Yikinga 1 –
miejsce wybrane pierwotnie do lądowania okazało się absolutnie niedogodne. Na podstawie
przekazanych z orbity fotografii wybrano w końcu Utopia Planitia, rejon gigantycznych, sfałdo-
wanych wydm piaskowych, który gwarantował bezpieczne lądowanie.
W czasie opadania lądownika na powierzchnię planety przekazywanie danych odbywało się
bez najmniejszych zakłóceń. Z chwilą jednak dotknięcia gruntu nieoczekiwanie urwał się docie-
rający na Ziemię przekaz zarówno obrazu jak i danych z instrumentów pomiarowych. Przez 9
godzin lądownik milczał jak zaklęty, by potem, bez jakiegokolwiek polecenia z ośrodka kontroli
lotów NASA, podjąć transmisję danych. Zaskoczenie było kompletne, kiedy zamiast oczekiwa-
nego obrazu pofałdowanych piaszczystych wydm ujrzano na Ziemi nie kończącą się kamienistą
pustynię, podobną do tej, której fotografie przesłał po lądowaniu Viking 1.
Pomiary kontrolne dokonane za pomocą pozostającego na orbicie członu sondy wykazały
jednak, że lądownik opadł precyzyjnie w wybranym terenie.
Do dziś nie udało się rozwiązać zagadki, dlaczego przekazane z orbity fotografie w niczym
nie przypominają rzeczywistego krajobrazu fotografowanego terenu.
Do osobliwych odkryć dokonanych przez sondy Viking należą przypominające kopuły lub
piramidy czworokątne twory, wyglądające jak wielkie budowle struktury oraz do dziś jeszcze
nie zinterpretowane wzory linii na płaskowyżu Tharsis, przypominające linie występujące na
płaskowyżu Nazca w Peru. Najbardziej fascynująca jest jednak sfotografowana na Marsie „ka-
mienna twarz".
Regularne ludzkie rysy mierzącego półtora kilometra średnicy i wysokiego na kilkaset me-
trów, zwróconego w niebo oblicza każą wątpić w naturalne pochodzenie tego kamiennego
tworu. W zmiennym oświetieniu oczy, bardzo przypominające ludzkie, wydają się żywe.
Amerykańscy eksperci od fotografii i komputerów poświęcili wiele godzin na analizę tej
„twarzy". Naukowcy Vincent Di Pietro i Gregory Molenaar poinformowali ostatnio, że „kamienna
twarz" mogła powstać jedynie w sposób sztuczny.
Odkryta w południowej części rejonu Cydonia twarz to nie jedyny powód do zdumienia.
Sfotografowano tam również gładkie, trójkątne kontury piramid z wyraźnie widocznymi, zbie-
gającymi się w charakterystyczny sposób u wierzchołka krawędziami.
Dla trzydziestoosobowej grupy naukowców amerykańskich odkrycia te są wystarczającym
dowodem, by przyjąć, że przed setkami tysięcy lat na niegościnnej dziś planecie musiała
istnieć wysoko rozwinięta cywilizacja.
W toku dalszej analizy marsjańskich zdjęć odkryto drugą „kamienną twarz". Jeśli przyszłe
misje marsjanskie miałyby ostatecznie wykazać, że „marsjanskie twarze", „piramidy" i inne
dziwne twory sporządzone zostały „ręcznie", a więc nie powstały w drodze naturalnych proce-
sów, pojawi się palące pytanie: kto jest ich twórcą? Marsjanie? Przybysze z innego układu
słonecznego? Wysoko rozwinięta, dawno już nie istniejąca, zdolna do podróży między-
planetarnych cywilizacja ziemska? Albo może cywilizacja, której ojczysta planeta znajdowała
się wprawdzie w naszym Układzie Słonecznym, ale nie były nią ani Mars, ani Ziemia?
Jeśli idzie o odległość planet od Słońca, to charakteryzuje ją pewna prawidłowość, zwana
regułą Titiusa-Bodego. Ale odległość między Marsem a Jowiszem jest dwukrotnie większa niż
wynikałoby to ze wspomnianej reguły. Dlatego też wielu astronomów i geofizyków przypuszcza,
że w luce między Marsem i Jowiszem musiała się kiedyś znajdować dziesiąta planeta.
Naukowcy i badacze-amatorzy ochrzcili tę hipotetyczną planetę mianem „Faeton". Jak wia-
domo z mitologii greckiej, Faeton, syn boga Słońca Heliosa, tak niezręcznie pokierował
słonecznym rydwanem, że ten spadł i spowodował pożar całego świata.
Załóżmy, że planeta owa naprawdę istniała, krążąc wokół Słońca mniej więcej w połowie
odległości między orbitami Marsa i Jowisza. Była znacznie większa od czerwonawego Marsa, o
wiele mniejsza od błyszczącego Jowisza i znacznie starsza od błękitnej Ziemi. Krążąc w
odległości 350-400 milionów kilometrów od Słońca, znajdowała się na skraju ekosfery. Jeżeli
założymy, że ewolucja przebiegała na niej podobnie jak na Ziemi, to żywe istoty z Faetona
mogły być o tysiące jeśli nie miliony lat bardziej zaawansowane od naszych praprzodków.
Potrafiłyby zatem dokonać rozbicia atomu, syntezy jądrowej, znałyby technikę laserową i
podróże kosmiczne, byłyby w stanie wysyłać załogi na sąsiednie planety, aby szukać nowych
możliwości osiedlenia – zwłaszcza na Marsie i Ziemi. Niektóre hipotezy mówią o zniszczeniu
Faetona przez jakiś kataklizm: zderzenie z ogromną planetoidą lub wybuch jądrowy. Duże i
małe odłamki planety pędziły przez Układ Słoneczny uderzając o inne planety i ich księżyce,
pozostawiając po sobie niezliczone kratery. Wielkie kawały materii zostały przechwycone przez
– 48 –
pola grawitacyjne Marsa, Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna i stały się ich księżycami.
Ważną poszlaką przemawiającą na korzyść zwolenników istnienia Faetona jest pas asteroid
znajdujący się między Marsem i Jowiszem, a więc tam, gdzie musiała niegdyś przebiegać orbi-
ta dziesiątej planety. Większość asteroid ma wielkość bloków skalnych, niektóre jednak
osiągają pokaźną średnicę kilkuset kilometrów. Jeśli asteroidy miałyby być szczątkami Faetona,
to musiała to być całkiem solidna planeta o rozmiarach Marsa lub Ziemi.
Czy istnieją jakieś związki między Faetonem i Marsem?
Radzieccy naukowcy Krinow i Sawaricki upatrują na przykład w księżycach Marsa, Phobosie i
Deimosie, głównych wskazówek przemawiających za istnieniem Faetona. Dlaczego mianowicie
Phobos nie jest okrągły, tylko przypomina podłużny kartofel? I dlaczego okres jego obiegu
wokół Marsa wynosi 7 godzin i 39 minut, co jest szybkością uważaną za nienaturalną?
Ponieważ Deimos, zewnętrzny księżyc Marsa, ma niewielką masę własną, niektórzy astrono-
mowie wysunęli przypuszczenie, że może być pusty w środku. Według śmiałych spekulacji,
wysoko rozwinięte cywilizacje Uldadu Słonecznego miały tam kiedyś pozyskiwać surowce
naturalne, wykorzystując ten księżyc jako swoistą „kopalnię".
Sądząc po ich budowie i wyglądzie, Phobos i Deimos jak najbardziej mogą być uwięzionymi
na orbicie okołomarsjańskiej szczątkami Faetona.
Do zwolenników teorii o istnieniu dziesiątej planety należą między innymi radzieccy naukow-
cy Kowal i Senkawicz. Przyjmują oni, że Faeton rozpadł się około 175 milionów lat temu, a
kilka z jego odłamków zderzyło się z innymi planetami. Wskutek tych kolizji powstały nowe
odłamki, z których następnie utworzyć się miał jeden z pierścieni Saturna.
Czy Faeton istniał kiedyś naprawdę? Czy mieszkała na nim wysoko rozwinięta cywilizacja,
która uległa zagładzie wraz z całą planetą? Czy cywilizacja ta miała swoje przyczółki – kolonie
– na Marsie i Ziemi?
Według prastarej legendy północnoamerykańskich Indian Hopi, szczep ten pochodzi z
kontynentu leżącego kiedyś pośrodku Oceanu Spokojnego i nazywającego się Kasskara. Swego
czasu znaczna część Ameryki Południowej miała znajdować się jeszcze pod wodą. Legenda
mówi też, że po drugiej stronie Ziemi, na Oceanie Atlantyckim żyli ludzie, którzy potrafili
unosić się w powietrze i odwiedzać inne planety. Wskutek katastrofy ich wyspa bardzo szybko
pogrążyła się w morzu. Również Kasskara znalazła się pod wodą, ale stało się to powoli, tak że
część jej mieszkańców zdołała przenieść się poprzez łańcuch wysp na wynurzający się właśnie
kontynent południowoamerykański.
Czy to tylko tradycja? Legenda?
Geolodzy odkryli, że kontynent południowoamerykański wynurzył się z wód oceanu dopiero
w niedawnym okresie dziejów Ziemi. Nie tak dawno też leżące dziś na wysokości 4 tysięcy
metrów nad poziomem morza jezioro Titicaca było morską laguną.
Na razie musimy poprzestać na traktowaniu Faetona jako planety hipotetycznej, a związków
między nim a Marsem jako czystej spekulacji. Czy „twarze na Marsie" i „piramidy" rzeczywiście
wskazują na ślady cywilizacji humanoidalnej – wykażą pewnie dopiero przyszłe wyprawy na
Czerwoną Planetę. Jeśli wziąć pod uwagę legendarne przekazy, to bardzo wiele z nich słowem i
obrazem przekazuje wiedzę o istnieniu w przeszłości bardzo zaawansowanej technicznie cywili-
zacji humanoidalnej, która była w posiadaniu maszyn latających i za ich pomocą odwiedzała
inne planety Układu Słonecznego.
Do dziś nie udało się rozstrzygnąć, czy istnieje jakiś związek między dzisiejszymi niezidenty-
fikowanymi obiektami latającymi i wspominanymi w starożytnych przekazach maszynami.
Interesujące wydaje się w każdym razie, że w przypadku bliskich spotkań trzeciego stopnia z
załogami UFO przeważnie jest mowa o istotach człekopodobnych.
Czy na podstawie tych relacji dałoby się nakreślić „pamięciowy portret" Kosmity?
– 49 –
8.
List gończy za Kosmitą
W roku 1959 na obszarze misyjnym Kościoła anglikańskiego w Boianai na Nowej Gwinei
miało miejsce wydarzenie, które przez całe lata żywo pozostawało w pamięci jego uczestników.
Absolwent australijskiego uniwersytetu w Brisbane William Gili, kapłan Kościoła anglikańskiego
i kierownik misji, relacjonuje w swoich zapiskach następujący incydent, jaki wydarzył się 27 i
28 czerwca 1959 roku w Boianai:
„Właśnie zamierzałem wyjść z domu, kiedy rzuciłem okiem na niebo po zachodniej stronie i
zauważyłem tam światło. Znajdowało się na wysokości jakichś 45° i było ogromne. Oczywiście,
skojarzyło mi się to z latającymi talerzami, ale tylko w tym sensie, że pomyślałem sobie: może
inni potrafią sobie coś takiego wmówić, ale ja na pewno nie. W każdym razie zawołałem Erica
Kodawarę i zapytałem:
– Co widzisz na niebie?
– Wygląda na światło – usłyszałem w odpowiedzi.
– Zgadza się – potwierdziłem – A teraz idź i szybko zawołaj nauczyciela Stevena Moi.
Kiedy Erie wrócił, zwołał wszystkich członków misji, których udało mu się spotkać, i staliśmy
wszyscy razem wpatrując się w niebo. Kiedy na koniec udaliśmy się na położony nieco wyżej
plac zabaw, obiekt nadal znajdował się na niebie.
Szybko przyniosłem sobie notes i ołówek, bo pomyślałem, że jeśli coś będzie się działo, to
właśnie teraz. Jutro rano na pewno będzie mi się wydawało, że wszystko to tylko mi się śniło.
Kiedy zapiszę wszystko czarno na białym, to będę przynajmniej wiedział, że to się zdarzyło
naprawdę".
Tak więc wielebny Gili szczegółowo zapisał wszystko, co zdarzyło się tego wieczora między
18.45 a 23.04:
„18.45 Niebo pokryte warstwą niskich, porozrywanych chmur. Na północnym zachodzie
jasne, błyszczące światło.
18.50 Wołam Stevena i Erica.
18.52 Przychodzi Steven i potwierdza: to nie gwiazda.
18.55 Polecam Ericowi sprowadzić innych członków misji.
Na powierzchni wiszącego nieruchomo w powietrzu niezidentyfikowanego obiektu latają-
cego coś się porusza. Człowiek. Teraz trzy postacie. Poruszają się. Coś robią. Znikają.
19.00 Znowu pojawiają się postacie 1 i 2 (tak je określam).
19.04 Znowu znikają.
19.10 Niebo pokryte pokrywą chmur o podstawie mniej więcej 2 tysięcy stóp (600 m).
Znowu pojawiają się postacie 3, 4, 2 (w tej kolejności). Zapala się słaby niebieski
reflektor. Postacie znikają. Reflektor nadal się pali.
19.12 Wracają postacie 1 i 2. Niebieski reflektor ciągle włączony.
19.20 Reflektor zgasł. Postacie znikają. Spodek przebija chmury. Niebo znów czyste. Nad
Dagura widać dużą chmurę. Znowu wołam ludzi z misji. Obiekt powiększa się, wydaje się
zniżać. Nad powierzchnią morza widać drugi obiekt – chwilami zawisa bez ruchu.
20.35 Pojawiają się nowe chmury.
20.50 Duży obiekt zastyga w miejscu. Ogromny. Inne obiekty przelatują tam i z powrotem
przez chmury. W czasie przechodzenia przez chmury silny refleks jasnej poświaty. Wszystkie
obiekty latające dobrze widoczne. »Statek-matka« duży i wyraźny.
21.05 Strzępy chmur. Obiekty 2, 3 i 4 znikają.
21.10 Obiekt 1 zanurza się w chmurze.
21.20 Wraca »statek-matka« (UFO).
21.30 »Matka« znika nad morzem w kierunku Giwa.
21.46 UFO pojawia się znowu dokładnie nad nami, unosi się nieruchomo w jednym miejscu.
22.00 Nadal unosi się w powietrzu.
22.10 Unosi się w powietrzu, nad nim zbiera się chmura.
22.30 Unosi się między chmurami bardzo wysoko na niebie.
22.50 Niebo silnie zachmurzone. Nie widać żadnych obiektów latających.
23.04 Oberwanie chmury.
Notatki z obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających między godziną 18.45 a
– 50 –
23.04.
Podpisano: William B. Gili”
W uzupełnieniu notatek i sporządzonych przez siebie szkiców Gili opowiedział, co następuje:
„Postacie 1 i 2 pojawiły się o 19.12. Paliło się niebieskie światło. Przy tej okazji chciałbym
wspomnieć, że podstawa chmur w porównaniu do szczytu, góry wynosiła około 2 tysięcy stóp
(600 m). Wszystko rozgrywało się poniżej powłoki chmur. W tym czasie w ciągu 20 minut
niebo zaciągnęło się. O 19.20 duży obiekt przebił chmury. O 20.28 niebo było wprawdzie nadal
zachmurzone, ale się przejaśniało, chociaż nad wioską Giwa wciąż były chmury. Wyglądało na
to, że opada tam UFO, ponieważ robiło się coraz większe. Wtedy po raz drugi tego wieczora
zwołałem wszystkich członków misji.
Między chmurami pojawiały się i znikały dalsze obiekty latające. Jak już mówiłem, powłoka
chmur była już trochę porozrywana. Kiedy obiekty spadały w dół, by zaraz potem błyska-
wicznie wznieść się z powrotem w górę, ich blask wywoływał świetlne refleksy na chmurach.
Wydawało się, jakby te akrobacje bawiły lecących.
Następnego wieczora obiekty znowu pojawiły się nad Boianai. Mieliśmy w związku z tym
bardzo ciekawe przeżycie. Właśnie byliśmy na spacerze, kiedy jedna z sióstr pracujących w
szpitalu zauważyła obiekt. Pojawił się około godziny 18 – a więc wcześniej niż poprzedniego
wieczora – i znacznie bliżej. Chociaż już zmierzchało, obiekt był wyraźnie widoczny. Otaczał go
mieniący się blask, a u samej góry, na ‘pokładzie’, jak to nazwałem, znów stała jakaś postać,
do której dołączyły trzy następne. Potem pojawiły się dwa mniejsze obiekty latające, jeden
pionowo nad nami, drugi nad wzgórzami .
– Ciekawe, czy wyląduje na placu zabaw – rzucił nauczyciel Ananias. Pomachaliśmy w górę,
żeby pozdrowić lecących i oni też nam pomachali. Eric, który przez cały czas był ze mną, i
jeszcze jeden młody człowiek pomachali rękami nad głową w geście powitania i tamci odpo-
wiedzieli im takim samym gestem”.
Wielebny Gili relacjonuje dalej, że także on sam i nauczyciel Ananias ponownie zaczęli
machać i postacie na „pokładzie” niezidentyfikowanego obiektu latającego – ku zachwytowi
wszystkich członków misji – za każdym razem bezzwłocznie odwzajemniały pozdrowienie.
Z zapadnięciem ciemności Gili poprosił o przyniesienie latarki i dawał długie sygnały w górę.
W odpowiedzi UFO zaczęło po chwili łagodnie kołysać się w tył i w przód.
Z 38 świadków, którzy obserwowali te wydarzenia, 25 podpisało relację sporządzoną przez
wielebnego Williama Gilla. Pięcioro z nich było nauczycielami, troje asystentami medycznymi,
resztę stanowili tubylcy.
Z zapisków wielebnego Normana E. G. Cruttwella z anglikańskiej misji w Menapi w Papui
wynika, że w czasie wydarzeń na Boianai nad obszarem Papui Nowej Gwinei zaobserwowano
bardzo wiele podobnych przypadków.
Pierwszy raport z tego okresu pochodzi od ówczesnego dyrektora cywilnych linii lotniczych
Papui, T. P. Drury’ego, urzędującego w Port Moresby.
Oto co pisze na ten temat Gili:
„Incydent z Boianai stanowił punkt kulminacyjny stosunkowo krótkiej, ale za to tym
niezwyklejszej aktywności niezidentyfikowanych obiektów latających nad wschodnim obszarem
Nowej Gwinei. Jej świadkami byli zarówno tubylcy jak i Europejczycy. Wykształceni mieszkańcy
Papui relacjonują te wydarzenia tak samo, jak nie umiejący czytać ani pisać tubylcy, którzy
prawie wcale nie są skażeni zachodnią cywilizacją i nigdy w życiu nie słyszeli o »latających
talerzach«”.
Również profesor Allen Hynek, wówczas jeszcze oficjalny doradca sił powietrznych USA, w
związku z tajnym programem Blue Book ustosunkował się do wydarzeń w Boianai:
„Kiedy w roku 1961 oficjalnie zwróciłem się do brytyjskiego ministerstwa lotnictwa w związ-
ku z projektem Blue Book, po raz pierwszy poinformowano mnie o tym incydencie. Dowie-
działem się, że poglądy brytyjskich wojskowych odnośnie do UFO w zasadniczych punktach
pokrywają się z poglądami wyrażanymi w ramach Blue Book. Zarówno rząd brytyjski jak też
rządy innych krajów wyrażały nadzieję, że siłom powietrznym Stanów Zjednoczonych uda się
rozwiązać ten problem [...] Tymczasem udało mi się zapoznać z pełnym raportem na temat
tego zdarzenia, ponadto wielebny Gili przesłał mi długą relację nagraną na taśmie magneto-
fonowej. Otrzymałem też drugą taśmę z zapisem ponadgodzinnej rozmowy przeprowadzonej z
wielebnym Gillem przez mojego kolegę Freda Beckmanna”.
Zanim podjęto próbę oceny wydarzeń, wysłuchano relacji wielebnego Gilla.
Sądząc po fragmentach taśmy, Gili mówi prawdę. Myśli formułuje swobodnie i precyzyjnie.
Szczegóły przedstawia wolno i z namysłem.
Zarówno forma jak i treść wypowiedzi są przekonujące. Trudno przypuszczać, aby angli-
– 51 –
kański ksiądz wymyślił sobie tę historię, zwłaszcza że potwierdza ją dwudziestu paru świad-
ków. Nie wszyscy krytycy wiedzą, że przypadek ten jest zaledwie jednym z ponad sześćdzie-
sięciu, które miały miejsce w tym samym czasie nad Nową Gwineą. Wszystkie one zostały
przebadane przez kolegę Gilla, wielebnego Normana Cruttwella. Cruttwell relacjonuje wszystkie
wydarzenia, z tym że tylko w jednym przypadku – właśnie nad Boianai – zaobserwowano
obecność humanoidalnej załogi UFO.
W uzupełnieniu relacji z Boianai warto wspomnieć, że jeden z pojazdów zupełnie niezależnie
widział też dodatkowy świadek.
26 czerwca kupiec Ernie Evenett jechał właśnie z Samurai do Boianai, kiedy ujrzał na niebie
jasno świecący obiekt zbliżający się w jego stronę. Evenett opowiadał potem: „Kiedy obiekt
zniżał się coraz bardziej, zbliżając się w moją stronę, stawał się coraz większy i coraz wolniej
leciał. Wreszcie zawisł w powietrzu około 160 m ode mnie na wysokości 45°. Zrobił się
ciemniejszy, tylko okienka pozostały jasno oświetlone. Obiekt miał kształt piłki do rugby i był
otoczony pierścieniem, pod którym widniało cztery albo pięć wypukłych okienek w kształcie
półkul”.
Spekulacje na temat wyglądu przybyszów z Kosmosu prowadziły do najdziwniejszych rezul-
tatów. Ludzka fantazja akceptowała meduzowate stwory na równi z ogromnymi owadami lub
też anielskimi istotami nieokreślonej płci.
Analiza licznych relacji uczestników spotkań trzeciego stopnia wykazała, że w przypadku
przybyszów z Kosmosu mamy do czynienia nie tyle z dziwacznymi stworami, ile raczej z
zadziwiająco przypominającymi ludzi istotami. Na plan pierwszy wysuwają się trzy główne
typy, różniące się między sobą jedynie rozmiarami ciała, mające za to istotne cechy wspólne:
dwoje ramion, dwie nogi i wyprostowany chód.
Z trzech głównych typów dominujący wydaje się jeden.
Sporządzając „portret pamięciowy” Kosmity tak należałoby opisać jego charakterystyczne
cechy:
•
Wzrost: Od 110 do 140 cm.
•
Waga: Około 25 kg.
•
Głowa: W porównaniu do tułowia i kończyn nienaturalnie duża. Bezwłosa albo pokryta
lekkim meszkiem.
•
Twarz: O sercowatym kształcie, rysy mongolskie.
•
Uszy: Niewielkie otwory w głowie bez muszli usznej.
•
Oczy: Duże, szeroko rozstawione, skośne i głęboko osadzone.
•
Nos: Minimalnie wykształcony. Przeważnie dwie dziurki pod lekką wypukłością.
•
Usta: Pozbawiona warg, wąska szpara w twarzy.
•
Szyja: Sprawia wrażenie cienkiej, przeważnie niewidoczna wskutek zapinanego pod
brodą kombinezonu.
•
Ciało: Sprawia wrażenie szczupłego i nie wykształconego, jak u dziecka. Okryte meta-
licznie błyszczącym, elastycznym kombinezonem.
•
Ręce: Cienkie, długie, sięgające kolan.
•
Palce: Według relacji przeważnie cztery, z których dwa są dłuższe od pozostałych.
•
Dłonie: Tylko lekko zaznaczone, błona między palcami (przypominająca błonę pławną).
•
Nogi: Cienkie i krótkie. Niewidoczne pod kombinezonem.
•
Skóra: Określana bywa jako beżowa, jasnoszara lub gliniasta. Chropowata.
•
Zęby: Usta wydają się bezzębne. Nierozpoznawalne.
Drugi typ Kosmity opisywany jest przez naocznych świadków jako mierzący ponad dwa
metry wzrostu „olbrzym”, zawsze w skafandrze ochronnym i w hełmie, tak że nigdy nie widać
jego twarzy. W „dłoniach” trzyma wyglądające na zdalnie sterowane przyrządy do chwytania.
„Olbrzymy” te poruszają się niezdarnie, widywano je tylko i wyłącznie przy ciężkich lub
niebezpiecznych pracach. Czy to roboty?
Trzeci główny typ ma przypuszczalnie 180 cm wzrostu, ludzkie rysy twarzy i jest przeważnie
pozbawiony zarostu. Często mówi w jakimś nieznanym języku, niekiedy jednak posługuje się
też językiem kraju, w którym się znajduje. Jak wynika z relacji, ci przybysze noszą obcisłe
kombinezony, niekiedy z hełmem na głowie. Nie różnią się w zasadniczy sposób od Ziemian.
W opisanym poniżej spotkaniu trzeciego stopnia brali udział przedstawiciele pierwszego typu
przybyszów.
– 52 –
Wczesnym rankiem 1 lipca 1965 roku francuskiego plantatora lawendy Maurice’a Masse’a
spotkało coś, co wywarło niezwykle silny wpływ na jego życie. Masse pochodzi z Valensole w
departamencie Alp Górnej Prowansji, głównym centrum francuskich upraw lawendy.
Liczący wówczas 40 lat Masse, ojciec dwójki dzieci i właściciel zakładu destylacji lawendy, z
rosnącym oburzeniem zauważył, że już od miesiąca ktoś systematycznie kradnie mu sadzonki.
1 czerwca o świcie okopywał właśnie rośliny na polu. O 6 rano, kiedy wypaliwszy papierosa
zamierzał powrócić do przerwanej pracy, jego uwagę zwrócił krótki gwizd. Przypuszczając, że
to jakiś śmigłowiec, Masse podniósł się ze sterty kamieni na końcu niewielkiej winnicy ciągną-
cej się wzdłuż jego pola, żeby zobaczyć, dokąd leci. Ale ku swemu zdumieniu zamiast śmi-
głowca zobaczył w pewnej odległości dziwny pojazd wielkości Renault Dauphine, wyglądający
„jak piłka do rugby”. Pojazd spoczywał mniej więcej pół metra nad ziemią na sześciu
podporach. Obok niego dwie postacie pośpiesznie zbierały z pola sadzonki lawendy. Masse
przez jakiś czas przyglądał się oburzony domniemanym złodziejom przez liście winorośli, a
potem rzucił się w ich kierunku. Jeden z nich zobaczył nadbiegającego rolnika, drugi stał
odwrócony plecami. Kiedy Masse był już w odległości około 10 metrów od pojazdu, zwrócony
tyłem osobnik odwrócił się nagle i skierował w jego stronę niewielki przedmiot trzymany w
prawej dłoni. Potem wsunął ten przedmiot do „pojemnika” u lewego boku. Masse w jednej
chwili poczuł się jak sparaliżowany, nie mógł ruszyć głową ani rękami i całkiem stracił czucie.
W czasie policyjnego przesłuchania Masse opisał obcych jako istoty o wzroście około 120 cm
z uderzająco wielkimi bezwłosymi głowami, które wskutek „braku szyi” wydawały się jakby
nasadzone na ramiona. Masse twierdził, że pozbawione warg usta wyglądały jak otwór w
twarzy, ale za to oczy o pozbawionych rzęs powiekach sprawiały wrażenie ludzkich. Barwą
skóry istoty przypominały mu Europejczyków, zaś ich ramiona były niewiele szersze od głów.
Masse pamiętał wprawdzie, że obcy mieli nogi i ręce, nie potrafił ich jednak opisać. Istoty miały
na sobie ciemne, obcisłe kombinezony z niewielkim pojemnikiem u lewego i dużym u prawego
boku. Jak powiedział Masse, po pewnym czasie obcy wspięli się do pojazdu i przyglądali mu się
stamtąd przez kopułę z tworzywa przypomina jącego szkło. Z dołu do góry zamknęło się potem
coś jak roleta, po chwili „podwozie” zniknęło w korpusie pojazdu i maszyna z głuchym hukiem
oderwała się od ziemi, by następnie odlecieć już bezgłośnie. Po jakichś 30 metrach zniknęła
nagle bez śladu, zupełnie jakby ktoś wyłączył światło.
Kiedy po mniej więcej 15 minutach Masse mógł się znowu swobodnie poruszać, natychmiast
udał się na policję, żeby zameldować o zajściu. Pierwszej „wizji lokalnej” dokonali dwaj funk-
cjonariusze miejscowego posterunku. Następnego dnia u plantatora lawendy pojawił się
porucznik Valnet, któremu zlecono prowadzenie dochodzenia.
W czasie oględzin miejsca zdarzenia porucznik Valnet stwierdził, że mimo iż nie padało, tam
gdzie według Masse’a wylądował dziwny pojazd, ziemia była rozmiękła. Ponadto znajdowało się
tam niewiadomego pochodzenia wybrzuszenie o średnicy 120 cm, pośrodku którego był otwór
o średnicy 18 cm i głębokości 40 cm.
Na pytanie Valneta, czy Masse się bał, ten odpowiedział:
– Obcy sprawiali tak przyjazne wrażenie i tak uspokajająco na mnie oddziaływali, że nie
odczuwałem najmniejszego lęku.
Sąsiedzi Masse’a, jego przyjaciele i znajomi, których o niego pytano, określają go jako
człowieka w najwyższym stopniu wiarygodnego i zdrowego na umyśle.
We wskazanym przez Masse’a miejscu lądowania statku przez całe lata lawenda rosła słabo.
Dopiero w 1975 roku, a więc dziesięć lat po opisywanych wydarzeniach, rośliny w tym miejscu
powróciły do normy.
Porucznik Valnet wyciągnął z dochodzenia następujące wnioski: „Świadek mówił prawdę.
Jest to rozsądny, odpowiedzialny człowiek, który nie daje sobie niczego wmówić. Stoi obiema
nogami na ziemi, jest zdrów na ciele i umyśle”.
Sędzia Chautard z sądu apelacyjnego w Lyonie, który także gruntownie zbadał ten przy-
padek, doszedł do takich samych wniosków. Był przekonany, że incydent z Valensole w żadnym
wypadku nie jest zmyślony i tak napisał w swoim raporcie: „Odniosłem niejasne wrażenie, iż
pan Masse sam potrzebował nieco czasu, by przyjąć do wiadomości to, co go spotkało”.
Ten jakże przekonujący incydent z francuskiego Valensole wykazuje zadziwiające podo-
bieństwo do innego wydarzenia, które miało miejsce rok wcześniej w Nowym Meksyku.
J. Allen Hynek, który został oficjalnie oddelegowany do zbadania tego wypadku, sformułował
następującą opinię: „W przypadku indydentu w Socorro mamy do czynienia z jednym tylko
naocznym świadkiem, lecz jest nim trzeźwo rozumujący policjant o nieskazitelnej opinii i
nienagannym przebiegu służby. Osobiście znalazłem konkretne ślady na gruncie oraz kilka
zwęglonych krzewów wokół wskazanego miejsca lądowania. Być może istnieje jakieś proste,
naturalne wyjaśnienie incydentu z Socorro, ja jednak po dokonaniu oględzin na miejscu w taką
– 53 –
możliwość nie wierzę. Moim zdaniem, 24 kwietnia 1964 po południu na przedmieściu Socorro w
Nowym Meksyku miało miejsce rzeczywiste, powodujące fizyczne następstwa wydarzenie”.
Trzydziestojednoletni wówczas policjant Zamora szczegółowo podał do protokołu przebieg
wypadków:
„Dnia 24 kwietnia 1964 roku około godziny 17.45 ścigałem samochód, który jechał od bu-
dynku sądów w kierunku południowym. Kierowca złamał przepis ograniczenia prędkości i był
trzy przecznice przede mną. Na wysokości ulicy Old Rodeo, w pobliżu George Murillo Resi-
dence, samochód (nowy czarny chevrolet) skręcił w stronę kompleksu Rodeo. W tym mo-
mencie usłyszałem dudniący ryk i na niebie po stronie południowo-zachodniej, mniej więcej w
odległości 1,5 do 2 km, ujrzałem płomienisty promień. Ponieważ wydawało mi się, że mogło
dojść do wybuchu w składzie dynamitu, zdecydowałem się przerwać pościg za piratem drogo-
wym. Promień wydawał się niebieskawy z lekko pomarańczowym odcieniem. Nie potrafiłem
ocenić jego wielkości – wydawał mi się nieruchomy i z wolna obniżał się. Ponieważ musiałem
skupić się na prowadzeniu samochodu, nie mogłem zwracać na niego uwagi. Było to coś w
rodzaju cienkiego strumienia płomieni o lejkowatym kształcie – u góry węższy niż u dołu. U
dołu był dwa razy szerszy niż u góry, a jego długość była czterokrotnie większa od szerokości u
góry. Nie mogłem dojrzeć żadnego obiektu u góry płomienistego promienia. Nie mogłem też
stwierdzić, czy jego górna część biegnie pionowo. Ponieważ zachodziło słońce, niewiele mo-
głem zobaczyć przez lornetkę. Dolny koniec promienia był skryty za wzgórzem.
Nie widziałem żadnego dymu. U dołu coś się kłębiło – może pył? Była to pewnie wina silnego
wiatru, jaki wiał tego dnia. Poza tym niebo było czyste, świeciło słońce. Widać było tylko kilka
obłoczków. Odgłos, jaki słyszałem, to był przeciągły ryk, nie wybuch. To nie był odrzutowiec,
ten dźwięk znam. Wycie zmieniało się od wysokich do niskich częstotliwości, trwało około 10
sekund a potem ucichło. W tym momencie byłem już w drodze na miejsce, jechałem kamie-
nistą drogą, obie boczne szyby w samochodzie były opuszczone.
Przez cały czas nikogo nie widziałem, nie było też żadnego samochodu poza tym, który
ścigałem. Kierowca chevroleta mógł coś słyszeć. Płomienia pewnie nie widział, bo był już zbyt
blisko wzgórz. Kiedy jechałem stromą i niewygodną dróżką ku wzgórzom, nic innego poza
wyciem i płomienistym promieniem nie zwróciło mojej uwagi.
Kilka razy musiałem się cofać, żeby w ogóle podjechać. Za pierwszym razem dojechałem do
połowy wzgórza, potem koła zaczęły buksować. Wtedy wycie było jeszcze słyszalne. Cofnąłem
wóz, żeby wjechać na szczyt za drugim podejściem. Zbocze ma około 200 m długości, jest
dość strome, pełne kamieni i skalnych okruchów. Przy trzeciej próbie podjazdu nie było już ani
płomienistego promienia ani wycia.
Kiedy wjechałem na wzgórze, powolutku ruszyłem kamienistą dróżką na zachód. Przez
chwilę, trwało to może 10 sekund, nie widziałem nic ciekawego. Rozglądałem się za miejscem
ewentualnego wybuchu. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jest ten skład dynamitu.
Nagle spostrzegłem przed sobą w kierunku południowym jakiś błyszczący obiekt oddalony
ode mnie o 140-160 metrów. Stał poniżej ścieżki, którą jechałem. Patrzyłem na niego przez
okulary, na których miałem szkła przeciwsłoneczne. Kiedy go zobaczyłem, zatrzymałem wóz.
Obiekt wyglądał jak samochód stojący pionowo na chłodnicy. Pomyślałem sobie, że to jakieś
dzieciaki go tak postawiły. Tuż obok zobaczyłem dwie osoby w białych kombinezonach. Jedna z
nich odwróciła się i patrzyła w stronę mojego samochodu, a potem jakby podskoczyła. Ruszy-
łem najszybciej jak można w stronę tych ludzi, bo pomyślałem, że potrzebują pomocy. Na
górze stałem tylko przez kilka sekund.
Potem zobaczyłem obiekt. Wyglądał jakby był z aluminium – na tle skał sprawiał wrażenie
białawego – nie świecił się jak chromowany. Miał owalny kształt. W pierwszym momencie
wziąłem go za biały samochód, który się przewrócił. Wyglądał tak, jakby stał na chłodnicy albo
na bagażniku.
Te dwie osoby widziałem tylko wtedy, kiedy się na krótko zatrzymałem, żeby przyjrzeć się
obiektowi – trwało to może dwie sekundy. Nie pamiętam szczegółów. Nie wiem, czy miały
jakieś nakrycia głowy albo jakieś elementy wyposażenia. Wyglądały całkiem jak zwyczajni
ludzie, mniej więcej jak niewielkiego wzrostu dorośli albo wyrośnięte dzieci.
Wywołałem przez radio biuro szeryfa: »Socorro II do Socorro. Przypuszczalnie 10-40
[oznaczenie kodowe wypadku]. Jestem 10-6 [zajęty]. Wychodzę z radiowozu sprawdzić samo-
chód na dole«.
Podając przez radio dalsze informacje zatrzymałem wóz, żeby wysiąść. Przy wysiadaniu
spadł mikrofon, sięgnąłem do tyłu, żeby go podnieść i umieścić z powrotem w uchwycie. Potem
wysiadłem.
Ledwie się odwróciłem, usłyszałem grzmiący ryk. Brzmiało to inaczej niż wybuch. Z tak blis-
ka hałas był ogłuszający. Najpierw było to takie głębokie wycie. Im wyższy stawał się dźwięk,
– 54 –
tym bardziej stawał się ogłuszający. Jednocześnie zobaczyłem płomienisty promień. Był jasno-
niebieski, a u dołu jakby pomarańczowy. Z mojego miejsca widziałem obiekt chyba z boku –
nie od tyłu, jak najpierw powiedziałem. Trudno opisać ten płomienisty promień. (Słysząc ten
ogłuszający ryk myślałem początkowo, że to coś zaraz wybuchnie.) Płomień wydobywał się od
spodu obiektu, mniej więcej ze środka szerokiego na jakieś 120 cm fragmentu dolnej części. W
jego pobliżu nie było widać dymu, tylko wzbijający się pył.
Obiekt był jajowaty, miał gładką powierzchnię, ale bez drzwi czy okien. Na początku tego
ryku stałem jeszcze na dnie zagłębienia terenu albo trochę powyżej. Zwróciłem uwagę na
czerwony napis, coś w rodzaju znaku firmowego o szerokości może 75 cm (to tylko przypusz-
czenie). Ciągnęło się jak jakiś rysunek przez środek obiektu, który nadal wyglądał jak z
aluminium – był taki białawy.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo przyglądałem się obiektowi za drugim razem. [W tym
momencie Zamora był oddalony od obiektu o 25-30 metrów.] Od momentu wyjścia z radio-
wozu do rzucenia okiem na obiekt, skoku przez wzniesienie, pobiegnięcia z powrotem do
samochodu i zawiadomienia przez radio, że obiekt odlatuje, mogło upłynąć parę sekund.
Jak teraz kojarzę, przy wysiadaniu, kiedy wypadł mi mikrofon, usłyszałem dwa stuknięcia –
zupełnie jakby ktoś uderzał młotem albo zatrzaskiwał drzwi. Uderzenia nastąpiły szybko jedno
po drugim, może w ciągu sekundy albo i to nie. Tuż potem zaczął się ryk. A tak w ogóle, kiedy
znalazłem się na miejscu, to tych ludzi już nie było.
Widząc płomień i słysząc narastający ryk zacząłem uciekać od obiektu, rzucając tylko od
czasu do czasu spojrzenie przez ramię. Potknąłem się przy tym i stłukłem sobie nogę o
samochód, który stał zwrócony przodem na południowy zachód. Zgubiłem okulary i biegłem
dalej w kierunku północnym starając się, żeby radiowóz był między mną a obiektem, na
wypadek, gdyby była eksplozja. Potem rzuciłem się na ziemię i spojrzałem przez ramię. Zau-
ważyłem, że obiekt wzniósł się w tym czasie na wysokość mojego radiowozu, to znaczy jakieś
6 do 8 metrów. (Radiowóz stał znacznie powyżej znajdującego się w zagłębieniu terenu
obiektu.) Od momentu, kiedy obiekt zaczął się wznosić pionowo w górę do chwili, kiedy się
obejrzałem, mogło upłynąć co najwyżej 6 sekund. Do tego miejsca, gdzie schowałem się za
wyniosłością, przebiegłem pewnie z połowę drogi, czyli około 9 metrów. Kiedy obejrzałem się
ostrożnie za siebie, zobaczyłem obiekt na wysokości radiowozu. Wznosił się pionowo nad
miejscem, gdzie poprzednio stał. Do tej chwili nic nie słyszałem. Kiedy w uszy uderzył mnie
grzmiący huk, przestraszyłem się i chciałem zbiec po zboczu, ale w końcu rzuciłem się na
ziemię i zakryłem głowę rękami. Kiedy tak leżałem, ryk nagle ucichł. Odsłoniłem twarz i
zobaczyłem, że obiekt oddala się na południowy zachód. Poruszał się prosto jak strzelił na
wysokości 3 do 5 metrów. Leciał przed siebie z dużą prędkością, wyglądało na to, że cały czas
się wznosi. Wracając do wozu nie spuszczałem obiektu z oka. Po drodze podniosłem zgubione
okulary, wskoczyłem do radiowozu i wywołałem przez radio Neda Lopeza. Kazałem mu spraw-
dzić przez okno, czy widzi na niebie jakiś obiekt.
– Co to takiego ma być? – spytał Lopez.
– Stoi na niebie jak balon – odpowiedziałem.
Nie wiem, czy Lopez widział obiekt, czy nie. Jeśli patrzył przez okno od północy, na pewno
nie mógł go zobaczyć. Zapomniałem mu powiedzieć, przez które okno ma patrzeć.
Kiedy nawiązałem łączność radiową z Nedem, ciągle jeszcze widziałem obiekt. Wyglądało na
to, że nadal się wznosi, im bardziej się oddalał, tym robił się mniejszy. Musiał być właśnie nad
Six Mile Canyon Mountain. Kiedy był już nad górami, nagle zniknął. W czasie jego lotu do
przodu nie było widać ani płomienistego promienia, ani dymu. Poruszał się bezgłośnie.
Krótko przedtem, zanim na miejsce przyjechał sierżant Chavez, zacząłem odtwarzać napis”.
Tyle protokół Zamory.
Sierżant Chavez relacjonował potem:
„Kiedy przyjechałem, Zamora był bardzo przejęty. Opowiedział mi, co się stało i razem
zeszliśmy do tego miejsca, gdzie stał obiekt. Jeden z krzewów tlił się jeszcze, na ziemi zoba-
czyliśmy sześć odciśniętych śladów. Cztery z nich były wielkości 25x45 cm i miały kształt
zbliżony do rombu. Pozostałe dwa były okrągłe i znajdowały się o parę centymetrów od siebie”.
Zawiadomiona natychmiast przez Chaveza instancja wojskowa wysłała na miejsce specja-
listów dla dalszego zbadania sprawy, między innymi także profesora Allena Hynka. Badania
wykazały, że takie ślady mógł zrobić tylko osiadający łagodnie na ziemi, wielotonowej wagi
obiekt.
Jedna z „łap” podwozia zahaczyła przy lądowaniu o duży kamień. Kawałek się ukruszył i w
miejscu pęknięcia zabezpieczono mikroskopijne cząstki metalu. Zostały one poddane analizie
przez kierownika Goddard Space Flight Center w Greenbelt w stanie Maryland, dra Henry’ego
– 55 –
Frankla, i innych naukowców. Oto rezultaty tych badań, podane do wiadomości przez dra
Frankla: „Znalezione cząstki metalu nie odpowiadają żadnemu z wykrytych w ich składzie i
występujących w przyrodzie metali. Cząstki te składają się głównie z dwóch pierwiastków –
cynku i żelaza – do tego dochodzą śladowe ilości innych pierwiastków. Szczególnie uderza fakt,
że taki stop cynku i żelaza nie znajduje się na żadnej znanej nam liście stopów, nie wyłączając
radzieckich, a więc w tej specyficznej kombinacji nie jest produkowany na Ziemi. Odkrycie to
umacnia nasze przekonanie, że obiekt z Socorro musiał być pochodzenia pozaziemskiego”.
Allen Hynek, który stwierdził początkowo, iż Zamora jest jedynym świadkiem incydentu w
Socorro, musiał się z tego potem wycofać. Zgłosiło się bowiem jeszcze 13 świadków, którzy
widzieli dziwny, jajowaty obiekt latający. Była wśród nich także 5-osobowa rodzina, która
poskarżyła się właścicielowi stacji benzynowej pod Socorro Opalowi Grinderowi i jego synowi
Jimmiemu na „jakiś dziwny, jajowaty samolot z bezmyślnym pilotem”, który przeleciał na małej
wysokości nad ich jadącym autostradą cadillakiem.
Nikt nigdy nie zakwestionował poczytalności Zamory ani prawdziwości całego incydentu.
Później doszły jeszcze inne zdumiewające szczegóły. Otóż Zamora opisał czerwoną inskryp-
cję na powierzchni obiektu jako zamknięte u dołu poziomą kreską półkole, w którym znajdo-
wało się odwrócone „V” z pionową kreseczką w środku.
Już rok wcześniej radziecki kosmonauta Walery Bykowski, okrążający Ziemię w statku
Wostok 6, donosił o UFO wypisz wymaluj odpowiadającym opisowi obiektu z Socorro. Obiekt
był jajowaty w kształcie i na boku miał czerwone oznakowanie. Zamora nie mógł mieć o tym
wszystkim pojęcia, ponieważ informację tę Rosjanie opublikowali dopiero wiele lat później.
Wiele osób nie potrafi się zdobyć na zaakceptowanie realności wydarzeń takich jak te z
Valensole i Socorro, gdzie z niewielkiej odległości obserwowano małego wzrostu humanoidalne
istoty. Incydenty zaś, w których dochodzi do bezpośredniego kontaktu z Kosmitami, uważane
są przez wszystkich najczęściej za brednie. A jednak jest pewna niewielka liczba relacji,
których przekonujące szczegóły nie dają się tak łatwo zbić jako bezsensowne wymysły. Jednym
z przykładów niech będzie klasyczny już przypadek Betty i Barneya Hillów.
Dnia 19 września 1961 roku 38-letni urzędnik pocztowy Barney Hill i jego 40-letnia żona
Betty, pracownica socjalna, wracali do domu po weekendzie spędzonym nad wodospadem
Niagara. Jechali nocą, ponieważ zapowiadano huragan i chcieli zdążyć przed nim do domu. Na
granicy kanadyjskiej wjechali na autostradę nr 3 prowadzącą przez White Mountains w stronę
Portsmouth. W Colebrook w północnej części New Hampshire zatrzymali się w przydrożnej
restauracji, którą opuścili tuż po dziesiątej wieczór. Liczyli na to, że o 2.30 w nocy będą już w
domu. Na południe od Lancaster zwrócili uwagę na świecącą jasno gwiazdę. Przynajmniej
zdawało im się, że to gwiazda. Na autostradzie nie było żadnego ruchu, a księżyc świecił tak
mocno, że było jasno niemal jak w dzień. Kiedy domniemana gwiazda nagle zmieniła kurs i
przeleciała obok księżyca, Hillowie wprawdzie się zdziwili, ale pomyśleli, że to pewnie satelita.
Betty, która miała przy sobie lornetkę kupioną nad Niagarą, obserwowała obiekt przez boczną
szybę i zorientowała się, że staje się on coraz większy. Zaciekawieni Hillowie zatrzymali wóz i
wysiedli, żeby się lepiej przyjrzeć dziwnemu zjawisku. Później Betty powiedziała, że czegoś
takiego nie widziała nigdy przedtem.
Obiekt był okrągły i miał całe mnóstwo błyskających światełek. Barney Hill, któremu to
wszystko zaczęło się wydawać niesamowite, wrócił do samochodu mówiąc do żony:
– Oni nas gonią.
Wskoczyli do samochodu i Barney dodał gazu, żeby jak najszybciej oddalić się z tego
miejsca.
– Miej to coś na oku – powtarzał co chwila z przejęciem. – Oni muszą być dokładnie nad
nami.
Potem nagle obydwoje zobaczyli to „coś” unoszące się nad autostradą „na wysokości
dziesięciu pięter”. Betty dostrzegła dwa rzędy położonych jedne nad drugimi okienek i czerwo-
ne światła po obu stronach. Barney zatrzymał wóz i wyskoczył z niego zabierając lornetkę.
Betty została w samochodzie. Barney poszedł w stronę obiektu i patrzył przez lornetkę, jak
opuszcza się do lądowania.
– Wracaj! – wołała za nim przerażona Betty.
Ale Barney nie zwracał na to uwagi. Wrośnięty w ziemię patrzył, jak z obiektu wysuwa się
coś w rodzaju schodów. Wreszcie zebrał się w sobie, pobiegł z powrotem do wozu i nacisnął
rozrusznik. W tym samym momencie obydwoje usłyszeli dziwny elektroniczny dźwięk i cały
samochód zaczął dygotać. Poczuli mrowienie na całym ciele i zakręciło im się w głowach.
Od tej chwili obydwoje nic nie pamiętali. Kiedy elektroniczny brzęczyk rozbrzmiał po raz
drugi, Betty i Barneyowi Hillom wróciła świadomość. Ruszyli przed siebie, a wokół nich pano-
– 56 –
wała osobliwa cisza. Na jednym z drogowskazów zobaczyli napis „Concord 17 mil” i zaczęli się
zastanawiać, jak dostali się aż tutaj z miejsca zwanego Indian Head, gdzie się zatrzymali.
Wreszcie zrozumieli, że coś się nie zgadza. Mieli w pamięci lukę obejmującą aż 2,5 godziny. Co
stało się w tym czasie?
Betty Hill pamiętała dokładnie fakt pojawienia się niezidentyfikowanego obiektu latającego.
Ponieważ w ciągle powracającym śnie widziała grupę jednakowo ubranych mężczyzn, którzy
przegradzają drogę, na jawie jednak nie mogła sobie przypomnieć takiego faktu, zwróciła się w
końcu do NICAP (National Investigation Committee on Aerial Phenomena). Razem z mężem
poszli za radą pracownika tej instytucji i poddali się terapii u znanego bostońskiego psychiatry,
dra Benjamina Simona.
Dr Simon zastosował hipnozę, aby wniknąć do podświadomości Hillów i przywołać przeżycia
owych brakujących dwóch godzin. Hipnotyzował ich osobno, wprowadzając do ich świadomości
blokadę pamięci, aby wykluczyć działanie sugestii czy też wymianę informacji między małżon-
kami. W stanie hipnozy obydwoje odtworzyli przebieg niezwykłych wydarzeń, jakie miały
miejsce w ciągu brakujących godzin.
Poniżej przedstawiam wydarzenia odtworzone na podstawie zapisu magnetofonowego sean-
sów hipnotycznych.
Betty i Barney Hill zjechali z autostrady na wąską drogę lokalną. Tam zostali zatrzymani
przez mierzących może 150 cm wzrostu mężczyzn o dziwnie obcym wyglądzie. Nie odczuwali
strachu, ale kiedy samochód nie chciał zapalić i trzech obcych otworzyło drzwi od strony
pasażera, Betty wpadła w panikę.
– Jeden z nich położył mi dłoń na oczach, wydawało mi się, że zapadam w jakiś trans czy
sen, chociaż się przed tym broniłam. Walczyłam z tym stanem ze wszystkich sił i zobaczyłam,
że mężczyźni mnie otaczają – relacjonowała Betty Hill.
Potem, kiedy obcy prowadzili ich schodkami do obiektu, Betty zawołała:
– Barney, obudź się!
Jeden z obcych spytał wtedy Betty słabą angielszczyzną:
– On się nazywa Barney?
– Nic panu do tego – prychnęła Betty w odpowiedzi. Obydwoje Hillowie twierdzili niezależnie
od siebie, że obcy ubrani byli w „uniformy”. Według Barneya, dowódca miał na sobie błyszczący
czarny płaszcz i coś w rodzaju czapki z daszkiem. Jego czarne oczy były znacznie większe od
ludzkich i w odczuciu Betty miały groźny wyraz. Skóra obcego była szara, nos ledwie
zaznaczony, nie widać było muszli usznych. Kiedy istoty rozmawiały między sobą, poruszały
ustami, ale słowa były niezrozumiałe.
Na pokładzie UFO Hillów rozdzielono. Betty została w pierwszym pomieszczeniu, Barneya
zabrano do następnego. Według opisu Betty pomieszczenie przypominało „kawałek tortu z
uciętym wierzchołkiem”. Wszystkie ściany emanowały białoniebieskim światłem.
Dowódca i jeszcze jeden mężczyzna – jak się okazało, „lekarz” – poprosili Betty, żeby
usiadła na białym stołku. Zaczęło się szczegółowe badanie szyi, nosa, uszu i zębów, przebie-
gające zupełnie bezboleśnie. Potem kazano Betty położyć się na stole. Kiedy „lekarz” zbliżył się
do niej z długim, przypominającym igłę instrumentem, który – jak powiedział – „chce wprowa-
dzić jej do pępka, żeby zrobić test na płodność”, Betty broniła się bezskutecznie, płacząc z
bólu, kiedy igła została wprowadzona. Obcy popatrzyli po sobie zdumieni i dowódca szybko
położył jej dłoń na oczach. Ból natychmiast ustał.
Betty Hill powiedziała, że wywnioskowała z tego, iż nie sprawili jej tego bólu umyślnie.
Potem dano jej do zrozumienia, że badanie zakończone i musi tylko jeszcze poczekać na
Barneya.
Kiedy lekarz wyszedł do innego pomieszczenia, Betty wdała się w rozmowę z dowódcą.
Powiedziała mu, że nikt jej nie uwierzy, jeśli nie zabierze ze sobą jakiegoś dowodu. Kiedy
dowódca zapytał ją, co chciałaby zabrać, Betty wskazała na książkę zawierającą jakieś znaki i
spytała, czy może ją sobie wziąć. Dowódca zgodził się na to.
W tym momencie pojawił się lekarz ze sztuczną szczęką Barneya. Podszedł prosto do Betty,
otworzył jej usta i próbował wyjąć jej zęby. Na próżno, ponieważ Betty nie miała sztucznej
szczęki. Obcy patrzyli na nią nic nie rozumiejąc i Betty wyjaśniła, że ludzie z wiekiem tracą
zęby. Obcy nie bardzo rozumieli wyjaśnienia Betty, zwłaszcza pojęcie wieku wydawało się być
im całkowicie nie znane.
Kiedy Betty z kolei chciała się dowiedzieć, skąd przybyli oni, dowódca pokazał jej trój-
wymiarową mapę nieba, która wydawała się być częścią otwierającej się ścianki schowka.
Wyjaśnił, że silniej zaznaczone linie, łączące poszczególne punkty na mapie, to uczęszczane
trasy handlowe, natomiast linie cienkie oznaczają trasy, którędy latają sporadycznie, zaś linie
przerywane to trasy wypraw badawczych.
– 57 –
Ponieważ gwiazdy na mapie nie miały żadnych nazw, Betty nie dowiedziała się z niej więcej
niż gdyby „spojrzała przez okno na rozgwieżdżone niebo”.
Dowódca powiedział, że na mapie jest także nasze Słońce, ale Betty nie miała pojęcia, gdzie
go szukać. Na mapie było razem 15 świecących gwiazd – unoszących się w przestrzeni,
błyszczących kul. Dowódca zbył milczeniem pytanie o planetę, z której pochodzi, i miejsce
Słońca na tej mapie. Wtedy wrócił Barney.
– Poczułam ulgę, że możemy już iść, ale potem usłyszałam gwałtowną dyskusję między
obcymi – relacjonowała Betty. – Dowódca, który na krótko wyszedł, wrócił i odebrał mi książkę.
– Postanowiliśmy, że musicie o wszystkim zapomnieć – oświadczył.
– Wykluczone! – odpowiedziała Betty ze łzami złości w oczach. – Zadał mi pan tyle pytań,
na które nie potrafiłam odpowiedzieć. Dlaczego nie wrócicie? Mogłabym przecież spowodować,
żeby doszło do spotkania z ludźmi bardziej kompetentnymi od nas, którzy będą umieli właści-
wie odpowiedzieć na wasze pytania.
Wtedy dowódca oświadczył, że to nie on decyduje i że jeśli potrzebowaliby partnerów do
rozmowy, to na pewno wiedzieliby, jak ich znaleźć. Potem obcy bez słowa odprowadzili Hillów
do samochodu i statek kosmiczny zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Po starannej analizie tego przypadku dr Simon doszedł do wniosku, że Hillowie przedstawili
całe spotkanie zgodnie ze swoim przekonaniem o jego przebiegu. Dla lepszego zrozumienia
sytuacji przytoczmy tu krótki fragment protokołu hipnozy, który przyczynił się do wyciągnięcia
przez dra Simona pozytywnych wniosków.
Dr Simon: Teraz będzie z panem rozmawiał profesor Hynek, a pan będzie odpowiadał na
jego pytania.
Barney: Wysiadłem z samochodu i poszedłem drogą w stronę krzewów. Widzę tam poma-
rańczowe światło. Coś tam jest. Szkoda, że nie mam przy sobie broni!
Prof. Hynek: Barney, wszystko doskonale pan pamięta. Opowie mi pan teraz wszystko, co
się dzieje. Słyszy pan teraz bardzo wyraźnie elektroniczny brzęczyk. Proszę dokładnie opisać
ten dźwięk.
Barney: Betty, patrz, tam! To jest tam, patrz! Boże, to niesamowite. Pobiegnę przez most.
O Boże, o Boże! (Barney oddycha bardzo ciężko) Nie do wiary. Na drodze są jacyś męż-
czyźni. No nie, nie wierzę! Nie! Już dłużej nie mogę. Nie! To niemożliwe!
Dr Simon: Niech pan mówi dalej, Barney! Pamięta pan wszystko bardzo dokładnie.
Barney: (podniecony i bezradny) Wychodzimy z pomostu. Chciałem zatrzasnąć, ale nie
mogę. Nie panuję nad sobą. Muszę zatrzasnąć. Moje stopy idą. Jestem w ruchu. Nie chcę
wejść. Nie wiem, gdzie jest Betty. Nic mi się nie stało. Nie będę już walił na oślep. Ale jak mi
coś zrobią, to im przyłożę. Nic nie czuję. Wszystko mam odrętwiałe – palce, nogi. Leżę na
stole.
Dr Simon: W porządku, Barney. Może pan skończyć. Leży pan na stole. Jest pan spokojny i
całkowicie odprężony. Będzie pan odpoczywał i nic nie będzie pan słyszał do chwili, aż
powiem: Niech pan słucha, Barney. […]
Dr Simon: Betty, co się dzieje?
Betty: Jedziemy, nagle Barney skręca w lewo. Nie wiem, dlaczego. Na pewno zabłądzimy.
Mijamy zakręt. (Pauza) Barney próbuje zapalić silnik, ale silnik nie zaskakuje. Wtedy oni
wychodzą spomiędzy drzew i zaczynają się zbliżać. Z tym pierwszym facetem, który do nas
podchodzi, coś jest nie tak. Zaczynam się bać. Czuję, że muszę wysiąść z samochodu,
uciekać, ukryć się gdzieś. Chcę otworzyć drzwi auta, uciec i ukryć się w lesie.
Prof. Hynek: Czy kiedykolwiek widziała pani coś, co choćby w najmniejszym stopniu by to
przypominało?
Betty: Nie.
Prof. Hynek: Czy księżyc to oświetla? Czy jednocześnie widzi pani księżyc?
Betty: Wszystko jest zalane jasnym blaskiem księżyca, nie całkiem tak widno jak w dzień,
ale widzę wszystko wyraźnie. To stoi na ziemi. Wokół dolnej krawędzi biegnie coś jakby
pierścień.
Prof. Hynek: Stoi na nogach czy leży płasko na ziemi?
Betty: Krawędź jest nieco ponad ziemią i odchodzi od niej pomost.
Prof. Hynek: Jak duży jest ten obiekt? Proszę porównać go z czymś, co pani zna.
Betty: Zastanawiam się.
Prof. Hynek: Proszę pomyśleć o wagonie kolejowym. Czy to jest większe czy mniejsze?
Betty: Nie bardzo umiem porównać to do wagonu. To jest mniej więcej takie jak od rogu
domu aż poza garaż.
Prof. Hynek: O czym pani myśli podchodząc?
– 58 –
Betty: Cholera, trzeba stąd uciekać!
Prof. Hynek: A dlaczego pani nie ucieka?
Betty: Nie mogę. Ten mężczyzna obok. Udaje mi się tylko krzyknąć: Barney, obudź się! On
mnie pyta, czy mój mąż nazywa się Barney. Nie odpowiadam mu, bo nic mu do tego. Nie
chcę z nimi iść. Nie wejdę do środka. Nie chcę! On do mnie mówi, żebym weszła, że zrobią
tylko kilka prostych testów. Jak skończą, będę mogła wrócić do samochodu.
Prof. Hynek: Czy powiedzieli, skąd są?
Betty: Nie.
Dla wyjaśnienia sprawy Betty i Barneya Hillów próbowano zbudować najróżniejsze teorie.
Jedna mówiła, że strach w momencie pojawienia się UFO mógł wywołać, na zasadzie reakcji
emocjonalnej, imaginacyjne przeżycie „wzięcia”. Jeśli idzie o testy przeprowadzane na Betty i
Barney’a w UFO, zwraca uwagę pewna zbieżność: jemu przyłożono jakiś aparat do podbrzusza,
ona przeżyła bolesne wprowadzenie igły do pępka. Początkowo zgodność tę próbowano
wyjaśnić bezdzietnością ich małżeństwa, ale w toku badań nie dało się tej tezy utrzymać, kiedy
się okazało, że obydwoje mieli dzieci w swoich pierwszych związkach.
Spory na temat wiarygodności protokołów hipnotycznych trwały aż do roku 1969. Wtedy to
ponownie zajęła się tym przypadkiem pochodząca z Ohio i zajmująca się amatorsko astrono-
mią nauczycielka, pani Majorie Fish. Interesowała ją głównie odtworzona przez Betty w hipno-
zie mapa gwiazd. Pani Fish przeprowadziła szczegółowe rozmowy z Betty Hill i dowiedziała się,
że Betty stała w odległości mniej więcej metra od mierzącej około 60x90 cm, trójwymiarowej
mapy. Betty Hill powiedziała, że widziała na niej liczne gwiazdy, ale przypomina sobie tylko te
połączone różnej grubości liniami. Majorie Fish od samego początku badań przypuszczała, że
linie te mogą zawierać ważną wskazówkę dotyczącą ojczyzny Kosmitów.
Po ponad pięciu latach mozolnej pracy pani Fish przedstawiła swoją propozycję rekonstruk-
cji. Główny problem polegał na tym, że mapę sporządzono nie z pozycji Ziemi, tylko jakiejś
innej planety, pewną trudnością była też jej trójwymiarowość. Pomocne okazały się jednak
narysowane przez panią Hill linie obrazujące trasy normalnego ruchu, trasy handlowe i trasy
ekspedycji badawczych. Pani Fish zdołała w swoim modelu zidentyfikować między innymi
gwiazdy Dzeta Reticuli I i II, Alpha Mensae, nasze Słońce, 82 Eridani, Tau Ceti oraz Gliese 86.
Ogólnie rzecz biorąc, rekonstrukcja dokonana przez Majorie Fish przedstawia wycinek Drogi
Mlecznej widziany od strony odległej o 36 lat świetlnych od Ziemi gwiazdy Dzeta Reticuli I.
Wszystkie przedstawione na zrekonstruowanej mapie gwiazdy są zbliżone do naszego Słoń-
ca i mogą mieć własny układ planetarny. Model pani Fish wzbudził w USA duże zainteresowa-
nie, ale i kontrowersje. W tej sytuacji przekazała ona swoją pracę do weryfikacji astronomowi z
Ohio State University, profesorowi Walterowi Mitchellowi.
W toku długotrwałych symulacji komputerowych Mitchell sprawdził sporządzony według
mapy narysowanej przez Betty Hill model potwierdzając ostatecznie, że zgadza się on z
wycinkiem nieba widocznym z Dzeta Reticuli I.
Oczywiście nie można wykluczyć, że „wzięcie” Betty i Barneya Hillów jest przeżyciem
zmyślonym, które z bliżej nie znanych przyczyn przybrało w ich psychice formę realnego
zdarzenia. Wszyscy jednak, którzy badali i analizowali ten przypadek, są zgodni co do tego, że
z pewnością nie można tu mówić o sfabrykowanej z rozmysłem mistyfikacji.
Trudno uznać, że przeżycia małżeństwa Hillów są czystą imaginacją: jak bowiem wtedy
wyjaśnić, że Betty Hill opisała holograficzną mapę gwiazdową, której nikt poza nią nie znał i
której realność dopiero po latach potwierdziła symulacja komputerowa?
Barney Hill zmarł w lutym 1969 roku, pięć lat po hipnotycznych seansach dra Simona. Betty
Hill żyje do dziś.
Piętnaście lat później, w styczniu 1976 r., wydarzył się incydent mający wiele wspólnego z
przeżyciami Betty i Barneya Hillów.
Trzy kobiety – Elaine Thomas, Mona Stafford i Louise Smith – jechały lokalną drogą w stanie
Kentucky, kiedy nagle pojawił się przed nimi wielki obiekt latający. Później zorientowały się, że
odzyskały świadomość dopiero 45 km od domu, w pobliżu Houstonville. Jak się okazało, miały
80-minutową lukę w pamięci. Ponieważ nie umiały sobie tego wyjaśnić, zwróciły się o radę do
MUFON-u. Wtedy poproszono o pomoc dra R. Sprinkle’a, który przeprowadził seanse hipno-
tyczne z każdą z trzech kobiet osobno.
Wyniki były we wszystkich trzech przypadkach jednakowe. Wszystkie trzy kobiety widziały
niezidentyfikowany obiekt latający wielkości boiska do piłki nożnej, „metalicznie błyszczący
obiekt z jasno oświetlonymi nadbudówkami na górze, którego środek otaczał rząd czerwonych
świateł, a poniżej były jeszcze trzy lub cztery dalsze światła czerwone i żółte”.
Z relacji kobiet wynika, że obiekt dość długo unosił się nad nimi. Nagle zgasł silnik ich
– 59 –
samochodu, który jechał teraz „jakby sam z siebie”. Następnie samochód zatrzymał się, kobie-
ty zostały z niego wyprowadzone i zabrane do dziwnej „sali”, gdzie czekały na nie smukłe istoty
wzrostu około 130 cm.
Wszystkie trzy kobiety przeszły bolesne częściowo badania. Kiedy przyłożono im do piersi
jeden z „instrumentów” i założono na szyję dziwny „pierścień”, krzyczały. Rzeczywiście stwier-
dzono u nich kilkucentymetrowej wielkości oparzenia skóry. Kiedy podczas seansu hipnotycz-
nego opisywały testy przeprowadzane na nich w UFO, płakały i krzyczały, jakby rzeczywiście
zadawano im ból.
Leo Springfield, obecny w czasie seansów przedstawiciel MUFON-u, jest przeświadczony o
prawdziwości opisywanych przez kobiety zdarzeń.
W pochodzących z różnych stron świata relacjach na temat UFO i ich załóg bardzo często
powtarzają się pewne wspólne elementy pozwalające na wyciągnięcie istotnych wniosków.
– 60 –
9.
Tajemnicza siła nitinolu
W roku 1973 amerykański profesor fizyki Harley D. Rutledge postanowił przeprowadzić
jeden z najbardziej ambitnych projektów związanych z UFO. Powodem było pojawienie się
dużej ilości dziwnych obiektów latających zaobserwowanych przez licznych świadków w pobliżu
miasta Piedmont, leżącego około 80 km od Cape Girardeau w stanie Missouri.
Jako kierownik wydziału fizyki South-East Missouri State College w Cape Girardeau i były
prezydent stanowej Akademii Nauk, Rutledge był wprawdzie znany jako naukowiec wybitnie
sceptycznie nastawiony do kwestii UFO, lecz po serii osobliwych obserwacji w pobliżu Piedmont
podjął wyzwanie i zebrał zespół naukowców do zbadania tego zjawiska.
W programie uczestniczyli specjaliści najróżniejszych dyscyplin nauki. Prace trwały dość
długo. W tym czasie udało się sfotografować przelatujące na dużych wysokościach niezidentyfi-
kowane obiekty i dokonać licznych pomiarów, na przykład prędkości, odległości, pułapu lotu i
wielkości obiektów.
Zespół wyposażony był w tym celu we wszelkie możliwe aparaty do śledzenia i pomiaru
poruszających się po niebie obiektów. Rutledge przyjmował, że wystarczą po dwa weekendy
obserwacji na każdego specjalistę. Pomylił się jednak. Zanim opublikowano raport o wynikach
badań zespołu, minęło siedem lat.
Aby dojść do ostatecznych wniosków, zespół Rutledge’a dokonywał obserwacji nieba przez
prawie 2 tysiące godzin, zaobserwował w tym czasie 178 niezidentyfikowanych obiektów lata-
jących, z których 158 zostało zarejestrowanych przez specjalistyczną aparaturę. Oznacza to, że
zaobserwowane naocznie obiekty zostały jednocześnie uchwycone przez obiektywy aparatów
fotograficznych oraz zarejestrowane przez radary i inne urządzenia wykrywające.
Rutledge i jego współpracownicy obserwowali głównie światła na niebie. Eksperci od spraw
UFO mają skłonność do uporczywego ignorowania tych zjawisk, ponieważ z obserwacji punktu
świetlnego trudno wyciągnąć jakieś wnioski. Ponadto niewiadomego pochodzenia światła sta-
nowią najczęstszą przyczynę błędnych interpretacji. Natomiast zaopatrzony w kopułkę dysk
można niejako ze stuprocentową pewnością zaklasyfikować jako realny obiekt – albo jako
złudzenie. W przypadku punktu świetlnego istnieją różne możliwości interpretacji. Równie
dobrze może to być meteor, jak i satelita czy reflektory samochodu albo odbicie światła od
przelatującego stada ptaków.
Dzięki opierającej się na czystych faktach metodzie pracy zespołu Rutledge’a udało się
wykluczyć tego rodzaju błędne interpretacje. Dzięki zasadzie jednoczesnej obserwacji z trzech
miejsc, naukowcy potrafili dokładnie określić położenie, wielkość i trajektorię lotu, jak też
prędkość śledzonych obiektów.
Na tej podstawie zespołowi udało się dostarczyć niezbitych dowodów realności zjawiska UFO
przy wyeliminowaniu konwencjonalnych obiektów o naturalnym pochodzeniu. Zebrane dane
stworzyły znakomitą podstawę dla dalszych badań w tej dziedzinie.
Stwierdzono z dużą dozą prawdopodobieństwa, że co najmniej w 80 przypadkach UFO
wykazywały reakcję na fakt obserwowania ich z Ziemi. Niemniej jednak nie można na tej
podstawie wyodrębnić stałego wzorca zachowań, ponieważ reakcje każdego z obiektów były
inne. Zbieżność czasowa była jednak zbyt częsta, aby można było mówić o przypadkowości.
Duże wrażenie robi następujący wypadek. 21 czerwca 1973 roku Rutledge zaświecił latarką
w stronę stacjonarnego światła na niebie, na co obiekt odpowiedział powolnym ruchem, jakby
chciał zwrócić na siebie uwagę obserwatora.
Wielokrotnie zaobserwowano „gwiazdy”, które zaczynały się poruszać bądź zatrzymywały
się, kiedy skierowano na nie obiektywy albo zaczynano mrugać w ich stronę reflektorami. W
niektórych przypadkach reagowały nawet na głosy obserwatorów, kiedy ci porozumiewali się
na przykład drogą radiową.
Wyniki badań uczonych z zespołu Rutledge’a wskazują na to, że niezidentyfikowane obiekty
latające muszą dysponować niezwykle zaawansowaną techniką, która pozwala im zlokalizować
z dużych wysokości – co ciekawsze, nawet w nocy – obserwujące je z Ziemi osoby.
Oddziaływanie UFO można podzielić zasadniczo na cztery kategorie:
1. Przerywanie lub zakłócanie pracy urządzeń radiowych lub nawigacyjnych, a więc wpływ
na działanie aparatów wykorzystujących elektryczność lub fale elektromagnetyczne; zakłócanie
pracy silników spalinowych; wyłączenia sieci elektrycznej; zakłócanie wskazań kompasów na
– 61 –
statkach i w samolotach.
2. Fizjologiczne (na przykład oparzenia skóry) i psychiczne (na przykład zaburzenia myśle-
nia, amnezja) oddziaływanie na ludzi przebywających w pobliżu UFO.
3. Katastrofy lub eksplozje samolotów lecących na spotkanie UFO.
4. Znikanie cywilnych i wojskowych maszyn ścigających niezidentyfikowane obiekty latające.
5. „Wzięcia” przez Kosmitów. Te przypadki znane są tylko z relacji osób, które twierdzą, że
zostały zabrane na pokład pozaziemskich statków kosmicznych, były tam poddawane bada-
niom a następnie wypuszczane.
Kształty zaobserwowanych dotąd niezidentyfikowanych obiektów latających określa się jako
dyskoidalne, kuliste, elipsoidalne, owalne lub przypominające cygaro.
Rozmaitość kształtów tych obiektów wynika być może z różnych kątów, pod jakimi na nie
patrzono. Obiekt dyskoidalny, a więc okrągły, może wydawać się podobny do cygara, jeśli
patrzymy na niego z boku, za to z dołu wydać się może kulisty. Odbicia światła słonecznego lub
często duża jasność własna tych obiektów są przyczyną powstawania dalszych złudzeń optycz-
nych. Zwłaszcza nocą bardzo trudno dokładnie rozpoznać kontury.
Przeciętna średnica dyskoidalnego obiektu wynosi 10 do 13 m. Oprócz nich występują
najprawdopodobniej także niewielkie dyski o średnicy od 20 do 100 cm, które są bardzo
płaskie i wirują.
We wszystkich opisach UFO, zwłaszcza tych obserwowanych przy świetle dziennym, mówi
się o metalicznej powierzchni, w przypadku obiektów większych o przypominającej kopułę
nadbudówce, otworach okiennych oraz wirujących, różnobarwnych światłach. Uderza brak
konwencjonalnych skrzydeł i kół.
Zadziwiające są sposoby latania tych obiektów. Mogą one zawisać w powietrzu, poruszać się
błyskawicznie zmieniając kierunek lotu pod kątem ostrym, a także wznosić się i opadać jak liść
na wietrze, mogą z miejsca osiągać niebywałe prędkości i w pełnym biegu stawać jak wryte.
Mierzone radarowo prędkości sięgają nawet 70 tysięcy km/h. 60 do 75 procent wszystkich
UFO porusza się bezgłośnie. 15 procent wydaje odgłos przypominający brzęczenie transforma-
tora lub generatora. Dalszych 10 do 15 procent wydaje gwiżdżący dźwięk, a reszta porusza się
przy akompaniamencie innych efektów akustycznych.
Przeważająca część UFO otoczona jest promienistymi światłami, wyraźnie zmieniając zabar-
wienie w zależności od prędkości lotu.
Przy locie powolnym lub unoszeniu się w powietrzu srebrnoszary obiekt emanuje głęboką
czerwienią. Przy średnich prędkościach jarzy się pomarańczowo, przy wielkim przyśpieszeniu
białozielono lub biało-niebiesko.
Charakterystyczne zmiany zabarwienia dały oczywiście asumpt do różnych spekulacji. Moż-
na je wyjaśnić co najwyżej rodzajem energii napędzającej, która powoduje jonizację znajdują-
cych się w atmosferze gazów.
Genialny wynalazca Nikola Tesla już w roku 1895 przewidział, że energia elektryczna, czy
inaczej elektromagnetyczna, będzie miała kolosalne znacznie dla przyszłych kosmicznych
planów ludzkości, i pisał: „Udało mi się wytworzyć wyładowania elektryczne o długości ponad
35 metrów, w przyszłości nietrudno będzie osiągnąć jej stukrotność. Wytworzyłem energię
elektryczną o mocy około 100 tysięcy KM, ale na pewno da się osiągnąć moce 5 czy nawet 10
milionów koni. Rezultaty moich pomiarów i wyliczeń wskazują, iż można wytworzyć energię
elektryczną takiej mocy, że jej oddziaływanie sięgnie najbliżej nas położonych planet – Marsa i
Wenus.
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że dzięki tego rodzaju nowej metodzie będziemy mogli
wywołać na jednej z tych planet odczuwalny efekt, efekt wywołany zaburzeniem elektrycznego
pola Ziemi. Nasz świat wiruje z niewiarygodną prędkością pędząc przez nieskończoność
Wszechświata, wszystko wokół nas wiruje, wszystko jest w ruchu, wszędzie jest energia. Musi
być jakaś możliwość znalezienia bezpośredniego dostępu do tej energii. Dzięki pochodzącemu z
tego nośnika światłu, dzięki pochodzącej stamtąd energii, energii każdego rodzaju, którą z
pewnością wydobyć można bez trudu z tego niewyczerpanego źródła, ludzkość będzie kroczyć
drogą rozwoju siedmiomilowymi krokami. Już sama myśl o tak gigantycznych możliwościach
poszerza horyzonty, wzmacnia nasze nadzieje i wypełnia nas radością”.
Urodzony w roku 1856 w chorwackim Similjanie Tesla był inżynierem i znakomitym wynalaz-
cą, który swoimi odkryciami naukowymi położył podwaliny współczesnej elektrotechniki. Ten
elegancki, błyskotliwy i uparty człowiek wyemigrował w roku 1884 do Ameryki. Tam doszło
wkrótce do ścisłej współpracy z Thomasem Edisonem, co skończyło się potem zaciętą walką
między obu wynalazcami, Edison był bowiem gorącym zwolennikiem prądu stałego, podczas
gdy Tesla wszelkimi środkami walczył o zastosowanie prądu zmiennego. Na tym tle rozeszły się
ich drogi. Jak wszyscy wiemy, okazało się potem, że rację miał jednak Tesla.
– 62 –
Jako twórca podstaw dzisiejszej techniki prądu zmiennego, Tesla wynalazł cały szereg agre-
gatów, transformatorów i silników, i jest w dodatku właściwym, jakkolwiek wciąż zapoznanym
wynalazcą bezprzewodowego przekazu informacji – radia i radaru.
Naukowcy i inżynierowie do dziś nie wiedzą, do czego potrzebne były Tesli zbudowane w
jego laboratoriach w Colorado Springs gigantyczne cewki, za pomocą których generował prądy
o napięciu 10 do 12 milionów woltów i wytwarzał 40-metrowej długości wyładowania. To
pionierskie osiągnięcie techniczne do dziś nie ma sobie równych i do dziś też nie udało się
rozwiązać zagadki tych eksperymentów. Niektórzy ze współpracowników Tesli mówią, że
potrafił on wytwarzać w tym urządzeniu pioruny kuliste. Przypuszcza się też, że Tesla odkrył
wzajemne wpływy pól elektromagnetycznych i grawitacyjnych, i prowadził eksperymenty w
tym kierunku.
Tesla zmarł w sędziwym wieku 83 lat.
Współczesny Tesli dr Thomas Townsend Brown, pracując jako asystent profesora P. A. Bie-
felda na amerykańskim Denison University w Granville w stanie Ohio, zajmował się na po-
czątku lat dwudziestych pierwszymi doświadczeniami z polem grawitacyjnym. Biefeld i Brown
wykazali, że wiszący swobodnie na nici kondensator po doprowadzeniu wysokiego napięcia
zostaje wprawiony w ruch. Zjawisko to określone zostało w fizyce mianem efektu Biefelda-
Browna. Po 28 latach prac badawczych Brown doszedł do wniosku, że każdemu zjawisku
elektromagnetycznemu odpowiada zjawisko elektrograwitacyjne.
W czasie jednego ze swoich eksperymentów Brown wykazał, że swobodnie zawieszony kon-
densator o polaryzacji poziomej po doprowadzeniu wysokiego napięcia zawsze obraca się w
stronę bieguna dodatniego. W dalszych doświadczeniach Brown doprowadził wysokie napięcie
do kondensatora o polaryzacji pionowej. Kiedy biegun dodatni był u dołu, kondensator poruszał
się w dół, natomiast przy polaryzacji odwrotnej poruszał się w górę, wbrew sile ciążenia.
Odwrócenie polaryzacji pociągnęło więc za sobą zmianę zwrotu siły napędzającej.
Jak twierdził sam Brown, już w roku 1926 skonstruował na bazie dalszych eksperymentów
model „pojazdu kosmicznego”: była to poruszająca się na zasadzie elektrograwitacji maszyna
latająca bez części ruchomych, której napęd i sterowanie odbywały się wyłącznie poprzez
zmianę zwrotu i wzmocnienie napięcia na biegunie dodatnim.
Po eksperymentach z rozmaitymi pojazdami Brown zdecydował się wreszcie nadać swojemu
„pojazdowi kosmicznemu” formę dysku.
Ale świat naukowy zwrócił na tego fizyka uwagę dopiero 30 lat później, mianowicie w roku
1956, kiedy to znane czasopismo specjalistyczne Interavia opublikowało jego pracę zatytuło-
waną: „W stronę nieważkiego lotu – najnowsze badania”. Latający model Browna składał się z
dwóch umieszczonych na podstawie z drutu tarcz o średnicy 60 cm, wyposażonych w
zmodyfikowany kondensator płytkowy. Na poziomej, biegnącej po okręgu o średnicy 6 metrów
trasie, przy napięciu 50 kV i stałym dopływie energii 50 W, obydwa pojazdy latające osiągnęły
prędkość 19 km/h.
Według artykułu w Interavii, doświadczenia w próżni miały być o wiele bardziej spekta-
kularne. „Później użyto tarcz o średnicy 90 cm, które poruszały się po okręgu 17-metrowej
średnicy, a napięcie przyłożone do elektrod wynosiło 150 tysięcy woltów – podawało pismo. –
Osiągnięte wyniki były do tego stopnia przekonujące, że natychmiast objęte zostały klauzulą
tajności”.
Brown wyjaśniał zasadę działania swoich latających tarcz lokalnymi zmianami pola grawita-
cyjnego. Tarcze zachowywały się jak deska surfingowa ślizgająca się po fali. Zwrot i prędkość
dają się jednak w każdej chwili zmienić, ponieważ pomiędzy polami elektromagnetycznym i
grawitacyjnym zachodzą wzajemne oddziaływania. Załoga takiego pojazdu latającego nawet
przy błyskawicznych przyśpieszeniach i gwałtownych zmianach kierunku nie byłaby wystawiona
na najmniejsze nawet przeciążenia, ponieważ pojazd jako całość pozostaje „w harmonii” z
lokalnie zmienionym polem ciążenia.
W swojej wydanej w 1972 roku pracy The Principles of Ultra Relativity japoński fizyk,
profesor Shinichi Seike, opisuje możliwość przekształcenia siły ciążenia w energię elektro-
magnetyczną. Jego teza opiera się na znanym już od roku 1934 równaniu Kramera, opisu-
jącym zależny od zewnętrznych pól elektrostatycznych i magnetycznych ruch wirowy atomów.
Seike opiera się w swoim modelu na zmianie przestrzennego spinu elektronu w widmie
magnetycznego rezonansu jądra. Oznacza to, że badana materia poddana zostaje działaniu
zmiennego pola magnetycznego wysokiej częstotliwości. Przy określonych, typowych dla każ-
dej z cząsteczek częstotliwościach dochodzi do pojawienia się efektu absorpcji. Innymi słowy,
dokonuje się czerpanie energii z zewnętrznego pola, w tym wypadku pola grawitacyjnego.
Do „rozruchu” swojego modelu napędu antygrawitacyjnego profesor Seike posłużył się
zewnętrznym źródłem energii. Wyliczył też moc tego napędu: miałaby ona wynosić 30 x10
9
– 63 –
kW. To znacznie więcej niż osiągają rakiety nośne typu Saturn.
Wielkie przyśpieszenia i gwałtowne zmiany kierunków także w tym wypadku nie byłyby dla
załogi problemem, jak twierdzi Seike, ponieważ odpadają siły reakcji w kontrolowanym sztucz-
nym polu grawitacyjnym, gdzie każdy atom uzyskuje jednakowe przyśpieszenie.
W czasie drugiej wojny światowej aeronautyczne możliwości dyskoidalnych aparatów latają-
cych docenili niemieccy naukowcy, którzy wypróbowali też pierwsze tego typu konstrukcje.
Niektóre z osób współtworzących w 1941 roku te pierwsze konstrukcje potwierdzają, że
nazywano je „latającymi talerzami”. Pierwsze ich projekty pochodzą od niemieckich konstruk-
torów Schrievera, Habermohla, Miethego oraz Włocha Bellonzo. Sporządzony przez Schrievera i
Habermohla model składał się z obracającego się wokół kopułowatej kabiny szerokiego i
płaskiego pierścienia z lotkami, które ustawiało się pod odpowiednim kątem w zależności od
tego, czy pojazd startował, czy leciał przed siebie.
Pracujący w niemieckim wtedy Wrocławiu Miethe opracował aparat latający w kształcie
dysku o średnicy 42 metrów, napędzany silnikami odrzutowymi o zmiennym kącie ustawienia.
Napędzany również silnikami odrzutowymi „latający talerz” Habermohla i Schrievera, którzy
pracowali w Pradze, wystartował do próbnego lotu 14 lutego 1945 roku. Obecni przy tej próbie
świadkowie twierdzą, że aparat w ciągu 3 minut wzbił się na wysokość 12.400 metrów i
osiągnął w locie po prostej prędkość 2000 km/h.
Do podjęcia produkcji potrzebne były jeszcze wszechstronne badania i prace doświadczalne,
ponieważ wielkie prędkości i nadzwyczajne obciążenia termiczne wymagały materiału o wielkiej
odporności, który mógłby stawić czoło wysokim temperaturom.
Nie ma wątpliwości, że UFO muszą być wyposażone w rewolucyjne rodzaje napędu i
sporządzone z nie znanych nam materiałów.
Tak jak pojawiają się już konkretne próby zastosowań nowych typów napędu, tak samo
dochodzi od czasu do czasu do odkrycia nowych materiałów o zdumiewających właściwościach,
jak na przykład zagadkowy nitinol, który może mieć niesłychane znaczenie dla programu kos-
micznego.
W McDonnell Douglas Astronautics Company w Huntington Beach w Kalifornii pracuje silnik,
którego paliwem nie jest ropa, benzyna czy prąd elektryczny, ale ciepła woda. Jego napęd,
sprężyna ze stopu niklu z tytanem, może zasadniczo zmienić losy ludzkości intensywnie poszu-
kującej nowych źródeł energii. Naukowcy, którzy zbudowali ten silnik, wyliczyli, że elektrownie
nitinolowe przyniosłyby kolosalne oszczędności w porównaniu z każdym z dzisiejszych zakła-
dów produkcji energii, nie wyłączając elektrowni atomowych.
Od niemal 20 lat badacze z dziesiątków laboratoriów na całym świecie – często w ramach
supertajnych programów – usiłują zgłębić zagadkowe właściwości nitinolu. Pierwsze zetknięcie
się z tym materiałem wywołuje zazwyczaj zdumienie, jeśli nie wręcz szok. W temperaturze
pokojowej kawałek nitinolu jest twardy jak stal. Gdy zanurzyć go w zimnej wodzie, staje się
nagle miękki i plastyczny. Jeśli jednak znajdzie się w gorącej wodzie, zachowuje się zupełnie
jak żywy i z ogromną siłą powraca do swojej pierwotnej twardości i pierwotnego kształtu.
Krótko mówiąc, nitinol niejako „pamięta” swój kształt. Jest to system przekształcający energię
ciała stałego, któremu wystarczy zwykła zmiana temperatury z zimnej na ciepłą, aby uwolnił
energię wyrażającą się ni mniej ni więcej tylko wartością 55 ton na 2,5 cm .
Zdumiewające właściwości nitinolu odkryto już w 1958 roku w US Naval Ordnance Labo-
ratory (NOL). Stąd też wzięła się jego nazwa: Ni (nikiel), Ti (tytan) i NOL. Jak to często bywa,
nitinol został odkryty całkiem przypadkowo. Mianowicie kiedy z pieca wyszły pierwsze sztabki
nitinolu, William Bühler, główny metalurg, wziął dwie takie długie na palec sztabki i lekko nimi
o siebie uderzył, w wyniku czego wydały matowy, metaliczny dźwięk. Nie było w tym nic szcze-
gólnego. Ale zaledwie w kilka minut później, kiedy stuknął o siebie dwie sztabki z następnej
partii, wydały one dźwięk podobny do dzwonu. Jedynym, co różniło obie pary sztabek, była
temperatura – druga para była jeszcze ciepła po niedawnym opuszczeniu pieca.
W niedługi czas potem Bühler zademonstrował na spotkaniu naukowców marynarki wojen-
nej zadziwiające właściwości nitinolu: metal ten można dowolną ilość razy zginać i prostować,
a jednak nie powoduje to najmniejszych oznak zmęczenia materiału, a więc pęknięć. Ponadto
rozgrzewa się wprawdzie w miejscu zgięcia, ochładza się jednak zaraz jak każdy inny stop,
kiedy odegnie się go do pierwotnego kształtu. Jeden z naukowców, który w czasie demonstracji
zapalał fajkę, przyłożył płomień zapalniczki do próbki nitinolowego drutu zgiętego w harmo-
nijkę. Ku jego zdumieniu drut błyskawicznie wyprostował się w chwili zetknięcia z ogniem.
Pomimo jego niezwykłych właściwości, nitinol traktowano początkowo wyłącznie jako nauko-
we kuriozum. Dopiero w 1973 roku w Lawrence Laboratory w Berkeley, w Kalifornii, dokonano
ważnego, jakkolwiek nie docenianego przełomu. Wynalazca Ridgway Banks zbudował roboczy
model nitinolowego silnika cieplnego: rodzaj koła z wykonanymi z nitinolu szprychami w
– 64 –
kształcie litery U, które to koło wprawiano w ruch za pomocą na przemian zimnej i gorącej
kąpieli. Ponieważ do wywołania tego efektu wystarczy już niewielka różnica temperatur, każde
źródło ciepła nadawałoby się do tego, by napędzać silnik nitinolowy. Warunkiem jest zmiana
temperatury z zimnej na ciepłą i odwrotnie.
Obecnie badania nad nitinolem prowadzi się w laboratoriach Wielkiej Brytanii, Szwajcarii,
Belgii, RFN i Japonii. W Stanach Zjednoczonych eksperymenty z silnikiem nitinolowym prowa-
dzi się w kilku ośrodkach naukowych, tak prywatnych jak i państwowych. Badania są wspoma-
gane przez ministerstwo obrony, marynarkę wojenną, NASA, National Science Foundation oraz
liczne firmy prywatne.
Angielskie przedsiębiorstwo prywatne National Space Research Consortium, pod kierownic-
twem dyrektora Johna Searla, prowadzi badania nad szczególnym zastosowaniem nitinolu –
mianowicie do napędzania dyskoidalnych pojazdów latających o średnicy do 20 m i przezna-
czonych do podróży międzygwiezdnych.
NSRC pracuje nad systemem napędowym wykorzystującym dipole obracające się w polach
magnetycznych. Poczynając od określonej częstotliwości rezonansowej, układ ten ma podobno
wchłaniać energię grawitacyjną i produkować przeciwpole, dzięki któremu pojazd staje się
nieważki i wolny od oporów tarcia. Ponieważ sprzężone z procesem rezonansu pole magne-
tyczne bezustannie przyrasta, przy odpowiednim uporządkowaniu cewek prowadzi to do pow-
stania napięć indukcyjnych. Napięcia te służą do podtrzymywania i powiększania otaczającego
pojazd pola elektrostatycznego. Wszystkie cząsteczki powietrza, które zbliżą się do tego pola,
ulegają jonizacji i zostają odepchnięte. Tak więc pojazd znajduje się stale w próżni. Proces
jonizacji powoduje intensywne świecenie wokół pojazdu. Zjawisko, jakie zawsze powtarza się
przy obserwacjach UFO.
Na ile te ambitne plany NSRC możliwe są do zrealizowania, dopiero się okaże. Istotne jest w
tym wszystkim to, że przedmiotem badań są nowe fascynujące możliwości techniczne i
fizyczne, i że badania te zostały zainspirowane obserwacjami niezidentyfikowanych obiektów
latających.
Wcale nie jest wykluczone, że UFO napędzane są zmiennymi oddziaływaniami pól elektro-
magnetycznych i grawitacyjnych. Wygląda na to, że przybysze z obcych planet rozwiązali już
problem napędu statków międzygwiezdnych. A to oznacza, że potrafią sobie poradzić z niezwy-
kłymi zjawiskami, jakie występują przy prędkościach bliskich prędkości światła.
– 65 –
10.
Władcy czasu
Załóżmy, że odległa o 10,8 lat świetlnych od Ziemi gwiazda Epsilon Eridani ma własny układ
planetarny i że na jednej z tych planet – powiedzmy Achele – istnieje cywilizacja tak bardzo
zaawansowana technicznie, że jej przedstawiciele odbywają podróże międzygwiezdne z uży-
ciem napędu elektrograwitacyjnego lub antygrawitacyjnego.
Otóż zespół astronautów z tej planety zakończył właśnie przygotowania do wyprawy do
naszego Układu Słonecznego. Przeciętna wieku załogi odpowiada 30 ziemskim latom.
Po opuszczeniu planety w swoim długim na 100 m, przypominającym cygaro statku kos-
micznym, astronauci przyśpieszają do prędkości zbliżonej do prędkości światła (będziemy ją
nazywać prędkością relatywistyczną), aby długa bądź co bądź podróż nie zajęła nazbyt dużo
czasu. Stale przyśpieszając, statek kosmiczny Achelan osiąga wreszcie 90 procent prędkości
światła, czyli 270 tysięcy kilometrów na sekundę.
Otóż przy tak wielkiej prędkości zachodzą nadzwyczaj osobliwe zjawiska. Jeśli na przykład
obserwator miałby możliwość zmierzenia długości statku poruszającego się w tym niewyobra-
żalnym tempie, to ku swemu zdumieniu stwierdziłby, że z pierwotnych 100 m długości zrobiło
się zaledwie 50. Innymi słowy, przy tej prędkości statek „skurczyłby się” o połowę. Zaszło
bowiem zjawisko kontrakcji, czyli kurczenia.
Ale to jeszcze nie wszystko, bowiem dla załogi statku czas upływałby siedmiokrotnie wolniej
niż dla Achelan pozostałych na macierzystej planecie. Astronauci tego nie odczuwają, tak jak
nie odczują, że starzeją się siedem razy wolniej od swoich krewnych i przyjaciół.
Również wynosząca 10,8 lat świetlnych pierwotna odległość pomiędzy układem planetarnym
Eridani a Układem Słonecznym uległa skróceniu, ponieważ przy prędkości relatywistycznej
doszło także do kontrakcji przestrzeni.
Gdyby jednak astronauci z układu Eridani próbowali przyśpieszyć do prędkości światła, czyli
do 300 tysięcy km/s, zetknęliby się z jedynym w swoim rodzaju zjawiskiem: otóż nawet przy
dalszym zwiększaniu energii napędu ich statek kosmiczny nie mógłby poruszać się prędzej.
Zamiast tego zwiększałaby się masa ich statku, to znaczy doprowadzana do niego energia
zamiast przyśpieszać jego ruch zamieniałaby się w masę. Gdyby statek kosmiczny Achelan
udało się przyśpieszyć do prędkości światła, to przy nieskończenie przyrastającej masie
skróciłby się on do zera. Dla dalszego przyśpieszenia ruchu konieczne byłoby doprowadzenie
nieskończonej energii – a to jest po prostu niemożliwe.
Przy prędkości światła czas na statku zatrzymałby się wskutek zjawiska dylatacji, a odle-
głość pomiędzy planetą Achele a Ziemią zmalałaby do zera. Według obecnego stanu naszej
wiedzy w dziedzinie fizyki, astronauci z Achele muszą się jednak „zadowolić” prędkością
przyświetlną.
Niewiarygodne efekty wywoływane przez prędkości relatywistyczne poznaliśmy dzięki teorii
Alberta Einsteina. Urodzony w roku 1879 w mieście Ulm Einstein już w roku 1905 przedstawił
kilka genialnych teorii, które miały zrewolucjonizować ówczesną fizykę.
Nie od razu do końca zrozumiano znaczenie jego pracy zatytułowanej „O elektrodynamice
ciał w ruchu” – a każdy z nas słyszał chyba o „szczególnej teorii względności” – w której
Einstein wyszedł z założenia, że po pierwsze eksperymentalnie można dowieść jedynie ruchu
względnego – mianowicie ruchu jednego obserwatora w stosunku do innego – oraz po drugie,
że w próżni światło bez względu na źródło zawsze porusza się ze stałą prędkością.
Było to stwierdzenie zdające się całkowicie przeczyć zdrowemu rozsądkowi, wynika bowiem
z niego na przykład, że światło wysłane zgodnie z kierunkiem lotu z poruszającego się z
prędkością światła statku kosmicznego wcale nie porusza się, jak byśmy mogli przypuszczać, z
prędkością własną powiększoną o prędkość statku. Zjawisko takie znamy z życia codziennego:
kiedy na przykład śpiesząc się biegniemy w górę po ruchomych schodach – prędkość schodów
sumuje się z naszą własną prędkością. Tymczasem w paradoksalny sposób zasada ta nie
stosuje się do światła. Obojętne bowiem, czy jakaś gwiazda porusza się w naszą stronę, czy się
od nas oddala, prędkość wysyłanego przez nią światła nie zmienia się, pozostaje taka sama.
Nie podlega żadnym wpływom prędkości ruchu swojego źródła – w tym przypadku gwiazdy.
Gdyby zatem ruchome schody poruszały się z prędkością światła i my bieglibyśmy w tę samą
stronę, to i tak nie bylibyśmy szybciej na górze.
Według Einsteina, prędkość światła jako wielkość naturalna ma nie tylko zawsze tę samą
– 66 –
wartość, lecz także stanowi górną granicę prędkości możliwych w świecie mechanicznym i
elektromagnetycznym.
W swoich teoriach Einstein obalił też koncepcję długości absolutnej. Nie pasowała ona do
jego nowego relatywistycznego świata, w którym zarówno czas jak i odległość czy długość były
niestałe i zależały tylko i wyłącznie od względnego ruchu obserwatora.
Jest rzeczą oczywistą, że teorie te doprowadziły do sformułowania kilku zdumiewających
wniosków dotyczących oddziaływania prędkości relatywistycznej.
W roku 1905 Einstein zaszokował świat fizyki najbardziej chyba niesłychanym pojęciem,
mianowicie pojęciem dylatacji czasu. Przy tej okazji postawił wręcz krańcowe wymagania tak
zwanemu zdrowemu rozsądkowi, który zresztą uważał za „pozostałość przesądów, które ustali-
ły się przed osiągnięciem osiemnastego roku życia”. On miał odwagę, by czterema równaniami
obalić Newtonowskie twierdzenie, że w każdym punkcie czas biegnie ze stałą prędkością
sześćdziesięciu minut na godzinę.
Najbardziej zdumiewającą konsekwencją teorii względności jest to, że czas zmienia się pod
wpływem ruchu. Dla dwóch obserwatorów poruszających się względem siebie czas biegnie z
różną prędkością.
Ponadto Einstein wskazał na pewne naturalne zjawisko, które dotychczas pozostawało nie
zauważone: poruszające się wraz ze znajdującym się we względnym ruchu ciałem zegary
chodzą wolniej od zegarów pozostających w bezruchu. Właściwość tę potwierdzono zarówno
dla zegarów atomowych jak też zegarów o innych napędach. I tak na przykład w roku 1972
fizycy J. Haefele oraz R. Keating oblecieli Ziemię raz w kierunku zachodnim i raz w kierunku
wschodnim, by udowodnić, że czas rozciągną się nawet przy szybkościach rozwijanych przez
odrzutowce. Mieli przy sobie zegary atomowe zsynchronizowane z innymi zegarami atomo-
wymi, które pozostały na ziemi. Już po pierwszym locie dookoła kuli ziemskiej wiezione przez
nich zegary opóźniły się w stosunku do pozostawionych na ziemi o 50 nanosekund. Nie jest to
wprawdzie wiele, jeśli wiemy, że jedna nanosekunda to miliardowa część sekundy, ale przecież
w porównaniu z prędkością światła prędkość jumbo-jeta trudno nazwać nawet ślimaczą.
Rok 1905 był dla Einsteina szczególnie płodny. Kiedy już strącił z cokołu dwie absolutne
dotychczas wielkości, czas i przestrzeń, zajął się masą – trzecim fundamentalnym pojęciem
klasycznej fizyki. Ani przez chwilę nie zastanawiając się nad nie dającymi się przewidzieć
rezultatami poszczególnych doświadczeń stwierdził śmiało, że masa to nic innego jak tylko
zestalona energia, i że każda energia zamienia się w materię. Tak więc również fotony czy
kwanty światła byłyby po prostu cząsteczkami, które pozbyły się swojej masy i poruszają się
wyłącznie w formie energii z prędkością światła. Poniżej prędkości światła natomiast energia
„zagęszczałaby się” w materię wskutek spowolnienia. Ta idea musiała być już nieobca Izaakowi
Newtonowi, który w swoim dziele „Optyka” postawił pytanie, czy ciała gęste i światło nie mogą
przekształcać się jedne w drugie, i napisał: „Przekształcenie materii w światło i odwrotnie jest
jak najbardziej zgodne z rozumem natury, która niejako ochotnie odnosi się do przekształceń
tego rodzaju”. Lecz masa nadal uznawana była za niezmienną – pomimo Newtona. Dopiero
Einstein zrozumiał, że masa rośnie wraz ze wzrostem prędkości, ale dopiero przy prędkościach
przyświetlnych.
Z faktu, że ciało do przyśpieszenia potrzebuje energii, Einstein wywiódł związek pomiędzy
energią i masą. Lecz fizyka klasyczna nadal oddzielała jedno od drugiego wyraźną kreską.
Toteż w tamtych czasach, kiedy odkryto substancje radioaktywne, w których emisja energii
wiązała się z utratą masy, uczeni stanęli przed zagadką.
Słynny wzór Einsteina E = mc
2
określa, ile energii (E) powstaje z masy (m). Wynika z
niego, że trzeba w tym celu pomnożyć masę przez kwadrat prędkości światła (c
2
). Wyraźnie
widać, że już pomnożenie minimalnej masy przez kwadrat prędkości światła prowadzi do
powstania potężnej energii.
Na przełomie lat 1914/15 Einstein sformułował swoją ogólną teorię względności. Jej funda-
mentem jest stwierdzenie, że grawitacja – wzajemne przyciąganie się ciał – nie jest siłą, lecz
własnością geometrii przestrzeni. Im więcej masy w danej przestrzeni, tym bardziej się ona
zakrzywia. W porównaniu z innymi siłami grawitacja jest niesłychanie słaba, ale to właśnie ta
słaba grawitacja panuje w całym Wszechświecie, a nie miliardy razy (dokładnie 10
37
raza)
mocniejsze od niej siły elektromagnetyczne.
Siła przyciągania pomiędzy pojedynczymi cząsteczkami jest o wiele słabsza od sił elektro-
magnetycznych, lecz odniesiona do planet czy gwiazd dominuje nad wszystkimi innymi
oddziaływaniami. Ponieważ pole grawitacyjne Ziemi oddziałuje wzajemnie na o wiele słabsze
pole przyciągania Księżyca, obydwa te ciała niebieskie są ze sobą bardzo ściśle związane.
Ale nie tylko Ziemia czy Księżyc mają swoje zależne od masy pola grawitacyjne, maje każde
z nieprzeliczonych miliardów ciał niebieskich w całym Wszechświecie.
– 67 –
Cały Wszechświat utrzymuje tylko siła ciążenia i ona też wyznacza tory ruchu wszystkich
ciał niebieskich. Wszystkie inne siły podlegają granicom przestrzennym. Wskutek połączenia
nadzwyczajnej rozległości i nieograniczoności siły przyciągania stało się tak, że los Wszech-
świata zależy od najsłabszej ze wszystkich występujących w nim sił – siły przyciągania.
Dalsze dwie fundamentalne siły natury to oddziaływanie słabe i silne. O ile silne oddziały-
wanie spaja ze sobą składowe jąder atomowych w praktyce ogranicza się dokładnie do wymia-
rów tych jąder, o tyle oddziaływanie słabe odgrywa główną rolę przy wielu reakcjach między
cząsteczkami elementarnymi, w tym w tak zwanym rozpadzie beta jąder atomowych.
W nowoczesnej fizyce z każdą z czterech elementarnych sił natury łączy się istnienie pew-
nych cząstek elementarnych. Chodzi tu o coś w rodzaju cząstek przenoszących oddziaływanie
czy jakby „cząstek siły”, którymi podstawowe składniki materii niejako „grają w piłkę”.
Cząsteczką elementarną energii elektromagnetycznej jest kwant światła, czyli foton. Dla
energii jądrowej jest to gluon, „klej” spajający ze sobą protony i neutrony w jądrze atomu.
Reprezentantami słabego wzajemnego oddziaływania są tak zwane cząsteczki W i Z, czasami
określane też mianem bozonów pośrednich. Logicznie rozumując, także dla siły ciążenia
powinna istnieć podobna cząsteczka, nie odkryty do dziś grawiton. Według najnowszych teorii,
oddziaływania elektromagnetyczne i oddziaływania silne są jedynie dwoma aspektami tego sa-
mego powszechnego oddziaływania.
Połączenie czterech sił elementarnych w jedną jedyną prasiłę – innymi słowy: ujęcie ich w
jednolitej teorii pola – byłoby spełnieniem marzeń fizyki. Wtedy możliwe byłoby bowiem
wyjaśnienie wszystkich procesów przy pomocy tej właśnie fundamentalnej prasiły, poczynając
od najmniejszego wymiaru aż po skalę kosmiczną.
Według szczególnej teorii względności, w formułowaniu praw fizycznych równoprawni są tyl-
ko tacy obserwatorzy, którzy poruszają się względem siebie ruchem jednostajnym i prostolinio-
wym. Lecz w ogólnej teorii względności równoprawni są wszyscy obserwatorzy, także ci będący
w ruchu przyśpieszonym. Inaczej mówiąc, układy będące w spoczynku, poddane działaniu pola
grawitacyjnego, są równoważne z poruszającymi się (nieinercyjnymi) układami odniesienia.
Oznacza to, że efekt ciążenia jest ekwiwalentny (równoważny) z efektem tarcia oraz że przyś-
pieszenie czy siła odśrodkowa nie różni się lokalnie od grawitacji. Z tego wynika oczywiście, że
rozciągnięcie (spowolnienie) czasu dokonuje się nie tylko wskutek przyśpieszenia, ale także
wskutek siły ciążenia.
Według teorii Einsteina, siła ciążenia jest własnością przestrzeni, a konkretnie zakrzywie-
niem czasoprzestrzeni wywołanym masą obiektów zbudowanych z materii.
Czterowymiarowe kontinuum czasoprzestrzenne często porównuje się do naciągniętej gu-
mowej płachty, mającej wybrzuszenia w miejscach, gdzie znajdują się obiekty ciężkie, a więc
gwiazdy, galaktyki i inne. Według Einsteina struktura czasoprzestrzeni zakrzywia się wokół
ciała masywnego, na przykład wokół naszego Słońca. A planety trzymają się zakrzywionych
„ścieżek” czasoprzestrzeni, zamiast trzymać się swoich eliptycznych wskutek oddziaływania siły
ciążenia Słońca orbit.
Zreasumujmy teraz konsekwencje szczególnej i ogólnej teorii względności Einsteina na przy-
kładzie hipotetycznego statku międzygwiezdnego przybyszów z innej planety:
Promień światła wysłany ze statku poruszającego się z prędkością przyświetlną w kierunku
zgodnym z kierunkiem jego ruchu nigdy nie przekroczy prędkości granicznej wynoszącej 300
tysięcy km/s. Astronauta, którego statek porusza się z wielką prędkością, nie stwierdzi żad-
nych zmian na swoim zegarze pokładowym. W stosunku do czasu na jego macierzystej plane-
cie, czas na pokładzie statku biegnie wolniej i z punktu widzenia na przykład pozostawionego w
domu bliźniaka astronauta taki będzie się też wolniej starzał.
Z kolei ów brat bliźniak stwierdziłby zdumiewające rozbieżności, gdyby miał możliwość
prowadzenia pomiarów. Pędzący z prędkością relatywistyczną statek nabiera coraz większej
masy, ulegając jednocześnie skróceniu w kierunku ruchu.
Oddziaływania przyśpieszenia i grawitacji są ekwiwalentne. Dylatacja czasu może być zatem
wynikiem zarówno przyśpieszenia jak i siły ciążenia. Oznacza to, że czas biegnie wolniej przy
dużych przyśpieszeniach lub w silniejszym polu grawitacyjnym.
Ponieważ przyśpieszenie 9,8 m/s odpowiada wartości g (siła przyciągania ziemskiego),
pasażerowie przyśpieszonego do 9,8 m/s statku kosmicznego poddani są działaniu takiej samej
siły przyciągania jak ci, którzy wylądowali na Ziemi.
Grawitacja zakrzywia bieg promienia światła.
Grawitacja jest to określona przez masę-energię danego ciała niebieskiego właściwość
czasoprzestrzeni.
Tu Fu Zheng, redaktor naczelny chińskiego czasopisma ufologicznego, poinformował w roku
1975 o dziwnym zdarzeniu, jakie spotkało dwóch wartowników jednostki wojskowej w pro-
– 68 –
wincji Junan. W czasie pełnienia nocnej warty zobaczyli nagle nad głowami wielki, pomarań-
czowy obiekt, który zalał teren całej jednostki jaskrawym światłem. Jeden z wartowników
oddalił się, aby natychmiast zameldować o zdarzeniu. Kiedy wrócił, okazało się, że jego kolega
zniknął bez śladu.
Rozpoczęta natychmiast na wielką skalę akcja poszukiwań nie przyniosła rezultatów. Dopie-
ro wiele godzin później zaginiony pojawił się nieoczekiwanie z powrotem. Ku zdziwieniu kole-
gów przez tych kilka godzin nieobecności włosy na brodzie i głowie tak bardzo mu urosły, jakby
całymi tygodniami się nie golił i nie strzygł. Kiedy przełożony zapytał, gdzie też on się
podziewał przez tyle godzin, żołnierz nie potrafił nic odpowiedzieć.
Chińscy eksperci od spraw UFO przypuszczają, że żołnierz został zabrany przez załogę
obiektu w dłuższą podróż i oddziałały na niego niezwykłe zjawiska czasowe. Podobnie jak w
innych tego rodzaju przypadkach, świadomie wywołano u niego zanik pamięci.
Już w roku 1949 niemiecki matematyk Kurt Godel przedstawił światu model Wszechświata
bazujący na szczególnej teorii względności Einsteina. W modelu tym, w którym linie czasu
biegną w obiegu zamkniętym, człowiek może teoretycznie podróżować zarówno w przyszłość
jak i w przeszłość.
Inną fascynującą możliwość czasoprzestrzennych podróży naszkicował sam Albert Einstein
oraz Natan Rosen. Jeśli mają oni rację, to Wszechświat poprzetykany jest pozbawionymi czasu
połączeniami. W swojej ogłoszonej w roku 1935 w Physical Review wspólnej pracy obaj uczeni
porównali poszczególne części Wszechświata do gumowych prześcieradeł połączonych ze sobą
za pomocą pozbawionych czasu przejść nazwanych przez nich „mostami”. Na podstawie tego
modelu amerykański fizyk John Archibald Wheeler wysunął wniosek, że we Wszechświecie
znajdują się liczne „dziury” prowadzące do „nadprzestrzeni”, w której nie ma czasu. Konsek-
wencją istnienia takich przejść – „mostów” Einsteina-Rosena – byłoby to, że statki między-
gwiezdne czy międzygalaktyczne mogłyby podróżować w takiej nadprzestrzeni w dowolną
stronę czasu i to przy zerowym jego upływie, bowiem w niepojętych wymiarach przejść między
poszczególnymi częściami Wszechświata i w nadprzestrzeni pojęcia takie jak „przedtem”,
„teraz” i „potem” nie miałyby sensu. Nie istniałby też czas w normalnym znaczeniu tego słowa.
Według tego modelu, statki kosmiczne mogłyby w mgnieniu oka przemieszczać się z jednego
rejonu Kosmosu w inny.
Czyżby odwiedzający nas przybysze korzystali już z takich właśnie możliwości?
Dopóki w koncepcjach sceptycznych naukowców UFO nadal będą uważane za konwencjo-
nalne pod względem technicznym obiekty latające, możemy porzucić tezę o gościach z Kosmo-
su.
Lecz jako statki kosmiczne z innych światów mogą mieć też całkowicie nieogarnione dla nas
właściwości. Właściwości, których ortodoksyjny establishement naukowy nie chce przyjąć do
wiadomości. Odznaczające się niezwykłymi cechami statki przybyszów z Kosmosu potwierdzają
ich niewiarygodne zaawansowanie technologiczne, umożliwiające im pokonywanie nierozwiązy-
walnych jeszcze dla nas problemów załogowych podróży międzyplanetarnych czy wręcz
międzygalaktycznych. Jeśli potrafią wykorzystać dla swoich potrzeb także inne wymiary, poza
znanym nam kontinuum przestrzenno-czasowym, to muszą też być w stanie – poza wszystkim
innym – zaskoczyć nas pozorną dematerializacją w momencie wchodzenia w inne kontinuum.
A to właśnie wielokrotnie nam już zademonstrowali.
– 69 –
Podziękowanie
Wszystkim, którzy pośrednio bądź bezpośrednio zainspirowali mnie do napisania tej książki.
Wymienić tu należy między innymi amerykańskie organizacje NASA, MUFON, NICAP, APRO,
Center for UFO Studies, ICUFON, ponadto Flying Saucer Review oraz londyńskie i niemieckie
UFO-IFO-Studiengesellschaft (DUIST) w Wiesbaden. Szczególne słowa podziękowania należą
się jednak Michaelowi Hesemannowi oraz Johannesowi i Peterowi Fibagom za uprzejme
użyczenie materiału zdjęciowego.
– 70 –
Bibliografia
Advertiser z 25.10.1978: Objects sighted in plane search.
Advertiser z 2.1.1979: Air Force waits on UFOs.
Ambasada USA w Teheranie, dalekopis z 23.7.1978 r. do Ministerstwa Obrony USA.
Ambasada USA w Abu Dabi, dalekopis z 29.1.1979 do Ministerstwa Obrony USA.
Arnold Kenneth, How It Ali Began, nagranie magnetofonowe 1977.
Asahi, Evening News z 19.6.1981: China Reports Increasing Number of UFO-Events.
Asimov Isaac, Extraterrestial Civilisations, Bungay 1981.
Baker, Robert M. L., Observational Evidence of Anomalistic Phenomena (w.) Journal of the
Astronautical Sciences, nr 1-1968.
Benitez, Juan Jose, OVNIS. Documentos officiales des Gobiemo Espanol, Barcelona 1977.
Bondarchuk, Yurko, UFO Canada, Ontario 1981.
Bourret, Jean Claude, UFO. Spekulationen und Tatsachen. Zug 1977.
Bowen, Charles, The Humanoids, Aylesbury 1969.
Brand, Illo (red.), Strahlenwirkung in der Umgebung von UFOs (w:) MUFON-Tagungsbericht,
München 1978.
Brand, Illo (red.), Offizielle Untersuchungsberichte der Sowjets und Amerikaner über unidenti-
fizierte Himmelserscheinungen (w.) MUFON-CES-Tagungsbericht Nr 8, München 1981.
Bryant, Larry, UFO-Secrecy Update (w.) The MUFON-UFO-Journal, Seguin-Texas, listopad
1979.
Buttlar, Johannes von, Schneller ais das Licht, Düsseldorf 1972.
Buttlar, Johannes von, Reisen in die Ewigkeit, Düsseldorf 1973.
Buttlar, Johannes von, Zeitsprung, München 1977.
Buttlar, Johannes von, Das UFO-Phanomen, München 1978.
Buttlar, Johannes von, Die Einstein-Rosen-Brücke, München 1982.
Commonwealth of Australia, Department of Transport: Aircraft Accident Investigation Sum-
mary Report Nr V 116/783/1047 z 27.4.1982.
Condon, Edward U., Scientific Study on Unidentified Flying Objects, New York 1968.
De San, M. G., Hypothesis on the Origin of UFOs, Bologna 1979.
Dickinson, Terence, The CETA-Reticuli Incident, Milwaukee 1976.
Dickinson, Terence, The Alien Star Map (w.) Whig Standard z 20.2.1981.
Di Pietro, Vincent i Molenaar, Gregory, Unusual Martian Surface Features, Glenn Dale 1982.
Durant, F. C, Report of Meetings of Scientific Advisory Panel on Unidentified Flying Objects,
przedstawiony 14-18 stycznia 1951 przed Office of Scientific Intelligence, CIA. Opublikowany
21.1.1975.
Feinberg, Gerald i Shapiro, Robert, Life Beyond Earth, New York 1980.
Fiebag, Peter i Johannes (red.), Aus den Tiefen des Alls, Tübingen 1985.
Freitas, Robert A., jr., The Search for Extraterrestial Artifacts (SETA) (w:) Journal of the British
Interplanetary Society, t. 36, s. 501-506, 1983.
Freitas, Robert A., jr., Extraterrestial Intelligence in the Solar System: Resolving the Fermi-
Paradox (w:) Journal of the British Interplanetary Society, t. 36, s. 496-500, 1983.
Fuller, John G., The Interrupted Journey, New York 1966.
Gersten, Peter A., What the Government Would Know about UFOs if They Read Their Own
Documents (w:) UFOs – The Hidden Evidence. MUFON-UFO Symposium Proceedings, Seguin/
Texas 1981.
Gravity Rand Ltd. (wyd.), The Gravitics situation, London 1956.
Hali, Richard (red.), The UFO Evidence, Washington 1964.
Hart, M. H. i Zuckermann, B. (red.), Extraterrestials: Where Are They?, New York 1982.
Hobana, Jon i Weverbergh, Julien, UFOs from Behind the Iron Curtain, New York 1976.
Hopkins, Budd, Missing Time, New York 1981.
Hoyle, Fred i Wickramasinghe, N. G, Evolution aus dem Ali, Berlin 1981.
Hovni, A., UFO Besieged Canari Islands, New York 1981.
Hynek, J. Allen, The UFO Experience, Chicago 1972.
Hynek, J. Allen, The Hynek UFO Report, New York 1978.
Jacobs, David M., The UFO-Controversy in America, New York 1978.
– 71 –
La Provincia z 25.06.1976: El Ovni so Poso entre Galdar y Agaete.
La Provincia z 25.06.1976: Espectacular Acontecomiento en el Cielo de Canaria.
Lorenzen, Coral, Flying Saucers: The Startling Evidence of the Invasion from Outer Space, New
York 1970.
Lorenzen, Coral i Jim, An Extraterrestial Encounter (w:) UFO-Report, New York, listopad 1978.
Maccabee, Bruce S., The New Zealand Photographic Sightings: The Definitive Story (w:) UFO-
Report, New York, luty 1981.
Morrison, P., Billingham, J. i Wolfe, J. (red.), The Search for Extraterrestial Intelligence (SETI)
(w:) NASA Scientific Proceedings, t. 419, 1977.
Moseley, James, The Wright Field Story, Clarksburg, 1971.
Oliver, B. M. i Billingham, J. (red.), Project Cyclopes: A Design Study of a System for Detecting
Extraterrestrial Intelligent Life (w:) NASA CR-114445, 1973.
Papagiannis, Michael D., The Need to explore the Asteroid Belt, referat na 33. Congress of the
International Astronautical Federation, który odbywał się w dniach 27.09.-2.10.1982 w Paryżu.
Ruppelt, Edward E., The Report on Unidentified Flying Objects, New York 1956.
Sagan, Carl (red.), Murmurs of Earth: The Voyager Interstellar Record, New York 1978.
Sagan, Carl i Szkłowski, I. S., Intelligent Life in the Universe, San Francisco 1966.
Sounders, David jr. i Harkins, Roger, UFOs? Yes! – Where the Condon-Committee Went Wrong,
New York 1968.
Schneider, Adolf, Besucher aus dem Ali, Freiburg 1973.
Schneider, Adolf, Automatische registrierung unbekannter Flugobjekte (w:) MUFON-CES-
Tagungsbericht nr 7, München 1981.
Sigma, Rho, Forschung in Fesseln, Wiesbaden 1972.
Sigma, Rho, Ether Technology: A Rational Approach to Gravity Control, Lakemont 1977.
Spaulding, Willim H., Ufology and the Digital Computer, Phoenix 1978.
Spaulding, Willim H., The Federal Hypothesis (w:) GSW-Bulletin, kwiecień 1981.
Stanford, Ray, Soccoro „Saucer” in a Pentagon Pantry, Austin 1976.
Stringfield, Leonhard, Situation Red: The UFO-Siege, New York 1977.
Tipler, F. J., Extraterrestrial Intelligent Beings Do Not exist (w:) Quarterly Journal of the Royal
Astronomical Society, t. 21, s. 267-281, 1980.
Tipler, F. J., Extraterrestrial Intelligence: The Debate continues (w:) Physics Today, t. 35, s.
34-38, 1982.
Valee, Jacques, The Invisible college, New York 1975.
Wolfe, J. H., Edelson, R. E., Billingham, J., Crow, R. B., Gulkis, S., Olsen, E. T., Oliver, B. M.,
Petersen, A. M., Seeger, C. L., i Tarter, J. C, SETI – The Serach for Extraterrestial Intelligences:
Plans and Rationals (w:) J. Billingham (red.) Lifein the Universe, s. 391-415, MIT Press,
Cambridge, Massachusetts, 1981.
– 72 –