Johannes von Buttlar Szczelina czasu

background image

Johannes von Buttlar

Szczelina czasu

Spotkanie z niepojętym

Tytuł oryginału:

Zeitriß, Begegnung mit dem Unfaßbaren

Tłumaczenie z j. Niemieckiego:

Ryszard Turczyn

– 1 –

background image

„Szczelinę czasu” poświęcam „Loriemu” Rabie von Vana,

Acheleńczykowi, na pamiątkę wizyty na błękitnej planecie Tellur

– 2 –

background image

Podziękowanie

Tym wszystkim, którzy swoją cierpliwością, wyrozumiałością, a zwłaszcza inspirującymi rozmo-
wami przyczynili się do powstania tej książki. Mojemu wydawcy drowi Herbertowi Fleissnerowi

za zaufanie.

Johannes von Buttlar

– 3 –

background image

Spis treści

Prolog
1. Biblioteka z przyszłości
2. Czas snu
3. Wspomnienie dawnego życia
4. Uskok czasu
5. Wrota nicości
6. Tajny projekt „Majestic 12”
7. Ślady Kosmitów
8. Planeta Enigma
9. Kosmici
10. Człowiek z obcej planety
11. Światy równoległe
12. Poza Einsteinem
13. Dusza Wszechświata
14. Szczelina czasu
Bibliografia
Objaśnienia niektórych terminów

– 4 –

background image

Prolog

Czas dla większości z nas ucieleśniony jest w kalendarzach i zegarach, których nieprzer-

wany, monotonny rytm wybijanych godzin przypomina o przemijalności chwili obecnej, o

Wczoraj, Dziś i Jutrze, o narodzinach, życiu i śmierci.

Ponieważ „podzieliliśmy” czas, możemy zadać pytanie o wiek ludzkości, Ziemi, naszego

Układu Słonecznego i o wiek Wszechświata. Co więcej, ze zjawiskiem tym związane jest nawet
pytanie o Skąd i Dokąd, ponieważ bez czasu nie byłoby ruchu, drgań ani reakcji. Nic by nie

istniało, nie byłoby ludzkości ani Wszechświata.

Wydaje się, iż bieg czasu jest niezmienny, nieodwracalny i niepodatny na ingerencję z zew-

nątrz. Lecz w tym przypadku pozory mylą, ponieważ liczne nie dające się wyjaśnić incydenty w
naszym świecie wskazują na to, że nasze ortodoksyjne pojmowanie czasu i przestrzeni opiera

się na bardzo kruchych podstawach. Niekiedy bowiem pojawia się coś jak „szczelina czasu”,
pozwalając na fantastyczne spotkania z Niepojętym, wstrząsające podstawami istniejących

dogmatów.

Przyzwyczajony do myślenia w konwencji prostych ciągów przyczynowo-skutkowych, czło-

wiek musi nastawić się na przyjęcie wymiarów myślowych zastrzeżonych dotąd wyłącznie dla
literatury spod znaku science-fiction. W przeważającej mierze trzymające się dotychczas me-

chanicystycznych schematów myślenia przyrodoznawstwo dotarło już do swych granic, których
przełamanie przeniesie ludzkość na nowy, wyższy poziom świadomości. Rewolucyjna dla fizyki

Einsteinowska teoria względności i Heisenbergowska zasada nieoznaczoności dowiodły, że uz-
nawane za powszechne i niezmienne prawa przyrody w rzeczywistości zachowują swą ważność

w ograniczonym stopniu i tylko w określonych warunkach.

Pogląd, iż Wszechświat składa się z energii i materii w trójwymiarowej przestrzeni i ulega

zmianom w jednowymiarowym czasie, zaprzecza nieporównanie bardziej złożonej rzeczywis-
tości o dodatkowych wymiarach, zazwyczaj niedostępnych dla naszych zdolności poznawczych.

Wszystko wskazuje bowiem na to, że fizykalny Wszechświat jest zaledwie częścią większej
całości – niejako Multiwszechświata – który objawia nam się niekiedy zupełnie niespodziewanie

przez „pęknięcie” czy „szczelinę” w czasie.

Na podstawie najróżniejszych zagadkowych zdarzeń postaramy się w niniejszej książce wy-

kazać, jak kruchy jest nasz obraz świata, jak subiektywne jest nasze pojmowanie rzeczy-
wistości. Poprowadzimy Czytelnika ku mnogości innych światów, do których dostęp nie jest

człowiekowi zabroniony, lecz tylko przed nim ukryty.

Czy to jeśli idzie o ludzką psyche, czy też o wykazanie istnienia istot rozumnych we Wszech-

świecie, we wszystkich tych dziedzinach najnowsze osiągnięcia badawcze wskazują na istnienie
wielości łączących się ze sobą światów. Znajdujemy się u progu gruntownej przebudowy

świadomości, która otworzy przed ludzkością nową erę.

Zapraszam w fantastyczną podróż do wewnętrznego i zewnętrznego świata Bycia.

– 5 –

background image

1. Biblioteka z przyszłości

Wyobraźmy sobie, że żyjemy na absolutnie płaskim świecie, który niby nieskończony arkusz

papieru rozciąga się tylko na długość i szerokość. Jako istoty dwuwymiarowe, znalibyśmy w

tym świecie wyłącznie linie, trójkąty, czworokąty i koła, a więc figury z geometrii dwuwy-
miarowej. Figury „niemożliwe”, takie jak kule, czworościany czy stożki, nie mieściłyby się

oczywiście w naszym aparacie pojęciowym.

Nie bylibyśmy w stanie dostrzec, co znajduje się ponad nami, za nami i przed nami. Istota

trójwymiarowa, która w swoim świecie ma także wysokość, mogłaby natomiast dokładnie
obserwować, co się dzieje w świecie „płaskich”. Ponieważ w rzeczywistości jesteśmy istotami

trójwymiarowymi w trójwymiarowym świecie, nie potrafimy normalnie wyjrzeć poza istniejące
dla nas granice przestrzenno-czasowe. W świecie naszym zawsze jednak byli wizjonerzy i

prorocy, którzy na podstawie niezwykłych metod i technik poznania potrafili przekraczać te
granice. W ten właśnie sposób powstała w Indiach najbardziej niewiarygodna biblioteka na

świecie – biblioteka z przyszłości.

Zdaniem brytyjskiego matematyka J. W. Dunne'a wszystkie wydarzenia rozgrywają się

równolegle na różnych płaszczyznach czasowych. Innymi słowy: zdarzenie, które na jednej
płaszczyźnie rozgrywać się będzie w przyszłości, na innej może już być przeszłością.

Przekonanie takie dojrzewało w nim w trakcie wieloletnich badań, polegających na szcze-

gółowym zapisywaniu wydarzeń rozgrywających się w snach osób biorących udział w doświad-

czeniu. Okazało się bowiem, że wszystkie te osoby bez wyjątku śniły o wydarzeniach z
przyszłości, które bywały niekiedy niezmiernie banalne, tak że później uległy zapomnieniu.

Zdaniem Dunne'a wyjaśnia to wiele zjawisk określanych mianem deja vu.

Właśnie sen bowiem przeprowadza nas przez szczelinę czasu ku przyszłym wydarzeniom,

czyniąc możliwym to, co już dawno temu odkryli prorocy i wizjonerzy.

– Byłem w Indiach. Widziałem ją na własne oczy, dotykałem jej i kazałem sobie odczytać

swoje dzieje z prastarych liści palmowych.

43-letni Bartholomaus Schmidt z Monachium to człowiek trzeźwy – doradca ekonomiczny i

instruktor na kursach sprzedaży. Teraz jednak wylewa z siebie potoki słów relacjonując swoje
przeżycia, przeświadczony o Niepojętym, przejęty tajemniczym zbiorem liści palmowych w

Indiach.

Są to najbardziej zagadkowe biblioteki świata. Już przed tysiącami lat indyjscy mędrcy ryli

na mających 6 centymetrów szerokości i 48 centymetrów długości liściach palmowych
życiorysy i losy ludzi dziś żyjących, także Europejczyków, którzy nigdy wcześniej w Indiach nie

byli. Każdy – poza kilkoma wyjątkami – może udać się do takiej biblioteki, zapytać o swoje
liście i poprosić o odczytanie swoich losów. Liście te nie zawierają jednak życiorysów

wszystkich ludzi z całego świata, lecz tylko tych, którzy pewnego dnia rzeczywiście pojawiają
się w takiej bibliotece.

W ten sposób liczba życiorysów zredukowana została z kilku miliardów do... do ilu, tego nikt

dokładnie nie wie.

Wiadomo natomiast, że strzegący liści palmowych mędrcy przenoszą ich treść na nowe

egzemplarze, kiedy stare stają się zbyt kruche, czyli mniej więcej raz na 800 lat.

Po obu stronach prastarych, cieniusieńkich liści palmowych wyryte są w języku staro-

tamilskim dzieje przeszłości i przyszłości przybysza. Wysokie na mniej więcej 1 milimetr znaki

tego liczącego sobie tysiące lat języka południowych Indii dla niewprawnego oka są prawie
nierozpoznawalne.

Ku swemu niebotycznemu zdumieniu przybysz dowiaduje się wszystkiego o życiu swoim,

swoich rodziców, rodzeństwa, swojej żony i dzieci. Obok informacji o wykonywanym zawodzie

znajdują się też niekiedy wskazówki na temat cech szczególnych czy na przykład ułomności.
Czasami pewne słowa i pojęcia zastępowane są obrazowymi opisami. I tak na przykład zawód

maszynisty kolejowego zdefiniowano następująco: „woźnica pojazdu, którym dzięki parze
wodnej lub innej energii można przewozić wiele osób na duże odległości”.

Dla nas jest rzeczą niepojętą, że wyryte na liściach palmowych nazwisko odwiedzającego

zawsze odpowiada rzeczywistości oraz że wymienieni są wszyscy jego żyjący w dniu odwiedzin

krewni. Niejednokrotnie podany jest też dzień, w którym dana osoba odwiedzi bibliotekę, oraz
nazwisko tego, który go tam wprowadzi.

– 6 –

background image

Dla każdego odwiedzającego są dwa liście. Na jednym jest jego nazwisko, zawód, przebieg

dotychczasowego życia oraz poprzednie wcielenia. Jeśli wyryte na tym liściu szczegóły się

zgadzają, czytający wyjmuje z archiwum drugi, przynależny do pierwszego liść. Z niego
przybysz dowiaduje się, jaka czeka go przyszłość. Wszystkie przyszłe wydarzenia – aż do chwili

śmierci – opisane są z podziałem na około dwuipółroczne lub pięcioletnie okresy. Ten rodzaj
przedstawiania przyszłości znany jest w Indiach pod nazwą sandhja Bhrigu, od imienia mędrca

Bhrigu. Podobno miał on rozwinąć tę metodę po wielu latach medytacji w trosce o losy swoich
uczniów.

Wróćmy jednak do Bartholomausa Schmidta i jego fascynującej podróży.
– Całymi miesiącami przemierzałem południowe Indie w poszukiwaniu biblioteki liści palmo-

wych. Na próżno. Nikt nie potrafił mi pomóc. Rozczarowany, zdecydowałem się w końcu wracać
do domu. I nagle, ostatniego dnia, zupełnie niespodziewanie w recepcji hotelu spotkałem

pewnego Niemca. W trakcie luźnej rozmowy spytałem go o bibliotekę palmową. „Jest taka” –
powiedział, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. „Ale nie w Bombaju. Musi pan

pojechać do Bangalore. Byłem tam. Rok temu. Shastri, który odczytywał moje liście,
powiedział, że za rok się ożenię. Z Niemką. Miało to być 28 grudnia, a więc pojutrze. I pojutrze

rzeczywiście biorę ślub. Będąc wtedy w Bangalore, jeszcze jej nie znałem. Prawdę mówiąc, nie
wierzyłem w ani jedno słowo. Dziwna historia, prawda?”

Po tym spotkaniu pan Schmidt natychmiast udał się do Bangalore, stolicy stanu Mysore, 280

kilometrów na zachód od Madrasu. Po przybyciu do miasta poprosił w hotelu, żeby zameldo-

wano go w bibliotece. Już dwie godziny później wchodził do starej, wielkopańskiej willi przy 33,
5th Main Road, Chamarajpet. Tu właśnie znajduje się będący od ponad 800 lat w posiadaniu

rodziny Shastri zbiór liści palmowych.

Sri Jyotishacarya Ramakrishna Shastri, aktualnie opiekujący się biblioteką, jest uczonym i

filozofem. Od dzieciństwa jego zmarły w 1984 roku ojciec wprowadzał go w teoretyczne i
praktyczne tajniki wschodniej mistyki, pozytywnej siły myślowej oraz Siuka nadi.

Siuka (papuga) oznacza boską mądrość, a nadi moment w czasie. Tradycje owej duchowej,

praktycznej i psychologicznej wiedzy o życiu sięgają 5300 lat wstecz, a jej przedmiotem jest

zawarta na palmowych liściach analiza momentu narodzin jednostki. Dokonano jej dzięki
spirytualnym zdolnościom mędrca Siuka, przedostając się dla poznania przyszłości poza ramy

czasu i przestrzeni, jak czynili to już prorocy oraz Nostradamus.

Siuka nadi zajmuje się przede wszystkim celami, jakie człowiek obiera w życiu. Pomaga mu

osiągnąć spełnienie tak duchowe, jak i materialne. W wiedzy tej akcent położony jest na as-
pekty spirytualne i materialne, co ma ułatwić człowiekowi wypełnianie jego ziemskich

obowiązków, umożliwiając zarazem większe poświęcenie się rozwojowi duchowemu. Według
Siuka nadi ludzkie usiłowania, by zmienić swój los, określane są przez zasadę równowagi

dynamicznej, nie zaś statycznej, której czynnikiem jest z góry ustalone przeznaczenie.
Interpretacja liści palmowych w duchu Siuka nadi odzwierciedla „boski plan” ludzkiego życia

oraz ukazuje możliwości i zdolności każdego z szukających. Pomaga człowiekowi w jak najlep-
szym wykorzystaniu swojego życia w zgodzie z boskim planem. Obejmuje osobowość, życie

rodzinne, sukces finansowy oraz predyspozycje umysłowe i podaje sposoby umożliwiające
skorygowanie procesów myślowych, np. w formie mantr, pierwotnie hymnów i formułek

ofiarnych z Wed.

Siuka nadi ma na celu:

1. wspomaganie pokoju i szczęścia w życiu jednostki;
2. popieranie wartości prawdy oraz nierozerwalnej całości;

3. uchronienie świata od wojen, epidemii i rewolucji;
4. zachowanie tradycji i dóbr kulturalnych wszystkich narodów dla dobra całej ludzkości;

5. podniesienie jakości życia poprzez odwagę i szczerość;
6. intensyfikację pierwiastka duchowego poprzez wysiłek indywidualny i zbiorowy;

7. upowszechnianie wiedzy wedyjskiej – bez względu na rasę, historię, język czy wiarę – dla

dobra całej ludzkości.

Odpowiedzialnym za przechowywanie i prowadzenie zbioru liści palmowych w Bangalore

oraz sztukę odczytywania starotamilskich tekstów jest teraz Sri Shastri. Licząca sobie ponad

5000 lat biblioteka obejmuje 3665 tomów po 365 liści każdy. Sztuka czytania tych tekstów jest
umiejętnością przekazywaną z pokolenia na pokolenie i przechodzącą z ojca na najstarszego

syna. Co 800 lat – jak wspomniano – przenosi się zapiski z nadwątlonych liści na świeże.

Sri Jyotishacarya Ramakrishna Shastri, mniej więcej 40-letni opiekun biblioteki, przyjął

Bartholomausa Schmidta w tradycyjnym stroju urzędnika. Spytał o datę urodzenia i zniknął w
swoim archiwum. Po 20 minutach powrócił z dwoma liśćmi palmowymi w dłoniach.

Monachijski biznesmen nie podał nic oprócz swojej daty urodzenia. Tym bardziej był więc

– 7 –

background image

zdumiony, kiedy Shastri odczytał mu szczegóły z jego życia, które dokładnie odpowiadały
rzeczywistości, a więc że ma już za sobą trzy małżeństwa i że jego trzecia żona niedawno

zmarła. Na liściu zawarte też były informacje o jego karierze zawodowej oraz szczegóły życia
prywatnego.

– A pańska przyszłość? – spytałem Schmidta.
– O, czeka mnie jeszcze mnóstwo rzeczy. Jedno w każdym razie mogę panu zdradzić: jak na

razie nie mam się co przejmować śmiercią, ponieważ na moim liściu palmowym było napisane,
że dożyję sędziwego wieku 87 lat! Czy to nie coś?

Nikomu nie wolno zabierać z biblioteki „swoich” liści. Dowiedziałem się jednak od Schmidta,

że udało mu się mimo wszystko wejść w posiadanie kilku liści z tej biblioteki.

– W czasie mojego błądzenia po Indiach usłyszałem o pewnym opuszczonym klasztorze.

Pojechałem tam rikszą motorową. Klasztor leżał w połowie wysokości pewnej góry i pilnowało

go dwóch mnichów. Modlili się, mając obok siebie dwie miseczki z ryżem. Zagadnąłem ich i
opowiedziałem o tym, że byłem w Bangalore w bibliotece liści palmowych i że bardzo chciał-

bym wziąć kilka takich liści ze sobą do domu. Ponieważ zaś ich klasztor jest już nieczynny,
chętnie zakupiłbym kilka. Mnisi potrząsnęli przecząco głowami i wyjaśnili mi, że zbiory liści

palmowych to „święte księgi” i że nie mogą mi ich dać. Nie dałem się jednak tak łatwo zbić z
pantałyku i w nadziei, że może mimo wszystko uda mi się coś wskórać, zacząłem ich

wypytywać o klasztor. Dopiero kiedy poczułem, że mają mnie serdecznie dość, pożegnałem się.

Następnego dnia ponownie popielgrzymowałem na górę. Tym razem wciągnąłem w roz-

mowę bardziej przystępnego z mnichów, który po jakimś czasie zapytał mnie, skąd pochodzę.
Od razu zacząłem mu szczegółowo opowiadać o bawarskich kościołach i klasztorach, stopniowo

przechodząc do celu mojej wyprawy do Indii. Opisałem moje wielomiesięczne daremne
poszukiwania biblioteki liści palmowych i to, jak wreszcie dzięki poleceniu znalazłem się u Sri

Shastriego, który odczytał mi moje liście.

Kiedy wymieniłem nazwisko Sri Shastri, mnich nadstawił uszu.

– Przyjdź jutro – powiedział. – Zobaczę, co mogę dla ciebie zrobić.
Kiedy następnego dnia znowu się u niego zjawiłem, wręczył mi stosik powiązanych liści

palmowych.

– Przejmujesz nad nimi odpowiedzialność – powiedział z naciskiem. – Twoim zadaniem i

obowiązkiem jest przechowywać je jak świętość.

– To właśnie one – mówi Schmidt lakonicznie, wydobywając z różnych drogocennych,

jedwabnych woreczków powiązane liście palmowe i rozpościerając je przede mną. – To byłoby
właściwie wszystko – mówi, podczas kiedy ja odnoszę wrażenie, że ten człowiek musiał przeżyć

coś nadzwyczajnego. Ze swoimi ciemnymi oczami, śniadą skórą i czarnymi jak smoła włosami
ten norymberczyk z pochodzenia spokojnie sam mógłby uchodzić za Hindusa.

– Osiągnąłem, co chciałem – słyszę jego głos. – Nocnym pociągiem pojechałem potem na

północ wzdłuż wybrzeża od Cochin przez Goa do Bombaju i stamtąd poleciałem samolotem do

domu.

Według przekazów tamilskich zapiski na liściach palmowych pozostają w ścisłym związku ze

zjawiskiem snu, a zwłaszcza tzw. snu świadomego. Zawierają one podobno „wyśnione” życia.
Wizjoner mający „świadome sny” porusza się w pewnych warunkach bowiem niby podróżnik w

czasie poza granicami przestrzeni i czasu.

– 8 –

background image

2. Czas snu

„Jestem, ponieważ ktoś mnie śni; człowiek, który śpi, we śnie widzi mnie, jak się poruszam i

działam, i który w momencie, kiedy mówię do ciebie, śni. Wraz z jego snami budzę się do

życia, z chwilą jego przebudzenia kończy się moje istnienie. Jestem kaprysem jego inspiracji,
tworem jego ducha, gościem w jego nocnych wizjach” – powiada jeden z bohaterów powieści

zmarłego w 1956 roku włoskiego pisarza Giovanniego Papiniego.

Życie, czyhająca myśl wszystkiego, co kiedyś było, podzielona na idee, głosy, oczy, twarze,

emocje i sny, błąka się – nie zważając na przestrzeń i czas – za drzwiami i oknami naszego
Bycia, mając zdolność przybywania z nicości zapomnienia, z niemej, ponadczasowej wiecz-

ności.

Chcieć pojąć czas nie znaczy tylko badać świat materii, lecz także uwzględnić spotkanie ze

światem niematerialnym, takim jak sny, i poradzić sobie z niezliczonymi przeszkodami, stawia-
nymi przez subiektywne rzeczywistości. A więc śnijmy, czy raczej nauczmy się znowu śnić.

Sny dają szczególny rodzaj przeżyć z typową dla siebie rzeczywistością. Rozgrywają się z

„wyłączeniem opinii”. W tym wykraczającym poza zmysły świecie obce są człowiekowi wszelkie

zahamowania, bo przecież sen nie zna zobowiązań ani tabu. Sny pojawiają się nieświadomie,
bez żadnej zapowiedzi, przeważnie bez udziału woli – z wyjątkiem „snu świadomego”.

Przekonujące rezultaty badań nad istotą snu pozwalają sformułować następujące wnioski:
1. Nasze życie we śnie pozostaje pod wpływem wydarzeń dnia.

2. Wywiera decydujący wpływ na nasze zachowanie się w czasie dnia.
3. We śnie zachodzi nieświadoma komunikacja z innymi.

4. Klucz do paranormalnej płaszczyzny bytu oraz do psychicznych płaszczyzn czasowych

znajduje się w naszych snach.

Wąska ścieżka wije się mrocznym wąwozem. Mężczyzna co chwila zatrzymuje się i rozgląda

niepewnie dokoła. Idzie przed siebie, aż wąwóz otwiera się na krąg spiętrzonych kamieni.

Pośrodku sterczy biały szkielet drzewa wyciągającego obumarłe gałęzie w stronę nieba. Męż-
czyzna siada na kamieniu, aby odpocząć.

„Ja śnię i wiem, że śnię” – myśli.
Po chwili rusza w dalszą drogę. Okolica jest opustoszała, mężczyzna daremnie szuka wzro-

kiem jakiejś ludzkiej postaci. Lecz cóż to? Nagle pojawia się przed nim jakaś odwrócona
plecami postać.

„Jest w skafandrze” – myśli mężczyzna, zbliżając się do nieznajomego. Nagle nieznajomy

odwraca się i wbija w niego wzrok. Lecz spod kaptura nie widać twarzy, poza okiem, które

przeszywa mężczyznę spojrzeniem. Ten tylko się domyśla zarysowanej pod materią struktury
kości. Ponieważ jednak chce wiedzieć,” z kim się spotkał, pyta:

– Kim jesteś?
Postać odpowiada na to zgrzytając zębami:

– Drapieżnym wilkiem!
W tym momencie mężczyzna już wie, że stoi przed nim śmierć. Wszystko w nim protestuje.

Musi się bronić, chwyta leżący w pobliżu kij i zadaje pchnięcie. Lecz nie czuje żadnego oporu.
Koniec kija trafia w pustkę. W tym samym momencie mężczyznę przeszywa świadomość, że

nie może wygrać walki z niepokonaną śmiercią – nie może uśmiercić śmierci. Prosi więc o
pomoc.

– Tylko wówczas, jeśli pójdziesz za mną – mówi niewzruszenie postać, wykonując gest ręką.
Mężczyzna podąża za postacią do fantastycznej, zalanej złocistym blaskiem pieczary.

Targany na przemian ciekawością i wstrętem czuje, jak budzi się w nim jakiś nieokreślony,
pierwotny lęk. A jednak idzie za swoim przewodnikiem aż do końca pieczary, do sarkofagu, w

którym spoczywa szkielet.

– Każdy ma ją na karku – mówi postać, wskazując na szkielet. – Ale przecież ty nie umar-

łeś! Ciesz się życiem. Cóż znaczą twoje problemy wobec śmierci!

Pieczara rozpływa się w nicości, mężczyzna odczuwa niewysłowioną ulgę.

Ten mężczyzna to dr Paul Tholey, profesor psychologii na uniwersytetach w Brunszwiku i

Frankfurcie. Specjalizuje się w zagadnieniu komunikacji pomiędzy światem naszych snów a

światem rzeczywistym.

Fascynującym aspektem współczesnych badań nad snem jest ponowne odkrycie tzw. snu

– 9 –

background image

świadomego. Ten rodzaj snu oferuje nam bowiem niesłychane poszerzenie psychicznej płasz-
czyzny naszego istnienia.

Badacz snów świadomych Paul Tholey tak mówi na ten temat:
– Rzekome ludy prymitywne, jak np. plemię Senoi z malajskiej dżungli, wykorzystały te

możliwości na długo przed nami. Z biegiem czasu wypraktykowały, że świat snu można modyfi-
kować, że daje się on aktywnie zmieniać w czasie snu. Senoi wierzą, że w snach obcują z

bogami, demonami i duchami zmarłych. Dorośli nauczyli się stawiać czoło zagrożeniu, jakie
stwarzają te postacie, co więcej, odnosić nad nimi zwycięstwa i sprawiać, by dawały im

podarunki. Realizowali prawdziwe eksperymenty senne, których wyniki służyły im do poprawy
świata jawy.

Sen świadomy jest w rzeczywistym tego słowa znaczeniu świadomy. Ponieważ śniący w ten

sposób człowiek w dużej mierze sam potrafi ustalać przebieg swoich snów, jest też w stanie

„przez sen”, tzn. świadomie śniąc, rozwiązywać swoje problemy. Innymi słowy: posiada
zdolność przeżywania swoich marzeń, stworzenia połączenia ze sferą własnej nieświadomości i

może kształtować swoje życie we śnie wedle własnych wyobrażeń.

– Przy odrobinie dyscypliny i wytrwałości każdy może śnić świadomie – powiada Tholey. Jeśli

śniący napotka jakieś przerażające postaci, groźne zwierzęta drapieżne czy też stanie w obliczu
straszliwego niebezpieczeństwa, nie wolno mu uciekać, lecz musi stawić czoło tym wyda-

rzeniom, by pokierować nimi wedle swojej woli. W końcu przecież śniący świadomie jest reży-
serem, aktorem i widzem w jednej osobie. Dla niego nie istnieją granice czasu ani przestrzeni,

ponieważ nie dotyczą go prawa fizyki, takie jak np. prawo ciążenia.

Toteż może on „w każdej chwili” przeżyć najbardziej nieprawdopodobne przygody, np. latać

jak ptak, świadomie wybierając w dodatku cel i czas podróży. W każdej fazie tego przeżycia
jego świadomość jest jasna, jak na jawie. Wręcz fenomenalny jest przy tym fakt, że w czasie

takiego snu zachowana zostaje pełna świadomość rzeczywistości.

– Człowiek świadomie śniący dysponuje większą wolnością – mówi Tholey. – Sen świadomy

daje szansę nauczenia się skuteczniejszego pokonywania trudnych sytuacji życia codziennego,
poprzez „próbne rozwiązania” we śnie.

Przede wszystkim jednak na sen taki trzeba patrzeć jak na rodzaj „maszyny czasu”, która w

pewnych sytuacjach może przenieść śniącego – niejako poprzez szczelinę czasu – do

wcześniejszych okresów życia albo też daleko w przyszłość.

Sny to zakodowane przesłania, których interpretacji musimy się nauczyć. Przesłania te do-

cierają do nas w symbolicznym języku, możliwym do zrozumienia tylko po zastosowaniu „logi-
ki” świata naszych emocji. Dlatego też trzeba z pomocą świadomego snu niejako „wybadać”

całościowo swoje emocje.

I tak na przykład groźne zwierzę ogólnie symbolizuje nieprzezwyciężone agresje wywołane

przez świat wewnętrzny lub zewnętrzny albo też niezaspokojone potrzeby pierwotne, jak np.
brak satysfakcji seksualnej.

Białe, obumarłe drzewo w świadomym śnie Tholeya ucieleśnia na przykład sytuację kryzyso-

wą, którą dodatkowo podkreśla surowa okolica. Świadomy sen odzwierciedla tu nastrój depre-

syjny wywołany sytuacją kryzysową. Pieczara jest m.in. symbolem głębokich warstw naszej
świadomości, a śmierć odgrywa zazwyczaj w takim śnie rolę wewnętrznego pomocnika.

Stanowi ucieleśnienie najmądrzejszego i najważniejszego ze wszystkich doradców.

Kiedy z pełną świadomością wkraczamy do świata snów, najlepiej poznajemy symbolikę

naszych marzeń sennych, tam bowiem wydarzenia określane są takimi właśnie symbolami.

Powinniśmy zatem nauczyć się śnić jasno, czyli śnić świadomie.

Od kiedy nauka zajęła się badaniem naszych snów, wiemy, że każdy człowiek śni, nawet

jeśli po przebudzeniu nie może sobie tego przypomnieć. Śpimy – lub śnimy – średnio przez 20-

25 lat życia, a więc niemal ćwierć wieku i – ogólnie rzecz biorąc – nie korzystamy ze
wspaniałych możliwości, jakie dają senne marzenia. Ponadto nie robimy nic, aby wykorzystać

występujące zwłaszcza we śnie świadomym zdolności paranormalne, takie jak jasnowidzenie,
prekognicja czy telepatia. Ponieważ wymiar przestrzenno-czasowy ma w marzeniach sennych

zupełnie inną wartość niż na jawie, znacznie częściej, niż nam się wydaje, śnimy o przyszłych
wydarzeniach. Nie można też zapominać o tym, że sny bardzo często stanowią istotny „katali-

zator” dla naszego życia na jawie.

W ten właśnie sposób powstał przecież buddyzm. W noc majowej pełni księżyca 35-letni

książę Siddhartha przygotował sobie pod gołym niebem posłanie z traw. Księżyc stał wysoko
na niebie, kiedy książę pogrążył się w głębokiej medytacji, jak niejednokrotnie przedtem. Bliski

zwycięstwa, osiągnął cel setek swoich przeżytych, pełnych trudu żywotów. Raz jeszcze przeży-
wał dawne wcielenia, śledząc przyczynę kolejnej reinkarnacji oraz wynikające z niej cierpienia.

Po długich zmaganiach jego udziałem stało się wreszcie oświecenie. Zrozumiał, że pragnienie

– 10 –

background image

oznacza cierpienie i że wraz z przezwyciężeniem pragnienia kończy się też cierpienie. Tym
samym zakończyła się jego podróż.

W ten sposób w roku 560 przed Chrystusem narodził się Budda. Jego oświecenie, czyli jego

sen, stał się przyczyną powstania 2,5 tysiąca lat temu buddyzmu, religii panującej w większoś-

ci krajów Azji.

Ponieważ według indyjskiej koncepcji historii nie ma żadnych pojedynczych wydarzeń, lecz

istnieją tylko powtarzające się przez całą wieczność cykle, wedle wiary buddyjskiej kiedyś w
przyszłości narodzi się nowy Budda.

Szczególnie często sny stanowią inspirację w sztuce i nauce. Na przykład Albert Einstein

napisał kiedyś, że nie ma jakiejś logicznej reguły, według której można odkryć podstawowe

prawa przyrody. Zdolna jest do tego tylko i wyłącznie intuicja. W ten właśnie sposób, leżąc
chory w łóżku, odkrył podstawy teorii względności.

August Kekule von Stradonitz, pionier chemii wielkoprzemysłowej, dzięki odkryciu pierście-

niowej struktury benzenu oraz czterowartościowości atomów węgla wywarł największy wpływ

na rozwój teoretycznych podstaw chemii organicznej. W roku 1890 opowiedział na forum
Niemieckiego Towarzystwa Chemicznego w Berlinie, jak doszło do tych fundamentalnych

odkryć. Wbrew pozorom Kekule nie mówił o związkach chemicznych, lecz o śnie:

– Siedziałem w moim gabinecie w Genewie i nie mogłem nic wymyślić. Odwróciłem fotel w

stronę kominka i zapadłem w półsen. Przed oczami zatańczyły mi atomy. Moje oko, wyostrzone
przez powtarzające się podobne wizje wewnętrzne, rozróżniało już większe twory o różno-

rodnych kształtach. Długie szeregi, w wielu miejscach gęściej ze sobą zespolone, wszystko w
ruchu, kręcące i wijące się wężowo. I nagle, co to? Jeden z wężów ugryzł się we własny ogon,

obraz ten szyderczo zawirował przed moimi oczami. Obudziłem się jak przeszyty błyskawicą.
Również tym razem resztę nocy spędziłem na dopracowywaniu hipotezy. Nauczmy się śnić, moi

panowie, wtedy być może odnajdziemy prawdę.

Tymi słowy uczony zakończył swoją przemowę wprawiając audytorium w zdumienie.

Podobna rzecz przytrafiła się znanemu fizykowi Nielsowi Bohrowi. Przez wiele lat zmagał się

z modelem atomu, aż wreszcie w roku 1913 teoria dojrzała w nim we śnie: ujrzał siebie na

słońcu z rozpalonych gazów, obok którego przelatywały w wielkim pędzie planety. Planety
wydawały się połączone cienkimi nitkami ze słońcem, wokół którego krążyły. Nagle gaz

zgęstniał, słońce i jego planety skurczyły się i zamarły w ruchu.

Bohr opowiada, że w tym momencie się obudził i natychmiast wiedział, że miał przed oczami

model atomu. W roku 1922 Niels Bohr otrzymał za ten sen nagrodę Nobla.

Literatura pokazuje wyraźnie, że siłą napędową wielu dzieł wielkich filozofów, poetów i pisa-

rzy był sen. Na przykład Dantego do napisania „Boskiej komedii” zainspirowały sny. Opisuje on
w tym utworze swoją wyimaginowaną wędrówkę przez trzy sfery zaświatów.

Także Kartezjusz, wielki filozof i matematyk francuski – ten od cogito ergo sum (myślę, więc

jestem) – powstanie swoich najważniejszych rozpraw filozoficznych przypisuje szeregowi snów.

Najbardziej interesowała go jednak kwestia subiektywności wszelkich wrażeń zmysłowych.

Genialny angielski pisarz Robert Louis Stevenson przyznał, że źródłem tematów do więk-

szości jego książek były sny. Sam siebie charakteryzował jako „osobliwego marzyciela”. W
powieści „Dr. Jekyll i Mr. Hyde” przedstawia fascynującą wizję rozdwojenia osobowości.

Nie może tu zabraknąć także Franza Kafki, który pozostawił nam cały szereg koszmarów

sennych – bo takie wrażenie sprawiają jego dzieła. Przypomnijmy sobie chociażby komiwoja-

żera z „Przemiany”, który rankiem budzi się jako olbrzymi żuk i umiera wskutek bezduszności
nie rozumiejącej go rodziny. Albo maszynę do egzekucji z „Kolonii karnej”, wycinającą niesz-

częsnym ofiarom tekst wyroku na skórze.

Wymieńmy tu też kilku z licznej rzeszy malarzy przenoszących na barwne płótna swoje

senne wizje. Na przykład Hieronima Boscha, który w obrazach „Sąd Ostateczny”, „Piekło”,
„Siedem grzechów głównych” i „Kuszenie św. Antoniego” przedstawił swoje przerażające fan-

tazje. Albo Arnolda Bocklina z niesamowitą „Wyspą umarłych”. Albo Marca Chagalla, którego
obrazy są baśniami ujętymi w senne wizje, rozjarzone mnóstwem barw. Albo liczne sur-

realistyczne dzieła, np. Salvadora Dali, Joana Miro, Maxa Ernsta, Echaurrena R. Matty, Enrica
Donatiego czy Yvesa Tanguy, którzy swoimi wizjami przemienili fundament naszej rzeczywis-

tości w piasek na wietrze.

Parapsycholodzy badający odmienne stany świadomości w relacji z postrzeganiem poza-

zmysłowym stwierdzili, że szczególnie obiecujący jest stan uśpienia. Na zlecenie amery-
kańskiego National Institute of Mental Health psychologowie Montague Ullman, Stanley

Krippner i Alan Vaughan przeprowadzili badania w dziedzinie telepatii podczas snu.

Amerykański psychoanalityk dopiero wtedy może przystąpić do wykonywania zawodu, kiedy

sam podda się psychoanalizie. Gdy w 1947 roku Ullman poddał się z tego powodu psycho-

– 11 –

background image

analizie, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że podczas snu mogą ujawnić się zdolności para-
normalne. Ullman mówi, że pewnego razu przyśnił mu się jego psychoanalityk i przy okazji

najbliższej sesji opowiedział mu swój sen, który miał następujący przebieg:

– Wszedłem do poczekalni i natychmiast spostrzegłem, że są w niej inne meble. Bardzo

podobały mi się ich żywe kolory, daremnie jednak szukałem wzrokiem dużej, skórzanej sofy,
zobaczyłem za to kilka nowoczesnych krzeseł. W gabinecie również dostrzegłem zmiany.

Zamiast dawnej skórzanej kanapy stało coś innego. Dziwiłem się, dlaczego nie leżę, tylko
jestem odchylony do tyłu, niemal w pozycji siedzącej, i patrzę w twarz psychoanalityka,

zamiast się odwrócić. W tym momencie weszło kilku mężczyzn. Wyglądali na ważnych i dobrze
sytuowanych. Podczas gdy psychoanalityk nad czymś z nimi debatował, ja poszedłem do innej

części gabinetu i rozmawiałem z podrostkiem, który przyszedł razem z tamtymi mężczyznami.
Kiedy po tej przerwie podjęliśmy sesję, byłem niespokojny i zły na mojego terapeutę – być

może dlatego, że zajmował się tymi ludźmi zamiast mną.

Sen Ullmana nie został w czasie sesji poddany analizie i zapomniano o nim aż do jednej z

kolejnych sesji, kiedy to zaraz po wejściu do poczekalni Ullman zauważył, że brakuje dużej
sofy, za to pojawiły się niewielkie krzesła o kolorowych obiciach. W gabinecie zwrócił uwagę na

brak skórzanej kanapy, którą zastępowała duża sofa, przeniesiona z poczekalni.

Spytany o to psychoanalityk, powiedział, że kanapa została oddana tapicerowi do naprawy.

W połowie sesji nagle zadzwonił telefon. Dyrektor hotelu, w którym mieszkał psychoanali-

tyk, wciągnął go w długotrwałą rozmowę na temat ewentualności przeniesienia się do większe-

go apartamentu. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej niecierpliwił się Ullman. Poszukał w
swoim notatniku adresu hotelu, którego współwłaścicielem był jego wuj, i podał go terapeucie

ze słowami, że być może będzie on mógł mu pomóc w tej sprawie. Spojrzawszy na nazwisko,
terapeuta zapytał, czy chodzi o tego znanego przemysłowca. Hasło „przemysłowiec” wywołało

krótką rozmowę na temat osobowości ludzi na kierowniczych stanowiskach, w czasie której
terapeuta kartkował notatnik Ullmana. Ten poczuł się tym nieprzyjemnie dotknięty, ponieważ

przypuszczał, że niektóre z jego zapisków na temat badań parapsychologicznych mogą prowa-
dzić do nieporozumień.

W tym momencie przypomniał sobie swój sen, w którym widział dokładnie takie same meble

w poczekalni i gabinecie, jakie były tam teraz, zaś „ważni, dobrze sytuowani mężczyźni”

ucieleśniali widocznie przemysłowców, o których przed chwilą rozmawiał z terapeutą. Pojawił
się również ów hamowany gniew Ullmana na psychoanalityka, który w czasie sesji „zbyt

dogłębnie zajmował się intruzami”. Wystarczyło to, by Ullman naprowadził rozmowę na swój
proroczy sen i zaczął dyskutować z psychoanalitykiem na temat parapsychologicznych możli-

wości związanych z marzeniami sennymi. Terapeuta powiedział, że decyzję o oddaniu leżanki
do tapicera podjął na długo przed snem Ullmana, toteż sen o przemeblowaniu można zinter-

pretować jako wynik telepatycznej relacji pomiędzy lekarzem i „pacjentem”. Natomiast część o
przerwaniu sesji przez „ważnych, dobrze sytuowanych mężczyzn” jest już przykładem preko-

gnicji.

Przeżycie to zainspirowało Ullmana, by podjąć w Maimonides Medical Center w Brooklynie w

Nowym Jorku badania nad snami paranormalnymi, a zwłaszcza nad wpływem telepatii na
marzenia senne. W trakcie prowadzonych przez Ullmana i jego kolegów z nowojorskiego City

University eksperymentów umieszczano w dźwiękoszczelnych pomieszczeniach osoby obojga
płci, podłączając je do aparatów EEG (rejestrujących prądy mózgowe), znajdujących się w

innym pokoju i nadzorowanych przez eksperymentatorów. W dźwiękoszczelnym pomieszczeniu
w sąsiednim budynku przebywał „nadawca”. Jego zadaniem było skoncentrowanie się na kon-

kretnym obrazie, kiedy osoba badana znajdowała się w fazie marzeń sennych, i telepatyczne
przekazanie jej tego obrazu. Do eksperymentu wybrano kilka obrazów i symboli, kierując się

ich emocjonalną intensywnością, prostotą i natężeniem barw.

Po zakończeniu fazy marzeń sennych osobę badaną budzono i pytano o treść snów, nagry-

wając wypowiedź na taśmę magnetofonową.

Następnie relacje poszczególnych osób wraz z przekazywanymi obrazami przesłano do oce-

ny trzem niezależnym ekspertom, którzy zbadali treść marzeń sennych pod kątem zgodności z
telepatycznie przekazywanym motywem obrazu. Oceny dokonano na podstawie ustalonego

systemu punktowego. Wynik określany jako „nadzwyczajna zgodność” wynosił w kilku przy-
padkach 65 na 100 możliwych.

Jednej z badanych osób przekazywano telepatycznie obraz „Deszcz w Siono” japońskiego

artysty Utagawy Hiroshige. Przedstawia on m.in. skulonego mężczyznę uciekającego przed

ulewnym deszczem. Osobie badanej śniło się „coś o jakimś chorym Azjacie... jakby w związku
ze studnią, jakieś strumienie wody”.

Innej osobie przekazywano „Adorację pasterzy” el Greca. Relacja na temat impresji sennych

– 12 –

background image

brzmiała: „Matka Boska. Posąg Chrystusa... Zimny kościół o zarośniętych trawą kolumnach
portalu. Dziewica Maria trzyma Dzieciątko na ręku”.

Już wynik pierwszego eksperymentu był zaskakujący. Soi Feldmann, współpracownik Ullma-

na, skoncentrował się jako „nadawca” na obrazie japońskiego malarza Tamaio, przedstawia-

jącym dwa złośliwe psy, rzucające się z wyszczerzonymi kłami na kawałek mięsa. Poddana
eksperymentowi kobieta śniła o tym, że bierze udział z przyjaciółką w uroczystym przyjęciu.

Przyjaciółka zazdrośnie pilnowała, żeby nikt nie zjadł więcej mięsa od niej. Pozostali goście
szeptem uskarżali się na zachłanność młodej kobiety.

Ullman, Krippner i Vaughan wyciągają ze swoich eksperymentów wniosek, że ich „zasadni-

czą tezę oprzeć można na stwierdzeniu Freuda, iż «sen stwarza dogodne warunki do tele-

patii»”.

Ponadto sny oznaczają podróżowanie w czasie, i to w najprawdziwszym sensie tego słowa,

zwłaszcza w stanie snu świadomego, który stwarza warunki sprzyjające tzw. eksterioryzacjom,
czyli „podróżom astralnym”. Podróżnicy astralni w nadzwyczajny sposób opuszczają swoją

cielesną powłokę wraz z „ciałem z delikatnej substancji”. Mogą oni podobno udawać się w
podróż do najróżniejszych miejsc i epok i z pełną świadomością gromadzić przeżycia i doświad-

czenia.

Tacy eksperci, jak profesor Hornell Hart z Duke University i profesor Charles Tarte z Uniwer-

sytetu Kalifornijskiego badali zjawisko tzw. OOBE (out of the body experience – „doświadczenie
z pobytu poza ciałem”, czyli właśnie podróże astralne), wykazując jego faktyczne istnienie.

Pod nadzorem Charlesa Tarte przeprowadzono na przykład eksperymenty laboratoryjne z

Amerykaninem Robertem A. Monroem, który w swoim tzw. drugim ciele podejmował „wyciecz-

ki” w inne miejsca i po powrocie opisywał widziane tam sceny i rozmowy ze wszelkimi szcze-
gółami, które potwierdzano potem w drodze weryfikacji.

Doświadczeni podróżnicy astralni twierdzą nawet, że są w stanie dotrzeć do swoich

wcześniejszych wcieleń!

Życie po śmierci – ponowne narodziny – to jeden z najbardziej kontrowersyjnych tematów,

jakie można sobie wyobrazić, jakkolwiek cały szereg dowodów zdaje się potwierdzać istnienie

zjawiska reinkarnacji.

Z zapisków w indyjskiej bibliotece liści palmowych wynika jednoznacznie, że każdy z nas

przeżywał już życie wielokrotnie. Fascynującej możliwości przywołania dawnych wcieleń
człowieka upatrują ezoterycy w hipnotycznym cofaniu się pamięcią w okres przedurodzeniowy,

co umożliwia wydobycie na światło dzienne – niejako przez szczelinę w czasie – poprzednich
inkarnacji pacjenta.

– 13 –

background image

3. Wspomnienie dawnego życia

Kiedy zadajemy sobie pytanie, jakie znaczenie miałoby pojęcie czasu, gdyby nie istniały

różne warstwy naszej świadomości, odpowiedź mogłaby być tylko jedna: żadne. Tylko bowiem

potencjał naszego świadomego i nieświadomego Bycia umożliwia autorefleksję w czasie.
Jednocześnie oznacza to zarazem uznanie własnego Ja.

To, w jaki sposób Ja danego człowieka będzie się rozwijać i wyrażać, nie zależy tylko i

wyłącznie od jego własnego rozwoju, lecz raczej od cyklu rozwojowego, od którego pochodzi.

W tym też kontekście dla osób wierzących w reinkarnację decydującą rolę odgrywają wcześ-
niejsze wcielenia. Ich zdaniem wspomnienie tych dawnych inkarnacji drzemie gdzieś głęboko w

otchłani naszej nieświadomości.

Psychologowie, badacze mózgu i filozofowie do dziś nie zdołali jeszcze uzgodnić ścisłego

pojęcia nieświadomości i świadomości. „Świadomość to całość przestrzeni i czasu, która w swej
najgłębszej istocie może okazać się rzeczywistym Ja. Wydaje się, że świadomość i energia to

jedno i to samo; czasoprzestrzeń składa się ze świadomości, a nasze normalne postrzeganie
rzeczywistości stanowi właściwie mieszaninę niezliczonych Wszechświatów, z którymi współ-

istniejemy. To, co odczuwamy jako Ja, stanowi jedynie ograniczoną lokalnie projekcję naszych
niezliczonych «Ja»” – twierdzą fizycy Jack Sarfatti i Fred Wolf.

Jedno przynajmniej wydaje się pewne: pomiędzy świadomością i nieświadomością nie ma

sztywnych granic, a tylko płynna bariera”, przez którą co pewien czas przenikają „na światło

dzienne” strzępy wspomnień, które mogą świadczyć o istnieniu poprzednich wcieleń. Kluczem
do odkrycia naszych wcześniejszych inkarnacji może być hipnoza.

Wielu ludzi ma uczucie, jakby już raz żyło w innym czasie, niekiedy w innym miejscu. Co

pewien czas pojawiają się strzępy wspomnień, których nie da się z niczym połączyć. Czy to

wrażenia, które „zmagazynowali” kiedyś, w którymś momencie życia? A może raczej w ten
sposób przez szczelinę czasu przenikają na powierzchnię wspomnienia z okresu wcześniejszych

wcieleń?

W kręgach ezoterycznych regresja hipnotyczna jest, by tak rzec, na porządku dziennym,

ponieważ umożliwia poddanej takiemu zabiegowi osobie cofnięcie się krok po kroku do chwili
narodzin i dalej, poza nią – w przeszłość. Gdyby w ten sposób udało się dostarczyć dowodu na

to, że wszyscy już kiedyś co najmniej raz żyliśmy, oznaczałoby to prawdziwą rewolucję w
naszym widzeniu świata.

– Jesteś całkowicie odprężony, zupełnie odprężony i bardzo zmęczony. Czujesz się rzyjemnie

ociężały, zapadasz coraz głębiej i głębiej w sen, przyjemny, głęboki, sen hipnotyczny...

Głos hipnotyzera Loringa Williamsa jest sugestywny i monotonny. Przed nim na kanapie leży

pogrążony w głębokiej hipnozie 15-letni George Field. Williams prowadzi go stopniowo aż do

momentu narodzin, a potem ponad sto lat w przeszłość.

Z wolna chłopiec zaczyna mówić.

– Byłem Jonathanem Powellem... prostym wieśnia kiem z Karoliny Północnej... Żyłem

całkiem samotnie na odludziu... w pobliżu miasteczka Jefferson... Urodziłem się w 1832 roku...

W czasie wojny secesyjnej zabili mnie zbuntowani żołnierze... chcieli kupić ode mnie ziemnia-
ki...o wiele za tanio... doszło do sprzeczki... Zaczęliśmy obrzucać się obelgami... Strzelili do

mnie... postrzał w brzuch...

Na ile to było możliwe, Loring Williams sprawdził szczegóły dotyczące Jonathana Powella,

wypowiedziane w hipnotycznym transie przez George'a Fielda. Okazało się wówczas, że
chłopiec podał informacje na temat okolicy i miasteczka ogólnie nie znane.

Na koniec Williams pojechał z chłopcem do Jefferson. Kiedy zahipnotyzował go w obecności

historyków tego terenu, stała się rzecz zdumiewająca: jako miejscowy wieśniak Jonathan

Powell, chłopiec wymienił nazwiska ówczesnych okolicznych „notabli”, nakreślił ich sytuację
finansową, szczegółowe usytuowanie i wygląd ich domów.

Niestety, nie udało się potwierdzić urzędowo faktu istnienia jakiegoś Jonathana Powella,

ponieważ w tej okolicy narodziny i zgony mieszkańców zaczęto rejestrować dopiero od 1912

roku, a więc w 50 lat po śmierci Powella. Ponadto w owym czasie nie prowadzono jeszcze
oficjalnej dokumentacji handlu parcelami. Znalazł się jednak pewien ślad: babką Jonathana

Powella miała być niejaka Mary Powell. Według świadectwa z 1803 roku jakaś Mary Powell
istotnie nabyła kawałek ziemi. Nic więcej jednak w miejscowych archiwach nie znaleziono.

– 14 –

background image

Ponieważ ślad ten nie był wystarczający, by dowieść istnienia Jonathana Powella, zaszła
konieczność przeprowadzenia dodatkowych badań.

Loring Williams opublikował relację z tej niezwykle efektownej, jakkolwiek nie w pełni

udokumentowanej regresji hipnotycznej. Wkrótce potem George Field otrzymał list. Pewna

kobieta o nazwisku panieńskim Powell napisała mu, że jest daleką kuzynką Jonathana Powella.
Podała mu szczegóły z życia Jonathana, które przekazywano sobie ustnie w rodzinie. W liście

było m.in. takie zdanie: „Jonathan Powell był moim stryjecznym dziadkiem. Został zamordo-
wany przez Jankesów”.

Dla wielu ludzi hipnoza nadal jest czymś podejrzanym, a w kręgach naukowych wciąż

jeszcze czyni się wszystko, by ją zdyskredytować albo całkowicie „odwiesić na kołku”. Do dziś

wyobrażenia związane z tym zjawiskiem są dość mgliste, pomimo że hipnoza zajmuje już
ważne miejsce jako metoda terapii, pozwalając uzyskać stosunkowo szybki i pewny dostęp do

podświadomości. W gruncie rzeczy hipnoza jest po prostu czymś w rodzaju snu, stanem
przypominającym sen, którego zdarzeniami dobry hipnotyzer potrafi kierować.

Zasadniczo hipnozę dzieli się na stadium lekkie i głębokie. Stosując odpowiednią dla danego

typu osobowości technikę, można zahipnotyzować każdego. Wprowadzony w stan głębokiej

hipnozy człowiek wykonuje w zasadzie wszelkie polecenia, jeśli tylko pozostają one w zgodzie z
jego sumieniem. Innymi słowy: polecenia hipnotyzera muszą się zgadzać z zasadami etycz-

nymi osoby zahipnotyzowanej.

Dokładnie tak samo jak we śnie, w stanie hipnozy wszelka „rzeczywistość” przyjmowana

jest jako coś oczywistego. Możemy na przykład uskrzydleni jak ptaki latać swobodnie w
przestrzeni albo leżeć na ziemi, jakby przygnieceni wielkim ciężarem. Podobnie jak osoba

pogrążona we śnie, także osoba zahipnotyzowana znajduje się w stanie duchowego i
fizycznego odprężenia, podczas gdy jej podświadomość – drugie Ja – wszystko słyszy. Hipnoza

nie oznacza bowiem wyłączenia świadomości; osoba zahipnotyzowana potrafi odbierać i
przetwarzać wrażenia zmysłowe wszelkiego rodzaju. Tak jak we śnie możemy zostać wyrwani z

czasu, czyli poprzez „pęknięcie w czasie” dostać się do innej epoki i z tego „czasu zerowego”
ponownie powrócić do teraźniejszości. Hipnoza pozwala zatem zmienić postrzeganie, ponieważ

może oddzielić człowieka od określonych aspektów świadomości.

Sigmund Freud jako pierwszy zrozumiał, że za myśli i zachowania dorosłych odpowiadają

dawno zapomniane, ale przechowywane w podświadomości przeżycia z okresu niemowlęcego i
wczesnego dzieciństwa.

Niewątpliwie własny, wewnętrzny świat człowieka formowany jest głównie przez wielość

wrażeń, które mózg wchłonął właśnie w tym czasie. Przekazywane mózgowi informacje

kształtują świadome i nieświadome elementy psychiki.

Rozwój osobowości człowieka to proces nader złożony, uzależniony od najróżniejszych

czynników. Szczególną rolę odgrywają w nim m.in. własne cechy wrodzone, rodzinne wzorce
zachowań, konstytucja, psychiczne i fizyczne procesy dojrzewania, środowisko społeczne i sys-

tem, przeżycia z wczesnego dzieciństwa, a także procesy edukacyjne.

W przeciwieństwie do ateisty Freuda psycholog Carl Gustav Jung wierzył w „religijną ze swej

natury duszę człowieka”. Wskutek tego przekonania Jungowska interpretacja nieświadomego
nie pokrywa się z Freudowską. Wychodząc od swoich doświadczeń lekarskich, Jung rozumiał

podświadomość jako tzw. nieświadomość kolektywną. W owej nieświadomości kolektywnej od-
zwierciedlają się doświadczenia zgromadzone w toku rozwoju całej ludzkości. Inaczej mówiąc:

naprzeciwko siebie stają powszechna dla wszystkich ludzi we wszystkich epokach nieświa-
domość – właśnie nieświadomość kolektywna – i nieświadomość indywidualna, wywodząca się

z osobistych doświadczeń pojedynczego człowieka.

Nieświadomość kolektywna utożsamia głęboką warstwę nieświadomości o charakterze

nieindywidualnym, która spoczywa niejako na drugiej kondygnacji piwnic nieświadomości.
Według Junga świadomość kolektywna przechowuje tzw. archetypy, a więc prasymbole

ludzkości, w których wyrażają się pierwotne doświadczenia jej życia duchowego. Chodzi tu o
pierwotne, istniejące od zawsze, wciąż od nowa pojawiające się kolektywne wyobrażenia lub

obrazy, jak np. wąż, smoki, dobre i złe duchy czy też mądry starzec. Te nie wykorzystywane
już w świadomości współczesnego człowieka archetypy spychane są w nieświadomość i

wydobywają się na powierzchnię dopiero podczas snu.

Hipnoza może służyć jako środek komunikacji pomiędzy różnymi warstwami świadomości,

ponieważ ma dostęp do dawno zapomnianych doświadczeń, przeżyć i obrazów. W czasie tzw.
regresji hipnotycznej dochodzi do zdumiewająco szczegółowego ponownego przeżywania zapo-

mnianych lub wypartych wydarzeń. Przy odpowiednim prowadzeniu zahipnotyzowana osoba
może ponownie przeżyć swoje dzieciństwo, a nawet moment przyjścia na świat.

Ludzie, którzy w stanie hipnozy przeniesieni zostają poza moment swoich narodzin, twier-

– 15 –

background image

dzą, że żyją w takim a takim wieku i są panem X czy panią Y. Niekiedy nawet odzywają się w
obcych językach, których na jawie nigdy nie znali. Zgodnie z oczekiwaniem okazuje się potem,

że język ten dokładnie odpowiada krajowi czy okolicy, w której żyć miała przemawiająca usta-
mi zahipnotyzowanego osoba. Jakby nie dość na tym, w niektórych przypadkach językoznawcy

stwierdzili w tych wypowiedziach występowanie naleciałości dialektycznych czy archaicznych
form językowych, charakterystycznych dla epoki, w której osoba zahipnotyzowana wiodła

swoje wcześniejsze życie. Co osobliwe, taka osoba rozumie wszelkie pytania zadane jej we
współczesnym języku i potrafi w nim odpowiedzieć, chociaż niekiedy woli język, którym posłu-

giwała się w swoim dawnym wcieleniu.

W tym kontekście warto przytoczyć pewien ciekawy przypadek, który relacjonuje w swojej

książce Niemand stirbt für alle Zeit („Nikt nie umiera raz na zawsze”) Jan Currie. Pewien lekarz
z Filadelfii od czasu do czasu stosował w swojej praktyce hipnozę jako metodę terapii. W roku

1955 zaczął eksperymenty hipnotyczne z pewną 37-letnią kobietą. Zauważywszy, że od razu
zapada ona w głęboki trans, rozpoczął z nią próby regresji hipnotycznej. W czasie jednej z sesji

kobieta zaczęła nagle odpowiadać głębokim, męskim głosem, posługując się łamaną angiel-
szczyzną z wyraźnie skandynawskim akcentem. Twierdziła teraz, że nazywa się Jensen Jacoby,

i od czasu do czasu odpowiadała na pytania w jakimś języku skandynawskim. Najwyraźniej
hipnotyzerowi udało się przenieść ją przez szczelinę czasu w życie niejakiego Jensena Jacoby.

W kilku sesjach brali udział Skandynawowie, m.in. Szwed dr Nils Sahlin, dawny dyrektor
Amerykańsko-Szwedzkiego Muzeum Historycznego w Filadelfii.

Jak się okazało, Jensen Jacoby normalnie posługiwał się archaiczną odmianą szwedzkiego,

ale doskonale rozumiał także współczesny szwedzki. Opisywał swoje życie prostego wieśniaka

w Szwecji sprzed kilku wieków...

Również interesujący się zjawiskami parapsychologicznymi pisarz Jess Stearn zajmował się

regresją hipnotyczną. Poprosił hipnotyzera i zarazem założyciela Akademii Humanistyki Stoso-
wanej w Nowym Jorku Josepha Lampla, aby zechciał zbadać wspólnie z nim jeden z takich

przypadków w Kanadzie. Chodziło o mieszkającą w Orillia w Ontario 17-letnią Joannę McIver,
która twierdziła, że już kiedyś raz żyła. Joseph Lampl miał ją cofnąć w hipnozie do tego

wcześniejszego życia.

Lamplowi udało się przenieść siedemnastolatkę w życie urodzonej w 1832 roku Susan

Garnier-Marrow. Ojciec Susan był farmerem; w hipnozie Joanne (Susan) pamiętała nazwiska
różnych sąsiadów, przeżyła raz jeszcze swój ślub z farmerem Thomasem Marrowem, który

potem zginął w wypadku na farmie. Jako młoda wdowa Susan wiodła potem biedne życie w
samotnej chacie.

Jess Stearn pisał później, jak wielkie wrażenie wywarł na nim „realizm, z jakim dziewczyna

przedstawiała w hipnozie życie Susan Garnier-Marrow”.

W czasie transu hipnotycznego zmieniły się rysy Joanne. Twarz stała się pociągła, oczy

dziwnie ukośne, zupełnie tak, jakby do nowej psychiki należało także nowe ciało. Wypytywana

przez Lampla w czasie seansu Joanne (Susan) podawała dokładne ceny wielu produktów
spożywczych i przedmiotów użytkowych, za jakie można było je wtedy nabyć. Jej intonacja

nabrała specyficznego rytmu, pozwalając domyślać się pochodzenia z francuskojęzycznej części
Kanady. Susan Garnier-Marrow zmarła w 1903 roku.

Joanne opisała w hipnozie nie tylko swój pogrzeb jako Susan, ale także miejsce za kościo-

łem, gdzie znajdował się jej grób. Dziś jest tam wielki ogrodzony poligon czołgowy. Informacje

Joanne okazały się jak najbardziej prawdziwe, chociaż wskazane przez nią miejsce przekazano
armii przed drugą wojną światową, kiedy jej nie było jeszcze na świecie.

Jess Stearn, dr Lampl i Joanne McIver otrzymali specjalne zezwolenie na odwiedzenie

poligonu. Ich przewodnikiem był major Malone. Już wkrótce Joannę zaczęła się spierać z

oficerem o położenie zapamiętanego podświadomie cmentarza i należącego do niego kościoła.

Major powoływał się na zapewnienia złożone wcześniejszym mieszkańcom tego terenu, że

wszystkie ewentualne groby zostaną zachowane, i dowodził na podstawie planów i map urzę-
dowych, że w miejscu, które wymienia Joanne, nigdy nie było żadnego cmentarza ani kościoła.

Joanne nie dała się jednak zbić z tropu. Uparcie przeszukiwała zapamiętane podświadomie

miejsce, aż wreszcie znalazła w zrytej gąsienicami czołgów ziemi okruchy potrzaskanych

nagrobków: był to dawny cmentarz i miejsce, gdzie stał niegdyś kościół.

Nawet bez hipnozy może się zdarzyć, że obudzą się w nas wspomnienia wcześniejszego

życia. Znane są liczne przypadki, kiedy wiedza o poprzednim wcieleniu bez specjalnego bodźca
przedostaje się na powierzchnię świadomości. Zwłaszcza dzieci miewają niekiedy wspomnienia

szczególnych przeżyć.

Pewna kobieta prowadziła na przykład swego siostrzeńca, Ismada Elawara, ulicą swojej

rodzinnej wioski Kornaiel w Libanie. Naprzeciwko nich szedł jakiś obcy mężczyzna, ale chłop-

– 16 –

background image

czyk podbiegł do niego i przytulił się. Zdumiony mężczyzna spytał:

– To ty mnie znasz?

– Tak, byłeś przecież moim sąsiadem – odpowiedział chłopczyk.
Ismad Elawar urodził się w grudniu 1958 w Kornaiel pod Bejrutem. Pierwsze słowa, jakie

wypowiedział, brzmiały „Dżamila” i „Mahmud”. Ale w jego rodzinie nikt nie nosił takich imion.
Gdy tylko nauczył się mówić, zaczął opowiadać o pięknej Dżamili, do której krytycznie przy-

równywał swoją obecną matkę. Podawał swoim rodzicom wydarzenia i. nazwiska, o których nie
mieli najmniejszego pojęcia. Opowiadał o mężczyźnie, który umarł, ponieważ ciężarówka

zmiażdżyła mu obie nogi.

Ismad upierał się, że jest z rodziny Bouhamzy z Khriby. Ale żeby dostać się do tej oddalonej

prawie 30 kilometrów od jego wioski miejscowości, trzeba było przejść przez przełęcz górską.
Chłopiec często powtarzał, jak bardzo się cieszy, że może chodzić. Bezustannie zamęczał

rodziców, żeby zabrali go do Khriby. Jego opowieści irytowały zwłaszcza ojca.

W kilku wioskach Izraela, Syrii i Libanu po dziś dzień żyją potomkowie druzów. Reinkarnacja

jest częścią wiary tej islamskiej sekty. Dlatego rodzice Ismada doskonale wiedzieli, o czym
mówi ich syn. Mimo wszystko ojciec miał już w pewnym momencie dosyć jego opowieści i

zagroził, że go spierze, jeśli Ismad nie przestanie wygadywać tych „głupich bredni”.

Skarcony chłopiec opowiadał o swoich dawnych przeżyciach już tylko matce i dziadkom. Ale

kiedy ojciec dowiedział się, że obcy mężczyzna, do którego jego syn przytulił się na ulicy,
pochodzi z Khriby, dało mu to do myślenia. Rodzice chłopca nie przywiązywali oczywiście

żadnej wagi do opowieści syna, nie próbowali ich też sprawdzić. Ich zdaniem Ismad uroił sobie
po prostu, że jest Mahmudem Bouhamzy, którego żoną miała być piękna Dżamila.

W roku 1963 pięcioletni wówczas Ismad po raz pierwszy towarzyszył ojcu, który pojechał do

Khriby, ale w czasie tego pobytu jego ojciec nie nawiązał jeszcze żadnego kontaktu z rodziną

Bouhamzy.

W połowie marca 1964 roku do Kornaiel przyjechał ówczesny szef Wydziału Psychiatrycz-

nego Uniwersytetu Stanowego w Wirginii profesor Jan Stevenson. Młody Libańczyk, którego
profesor Stevenson poznał w roku 1962 w Brazylii, prosił w napisanym po arabsku liście

polecającym do mieszkającego w Kornaiel brata, aby ten zechciał służyć profesorowi
informacjami na temat przypadków reinkarnacji. Niestety, adresat wyprowadził się jakiś czas

temu do Bejrutu.

Kiedy profesor Stevenson podał powód swojego przyjazdu do wioski, dowiedział się o

przypadku małego Ismada Elawara. Oczywiście natychmiast udał się z chłopcem do Khirby,
gdzie się okazało, że wszystkie wymieniane przez Ismada osoby rzeczywiście tam żyły, albo

nawet żyją nadal.

Przejechany przez ciężarówkę Said Bouhamzy miał złamane obie nogi i zmarł po operacji.

Pozostałe szczegóły jego życia nie zgadzały się z informacjami podawanymi przez Ismada,
także dom, o którym tak często chłopak mówił, nie mógł być jego. Dane te pasowały natomiast

do Ibrahima Bouhamzy, kuzyna i przyjaciela zmarłego, którego dom stał niespełna 100 metrów
od domu Saida. Dżamila była piękną kochanką Ibrahima. Ku zgorszeniu całej wioski para ta

żyła „na kocią łapę”. Ibrahim, który zmarł na gruźlicę w wieku 25 lat, szczególnie cierpiał i
uskarżał się z tego powodu, że przez ostatnie sześć miesięcy życia nie mógł chodzić, tylko leżał

w łóżku. Jeden z wujów Ibrahima miał na imię Mahmud, był kiedyś kierowcą ciężarówki i miał
wiele nieszczęśliwych wypadków. Wszystkie wymienianie przez małego Ismada imiona pozos-

tawały w związku z rodziną Bouhamzy, a nieznajomy, którego chłopiec objął na ulicy swojej
wioski, był sąsiadem Ibrahima.

19 marca profesor Stevenson z Ismadem i jego ojcem oglądał nie zamieszkany od wielu lat i

specjalnie dla nich otworzony dom zmarłego Ibrahima. Ismad doskonale orientował się w ca-

łym wyposażeniu domu i umiał dokładnie odpowiedzieć na pytania dotyczące jego urządzenia
za życia Ibrahima.

Skąd miał te wiadomości?
Stwierdzono też pewne wspólne cechy charakteru obydwu. Na przykład Ibrahim kochał

polowania, pięcioletni Ismad również niezwykle interesował się wszystkim, co dotyczyło
polowań. Chłopak mówił też zdumiewająco dobrze – jak na swój wiek – po francusku, czego

nie można było powiedzieć o innych członkach rodziny. Ibrahim zaś służył w armii francuskiej i
mówił płynnie w tym języku. Zarówno Ibrahim, jak i Ismad byli porywczy i nieopanowani. W

dodatku aż do piątego roku życia Ismad panicznie bał się wszelkich ciężarówek i autobusów.

Na podstawie drobiazgowych badań niezliczonych relacji osób wspominających swoje po-

przednie wcielenia Stevenson doszedł do wniosku, że cały szereg tych wspomnień jest niewąt-
pliwie autentycznych. Tacy ludzie rzeczywiście żyli, zmarli i narodzili się ponownie. Przykładem

tego jest Indianin ze szczepu Tlingit Victor Vincent, który zmarł w roku 1946. Na rok przed

– 17 –

background image

śmiercią powiedział swej bardzo bliskiej kuzynce, pani Chotkin, że powróci jako jej przyszły
syn. Rozpozna go po dwóch bliznach operacyjnych, takich jakie ma on sam. Jedna po prawej

stronie pod nosem, druga na plecach. Obie rzucały się w oczy z powodu okrągłych wgłębień po
ukłuciach igłą.

W 18 miesięcy po śmierci Victora jego kuzynka urodziła syna i nazwała go po ojcu Corliss.

Chłopiec przyszedł na świat z dwoma znamionami wyglądającymi jak blizny Victora Vincenta i

tak samo umiejscowionymi. To pod nosem chłopca było ciemniejsze od skóry wokół i „wyraźnie
ząbkowane”, jak stwierdził profesor Stevenson w roku 1962. „Znamię na plecach było silnie

zabarwione i wypukłe [...], około 2,5 centymetra długości i 0,5 centymetra szerokości. Na
obrzeżach [...] wokół właściwej blizny wyraźnie widoczne liczne okrągłe wgłębienia” – opisał

swoje oględziny profesor.

Kiedy chłopiec miał 13 miesięcy i zaczął mówić, rodzice próbowali nauczyć go wymawiać

swoje imię, a wtedy malec otworzył usta i zadziwiająco poprawnie jak na ten wiek powiedział
do matki w języku Tlingitów:

– Nie znasz mnie? Przecież jestem Kahkody. (Tak brzmiało plemienne przezwisko zmarłego

Victora Vincenta). Gdy matka wybrała się z dwuletniem Corlissem na spacer w okolice doków,

w pewnym momencie malec zaczął się wiercić z przejęcia w wózeczku na widok spotkanej
kobiety.

– To moja Susie! – wykrzyknął rozpromieniony. Susie była synową zmarłego Victora

Vincenta, której dwuletni Corliss nigdy wcześniej nie widział na oczy. Chłopiec głaskał ją czule,

nazwał ją (poprawnie) jej imieniem szczepowym i co chwila wykrzykiwał radośnie: „Moja Susie,
moja Susie!”

W kilka tygodni później, także w czasie spaceru, Corliss powiedział nagle:
– To mój syn William. – Victor Vincent rzeczywiście miał syna Williama, ale pani Chotkin

spostrzegła go dopiero, kiedy Corliss zwrócił jej uwagę na niego.

Te i inne podobne zdarzenia miały miejsca przed ukończeniem przez Corlissa 6 lat. Później

wspomnienia poprzedniego życia coraz bardziej się zacierały i w wieku 15 lat Corliss nic już nie
pamiętał.

Jeden z najbardziej osobliwych przypadków reinkarnacji zbadał Brytyjczyk dr Arthur Guird-

ham. Jego pacjentka, „pani Smith”, przeżywała na jawie – ale przede wszystkim w snach –

swoje wcześniejsze życie w XIII wieku.

Doktor Guirdham z całą starannością zajął się jej przypadkiem. Ten z natury sceptyczny

lekarz o specjalizacji psychiatrycznej doskonale potrafił rozróżnić fantazje od rzeczywistości.
Badając prawdziwość relacji „pani Smith”, starał się być tylko i wyłącznie historykiem

amatorem, odrzucając myślenie kategoriami psychiatrycznymi. Konsultował się ze znakomitymi
historykami światowego formatu, m.in. z profesorem Nellim z Uniwersytetu w Tuluzie, by po

jak najdokładniejszym przebadaniu wszystkich faktów dojść do wniosku, że w opisanym przy-
padku mamy do czynienia z dowiedzioną reinkarnacją. „Pani Smith” żyła we Francji w XIII

wieku i była heretyczką. Zapisała nazwy miejscowości, realia historyczne, wydarzenia z tam-
tego okresu, opisała szczegóły ubioru i podała mnóstwo innych informacji. Doktorowi Guird-

hamowi udało się nie tylko ustalić dokładny dzień, w którym przed 700 laty „pani Smith”
stawiła się przed obliczem inkwizycji, lecz także nazwiska członków jej ówczesnej rodziny oraz

„współwinowajców”.

Po długotrwałych badaniach i studiach znanych historyków musiano uznać prawdziwość in-

formacji podanych przez „panią Smith”.

Nawet jeśli sceptycy wciąż uznają reinkarnację za nie dowiedzioną w 100 procentach, to

jednak skłania do myślenia fakt, że w głębinach naszej podświadomości drzemią sceny i
doświadczenia z ubiegłych wieków, gotowe niejako w każdej chwili do przywołania. Zupełnie

tak, jakby wszystko, co kiedyś było, gdzieś jeszcze istniało. Pogląd ten znajduje dodatkowe
potwierdzenie w optycznym i akustycznym odbiorze realistycznych projekcji minionych wyda-

rzeń. Zdarza się na przykład, że ludzie zupełnie niespodziewanie wpadają przez szczelinę czasu
w sytuacje z głębokiej przeszłości.

W ułamku sekundy zostają wyrwani z teraźniejszości, by jak podróżnicy w czasie uczestni-

czyć w wydarzeniach, które miały miejsce dawno, dawno temu. Szukając wyjaśnienia tego

paradoksu czasowego, powracają potem zdezorientowani przygodą do codzienności.

– 18 –

background image

4. Uskok czasu

Astrofizycy przyjmują dziś założenie, iż przestrzeń i czas we Wszechświecie stanowią

nierozerwalną całość. Jeśli na przykład dziś spojrzymy w niebo i ujrzymy wybuchającą gwiazdę

– Supernową – to w tym samym momencie uświadamiamy sobie, że ta gwiezdna eksplozja
miała miejsce, być może, miliony lat temu i jesteśmy „świadkami” dawno minionego zdarzenia.

Wskutek bowiem gigantycznych odległości światło tego wybuchu potrzebuje nieskończenie
długiego czasu, by dotrzeć do Ziemi, to znaczy stać się dla nas widzialne. Nie widzimy zatem

gwiazd takimi, jakie są obecnie, tylko takimi, jakimi były kiedyś.

Nadzwyczajność takiego wybuchu gwiazdy polega na tym, że jesteśmy wprawdzie świadka-

mi wydarzenia, które miało miejsce dawno temu, ale przeżywamy je w teraźniejszości.

Jeśli idzie o czas, matematycy wahają się pomiędzy dwiema koncepcjami. Jedna z nich jest

globalna; według niej teraźniejszość woła przyszłość i odpowiada na wołanie przeszłości.
Według drugiej koncepcji strumień czasu jest ciągiem w istocie niezależnych od siebie stanów,

przy czym ślady przeszłości bardzo szybko ulegają zatarciu, a każda chwila przynosi w stosun-
ku do minionej coś zasadniczo nowego. Wskutek istnienia zjawiska zwanego szczeliną czasu

prawdziwa natura czasu nie daje się jednak ująć w formie prawidłowości matematycznych.

Niezależnie od tego, czym tak naprawdę jest czas, wydaje się, że odchodzące w przeszłość

wydarzenia nie rozpływają się tak po prostu w „nicości”, tylko istnieją gdzieś w czaso-
przestrzeni niejako gotowe do przywołania.

Odnosi się niemal wrażenie, jakby każde zdarzenie, każdy czyn, każda myśl pozostawiały

tam swój „odcisk”, który w określonych okolicznościach fizykalnych i psychicznych może w

każdej chwili pojawić się jako kopia – choć nie do końca identyczna z oryginałem. Takie
bowiem „skopiowane” wydarzenia z przeszłości sprawiają wrażenie „bezdusznych” – coś w nich

jest nie tak, są jakieś niesamowite.

Paryż, 10 sierpnia 1901 roku. Anne Moberley, dyrektorka St. Hugh College w Orfordzie, i jej

koleżanka dr Eleanor Francis Jourdain opuszczają pałac wersalski i schodzą długimi schodami
pod gołym niebem w stronę parku. Zmierzają do Petit Trianon, małego pałacyku, w którym

spędziła kilka lat przed rewolucją 1789 roku nieszczęsna Maria Antonina.

Polną drogą docierają do opuszczonych zagród. Leży tam staroświecki pług. Potem z

naprzeciwka nadchodzą dwaj mężczyźni w długich, zielonych płaszczach. Na głowach mają
trójgraniaste kapelusze. Kiedy pani Jourdain pyta ich o drogę, bez słowa pokazują, że prosto.

Biorąc osobliwe stroje nieznajomych za dodatkową atrakcję turystyczną, obie panie nie zwra-
cają na to specjalnej uwagi.

Po jakimś czasie dochodzą do samotnego domu. Na schodach stoi kobieta z dzbanem wody

w ręku. Pochyla się do może 13-letniej dziewczynki, która wyciąga obie dłonie w stronę

dzbana. Kobieta i dziewczynka wyglądają jak zastygłe w tym geście. Ich białe, wychodzące
spod gorsetu mantylki jaśnieją.

Po raz pierwszy obie Angielki zaczynają czuć się nieswojo. Uświadamiają sobie, że coś jest

w tym wszystkim nie w porządku. Niepewnie podążają dalej. Wreszcie docierają do pawilonu w

środku lasu. Miejsce jest wybitnie nieprzyjemne, emanuje z niego jakaś przygnębiająca
atmosfera. W dodatku jest tam mężczyzna o odpychającej, zeszpeconej ospą twarzy. Ma pele-

rynę, na głowie sombrero. Wydaje się nie dostrzegać obu pań, a w każdym razie nie zwraca na
nie uwagi. Nagle nie wiadomo skąd przybiega młodzieniec w długim, ciemnym płaszczu i

butach ze sprzączkami.

– Tędy nie wolno wchodzić – woła do Angielek. Jednocześnie wskazuje dłonią na prawo i

mówi: – Tam! Tam znajdą panie dom.

Chociaż obie angielskie nauczycielki mówią po francusku, rozumieją go tylko częściowo.

Młodzieniec, wyraźnie zaintrygowany, uśmiecha się i odchodzi. Odgłos jego pośpiesznych
kroków słychać jeszcze przez dłuższą chwilę.

Obie panie w milczeniu podążają dalej. Po chwili dochodzą do wąskiego, zrobionego z ledwie

ociosanych bali mostka nad wąwozem. Po drugiej stronie, przez okoloną drzewami łąkę wije się

ścieżka. W niewielkiej odległości widać pawilon o zamkniętych okiennicach. Po lewej i prawej
stronie łąka opada tarasami.

Na łące siedzi kobieta odwrócona plecami do domu. Trzyma w dłoni duży arkusz papieru,

przyglądając się widocznie rysunkowi, nad którym pracuje. Jest to nader przyjemna, nie

– 19 –

background image

całkiem już młoda osoba w letniej sukience o długiej talii i bardzo sutej, krótkiej dolnej części.
Bardzo niezwykły to widok. Wokół ramion ma udrapowaną bladozieloną mantylkę, na blond

włosach biały kapelusz o szerokim rondzie.

Kiedy Angielki zbliżają się do domu przy końcu jednego z tarasów, nagle otwierają się drzwi,

by zaraz potem zatrzasnąć się z hukiem. Wychodzi mężczyzna o wyglądzie służącego, choć bez
liberii. Ponieważ obie panie mają wrażenie, iż weszły bez zezwolenia na czyjąś prywatną po-

sesję, idą za tym mężczyzną – i nagle, w jednej chwili znajdują się w tłumie ludzi
uczestniczących w ceremonii ślubnej. Wszyscy są ubrani według kanonów mody z 1901 roku!

Po powrocie do Anglii obie nauczycielki raz jeszcze przeanalizowały swoją przygodę. Ku ich

zdumieniu okazało się, że każda z nich widziała co innego: pani A. Moberley na przykład

kobietę na łące z arkuszem papieru w dłoni, pani E. Jourdain natomiast staroświecki pług przy
opuszczonej zagrodzie.

Ponieważ nie potrafią sobie wyjaśnić swoich częściowo różnych spostrzeżeń, dokonują

szczegółowej analizy wydarzeń owego popołudnia 10 sierpnia 1901 roku. Następnie postana-

wiają zebrać wszelkie dostępne informacje na temat Petit Trianon. W roku 1904 udają się
ponownie do Wersalu. W czasie zwiedzania stwierdzają ze zdumieniem, że mały domek, przy

którym pani Jourdain widziała kobietę z dzbanem i dziewczynkę, wygląda zupełnie inaczej.
Również tam, gdzie spotkały dwóch mężczyzn w zielonych płaszczach i trójgraniastych kapelu-

szach, wszystko było inne. Ścieżki, gdzie nieznajomy młodzieniec wskazał im drogę do Petit
Trianon, już nie ma. W ogóle wszystko wygląda inaczej, cały park jakby się „skurczył”, nie ma

drewnianego mostka, nie ma drogi w wąwozie. A tam, gdzie na łące siedziała kobieta z
rysunkiem, rośnie potężny krzew.

W czasie wieloletnich, systematycznych badań Angielki próbują rzucić nieco światła na te

wydarzenia. Docierają do planów terenów Wersalu, przeglądają we francuskiej Bibliotece

Narodowej dokumenty, konsultują się z historykami. Coraz wyraźniej zaczyna się rysować
następujący obraz:

Pług, który widziała pani Jourdain, nie należał wprawdzie do Petit Trianon, ale istnieje

pisemna informacja, że był tam raz przechowywany i po Rewolucji Francuskiej
sprzedano go.

W Wersalu XVIII wieku tylko służba pałacowa nosiła zielone liberie.

Dwaj mężczyźni w zielonych płaszczach i trójgraniastych kapeluszach zostali zidentyfi-

kowani jako bracia Bercy! 5 października 1789 roku, kiedy królowa Maria Antonina
przebywała w Petit Trianon, trzymali tam straż.

Na podstawie materiałów historycznych udało się dowieść, że 13-letnia dziewczynka

wyciągająca ręce po dzban to Marion, córka ogrodnika, a mężczyzna z oszpeconą ospą
twarzą i w sombrerze na głowie (które weszło w modę około 1789 roku) to hrabia

Vandreuil, Kreol, który znacznie przyczynił się do upadku Marii Antoniny.

Jeśli idzie o przebiegającego młodzieńca w butach ze sprzączkami, to był to paź,
którego – jak mówią źródła historyczne – ochmistrz pałacu wysłał do Petit Trianon, aby

przekazał królowej wiadomość o konieczności natychmiastowej ucieczki, ponieważ z
Paryża nadciąga tłum. Ponadto jest dowiedzione historycznie, że 5 października 1789

Maria Antonina otrzymała w parku wiadomość od posłańca, iż zostanie zabrana z Petit
Trianon w bezpieczne miejsce.

Z materiałów archiwalnych wynikało nawet, że modystka królowej, madame Eloffe,

jeszcze w 1789 roku uszyła dla niej dwie zielone, jedwabne mantylki.

W 1902 roku pani A. Moberley przypadkowo zobaczyła portret Marii Antoniny pędzla

Wertmiillera. Ku jej bezbrzeżnemu zdumieniu osoba na portrecie miała rysy twarzy kobiety
widzianej przez nią w Petit Trianon.

„Wszystko stało się dziwnie nienaturalne i sprawiało nieprzyjemne wrażenie” – napisała A.

Moberley, relacjonując moment nagłego pojawienia się obcego krajobrazu z innej epoki. –

„Nawet drzewa za budynkami sprawiały wrażenie płaskich i bezbarwnych, zupełnie jak na
gobelinie. Nie było ani światła, ani cienia. Nie czuło się najmniejszego powiewu. Panowała

absolutna cisza”. Pani Jourdain potwierdziła to wrażenie słowami: „Cała ta scena – drzewa,
niebo i budynki – emanowała jakąś niesamowitością”.

Co się takiego stało?
Pierwsze narzucające się wyjaśnienie to to, że obie panie miały sen na jawie. Lecz uznanie

za prawdopodobne, że obie w tym samym czasie, w tym samym miejscu miały ten sam sen,
jest zbyt daleko posuniętym naginaniem faktów. Chyba żeby świadomie bądź nieświadomie

wpływały na siebie wzajemnie.

Możliwe byłoby oczywiście i to, że Angielki wymyśliły całą historię, aby zwrócić na siebie

uwagę. Przeciwko takiemu przypuszczeniu przemawia fakt, że swoją relację o tych wydarze-

– 20 –

background image

niach opublikowały dopiero w wiele lat później, a poza tym uchodziły za osoby jak najbardziej
zrównoważone i odpowiedzialne.

Pozostaje jeszcze jedno – dość niezwykłe – wyjaśnienie. Otóż za sprawą nie znanej przy-

czyny obie panie zostały przeniesione w inny wymiar czasowy, gdzie przeżyły ułamek minio-

nych wydarzeń.

10 sierpnia 1901 roku nad Europą zarejestrowano silne burze elektryczne. Czy to właśnie

wywołało lokalną zmianę wymiaru czasowego w okolicach Wersalu?

Co jakiś czas nowe, niezwykłe wydarzenia podbudowują teorię, podług której dochodzi

niekiedy do zatrzymania, czy nawet „przerwania” normalnego strumienia czasu. W lipcu 1975
roku podczas ekspedycji filmowo-badawczej jachtu New Freedom około 75 mil na północny

wschód od Bimini zdarzył się następujący wypadek:

Jacht dostał się w obszar niezwykle silnej burzy elektromagnetycznej, w czasie której nie

spadła ani jedna kropla deszczu. Bezchmurne niebo co chwilę przeszywały zielone lub fioletowe
błyskawice. W kulminacyjnym momencie suchej burzy elektromagnetycznej wydawało się,

jakby od oślepiającej plątaniny błyskawic, którym towarzyszyły ogłuszające grzmoty, miało
„pęknąć niebo”.

Doktor Jim Thorne, kierownik wyprawy, który fotografował to zapierające dech w piersiach

zjawisko swoim 35-milimetrowym pentaxem, skierował obiektyw na horyzont dokładnie w tym

momencie, kiedy burza osiągnęła swój punkt kulminacyjny. Oczywiście był bardzo ciekaw, czy
udało mu się „wiernie” uchwycić na zdjęciach przebieg zjawiska. Ku swemu bezbrzeżnemu

zdumieniu stwierdził potem, że na zdjęciu znajduje się więcej, niż widział na własne oczy. Po
lewej stronie kadru, w odległości zaledwie 25-35 metrów od jachtu, widoczne było coś jak

żagiel dużego okrętu płynącego pod pełnymi żaglami. Ani jednak przed burzą, ani po niej nie
było w pobliżu New Freedom żadnych statków. Cała uwaga załogi była oczywiście skierowana

na obserwowanie fajerwerku błyskawic na horyzoncie, natomiast „chłodne oko” obiektywu
uchwyciło wszystko, co w danym momencie znajdowało się w jego „polu widzenia”.

Technicy i specjaliści od fotografii wykluczyli możliwość błędów aparatu czy procesu

wywoływania kliszy. Nie było żadnej wady sprzętu ani też przekonującego wyjaśnienia, w jaki

sposób mogło „zmaterializować” się coś takiego jak żagiel i rufa staroświeckiego żaglowca i
zostać utrwalone na kliszy w kulminacyjnym momencie elektrycznej burzy. Tajemniczy

incydent, którego po dziś dzień nie udało się w żaden sposób wyjaśnić.

Nie mniej zagadek dostarczają od czasu do czasu przekazy na falach radiowych, sprawiające

wrażenie, jakby zatrzymał się czas. Na przykład pewien program telewizyjny odebrano po
latach od momentu emisji, zupełnie jakby w międzyczasie „zgubił się” gdzieś w szczelinie

czasu. Incydent, który wydarzył się 14 września 1963 roku w Anglii, jest rzeczywiście dość
niezwykły. Otóż ku zdumieniu brytyjskich telewidzów program telewizyjny co jakiś czas

zakłócany był przez inny – nadawany przez KLEE-TV w Houston w Teksasie! Obydwa programy
pojawiały się na zmianę na ekranach brytyjskich telewizorów, przy czym program z Teksasu

odbierany był nawet lepiej od brytyjskiego. Skargi na zakłócający odbiór nadajnik nie mogły
zostać w odpowiedni sposób załatwione, ponieważ program, o który chodziło, wyemitowany

został kilka lat wcześniej, a KLEE-TV dawno już nie istniało. Również firma elektroniczna
Atlantis Electronics Ltd. z Lancaster w Anglii, której zlecono zbadanie tego incydentu, nie

doszła do żadnych wniosków.

Jak wynika ze spekulacji niektórych badaczy, pewne strefy naszej Ziemi wydają się bardziej

od innych narażone na zjawisko szczeliny czasu. W miejscach tych bowiem – jak np. w
Trójkącie Bermudzkim – bezustannie zdarzają się tajemnicze wypadki. W przeciwieństwie do

sprawy Petit Trianon, gdzie najwyraźniej doszło do projekcji sceny z przeszłości w teraźniej-
szość, w Trójkącie Bermudzkim cały czas giną samoloty, statki i ludzie, w większości wypadków

nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.

– 21 –

background image

5. Wrota nicości

Od setek lat w zagadkowy sposób z powierzchni Ziemi znikają bez śladu ludzie. Nagle

znikają z oczu patrzącym, zupełnie jakby wpadli w szczelinę czasu. W ułamku sekundy
przestają istnieć, rozpływając się w powietrzu tam, gdzie akurat stali. Co się z nimi dzieje?

Dokąd się przenoszą?

Jakie pozostają możliwości wyjaśnienia, jeśli wykluczyć trzeba uprowadzenie, wypadek czy

inne naturalne zdarzenie?

Jak wynika z najnowszych badań, musimy pogodzić się z faktem, że wskutek równoczes-

nego działania różnych sił – na przykład intensywnego promieniowania elektromagnetycznego
– w obrębie kontinuum przestrzenno-czasowego może dojść do zaburzeń, które nie tylko

przekształcają czasoprzestrzeń, ale czasem nawet ją rozrywają, by na jakiś czas otworzyć
„drzwi” do innych wymiarów – równoległych do naszego światów. Tak więc można przyjąć, iż

tacy „znikający” ludzie wpadają niejako w „wilcze doły” czasu, jak to się zdarzyło na przykład z
19-letnim Bruce'em Burkanem, który 24 października 1967 roku siedział na ławce końcowego

przystanku autobusowego w Newark. Miał na sobie tani, źle leżący garnitur, w kieszeni
dokładnie 7 centów i nie miał pojęcia, dlaczego tam siedzi i co się z nim działo przez ostatnie

dwa miesiące.

22 sierpnia Bruce Burkan pojechał ze swoją dziewczyną popływać na plażę Asbury Parks w

New Jersey. Nieco później poszedł w spodenkach kąpielowych na parking, żeby wziąć coś z
samochodu. Ponieważ długo nie wracał, jego dziewczyna zaczęła się niepokoić i poszła go

szukać, lecz bez rezultatu. Samochód stał zamknięty na parkingu, gdzie zostawili go przed
dwiema godzinami, a Bruce Burkan zniknął bez śladu. Rodzice natychmiast zgłosili jego

zaginięcie, co również nie dało rezultatu. Nabrawszy w końcu przekonania, że ich syna nie ma
już wśród żywych, odprawili uroczystość żałobną na jego cześć.

Kiedy w dwa miesiące później Burkan niejako znikąd pojawił się w Newark, nie miał pojęcia,

co się z nim działo przez miniony okres. Szczególnie niepokoił go fakt, że według oficjalnych

danych nikt go przez ten czas nigdzie nie widział ani nie rozpoznał, chociaż jego ognistorude
włosy stanowiły dostateczny znak szczególny! Dziennikarzom powiedział, że ma wrażenie,

jakby czas z okresu pomiędzy 22 sierpnia a 24 października przestał istnieć.

Widocznie owe dwa miesiące z życia Bruce'a Burkana zniknęfy w szczelinie czasu...

W całkowicie nie wyjaśniony sposób giną w piaskach arabskiej pustyni ślady dwóch

angielskich oficerów lotnictwa. Pilot D. R. Stewart i porucznik W. T. Day wyruszyli 24 lipca 1924

roku na jeden ze swych regularnych lotów rozpoznawczych. Kiedy nie powrócili na czas,
następnego dnia zorganizowano ekspedycję, która udała się na poszukiwania. Ekipa ratunkowa

odnalazła wreszcie gotowy do startu samolot na pustyni. Nie brakowało paliwa, nie widać było
żadnych śladów walki czy czegokolwiek, co wskazywałoby na inne problemy. Jedyne, co znale-

ziono, to odciski stóp dwóch ludzi, które w odległości kilku kroków od maszyny gwałtownie się
urywały. Poza nimi nigdy nie znaleziono żadnego śladu po obu angielskich lotnikach.

Jeden z najbardziej wyrazistych przypadków zniknięcia bez śladu wydarzył się w 1880 roku.

Miało to miejsce 23 września wspomnianego roku na pastwisku stadniny koni, mniej więcej 18

kilometrów od miasteczka Gallatin, w pobliżu Nasłwille w amerykańskim stanie Tennessee.
Mieszkał tam David Lang, właściciel stadniny, wraz z żoną i dwójką dzieci, 8-letnim George'em

i 11-letnią Sarą.

Tego wrześniowego ranka David Lang wyszedł z domu frontowymi drzwiami i przez chwilę

rozmawiał z bawiącymi się przed domem dziećmi. Stojąca za nim żona cieszyła się tą chwilą
rodzinnej idylli przed rozejściem się wszystkich do swoich zajęć. Następnie pan Lang pomachał

dłonią na pożegnanie, zszedł po schodach i energicznym krokiem ruszył przez łąkę w stronę
stajni. Kiedy pani Lang patrzyła za oddalającym się mężem, wschodzące słońce świeciło jej

prosto w oczy. Nagle spostrzegła otwarty powóz, który otoczony tumanem kurzu, wspinał się
długim podjazdem do farmy.

„Jakże długo już trwa susza” – pomyślała kobieta, starając się rozpoznać, kto jedzie tym

powozem. Był to jej brat wraz ze znanym prawnikiem z miasta, sędzią Augustem Peckiem.

Pani Lang podeszła do dużego dzwonka, żeby zawrócić męża z drogi w przeświadczeniu, że

ma on pewnie coś do omówienia z przybyszami. Kiedy wyciągała rękę, żeby wprawić dzwon w

ruch, widziała jeszcze jego postać w połowie wielkiego pastwiska. Nie wierzyła własnym o-
czom, kiedy nagle „rozpłynął się w powietrzu”, zanim zdążyła uruchomić dzwon. W mgnieniu

– 22 –

background image

oka, tak jak szedł, jej mąż niespodziewanie zniknął z łąki.

W tym samym momencie odebrało też mowę sędziemu Peckowi siedzącemu w powozie.

Zwrócony w stronę pastwiska, widział Davida Langa i właśnie zamierzał do niego zawołać,
kiedy hodowca nagle na jego oczach bez śladu „rozpłynął” się w powietrzu.

– Wielki Boże – wymamrotał siędzia. – Co się z nim stało?
– O czym pan mówi? – spytał zdezorientowany szwagier Langa. Zbity z tropu sędzia

niespokojnie wiercił się na siedzeniu.

– Nie do wiary – powiedział. – Dopiero co widziałem Langa, jak przechodził przez łąkę. A

potem w jednej sekundzie zniknął mi z oczu. Wysiądźmy zobaczyć, co się stało.

Obydwaj mężczyźni wysiedli z powozu i szybko podążyli przez łąkę. Również pani Lang

biegła już w stronę miejsca, gdzie po raz ostatni widziała męża. Spotkali się tam wszyscy troje,
zaszokowani tym, co się stało.

– Na pewno wpadł do jakiejś dziury – stwierdził sędzia.
– Ale to się stało tak nagle i wcale nie wyglądało, jakby się pośliznął czy upadł. On po

prostu zniknął – krzyczała bliska histerii pani Lang.

Centymetr po centymetrze przeszukali to miejsce na łące. Nic nie znaleźli, żadnej dziury,

żadnej rozpadliny. Wreszcie wszyscy wrócili do domu, a brat Davida Langa zaczął dzwonić na
alarm, żeby sprowadzić pomoc. Po niedługim czasie przybyło mnóstwo osób: sąsiedzi,

przyjaciele, ludzie z miasteczka. Przeszukano każdy metr kwadratowy i każdy zakątek terenu
w poszukiwaniu rozpadlin i dziur w ziemi. Na łące nie znaleziono nic poza trawą. Nie było tam

ani drzew, ani krzewów, ani kamieni.

Kiedy po paru tygodniach nadal nie było wiadomo, gdzie podział się David Lang, pani Lang z

bratem zatrudnili eksperta od gruntów i geologa, żeby zbadali teren. Jedyne, co udało się
ustalić, to to, że pod warstwą gleby znajduje się wapień, ale w warstwie skalnej także nie było

żadnych rozpadlin, nie mówiąc już o jaskiniach. Sąsiedzi Langów, nadal nie przekonani, zebrali
się, żeby robić wiercenia w poszukiwaniu ewentualnych podziemnych pieczar czy jaskiń. W

miejscu, w którym zniknął David Lang, nie było zdeptane ani jedno źdźbło trawy. Nie było
najmniejszego wyjaśnienia, dlaczego zniknął pośrodku łąki. Również przez 100 lat, jakie

upłynęły od tego wydarzenia, nie udało się rozwiązać tej zagadki.

W rok później ludzi w Gallatin ponownie poruszyła sprawa tajemniczego zniknięcia Langa.

Dziwnym trafem to miejsce łąki, gdzie Lang niejako „rozpłynął” się w powietrzu, osobliwie się
zmieniło: powstał tam mianowicie okrąg o średnicy około czterech metrów, porośnięty gęstą i

wysoką trawą. Ale żadne ze zwierząt z farmy nie chciało się tam paść. Nawet owady unikały tej
soczystej oazy traw. Tylko dzieci Langów bawiły się tam niekiedy. A wtedy Sara wołała od

czasu do czasu:

– Czy jesteś gdzieś tutaj, tato?

W połowie sierpnia 1881 Sara po raz kolejny zawołała ojca i nagle odpowiedział jej jakiś

głos. Słyszało go obydwoje dzieci. Brzmiał jak dobiegające z oddali wołanie o pomoc. Sara i

George pobiegli do domu i opowiedzieli o wszystkim matce. Pani Lang najszybciej jak mogła
udała się do „zielonego kręgu” na łące i zawołała na męża, tak jak robiły to dzieci. Usłyszała

odpowiedź. Był to bez wątpienia głos Davida Langa.

Przez następne dni cała trójka regularnie chodziła w to miejsce i nawoływała. Wszyscy troje

słyszeli odpowiedź, ale stwierdzali też, że z każdym dniem głos jest słabszy. Piątego dnia
odpowiedź już nie nadeszła. Od tej chwili nikt nigdy nie usłyszał już głosu Davida Langa.

Podobny incydent wydarzył się niecałe 10 lat po zniknięciu Davida Langa. Tym razem przy-

darzyło się to jednemu z członków rodziny Macmillanów, która założyła jedno z największych

wydawnictw świata. 13 lipca 1889 roku jeden z lubiących przygody Macmillanów wspinał się na
szczyt mitycznego Olimpu w północnej Grecji. Towarzyszył mu przyjaciel nazwiskiem Hardinge

oraz miejscowy przewodnik. Cała trójka udała się konno w drogę, dojeżdżając aż do poło-
żonego między dwoma szczytami płaskowyżu. Podczas gdy Hardinge zamierzał wspiąć się na

wyższy ze szczytów, Macmillan zdecydował się na niższy. Przewodnik pilnował koni, cały czas
pozostając jednak w zasięgu głosu.

Kiedy Hardinge dotarł na swój szczyt, odwrócił się i zobaczył Macmillana stojącego na „swo-

im” szczycie. Przyjaciele pomachali do siebie i Macmillan od razu zaczął schodzić. Hardinge

pozostał jeszcze przez chwilę na górze, żeby nasycić się pięknem krajobrazu. Następnie
poszukał wzrokiem przyjaciela i stwierdził, że ten zszedł już niemal do połowy wysokości góry.

W następnej chwili Macmillan zniknął mu z oczu. Nie dowierzając własnemu wzrokowi,
Hardinge wpatrywał się w przeciwległe zbocze, ale nikogo nie widział. Do samego podnóża

góry nie było żywej duszy – ani śladu Macmillana! Co się stało?

Hardinge pośpiesznie zszedł na dół i zobaczył przewodnika, który jak skamieniały wpatrywał

się w zbocze niższego szczytu. Wreszcie wydusił z siebie, że w tym samym czasie co Hardinge

– 23 –

background image

obserwował, jak Macmillan schodzi w dół. Obaj widzieli na własne oczy, jak zniknął.

Hardinge razem z przewodnikiem sprawdzili każdy metr zbocza. Nie było śladu Macmillana.

Nic nie świadczyło o tym, że tu był, żaden strzęp ubrania, żaden ślad stopy czy złamana
gałązka. Zupełnie jakby „rozpłynął” się w powietrzu. Również zorganizowana później ekipa

poszukiwawcza wróciła z pustymi rękami. Nie było żadnej rozpadliny czy dziury, w które
mógłby wpaść Macmillan. Po prostu na oczach Hardinge'a i przewodnika Macmillan zniknął bez

śladu.

Po dziś dzień zdarzają się co jakiś czas podobne incydenty, które nadal nie doczekały się

rozwiązania. Pojawia się pytanie, czy wskutek geograficznie i czasowo ograniczonych czyn-
ników nie powstaje „pęknięcie w czasoprzestrzeni”, przez które „wpadają” do równoległego

świata w innym wymiarze osoby i przedmioty (np. samoloty i statki) z naszego świata. Wydaje
się, że istnieją „labilne” rejony Ziemi, szczególnie podatne na tworzenie się „szczelin czasu”,

np. Trójkąt Bermudzki.

– Wiem, że tam dzieje się coś niesamowitego, diabelskiego. Wiem też, że nasz pilot w

niepojęty sposób zabity został przez Diabelski Trójkąt. Ale jak i dlaczego, pozostaje dla mnie
zagadką. W każdym razie na pewno nie żyje – mówi Don Parris, jeden z dwóch ludzi, którzy

uniknęli śmierci w Trójkącie Bermudzkim.

Lecieli we trzech jednosilnikową cessną 172 – 43-letni Parris, 32-letni Kelly Hanson i 29-

letni pilot Mike Roxby. Wyruszyli z rodzinnego miasta Merrit Island na Florydzie na Haiti.

Kiedy przy wspaniałej pogodzie brali kurs na Wyspy Bahama, instrumenty kontrolne funk-

cjonowały bez zarzutu. Niewielki samolocik przelatywał nad Bimini. Gdy tylko jednak znaleźli
się w obszarze Trójkąta Bermudzkiego, który leży mniej więcej pomiędzy Miami, Wyspami

Bermudzkimi i Puerto Rico, nagle wszystko zaczęło iść nie tak. Niespodziewanie pojawiła się
nie wiadomo skąd ściana żółtawej mgły, zanikła łączność, przestał działać wskaźnik poziomu

paliwa, instrumenty nawigacyjne oszalały, a igła kompasu zaczęła wirować. Pasażerowie
samolotu całkowicie stracili orientację, zupełnie nie wiedząc, gdzie jest góra, a gdzie dół.

Cessną tak trzęsło, że Hanson rozbił sobie głowę. W pewnym momencie nieoczekiwanie
wyłoniła się pod samolotem wyspa Great Inagua. „To, co się stało potem, na zawsze pozostanie

dla mnie zagadką” – wspomina Hanson. – „Kiedy o tym myślę, dziś jeszcze ciarki chodzą mi po
plecach. Na chwilę widoczność zrobiła się znakomita, wyraźnie widzieliśmy w dole pas

lądowiska. W następnej sekundzie byliśmy już w środku chmur, które pojawiły się nie wiadomo
skąd”.

– Co u diabła...! – zawołał Mike. – I były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział w życiu. W

ułamku sekundy wypadliśmy z niesamowitej chmury, pędząc w stronę zbocza góry. To

wszystko, co pamiętam. Don i ja odzyskaliśmy przytomność mniej więcej w tym samym czasie.
Mimo obrażeń pomogliśmy jeden drugiemu wydostać się z maszyny. Ale Mike nie żył.

– Nigdy nie wierzyłem w te wszystkie opowieści o Diabelskim Trójkącie, ale po tym

wszystkim zmieniłem zdanie – dodaje Hanson w zamyśleniu.

Eksperci lotniczy byli tym wypadkiem tak samo zdezorientowani, jak obydwaj pasażerowie

cessny. W kręgu fachowców Roxby znany był jako znakomity pilot.

– Nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia tej katastrofy. Roxby był bardzo doświadczo-

nym pilotem – twierdzi Don Wilson, dyrektor lotniska na Merrit Island. A inspektor bezpie-

czeństwa lotów Ed Graves dodaje:

– Tam, w Diabelskim Trójkącie, musiało się wydarzyć coś, co na pewno nie zostało

spowodowane błędem ludzkim czy zawodnością maszyny. Mike Roxby był cholernie dobrym
pilotem...

Od pierwszych wzmianek na temat Trójkąta Bermudzkiego sprzed 170 lat bez przerwy

zdarzają się tam niesamowite przypadki. I tak na przykład 20 sierpnia 1800 roku w nie

wyjaśniony sposób zaginął amerykański okręt Pickering z 90-osobową załogą. W tym samym
miesiącu tego samegoroku zaginął też bez śladu inny amerykański okręt, Insurgent, z 340

ludźmi na pokładzie. 9 października 1814 roku z wód Diabelskiego Trójkąta nie powrócił USS
Wasp ze 140-osobową załogą... Tylko od roku 1980 na tych niesamowitych wodach ginie

rocznie od 30 do 50 statków i samolotów. Jednocześnie jednak co jakiś czas odnajduje się tam
zaginione dawno temu obiekty.

Ponieważ ekipy ratunkowe służb przybrzeżnych wyposażone są dziś w urządzenia radarowe

wysokiej czułości, potrafią dokładnie badać dno morskie. Toteż co pewien czas napotykają

wraki zatopionych okrętów, a także samolotów, które przed 40 laty zaginęły bez śladu w
niewyjaśnionych okolicznościach.

5 grudnia 1945 roku zdarzył się wypadek, który przeszedł do annałów lotnictwa ze smutną

sławą wydarzenia, którego nigdy nie udało się wyjaśnić. Tego fatalnego dnia zaginęło naraz 5

– 24 –

background image

samolotów torpedowych typu Avenger! Wystartowały z bazy lotniczej marynarki wojennej w
Fort Lauderdale do rutynowego lotu treningowego, mając na pokładzie 14 członków załogi. W

pewnym momencie kontakt radiowy ze stacją naziemną nagle się urwał. Na poszukiwanie
maszyn z lotu nr 19 natychmiast wysłano wodnosamolot z 13-osobową załogą, lecz po 20

minutach urwała się łączność radiowa także i z tą maszyną. Tego osobliwego popołudnia
„rozpłynęło” się w powietrzu w sumie 6 samolotów z 27 osobami na pokładzie!

Przez kilka tygodni trwała bezskuteczna, zakrojona na niezwykle szeroką skalę akcja poszu-

kiwawcza. Zaginione samoloty nigdy więcej nie „wypłynęły” na powierzchnię. Nawet najmniej-

sza plamka oleju na wodzie nie świadczyła o ich istnieniu.

Niedawno, po 40 latach od tamtej chwili, pewien poszukiwacz skarbów wydobył wrak

jednego z tych samolotów torpedowych z wód Zatoki Meksykańskiej na zachódod Key West.
Niesamowite w tym wszystkim jest to, że w kabinie nie znaleziono najmniejszego śladu pilota.

Kabina była pusta. Nie znaleziono żadnego szkieletu, żadnej czaszki!

Odkrycie to pokrywa się z wydarzeniem, które miało miejsce 10 stycznia 1980 roku.

Tego dnia Bo Rein, trener drużyny piłkarskiej Uniwersytetu w Luizjanie, wystartował w

swojej maszynie z Shreyerport do Baton Rouge. Nagle samolot zmienił kierunek i zaczął lecieć

w stronę Trójkąta Bermudzkiego. Piloci amerykańskich myśliwców, które miały przechwycić
prywatny samolot, zameldowali, że maszyna leci bez pilota!

Po pięciogodzinnym locie prawie „prosto jak strzelił” przez 1500 mil maszyna nagle wali się

do morza. Piloci myśliwców bezradnie przyglądają się tragedii. Rzecznik wojsk lotniczych

określił później ten lot ku śmierci jako „absolutnie przerażający”.

Także pisarz Charles Berlitz miał osobiste przeżycie związane z Trójkątem Bermudzkim. To,

co widział na własne oczy, brzmi zupełnie jak fragment powieści science-fiction. Berlitz krążył
jachtem w okolicy Wysp Bahama, kiedy ni stąd, ni zowąd pojawiła się przed nim ściana

żółtawej mgły. Zgasły wszystkie światła, urwała się łączność radiowa. Jacht zboczył z kursu.
Potem w wodzie pojawiło się coś jak „długi zbiornik”. Oczywiście początkowo wzięto to za

złudzenie optyczne – aż do chwili, kiedy „zbiornik” wystrzelił z wody i pomknął stromo w górę.

Niestety, nie ma w zasadzie możliwości wyjaśnienia przyczyny takich wypadków, ponieważ

służby przybrzeżne i policja pomimo najnowocześniejszego wyposażenia są całkowicie bez-
radne. Wszystko to jest bardzo zagadkowe. Nikt jednak nie chce tego potwierdzić. Władze

dlatego, że musiałyby jednocześnie przyznać się do bezsilności, a naoczni świadkowie
przeważnie milczą z obawy, żeby nikt nie wziął ich za niespełna rozumu. Istnieje wiele teorii

usiłujących wyjaśnić metodami naukowymi ten rodzaj niesamowitych wydarzeń: mówi się na
przykład o szczelinach czasu, burzach elektromagnetycznych, eksplozjach podwodnych, nad-

zwyczajnych warunkach atmosferycznych czy też prądach podwodnych.

Według relacji naocznych świadków w Trójkącie Bermudzkim bardzo często widuje się

niezidentyfikowane obiekty latające. Nic zatem dziwnego, że niektórzy badacze zajmujący się
Trójkątem obarczają odpowiedzialnością za tajemnicze wydarzenia w tym rejonie właśnie UFO.

– 25 –

background image

6. Tajny projekt „Majestic 12”

Fachowcy definiują UFO jako niezidentyfikowany obiekt latający albo światło na niebie lub

powierzchni ziemi, którego wygląd, tor lotu, ogólna dynamika i właściwości luminescencyjne
nie dają się wyjaśnić konwencjonalnie.

UFO stanowią wyzwanie nie tylko dla astronomów, fizyków i inżynierów, ale także dla etolo-

gów. Zgodnie bowiem z wiarygodnymi obserwacjami wydaje się, że funkcjonują one poza

naszymi wyobrażeniami na temat przestrzeni i czasu.

Gdyby UFO pasowały jako konwencjonalne pod względem technicznym obiekty latające do

koncepcji naukowców-sceptyków, całkiem spokojnie moglibyśmy zarzucić tezę o przybyszach
spoza Ziemi. A to dlatego, że jako statki kosmiczne z innych światów muszą niejako odbiegać

swym charakterem od tego, do czego przywykliśmy. Odbiegać do tego stopnia, że ortodoksyj-
na nauka nie byłaby w stanie tego zaakceptować. I dokładnie tak właśnie się dzieje.

Już same tylko niekonwencjonalne cechy UFO pozwalają wnioskować o niesłychanie wręcz

zaawansowanej technologii, umożliwiającej być może nawet podróże międzygwiezdne. Jeśli

oprócz znanego nam kontinuum przestrzenno-czasowego potrafią – przechodząc niejako przez
szczelinę czasu – wykorzystywać też inne wymiary, to w momencie przenikania do innego

kontinuum przypuszczalnie mogłyby również zaskakiwać nas (poza innymi właściwościami)
także pozorną dematerializacją. A informacje o takim zjawisku pojawiają się w relacjach bar-

dzo wielu świadków.

Nic dziwnego, że UFO bezustannie wznieca emocje, prowadząc do zażartych sporów o to,

czy jest to zjawisko natury fizycznej czy też psychicznej.

Carl Gustav Jung na przykład wypowiadał się na temat UFO bardzo ambiwalentnie. Z jednej

strony widział w tych niezidentyfikowanych obiektach latających archetypowe symbole marzeń
sennych (okrągłe oko Boga – Całość, Bóstwo, a więc przeżycie czysto religijne), z drugiej zaś

strony UFO istniało dla niego także jako twór jak najbardziej realny, materialny.

Ta dwoistość podejścia do problemu UFO po dziś dzień jest charakterystyczna dla wielu

ludzi.

Roswell, Nowy Meksyk, 2 lipca 1947.

– Koniec na dzisiaj – mówi hodowca bydła William Brazel do swego syna Berniego, z którym

aż do zmroku dokonywał pilnej naprawy ogrodzenia rancza. Zesztywniały od ciągłego schylania

się powoli rozprostowuje plecy. Przy okazji zupełnie przypadkowo rzuca okiem na wieczorne
niebo i zastyga ze zdumienia.

– Popatrz, tam... na to świecące na górze – mówi do swego syna, wskazując ręką na niebo

nad Roswell. Obydwaj w zdumieniu obserwują oślepiająco jasny, tarczowaty obiekt, porusza-

jący się w kierunku północno-zachodnim.

„Pewnie jakiś nowy tajny samolot z pobliskiej bazy lotniczej” – myśli Brazel. W tym

momencie obiekt nagle gwałtownie rozbłyskuje, rozlega się huk eksplozji. Wyraźnie widać, jak
w oddali spadają na ziemię rozżarzone szczątki.

– Szybko, jedźmy tam – popędza syna Brazel senior. – To musi być jeszcze na naszym

terenie.

Ale kiedy pokonali kilka mil po trudnych do przejechania pastwiskach, zrobiło się zupełnie

ciemno i musieli przełożyć poszukiwania na następny dzień.Następnego ranka ranczer jedzie z

dziećmi, synem i córką, w miejsce, gdzie wieczorem obserwowali upadek obiektu. Mija godzina
za godziną, a wciąż nie widać ani śladu katastrofy.

– Czyżbyśmy źle ocenili odległość? – zastanawia się Brazel. Z wolna całe te bezowocne

poszukiwania zaczynają go irytować.

W momencie gdy decyduje się zawrócić, słyszy podniecony okrzyk syna:
– Tato, zatrzymaj się! Tam coś jest!

Teraz dostrzegają pierwsze szczątki osobliwego pojazdu latającego w kształcie tarczy: lekkie

jak piórko, srebrzyste metalowe części jak z jednego kawałka, elementy metalowej konstrukcji

pokryte nie znanymi hieroglifami i dziwnie rozbłyskujące kryształy. Ranczer przeczuwa, że
chodzi tu o coś nadzwyczajnego.

– Zostawcie to, dzieci! Nie dotykać! Kto wie, cośmy tu odkryli. Lepiej powiadomimy szeryfa.
Po wysłuchaniu relacji Brazela cała sprawa wydaje się szeryfowi mocno podejrzana, dlatego

też natychmiast powiadamia wojskowych z bazy lotniczej w Roswell. Do oddalonego o całe 100
kilometrów na północny zachód od Roswell terenu rancza odkomenderowano majora Jesse'a

– 26 –

background image

Marcela z wywiadu wojskowego 509. Pułku Lotnictwa Bombowego i oficera o nazwisku Cavitt,
aby zbadali, o co chodzi z tym „upadkiem niezidentyfikowanego obiektu latającego”. Kiedy

oficerowie zobaczyli rozsiane na dużym obszarze szczątki pojazdu, natychmiast pojęli, że to
prawdziwa sensacja: bez wątpienia były to szczątki pozaziemskiego obiektu latającego.

Po ich powrocie do bazy pułkownik William Blanchard wydaje nie autoryzowane oświadcze-

nie dla prasy, opublikowane następnego dnia:

„Liczne plotki na temat «latających talerzy» znalazły wczoraj potwierdzenie, ponieważ 509.

Pułk Lotnictwa Bombowego miał szczęście zabezpieczyć wrak takiego dysku. Obiekt spadł w

zeszłym tygodniu na teren farmy w pobliżu Roswell”.

Major Marcel otrzymuje zadanie zebrania i przetransportowania szczątków pojazdu. Mają

zostać przewiezione na pokładzie bombowca B-29 z Roswell do bazy lotniczej Wright Patterson
w Dayton w stanie Ohio, gdzie zostaną zbadane przez specjalistów wywiadu technicznego

wojsk lotniczych.

Do zbadania sensacyjnego znaleziska zaangażowano najlepszych naukowców Ameryki.

Kiedy zaś o znalezieniu wraka dowiaduje się szef wywiadu technicznego wojsk lotniczych –
zwanego najpierw AMC, a następnie ATIC – generał Nathan Twining, nie zważając na inne

ważne obowiązki udaje się do Nowego Meksyku nadzorować akcję. Leci tam również na
polecenie prezydenta ówczesny szef doradców naukowych rządu dr Vannevar Bush.

W roku 1941 V. Bush powołał do życia Radę Badawczą Obrony Narodowej, w roku 1943

Biuro Badań Naukowych i Rozwoju, nadzorujące prace nad budową bomby atomowej w ramach

projektu „Manhattan”.

O tym, jak wielkie znaczenie rząd Stanów Zjednoczonych i Pentagon przywiązywały do

sprawy zabezpieczenia i zbadania szczątków pojazdu z Roswell, świadczy już sama obecność
dra Busha.

19 września 1947 roku prezydent otrzymuje wstępny raport, z którego wynika, że szczątki

pochodzą najprawdopodobniej z pozaziemskiego krótkodystansowego pojazdu zwiadowczego!

24 września dr Bush i minister obrony James V. Forrestal zostają zaproszeni przez prezydenta
do Białego Domu. Spotkanie to można zresztą znaleźć w terminarzu Trumana, przechowy-

wanym w Truman Library. W toku ściśle tajnej narady Bush i Forrestal nakłaniają prezydenta
do rozpoczęcia tajnej operacji pod krypotonimem „Majestic 12”. Zestaw nazwisk osób

biorących udział w tej operacji przypomina zupełnie Who is Who ówczesnego amerykańskiego
rządu, elity naukowej i najwyższego dowództwa wojsk. W podyktowanym jeszcze tego samego

dnia memorandum prezydent Truman wspomina o operacji „Majestic 12” m.in. tymi słowy:
„Przedsięwzięcie należy przeprowadzić odpowiednio szybko i starannie”.

Badania szczątków pojazdu z Roswell nabierają systematyczności. Z powietrza wykryto ciała

czterech drobnych istot humanoidalnych, które wskutek eksplozji wyleciały z pojazdu i spadły

na ziemię dwie mile na wschód od miejsca upadku obiektu... Wszystkie cztery istoty nie żyły, a
ponieważ do chwili ich odnalezienia upłynęło 8 dni, były w stadium rozkładu, ponadto zostały

mocno pokiereszowane przez zwierzęta.

W oględzinach zwłok brał udział dr Detlev Bronk, naukowiec uczestniczący w operacji

„Majestic 12”. Po gruntownych badaniach specjaliści doszli do wniosku, że pozaziemskie istoty
mają wprawdzie wygląd podobny do ludzkiego, lecz procesy warunkujące ich rozwój znacznie

różnią się od tych, w jakich rozwijał się gatunek Homo sapiens.

Doktor Bronk i jego koledzy zaproponowali tymczasowe określenie tych istot mianem

„pozaziemskich istot biologicznych” (Extraterrestrial Biological Entities – EBE). Oto fragmenty
raportu:

„Są drobnej budowy, mają nieproporcjonalnie duże, okrągłe głowy z małymi oczami, nie

mają włosów. Na ile można było ustalić, ubrane były w stroje przypominające kombinezony z

szarego materiału syntetycznego. Ponieważ praktycznie istnieje pewność, że pojazd jest po-
chodzenia pozaziemskiego [...], musi pochodzić z którejś z planet naszego Układu Słonecznego

lub też z innego układu słonecznego [...]”.

We wraku odkryto dużą liczbę przypominających pismo symboli, których jednak nie udało

się odcyfrować. Podobnie bezskuteczne okazują się próby odkrycia istoty napędu pojazdu czy
też metody przesyłania energii... Badania zmierzające w tym kierunku spełzają na niczym,

ponieważ nie ma żadnych śladów skrzydeł, śmigieł, dysz czy też innych konwencjonalnych
systemów napędu i sterowania. Ponadto brakuje jakichkolwiek kabli, lamp czy innych części

elektronicznych.

Już w momencie zabezpieczania szczątków UFO wszyscy świadkowie – zarówno cywile jak i

wojskowi – zostali zobowiązani do zachowania absolutnej tajemnicy. Pomimo przedwczesnej
enuncjacji prasowej udało się zbyć dziennikarzy przekonującą bajeczką, że chodziło o zabłąka-

ny balon meteorologiczny...

– 27 –

background image

Wszystko to wydarzyło się 42 lata temu. Prawdopodobnie wiadomość o całej tej ściśle tajnej

operacji nigdy nie wydostałaby się na światło dzienne, gdyby nie to, że ktoś nie upoważniony

uzyskał dostęp do dokumentów.

To samo odnosi się do późniejszych operacji Aquarius i Snowbird, dotyczących zabezpiecze-

nia dalszych dwóch pozaziemskich obiektów latających, które uległy katastrofie – w 1950 roku
pod El Indio w Teksasie i w 1982 roku w północno-zachodniej części Kanady nad rzeką

MacKenzie. Otóż producent filmowy z Los Angeles Jaime Shandera otrzymał pocztą niepozorną,
brązową paczuszkę. Przesyłka oklejona była ze wszystkich stron taśmą wyglądającą na urzę-

dową, brakowało jednak nadawcy. Kiedy producent zdjął opakowanie, ujrzał drugą warstwę
równie starannie zaklejonego papieru i dopieropo jego rozerwaniu w jego rękach znalazła się

właściwa przesyłka: czarne, plastikowe pudełeczko z rolką filmu.

Po wywołaniu 35-milimetrowa klisza zdradziła wreszcie swoją zapierającą dech w piersiach

tajemnicę: zdjęcia ośmiostronicowej, ściśle tajnej dokumentacji!

Jaime Shandera nie wierzył własnym oczom, kiedy bliżej przyjrzał się negatywom oficjalnej

dokumentacji z najwyższego szczebla ze stemplem „Top Secret/Majic – Eyes Only”. Chodziło
przecież jasno i wyraźnie o dokumenty o najwyższym stopniu tajności, dostępne wyłącznie

osobom związanym z projektem. Wgląd w ten istniejący tylko w jednym egzemplarzu
dokument miał wąski krąg 12 osób (12 wysokich urzędników państwowych i naukowców), a na

pierwszej stronie widniała wskazówka: „Informacje o istotnym znaczeniu dla bezpieczeństwa
narodowego Stanów Zjednoczonych Ameryki. Kopiowanie w jakiejkolwiek formie, jak też

sporządzanie odręcznych odpisów surowo wzbronione”.

Przedstawione na kliszy 8 stron zawierało sporządzony 18 listopada 1952 roku dla

prezydenta-elekta Dwighta D. Eisenhowera krótki raport z załączoną jako „Załącznik A” kopią
memorandum z 24 września 1947 roku, w którym prezydent Harry S. Truman informuje

ówczesnego ministra obrony Jamesa Forrestala na temat operacji „Majestic 12”.

Bardzo szybko adresat „gorącej” przesyłki zdał sobie sprawę, że przesłana mu tajna doku-

mentacja może się okazać mieczem obosiecznym: albo rzeczywiście ma w ręku najbardziej
chyba sensancyjny tajny dokument z Owalnego Gabinetu, albo też jakiś sprytny dowcipniś

próbuje dostać go na lep, i to w dodatku za pomocą latających talerzy, bo dokładnie o nich
przecież mowa w ośmiostronicowym dokumencie!

Zakładając jednak, że dokument jest prawdziwy, można przyjąć, iż wybrany ponownie na

prezydenta Dwight D. Eisenhower jeszcze przed objęciem urzędu w styczniu 1953 roku był

poinformowany na temat aktualnego stanu prowadzonych od 1947 roku tajnych badań nad
niezidentyfikowanymi obiektami latającymi. Autorem sensacyjnego materiału był w końcu nie

kto inny, jak sam pierwszy dyrektor CIA, admirał Roscoe R. Hillenkoetter. Na marginesie
dodajmy, że zarówno CIA, jak i operacja „Majestic 12” zostały powołane niemal równocześnie

we wrześniu 1947 roku.

W ściśle tajnym dokumencie CIA (OSI/PG Strong: bxl) ustalono wytyczne do traktowania

problemu UFO. I tak na przykład w paragrafie 2 punkt c czytamy:

„Zadania tajnych służb:

(3) Utworzono obejmujący cały świat system zbierania danych, a najważniejsze bazy lotni-

cze otrzymały rozkaz przechwytywania niezidentyfikowanych obiektów latających”.

I dalej, w paragrafie 5:
„Zalecenia:

Na bazie tych programów badawczych CIA przygotowuje i zaleca przejęcie zadań informo-

wania opinii publicznej przez National Security Council, co zmniejszy ryzyko wybuchu paniki.

[podp.] H. Marshall Chadwell Dyrektor Sekcji Badawczej Wywiadu”
Z chwilą opublikowania dokumentacji „Majestic 12” wyszła na jaw najpilniej chyba jak dotąd

strzeżona tajemnica USA, a mianowicie fakt, że amerykańscy specjaliści na zlecenie Owalnego
Gabinetu przeprowadzili badania szczątków trzech wraków pozaziemskich obiektów latających

oraz kilku ciał członków załogi. Konsekwencje, jakie wynikają z tego faktu dla całej ludzkości,
są trudne do przewidzenia.

Od kiedy amerykański pilot prywatnego samolotu Kenneth Arnold ujrzał w 1947 roku nad

wysokim na 4391 metrów Mount Rainier w stanie Waszyngton regularną formację 9 „latających

talerzy” – jak je określił – przeciwnicy UFO zaciekle bronią tezy, że w każdym ze zgłoszonych
przypadków mamy do czynienia albo z omyłkowym zaklasyfikowaniem na przykład balonów

meteorologicznych, albo ze złudzeniami optycznymi lub też kłamstwami fantastów niespełna
rozumu.

Niewątpliwie jest to słuszne w odniesieniu do całego szeregu rzekomych obserwacji UFO czy

wręcz „spotkań z przybyszami z Kosmosu”. Istnieje jednak pewna liczba niepodważalnie

udokumentowanych incydentów (około 1 procent) spośród tysięcy obserwacji dokonanych w

– 28 –

background image

ciągu minionych 40 lat, świadczących o tym, że mamy do czynienia z realnym zjawiskiem,
którego nie da się zaklasyfikować w żaden konwencjonalny sposób.

Nawet inspirowane przez CIA tajne prace badawcze nad UFO, opatrzone kryptonimami Sign,

Grudge czy Blue Book i prowadzone przez placówki sił powietrznych, nie były w stanie

zaprzeczyć tym faktom.

Już w roku 1948 – a więc ponad 40 lat temu – eksperci sił powietrznych doszli w ściśle

tajnej analizie (dokument F-TR 2274-IA) do wniosku, że UFO to najprawdopodobniej
pozaziemskie statki kosmiczne obserwujące naszą planetę. Wprawdzie plotki o katastrofach

UFO kursowały od bardzo dawna, dotychczas jednak brakowało na to jakichkolwiek dowodów.

Kiedy dowiedziałem się o sensacyjnych materiałach amerykańskich z dopiskiem „Top Secret

– Eyes Only”, moją pierwszą myślą było: „To nie może być prawda. Napewno jakieś fał-
szerstwo!” Według informacji zawartych w „Majestic 12”, „Project Snowbird” czy „PI 40”, jak

brzmiały kryptonimy tych dokumentacji, rzeczywiście odnaleziono szczątki niezidentyfiko-
wanych obiektów latających i rozesłano je celem zbadania do różnych placówek w USA.

Także znalezione w 1950 roku w El Indio w Teksasie i w 1982 nad kanadyjską rzeką

MacKenzie wypalone wraki UFO nie pozwoliły wyciągnąć żadnych wniosków na temat rodzaju

napędu tych pozaziemskich statków kosmicznych. Mówi się jednak, że Amerykanie współpra-
cując z Kanadyjczykami odnaleźli w szczątkach wraków kryształy o fantastycznych właści-

wościach. Z raportu z „Project Snowbird” wynika, że niesłychanie twarde, lekkie jak piórko
metalowe części i konstrukcje pochodzą z tarczowatego obiektu latającego. Również tutaj

odkryto na metalowych fragmentach szereg znaków pisma, których nie udało się odcyfrować.

W tym kontekście w ściśle tajnym memorandum kanadyjskiego Ministerstwa Transportu

wspomina się też o badaniach wąskiej grupy pod kierownictwem dra Vannevara Busha.
Autorem memorandum jest inżynier Wilbert B. Smith pracujący w ramach programu badaw-

czego „Magnet”. Czytamy tam m.in.:

„Korzystając z pomocy pracowników ambasady kanadyjskiej w Waszyngtonie, pozwoliłem

sobie przeprowadzić ostrożne rozeznanie na temat UFO. Moi doskonale zorientowani informa-
torzy przekazali mi następujące dane:

1. Sprawa objęta jest w Stanach Zjednoczonych klauzulą najwyższej tajemnicy państwowej.

Jest to klauzula jeszcze bardziej rygorystyczna niż w przypadku bomby wodorowej.

2. Latające talerze istnieją naprawdę. Ich modus operandi nie jest znany. Niewielki zespół

pod kierownictwem dra Vannevara Busha podejmuje zgodne działania w celu jego wyjaśnienia.

3. Instytucje rządowe USA przywiązują do tej sprawy nadzwyczajną wagę”.
Ustalone przed wielu laty wytyczne dotyczące polityki utrzymywania całej sprawy w tajem-

nicy obowiązują nadal. W raporcie „Majestic 12” czytamy m.in.:

„Implikacje dla obrony narodowej wynikają przede wszystkim z całkowitej nieznajomości

motywów i intencji przybyszów. Ponadto liczba lotów rozpoznawczych tych obiektów [...]
wyraźnie wzrasta, co budzi uzasadnione obawy, iż może się to jeszcze nasilić. Z tych powodów,

a także ze względów międzynarodowych i technologicznych, jak też z konieczności zapobie-
żenia za wszelką cenę wybuchowi paniki, wszyscy członkowie zespołów badających UFO są

zdania, że także nowy rząd powinien kontynuować politykę zachowania ścisłych środków bez-
pieczeństwa”.

Według raportu w USA powołano „PI 40”, jak też supertajne projekty Aquarius i Snowbird,

mające za zadanie intensywną analizę technologii UFO.

Jeśli ktoś wątpi w autentyczność tej tajnej dokumentacji, niech zwróci uwagę na fakt, że 12

stycznia 1987 oficjalnie odtajniono memorandum prezydenta Eisenhowera, w którym wspomi-

na się o „Operation Majestic 12”. Ponadto były szef waszyngtońskiego Institute of Technology
dr Robert Sarbacher wystosował list, w którym twierdzi, że jego koledzy z Biura Badań

Naukowych i Rozwoju badali zachowane szczątki UFO oraz ciała pozaziemskich przybyszów.

We wrześniu 1988 roku opublikowano ekspertyzę antropologa i lingwisty, profesora dra W.

Wescotta z Drew University w Madison, zawierającą analizę stylu dokumentacji „Majestic” oraz
czcionek maszyny do pisania, na której ją sporządzono. Według jej autora „nie ma żadnych

przekonujących przesłanek, pozwalających przypuszczać, że mamy do czynienia z falsyfika-
tem”.

Były szef operacji w Zatoce Świń za prezydentury Kennedy'ego, specjalista z CIA Richard

Bissell, powiedział: „Według mnie autentyczność tej dokumentacji nie budzi najmniejszych

wątpliwości”.

Pomimo oczywistych dowodów autentyczności dokumentacji „Majestic 12” nie została ona

oczywiście oficjalnie potwierdzona, ale też nigdy jej nie zdementowano. Staranne poszukiwania
w bibliotekach kolejnych prezydentów oraz zapiski w terminarzach Trumana i Eisenhowera

dowodzą, że w dniach wspomnianych w raporcie „Majestic 12” rzeczywiście odbywały się ściśle

– 29 –

background image

tajne rozmowy prezydentów z Forrestalem, Bushem i Twiningiem.

„Zjawisko UFO, o którym mówią relacje, istnieje naprawdę i nie jest urojeniem ani fantazją.

[...] Niektóre z tych obiektów są sterowane ręcznie, automatycznie albo też zdalnie. [...]
Kształt mają albo okrągły, albo eliptyczny – od spodu są spłaszczone, a u góry zakończone

kopułką. [...] UFO są bez wątpienia pozaziemskimi statkami kosmicznymi, które z nie znanych
nam powodów obserwują Ziemię [...]” – pisał generał Nathan F. Twining, członek grupy

„Majestic 12”, w supertajnym raporcie 4-TR.2274 IA, przesłanym m.in. do Pentagonu
generałowi brygady George'owi Schulgenowi.

W dokumentacji Snowbird czytamy ponadto: „Jeśli idzie o rozbity tarczowaty obiekt, to jest

to najprawdopodobniej krótkodystansowy pojazd rozpoznawczy. [...] Przemawiają za tym

przede wszystkim rozmiary pojazdu, którego średnica przed eksplozją musiała wynosić mniej
więcej 12 metrów, oraz wyraźny brak jakiegokolwiek prowiantu”. Niezidentyfikowane obiekty

latające dysponują zdumiewającymi właściwościami aerodynamicznymi. Potrafią nie tylko
trwać bez ruchu w powietrzu, błyskawicznie wznosić się pod ostrymi kątami w górę, opadać i

unosić się kołyszącym ruchem jak liść na wietrze, lecz także w ułamku sekundy rozpędzać się
do niesłychanych prędkości i równie błyskawicznie zatrzymywać się. Mierzone radarowo

prędkości UFO dochodzą do 70 tysięcy (!) kilometrów na godzinę. 60 do 70 procent wszystkich
UFO porusza się bezgłośnie.

W większości przypadków obserwowane dotychczas obiekty opisywane są jako talerzowate,

kuliste, eliptyczne, owalne lub w kształcie cygara. Być może tak różnorodne kształty wynikają z

różnych kątów obserwacji. Większość obiektów otoczona jest błyszczącą aureolą świetlną i
wykazuje zmienność zabarwienia w zależności od prędkości poruszania się.

Występujące w związku z pojawieniem się UFO oddziaływania na otoczenie można general-

nie podzielić na cztery grupy:

1. Przerwanie oraz zakłócanie pracy urządzeń radiowych i instrumentów nawigacyjnych w

samolotach i na statkach, a więc zakłócanie bądź przerwanie pracy wszelkich urządzeń pracu-

jących na zasadach elektrycznych lub elektromagnetycznych. Wyłączanie silników spalinowych
i prądu, zakłócenia pracy kompasów.

2. Fizjologiczne (np. poparzenia) oraz psychiczne (zaburzenia psychiczne lub amnezja)

ddziaływanie na ludzi i zwierzęta w pobliżu UFO.

3. Spadanie bądź wybuchanie samolotów napotykających UFO. Znikanie wojskowych i

cywilnych maszyn ścigających UFO.

4. Relacje osób, które twierdzą, że zostały porwane przez załogi UFO na pokład pozaziem-

skich statków kosmicznych, poddane tam badaniom i przeważnie bez większych obrażeń

wypuszczone.

Skąd przybywają pojawiające się od tysięcy lat niezidentyfikowane obiekty latające, o

których mówią rozliczne przekazy? Już w rysunkach naskalnych okresu prehistorycznego znaj-
dujemy ich charakterystyczne kształty ze stylizowanymi promieniami światła, unoszące się nad

wizerunkami przedpotopowych zwierząt. Do tego dochodzą rysunki postaci przypominających
dzisiejszych astronautów. Kim są te istoty? Skąd pochodzą? Czy to „przybysze z przyszłości”, a

więc nasze prapraprawnuki, które udają się w podróż w przeszłość przez szczelinę czasu? A
może to mieszkańcy innych światów, przybywający z naszego Układu Słonecznego lub jakiegoś

innego? Tak czy inaczej, nie może być już żadnych wątpliwości, że nasza Ziemia od tysięcy lat
znajduje się pod obserwacją.

Jeśli ktoś sądzi, iż UFO to zjawisko z czasów najnowszych związane z naszym rozwojem

technologicznym, polegające jedynie na omyłkowym klasyfikowaniu jako niezidentyfikowane

obiekty latające balonów stratosferycznych, satelitów, samolotów i temu podobnych, bardzo się
myli. Niezidentyfikowane obiekty latające nie pojawiły się dopiero w XX wieku, lecz wprawiały

w zakłopotanie już naszych dziadów i pradziadów w czasach, kiedy nie było jeszcze mowy o
lotnictwie.

Na przykład żyjący w XVII wieku uczony Erasmus Francisci opisał w swoim liczącym 1500

stron dziele „Tajemnicze zjawiska w atmosferze” zdarzenie, które miało miejsce 10 kwietnia

1665 roku pod Stralsundem. Oto co na ten temat czytamy:

„[...] po czym po krótkiej chwili z samego nieba przed oczami ich pojawił się kształt jakowyś

płaski a okrągły, jakby talerz albo kapelusz męski przypominający, barwy takiej, jakby Księżyc
był zaciemniony, i prościuteńko nad wieżą kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja się zawiesił i

do samego wieczora tamże pozostał. Kiedy już przepełnieni lękiem i obawą dziwowiska tego
zdumiewającego dłużej oglądać nie mogli ani końca jego doczekać, tedy udali się do swoich

domostw i przez dni następne już to w nogach i rękach, już to w głowie i innych członkach
drżenie wielkie i ciężkość odczuwali, o czym wielu uczonych mężów domysły różne czyniło”.

– 30 –

background image

Jeśli zadać sobie pytanie, czy pośród opisów osobliwych zjawisk na niebie mogą się również

znajdować zwykłe „kaczki”, to odpowiedź brzmi: „nie”! A to dlatego, że w oczach naszych

praprzodków „tam w górze” i tak rozgrywało się tyle, że jakaś świadoma mistyfikacja nie
przyniosłaby żadnego dodatkowego pożytku.

Podobna, nader interesująca w tym kontekście relacja pochodzi od belgijskiego jezuity,

Alberta d'Orville. W XVII wieku, jako jeden z pierwszych Europejczyków, dotarł on do owianego

wówczas legendą Tybetu. Z okresu pobytu w Lhasie pochodzą następujące zapiski w jego
diariuszu:

„1661 – listopad. Moją uwagę zwróciło coś, co poruszało się wysoko na niebie. Najpierw

myślałem, że to jakiś nie znany mi gatunek ptaka żyjący w tym kraju, póki to coś nie zbliżyło

się, przyjmując kształt podwójnego chińskiego kapelusza, a lecąc obracało się łagodnie, jakby
niesione niewidzialnym skrzydłem wiatru. Był to z pewnością cud, czary. To coś przeleciało nad

miastem i – zupełnie jakby chciało, by je podziwiać – otoczyło się mgiełką i zniknęło; i
jakkolwiek natężałoby się wzrok, więcej nie było go widać. Kiedy zadałem sobie pytanie, czy to

nie wysokość, na jakiej się znajduję, pozwoliła sobie spłatać mi figla, zauważyłemw pobliżu
lamę, którego zapytałem, czy on też to widział. Lama przytaknął ruchem głowy i rzekł do

mnie: «Synu, to co ujrzałeś, to nie czary. Od stuleci istoty z innych światów przemierzają
morza przestrzeni, to one przyniosły oświecenie pierwszym ludziom zamieszkującym Ziemię.

Ganiły wszelką przemoc i nauczyły ludzi kochać się nawzajem, chociaż nauki te są jak ziarno
rzucone na skałę, na której nie mogą wzejść. Zawsze przyjaźnie przyjmujemy owe istoty, które

są jasnoskóre i często lądują w pobliżu naszych klasztorów, gdzie nas nauczają i odkrywają
przed nami sprawy zatracone w stuleciach kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi»”.

Obecnie nie potrafimy wysyłać statków kosmicznych w podróże międzygwiezdne, aby odwie-

dzić inne systemy planetarne. Wysoko rozwinięte cywilizacje o rewolucyjnej technologii mogą

natomiast odbywać podróże międzygwiezdne na takiej samej zasadzie, na jakiej my utrzymu-
jemy połączenia lotnicze. Zakładając, że w naszej Galaktyce, czyli Drodze Mlecznej, istnieje

niezliczona liczba zaawansowanych cywilizacji, bez większych przeszkód można przyjąć, że
nasz Układ Słoneczny odwiedzają przybysze z najróżniejszych układów planetarnych z zamia-

rem obserwowania i sprawdzania ludzkości, składającej się z odmiennych od nich istot
rozumnych.

„Jeszcze kilka lat temu w poważnych organizacjach ufologicznych wyrażano opinię, że UFO

to pewien rodzaj imaginacyjnej projekcji, coś, co może wprawdzie zachowywać się jak obiekt

fizykalny, w gruncie rzeczy jednak zostało niejako «wypocone» z najgłębszych warstw naszej
psychiki. Obecnie, kiedy udało się wymusić na wywiadzie wojskowym ujawnienie niezbitych

dowodów na fizyczne istnienie UFO, amerykańscy badacze nie traktują już tej hipotezy
poważnie. Pytanie: «Czym są UFO?», poczynając od roku 1987 straciło aktualność. Obecnie

dyskutuje się już raczej nad motywami i zamiarami obcych istot rozumnych, które kryją się za
UFO. Dwa wielkie tematy badań dotyczą «wzięć», czy informacji od osób uprowadzonych przez

ufonautów oraz zdobycia dowodów na to, że USA znajdują się w posiadaniu zdefektowanych
latających talerzy”.

Jest to stwierdzenie zaczerpnięte z raportu fizyka Illo Branda ze środkowoeuropejskiej sekcji

Mutual UFO Network.

Na podstawie FOIA (Freedom of Information), czyli prawa wolnego dostępu do informacji,

od 1979 roku osoby prywatne mogą uzyskać dostęp do tajnych archiwów amerykańskich pod

warunkiem, że nie stanowi to zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczo-
nych. O tym, czy taki warunek jest spełniony, decyduje odpowiedni sędzia stanowy. Ujawniona

treść niektórych tajnych dokumentów szokuje dziś nie tylko badaczy UFO, ale także sędziów
powołanych do ich oceny w aspekcie bezpieczeństwa narodowego.

Urzędujący sędzia Sądu Najwyższego stanu Nowy Jork Howard E. Goldfluss w ten sposób

wypowiedział się o tym przed kilku laty:

„Jak wszyscy ludzie byłem raczej sceptykiem, jeśli idzie o UFO. Moje wykształcenie sprawia,

że potrzebuję niezbitego dowodu potwierdzającego ich istnienie. Dotąd nie było żadnego poza

krzykliwymi nagłówkami w prasie bulwarowej w rodzaju «Byłam seksualnie napastowana przez
Marsjan» czy też publikacji książkowych sprzedawanych na stoiskach w supermarketach.

Istnieje jednak niezbity dowód, w świetle którego sceptycyzm taki okazuje się absurdalny.
Dopóki dowód ten nie wyszedł na jaw, wierzyłem siłom powietrznym, CIA i wszystkim innym

agendom rządowym, że UFO jest mitem. Gdyby nie uchwalenie ustawy o wolnym dostępie do
informacji, do końca życia wierzyłbym w te oświadczenia rządowe. Wspomniane prawo uchwalił

Kongres, wychodząc z założenia, iż rząd zataja przed opinią publiczną zbyt wiele faktów.
Stanowisko okazało się jak najbardziej uzasadnione. Dzięki temu prawu wiemy teraz, że Wujek

Sam «siedzi» na dowodach istnienia UFO i że niezidentyfikowane obiekty latające obserwo-

– 31 –

background image

wane były przez bardzo wpływowych ludzi.

Demaskujące informacje zawarte są w Air Intelligence Division Study 203 („Studium Wy-

działu Wywiadu Lotniczego”), gdzie czytamy min.:

– White Sands, Nowy Meksyk, 29 lutego 1947: trzej naukowcy obserwują dużą, pozbawioną

skrzydeł tarczę lub kulę, przemieszczającą się w poziomie;

– Portland, Oregon, 7 lipca 1947: pięciu funkcjona riuszy policji obserwuje zmieniającą się

liczbę podobnych tarcz przelatujących nad różnymi częściami miasta;

– Andrews Field, Maryland, 18 listopada 1948: piloci wojskowi porucznicy Kenwood Jackson,

Glen Stalker i Henry Combs napotykają na pułapie 5000 metrów wirujące i oświetlone UFO.
Opisali obiekt jako świecącą «spłaszczoną piłkę» bez skrzydeł i dysz.

Mógłbym wprawdzie podać w wątpliwość równowagę psychiczną czy poczytalność przyto-

czonych obserwatorów, ale na pewno nie da się podważyć raportu Wywiadu Lotniczego IR-193-

55 z 15 października 1955 roku. Raport ten powstał po przesłuchaniach senatora Richarda
Russella z Georgii, późniejszego przewodniczącego Armed Forces Committee of Senate,

porucznika E. V Hathawaya, oficera sztabowego tego komitetu, oraz Reubena Efrona, doradcy
komitetu. 2 października 1955 o godzinie 19.10 wszyscy trzej zaobserwowali po wyjściu z

pociągu na terenie ZSRRdwa latające talerze, wznoszące się niemal pionowo w górę (doku-
ment 1).

Ostatecznie przecież w sądach szukamy prawdy. Lecz jeśli zataja się część faktów, prawda

nigdy nie wyjdzie na jaw. Jak ja lub jakikolwiek inny sędzia mamy wydać właściwe orzeczenie

w spornej sprawie UFO, jeśli nigdy nie wysłuchano wypowiedzi uznanych i wiarygodnych
świadków?

Dotychczas informowano nas tylko o jednej stronie medalu, mianowicie że UFO obserwowali

szarlatani, pijacy, fantaści i psychopaci. Obecnie już wiemy, że wielu z tych świadków to

uznani, wiarygodni i szanowani ludzie, z których znaczna część ma wykształcenie techniczne.
Mamy dziś wszelkie dane oceniać sprawę UFO w nowym świetle dotychczas zatajanego

materiału dowodowego”.

14 października 1988 roku wyemitowano na całe Stany Zjednoczone przy jednoczesnym

przekazie satelitarnym do Moskwy dwugodzinny film dokumentalny na temat UFO. Brali w nim
udział dwaj anonimowi urzędnicy CIA o komputerowo zdeformowanych twarzach i głosach.

Taśma została nagrana rok wcześniej. Agent CIA „Falcon” oświadczył wówczas, co następuje:

„Przemilcza się fakt, że odwiedzają nas najróżniejsze pozaziemskie rasy. [...] Dziś w

operacji «Majestic 12» uczestniczą min. John Poindexter, Harold Brown i James Schlesinger.
[...] W różnych miejscach USA cztery 200-osobowe grupy prowadzą tajne badania nad UFO”.

Cztery odrębne tajne projekty badań nad UFO noszą cztery różne nazwy: „Majestic 12”

zajmuje się badaniem i analizowaniem wraków UFO; Sigma dotyczy elektronicznych kontak-

tów z pozaziemskimi istotami rozumnymi; Snowbird to kryptonim prac nad wykorzystaniem
tajników pozaziemskiej technologii; Aquarius to organizacja zwierzchnia koordynująca wszyst-

kie badania nad UFO, zaś „PI 40” określa ich zadania.

Dzięki danym zebranym w ramach projektu Snowbird od pewnego czasu na ściśle zakonspi-

rowanym poligonie Groom Range na pustyni Nevada, około 100 kilometrów na północny
zachód od Las Vegas, wypróbowuje się „pojazdy latające, wymykające się wszelkim opisom”,

jak poinformował pewien „bezimienny” szef działu rozwoju w siłach lotniczych. Jego zdaniem
„próba jakiegoś porównania z SR-71 to zupełnie tak, jakby próbować porównywać spadochron

zaprojektowany przez Leonarda da Vinci z promem kosmicznym”.

Inny – pragnący zachować anonimowość – uczestnik projektu marzy: „To, co mamy, prze-

kracza wszelkie wyobrażenia na temat dowolnej współczesnej technologii lotów”. Ponadto na
wspomnianym poligonie mają się odbywać doświadczenia z „napędem grawitacyjnym” oraz

pojazdami pochodzenia pozaziemskiego.

Zatwardziali sceptycy, nie zdradzający najmniejszej ochoty na uznanie ciężaru dowodów

potwierdzających wizyty gości z Kosmosu, z upodobaniem przywołują problem czasu argu-
mentując, że ponieważ pozaziemscy kosmonauci najprawdopodobniej musieli przybyć z innego

układu słonecznego, to wobec tak gigantycznych odległości element czasu stanowić miałby
nieprzekraczalną barierę. Zapomnieli jednak, że wedle najnowszych badań na czasoprzestrzeń

można nie tylko wpływać, ale można nią też manipulować. Przy wykorzystaniu tzw. szczelin
czasu możliwe jest w pewnych okolicznościach poruszanie się w Kosmosie niejako „na skróty”.

Nie jest zatem wykluczone, że ufonauci wykorzystują te „skróty”, by pojawić się u nas od czasu
do czasu i pozostawić na Ziemi swoje ślady, jak np. 24 kwietnia 1964 roku w Socorro w stanie

Nowy Meksyk. W rozpadlinie znaleziono tam 6 odcisków łap podwozia owalnego pojazdu
latającego nieznanego pochodzenia oraz drobiny metalu na kamieniach.

Po przeprowadzeniu analiz dr Henry Frankel, kierownik Goddard Space Flight Center w Gre-

– 32 –

background image

enbelt w stanie Maryland, ogłosił następujące wyniki: „Znalezione cząstki metalu nie odpowia-
dają żadnemu ze znanych na Ziemi stopów. Odkrycie to umacnia nasze przekonanie, że obiekt

z Socorro musiał być pochodzenia pozaziemskiego”.

– 33 –

background image

7. Ślady Kosmitów

Gigantyczny, rzęsiście oświetlony statek kosmiczny trwa bez ruchu gdzieś w niezmierzonych

przestworzach Kosmosu. Niby wszystkożerna paszcza monstrualnego potwora wiruje przed nim
potężna spirala tzw. czarnej dziury. Wokół niego śmigają meteory, wsysane do czarnej dziury

przez potężny wir. Przejęci dreszczem ludzie na pokładzie kosmicznego krążownika śledzą
fascynujące widowisko. „Co jest po drugiej stronie?” – zastanawiają się. – „Czy coś

niepojętego, jakiś inny Wszechświat, czy też może przez czarną dziurę wiedzie najkrótsza
droga do ojczystej Drogi Mlecznej?” Może to niejako „międzygalaktyczna winda szybkobieżna”,

w ułamku sekundy przenosząca statki kosmiczne do punktu wyjścia, który opuściły kiedyś,
niezliczoną ilość lat temu?

Kto widział film pt. „ Czarna dziura”, pamięta piękno tej sceny, jak również zna rozwiązanie

zagadki – po drugiej stronie czeka nasza dobra, stara Ziemia.

Co sądzić o tej teorii? Czy czarne dziury to może przejścia przez przestrzeń, w której czas,

odległość ani prędkość nie odgrywają żadnej roli? Jeśli UFO wykorzystują tę właśnie drogę do

swoich ekspedycji, to wyjaśniałoby to, w jaki sposób mogą przybywać do nas z odległych
układów planetarnych.

Według stanu naszej dzisiejszej techniki lotów kosmicznych załogowe loty międzygwiezdne

są czymś niewykonalnym. W rozumieniu ziemskich specjalistów od lotów kosmicznych do ich

przeprowadzenia niezbędne byłoby spełnienie kilku warunków energetycznych. Do przezwy-
ciężenia siły ciążenia Ziemi i Słońca konieczna jest określona energia przyśpieszenia. Odpo-

wiednio wysoka energia napędu jest potrzebna, aby pokonać odległości dzielące nas od innych
układów planetarnych. Do tego jeszcze wystarczająca energia hamowania, aby przezwyciężyć

pole grawitacyjne obcej planety i zagwarantować pewne lądowanie. Te same warunki obo-
wiązują w wypadku podróży powrotnej.

Jeśli uwzględnić niezbędne ilości materiałów pędnych, siłę ciągu i materiał, z którego

zbudowane miałyby być układy napędowe, warunki nieodzowne do odbycia załogowego lotu

międzygwiezdnego nie mogą być jeszcze dziś spełnione. Konieczne są do tego całkowicie nowe,
rewolucyjne metody.

Półtora tysiąca lat temu chrześcijański Zachód patrzył na Ziemię jak na centrum Wszech-

świata. Wreszcie jednak nie mógł już dłużej nie uznawać faktu, że to Ziemia krąży wokół

Słońca, a nie odwrotnie. Wraz z coraz to nowszymi zdobyczami nauki krok po kroku dokony-
wano demontażu wyobrażenia o szczególnej pozycji naszej planety w Kosmosie. Dziś wiemy, że

Droga Mleczna to tylko jeden z niezliczonych miliardów układów gwiezdnych Wszechświata i że
nasza Ziemia w żadnym razie nie stanowi centrum tego Wszechświata, lecz leży gdzieś na

mało znaczącym skraju Drogi Mlecznej, oddalona od jej centrum o całe 30 tysięcy lat świetl-
nych.

Aby to dokładniej unaocznić, musimy wyobrazić sobie model, w którym nasze Słońce ma

rozmiary niewielkiej szklanej kulki. Ziemia miałaby w tym modelu wielkość ziarenka piasku

oddalonego od niego o 1 metr. Najbliższa gwiazda byłaby w tym modelu oddalona od Słońca o
240 kilometrów, a najbliższa zaawansowana technicznie cywilizacja mieszkałaby w odległości

może 30 tysięcy kilometrów.

W samej Drodze Mlecznej jest około 150-200 miliardów gwiazd z niezliczoną ilością planet i

ich naturalnych satelitów, czyli księżyców. Niewątpliwie duża ich liczba dysponuje atmosferą
umożliwiającą powstanie życia. Spośród 47 znanych gwiazd (słońc) znajdujących się w promie-

niu maksimum 16 lat świetlnych od naszego Słońca według obecnego stanu naszej wiedzy 22
gwiazdy mają planety, które można uznać za będące siedliskiem życia.

Najbliższe Ziemi gwiazdy – spośród tych stwarzających warunki odpowiednie dla powstania

życia – to Epsilon Eridani, Epsilon Indi oraz Tau Ceti, oddalone o 10-11 lat świetlnych.

Gdybyśmy chcieli dotrzeć do leżącej w odległości 11 lat świetlnych (w przeliczeniu 104 biliony
kilometrów) gwiazdy Epsilon Eridani, wykorzystując znane nam dziś rodzaje napędu, to byłoby

to zamierzenie równie ambitne, co zamiar ślimaka, by kilkaset razy obejść kulę ziemską.

Muszą być zatem inne możliwości pokonania takich dystansów – jakże bowiem inaczej

mogłyby docierać do nas UFO z innych planet? Pierwsze nasuwające się wyjaśnienie to układ
napędowy niezwykłej mocy, umożliwiający rozwijanie prędkości podróżnych zbliżonych do

prędkości światła, czyli 300 tysięcy kilometrów na sekundę. Pozwalałoby to na szybkie prze-
mieszczanie się pomiędzy dwoma oddalonymi od siebie układami planetarnymi, tyle że wystę-

– 34 –

background image

pujące przy takich prędkościach przesunięcie czasu spłatałoby kosmonautom nader nieprzy-
jemnego figla. Otóż o ile na pokładzie statku kosmicznego czas upływa wolniej – a co za tym

idzie, wolniej przebiegają procesy fizyczne i biochemiczne, czyli starzenie się załogi – o tyle
czas na ich macierzystej planecie płynie normalnie. Pociągałoby to za sobą nie byle jakie

konsekwencje.

Załóżmy, że ziemski statek kosmiczny znajduje się w drodze do systemu planetarnego

Epsilon Eridani, aby odwiedzić jego drugą planetę – Achele. Z prędkością bliską prędkości
światła potrzebowałby na to dwóch lat, wliczając w to fazę przyśpieszania i hamowania. Na

zbadanie planety kosmonauci mieliby rok, zanim udaliby się w również dwuletnią podróż
powrotną. Jeśli przyjmiemy, że wszyscy członkowie załogi w chwili startu z Ziemi liczyli sobie

przeciętnie po około 40 lat, to wracając na nią podróżowaliby niejako w przyszłość. Ich żony
dawno by już nie żyły, a ich urodzone w momencie wyruszenia wyprawy dzieci byłyby już

starsze niż ich ojcowie.

Formułując rzecz jeszcze dobitniej, można powiedzieć, że w czasie podróży między-

gwiezdnej z prędkością bliską prędkości światła w kierunku centrum Drogi Mlecznej – co przy
tym tempie trwałoby zaledwie kilka lat – kosmonauci musieliby po powrocie stwierdzić, że na

Ziemi upłynęło w tym czasie 60 tysięcy lat. A jeśli wyobrazimy sobie, że człowiek potrafiłby w
obrębie trwania ludzkiego życia oblecieć z prędkością bliską prędkości światła cały Wszech-

świat, to po powrocie nie znalazłby już naszego Układu Słonecznego, który w tym czasie już by
nie istniał.

Genialny uczony Albert Einstein w swojej ogólnej, a następnie szczególnej teorii względności

udowodnił już i obliczył, że z chwilą osiągnięcia 99 procent prędkości światła z 60 ziemskich

minut dla kosmonauty upłynie zaledwie 6.

Jaka zatem istnieje inna możliwość pokonywania potwornych odległości bez padania ofiarą

dylatacji, czyli rozciągania się czasu? Pewnym rozwiązaniem mogłyby być czarne dziury. Są to
„umarłe” gwiazdy, które po kolapsie coraz bardziej gęstniały, przy czym siła grawitacji

przewyższyła w pewnym momencie energię reakcji termojądrowych, prowadząc do powstania
niezwykle szybko wirującego skupiska masy o niesłychanej sile przyciągania, które „połyka”

wszystko naokoło. W tym niewyobrażalnie szybko obracającym się wirze nie istniałyby znane
nam granice czasu, przestrzeni i prędkości.

Jeśli zatem jakiś statek kosmiczny byłby zdolny dostosować się do prędkości czarnej dziury,

teoretycznie mógłby pokonać w zerowym czasie jej „puste” wnętrze, coś w rodzaju szybu

(takiego, jaki powstaje w wirze wodnym). Zgodnie z tą teorią taki statek kosmiczny wyłoniłby
się po drugiej stronie Wszechświata z tzw. białej dziury, czyli na przeciwnym biegunie. Tego

rodzaju „tunel czasu” znany jest wśród naukowców jako „most Einsteina-Rosena”, nazwany tak
od nazwisk profesora Nathana Rosena oraz Alberta Einsteina, którzy skonstruowali tę teorię.

Znani naukowcy, tacy jak amerykański fizyk John Archibald Wheeler, na podstawie tego

modelu Einsteina-Rosena przyjmują, że Wszechświat ma kształt pierścienia usianego dziurami,

z pozbawioną czasu nadprzestrzenią w środku. Dziury w tym modelu Wszechświata to właśnie
czarne dziury.

Po przebyciu takiej czarnej dziury statek kosmiczny przedostawałby się do nadprzestrzeni, w

której przestrzennie poruszałby się do przodu, zaś pod względem czasu do tyłu, a więc niejako

bez jego upływu, w „czasie zerowym”. Pojęcia takie jak „przedtem”, „teraz” i „potem” utraciły-
by wszelkie znaczenie.

Wszystko to nie jest rodem z science-fiction, mamy tu do czynienia z pracami badawczymi

uznanych naukowców o światowej renomie, zaś teoria względności od dawna jest już udowo-

dniona. Dziś dowiedziono już też istnienia czarnych dziur.

Hipotezą teoretyczną pozostaje więc jeszcze, czy czarne dziury rzeczywiście stanowią wolne

od upływu czasu połączenia z drugim krańcem Wszechświata. A tego dowiemy się pewnie
dopiero wtedy, gdy przelecą przez nie ziemskie sondy automatyczne. Eksperyment ten dawno

już przypuszczalnie mają za sobą załogi UFO, które dzisiaj odbywają rutynowe loty przez
czarne dziury, używając ich jako „kosmicznych wind szybkobieżnych”. To by wyjaśniało, jak to

możliwe, że istoty rozumne z innych systemów planetarnych potrafią odbywać regularne
ekspedycje kosmiczne na Ziemię.

Być może czarne dziury umożliwiają coś jeszcze, mianowicie podróże w przyszłość. Powrót

mógłby się odbywać przez „tunel czasowy” biegnący w przeciwnym kierunku. Ponieważ w czar-

nej dziurze, wskutek gigantycznej grawitacji czas rozciągnięty jest niemal w nieskończoność,
angielski profesor matematyki John G. Taylor z Uniwersytetu w Londynie sformułował następu-

jący wniosek: „Ergosfera (pole energetyczne) wielkiej, wirującej czarnej dziury to właśnie to
miejsce, gdzie należałoby przebywać przez jakiś czas, jeśli chce się udać w odległą o tysiące

(lub miliony) lat przyszłość”.

– 35 –

background image

Jeśli UFO rzeczywiście wykorzystują czarne dziury jako „tunele czasu”, pozwala to na rozwi-

nięcie ciekawej teorii, według której ufonauci byliby podróżnikami w czasie przybywającymi z

przyszłości. Podróżowaliby w przeszłość – naszą teraźniejszość – aby odkryć przyczyny
takiego, a nie innego rozwoju przyszłości, która bierze swój początek w naszych czasach.

Niezależnie od pochodzenia UFO jedno jest pewne: mianowicie, że dają powód do bezus-

tannych domysłów!

17 listopada 1986 roku po międzylądowaniu na Islandii boeing 747, należący do japońskich

linii lotniczych i pilotowany przez kapitana Kenju Terauchi, wzbija się w niebo biorąc kurs na

Anchorage na Alasce. Towarowa maszyna odbywa rejs nr JL 1628 z Paryża do Tokio z
ładunkiem wina beaujolais na pokładzie. Kapitan, mający 49 lat, jest spokojnym, solidnym

pilotem, który w czasie 19-letniej służby przemierzył kilka milionów kilometrów w powietrzu.

Jest pełnia księżyca, widoczność doskonała i mimo niewielkich turbulencji lot przebiega

bezproblemowo. Po przeleceniu nad polarnym rejonem Kanady kapitan Terauchi skręca w
południowo-zachodni korytarz. Jest godzina 16.25 czasu alaskiego. W połowie listopada w tym

rejonie Ziemi przez całą dobę panują ciemności. Słońce pojawi się ponownie dopiero w marcu.
Kędy kapitan Terauchi podaje swoje położenie stacji naziemnej w Edmonton, otrzymuje polece-

nie wywołania Anchorage.

17.05. Stacja naziemna w Edmonton rejestruje JL 1628 na ekranie radaru i wyznacza

Terauchiemu nową trasę. Samolot skręca w lewo. W tym momencie pojawiają się przed nim
niespodziewanie dwa niezidentyfikowane światła. Załoga JL 1628 przypuszcza, że to samoloty.

Japońska maszyna leci dalej nowym kursem na pułapie 10.600 metrów z prędkością 900
kilometrów na godzinę. Wprawdzie kapitan Terauchi i jego załoga widzą, że światła poruszają

się w tym samym kierunku i z tą samą prędkością co oni, ale nie przywiązują do tego większej
wagi sądząc, że to wojskowe odrzutowce. Zaczynają się dziwić dopiero wtedy, gdy światła

przez długi czas nie zmieniają swojej pozycji. Pierwszy oficer Tameto wywołuje teraz przez
radio Anchorage Center:

– Tu Japan Air 1628, czy poza nami leci coś jeszcze?
– Nie – brzmi odpowiedź.

– Jakąś milę przed nami lecą dwa obiekty – zgłasza Tameto.
– Czy możecie zidentyfikować typ samolotu? To maszyna wojskowa czy cywilna? – pyta

Anchorage.

– Samolotu nie da się zidentyfikować, ale widzimy światła pozycyjne.

Załoga boeinga zastanawia się, czy to może jakieś doświadczenia z laserami, co wyjaśnia-

łoby szybkość, z jaką poruszają się światła, które wyglądają chwilami tak, jakby się ze sobą

bawiły. Sposób ich zachowania w żadnym razie nie przypomina jednak tego, jak latają
samoloty. Ponieważ znajdują się w dostatecznie dużej odległości i nie stanowią zagrożenia,

kapitan Terauchi utrzymuje stały kurs.

„A może to UFO?” – przebiega mu nagle przez głowę. Jednocześnie chwyta aparat

fotograficzny, by wykonać kilka zdjęć, na podstawie których można będzie potem ewentualnie
dokładniej zidentyfikować obiekty. Ale automatyczne ustawienie ostrości aparatu zawodzi.

Terauchi odkłada aparat, ponieważ samolot zaczyna nagle wibrować.

Obydwa niezidentyfikowane obiekty latające zatrzymują się raptownie i zalewają transporto-

wego boeinga jasnym światłem. Ludzie wewnątrz samolotu czują jego ciepło. Kiedy światło
przygasa, wyraźnie widzą lecące 150-300 metrów nad boeingiem obiekty. Terauchi i jego zało-

ga nieruchomieją ze zdumienia. Dopiero kiedy obiekty się oddalają, kapitan informuje Ancho-
rage o incydencie.

Gdy radary Anchorage Center złapały UFO, natychmiast powiadomiono obronę powietrzną,

ale tam też już widziano obiekty na radarach. Jednocześnie obrona powietrzna potwierdza, że

w tym obszarze nie ma żadnych wojskowych maszyn.

– Sprawdźcie raz jeszcze, czy nie może chodzić o jakieś inne obiekty wojskowe! – domaga

się Anchorage.

– To niezidentyfikowany obiekt latający... – nadchodzi po chwili wahania odpowiedź. –

Straciliśmy kontakt.

Nagle za japońskim boeingiem pojawia się gigantyczny statek kosmiczny wielkości lotnis-

kowca, przypominający swym kształtem orzech.

– To... to... bardzo... bardzo wielki obiekt latający! – melduje przez radio JL 1628.

Przestraszona załoga boeinga prosi o pozwolenie na zmianę kursu i natychmiast po

otrzymaniu zgody kapitan Terauchi skręca w lewo. Jego nadzieja, że w ten sposób „zgubi”

gigantyczny statek kosmiczny, okazuje się płonna, ponieważ jedno spojrzenie na zewnątrz
przekonuje go, że obiekt niezmiennie podąża za samolotem. W panice Terauchi prosi o zezwo-

lenie na zejście na niższy pułap i natychmiast je otrzymuje.

– 36 –

background image

– Zaczynamy manewr schodzenia – melduje JL 1628 do Anchorage.
– Czy nadal widzicie coś w powietrzu? – pyta Anchorage.

– Tak jest, nadal... to coś... podchodzi z prawej strony.
– Zrozumiałem! – potwierdza Anchorage. Kiedy ilość paliwa spada do 3800 funtów, co

wyklucza dalsze krążenie w powietrzu, Terauchi prosi o zezwolenie na wzięcie bezpośredniego
kursu na lotnisko Talkeetna w Anchorage.

– Zezwalam na kurs bezpośredni na Talkeetna dla JL1628 – potwierdza Anchorage. –

Informujcie na bieżąco, co się dzieje!

– Obiekt nadal na tej samej pozycji! – brzmi odpowiedź.
W czasie rozmowy przez radio załoga boeinga z niepokojem przygląda się UFO lecącemu w

stałej odległości za nimi.

– Wykonajcie zwrot o 180 stopni i poinformujcie o reakcji obiektu! – poleca Anchorage.

W tym czasie obrona powietrzna potwierdza, że w powietrzu nie znajdują się żadne wojsko-

we maszyny, i pyta, czy JL 1628 nadal widzi w pobliżu obcy obiekt latający. Anchorage

potakuje. Prawie w tym samym momencie inna stacja radarowa systemu obrony powietrznej
łapie na radarze echo obiektu.

– Czy nadal leci za boeingiem? – pyta Anchorage.
– Wygląda na to, że tak – odpowiada stacja radarowa obrony powietrznej.

W tym czasie wszystkie okoliczne stacje radarowe, tak cywilne jak i wojskowe, mają UFO na

swoich ekranach.

– Czy wysłać myśliwce przechwytujące? – pyta obrona powietrzna kapitana Terauchiego.
– Nie, nie – broni się JL 1628.

Kapitan Terauchi pamięta, że kiedyś wskutek interwencji amerykańskiego myśliwca w czasie

podobnego incydentu doszło do tragedii.

UFO leci za japońskim boeingiem przez 50 minut, by potem zniknąć równie nagle, jak się

pojawiło. O 18.25 JL 1628 ląduje bez przeszkód na lotnisku w Anchorage.

– Cieszę się, że nic się nie stało – mówi kapitan Terauchi na konferencji prasowej. – Moi

koledzy mają żony, mają dzieci i są jeszcze młodzi.

Szef obrony powietrznej FFA powołał specjalny sztab kryzysowy. Okazało się, że kontrolerzy

lotów nie bardzo wiedzieli, jak zareagować. W końcu ani nie było żadnego niebezpieczeństwa,

ani też złamania jakichś przepisów. Wszystko było po prostu niesamowite. Dla kapitana
Terauchiego nie ulega wątpliwości, że było to spotkanie z pozaziemskim statkiem kosmicznym.

Niedawno w Wielkiej Brytanii ogromne zamieszanie wywołało inne tajemnicze zjawisko.

Pojawiły się mianowicie doniesienia o zagadkowych „kręgach”, powstających na łąkach i polach

zbóż – głównie w pobliżu historycznych miejsc kultowych, takich jak Stonehenge i Avebury. Z
nie znanych powodów doszło tam do utworzenia się kręgów z położonej trawy i zboża, przy

czym źdźbła nie były ani odcięte, ani nawet złamane. Te uporządkowane niekiedy w grupy po
cztery czy pięć, ściśle oddzielone od siebie kręgi łączono z UFO.

Zaczęło się to przed kilkoma laty. Do tego momentu życie w Warminster w angielskim hrab-

stwie Wiltshire toczyło się dostojnie i leniwie. To malutkie, niepozorne miasteczko prowincjo-

nalne żyło w zasadzie okruchami sławy leżącego w pobliżu i liczącego sobie ponad 4 tysiące lat
megalitycznego sanktuarium Stonehenge.

Pewnego roku, w okolicach Bożego Narodzenia idylla prysła. W noc wigilijną poczmistrza

Rogera Rumpa gwałtownie wyrwał ze snu piekielny hałas.

– Usiadłem w łóżku, ponieważ wydawało mi się, że jakaś straszna siła zrywa dachówki z

dachu mojego domu przy Hillwood Lane – opowiada Rump.

W dwa tygodnie później jego sąsiedzi, państwo Marsonowie, przeżyli coś podobnego. Budzili

się trzy razy w ciągu jednej nocy, ponieważ – jak im się zdawało – coś waliło o ściany ich

domu.

Tej samej nocy, około czwartej nad ranem, Rachel Attwell, żona pilota RAF, usłyszała jakieś

dziwne hałasy, które skłoniły ją do wstania z łóżka. Kiedy podeszła do okna sypialni, żeby
zobaczyć, co się dzieje, ku swemu zdumieniu ujrzała na niebie błyszczący obiekt, przypomi-

nający kształtem cygaro.

– Błyszczał jaśniej niż jakakolwiek gwiazda – opowiadała potem reporterom.

Kathleen Pekton, która także obserwowała „to coś”, porównała obiekt do „odwróconego

dachem do dołu wagonu kolejowego, w którym świeciły się wszystkie okna”.

Od tego momentu coraz więcej mieszkańców miasteczka zaczęło się interesować dziwnymi

zjawiskami na niebie. Właśnie w pobliżu miejsc prehistorycznych kultów, takich jak Avebury

czy Silbury Hill, sztucznie usypanego w zamierzchłych czasach wzniesienia w pobliżu mias-
teczka Marlborough, dochodzi bardzo często do spektakularnych obserwacji UFO. To samo

miało miejsce w czasie mojej wizyty w Wielkiej Brytanii jesienią 1988 i w lipcu 1989 roku.

– 37 –

background image

Obecnie owe tajemnicze, osiągające nawet 30 metrów średnicy kręgi na polach i łąkach

badają nie tylko specjaliści Zjednoczonego Królestwa, ale także z NASA, jak np. inżynier Pat

Delgado. Ale tak jak można się było spodziewać, opinie na temat ich powstania są diametralnie
różne.

Umówiłem się w miasteczku Marlborough ze specjalistą komputerowym z IBM George'em

Wingfieldem, który miał mi pokazać kilka tych dziwnych kręgów, które pojawiły się w pobliżu

Silbury Hill. Czterdziestoparoletni Wingfield postawił sobie za cel przeprowadzenie systema-
tycznych badań tego zagadkowego zjawiska.

W drodze do celu przejeżdżaliśmy obok potężnego sanktuarium w Avebury. Wingfield

opowiedział mi wówczas mimochodem, że na dzień przed pojawieniem się kręgów zbożowych

widziano nad Silbury Hill błyszczące, „zawieszone w powietrzu” światło. Spostrzegła je Patricia
James, sekretarka pewnego doradcy podatkowego, i widziała, jak w stronę leżącego pod

spodem pola odchodzi od niego jaskrawy promień. Wiedziona ciekawością, pojechała nawet do
Silbury Hill, ale kiedy tam przybyła, dziwne światło już stamtąd zniknęło. Właściciel wspomnia-

nego pola Roger Hues odkrył tam następnego ranka grupę pięciu symetrycznych kręgów –
jeden duży pośrodku i cztery mniejsze jakby na planie kwadratu. Roger Hues powiadomił o

tym odkryciu Wingfielda.

Kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się na szczycie wzniesienia, ujrzałem w dole na polu ostre

kontury kręgów.

W czasie długiej pieszej wędrówki do tych kręgów Wingfield opowiedział mi, że meteorolog z

Oxfordu, dr Terence Meaden sformułował teorię, według której zjawisko to wywołały stacjo-
narne trąby powietrzne. Zdaniem Wingfielda jest to teoria absurdalna, której przeczyć miałyby

już choćby precyzyjna symetria kręgów oraz fakt, że pojawiają się dopiero od roku 1980, i to w
dodatku przeważnie w pobliżu miejsc starożytnego kultu.

– Nie mówiąc już o tym, że trąby powietrzne porywają przedmioty, a nie przyciskają ich

płasko do podłoża – dodaje.

Kiedy dochodzimy do kręgów w zbożu, nigdzie nie widać żadnych śladów stóp czy też

odcisków opon samochodowych albo innych pojazdów.

– Zupełnie jak w przypadku wszystkich innych kręgów, które dotychczas oglądałem –

stwierdza z satysfakcją Wingfield.

Podczas sprawdzania źdźbeł przypomniała mi się pewna uwaga Pata Delgado, który

powiedział:

– Te kręgi powstały za sprawą nieznanej siły. Bardzo możliwe, że jest to manipulacja

pozaziemskich istot rozumnych.

Fizyk Colin Andrews z Andover jest tego samego zdania. Należy on do 11-osobowej grupy

naukowców zajmującej się badaniem kręgów, która doszła do wniosku, że zjawiska tego nie da

się wyjaśnić w sposób naturalny.

Po pojawieniu się kolejnych kręgów zbożowych w początkach lipca 1989 roku naukowcy

ustawili na niektórych polach automatyczne aparaty fotograficzne oraz mierniki temperatury,
żeby wykonać ewentualną dokumentację fotograficzną procesu ich powstawania. Sensacja była

powszechna, gdyż ku zaniepokojeniu wszystkich kręgi powstały niejako „za plecami
obiektywów”, czyli tuż za rozstawionymi aparatami fotograficznymi! Jednocześnie mierniki

wykazały silny spadek temperatury przy gruncie. Ponadto – jak poinformował mnie angielski
dziennikarz z Marlborough Times Richard Martin pośrodku kręgów znaleziono jakąś galare-

towatą substancję, która aktualnie poddawana jest analizom.

Warto wspomnieć, że także w wielu innych częściach świata po pojawieniu się UFO

znajdowano na podłożu taką galaretowatą substancję.

Był już wieczór, kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną do samochodu. Wingfield popatrzył na

mnie w zamyśleniu i rzekł:

– Bardzo bym chciał, aby istniało jakieś zwyczajne wyjaśnienie powstania tych niesamo-

witych kręgów, takie jak np. teoria o tych trąbach powietrznych, co rozwiązałoby problem.

A potem, spoglądając niepewnie w niebo dodał:

– Ale niestety, nie da się tego zrobić. Obawiam się, że mamy do czynienia z jakąś nie

znaną nam siłą, uruchamianą przez istoty rozumne z Kosmosu. Te kręgi to ślady, ślady Kos-

mitów, które łączą się być może ze sprawą pola energetycznego ich obiektów latających. Ci
władcy czasu przybywają prawdopodobnie z bardzo daleka.

Być może rozwiązania zagadki kręgów zbożowych nie należy nawet szukać w przestworzach

Kosmosu, lecz na skraju Drogi Mlecznej, czyli w naszym Układzie Słonecznym. Kto wie, czy

ostatecznego argumentu nie dostarczą sensacyjne zdjęcia wykonane w czasie marsjanskiej
misji amerykańskiej sondy „Viking”.

– 38 –

background image

8. Planeta Enigma

Legendy i sagi przynoszą nam wieści o kwitnących cywilizacjach zamierzchłych czasów.

Potężne mury, drogi i piramidy rozsiane po całym świecie, a nawet na dnie mórz i oceanów
świadczą o istnieniu kiedyś zaginionych, tajemniczych cywilizacji. Wszystko wskazuje na to, że

wbrew przekonaniu wielu badaczy ludzkość nie rozwijała się liniowo, lecz naznaczona jest
wzlotami i upadkami. Od konkretnych wiadomości na temat legendarnych kultur istniejących

gdzieś w mrokach przeszłości oddziela nas przepaść czasu. To, co pozostaje, to pytania.

Czy już kiedyś istniały w naszych dziejach cywilizacje dysponujące supernowoczesną techni-

ką, jacyś nasi przodkowie, którzy potrafili dokonywać lotów międzyplanetarnych, powiedzmy
na przykład do kolonii na Marsie? A może człowiek w ogóle nie jest dzieckiem Ziemi? Może

pochodzi z zupełnie innego świata, z innej planety? Czy Adam przybył z Kosmosu?

Do dziś cały szereg astronomów i geofizyków żywi przekonanie, iż niezliczone okruchy skal-

ne najróżniejszej wielkości tworzące pas asteroid między Marsem a Jowiszem to smutne
szczątki istniejącej kiedyś dziesiątej planety – Faetona. Czy tu właśnie leży klucz do legend o

zaginionych cywilizacjach na Ziemi i do zagadkowych odkryć na Marsie?

Narzuca się wręcz przekonanie, iż w zamierzchłej przeszłości musiały jednak istnieć wysoko

rozwinięte kultury, ponieważ przekazy i legendy najróżniejszych ludów mieszkających na Ziemi
donoszą o zagładzie i zapomnianej wiedzy. Niestety, jest prawie niemożliwe, żeby wydobyto

kiedyś świadectwa zdolne zasypać tę przepaść czasu, ponieważ dziesiątki i setki tysięcy, a
nawet miliony lat zdążyły praktycznie zatrzeć wszelkie ślady. Tylko „trwałe świadectwa”, takie

jak być może resztki gigantycznych murów, piramidy czy rzeźby nieprawdopodobnych rozmia-
rów mogły ewentualnie przetrwać ów niewyobrażalnie wręcz długi okres.

Na przykład z całej „literatury” czasów prehistorycznych do naszych czasów przetrwało

mniej niż 10 procent, i to też większość tylko dlatego, że albo została wykuta w kamieniu, albo

uwieczniona na ścianach jaskiń.

Jeśli na Marsie kiedykolwiek miałaby istnieć zaginiona już dziś cywilizacja, to pozostawione

przez nią przekazy również mogłyby dotrwać jedynie w formie kamiennych monumentów...

Specjalista komputerowy Vincent DiPietro siedzi w archiwum lotów kosmicznych National

Space Science Data Center NASA w Greenbelt w stanie Maryland i przegląda niezliczone foto-
grafie powierzchni Marsa. Nagle na jednym z czarno-białych zdjęć dostrzega „wypukły wizeru-

nek podobny do ludzkiej twarzy”, jak opisze później to, co zobaczył. Po dokonaniu tego odkry-
cia po dziś dzień szuka odpowiedzi na różne pytania: Kto wykonał ten monumentalny relief?

Czy na planecie Mars istniało życie?

Wyniki jego badań są sensacyjne.

20 lipca 1976 roku, 13.12 czasu środkowoeuropejskiego. Pierwszy z dwóch w pełni auto-

matycznych lądowników amerykańskiej sondy kosmicznej „Viking” osiada na powierzchni

Marsa. Dnia 3 września tego samego roku także lądownik „Vikinga 2” osiąga swój cel. Podczas
kiedy automatyczne „ramiona” obydwu lądowników grzebią w marsjańskim piasku, przesyłając

na Ziemię strumień danych, sondy „Viking” krążą wokół planety na wysokości prawie 2200
kilometrów.

Każde zdjęcie wykonane przez kamery sond rozkładane jest przez komputer pokładowy na

poszczególne „piksele”, czyli najmniejsze jednostki obrazu. Ogólnie rzecz biorąc, na Ziemię

przesłano 300 tysięcy zdjęć powierzchni Marsa w postaci niezliczonych „pikseli”, które zostały
nagrane na taśmach komputerów National Space Science Data Center. Do dziś przetworzono z

powrotem na fotografie zaledwie 60 tysięcy. Przyczyna: proces przetwarzania danych liczbo-
wych na obraz jest niezwykle drogi i przeznaczony na ten cel budżet szybko się wyczerpał. Tak

więc elektroniczne cegiełki około 240 tysięcy zdjęć Marsa wiodły sobie niepozorny żywot w
archiwum. I pewnie długo nic by się nie zmieniło, gdyby nie ciekawość Vincenta DiPietro z

Glenndales w stanie Maryland.

DiPietro notuje numer zdjęcia zarejestrowanego 31 lipca 1976 roku i wchodzi w posiadanie

odbitki. Fotografia przedstawia kamienną głowę o średnicy mniej więcej 1500 metrów, znajdu-
jącą się w rejonie Cydonii.

– Czułem ulgę i ciekawość – pisze DiPietro w swojej relacji. – Ulgę, że NASA przetworzyła tę

właśnie fotografię i ciekawość, ponieważ chciałem dowiedzieć się czegoś bliższego.

Specjalistę od komputerów Gregory'ego Molenaara, któremu DiPietro zwrócił uwagę na

marsjańskie zdjęcia, tak zafascynowało marsjańskie oblicze, że zdecydował się współpracować

– 39 –

background image

z DiPietro nad komputerowym podniesieniem jakości zdjęć i wydobyciem z nich większej liczby
szczegółów. W taki właśnie sposób rozpoczęła się ich wieloletnia, fantastyczna przygoda.

Obydwaj spece komputerowi zdecydowali się na początek wykonać powiększenie fotografii

przy wykorzystaniu techniki komputerowej. Najpierw zwiększono kontrast odcieni szarości

poszczególnych „pikseli”. Rezultat okazał się jednak niezadowalający, ponieważ nadmierne
powiększenie „pikseli” spowodowało pojawienie się charakterystycznych „schodków” zamiast

linii.

DiPietro i Molenaar opracowali metodę, dzięki której mogli dzielić pierwotne „piksele” na

nowe, mniejsze jednostki. Nazywają ją Starburst Pixel Interleaving Technique (SPIT). Dzięki tej
metodzie uzyskują nie tylko zdecydowanie wyższą rozdzielczość obrazu, ale mogą też wykryć

zakłócenia przekazu pomiędzy sondami kosmicznymi „Viking” a Ziemią. Teraz marsjańskie
oblicze ujawnia znacznie więcej szczegółów, ponieważ nowa technika obróbki obrazu pozwala

rozjaśniać strefy oświetlone i pogłębiać czerń miejsc zacienionych, co nadaje oryginalnym
fotografiom większą wyrazistość. Mówiąc najprościej: zwiększono kontrastowość fotografii.

Po opublikowaniu fotografii przedstawiającej pogrążoną do połowy w cieniu twarz krytycy

natychmiast pochopnie oświadczyli, że to złudzenie optyczne, ponieważ wskutek takiej, a nie

innej pozycji Słońca strefy światła i cienia mogły się przypadkowo ułożyć w coś, co przypomina
twarz.

Już pierwsza analiza wykonana przez DiPietro i Molenaara wykazała, że w oświetlonej po-

łówce marsjańskiej twarzy można wyróżnić gałkę oczną, grzbiet nosa, usta, podbródek i

nasadę włosów, co nie sposób przypisać przypadkowej grze świateł i cieni. Ponieważ jednak
obydwaj specjaliści komputerowi chcieli mieć absolutną pewność, ponownie gruntownie

przejrzeli archiwalne materiały zdjęciowe z archiwum NASA w Greenbelt. Przy okazji odkrywają
inne zdjęcie tejże samej twarzy, wykonane w 35 dni po poprzednim. Różnica: niższa pozycja

sondy na orbicie, inna pozycja Słońca, inny kąt wykonania zdjęcia. W jakiś czas później NASA
przekazuje obydwu naukowcom do analizy taśmę z drugim zdjęciem marsjańskiej twarzy.

Rezultaty obróbki metodą SPIT przekraczają najśmielsze oczekiwania. Drugie zdjęcie okazuje
się bowiem nie tylko potwierdzeniem pierwszego, ale zawiera dodatkowe szczegóły. Otóż oczo-

dół po oświetlonej stronie twarzy jest widoczny na obu zdjęciach, ale na drugim widać ponadto
oczodół po stronie zacienionej i nasadę włosów oraz obramowaną przyciętymi „na pazia” wło-

sami drugą połówkę twarzy. Zaznacza się też linia podbródka. Ponadto, ku swemu zaskoczeniu,
DiPietro i Molenaar odkrywają w odległości 13 kilometrów na północny wschód dużą trójkątną

strukturę, którą określają mianem „fortu”.

Ostre zewnętrzne krawędzie i narożniki „fortu” są zdumiewająco symetryczne, a przez

zawalony „strop” widać kwadratowe wnętrze. W bliskim sąsiedztwie tej „budowli” znajduje się
„miasto” – kompleks leżących obok siebie wzniesień, przypominających piramidy, z kwadratem

wypełnionym kulistymi czy kopulastymi strukturami w centrum. Niecałe 20 kilometrów na
południe od kamiennej twarzy w marsjańskie niebo wznosi się wielka, pięcioboczna piramida. A

prawie 100 kilometrów na południowy wschód od marsjańskiej twarzy znajduje się piramida
podwójna. Ta zlokalizowana bardziej na północ ze swoimi centralnymi schodami i kilkoma

poziomami czy platformami przypomina piramidy meksykańskie, natomiast ta z południa jest
zbliżona do typu egipskiego. Wszystko wskazuje na to, że od piramidy schodkowej w kierunku

południowym prowadzi mur.

Sonda marsjańska „Mariner 9” już 8 lutego 1972 roku odkryła piramidy w rejonie Elizjum.

Niektóre z naukowych prób wyjaśnienia mówią o naturalnym pochodzeniu tych struktur jako

wyniku ruchów tektonicznych skorupy Marsa oraz działania burz piaskowych, wygładzającego

powierzchnię. DiPietro i Molenaar odpowiadają ironicznie, że burze te musiały być bardzo
wybredne, ponieważ nie tknęły innych formacji skalnych w pobliżu.

– Nie wydaje nam się, aby istniały wyłącznie naturalne wyjaśnienia przyczyn tego zjawiska

– stwierdzają obydwaj.

Obu naukowców szczególnie intryguje gigantyczna, kamienna płaskorzeźba marsjańskiej

twarzy. Zastanawiają się, w jaki sposób wydobyć z fotografii dalsze szczegóły. Chodzi im o to,

aby dowiedzieć się, czy ta kamienna twarz aby na pewno nie mogła zostać ukształtowana
przez uderzenia meteorytów, burze piaskowe, erozję i inne naturalne przyczyny. Postanawiają

zbadać to za pomocą barwnej analizy obrazu.

Technika ta pozwala wydobyć na podstawie analizy odcieni jasności obrazu informacje, które

normalnie pozostają ukryte dla ludzkiego oka. Wykorzystuje się przy tym własność oka
ludzkiego, które znacznie lepiej rozróżnia poszczególne odcienie kolorów niż odcienie szarości.

W celu barwnej obróbki oryginalnej fotografii czarno-białej trzeba podłączyć komputer do
kolorowego monitora. Odpowiednio do jego odcienia szarości każdemu „pikselowi” przyporząd-

kowuje się określoną barwę. Najciemniejsze miejsca fotografii zostają przetworzone na odcie-

– 40 –

background image

nie fioletu i czerwieni, natomiast coraz jaśniejsze miejsca otrzymują różne odcienie barwy
żółtej, zielonej i niebieskiej. Plamy światła otrzymują kolor biały.

W ten sposób można określić kształt, strukturę, wielkość i położenie sfotografowanego

obiektu. Ponadto umożliwia to obserwację trójwymiarową, która pozwala wyciągać wnioski co

do struktury powierzchni i wydobywa na jaw szczegóły niewidoczne na normalnej fotografii.
Technika kodowania barw pozwoliła na osiągnięcie niesłychanych wprost rezultatów analizy

zdjęć „kamiennej twarzy” z Marsa. Dzięki niej stwierdzono niezbicie, że rysy twarzy na obydwu
zdjęciach są identyczne. Jeśli idzie o oczodoły, to tu – niespodzianka: na zdjęciach barwnych

widać nagle gałki oczne ze źrenicami pośrodku. Widoczne już na fotografii czarno-białej usta i
nasada włosów rysują się jeszcze wyraźniej, do tego dochodzi kamienna „łza” na policzku po

oświetlonej stronie. W niebo patrzy ludzka twarz o regularnych rysach.

– Jeśli liczne frapujące szczegóły tej kamiennej głowy miałyby zostać ukształtowane w

sposób naturalny, to sama natura musiałaby być istotą rozumną – komentują swoje odkrycie
obaj naukowcy.

Doktor Mark J. Carlotto, dyrektor Analytical Sciences Corporation (ASC), stwierdził kilka lat

temu na konferencji prasowej w Reading w stanie Massachusetts, co następuje: „Moje

komputerowe analizy fotografii wykazały, że marsjańska głowa i inne znajdujące się w pobliżu
struktury są wynikiem działania rozumu, a nie igraszką sił natury. Jest rzeczą wysoce

nieprawdopodobną, by przyczyną powstania tego wizerunku była gra świateł i cieni”. Po
wykonaniu trójwymiarowego studium marsjańskiej twarzy w maju 1988 roku Carlotto twierdzi,

że w otwartych ustach „Marsjanina” odkrył zęby.

Carlotto potrafi dzięki specjalnemu programowi komputerowemu odróżniać formacje natu-

ralne od artefaktów i na podstawie danych geometrycznych rekonstruuje trójwymiarowy
wygląd badanych obiektów. Na ekranie powstaje trójwymiarowa wersja marsjańskiej twarzy.

Komputer pokazuje ją we wszystkich możliwych perspektywach, zupełnie jakby kamera
„oblatywała” ją dookoła. W odróżnieniu od struktur naturalnych te elementy „rzeźby”, które

wykazują podobieństwo do ludzkiej twarzy, rozpoznawalne są z każdej perspektywy.

– Dlatego uważam, że ta twarz nie powstała wskutek działania sił natury – oświadcza mi

Carlotto w prywatnej rozmowie.

Richard Hoagland, kierownik grupy naukowców, którzy pracują w ramach projektu „Mars”,

na podstawie drobiazgowych badań ustalił, że pomiędzy marsjańską głową a najwyraźniej
sztucznymi strukturami wokół niej istnieją ściśle geometryczne zależności. Wynika z nich, że

linia prosta prowadząca z centrum „miasta” poprzez „fort” aż do „twarzy” dokładnie pokrywa
się z kątem padania promieni słonecznych w momencie marsjańskiego letniego przesilenia

słonecznego przed 500 tysiącami lat.

Ponadto Hoagland dowodzi, że osie piramid są ściśle zorientowane w kierunku północ-

południe i wschód-zachód. Osie rdzenia miasta oraz wielkiej piramidy wskazują dokładnie w
stronę „twarzy”, a odległości od wschodniego i zachodniego krańca „miasta” do jego centrum,

do marsjańskiej głowy i leżącej w dalszej odległości formacji skalnej (którą Hoagland określa
mianem „budowli z rampą”) pozostają do siebie w stosunku 1:2:4:8.

– Albo struktury odkryte na powierzchni Marsa są pochodzenia naturalnego i cała ta praca

badawcza jest stratą czasu, albo też zostały wzniesione sztucznie, a wtedy byłoby to jedno z

największych odkryć dla ludzkości – mówi Hoagland.

Przeciwko naturalnemu pochodzeniu piramid przemawiają przede wszystkim ostre krawędzie

boków i narożników, które w odróżnieniu od innych formacji skalnych w pobliżu nie noszą
prawie żadnych śladów erozji. Hoagland lansuje tezę, iż piramidy były budynkami mieszkal-

nymi twórców marsjańskiej twarzy. Czy kiedyś na Marsie żyły istoty humanoidalne? Jest to
teoria nie całkiem pozbawiona podstaw, ponieważ odkrycia amerykańskiej misji „Vikingów”

wskazują, że dawniej warunki na Marsie były znacznie bardziej sprzyjające życiu niż obecnie.

Planując tę ambitną wyprawę, NASA mogła już wykorzystać wnioski wynikające z niepo-

wodzeń radzieckich i wkalkulować w swój program ewentualne zagrożenia.

Misja „Viking” przewidywała wypuszczenie dwóch automatycznych lądowników, które miały

opaść na powierzchnię Marsa w dwóch różnych miejscach w odstępie 5 tygodni. Sonda „Viking
1”, podobnie jak „Viking 2”, składała się z lądownika i pozostającego na orbicie próbnika (po

angielsku orbiter), który miał stamtąd fotografować powierzchnię. Głównym zadaniem lądowni-
ków było poszukiwanie śladów życia na Czerwonej Planecie. Obydwa wyposażone w chwytne

ramię lądowniki miały zebrać grunt marsjański i przenieść do wnętrza próbnika w celu
przeprowadzenia całego szeregu doświadczeń mających wykazać istnienie życia.

Lądownik „Vikinga 1” opadł w północno-wschodniej części Chryse Planitia, na 22,5 stopniu

szerokości północnej. Dystans 815 milionów kilometrów wokół Słońca pokonał w 334 dni.

Powodzenie tej niewiarygodnej przygody naukowej możliwe było dzięki wysiłkom zespołu 780

– 41 –

background image

specjalistów centrum lotów kosmicznych NASA oraz Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie.

Jeszcze w dniu lądowania, to jest 20 lipca 1976 roku, naukowcy otrzymali pierwsze

oczekiwane w napięciu zdjęcia powierzchni Marsa. Lądownik „Vikinga” przesłał je na Ziemię za
pośrednictwem krążącego po orbicie Marsa członu sondy. Zdjęcie ukazuje talerz jednej z

teleskopowych „łap” lądownika, piasek i drobne kamienie. Telewizyjna kamera lądownika
„wchłonęła” ten obraz za pomocą bardzo czułych fotosensorów. Rozłożony na piksele”, został

przesłany do członu sondy pozostającego na orbicie, gdzie był nagrywany na taśmie i
emitowany w kierunku Ziemi. Po mniej więcej 20-minutowej „podróży” sygnały docierały do

Pasadeny, gdzie w procesie komputerowej obróbki linia po linii rekonstruowano ponownie
obraz.

Pierwsze odebrane na Ziemi kolorowe zdjęcia przedstawiały lekko pofałdowaną, usianą

kawałkami skał i kamieni pustynię o czerwonawym, brunatnym i żółtawym zabarwieniu. W

zasadzie był to dość ziemski krajobraz, jaki spotkać można w Australii czy w Arizonie. Tylko
niebo wygląda zupełnie inaczej od naszego, ziemskiego: wskutek przenikającej bezustannie do

atmosfery chmury pyłu, zawierającego najprawdopodobniej tlenki żelaza, jest ono blado-
czerwone.

Lądownik sondy „Viking 2” wylądował 3 września 1976 w południowo-wschodniej części

Utopia Planitia, na 48,5 stopniu szerokości północnej, czyli zupełnie gdzie indziej, niż pierwot-

nie planowano, ponieważ fotograficzne zbliżenia powierzchni, wykonane przez orbitujący
próbnik, pokazały, że wybrany uprzednio rejon wybitnie nie nadaje się do tego celu. Na

miejscu lądowania temperatura wahała się od -90 stopni Celsjusza w nocy do -10 stopni
Celsjusza w dzień. Analiza atmosfery Marsa wykazała, że składa się ona w 95 procentach z

dwutlenku węgla, a jej gęstość osiąga zaledwie jeden procent gęstości atmosfery ziemskiej.
Ponadto Czerwona Planeta nie ma warstwy ozonowej chroniącej powierzchnię przed groźnym

twardym promieniowaniem ultrafioletowym. Wiele jednak wskazuje na to, że kiedyś środo-
wisko na Marsie było zupełnie inne.

Kiedy lądowniki wykonywały analizy gruntu, krążące po orbicie próbniki bezustannie

fotografowały powierzchnię planety. Przesyłane drogą radiową na Ziemię zdjęcia pozwalają

wnioskować o dość ożywionej przeszłości Marsa. Widać na nich poprzecinane korytami rzek i
dolinami krajobrazy, pośrodku których wznoszą się wysepki skalne, „najprawdopodobniej

wymyte przez opływające je wody”. Ślady erozji wskazują na działanie wiatrów i wody, zaś
połacie żwiru zdają się być wynikiem topnienia mas śniegu. Dziś jeszcze na polarnych czapach

występuje woda w postaci lodu. Przypuszczalnie pod powierzchnią Marsa również występują
jakieś zbiorniki wodne. O intensywnej przeszłości geologicznej świadczą wygasłe już dziś,

potężne wulkany oraz szerokie, zastygłe rzeki lawy.

Zdaniem niektórych naukowców gęsta niegdyś marsjańska atmosfera rozciągała się nad

wielkim oceanem, który pokrywał rozległe części pomocnej półkuli planety. Jak uważa DiPietro,
odkryte przez niego „miasto” leżało na brzegu tego pramorza. W pewnym momencie musiało

dojść do jakiegoś dramatycznego wydarzenia, w wyniku którego zniknęły woda i tlen. Mars stał
się planetą wrogą dla życia. Z dawnych czasów dotrwały do dziś zagadkowe kamienne

monumenty i wielkie ilości tlenu związanego w utlenionym gruncie marsjańskim.

W czasie rozmowy z Vincentem DiPietro usłyszałem kolejną sensację: właśnie analizuje on

zdjęcie wykonane z „Vikinga”, przedstawiające kolejną kamienną twarz w rejonie Utopii,
identyczną zwłaszcza pod względem wielkości z tą odkrytą w Cydonii.

Jakby nie dość na tym, na jednym ze zdjęć Marsa odkryto też prostokątne i kwadratowe

struktury, przypominające fundamenty murów, nazwane przez naukowców z NASA „miastem

Inków”. Jak wynika z danych, miasto to leży w niewielkiej odległości od południowego bieguna
planety. Bardzo trudno przyjąć, że te „inkaskie” mury o nader symetrycznych prostokątnych i

kwadratowych formach powstały wskutek tektonicznych ruchów powierzchni.

Niezwykłe wydają się też struktury zlokalizowane w pobliżu marsjańskiego równika.

Przypominają staroświeckie, gigantyczne koła od wozów, kiedy nie było jeszcze opon. Od
olbrzymich osi odchodzi promieniście po pięć szerokich szprych. Do dziś nie udało się znaleźć

zadowalającego wyjaśnienia dla tych formacji, chociaż niektórzy naukowcy NASA przypusz-
czają, że powstały one w wyniku topnienia wiecznej zmarzliny.

Dla planetologa dra Gerharda Neukuma z Niemieckiego Instytutu Doświadczalnego Techniki

Lotniczej i Kosmicznej w Oberpfaffenhofen nie ma żadnych zagadkowych formacji marsjań-

skich. Jest on raczej przekonany, że powstały one w wyniku działania wody i wiatru oraz
specyficznej tektoniki tej planety.

Geolog dr Johannes Fiebag z Wiirzburga w swojej analizie z lipca 1989 roku dochodzi do

ambiwalentnego wniosku, „że struktury te są pierwotnie pochodzenia naturalnego (z wyłą-

czeniem być może „fortu”). [...] Nie można jednak całkowicie wykluczyć późniejszej sztucznej

– 42 –

background image

obróbki, która doprowadziła do powstania zaobserwowanej symetrii tych struktur”.

Jak na razie nie udało się jednak ostatecznie rozwiązać zagadki, czy marsjańskie monu-

menty są pochodzenia naturalnego czy sztucznego. Jeśli miałoby się okazać, że powstały
sztucznie, staniemy przed niezwykle doniosłym pytaniem: Kim byli ich twórcy? Kiedy i przez

kogo zostały wzniesione? Czy przez Marsjan, którzy dawno, dawno temu zamieszkiwali tę
planetę? A może przez jakąś dawno zaginioną, wysoko rozwiniętą cywilizację ziemską, która

opanowała loty kosmiczne? A może przez cywilizację pochodzącą z Faetona – dzieiątej planety
krążącej między Marsem a Jowiszem, która padła ofiarą kosmicznej katastrofy bądź uległa

samozniszczeniu?

A jeśli rzeczywiście to jakieś humanoidalne istoty miałyby stworzyć owe kamienne monu-

menty, to musielibyśmy zadać sobie pytanie: jaki był tego cel? Czyżby kamienne oblicze nie
spoglądało w marsjańskie niebo zupełnie tak, jakby chciano, by ktoś je z góry dostrzegł? Z

powierzchni globu nie sposób rozpoznać w tym wysokim na kilkaset metrów i szerokim na
półtora kilometra tworze rysów twarzy. A zatem umyślnie umieszczono te twarze tak, aby były

widoczne z góry.

W mitach, legendach i sagach najróżniejszych ludów zamieszkujących Ziemię bezustannie

natrafiamy na zadziwiającą zgodność: otóż czy to w formie słowa, obrazu, czy kamiennego
pomnika przekazują one wiadomość o „bogach” – przybyszach z Kosmosu. Wszystko wskazuje

na to, że planeta Mars i piramidy odgrywają tu niepoślednią rolę.

Według przekazów ezoterycznych także posiadający umiejętność lotów kosmicznych Atlan-

tydzi ze szczególnym upodobaniem poświęcali się budowie piramid. Czyżby istniał tu jakiś
związek z Czerwoną Planetą?

Atlantyda – ta nazwa rozpalała ludzkie umysły już w starożytności. Atlantyda, legendarny

zatopiony kontynent; czy to on był kolebką ludzkości? Czy płonący miecz Archanioła to biblijny

przekaz opisujący katastrofę nuklearną lub kosmiczną, która zniszczyła Atlantydę? A
„wypędzenie z raju”, czy była to zemsta „bogów” za dumę Atlantydów? Czy fatalne w skutkach

zjedzenie jabłka z drzewa wiadomości interpretować należy jako nadużycie potęgi technicznej,
próbę dorównania „bogom”? Oczywiście, że ci bogowie nie są tożsami z Bogiem Biblii. Ale być

może ta niesłychana katastrofa z czasów prehistorycznych została uwieczniona w Biblii, aby
przestrzec przed straszliwymi następstwami nieodpowiedzialnego nadużycia władzy?

Co mogło się wtedy zdarzyć? Puśćmy wodze fantazji, udajmy się w podróż przez szczelinę

czasu. Uciekinierzy ze zniszczonej dziesiątej planety – Faetona – którzy utworzyli kolonię na

Marsie, mieli też swoich wysłanników także na Ziemi, na Atlantydzie. Spłodzili oni z ziemskimi
kobietami nowy, zdolniejszy rodzaj ludzki. Dzięki materiałowi genetycznemu odziedziczo-

nemu po kolonizatorach Atlantydzi pod wieloma względami przewyższali pozostałych miesz-
kańców Ziemi.

Pewnego dnia kolonizatorzy opuścili Ziemię, by udać się na eksplorację innych dalekich

światów i dotarli wreszcie do odległego o 11 lat świetlnych układu planetarnego Epsilon

Eridani. Osiedlili się na drugiej, pustynnej planecie układu, którą nazwali Achele, i stworzyli
niezwykle rozwiniętą cywilizację. Ta właśnie wysoko rozwinięta cywilizacja od tysięcy lat obser-

wuje ludzkość za pomocą UFO.

Ale wracajmy do Atlantydy. Z czasem Atlantydzi poczuli się prawdziwymi panami życia i

śmierci. Bez skrupułów nadużywali swojej uprzywilejowanej pozycji. W rozumieniu koloniza-
torów ich ziemski eksperyment okazał się zatem całkowicie nieudany. Uznali, że pozostaje im

tylko jedno wyjście: aby odsunąć niebezpieczeństwo od całej ludzkości, trzeba zmieść
Atlantydę z powierzchni Ziemi...

Wszystko wskazuje na to, że w wykonaniu tego zadania dopomogła kolonizatorom korzystna

konfiguracja kosmiczna. Jak bowiem potwierdziły najnowsze badana naukowe i obserwacje

astronomiczne, w owym czasie Słońce, Wenus, Ziemia i Księżyc ustawione były w jednej linii,
co pociągnęło za sobą zmianę sił grawitacyjnych.

Przyrodoznawca i inżynier Otto H. Muck, który na podstawie wieloletnich badań sytuuje

Atlantydę gdzieś na obszarze Grzbietu Środkowoatlantyckiego, a więc w okolicach Azorów,

podaje nawet dokładną datę tego wydarzenia: 5 czerwca 8498 przed naszą erą. Według jego
wyliczeń tego dnia w wyniku globalnej katastrofy Atlantyda uległa zagładzie. Otto Muck doszedł

do ustalenia tej uzasadnionej astronomicznie daty po przeprowadzeniu gruntownych i systema-
tycznych analiz różnorodnych geologicznych, klimatycznych, meteorologicznych i geograficz-

nych zdarzeń z przeszłości.

Wskutek ustawienia się w jednej linii Słońca, Wenus, Ziemi i Księżyca doszło przypuszczalnie

do dużego skupienia sił ciążenia, co ściągnęło w stronę Ziemi asteroidę z tzw. grupy Apollo
(czyli „zabłąkaną” planetkę, jakich wiele bezustannie przecina okołosłoneczną orbitę Ziemi),

która z potworną siłą uderzyła w powierzchnię naszej planety. Ponieważ dowiedziono, że w tym

– 43 –

background image

właśnie czasie doszło do skrzywienia osi obrotu Ziemi o 25 stopni, dziś łączy się ten fakt w ciąg
przyczynowo-skutkowy z uderzeniem asteroidy, która spowodowała zagładę Atlantydy. A że

grecki filozof Platon datuje moment zniszczenia Atlantydy na rok 8500 przed Chrystusem,
teoria Mucka wydaje się najbliższa prawdy.

W swojej relacji Platon opiera się na zapiskach na temat Atlantydy, utrzymywanych w

tajemnicy przez egipskich kapłanów z Sais i wyrytych na kolumnach świątyń. Zapiski te zostały

objaśnione ateńskiemu mężowi stanu Solonowi. Jego krewniak, Platon, wykorzystał te wspo-
mnienia przodka w swoich dialogach Krytiasz i Timajos.

Zagadkowe i nagłe uwstecznienie cywilizacji w tym okresie również zdaje się przemawiać za

tym, że doszło do jakiejś straszliwej katastrofy. Niemniej jednak pewnej liczbie Atlantydów

udało się przeżyć i znaleźć schronienie na statkach. Rozpowszechnili oni potem swoją wiedzę w
innych częściach świata. Jak już mówiliśmy wcześniej, marsjańskie sondy „Viking” odkryły obok

kamiennej twarzy piramidy, takie same jakie spotykamy w różnych częściach kuli ziemskiej –
nawet na dnie morskim w pobliżu Bimini i Andros w archipelagu Wysp Bahama. Najwyższy

szczyt tych podmorskich budowli sięga do 6 metrów nad poziomem morza. W tym samym
rejonie znaleziono na dnie oceanu na obszarze ponad 100 kilometrów kwadratowych wielkie

ociosane bloki kamienne – resztki gigantycznych murów. Podwodne zdjęcia i pomiary wykaza-
ły, że tylko drobna część tych ruin wystaje z dna. Za pomocą specjalnych obliczeń studiów

porównawczych naukowcy doszli do wniosku, że ruiny liczą sobie co najmniej 15 tysięcy lat.
Czyżby to były resztki legendarnej Atlantydy?

Wydaje się oczywiste, że istnieje jakiś związek między piramidami na Ziemi i na Marsie. Czy

to Atlantyda, a może wręcz Mars, były tym rajem utraconym, z którego wygnano Adama?

Według jednej z interpretacji imię Adam jest obocznością hebrajskiego Adom, które to słowo

znaczy „człowiek z czerwonej ziemi”. Czyżby miał to być dowód, że Adam, praojciec ludzkości,

przybył z Marsa?

Z Atlantydą łączy się pojęcie złotego wieku. Platon opisuje w swoich dialogach błyszczące,

pokryte brązem mury zewnętrzne, połyskujący czerwono orichalcum (mosiądz) zamek oraz
„pomalowane po wierzchu srebrem” świątynie. Dalej Platon opowiada, że Atlantydzi posiadali

niezmierzone bogactwa, nadzwyczajną obfitość pożywienia, a warunki klimatyczne wyspy były
idealne. Nie trzeba było wykonywać żadnej ciężkiej pracy, aby żyć w dobrobycie. Sądząc z tego

opisu, Atlantyda musiała być prawdziwym rajem na Ziemi.

Według Platona Atlantyda była wielką wyspą, większą „od Libii i Azji” razem wziętych, a

leżała „poza Słupami Herkulesa”, a więc za Cieśniną Gibraltarską, gdzieś na Oceanie Atlantyc-
kim. W tym kontekście interesujące może być wydobycie przez radzieckich oceanologów z

Grzbietu Środkowoatlantyckiego szczątków okrzemków, co do których wiadomo na pewno, że
10-12 tysięcy lat temu żyły w słodkich wodach.

Jak wynika z legendarnych przekazów, Atlantydzi umieli także podróżować „powietrzem i

pod morzem”, fotografować obiekty z dużej odległości, wykorzystywać promienie rentgenow-

skie, nagrywać obrazy na taśmie magnetycznej i wydobywać z kryształów energię przypomina-
jącą energię lasera.

Czy nie widać uderzającego podobieństwa do obecnego stanu naszej techniki? Może właśnie

osiągnęliśmy punkt zwrotny, w którym doszło do zagłady Atlantydy w wyniku kosmicznej lub

zawinionej przez jej cywilizację katastrofy?

Wszystko wskazuje na to, że również Mars – może w jakimś związku z rozpadem Faetona –

uległ zasadniczej przemianie ekologicznej. Jeśli na Czerwonej Planecie kiedykolwiek miałyby
mieszkać istoty humanoidalne, których kamienne monumenty świadczą o wysokim stopniu

rozwoju, to albo opuściły swoją enigmatyczną planetę, albo też uległy zagładzie wskutek ka-
tastrofy ekologicznej. Czyżby kamienna twarz została wykonana po to, by stanowić znak

ostrzegawczy dla ludzkości?

Pragnienie ludzkości, by nawiązać kontakt z istotami rozumnymi z Kosmosu, jest tak stare

jak sama ludzkość. Lecz czy gdyby istoty te znalazły się wśród nas, potrafilibyśmy w ogóle je
rozpoznać?

– 44 –

background image

9. Kosmici

Jak już wspomnieliśmy, wedle ostrożnych szacunków co najmniej 10 procent spośród prawie

150 do 200 miliardów gwiazd naszej Drogi Mlecznej ma planetę krążącą w obrębie ekosfery.
Jeśli założymy, że choćby tylko na 1/3 z tych 15 miliardów planet powstało życie, to nadal

pozostaje ich 5 miliardów. Jeśli choćby zaledwie ułamek procenta tych form życia miałby się
rozwinąć w istoty rozumne o ewentualnie technologicznie zorientowanej cywilizacji, to i tak

oznaczałoby to istnienie całkiem sporej liczby zaawansowanych cywilizacji pozaziemskich.

Niebo – zwłaszcza nocne niebo – zawsze fascynowało człowieka. Aby przybliżyć się do tego

nieba i zwabić „bogów”, czyli istoty pozaziemskie, ludzie epok prehistorycznych, mający
zupełnie inny stosunek do czasu niż my, niejednokrotnie przez kilka pokoleń ryli w ziemi

gigantyczne figury, budowali miejsca kultu, świątynie i obserwatoria.

Najnowsze odkrycia w tej dziedzinie dowodzą, że owe prehistoryczne budowle rozsiane po

całym świecie połączone były ze sobą tzw. „leylines”, czyli geomantycznymi liniami promienio-
wania, które miały się zbiegać na Atlantydzie.

Według nauk tajemnych kapłani-druidzi potrafili w tych prehistorycznych sanktuariach –

„miejscach mocy” – w określonych godzinach nawiązywać kontakt z „bogami” przez szczelinę

czasu. Jako pośrednicy pomiędzy ludem a bogami – nadziemskimi bądź pozaziemskimi – drui-
dzi zajmowali pozycję szczególną. Spełniali bowiem funkcję rzeczników władców i najpotężniej-

szych sędziów Ziemi. Dawni mieszkańcy Ziemi wszystkie niezrozumiałe zjawiska natury
przypisywali bogom i demonom, składając na nich odpowiedzialność za wszystkie pomyślne i

niepomyślne zdarzenia. Rytuały odprawiane w określonych „miejscach mocy” – miały przychyl-
nie nastrajać bogów do ludzi.

„Naprzeciwko ojczyzny Celtów w kierunku północnym, na przylegającym do niej Oceanie

leży wyspa nie mniejsza od Sycylii. Na wyspie tej jest wspaniały gaj poświęcony bogu Słońca

oraz osobliwa świątynia w kształcie okręgu. Co 12 lat, a więc kiedy Słońce i Księżyc ustawiają
się w tej samej konfiguracji, na wyspę przybywa Apollo”.

Tę pierwszą wzmiankę o Stonehenge umieścił w swoich pismach około 300 lat przed

Chrystusem grecki historiograf Hekatajos z Abdery. Przez następne stulecia przekaz ten popadł

w zapomnienie. Dopiero około roku 1600 Inigo Jones otrzymał od króla Jakuba I polecenie
zbadania i zmierzenia kamiennych monolitów Stonehenge. Jones doniósł królowi, że jest to

świątynia rzymska.

John Aubrey, którego w 1660 roku Karol II wysłał do Stonehenge w celu zbadania ruin,

wykonał zadanie daleko bardziej sumiennie. Nie zadowolił się samym tylko dokładnym opisem
kamiennych monolitów, ale zajął się też otaczającym je wałem z kraszonego wapienia,

znajdując tam 56 leżących w równych odstępach jam, zwanych jamami Aubreya. W niektórych
z tych jam stwierdzono później resztki pochówków całopalnych. Po dziś dzień jednak nie udało

się odkryć właściwego przeznaczenia „jam Aubreya”. Po zakończeniu prac Aubrey stwierdził w
relacji, że Stonehenge musi być świątynią celtyckich druidów, którzy umieli czytać w gwiazdach

i uzdrawiać ludzi. Jeszcze 70 lat później angielski uczony William Stuckeley opowiadał się za
teorią druidyjską. Lecz już w czasach Stuckeleya okazało się, że główna oś Stonehenge

zorientowana jest według wschodu słońca w najdłuższym dniu roku, czyli dniu tzw. przesilenia
letniego. W roku 1901 astronom Norman Lokyer wyliczył na podstawie przesunięć miejsc

wschodu i zachodu słońca, że Stonehenge powstało około 1850 roku przed Chrystusem. W tej
sytuacji druidzi, którzy pojawili się dopiero tysiąc lat później, nie mogli mieć z budową tej

kolistej świątyni nic wspólnego.

Badania wykonane w latach sześćdziesiątych metodą węgla radioaktywnego potwierdziły

wyliczoną przez Lokyera datę. Precyzyjne dane sugerują, że kompleks budowano w kilku
fazach. Przypuszczalnie wznoszenie Stonehenge zakończono ostatecznie po mniej więcej 600

latach prac. Zużyte do jego budowy kamienie pochodzą zarówno z oddalonych o 36 kilometrów
kamieniołomów, a niektóre sprowadzono aż z leżących w odległości 400 kilometrów wzgórz

Prescelly w Walii. Przypuszcza się, że przetaczano je lądem na rolkach, ponieważ w owym
czasie nie znano jeszcze wozów na kołach, a częściowo rzekami za pomocą tratw lub dłubanek.

„Na umiarkowanym, z lekka tylko pochyłym wzniesieniu widnieją potworne masywy nieforem-
nych, olbrzymich głazów, najwyraźniej ustawione ręką ludzką. Przypominając wysokie kolum-

ny, stoją w wielkim jakby świątynnym kręgu, zawsze po dwa blisko siebie, ze spoczywającym
na nich u góry podobnie wielkim głazem, który niby kamienna belka lub gzyms łączy je ze

– 45 –

background image

sobą”. Tymi słowy opisywała kamienne kręgi Stonehenge przed niemal 200 laty pani radczyni
Schopenhauerowa, matka słynnego filozofa.

Czterometrowe kamienne słupy o wadze do 50 ton zamykają się – z wyjątkiem wolnego

miejsca na główne wejście – tworząc połączony u góry 30 kamiennymi belkami krąg. Wokół

usypany jest wał z 56 jamami, zwany pierścieniem Aubreya. Cały zespół ma średnicę 115
metrów, a jego rzut poziomy ukazuje podział na koncentryczne okręgi. Wewnątrz pierwszego

kręgu widnieje 49 trylitów ustawionych w podkowę. Ostatni, najmniejszy krąg składa się z
mniejszych ustawionych w podkowy bloków kamiennych. Pośrodku stoi pojedynczy słup. Oś

podłużna wielkiej podkowy zorientowana jest na północ i przechodzi w rodzaj kamiennej alei.

Odwiedzającemu Stonehenge astronomowi Geraldowi S. Hawkingowi zwrócono uwagę, że

nad kamiennym słupem pośrodku można zaobserwować miejsce wschodu słońca w dniu
przesilenia. Hawking, który osobiście przekonał się o prawdziwości tych słów, stwierdził po

szczegółowych badaniach, że aleja ta stanowi integralną część kompleksu obserwatorium.

Dla skrócenia czasochłonnych analiz i przyśpieszenia procesu obrabiania danych Hawking

posłużył się komputerem, który załadowano danymi na temat wszelkich możliwych pozycji
różnych ciał niebieskich nad Stonehenge w różnych okresach. Rezultat obliczeń był zdumie-

wający. Okazało się bowiem, że Stonehenge to nie tylko kompleksowe obserwatorium
astronomiczne, pozwalające odczytać informacje na temat przesileń, terminów zaćmienia

słońca i księżyca czy też równonocy, ale jednocześnie wielki kamienny kalendarz. Stonehenge
było kiedyś swego rodzaju komputerem czasowym!

Inny prehistoryczny zespół o gigantycznych rozmiarach znajduje się w pobliżu Glastonbury

w hrabstwie Somerset. Na przestrzeni niemal 15 kilometrów kwadratowych rozciąga się

niezwykłe planetarium, którego wzgórza i sztuczne strumienie przedstawiają znaki zodiaku.
Wielka mapa gwiezdna, którą dziwnym zbiegiem okoliczności odczytać można jedynie z

samolotu i która ma więcej lat niż Wielka Piramida w Gizie.

Astronomia jest przypuszczalnie jedną z najstarszych nauk i chociaż za jej twórców zwykło

się uważać Babilończyków, wiele wskazuje na to, że już przed nimi istniały cywilizacje, które
zajmowały się nią daleko bardziej szczegółowo i na znacznie wyższym poziomie. Na przykład

we francuskim mieście Vendee pod Poire odnaleziono prastarą mapę gwiazdową, a dokładniej
prehistoryczny blok kamienny, na którego zwróconej ku niebu stronie wyryto cały szereg

osobliwych znaków.

Francuski badacz dr Marcel Baudouin dopatrywał się w nich znaków zodiaku i – jak się

potem okazało – miał rację. Kazał wykonać odlewy wyrytych w kamieniu znaków i rozesłał je
do różnych instytutów badawczych. Przypuszczenie dra Baudouina okazało się słuszne. Jego

mapa gwiazdowa, zwana Pierre de Merliere, pokrywa się z najstarszym przedstawieniem
znaków zodiaku – sporządzonym przez starożytnych Chińczyków – tzw. Gwiezdną mapą nieba.

Na tym prehistorycznym bloku kamiennym widnieje prawoskrętna spirala biegnąca ku środ-
kowi, gdzie kończy się zagłębieniem. Stanowi ono jądro mapy i markuje miejsce, w którym

znajduje się obserwator. Od tego jądra odchodzą dwa rowki biegnące w różnych kierunkach.
Jeden biegnie w kierunku północnym i kończy się krzyżem, przy którym poniżej i powyżej

poprzecznego ramienia znajdują się cztery zagłębienia. Większe i mniejsze „niecki” obok
odpowiadają gwiazdozbiorowi Wielkiej Niedźwiedzicy. Dziś już wiemy, że Wielka Niedźwiedzica

była południkiem ludzi epoki kamiennej.

Drugi rowek biegnie od środka w kierunku północno-zachodnim. W czasie przesilenia

zimowego linia ta wskazuje miejsce wschodu słońca. W południowo-zachodniej części tej
kamiennej mapy gwiazdowej znajduje się dodatkowo niewielka tarcza z zagłębieniem

pośrodku, opatrzona dwoma koncentrycznymi kręgami symbolizującymi przesilenie letnie. Po
starannych badaniach odnaleziono cały szereg innych jeszcze znaków. Na podstawie położenia

punktu oznaczającego pozycję obserwatora udało się wyliczyć, kiedy układ gwiazd na półkuli
północnej odpowiadał temu, który przedstawiono w kamieniu. Według tych obliczeń prehisto-

ryczna mapa nieba liczy sobie co najmniej 8,5 tysiąca lat!

W całej Europie, od Hiszpanii po Ukrainę, znajdujemy kości i kamienie poznaczone punktami

i liniami. Według amerykańskiego badacza Alexandra Marshaka owe wyryte w kościach i
kamieniach znaki to rezultat obserwacji gwiazd.

W mojej książce „Życie na Marsie” informowałem już o jeziorze Dongting u podnóża

chińskiego masywu Huang oraz o położonej na jeziorze skalistej wysepce Jotuo, którą w 1959

roku nawiedziło trzęsienie ziemi. Odkryte na wyspie znaleziska skłoniły pekińskiego archeologa
profesora Chi Penlaia do przeprowadzenia systematycznych poszukiwań. W badaniach towa-

rzyszyli mu jego asystentka Hui Chu-ting oraz dr Wu To-wai. Już na miejscu, badając resztki
wałów, które przed 3 tysiącami lat zapadły się pod wodę wraz z fragmentami wyspy, naukowcy

natrafili we wnętrzu wyspy na nie znane dotąd jaskinie. Przywołani do pomocy nurkowie

– 46 –

background image

odkryli na głębokości 30 metrów labirynt prowadzący w głąb granitowej skały. Gładkie ściany
podwodnego labiryntu ozdobione były rysunkami o zadziwiającej wręcz ostrości linii, które

przed wieloma tysiącami wyryto w skale zdumiewająco ostrym narzędziem. Wyraźnie rozpoz-
nawalna scena z polowania przedstawia mężczyzn z dmuchawami goniących dziką zwierzynę,

zaś pozostałe rysunki, które później zrekonstruowano przedstawiają innych ludzi, wyposażo-
nych w dziwnie współcześnie wyglądającą broń, którzy strzelają do zwierzyny z osobliwych

latających pojazdów. Jeden z najciekawszych dla nas rytów przedstawia 10 kul usytuowanych
w różnych odległościach od nieco większej, umieszczonej w centrum. Trzecią i czwartą kulę

(licząc od środka) łączy wężowata linia. Gdyby nie to, że kul jest 10, rysunek ten nieodparcie
kojarzyłby się z naszym Układem Słonecznym. Ale my znamy przecież tylko 9 planet, i to też

dopiero od stosunkowo niedługiego czasu. A może w przypadku wyrytej w skale dziesiątej
planety mamy do czynienia z Faetonem?

Wiek tych prehistorycznych rytów naskalnych szacuje się na 45 tysięcy lat! Tym bardziej

zdumiewa zatem fakt, że artysta, który je wykonał, przedstawił planety zgodnie z opubliko-

wanym dopiero w XVI wieku systemem kopernikańskim, według którego to Ziemia i inne
planety krążą wokół Słońca, a nie, jak zakładano wcześniej, Słońce wokół Ziemi.

Być może w zdumiewającej wiedzy astronomicznej i kosmicznej dawnych cywilizacji wcale

nie ma nic dziwnego, ponieważ one – daleko bardziej niż my – identyfikowały się z Ziemią i

Kosmosem, gdyż jako cząstka natury żyły z nią w pełnej harmonii. Dzięki swej wierze w duszę
natury, w istnienie bogów, duchów i demonów człowiek starożytności stworzył sobie świat

wyobrażeń o nieopisanym wręcz bogactwie odczuć, z którym to światem był – niejako poprzez
projekcje swoich wizji duchowych – w pełni zintegrowany.

W tym kontekście Jens M. Möller w swojej książce Geomantie in Mitteleuropa („Geomancja

w środkowej Europie”) stwierdza, co następuje: „Współformowanie Ziemi w aspektach

kosmiczno-harmonicznych odbywało się w dawnych, atlantydzkich epokach dziejów ludzkości w
miejscach szczególnego promieniowania solarnego i tellurycznego (ziemskiego). Wykrywanie i

przyporządkowywanie tych miejsc według kryteriów geomantycznych odbywało się w sposób
tak skończony i harmonijny, że wręcz niepojęty dla naszej nowożytnej wyobraźni. Świadectwa

tego rodzaju wpływania na Ziemię dziś jeszcze znajdujemy w postaci monumentalnych rysun-
ków i rzeźb naskalnych, ogromnych megalitycznych budowli i zespołów sakralnych, a także

wyznaczających je wielkich menhirów i dolmenów”.

Dla kapłanów i szamanów komunikowanie się z bogami na przykład w drodze telepatii,

stanów transowych i podróży astralnych było niejako codziennością. W najmniejszym stopniu
nie wątpili oni w istnienie w „niebie” licznych zamieszkanych światów.

W okresie greckiego antyku Demokryt, twórca nauki o atomach, mówił o narodzinach i

śmierci światów, z których kilka nadawać się miało do powstania na nich życia. W Drodze

Mlecznej widział, ni mniej, ni więcej, tylko zbiór odległych gwiazd. Współczesny mu Anaksa-
goras posuwał się nawet krok dalej i pisał, że także inne „ziemie” mogą być zdolne wyżywić

mieszkańców. Za to ponad 2 tysiące lat później spalono na stosie dominikanina Giordana
Bruna, który odważył się stwierdzić, że poza naszym światem muszą też istnieć inne.

Dziś wielu astronomów i egzobiologów ponownie doszło do przekonania, że istnienie poza-

ziemskich cywilizacji jest niemalże pewne i że cały szereg ich jest znacznie starszych od naszej

i osiągnęło znacznie wyższy od naszego poziom rozwoju. Większość bowiem gwiazd Drogi
Mlecznej jest dwa razy starsza od naszego Słońca, liczy sobie bowiem po 10 miliardów lat.

Wyobrażając sobie wysoko rozwinięte cywilizacje, mamy przeważnie na myśli rozumność i

wiedzę technologiczną. Kiedy już to stadium ewolucji zostanie osiągnięte, zostaje jednak zara-

zem niebezpieczeństwo samozniszczenia poprzez zatrucie środowiska lub konflikty wojenne z
użyciem broni atomowej.

Jaki w ogóle wiek mogą osiągnąć wysoko rozwinięte cywilizacje? Zdaniem niemieckiego

astrofizyka Sebastiana von Hoernera krytyczny punkt rozwoju wysoko rozwiniętej cywilizacji

przypada na 4500 rok jej istnienia. Jeśli pomyślnie przetrwa ten moment, to istnieje uzasad-
niona nadzieja, że dożyje sędziwego wieku, osiągając niewyobrażalne wręcz możliwości rozwo-

ju technicznego i etycznego.

Według dzisiejszego stanu wiedzy za najdogodniejsze medium służące do nawiązania kon-

taktów z pozaziemskimi cywilizacjami uznajemy promieniowanie elektromagnetyczne. Przy
założeniu oczywiście, że mieszkańcy obcego świata są bardziej od nas zaawansowani w

rozwoju, bo tylko wtedy można myśleć o nawiązaniu kontaktu. Aby bowiem odebrać nasze
sygnały i wysłać własne, muszą mieć nieporównanie doskonalsze od naszych odbiorniki i

nadajniki. Ponadto cywilizacje takie musiałyby istnieć przez nader długi czas.

Jeśli uwzględnić wszystkie te czynniki, to należałoby przyjąć, że w zasadzie powinniśmy

bezustannie odbierać sygnały radiowe z innych układów planetarnych. Niestety, tak nie jest,

– 47 –

background image

ponieważ mamy problemy z odbiorem. Nie znamy ani częstotliwości nadawania, ani pasma, ani
sposobu modulacji, ani też „adresu” układu planetarnego, z którego takie sygnały mogłyby

zostać wysłane. Oczywiście mogą istnieć cywilizacje, które dysponując wysokowydajnymi
radioteleskopami, specjalizują się wyłącznie w odbieraniu obcych sygnałów bez nadawania

własnych, aby nie zdradzić położenia ojczystego świata. Mogłyby one wtedy odbierać nawet fa-
le radiowe Wysyłane przez cywilizację będącą pod względem rozwoju technicznego w powija-

kach. Ale sądząc po naszym własnym nastawieniu do problemu, można przypuszczać, że wyso-
ko rozwinięta cywilizacja dysponująca takimi urządzeniami nadawczo-odbiorczymi, odebrawszy

sygnały z obcego świata, mimo wszystko przerwałaby milczenie.

Obecnie jeden z komitetów NASA bada możliwości precyzyjnej lokalizacji sygnałów poza-

ziemskich. Uczestniczący w pracach naukowych m.in. Philip Morrison z Massachusetts Institute
of Technology analizuje pod tym kątem wszelkie możliwe środki techniczne i naukowe, wlicza-

jąc w to istniejące już i przewidziane do zbudowania na Ziemi i w Kosmosie radioteleskopy.
Niezależnie od tego systemy radioteleskopów kosmicznych, które miałyby wyłapywać ewentu-

alne sygnały obcych cywilizacji, opracowali Rosjanie. Pod kierownictwem Paula Horowitza
rozpoczęto już w USA realizację projektu „Sentinel”, będącego wspólnym przedsięwzięciem

Uniwersytetu Harvarda oraz Planetary Society, który dysponuje radioteleskopem obserwator-
ium w Oak Ridge.

Do identyfikacji sztucznych sygnałów, pozwalającej spośród szumów i zakłóceń wyróżnić

ewentualne wiadomości od innych cywilizacji, służy wysokowydajny komputer. Zdaniem

Horowitza szansę na sukces istnieją tylko wtedy, jeśli można będzie przebadać odpowiednio
dużo przechwyconych sygnałów.

Niektórzy astronomowie zakładają, iż ewentualne cywilizacje pozaziemskie wykorzystają,

być może, do komunikacji międzyplanetarnej promienie lasera lub też jakieś inne, nie znane

nam techniki, toteż – zdaniem tych badaczy – fale radiowe niekoniecznie muszą być idealnym
nośnikiem przekazywania informacji. Są naukowcy, którzy wyzyskują już do lokalizowania syg-

nałów krążące po orbicie satelity. Na przykład służący do obserwacji astronomicznych satelita
„Kopernik” przeszukał pasmo promieniowania nadfioletowego kilku najbliżej położonych

gwiazd, a brytyjscy astronomowie zamierzają przeanalizować pod kątem ewentualnych sygna-
łów promieniowanie rentgenowskie. Jeden z nich, specjalista od promieniowania rentgenow-

skiego Mike Cruise, wskazuje tu na i tak przecież gromadzone przez astronomów dane, które
należałoby teraz raz jeszcze przebadać pod kątem sygnałów cywilizacji pozaziemskich. W razie

bowiem odkrycia takich cywilizacji dzięki wspomaganiu komputerowemu nakłady włożone w to
odkrycie okażą się niezbyt znaczące.

Problem polega na tym, że jako nośnik informacji w komunikacji międzygwiezdnej sygnały

elektromagnetyczne są za wolne. A czynnik czasu odgrywa tu rolę zasadniczą. Fale radiowe

rozchodzą się z prędkością „zaledwie” 300 tysięcy kilometrów na godzinę. Prędkość to
zawrotna, ale – zważywszy niewyobrażalne wręcz odległości między układami planetarnymi –

jednak niewystarczająca! Przy tej prędkości dialog z oddaloną o 100 lat świetlnych cywilizacją
zabrałby 200 lat – niezbyt zachęcająca perspektywa.

Już od lat fachowcy dyskutują na temat istnienia cząsteczek o prędkości nadświetlnej, tzw.

tachionów. Dyskusję rozpętali amerykańscy fizycy Olex Myron Bilanuik, V. K. Deshpande i E. C.

George Sudarshan z Uniwersytetu Rochester, a także Gerald Feinberg, profesor fizyki na
Uniwersytecie Columbia.

Powątpiewanie w to, że prędkość światła jest prędkością absolutnie graniczną, przez długi

czas uważane było za „bluźnierstwo”. Kiedy wreszcie pojawiły się hipotetyczne tachiony, długo

trwały zażarte dyskusje, czy w świetle teorii względności w ogóle można domniemywać ich
istnienie. Wkrótce jednak uznano je także w ramach tej teorii, ponieważ tachiony (jeśli są)

istnieją tylko w prędkościach nadświetlnych i nigdy nie schodzą poniżej granicy prędkości
światła. Nadal jednak stanowią problem sporny, ponieważ ich istnienie przewracałoby do góry

nogami cały nasz obraz świata. Kiedy bowiem przekroczona zostaje prędkość światła, czas
zaczyna biec wstecz. W rezultacie musielibyśmy gruntownie zrewidować nasze pojmowanie

przyczyny i skutku, ponieważ skutek wyprzedzałby tu przyczynę.

Wyobraźmy sobie jednak taki hipotetyczny telefon tachionowy, który być może znajdzie

kiedyś zastosowanie w przyszłości. Nie byłoby na przykład lepszego horoskopu niż to
urządzenie, ponieważ wskutek swojej nadświetlnej prędkości tachiony mkną „pod prąd” czasu,

a więc w przeszłość, w którą mogłyby przekazywać wiadomości. Jednym słowem: wiadomość
mogłaby dotrzeć, zanim jeszcze zostałaby wysłana. Dla kontaktów z istotami pozaziemskimi

taki nadajnik tachionowy byłby rozwiązaniem idealnym, ponieważ nawiązywano by je bez-
zwłocznie.

Naukowcy mają na podorędziu cały szereg wyjaśnień, dlaczego wszelkie dotychczasowe

– 48 –

background image

próby nawiązania kontaktu z innymi światami okazały się daremne. Albo nasza ziemska cywil-
izacja jest jedyną w całej Drodze Mlecznej, albo inne cywilizacje nie mają charakteru technicz-

nego i ograniczają się do własnego układu planetarnego, albo po prostu nie są zainteresowane
wszczęciem „rozmowy”. Niektórzy uważają, że czas trwania cywilizacji technicznych i tak nie

wystarczyłby do nawiązania kontaktów. Niewykluczone też, że stopień rozwoju takiej obcej
cywilizacji tak bardzo przewyższałby nasz, iż nawet nie potrafilibyśmy jej rozpoznać. Ponadto

dla przedstawicieli zaawansowanych cywilizacji kosmicznych możemy być zbyt mało interesu-
jący, zbyt niedojrzali do kontaktu, bądź też stanowimy dla nich temat tabu. Niektórzy

biologowie ewolucji reprezentują pogląd, że Ziemia jest jednak unikatem, jeśli idzie o kolebkę
inteligentnego życia. Ich argumentacja jest następująca: Prawdopodobieńtwo że na przypo-

minającej Ziemię planecie w ciągu 5 miliardów lat rozwiną się istoty żywe dysponujące
technicznymi możliwościami komunikacji międzygwiezdnej, wynosi 20

-10

w tej sytuacji

bylibyśmy przypuszczalnie jedynym gatunkiem zamieszkującym Drogę Mleczną. Gdyby istniała
w niej jakaś cywilizacja pozaziemska dysponująca technologicznymi możliwościami podróży

międzygwiezdnych, dawno już zjawiłaby się w naszym Układzie Słonecznym. Ponieważ jednak
jej przedstawicieli nie ma, cywilizacja taka nie istnieje.

Czy na pewno?
6 stycznia 1946 roku Mona Stafford, Louise Smith i Elaine Thomas jechały samochodem ze

Stanford do Liberty w stanie Kentucky, kiedy nagle ich uwagę zwrócił wielki obiekt latający
unoszący się w powietrzu. Według relacji trzech kobiet miał „wielkość boiska piłkarskiego”, od

spodu widać było szereg różnokolorowych świateł, a u góry białą kopułę. Nagle siedząca za
kierownicą kobieta straciła kontrolę nad samochodem, który jednak nadal mknął naprzód z

prędkością około 120 kilometrów na godzinę. Oczy kobiet zaczęły mocno łzawić, poczuły też
nieznośny, przeszywający ból głowy. Potem stwierdziły u siebie lukę w pamięci, obejmującą

okres około półtorej godziny.

Poddane hipnozie, opowiedziały, że zostały uprowadzone na pokład obcego obiektu lata-

jącego, gdzie spędziły „brakujące” półtorej godziny. Według ich relacji istoty z obcego pojazdu
miały około 130 centymetrów wzrostu, a ich nakrycia głowy podobne były do kapturów.

(Wyraźnie przypominały istoty z dokumentacji „Majestic 12”).

Kobiety zostały umieszczone na stole i poddane bolesnym badaniom. Oblano je ciepłą,

rzadką papką, od której się omal nie udusiły i którą następnie siłą od nich oderwano.
Sprawdzano wytrzymałość ich kończyn i nakłuwano czymś ich karki, co zresztą potwierdzały

ślady, jakie miała każda z kobiet.

Szczegółowe badania incydentu przeprowadzone przez różne instytucje nie pozostawiają

żadnych wątpliwości co do wiarygodności relacji tej trójki.

Po dzień dzisiejszy zarejestrowano już cały szereg podobnych przypadków. Najróżniejsze

osoby pochodzące ze wszystkich warstw społecznych donoszą, że zostały uprowadzone przez
istoty pozaziemskie, które poddawały je bolesnym badaniom medycznym. Jeśli rzeczywiście

miałoby chodzić o problem czysto psychologiczny, jak często argumentują sceptycy, to tym
bardziej zadziwiające stają się stwierdzone w czasie badań rany, oparzenia czy wręcz skutki

promieniowania, nie mówiąc już o szczegółach, wychodzących na jaw podczas hipnozy!

Co właściwie sądzić o tych „wzięciach”? Są cztery możliwe wyjaśnienia:

1. Rzeczywiście doszło do kontaktu z istotami pozaziemskimi.
2. W ten sposób objawiło się przeżycie wywołane odmiennym stanem świadomości lub

halucynacją, przemieszane z osobistymi i kulturowymi doświadczeniami jednostki.

3. Zaszło pomieszanie aspektów fizycznych z psychicznymi.

4. Przeżycie psychiczne przejawiło się jako realna projekcja.
Angielski badacz Hilary Evans stwierdził niedawno w związku ze zjawiskiem „wzięć”: „W tym

czy innym sensie relacje z wzięć są realne. Powątpiewać należy tylko w to, że ta realność
pokrywa się z powszednią realnością świata fizykalnego...”

Pod wieloma względami te niezwykłe relacje z kontaktów z istotami pozaziemskimi repre-

zentują zadziwiającą rzeczywistość światów równoległych na różnych poziomach czasowych,

które wedle najnowszych hipotez sąsiadują z naszym.

– 49 –

background image

10. Człowiek z obcej planety

„Oni zbierają próbki ziemi i skał i przenoszą je do swoich pojazdów latających – dokładnie

tak samo jak ziemscy astronauci zbierali próbki gruntu na Księżycu. Interesują się ziemskimi

instalacjami, samolotami, zwierzętami, a przede wszystkim ludźmi. Osobom, z którymi się
kontaktują, przekazują zdumiewające informacje o sobie i swoim ojczystym świecie” –

powiedział kiedyś zmarły już astrofizyk i specjalista od UFO profesor Allen Hynek.

„Bardzo pomocna byłaby możliwość stwierdzenia, że jedne bliskie spotkania trzeciego

stopnia zasadniczo różnią się od pozostałych. Ale one w żaden sposób się od siebie nie różnią.
Obojętnie gdzie – w Ameryce, Australii czy Francji – opisywane okoliczności są w zasadzie

zawsze takie same”. Ponieważ w spotkania zamieszane są w przeważającej większości istoty
humanoidalne, moglibyśmy nie bez racji argumentować, że niezwykle podważa to wiarygod-

ność tych wydarzeń. Nawet jeśli bowiem bylibyśmy skłonni zaakceptować pozaziemskie pocho-
dzenie ufonautów, to czyż nie jest zbytnią przesadą wymagać, aby w dodatku wyglądali jak

ludzie?

Po dokładniejszym wzięciu pod lupę osób, które miały kontakt z UFO, niejednokrotnie

okazuje się, że osoby te nigdy się UFO nie interesowały i tylko przypadkiem zostały wmieszane
w sprawę. Najczęściej to tzw. bliskie spotkanie wywołuje w nich tylko kompletną konsternację i

wypowiadają się o nim z dużymi oporami. Na ogół nie starają się one dociekać przyczyn
incydentu ani też zbijać na nim majątku czy dostać się na łamy gazet. Po takim wydarzeniu,

które często wychodzi na jaw zupełnie przypadkowo, ponownie pogrążają się w anonimowości,
z której chwilowo wyszły.

Wypowiedzi tych osób nie dawało się najczęściej podważyć żadnymi metodami weryfikacyj-

nymi, takimi jak hipnoza, detektory kłamstwa czy specjalne preparaty chemiczne. Poniższy

„wywiad” z Kosmitą, przeprowadzony w czasie snu świadomego, powstał na podstawie
budzących zaufanie wypowiedzi osób z całego świata, mających kontakt z przedstawicielami

cywilizacji pozaziemskich.

Śniłem wiedząc, że jest to sen świadomy. Jako obserwator uczestniczyłem w wywiadzie,

którego udzielał Kosmita mieszkający na Ziemi od 1956 roku.

– Czy jest Pan jedynym przybyszem z Achele, jednej z planet układu Epsilon Eridani,

mieszkającym tu, na Ziemi? – brzmiało pytanie.

– Nie – odpowiedział Vana, człowiek z innej planety. – Jest nas pięciu. Tworzymy tu niewi-

dzialne kolegium. Chociaż co jakiś czas pojawiają się tu sporadycznie obce istoty, to nie
pochodzą one z Achele.

– Pański wygląd zewnętrzny w żaden sposób nie świadczy o tym, że pochodzi Pan spoza

Ziemi. Jak to możliwe?

– Nic prostszego – odpowiedział Vana. – Ponieważ nasza rasa i rasa ziemska są praktycznie

tego samego pochodzenia, wyglądamy jak ludzie. Jeśli pominąć kilka drobniejszych odmien-

ności organicznych, Acheleńczycy niczym nie różnią się od ludzi.

– Zaraz, chwileczkę. Co to znaczy, że Pańska i moja rasa są tego samego pochodzenia?

– Chciałem przez to powiedzieć, że Acheleńczycy poprzez Faetona są w linii prostej

potomkami dawnych Atlantydów, podczas gdy ludzie częściowo są potomkami jednej z późnych

gałęzi Atlantydów.

– Twierdzi pan zatem, że kiedyś istniała dziesiąta planeta zwana Faetonem i że Atlantyda nie

jest fikcją?

– Jak najbardziej – odpowiedział Vana. – Zarówno Atlantyda, jak i zielony Faeton istniały

naprawdę. Społeczny i technologiczny poziom rozwoju zamieszkującej je cywilizacji był niesły-
chanie wysoki. Naukę, oświatę, sztuki piękne kultywowano z niezwykłą wprost intensywnością.

Ponadto Atlantydzi potrafili wykorzystywać siły, czy inaczej, formy energii, które dawno już
poszły na Ziemi w zapomnienie. Swoimi uniwersalnymi pojazdami przemierzali morza, powie-

trze i Kosmos – zupełnie jak teraz my, Acheleńczycy. Atlantyda istniała bardzo długo, przeżyła
7 epok, w czasie których Atlantydzi mieszali się z pramieszkańcami Ziemi. W ten sposób

powstały rasy Rmoahalsów, Tlavatlów, Tolteków, Turańczyków, Aryjczyków, Akadyjczy-
ków i Mongołów.

– Czy Pański świat jest jakoś porównywalny z Ziemią i jej różnorodnymi krajobrazami?
– Nie. Achele to gorąca planeta pustynna, krajobrazowo przypominająca co najwyżej coś

– 50 –

background image

między środkową Australią a Arabią. Mamy jednak potężne, poprzecinane głębokimi przepaś-
ciami masywy górskie z różnobarwnych skał. W przeciwieństwie do różnorodnej, wspaniałej

flory i fauny Ziemi na Achele są tylko kaktusowate rośliny, które kwitną i wydają owoce, oraz
zagajniki drzew mających koliście zakończone gałęzie. Również nasz świat zwierzęcy jest dość

ubogi. Ogranicza się on do spokojnego żeru, krótko żyjących gatunków jaszczurek i czegoś w
rodzaju „łatających małp” żywiących się ubogą roślinnością. Woda występuje tylko w

niewielkich ilościach w naturalnych zbiornikach głęboko pod powierzchnią planety. Mamy jed-
nak pewną osobliwość: szereg jezior, w których długo gromadził się krystalicznie czysty, rzadki

olej, bezustannie wydzielany przez skały. Z tego pachnącego lekka eukaliptusem oleju
skalnego pozyskujemy nie tylko cześć naszego pożywienia, ale czerpiemy też z niego wielką

radość kąpieli. Co się tyczy atmosfery Achele, to pod względem składu jest wprawdzie
identyczna z ziemską, ma jednak większą gęstość. Ciśnienie atmosferyczne jest na Achele

większe niż na Ziemi.

– Jaką właściwie wielkość ma Pańska planeta i jaka jest liczba ludności?

– Achele jest nieco większa od Ziemi i liczy sobie 2 miliony mieszkańców. Acheleńczycy

mieszkają rozsiani po całej planecie. Są tylko dwa miasta. Jedno z nich, stolica z wielkim

portem kosmicznym, nazywa się Urche. Wszystkie zakłady przemysłowe z uwagi na potrzeby
środowiska umieszczone są pod powierzchnią planety. Nie ma więc u nas zanieczyszczenia

środowiska.

– Co produkuje się w tych zakładach?

– Wszystko – poczynając od jednorazowych kubeczków, a na skafandrach kosmicznych

kończąc – produkują tam wysokowydajne automaty. Całość nadzoruje poprzez niezwykle

zaawansowane układy cybernetyczne wielofunkcyjny sztuczny mózg. Achele jest bardzo bogata
w surowce, dlatego po zagładzie Faetona w katastrofie kosmicznej wybrano ją na nową

ojczyznę. W naszym układzie planetarnym są pierwiastki, których wy, Ziemianie, nie znacie. Te
egzotyczne pierwiastki to wynik gigantycznego wybuchu Supernowej, który miał miejsce przed

powstaniem układu planetarnego Epsilon Eridani i który wyrzucił ciężkie cząsteczki w chmurę
gwiazdową, z której powstał Epsilon Eridani. Pierwiastki te umożliwiają nam budowanie

nadzwyczaj lekkich, ale za to wytrzymałych i elastycznych metali.

– Ponadto z naszego skalnego oleju wytwarzamy też superlekką i nie ulegającą zabrudzeniu

tkaninę syntetyczną na nasze ubrania.

– Jaka jest właściwie długość życia Acheleńczyków? Czy dożywają takiego wieku jak ludzie,

to znaczy średnio 75 lat? I jak to możliwe, aby stale utrzymywać tak niski poziom gęstości
zaludnienia, jak to ma miejsce na Achele?

– Odpowiadając na pytanie pierwsze powiem, że dożywamy 840 lat. A stałą gęstość

zaludnienia reguluje dokonane przez naszych uczonych w dalekiej przeszłości zaprogramo-

wanie genów stopandgo w dziedziczonych cząsteczkach DNA. Oznacza to, że w czasie trwania
naszego również genetycznie przedłużonego życia tylko dwa razy możemy spłodzić potomka.

Większość zadowala się nawet jednym.

– Czy istnieją u was więzi rodzinne, tak jak tu, na Ziemi, a więc takie, jakie łączą rodziców,

rodzeństwo czy krewnych?

Vana zaprzeczył.

– Istnieją bardzo żywe więzi, chociaż małżeństwo jako takie nie istnieje. Pojęcie rodziny nie

jest u nas zinstytucjonalizowane. Żyjemy w luźnych wspólnotach interesów, a każdy dorosły

ponosi współodpowiedzialność za każde dziecko, każdego młodego człowieka i każdego starca.

– Jakie formy rządów praktykuje się na Achele? Czy macie monarchię, dyktaturę czy może

system demokratyczny?

– Nic z tych rzeczy – powiedział Vana. – Mamy wybieralną Radę Dwustu, która podejmuje

najważniejsze decyzje. Każdego członka Rady obojga płci wybiera się w dwóch turach – tajnej i
jawnej – na podstawie kwalifikacji etycznych i moralnych, zdolności intelektualnych i osiągnięć.

– A jak funkcjonuje wasz system finansowy?
– Nie znamy systemu monetarnego. Każdy Acheleńczyk może żyć beztrosko, ponieważ

automatyczne zaopatrzenie we wszystkie niezbędne do życia dobra jest bardziej niż wystar-
czające. Szczególne wymagania zaspokaja się po wykazaniu się odpowiednimi osiągnięciami.

– Jak wygląda sprawa edukacji i wychowania?
– Wiedza ze wszystkich dziedzin gromadzona jest w sztucznie wytworzonych kryształach.

Informacje te można przenosić bezpośrednio do warstw korowych mózgu. Rozpoczynamy to
zaraz po zakończeniu okresu dzieciństwa. Poza tym edukacja opiera się na starym greckim

systemie mistrz-uczeń.

– A jak to jest na Pańskiej planecie z rozrywką? Czy macie coś takiego, jak telewizja, teatr,

koncerty i zawody sportowe?

– 51 –

background image

– Oczywiście, że tak. Mamy holograficzną, a więc trójwymiarową „telewizję” z zapisanymi na

kryształach programami dokumentalnymi oraz pewien rodzaj niesłychanie realistycznych

przedstawień przygodowych, w które możemy się włączać, wpływając także na ich przebieg.
Trudność polega na tym, aby obierając odpowiednią taktykę sprostać wymaganiom akcji i

zdecydować o takim, a nie innym zakończeniu. Oczywiście uprawiamy też muzykę i bierzemy
udział w przedstawieniach teatralnych, mających swe źródło w dalekiej przeszłości. Mamy też

oczywiście atrakcje sportowe. Wspinaczka, biegi i pływanie należą do repertuaru ćwiczeń
fizycznych. Szczególnie popularna konkurencja polega na współzawodnictwie dwóch przeciw-

ników. Każdy z nich stoi na latającej tarczy, której prędkość, pułap i kierunek lotu ustala się
myślowo. Należy możliwie szybko i możliwie blisko powierzchni przelecieć ustaloną trasę nad

dość trudnym obszarem. Kto doleci pierwszy, ten wygrywa.

– Czy te tarcze mają jakieś silniki? Czym w ogóle napędzane są wasze statki kosmiczne i jak

one wyglądają?

– Wielkie międzygwiezdne statki matki długości do 800 metrów mają kształt elipsy lub

cygara. Międzyplanetarne statki zwiadowcze to elipsoidalne pojazdy o średnicy od 12 do 90
metrów zaopatrzone w kopułkę. Nawigację prowadzi się za pomocą zaprogramowanych

kryształów. Zasada napędu opiera się na wykorzystaniu czasoprzestrzeni. Trzeba wam
wiedzieć, że wszelka materia, poczynając od cząstek atomowych, a na dużych związkach

molekularnych kończąc, składa się z czasoprzestrzeni, jest zgęszczoną czasoprzestrzenią. My
niejako przekształcamy czasoprzestrzeń lejkowato w kierunku lotu. Powstały w ten sposób

niewiarygodnie wielki potencjał grawitacyjny niejako „zasysa” nasze statki kosmiczne z pręd-
kością większą od prędkości światła. To zupełnie tak samo, jakby przed nosem osła trzymać na

kiju marchewkę, za którą biegnąc, nigdy jej nie dosięga. Innymi słowy: manipulujemy
strukturą czasoprzestrzeni.

– Przejdźmy teraz do domów Pańskich rodaków. Jak właściwie mieszkacie?
– Zupełnie inaczej niż ludzie. Pod tym względem nie ma żadnego porównania. Niektóre z

naszych budynków mieszkalnych mają kształty przypominające piramidy czy katedry. Inne
znajdują się w naturalnych formacjach skalnych, które przystosowano do zamieszkania,

dokonując minimalnych korekt. Żeby od razu wykluczyć wszelkie nieporozumienia, powiem, że
jesteśmy wysoce stechnicyzowani i nie mamy w sobie nic z „jaskiniowców”. Ze względu na

bardzo ciepły klimat życie i tak toczy się praktycznie na wolnym powietrzu. Aby dać panu
lepsze wyobrażenie, opiszę może swój dom. Leży on na górze, około 180 kilometrów od Urche.

Wielkie, owalne zagłębienie w skale zostało przykryte czymś w rodzaju kryształowej kopuły ze
stopionej skały. Kopuła przepuszcza światło i mieni się wszystkimi barwami, zupełnie jakby

była żywa.

– A jak to wygląda w środku?

– Wszystko jest jakby odlane z jednego kawałka. W nieregularnych, pozostawionych w

pierwotnej formie ścianach skalnych, które częściowo wygładzono topiąc powierzchnię, znajdu-

ją się „szafy”. Kunsztownie uformowane ze skały stoły mają wygładzony i wypolerowany czymś
w rodzaju promienia laserowego „blat”. Komplety wypoczynkowe, krzesła i leżanki sporządzono

z elastycznego materiału, uzyskiwanego ze zgęszczonego oleju skalnego. Materiał ten dostoso-
wuje się do ciała niby druga skóra. Ogólnie rzecz biorąc, pomieszczenia są umeblowane bardzo

skromnie.

– A co z kuchniami, łazienkami, jednym słowem: ze wszystkim, co należy do gospodarstwa?

– Każdy budynek ma oczywiście duży, wpuszczony w podłogę basen, stale wypełniony

olejem skalnym. Ponadto jest też mniejszy zbiornik z wodą, którą bezustannie się regeneruje.

Kuchni w ziemskim sensie tego słowa nie potrzebujemy. W mojej przestrzeni mieszkalnej w
skalną ścianę wbudowane jest automatyczne urządzenie stale zasilane olejem skalnym. Olej

ten zawiera wszystko, co potrzebne dla podtrzymania życia: sole mineralne, witaminy,
węglowodany i aminokwasy. Automat bezustannie przygotowuje mieszanki o najróżniejszych

walorach smakowych. Ponadto mamy też pewien gatunek kaktusów, których używamy jako
warzyw, oraz całe mnóstwo wspaniałych owoców kaktusowych.

– Jak porozumiewacie się między sobą? Czy macie coś takiego jak telefon?
– Nie. Każdy Acheleńczyk ma zarejestrowany na siebie niewielki aparat – komunikator –

będący czymś w rodzaju radiotelefonu działającego bezzwłocznie na dowolną odległość.

– Czy znacie coś takiego, jak wojny, przestępczość?

– Nie.
– Ostatnie pytanie. Dlaczego Pan i Pańscy koledzy z „niewidzialnego kolegium” przebywacie

na Ziemi? Jakie są wasze zamiary i kiedy powrócicie na Achele?

– Jesteśmy tutaj, ponieważ wskutek wspólnego pochodzenia czujemy się związani z Ziemią.

Chcielibyśmy wskazać ludzkości pozytywny kierunek rozwoju, obudzić w niej kosmiczne poczu-

– 52 –

background image

cie odpowiedzialności, aby mogła przeżyć. Oczywiście pewną rolę odgrywa też coś w rodzaju
żyłki badawczej, ponieważ w końcu pochodzimy przecież z przyszłości. Na Achele powrócę za

dwa i pół roku – zakończył wywiad Vana.

Czymże jest ta Achele? Czy to jakiś świat ze snu, równoległy świat rodem z wyobraźni,

rzeczywistość czy tylko szczelina czasu w tej książce?

– 53 –

background image

11. Światy równoległe

W przeciwieństwie do zwierzęcia człowiek ma pełną świadomość związku z czasem i

przestrzenią. Im bardziej przezwyciężał w toku swego rozwoju pierwiastek zwierzęcy, tym

mocniej uświadamiał sobie pewne zjawisko nie znane zwierzęciu: mianowicie przemijalność i
śmierć, będącą cezurą, końcem czasu jego istnienia. O ile rozum uczy człowieka, że to, co nie

daje się zmienić, należy zaakceptować, o tyle jego psychika buntuje się przeciwko temu. Na
zjawisko śmierci reagują zatem dwa bieguny człowieczeństwa: rozum i uczucia.

W niemal wszystkich konstrukcjach filozoficzno-religijnych śmierć uważana jest za pożądany

most do nowego istnienia w innym świecie – świecie równoległym. Toteż zaświaty w wierze-

niach wielu ludów zawsze przypominają ich własny świat doczesny. Są one ucieleśnioną projek-
cją świata materialnego w równoległy świat niematerialnej nieskończoności, w której odkryte

przez człowieka pojęcia przestrzeni i czasu pozbawione są wszelkiego znaczenia. Zmarli mają
tam jako istoty niematerialne wieść żywot odpowiadający ich doczesnemu istnieniu. W przeko-

naniu człowieka sny i wizje dają mu możliwość przenikania do tego równoległego świata przez
szczelinę czasu i nawiązywania kontaktu z zamieszkującymi ten świat zmarłymi.

Także szamanizm opiera się na takim ciągu myślowym: sen, śmierć i trwanie w świecie

równoległym po śmierci. Szamanizm cofa się aż ku początkom ludzkości i w gruncie rzeczy jest

źródłem wszystkich mitologii i religii. Wtajemniczenie nowicjuszy odbywa się w szamanizmie
we śnie, ponieważ tylko wtedy czas realny przestaje istnieć, zastąpiony czasem mitycznym.

Dzięki temu szaman uczestniczy w początkach świata i w dziele stworzenia życia. Tak zwany
sen inicjacyjny, wprowadzający do światów równoległych, śni się najczęściej już w dzieciństwie.

Syberyjski nowicjusz szamanizmu śnił, że zachorował. „Chory na wietrzną ospę, przez trzy dni
był nieprzytomny, prawie martwy, do tego stopnia, że trzeciego dnia o mało go nie pogrze-

bano. W tym czasie odbyła się jego inicjacja. Pamięta, że zaniesiony został w głąb morza. Tam
usłyszał głos Choroby (to znaczy wietrznej ospy), mówiący mu: «Otrzymasz dar szamanienia

od Panów Wód. Twym szamańskim imieniem będzie Huottarie (Nurek)».

Następnie Choroba wzburzyła wodę morską. Kandydat wynurzył się i wspiął na górę.

Spotkał tam nagą kobietę i zaczął ssać jej pierś. Kobieta, która była prawdopodobnie Panią
Wody, rzekła: «Jesteś moim dzieckiem; dlatego właśnie pozwalam ci ssać mą pierś. Napotkasz

wiele przeszkód i będziesz bardzo zmęczony». Następnie mąż Pani Wody, Pan Piekieł, dał mu
dwóch przewodników – gronostaja i mysz – mających zaprowadzić go do Piekieł. Przybywszy

na wzniesienie [sic!], przewodnicy pokazali mu siedem namiotów z podartymi dachami.
Kandydat wszedł do pierwszego i spotkał tam mieszkańców Piekła oraz ludzi z Wielką Chorobą

(syfilis). Ci wyrwali mu serce i wrzucili je do garnka. W pozostałych namiotach poznał Pana
Szaleństwa i Panów wszystkich chorób nerwowych; spotkał tam także złych szamanów.

Nauczył się w ten sposób rozpoznawać różne choroby nękające ludzi.

Kandydat, prowadzony nieustannie przez swych przewodników, przybył następnie do krainy

szamanek, które wzmocniły mu gardło i głos. Potem zaniesiony został na brzeg Dziewięciu
Mórz.

Pośrodku jednego z nich znajdowała się wyspa, a na jej środku wznosiła się aż do nieba

młoda brzoza. Było to Drzewo Pana Ziemi. Obok niego rosło 9 ziół – przodkowie wszystkich

roślin rosnących na ziemi. Drzewo otoczone było morzami, a w każdym pływał jeden gatunek
ptaka z małymi; było kilka odmian kaczek, łabędź i krogulec. Kandydat zwiedził wszystkie te

morza: niektóre były słone, inne tak gorące, że nie mógł zbliżyć się do brzegu. Okrążywszy je,
kandydat wzniósł głowę i na szczycie Drzewa dostrzegł ludzi kilku narodowości: Samojedów

tawgijskich, Rosjan, Dołganów, Jakutów i Tunguzów. Usłyszał głosy: «Postanowiono, że bę-
dziesz miał bęben (to znaczy obręcz bębna) zrobiony z gałęzi tego Drzewa». Kandydat zaczął

latać z morskimi ptakami. Gdy oddalał się od brzegu, Pan Drzewa zawołał do niego: «Moja
gałąź właśnie upadła; weź ją i zrób z niej bęben, który będzie ci służył przez całe życie». Gałąź

ta miała trzy odnogi i Pan Drzewa nakazał mu zrobić trzy bębny, które winny być pilnowane
przez trzy kobiety, a każdy z nich używany będzie do osobnej ceremonii: jeden by szamanie

położnicom, drugi do uzdrawiania chorych, ostatni do odnajdywania ludzi zaginionych w śnie-
gach.

Pan Drzewa dał gałęzie również wszystkim ludziom, którzy znajdowali się na wierzchołku

Drzewa, lecz – przybierając ludzką postać i wyłaniając się z Drzewa aż do piersi – dodał: «Jest

– 54 –

background image

tylko jedna gałąź, której nie daję szamanom, albowiem strzegę jej dla pozostałych ludzi. Będą
mogli budować sobie z niej mieszkania, jak również używać jej dla własnych potrzeb».

Chwyciwszy mocno gałąź, kandydat gotów był na nowo podjąć lot, kiedy ponownie usłyszał
ludzki głos, objawiający mu lecznicze właściwości siedmiu roślin i udzielający pewnych wska-

zówek dotyczących kunsztu szamańskiego. Dodał jednak, że kandydat winien poślubić trzy
kobiety (co też uczynił, poślubiając trzy sieroty, które wyleczył z ospy).

Następnie kandydat przybył w pobliże bezkresnego morza, gdzie znalazł drzewa i siedem

kamieni. Te ostatnie kolejno opowiedziały mu o sobie. Pierwszy miał zęby niczym niedźwiedź i

wgłębienie w kształcie koszyka; wyznał on kandydatowi, że był kamieniem przytrzymującym
Ziemię: całym swym ciężarem przyciskał pola, aby nie porwał ich wiatr. Drugi służył do

wytapiania żelaza. Kandydat pozostał przy tych kamieniach przez siedem dni i nauczył się w
ten sposób, jak mogły one służyć ludziom.

Dwaj przewodnicy, mysz i gronostaj, zaprowadzili go następnie na wysoką, zaokrągloną

górę. Kandydat spostrzegł przed sobą otwór i wszedł do bardzo jasnej jaskini pokrytej lustra-

mi, pośrodku której znajdowało się coś podobnego do ognia. […]

Następnie kandydat przybył na pustkowie i w oddali ujrzał górę. Po trzech dniach marszu

dotarł do niej, wszedł przez otwór i spotkał nagiego mężczyznę, pracującego za pomocą
miecha. Nad ogniem znajdował się kocioł «wielki jak pół Ziemi». Nagi mężczyzna spostrzegł

kandydata i pochwycił go ogromnymi obcęgami. «Zginąłem!», zdążył pomyśleć nowicjusz.
Mężczyzna odciął mu głowę, podzielił ciało na małe kawałki i wrzucił wszystko do kotła.

Gotował w ten sposób jego ciało przez trzy lata. Były tam także trzy kowadła i na trzecim z
nich, które służyło do wykuwania najlepszych szamanów, nagi człowiek wykuł jego głowę.

Następnie wrzucił ją do jednego z trzech znajdujących się tam garnków, w którym była
najzimniejsza woda. Przy tej okazji objawił mu, że gdy zostanie wezwany do leczenia kogoś, a

woda będzie bardzo ciepła, nie ma po co szamanie, gdyż chory jest już zgubiony; jeśli woda
będzie letnia, znaczy to, że chory wyzdrowieje; zimna woda oznacza zdrowego człowieka.

Następnie kowal wyłowił jego kości pływające w rzece, zebrał je i pokrył nowym ciałem.

Policzywszy je, objawił kandydatowi, że miał trzy sztuki za dużo: winien więc postarać się o

trzy stroje szamańskie. Wykuł mu głowę i pokazał, jak czytać litery, które znajdują się
wewnątrz. Wymienił mu oczy i dlatego właśnie, kiedy szamani, widzi nie swymi cielesnymi

oczami, lecz tymi mistycznymi. Przekuł mu uszy, czyniąc zdolnym do rozumienia języka roślin.
Następnie kandydat znalazł się znów na szczycie góry, a wreszcie przebudził się w jurcie w

otoczeniu najbliższych. Teraz może śpiewać i szamanie bez ograniczeń, nigdy się nie mę-
cząc”

[1]

.

W szamanizmie na każdym kroku widać dążenie do przezwyciężenia cyklu życia, śmierci i

ponownych narodzin, do zniesienia praw fizyki oraz interwencji w strukturę Wszechświata. A

świat snów rzeczywiście daje taką możliwość.

W tym kulcie indywidualną świadomość umyślnie nakierowuje się na przyjmowanie wpływu

niepojętych sił jako czegoś oczywistego. Na przykład symboliczny rysunek na jednym z
szamańskich bębnów przedstawia kosmiczną podróż człowieka przez środek trzech światów. Z

chwilą, kiedy bęben wyda z siebie pradźwięk, Wszechświat porządkuje się i pojawia się eksta-
za. Teraz już można świadomie ponownie przeżyć podróż w świecie snów.

Dla australijskich aborygenów stworzenie to „wieczny czas snu”, z którym nierozerwalnie

wiążą się ziemskie dzieje. Cały świat jest zatem snem przebudzonego śniącego. Snem, w

którym stapiają się ze sobą różne płaszczyzny rzeczywistości.

W mitologiach i religiach stwarzanie światów i życia me jest żadnym problemem, ponieważ

w przeciwieństwie do nowoczesnych nauk przyrodniczych posługują się one symbolami.
Zakładają jako coś z góry danego istnienie innych światów. Ale zajęte światem energii i materii

nauki przyrodnicze wychodzą z zupełnie innych założeń. Dla nich bowiem procesy powstawania
życia oraz istnienie planet mających korzystne dla niego warunki wciąż jeszcze nie zostały

dostatecznie udowodnione.

Jakie jest prawdopodobieństwo, że poza naszym Układem Słonecznym powstały także inne?

Zagadnieniem tym zajął się amerykański astronom Stephen H. Dole. W drodze symulacji
komputerowej sprawdził, czy tworzenie się systemów planetarnych jest sprawą niejako

powszednią czy też nie. Zasymulował on chmurę pyłowo-gazową odpowiadającą mniej więcej
tej, z której powstał nasz Układ Słoneczny. Wprowadził do komputera dane na temat oddziały-

[1] M. Eliade, „Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy”, przekł. K. Kocjan, Warszawa, PWN 1994, s. 50-
53 (przyp. wyd.)

– 55 –

background image

wania siły ciążenia, przypadkowe tory ruchu, zderzenia itd. i komputer wykonał obliczenia.
Dole przetestował ten model chmury pyłowo-gazowej w najróżniejszych wariantach i okazało

się, że wszystkie symulowane układy planetarne za każdym razem wykazują zdumiewającą
zbieżność z naszym Układem Słonecznym. Zawsze składały się one bowiem z jednej centralnej

gwiazdy oraz 7 do 14 planet. Mniejsze i bardziej masywne planety znajdowały się bliżej
swojego słońca, większe zaś dalej – podobnie jak w naszym Układzie Słonecznym. Prawie w

każdym z zasymulowanych modeli była planeta, której skład i odległość od centralnej gwiazdy
odpowiadały charakterystyce Ziemi. Jeśli idzie o masę i odległość od słońca, pojawiały się też

planety podobne do Jowisza.

Kiedy na koniec Dole wprowadził do komputera diagram naszego rzeczywistego Układu

Słonecznego i zmieszał te dane z symulowanymi, otrzymał zaskakujący wynik. Zgodność
pomiędzy istniejącym Układem Słonecznym a tymi, które uzyskano dzięki symulacji, była tak

wielka, że prawie nie sposób było je od siebie odróżnić Z badań Dole'a wynika zatem, że nie
tylko w Drodze Mlecznej, ale też w innych galaktykach powinny istnieć wręcz niezliczone

układy planetarne.

Chociaż astronomowie od dawna już szukają innych układów planetarnych, dopiero niedaw-

no udało się wpaść na ich trop za pomocą holendersko-amerykańskiego satelity IRAS, analizu-
jącego promienie podczerwone. Zebrane przez tego satelitę dane zajmują wydruk o długości

ponad 100 kilometrów! Do momentu, kiedy wyczerpały się baterie tego satelity, zdążył on
wyśledzić około 50 układów planetarnych w Drodze Mlecznej. Praktycznie dostarczył on

niezbite dowody na istnienie układu planetarnego wokół błękitnej Wegi, ponadto zarejestrował,
że wokół gwiazdy Beta Pictoris właśnie powstaje taki układ.

Po tej informacji astronomowie natychmiast zwrócili w tę stronę teleskopy. Jeden z odkryw-

ców oddalonego o 50 lat świetlnych układu Beta Pictoris, astronom Richard Terrile, stwierdził w

czasie badań, że wyraźnie widać, jak wokół tej gwiazdy zaczynają się tworzyć planety wew-
nętrzne – podobnie jak przed 4,7 miliardami lat tworzyły się wokół Słońca wewnętrzne planety

naszego układu: Merkury, Wenus, Ziemia i Mars.

Podstawowe tworzywo ziemskiego życia powstało na gwiazdach, a okres „fermentacji” dla

tych życiodajnych „cegiełek” wynosił około 10 miliardów lat. Na Ziemi określona kombinacja
tych „cegiełek” doprowadziła do powstania najróżniejszych form życia.

Oczywiście nie każda gwiazda stwarza swoim planetom warunki niezbędne do powstania

życia. Nadają się do tego przypuszczalnie tylko długowieczne, stabilne gwiazdy tzw. głównego

szeregu, do których należy także nasze Słońce. Tylko takie bowiem gwiazdy zapewniają emisję
stałych ilości energii, która będzie wysyłana przez odpowiednio długi okres. Przykładowo Słoń-

ce emituje energię już od prawie 5 miliardów lat i będzie w stanie robić to jeszcze mniej więcej
równie długo.

Kiedy jakaś gwiazda zbliża się do kresu swego istnienia, staje się coraz gorętsza, a krążąca

wokół niej planeta, początkowo zapewniająca dobre warunki do rozwoju życia, prędzej czy

później zaczyna być coraz mniej przyjazna i odpowiednia.

Gdyby masa Słońca była nieco większa, proces jego rozwoju przebiegałby tak szybko, że

życie na Ziemi nie wyszłoby poza stadium mikroorganizmów i zniknęłoby z jej powierzchni.
Gwiazda o masie odrobinie mniejszej od masy Słońca przetrwałaby wprawdzie dłużej, ale

miałaby zimniejszą powierzchnię. W tym wypadku dana planeta musiałaby krążyć po
ciaśniejszej orbicie, aby wchłonąć taką samą ilość energii, jaką Ziemia pobiera od Słońca.

Jednocześnie jednak wskutek tzw. pływów znacznie wolniej by krążyła. Jeden dzień trwałby
tam praktycznie tyle, ile nasz dzisiejszy rok, albo nawet dłużej. Pociągałoby to za sobą katas-

trofalne skutki klimatyczne, a zatem gwiazda mająca odpowiednie dla powstania życia (z
ziemskiego punktu widzenia) warunki nie może zbytnio różnić się od naszego Słońca.

Aby jakaś planeta zapewniała warunki odpowiednie dla powstania życia, powinna obiegać

swoją macierzystą gwiazdę po orbicie możliwie kołowej, by jej ekosfera nie była wystawiona na

zbyt wielkie różnice temperatur. Warunkiem rozwoju życia jest zatem stabilna orbita planety, z
tym że zależy to nie tylko od jej kształtu, lecz także od wielkości planety. Przypuszczalnie bo-

wiem wskutek niewielkiej siły ciążenia małe planety nie mogą utrzymać atmosfery dostatecznie
długo, aby zdołało powstać na nich życie. Przy większej grawitacji natomiast zachowują

przypuszczalnie praatmosferę składającą się z dwutlenku węgla i wodoru.

Jeśli idzie o atmosferę młodej Ziemi, to amerykańscy astrofizycy J. S. Levine i T. R. August-

son z Langley Research Center w Wirginii po przeanalizowaniu danych z satelity rejestrującego
promieniowanie ultrafioletowe doszli do frapujących wyników. Głównym zadaniem wspomnia-

nego satelity była obserwacja bardzo młodych gwiazd. Jedna z nich, T-Tauri w gwiazdozbiorze
Byka, znajduje się obecnie mniej więcej w tej fazie rozwoju, co nasze Słońce, gdy powstawała

praatmosfera Ziemi. Satelita ten dostarczył informacje zawierające szczególnie sensacyjne

– 56 –

background image

odkrycie: mianowicie że promieniowanie ultrafioletowe gwiazd w tym stadium rozwoju znacznie
przekracza przyjmowane dotychczas wartości, przewyższając mniej więcej 10 tysięcy razy

obecny poziom promieniowania ultrafioletowego naszego Słońca.

Odkrycie to pozwala na wyciągnięcie zasadniczo nowych wniosków na temat ziemskiej

praatmosfery, a tym samym na temat początków życia. Według dotychczasowych hipotez
praatmosfera składała się z dwutlenku węgla, pary wodnej, metanu oraz amoniaku. Jednakże

przy odkrytej właśnie wartości promieniowania ultrafioletowego nieuchronnie musiało dojść do
fotolizy, czyli do uwolnienia tlenu z wody i dwutlenku węgla. Według wyliczeń Levine'a i

Augustsona udział tlenu w składzie naszej atmosfery od samego początku wynosił co najmniej
1 procent.

Ale powstanie związków organicznych to tylko jedna sprawa, drugą jest krok w stronę

tworzenia się życia, czyli powstania substancji zdolnej do reduplikacji, powstania genetycznego

kodu kwasów nukleinowych. A tego kroku, zapewniającego trwanie, rozmnażanie i różnicowa-
nie, nadal nie udało się dostatecznie przekonująco wyjaśnić. Jak wynika ze statystycznych

reguł prawdopodobieństwa, nie może być prawdziwa hipoteza, jakoby biologiczne cegiełki
pływały w „prazupie” niby litery alfabetu, by z chwilą dopływu energii zostać „zamieszane” i

ułożyć się w „słowa”, a w końcu stać się nośnikiem informacji. Nie może ona być słuszna
przede wszystkim dlatego, że nie starczyłoby na to czasu, a pierwsze formy życia pojawiły się

przecież stosunkowo niedługo po powstaniu Ziemi.

Wielu biologów zajmujących się ewolucją nadal jednak wywodzi swoje teorie z następują-

cych przesłanek:

– Życie na Ziemi jest wynikiem wyjątkowego zbiegu okoliczności.

– Atomy łączyły się w cząsteczki, a te z kolei w makrocząsteczki.
– W wyniku nieskończonego łańcucha przypadkowych połączeń i ciągu akcji i reakcji fizycz-

nych powstał kwas dezoksyrybonukleinowy, a z niego komórka.

– Jako najmniejsza żywa jednostka, komórka stanowiła podstawę ewolucji biologicznej.

Dalszy rozwój dokonywał się w drodze mutacji i selekcji, a więc w drodze zmian, doboru i
dopasowywania.

Czysty przypadek to chyba jednak zbyt proste wyjaśnienie problemu powstania życia.

Nawet jeśli uwzględnimy w naszych rozważaniach preferencje, czyli fakt, że niektóre atomy i

cząsteczki „chętniej” się ze sobą łączą od innych, nie wystarczy to do przeprowadzenia spój-
nego dowodu. Jest właściwie wykluczone, aby tego rodzaju przypadkowy rezultat doprowadził

do powstania choćby najmniejszej nawet cząsteczki białka.

Doktor Bruno Vollmer, dyrektor Instytutu Polimerów Uniwersytetu w Karlsruhe, stwierdza w

tym kontekście, że ani w „prazupie” nie mogły powstać samoistnie pierwsze prymitywne
komórki, ani też później w trakcie rozwoju Ziemi kolejne gatunki o coraz dłuższych z etapu na

etap cząsteczkach DNA. „Tam gdzie nie może powstać sama z siebie ta makrocząsteczka, tam
nie powstanie też samo z siebie życie. Po trwających wiele dziesiątków lat wnikliwych bada-

niach eksperymentalnych zbyt wiele już wiadomo o powstaniu i syntezie makrocząsteczek, aby
chemik zajmujący się polimerami dał sobie wmówić, że w «prazupach» zupełnie przypadkowo

mogły powstać same z siebie makrocząsteczki w rodzaju DNA” – pisze w swojej pracy Das
Molekul und das Leben
(„Cząsteczka i życie”). Dalej czytamy:

„To samo dotyczy późniejszego wydłużania się łańcucha cząsteczki DNA u kolejnych

zwierząt, znajdujących się na coraz wyższym etapie rozwoju. Dlatego też darwinizm jest tylko

światopoglądem, ideologią, a nie dającą się naukowo dowieść teorią. [...] Z tego powodu
uważam darwinizm za fatalny w skutkach błąd, który znów swój bezprzykładny sukces zaw-

dzięcza antropocentrycznemu myśleniu życzeniowemu”.

Wyobraźmy sobie gigantyczny bęben do losowania wypełniony po brzegi literami alfabetu,

który obraca się przez kilka miliardów lat, bezustannie wyrzucając z siebie litery. Nie ma nawet
co marzyć, aby zupełnie przypadkowo ułożyły się one w przysłowie: „Od przybytku głowa nie

boli”.

Pewne rozwiązanie dylematu powstania pierwszej komórki zaproponowali angielski astro-

nom Fred Hoyle i jego współpracownik Nalin Chandra Wickramasinghe, formułując fascynującą
teorię, według której życie na Ziemi nie musiało powstać de novo – tak jak Słońce i inne

planety Ziemia powstała z kosmicznego pyłu. Naszą Drogę Mleczną okrążają niby wieniec
nieprzeliczone miliony ciał kometopodobnych, z których wiele każdego roku zostaje wytrąco-

nych ze swoich orbit i trafia w wewnętrzne regiony Układu Słonecznego, gdzie zderza się
czasem z jego planetami, w tym także z Ziemią. Jakkolwiek tylko rzadko dochodzi do

bezpośredniej kolizji, to jednak rokrocznie powierzchnię Ziemi „bombardują”, jak się szacuje,
tysiące ton „okruchów” komet, których skład chemiczny w znacznym stopniu odpowiada skła-

dowi życiodajnego budulca.

– 57 –

background image

Czyżby zatem życie dotarło na Ziemię w formie mikroorganizmów z Kosmosu? Teoretycznie

nic nie przemawia przeciwko takiej hipotezie, w praktyce jednak musiano by najpierw udo-

wodnić powstanie takich zarodków życia we Wszechświecie. Już przed laty amerykański
astronom Lymon Spitzer nadał tym mikroskopijnym składowym międzygwiezdnych chmur

niemal profetyczną nazwę międzygwiezdnych zarodników.

Od samego zarania Kosmosu komety – brudne kosmiczne śnieżki różnej wielkości – przyno-

siły na Ziemię mikroorganizmy, które jednak z powodu niekorzystnych warunków fizycznych na
Praziemi nie miały żadnych szans przeżycia. Lecz z chwilą powstania wszechoceanu i atmosfery

– co przypuszczalnie zawdzięczamy głównie pozostawionym przez spadające komety surowcom
– nic już nie stało na przeszkodzie, aby kosmiczne zarodki, mikroorganizmy, zaczęły się

rozwijać. Proces ten mógłby przebiegać podobnie na niezliczonej liczbie innych planet.

Hoyle i Wickramasinghe uważają, że pierwsze zdolne do rozwoju zarodniki mogły pojawić

się na Ziemi w okresie tworzenia się skał osadowych w Grenlandii Zachodniej, a więc już 4
miliardy lat temu. Nawiasem mówiąc, w tworach tych paleontolog z Giessen profesor Hans-

Dieter Pflug odkrył ślady skamieniałych mikrobów.

Jeśli przyjmiemy założenie, że zarówno w prawdopodobnie niezliczonych układach plane-

tarnych naszej Drogi Mlecznej, jak i w innych systemach słonecznych istnieją warunki korzyst-
ne dla powstania życia, pojawia się od razu pytanie, czy i tam powstały istoty rozumne, czy też

może rozumność, jako jedyne w swoim rodzaju zjawisko, pojawiła się w całym Kosmosie raz
tylko zbiegiem jakichś nadzwyczajnych okoliczności właśnie na Ziemi.

Jeśli materię ożywioną uznamy za mającą wyższy stopień uorganizowania niż nieożywiona,

to ludzki mózg ze swoją złożoną strukturą reprezentuje szczególnie wysoki stopień uorganizo-

wania. Mimo to nie wiadomo, czy z czysto ewolucyjnego punktu widzenia wyższa inteligencja
rzeczywiście jest lepsza od niższej. Jeśli bowiem inteligencję utożsamiać z większymi szansami

przeżycia, to okaże się, że nie zawsze się to sprawdza. Na przykład gorylom i szympansom
grozi wymarcie, natomiast szczurom jako gatunkowi nie. Widoki na przyszłość są dla owadów

daleko lepsze niż dla słoni. Te drugie są gatunkiem zagrożonym, natomiast owadów jest coraz
więcej. Oczywiście winę za to ponosi w głównej mierze człowiek. Paradoksalnym zbiegiem

okoliczności jest dziś tak, że bez wątpienia „najinteligentniejsza” istota na Ziemi – człowiek –
ma przed sobą daleko mniej różowe perspektywy niż, powiedzmy, owady czy szczury. A

ponieważ „najinteligentniejsza” istota na Ziemi jest dostatecznie pomysłowa, aby prędzej czy
później sama zniszczyć siebie i swoją planetę, zaczynamy się poważnie zastanawiać nad

korzyściami płynącymi z „inteligencji”!

Czy inteligencja nie stanowi w pewnych okolicznościach ślepego zaułka? Ludzkość znalazła

się dziś niestety w punkcie zwrotnym: jeśli przetrzyma obecną fazę przejściową, może zapo-
czątkować dalszy rozwój ku wyższemu porządkowi. Jeśli ludzie poradzą sobie ze stworzoną

przez samych siebie globalną sytuacją kryzysową, może to oznaczać wspięcie się na kolejny
szczebel rozwoju. Zdaniem niektórych naukowców bowiem właśnie katastrofy i nagłe zmiany

warunków środowiska przyczyniały się do rozwoju życia, powstania świadomości i inteligencji.
Innymi słowy: w wypadku wyższych form życia wyzwanie, jakie stanowią nowe wpływy

środowiska, prowadzi poprzez zmiany psychiczne i fizyczne – tzw. mutacje – mechanizmów
sterowania do powstania większej elastyczności.

Z tego rodzaju wpływami liczyć się też trzeba na innych odpowiednich dla powstania życia

planetach, gdyż mutacja, selekcja i wyzwanie, jakie stanowią sytuacje kryzysowe, i tam

doprowadzić mogły do powstania istot wyższych.

Profesor logiki i metodologii nauk sir Karl Popper w swojej teorii poznania dzieli Wszechświat

na trzy równoległe światy:

1. świat fizykalny z materią ożywioną i nieożywioną,

2. świat świadomych przeżyć, uczuć, zamiarów, snów... i wiedzy subiektywnej,
3. świat treści logicznych zapisków, różnych form przechowywania w urządzeniach kompu-

terowych, pracach naukowych, książkach itd. dążeń intelektualnych oraz systemów teoretycz-
nych.

W obrębie tych trzech światów zachodzą wzajemne oddziaływania i wpływy między światem

1 i 2 oraz 2 i 3. Natomiast nie ma bezpośrednich relacji między światami 1 i 3.

Fizyk Paul Dirac już w roku 1928 postawił tezę, że każdej cząstce elementarnej odpowiada

antycząstka, niejako lustrzane odbicie materii. Krótko po sformułowaniu tej tezy przez Diraca

rzeczywiście odkryto w promieniowaniu kosmicznym pierwszy antyelektron, nazwany pozy-
tonem. Jak wynika z samej nazwy, pozyton – w przeciwieństwie do elektronu – ma ładunek

dodatni i przeciwny spin. Dziś potrafimy już wytwarzać w wielkich akceleratorach antymaterię.
Od kiedy dowiedziono istnienia antymaterii, pojawiły sie spekulacje dotyczące Wszechświata z

antymaterii, istniejącego równolegle do naszego. We Wszechświecie tym mogłyby istnieć anty-

– 58 –

background image

materialne istoty rozumne. Spotkania z nimi powinniśmy jednak starannie unikać, ponieważ
mogłoby mieć dosyć wybuchowy przebieg. Zetknięcie materii z antymaterią prowadzi do

anihilacji.

„Rzeczywistość jest nie tylko bardziej fantastyczna, niż nam się wydaje, ale wręcz o wiele

bardziej fantastyczna, niż to sobie w ogóle potrafimy wyobrazić” – powiedział kiedyś brytyjski
fizjolog i filozof J. B. S. Haldan. I nie mylił się. Astronomowie i matematycy jak najpoważniej

zastanawiają się dziś nad hipotezą, podług której poza znanym nam czterowymiarowym
kontinuum przestrzenno-czasowym istnieć mogą inne, ukryte wymiary, i że w takim piątym,

szóstym czy siódmym wymiarze istnieją równoległe do naszego światy, zaludnione przez istoty
rozumne. Znajdowałyby się one w całkowicie różnym od naszego kontinuum przestrzenno-

czasowym, do którego w normalnych warunkach nie mielibyśmy dostępu. Kontakt – jeśli w
ogóle takowy wchodzi w rachubę – możliwy byłby tylko przez szczelinę czasu.

Czy zjawiska paranormalne dadzą się wyjaśnić istnieniem innych wymiarów? W tym wy-

padku jednak poruszalibyśmy się już w obrębie wymiarów leżących poza Einsteinem.

– 59 –

background image

12. Poza Einsteinem

„Dla nas, przekonanych fizyków, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to tylko iluzja, choć

iluzja nader uporczywa” – powiedział kiedyś Albert Einstein.

W Newtonowskim Wszechświecie czas został zdegradowany do roli niejako „stanu konta”,

służył jedynie temu, by można było jakoś „zaksięgować” zdarzenia. Przestrzeń i czas były dla

Newtona dwoma niezależnymi tworami: przestrzeń absolutna, która pozostaje stale jednakowa
niezależnie od materii, i czas absolutny, który upływa jednostajnie niezależnie od materii.

Dla Einsteina natomiast przestrzeń i czas byty pozostającymi ze sobą w ścisłym związku

zjawiskami fizycznymi. Przed nim czas i przestrzeń uważano jedynie za ramy, w których

dokonuje się fizyka. Rewolucyjna koncepcja Einsteina wymagała korekty wielu intuicyjnych
obserwacji pojęcia czasu. Wskutek tego zmieniła się przede wszystkim zasada równoczesności.

Twierdzenie, iż dwa zdarzenia mogą nastąpić równocześnie w dwóch różnych miejscach, przed
Einsteinem wydawało się uzasadnione, ponieważ przemawiało za nim samo pojęcie teraźniej-

szości.

Teoria względności dowiodła jednak, że założenie takie opiera się na złudzeniu. Według Ein-

steina bowiem dla jednego obserwatora dwa zdarzenia mogą zachodzić jednocześnie, podczas
kiedy inny, znajdujący się w ruchu pozornym wobec pierwszego, postrzega je jako następujące

jedno po drugim. Trzeci zaś może w pewnych warunkach widzieć je w zmienionej kolejności.
We Wszechświecie nie ma zatem momentu teraźniejszego, który obowiązywałby jednocześnie i

wszędzie. Nigdzie tam nie ma jednakowego dla wszystkich Teraz. Pojęcie teraźniejszości jest
natury czysto subiektywnej, ponieważ dotyczy ono tylko układu odniesienia, w którym znajduje

się uzależniony od swego ruchu obserwator. Innymi słowy: Kiedy dwa dziejące się w dużej
odległości od siebie zdarzenia dla jednego obserwatora mogą zachodzić w przyszłości, dla

innego są już przeszłością.

Z chwilą pojawienia się fizyki kwantowej stało się jasne, że zorientowane wyłącznie na

przyczynę i skutek myślenie mechanistyczne nie wystarczy już do zrozumienia przyrody i
rządzących nią praw. Fizyka kwantowa ukazuje nam rzeczywistości alternatywne.

Za sprawą Alberta Einsteina poznaliśmy niewiarygodne skutki prędkości relatywistycznych.

Już w 1905 roku urodzony w 1879 roku w Ulm uczony zaoferował zdumionym fachowcom cały

szereg genialnych koncepcji, które miały zrewolucjonizować ówczesny stan wiedzy fizycznej. W
swojej szczególnej teorii względności wyszedł z założenia, iż po pierwsze ruch pozorny wykazać

można jedynie eksperymentalnie – mianowicie poprzez ruch obserwatora w stosunku do ruchu
innego obserwatora – a po drugie światło biegnie w próżni ze stałą prędkością c, bez względu

na ruch źródła.

Jest to stwierdzenie, które zdaje się przeczyć zdrowemu rozsądkowi. Zdrowy rozsądek bo-

wiem nakazuje przyjąć, że na przykład wyemitowane ze statku kosmicznego w kierunku
zgodnym z kierunkiem jego lotu światło poruszać się będzie z prędkością będącą sumą własnej

prędkości światła i prędkości statku kosmicznego. Tak jednak nie jest. Niezależnie bowiem od
tego, czy statek kosmiczny zbliża się do nas, czy się od nas oddala, prędkość wysłanego zeń

światła zawsze będzie jednakowa. Prędkość źródła, z którego światło zostało wysłane, nie ma
na nią żadnego wpływu!

Według Einsteina prędkość światła jako wielkość naturalna ma nie tylko zawsze tę samą

wartość 300 tysięcy kilometrów na sekundę, lecz także stanowi górną granicę prędkości

możliwych w świecie mechanicznym i elektromagnetycznym.

W swoich teoriach Einstein obalił też koncepcję długości absolutnej. Nie pasowała ona do

jego nowego relatywistycznego świata, w którym zarówno czas, jak i odległość czy długość
były niestałe i zależały tylko i wyłącznie od względnego ruchu obserwatora.

Jest rzeczą oczywistą, że teorie te doprowadziły do sformułowania kilku zdumiewających

wniosków dotyczących oddziaływania prędkości relatywistycznej. Największym ciosem dla

fizycznego świata było jednak wystąpienie przez Einsteina w 1905 roku z najbardziej chyba
niesłychanym jak dotąd pojęciem dylatacji czasu. Stanowiło ono prawdziwe wyzwanie dla tzw.

zdrowego rozsądku, który Einstein klasyfikował jako „pozostałość”.

Najbardziej zdumiewającą konsekwencją teorii względności jest to, że czas zmienia się pod

wpływem ruchu. Oznacza to bowiem, że dla dwóch obserwatorów poruszających się względem
siebie czas biegnie z różną prędkością.

– 60 –

background image

Ponadto Einstein wskazał na pewne naturalne zjawisko, które dotychczas pozostawało nie

zauważone: poruszające się wraz ze znajdującym się we względnym ruchu ciałem zegary

chodzą wolniej od zegarów pozostających w bezruchu. Właściwość tę potwierdzono zarówno
dla zegarów atomowych, jak też zegarów o innych napędach. Aby udowodnić, że czas rozciąga

się nawet przy szybkościach rozwijanych przez odrzutowce, amerykańscy fizycy J. Haefele oraz
R. Keating w 1972 roku dwukrotnie oblecieli Ziemię, raz w kierunku zachodnim i raz w

kierunku wschodnim. Mieli przy sobie zegary atomowe zsynchronizowane z innymi zegarami
atomowymi, które pozostały na Ziemi. Już pierwszym okrążeniu kuli ziemskiej wiezione przez

nich zegary opóźniły się w stosunku do pozostawionych na ziemi o 50 nanosekund. Jest to
wprawdzie tyle co nic, jeśli się zastanowić, że jedna nanosekunda to miliardowa część sekundy,

ale przecież w porównaniu z prędkością światła prędkość jumbo-jeta trudno nazwać nawet
ślimaczą.

Kiedy już Einstein „zdetronizował” dwie absolutne dotychczas wielkości, czas i przestrzeń,

zajął się masą – trzecim fundamentalnym pojęciem fizyki klasycznej. Po prostu stwierdził

śmiało, że masa to nic innego, jak tylko zestalona energia, i że każda energia zamienia się w
materię. Tak więc również fotony czy kwanty światła byłyby po prostu cząsteczkami, które

pozbyły się swojej masy i poruszają się wyłącznie w formie energii z prędkością światła. Poni-
żej prędkości światła natomiast energia „zagęszczałaby się” w materię wskutek spowolnienia.

Dopiero Einstein zrozumiał, że wraz ze wzrostem prędkości, ale dopiero przy prędkościach
przyświetlnych, rośnie też masa.

Z faktu, że ciało do przyśpieszenia potrzebuje energii, Einstein wywiódł związek pomiędzy

energią i masą. Lecz fizyka klasyczna nadal oddzielała jedno od drugiego wyraźną kreską.

Toteż kiedy odkryto substancje radioaktywne, w których emisja energii wiązała się z utratą
masy, uczeni stanęli przed zagadką.

Genialnie prosty wzór Einsteina E=mc

2

określa, ile energii (E) powstaje z masy (m). Wynika

z niego, że trzeba w tym celu pomnożyć masę przez kwadrat prędkości światła (c). Wyraźnie

widać, że już pomnożenie minimalnej masy przez kwadrat prędkości światła prowadzi do
powstania potężnej energii.

W swojej opublikowanej na przełomie lat 1914/1915 ogólnej teorii względności Einstein

uzasadnia stwierdzenie, dlaczego grawitacja – wzajemne przyciąganie się ciał – nie jest siłą,

lecz własnością geometrii przestrzeni. Im więcej masy zawiera się w danej przestrzeni, tym
bardziej się ta przestrzeń zakrzywia. W porównaniu z innymi siłami grawitacja jest wprawdzie

bardzo słaba, ale to właśnie ta słaba grawitacja panuje w całym Wszechświecie.

Nie tylko zatem Ziemia czy Księżyc mają swoje zależne od masy pola grawitacyjne – ma je

każde z nieprzeliczonych miliardów ciał niebieskich w całym Wszechświecie. Cały Wszechświat
utrzymuje tylko siła ciążenia i ona też wyznacza tory ruchu wszystkich ciał niebieskich. Wszyst-

kie inne siły podlegają granicom przestrzennym. Tak więc los Wszechświata zależy od
najsłabszej ze wszystkich występujących w nim „sił” – siły przyciągania. Zdaniem Einsteina

grawitacja jest zatem własnością przestrzeni, spowodowanym przez masę zakrzywieniem
kontinuum czasoprzestrzennego .

Czterowymiarowe kontinuum czasoprzestrzenne często porównuje się do naciągniętej gu-

mowej płachty, mającej „wgłębienia” w miejscach, gdzie znajdują się ciała masywne, a więc

gwiazdy, galaktyki i inne. Według Einsteina struktura czasoprzestrzeni zakrzywia się wokół
ciała masywnego, na przykład wokół naszego Słońca. A planety trzymają się tych zakrzy-

wionych „ścieżek” czasoprzestrzeni, zamiast trzymać się swoich orbit, eliptycznych wskutek
oddziaływania siły ciążenia Słońca.

Zreasumujmy teraz konsekwencje szczególnej i ogólnej teorii względności Einsteina na

przykładzie hipotetycznego statku międzygwiezdnego:

– Promień światła wysłany ze statku poruszającego się z prędkością przyświetlną w kierunku

zgodnym z kierunkiem jego ruchu nigdy nie przekroczy prędkości granicznej wynoszącej 300

tysięcy kilometrów na sekundę. Astronauta, którego statek porusza się z wielką prędkością, nie
stwierdzi żadnych zmian na swoim zegarze pokładowym. W stosunku jednak do czasu na jego

macierzystej planecie czas na pokładzie statku biegnie wolniej i w przeciwieństwie do
pozostawionego w domu bliźniaka astronauta taki będzie się też wolniej starzał. Z kolei ów brat

bliźniak stwierdziłby zdumiewające relatywistyczne rozbieżności, gdyby miał możliwość prowa-
dzenia pomiarów. Okazałoby się, że statek nabiera coraz większej masy, ulegając jednocześnie

skróceniu w kierunku ruchu.

– Ponieważ oddziaływania przyśpieszenia i grawitacji są ekwiwalentne, dylatacja czasu może

być wynikiem zarówno przyśpieszenia, jak i siły ciążenia. Oznacza to, że czas biegnie wolniej
przy dużych przyśpieszeniach lub w silnym polu grawitacyjnym.

– Grawitacja, a więc zakrzywienie czasoprzestrzeni, zakrzywia także odpowiednio bieg

– 61 –

background image

promienia światła.

Einstein, który w 1933 roku z obawy przed nazistami wywędrował do Ameryki, żył tam z

dala od europejskiego środowiska fizycznego i filozoficznego. Niemniej jednak przeszczepił jego
tradycje do Princeton. W tamtejszym Institute of Advanced Study udało mu się skupić wokół

siebie krąg osób i obudzić ich zainteresowania, które przyniosły najróżniejsze owoce, na
przykład w postaci koncepcji czasoprzestrzeni autorstwa Johna Archibalda Wheelera. Urodzony

w 1911 roku fizyk stał się wielkim znawcą i rzecznikiem teorii względności i został jednym z
najbardziej znaczących kosmologów.

„Na dalszą metę nie sprawdziła się żadna z rzekomych sprzeczności zawartych w przewidy-

waniach ogólnej teorii względności. Nigdy nie odkryto żadnej logicznej niekonsekwencji w jej

podstawach. I nigdy nie udało się sformułować uznanej alternatywy o porównywalnej jasności i
nośności” – powiada Wheeler.

Opublikowana przez Wheelera wspólnie z Robertem W. Fullerem „Przyczynowość i wielo-

krotnie związana czasoprzestrzeń” stanowiła wyzwanie nie tylko dla świata fizyków. Wheeler od

dawna już szukał wskazówek, za pomocą których mógłby zlikwidować rozziew między ogólną
teorią względności a fizyką kwantową. W świetle ogólnej teorii względności czarne dziury –

termin ukuty zresztą właśnie przez Wheelera – muszą istnieć. Fizyk z Princeton widzi w nich
coś w rodzaju „styku” ogólnej teorii względności i fizyki kwantowej, które właśnie tutaj

kulminują. Ale właśnie z tego wyciąga on wniosek, że istotę struktury przestrzenno-czasowej
pojąć można wyłącznie wychodząc z założeń obydwu tych teorii.

Rozziew pomiędzy ogólną teorią względności a fizyką kwantową skłonił współczesną kosmo-

logię do przedstawiania Wszechświata jako relatywistycznej sceny, gdzie energia i materia

warunkowane są nie przez teorię względności, lecz przez fizykę kwantową. Kwantując
przestrzeń, Wheeler stara się uporządkować ją przy zastosowaniu obydwu teorii. Jego zdaniem

w fizyce nie ma innej zasady o tak powszechnym znaczeniu jak fizyka kwantowa.

„Im bardziej się nad nią zastanawiamy, tym bardziej oczywiście okazuje się ona najważ-

niejszą zasadą, z której w ten czy inny sposób wywodzą się wszystkie pozostałe” – powiada
Wheeler.

W swojej teorii Wheeler rozszerzył zasadę nieoznaczoności na czasoprzestrzeń, materię i

energię. Kosmologiczna geometria przestrzeni postrzegana jest wyłącznie jako teoria prawdo-

podobieństwa – jako suma nieostrości wszystkich kwantów przestrzeni we Wszechświecie.

„Dyskutując o jakichkolwiek eksperymentach, przede wszystkim uwzględnia się wzajemne

oddziaływanie obiektu badanego i obserwatora, nieuniknione przy każdej obserwacji. [...] W
konsekwencji, ogólnie rzecz biorąc, eksperymenty mające na celu określenie jakiejś wielkości

fizycznej jednocześnie czynią iluzoryczną zdobytą, powiedzmy, wcześniej wiedzę o innych
wielkościach, wywierając niekontrolowany wpływ na badany system i tym samym zmieniając

znane wcześniej wielkości” – pisał o zasadzie nieoznaczoności niemiecki fizyk, laureat Nagrody
Nobla Werner Heisenberg w swojej książce Die physikalischen Prinzipien der Quantentheorie

(„Fizyczne zasady teorii kwantów”).

Heisenberg niedwuznacznie wskazał tym samym, że zadowalającą koncepcję świata fizy-

kalnego wyprowadzić można jedynie z zasady prawdopodobieństwa zdarzeń, a nie z ich opisu,
oraz że w sferze subatomowej wpływ na obserwowany obiekt wywiera już sam fakt obserwacji.

Oznacza to ni mniej, ni więcej, że rezultaty obserwowanych procesów zachodzących w mikro-
świecie warunkowane są zastosowanym instrumentarium pomiarowym. A zatem nasz świat ze

swej natury jest nieobliczalny i podlega wahaniom statystycznym.

Wheeler nazywa swoje kwanty przestrzeni geonami. Rozwinięta przez niego na tym gruncie

nowa gałąź nauki stała się znana jako geometrodynamika. Chodzi w niej o geometrię zakrzy-
wionej czasoprzestrzeni lub o dynamikę samej geometrii. Ponieważ czasoprzestrzeń jest

zakrzywiona, musi niejako dysponować masą.

Istnienie hipotetycznych cząstek przestrzeni, geonów, potwierdzone jest – zdaniem Whe-

elera – przez fakt, że struktura czasoprzestrzeni zakrzywia się pod wpływem masy gwiazd i
galaktyk. Skoro zatem przestrzeń podlega prawom stosującym się do masy, geony muszą

posiadać własną masę, a więc muszą istnieć. To znaczy, że skoro czasoprzestrzeń reaguje za
pomocą masy, sama też musi mieć masę. Einstein uzmysłowił nam, że w rzeczywistości nie ma

czegoś takiego, jak tzw. linia prosta. Jeśli kontynuować ją dostatecznie długo, okaże się, że
wszystkie linie są zakrzywione. Promień światła przemierzający cały Wszechświat porusza się

po okręgu i wreszcie powróci do puntku wyjścia. Wyjaśnia to zresztą zarazem jeden ze
słynnych żartów Einsteina, że człowiek o fenomenalnie bystrym wzroku mógłby ujrzeć własną

potylicę, gdyby tylko dostatecznie długo wpatrywał się w niebo. Z tym, że zanim obraz jego
potylicy odbyłby podróż przez cały Wszechświat, obserwator musiałby się wykazać trwającą

kilka wieczności cierpliwością.

– 62 –

background image

W 1935 roku Einstein nabył w Princeton dom. Widocznie pogodził się już z myślą, że nigdy

nie powróci do swej europejskiej ojczyzny. W tym samym roku opublikował wspólnie z

Nathanem Rosenem pracę pt. „Problem cząsteczek w ogólnej teorii względności”, w której
porównywali poszczególne części czasoprzestrzeni do gumowych płacht połączonych pozbawio-

nymi czasu przejściami, które nazwali mostami. Wśród fachowców owe pozbawione czasu
połączenia znane są pod nazwą „mostów Einsteina-Rosena”.

Nasz współczesny pogląd na temat Wszechświata ukształtował się pod wpływem koncepcji

jedności czasu i przestrzeni. W dzisiejszym rozumieniu Wszechświat składa się z dwóch

zasadniczych jedności, z których każda jest niejako „dwustronna” – mianowicie z masoenergii
oraz czasoprzestrzeni. Występujące między nimi wskutek grawitacji wzajemne oddziaływania

wyjaśniają najróżniejsze zjawiska, takie jak np. ekspansja Wszechświata, zakrzywienie promie-
nia światła przez ciało masywne, takie jak gwiazda, czy też zadziwiające właściwości czarnych

dziur, w których czas rozszerza się aż do utworzenia szczeliny. Jednym z najznakomitszych
naukowców teoretyków naszych czasów jest urodzony w 1942 roku w Orfordzie, wykładający w

Cambridge matematyk Stephen Hawking. Zaskoczył on świat swoim zdumiewającym odkry-
ciem, a jego własny komentarz do niego („Kiedy czarne dziury przestaną być czarne? Wtedy,

gdy eksplodują”) brzmi niemal jak ponura przepowiednia.

Od wielu lat przykuty do wózka inwalidzkiego wskutek choroby neuromotorycznej, Hawking

poświęcił się wyłącznie rozważaniom teoretycznym. Kiedy odkrył, że niektóre czarne dziury nie
są tak zupełnie czarne, lecz emitują cząsteczki i mogą nawet eksplodować, raz jeszcze grun-

townie przeanalizował teorię czarnych dziur. Po zakończeniu rozważań sformułował wniosek, że
niektóre czarne dziury wysyłają strumień cząsteczek i stają się niejako „białe”.

Hawking dostrzegł, że w czasie narodzin naszego Wszechświata mogły zajść procesy

kompresji. Przy tym założeniu nasza Droga Mleczna musiałaby być wręcz usiana milionami

milionów czarnych minidziur, istniejących od chwili powstania Kosmosu. Typowa dla takiej
pierwotnej czarnej dziury masa wynosiłaby mniej więcej miliard ton, lecz jej wymiary w

układzie przestrzenno-czasowym nie byłyby większe niż protonu. Przy tak mikroskopijnej
wielkości ich właściwości powinny być – zdaniem Hawkinga – definiowalne nie tylko na gruncie

ogólnej teorii względności, ale także mechaniki kwantowej. W ten sposób taka czarna
minidziura stanowiłaby coś w rodzaju połączenia pomiędzy prawami, które rządzą obszarami

nieskończenie wielkimi i niewypowiedzianie małymi.

Ponieważ czarne minidziury są zbyt małe, aby mogły odbierać przestrzeni materię, muszą –

jak wynika z obliczeń Hawkinga – bezustannie oddawać energię promieniowania. Wskutek
utraty energii taka w czarna dziura pewnym momencie wyparuje, eksplodując z siłą bomby o

mocy 100 milionów megaton i wypluwając strumień promieni gamma oraz wysokoenerge-
tycznych cząstek.

Obecnie Stephen Hawking próbuje przerzucić mosty pomiędzy ogólną teorią względności,

teorią kwantów, termodynamiką i teorią grawitacji, aby spełnić marzenie wszystkich fizyków i

połączyć wszystkie prawa fizyczne w jedną jedyną, wielką jednolitą teorię pola. Proponowane
przez niego dotychczas w tym zakresie modele teoretyczne zawierają zbyt wiele rozwiązań

paradoksalnych. Największym problemem jest to, że jak na razie nie dysponujemy jeszcze
prawdziwie spójną kwantową teorią grawitacji.

„Ale czy taka jednolita teoria pola może istnieć naprawdę? Czy nie gonimy za chimerami? Są

trzy możliwości:

1. Jednolita teoria pola istnieje i pewnego dnia ją odkryjemy, jeśli okażemy się dostatecznie

bystrzy.

2. Nie istnieje żadna ostateczna teoria Wszechświata, a tylko nieskończony szereg teorii

coraz dokładniej go opisujących.

3. Nie istnieje żadna teoria Wszechświata; zdarzenia można przewidywać tylko z ograni-

czoną dokładnością, której nie da się przekroczyć, gdyż zdarzenia zachodzą w sposób przypad-

kowy i dowolny.

Niektórzy ludzie opowiadają się za trzecią możliwością uważając, że istnienie pełnego,

doskonale funkcjonującego zbioru praw byłoby sprzeczne z boską swobodą zmiany decyzji i
ingerencji w sprawy tego świata. Przypomina to trochę stary paradoks: czy Bóg mógłby

stworzyć kamień tak ciężki, że nie byłby w stanie go podnieść? Jednakże pomysł, iż Bóg
mógłby chcieć zmienić swoją decyzję, jest przykładem błędu wskazanego przez św. Augustyna,

wynikającego z założenia, iż Bóg istnieje w czasie: czas jest jedynie własnością świata stwo-
rzonego przez Boga. Zapewne wiedział On, czego chciał, od samego początku!” stwierdza

lakoniczne Stephen Hawking w swojej „Krótkiej historii czasu”.

W poszukiwaniu jednolitej teorii pola tworzy się modele, w których cząstki elementarne nie

są już ujmowane jako punktowe cząsteczki, lecz jako „struny” – nieskończenie cienkie nitki –

– 63 –

background image

które mają tylko długość, za to żadnych wymiarów. Struny te mogłyby mieć dwa końce lub też
łączyć się w pętle. Konsekwencją najróżniejszych „teorii strun” jest to, że poza znanymi nam

czterema wymiarami – trzema przestrzennymi i jednym czasowym – muszą istnieć jeszcze
inne, ukryte. Te zwinięte w sobie, ukryte wymiary o średnicy zaledwie 10

-30

centymetrów

byłyby jednak nieopisanie małe.

Próba jednolitego opisania wszystkich praw obowiązujących we Wszechświecie jest równo-

znaczna z poszukiwaniem obiektywnej rzeczywistości. Taka jednak dla nas nie istnieje. Już
samo stworzenie teorii kwantów rozbiło obowiązujący do tego czasu klasyczno-determinis-

tyczny obraz świata. Heisenberga zasada nieoznaczoności dowodzi przekonująco, że pewnych
właściwości komplementarnych cząsteczki nie da się ustalić jednocześnie. Nie ma sensu

opisywanie zjawiska bez uwzględniania obserwatora jako czynnika determinującego. Taki
obserwator zawsze dostarcza tylko i wyłącznie rzeczywistości subiektywnych. Obiektywny opis

Wszechświata byłby bowiem możliwy tylko wówczas, gdyby dało się go zbadać niejako „od
zewnątrz”. Nie jest to możliwe, ponieważ jesteśmy związani z naszym Wszechświatem na

dobre i złe. Od czasu do czasu udaje się nam wprawdzie zerknąć przez szczelinę czasu w
rzeczywistości innowymiarowe, ale ich ogólny ogląd jest dla nas niedostępny.

– 64 –

background image

13. Dusza Wszechświata

Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy? Kiedy się zaczął, kiedy nadejdzie jego kres i dlaczego

jesteśmy właśnie tu?

Te fundamentalne pytania o Wszechświat i nasze istnienie co jakiś czas pojawiają się na

nowo i za każdym razem inne są odpowiedzi. Z jednej strony stanowią one wyzwanie dla

naszej zdolności postrzegania i wynikającego z niej przyrodoznawczego rozumienia zjawisk, z
drugiej zaś strony odpowiedzi na te pytania szukamy w naszym światopoglądzie filozoficznym i

religijnym.

Ponieważ Bycie oznacza upływ czasu, Nieistnienie reprezentuje „czas zerowy” – szczelinę

czasu. Skoro jednak Wszechświat miał początek, to czy przedtem było jakieś pozbawione czasu
Nic? Ponieważ jednak normalnie „coś” nie może powstać z „niczego” – mimo że stworzono już

radykalne koncepcje teoretyczne „czegoś z niczego” – przed początkiem musiało coś być, a to
w zasadzie wyklucza początek. Tak więc możemy mówić co najwyżej o zmianie stanu, o prze-

kształceniu lub przemianie.

Angielski astrofizyk Paul Davis nazywa to prapoczątkowe „coś” miejscem przecięcia – a więc

szczeliną czasu – pomiędzy tym co naturalne a tym co nadprzyrodzone.

W naszych poszukiwaniach odpowiedzi stajemy przed wielkim problemem: czy nasze

narządy zmysłu oraz instrumentarium, jakim dysponujemy, w ogóle wystarczą, aby pojąć
Wszechświat we wszystkich jego różnorodnych aspektach, czy też może nasze konkluzje

opierają się wyłącznie na cząstkowym oglądzie niewielkich wycinków obrazu Kosmosu? Czy
postrzegany przez nas wycinek Wszechświata różni się od innych jego regionów?

Jak duży jest i ile liczy sobie lat nasz Wszechświat?
„Wiemy dziś, że naukowe poznanie nie może wypływać wyłącznie z empirii, że formułując

teorie naukowe musimy korzystać ze śmiałych pomysłów, które dopiero a posteriori zweryfiku-
jemy eksperymentalnie pod kątem ich przydatności. [...] Im bardziej dana cywilizacja zdaje

sobie sprawę, że jej aktualny obraz świata jest fikcją, tym wyższy jest jej poziom naukowy” –
to stwierdzenie Alberta Einsteina szczególnie trafnie odnosi się do modeli rekonstruujących

powstanie Wszechświata.

Zgodnie z dzisiejszym scenariuszem jeszcze 20 miliardów lat temu pozbawiony przestrzeni i

czasu Prawszechświat był znacznie mniejszy od jądra atomu i miał temperaturę ponad 10
tysięcy bilionów stopni Celsjusza. Nie istniały jeszcze wówczas ani przestrzeń, ani czas. Potem

doszło do Wielkiego Wybuchu. Wszystkie cztery siły – grawitacja, elektromagnetyzm oraz od-
działywania silne i słabe – były jeszcze połączone w jedną supersiłę. W wyniku tych niewyobra-

żalnych warunków materia i energia były „zdeformowane” nie do poznania. W niewyobrażalnie
krótkim czasie po Wielkim Wybuchu, w niektórych „regionach” mikroskopijnego Prawszech-

świata powstało coś w rodzaju ciśnienia rozszerzającego. W mgnieniu oka Wszechświat nadął
się, przez co powstały przestrzeń i czas w naszym rozumieniu. „Miejsce”, w którym miał się

rozwinąć nasz Wszechświat, wypuściło mikroskopijny „bąbelek”.

Oprócz naszego „bąbelkowego” Prawszechświata mogły powstać jednocześnie inne „bąbel-

ki”, mniej więcej tak samo, jak się to dzieje w szklance wypełnionej gazowaną wodą mineralną.
W czasie tej tzw. fazy inflacyjnej najpierw wydzielają się z supersymetrii fundamentalne

wielkości – masa i grawitacja. Kiedy taki pierwotny Wszechświat jest już nieco starszy i 10
tysięcy razy zimniejszy, wyodrębnia się tzw. oddziaływanie silne, które niejako „skleja” ze sobą

jądra atomów.

Teraz dochodzi do wielkiej bitwy między materią i antymaterią, z której wychodzi cało

zaledwie jedna miliardowa pierwotnej materii. Po kolejnym niewyobrażalnie krótkim odcinku
czasu Prawszechświat osiąga wielkość mniej więcej piłki tenisowej, a jego temperatura spada

do około 10

25

stopni Celsjusza. W tej fazie oddziela się tzw. oddziaływanie słabe, które odgrywa

zasadniczą rolę w procesie radioaktywnego rozpadu pierwiastków i syntezy jąder atomowych.

Wreszcie wyodrębnia się elektromagnetyzm, wiążący nie tylko elektrony z jądrami atomowymi,
ale też atomy z atomami. Bez tej siły nie byłoby ani światła, ani ciepła. W czasie tej „fazy

inflacyjnej” powstaje niemal cała energia i materia Wszechświata.

W świetle tej rekonstrukcji powinny też powstać bieguny magnetyczne, a więc cząsteczki o

tylko jednym biegunie. Bezskuteczność dotychczasowych poszukiwań tłumaczy się właśnie
„fazą inflacyjną”, w czasie której cząsteczki te musiały zostać „przetrzebione” i dlatego nie

– 65 –

background image

sposób ich dziś odnaleźć. Z założeń jednolitej teorii pola wynikałoby, że oprócz tzw. gluonów
(cząsteczki „klejące” czy wymienne oddziaływania silnego) powinny też istnieć jeszcze nadzwy-

czaj ciężkie cząstki wymienne o minimalnym zasięgu. Gdyby rzeczywiście istniały, powodo-
wałyby rozpad protonów. Ponieważ średnia długość życia protonów wynosi 10

31

lat, przekra-

czałoby to znacznie dotychczasowy okres trwania Wszechświata.

Według najnowszych wyliczeń tuż po Wielkim Wybuchu musiało dojść do tzw. przesunięć

grawitacyjnych, które istnieją po dziś dzień. Dla lepszego zrozumienia posłużmy się przykła-
dem: otóż, tak jak w nierównomiernie zamarzającej wodzie tworzą się rysy, tak samo przy

złamaniu symetrii supersiły powstały niezwykle drobne „pęknięcia” struktury czasoprzestrzeni,
mające nieskończoną długość i tak ciężkie, że jeden centymetr ważyłby na Ziemi wiele ton.

Radioastronom Mark Morris z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles twierdzi, że

odnalazł takie kosmiczne przesunięcia grawitacyjne za pomocą radioteleskopu w Socorro w

Nowym Meksyku. Wytropił on długie na 100 lat świetlnych, proste jak strzelił kosmiczne „rysy”,
których wprawdzie nie można bezpośrednio zobaczyć, ale których potężna siła grawitacyjna

prowadzi do emitowania fal radiowych przez otaczające je chmury gazowe.

Zaraz po swoich narodzinach Wszechświat wypełniony był ogromnymi pierwotnymi gwiazda-

mi, które jednak wkrótce uległy ogólnemu kolapsowi grawitacyjnemu, eksplodując jako
supernowe. Kiedy takie „kosmiczne bomby” znajdowały się blisko siebie, dochodziło do reakcji

łańcuchowej wybuchających kolejno gwiazd. Powstające przy tej okazji fale uderzeniowe
wstrząsnęły całym Kosmosem, wyrzucając znajdującą się w obrębie ognisk wybuchu materię

we wszystkich kierunkach. Powstały w ten sposób gigantyczne miejsca próżne – puste kule.

Symulacja rozkładu materii w Kosmosie dokonana za pomocą superszybkich komputerów

dała zdumiewający wynik: gromady galaktyk zbijają się w czasoprzestrzeni w struktury zadzi-
wiająco podobne do obserwowanych pod mikroskopem żywych komórek. Ponadto takie super-

gromady galaktyk znajdują się na powierzchni gigantycznych próżnych kul czy „bąbli”.

Wygląda na to, że Wszechświat składa się z nieskończonej liczby takich pozbawionych

materii kul, których średnica wynosi nawet do 150 milionów lat świetlnych. Wypełniają one
Wszechświat jak mydlane bańki umywalkę. W punktach styczności tych gigantycznych „bąbli”

skupiają się gromady galaktyk.

Kiedy rozrzucona falą uderzeniową na niesłychane odległości materia z wolna powracała do

równowagi, musiała się zbierać na powierzchni tychże „bąbli” w rozległe pola, tzw. filamenty. Z
nich uformowały się ostatecznie układy gwiezdne, takie jak np. nasza Droga Mleczna. Ponieważ

wszystko wskazuje na to, że zarówno Wszechświat, jak i „puste kule” nadal się rozszerzają,
wydaje się, że odpowiedzialność za to ponoszą fale uderzeniowe supernowych powstałe w

momencie Wielkiego Wybuchu.

Kiedy już wykrystalizowały się – niejako „zestalane” w procesie ochładzania układu – siły

natury oraz energia i materia, już w sekundę po Wielkim Wybuchu zrodziły się przesłanki
istnienia naszego obecnego Wszechświata. Równocześnie z ekspansją i postępującym ochła-

dzaniem dokonywało się też dalsze różnicowanie i wzrost złożoności, co doprowadziło potem do
uformowania galaktyk z układami planetarnymi, a jeszcze później do powstania życia.

Naukowcy zajmujący się początkiem i rozwojem Wszechświata nie stronią też oczywiście od

spekulacji na temat jego końca. Według ogólnej teorii względności to, czy Wszechświat będzie

się rozciągał w nieskończoność, zależy od ilości istniejącej masy. Chociaż bowiem gromady
galaktyk uciekają od siebie, powstaje pytanie, czy ostatecznie osiągną wystarczającą prędkość

ucieczki, aby przezwyciężyć wzajemne siły przyciągania, czy też może – jak przedmiot rzucony
w górę – po osiągnięciu pewnego punktu „zawrócą” i pomkną z powrotem ku sobie. W tej

sytuacji doszłoby do spowolnienia i wyhamowania procesu ekspansji, zmiany kierunku i
wreszcie do kolapsu Wszechświata w czarną dziurę.

Astronomowie Richard Gott III i James Gunn z California Institute of Technology oraz N.

Schramm i Beatrice Tinsley z Texas University opublikowali obszerną rozprawę na temat

wiecznie ekspandującego, otwartego Wszechświata. Materiał dowodowy zaczerpnęli z prac 64
astronomów, którzy uzależniają dalsze losy Wszechświata od gęstości materii.

Czy zatem we Wszechświecie jest dość masy dla wytworzenia siły ciążenia, która kiedyś w

przyszłości powstrzymałaby dalszą ekspansję? Według wyliczeń tego zespołu amerykańskich

naukowców nawet suma mas wszystkich galaktyk nie wystarcza, aby zamknąć Wszechświat.
Chociaż między galaktykami jest mnóstwo kosmicznych chmur pyłu i gazu, to jednak nie dość,

by powstrzymać ekspansję. Zespół Gotta zastanawia się więc, czy można gdzieś znaleźć
brakującą masę. Może w czarnych dziurach? Chociaż niełatwo obliczyć, ile masy zniknęło w

czarnych dziurach, szacunkowe kalkulacje pokazały, że także i ta masa nie pokrywa brakującej
ilości. Nawet jeśli dodamy masę czarnych minidziur, czarnych superdziur w gromadach kulis-

tych i centrach rozlicznych galaktyk, to i tak jest to za mało. Pomijając już fakt, że znikająca w

– 66 –

background image

czarnych dziurach materia najprawdopodobniej i tak wychodzi potem z białych dziur.

Wszystkie te rozważania skłaniają wielu kosmologów do postulowania Wszechświata otwar-

tego. Jaki jednak los czeka go w przyszłości?

Koszmarny!

Nawet jeśli Wszechświat rozszerzałby się coraz bardziej, wciąż pustoszejąc, ponieważ galak-

tyki coraz bardziej oddalałyby się od siebie, to same galaktyki nie podlegałyby żadnym

zmianom, ponieważ są zespolone siłami grawitacji. A jednak zmierzałyby na spotkanie
potwornego losu. Gwiazdy, które powstają dzisiaj, po 10

14

latach zgasną, zamieniając się w

tzw. czarne karły, gwiazdy neutronowe (tak zgęszczone, że składające się niemal z samych
neutronów) czy wręcz czarne dziury. W ten sposób zniknęłaby materia, z której mogłyby

powstać nowe generacje gwiazd.

Nasze Słońce, gwiazdy, a nawet cała Droga Mleczna i wszystkie inne galaktyki gasłyby

powoli, a Wszechświat pogrążyłby się w ciemności. Ale nawet w takim Wszechświecie rozwój
postępowałby nadal. Po 10

64

latach galaktyki zniknęłyby całkowicie, a ich promieniowanie

spadłoby do zera. Supermasywne czarne dziury, gwiazdy neutronowe i czarne karły pędziłyby
w kompletnych ciemnościach wśród międzygwiezdnego pyłu i gazów. Z upływem czasu

dokonałaby się synteza jądrowa wszystkich pierwiastków lżejszych od żelaza w atomy ciężkie,
na końcu to samo stałoby się z żelazem. Natomiast wszystkie pierwiastki cięższe od żelaza,

nawet jeśli uznajemy je za „stabilne”, są jednak radioaktywne. Ulegają rozpadowi lub emitują
cząstki alfa aż do momentu, gdy pozostanie tylko żelazo.

Fizyk z Princeton Freeman Dyson wyliczył, że czas połowicznego rozpadu żelaza wynosi

około 10

500

lat (tak, tak: 10 z 500 zerami!). Jeśli jednak damy sobie choćby odrobinę więcej

czasu, powiedzmy 10

600

lat, to okres ten wystarczy do rozpadu resztek gwiazd i rozbicia

wszelkiej materii na pył nuklearny – z wyjątkiem gwiazd neutronowych i czarnych dziur. Ale po

niewyobrażalnie długim czasie nawet wielkie czarne dziury wypromieniowałyby całkowicie. Jeśli
idzie o życie, to w tym zimnym, ponurym Wszechświecie nie byłoby go już od dawna.

Ale jeśli powstające w procesach rozpadu materii neutrina rzeczywiście mają pewną masę,

jak to sugerują wyniki najnowszych badań, to w dalekiej przyszłości mogłyby one zahamować

ekspansję Wszechświata. Neutrina bowiem stanowią lwią część wszystkich cząstek elementar-
nych we Wszechświecie. Wprawdzie powstrzymałyby one „śmierć z zimna” grożącą Wszech-

światowi, ale jednocześnie zapoczątkowałyby jego kolaps, zapadnięcie się, doprowadzając w
końcu do gigantycznej gorącej implozji, w wyniku której powstałaby czarna dziura.

„Im bardziej jednak rozumiemy Wszechświat, tym mniej widzimy dla siebie nadziei. Jeżeli

nawet nie znajdujemy pociechy w owocach naszych badań, to wciąż jednak odczuwamy

potrzebę poznawania. Ludzie nie tylko wymyślają historie o bogach i tytanach i nie tylko
poświęcają swoje myśli sprawom codzienności, lecz również budują teleskopy, satelity i

akceleratory, pracując nieustannie nad dotarciem do istoty Wszechświata. Wysiłek ten jest
jedną z niewielu rzeczy, które naszemu życiu nadają prawdziwie wzniosły wymiar” – powiada w

tym kontekście fizyk i laureat Nagrody Nobla Steven Weinberg w swojej książce „Pierwsze trzy
minuty”.

Dla Rosjanina Andrieja Lindego z Instytutu Lebiediewa w Moskwie nasz Wszechświat – nasz

kosmiczny „bąbel” – nie jest przypadkiem odosobnionym. Zgodnie z jego teorią „chaotycznej

inflacji” jest on niejako zawarty w jeszcze większym Wszechświecie, którego wprawdzie nie
możemy postrzec bezpośrednio, w którym jednak istnieć może mnóstwo innych podobnych

bąbli. Powstają one zupełnie jak w naładowanej energią pienistej kąpieli. Niektóre z nich
nadymają się, inne z kolei zapadają się w siebie. W jeszcze innych – tak jak w naszym –

gwałtowna inflacja zostaje zatrzymana i przeradza się w rozżarzoną kulę, by potem eksplodo-
wać w Wielkim Wybuchu. W pozostałej, większej części niesłychanych rozmiarów Megawszech-

świata inflacyjne rozszerzanie trwa nadal.

Teoria Lindego daje w rezultacie to, że ów nadrzędny Wszechświat z burzącej się bezustan-

nie czasoprzestrzennej piany nieprzerwanie reprodukuje się w formie nowo powstających, a
następnie zapadających się w siebie mini-wszechświatów.

Jednym z takich miniwszechświatów byłby nasz rozciągający się na 40 miliardów lat

świetlnych Kosmos. Przez cały czas tworzą się bezustannie nowe wszechświaty, które mogą

być tak różne, że nie tylko podlegają innym prawom fizycznym, lecz także mogą mieć więcej
lub mniej wymiarów od naszego.

Jak wielu kosmologów, tak i Linde uważa, że mówienie o czasie i przestrzeni tuż po Wielkim

Wybuchu nie ma wielkiego sensu, ponieważ ani jedno, ani drugie jeszcze nie istniało. Jego

zdaniem należałoby w tym stadium mówić o składającej się z przestrzeni i czasu, wszecho-
becnej i podlegającej przypadkowym fluktuacjom „pianie”, która na początku znajdowała się w

stanie chaosu.

– 67 –

background image

Pewne okoliczności mogłyby doprowadzić do częściowego „zamrożenia” którejś z fluktuacji.

Z tej właśnie „zamrożonej” części powstawałby nowy Wszechświat, podczas gdy pozostała

część rosłaby bezustannie, wytwarzając nowe fluktuacje, z których znowu powstawałyby nowe
wszechświaty. Taki Wszechświat powstaje z czasoprzestrzennej „piany” jako przypadkowo

nadęty przez odpychające siły bąbel, wskutek czego zaistniały przestrzeń i czas. Mega-
wszechświat byłby zatem zbiorem niezliczonych miniwszechświatów, tworzących niejako Multi-

universum.

„Dotychczas przed Wielkim Wybuchem nie było nic, po nim wszystko. Teraz nie do utrzy-

mania okazuje się pogląd, że istnieje jeden jedyny, powstały z Nicości Wszechświat, który jest
ucieleśnieniem początku wszelkiej czasoprzestrzeni” – pisze Linde o swym modelu.

Jak to jest w tym modelu z miniwszechświatami? Czy nie dochodzi między nimi do kolizji?

Trudno sobie wyobrazić, by nie istniało takie niebezpieczeństwo. Lecz według ogólnej teorii

względności rzeczywiście nie rozszerzają się one kosztem swoich „sąsiadów”, niezależnie
bowiem od tego, co się wokół nich dzieje, ekspanduje jedynie ich własna przestrzeń. Z tego

powodu miniwszechświaty nie mogą się ze sobą zderzać.

„Skąd się wziął ów Megawszechświat, w którym my zamieszkujemy jedynie mały bąbelek –

być może jeden z wielu? Na to pytanie nie potrafią precyzyjnie odpowiedzieć nawet twórcy
teorii inflacyjnej. Zasadnicze pytanie na temat Stworzenia znów pozostaje bez odpowiedzi,

przysłania się je tylko pojęciem Megawszechświata. Może zresztą termin «Stworzenie» jest
błędny? Bo cóż istniało w momencie Wielkiego Wybuchu – poza surowcem? Początek Wielkiego

Wybuchu niewątpliwie dopomógł zaistnieć rudymentarnemu Wszechświatowi. W żadnym jed-
nak razie wczesny Kosmos nie zawierał w sobie śladów naszego wyrafinowanie uporządko-

wanego świata. Proces kreacji trwa nadal. Wszechświat nigdy nie przestał być twórczy” –
powiada w odniesieniu do teorii „chaotycznej inflacji” dr Reinhard Breuer, wykładowca fizyki

teoretycznej Uniwersytetu w Hamburgu.

Obserwowany przez nas region naszego miniwszechświata ma wielkość zaledwie około 15

miliardów lat świetlnych. To nie więcej niż mikroskopijny obszar całego naszego czaso-
przestrzennego bąbla. Nie powinniśmy jednak czuć się zdegradowani czy pozbawieni znaczenia

z powodu gigantycznych rozmiarów Megawszechświata, ponieważ najwspanialszym zjawiskiem
w tych fantastycznych wymiarach jest powstanie twórczego umysłu, który potrafił uświadomić

sobie istnienie tego Multiuniversum. W odniesieniu do nieskończonej liczby światów może się
wydawać rzeczą obojętną, czy jakaś cywilizacja istot rozumnych w niepozornym Układzie

Słonecznym zginie czy też nie. Lecz koniec gatunku istot rozumnych zawsze będzie tragicznym
wydarzeniem w Kosmosie, który odtąd postrzegać będzie jedna cywilizacja mniej.

Byłoby godne pożałowania, gdyby ludzkość po wszystkich swych wzlotach i upadkach, tak

po prostu uległa zagładzie. W końcu oprócz błędów ma na swym koncie także wspaniałe osiąg-

nięcia, czy to w sztukach plastycznych, czy w literaturze, muzyce, architekturze, nie mówiąc
już o nauce... Cezura przyszłości wymazałaby zarazem naszą przeszłość.

– 68 –

background image

14. Szczelina czasu

Jak reagujemy, kiedy w hipnozie sugeruje się nam, że nie ma już przyszłości i możemy żyć

wyłącznie teraźniejszością lub przeszłością?

Doktorowi B. Aaronsonowi z Instytutu Badawczego Neurologii i Psychiatrii w Princeton w

stanie New Jersey udało się zgłębić dramatyczne zmiany w ludzkim postrzeganiu przestrzeni i

czasu w wyniku posthipnotycznego polecenia. W toku prowadzonych przez niego ekspery-
mentów 6 ochotników otrzymało następujące posthipnotyczne polecenie: „Jak pan (pani) wie,

czas dzieli się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Kiedy się pan (pani) obudzi, przyszłość
przestanie istnieć! Nie będzie już żadnej przyszłości”.

Aaronson i jego współpracownicy nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać, kiedy „wyma-

zaniu” ulegnie jeden z odcinków czasu, a więc z chwilą utworzenia się szczeliny czasu. Rezul-

taty okazały się niesłychane. W niektórych przypadkach osoby badane doznały zmian osobo-
wości, zupełnie jak po zażyciu silnych środków psychotropowych. Jedna z kobiet opowiadała,

że miała wrażenie, jakby żyła „w bezgranicznej, nieprzerwanej teraźniejszości”. Była zafascy-
nowana jej barwami i strukturami, a swoje odczucia określiła jako „mistyczne”.

Z psychologicznego punktu widzenia wszystkie cele człowieka z jego nadziejami i lękami

leżą w przyszłości. Gdy jednak osobom badanym zabrakło „jutra”, ogólnie rzecz biorąc utraciły

wraz z motywacjami także lęki. Kiedy potem uczestniczyły w eksperymencie z rozszerzającą
się przyszłością, rezultaty były nie mniej zdumiewające. Uczestnicy eksperymentu mieli bo-

wiem wrażenie, jakby do przeprowadzenia wszystkiego, co sobie w życiu zaplanowali, dyspono-
wali całym czasem na świecie. Osiągnęli stan zrównoważenia i pełnego zadowolenia, pozornie

pozbyli się też lęku przed śmiercią.

W dalszych eksperymentach Aaronson „rozciągał” lub „wymazywał” przeszłość i przyszłość.

Najbardziej przerażającą cezurą była jednak teraźniejszość, ponieważ bez niej nie ma przy-
szłości.

Jak reaguje ludzkość na możliwość zagłady, na perspektywę utraty przyszłości? Tłumi ją! I

to pomimo, że z dnia na dzień ma coraz mniejsze szansę na przeżycie.

W ostatnich latach wskutek wzrastającej emisji dwutlenku węgla oraz spalin doszło do dras-

tycznych zmian globalnych procesów klimatycznych. Hiobowe wieści o kolejnych zanieczysz-

czeniach środowiska są na porządku dziennym. Jedna konferencja klimatologów goni drugą.
Człowiek, zabijając swoją ekosferę (utrzymujący go przy życiu system), zabija jednocześnie

sam siebie. Niszczy swój statek kosmiczny, Ziemię, a tym samym swoją przyszłość!

Prawie zawsze rozwój dawnych kultur stał w związku przyczynowo-skutkowym z korzystny-

mi warunkami geograficznymi i klimatycznymi. Wymowne tego świadectwo dają zamieszkujące
niegdyś żyzne doliny Eufratu, Tygrysu czy Nilu wysoko rozwinięte cywilizacje starożytności.

Przez wiele stuleci wydawało się dowiedzione, że ich upadek i zagłada stworzonych przez nie
potężnych imperiów jest wynikiem najazdu barbarzyńców i wewnętrznych niesnasek. Dziś

coraz bardziej nabieramy przekonania, że wiele starożytnych cywilizacji wraz ze swymi imper-
iami uległo zagładzie w równym stopniu wskutek zmian klimatycznych, co wskutek nieprzy-

jacielskiej inwazji i wewnętrznego rozkładu. Od epoki neolitycznej poczynając aż do okresu
sprzed z górą 100 lat, w momencie zagrożenia zmianą klimatu człowiek zawsze udawał się na

wędrówkę. Jego drogę wciąż znaczyło zniszczenie. Lasy padały ofiarą jego siekiery, ziemię
przymuszał do wydawania plonów aż do całkowitego wyjałowienia, naruszając równowagę

biologiczną w przyrodzie. W konsekwencji następowały zmiany klimatu, wysychały rzeki i
źródła. Obumierały rośliny, a zwierzęta – jeśli nie wyginęły – zmuszone były szukać nowej

przestrzeni życiowej.

Pod koniec ostatniego zlodowacenia do północnoeuropejskich dolin przywędrował człowiek

kromanioński. Wraz z ustępującą pokrywą lodową z wolna tworzyła się szata roślinna,
zapewniając w uwalnianej od lodu tundrze nową przestrzeń życiową dla stad reniferów i innej

dzikiej zwierzyny. W tym samym czasie myśliwi ze szczepów mongolskich przeszli pasem lądu
przez Cieśninę Beringa z Syberii na Alaskę. Kiedy pogorszył się klimat w Mezopotamii, Żydzi

wywędrowali do Egiptu, a kiedy potem wyschły żyzne tereny Arabii i Afryki Północnej, zostali
wyprowadzeni przez Abrahama do krajów wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego – do

Lewantu.

Nie tylko w Europie, lecz także w Ameryce Południowej ludy pierwotne zmogła siła wyższa

– 69 –

background image

pod postacią klimatu. Wiele z dawnych społeczeństw Meksyku zasiedlających płaskowyż
środkowoamerykański żyło z uprawy roli, którą ułatwiał cały szereg szerokich, płytkich jezior.

Lecz kiedy po długich okresach suszy łańcuch jezior wysechł, całe plemiona musiały opuścić
swe ojczyste ziemie. To samo przydarzyło się cywilizacjom okresu przedklasycznego z 500 roku

przed Chrystusem, które rozpadły się po ciężkiej suszy. Najdotkliwiej odczuli to Aztekowie,
którzy przez całe stulecia zmuszeni byli wędrować jak nomadowie z jednej wyschłej krainy do

drugiej, by zdobyć nędzne pożywienie. Kiedyś nawet Sahara była żyznym, zielonym obszarem.
Jeszcze dziś można dostrzec z samolotu wyschłe koryta dawnych rzek, prowadzące do Afryki

Równikowej. Piaski przesuwają się coraz dalej na południe i niemal pochłonęły już graniczące z
Saharą zielone tereny pastwiskowe – tzw. sahel.

Dzięki nauce można było dowieść, że mniej więcej przed 600 milionami lat większa część

Ziemi pokryta była lodowcem. Później nastał cały szereg długotrwałych okresów ocieplenia –

okres rozwoju dinozaurów oraz ten wycinek dziejów Ziemi, kiedy to powstały zręby przyszłych
złóż węgla kamiennego i ropy naftowej. Pokrywa lodowa z północy mniej więcej co 250

milionów lat przesuwała się dalej na południe, ale około 50 milionów lat temu rozpoczął się
proces przyśpieszonego ochładzania. W ciągu ostatnich milionów lat już tylko co 100 tysięcy lat

następowały trwające mniej więcej po 10 tysięcy lat okresy ocieplenia.

Zespół badawczy z Uniwersytetu w Kopenhadze pod kierownictwem profesora Willi Dans-

gaarda przeprowadził głębokie wiercenia w lądolodzie Grenlandii w poszukiwaniu pierwotnego
lodu. W jednej z pobranych próbek rzeczywiście stwierdzono wysoki udział tlenu 18, co

pozwalało wnioskować o epoce ocieplenia. Niski udział tlenu 18 z kolei świadczy o ochłodzeniu.
W ten sposób profesor Dansgaard dowiódł, że jakieś 900 tysięcy lat temu Grenlandia przeży-

wała okres ocieplenia. W ciągu mniej niż 100 lat nastąpiła potem gwałtowna zmiana klimatu,
wskutek czego Ziemię opanowały mrozy. Jak wskazują obliczenia uwzględniające udział tlenu

18, do następnego okresu ocieplenia na Ziemi upłynęło 1000 lat. Ponadto Dansgaard
udowodnił, że poczynając od 1930 roku udział tlenu 18 w lądolodzie Grenlandii stale się

obniża. Amerykańscy badacze skamielin znaleźli na dnie oceanu u wybrzeży Meksyku materiał
dowodowy potwierdzający gwałtowne pogorszenie warunków klimatycznych około 90 tysięcy

lat temu. W 1975 roku Amerykańska Akademia Nauk ogłosiła, że nie można wykluczyć
nadejścia w ciągu najbliższych 100 lat nowego okresu lodowcowego. Brytyjscy naukowcy

określają nawet stopień prawdopodobieństwa takiej ewentualności jak 1:10.

Specjalny komputer opracowujący prognozy pogody oraz dane klimatyczne na wielkich

obszarach (CLIMAP) przeanalizował na przykład typowy jesienny dzień przed 18 tysiącami lat
w miejscu o współrzędnych geograficznych dzisiejszego Londynu i Nowego Jorku. W owym

czasie na terenach tych znajdowały się potężne masy lodu. Poziom morza był niższy prawie o
100 metrów, a Golfsztrom przepływał 1000 kilometrów dalej na południe.

Większość klimatologów jest zgodna co do tego, że ostatnie „małe zlodowacenie” zakończyło

się mniej więcej w połowie XIX stulecia. Jego początek jedni datują najwcześniej na połowę

XIII wieku, inni najpóźniej na rok 1750, przy czym w grę mogą jeszcze wchodzić stulecia
między tymi datami. Niezależnie od tego, kiedy się ono zaczęło, owo „małe zlodowacenie”

oznaczało dla ludzi katastrofę.

Wcześniej przez całe wieki klimat na Ziemi był ciepły. Około roku 800 po Chrystusie

temperatury w Europie zaczęły stopniowo rosnąć, tak że obszary, które przez całe stulecia
praktycznie nie budziły się z wiecznej zimy, nagle uległy ociepleniu. Łagodne lata umożliwiały

dłuższe okresy wzrostu. Wraz z poprawą warunków klimatycznych z dalekiej północy przyby-
wać zaczęli na swych długich i wytrzymałych łodziach śmiałkowie; którzy wkrótce pozostawili

swoje ślady niemal na połowie obszaru ówczesnego świata – Normanowie i wikingowie. W roku
981 Eryk Rudy odkrył Grenlandię. Wikingowie założyli tam osadę i nadali tej krainie nazwę

Grenlandia od soczyście zielonych łąk. W jej osłoniętych dolinach rosły brzozowe lasy, a w
szczególnie pomyślnych latach dojrzewały tam nawet jabłka.

Mniej więcej w roku 1270/1271 klimat ponownie zaczął się zmieniać. Lodowce znowu

sięgnęły w głąb lądu, a północne morza coraz szczelniej pokrywał lód. Położyło to naturalny

kres podróżniczym zapędom wikingów. Zaostrzenie klimatu dotknęło najpierw obszary północ-
nej Europy: Islandia, Szkocja i rozległe tereny Skandynawii niemal przez cały rok pokryte były

śniegiem i lodem.

W XV wieku ludzie przywykli do niestabilnych pór roku oraz do siarczystych mrozów w

zimie. Szczególnie ostra była zima roku 1431. Nad Skandynawią zalegały nie przemieszczające
się nigdzie masy lodowatego powietrza. Arktyczne burze gnały śnieg i lód na południe. Kiedy

nadszedł rok 1432, wszystkie rzeki w Niemczech były skute lodem. Skandynawskie i alpejskie
lodowce powiększały się groźnie, a morza północy stały się niezdatne do żeglugi ze względu na

lodową powłokę. W południowej Francji mrozy zniszczyły wszystkie winnice.

– 70 –

background image

W XVI wieku klimat był niewiele lepszy. W latach sześćdziesiątych tego stulecia na przykład

nie kończące się deszcze przez pięć lat niszczyły plony w Anglii. Ponadto od trzaskającego

mrozu zginęły uprawiane od czasów rzymskich winorośle. W roku 1600 w Rosji i Polsce 500
tysięcy osób zmarło z głodu i zarazy, ponieważ wskutek niekorzystnych warunków pogodowych

na rozległych obszarach nie zebrano żadnych plonów.

Najmroźniejsza jednak od ostatniego zlodowacenia dekada przypadła na lata 1643-1653.

Wskutek klęski nieurodzaju w roku 1652 znowu cała masa ludzi w Rosji skazana została na nie
kończące się cierpienia. Z kolei w latach sześćdziesiątych owego stulecia Anglia całkowicie

wyschła w straszliwych upałach. W latach tych Tamiza skurczyła się w wątły strumyczek, tak że
trzeba było przerwać żeglugę. Trzeszczące z wysuszenia drewniane domy Londynu spłonęły w

końcu w „wielkim pożarze”, który strawił miasto, pozbawiając setki tysięcy osób dachu nad
głową.

W XVIII wieku „małe zlodowacenie” przybrało jeszcze na sile. Na przykład mroźne zimy z lat

1739 i 1740 pociągnęły za sobą wiele ofiar, zwłaszcza w Szkocji, na Islandii i Nowej Fundlandii.

W tym samym roku zniszczyła ona podstawowy produkt żywnościowy Irlandii, ziemniaki,
wskutek czego tysiące osób zmarło śmiercią głodową. Także w roku 1770 śmierć zebrała obfite

żniwo, ponieważ wskutek długotrwałej klęski nieurodzaju rozprzestrzenił się głód, który w Rosji
i Polsce doprowadził do epidemii dżumy, wciąż jeszcze pojawiającej się wówczas w Europie. W

tym samym stuleciu angielscy żołnierze uczestniczący w wojnie amerykańskiej w lodowatym
mrozie przeprawiali się z armatami przez zamarznięte wody nowojorskiego portu z Manhattanu

na Staten Island, a Jerzy Waszyngton omal nie zamarzł ze swoimi oddziałami w Valley Forge.

W roku 1788 północną Francję dotknęła taka susza, że kłosy zboża wyschły już na początku

lata. To, co zostało, padło w lipcu ofiarą wielkich burz gradowych. Brak zboża doprowadził w
1789 roku do sławetnych buntów chlebowych i w konsekwencji do szturmu na Bastylię.

W 1800 roku uboga Irlandia wskutek zarazy ziemniaczanej po raz kolejny utraciła cało-

roczne plony tej uprawy, a tym samym podstawę wyżywienia ludności. Skutki były straszliwe –

na gorączkę głodową zmarły tysiące osób. W tej sytuacji doszło do masowych ucieczek
ludności. Ponad milion Irlandczyków bez żadnych środków do życia wywędrowało do Ameryki.

Po irlandzkiej klęsce głodu „małe zlodowacenie” zaczęło stopniowo słabnąć. Zimy stawały się
krótsze, klimat z wolna się ocieplał. Pory roku zaczęły się stabilizować i około roku 1860

poczęły topnieć lodowce. We wszystkich rejonach Ziemi warunki pogodowe stawały się
korzystniejsze, aby w ostatnich 60 latach osiągnąć w naszym rozumieniu stan normalny. Z tym

że pogody tej w żadnym razie nie można nazwać „normalną”.

Wraz z gwałtowną eksplozją ludności i odpowiednio zwiększonym zapotrzebowaniem na

energię (potężne zużycie surowców mineralnych i innych źródeł otrzymywania energii) pojawiła
się perspektywa drastycznej zmiany klimatu. Naukowcy przewidują już alarmującą możliwość

zmniejszenia ilości tlenu. W roku 2030 liczba ludności świata wyniesie prawdopodobnie 15
miliardów. Już dziś można przewidzieć tragiczne konsekwencje takiego stanu rzeczy.

„Musimy uwolnić się od biblijnego zalecenia: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się». To

przykazanie dawno już wypełniliśmy. [...] Wydaje mi się, że jedyną nadzieją na przyszłość

może być ogólnoświatowa zmiana moralności. [...] W najbliższej przyszłości musi dojść do
tego, że trzecie dziecko w rodzinie traktowane będzie jak zbrodnia przeciwko ludzkości. Dla

każdej pary małżeńskiej musi być hańbą posiadanie więcej niż dwójki dzieci. Ludzkość
ogarnięta była dotychczas daremnym marzeniem, które być może ma szansę wreszcie się

spełnić – marzeniem o ogólnoświatowym pokoju” – pisze profesor Heinz Haber w swej książce
Eiskeller oder Treibhaus („Piwnica czy cieplarnia”).

Wszystko ulega zwielokrotnieniu – zarówno wyrąb lasów, powiększające się dziury ozonowe,

jak i spowodowana uprzemysłowieniem dehumanizacja. Techniczny postęp ludzkości można

wyliczyć stosując tzw. współczynnik prędkości, czyli wartość liczbową wyprowadzoną z pręd-
kości maksymalnej najszybszego środka transportu stosowanego w danej epoce.

Mniej więcej 6 tysięcy lat temu najszybszym środkiem lokomocji był wielbłąd, służący jako

wierzchowiec, zwierzę pociągowe i juczne. Poruszał się on z prędkością 13 kilometrów na

godzinę. Poprawił ten rekord koń, osiągający w galopie ponad 30 kilometrów na godzinę. Na
pozycji najszybszego środka transportu utrzymał się przez całe tysiąclecia. Regularne dyliżanse

pocztowe z połowy XVII wieku, a więc około 3400 lat później, pokonywały natomiast w ciągu
godziny dystans 16 kilometrów.

O ile pierwsza użyteczna lokomotywa parowa z 1813 roku – która nawiasem mówiąc służyła

bez przerwy przez pół wieku – już w roku 1825 pędziła z imponującą prędkością 21 kilometrów

na godzinę, o tyle używane w tamtych czasach żaglowce rozwijały ledwie połowę tego. Dopiero
około roku 1880 kolejna wersja lokomotywy parowej osiągnęła niewyobrażalną wtedy prędkość

160 kilometrów na godzinę. W 50 lat później rekord ten został przekroczony czterokrotnie: w

– 71 –

background image

1938 roku samolot osiągnął prędkość 640 kilometrów na godzinę. Po krótszym mniej więcej o
połowę okresie – bo po ledwie 25 latach – po raz kolejny przesunięto ten rekord w niedosiężne

rejony: w latach sześćdziesiątych amerykański samolot rakietowy X-15 ustanowił trudny w
owym czasie do wyobrażenia rekord prędkości, wynoszący 7250 kilometrów na godzinę, zaś

załogowe kapsuły kosmiczne „Gemini” okrążały Ziemię z prędkością 28 tysięcy kilometrów na
godzinę.

Kiedy w roku 1903 na piaszczystych wydmach w pobliżu wioski Kitty Hawk w amerykańskiej

Karolinie Północnej Ondlle Wright oderwał się od ziemi na pierwszym silnikowym samolocie

świata – był to dwupłatowiec – wydawcy dzienników wzbraniali się przed zaserwowaniem
swoim czytelnikom tej „zwariowanej historii”. Gdy po kilku tygodniach wiadomość przedostała

się na łamy prasy, od razu uaktywnili się różni „eksperci” twierdząc, że taki samolot z
pewnością nie jest w stanie przewozić pasażerów, ponieważ wskutek dodatkowego obciążenia

nie będzie zdolny oderwać się od ziemi. W odpowiedzi Orville zmodyfikował swój aparat
latający i zabrał ze sobą brata, Wilbura.

Na temat tego dwuosobowego lotu inżynier Octave Chanute opublikował w amerykańskiej

gazecie Popular Science Monthly artykuł, który dziś stanowi obiekt marzeń zbieraczy. Chanute

pisze w nim: „Maszyna w wyjątkowych wypadkach może przewozić nawet pocztę, chociaż jej
ciężar może być tylko bardzo mały. Jako maszyny sportowe przypuszczalnie z czasem zaczną

osiągać znaczne prędkości, jakkolwiek trudno myśleć o jakichkolwiek zastosowaniach komer-
cyjnych”.

Pogląd taki utrzymywał się w kręgach fachowców przez następne 20 lat. Na przykład

astronom William Pickering pisał: „Ludzie wyobrażają sobie, że gigantyczne aparaty latające z

niezliczonymi pasażerami na pokładzie będą przelatywały przez oceany. Nie ma wątpliwości, że
poglądy takie to czysta fantazja. Nawet gdyby aparat latający z jednym czy nawet dwoma

pasażerami mógł przelecieć przez ocean, byłoby to pod względem finansowym nieosiągalne z
wyjątkiem może takich kapitalistów, których stać na własny jacht”.

Wbrew „opiniom ekspertów” pierwszy lot DC-6 z 86 pasażerami na pokładzie odbył się w 50

lat od chwili, kiedy samolot braci Wright oderwał się od ziemi pod Kitty Hawk. Oczywiście znów

do głosu doszli krytycy twierdząc tym razem, że granicą prędkości dla samolotów jest 1000
kilometrów na godzinę. Kilku profesorów wykazało na podstawie skomplikowanych równań, że

nie da się przekroczyć tej prędkości. Toteż kapitan „Chuck” Yeager z US Air Force zachował się
nie tylko zuchwale, ale wręcz nienaukowo, pokonując w roku 1947 barierę dźwięku na rakieto-

wym samolocie „Glamorous Glennis”.

Negatywna opinia towarzyszyła pionierom przez cały czas. Na przykład w 1920 roku New

York Times zaatakował słynnego fizyka i pioniera techniki rakietowej Roberta H. Goddarda,
który ośmielił się wyrazić przypuszczenie, iż rakiety powinny móc latać także w próżni. W

artykule redakcyjnym czytamy: „Wydaje się, jakby pan Goddard nie miał pojęcia, co to jest siła
ciążenia, chociaż wie o tym każdy gimnazjalista”.

W 49 lat później, w dniu, w którym Neil Armstrong zmierzał w rakiecie w kierunku Księżyca,

New York Times opublikował – z opóźnieniem, ale zawsze – formalne przeprosiny pod adresem

dawno zmarłego profesora.

Szybkość, z jaką najnowsze odkrycia i koncepcje wkraczają w nasze życie, jest tak wielka,

że dużo ludzi nie potrafi dotrzymać im kroku. W wielu dziedzinach bezustanny wzrost stanowi
zasadniczy czynnik ludzkiej egzystencji. Człowiek dokonuje obecnie najbardziej kompleksowej i

najszybszej urbanizacji w całych swoich dziejach. O ile jeszcze 130 lat temu na Ziemi były
tylko cztery wielkie aglomeracje liczące milion mieszkańców, o tyle już 50 lat później, na

przełomie wieków, ich liczba wzrosła do 19. Na początku lat sześćdziesiątych milionowych
miast było już 141.

Według naukowców Edgara de Vriesa i J. P. Thyssego z Instytutu Nauk Społecznych w Hadze

liczba miejskiej ludności świata wzrasta co roku o 6,5 procent. Statystycznie rzecz biorąc

oznacza to, że liczba ludności mieszkającej w miastach podwaja się co 11 lat. Dla unaocznienia
pełnych rozmiarów takiego wzrostu należałoby sobie wyobrazić, że z jakiegoś powodu żadne z

milionowych miast nie może zwiększyć swojej obecnej wielkości. W tej sytuacji, aby umieścić
gdzieś miliony nowo przybyłych, należałoby dobudowywać bliźniacze miasta do już istnie-

jących, np. drugie Los Angeles, Nowy Jork, Londyn, Tokio, Rangun, Madryt, Rzym, Berlin,
Paryż, Warszawę, Moskwę, i to co 11 lat!

Równolegle z tym rośnie stromo w górę krzywa zużycia energii. Hinduski fizyk jądrowy dr

Homi Jenghanghir Baba, który zginął w katastrofie samolotowej w 1966 roku, tak opisał ów

trend: „Jeśli dla ilustracji przyjmiemy na oznaczenie energii pozyskanej z 33 milionów ton
węgla literę Q, to całkowite zużycie energii w ciągu 1850 lat od narodzin Chrystusa wyniosło

1/2 Q. Od roku 1850 natomiast zużycie energii wzrastało o 1 Q rocznie. Oznacza to, że mniej

– 72 –

background image

więcej połowa całego zużycia energii w ciągu minionych 2000 lat przypada na ostatnie sto lat”.
Jeśli przykładowo podzielilibyśmy okres 50 tysięcy lat istnienia człowieka na pokolenia,

przyjmując średnią życia 62 lata, to okaże się, że na Ziemi żyło dotąd 800 pokoleń ludzi, z
czego 650 w jaskiniach. Dopiero 70 ostatnich generacji potrafi dzięki pismu skuteczniej

przekazywać tradycję z pokolenia na pokolenie. Dopiero od 6 pokoleń większa część ludzkości
potrafi czytać i pisać. Jeszcze dziś 44 procent ogółu mieszkańców Ziemi stanowią analfabeci.

Precyzyjne pomiary czasu możliwe są dopiero od czterech pokoleń, a silnik elektryczny znamy
ledwie od dwóch. Większość jednak zdobyczy techniki, które tak bardzo ułatwiają nam dzisiaj

życie, pochodzi z teraźniejszości – są dziełem osiemsetnego pokolenia. W nadchodzących
stuleciach eksplozja demograficzna na coraz ciaśniejszej planecie z pewnością przyniesie ze

sobą wiele trudności, jeśli nie katastrof.

Stopa przyrostu naturalnego w poszczególnych krajach pokazuje, że w społeczeństwach

rozwiniętych technicznie, jak np. w Ameryce Północnej, Japonii i Europie, udało się osiągnąć
stabilność dzięki wielkiemu zużyciu energii. Aby podtrzymać wzrost dobrobytu, społeczeństwa

te zmuszone są jednak eksploatować paliwa kopalne i energię jądrową w stopniu wręcz zastra-
szającym.

W minionych wiekach przyrost naturalny regulowany był niejako przez wojny i zarazy.

Dzisiaj w krajach biednych o minimalnym postępie technicznym (Ameryka Łacińska, Indie i

Afryka) obserwujemy eksplozję demograficzną. Wszystko wskazuje zatem na to, że kluczem do
ograniczenia przyrostu naturalnego jest dobrobyt. Kraje borykające się z największymi

trudnościami często narażone są na wyjątkowo niekorzystne warunki klimatyczne lub też nie
dysponują niezbędnymi źródłami energii, aby polepszyć sytuację swojej ludności poprzez

uprzemysłowienie. Mimo wszystko jednak także tam stworzyć należy przesłanki ludzkich
warunków egzystencji. Powinno być co najmniej tak, że w tych upośledzonych krajach dobro-

byt wzrasta proporcjonalnie do wzrostu ludności, a ta podwaja się co 18 lat.

Profesor Gerard K. O'Neill z amerykańskiego Princeton, specjalista od spraw zasiedlenia

Kosmosu, opracował w związku z tym następujące postulaty:

– oddalenie widma głodu i nędzy od wszystkich ludzi;

– stworzenie właściwej przestrzeni życiowej dla ludności całego świata, która nawet przy

najbardziej optymistycznych szacunkach, zakładających najniższą stopę przyrostu naturalnego,

w ciągu najbliższych 40 lat ulegnie podwojeniu, a następnych 30 – potrojeniu; wprowadzenie
kontroli urodzeń z pominięciem wojen, klęsk głodu i dyktatur;

– zapewnienie każdemu wolności osobistej z prawem wyboru;
– osiągnięcie postępu technicznego, uwarunkowanego jednak zmniejszeniem, a nie

zwiększeniem koncentracji władzy i kontroli;

– polepszenie sytuacji o tyle, o ile miasta, obszary przemysłowe i inne tego rodzaju

instytucje zostaną tak zredukowane, by skończyła się przewaga administracji i biurokracji, a na
pierwszy plan znów wysunęły się osobiste kontakty międzyludzkie;

– zapewnienie nieograniczonego dostępu do taniej energii wszystkim narodom Ziemi, a nie

tylko tym, które są w posiadaniu zasobów paliw kopalnych bądź atomowych;

– przystosowanie do zamieszkania nowych obszarów, aby powiększyć dotychczasowe tereny

życiowe ludzkości.

Zdaniem dra F. N. Spiessa, kierownika Marine Physical Laboratory of the Scrips Institution of

Oceanography, w ciągu najbliższych 50 lat człowiek będzie musiał poszukać nowych terenów

na morzach i pod ich powierzchnią. „Człowiek zasiedli oceany, spożytkuje je, włączy do ogółu
połaci Ziemi wykorzystywanych zarówno do pozyskiwania bogactw mineralnych, jak też do

celów transportowych na potrzeby wojskowe i cywilne oraz do spędzania czasu wolnego”.

Z 2/3 obszaru Ziemi, jakie przypadają na oceany, jak dotąd zaledwie 5 procent posiada

precyzyjną kartografię. Wiadomo, że na tych zbadanych obszarach dno oceanu zawiera bogate
złoża gazu ziemnego, ropy naftowej, węgla, siarki, uranu, kobaltu, cyny, fosfatów i innych

bogactw mineralnych. Dodatkowe znaczenie ma bogactwo morskiej flory i fauny. W samych
tylko Stanach Zjednoczonych rozliczne przedsiębiorstwa – m.in. takie giganty jak Standard Oil

czy Union Carbide – ubiegają się o pierwszeństwo w wykorzystaniu tych niezmierzonych
bogactw. Już dziś przygotowują się one na spodziewaną walkę z konkurencją. Walka ta będzie

się oczywiście wzmagała z roku na rok, ponieważ w końcu chodzi przecież o wejście w
posiadanie dna morskiego i jego bogactw. W konsekwencji nie pozostanie to, rozumie się, bez

określonego wpływu na społeczność ludzką. Gdyby wydobycie bogactw naturalnych spod dna
morskiego okazało się opłacalne, spowodowałoby to zmianę struktury stanu posiadania między

poszczególnymi narodami.

Japonia wydobywa rocznie spod dna morskiego 10 milionów ton węgla. W Malezji, Tajlandii i

Indonezji wydobywa się tą drogą cynę. Szczególnego znaczenia nabiera coraz bardziej rosnące

– 73 –

background image

uzależnienie człowieka od rezerw żywnościowych zawartych w oceanach, ponieważ pozwolą
one zasadniczo zmienić problem wyżywienia dodatkowych miliardów nowych mieszkańców.

Niezbędnie jest tutaj generalne przestawienie, związane z całym szeregiem nie znanych jesz-
cze dzisiaj, ale trudnych do przecenienia czynników. Na przykład jak wpłynie to na gospodarkę

energetyczną ludzkiego organizmu? Czy wpłynie to jakoś na rozwój? A może na przeciętny
wzrost, ciężar ciała, typowe przebiegi procesów chorobowych lub na długość życia?

W jaki sposób społeczność, która z dawien dawna kształtowana była przez wykorzystanie

upraw ziemi, zniesie psychicznie przestawienie na rolnictwo morskie? Jeśli pewnego dnia

człowiek rozpocznie kolonizowanie oceanów i być może przeniknie na znaczne głębokości, czy
za pionierami pójdzie większa masa osiedleńców, tworząc prawdziwe podmorskie miasta?

Perspektywa taka nie jest bynajmniej całkiem utopijna.

Doktor Walter L. Robb z General Electric przeprowadził eksperyment z żywym chomikiem

utrzymywanym pod wodą. Zwierzę przebywało w pojemniku zaopatrzonym w specjalne
syntetyczne membrany – „sztuczne skrzela” – pozyskujące „powietrze” z otaczającej pojemnik

wody, a jednocześnie zapobiegające przedostawaniu się jej do wewnątrz. Membrany
umieszczone były u góry, u dołu i po bokach „domku”. Bez nich chomik udusiłby się z braku

powietrza. Firma General Electric twierdzi, że w przyszłości takie membrany mogą zaopatrywać
w powietrze do oddychania załogi podmorskich stacji doświadczalnych. Równie dobrze jednak

można w nie wyposażyć ściany domów mieszkalnych, hoteli i innych budynków na dnie morza.

Lecz wykorzystanie oceanów, przeprowadzka w głąb morskiej toni, nie jest jedyną możli-

wością pozyskania nowej przestrzeni życiowej dla ludzkości. Z dość dużą pewnością można
założyć powstanie na Księżycu kopalń. Prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush w za-

twierdzonym przez siebie programie badań kosmicznych przyznał pierwszeństwo wykorzystaniu
Księżyca. Bez większych problemów można przetransportować potężne ilości surowca z

niewidocznej strony naszego satelity. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z niezwykłej obfitości
złóż, jakie znajdują się na Księżycu. Coraz wyraźniej dziś widać, jak istotny był tak bardzo

swego czasu krytykowany program „Apollo”, w ramach którego pobrano próbki gruntu. Typowa
próbka księżycowego gruntu zawiera na przykład ponad 20 procent krzemu, ponad 12 procent

aluminium, 4 procent żelaza i 3 procent magnezu. Wiele z pobranych próbek zawierało ponad 6
procent tytanu – szczególnie wytrzymałego metalu lekkiego, który dobrze znosi nawet bardzo

wysokie temperatury i jest niezwykle poszukiwany.

Kiedy już na dobre rozpocznie się wykorzystanie przestrzeni kosmicznej, w ciągu paru lat

człowiek przystąpi do badania pasa asteroid i znajdujących się tam bogactw. Jeśli idzie o
transport w Kosmosie, to liczy się tylko energia, jaką należy nań zużyć, a nie odległości,

ponieważ podróże kosmiczne nie są ograniczane ziemską siłą ciążenia ani tarciem w warstwach
atmosfery. Toteż będzie rzeczą stosunkowo prostą przetransportowanie surowców z Księżyca

do przyszłych osiedli kosmicznych, a koszty transportu wyniosą mniej więcej 1/20-tych, jakie
trzeba byłoby ponieść transportując surowce z Ziemi.

Na Księżycu nie ma ani węgla, ani wodoru, ani azotu, czyli pierwiastków, bez których w

naszym rozumieniu nie może istnieć życie. Analiza spektralna światła słonecznego odbijanego

przez asteroidy wykazała jednak, że niektóre z nich zawierają tlen, azot i węgiel. Mogłoby to
mieć dla przemysłu petrochemicznego takie samo znacznie, jak ziemskie zasoby ropy naftowej

i łupków bitumicznych. Obecność węgla, tlenu i azotu w składzie asteroid dowiedziono też na
podstawie analizy meteorytów, zwanych chondrytami.

Pozyskiwanie bogactw z asteroid mogłoby okazać się w ostatecznym rozrachunku prostsze

od wydobywania ich z głębi Ziemi. Nawet gdyby możliwe było wydobycie na Ziemi wszystkich

bogactw mineralnych znajdujących się na głębokości do 800 metrów, to i tak stanowiłoby to
zaledwie 1 procent surowców, jakimi dysponują trzy największe asteroidy.

Kolonizacja Kosmosu od dawna już przestała być utopią, ponieważ istnieją już konkretne

wyliczenia, rysunki i plany konstrukcyjne. Już w całkiem niedalekiej przyszłości tysiące osób ze

wszystkich krajów przeniesie się do wybudowanych do tego czasu kosmicznych miast, by
znaleźć tam nową ojczyznę. Profesor Gerard O'Neill już w latach sześćdziesiątych przedstawił

pierwsze odnośne koncepcje w formie zadań fizycznych, które przerabiał potem ze studentami.
Kiedy obliczenia przyniosły konkretne, całkiem użyteczne rezultaty, abstrakcyjna idea zmieniła

się w realny projekt.

Wyniki pięcioletniej pracy badawczej O'Neilla zostały przedyskutowane i poddane wielo-

tygodniowym analizom w gronie inżynierów, przyrodoznawców i socjologów w ramach zorgani-
zowanego przez NASA Ames Research Laboratory. Ostatecznie wszyscy orzekli jednogłośnie, że

projekt nadaje się do realizacji. W zaleceniu skierowanym do rządu Stanów Zjednoczonych
powiedziano, że należałoby powołać do życia wspólnie z innymi krajami międzynarodowy

zespół badawczo-rozwojowy, którego celem byłoby zaprojektowanie orbitalnego zakładu

– 74 –

background image

produkcyjnego zatrudniającego około 10 tysięcy pracowników. Dziś projekt kosmicznego
osiedla dawno już wyszedł poza etap dyskusji teoretycznych i znajduje się we wstępnej fazie

realizacji. Do budowy tego osiedla należałoby zastosować nie wykorzystywane dotychczas, a
dość łatwe do pozyskania w Kosmosie surowce, zwłaszcza z Księżyca, ponieważ grunt

księżycowy zawiera tlen, krzem i różne metale, takie jak żelazo, aluminium, tytan czy magnez.
Ponieważ siła ciążenia na Księżycu jest znacznie mniejsza niż na Ziemi, również nakład energii

potrzebny do przetransportowania surowców w wybrane miejsce Kosmosu byłby odpowiednio
mniejszy. Niezbędna do przerobienia księżycowych surowców energia jest wszędzie: to energia

słoneczna. Jak pokazują obliczenia, jeden kilogram produktu finalnego kosztowałby około 100
dolarów. W porównaniu z tym koszty, jakie NASA musiałaby ponieść, aby zbudować waha-

dłowiec zdolny transportować niezbędne surowce z Ziemi, wyniosłyby 6 razy tyle. Biorąc pod
uwagę dzisiejszy stan badań, przyjmuje się, że budowa kosmicznego osiedla powinna zacząć

się od niezbyt wielkiej stacji orbitalnej.

Jak wynika z obliczeń francusko-włoskiego matematyka i fizyka J. L. Lagrange'a, stację taką

można by umieścić na orbicie okołoksiężycowej w punkcie libracyjnym, zwanym punktem
Lagrange'a L 5. Punkt ten stanowi rozwiązanie tzw. zagadnienia trzech ciał (Ziemia – Księżyc –

satelita). Już w roku 1772 Lagrange opracował kilka rozwiązań na wypadek, gdyby masa
trzeciego ciała (w tym wypadku satelity) była nieproporcjonalnie mała. Według tych obliczeń,

dla układu Ziemia – Księżyc istnieje pięć tzw. punktów Lagrange'a (L), gdzie siły przyciągania
wzajemnie się znoszą. Punkt L 1 znajduje się między obydwoma ciałami, punkty L 2 i L 3 poza

nimi na liniach łączących, zaś punkty L 4 i L 5 stanowią wierzchołki trójkąta równobocznego
sformowanego z obu ciał. W rzeczywistości problem jest jeszcze bardziej skomplikowany,

ponieważ w zasadzie chodzi o zagadnienie nie trzech, lecz czterech ciał, jeśli uwzględnić siłę
przyciągania Słońca.

Na początek przewiduje się dodatkowe osiedle na Księżycu. Obliczono, że obydwie stacje

kosmiczne potrzebowałyby wyposażenia (zapasy i schronienie) o ogólnej masie od 15 do 50

ton. Przetransportować by je trzeba z Ziemi na miejsce przeznaczenia w kilkuset ratach. Przy
jednym starcie wahadłowca dziennie lub jednym starcie co drugi dzień operacja taka zajęłaby

mniej więcej dwa lata.

Następnym krokiem byłaby budowa na Księżycu rampy startowej dla „sań” transportowych

napędzanych magnetycznie. Każde takie sanie mogłyby ważyć około 5 kilogramów, a
sprasowany do transportu surowiec księżycowy jakieś dwa razy więcej. Po magnetycznym

przyśpieszeniu na szynie o długości 10 kilometrów sanie zatrzymują się, „wykatapultowują”
swój ładunek w przestrzeń i wracają na start po następny. Całość nie trwa więcej niż dwie i pół

minuty. Takie transportowe sanki przy wykorzystaniu w 60 procentach mogą w ciągu roku
wyekspediować w przestrzeń nawet do miliona ton księżycowego surowca. Napędzane będą

prawdopodobnie energią jądrową.

Gdy tylko surowiec dotrze do punktu L 5, zostanie tam przerobiony na pożądany produkt

finalny, jak np. szkło, metal, ceramika czy paliwo płynne. Powstające w procesie produkcji
odpadki przekazywano by do dalszego przetworzenia, powiedzmy na tarcze chroniące przed

promieniowaniem kosmicznym.

Planuje się następnie budowę gigantycznych cylindrów, zamykanych na końcach i podzielo-

nych na sześć odcinków ze szkła i metalu na przemian. Te ostatnie kryłyby w sobie góry, doliny
i rzeki, natomiast odcinki szklane byłyby zaopatrzone w automatycznie regulowane zewnętrzne

zwierciadła, które kierowałyby do wnętrza światło Słońca, zapewniając „normalny” przebieg
dnia. We wnętrzu stacji panowałoby ciśnienie atmosferyczne równe ziemskiemu. Cylinder

rotowałby powoli wokół własnej osi, a przyśpieszenie na zewnętrznym płaszczu symulowałoby
warunki grawitacyjne odpowiadające ziemskim.

O'Neill jest zdania, że przy naszych obecnych możliwościach technicznych można zbudować

zaprojektowane przez niego osiedle kosmiczne Island Three o powierzchni ogólnej 800

kilometrów kwadratowych, zapewniające schronienie kilku milionom osób. Stosując współ-
czesne techniki konstrukcyjne oraz materiały, można zasymulować we wnętrzu takiego

supercylindra powierzchnię odpowiadającą mniej więcej Szwajcarii. Początkowo osiedla tej
wielkości byłyby pod każdym względem nieekonomiczne. Na dalszą metę jednak ludzkość nie

zdoła uniknąć konieczności budowy takich właśnie osiedli kosmicznych, a wraz z postępem
technologicznym przypuszczalnie nawet większych. Zaopatrywanie ich w energię odbywałoby

się za pomocą wielkiego zwierciadła parabolicznego, umieszczonego na końcu cylindra, które
bezustannie magazynowałoby energię Słońca.

Dzięki umieszczeniu w pobliżu wielkich cylindrów całego szeregu mniejszych z przeznacze-

niem na produkcję rolniczą i przemysłową osiągnięto by to, co na Ziemi jest niemożliwe:

niezależną optymalizację warunków klimatycznych dla rolnictwa i strefy przemysłowej

– 75 –

background image

W poszukiwaniu zasobów zainteresowanie człowieka coraz bardziej zwracać się musi ku

środowisku pozaziemskiemu. Przy odpowiednich nakładach i wysiłkach prawdopodobnie uda się

zmniejszyć globalne zagrożenie wojną jądrową. Jeśli nie uda się powstrzymać eksplozji demo-
graficznej, dla setek tysięcy ludzi stanie się jasne, że jedynym rozwiązaniem jest przeniesienie

się do kosmicznych osiedli O'Neilla lub na inne planety naszego Układu Słonecznego.

Carl Sagan, dyrektor laboratorium studiów planetarnych w amerykańskim Cornell University,

uważa, iż znalazł rozwiązanie tego dylematu. Według jego koncepcji powinno być możliwe
przekształcenie niesprzyjających warunków panujących na Marsie w sprzyjające. Koncepcje te

przewidują stworzenie na Marsie za pomocą najnowocześniejszej technologii warunków
porównywalnych z ziemskimi (tzw. terraforming). Gigantyczne zwierciadła, umieszczone na

orbicie marsjańskiej, mogłyby spowodować stopienie lodów na biegunach. Przyniosłoby to
dodatkowo podniesienie ciśnienia atmosferycznego oraz ocieplenie biegunów. Stosując najroz-

maitsze techniki, można doprowadzić do uwolnienia związanego w gruncie marsjańskim tlenu.
Proces terraforming można by wspomagać za pomocą wysokoenergetycznych laserów. Do

„uzdatniania” marsjańskiego środowiska można by też użyć sinic, które poddano manipulacji
genetycznej. Możliwe jest nawet pokrycie zlodowaciałych biegunów milimetrową warstewką

sadzy i pyłu. Spowodowałoby to zmianę klimatu wskutek stopienia lodu na podgrzewanych
przez absorbowane promienie słoneczne biegunach.

Jak wynika z przeprowadzonego w 1976 roku przez NASA studium, nie ma żadnych

zasadniczych przeszkód nie do pokonania, uniemożliwiających w przyszłości zasiedlenie Marsa

przez ludzkość.

Najbliższe dekady przyniosą postęp w syntezie jądrowej oraz technologiach biofizykalnych i

promieniowania, co pomoże urzeczywistnić ideę kolonizacji Marsa w myśl dewizy „Ziemia nie
żyje, niech żyje Mars!” Po pewnym czasie w kolejnych pokoleniach mieszkających na Marsie

żywa będzie już tylko legenda o ziemskim pochodzeniu Marsjan.

Marsjańscy naukowcy będą wysyłali na Ziemię sondy kosmiczne, by ją zbadać. Sondy „Terra

1” i „Terra 2” prześlą do laboratorium badawczego na Marsie zdjęcia przedstawiające martwą
planetę, pokrytą pustyniami i oceanami, które po bliższej analizie okażą się zatrute. Okaże się

też, że atmosfera zawiera dwutlenek węgla i nie ma warstwy ozonowej. Na tej nieprzyjaznej
planecie nie będzie życia. Ale kamery orbitującego próbnika odkryją na jej powierzchni

struktury przypominające budynki – całe kompleksy w kształcie piramid oraz na planie
kwadratów i prostokątów. Gdyby miały być sztucznego pochodzenia, co zważywszy panujące

na Ziemi warunki, z góry wydaje się wątpliwe, to ich twórcy musieliby z jakiegoś niewiado-
mego powodu ulec zagładzie – wpaść w szczelinę czasu. Musimy dołożyć wszelkich starań, aby

przed ludzkością nie otworzyła się taka właśnie szczelina czasu! Musimy nauczyć się znowu
dziwić, powrócić do miłości i odpowiedzialności za naturę – jak naucza czarownik Merlin w

legendzie o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu.

Człowiek musi na nowo podjąć dawno zapomniany dialog z Ziemią, jej skałami, drzewami i

zwierzętami i ponownie odkryć czar natury. W końcu przecież klucz do przeżycia i zbadania
głębin Kosmosu leży w nawiązaniu łączności z obdarzonym duszą Wszechświatem!

– 76 –

background image

Bibliografia

Aspect A., Grangier P, Roger G.: Physical Review Letters, nr 91, 1982
Astrophysics Today, American Institute of Physics, New York 1984

Audouze J.: Physical Cosmology, Amsterdam 1974
Barrow J. D., Boucher W, Gibbons G.: The Very Earfy Universe, Cambridge University Press,

1983
Tipler E: The Anthropic Cosmological Principle, Oxford University Press, 1986

Bateson G.: Steps to an Ecology of Mind, New York 1972
Mind and Nature, New York 1979

Bekenstein I: Black Holes and Anthropy, Physical Review, 1973
Bell J.-S.: Physics, 1 (1964)

Rev. Mod. Phys. (1966)
Quantwn Gravity 2, Oxford University Press, 1981

The Turning Point, New York 1982
Beloff J.: New Directions in Parapsychology, London 1974

Berry A.: The Next Ten-Thousand Years, Saturday Review Press, 1974
Bethe H. A.: The Lives of the Stars, The Sciences, Cornell University, październik 1980

Biarrell N., Davies P. C. W.: Quantum fields in Curved Space, Cambridge University Press, 1982
Big Burst of Gamma. Rays traced to Neutron Stars, New York Times, maj 1980

Blacker Th.: A Pilgrimage of Dreams, London 1973
Bohm D.: Wholeness and the Implicate Order, London 1980

Can Science Save the Fragmenting Universe?, New Scientist, lipiec 1983
Weber R.: Nature as Creativity, Revision 1982

Bohr N.: Atomphysik und menschliche Erkenntnis, Braunschweig 1985
Discussion with Einstein on Epistemological Problems in Modern Physics, New York 1959

Atomie Theory and the Description of Nature, Cambridge University Press, 1934
Brand I.: Unerwunschte Entdeckungen im Luftraum, Mufon-Ces-Bericht, nr 10, 1989

Bracewell R. N.: The Galactic Club, Stanford 1974
Brockman J.: Die Geburt der Zukunft, München 1988

Brown J. A. C: Freud and the Post-Freudians, Harmondsworth 1976
Buttlar J. v.: Schneller als das Licht, Düsseldorf 1972

Reisen in die Ewigkeit, Düsseldorf 1973
Zeitsprung, München 1977

Der Supermensch, Luzem 1979
Die Einstein-Rosen Brücke, München 1982

Unsichtbare Krdfte, München 1985
Supernova, München 1988

„Przybywają z odległych gwiazd”, Warszawa 1994
„Życie na Marsie”, Gdynia 1994

Capra E: Bootstrap and Buddhism, American Journal of Physics, 1974
Science, Society and the rising Culture, New York 1982

Das Neue Denken, München 1987
„Punkt zwrotny”, Warszawa 1987

„Tao fizyki”, Kraków 1994
Carlotto M. J.: Digital imagery analysis of unusual Martian surface feu, Applied Optics, 1988

Carr B. J., Hawking S. W: Black Holes in the Earty Universe, London 1974
Chandrasekhar S.: The Mathematical Theory of Black Holes, Oxford 1983

Clark R. W: Albert Einstein. Leben und Werk, Esslingen 1974
Cosmology and Gravitation, [w.] NATO Advanced Studies, New York 1979

Crick E: Das Leben selbst, München 1983
Darwin K.: „O pochodzeniu człowieka”, Lwów 1884

Davies E: Am Ende ein neuer Anfang, Düsseldorf 1979
The Edge of lnfinity, New York 1981

Mehrfachwelten, Koln 1981
On Being Lowered into a Black Hole, New Scientist, 1982

– 77 –

background image

God and the New Physics, New Scientist, 1983
Superforce, New York 1984

DeWitt B. S., Graham N.: The Many-Worlds Interpretation of Quantum Mechanics, Princeton
1973

DiPietro V., Molenaar G.: Unusual Martian Surface-features, Glenn Dale 1982
Dole S. H.: Habitable Planets, Blaisdell/New York 1970

Donelly I.: Atlantis, New York 1971
Douglas A.: Extra-Sensory Powers, London 1976

Drake F. D.: Intelligent Life in Space, New York 1967
Einstein A.: Aus meinen spdten Jahren, Stuttgart 1979

Mein Weltbild, Berlin [b.r.]
Uber die spezielle un die allgemeine Relativitatstheorie, Braunschweig 1985

Ekeland I.: Das Vorhersehbare und das Unwrhersehbare, München 1985
Eliade M.: „Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy”, Warszawa 1994

Entstehung der Sterne, Spektrum der Wissenschaft, Heidelberg 1986
Faraday A.: Dream Power, London 1973

The Dream Game, Harmondsworth 1976
Feigenbaum E. A., MacCorduck P.: The Fifth Generation: Japan's Computer Challenge to the

World, Readeing/Mass. 1983
Feinberg G., Shapiro R.: Life Beyond Earth, New York 1980

Fiebag J.: Lineationsanafyse in der sudlichen Cydonia-Region. Mars-Hinweise auf kunstliche
Strukturen?
, Wurzburg 1989

Fine A.: After Einstein, Memphis 1982
Freitas R. A. jr.: The Search for Extraterrestrial Artifacts, London 1983

Extrateirestrial Intelligence in the Solar System, 1983
French A. P.: Albert Einstein, Braunschweig 1985

Glashow S. L.: Nuclear Physics, 1961
Gleick J.: Chaos Making a New Science, London 1988

Good T.: Above Top Secret, London 1988
Gott J. R., [i in.]: An Unbound Vniverse?, Astrophysics Journal, 1974

Grantation, Spektrum der Wissenschaft, Heidelberg 1987
Green C: Lucid Dreams, London 1968

The Decline and Fall of Science, London 1976
Guth A. H., Steinhardt P. L: The Inflationary Universe, art. nieopubl., 1983

Haber H.: Eiskeller oder Treibhaus, München 1989
Hall C. S., Nordby V. J.: The Individual and his Dreams, New York 1972

Hart M. H.: Habitable Planets Around Main Seauence Stars, Icarus 1979
Zuckermann B.: Extraterrestriab: Where are They?, New York 1982

Hawking S. W.: „Krótka historia czasu: od wielkiego wybuchu do czarnych dziur”, Warszawa
1990

Ellis G. F.: The Large Scale Structure of Space-Time, Cambridge 1973
Sachs R. K.: Causally Continous Space-Time, Cambridge 1974

Heisenberg W.: Quantentheorie und Philosophie, Stuttgart [b.r.]
Physik und Philosophie, Stuttgart 1984

„Ponad granicami”, Warszawa 1979
Herbert N.: Quantum Reality, Garden City 1985

Herr R.: Physical Review, 1963
Hoagland R.: The Monuments of Mars, Berkeley, CA. 1987

Hoyle V: Evolution aus dem All, Berlin 1981
Das intelligente Universum, Frankfurt/M. 1984

Wickramasinghe N. C: Does Epidemie Disease Comefrom Space, New Scientist”, 1977
JammeT M.: The Philosophy of Quantum Mechanics, New York 1974

Jung C. G.: Uber Grundlagen der anafytischen Psychologie, Frankfurt/M. 1981
„Wspomnienia, sny, myśli”, Warszawa 1993

Kahn H., Wiener A. J.: Ihr werdet es erleben, Reinbek 1971
Kaufmann W III: Black Holes and Warped Space-Time, New York 1980

Kodoma H.: Comments on Chaotic Inflation, KEK Report 12/84
Köhler H. W: Neue Möglichkeiten der Weltraumfahrt, München 1980

Kosmologie, Spektrum der Wissenschaft, Heidelberg 1986
Krippner St., Rubin D.: Lichtbilder der Seele, Bern/München 1975

Marcuse F. L.: Hypnosis, Harmondsworth 1963

– 78 –

background image

Mars as Viewed by Mariner, NASA SP 329, Washington 1979
Martian Landscape: Viking Lander Imaging Team, NASA SP 425, Washington 1978

Meadows D. L., Meadows D. H.: Das globale Gleichgewicht, Reinbek 1976
Medawar P. B., Medawar J. S.: Von Aristoteles bis Zufall, München 1986

Michell J.: The New View over Atlantis, London 1983
Misner C. W, Thorne K. S., Wheeler J. A.: Gravitation, San Francisco 1973

Möller J. M.: Geomantie in Mitteleuropa, Freiburg 1988
Morris M. S., Thorne K. S., Yurtsever U.: Wormholes, Time Machines and the Weak Energy

Condition, The American Physical Society, 1988
Morris R.: The Fate of the Unwerse, New York 1982

Times Arrow, New York 1984
Morrison P., Bllingham I, Wolfe J.: The Search for Extraterrestial Intelligence, NASA SP, 1977

O'Neill G.: Unsere Zukunft im Raum, Bern 1977
Pagels H. R.: Die Zeit vor der Zeit, Berlin 1987

Papagianis M. D.: The Need to Explore The Asteroid Belt, tekst wygłoszony na 33 Kongresie
International Astronautical Federation, Paryż 1982

Penrose R.: Theoretical Prindples in Astrophysics and Relativity, Chicago 1978
Penzias A., Wilson R. A.: Astrophysics, 1965

Poundstone W.: The Recursive Universe, New York 1985
Primack J,, Pagels H.: Supersymmetry, Cosmology and New Physics at Terra-electronvolt

Energy, Physical Review Letrers, 1982
Randles J.: Abduction, London 1988

Ravenscroft T: The Spear of Destiny, London 1972
Rees M. J., Ostriker J.: Astrophysics, Oxford 1977

Reichenbach H.: Der Aufstieg der wissenschaftlichen Philosophie, Stuttgart 1977
Rothmarm X.: Science a la Mode, Princeton University Press, 1989

Ryzl M.: Parapsychologie, München-Genf 1970
Sagan C: Brocas Brain, New York 1974

Schmidt G.: Chaos and Plasma Physics, Physics Today, 1984
Schmidtbauer W: Evolutionstheorie und Verhaltensforschung, Hamburg 1974

Schrödinger E.: Was ist ein Naturgesetz?, München 1979
Sciama D. W: Modern Cosmology, Cambridge 1975

Sheldrake R.: A New Science of Life, London 1981
Bohm D.: Morphogenetic Fields and the Implicate Order, Revision 1982

Siklos S. T. C: Relativistic Astrophysics and Cosmology, Singapore 1984
Smith A.: Powers of Mind, New York 1975

Sperber M.: Alfred Adler oder Das Elend der Psychologie, Frankfurt/M. 1983
Stanley S. M.: Der neue Fahrplan der Evolution, München 1983

Targ R., Puthoff H.: Jeder hat den sechsten Sinn, Koln 1977
Taylor G. R.: Die Geburt des Geistes, Frankfurt/M. 1982

Taylor J.: The Shape of Minds to Come, Frogmore 1974
Tholey P., Utecht K.: Schopferisch traumen, Niedernhausen/Ts. 1987

Tipler F. J., Clarke C. I. S., Ellis G. F. R.: General Relativity and Gravitation: One Hundred Years
After the Birth of Albert Einstein
, New York 1980

Toffler A.: Die Zukunftschance, München 1981
Ullman M., Krippner St., Vaughan A.: Dream Telepathy, London 1973

Vana E. B. E.: Terra: Scientific Study of a Primitive Humanoid Civilisation, w serii: Doomed
planets, An Acheleic Publication of the Invisible College
, Urche 2024

Vasilliev L. L.: Experiments in distant Influence, London 1976
Vester E: Denken, Lernen, Yergessen, Stuttgart 1975

Weinberg S.: Conceptual Foundations of the Univied Theory of Weak and Electromagnetic
Interaction
, Science 1986

„Pierwsze trzy minuty. Współczesny obraz początku Wszechświata”, Warszawa 1980
Wheeler J., Misner Ch., Thorne K.: Gravitation, San Francisco 1973

Foundational Problems in the Special Sciences, Dordrecht 1977
Żurek W. W.: Quantum Theory and Measurement, Princeton 1983

Will C. M.: Theory and Experiment in Gravitation Physics, Cambridge 1981
Wolfe J. H. [i in.]: The Search for Extraterrestrial Intelligences, [w:] Life in the Universe,

Cambridge, MIT Press, 1981
Young J.Z.: An Introduction to the Study of Man, London 1974

Zeldovich Ya. B., Einasto J., Shandarin S. E: Giant Voids in the Unwerse, Nature nr 300, 1982

– 79 –

background image

Objaśnienia niektórych terminów

antymateria – hipotetyczna postać materii nie występującej na Ziemi, w której wszystkie -+
cząstki elementarne mają ładunki o znaku przeciwnym znakowi normalnemu. I tak na przykład

jądra antylitu składałyby się z trzech antyprotonów o ładunku ujemnym oraz trzech do pięciu
antyneutronów. Dla każdej cząsteczki istnieje hipotetyczna antycząsteczka. Wyjątek stanowią

całkowicie neutralne cząstki, takie jak foton i mezon, które są tożsame ze swoimi anty-
cząsteczkami. Antymateria składa się z antyprotonów, antyneutronów i antyelektronów, czyli

pozytonów. W zetknięciu z materią antymateria ulega anihilacji.
asteroidy – małe planetki o średnicy przeważnie poniżej 500 kilometrów. W naszym Układzie
Słonecznym liczbę asteroid szacuje się na 50-100 tysięcy.
astralna podróż – stan, w którym drugie ciało opuszcza cielesną powłokę, by w pełni świado-

mości przenosić się w inne miejsca i czasy.
astrofizyka – dział astronomii zajmujący się badaniem fizykochemicznych własności obiektów
kosmicznych.
biała dziura – „druga strona” czarnej dziury, która w przeciwieństwie do niej wypycha materię

i energię, zamiast ją pochłaniać, stanowiąc niejako „kosmiczny gejzer”. Czarne i białe dziury
uważa się za „wejścia” i „wyjścia” mostów Einsteina-Rosena.
biosfera – strefa kuli ziemskiej, w której istnieje życie. Obejmuje wody, lądy i dolną część

atmosfery.
chaotyczna inflacja – jedna z nowszych teorii kosmologicznych, według której nasz
Wszechświat, oprócz wielu innych, powstał z czegoś w rodzaju wzburzonej „czasoprzestrzennej

piany” w chaotycznym nieporządku wskutek rozszerzenia inflacyjnego.
czarna dziura – ciało niebieskie, które zapadło się w siebie, osiągając nieskończoną gęstość i
najprawdopodobniej znikając z naszego Wszechświata, z tym że pozostaje po nim wir grawita-

cyjny. W czarnej dziurze zaburzona zostaje struktura czasoprzestrzeni. Najprawdopodobniej
znikająca w czarnej dziurze materia pojawia się w innym rejonie naszego Wszechświata, w

tzw. białej dziurze. Niektórzy naukowcy przypuszczają, że białymi dziurami mogą być kwazary.
Czerenkowa promieniowanie – promieniowanie elektromagnetyczne w obszarze widzial-
nym, emitowane przy przechodzeniu przez przezroczyste ośrodki cząstek, których prędkość

jest większa niż prędkość światła w danym ośrodku.
cząstki elementarne – najmniejsze, uważane za niepodzielne cząstki składowe materii.
częstotliwość – stosunek liczby drgań do czasu ich trwania.
dualizm korpuskularno-falowy – dwoistość w opisie zjawisk wynikająca z własności korpus-
kularnych (kwantowych) i falowych materii.
dylatacja czasu – zaczerpnięte ze szczególnej teorii względności określenie rozciągnięcia cza-

su zgodnie z transformacją Lorentza (paradoks zegarowy).
Einsteina-Rosena most – bezpośrednie połączenie między jedną częścią Wszechświata a
inną, czyli między czarną a białą dziurą. Po raz pierwszy mosty te opisali autorzy w 1935 roku,

następnie ich istnienie zostało potwierdzone przez innych teoretyków.
elektron – cząstka elementarna o najmniejszej masie i ujemnym ładunku elektrycznym.
Całość właściwości chemicznych atomów i molekuł opiera się na wzajemnych oddziaływaniach

elektrycznych między elektronami oraz między elektronami a jądrami atomów. Nie ma możli-
wości dokładnego zmierzenia prędkości elektronu i jego położenia. Według Heisenberga zasady

nieoznaczoności tu właśnie przebiegają granice naszego poznania. Francuski fizyk Jean Charon
ujmuje wręcz elektron jako myślącą jednostkę, jako cząstkę elementarną obdarzoną umysłem.

Dla Charona elektron stanowi rodzaj mikrokosmosu, w którego wnętrzu znajduje się ogromna
ilość pozbawionych masy fotonów, będących niejako zbiornikiem pamięci. Spin fotonów spra-

wia, że elektron zdolny jest do uczenia się i przekazywania wiadomości dalej. Według Charona
każde dwa fotony w elektronie mogą zmienić swój spin, stając się pamięcią. Elektrony mogą

przekazywać sobie nawzajem informacje poprzez wymianę fotonów. Wskutek wędrówki foto-
nów z jednego elektronu do drugiego dochodzi do przekazania spinu, a więc „wiadomości”. W

zasadzie wszystko wokół nas jest zależne od elektronów, również życie nie mogłoby bez nich

– 80 –

background image

powstać.
ESP (extra sensual perception) – postrzeganie pozazmysłowe.
foton – kwant światła, najmniejsza niepodzielna ilość energii promieniowania elektromagne-
tycznego.
Friedmanna model – matematyczny model czasoprzestrzennej struktury Wszechświata, opie-

rający się na założeniach ogólnej teorii względności i stałej kosmologicznej.
fuzja – reakcja termojądrowa, synteza jądrowa, proces łączenia się dwóch lekkich jąder ato-
mowych w jedno cięższe z wydzieleniem energii.
fuzyjny napad – nie zrealizowana jeszcze zasada napędu, wykorzystująca energię reakcji

termojądrowej.
galaktyka – wielki układ gwiezdny utrzymywany siłami grawitacji.
galaktyki jądro – wyjaśnienie oraz teoretyczny opis aktywnych jąder galaktyk do dziś należą
do nierozwiązalnych zagadek nauki. Obszary te emitują niewyobrażalne wręcz ilości energii i

materii. Wydaje się, że istnieje nie wyjaśniony do dziś związek między jądrami galaktyk a
kwazarami.
geometrodynamika – stworzona przez Johna Wheelera geometria zakrzywionej czaso-

przestrzeni będąca połączeniem mechaniki kwantowej oraz ogólnej teorii względności.
geon – kwant przestrzeni w geometrodynamice.
gluony – tak jak fotony charakteryzują pole elektromagnetyczne, tak zachowanie kwarków
określane jest przez silne oddziaływanie przenoszone przez gluony.
grawitacja – własność czasoprzestrzeni będąca pochodną masy obiektu.
grawitacyjna stała – zasadnicza stała w Newtonowskiej i Einsteinowskiej teorii grawitacji.
grawitacyjne fale – fale wzbudzone wskutek zaburzenia pola grawitacyjnego, na przykład

poprzez zmianę położenia masy lub zmianę jej gęstości. Istnienie fal grawitacyjnych, dowie-
dzione teoretycznie przez Einsteina w równaniach pola, zostało z dużą dozą pewności potwier-

dzone eksperymentalnie w latach siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych przez profesora
J. Webera.
grawiton – hipotetyczny kwant pola grawitacyjnego.
Heisenberga zasada nieoznaczoności – podstawowa zasada nowoczesnej fizyki, według

której nie można równocześnie zmierzyć położenia i prędkości, a dokładniej mówiąc: pobu-
dzenia cząstki, ponieważ cząstki oprócz natury korpuskularnej mają też naturę falową.
hipnoza – wywołany sugestią, podobny do snu stan, w którym osoba zahipnotyzowana wypeł-

nia polecenia niesprzeczne z wyznawanymi przez siebie zasadami.
kosmologia – dział astronomii zajmujący się badaniem fizycznej i matematycznej struktury
Wszechświata jako całości.
kwant – określenie najmniejszej porcji energii, jaka w czasie procesów mikrofizycznych może

być pochłonięta bądź oddana np. przez atom.
kwantowa mechanika – mechanika cząstek atomowych, łącząca falowe i korpuskularne
cechy elektronów. W równaniach ruchu mechaniki kwantowej energię, pęd i współrzędne

położenia zastępuje się macierzami lub układami równań różniczkowych, z których rozwiązań
wywieść można z kolei wielkości obserwowalne, takie jak np. gęstość ładunku.

Heisenbergowska zasada nieoznaczoności ma tu fundamentalne znaczenie.
kwantów teoria – teoria opisująca zjawiska fizyczne, w których ujawnia się nieciągłość ener-
gii powstającej skokowo, porcjami.
Lorentza kontrakcja – przyjęte przez Lorentza początkowo dla wyjaśnienia doświadczenia

Michelsona skrócenie (kontrakcja) ciał wzdłuż kierunku ich ruchu. Objawia się dopiero przy
prędkościach relatywistycznych.
Lorentza transformacja – układ równań do przeliczenia współrzędnych przestrzenno-czaso-

wych inercjalnego układu odniesienia na współrzędne drugiego układu, poruszającego się
względem niego ruchem jednostajnym. Na transformacji Lorentza opiera się szczególna teoria

względności.
Multiuniversum – według niektórych teorii nasz Wszechświat jest gigantycznym bąblem
czasoprzestrzennym, który powstał około 20 miliardów lat temu wraz z niezliczoną liczbą

innych wszechświatów.
neutrino – początkowo hipotetyczna, później potwierdzona eksperymantalnie, bardzo lekka

– 81 –

background image

cząstka elementarna, służąca wyjaśnieniu rozpadu promieniotwórczego beta. Dotychczas za-
kładano, że neutrino jest pozbawione masy, ale najnowsze doświadczenia zdają się wskazy-

wać, że jest inaczej.
neutron – pozbawiona ładunku elektrycznego ciężka – wchodząca w skład jądra atomowego
wraz z protonem cząstka elementarna.
neutronowa gwiazda – bardzo ciężka gwiazda o tak wielkiej gęstości, że składa się właściwie

z samych neutronów.
nieświadomość – pojęcie zbiorcze, obejmujące wszystkie treści nie postrzegane przez świa-
domość: nieświadome procesy fizjologiczno-cieiesne, to, co jeszcze lub już nie jest świadome.
okres połowicznego rozpadu – czas, w którym następuje zmniejszenie o połowę aktywności

promieniotwórczej danej substancji.
OOBE (put of the body experience = doświadczenia z pobytu poza ciałem) – bardzo szerokie i
nieprecyzyjne określenie eksterioryzacji.
osobliwość – matematyczny środek – czarnej dziury, gdzie jej gęstość jest praktycznie

nieskończona.
paradoks zegarowy – po powrocie na Ziemię załoga statku kosmicznego poruszającego się z
prędkością bliską prędkości światła byłaby młodsza niż pozostali na Ziemi ludzie urodzeni w

tym samym czasie.
parapsychologia – nauka zajmująca się badaniem faktów nie dających się wyjaśnić meto-
dami psychologii klasycznej (telepatia, psychokineza itd.).
Plancka stała – uniwersalna stała h w teorii kwantów, mająca wymiar działania i wyrażająca

charakter falowy materii.
podświadomość – warstwa psychiki, która znajduje się poniżej świadomości refleksyjnej i nie
podlega naszej kontroli.
pola teoria, jednolita – w rozszerzeniu ogólnej teorii względności Albert Einstein próbował

opisać pola elektryczne, magnetyczne i grawitacyjne z jednolitego punktu widzenia.
pole – zasadnicze pojęcie służące do opisu stanów i oddziaływań w czasoprzestrzeni.
pozyton – antyelektron, cząstka elementarna odpowiadająca elektronowi, lecz o ładunku
dodatnim.
prędkość ucieczki – prędkość, jaką musi uzyskać obiekt, aby przezwyciężyć działanie siły

ciążenia planety lub gwiazdy i móc odlecieć w przestrzeń kosmiczną.
proton – cząstka elementarna o ładunku dodatnim, wchodząca wraz z neutronem w skład
wszystkich jąder atomowych.
przestrzenno-czasowe współrzędne – czterowymiarowa forma przedstawiania zdarzeń w

czasoprzestrzeni.
przestrzeń międzygalaktyczna – przestrzeń pomiędzy poszczególnymi galaktykami lub
gromadami galaktyk.
przestrzeń międzygwiezdna – przestrzeń między poszczególnymi gwiazdami.
przestrzeń międzyplanetarna – przestrzeń między planetami naszego lub innego układu

słonecznego.
przyczynowo-skutkowy związek lub zasada przyczynowości – zasada fizyczna opierają-
ca się na powiązaniu przyczyny ze skutkiem. W fizyce kwantowej na temat wielkości prze-

strzennych i czasowych możliwe są jedynie wypowiedzi statystyczne. Ponieważ w mikrofizyce
wszystko zależy od rodzaju obserwacji, wypowiedzi na temat przyczynowości są z zasady

niemożliwe.
przyrost masy – postulowany przez teorię względności i potwierdzony eksperymentalnie
wzrost masy szybko poruszającego się obiektu.
pył międzygwiazdowy – cząsteczki materii wypełniające pozornie „puste” przestrzenie

między gwiazdami.
regresja hipnotyczna – nawrót w czasie hipnozy do poprzednich wcieleń.
reinkarnacja – wędrówka dusz, metempsychoza. Wiara w reinkarnację mówi o życiu po
śmierci poprzez wcielenie się w inną istotę.
Schwarzschilda promień – horyzont zdarzeń czarnej dziury.
sen świadomy – sen, w trakcie którego śniący wie, że śni, i może świadomie wpływać na

przebieg snu.

– 82 –

background image

superprzestrzeń – nadprzestrzeń, postulowany przez amerykańskiego profesora astrofizyki
Johna Wheelera Wszechświat, który istnieje tuż obok naszego Wszechświata, ale rządzi się

całkowicie innymi prawami fizycznymi. Czas i przestrzeń tracą w nim wszelkie znaczenie.
szczelina czasu – powstające w określonych okolicznościach krótkotrwałe „pęknięcie” w
strukturze czasoprzestrzeni, umożliwiające wgląd w inne wymiary, tzw. światy równoległe.
tachion – hipotetyczna cząstka elementarna poruszająca się z prędkością większą od

prędkości światła.
telepatia – przekazywanie myśli, czyli odbieranie wrażeń przekazywanych przez inny umysł
bez udziału narządów zmysłu.
twistory – cząstki, których istnienie zasugerował angielski matematyk Roger Penrose uwa-

żając, że stanowią one pierwotny budulec Wszechświata, czyli niejako kwanty albo „węzły”
czasoprzestrzeni.
twistorowy silnik – hipotetyczny napęd oparty na reakcji z twistorami.
wymiar – wyrażenie danej wielkości za pomocą wielkości podstawowych w postaci iloczynu

oznaczeń wielkości podstawowych w odpowiednich potęgach.
względności teoria, ogólna – stworzona przez Alberta Einsteina teoria, w myśl której
grawitacja jest objawem krzywizny czasoprzestrzeni.
względności teoria, szczególna – stworzona przez Alberta Einsteina teoria, w myśl której

prawa fizyki są niezmiennicze względem transformacji Lorentza.

– 83 –


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
von Buttlar J Szczelina czasu spotkanie z niepojętym
Johannes von Buttlar Planeta Adama
Johannes von Buttlar Hazard pana Boga
Johannes von Buttlar Przybywają z odległych gwiazd
A Propagandist of Extermination, Johann von Leers and the Anti Semitic Formation of Children in Nazi
OiM Johann von Sporck
Johann Wolfgang von Goethe
Johann Wolfgang von Goethe doc
Johann Wolfgang von Goethe Iphigenie auf Tauris
Goethe Johann Wolfgang von Cierpienia mlodego Wertera
johann wolfgang von goethe cierpienia mlodego wert
Goethe Johann Wolfgang von Cierpienia młodego Wertera
Johann Wolfgang von Goethe
Johann Wolfgang von Goethe Faust II
Johann Wolfgang von Goethe bibliografia
Johann Bernhard Fischer von Erlach kościól św Boromeusza w Wiedniu
Johann Gottfried von Herder

więcej podobnych podstron