Johannes von Buttlar
Planeta Adama
Nieznana planeta Układu Słonecznego
kolebką ludzkości
– 1 –
Spis treści
Prolog
1. Tajemnica dziesiątej planety
2. Adam przybył z Faetona
3. Loty kosmiczne przed epoką kamienną
4. Biblijny bóg przybył z Nippur
5. Efekt Niniwy
6. Spadkobiercy Arki Przymierza
7. Dinozaury – domowe zwierzęta człowieka?
8. Wspomnienia o Atlantydzie
9. Z powrotem na Marsa
10. Tajne loty testowe w „Czarnym Świecie”
11. Wielki mur
Wykaz literatury i źródeł
Podziękowania
– 2 –
Prolog
Już od dawna niektórzy naukowcy głoszą pogląd, iż niezliczone drobne i duże okruchy
kamienne krążące między Marsem a Jowiszem – czyli tak zwany pas planetoid – to nic innego
jak szczątki zaginionego świata, dziesiątej planety naszego Układu Słonecznego. Radziecki
astronom, profesor S.W. Orłow, już w roku 1950 ochrzcił go mianem Faetona. Od tego czasu
mnożą się mniej lub bardziej ugruntowane spekulacje na temat tego zaginionego świata.
Przede wszystkim także dlatego, że najnowsze tłumaczenia prastarych tekstów jednoznacznie
mówią o istnieniu w środku naszego Układu Słonecznego dziesiątej planety, którą bardzo
dawno temu zamieszkiwać miała kwitnąca cywilizacja. Stamtąd, jak podają prehistoryczne
teksty pisma klinowego, mieli przybyć na Ziemię Anunaki i stworzyć pierwszego człowieka.
Te niewiarygodne przekazy stoją oczywiście w jaskrawej sprzeczności z ogólnie przyjętą
teorią o kulturach prehistorycznych i o pochodzeniu człowieka. Paleontolodzy i antropolodzy w
niezliczonych rozprawach usiłują zasugerować z zachowaniem pozornie żelaznej logiki istnienie
ewolucji: od małp człekokształtnych do człowieka współczesnego, od oszczepu do bomby
atomowej, od rysunków naskalnych do telewizji – chociaż akurat pod tym właśnie względem
prahistoria aż roi się od niezwykle ważkich luk i sprzeczności. We wszystkich zakątkach kuli
ziemskiej napotykamy ślady zaginionych, wysoko rozwiniętych cywilizacji, których niesłychane
dokonania w różnych dziedzinach przemawiają za istnieniem w dawnych czasach zaawanso-
wanej nauki i techniki.
Jak pisze dr Irene Sanger-Bredt w swojej książce Spuren unserer dunklen Brtider („Ślady
naszych prymitywnych braci”):
„Tylko ktoś, kto zbadał sposób myślenia dawnych ludów, może się odważyć wyciągać wnioski
z najciekawszych źródeł, jakimi dysponują badania prahistoryczne, z tych liczących sobie
tysiące lat rysunków, mitów o stworzeniu świata, baśni i legend. Przy tej okazji nie tylko dowie
się mnóstwa zaskakujących nowości, lecz także z wzrastającym onieśmieleniem przyjdzie mu
stwierdzić, że dawna wiedza i umiejętności nie zawsze były mniejsze od dzisiejszych, że nie-
jednokrotnie na naszą szkodę ulegały zapomnieniu i że czasem warto ponownie je zdobyć”.
Zarówno z cylindrów i pisma klinowego wczesnych kultur Mezopotamii, jak i z grawerowa-
nych kamieni z preinkaskiego Peru wynika, że legendy o Atlantydzie, o zatopionych konty-
nentach i potężnych prehistorycznych imperiach musiały opierać się na faktach. Łańcuch
wzlotów i upadków ludzkości ma jednak swój początek na innej planecie. Wszystko zaczęło się
na Faetonie, legendarnym raju utraconym. Echo tego słowa nadal wywołuje u nas przyśpie-
szone bicie serca, a jego wizja pojawia się niekiedy przed oczyma duszy, jako blade wspomnie-
nie z otchłani czasu...
– 3 –
1.
Tajemnica dziesiątej planety
Czy kolebka ludzkości kryje się gdzieś w głębinach kosmosu? Czy Adam, jak powiada o tym
Koran, przybył z innej planety? Czy biblijny Raj znajdował się na Faetonie, tajemniczej dziesią-
tej planecie naszego Układu Słonecznego, krążącej niegdyś między Marsem a Jowiszem?
Według tekstów sumeryjskich bóstwa Anunaki miały przybyć stamtąd na Ziemię, przynosząc
swoją wiedzę i wysoko rozwiniętą technikę. Wynika z nich, że większość technicznych zdobyczy
naszej epoki istniała już kiedyś, w pradawnej przeszłości. Wraz ze swoimi twórcami zniknęły
one w otchłani czasu. Dopiero od dwóch stuleci stopniowo pojawiają się ponownie. Rozsiane po
całej Ziemi monumentalne budowle, resztki murów, monolity oraz zatopione w morzach ruiny
przypominają o minionej świetności prehistorycznych cywilizacji.
Wszystkie te świadczące o niewyobrażalnej zręczności i wiedzy technicznej konstrukcje sta-
nowią dla nas przesłanie z dawnych epok. Kamienie dają świadectwo temu, że nasza cywiliza-
cja nie jest pierwsza, albowiem na długo przed nami istniały już inne, znające tajniki astro-
nomii, matematyki i fizyki, umiejące wytwarzać elektryczność, budujące teleskopy, komputery
i maszyny latające. Na długo przed tym, zanim my ponownie odkryliśmy nowe kontynenty,
wykonały mapy naszego świata. Pozostałości tych cywilizacji, które przetrwały uderzenia
meteorytów, potopy, zlodowacenia, skrzywienia osi obrotu Ziemi i inne katastrofy, ukazują się
naszym oczom w postaci gigantycznych kamiennych monumentów, głównie piramid we wszyst-
kich zakątkach naszej planety – czy to będzie Afryka, Azja, Egipt czy Ameryka Południowa,
Australia lub Europa.
Pęd do budowania piramid jest równie zagadkowy jak same piramidy. Jednocześnie zdumie-
wająca okazuje się powszechna zgodność kryteriów geofizycznych i astronomicznych stosowa-
nych przy ich wznoszeniu i lokalizacji. Czy może być ponadto przypadkiem, że miejsce budowy
piramid w Tiahuanaco w Peru z dawien dawna nazywane jest przez miejscowych Chucara,
miejsce usytuowania najdawniejszych piramid w Egipcie nosi podobnie brzmiącą nazwę Sak-
kara, a babilońskie piramidy świątynie nazywają się zigurat?
W dziale Muzeum Pergamońskiego, gdzie zgromadzono eksponaty z tak zwanej Azji Przed-
niej, pod numerem katalogowym YA/243 niezauważona przez nikogo spoczywa najstarsza
znana mapa gwiazdowa nieba. Już 4000 lat przed Mikołajem Kopernikiem nieznany astronom
był w stanie przedstawić nasz Układ Słoneczny w astronomicznie poprawny i prawidłowy pod
względem skali sposób na jednym z akadyjskich cylindrów. W odpowiedniej kolejności ukazane
są na nim: mały Merkury, jednakowej wielkości Wenus i Ziemia, Księżyc, Mars, giganty Jowisz i
Saturn, „bliźniacze” Uran i Neptun i na koniec karłowaty Pluton. Obok tych zdumiewających
szczegółów na walcu widoczni są też dwaj kapłani, którzy – niejako w roli świadków swego
czasu – składają bogu nieba, Enlilowi, ofiarę z dwóch owiec. Jak to możliwe, aby astrono-
miczna wiedza owych sumeryjskich kapłanów dotrzymywała kroku naszej dzisiejszej? Jaka
kryje się za tym tajemnica?
Przypomnijmy sobie: ludzie antyku, średniowiecza, ba, jeszcze nawet Renesansu, znali
zaledwie sześć planet. Uran został odkryty przez Friedricha Wilhelma Herschla dopiero w roku
1781, w 110 lat po wynalezieniu teleskopu zwierciadlanego przez matematyka i fizyka Isaaca
Newtona. Johann Gottfried Galie wyśledził Neptuna w 1846 roku, a w roku 1930 Clyde
Tombaugh odnalazł na niebie Plutona, ostatnią znaną nam dziś planetę. Ale na akadyjskim
cylindrze widocznych jest nie tylko dziewięć znanych nam planet – jest tam dodatkowa, 10.
planeta, umieszczona między Marsem a Jowiszem.
Jeszcze zanim odkryto Urana, astronomowie – Johann D. Titius i Johann Bode – doszli na
podstawie obliczeń do wniosku, że obrót planet wokół Słońca odbywa się zgodnie z
niezmiennym prawem i w określonym porządku. Kiedy w 1766 roku Titius odkrył, że odległość
pomiędzy orbitami poszczególnych planet da się wyrazić matematyczną proporcją, w 1722
roku Bode po dokładnych badaniach ujął tę prawidłowość w formie tak zwanej reguły Titiusa-
Bodego. Opublikowane przez niego prawo odległości planet brzmi: średnia odległość planety od
Słońca wyrażona w jednostkach astronomicznych (a) wynosi:
a = 0,4 + 0,3 x 2
n
,
przy czym jednostka astronomiczna wynosi 149.598.000 kilometrów [149.457.000 w 1961
roku], zaś n = ∞, 0, 1, 2, 4, 8, 16 itd. Oto wyniki odpowiednich obliczeń:
– 4 –
Planeta
n
Odległość wg reguły T.-B.
Odległość rzeczywista w jedn. astr.
Merkury
∞
0,4
0,39
Wenus
0
0,7
0,72
Ziemia
1
1,0
1,00
Mars
2
1,6
1,52
Faeton
3
2,8
2,77
Jowisz
4
5,2
5,20
Saturn
5
10,0
9,54
Uran
6
19,6
19,18
Neptun
7
38,8
30,06
Pluton
8
77,2
39,40
Pomijając jednak zdumiewającą precyzję reguły Titiusa-Bodego, zauważamy, iż między Mar-
sem a Jowiszem pojawiła się bardzo wyraźna luka – zagadka która stała się dla astronomów
impulsem do trwających dziesiątki lat poszukiwań brakującej piątej w kolejności planety.
Pierwszego stycznia 1801 roku, w pierwszym dniu nowego stulecia, udało się. W Palermo
Giuseppe Piazzi odkrył w przewidywanym rejonie niewielkie ciało niebieskie mające 768
kilometrów średnicy, które ochrzcił Ceres. Do 1807 roku astronomowie zdołali odkryć między
Marsem a Jowiszem trzy dalsze planetoidy, okrążające Słońce w tak zwanym pasie asteroid lub
planetoid.
Do dziś wielu astronomów i geofizyków jest przekonanych, że ten pas skalnych okruchów to
szczątki dawnej planety. Owa hipotetyczna planeta otrzymała nawet nazwę: Faeton, na cześć
syna boga Słońca z greckiej mitologii Heliosa. Faeton, który marzył o tym, by powozić rydwa-
nem słonecznym, nie zdołał opanować rumaków i zbliżył się zanadto do Ziemi, powodując licz-
ne pożary i katastrofy. Rozgniewany Zeus wtrącił go do Erydanu, rzeki, którą dusze zmarłych
płyną do królestwa podziemi.
Czyżby mit ten symbolizował rzeczywiste wydarzenia, katastrofę kosmiczną, od której ucier-
piała także Ziemia? Czy w przypadku zagadkowych pierścieni wokół Saturna i Jowisza, dużych
skupisk kraterów m.in. na Marsie i naszym Księżycu, dziwnie ukształtowanych księżyców Marsa
Fobosa i Dejmosa („strach” i „groza”), tak jak w przypadku pasa planetoid chodzi o ślady i
relikty planety, która z nieznanych nam powodów się rozpadła?
Hipotezę tę zdaje się potwierdzać mapa gwiazdowa z sumeryjskiego cylindra. Wnioskując po
niej, zagłada Faetona musiała wydarzyć się w niezbyt odległej przeszłości.
Kim byli Sumerowie, przedstawiciele owej wysoko rozwiniętej cywilizacji, która już przed
tysiącami lat dysponowała tak precyzyjną znajomością naszego Układu Słonecznego? Pierwsze
wskazówki na ich temat znajdujemy już w Biblii: „Kusz zaś zrodził Nimroda, który był
pierwszym mocarzem na ziemi. (...) On to pierwszy panował w Babelu, w Erek, w Akadzie i w
Kalne, w kraju Szinear” [Gen 10,8,10].
Jak jednak dowieść istnienia owego panowania „w kraju Szinear”, gdzie szukać ukrytych
świadectw jego istnienia? Przez całe stulecia podróżnicy odwiedzający Mezopotamię donosili o
tak zwanych tellach, czyli wzgórzach, rozsianych po rozległej równinie między Eufratem a Ty-
grysem, mających być według miejscowych legend pozostałościami potężnych niegdyś miast.
W 1686 roku niemiecki lekarz i uczony Engelhart Kampfer odkrył w czasie podróży badaw-
czej na obszar dzisiejszego Iranu ruiny Persepolis, starożytnej stolicy Persów, którą kazał
zniszczyć Aleksander Wielki. Kampfer opisał znalezione w niej freski; niektóre z nich odryso-
wał, wspominając o znajdujących się na ich obrzeżach cuneates (klinowate wgłębienia), które
uważał za ornamenty ozdobne. Dopiero dalsze znaleziska uświadomiły badaczom staro-
żytności, że owe cuneates to znaki pisma. Odczytał je dopiero w roku 1835 brytyjski oficer i
orientalista Henry Rawlinson. Podobnie jak w przypadku egipskich hieroglifów rozwiązanie
zagadki przyniosła trójjęzyczna inskrypcja dotycząca króla Dariusza I. Była ona wykuta w skale
w pobliżu perskiej wioski Behistun w trzech językach: staroperskim, elamickim i akadyjskim.
Ten ostatni uważany jest za pierwowzór wszystkich języków semickich. Ponieważ Rawlinson
znał hebrajski, mógł odczytać nie tylko napis w języku staroperskim, ale także ludów mieszka-
jących w Mezopotamii przed nimi.
Zadanie przeprowadzenia wykopalisk nad Tygrysem jako pierwszy otrzymał od British Muse-
um w Londynie Anglik, Henry Austen Layard, w roku 1840. Za cel obrał on sobie stożkowaty
pagórek ziemny, nazywany przez miejscowych Birs Nimrud. Czyżby krył się w tej nazwie staro-
testamentowy Nimrod? Layard rzeczywiście natrafił tam na pozostałości potężnego staroży-
tnego miasta. Później okazało się, że były to ruiny wojskowego centrum Asyryjczyków Kalchu
(Kalach). Podczas drugiej tury wykopalisk, w pobliżu Mosulu, Layard odkopał stolicę Asyrii
– 5 –
Niniwę, która swoją sławę zawdzięczała królowi Senacherybowi, owemu władcy, który według
Biblii został pobity przez Anioła Pańskiego w czasie oblężenia Jerozolimy.
W tym samym czasie Francuz, Paul Emile Botta, odkopał pod Chorsabadem pałac asyryj-
skiego króla Sargona, z górującą nad wszystkim pięciopiętrową piramidą, tak zwanym zigura-
tem. Zachęceni tymi sukcesami archeolodzy rozpoczynają coraz to nowe wykopaliska.
W muzeach Paryża i Londynu do dziś można podziwiać najwspanialsze znaleziska tamtej
epoki. Lecz dla uczonych o wiele większe znaczenie miało odnalezienie zwykłych glinianych
tabliczek wielkości dłoni. Zawierają one bowiem – obok informacji o starożytnych cywilizacjach
z Mezopotamii – także umowy handlowe, zalecenia królewskie, prawa, protokoły ślubne i spad-
kowe, raporty wojenne i wskazówki medyczne. Uwieczniono na nich pieśni miłosne, poglądy
filozoficzne i teologiczne, przede wszystkim zaś historię. Opisują dzieje kraju i poszczególnych
dynastii, zawierają starożytne mity, a także dzieje stworzenia świata.
Inskrypcje sporządzone są w języku akadyjskim. Ich treść potwierdza informacje zawarte w
Biblii, z których wynika, że przed państwem asyryjskim (950-609 p.n.e.) i babilońskim (1830-
1050 p.n.e.) istniało już królestwo Akadu, założone około 2400 roku p.n.e. przez władcę
Scharrukina, inaczej Sargona I. Inskrypcje podają, że Sargon z Akadu dzięki pomocy boga
Enlila rozciągnął swe panowanie od Zatoki Perskiej aż po Morze Śródziemne. Czytamy tam, że
„pokonał Uruk, zburzył jego mury; w walce z mieszkańcami Uruk uzyskał zwycięstwo”. Nazywa
siebie „królem Akadu, królem Kisz”.
Jeśli biblijne miasto Erek należy utożsamić z Uruk, to Sargon I musi być starotestamen-
towym Nimrodem, królem „w Babelu, w Erek, w Akad i w Kalne, w kraju Szinear”, który „był
pierwszym mocarzem na ziemi”. W inskrypcjach Sargona z Akadu pojawia się też inne biblijne
imię – Abram, który 400 lat później wyruszył z podbitego przez Akadyjczyków, Ur, do kraju
obiecanego mu przez Boga.
Archeolodzy odkopali kolejno wszystkie miasta biblijnego króla: na południowy wschód od
Babilonu znaleźli Akad, a jeszcze dalej na południowy wschód Kisz. Im bardziej posuwali się na
południowy wschód, tym starsze – ku ich zdumieniu – były miasta, których mury z glinianych
cegieł odkrywali pośród potężnych zwałów gruzu. W Warce znaleźli Uruk, spalone później przez
Sargona I miasto, którego najstarsze szczątki murów pochodzą sprzed 5000 lat. Są zatem
starsze od najstarszych znalezisk egipskich, takich jak potężna świątynia w kształcie piramidy z
glinianych cegieł. Szczególnie doniosłe znacznie miały jednak najstarsze świadectwa pisane
ludzkości. Inskrypcje i cylindry, które po przetoczeniu po wilgotnym pasku gliny pozostawiały
trwały ślad, co pozwalało wykonywać setki reprodukcji tego samego napisu – pierwowzór
późniejszej prasy drukarskiej.
Ur znaleziono jeszcze dalej na południe, tam, gdzie kiedyś był brzeg Zatoki Perskiej. Okaza-
ło się, że również nad miastem Abrama, względnie Abrahama, dominuje potężna świątynia w
kształcie piramidy – zigurat. Czyżby źródeł mitu o wieży Babel należało szukać w „kraju
Szinear”?
Odnaleziona przez Layarda w Niniwie biblioteka Asurbanipala, licząca 25.000 glinianych
tabliczek, przyczyniła się do rozwiązania zagadki ruin tego miasta. Asurbanipal, wykształcony
władca z VII wieku p.n.e. i następca Senacheryba zlecił swoim uczonym w piśmie, aby zebrali,
przetłumaczyli i skopiowali wszystkie zachowane dotąd teksty. Wiele tabliczek tej biblioteki
opatrzonych jest wzmianką „przetłumaczone z”, na niektórych z nich czytamy „przetłumaczone
z języka Sumerów”. Osobista inskrypcja Asurbanipala brzmi: „Bóg uczonych w piśmie przeka-
zał mi dar władania moją sztuką. Zostałem wprowadzony w tajniki pisma. Potrafię czytać
nawet trudne tabliczki po szumersku. Rozumiem tajemnicze, wykute w kamieniu słowa z cza-
sów przed potopem”.
W roku 1853 Henry Rawlinson, człowiek, który odczytał pismo klinowe, poinformował Towa-
rzystwo Azjatyckie w Paryżu, że przed językiem akadyjskim musiał istnieć jeszcze jakiś
wcześniejszy język, z którego ten ostatni czerpał obce swojej strukturze pojęcia naukowe i
religijne.
Jak dowodził Rawlinson, pismo akadyjskie było pismem sylabowym, tzn. każdy znak ozna-
czał sylabę (np. ab, ba, at itd.). Istniały jednak znaki zastępujące całe słowa, np. Bóg, miasto,
kraj, życie czy wyniosły. Rawlinson wysnuł z tego wniosek, że znaki te są pozostałościami
jeszcze starszego języka. Dotyczyło to zwłaszcza pojęć z zakresu religii, techniki i nauki i
świadczyło o tym, że poprzednia cywilizacja stała wyżej od akadyjskiej. W roku 1869 francuski
orientalista Julius Oppert ogłasza na posiedzeniu Francuskiego Towarzystwa Numizmatyki i
Archeologii, że rozwiązał tę zagadkę. Otóż w bibliotece Asurbanipala odkrył na kopiach starych
tabliczek dwa główne języki, z których akadyjski jest młodszy. Ponieważ zaś dawni władcy
Mezopotamii nazywali siebie królami „Sumeru i Akadu”, Oppert wysnuł stąd wniosek, że
zamieszkującym je narodem musieli być Sumerowie, a uwaga Asurbanipala o „trudnych
– 6 –
tabliczkach” musiała odnosić się do języka sumeryjskiego. Pomijając utrwaloną już błędną
wymowę nazwy Sumer – właściwie powinna ona brzmieć „Szumer” – Oppert miał rację. Sumer
nie był jakąś tajemniczą przedpotopową krainą – to po prostu pierwotna nazwa południowego
Babilonu, czyli wspomnianego w Biblii „kraju Szinear” (hebrajskie Shin'ar). Nazwa Szumer
znaczy „kraj strażników”. „Ta Neter”, czyli „kraj strażników”, tak nazywała się ziemska ojczyzna
egipskich bogów. Czyżby kolebką ludzkości był Sumer? Czy tam wszystko się zaczęło?
Wskazówka Opperta otworzyła drogę ku największej archeologicznej przygodzie naszych
czasów. Już wkrótce uczeni odkryli, że tabliczki z długimi kolumnami pisma klinowego zawiera-
ją słowniki akadyjsko-sumeryjskie, które umożliwiały Asyryjczykom i Babilończykom studiowa-
nie „tajemniczych tabliczek z czasów przed potopem”. Dzięki tym prastarym słownikom
również współczesnym uczonym udało się rozszyfrować język Sumerów. Odkryto przy okazji,
że pismo klinowe Babilończyków to tylko stylizacja i uproszczenie opierającego się pierwotnie
na piktogramach pisma sumeryjskiego. Rozszyfrowanie tego pisma pozwoliło po raz pierwszy
uzyskać obraz tej cywilizacji z początków dziejów ludzkości.
Kiedy w roku 1956 sumerolog Samuel N. Kramer dokonał inwentaryzacji wszystkich zabyt-
ków piśmiennictwa Sumerów, sam nie posiadał się ze zdumienia. W każdym z 25 rozdziałów
swojej książki From the Tablets of Sumer pisze o czymś „pierwszym”: o pierwszych szkołach i
uniwersytetach, pierwszym dwuizbowym parlamencie, pierwszych historykach, pierwszych far-
maceutach, pierwszych „kalendarzach dla rolników”, pierwszej kosmogonii, pierwszych przysło-
wiach i powiedzeniach, pierwszych opowieściach miłosnych, pierwszych debatach literackich,
pierwszym katalogu bibliotecznym, pierwszych prawach i reformach społecznych, pierwszych
traktatach medycznych, pierwszych zabiegach chirurgicznych, pierwszych naukach rolniczych i
pierwszych dążeniach ludzi do powszechnego pokoju, zgody i ludzkim marzeniu o nieśmiertel-
ności. Z banalnych przykładów można wspomnieć pierwszą fakturę dostawy i pierwsze pokwi-
towanie przyjęcia podatku.
Innowacje jako świadectwo znajdującej się w rozkwicie cywilizacji czy raczej matki wszyst-
kich cywilizacji. Cywilizacji, która powstała z niczego. Nikt bowiem nie wie dokładnie, skąd
wzięli się Sumerowie. Nagle po prostu już byli. Około 3800 roku p.n.e. zasiedlili obszar w Dwu-
rzeczu między Eufratem a Tygrysem, na terenie dzisiejszego Iraku. Za pomocą skompliko-
wanego systemu sztucznych kanałów łączących obie rzeki nawadniali pustynne tereny, zamie-
niając je w pola uprawne. Wynaleźli żeglugę, stosowali łodzie do transportu towarów wewnątrz
kraju i nadające się do morskich podróży statki, przemierzające cały Ocean Indyjski. Sume-
rowie znali 105 określeń różnych typów statków, co dowodzi ich wysoko rozwiniętej wiedzy
żeglarskiej. Byli mistrzami uprawy roli i mistrzami architektury. Wynaleźli piec do wypalania
cegieł, z których budowali potężne mury, domy i miasta.
O tym, jak kwitnące to były ośrodki, świadczy odkryty w 1889 w Nippur najstarszy na
świecie plan miasta: obok dwóch kanałów – skrajnego i środkowego zaopatrujących miasto w
wodę – widać na nim także praprzodka Central Parku, czyli kiriszauru, dosłownie park w
centrum miasta. W Nippur było wszystko, co potrzebne metropolii: szkoły i biblioteki, centralny
szpital, łaźnie publiczne. Zadbane ulice handlowe zapraszały na zakupy, a wieczorami – do
gospód, gdzie serwowano 60 różnych gatunków piwa. W centrum wznosił się zigurat –
pierwszy wieżowiec świata, czyli potężna, siedmiopiętrowa świątynia, stanowiąca wystrzelający
w niebo, widoczny z daleka symbol miasta. Zigurat był świątynią, a zarazem obserwatorium
dla kapłanów i astronomów. Wysoko, na samej górze, znajdował się „dom bogów”, sanktu-
arium bóstwa opiekującego się Nippurem. Przez cały czas było przygotowane na przyjęcie boga
lub bogini.
Grecki historyk Herodot (500–424 p.n.e.) tak opisuje wysoki na 91 metrów zigurat Babi-
lonu:
„W ostatniej wieży jest wielka kaplica, w tej kaplicy stoi wielkie i dobrze usłane łoże, a obok
złoty stół. Żaden jednak posąg boga nie jest tam ustawiony, żaden też człowiek tam nie nocuje
prócz jednej niewiasty spośród krajanek, którą bóg ze wszystkich sobie wybierze, jak
powiadają Chaldejczycy, kapłani tego boga. Ci sami kapłani mówią (...), że sam bóg przybywa
do kaplicy i spoczywa na łożu, (…)”.
W otoczeniu bogów rozkwita nauka. Wieże świątyni otoczone były budynkami uniwersytetów
kapłańskich, pierwszych wyższych uczelni na świecie. W planach ich zajęć były geografia i
botanika, zoologia i mineralogia, architektura i matematyka, astronomia i astrologia, teologia i
prawo, literaturoznawstwo i politologia. Sumeryjski uniwersytet już wtedy „realizował podobny
program naukowy, co nasze współczesne uczelnie” – twierdzi sumerolog, Helmut Uhlig.
W ruinach wydziałów medycznych i „klinik uniwersyteckich” archeolodzy znaleźli gliniane
modele narządów wewnętrznych z opisem ich funkcjonowania i leczenia. Sumerowie mieli
wysoko postawioną medycynę, która składała się z trzech gatunków: bultitu („terapia”), szipir
– 7 –
bel imti („chirurgia”) oraz urti masz-maszsze („przykazania i aprobaty”). Prawo regulowało
sprawę honorariów dla lekarzy oraz kar za nieudane zabiegi. Przy okazji tych praw dowiaduje-
my się, jakimi umiejętnościami dysponowali sumeryjscy lekarze. Chirurgowi, który przewierca-
jąc skroń pacjenta, uszkodził mu oko, odrąbywano rękę. Niektóre z odnalezionych w sume-
ryjskich grobowcach szkielety noszą wyraźne ślady trepanacji czaszki. Z jednego z medycznych
opisów wynika, że usunięto „cień zasnuwający oko pewnego mężczyzny” (tumor). Lekarstwa
sporządzano z roślin i rozpuszczalnych środków mineralnych. Pacjent mógł wybierać między a-
zu („znawca wody”) lub ia-zu („znawca oliwy”). Sumeryjscy lekarze przepisywali czystość i
obmywania, gorące kąpiele w rozpuszczonych w wodzie środkach mineralnych i proszkach,
które mieszano z winem, piwem i miodem. Dezynfekcji dokonywano alkoholem, który nazywa-
no kuhlu. W języku arabskim istniało określenie al kohl, z którego w drodze zapożyczenia
powstało słowo „alkohol”.
Również w naukach matematycznych Sumerowie wykonali pionierską pracę. Opanowali
dzielenie, podnoszenie liczb do kwadratu oraz do sześcianu i wyciąganie pierwiastków
kwadratowych i sześciennych, znali odwrotności liczb i funkcje wykładnicze, jak też sposoby
sumowania powierzchni i miar sześciennych, niezbędnych do rozwiązywania równań sześcien-
nych. Ich matematyka opierała się na układzie sześćdziesiętnym, w którym główną liczbą było
60, połączenie boskiego „6” ze świeckim „10”. Dzielili koło na 360 stopni, dzień – na dwa razy
po 12 godzin, rok – na 365,24 dnia oraz 12 miesięcy, niebo – na 12 znaków zodiaku, którym
nadali używane po dziś dzień nazwy. To, że mówimy dziś „jedenaście” i „dwanaście”, a nie
„jedendziesięć” i „dwadziesięć” również zawdzięczamy Sumerom, mimo że my stosujemy
system dziesiętny. Podobnie sumeryjskiego pochodzenia jest greckie słowo „Gaja” (łacińskie
Gea) na określenie bogini Ziemi. Dziś spotykamy je w określeniach, takich jak geo-grafia, geo-
metria czy geo-logia, gdzie jest zapożyczeniem z sumeryjskiego ki lub gi (miejsce, Ziemia).
W sumeryjskim piśmie obrazkowym odpowiadającym mu znakiem jest poziomy owal prze-
cięty ośmioma pionowymi liniami, przypominający układ południków. Wyliczenie lat, czyli
pierwszy kalendarz, pochodzi z Nippur i jest datowany przez archeologów na początek IV
tysiąclecia p.n.e. Wydaje się, że „początek liczenia lat” w kalendarzu żydowskim – 3761 rok
p.n.e. – to rok „zerowy” w kalendarzu z Nippur. Łacińskie słowo „annum” (rok) wywodzi się z
języka sumeryjskiego, gdzie an znaczy tyle co „niebiański” lub „niebo”. Skoro zatem Żydzi
obchodzą 1991 rok n.e. jako rok 5751, stanowi to bezpośrednią kontynuację tradycji
sumeryjskich kapłanów-astronomów, których Abraham przywiódł prawdopodobnie ze sobą z
„Ur chaldejskiego”. I rzeczywiście, w starożytności pojęcie „Chaldejczyk” – ówczesne określenie
mieszkańców południowej Mezopotamii – znaczyło tyle co astronom. Poprzez Pitagorasa, który
studiował ich wiedzę w VI wieku p.n.e., astronomia dotarła do Europy. Co ciekawe, wiedza ta
nie była wynikiem stopniowego rozwoju, rezultatem całego szeregu odkryć, lecz przekazywano
ją sobie z pokolenia na pokolenie i „kultywowano” jako „dziedzictwo przodków”. Podobnie jak
sami Sumerowie wydaje się ona brać znikąd. Przekazywano ją w formie obszernych bibliotek
glinianych tabliczek oraz cylindrów, co umożliwiało przekazywanie jej uczniom szkół kapłań-
skich jako symboli graficznych odbijanych w dowolnej liczbie kopii na glinie lub wosku. Jeden z
takich graficznych symboli służących do nauczania, to właśnie wspomniana tajemnicza mapa
gwiazdowa przechowywana w Muzeum Pergamońskim w Berlinie.
Najbardziej zdumiewające i najobszerniejsze teksty klinowe w liczących sobie tysiące lat
bibliotekach to sumeryjskie opisy nieba. Również tam mowa jest o dziesięciu planetach, Słońcu
i Księżycu, które w dodatku bardzo dokładnie opisano. Oczywiście sumerolodzy długo łamali
sobie nad tym głowy, ponieważ jak wszystkie ludy starożytne także Sumerowie „mieli prawo”
znać tylko sześć planet, więc teksty te zinterpretowano jako mity. Dopiero w ostatnich latach
okazało się, że mamy do czynienia z precyzyjnymi opisami naszego Układu Słonecznego, a nie
z mitami.
Słońce nazywali Sumerowie abzu („to, które istniało od samego początku”). Pierwszego sa-
telitę Słońca, Merkurego, mum-mu („ten, który został zrodzony”), Wenus la-ha-mi („władczyni
bitew”), Ziemia to ki lub gi („suchy teren”) albo szibu („siódmy”), co stanowi dowód, że
Sumerowie liczyli planety od zewnątrz do wewnątrz. Marsa nazywano lah-mu („bóg wojny”)
lub utu-ka-gab-a („światło u bramy wód”), a czasami też szelibbu („ten blisko środka”). Jowisz
nazywał się barbaru („błyszczący”) lub ki-szar („największy ze stałego lądu”). Natomiast
Saturn to an-szar („największy na niebie”). Są to określenia jak najbardziej poprawne pod
względem astronomicznym, ponieważ mierzący 142.750 kilometrów średnicy Jowisz istotnie
jest największą planetą naszego Układu Słonecznego, a mający 120.000 kilometrów średnicy
Saturn niewiele mu ustępuje, a razem z pierścieniami („niebo” Saturna) ma średnicę aż
272.000 kilometrów. Toteż Jowisz rzeczywiście jest „największy ze stałego lądu”, a Saturn
„największy na niebie”.
– 8 –
Uran nazywał się u Sumerów kakkab szanamma („bliźniacza planeta”) lub też en-ti-masz-
sig, co znaczy tyle co „planeta o barwie jasnozielonego życia”. Jego bliźniak, Neptun – po
sumeryjsku hum-ba – określany jest jako mający barwę „roślinności bagiennej”. Wszystkie
nazwy planet miały jakiś sens astronomiczny lub astrologiczny, ale zagadkę dwóch ostatnich
wyjaśniły dopiero zdjęcia powierzchni przesłane przez nasze sondy kosmiczne.
W sierpniu 1977 roku Amerykanie wystrzelili z przylądka Canaveral bezzałogową sondę
kosmiczną „Voyager-2”. Jej głównym zadaniem było wykonanie zdjęć księżyców Jowisza i
Saturna. Na szczęście inżynierom NASA udało się potem tak pokierować sondą, aby – omijając
pole przyciągania Saturna – mogła polecieć prosto do Urana.
Dwudziestego piątego stycznia 1981 roku licząca sobie wtedy już cztery lata „posłuszna”
sonda przeleciała obok tej tajemniczej planety. Na fotografiach widać prawie jednorodnie
zielono-niebieską powierzchnię, której widok wprawił w zdumienie naukowców Jet Propulsion
Laboratory w Kalifornii, którzy jako pierwsi ujrzeli ją po zdekodowaniu na ekranach swoich
monitorów.
Astronomowie zmuszeni zostali do zmiany zdania. O ile pierwotnie zaklasyfikowali Urana do
planet gazowych, obecnie w świetle danych dostarczonych przez „Voyagera-2” pogląd ten
okazał się nie do utrzymania. Ponieważ przy gęstości wynoszącej 1,27 g/cm
3
Uran był na to za
ciężki, eksperci NASA musieli teraz przyjąć założenie, że przynajmniej jądro tej planety musi
być stałe i składać się z metalu i ze skał. Ponadto wiele gazów i związków takich jak metan,
amoniak czy woda występują w formie zamarzniętych kryształków. David Stevenson z Institute
of Technology w Kalifornii przypuszcza nawet, że na Uranie jest ocean z wody albo
przynajmniej jakiejś „rzadkiej cieczy” – dokładniej mówiąc wydzielona z jądra planety przy
ciśnieniu wynoszącym 217 atmosfer i rozgrzana do temperatury 370 stopni Celsjusza warstwa
supergęstego wodoru i amoniaku mająca głębokość 9000 metrów.
Jak pisze Reiner Klingholz w swojej pracy Marathon im All („Kosmiczny maraton”), podsu-
mowując odkrycia „Voyagera-2”, jeśli pewnego dnia jakaś sonda przeniknie bezpośrednio do
atmosfery Urana, będzie to wyglądało mniej więcej tak:
„Po przejściu przezroczystych i rozrzedzonych wysokich warstw atmosfery składających się z
wodoru, helu i neonu zaczynają się gęste, lodowate chmury metanu i amoniaku, przez które
słabo prześwieca Słońce. Następnie kapsuła opuszcza się w coraz cieplejsze i gęstsze warstwy.
Przy temperaturach ziemskich ciśnienie stukrotnie przekroczyło już wartość ciśnienia atmosfe-
rycznego na poziomie morza. Atmosfera składa się w głównej mierze z gazowego, bezwonnego
i przejrzystego wodoru, »wyczuwa« się jednak chmury pary wodnej, a kto wie, może nawet
krople deszczu”.
Dwudziestego czwartego sierpnia 1989 „Voyager-2” minął ostatnią planetę naszego Układu
Słonecznego, Neptuna, która dotychczas we wszystkich książkach o astronomii była dotąd
jedynie świecącym białym punktem. Jej wygląd przeszedł wszelkie oczekiwania i już wkrótce
wszyscy mówili o „niebieskim bogu mórz”. O ile Uran błyszczał jasną zielonkawoniebieską
barwą, o tyle Neptun miał ciemniejszy kolor niebieskozielony. Barwy Neptuna nie bierze się
jednak od wody, lecz od lodowych kryształków metanu.
„Na pierwszy rzut oka Uran i Neptun to kosmiczne bliźniaki” – pisze Reiner Klingholz, doda-
jąc, że Neptun ma jednak wyraźnie większą gęstość. Ponadto wypromieniowuje dwukrotnie
więcej energii niż otrzymuje od Słońca, co jest dowodem, że posiada gorące jądro i podobną
strukturę powierzchni co Uran.
Jak zatem widać, liczące sobie 6000 lat dane z sumeryjskich opisów nieba znalazły pełne
potwierdzenie w rezultatach misji „Voyagera-2”. Ponadto, czyż można znaleźć lepsze określenie
na atmosferyczną „zupę” Urana niż „roślinność bagienna”? Również stosowane przez Sumerów
dla Urana i Neptuna określenie „bliźniacze planety” znajduje swoje potwierdzenie w dzisiej-
szym określeniu „kosmiczne bliźnięta”, które okazuje się precyzyjne nawet w szczegółach.
Obydwie planety są mniej więcej tej samej wielkości, mają mniej więcej zbliżony skład
chemiczny i wodnistą barwę. Obydwie mają prawie jednakowy dzień o długości 16-17 godzin i
chociaż Neptun jest o miliony kilometrów bardziej oddalony od Słońca niż Uran, także
temperatura jego powierzchni jest bardzo podobna do temperatury jego „bliźniaka”.
Z jakiego źródła może pochodzić ta zadziwiająca wiedza astronomiczna Sumerów? Jak to
możliwe, aby prehistoryczny lud znał szczegóły, które my uzyskujemy dopiero dzięki lotom
kosmicznym? Skąd Sumerowie wiedzieli o wszystkich planetach naszego Układu Słonecznego,
włącznie z Plutonem, którego, jako najbardziej zewnętrzną planetę, nazywali szu-pa –
„wartownikiem nieba”?
Jak wynika z sumeryjskich przekazów, ich cywilizację, ich miasta założyły bóstwa Anunaki,
które wtajemniczyły ich też w „sekrety nieba”. An-un-na-ki to w dosłownym tłumaczeniu „ci,
którzy przybyli z Nieba na Ziemię” . Wylądowali na Morzu Dolnym (Zatoce Perskiej), a
– 9 –
następnie udali się w drogę do żyznej Mezopotamii. Na skraju bagnisk założyli swoją pierwszą
osadę E-ri-du („daleko wybudowany dom”). Ich wódz nosił początkowo imię E-a („ten, którego
domem jest woda”), a następnie En-ki, czyli „władca stałego lądu”. W mitach i kronikach
sumeryjskich czytamy:
„Gdy królestwo zostało spuszczone z niebios, królestwo było w Eridu. (...) król Enki,
wystawił sobie dom, sprawił, że Eridu powstało z ziemi jak góra, dom w pięknym miejscu
zbudował”.
Należy przypuszczać, że to właśnie od Eridu wzięła swój początek nazwa Ziemi. W języku
aramejskim, którym posługiwał się Jezus, Ziemia nazywa się ereds, w kurdyjskim erd lub ertz,
a w hebrajskim eretz. Również Morze Erytrejskie (tak nazywała się Zatoka Perska w staro-
żytności) zawdzięcza swoją nazwę Eridu. Ląd natomiast nazwał Enki e-din, czyli „dom
sprawiedliwych” – był to Ogród Eden, dom bogów. Sama Biblia zresztą podaje, że Eufrat i
Tygrys to rzeki, które przepływały przez „ogród w Edenie”.
Anunaki przybyli na Ziemię, aby wydobywać surowce, głównie złoto – „metal Bogów” – ale
nie ze względu na jego piękno, lecz dlatego że potrzebowali go do ochrony swojego świata.
Może chodziło na przykład o osłonę przed promieniowaniem kosmicznym, kiedy zniszczyli
warstwę ozonową atmosfery na swojej planecie? Również dzisiaj złoto stanowi surowiec do
produkcji warstw osłonowych w kosmonautyce: iluminatory w kapsułach kosmicznych pokry-
wane są od wewnątrz cieniutką warstwą złota, aby uchronić kosmonautów przed działaniem
promieni kosmicznych.
Pierwsza grupa Anunakich składała się z 50 osób, druga z 600. Zasiedlali ląd planowo. Ich
centralnym kosmodromem było „ptasie miasto” Sippar. Bad-tibira („jasne miejsce”) było
ośrodkiem przemysłowym, w którym przerabiano wydobyte rudy. Z la-ra-ak („widzieć
błyszczący blask”) łączyły się ich światła służące do naprowadzania lądujących statków
kosmicznych. Szu-rup-pak („miejsce najwyższego zadowolenia”) było ich centrum opieki
medycznej. Naczelnym dowódcą całej ziemskiej misji został mianowany En-lil („władca
słowa”). Był synem niejakiego An, którego imię tłumaczy się „ten z niebios”, a jego ideogram
ma kształt gwiazdy. W środku między miastami Enlil wzniósł ośrodki kontroli lotów Nibru-ki
(„punkt przecięcia na Ziemi”), czyli późniejsze Nippur. Zigurat w tym mieście miał na szczycie
Dir-ga („ciemna, rozżarzona komora”), w której przechowywano mapy gwiazdowe („emblema-
ty gwiazd”) i skąd utrzymywano Dur-an-ki („łączność Niebo-Ziemia”). Do wykonywania
prostych prac Anunaki stworzyli lullu, czyli prymitywnego robotnika, pierwowzór człowieka,
jako prehistoryczne dziecko z probówki. W sumeryjskich tekstach czytamy, że Anunaki
pochodzą z Ni-bi-ru, czyli „planety, która błyszczy na niebie i zajmuje miejsce centralne”.
Ponieważ sumeryjski Układ Słoneczny składał się z Merkurego, Wenus, Księżyca, Ziemi, Marsa,
Nibiru (= Faeton), Jowisza, Saturna, Urana, Neptuna i Plutona, „centralne miejsce” wskazuje
jednoznacznie na Nibiru, tajemniczą piątą planetę, gdzie znajdować się miała ojczyzna bogów,
zwana przez Sumerów także Tiamat („dziewica dająca życie”) – kolebka ludzkości.
– 10 –
2.
Adam przybył z Faetona
Zdaniem paleoantropologów ewolucji najdawniejszy przodek rodziny Homo Ramapitecus –
pojawił się około 20 milionów lat temu. W ciągu milionów lat rozwoju powstały z niego małpy
człekopodobne, a następnie człowiekowate (hominidy). Dalsze etapy rozwoju ku istotom
dwunożnym nadal kryją się gdzieś w mrokach dziejów, ponieważ nie odnaleziono dotąd
żadnych świadectw w postaci szczątków kostnych. Niemniej jednak naukowcy umieszczają
początek tego przejściowego etapu mniej więcej 10.000.000 lat temu, a jego zakończenie
około 3.000.000 lat temu. Pośród hominidów, które pojawiły się przed około 3.000.000 lat, ma
się też znajdować Homo habilis, który używał narzędzi kamiennych zwanych pięściakami.
Zaledwie około 2.000.000 lat temu Homo erectus – człowiek wyprostowany – zdołał rozniecić
pierwszy ogień. Od niego miała rozpocząć się gałąź ewolucji, która doprowadziła aż do Homo
sapiens sapiens – człowieka myślącego. Zdaniem niektórych antropologów przemianę wypros-
towanej, żyjącej w stadzie małpy w istotę jako tako uczłowieczoną tłumaczyć należy przede
wszystkim faktem uczestnictwa, czyli powstaniem więzi społecznych, uzależnieniem i troskli-
wością w układzie matka-dziecko i w układach partnerskich.
Nie da się zaprzeczyć, że uznawana obecnie teoria ewolucji aż roi się od sprzeczności.
Dotyczy to nie tylko kwestii powstania życia na Ziemi, lecz przede wszystkim pochodzenia
człowieka, ponieważ teoria wyjaśniająca ów problem opiera się na stosunkowo skromnych
znaleziskach szczątków kostnych.
Fizyk molekularny doktor Bruno Vollmert stwierdza:
„Darwinizm jest zatem światopoglądem, ideologią, nie zaś dowiedzioną naukowo teorią (...)
Dlatego uważam darwinizm za fatalną pomyłkę, która swój bezprzykładny sukces zawdzięcza z
kolei antropocentrycznemu myśleniu życzeniowemu”.
Zdumiewające rozwiązanie zagadki pochodzenia człowieka znajduje się w starożytnych
tekstach klinowych Sumerów. Jeśli wierzyć Koranowi, Raj znajdował się na innej planecie. Tak
przynajmniej wynika z siódmej sury – świętej księgi islamu. Nosi ona znamienny tytuł Al-A'raf
– „mur oddzielający” [w polskim przekładzie Koranu „wzniesione krawędzie” – przyp. tłum.].
Chodzi o mur między Niebem a Piekłem, który przecina wszechświat islamu przez środek.
„My stworzyliśmy was, potem was ukształtowaliśmy, potem powiedzieliśmy do aniołów: Od-
dajcie pokłon Adamowi! Oni oddali pokłon, z wyjątkiem Iblisa; on nie był wśród tych, którzy się
pokłonili” – czytamy w Koranie. Zaiste diabelski to spisek dla uwiedzenia człowieka i zainsce-
nizowania grzechu pierworodnego. Kiedy Adam i Ewa skosztowali zakazanego owocu... „ujrzeli
swoją nagość i zaczęli zszywać dla siebie liście z Ogrodu. Wtedy wezwał oboje ich Pan: Czyż
nie zakazałem wam tego drzewa i czy wam nie mówiłem, że szatan jest dla was wrogiem
jawnym?! Oni oboje powiedzieli: Panie nasz! Uczyniliśmy niesprawiedliwość samym sobie i jeśli
Ty nam nie przebaczysz, i jeśli nie okażesz Swego miłosierdzia, to zapewne będziemy wśród
stratnych. Powiedział: Uchodźcie! Będziecie wrogami jedni dla drugich. Na Ziemi będzie wasze
stałe miejsce przebywania i używania życia – do pewnego czasu. I powiedział: Na niej
będziecie żyć, na niej będziecie umierać i z niej będziecie wyprowadzeni”.
Arabska legenda powiada, że wmurowany we wschodnim narożniku świątyni Kaaba w Mekce
al-hadżar-al-aswad, czyli Czarny Kamień, największa świętość islamu, w zamierzchłych
czasach spadł z nieba razem z Adamem. Niektórzy twierdzą, że Czarny Kamień to po prostu
meteoryt, ale może to być również tak zwany Szepczący Kamień (po sumeryjsku na-ba-r, czyli
„błyszcząco jasny kamień”), jakie Anunaki umieszczali w różnych miejscach do przekazywania
wiadomości na Ziemi i do nieba. Podobno zresztą Czarny Kamień z Kaaby był kiedyś bardzo
jasny. Jeśli jednak rzeczywiście miałby to być meteoryt, to czy nie spadł on na Ziemię wraz z
deszczem meteorytów powstałym w wyniku eksplozji planety Faeton/Nibiru?
W mitach i legendach różnych ludów znajdujemy liczne wzmianki o pozaziemskim pocho-
dzeniu ludzkości. Najbardziej precyzyjną i przypuszczalnie najstarszą antropogenezę znajdzie-
my w Księdze Dzjan, tym prastarym sanskryckim dziele, które powiada:
„Ziemia rzecze: Panie o świetlistym obliczu, dom mój jest pusty. (...) Wyślij swych synów,
aby zaludnili to koło. (...) Rzekł Pan o świetlistym obliczu: Ześlę ci ogień, gdy praca twa
zostanie rozpoczęta. (...) Spoczywała na swym grzbiecie, na swym boku. (...) Nie chciała
wzywać żadnego Syna Nieba, nie chciała zapytywać żadnego Syna Mądrości. Porodziła z
własnego łona. Spłodziła straszliwych i złych ludzi wodnych. (...) Nadeszły płomienie i Ognie i
– 11 –
Iskry: ognie nocne i ognie dzienne. Osuszyły one wody zmącone i ciemne. (...) Gdy kształty
zostały zniszczone, Ziemia-Matka pozostała obnażona. Prosiła, aby ją osuszono. (...) Władca
Władców nadszedł. Oddzielił Wody od swego ciała i to utworzyło Górne Niebo, pierwsze Niebo.
(...). Widmo potrzebowało kształtu. Ojcowie dostarczyli go. Tchnienie potrzebowało grubej
cielesności; Ziemia ją uformowała. (...) Tak oto Bezkostni dali Życie tym, którzy stali się ludźmi
mającymi kości w rasie trzeciej. Pierwsi byli Synami Jogi (...) druga rasa została stworzona
drogą pączkowania i rozsiewu: nie-płciowe powstało z nie-płciowego. (...) Synowie Mądrości,
Synowie Nocy gotowi do odrodzenia zstąpili. Ujrzeli nikczemne kształty pierwszej trzeciej
(rasy) (...) Tak więc dwa przez dwa, w siedmiu zonach, trzecia rasa dała życie czwartej (...)
Pierwsza (Rasa) w każdej zonie była koloru Księżyca, druga była żółta jak złoto, trzecia –
czerwona, brązowa była czwarta i stała się czarną. (...) Wówczas trzecia i czwarta napełniły się
pychą. »Jesteśmy królami, mówiły, jesteśmy bogami«. Pojęli oni urodziwe małżonki. Wzięli je
pośród wąskogłowych, nie mających mentalu. Spłodzili z nimi potwory (...)”
Albo słowami Biblii:
„A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na Ziemi, rodziły im się córki. Synowie Boga [bere
elohim], widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się
tylko podobały. (...) A w owych czasach byli na ziemi giganci [nefilim]; a także później, gdy
synowie Boga [bere elohim] zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi
mocarze, mający sławę [szem] w owych dawnych czasach”. (Gen 6,1-4)
Tłumacze Biblii przekładają słowo nefilim jako „giganci”, zaś szem jako „sławę”, ale semickie
szem ma dwa znaczenia. Jako szu-mu może oznaczać „to, przez co zostaje się w pamięci”, ale
także „to, co jest me”. Oba pojęcia oznaczają stożkowaty przedmiot, własność lub latający
pojazd bogów, albo też kamień pamięci, stelę, którą umieszczono w miejscu ich pojawienia się.
Me to również prekursor omphalos – „pępka” greckich ośrodków kultowych – a także obelisków
i kolumn triumfalnych. Na jednej ze starożytnych monet odnalezionych w Byblos w dzisiejszym
Libanie na brzegu Morza Śródziemnego widnieje wielka świątynia bogini Isztar, tak jak mogła
ona wyglądać w II tysiącleciu p.n.e. W centrum wewnętrznego dziedzińca, „świętego miejsca”,
do którego można dotrzeć jedynie specjalnymi schodami, na platformie stoi takie właśnie me,
dumnie stercząc w niebo.
Jak większość jednosylabowych słów sumeryjskich także me ma swoje pierwotne znaczenie,
mianowicie „to, co sterczy pionowo w górę”. Pośród ponad 30 niuansów znaczeniowych tego
słowa, jakie wylicza amerykański sumerolog Zecharia Sitchin, znajdujemy między innymi
takie: „wysokość”, „ogień”, „rozkaz” i „okres czasu”. Jeśli prześledzić znak pisma odpowia-
dający me od stylizowanego i młodszego pisma klinowego Asyryjczyków i Babilończyków aż po
jego pierwotne formy w piśmie sumeryjskim, zawsze widzimy kształt automatycznie kojarzący
się z rakietą. Interpretację taką umacnia sposób użycia słowa me w sumeryjskich hymnach,
takich jak na przykład „Oda do Isztar”:
Pani Nieba:
wdziewa niebiańską szatę,
śmiało wstępuje w niebiosa,
frunie nad wszystkimi zamieszkanymi lądami
w swoim ME.
O, pani, która w swym ME
radośnie wznosisz się w niebieskie wysokości,
nad wszystkimi nieruchomymi miejscami
frunie w swoim ME.
I rzeczywiście, także na sumeryjskich cylindrach widać sunące po niebie, rakietopodobne
obiekty. Czyżby więc Nefilim, lud dysponujący rakietami, byli prehistorycznymi gośćmi z
Kosmosu?
Jak doskonale wiemy, konwencjonalna rakieta nie nadaje się do lotów międzygwiezdnych,
ponieważ zużywa zbyt wiele paliwa i nie rozwija odpowiednich prędkości. To znaczy, że lud,
który używał rakiet, nie mógł przybyć do nas z otchłani kosmosu. Nie była to zatem jakaś
techniczna supercywilizacja, lecz cywilizacja pozaziemska pochodząca z naszego Układu Sło-
necznego. Rosjanie i Amerykanie od dawna już wysyłają załogowe albo bezzałogowe statki
kosmiczne, które dotarły do Księżyca czy Marsa, sonda kosmiczna „Voyager-2” po trwającym
12 lat locie osiągnęła krańce naszego Układu Słonecznego. Cywilizacja posługująca się techniką
rakietową z powodzeniem może wykonywać misje w obrębie własnego układu słonecznego.
Skąd zatem przybyli Nefilim? Ich nazwa wywodzi się od semickiego nfl i oznacza „być zrzu-
conym na dół”, co w dosłownym tłumaczeniu „ci, którzy zostali zrzuceni na Ziemię”. Wszystko
wskazuje na to, że można ich utożsamić z bóstwami Anunaki, kolonizatorami, którzy przybyli
– 12 –
na Ziemię z piątej planety naszego Układu, Nibiru.
Jak wynika z Księgi Rodzaju oraz Księgi Dzjan, przed przybyciem „Synów Mądrości” Ziemię
spustoszyła kosmiczna katastrofa. Z różnych gałęzi ewolucji rozpoczynał się rozwój istot
człekokształtnych. Brakowało jednak jak dotąd tego właściwego bodźca, który pchnąłby
wszystko we właściwym kierunku.
W tekstach Księgi Dzjan ewolucja to proces sterowany świadomie przez fo-hat. Według
wierzeń starożytnych Tybetańczyków każda nadająca się do tego planeta musi wydać życie i
stać się widownią procesów ewolucyjnych. Jak czytamy w Księdze Dzjan, „Synowie Kosmosu”
zasiedlają dziewicze planety, aby dokonał się ich los. „Upadek w materię”, czyli inkarnacja, z
konieczności pociąga za sobą regres. Tak więc nawet Adam po popełnieniu grzechu został przez
elo-him, czyli „bogów” (w najstarszych przekazach jest to zawsze liczba mnoga!), wygnany na
Ziemię. W ten sposób ludzkie córki wymieszały się z przybyszami z Nibiru.
Jak podaje Helena Bławatska w swoim głównym dziele „Nauka Tajemna”, w tradycji żydow-
skiej kabały było dwóch Adamów – „niebieski”, który zstąpił na Ziemię i „ziemski”, człowiek-
zwierzę, który rozwijał się na Ziemi. Opis takiego człowieka (może był to neandertalczyk?)
znajdujemy w sumeryjskim Eposie o Gilgameszu, opowiadającym dzieje Gilgamesza szuka-
jącego nieśmiertelności. Istota ta nazywa się Enkidu, czyli „zrodzony w stepie”:
„Włosy ma jakoby niewieście. Włosy mu sterczą jak pszenica, gęste ma kędziory jako
Nisaba, zbóż boska władczyni. O ludziach i świecie nie wiedział. W skórę owczą odziany jak
Sumukan, bóg niw i trzody, z gazelami razem karmi się trawą, ze zwierzyną się tłoczy do
wodopoju, z bydłem dzikim wodą cieszy swe serce”.
„Człowiek powstał jako służebnik bogów”, powiadali Sumerowie. Kiedy dla bogów Anunaki
„trud stał się zbyt wielki, a praca zbyt ciężka”, zbuntowali się i doszło do pierwszego strajku w
historii. „Każdy z nas wypowiedział wojnę. Ta wytężona praca nas zabije. Ich skargi było
słychać aż do nieba”. Biblia nada później przywódcy tych „upadłych aniołów” imię – Lucyfer.
Enlil chce zabić przywódcę buntowników, lecz Anu i jego syn Enki mają lepszy pomysł – należy
stworzyć lullu, prymitywną istotę, której na imię będzie „człowiek”. „Stworzę prymitywnego
robotnika. Niech pozostaje w służbie bogów, aby było im lżej”. Anunaki przyjmują tę
propozycję. Bogowie zdecydowali: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz
1,26).
Otoczyli boginię i zapytali
położną bogów, mądrą Mami:
Ty jesteś boginią narodzin, stworzycielką ludzkości,
stwórz człowieka – lullu – niech nosi nasze brzemię,
niech nosi brzemię wyznaczone przez Enlila,
pracę bogów niech człowiek nosi!
Mami, matka bogów, ulepiła człowieka z gliny lub z ti-it. W języku sumeryjskim słowo to
znaczy „glina”, ale jednocześnie „to, co jest życiem”. Słowo lullu z kolei oznacza nie tylko istotę
prymitywną, ale też „mieszańca”. Następnie bogini tak przemówiła do bogów Anunaki:
Zadanie, które mi wyznaczyliście
ukończyłam. (…)
Oddaliłam od was ciężką pracę,
znój wasz na niego nałożyłam.
Wznieśliście okrzyk, by uczcić stworzenie,
a ja uchyliłam jarzmo, wolność ustaliłam.
Według sumeryjskiego eposu o stworzeniu świata człowiek powstał „powyżej abzu” („głębo-
kie miejsce odpoczynku”). Abzu identyfikuje się z południowo-wschodnią Afryką, krainą, w
której znajdowały się kopalnie bogów Anunaki, gdzie wydobywano złoto. We wszystkich
językach semickich nazywa się ono za-ab. „Niebieski port”, do którego je transportowano,
znajdował się w Mezopotamii.
Tam też, w Badtibira („jasne miejsce, gdzie przerabia się kruszec”), było przetwarzane, po
przewiezieniu za pomocą ma-gur-ur-nu ab-zu („statki na minerały z Abzu”) do Eridu.
Archeologom udało się zlokalizować te kopalnie. Na południu Zimbabwe do dziś istnieją
głębokie na 20 metrów kopalnie złota, które – jak wynika z analiz – eksploatowano 8000-
115.000 lat temu. Jak głoszą prastare zuluskie legendy, w najstarszych kopalniach złota z
Monotopa w południowym Zimbabwe mieli „pracować niewolnicy, których Pierwszy Lud uczynił
sztucznie z ciała i krwi”. Jak podaje w swojej książce „Indaba. Moje dzieci” zuluski szaman
Credo Vusama-zulu Mutwa, niewolnicy ci „walczyli z ludźmi-małpami, kiedy na niebie zjawiła
się wielka gwiazda”.
– 13 –
Dziś większość naukowców zgadza się co do tego, że człowiek rzeczywiście powstał „powy-
żej abzu”, bo w Tanzanii lub Kenii. W artykule wstępnym czasopisma Science z 11 września
1987 roku czytamy: „Afryka była kolebką ludzkości. Jak dowodzą badania biologii moleku-
larnej, dzisiejszy człowiek pojawił się około 200.000 lat temu w Afryce, ale niewykluczone, że
jeszcze znacznie wcześniej”.
„Zagadka naszego pochodzenia została wyjaśniona: człowiek narodził się w południowo-
wschodniej Afryce” – potwierdziło renomowane pismo National Geographic w numerze z
października 1988 roku. Do takiego samego wniosku doszli uczeni przedstawiający najnowsze
wyniki swoich badań na międzynarodowej konferencji zorganizowanej w maju 1987 roku przez
brytyjskich antropologów, Christophera Stringera i Paula Mellarsa z British Museum w Londy-
nie. Temat konferencji brzmiał: „O pochodzeniu i rozprzestrzenianiu się człowieka”. Próbowano
na niej dokonać podsumowania trwających od niemal 70 lat prac badawczych. Rozpoczęły się
one od odnalezienia w latach 20. XX wieku przez małżeństwo archeologów Louisa i Mary
Leakeyów nad Jeziorem Wiktorii skamieniałych kości pochodzących od naczelnych Proconsul i
Ramapithecus. Od tego momentu w czasie prac wykopaliskowych prowadzonych na obszarach
od Tanzanii przez Morze Czerwone aż do Morza Martwego dokonano bardzo wielu doniosłych
odkryć. Najobfitszymi źródłami znalezisk okazały się wąwóz Olduvai w Tanzanii, Jezioro Rudolfa
(zwane dziś Turkana) oraz prowincja Afar w Etiopii. Wiek Proconsula określa się na
25.000.000-30.000.000 lat, Ramapiteka na około 14.000.000 lat.
Najważniejsi odkrywcy to syn Louisa i Mary Leakeyów – Richard (kustosz Muzeum
Narodowego w Kenii), Donald C. Johanson (kustosz muzeum Historii Naturalnej w Cleveland),
Tim White i Desmond Clark z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, Alan Walker z uniwer-
sytetu Hopkinsa, Andrew Hill i David Pilbeam z uniwersytetu Harvarda oraz Raymond Dart i
Phillip Tobias z RPA. Ich odkrycia pozwoliły na próbę odtworzenia drzewa genealogicznego
człowieka: po rodzaju Ramapithecus kolejnym ogniwem rozwoju człowieka jest Australo-
pithecus – pierwszy przedstawiciel naczelnych o rysach hominidalnych. Formy te żyły przed
5.000.000 lat we wschodniej Afryce. Człekokształtna samica, ochrzczona przez paleontologów
imieniem Lucy, której czaszkę szacuje się na 3.500.000 lat, uznawana jest za przedstawicielkę
formy przejściowej między zwierzęciem a człowiekiem. Licząca sobie 2.000.000 lat „czaszka nr
1470” należy do formy, która otrzymała nazwę Homo habilis (czyli człowiek zręczny), następny
był Homo erectus (czyli tak zwany człowiek wyprostowany), żyjący 1.500.000 lat temu, który
pierwszy w pełni zasługuje na tę nazwę. Używał on już kamiennych narzędzi i zawędrował
przez półwysep Synaj do Azji Południowo-Wschodniej i Europy. Potem jednak ślad po nim ginie.
Dopiero około 300.000 lat temu pojawia się nowa forma, Homo sapiens (czyli człowiek
myślący). Tym samym dokonał się wielki skok w procesie ewolucji, powodujący, że nadal
poszukuje się „brakującego ogniwa” (missing link). Lansowana pierwotnie teza, że tym
ogniwem łączącym może być nazwany od miejsca odkrycia pierwszych szczątków w Neandertal
pod Dusseldorfem Homo neandertalthalensis, jest dziś przez antropologów odrzucana.
Człowiek neandertalski żył około 125.000 lat temu, pojawił się więc już po przedstawicielach
Homo sapiens. Ponadto nie jest przodkiem ani człowieka kromaniońskiego, ani Homo sapiens
sapiens (czyli człowieka współczesnego). Dowodu dostarczyło odkrycie dokonane w latach 60.
przez izraelsko-francuski zespół naukowców w jaskini w Djebel Kafzeh w pobliżu Nazaretu,
gdzie znaleziono w jednym miejscu czaszki człowieka kromaniońskiego i neandertalczyka.
Czaszki człowieka kromaniońskiego liczyły sobie 70.000 lat – dwa razy więcej od najstarszego
do tego czasu znaleziska z Cro-Magnon w południowo-zachodniej Francji, od którego za-
czerpnął swoją nazwę. Ponadto warstwa, z której je wydobyto, była znacznie starsza od tych, z
których wydobyto kości neandertalczyków.
Jeśli prawidłowo odczytujemy Epos o Gilgameszu, to Homo sapiens i neandertalczyk musieli
być kiedyś sobie współcześni. Neandertalczyk nigdy jednak nie był „brakującym ogniwem”.
Najnowsze wyniki badań z Djebel Kafzeh i Kebary, jaskini na biblijnej górze Karmel, przynoszą
datowania jeszcze starsze. Poinformowała o tym na łamach czasopisma Nature kierowniczka
francuskiej ekspedycji, Helene Vallades z Narodowego Centrum Badawczego z Gif-sur-Yvette.
Nowe datowania przeprowadzone najnowocześniejszymi metodami, łącznie z metodą termo-
luminescencyjną, wskazują, że człowiek neandertalski i kromanioński zamieszkiwali Ziemię
Świętą około 92.000 lat temu. Jak wyjaśnił w artykule wstępnym Nature Christopher Stringer z
British Museum w Londynie, stanowi to dowód, że neandertalczycy i ludzie z Cro-Magnon
przywędrowali do doliny Jordanu z południa około 120.000 lat temu. Ich kolebką była Afryka
Wschodnia. Znalezienie w Egipcie przez Freda Wendorfa z Methodist Southern University w
Dallas liczącej sobie około 80.000 lat czaszki neandertalczyka dodatkowo podbudowuje teorię o
afrykańskim pochodzeniu człowieka. Okazuje się też, że neandertalczyk wcale nie był takim
prymitywnym małpoludem, jak mogłoby się wydawać. Jego mózg był większy niż mózg czło-
– 14 –
wieka współczesnego i miał dobrze rozwinięty ośrodek mowy.
Wykopaliska dowodzą, że człowiek neandertalski grzebał swoich zmarłych, zaś znajdowane
przy ciałach dary, między innymi kwiaty, świadczą o istnieniu wiary w życie pozagrobowe. Jest
to zatem „pewien rodzaj duchowo umotywowanego działania, który łączy go z człowiekiem
współczesnym”, stwierdza w tym kontekście Jared M. Diamond z wydziału medycznego
Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Ralfph S. Solecki z Uniwersytetu Columbia, który
znalazł szczątki neandertalczyka w jaskini Shanidar w północnym Iraku, uważa nawet, że
przedstawiciele tej rasy znali już zioła i potrafili je stosować.
Dzięki najnowszym zdobyczom genetyki molekularnej można dziś potwierdzić tezę o afry-
kańskim pochodzeniu człowieka. Jak wynika z referatu, jaki Allan C. Wilson i Vincent M. Sarich
z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley wygłosili na konferencji w Cambridge, metoda ta,
polegająca na porównywaniu sekwencji DNA, otwiera nowe możliwości w rekonstruowaniu
drzewa genealogicznego człowieka. Z powodzeniem stosowana już w procesach o ustalenie
ojcostwa metoda opiera się na założeniu, że DNA – tak zwany „genetyczny odcisk palca”
każdego człowieka – zawiera w sobie geny poprzednich pokoleń. Porównanie DNA z jądra
komórki (które w połowie pochodzi od ojca, w połowie od matki) możliwe jest tylko do
pewnego pokolenia. Odkryto jednakże, iż obok DNA zawartego w jądrze komórkowym w
komórce macierzystej jest jeszcze inne DNA – mitochondrialne, które nie miesza się z DNA
ojca i które matki z pokolenia na pokolenie przekazują córkom.
Douglas Wallace z Uniwersytetu Emory, który odkrył to DNA w 1984 roku, dokonał
porównania DNA mitochondrialnego pobranego od ponad 800 kobiet. W czerwcu 1986 roku
ogłosił na konferencji zaskakujące wyniki swoich badań: mitochondrialne DNA 800 kobiet było
tak zadziwiająco do siebie podobne, jakby wszystkie one pochodziły od wspólnej matki. Wyniki
tych badań zainspirowały Wesleya Browna z uniwersytetu w Michigan do wyliczenia na pod-
stawie naturalnego okresu mutacji tego DNA, kiedy to mogła żyć owa „mitochondrialna Ewa”.
Porównał on ze sobą mitochondrialne DNA 21 kobiet najróżniejszych ras, pochodzących z
różnych rejonów kuli ziemskiej i doszedł do konkluzji, że „pramatka Ewa” musiała żyć 180.000-
300.000 lat temu w Afryce.
Rebecca Cann z uniwersytetu w Berkeley przeprowadziła podobne badania, wykorzystując
łożyska 147 kobiet różnych ras i pochodzących z różnych części świata, które rodziły dzieci w
szpitalach San Francisco. Przyjmując stopę mutacji wynoszącą 2-4 procent na 1.000.000 lat,
otrzymała wynik 150.000-300.000 lat. „Możemy założyć, że »mitochondrialna Ewa« żyła
250.000 lat temu”, zakonkludowała Rebecca Cann. W ramach projektu „Hipotetyczna Ewa”
przebadała ona wraz ze swoimi kolegami Wilsonem i Stonekingiem łożyska dalszych 150 kobiet
w Stanach Zjednoczonych. Przodkowie tych kobiet pochodzili z Europy, Afryki, Bliskiego
Wschodu i Azji. Ponadto badaniami objęto również rdzenne mieszkanki Australii i Nowej Gwi-
nei, u których nie mogło być żadnych obcych wpływów. Wyniki wskazują na to, że afrykańskie
DNA mitochondrialne jest najstarsze i że wszystkie kobiety z tej grupy miały tego samego
żeńskiego przodka, samicę, która żyła gdzieś w Afryce 140.000-290.000 lat temu.
Według Biblii Ewa – po hebrajsku Chowa, co znaczy „dająca życie” – została stworzona z
żebra Adama. Jeśli nie przyjmiemy założenia, iż Biblia jest pierwotnie pochodzenia sumeryj-
skiego, trudno dopatrzyć się w tym jakiegoś sensu. W języku sumeryjskim jednak istnieje
jedno i to samo słowo oznaczające „żebro” i „siłę życia”. Ti-ti to brzuch, czyli „ten, który chowa
siłę życia”. Szi-im-ti to dosłownie „oddech-wiatr-życie”, bitszim-ti to „dom, w którym
wdmuchuje się wiatr życia”. W sumeryjskich tekstach klinowych określa się tak dom, do
którego udali się Enki i matka bogów Mami lub Nin-ti („stwórczym życia”), aby stworzyć lullu i
„tchnąć w jego nozdrza tchnienie życia”, jak powiada Biblia. Imię Adam (dosłownie „czerwona
ziemia”) ma trzy znaczenia: „ten z Ziemi”, „uczyniony z czerwonej ziemi” oraz „uczyniony z
krwi”.
Amerykański orientalista Zecharia Sitchin dopatruje się w tych przekazach konkretnej
informacji o zapłodnieniu w probówce. Jajeczko samicy naczelnych zostało zapłodnione spermą
jednego z bogów Anunaki, następnie wszczepione jednej z kobiet Anunaki i donoszone przez
nią do momentu rozwiązania. To wyjaśniłoby genezę mitów o „dwóch Adamach”: „ziemski”
Adam był produktem takiego właśnie połączenia (podobnie jak Gilgamesz: „w dwóch trzecich
Bóg, w jednej trzeciej człowiek”), natomiast „niebieski” Adam to jego ojciec, Enki, czyli
astronauta z Nibiru, planety, którą my nazywamy Faetonem. To on jest „brakującym ogniwem”
teorii Darwina, które doprowadziło do powstania człowieka.
„A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie, Pan Bóg umieścił tam człowieka, którego ulepił.
(...) Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał”
(Rdz 2,8,15), czytamy w biblijnej wersji stworzenia świata. Człowiek udał się do Sumeru, aby
służyć bogom. Po udanym eksperymencie z pracą w kopalniach Afryki, także w Sumerze, miał
– 15 –
być ich niewolnikiem.
W sumeryjskim micie o potopie znajdujemy fragment prawie identyczny ze słowami znany-
mi z Biblii. Brzmi on następująco:
Gdy An, Enlil i Ninhursang
stworzyli lud Czarnogłowych (to jest Sumerów)
I po całej ziemi rozmnożyli drobne stworzenia,
a kozły, osły i inne czworonogi stepu przemyślnie powołali tam do istnienia (…)
Istnieją dokładne wskazówki, kiedy to się stało. Na przykład babiloński historiograf, Beros-
sos, datował początek „panowania bogów” nad Mezopotamią – a więc moment zjawienia się
przybyszów z innej planety w Eridu – na 432.000 lat „przed wielkim potopem”, czyli około
442.000 lat p.n.e. Pokrywa się to z informacjami zawartymi w sumeryjskiej Liście królów, gdzie
czytamy:
„Gdy królestwo zostało spuszczone z nieba, Królestwo było w Eridu. AL-LU-LIM w Eridu
panował 8 sar 28.800 lat. A-LAL-GAR w Eridu panował 10 sar 36.000 lat. EN-ME-EN-LU-AN-NA
w BAD-URUDU panował 12 sar 43.200 lat. EN-ME-EN-GAL-AN-NA w BAD-URUDU panował 8
sar 28.000 lat. DU-MU-ZI pasterz w BAD-URUDU panował 10 sar 36.000 lat. EN-SIB-ZI-AN-NA
w LARAK panował 8 sar 28.800 lat. EN-ME-EN-DUR-AN-NA w SIPPAR panował 5 sar 5 ner
21.000 lat. ?-DU-DU w SZURUPPAK panował 5 sar 1 ner 18.600 lat. Razem 241.200 lat”.
Przez 144.000 lat lub – inaczej 40 „sar”, czyli okresów po 3600 lat – od momentu
„zstąpienia” na Ziemię, Anunaki „znosili ciężką pracę”, zanim się zbuntowali – czytamy w
sumeryjskim eposie o Atrachasisie. Jeśli za moment ich przybycia na Ziemię przyjmiemy
442.000 czy 426.000 lat p.n.e., to ich bunt, a tym samym stworzenie człowieka musiały mieć
miejsce jakieś 280.000-300.000 lat temu – czyli dokładnie w tym okresie, na który paleo-
biolodzy i biochemicy datują powstanie pierwszego Homo sapiens.
W sumeryjskich tekstach można też znaleźć potwierdzenie grzechu pierworodnego. Mówią
one, że pierwsi ludzie, jak wszystkie hybrydy, nie byli zdolni do rozmnażania się. W zależności
od potrzeb Anunaki zwiększali ich liczbę przez kolejne sztuczne zapłodnienia. To bóg Enki,
przedstawiany na sumeryjskich cylindrach pod postacią węża, chciał uczynić z lullu samo-
dzielnych i rozumnych mieszkańców Ziemi, podczas kiedy Enlil pragnął zachować kontrolę nad
planetą. Być może – spodziewając się katastrofy – zamierzał tu kiedyś osiedlić ludność Nibiru.
Pewne wyjaśnienie stanowi zachowany, niestety tylko we fragmentach mit o Adapie. Czytamy
w nim, że za pomocą własnego nasienia Enki uczynił z człowieka nowego „wzorcowego czło-
wieka”, któremu nadał imię Adapa. Był on dokładnie taki sam, jak bogowie, nie posiadł tylko
nieśmiertelności:
„Z wielką wyrozumiałością dał mu doskonałość, mądrość. (...) Dał mu wiedzę, wiecznego
życia mu nie dał”.
Czyżby to właśnie był ów „zakazany owoc” z „drzewa wiadomości”, który zaproponował
Adamowi i Ewie wyrozumiały wąż? Jak czytamy w eposie o Adapie, Enlil bardzo się rozgniewał,
kiedy dowiedział się o eksperymencie Enkiego. Zażądał natychmiastowego zniszczenia „czło-
wieka myślącego”. Sprawę miał rozstrzygnąć Anu, władca bogów Anunaki, na którym inteli-
gencja Adapy zrobiła duże wrażenie. Enlil musiał się pogodzić z pozytywnym werdyktem,
niemniej jednak wygnał ludzi z podlegającego sobie obszaru „ogrodu E-din”.
„Dlatego Pan Bóg wydalił go z ogrodu Eden, aby uprawiał tę ziemię, z której został wzięty”
(Rdz 3,23–24), czyli górskie tereny we wschodniej Mezopotamii, tam, gdzie – jak dowodzą
badania naukowe – powstała ludzka cywilizacja.
Człowiek stał się samodzielny i zaczął się cywilizować. Odkrył swoją seksualną naturę i
zdolność prokreacji, „poznał”, że jest nagi i obłożony „klątwą”, mówiącą kobietom „(...) w bólu
będziesz rodziła dzieci” (Rdz 3,16). Adam i Ewa spłodzili potomków. Biblia mówi o 10
pokoleniach przed potopem. Były to czasy, kiedy to „synowie Boga” zadawali się z „córkami
człowieczymi”, czasy obecności „bogów” na Ziemi. Obecność ta skończyła się nagle, kiedy
„wstrząsnęła niebiosami” potężna eksplozja, która zniszczyła „planetę bogów” Nibiru, czyli Fae-
tona.
– 16 –
3.
Loty kosmiczne przed epoką kamienną
Jeśli przebadać najstarsze przekazy ludzkości, te pozostawione przez Sumerów, Hindusów,
Chińczyków, Egipcjan i inne, uderza tajemnicza symbolika związana z możliwością latania;
wszystkie te błyszczące metalicznie ptaki, smoki, latające tarcze, żelazne węże, latające wozy i
statki. Czyżby brały się one z poetyckiej fantazji czy też może chodzi tu o symboliczne przed-
stawienia konkretnych aparatów latających, które pokonywały przestrzeń międzyplanetarną?
Jako pierwsza, Akademia Badań nad Sanskrytem w Mysore, w Indiach, przełożyła na język
współczesny tekst M. Bharadawaja, jednego z proroków z przeszłości. W ośmiu rozdziałach
jego tekstu znajdujemy na przykład opis produkcji najróżniejszych aparatów latających, okreś-
lanych jako wimana, które umożliwiały nie tylko wygodne loty nad ziemią, ale pozwalały też na
dokonywanie lotów międzyplanetarnych.
Sanskrycki tekst omawia szczegółowo między innymi tajemnicę budowania niezniszczalnych
latających maszyn, które nie mogą się zapalić, sposoby jak zatrzymać je w powietrzu, a nawet
uczynić niewidzialnymi, tajemnicę, jak podsłuchiwać rozmowy prowadzone w aparatach lata-
jących wroga, jak zajrzeć do wnętrza nieprzyjacielskiego obiektu latającego, jak ustalić kieru-
nek zbliżania się nieprzyjacielskich maszyn, jak oszołomić ich załogi oraz tajemnicę, jak nisz-
czyć maszyny wroga. Wynika z niego, że do budowy maszyn latających nadaje się 16 różnych
rodzajów metalu, które pochłaniają światło i ciepło. Dlatego wielcy mędrcy Indii w ogóle
zalecali stosowanie tylko tych metali.
Kogo nie przekonuje taki – trzeba przyznać – technicznie bardzo prosty opis prehistorycznej
aeronautyki, ten powinien zapoznać się z sumeryjskim tekstem klinowym związanym z aero-
nautyką i lotami kosmicznymi. Dość wyraźnie bowiem mówi się w nim o samolotach, rakietach,
promach kosmicznych i stacjach orbitalnych. Jakby tego było mało, znajdujemy również opisy
kosmicznych portów, centrów łączności, urządzeń nadawczo-odbiorczych oraz ważnych pun-
któw nawigacyjnych. Jako twórców tej niewiarygodnej techniki niezmiennie podaje się bogów
Anunaki.
Dla George'a Smitha z British Museum w Londynie była to iście herkulesowa praca, posor-
towanie i skatalogowanie dziesiątków tysięcy glinianych tabliczek i ich fragmentów należących
do wykopanej w Niniwie przez Layarda biblioteki Asurbanipala. Z niezwykłą starannością
porządkował on i tłumaczył tabliczkę za tabliczką. Nie dowierzał własnym oczom, kiedy
pewnego dnia w jego ręce trafił fragment opisu potopu, który, sądząc ze stylu i języka, musiał
powstać w Babilonie około 2000 roku p.n.e. Zarażone entuzjazmem Smitha British Museum
zdecydowało się ponieść ogromne koszty ekspedycji i wykopalisk – inwestycja, która opłaciła
się stukrotnie, ponieważ odnalezienie zadowalającej liczby dalszych tabliczek umożliwiło
Smithowi zrekonstruowanie tekstów i ustalenie kolejności fragmentów. Kiedy w 1876 roku
Smith opublikował wyniki swojej mozolnej pracy, świat naukowy stanął w obliczu sensacji –
„chaldejskiego opisu potopu”, który to opis był co najmniej 1500 lat starszy od tego, który
znamy z Biblii. Czytamy tam między innymi:
Wszystkie wichury o niezwykłej sile zaatakowały naraz,
W tym samym czasie potop zalał ośrodki kultu.
Gdy po siedmiu dniach i po siedmiu nocach,
Podczas których potop zalewał ziemię
I ogromną łodzią miotały wichry pośród wielkich wód,
Pojawił się Utu, roztaczający blask na niebie i ziemi,
Ziusudra otworzył okno ogromnej łodzi.
Bohater Utu wrzucił snop promieni do ogromnej łodzi.
Ziusudra, król,
Ukorzył się przed Utu,
Król wołu zabił dlań i zarżnął owcę.
Ziusudra, po akadyjsku Utanapisztim – król miasta Szuruppak – to sumeryjski Noe, który
także został ostrzeżony o zbliżaniu się potopu i otrzymał od Boga polecenie wybudowania arki.
W obszernym micie sumeryjskim znajdujemy szczegółowy opis konfliktu bogów, którzy
wiedzieli o grożącej katastrofie. Wynika z niego, że Enlil chciał sprowadzić na ludzi kataklizm,
ponieważ nie podobało mu się, że tak szybko ich przybywa. Natomiast Enki był za ich urato-
– 17 –
waniem. Zachęcał Enlila, aby zbudował sulili, czyli uszczelniony ze wszystkich stron smołą,
zamknięty od góry statek – MA.GUR.GUR, czyli „statek, który może się kołysać i być miotany
przez fale”. Utanapisztim otrzymał od boga Enki polecenie zabrania na pokład „nasienia
wszystkiego, co żyje”. Potem rozpoczął się kataklizm.
Księżyc zniknął (...) Wygląd pogody się odmienił.
W chmurach ryczał deszcz (…)
Wiatry stały się dzikie (...) Runął potop.
Utanapisztim osiadł na górze Ararat, tak samo jak Noe. Ponieważ Anunaki opuścili Ziemię w
czasie kataklizmu, spoglądali w dół z orbity i naradzali się:
Wielcy bogowie Anunaki, którzy ustalają los,
naradzali się z nimi na temat kraju.
Ci, którzy stworzyli cztery sfery,
urządzili siedziby i spoglądali na kraj,
oni byli zbyt daleko w górze, jak dla ludzkiego rodzaju.
Zdecydowali, że włączą królów i kapłanów jako pośredników między ludźmi a sobą.
„Królestwo zstąpiło z nieba na Ziemię” i nakazało ludziom przede wszystkim odbudować miasta
zniszczone przez potop: „Cegły domów niech znoszą na miejsca poświęcone, w miejscach
poświęconych niech zakładają”.
Kraj podzielono na cztery strefy. Ludzie otrzymali Egipt, Dwurzecze oraz dolinę Indusu.
Czwarta strefa – DIL.MUN – pozostała jednak zastrzeżona dla bogów. Sięgała od Półwyspu
Synajskiego aż do Libanu i – jak się później okazało – pokrywała się ze znaną z Biblii tak
zwaną Ziemią Świętą. Miała podlegać władzy boga Szamasza. Utanapisztim otrzymał przywilej
mieszkania w „krainie bogów” i dostąpienia – tak jak oni – nieśmiertelności.
Kiedy Smith zakończył tłumaczenie glinianych tabliczek i ich fragmentów, bardzo szybko
zdał sobie sprawę, że opis potopu to tylko jedna z części historii, która wkrótce miała się
okazać najstarszym eposem literatury światowej. Historia ta opowiada dzieje króla, który w
swoich poszukiwaniach nieśmiertelności dociera w końcu do Utanapisztim w Dilmunie.
Początkowo Smith przypuszczał, że tym bohaterem jest Nimrod („który był pierwszym
mocarzem na ziemi” – jak nazywa go Biblia), ten sam, który zamierzał wznieść „wieżę Babel”,
aby mieć swój szem. Dlatego też brytyjski badacz nadał tekstowi tytuł Epos o Nimrodzie. Dziś
wiemy już, że właściwe imię bohatera brzmi Gilgamesz, o którym tekst powiada:
Zdobył mądrość, wszystko widział, a przejrzał,
widział rzeczy zakryte, wiedział tajemne,
przyniósł wieści sprzed wielkiego potopu.
Kiedy w drogę daleką wyruszył, zmęczył się ogromnie,
przyszedł z powrotem.
Na kamieniu wyrył powieść o trudach.
Wielki Kaukaski [wtajemniczony Georg Iwanowicz Gordijew] napisał w swoich „Opowieś-
ciach o ludziach osobliwych”, że ojciec opowiadał mu historie przekazywane od niepamiętnych
czasów z pokolenia na pokolenie, które okazały się blisko spokrewnione z eposem o Gilga-
meszu. Oznaczałoby to, że największa spuścizna literacka krainy Dwurzecza przetrwała 5000
lat. Tak więc jednak Gilgamesz dostąpił nieśmiertelności.
Jak głosi epos, Gilgamesz był potomkiem wielkiego boga Szamasza, który założył Sippar. Po
potopie ziemska kobieta urodziła mu syna i był on później najwyższym kapłanem świątyni
boga An, aż otrzymał od swojego ojca zadanie założenia miasta Ur. Panował przez 324 lata,
jego syn przez lat 420. Kiedy Gilgamesz – syn króla miasta Uruk i bogini NIN.SUN, „w dwóch
trzecich bogiem będący, w jednej trzeciej człowiekiem” – wstąpił na tron, był już piątym
władcą tego miasta. Podobnie jak jego przodkowie, był władcą mądrym, królem „monarchii
parlamentarnej”, a więc zarazem przewodniczącym Rady Starszych parlamentu miasta Uruk.
Jednocześnie zaś był człowiekiem bez ojczyzny, mieszańcem, szukającym swojego miejsca w
świecie bogów i ludzi. Aby go powściągnąć bogowie wprowadzają do akcji jego przeciwieństwo
– ENKI.DU („twór Enki”) pokrytego włosami na całym ciele pół człowieka, pół zwierzę. Obaj
stają ze sobą oko w oko, dochodzi do konfrontacji, później zostają przyjaciółmi –przeci-
wieństwa się przyciągają, miasto i wieś, „człowiek-bóg” i „człowiek-zwierzę”.
Wcześniej jeszcze spotyka Enkidu nierządnicę świątynną, zażywa z nią rozkoszy przez sześć
dni i siedem nocy, aż wreszcie, nasyciwszy się jej wdziękami, staje się człowiekiem. Wraca do
zwierzyny, z którą dotąd żył, ale dzikie zwierzęta od niego uciekają. Dziecię natury utraciło
– 18 –
swoją niewinność. Enkidu usłyszał o Gilgameszu, idzie do miasta Uruk i tam go spotyka. Proces
uczłowieczenia rozpoczyna się od przesłania: miłość jest tym, co odróżnia człowieka od zwie-
rzęcia. Siłą miłości Enkidu przezwycięża w końcu przeciwieństwa w konfrontacji z Gilga-
meszem.
Teraz już przyjacielowi zawierza Gilgamesz Enkidu swój strach przed śmiercią. „Oczy
[Enkidu] łzami się napełniły”, potem doradził przyjacielowi udać się do „siedziby bóstw” i tam
zabić potwora Humbabę, który jej strzeże. Wówczas bóg Szamasz przyzna mu rangę równą
bogom i Gilgamesz dostąpi przywileju bogów – nieśmiertelności.
Gdy bogowie stworzyli człowieka, dali ludzkości śmierć, życie sami zatrzymali w ręku.
Tak mówi epos o Gilgameszu. Wspomniana także w nim niewiarygodna długość życia
„boskich” królów skłania do przypuszczeń, że w owych czasach musiały być znane metody
przedłużania życia. Zadaniem Gilgamesza jest więc udać się do „siedziby bóstw”, której – jak
wie Enkidu – szukać należy w górach porośniętych cedrami:
Wiedziałem to, bracie, jeszcze podówczas,
gdym ze zwierzętami w górach uganiał:
tam bór się ciągnie przez wiorst dziesięć tysięcy.
Któż dotrze i zbada wnętrze ostępu?
Humbaba głos ma z grzmiącego potopu,
usta z ognia, oddech ze śmierci! (…)
Iżby strzegł borów cedrowych,
Enlil dał mu siedem błysków postrachu:
ktokolwiek w bór wstąpi, zawsze się trzęsie.
Już sam fakt, że ktoś strzeże boskiej bazy w lasach cedrowych przed niepowołanymi, budzi
oczywiście ciekawość Gilgamesza i umacnia go w zamyśle, by dotrzeć do „niebieskiego portu”
bóstw Anunaki:
A kto, przyjacielu, wspiął się do nieba?
Tylko bóstwa z Szamaszem trwać będą wiecznie,
człowiek lata ma policzone.
Cokolwiek by uczynił, wszystko to wiatr! (…)
Ja przed tobą pójdę, (...) włożę rękę, narąbię cedru,
imię swe utwierdzę po wszystkie czasy.
W oryginale mamy słowo szem. Co miało ono tutaj oznaczać? „Statek-rakietę” czy stelę
(„pomnik nagrobny w kształcie pionowej płyty”)? Możliwe są w każdym razie obie interpre-
tacje. Mimo sprzeciwu starszyzny Uruku Gilgamesz i jego towarzysz Enkidu nie dają się
odwieść od swoich zamiarów i wyruszają w drogę, po 150 „podwójnych godzinach” (jedna
podwójna godzina to 10,8 kilometrów) docierają do kraju gór porośniętych cedrem, do Libanu.
Gilgamesz pada na kolana, wznosi modły do swego boga:
Chcę do kraju żywych wkroczyć,
Szamaszu, bądź mi sprzymierzeńcem,
przyjdź mi z pomocą!
W kraj ściętych cedrów zamierzam się wedrzeć.
Sprzyjaj mi, a wróć mnie cało w przystań Uruku!
Długa droga wyczerpała obu. Złożywszy ofiary, kładą się na spoczynek. Lecz w środku nocy
Gilgamesz zrywa się ze snu, drżąc na całym ciele. „Czy bóg nie przeszedł?”, pyta swego
przyjaciela, Enkidu.
Dlaczego więc się wzdrygnąłem? (…)
Przyjacielu, trzeci sen zobaczyłem
I widziany przeze mnie sen cały straszny,
w drżenie wprawiający!
Niebo krzyczało, ziemia grzmiała,
dzień zamarł i nastała ciemność,
lśniła błyskawica i płomień błyskał,
chmury były gęste, śmierć z nich siekła ulewą!
Wygasł ogień, pioruny pogasły,
z walącej się góry pozostał popiół.
Czyżby Gilgamesz przeżył w „siedzibie bóstw” start ME, czyli rakiety? Choć przeżycie było
– 19 –
przerażające, nie odwiodło jednak obu przyjaciół od realizacji pierwotnych planów. Dalej
schodzą w dół, mijają „oręż śmiercionośny”, dochodzą wreszcie do wspomnianej przez Enkidu
bramy:
Przystanęli i dziwą się puszczy,
(...) gdzie Humbaba, chodząc, krok swój odcisnął.
Drogi proste! Ścieżki stopie sposobne!
Widzą górę cedrów, mieszkanie bogów,
tron śmiertelnej Irnini.
Czekają teraz na potwora Humbabę.
Stopami swymi człapie po ziemi,
wstrząsa Hermonem i Libanem.
Nagle pojawiły się czarne i białe chmury,
śmierć niby mgła opada na nich z góry.
W tym miejscu gliniane tabliczki są niestety w na tyle złym stanie, że nie można się dowie-
dzieć, w jaki sposób Gilgamesz obronił się przed „potworem ze śmiercionośnymi promieniami”.
Udało się jedynie odcyfrować kilka zagadkowych wzmianek o „błyskach”, których Humbaba
widocznie użył przeciwko Gilgameszowi. Czy to był gaz trujący? A może śmiercionośne promie-
niowanie? Humbaba z pewnością nie był mitycznym potworem, żadnym pierwotnym smokiem,
lecz najprawdopodobniej mechanicznym „robotem” obronnym. Walkę tę Gilgamesz zdołał
wygrać jedynie dzięki „trąbom powietrznym”, które zesłał mu na ratunek bóg Szamasz:
Powalił Enkidu strażnika lasów (…)
las rozwarł Anunakich skrytą siedzibę.
Zadowoleni, choć wyczerpani walką, kładą się przyjaciele na spoczynek. Gilgamesz czyści
swój oręż, myje się i zmienia szatę. Kiedy włożył na głowę kołpak królewski, ukazała mu się
bogini Isztar (Irnini), której „tron” znajduje się w pobliżu, Isztar fruwająca w swoim ME.
Bogini, o której czytamy w jednym z eposów:
O, pani, która w swoim ME
radośnie wznosisz się na wyżyny niebieskie.
Nad wszystkimi miejscami
przelatujesz w swoim ME.
Na starosumeryjskich wizerunkach bogini Isztar przedstawiana jest w „niebiańskiej szacie”,
zdumiewająco podobnej do kosmicznego skafandra.
Nieświadomi niczego Gilgamesz i Enkidu urządzili sobie postój w pobliżu drogi prowadzącej
do „siedziby bogów” i tronu Isztar, która – ujrzawszy teraz Gilgamesza – zakochuje się w nim.
Kiedy ten odrzuca jej zaloty, bogini przeklina go. Prosi boga Anu, aby stworzył „bykołaka”
GUD.AN.NA i nasłał go na Gilgamesza. Dwaj przyjaciele pokrzyżowli jej plany, uciekając
natychmiast z tego miejsca. Na krótko przed dotarciem do Uruku dopada ich jednak „bykołak”,
nazwany „napastnikiem boga ANU”. Gilgamesz w pośpiechu zbiera w mieście swoich
wojowników, w tym czasie Enkidu podejmuje walkę z potworem, który wściekłym parsknięciem
drąży w ziemi krater i omal nie powala Enkidu. W końcu jednak obaj przyjaciele zabijają
potwora.
Czy mamy tu do czynienia z mitem, starożytną sagą o bogach i herosach, czy może epos o
Gilgameszu opiera się na przetworzonej w mit relacji z rzeczywistych wydarzeń? Ustalono
przynajmniej, że Gilgamesz żył 4900 lat temu i że jego imię jako władcy Uruku utrwalone jest
na sumeryjskiej „Liście królów”. Jeśli zatem nasze spekulacje, że przez „siedzibę bogów”
rozumieć należy prehistoryczny port kosmiczny, miałyby się okazać słuszne, to powinno się
udać odnaleźć dalsze wskazówki w Libanie.
Na wschodnim skraju żyznej doliny Bekaa w pobliżu źródeł rzek Leontes (Nahr al-'Litani) i
Orontes (Nahr al-'Assi), na wzniesieniu leżącym 1150 metrów n.p.m. znajdują się największe
na świecie ruiny starożytnej świątyni – Baalbek. Kolumny świątyni Jowisza, którą zaczęto
budować w 63 roku p.n.e., mają 20 metrów wysokości. Sześć z nich stoi do dzisiaj, stanowiąc
herb miasta Baalbek. Świątynia Jowisza usytuowana jest pośrodku zespołu świątynnego na
planie kwadratu o długości boków 850 metrów. Przy swoich 300 metrach długości świątynia
Jowisza zajmowała powierzchnię 12 razy większą od greckiego Partenonu w Atenach. Kiedy
niemiecki cesarz Wilhelm II odwiedził Baalbek w 1897 roku, zlecił niemieckim archeologom
przeprowadzenie wykopalisk i zrekonstruowanie świątyni. Prace na platformie trwały od 1900
do 1904 roku.
– 20 –
Przy tej okazji stwierdzono, że w miejscu świątyni Jowisza znajdowały się już wcześniej inne
starsze świątynie. Rzymianie zburzyli je, aby na ich fundamentach wznieść świątynie dla
własnych bogów. Starożytni Grecy czcili tu swojego boga Słońca Heliosa, który przemierzał
niebo w słonecznym rydwanie i – jak głosił grecki mit – tu właśnie zstąpił z niebios, aby
odpocząć. Grecy też przemianowali Baalbek na Heliopolis, czyli „miasto słońca”, i pod tą nazwą
miejsce to przez cały okres grecko-rzymski stanowiło cel rozlicznych pielgrzymek.
Rzymski dziejopis Makrobiusz (około 400 lat p.n.e.) podaje w swoich Saturnaliach (1, 23),
że już Asyryjczycy czcili tutaj swego boga Słońca, Adada. Adad, syn Enlila i brat wspomnianej
już bogini Isztar, został władcą „górskiego ludu północy”. Afrodycie, greckiej bogini miłości i
następczyni sumeryjskiej Isztar, poświęcono okrągłą świątynię na platformie Baalbeku. Adad,
woźnica słonecznego rydwanu, nosił u Sumerów imię Szamasz. W ten sposób krąg się zamyka
i znów jesteśmy przy eposie o Gilgameszu. Czyżby więc Baalbek miał być lądowiskiem bogów
Anunaki?
Platforma w Baalbek, na której później wzniesiono świątynie rzymskie, składa się z gigan-
tycznych monolitów. Trzy największe z nich liczą sobie 20 metrów długości, 4 metry wysokości
i 3 metry szerokości i ważą ponad 1000 ton (sic!) każdy. Te ciosowe kamienie są nie tylko
znacznie starsze od pozostałych monolitów platformy, lecz dwa razy cięższe od każdego z nich.
Broszura informacyjna wydana przez libańskie Ministerstwo Turystyki podaje na ten temat:
„Do momentu przetransportowania na platformę startową potężnej rakiety nośnej Saturn-V
kamienie te były najcięższe ze wszystkiego, co człowiek kiedykolwiek ruszył z miejsca. Nie ma
jednak żadnego śladu, który mówiłby o drodze, po jakiej przemieszczano je z kamieniołomów
do świątyni. Do dziś pozostaje zagadką, w jaki sposób te monolity znalazły się w Baalbeku”.
Na wpół przykryty ziemią, nieco oddalony od właściwego obszaru świątynnego, leży słynny
Hadżar el Gouble – mierzący 23 metry długości, 5 metrów wysokości i 4 metry szerokości
„kamień południa”. Eksperci szacują jego masę na 1200-2000 ton. Nie ma takiego dźwigu,
który zdołałby unieść ten największy z obrobionych kiedykolwiek przez człowieka monolitów. A
mimo to leży tam, jakby po prostu zrezygnowano z użycia go do budowy platformy. Oczywiście
powstaje przede wszystkim pytanie, jak się tam znalazł?
Ponadto do zespołu świątynnego należy także wykonany przez kogoś system tuneli, ciągną-
cych się pod platformą. Opisali go już niemal przed wiekiem niemieccy archeolodzy Georg
Ebers i Hermann Guthe w swojej książce Palestina in Bild und Wort („Palestyna w obrazach i
słowach”):
„Arabowie wchodzą w ruiny od południowo-wschodniego rogu przez długi, sklepiony
korytarz, który przebiega pod wielką platformą, niby tunel kolejowy. Dwa korytarze biegną
równolegle ze wschodu na zachód i łączą się z trzecim, który idzie od północy i przecina je pod
kątem prostym”.
Panujące w tych tunelach ciemności tylko od czasu do czasu rozświetla „upiornie zielonkawy
blask” sączący się przez „osobliwie wykonane okna”. Po około 150 metrach tunele kończą się,
wychodząc na północne mury świątyni słońca, zwanej przez Arabów Dar-as-saadi – „dom
najwyższej szczęśliwości”.
Arabowie uważali świątynię w Baalbek za najstarszą budowlę świata. Jak głoszą ich
starożytne przekazy, jej istnienie sięgać ma czasów Adama i Ewy, którzy po wygnaniu z ogrodu
edeńskiego mieli żyć w okolicach Damaszku. Miasto to pretenduje do miana „najstarszej
metropolii świata”, ponieważ miało zostać założone przez biblijnego Adama. Ogłoszony w 680
roku świętym Maron (od którego wzięła nazwę chrześcijańska sekta maronitów) tymi słowami
potwierdza ową legendę: „Kain, syn Adama, założył to miasto w 133. dniu stworzenia w napa-
dzie szału. Nadał mu imię swego syna, Henocha, i zaludnił je gigantami, których za niegodne
uczynki pokarano potopem”.
Jak już wyjaśnialiśmy, „nefilim”, czyli „giganci” religii żydowskiej, to bogowie Sumerów
Anunaki – „ci, którzy przybyli z Nieba na Ziemię”. Według Marona biblijny Nimrod miał
odbudować twierdzę po potopie, ponieważ „chciał dosięgnąć nieba”. Czy jest to może wskazów-
ka dotycząca wieży Babel? Wynikałoby z niej, że wieża ta nie znajdowała się w Babilonie, lecz
na platformie w Baalbek. Co ciekawe, niektórzy badacze Biblii utożsamiają Nimroda z sume-
ryjskim Gilgameszem.
Co naprawdę mówi legenda o wieży Babel? Po potopie, w czasie którego zniszczone zostały
miasta Anunakich w Dwurzeczu, ponownie zasiedlono ląd. O ile bogowie szukali dla siebie
nowych obszarów, o tyle ludzie osiedlili się w Sumerze, budując pod kierunkiem „niebian”
swoje miasta na ruinach boskich budowli.
A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali. I mówili
jeden do drugiego „Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalajmy ją w ogniu”. A gdy już mieli cegłę
zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: „Chodźcie, zbudujemy sobie
– 21 –
miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak
(...)”. (Rdz 11,2–4)
Czyżby było to odzwierciedlenie historii Gilgamesza, budowniczego murów Uruku, który
chciał zbudować własny szem, aby zdobyć nieśmiertelność, „dosięgnąć nieba”?
Nazwa „Baalbek”, którą miejscowa ludność przywróciła temu miejscu natychmiast po odej-
ściu z tego regionu Rzymian, odnosi się do Baala, boga Moabitów, starożytnego semickiego
narodu zamieszkującego krainę Moab, leżącą na wschód od Morza Martwego. Jest to kolejny
sygnał świadczący o „przedbiblijnym” rodowodzie świątyni. W Starym Testamencie Baalbek
nazywane jest Bet-Szemesz – dom Szamasza. Istniał Bet-Szemesz Północny – czyli Baalbek –
oraz Południowy, utożsamiany ze staroegipskim Heliopolis, zwanym przez nich On. W 200 lat
po zniszczeniu świątyni w Heliopolis przez będącego fanatycznym chrześcijaninem rzymskiego
cesarza Teodozjusza muzułmanie zbudowali w pobliżu meczet. Dowodzi to, że miejsce to
musiało mieć dla okolicznej ludności specjalne znaczenie.
Radziecki fizyk M. Agrest już w 1962 roku napisał w Litieraturnoj Gazietie: „Jestem
przekonany, że ta potężna skalna platforma, która od dawna stanowi zagadkę dla archeologów
i geologów, została zbudowana przez rozumne istoty z kosmosu, jako rampa startowa dla
statków kosmicznych”.
Czyżby więc miejsce startów i lądowań dla szem? Według starożytnych mitów istotnie miało
dojść do walki Baala z Motem o „promieniujący kamień”. Ten kamień umożliwiał Baalowi
nawiązywanie kontaktu zarówno z niebem, jak i ziemią:
To rzecz, która wysyła słowa,
kamień, który szepcze.
Ludzie nie poznają jego przesłania,
masy na ziemi nie zrozumieją go.
Według legendy Baal rezydował na „wzgórzach Sefonu”, „górskim szczycie na północy”, czyli
Baalbek. Baal zamierza umieścić „promieniujący kamień” w „w mojej pieczarze na wysokim
Sefonie”, w „odległej grocie synów bogów”. „Ma ona dwa otwory pod okiem ziemi i trzy
szerokie podziemne korytarze”. Także Ebers i Guthe opisywali „trzy podziemne korytarze”
mające szerokość tunelu kolejowego. Rywal Baala, Mot, obawiał się, że w ten sposób Baal
zdobędzie władzę nad światem. Zabił go więc w dramatycznym pojedynku. Lecz jak to znamy z
licznych orientalnych mitów o zmartwychwstaniu, Baal powstaje z martwych i wraca pomiędzy
żywych.
Być może „szepczący kamień” był pierwowzorem kamieni – określanych mianem „pępek” –
używanych w wyroczniach śródziemnomorskich ośrodków kultowych. Warto przy tym wspo-
mnieć, że zarówno niemieckie słowo „Nabel”, jak i angielskie „navel” wywodzą się od
sanskryckiego „nabh”, co oznacza „silnie promieniować”. W językach semickich słowo „naboh”
oznacza „przepowiadać”, zaś „nabih” to „prorok”. Sumerolog Zecharia Sitchin wnioskuje z tego,
że wszystkie te zapożyczenia wywodzą się od sumeryjskiego NA.BA(R), co znaczy „jasno
błyszczący kamień, który wyjaśnia”. Cały Lewant – czyli kraje wschodniej części basenu Morza
Śródziemnego, Azja Przednia – określany był przez Sumerów, Babilończyków i Asyryjczyków
mianem Dilmun. Od jakiego kraju wzięła się ta nazwa? Gdzie go szukać? W dolinie Indusu, w
rejonie Bahrajnu, w Jemenie czy w Afryce Wschodniej? Wokół krainy Dilmun narosło co
najmniej tyle samo zagadek, co wokół legendarnej Atlantydy. W sumeryjskim micie o krainie
Dilmun czytamy:
W Dilmun kruk nie kracze,
(...) lew nie zabija,
wilk nie porywa jagnięcia,
(...) nieznany jest dzik pożerający zboże.
(...) choroba głowy nie mówi: „Jestem chorobą głowy”,
stara kobieta nie mówi: „jestem starą kobietą”,
stary mężczyzna nie mówi: „jestem starym mężczyzną”.
Kraina ta miała leżeć przy „ustach rzek”, co również mogłoby odnosić się do Baalbek, jako
że w pobliżu biją źródła dwóch rzek. Tak jak Liban, Dilmun było krajem górzystym, było
miejscem, skąd „Szamasz wchodził do nieba” – czyżby miejsce startów rakiet kosmicznych?
Ponieważ kraina Dilmun sławiona jest jako bogaty partner handlowy królów asyryjskich,
mogłoby też chodzić o ojczyznę Fenicjan.
Kiedy Enkidu pokonał niebiańskiego „bykołaka”, bogowie postanowili go uśmiercić. Enkidu
umiera w obecności swojego przyjaciela Gilgamesza. Utrata przyjaciela ponownie budzi w
Gilgameszu pragnienie nieśmiertelności i znalezienia się w niebie, pośród bogów:
– 22 –
W kraju, do którego chcę wejść,
wzniosę mój „szem”.
W miejscu, gdzie wznoszone są „szem”,
wzniosę mój „szem”.
Tym razem wyrusza na południe. Wędruje na zachód przez stepy aż do Synaju, od niepa-
miętnych czasów znanego jako „góry Maszu”.
Zbliżył się do nich strzegących wschodu
i zachodu słońca dzień w dzień
szczytem sięgających litego nieba,
piersią pogrążonych w głąb świata zmarłych,
których gór wrót strzegą ludzie skorpiony,
ich widok śmiertelny, ich strach błysk groźny,
ich blask okropny, aż góry przewraca,
kiedy Szamasz wstępuje i zstępuje z nieba.
Ale Gilgameszowi dano przejść. Kroczy „drogą Szamasza”, wstępuje w „górskie wrota”. Po
12 „podwójnych godzinach” dociera do kamiennego sadu. Czyżby druga baza, na górze Synaj?
Na następnych dwóch tabliczkach czytamy, jak Gilgamesz dociera stamtąd do „brzegu mo-
rza”, gdzie przewoźnik mieszkający w kraju Dilmun zabiera go do władcy Utnapiszti. „Wyjawię
ci, Gilgameszu, słowo zakryte i powiem ci tajemnicę bogów”, rzecze on do Gilgamesza i opo-
wiada mu mezopotamską legendę o potopie, a potem pokazuje zioło o nazwie „starzec znowu
młody”, które zapewnia wieczne życie. Gilgamesz zdobywa zioło i rusza w drogę powrotną. Na
pustyni Gilgamesz widzi staw i wchodzi do niego, aby się wykąpać. Tymczasem zapach zioła
poczuł wąż, który wypełzł z jamy i je porwał. Gilgamesz jest zrozpaczony, rozumie jednak
teraz, że nieśmiertelność to dar, który można otrzymać tylko od bogów.
Sitchin dogłębnie przeanalizował legendy o portach kosmicznych „bogów” i doszedł do
wniosku, że stanowią one precyzyjne opowieści o kolonizowaniu Ziemi przez bóstwa Anunaki. Z
drobiazgową dokładnością zbadał etymologię starożytnych nazw geograficznych oraz imion
bogów. I tak na przykład DIL.MUN znaczy „kraj życia”, ale przypominający strzałę symbol „TIL”
dopuszcza też inną interpretację, mianowicie „kraj statków-rakiet”. W nowohebrajskim TIL
rzeczywiście oznacza rakietę. Jeszcze bardziej interesujący jest glif GIR, oznaczający przedmiot
„religijny”. Dotąd nie udało się znaleźć dla niego żadnego naukowego wyjaśnienia. Ze świętości
w świątyni Utu w Sippar opisuje się trzy: „złotą kulę”, GIR oraz „alikruahrati”, co oznacza
dosłownie „to, co porusza statkiem”, czyli coś, co mogłoby odpowiadać naszemu dzisiejszemu
pojęciu silnika. Jeśli „złotą kulę” zinterpretować jako kapsułę kosmiczną, otrzymalibyśmy opis
rakiety: kapsuła-rakieta-silnik.
Kształt glifu GIR rzeczywiście dopuszcza zinterpretowanie go jako rakiety. Sumeryjski znak
na określenie „bogów” powstał z zestawienia połączonych GIR i DIN. DIN oznacza „sprawie-
dliwy”, „czysty”, „jasny”, z tym że jego przedstawienie przypomina otwarty z przodu silnik
strumieniowy. Dopiero gdy tylną część GIR „sprzęgniemy” z idealnie do niego pasującą
przednią częścią DIN, otrzymamy obraz dwustopniowej rakiety. DIN.GIR może mieć zatem
znaczenie „sprawiedliwi” lub też „czyści, mający jasne (ogniste) rakiety”. Czy chodziło o
kolonizatorów z Faetona?
Jak uważa Sitchin, po potopie, globalnej katastrofie wywołanej eksplozją Faetona, piątej
planety naszego Układu Słonecznego, Anunaki wybudowali nowe miasta, ponieważ ich bazy w
Mezopotamii zostały zburzone. Tam, gdzie dawniej były ich miasta, osiedlili się teraz ludzie.
Kontynuowali jednak „boski porządek”, budując im „domy” lub świątynie jako bazy. Anunaki
przenieśli jednak swoje kosmiczne porty w odludne górskie okolice – na Synaj i do Baalbek.
Punktem nawigacyjnym była dla nich wysoka na 5156 metrów i widoczna z daleka góra Ararat
w Armenii. Sitchin wyliczył, że linia biegnąca od Heliopolis w Egipcie do Heliopolis w Libanie –
czyli do Baalbek – przechodzi dokładnie przez Ararat. Ta biblijna góra już przed potopem mogła
służyć nadlatującym statkom kosmicznym za punkt orientacyjny, ponieważ znajduje się ona
dokładnie na północ od „ptasiego miasta” Sippar, które było pierwszym portem kosmicznym
bóstw Anunaki. Według Sitchina druga linia biegła od lądowiska na Synaju do góry Ararat,
trzecia zaś od Góry Świętej Katarzyny na półwyspie Synaj do Baalbek. Obie krzyżowały się
dokładnie w miejscu, gdzie leży Jerozolima.
Jerozolima to jedno z najstarszych miast ludzkości. Już 4000 lat temu, kiedy Abraham
dotarł do tego miasta, w Biblii zwanego Szalem, było ono prastare. „Melchizedek zaś, król
Szalemu, wyniósł chleb i wino; a był on kapłanem Boga Najwyższego” (Rdz 14,18). W
egipskich zapiskach z lat 1900-1400 p.n.e. Jerozolima pojawia się jako „Uriszalim”, czyli
– 23 –
„założona przez boga Szalim”, którego badacze utożsamiają z sumeryjskim Szamaszem.
W starożytnych przekazach Jerozolima określana jest mianem „pępka świata”. Leży ona w
centrum zrekonstruowanego przez Sitchina korytarza powietrznego, a jej trzy wzgórza nazy-
wają się Sofim, Moria i Syjon, czyli „góra patrzącego”, „góra drogowskazu” i „góra sygnału”. Nic
dziwnego, że miasto, a zwłaszcza wzgórze świątynne przez całe tysięclecia otaczane były
najwyższą czcią. Trzy wielkie religie – żydowska, chrześcijańska i islamska – nazywają
Jerozolimę swoim świętym miastem. Jak mówią przekazy, na górze Moria Abraham chciał
złożyć swojego syna Izaaka w ofierze, a Mahomet wylądował na niej po zakończeniu swojej
podróży do nieba na skrzydlatym wierzchowcu, Al Boraku. Razem z Abrahamem, Mojżeszem i
Jezusem miał się tu podobno modlić przed wejściem do nieba. Kiedy Żydzi po wyjściu z Egiptu
zasiedlili Ziemię Obiecaną, początkowo z wielkiego szacunku trzymali się od Jerozolimy z
daleka. Dopiero król Dawid zdobył to „miasto Jebuzytów”. On uczynił z Jerozolimy swoją
stolicę, święte miasto będące miejscem przechowywania Arki Przymierza. Salomon, syn
Dawida, wybudował na wzgórzu Moria wspaniałą świątynię, na tym samym miejscu, gdzie dziś
jeszcze znajduje się świątynia na skale.
Jak mówią przekazy, pod platformą, na której stoi świątynia, ma się znajdować taki sam
system tuneli, jak w Baalbek. W jednej z czterech dolin Jerozolimy, dolinie Hinom, między
dwiema palmami miało się znajdować wejście do świata podziemi. Dolina Hizzajon nazywana
była „doliną widzeń”, dolina Kidron „doliną ognia”, zaś dolina Refaim wzięła swoją nazwę od
boskich trzebieńców – „bohaterów praczasów”. W Hagadzie tak o nich napisano:
Potomkami z połączenia
aniołów (Nefilim) z kobietami Kanaanu
byli giganci, znani
ze swej siły i grzeszności.
Nosili wiele imion, jedno z nich
brzmiało Refaim.
Urodzony w Bet-Szemesz, czyli w Baalbek, refaim Samson, był jednym z ostatnich „pół-
bogów”, którzy musieli zamieszkiwać kiedyś Jerozolimę.
Niektóre wzmianki w Biblii zdają się potwierdzać teorię Sitchina, jakoby Jerozolima była
centrum łączności bóstw Anunaki (inaczej nefilim). „Pan z Syjonu zagrzmi, z Jeruzalem wyda
swój głos” (Am 1,2), wieszczył prorok Amos, zaś psalmista zapewniał, że kiedy Pan przemawia
z Syjonu, jego słowa słychać na całym świecie od krańca do krańca, a także w niebie. Psalm 29
powiada na przykład:
„Głos Pański ponad wodami, (...) Głos Pana łamie cedry (...) sprawia, że Liban skacze niby
cielec i Sirion [Hebron] niby młody bawół.
Głos Pana rozsiewa ogniste strzały, głos Pana wstrząsa pustynią, Pan wstrząsa pustynią
Kadesz”.
Liban pojawia się zapewne w związku z Baalbek, na górze Synaj natomiast, w pobliżu
pustyni Kadesz, znajdował się – zdaniem Sitchina – drugi port kosmiczny bóstw Anunaki.
„Rydwanów Bożych jest tysiące tysięcy: to Pan do świątyni przybywa z Synaju. (...)
Śpiewajcie Bogu, (...) który przemierza niebo, niebo odwieczne. Oto wydał głos swój, głos
potężny (...)”
Tak brzmią słowa Psalmu 68. Świętą skałę, na której zbudowano świątynię, Żydzi nazywali
„Szetia”, jej arabska nazwa brzmiała „Haram esz-Szerif”. Dzisiaj Kopuła Skały wznosi się niby
korona nad „wyniosłą świętością”, czyli „kamieniem, z którego utkane było słowo”. W jednym z
apokryfów Starego Testamentu, Księdze Jubileuszy, wymienia się „cztery miejsca Boga na
Ziemi”: „ogród wieczności” w górach cedrowych, „górę Wschodu” (Ararat), Synaj i Syjon.
Według legendy Mojżesz napisał Księgę jubileuszy na górze Synaj, toteż niekiedy nazywa się ją
„Objawieniem Mojżesza”. Teologowie natomiast są zdania, że dzisiejsza wersja tekstu pochodzi
z II stulecia p.n.e.
Ogród Wieczności, przenajświętszy,
to siedziba Pana;
i góra Synaj, w środku pustyni;
i góra Syjon, środkowy punkt pępka świata.
Te trzy były uczynione jako święte miejsca,
połączone ze sobą.
Biblia wychwala jeszcze jedno połączenie – oś biegnącą do Heliopolis w Dolnym Egipcie, w
pobliżu królewskiego Memfis (Ps 48,2):
– 24 –
Wielki jest Pan i godzien wielkiej chwały
w mieście Boga naszego.
Góra Jego święta, wspaniałe wzgórze,
radością jest całej ziemi;
góra Syjon, kraniec północy,
jest miastem wielkiego Króla.
W jaki sposób jednak piloci nadlatujących statków mieli zlokalizować miejsca, takie jak
Memfis czy Heliopolis, bez punktu orientacyjnego w postaci góry czy innego szczegółu
geograficznego? Sitchin uważa, że z tego właśnie powodu Anunaki zbudowali w pobliżu Memfis
aż trzy sztuczne „góry” – mianowicie piramidy!
Największą budowlą świata jest Wielka Piramida w Gizie. Zmieściłoby się w niej naraz pięć
najpotężniejszych katedr i kościołów Europy: bazylika Świętego Piotra w Rzymie, katedra z
Mediolanu i Florencji, katedra Świętego Piotra z Frankfurtu i opatctwo westminsterskie z
Londynu. Przede wszystkim jednak Wielka Piramida stanowi znakomity punkt orientacyjny.
Kiedy inżynierowie cesarza Napoleona przeprowadzali geometryczne pomiary Dolnego Egiptu,
wybrali jako punkt początkowy wierzchołek Wielkiej Piramidy, który leży dokładnie na 30.
stopniu szerokości geograficznej z odchyleniem zaledwie o 1/60 stopnia. Odchylenie drugiej
pod względem wielkości piramidy, grobowca Chefrena, wynosi jeszcze mniej, bo tylko 13/3600
stopnia w kierunku południowym. Ten majstersztyk precyzji zorientowany jest dokładnie
według wskazań kompasu. Boki tej piramidy wznoszą się pod kątem około 52 stopni. Stosunek
wysokości do obwodu przy podstawie odpowiada stosunkowi promienia okręgu do jego obwo-
du. Powierzchnia jej podstawy tworzy idealny kwadrat. Na splantowanym terenie przygotowa-
no gigantyczną platformę. Jedno jest pewne: budowniczowie tej piramidy musieli być
genialnymi matematykami i architektami.
Pierwotnie piramida Cheopsa miała 146,6 metra wysokości. Czy to przypadek, że liczba ta
odpowiada odległości Ziemi od Słońca w milionach kilometrów? Długość jej boków wynosi
230,3 metra, czyli 440 łokci egipskich. Jej wnętrze wypełnia 2.300.000 żółtawych bloków
wapienia. Do wyłożenia powierzchni użyto białego wapienia, a do wewnętrznych komór, galerii i
stropów – granitu. Każdy z kamiennych bloków ważył średnio 2,5 tony. Łączną masę tej
budowli szacuje się na 700.000 ton. Obwód przy podstawie podzielony przez podwójną
wysokość daje słynną liczbę ∏, czyli 3,1416. Ponadto usytuowana jest ona dokładnie w
centrum masy lądu stałego Ziemi. Południk przechodzący przez Wielką Piramidę rozdziela
morza i lądy na dwie równe części.
Sama piramida stanowi jedną wielką, zaklętą w kamień zagadkę. Do dziś nikt nie wie, ile
tak naprawdę liczy ona sobie lat i kto ją zbudował. Może faraon Chufu, po grecku Cheops
(2551-2528 p.n.e.), który wzniósł ją – jak twierdzi grecki historyk Herodot – siłami 100.000
niewolników? Ale Cheops rządził jedynie przez 23 lata, nie dość długo, aby wystawić tę
gigantyczną budowlę. Herodot żył jednak 2000 lat po Cheopsie i otrzymał te informacje od
egipskich kapłanów, którzy koloryzowali co najmniej tak samo, jak dzisiaj egipscy przewodnicy.
Natomiast arabski dziejopisarz al-Mas'udi, napisał w X wieku: „Saurid, jeden z pierwszych
królów Egiptu przed potopem wybudował obie większe piramidy [Cheopsa i Chefrena]. Nakazał
kapłanom, aby wykorzystali całą swoją wiedzę arytmetyczną i geometryczną”. Z kolei arabski
historyk i lekarz Abu Zaid al-Balhi, cytowany w księdze Chitat, którą napisał żyjący w XIV
wieku egipski historyk i geograf al-Makrizi, wspomniał o odcyfrowanej przez siebie inskrypcji z
(w jego czasach jeszcze istniejącej) zewnętrznej powierzchni Wielkiej Piramidy: „Obie te
piramidy zostały zbudowane, gdy »Spadający Sęp« znajdował się w znaku Raka. Policzono lata
od tamtej chwili do hidżry Proroka Mahometa i otrzymano dwakroć po 36.000 lat słonecznych”.
Hidżra, czyli ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny, miała miejsce w 622 roku, a więc
piramidy liczyłyby sobie ponad 73.000 lat.
Egiptolodzy odrzucają te arabskie datowania. Opierają się tylko i wyłącznie na wypowie-
dziach Herodota. Jako dowód przytaczają ochrowego koloru „znaki kamieniarskie”, odkryte
rzekomo w 1837 roku przez dwóch archeologów-awanturników, pułkownika Richarda Howarda
Vyse'a (czarną owcę arystokratycznej rodziny angielskiej) oraz J. R. Hilla (nadzorcę z kopalni
miedzi). Mówiąc dokładniej, „znaki kamieniarskie” pojawiały się zawsze wówczas, kiedy Hill
przebywał przez jakiś czas w znajdujących się nad grobową komorą królewską „komorach
odciążających”, do których, wysadzając ściany, dostawał się po kolei Vyse. Co najmniej dziwny
wydawał się fakt, że znaki te występowały tylko i wyłącznie w komorach odkrytych przez
Vyse'a i Hilla, brakowało ich natomiast w tych, które w roku 1765 odkrył brytyjski archeolog
Davison. „Sensacja” była pełna, kiedy do odnajdowanych co chwila „znaków kamieniarskich”
dołączył kartusz z widniejącym na nim imieniem faraona Chufu. Tym samym Vyse i Hill
– 25 –
„dowiedli”, że Herodot miał rację i budowniczym Wielkiej Piramidy był rzeczywiście Cheops.
W całej sprawie był pewien szkopuł: otóż pismo, w jakim sporządzono niektóre ze „znaków
kamieniarskich”, było po części pismem hieratycznym, a więc późniejszym od pisma obrazko-
wego, i w czasach Cheopsa jeszcze w ogóle nie istniało. Jeden z kartuszy wykazywał wręcz
dziwne podobieństwo do znanego już wcześniej i pochodzącego z okresu XXVI dynastii, czyli z
VI wieku p.n.e.! Inne z kolei hieroglify sprawiały wrażenie, jakby błędnie spisano je z podrę-
cznika o hieroglifach. Pierwszą spółgłoskę imienia faraona, „Ch”, błędnie zapisano znakiem
boga słońca Re. Dziwnym zbiegiem okoliczności, w podstawowym ówczesnym dziele o
hieroglifach, Materia hieroglyphica Johna Wilkinsona, również występował ten sam błąd. Co
więcej, kartusze i inskrypcje królewskie na ścianach komór są niedokładne, niestaranne i mają
wysokość do 90 centymetrów. Niektóre pokrywają cały kamienny blok. Stoi to w jawnej
sprzeczności do precyzji staroegipskich hieroglifów, jakie można podziwiać na autentycznych
znakach kamieniarskich.
Jak można się było spodziewać, skąpani w blasku chwały „odkrywcy” Vyse i Hill nie mieli
trudności z odnalezieniem podobnie niechlujnych „imion faraona” także w piramidzie Chefrena.
W trzeciej piramidzie, którą Herodot przypisywał Mykerinosowi, „znaleźli” nawet szczątki
drewnianego sarkofagu z inskrypcją „Menkewre” oraz kilka kości. Tyle tylko, sarkofag okazał
się modelem z okresu XXVI dynastii (VI wiek p.n.e.), kości pochodziły zaś nawet z epoki
wczesnochrześcijańskiej. Na Liście królów z czasów Seti I, rzeczywiście znajduje się faraon
Menkewre, tyle że panował w okresie VI dynastii, a nie IV, jak Mykerinos.
Jeśli spojrzymy na „odkrycia” Vyse'a i Hilla z należytym dystansem, przyjdzie nam oczy-
wiście stwierdzić, że zupełnie niczego one nie dowodzą. Przyniosły one wprawdzie Vyse'emu
światową sławę, Hillowi zaś znaczny dobrobyt – natychmiast kupił sobie Hotel Kairski – ale to
już zupełnie inna historia.
Coś zupełnie innego mówi jedyna autentyczna inskrypcja, w której występuje imię faraona
Cheopsa. Znajduje się ona na steli z wapienia, którą w połowie XIX wieku odnalazł w ruinach
świątyni Izydy w pobliżu Wielkiej Piramidy francuski kolekcjoner dzieł sztuki i pisarz Jean Pierre
Mariette. Wynika z niej, że Cheops wzniósł tę świątynię w pobliżu Wielkiej Piramidy i Sfinksa, a
zatem obie te budowle istniały już wcześniej.
„Wzniósł dom Izydy, władczyni piramidy, obok domu Sfinksa”, czytamy dosłownie. Sfinksa
przypisuje się zwykle dopiero następcy Cheopsa, faraonowi Chefrenowi. Napis na steli głosi, że
Cheops odrestaurował Sfinksa, którego uszkodziło uderzenie pioruna. W dalszej części faraon
wspomina, że „obok domu bogini” wybudował niewielką piramidę dla swojej żony, Henutsen.
Ani jednym słowem nie wspomina o sobie, jako o budowniczym Wielkiej Piramidy. Wynika z
tego, że przynajmniej obie wielkie piramidy w Gizie – Cheopsa i Chefrena – stały już na długo
przed okresem panowania tych faraonów, których potomność uznała za ich budowniczych.
Piramidy te są o wiele starsze i były dla Egipcjan zbyt święte, aby miały służyć za grobowiec
dla faraonów. Cheops określa Izydę mianem „władczyni piramidy”:
Niech żyje Horus Mezdau:
Królowi Górnego i Dolnego Egiptu dano życie.
Dla swej matki Izydy, boskiej matki,
władczyni zachodniej góry Hathor,
położył pismo na tę stelę.
Złożył jej nową, świętą ofiarę.
Wzniósł jej dom z kamienia,
odnowił bóstwa,
które znaleziono w jej świątyni.
A więc Wielka Piramida nazywała się u starożytnych Egipcjan „zachodnią górą Hathor”, od
imienia bogini, małżonki Horusa. Rzeczywiście stanowi ona zachodni punkt orientacyjny w
korytarzu powietrznym prowadzącym do Baalbek. Późniejsze teksty określają piramidy mianem
„gór kosmicznych”. Ponieważ stały się symbolem spotkania z bogiem, dawni faraonowie
egipscy budowali sobie pomniejszone kopie piramid z Gizy. Mniej więcej 20 pochodzi z okresu
Starego Państwa (około 2800–2180 p.n.e.), inne – z czasów późniejszych. W porównaniu do
piramid z Gizy to amatorszczyzna. Niektóre pobudowano z glinianych cegieł, inne zawaliły się
na krótko przed ukończeniem. Gdyby piramidy z Gizy były rzeczywiście – jak uważają
egiptolodzy – częścią architektonicznego eksperymentu, to niezrozumiałe się wydaje, dlaczego
następcy Cheopsa, Chefrena i Mykerinosa budowali je coraz gorzej.
O tym, że Wielka Piramida do dziś stanowi nierozwiązaną zagadkę, świadczą również wyniki
najnowszych prac badawczych w poszukiwaniu „ukrytych komór”. W latach 1987-1988 ekipa
francuskich i japońskich fizyków i inżynierów próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, czy w
– 26 –
piramidzie znajdują się jeszcze jakieś nieodkryte pomieszczenia. Użyto najnowocześniejszej
aparatury pomiarowej, zwłaszcza do pomiarów grawimetrycznych, echoskopowych (prędkość
przenikania promieni radarowych) i skanowania elektromagnetycznego, aby zlokalizować za ich
pomocą obiekty ukryte głęboko pod powierzchnią lub za grubymi murami, rozpoznać powierz-
chnie graniczne lub uwidocznić kontury przedmiotów. Hans-Werner Sachmann cytuje raport
końcowy z tych badań. Tak zwany Raport Waseda (od nazwy japońskiego uniwersytetu koordy-
nującego prace) ukazał się w czasopiśmie Sign 11 stycznia 1991 roku. Czytamy w nim między
innymi: 1. Pod Sfinksem znajduje się duża, nieodkryta pusta przestrzeń, połączona z piramidą
Cheopsa podziemnym korytarzem. 2. W pobliżu tak zwanej Komory Królowej znajdują się inne
ukryte pomieszczenia. Jedno z nich zlokalizowano po zachodniej stronie. 3. W pobliżu „komór
odciążających” powyżej pomieszczenia nazywanego Komorą Królowej odnaleziono ślady połą-
czeń z innymi, nieznanymi dotąd pomieszczeniami. Ponieważ szczeliny biegną w kierunku
wschód-zachód, można przypuszczać, że dodatkowa pusta przestrzeń znajduje się najprawdo-
podobniej na wschód od komory. Za ścianą korytarza prowadzącego do Komory Królowej
znajdują się liczne puste przestrzenie, których wielkości nie udało się dotąd ustalić. Pewne jest,
że istnieje tam wypełnione piaskiem pomieszczenie, w którym znajdują się liczne przedmioty i
które ciągnie się poniżej piramidy.
Naukowcy francuscy szacują udział pustych przestrzeni na 15% objętości I Wielkiej Pira-
midy, Japończycy nawet na 20%. Może znajdują się w nich wskazówki mówiące o prawdziwym
budowniczym? W roku 820 kalif Abdullah al-Mamun, syn legendarnego Haruna ar-Raszida,
postanowił włamać się do Wielkiej Piramidy, słyszał bowiem o bajkowych skarbach, jakie miały
tam być ukryte. Stare rękopisy mówiły, że znajdują się tam nie tylko dokładne mapy Ziemi i
nieba, ale także „oręż, który nie rdzewieje”, i „szkło, które daje się zginać, nie pękając”.
O tym, jak dokładne mogły być ukryte tam rzekomo mapy, świadczy zagadkowa mapa Piri
Reisa odkryta w 1929 roku przez teologa Adolfa Deissmanna i dyrektora tureckiego Muzeum
Narodowego, Malila Edhema, w czasie prac nad skatalogowaniem zasobów pałacu Topkapi w
Stambule. Sporządził tę mapę w 1513 roku oficer tureckiej marynarki, admirał Piri Reis Ibn
Hadżi Muhammed na podstawie „20 różnych map”, z których najstarsze pochodziły „z czasów
Aleksandra Wielkiego”, jak podaje w swoim dziele zatytułowanym Bahrije. Mapa Piri Reisa z
niesłychaną precyzją pokazuje wybrzeża Francji, Hiszpanii i Afryki Zachodniej, ponadto Amery-
ki Środkowej i Południowej, włącznie z Andami, które jak wiadomo Francisco Pizarro „odkrył”
dopiero w 1513 roku . Prawdziwą sensacją jest jednak niezwykle precyzyjnie przedstawiony
most lądowy łączący Ziemię Ognistą z Antarktydą. W 1956 roku mapę Piri Reisa dano do oceny
amerykańskiemu inżynierowi Arlingtonowi H. Mallery'emu. W 1957 roku mapą zajęli się Daniel
L. Linehan, kartograf z marynarki wojennej USA i dyrektor obserwatorium na uniwersytecie w
Bostonie, oraz Francis Heyden z obserwatorium uniwersytetu w Georgetown. Wynik uzyskany
przez zdumionych uczonych: mapa przedstawia dokładne szczegóły leżącego od 11.000 lat pod
wiecznym lodem północnego brzegu Antarktydy, między innymi lądowe połączenie z Ameryką
Południową, które rzeczywiście istniało przed epoką lodowcową. Dopiero pomiary południowego
Atlantyku przeprowadzone w latach 1955-1958 w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycz-
nego, w tym badania echolokoacyjne pod wiecznym lodem dowiodły, że mapa Piri Reisa
odznacza się niebywałą wprost dokładnością.
Zdumiewający był jeszcze jeden szczegół, mianowicie niezależnie od precyzji danych zawar-
tych na mapie Piri Reisa uderzały pewne zniekształcenia zarysów lądu, sprawiające wrażenie
zdjęcia z dużej wysokości. Porównano je ze współczesnymi mapami wykonanymi w rzucie
azymutalnym – wiernoodległościowym, dochodząc do zdumiewającego wyniku: otóż mapa
pokazuje świat widziany z satelity zawieszonego wysoko nad Kairem. Innymi słowy – nad
Wielką Piramidą.
Niedaleko Wielkiej Piramidy, na północno-wschodnim przedmieściu Kairu, leży Heliopolis,
czyli biblijne On. Egipcjanie nazywali je Pa-Ra, ponieważ było to święte miasto ich boga Słońca
Re, którego Sumerowie nazywali Szamaszem. Według tekstów staroegipskich świat stworzono
na wzgórzu Heliopolis. Tu było miejsce, gdzie przybywali bogowie i skąd wznosili się z powro-
tem do nieba. Tutaj opuściła się z nieba „łódź Re”, czyli „słoneczna barka” Ben-Ben, kiedy bóg
Ptah („stworzyciel”) wybudował miasto i nazwał je od boga niebios, An.
W artykule opublikowanym w czasopiśmie Ancient Skies (2/90) filolog z Getyngi, Peter
Fiebag, dogłębnie zajmuje się słoneczną barką Benben. „Mit o Benben pochodzi z okresu
pierwszych trzech dynastii Starego Państwa (2900-2040 p.n.e.), jeśli nie z okresu wcześniej-
szego jeszcze o kilka stuleci, tak więc istnieje praktycznie od samego początku państwa
faraonów”, stwierdza Fiebag. Wrterbuch der agyptischen Sprache (Berlin, Lipsk 1926-1931)
wyprowadza „rzeczownik »bnbn« od czasownika »wbn«, czyli »wznosić się«, »błyszczeć«, a
także »świecić«”. Fiebag proponuje interpretowanie tej nazwy jako „to, co wznosi się w niebo”.
– 27 –
Symbolem barki Benben był obelisk. Przekazy powiadają ponadto, że był to przedmiot, który
opadł z nieba na ziemię i znajdował się w nim bóg Re, który w ten sposób pojawił się wśród
ludzi i został pierwszym władcą Egiptu.
Jeśli utożsamimy obelisk – nawet w jego podwójnym znaczeniu jako symbol steli i „statku
niebieskiego” – do sumeryjskiego me czy hebrajskiego szem, znacznie zbliżymy się do
rozwiązania zagadki. Tak się składa, że hieroglif oznaczający „Ben” przedstawia sterczący w
górę, zwężający się przedmiot, zaś hieroglif oznaczający Heliopolis wygląda jak rampa, z której
startują rakiety.
Wierzchołki obelisków, tak zwane piramidiony, były w okresie staroegipskim pokrywane
miedzią lub elektronem (stop srebra i złota) i nazywały się „benbenet”. Również wierzchołki
piramid w Gizie miały pierwotnie taki „benbenet”. Błyszcząc w słońcu, były widoczne z daleka.
Z kolei piramida Amenemhata w Dah-szur miała na wierzchołku emblemat uskrzydlonej kuli
oraz inskrypcję mówiącą o „panu góry światła”, który „przemierza niebo”.
Strzeżona przez trzech bogów, „którzy posiedli tajemnicę”, i ośmiu bogów czuwających na
zewnątrz, „słoneczna barka”, ów „tajemny przedmiot”, przechowywana była w specjalnie do
tego celu wybudowanym hangarze zwanym „Hut-Benben”, czyli „świątynia Benben”. Pierwotna
nazwa Heliopolis – Iunu – znaczy tyle, co „miasto słupów”, ale równie dobrze można powie-
dzieć „miasto rakiet”. Jeden z greckich mitów łączy Heliopolis ze „słonecznym ptakiem
Feniksem”. Nazwa, która być może wzięła się z błędnego odczytania „benu” oznaczającego
ptaka benu. W micie tym Feniks jest przypominającym orła stworzeniem, które co 500 lat
udaje się do Heliopolis, aby powstać z własnych popiołów, tak jak to opisuje Owidiusz w swoich
Metamorfozach. Czyżby było to metaforyczne przedstawienie startu rakiety? Faktem jest, że
ptak był w starożytnym Egipcie symbolem latania. „Ptak Światła” mógłby stanowić odniesienie
do pojazdu bogów. Powstający z własnych popiołów Feniks („ptak Benu”) byłby zatem symbo-
lem lotów kosmicznych w okresie sprzed epoki kamiennej. Jeden z sumeryjskich cylindrów
ukazuje Feniksa wznoszącego się w niebo między dwiema wielkimi piramidami.
Tak zwany Tekst Wenisa będący inskrypcją faraona Wenisa z V dynastii (2563-2423 p.n.e.)
brzmi zupełnie jak współczesna relacja z takiego właśnie startu rakiety:
„Wykuto dla niego [Wenisa] rampę, aby wznieść się z niej mógł do nieba. I wznosi się na
słupie dymu wielkiej ofiary całopalnej. Leci i opuszcza się na pusty tron, który znajduje się w
Twoim statku, o, Re (...) Niebo przemawia, Ziemia drży, Ziemia dygoce. Obydwie sfery bogów
wołają, ziemia pęka, kiedy on jedzie po sklepieniu. Ziemia się śmieje, Niebo się uśmiecha,
kiedy król wznosi się do nieba. Niebo raduje się, Ziemia dla niego drży. Grzmiąca burza pędzi
go, grzmi jak Set. Strażnicy nieba otwierają dla niego wrota. (...) Widzą króla, jak leci niby
sokół, jak bóg. Aby żyć u swych kuzynów, jeść z matkami. Król jest niebieskim bykiem,
którego brzuch jest pełen magii z Wyspy Pożogi. Leci król Wenis, precz od was, od was
śmiertelnych. Nie jest z tej Ziemi, jest z Nieba. Ten król leci niby obłok ku niebu, niby ptak”.
– 28 –
4.
Biblijny bóg przybył z Nippur
Pięć ksiąg Mojżesza ze Starego Testamentu, czyli tak zwany Pięcioksiąg (Pentateuch),
stanowi fundament religii mojżeszowej i wyznawanego w niej światopoglądu. Nawet wśród
samych wyznawców religii żydowskiej dyskusjom na temat Pięcioksięgu nie ma końca, a
dodatkowo nieprzerwanie toczy się je w Talmudzie.
Chrześcijaństwo dołączyło do Pięcioksięgu cztery dalsze księgi ewangeliczne w ramach tak
zwanego Nowego Testamentu oraz wiele innych pism. Mimo stosunkowo niewielkiej objętości
tego piśmiennictwa w ciągu bez mała 2000 lat jego istnienia prowadzono niezliczone spory na
temat treści i właściwej interpretacji. Mimo nowoczesnych naukowych analiz tekstu do dziś nie
osiągnięto jedności.
Skoro jednak w kwestii interpretacji konkretnych tekstów dochodzi do gwałtownych rozbież-
ności w ocenach ich prawdziwości, to oczywisty wydaje się wniosek, że poszczególne
interpretacje nie są natury obiektywnej, lecz li tylko subiektywnej. Dzięki temu wyraźnie widać,
gdzie należy szukać korzeni tak niezwykłego duchowego rozszczepienia ludzkości. Poza Pięcio-
księgiem, uznawanym za „świętą księgę objawioną”, istnieją jeszcze inne, podobne objawienia
w innych religiach, również powołujące się na przesłania transcendentne.
Trzeba tu wspomnieć nie tylko o Koranie, jako księdze utrzymanej w tradycji mozaistyczno-
chrześcijańskiej, lecz także o naukach braminizmu, buddyzmu, świętej księdze Sikhów, tao-
izmie, społeczno-moralnej nauce Konfucjusza czy o japońskim szintoizmie. To samo tyczy się
religii animistycznych, kultu fetyszów oraz wierzeń prekolumbijskich Indian z Ameryki Połu-
dniowej i Środkowej, a więc Azteków, Majów oraz Inków. Nawet rozczłonkowane pomiędzy
mikroskopijne grupki transcendentne wierzenia w Afryce opierają się na takich samych zało-
żeniach.
Za wszystkimi tymi wierzeniami kryje się pytanie dlaczego. Pytanie, które człowiek sam
sobie zadaje, aby zgłębić sens swego istnienia i pochodzenia, ponieważ uświadamia sobie, że
istnienie to ograniczają ramy czasowe.
Wydaje się, że pochodzenia wiary w Boga należy szukać nie tyle na płaszczyźnie transcen-
dentalnej, ile raczej w konkretnym pojawieniu się przedstawicieli wysoko rozwiniętej cywilizacji
z innego świata...
Mohendżo Daro jest jednym z najstarszych miast. Założone około 3300 roku p.n.e. przeżyło
swój rozkwit równolegle z miastami-świątyniami Sumeru czy też królewskimi miastami Egiptu.
Rozkwit tego miasta nad rzeką Indus w dzisiejszym Pakistanie trwał mniej więcej do 2000 roku
p.n.e. Potem zniknęło z dnia na dzień. Wszystko wskazuje na to, że musiała na nie spaść
straszliwa katastrofa.
Aż do chwili jego odkrycia przez brytyjskich archeologów J. Marshalla, E. J. H. Mackaya i M.
Wheelera w 1922 roku Mohendżo Daro istniało tylko w jednej z wielu hinduskich legend.
Powiada ona, że nad Indusem leżało kiedyś bogate miasto, które zniknęło w pożodze wywoła-
nej „straszliwą” bronią jego wrogów. O jego istnieniu świadczyła tylko zachowana nazwa –
Mohendżo Daro, czyli „wzgórze umarłych”. Archeolodzy rzeczywiście odkryli ślady potężnych
zniszczeń, które szły od centrum. Musiała przy tym powstać temperatura tak wielka, że mury
Mohendżo Daro uległy stopieniu, zeszkliły się. Ten żar można porównać jedynie do żaru
wytworzonego w 1945 roku przez bombę atomową zrzuconą na Hiroszimę.
Prehistoryczne miasto Mohendżo Daro musiało być – według naszych dzisiejszych kryteriów
– bardzo nowoczesne. Ponieważ brakuje śladów zespołów pałacowych, musiał tam istnieć
wczesny system rządów demokratycznych lub też rządzili mędrcy nieprzywiązujący wagi do
przepychu. Wszystko wskazuje na to, że miasto zostało zaprojektowane jako architektoniczna
całość. Archeolodzy są zdania, że wyrosło z ziemi w niecałe 100 lat i określają je jako „oso-
bliwie wczesny przykład planowania urbanistycznego”. Nad ułożonymi w szachownicę domami
górowała wysoka na około 10 metrów, precyzyjnie zorientowana według stron świata cytadela.
Wielkie spichrza zbożowe odkryte nad brzegiem Indusu wskazują na ożywiony handel wew-
nętrzny i zagraniczny. Według wyliczeń archeologów w okresie rozkwitu miasta w Mohendżo
Daro mieszkało 40.000-60.000 ludzi – co czyni z niego starożytną metropolię. Z północy na
południe biegła przez miasto długa na około kilometr i szeroka na 10 metrów aleja. Idealnie
wykonane dwu- lub trzypiętrowe domy stawiano z cegieł. Największe zdumienie budzi jednak
znakomity system kanalizacyjny miasta – znacznie nowocześniejszy niż w większości dzisiej-
– 29 –
szych miast Indii czy Pakistanu.
Wszystkie kondygnacje domów miały bieżącą wodę, na co wskazują systemy rur. Do tego
każdy zamknięty kompleks mieszkalny dysponował własną łazienką i urządzeniami sanitar-
nymi. Rury kanalizacyjne ułożone pod brukowanymi ulicami służyły do odprowadzania ścieków
i wody deszczowej. „Dzisiaj nie moglibyśmy tego zrobić lepiej”, stwierdza brytyjski ekspert.
Najbardziej zdumiewającą budowlą tego prehistorycznego miasta był kryty basen wielkości 12
na 7 metrów, z którym sąsiadowała łaźnia parowa. Nie brakowało nawet urządzenia do
podgrzewania i nawiewu powietrza. Coś podobnego wykonano po raz drugi dopiero w 3000 lat
później, za czasów rzymskich.
Mohendżo Daro, metropolia o setki, jeśli nie tysiące lat wyprzedzająca swoją epokę, zadzi-
wiająco dobrze zachowała się dzięki warstwie szlamu, jaki ją pokrywał.
Archeolodzy przypuszczają, że miasto zachowało się tak doskonale dlatego, że zbudowane
było na wzgórzu. Mohendżo Daro, co w miejscowym dialekcie sindi oznacza „wzgórze umar-
łych”, było według legend z tamtych okolic miejscem zaczarowanym. Każdy, kto odważyłby się
na nie wspiąć, miał się zabarwiać na jaskrawy niebieski kolor. Strach przed takim losem przez
całe stulecia powstrzymywał ludzi od zbliżania się do tego miejsca.
Poniżej cytadeli 12 głównych ulic biegło prosto jak strzelił od wschodniego do zachodniego
krańca miasta, krzyżując się z węższymi ulicami przebiegającymi z północy na południe. Ze
względu na podobieństwo tego systemu do układu ulic w nowojorskiej dzielnicy Manhattan
archeolodzy nazwali Mohendżo Daro Manhattanem epoki brązu.
Około 1200 wyciętych w steatycie pieczęci zawiera do dziś nieodcyfrowane znaki pisma tej
cywilizacji Indusu. Lecz odkryte w Sumerze i nad Zatoką Perską podobne pieczęcie wskazują
na ożywione kontakty handlowe. Również pokryte pismem tabliczki odnalezione na Wyspie
Wielkanocnej u wybrzeży Chile zawierają symbole identyczne z tymi, znalezionymi w dolinie
Indusu. Czyżby Mohendżo Daro rozporządzało flotą handlową operującą na Pacyfiku? Czyżby
jeden z jej okrętów zapędził się aż na Wyspę Wielkanocną? A może mieszkańcy tej tajemniczej
wyspy, stawiający wielkie rzeźby, wywodzą się z Indii? Nie wiemy.
Nieco dalej na północ od Mohendżo Daro leżało jego „bliźniacze miasto”, Harappa. Liczy
sobie tyle samo lat, jest tak samo położone, ma taki sam obwód 3 kilometrów i również
dominuje nad nim cytadela, która dawała też przypuszczalnie osłonę przed wrogami. Poza tym
jednak urządzenia obronne kwitnących miast nazwanych przez archeologów „cywilizacją
Indusu”, były raczej skromne. Wygląda na to, że w okresie swojego rozkwitu Mohendżo Daro i
Harappa żyły w pokoju – aż do momentu gwałtownego zniszczenia.
Rezultaty wykopalisk w Mohendżo Daro skłoniły brytyjskich archeologów do wniosku, że
przyczyną zagłady tego bogatego miasta był niewyobrażalnych rozmiarów pożar. Uważają oni,
że miasto zrównali z ziemią napływający na te tereny Ariowie. Teza ta jest dziś odrzucana
przez specjalistów, ponieważ – jak czytamy w wielkim leksykonie historycznym – „między
pojawieniem się przypisywanej Ariom szarej ceramiki a charakterystyczną dla cywilizacji
Harappy ceramiką czerwoną istnieje luka”. Dokładniej mówiąc, luka ta wynosi 600 lat. Należy
przypuszczać, że indoeuropejscy Ariowie napotkali już tylko ruiny Mohendżo Daro i Harappy.
Radzieccy archeolodzy ogłosili w latach 80. własną teorię, która brzmi wręcz nieprawdopo-
dobnie – otóż ich zdaniem Mohendżo Daro miałoby zostać zniszczone za pomocą broni
atomowej...
Było tak, jakby zerwały się wszystkie żywioły.
Słońce obracało się dookoła osi.
Spalony żarem broni,
świat zataczał się w gorączce.
Słonie były poparzone przez żar
i biegały jak oszalałe,
szukając osłony przed straszliwą potęgą.
Woda stała się gorąca, zwierzęta ginęły,
wróg został zmiażdżony,
a szalejący ogień zwalał drzewa
pokotem, jak w czasie pożaru dżungli.
Słonie ryczały przerażająco
i padały martwe na ziemię w całej okolicy (…)
A potem na morze opuściła się głęboka cisza.
Wiatry poczęły wiać,
i ziemia rozjaśniła się.
Ukazał się przerażający widok.
– 30 –
Trupy poległych były zmasakrowane
potwornym żarem,
tak że nie wyglądali już jak ludzie.
Nigdy przedtem nie było tak straszliwej broni.
W taki właśnie sposób indyjski epos narodowy Mahabharata opisuje „boską broń”. Czyżby
Hiroszima w starożytnych Indiach? Kiedy wykopaliska w Mohendżo Daro dotarły na poziom
ulic, naukowcy rzeczywiście dokonali przerażającego odkrycia. Znaleźli bowiem 44 ludzkie
szkielety, leżące twarzami do ziemi na głównej ulicy miasta i trzymające się za ręce, jakby
ludzie ci zginęli, uciekając w wielkiej panice. Straszliwa katastrofa musiała spaść na tętniące
życiem miasto zupełnie niespodziewanie. Szkielety nie noszą żadnych śladów masakry –
czaszki były nieuszkodzone. Najbardziej przypominało to archeologom zagładę Pompejów, z tą
tylko różnicą, że tutaj nie było żadnego wulkanu ani żadnych śladów trzęsienia ziemi.
W październikowym wydaniu moskiewskiego czasopisma Fenomen z roku 1989 opublikowa-
no teorię radzieckich naukowców. Profesor doktor M. Dmitriew z Akademii Nauk w Moskwie
podkreśla w swoim artykule, że szkielety wykazywały znaczny stopień radioaktywności. Mimo
upływu ponad 4000 lat nadal były to najbardziej radioaktywne szkielety, jakie kiedykolwiek
odnaleziono – pomijając oczywiście ofiary Hiroszimy i Nagasaki. Poziom promieniowania jedne-
go z badanych w Moskwie szkieletów ponad 50-krotnie przewyższał normę.
Stopione skały, tak zwane czarne kamienie, świadczyły o działaniu niesłychanych tempera-
tur. Kamienie i cegły zostały całkowicie stopione w obszarze epicentrum o średnicy 50 metrów.
W promieniu 60 metrów cegły były stopione bądź skrystalizowane tylko na powierzchni. Prze-
prowadzone przez armerykańskich naukowców badania dały rezultaty równie zdumiewające, co
badania radzieckie. „Stopienie się cegieł nie było spowodowane przez zwykły ogień”, konkludu-
je William Sturm, wicedyrektor Wydziału Fizyki Stosowanej Argonne National Laboratories w
Chicago. Natężenie promieniowania radioaktywnego przekraczało w Mohendżo Daro nawet
sześciokrotnie wartości normalne, a w epicentrum zniszczeń nawet ośmiokrotnie.
Był jeden jedyny pocisk,
kryjący w sobie całą potęgę wszechświata.
Rozpalona kolumna dymu i płomieni,
jasnych jak dziesięć tysięcy słońc,
uniosła się w swej potędze (…)
Nieznana broń,
żelazny grzmiący klin,
potężny zwiastun śmierci,
który obrócił w popiół
cały ród Wriszni i Andhaka (…)
Ciała były tak poparzone,
że nie sposób było ich rozpoznać.
Wypadały im włosy i paznokcie,
gliniane naczynia pękały bez widocznej przyczyny,
a ptakom bielały pióra (…)
Po kilku godzinach
całe pożywienie było zatrute (…)
Aby ujść przed tym ogniem
żołnierze rzucali się do rzek,
aby obmyć siebie i swe zbroje.
Tak mówi indyjski epos Mahabharata, z którego wynika, że w wielkiej bitwie narodów, bitwie
pod Kurukśtera, zakończył się przed 4000 lat „złoty wiek”, okres, w którym ludzie kontaktowali
się z bogami. W tym okresie półbogowie dysponowali tajemniczymi pojazdami latającymi, zwa-
nymi „wimana” i straszliwą bronią. Po zakończeniu walk, w niemalże doszczętnie wyludniowym
kraju kobiety, które przeżyły, wykonywały prace swoich mężów.
Znany badacz sanskrytu, profesor Dilip Kumar Kandżilal z uniwersytetu w Kalkucie, napotkał
w staroindyjskich pismach liczne szczegółowe opisy dziwnych maszyn. „Wimana” – „coś, co
przemierza niebo i porusza się po niebie jak ptak” – przedstawiane są w najróżniejszych
kształtach. Niektóre miały mieć „kształt ziarna sezamu”, inne znów były trójkątne, miały trzy
koła – wielkością dorównywały boeingowi 737. Mogły poruszać się tak wolno jak maszerujące
wojska, ale też „szybko jak myśl”. Nocami owe dziwne pojazdy wisiały „niby lampy na niebie”.
W Drona Parvam, jednym z rozdziałów Mahabharaty, półbóg Drona wykorzystuje swoje
„wimana” jako maszynę bojową: „Ciskał pioruny na potrójne miasto. Cisnął pocisk, który krył
– 31 –
w sobie potęgę słońca. Miasto stanęło w płomieniach. Wzniósł się dym, jaskrawym słupem
wzniósł się w górę, jaśniejszy niż dziesięć tysięcy słońc”. Doktor Robert Oppenheimer, szef
amerykańskiego „Projektu Manhattan”, w ramach którego wyprodukowano pierwszą bombę
atomową i dogłębny znawca indyjskiej literatury sanskryckiej te właśnie wersety zacytował 16
lipca 1945 roku, kiedy uczestniczył w próbnym wybuchu na pustyni w Nowym Meksyku. W
siedem lat później, gdy w czasie dyskusji po wykładzie na uniwersytecie w Rochester, jeden ze
studentów spytał go, czy zdetonowana w Alamogordo bomba atomowa była pierwsza, Op-
penheimer odparł lakonicznie: „No cóż, w czasach nowożytnych, tak”.
We wspomnianym już wcześniej artykule z czasopisma Fenomen, wskazano na radzieckiego
etnologa, Modesta M. Agresta, który już w 1959 roku brał pod uwagę możliwość występowania
katastrof atomowych w okresie prehistorycznym, przypominając biblijną relację o zniszczeniu
Sodomy i Gomory. W 1966 roku amerykański astronom Carl Sagan uznał tę interpretację za
„całkowicie rozsądną i wartą starannego zbadania”.
W kwestii tej dostrzec można uderzające paralele. Jak wynika z tekstów indyjskich, miesz-
kańcy zniszczonego miasta zostali na siedem dni przed katastrofą ostrzeżeni o konieczności
opuszczenia miasta. Niektórzy posłuchali ostrzeżenia, inni zignorowali je, aż było już za późno.
Przed zniszczeniem Sodomy i Gomory zostali ostrzeżeni przez dwóch zadziwiająco przypomi-
nających ludzi „aniołów” o planowanym zniszczeniu „grzesznych miast” przez „deszcz siarki i
ognia”. O „grzechu”, jakiego dopuściły się te miasta, przeczytać można w piątej Księdze
Mojżeszowej (Pwt 29, 22-25): „(...) a poszli służyć obcym bogom i oddawać im pokłon”.
„Aniołowie” wyprowadzają Lota z rodziną w bezpieczne miejsce, aby „nie dosięgło go
nieszczęście”, skąd wszyscy obserwują, jak w niebo wznosi się „gęsty dym, jak gdyby z pieca,
w którym topią metal” (Rdz 19,28).
Jeszcze dokładniejszy opis tej katastrofy znajdujemy w starożytnych tekstach znalezionych
w Qumran nad Morzem Martwym:
„Wzniósł się w niebo słup dymu i pyłu, jak słup dymu wychodzącego z serca ziemi. Zasypał
on Sodomę i Gomorę deszczem siarki i ognia i zniszczył miasto, całą dolinę, wszystkich
mieszkańców i wszystkie rośliny (...) A Lot ocalał w mieście Soar, następnie osiedlił się w
górach, albowiem obawiał się pozostawać w tym mieście. (...) Ludziom nakazano opuścić
miejsca przyszłego wybuchu, nie patrzeć na wybuch i skryć się pod ziemią. (...) Uciekający,
którzy się obejrzeli, oślepli i pomarli”.
Tylko cud mógłby sprawić, aby opisu tego zdumiewającego zdarzenia nie było w kronikach i
mitach ludów Azji Przedniej. Nic więc dziwnego, że istnieje wiele glinianych tabliczek z
biblioteki Asurbanipala w Niniwie mówiących o przyczynach, konsekwencjach i okolicznościach
towarzyszących katastrofie. Cytowany już wielokrotnie amerykański orientalista Zecharia
Sitchin mówi o tym szczegółowo w swojej książce „Wojny bogów i ludzi”.
Pierwociny katastrofy, jaka dotknęła Sodomę i Gomorę, spotykamy jednak całe 300 lat
wcześniej za czasów władcy, który – jak niegdyś Gilgamesz – dążył do nieśmiertelności.
Odbicie jego i Gilgamesza osobowości znajdujemy w postaci biblijnego Nimroda, który był
„najsławniejszym myśliwym przed Panem”. Dotyczy to zarówno Gilgamesza, jak i tego, „który
był pierwszym mocarzem na ziemi”, a więc Sargona z Akadu (2334-2279 p.n.e.), który
nazywał się właściwie „Szarrukin” („sprawiedliwy władca”) i – jak sławił się w Legendzie o
Sargonie – był „królem Agade, królem Kisz”:
„Jam jest Sargon, król potężny, król Agade. Matka moja była wysoką kapłanką, ojca swego
nie znałem. (...) Matka moja, wysoka kapłanka, poczęła mnie, urodziła w tajemnicy. Ułożyła
mnie w koszu trzcinowym, smołą zamknęła jego pokrywę. Rzeka uniosła mnie i zaniosła do
Akki, nawadniającego ogrody. Akki, nawadniający ogrody, przyjął mnie za syna, wychował
mnie”.
Według Biblii w 800 lat później taki sam los spotkał Mojżesza; 1500 lat później przypadł on
w udziale Romulusowi i Remusowi, założycielom Rzymu, których wody Tybru wyrzuciły na
brzeg, gdzie wzięła ich na wychowanie wilczyca. Czy zatem syn ogrodnika został królem?
Niewątpliwie stał się faworytem boginii:
„Gdy byłem ogrodnikiem, pokochała mnie bogini Isztar. (...) i przez (...) lat uczyłem się
królowania. Panowałem nad Czarnogłowymi, pilnowałem ich”.
W innym micie historia ta została opowiedziana jeszcze dokładniej i bardziej jednoznacznie:
Pewnego dnia królowa przemierzywszy niebo i ziemię,
Inana przemierzywszy niebo i ziemię,
przemierzywszy kraje Elam i Szubur (…)
hierodula Inana ogarnięta znużeniem weszła do ogrodu i usnęła.
Szukalletuda ujrzawszy ją ze skraju ogrodu
– 32 –
wziął ją w ramiona i uwiódł (…)
Potem już cieszył się stałym poparciem bogini. Jego licząca 600.000 mężów armia, pierwsza
zawodowa armia w historii, zdobywała jedno miasto-państwo po drugim. Sargon szczycił się,
że zburzył wzniesione niegdyś przez Gilgamesza mury Uruku. Podbił wszystkie miasta na połu-
dniu aż po Zatokę Omańską i wybrzeże Morza Arabskiego, włącznie z obszarami dzisiejszego
Kuwejtu i Bahrajnu, na północy i zachodzie doszedł do Libanu – „kraju Dilmun” – oraz Azji
Mniejszej do gór Taurus. Powiada się nawet, że flota jego okrętów wojennych próbowała
dotrzeć do Cypru i bogatej Krety. Stolica jego państwa, Akad lub Agade, co znaczy
„zjednoczona”, stała się dzięki Sargonowi „najpiękniejszym i najwspanialszym miastem
czterech obszarów świata”. W tym celu żołnierze Sargona łupili podbijane miasta, wywożąc
zdobyte skarby do Agade. W centrum Agade znajdowała się wspaniała świątynia bogini Isztar,
„nowa siedziba bogini”, zwana UL.MASZ, czyli „to, co piękne”.
W miastach Nippur, Ur, Girsu, Adab, Kisz, Der, Akszak i Umma kazał Sargon wznieść kolejne
świątynie bogini Isztar. Król ten czcił też bogów Enlila i Anu. Mimo że „trzykrotnie przemierzył
morskie kraje, a jego dłoń sięgnęła po Dilmun”, respektował „święty obszar” Baalbek, „chronił
siedzibę bogów”. Inaczej postąpił jego wnuk Naramsin (2254-2218 p.n.e.), który sam ogłosił
się bogiem. Naramsin kazał sporządzać swoje wizerunki z rogatą koroną bogów na głowie i
umieszczał przed swoim imieniem DIN.GIR (symbol rakiety) lub gwiazdę, które były symbolami
bogów. Nazywał siebie „królem czterech obszarów świata”, „zdobywcą Arman i Ebla” i wdarł się
do „siedziby bogów” w Baalbek. Legenda o „Przekleństwie rzuconym na Agade” powiada, że
znowu maczała w tym palce Isztar, która chciała zostać najpotężniejszym z bóstw.
Po długich walkach Naramsin zniszczył w końcu Baalbek. Jak powiadają kroniki, wysłał on w
celu zdobycia „siedziby bogów” najpierw 180.000, potem jeszcze 120.000 i wreszcie jeszcze
60.000 żołnierzy. Ostatecznie, zdobył E.KUR, czyli „górską siedzibę” Enlila w „kraju cedrów i
cyprysów”:
Jak bandyta, który plądruje miasto,
przystawił wielkie drabiny do domu,
aby zniszczyć E.KUR jak wielki statek (…)
Ludzie ujrzeli jego wnętrze, wnętrze domu,
który nie znał światła.
Akadowie ujrzeli święte pojazdy bogów,
ich wielką LA.MA.HA i ich DU.BLA,
która stała pionowo przed domem.
LA.MA.HA oraz DU.BLA? LA to „światło”, HA to „mówiące usta”, MA to „statek”. Innymi słowy
„błyszczący statek z mówiącymi ustami”. A co z DU.BLA? DU to „więzy”, „połączenie”, BLA to
„poprzeczna podpora”. Więc może DU.BLA to rampa startowa statku LA.MA.HA?
Ustawiona przez Naramsina w Sippar i odnaleziona później w Suzie stela (zabrali ją tam w
późniejszych czasach Persowie) ukazuje zwycięskiego Naramsina w boskiej koronie przed ME,
stożkowatym statkiem rakietowym, a nad tym dwie „gwiazdy”. „Bogowie pierzchali jak spłoszo-
ne nietoperze”, szydził władca. Jego kolejnym celem były Egipt i Synaj. W tej sytuacji bogowie
postanowili położyć kres postępkom Isztar i Naramsina. Kiedy oddziały Naramsina dotarły już
prawie do Egiptu, bogowie zniszczyli miasto Agade i to tak gruntownie, że jego ruin po dziś
dzień nie udało się odnaleźć:
Zrównali je z ziemią,
przewrócili jego drzewa.
Unoszący się pył przykrył niebo.
Przewrócił filary bram,
wydarł siłę życiową z kraju.
Bóg Enlil ściągnął górski lud Gutejczyków, którzy za czasów władcy Szarkaliszarri, następcy
Naramsina, napadli na miasto, kładąc kres jego świetności. Ukarano również Isztar. Jej święte
miasto Aratta, „miasto białych murów” mające „potężne spichrza zborzowe” zostało zburzone.
Miasto leżało „po drugiej stronie kraju Anszan” (południowo-wschodnia część dzisiejszego
Iranu) nad „szeroką rzeką Kur” – a więc chodzi o Mohendżo Daro nad Indusem. Niezliczone
statuetki bogini odkryte przez archeologów w ruinach tego miasta zdają się potwierdzać, że
Mohendżo Daro rzeczywiście było „miastem Isztar”. Agade zburzono w 2150 roku p.n.e. –
mniej więcej w tym samym czasie co wspaniałe miasta nad Indusem.
Wraz ze zniszczeniem Agade rozpoczął się krótki renesans sumeryjskich miast na południu,
trwający dokładnie 109 lat. Kres „III dynastii Ur” – ostatnimn władcom Sumeru – położyli
– 33 –
Elamici. Ale i oni najechali już tylko upadające miasta. W kilkaset lat później kraj podbili nowi
zdobywcy – Babilończycy. Reszta jest już historią.
Nad osobą Abrama, czy inaczej Abrahama, który według Biblii wywodził się z „Ur chaldej-
skiego”, bardzo długo łamano sobie głowy. Jak wynika z biblijnej chronologii mieszkał on w tym
mieście w czasach „III dynastii Ur”. Czyżby uciekł wraz ze swoją rodziną przed najazdem
Elamitów? Sitchin ma inne wyjaśnienie, dające się potwierdzić zarówno na podstawie staro-
żytnych kronik z biblioteki w Niniwie, jak i na podstawie Biblii:
„Za czasów Amrafela, króla Szinearu, i Arioka, króla Ellasaru, Kedorlaomer, król Elamu, i
Tidal, król Goim, wszczęli wojnę z królem Sodomy, Berą, z królem Gomory, Birszą, z królem
Admy, Szinabem, z królem Seboim, Szemeeberem, i z królem miasta Beli, czyli Soaru” (Rdz
14,1–2).
Również kroniki asyryjskie mówią o długoletniej wojnie, w czasie której król Elamu imieniem
Kudur-Laghamar sprzymierzył się z innymi władcami, między innymi Eriaku z Larsy i Tudgulą,
których łatwo zidentyfikować jako Kedorlaomera, Ariokę i Tidala. Jeśli tak, to „Amrafel, król
Szinearu” byłby ni mniej, ni więcej jak tylko Amarpalem lub inaczej Amarsinem, władcą Ur.
W swojej książce „Wojny bogów i ludzi”, Sitchin dowodzi, że liczne wymienione w Biblii
imiona postaci z rodziny Abrahama wskazują na jego wysokie pochodzenie. I tak na przykład
imię jego ojca Terach – po akadyjsku Tirhu – oznacza „głosiciela przepowiedni”. Ponieważ
Abraham w swojej drodze do Ziemi Obiecanej zajmował kolejne góry, czyli obsadzał ważne
strategicznie punkty, jego misja miała przypuszczalnie charakter wojskowy.
Jeszcze w I wieku żydowski historiograf Józef Flawiusz podawał: „Abram dzierżył władzę
królewską [w Damaszku], wtargnąwszy tu z wojskiem, z krainy leżącej za miastem zwanym
Babilonem Chaldejczyków”. Asyryjskie przekazy wspominają o „synu kapłana wybranym przez
bogów”, który zatrzymał nieprzyjacielskie wojska na brzegu Morza Martwego. W kronice zaś
Amarsina czytamy, że „zaatakowano łąki, na których pasły się stada IB.RU.UM-a”.
Ibruum? Czyżby chodziło o Abrahama, którego stada stanowiły zapas żywności dla wojska?
Może „syn głosiciela przepowiedni” jest tożsamy z „synem kapłana, wybranym przez bogów”?
Byłby to jednoznaczny dowód, że Abraham jest postacią historyczną i że pochodził z Sumeru.
Jest jeszcze jedna wskazówka dotycząca pochodzenia Abrahama. W Biblii określany jest
mianem „Ibri”, co mylnie przełożono jako „Hebrajczyk”. Przyrostek „i” oznacza pochodzenie
danej osoby. Abraham uważany jest wprawdzie za praojca Hebrajczyków, sam jednak z
pewnością nie jest pochodzenia hebrajskiego. Według teorii Sitchina imię „Ibri” należy
interpretować jako NI.IB.RI, czyli „pochodzący z Nippur”. W okresie III dynasti z Ur, miasto
Nippur było kulturalnym centrum Mezopotamii, samo Ur natomiast centrum politycznym. Jeśli
chodzi o kalendarz żydowski, to wziął się on z Nippur. „Rokiem zerowym”, kiedy to „zaczęło się
liczenie [lat]”, był rok 3761 p.n.e. Później rok ten omyłkowo zaczęto uważać za datę
stworzenia świata. „Rok zerowy” był to rok, w którym w Nippur wprowadzono kalendarz. Bóg
Abrahama nosi w Biblii imię „El”. Głównym bogiem w Nippur był Enlil, w języku akadyjskim „ili”
lub „ilulu”. Być może od tego wzięło się też imię „Allah”. Oznaczałoby to jednak, że trzy wielkie
religie świata liczące dwa miliardy wiernych, po dziś dzień czczą sumeryjskiego boga nieba.
Wszystko wskazuje na to, że z Sumeru pochodzi nie tylko Bóg Biblii, ale też znaczna część
samego Pisma Świętego. Jak już widzieliśmy ze źródeł sumeryjskich zaczerpnięto nie tylko
historię stworzenia, lecz także relację o potopie, wzmiankę o gigantach „Nefilim”, przekazy o
Nimrodzie i budowie wieży Babel, jak też historię dzieciństwa Mojżesza. A także zasadnicze
wątki Księgi Daniela i historię o ciężko doświadczonym przez Boga Hiobie. W tym pierwotnie
babilońskim poemacie mowa jest o porządnym człowieku imieniem Tabu-utul-bel, który –
ciężko doświadczony przez los – prawował się z bogami. To samo dotyczy opowieści o Jonaszu
w brzuchu wieloryba, która ma swój odpowiednik w perskiej legendzie o Jamshydzie w brzuchu
morskiego potwora. W biblijnym Samsonie rozpoznać można rezydującego w Baalbek boga
Słońca, Szamasza. Według Biblii Samson urodził się w Bet-Szemesz, czyli Baalbek.
Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Fakt, że w Genezis, Pierwszej Księdze Mojże-
sza, mowa jest nie o Bogu, lecz o bogach w liczbie mnogiej – „el” od „elohim”, czyli „bogowie”
– wskazuje na pochodzenie tej księgi od mitów politeistycznego Sumeru. W Genezis bowiem
właśnie bogowie powiadają: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1,26).
W swojej godnej uwagi książce „Śladami Abrahama” duński podróżnik i pisarz Arne Falk-
Ronne przytacza swoją rozmowę z irackim wieśniakiem Khasimem. Otóż Khasim, wierzący
mahometanin, żył w nędzy na brzegu Eufratu, zaledwie 50 kilometrów od Ur, miasta Abra-
hama. Nigdy nie chodził do żadnych szkół, był więc analfabetą. Całą przekazywaną z pokolenia
na pokolenia wiedzę otrzymał ustnie od swoich rodziców. Falk-Ronne był więc wielce zdumiony,
kiedy usłyszał od tego prostego muzułmanina, że cała wiedza jego przodków pochodzi „od
bogów”.
– 34 –
„Chyba masz na myśli Allaha, bo jesteś przecież wiernym wyznawcą islamu?” – zdziwił się
Duńczyk. „Tak, jestem mahometaninem, odparł Khasim, lecz Allah jest tylko imieniem wszyst-
kich bogów, jacy zeszli do nas z nieba, aby przekazać nam swoje zasady życia i wytknąć nasze
cele”.
Abraham, syn kapłana boga Enlila z Nippur, uważany jest za twórcę Koranu, w którym
czytamy: „Idźcie za religią Abrahama (...) on przecież nie był z liczby bałwochwalców!” (11,
135).
Arabowie z Hidżaz uznają Izmaela, pierworodnego syna Abrahama, za swojego praojca.
Potomkowie Izmaela „mieszkali od Chaliwa aż do Szur, leżącego naprzeciw Egiptu” (Rdz 25,
18), a więc w właśnie w Hidżazie. Jego 12 synów zapoczątkowało 12 szczepów, mieszkających
„pod namiotami i w zagrodach”. Koran powiada, że Kaaba w Mekce, najbardziej czczona
świątynia islamu, miała zostać odbudowana przez Abrahama i Izmaela. W Koranie Allah mówi:
„I oto uczyniliśmy ten Dom miejscem nawiedzania (...) Zawarliśmy przymierze z Abrahamem i
Ismailem: »Oczyśćcie Mój Dom (...)«” (11, 125). Tym samym licząca sobie 4000 lat Kaaba
byłaby najstarszą czczoną po dziś dzień świątynią na świecie.
Według obliczeń Sitchina wojskowa kampania Abrahama prowadzona na polecenie Enlila
miała miejsce w latach 2041-2021 p.n.e., a jej celem była ochrona portu kosmicznego na
półwyspie Synaj. Po zniszczeniu Baalbeku była to ostatnia baza bogów w krainie Dilmun.
„Epos o bogu Erra” – kolejne znaleziska z biblioteki Asurbanipala w Niniwie – naświetla nam
tło tych wydarzeń. Mowa w nim o „wojnie bogów” i o rywalizacji pomiędzy Mardukiem a
Errą/Nergalem, synami boga Enki. Marduk to późniejszy władca Babilonu, czyli BAB.ILU, co
znaczy „niebiańska brama bogów”. W walce o władzę syn Marduka, Nabu, przeciąga na swoją
stronę kananejskie miasta na zachodzie, „w krainie u wybrzeży wielkiego morza” (Morze
Śródziemne). Może były to biblijne miasta Sodoma, Gomora, Adma i Soar? Nergalowi udaje się
z kolei pozyskać Amarpala z Ur i jego sprzymierzeńców. Zgodnie ze wskazówkami „z góry”
Abraham zachowuje w tej wojnie neutralność. Pilnuje jedynie, aby żadna z dwóch wrogich
armii nie dotarła do Dilmun. Kiedy koalicyjne wojska Kudur-Laghamara (czyli biblijnego Kedor-
laomera) zbliżają się do piątego ośrodka na Synaju, „(...) do El, które leżało na pograniczu
pustyni Paran” (Rdz 14, 6), zostają zawrócone. Zmieniają kierunek i dochodzą „(...) do En-Mi-
szpat, czyli Kadesz” (Rdz 14, 7). Być może jest to zasługa Abrahama, jak sugerują teksty
asyryjskie: „Syn kapłana, którego w swej mądrości wybrała Rada Bogów, stanął im na drodze i
zapobiegł grabieży”. Wracając przez „dolinę Siddim”, pobili wprawdzie wodzów kananejskich,
ostatecznie jednak zostali pokonani przez Abrahama.
Przedstawienie tej wojny znajdujemy na jednej z sumeryjskich pieczęci cylindrycznych.
Zawiera ona symbol latania w postaci czegość w rodzaju rampy startowej z dwoma skrzydłami,
z której wzbija się mała, również uskrzydlona rakieta, a obok dwóch niebiańskich strażników.
Półksiężyc (symbol boga Sin) określa miejsce, jego kraj – Sin-ai. Z przodu widać otoczonego
przez żołnierzy jeźdźca w koronie. Czyżby Abraham? Czterej królowie – ci właśnie czterej
królowie – odwracają się plecami do niego i Synaju. Abraham nie zdołał jednak zapobiec
powrotowi do Babilonu Marduka, który szukał schronienia na tyłach. Wojna bogów jednak
trwała:
Kiedy Syn Marduka [Nabu],
był w krainie na wybrzeżu,
Pan Morowego Powietrza [Erra] postanowił,
spalić jego kraj.
Według Biblii Sodoma i Gomora zostały zniszczone przez Boga, ponieważ ich mieszkańcy
„poszli służyć obcym bogom i oddawać im pokłon (Pwt 29,25)”. A kiedy Rada Bogów przyznała
Mardukowi prawo sprawowania władzy w Babilonie, Erra chwycił za „ostateczną broń”, aby
zniszczyć Nabu i jego miasta i przeszkodzić coraz potężniejszemu Mardukowi w zajęciu kos-
micznego portu bogów: „Nie będzie miał dostępu do miejsca bogów. Zniszczę miejsce, z
którego Wielcy wznoszą się w niebo”.
Aby ograniczyć władzę Marduka, Rada Bogów pod przewodnictwem Enlila przychyliła się do
planu Erry. Tak właśnie zaczęła się pierwsza wojna atomowa w dziejach ludzkości:
Erra udał się na najbardziej wyniosłą górę [Synaj],
ciągnął za sobą niesłychane siedem broni.
Kiedy przybył na najbardziej wyniosłą górę
uniósł dłoń –
roztrzaskał go,
spustoszył jego powierzchnię,
– 35 –
nie pozostawił ani jednego drzewa w jego lasach.
Po dziś dzień na lotniczych zdjęciach Synaju widać ciemniejszą plamę, której zwężający się
koniec biegnie od wschodu w głąb lądu. Z bliska okazuje się, że chodzi o zabarwione na czarno
kamienie, stanowiące zagadkę dla geologów. W „Eposie o bogu Erra” znajdujemy dokładną
wskazówkę geograficzną, z której wynika, że zniszczono potem „grzeszne miasta” Sodomę i
Gomorę. Epos wymienia bowiem „królewski szlak”, prastary szlak biegnący wzdłuż wschod-
niego brzegu Morza Martwego między Elat a Kadesz:
Erra podążał Królewskim Szlakiem
i niszczył miasta,
oddawał je na pastwę zniszczenia.
W górach powodował spustoszenie,
wygubił ich zwierzęta,
ich mieszkańcy zniknęli,
ich dusze zamieniły się w opar (…)
Spalił wroga.
On, który wymazał nieposłuszny kraj,
on, który zniszczył wyznawców Złego Słowa,
on, który spuścił na wrogów kamienie i ogień.
Zgodność z opisem zawartym w Biblii nie pozostawia wątpliwości, że chodzi tu o jedną i tę
samą katastrofę. Deszcz „ognia i siarki” spadł także na Sodomę i Gomorę, a nad ziemią unosił
się „gęsty dym, jak gdyby z pieca, w którym topią metal” (Rdz 19,28). Nawet jakże dokładnie
opisany los żony Lota, która zamieniła się w „słup soli”, kiedy odwróciła się i spojrzała w
„atomowy błysk”, staje się zrozumiały, gdy przyjmiemy, że pierwotnym językiem Biblii był
sumeryjski. W języku sumeryjskim „sól” i „opar” określa się jednym i tym samym słowem
NI.MUR. W „Eposie o bogu Erra” czytamy, że „ich dusze zamieniły się w opar”. Ponieważ Morze
Martwe nazywa się po hebrajsku Morzem Słonym, najwyraźniej mamy tu do czynienia z oczy-
wistym błędem w tłumaczeniu.
Ostatecznie jednak „kara” dosięgła nie tych, których miała. Zniszczenie „grzesznych miast”
pociągnęło bowiem za sobą klątwę, której ofiarą padł sam Sumer:
Burza, zły wicher,
ciągnął po niebie,
złe uderzenie wiatru poprzedzało złowieszczą burzę,
potężne potomstwo, dzielni synowie,
były to dzieci spustoszenia.
Sumeryjskie, babilońskie i asyryjskie teksty ze wszystkimi szczegółami opisują katastrofę,
która pociągnęła za sobą zagładę Sumeru. Czytamy tam, że w gnanej przez „zły wiatr”
chmurze nadciągnęła „niewidzialna śmierć”, że „przykryła kraj niby płaszcz, jak całun legła na
miastach. Brązowa jest jej barwa, która przesłoniła słońce na horyzoncie swą ciemnością (...).
Gorzki oddech bogów przychodzący od zachodu przenosi straszny mrok od miasta do miasta”.
A powstała ona z jaskrawej błyskawicy pośrodku gór [na zachodzie] na równinie bez litości (...)
blisko łona morza”, czyli zatoki Elat.
„Ogromne promienie sięgały nieba, ziemia zadrżała aż do głębi serca i nawet Wielcy Bogo-
wie pobledli”. Ich miasta znalazły się w wielkim niebezpieczeństwie. „Ninki, wielka dama,
frunęła niby ptak, opuściła swe miasto, a za nią podążyli inni”, czytamy w „Trenie na zagładę
Eridu”. Kiedy Enki wrócił do Eridu, zastał miasto „zdławione ciszą (...) Zwłoki jego mieszkańców
leżały stosami na ulicach” – zupełnie jak w Mohendżo Daro. W „Trenie na zagładę Nippur”
znajdujemy podobny opis: „Trupy zapełniały ulice miasta, zwłoki leżay na jego dumnych
ulicach, ci, którzy tak chętnie się po nich przechadzali, leżeli martwi. Leżeli porozrzucani po
alejach, gdzie tak chętnie urządzali święta”.
Kiedy śmiercionośne chmury zbliżyły się do Babilonu, zrozpaczony Marduk spytał swego
ojca Enki, co ma robić. Rada boga, którą Marduk przekazał swemu ludowi, brzmiała: „Nie
odwracajcie się, nie patrzcie za siebie”. Podobnej rady udzielili Lotowi „aniołowie”. Zabronili mu
zabierać zarówno pożywienie, jak i wodę dla rodziny, ponieważ mogła być „dotknięta przez
Ducha”. Kto zaś nie miał możności uciec, miał się „ukryć w pieczarze głęboko pod ziemią, w
ciemności” do czasu, aż przejdzie „zły wiatr”. Lepszej rady trudno szukać nawet w dzisiejszych
podręcznikach przetrwania – na wypadek eksplozji jądrowej.
„Morowy wiatr” przypieczętował los cywilizacji Sumeru – trujące tchnienie skazało na zagła-
– 36 –
dę wszelkie życie. Sumer leżał powalony na ziemi – łatwa zdobycz dla ruszających właśnie na
podbój plemion Elamitów.
„Tren na zagładę Ur” jest zarazem podzwonnym dla Sumeru i dokumentuje definitywne zej-
ście tej cywilizacji ze światowej sceny. Przejmujące słowa literackiego świadectwa tej katastro-
fy powinny być dla nas przestrogą:
Wichura wściekła, aby czas odmienić
I praw porządek zniszczyć, przebudziła orkan –
By zburzył sumeryjskie dawne obyczaje,
By dni dobrego władztwa przeminęły,
By w gruzach legły miasta i Sumeru domy.
Opustoszały stajnie i zagrody,
Nie stoją już w oborach tłuste krowy
I owce w swych zagrodach się nie mnożą.
Kanały niosą tylko gorzką wodę,
Na dobrych polach tylko trawa rośnie,
Stepowa ziemia „ziele płaczu” rodzi.
Matka nie może dzieciom dać opieki
I ojciec żony swej nie wzywa po imieniu,
Niewiasta łonem męża się nie cieszy,
Do kolan jej nie przybiegają dzieci
I mamka kołysanek im nie śpiewa. (…)
Na pustych brzegach rzek Tygrysu i Eufratu
Wyrastać będzie tylko dzikie ziele
I nikt na drogach kraju nogi nie postawi,
Nikt w dalszą podróż już się nie wybierze. (…)
An oraz Enlil, wszystkich krajów król,
Postanowili tak i los tak wyznaczyli.
To Ana słowo – nikt go nie odmieni,
Enlila rozkazowi któż się oprze?
W Sumerów kraju strach, zlęknieni ludzie;
Król odszedł – skargę wznoszą jego dzieci.
Luty 1990 roku, 4000 lat później. I znów boże dzieci lamentują w kraju między Eufratem a
Tygrysem. Nowy wicher zniszczenia przeszedł przez stare i nowe miasta. Kilkaset tysięcy bomb
o łącznym tonażu dwukrotnie przewyższającym to, co zrzucono na Europę w czasie II wojny
światowej, zamieniło Sumer w krajobraz księżycowy. Ur po raz drugi uległo zagładzie.
„Stanowiska archeologiczne w Mezopotamii są zagrożone”, brzmiały doniesienia prasowe,
które niemalże ginęły w gradzie bomb zrzucanych w czasie wojny w Zatoce. W pobliżu ruin Ur,
niegdyś miasta Abrahama, znajdowało się irackie lotnisko wojskowe, które zostało zrównane z
ziemią przez wojska sprzymierzonych. Kultura w roli zakładnika? Ówczesny amerykański minis-
ter obrony Dick Cheney usprawiedliwiał atak bombowy z 13 lutego 1991 roku tym, że pod Ur
wykryto dwa myśliwce MIG-21 – stały tuż obok piramidy, która służyła Egipcjanom za wzór do
budowy ich własnych piramid. Ponieważ iracka baza rakietowa w Mossulu zlokalizowana została
w bezpośredniej bliskości Niniwy, miasto to również stanowiło ważny cel nalotów bombowych.
Przestroga Jonasza, że Pan spuści na grzeszne miasto „ogień i płomienie”, ziściła się z
opóźnieniem 270.000 lat. Tym razem bowiem nie znalazł się mądry król, który zrozumiałby
swoją winę. Do dziś nie wiadomo, co zostało z liczącej sobie 5000 lat historii cywilizacji w
ruinach pozostawionych przez tę wojnę, co zostało z miast bogów, z kolebki ludzkości i daw-
nego „ogrodu Eden”.
– 37 –
5.
Efekt Niniwy
Wszystko wskazuje na to, że między wszelkiego rodzaju materią ożywioną i nieożywioną
odbywa się wymiana informacji. O ile rośliny i zwierzęta przyjmują informację instynktownie, o
tyle u człowieka odpowiedzialność za to postrzeganie pozazmysłowe przejmuje podświado-
mość. Tylko w wyjątkowych przypadkach informacje takie przenikają do świadomości w wyniku
całego łańcucha reakcji. O wiele częściej bowiem znajdujemy się w stanie pewnego rodzaju
„półświadomości”, do którego po kropelce uwalniane są informacje wyfiltrowane z podświa-
domości. Nagle zaczynamy się czuć nieswojo, mieć jakieś przeczucia, nie wiedząc nawet –
dlaczego. Wydaje nam się, że ktoś nas obserwuje, a potem dowiadujemy się, że istotnie tak
było. Bezustannie spotykamy się z takimi niepojętymi zjawiskami jak intuicja czy prekognicja.
Amerykański matematyk William Cox przez całe lata analizował przyczyny katastrof kolejo-
wych. Jego uwagę zwróciły dane na temat liczby podróżnych znajdujących się w pociągu w
momencie katastrofy. Liczby te Cox porównał ze średnią tygodniową liczbą pasażerów podróżu-
jących określonym pociągiem na przykładowej linii przed wypadkiem. Ponadto sprawdził jesz-
cze liczbę pasażerów w 14., 21. i 28. dniu przed wykolejeniem się pociągu.
Rezultat: Okazało się, że dziwnym zbiegiem okoliczności pasażerowie wyraźnie unikali
pociągów, które potem miały wypadek. W wagonach, które uległy wykolejeniu lub zniszczeniu
w momencie katastrofy zawsze znajdowało się mniej pasażerów niż zwykle o tej samej porze
na tej samej trasie. Różnica była tak znaczna, że ze stuprocentową pewnością można wyklu-
czyć przypadek.
Któż może powiedzieć, czy u podstaw naszych przeczuć nie leży matematyczna rzeczy-
wistość i czy nie istnieje coś takiego jak kolektywna świadomość przyszłości? W końcu czyż
sztuka przetrwania nie zależy od tego, by w miarę możności zapobiegać wypadkom lub ich
unikać, zdając się na własne przeczucia i intuicje? Tym samym krąg się zamyka.
Na początku 1991 roku wydawało się, że oto spełnia się prastara przepowiednia. Kiedy 16
stycznia upłynął termin ultimatum, w którym Organizacja Narodów Zjednoczonych nakazała
Irakowi opuszczenie Kuwejtu, nad Zatoką Perską stały naprzeciw siebie dwie największe od
czasów II wojny światowej armie: licząca prawie 1.000.000 żołnierzy armia iracka i 600-
tysięczna armia sojusznicza. Szykował się zaiste apokaliptyczny scenariusz, który kierownictwo
irackie ogłosiło „świętą wojną” i „matką wszystkich bitew”. Za pomocą zręcznej propagandy
Saddam Husajn bezustannie usiłował odwrócić uwagę opinii od aneksji Kuwejtu na rzecz
prawdziwej zadry w ciele narodu arabskiego – kwestii palestyńskiej. Porównywał zajęcie przez
siebie naftowego emiratu do zajęcia Palestyny przez Izrael. Nawoływał wręcz do świętej wojny
przeciwko „Amerykanom, syjonistom i ich sługusom”, wykorzystując każdą okazję, by ata-
kować Tel Awiw rakietami Scud. O mały włos, a wojna w Zatoce przekształciłaby się w wojnę o
Izrael. Gdyby państwo izraelskie rzeczywiście dało się sprowokować do uderzenia odwetowego,
Saddam Husajn z łatwością przeciągnąłby na swoją stronę narody arabskie. A wtedy być może
sprawdziłaby się przepowiednia, jaka od czasów niewoli babilońskiej ciąży nad narodem izra-
elskim.
Księga proroka Ezechiela bowiem powiada: „Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram Izraelitów
spośród ludów, do których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i prowadzę ich do ich
kraju”. Przepowiednia ta, sformułowana przez urodzonego około 623 roku p.n.e. Ezechiela
odnosi się do Żydów i utworzenia państwa Izrael w roku 1948:
„I uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela (...) Będą mieszkali w kraju, który
dałem słudze mojemu, Jakubowi, w którym mieszkali wasi przodkowie. Mieszkać w nim będą,
oni i synowie, i wnuki ich na zawsze. (...) Mieszkanie moje będzie pośród nich, a Ja będę ich
Bogiem, oni zaś będą moim ludem”.
Potem jednak, jak głosi prorok, zaczną się nieszczęścia:
„Synu człowieczy, zwróć się ku Gogowi, ku krajowi Magog, wielkiemu księciu kraju Meszek i
Tubal [w apokaliptyce mianem tym określa się potęgi wyprowadzane po wsze czasy przez
Szatana przeciwko Jerozolimie; w religii żydowskiej i chrześcijańskiej Gog i Magog po dziś
dzień utożsamia się z siłami antychrześcijańskimi i antyżydowskimi]. Zawrócę cię i włożę kółka
w twoje szczęki, i wyprowadzę ciebie i całe twoje wojsko (...) Po wielu dniach otrzymasz
rozkaz, przy końcu lat przybędziesz do kraju, który ocalał od miecza. Jego lud zebrany jest
pośród wielu narodów na góry Izraela, długo leżące odłogiem. Sprowadzony on jest z powro-
– 38 –
tem spośród wielu narodów i mieszkają oni wszyscy bezpiecznie. Ty jednak zbliżysz się jak
burza i przybędziesz jak chmura (...)” (Ez 37/38).
Przepowiednia ta zadziwiająco pasuje do naszych czasów. Czyżby sformułowanie „który
ocalał od miecza” odnosiła się do okresu hitlerowskiego i II wojny światowej? Mieszkańcy
państwa izraelskiego istotnie zostali sprowadzeni „spośród wielu narodów”, przybywali bowiem
do nowego państwa ze wszystkich zakątków świata – od Ameryki po Rosję, od Europy po
Afrykę. Czy Izraelowi groziła lub grozi „bitwa narodów”?
Również inny wizjoner, Jan z Patmos, odwołuje się w swojej Apokalipsie, czyli Objawieniu,
do Goga i Magoga. Oto jak brzmi jego przepowiednia:
„(...) z więzienia swego szatan zostanie zwolniony. I wyjdzie, by omamić narody z czterech
narożników ziemi, Goga i Magoga, by ich zgromadzić na bój, a liczba ich jak piasek morski.
Wyszli oni na powierzchnię ziemi i otoczyli obóz świętych i miasto umiłowane; a zstąpił ogień
od Boga z nieba i pochłonął ich” (Ap 20,7-8).
Zawarty w Apokalipsie opis wojsk również zdaje się wskazywać na nasze czasy i współ-
czesne bronie. Mowa jest tam o szarańczy: „A z dymu wyszła szarańcza na ziemię. (...) A
wygląd szarańczy (...) i przody tułowi miały jakby pancerze żelazne, a łoskot ich skrzydeł jak
łoskot wielokonnych wozów, pędzących do boju. (...) a w ich ogonach jest ich moc szkodzenia
ludziom przez pięć miesięcy” (Ap 9,3,6,10). Opis, który z łatwością można odnieść do współ-
czesnych bombowców.
O ile przepowiednie tego rodzaju jeszcze na początku naszego stulecia musiały wydawać się
niezrozumiałą symboliką, dziś sprawiają wrażenie niemalże dokumentalnych relacji ze stechni-
cyzowanego świata.
„Siedem czasz gniewu Boga”, które (Ap 16,1) zostaną wylane na ziemię, opisanych jest
jeszcze wyraziściej. Po wylaniu pierwszej „wrzód złośliwy, bolesny, wystąpił na ludziach” (Ap
16,2). Druga zostaje wylana na morze. I stało się ono krwią, jakby zmarłego, i każda z istot
żywych poniosła śmierć – te, które by są w morzu”. (Ap 16,3). Trzecia zostaje wylana „na rzeki
i źródła wód: i stały się krwią” (Ap 16,4). Czwarta zostaje wylana „na słońce: i dano mu władzę
dotknąć ogniem ludzi” (Ap 16,8). Piąta przeznaczona jest do wylania „na tron Bestii: i w jej
królestwie nastały ciemności” (Ap 16,10). Szósta wylana zostaje na rzekę wielką, na Eufrat. „A
wyschła jej woda, by dla królów ze wschodu słońca droga stanęła otworem. (...) i zgromadziła
ich na miejsce, zwane po hebrajsku Har-Magedon” [jak wyjaśnia Ap 16,14, jest to mistyczne
miejsce, gdzie spotkają się „(...) demony, które wychodzą ku królom całej zamieszkanej ziemi,
aby ich zgromadzić na wojnę w wielkim dniu wszechmogącego Boga”, przyp. aut.]. Na koniec
wylana zostaje siódma i ostatnia czasza „i nastąpiły błyskawice i głosy, i gromy. (...) A wielkie
miasto rozpadło się na trzy części i miasta pogan runęły. (...) dlatego w jednym dniu nadejdą
jej plagi: śmierć i smutek, i głód; i będzie ogniem spalona, bo mocny jest Pan Bóg, który ją
osądził” (Ap 18,8).
Czyżby zbliżał się czas Apokalipsy, czyżby wojna w Zatoce Perskiej stanowiła tego pierwszą
oznakę? Czyżby już pięć albo sześć „czasz gniewu Boga” zostało „wylanych” na ziemię? Na
przykład w postaci trujących gazów lub związków chemicznych, jakie powstają w wyniku
eksplozji niezliczonych bomb oraz pożarów pól naftowych, co stanowi poważne zakłócenie
równowagi ekologicznej i doprowadzi do tego, że „wrzód bolesny, złośliwy” wystąpi na lu-
dziach? Siejąca spustoszenie plama ropy na wodach Zatoki Perskiej to kolejny znak, powstały
po wylaniu drugiej czaszy na morze, wskutek czego „stało się ono krwią, jakby zmarłego [więc
czarną], przynosząc śmierć istotom morskim? A do tego jeszcze wzbijające się w niego kłęby
cuchnącego dymu z 600 płonących szybów, zatruwające rzeki i źródła trującymy dioksynami.
Czarny dym zamienia dzień w noc i pociąga za sobą powstanie zmian klimatycznych. Wskutek
postępującego niszczenia warstwy ozonowej Słońce stanie się zabójcze dla ludzi.
Dziewiątego stycznia 1991 roku, w tydzień po wybuchu wojny w Zatoce, w Londynie odbyło
się spotkanie ekonomistów i klimatologów, którzy mieli przedyskutować problem, co się stanie,
jeśli Saddam Husajn spełni swoją groźbę i rzeczywiście podpali pola naftowe Kuwejtu. Tym
bowiem zagroził dyktator w swoim przemówieniu z 12 września 1990 roku. W czasie tej lon-
dyńskiej konferencji chemik John Kox przedstawił uczestnikom obliczenia, z których wynikało,
że gdyby pożar ogarnął choćby tylko połowę z 950 szybów naftowych Kuwejtu, to każdego dnia
3.000.000 baryłek ropy naftowej zmieniałoby się w trujące gazy i sadzę. Według brytyjskiego
meteorologa Richarda Scorera powstały w wyniku tego czarny obłok dotarłby do subkonty-
nentu indyjskiego, wywierając tak silny wpływ na rytm monsunów, że zagroziłoby to zbiorom
dającym wyżwienie prawie miliardowi ludzi w Indiach i Bangladeszu. Ponadto, jak stwierdził
chemik atmosfery, profesor Paul Crutzen z Instytutu Maksa Plancka w Mainz, dymy te w ciągu
najpóźniej trzech miesięcy okrążyłyby kulę ziemską i dotarły do Europy. „Nawet w najkorzy-
stniejszym przypadku odwierty płonęłyby przez kilka miesięcy. Samo ugaszenie jednego szybu,
– 39 –
poinformował światowej sławy ekspert Red Adair, zabiera od czterech dni do ośmiu tygodni.
Zgodnie z wyliczeniami Koksa oznaczałoby to wyemitowanie do atmosfery 12.000.000 ton
sadzy, wystarczająco wiele, aby przesłonić słońce nad obszarem 120.000.000 kilometrów
kwadratowych, a więc 1/4 powierzchni globu. „W wyniku tego powstałaby sytuacja przypo-
minająca skutki wojny jądrowej”, skonstatował profesor Crutzen. Rezultat: efekt zwany przez
naukowców „nuklearną zimą”, o którym dotychczas było tylko wiadomo, że powstałby w przy-
padku wojny jądrowej. Wskutek powstania równomiernej warstwy gęstych, czarnych chmur
dzień zamieniłby się w noc, a na północnej półkuli nastąpiłby raptowny spadek temperatury o
około 10 stopni. „Oznaczałoby to zniszczenie zbiorów także w Europie i znaczne tereny
przestałyby się nadawać do zamieszkania”, wyraził swe obawy Crutzen.
Jakby tego nie było dosyć, składająca się obok sadzy także z klasycznego dwutlenku węgla,
niesłychanie gruba warstwa chmur zostałaby podgrzana przez słońce i wzniosłaby się aż do
stratosfery, docierając do warstwy ozonowej. Pociągnęłoby to za sobą fatalne skutki, ponieważ
– zdaniem naukowców – zniszczeniu uległoby nawet 60% ochronnego płaszcza ozonowego.
Obok już dziś istniejących dziur ozonowych nad Arktyką i Antarktydą pojawiłaby się trzecia –
nad Zatoką Perską. Spowodowałoby to na całym świecie przyśpieszenie efektu cieplarnianego o
około 30 lat. Jest to wprost niewyobrażalny, napawający grozą scenariusz. Ponieważ „cieplar-
niany” klimat spowodowałby topnienie mas lodu na biegunach północnym i południowym,
nadbrzeżne obszary kontynentów narażone zostałyby na powodzie, co oznacza utratę lądu. Z
kolei na środkowych obszarach kontynentów należałoby spodziewać się suszy, ponieważ
wysychałyby rzeki.
Ten przepowiadany przez naukowców w Londynie scenariusz Bogu dzięki sprawdził się tylko
częściowo. Irakijczycy, wycofując się z Kuwejtu, podpalili prawie 600 szybów naftowych.
Każdego dnia pastwą płomieni padało 3.000.000 baryłek ropy. Według szacunków ekspertów z
waszyngtońskiego World Watch Institute każdego miesiąca słupy ognia mające temperaturę
1000 stopni Celsjusza wyrzucają w atmosferę 675.000 ton sadzy, która opada na ziemię w
postaci czarnych płatków. W regionie, gdzie 20 stopni Celsjusza było normalną temperaturą
marca, teraz panuje 4-12 stopni. Kraj pogrążony jest w półmroku, ponieważ światło słoneczne
nie może się przedrzeć przez gęste kłęby dymu. Takie są skutki „świętej wojny”, od miesięcy
spadające na kraj, będący niegdyś ośrodkiem wysoko rozwiniętej cywilizacji bogów Anunaki.
„I otworzyła [gwiazda, przyp. tłum.] studnię Czeluści, a dym się uniósł ze studni jak dym z
wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze”, czytamy w Apokalipsie
Świętego Jana” (Ap 9,2). Czy było to ostrzeżenie przed tą katastrofą? Czy przepowiednia ta
odnosi się do naszej epoki? W jakich jednak okolicznościach Ezechiel i Święty Jan z Patmos
doszli do swoich przepowiedni dotyczących przyszłości Ziemi?
Ezechiel został prorokiem w wieku 30 lat. Na rozkaz króla Nabuchodonozora II (605-562
p.n.e.) – zwanego „rózgą gniewu Bożego” – Ezechiel wraz z tysiącami innych Żydów został
deportowany do 70-letniej niewoli do Babilonu. Całe życie spędził w pobliżu Nippur, miasta
Enlila, boga Abrahama, nad rzeką (a właściwie kanałem) Kebar w kraju „Chaldejczyków”. Tam
też był świadkiem, jak „wiatr gwałtowny nadszedł od północy, wielki obłok i ogień płonący oraz
blask dookoła niego, a z jego środka promieniowało coś jakby połysk stopu złota ze srebrem,
ze środka ognia. Pośrodku było coś, co było podobne do czterech istot żyjących. Oto ich
wygląd: miały one postać człowieka” (Ez 1,4,5). Za pomocą wszelkich dostępnych metafor
Ezechiel opisuje dalej wygląd tych czterech przybyszów i ich statku.
Statek wyglądał, jakby był zrobiony z drogich kamieni, miał u dołu „koła”, wykonane tak „że
jedno koło było w drugim”, obracające się wirniki i pełno „oczu” (bulaje). Pod czymś, co było
„jakby kryształ lśniący” (kopuła), Ezechiel dostrzegł otoczony jakby „tęczą” (tą kopułą) „tron”
dowódcy. Dowódca przemówił do niego, pouczył go, a potem „podniósł i zabrał” z Nippur do
Jerozolimy i z powrotem.
Wizja Ezechiela sprowokowała wiele spekulacji. I tak na przykład Josef F. Blumrich, inżynier
z NASA, wykorzystał relację Ezechiela jako swoistą „instrukcję” budowy statku kosmicznego –
mierzącego 18 metrów szerokości „latającego talerza”, na czterech „łapach” wyposażonych w
czterołopatowe śmigła, zupełnie jak w naszych helikopterach. Szczegóły relacji Ezechiela
wskazują jednoznacznie na urządzenie, które w czasach proroka musiało być jeszcze nieznane:
„Nad głowami tych istot żyjących było coś jakby sklepienie niebieskie, jakby kryształ lśniący,
rozpostarty ponad ich głowami, ku górze. Pod sklepieniem skrzydła ich były wzniesione, jedno
obok drugiego. (...) Gdy szły, słyszałem poszum ich skrzydeł jak szum wielu wód, jak głos
Wszechmogącego, odgłos ogłuszający jak zgiełk obozu żołnierskiego; natomiast gdy stały,
skrzydła miały opuszczone” (Ez 1,22,23,24).
Czy to istoty pozaziemskie – na przykład Anunanki – nawiązały kontakt z Ezechielem, aby
przykazać mu swoje przesłanie? Przesłanie, które Żydzi włączyli do kanonu swoich świętych
– 40 –
ksiąg i które potem stało się częścią Starego Testamentu chrześcijan? Dzięki temu przetrwała
ona 2500 lat. Czy ostrzeżenie przekazane Ezechielowi było przeznaczone dla naszego stulecia?
Także świętemu Janowi z Patmos „Bóg” przekazał objawienie „wysławszy Swojego anioła”
(Ap 1,1):
„Doznałem zachwycenia w dzień Pański i posłyszałem nad sobą potężny głos, jak gdyby
trąby mówiącej: »Co widzisz, napisz w księdze i poślij siedmiu Kościołom (...)« i obróciłem się,
aby widzieć (...) ujrzałem siedem złotych świeczników, i pośród świeczników kogoś podobnego
do Syna Człowieczego, obleczonego w szatę do stóp i przepasanego na piersiach złotym
pasem” (Ap1,10,11,12,13).
Czyżby chodziło o połyskujący kombinezon? Najpierw wysłannik podyktował siedem listów
do siedmiu wczesnochrześcijańskich gmin w Azji Mniejszej, następnie zaprowadził świętego
Jana do swego statku: „Potem ujrzałem: Oto drzwi otwarte w niebie, a głos, ów pierwszy, jaki
usłyszałem, jak gdyby trąby mówiącej ze mną, powiedział: »Wstąp tutaj, a to ci ukażę, co
potem musi się stać«. Doznałem natychmiast zachwycenia: A oto w niebie stał tron i na tronie
ktoś zasiadał. A Zasiadający był podobny z wyglądu do jaspisu i do krwawnika, a tęcza dookoła
tronu – podobna z wyglądu do szmaragdu. (...) Przed tronem – niby szklane morze podobne
do kryształu (...)” (Ap 4,1,2,3,6). Janowi pokazano „księgę” zapieczętowaną „na siedem
pieczęci”. Kiedy łamano każdą pieczęć, święty Jan widział kolejne sceny z przyszłości, które
usiłował opisać własnym językiem, językiem I wieku po Chrystusie. Jak się okazało, zrobił to
dość precyzyjnie i w sposób zrozumiały. Apokalipsa świętego Jana przetrwała (nieocenzurowa-
na) przez ponad dwa tysiąclecia.
Jako trzeci ostrzegał przed kryzysem w Zatoce Perskiej francuski jasnowidz Nostradamus
(1503-1566). On też przepowiedział zjednoczenie Niemiec 3 października 1990 roku, euforię
odprężenia zaś w latach 1989 i 1990 nazwał jej uwerturą:
„Imperium szaleńca [bez wątpienia chodzi o Hitlera, przyp. aut.], który odgrywał mędrca,
zostanie ponownie zjednoczone. (...) Tym samym narastać zacznie kolejne nieszczęście. Kiedy
bowiem świat promienieć będzie najwyższą i najbardziej wyniosłą godnością zbroić się będą
władcy i nadzwyczajne armie (...), ucieknie się on [świat] pod obronę Marsa [boga wojny] i
pozbawi Jowisza [pokój i dobrobyt] wszelkiej godności i szacunku. (...) Wszystko na korzyść
wolnego miasta, które utworzone zostało w drugiej, małej Mezopotamii. (...) Ku wielkiej hańbie
nędzników popełnione zostaną potworne uczynki. Wyjaśnienia pozostaną we mgle zmąconego
światła. (...) Będzie wyglądało tak, jakby Bóg Stwórca sam uwolnił Szatana z jego piekielnego
lochu, aby rzucić na świat Goga i Magoga”.
„Wolne miasto w drugiej małej Mezopotamii” – to najwyraźniej Kuwejt. Geograficznie rzecz
ujmując, przedłużenie Iraku do brzegów Zatoki Perskiej prowadzi do ujścia obu rzek, Eufratu i
Tygrysu, od których wzięło swą nazwę Dwurzecze (Mezopotamia). Interpretacja taka znajduje
potwierdzenie w innym wersie przepowiedni Nostradamusa, gdzie mowa jest o „wolnym
mieście wielkiego morza islamskiego”, do którego „przybędzie angielska flota pod osłoną
mgły”, aby „współuczestniczyć w wielkim rozpoczęciu wojny”.
Francuski jasnowidz przestrzegał nawet przed skutkami katastrofy na polach naftowych
Kuwejtu:
„W tym czasie tak szeroko rozszaleje się zaraza, że wygubi dwie trzecie ludzkości. Tak wielu
umrze, iż nikt nie będzie znał prawdziwych właścicieli pól i domów. Chwasty na ulicach miast
porosną wyżej kolan i nastąpi całkowite wyniszczenie kleru. Żołnierze [iraccy] sterroryzują
ludność. Dojdzie do inwazji od strony morza. (...) Kraj zamieszkany niegdyś przez Abrahama
[pd. Irak] przeżyje szturm zwolenników Jowisza [USA], A miasto Achem [Kuwejt?] zostanie
odcięte i będzie szturmowane ze wszystkich stron przez potężne wojska. Floty wojenne
mocarstw Zachodu osłabią ich [Irakijczyków]. (...) Potem większa część wojsk wschodniego
władcy zostanie przepłoszona i pobita, i zwyciężona przez ludzi z Północy i Zachodu [USA i
Europa]. Reszta ucieknie”.
Kim był Nostradamus, człowiek, który opisał wojnę w Zatoce niemalże jak reporter CNN?
Nostradamus urodził się w rodzinie żydowskiego notariusza 14 grudnia 1503 roku w St Remy w
Prowansji. Jego właściwe nazwisko brzmiało Michel de Notre Dame. Pierwsze lata życia spędził
u swego dziadka ze strony matki, Jaune de St Remy. Był on osobistym lekarzem króla Rene,
księcia Anjou, Bar i Maine, księcia Lotaryngii, tytularnego króla Jerozolimy, Neapolu i Sycylii.
Jako „wtajemniczony”, dziadek uczył wnuka greki i hebrajskiego, wprowadził go w arkana
kabalistyki, żydowskiej nauki tajemnej, i zapoznał go z „mądrością gwiazd”, czyli z astrologią.
Tym samym wyznaczył niejako dalsze koleje losu swego wnuka. Po śmierci „ukochanego
staruszka” Nostradamus powrócił najpierw do domu rodzinnego, a następnie udał się na stu-
dia. W Awinionie, mieście papieży, studiował retorykę i filozofię. W tym czasie kraj nawiedziła
dżuma. Za pomocą mikstur, których receptury otrzymał od dziadka, Nostradamus pomagał
– 41 –
chorym – zdecydował też ostatecznie, że zostanie lekarzem. W 1529 roku zapisał się na słynny
podówczas uniwersytet w Montpellier i ukończył studia medyczne w 1532 roku.
Wówczas zaczęła się jego kariera jako leczącego dżumę. Nakłonił mieszkańców nawiedzo-
nych zarazą obszarów do przepłukiwania nosów i gardeł sporządzaną przez niego miskturą
ziołową, co miało służyć dezynfekcji, i zalecał surowe przestrzeganie zasad higieny. Przyniosło
to doskonałe rezultaty: kto przestrzegał rad Nostradamusa, tego choroba oszczędzała. Nostra-
damus zarabiał na życie jako wędrowny medyk, trasa jego wędrówki zawiodła go aż do
północnej Italii. Gdy tylko w jakimś mieście zgłoszono pierwsze przypadki „czarnej śmierci”.
Nostradamus przystępował do walki z chorobą. Do kręgu jego przyjaciół należeli znamienici
filozofowie i „wtajemniczeni”, tacy jak franciszkański mnich Rabelais, przyszły protegowany i
doradca kardynałów i papieży, a także filozof i poeta Jules-Cesar Scaliger oraz kardynał Jan
Lotaryński i alchemik Nicholas de Vicheray. Przez kilka miesięcy Nostradamus przebywał w
klasztorze Chambery w Alpach Sabaudzkich, następnie w opactwie Orval w Lotaryngiil.
Ostatecznie osiedlił się na stałe dopiero w 1549 roku w Salon w Prowansji. Tam pojął za żonę
majętną wdowę Annę Gemella i rozpoczął stałą praktykę jako medyk. Wiele nocnych godzin
poświęcił studiowaniu nauk tajemnych, czytał przywiezione z podróży dzieła o tajemnej wiedzy
„wtajemniczonych”. Najwyższe piętro swego domu kazał przerobić na obserwatorium, zgroma-
dził też imponującą bibliotekę. Później, kiedy zaczął już tworzyć swoje mroczne, wieloznaczne
wiersze, tak o tym napisał:
Zajęty w nocy studiowaniem tego, co tajemne,
siedzę samotny na trójnogu spiżowym:
wtem wątły płomyk przenika z osamotnienia,
pozwala dostrzec to, w co można wierzyć.
Z różdżką w dłoni przenoszę się
pośród Branchidów,
woda omywa mi stopy i skraj szaty.
Przez gałęzie opada mnie strach.
Mój głos drży.
Boska światłość.
Boska chwała opuszcza się obok mnie.
Branchidzi byli potomkami greckiego proroka Branchosa, zarządzającego wyrocznią Apollina
w Didymie, leżącej na południe od Miletu. Podobnie jak Pytia, wieszczka z Delf, Nostradamus
zadawał pytania „boskiej wyroczni”. Jego przytoczone wyżej słowa bez wątpienia odnoszą się
do zmarłego w 330 roku neoplatońskiego filozofa Jamblichosa z Chalkis i jego dzieła „O nau-
kach tajemnych”, gdzie pisał o „misteriach Egipcjan, Chaldejczyków i Asyryjczyków”.
W rozdziale III, ustęp 11, Jamblichos tak pisze o mantyce, czyli „boskim przepowiadaniu
przyszłości w wyroczniach”:
„Niektórzy przepowiadają przyszłość po wypiciu specjalnej wody, jak kapłani Apolla Karyj-
skiego w Kolofonie, inni siedząc przy określonych szczelinach skalnych, jak ci, którzy wieszczą
w Delfach, wreszcie są też tacy, którzy wdychają opary powstające z określonych wód, tak jak
kapłanki Branchidów w Didymie”.
Kilka linijek dalej Jamblichos dodaje na temat wieszczki z rodu Branchidów, że rytuał ów
„dowodzi mianowicie, że prosi ona boga, aby był przy niej, i że jego przybycie dokonuje się z
zewnątrz”. Innymi słowy zarówno medytacja na krześle pytyjskim, jak i koncentracja na
wodach służą jedynie wprowadzeniu się w nastrój niezbędny do aktu wieszczenia. Decydującą
sprawą jest jednak, aby „bóg” był fizycznie obecny. Nie chodzi zatem o żadną wewnętrzną
medytacyjną wizję, lecz o „przychodzącą z zewnątrz” wskazówkę. Następnie Jamblichos
wskazuje na to, że prawdziwa mantyka może mieć miejsce tylko przy udziale bogów. Również
Nostradamus określał to, co jeszcze niezrozumiałe, jako „Boską światłość” i powiadał „Boska
chwała opuszcza się obok mnie”.
Informacje, jakie w ten sposób otrzymywał, Nostradamus pozostawił w formie zaszyfro-
wanych wersów. Spośród Quatrains zawartych w dziesięciu Centuriach zachowało się 965
takich czterowierszy. Pierwszych 600 Nostradamus opublikował w roku 1955 pod tytułem:
„Prawdziwe Centuria [przepowiednie doktora Michała Nostradamusa (...), w których pokazane
jest wszystko to, co dotyczy Francji, Hiszpanii, Italii, Niemiec, Anglii i innych krajów świata”.
Drugi zbiór, zawierający 365 czterowierszy oraz list do króla Henryka II, w którym Nostra-
damus wprawdzie szyfruje jego przyszłość, ale podaje ją w porządku chronologicznym,
opublikował w roku 1568 już po śmierci Nostradamusa jego uczeń, Jean de Chavigny.
Przedmowie do pierwszego wydania Centuriów utrzymanej w formie listu do swego syna
Cesare, Nostradamus tak wyjaśnia powód, dla którego zaszyfrowuje swoje przepowiednie:
– 42 –
„Wybrałem drogę pisania w formie niezgłębionych i wieloznacznych przepowiedni – w
zagadkowych i niejasnych obrazach. A to ponieważ przyczyny są obojętne, a spełnienie bez
względu na autora przepowiedni dokonuje się w sposób tylko niepełny, los ludzki pozostaje
niepewny, a wszystko i tak ustalane jest przez niezmierzoną łaskę Boga”.
Ponadto nie chciał też wpływać na potomnych, lecz „komu uda się zdjąć opaskę z niektórych
z nich [czyli niejako zdeszyfrować jego czterowiersze, przyp. aut.], ten uzyska wgląd w bardzo
długi czas, bo są to chronologiczne przepowiednie od dnia dzisiejszego [1555, przyp. aut.] do
3797 roku”.
Przepowiednie byłyby zatem ostrzeżeniami względnie wskazaniem możliwości. Ponieważ i
tak stykamy się tylko z rzeczywistościami subiektywnymi, od nas samych zależy, które z
możliwości zrealizujemy. Prorok jest więc kimś w rodzaju podróżnika w czasie, który widzi
wydarzenia jak miejscowości na jakimś obszarze i potrafi obserwować, jaka droga prowadzi do
jakiego wydarzenia. Jednocześnie są w przyszłości takie miejsca – czyli wydarzenia – które
wiążą się z niebezpieczeństwami, stanowiąc niejako pułapki. I tu właśnie wkraczają do akcji
ostrzeżenia jasnowidza przekazywane w formie proroctw. W naszej gestii pozostaje wybranie
spośród różnych możliwości tej pozytywnej.
Nostradamus pokazuje nam zatem możliwość rozpoznania sytuacji i ich konsekwencji, z
którymi przyjdzie nam się zetknąć. To, jak postąpimy, zostaje pozostawione nam samym.
Niejednokrotnie zrezygnował z podania dokładnych danych lokalizujących, opisów osób i innych
szczegółów. Czy dlatego je zaszyfrował, aby zmniejszyć groźbę sprowokowania samo-
spełniającej się przepowiedni? Aby uniknąć stworzenia przymusu urzeczywistnienia tego, przed
czym nas ostrzegano? A może chciał nam jedynie zasygnalizować, że nie istnieje coś takiego
jak absolutny determinizm? Jakiż bowiem sens miałoby przepowiadanie wydarzeń, które i tak
byłyby nieuniknione?
Wielu proroków jest przeświadczonych, że ostrzegają „w imieniu Boga”, jak sądził kiedyś
Jonasz. „Pan przemówił do Jonasza (...) tymi słowami: »Wstań, idź do Niniwy, wielkiego
miasta, i głoś jej upomnienie (...)« (...) i głosił: »Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie
zburzona«. I uwierzyli mieszkańcy Niniwy Bogu, ogłosili post i oblekli się w wory od
najmniejszego do największego. Doszła ta sprawa do króla Niniwy. Wstał więc z tronu, zdjął z
siebie płaszcz, oblókł się w wór i siadł na popiele. Z rozkazu króla i jego dostojników
zarządzono i ogłoszono w Niniwie, co następuje »(...) Niech każdy odwróci się od swojego
złego postępowania i od nieprawości, którą popełnia swoimi rękami. (...)« Zobaczył Bóg czyny
ich, że odwrócili się od swojego złego postępowania. I ulitował się Bóg nad niedolą, którą
postanowił na nich sprowadzić, i nie zesłał jej” (Jon 3,1-10). Kiedy Jonasz ujrzał, że jego
przepowiednia się nie spełni, rozgniewał się i oburzył na Boga, jak ten mógł go tak ośmieszyć?
Najpierw każe mu obwieścić miastu, że ulegnie zagładzie, a potem nie zsyła zagłady!
Czyżby zatem Jonasz stał się w ten sposób protoplastą fałszywych proroków? Bynajmniej!
Nauczył tylko wszystkich, co znaczy prawdziwa przepowiednia. Nazwijmy to „efektem Niniwy”,
czyli innymi słowy: jeśli dostatecznie wcześnie posłuchamy ostrzeżenia, możemy zapobiec
spełnieniu się przepowiedni.
Mędrcy Wschodu powiadają: Wszystko jest podporządkowane karmie, czyli zasadzie przy-
czyny i skutku. Każde nieszczęście jest skutkiem ludzkich błędów. Bez przyczyny nie ma zatem
skutku. Najwyraźniej w tym właśnie tkwi sens starożytnych przepowiedni dla naszej epoki,
przepowiedni Ezechiela, świętego Jana z Patmos i Nostradamusa. Ostrzeżenia Ezechiela i
świętego Jana przetrwały tysiąclecia w „kapsułach czasowych” Pisma Świętego. Przez ostatnie
stulecia coraz głośniej jednak było o Nostradamusie. I tak na przykład już jego pierwsza księga
znalazła uznanie na dworze króla francuskiego, ponieważ królowa – Katarzyna Medycejska –
interesowała się „naukami tajemnymi”. Zaprosiła Nostradamusa na swój dwór do Paryża. Kiedy
w kilka lat później spełniła się pierwsza z jego przepowiedni, osiągnął szczyty swojej sławy:
Młody lew staremu krwi utoczy
W rycerskim pojedynku na Marsowym polu.
W złotej klatce mu wykluje oczy
Jeden z dwu rysów, śmierć w okrutnem bólu.
Pierwszego lipca 1559 roku król Henryk II wyzwał na pojedynek na miecz i lancę, kapitana
swojej gwardii przybocznej, hrabiego Montgomery'ego. Spotkanie miało się odbyć w czasie
turnieju z okazji uroczystości weselnych. Zakończyło się jednak tragicznie. Lanca młodego
Montgomery'ego przebiła złotą przyłbicę króla, raniąc go poważnie w oko. W 10 dni później
Henryk II zmarł wskutek odniesionej ciężkiej rany. Przejęta spełnieniem się przepowiedni
królowa osobiście udała się do Salon, aby wypytać jasnowidza o los swoich czterech synów.
Potem jednak sława Nostradamusa zaczęła powoli przygasać. Raz jeszcze udał się w podróż
– 43 –
do Italii, by powrócić chory na artretyzm i astmę. Wczesnym rankiem 2 lipca 1566 roku
dręczony niewydolnością układu krążenia Nostradamus opuszcza łóżko i traci przytomność na
ławce, tak jak to kiedyś przepowiedział: „Na ławie przy mem łożu znajdą mnie martwego”.
Jego doczesne szczątki – rzecz dość niezwykła jak na adepta nauk tajemnych – zostały
złożone w sarkofagu w kościele klasztoru franciszkanów w Salon. Na płycie nagrobnej, którą
można oglądać po dziś dzień, umieszczono następujący napis:
„Tu spoczywają szczątki Michała Nostradamusa, którego niemal boskie pióro, poważane
przez wszystkich, godnym było pisać i przekazywać ludziom pod wpływem gwiazd dziejące się
wydarzenia na całej kuli ziemskiej”.
Wiele z przepowiadanych przez Nostradamusa wydarzeń miało miejsce naprawdę i należy
dziś do historii. Jego opis nocy świętego Bartłomieja za panowania Karola IX był równie
prawdziwy jak wizja rewolucji angielskiej, którą prawidłowo przepowiedział na 1649 rok.
Również wielki pożar Londynu zdarzył się w przewidzianym przez niego roku. Nostradamus
„widział” Rewolucję Francuską 1789 roku i ścięcie króla Ludwika XVI, „pośród ludu”. Wiedział o
błyskawicznej acz krótkiej karierze Napoleona, którego opisał słowami „narodzony w pobliżu
Italii jako cesarz” i scharakteryzował jako „Neon Apollyon” (po grecku: „nowy niszczyciel”).
Przewidział zarówno konflikty XIX stulecia, jak i obie wojny światowe, rewolucję Rosyjską i
narodziny faszyzmu „w Italii, Hiszpanii i Niemczech jednocześnie”. Na temat głowy państwa
hiszpańskiego po zakończeniu wojny domowej stwierdził: „W warownym mieście Kastylii wyj-
dzie Franco z junty”. Hitlera określa Nostradamus słowem „Hister” (ze względu na histeryczny
ton jego przemówień) i powiada, że jego „poświęcona walce księga” [Mein Kampf, czyli „Moja
walka”, przyp. tłum.] pozwala odczytać jego prawdziwe zamiary. Dowiadujemy się też, że
naciskany ze wszystkich stron wódz wielkich Niemiec położy kres swemu życiu z broni palnej w
czasie uroczystej biesiady. Jeśli idzie o Mussoliniego, to wymienia tylko jego inicjały „D. M.”,
czyli Duce Mussolini.
Jak się zdaje, Nostradamus przepowiedział też wynalazki naszej epoki. W fascynujących
czterowierszach opisuje wojnę powietrzną – „nadzwyczajne ptaki wydające osobliwe krzyki” ,
„bitwa toczona na niebie”. Ponadto mówi też o „flotach podmorskich” oraz „rybie, w której
zamknięte są listy i broń”. Czyżby łodzie podwodne? Przepowiednie te można było zinterpreto-
wać dopiero w naszych czasach.
Jeszcze w 1710 roku skromny proboszcz Jean de Roux w swej rozprawie zatytułowanej
„Klucz do Nostradamusa” powiadał, że co najmniej ten opis odłożyć trzeba do krainy fantazji.
„Oszczepy i włócznie”, „grzmiące kliny” lub po prostu „błyskawice w ognistym łuku” – czyżby
Nostradamus miał tu na myśli rakiety? Z kolei zdanie: „Nadejdzie, by się udać na krańce
Księżyca, który umieści tam, gdzie stanie książę na obcej ziemi” – odnosi się najwyraźniej do
lądowania człowieka na Księżycu.
Precyzyjnymi przepowiedniami Nostradamusa interesowali się także politycy – tak jak im
było wygodnie. Kiedy na przykład Niemcy zajęli Francję w czasie II wojny światowej, gestapo
umieściło na szczycie czarnej listy ksiąg zakazanych „Eegzegezą Nostradamusa” autorstwa
francuskiego pisarza, doktora Maksa de Fontbrune. Przepowiadała ona bowiem dokładnie
wkroczenie Niemców, powrót generała de Gaulle'a, a także klęskę Hitlera. W maju 1941 roku
na rozkaz Hitlera gestapo aresztowało wszystkich astrologów, skonfiskowano też wszelkie
wydania ksiąg Nostradamusa. Tylko szwajcarski jasnowidz Kraffi jakoś się od tego wymigał.
Goebbels zatrudnił go na usługach reżimu hitlerowskiego, aby interpretował Nostradamusa po
myśli Hitlera. Kiedy jednak wszystko się wydało, Kraffi popadł w niełaskę i zmarł w obozie
koncentracyjnym. Jako oficjalną przyczynę konfiskaty ksiąg Nostradamusa podano, że chodzi o
to, aby precyzyjnie przepowiedziane przez Nostradamusa wydarzenia nie umożliwiały wrogowi
wglądu w plany Hitlera. Z drugiej strony brytyjskie służby wywiadowcze zainwestowały 80.000
funtów, aby przekonać za pomocą spreparowanych przepowiedni Nostradamusa o beznadziej-
ności dalszego oporu.
W proroctwach Nostradamusa znajdujemy wzmianki o Czarnobylu, wojnie o Falklandy,
śmierci szacha Iranu i zdobyciu władzy przez Chomeiniego – „Rewolucja, głód i wojna będą
trwały w Persji bez końca, gdy zbyt wielka wiara zdradzi monarchę, którego koniec zacznie się
we Francji, za sprawą proroka, który żyje osamotniony w sekretnym miejscu”. Zaś słowa:
„Dwaj wielcy władcy zostaną przyjaciółmi” bez trudu można skojarzyć z nowym, pozytywnym
aspektem stosunków między Rosją a USA. Los Izraela natomiast odzwierciedlają następujące
mroczne zdania: „Synagoga, która nie wyda owocu, zostanie wchłonięta między niewiernymi.
Od strony córy Babilonu grozi jej prześladowanie. Nieszczęście i żałoba podpierać będą jej
skrzydła”.
– 44 –
6.
Spadkobiercy Arki Przymierza
Spekulacje na temat Arki Przymierza, jej zawartości i prawdziwego przeznaczenia nie ustają
po dziś dzień. Często wymienia się w tym kontekście Świętego Graala jako jej część składową.
Jak dotąd nie ma jednak przekonującej interpretacji jego nazwy – lapsit exillis. „Jedni uważają,
że to słowa lapis ex caelis – »kamień z niebios«. Inni, że lapsit ex caelis – »spadło z niebios« –
lub lapis lapsus ex caelus – »kamień spadły z niebios« – lub też lapis elixir – ów legendarny
kamień filozoficzny alchemików” – twierdzą autorzy Lincoln, Baigent i Leigh w swojej książce
„Święty Graal, święta krew”.
„Na temat romansów o Graalu, ich genezy, rozwoju, roli kulturowej i wartości literackiej
napisano wiele rozpraw. Przeprowadzono także wiele mniej lub bardziej poważnych badań nad
templariuszami i wyprawami krzyżowymi”, informują wspomniani autorzy.
„Lecz niewielu było historyków, którzy okazaliby zainteresowanie skomplikowaną, często
ponurą historią, kryjącą się za dziejami zakonu i krucjat. (...) Romanse o Graalu odrzucali,
uważając je za czystą fikcję i wytwór średniowiecznej wyobraźni. Dla historyka sugestia, że
mogą one zawierać ziarnko historycznej prawdy, równała się herezji, a przecież z górą sto lat
temu Schliemann odkrył Troję tylko dzięki uważnemu czytaniu Homera (...) Nie przeprowa-
dzono jednak żadnych poważnych badań historycznych, które pozwoliłyby ustalić rzeczywisty
związek między templariuszami a Graalem. Istnienie zakonu zawsze uważano za fakt,
natomiast Graala, za fikcję, nie dopuszczano myśli, że między nimi może istnieć jakiś związek”.
Jest faktem, że zarówno Arka Przymierza, jak i święty Graal są bardzo ściśle powiązane z
tajnymi bractwami. Wiążą się z nimi władza, niezmierzone bogactwa, wojny, intrygi, sprzysię-
żenia, a nawet morderstwa. U wielu – nie wyłączając Watykanu – ich prawdziwe znacznie budzi
prawdziwy lęk.
Liczni autorzy zajmowali się problemem, z jakiego źródła pochodzi wiedza wielkiego jasno-
widza, Nostradamusa. Nie ma prawie roku, aby gdzieś na świecie nie ukazała się nowa, sensa-
cyjna interpretacja jego przepowiedni. Wychodząc z założenia, że Nostradamus nieprzypadko-
wo pomieszał wersy swoich Centurii, wielu autorów stara się odnaleźć klucz do nich – na razie
jednak bez powodzenia. Przy tej okazji wielu egzegetów natrafiło na ślady łączące go z
templariuszami. Na przykład Carlo Patrian tak o nim pisze: „Należy też uwzględnić wskazówki
Nostradamusa dotyczące zakonu templariuszy. W centurii DC/87 jest wręcz mowa o ośrodku
templariuszy w Lothea oraz o lesie Touphon. Nie brak też bezpośrednich bądź bardzo
wyraźnych odniesień do różokrzyżowców oraz do Heliopolis, Miasta Słońca”.
Czy Nostradamus mieści się w starej tradycji „wtajemniczonych”? Świadczy o tym już samo
wychowanie przez dziadka, zwłaszcza zaś dłuższe pobyty w Chambery i Orval. Orval to dawne
opactwo zakonne klasztoru Clairvaux poświęconego świętemu Bernardowi, który należał do
współzałożycieli zakonu templariuszy. Opierając się na starych dokumentach klasztornych,
badacz Nostradamusa Gerard de Sede twierdzi, że w czasie swego 18-miesięcznego pobytu w
klasztorze Orval jasnowidz „został wprowadzony w przerażającą tajemnicę”. Przy tej okazji
„przedstawiono mu tajemniczą księgę”, która później stanowiła podstawę jego działalności. Jak
twierdzi Sede, od tej chwili Nostradamus podlegał „tajnemu stowarzyszeniu o ścisłej orga-
nizacji”, a mianowicie Prieure de Sion, która powstała jako spadkobierczyni zakazanego przez
Kościół zakonu templariuszy.
Kim jednak byli templariusze? Ich dzieje sięgają głęboko w przeszłość i łączą się z osobą
młodego rycerza z Szampanii, nazywającego się Hugo de Payens, który mając lat 16,
uczestniczył w pierwszej krucjacie pod wodzą Godfryda z Bouillon. Po upadku Jerozolimy 14
lipca 1099 roku powrócił do Francji i wstąpił na służbę do Hugona, hrabiego Szampanii. Pięć lat
później wraz z hrabią Hugonem udał się ponownie do Ziemi Świętej. Nie przebywali tam jednak
długo. Powróciwszy do Francji hrabia Hugon nawiązał kontakty ze Stefanem Hardingiem,
opatem założonego siedem lat wcześniej zakonu cystersów. W wyniku tego podjęto tam
staranne studia starych hebrajskich tekstów, włączając w to nawet rabinów z Burgundii, co
było w owych czasach rzeczą wręcz niewiarygodną. W 1114 roku obaj rycerze po raz kolejny
wyruszają do Jerozolimy, aby po powrocie znów udać się do Hardinga i cystersów. Jakby tego
było mało, Hugon, hrabia Szampanii, przekazuje jeszcze zakonowi las Bar-sur-Aub pod budowę
opactwa Clairvaux. Zadanie to bierze na siebie Bernard de Fontaine, późniejszy święty Bernard
z Clairvaux.
– 45 –
W 1119 roku Hugo de Payens w towarzystwie sześciu rycerzy i dwóch mnichów z zakonu
cystersów ponownie wyrusza do Jerozolimy. Udają się tam do pałacu Baldwina I, króla
Jerozolimy, i składają przed nim i patriarchą Jerozolimy przysięgę jako świeckie bractwo.
Według własnych słów chcieli oni odtąd „według sił swoich dbać o bezpieczeństwo dróg i
gościńców (...) nade wszystko jednak bronić pątników”. Zamiary szlachetnych rycerzy wydały
się królowi tak godne pochwały, że oddał im do dyspozycji całe skrzydło swego pałacu. I to
akurat to, które – jak mówiła legenda – zbudowano na ruinach dawnej świątyni Salomona. Od
tej chwili dziewięciu pielgrzymów zaczyna nazywać siebie „Ubogimi Rycerzami Chrystusa od
Świątyni Salomona” i składa ślubowanie, że będą żyć w całkowitym ubóstwie, i dopiero po
dziewięciu latach przyjmą do swego bractwa nowych członków. W 1125 roku dołączył do nich
Hugon, hrabia Szampanii. Ponieważ mówi się, że porzucił żonę i dziecko, aby móc wstąpić do
zakonu, musiał mieć po temu jakieś bardzo ważne powody.
Niezależnie od tego, jakie rycerze ci mieli przyjąć na siebie zadania, dróg, którymi ciągnęli
pątnicy, na pewno nie chronili. Podobnie też nie uczestniczyli w żadnych walkach toczących się
w tym czasie. Zajmowali się raczej wykopaliskami archeologicznymi w dawnych stajniach króla
Salomona i na terenie świątyni oraz odbywali wyprawy – dokąd, nikt nie wie. W 1127 roku
powrócili z Ziemi Świętej do Francji. Bernard z Clairvaux zgotował im triumfalne przyjęcie. W
Troyes, na dworze hrabiego Szampanii, gdzie odbywał się właśnie sobór, dostojnicy kościelni
oficjalnie zatwierdzają nowy zakon, a Hugo de Payns zostaje ogłoszony pierwszym Wielkim
Mistrzem. Od tej chwili militia Christi („milicja Chrystusowa”) Rycerze Świątyni lub inaczej
templariusze, jak ich teraz nazywano, mieli stworzyć syntezę rycerstwa i zakonu. W preambule
reguły zakonu późniejszy święty Bernard umieścił zdanie: „Z Bożą, naszą i naszego Zbawiciela,
Jezusa Chrystusa, pomocą udało się zakończyć dzieło tego, który wezwał z powrotem do
Marchii i Burgundii swoich przyjaciół ze Świętego Miasta Jerozolimy”.
Dlaczego jednak mówi się o „wezwaniu z powrotem”, skoro zadaniem zakonu miała być
obrona pielgrzymów w Ziemi Świętej? I jakie to dzieło udało się „zakończyć”? Francuski specja-
lista od templariuszy Louis Charpentier („Potęga i tajemnica templariuszy”) pisze: „Jest tylko
jedno wyjaśnienie takiego zachowania. Otóż dziewięciu rycerzy nie przybyło tylko po to, aby
bronić pielgrzymów, lecz także po to, aby odnaleźć, chronić i zabrać do Francji coś wyjątkowo
ważnego, świętego, co znajdowało się w świątyni Salomona – Arkę Przymierza”.
W biblijnej Księdze Wyjścia czytamy na temat Arki, co następuje:
„Pan tak przemówił do Mojżesza:»(...) i uczynią Mi święty przybytek, abym mógł zamiesz-
kać pośród was. (...) i uczynią arkę z drzewa akacjowego; jej długość będzie wynosiła dwa i
pół łokcia; jej wysokość półtora łokcia i jej szerokość półtora łokcia. I pokryjesz ją szczerym
złotem wewnątrz i zewnątrz, i uczynisz na niej dookoła złote wieńce. (...) i uczynisz przebła-
galnię ze szczerego złota: długość jej wynosić będzie dwa i pół łokcia, szerokość zaś półtora
łokcia; dwa też cheruby wykujesz ze złota. Uczynisz zaś je na obu końcach przebłagalni. (...)
Umieścisz przebłagalnię na wierzchu arki, w arce zaś złożysz świadectwo, które dam tobie. Tam
będę się spotykał z tobą i sponad przebłagalni i spośród cherubów, które są ponad Arką
świadectwa, będą z tobą rozmawiał o wszystkich nakazach, które dam za twoim pośrednic-
twem Izraelitom«” (Wj 25,8-22).
Biblia powiada, że Mojżesz zbudował Arkę po otrzymaniu boskich praw na górze Synaj i
używał jej do porozumiewania się z Bogiem. Towarzyszyła ona ludowi Izraela w jego drodze
przez pustynię do Ziemi Obiecanej i przechowywano ją w „przybytku” tak długo, dopóki król
Salomon nie wzniósł specjalnej świątyni w Jerozolimie. Tam właśnie Arka znajdowała się do
momentu, gdy prorok Jeremiasz w obliczu nadciągających wojsk Nabuchodonozora ukrył ją w
jaskini na górze Nebo. Co dalej się z nią stało, dokładnie nie wiadomo. Czy przeniesiono ją
potem do drugiej świątyni, a może dla bezpieczeństwa ukryto w jednej z jaskiń w skale, na
której stała świątynia? Tak czy inaczej, wszystko wskazuje na to, że odnaleźli ją templariusze.
Co zawierała Arka Przymierza czy może raczej – czym ona właściwie jest? Chodzi o skrzy-
nię, taką jakie stały już w świątyniach Sumerów. Skrzynię do przechowywania „Najświętszego”,
coś, z czego „przemawia Bóg”, coś, co świeci, promieniuje, gdy zawładnie nim „Boskość”.
Arka Przymierza musiała nie być tak całkowicie bezpieczna, bowiem kiedy synowie Aarona,
Nada i Abihu podeszli zbyt blisko w czasie składania ofiary „ogień wyszedł od Pana i pochłonął
ich”. Ponieważ obie „ofiary wypadku” wyniesiono potem „w ich tunikach” (Kpł 10,5), nie mogły
zostać „pochłonięte” przez ogień, nawet jeśli początkowo tak to nawet wyglądało. Być może
chodziło o jakieś wyładowanie elektryczne lub rodzaj promieniowania. Pewne wyjaśnienia daje
nam Druga Księga Samuela, gdzie czytamy: „Uzza wyciągnął rękę w stronę Arki Bożej i
podtrzymał ją, gdyż woły szarpnęły. I zapłonął gniew Pana przeciwko Uzzie, i poraził go tam
Bóg za ten postępek, tak że umarł przy Arce Bożej” (2 Sm 6,6-7). Kiedy Filistyni zrabowali
Arkę, „wystąpiły na nich guzy”, poza tym Bóg „zabił siedemdziesięciu ludzi spośród nich (1 Sm
– 46 –
5,9-19). W księdze Jozuego zaś (Joz 3,4) znajduje się informacja, że Bóg nakazał zachować
dla bezpieczeństwa „przestrzeń około dwóch tysięcy łokci” między wyposażonymi w odzież
ochronną kapłanami z rodu Lewitów, a postępującym za Arką ludem.
Prawdopodobnie Arka spełniała taką samą funkcję jak skrzynie poświęcone babilońskim
bóstwom, służące królom do komunikowania się z „bogami” także w czasie wypraw, a więc
poza świątynią. Za pomocą tajemniczych, precyzyjnie określonych rytuałów „budzono do życia”
posągi bóstw, aby w ten sposób nawiązać łączność z danym bogiem. Wspomniane w Księdze
Sędziów (Sdz 17,5 i 18,14) „terafim” („obudzony do życia duch” lub też bóstwa wyroczni)
spełniały to samo zadanie. Jak mówi tradycja żydowska, już prorok Terah, ojciec Abrahama,
posługiwał się „terafim”. A więc były one także w Nippur, mieście Enlila.
W Nippur lub NIBRU.KI („punkt przecięcia na ziemi”) wzniósł Enlil centrum kontrolne misji
bóstw Anunaki. W górującym nad miastem zikkuracie przechowywano w DIR.GA („ciemna,
rozżarzona komnata”) mapy gwiazdowe („emblematy gwiazd”), stamtąd też utrzymywano
DUR.AN.KI („łączność Niebo-Ziemia”). Również stamtąd kierowano zadaniami wykonywanymi
przez 600 „Anunakich ziemi” i 300 „Anunakich nieba”:
Marduk, król bogów, podzielił
bóstwa Anunaki, wszystkich ich, na górne i dolne.
Przeznaczył ich bogu Anu, by strzegli jego nakazów.
Trzystu ustanowił jako straż na niebie,
podobnie ustalił organizację świata podziemnego,
osadzając sześciuset bogów na niebie i w świecie podziemnym.
Gdy tylko (Marduk) ustanowił wszystkie normy
i bogom Anunaki niebu i ziemi przydzielił każdym ich domeny (…)
Bóstwa „Anunaki nieba” nazywano także IGI.GI, czyli „ci, którzy obserwują i widzą” lub „ci,
którzy obracają się i widzą”. Dowiadujemy się, że w kosmicznym centrum kontrolnym Enlila
bóg używał „wysokiego, sięgającego nieba filaru”, by „skierować swe słowo ku niebu”. W
samym DIR.GA natomiast zdeponowane były ME:
Tajemnicze jak odległe wody,
jak zenit niebios.
Pośród (...) emblematów są emblematy gwiazd.
ME jest doskonałe,
jego słowa są po to, aby je wypowiadać.
Jego słowa to łaskawe przepowiednie.
Amerykański badacz R.A. Boulay nazywa ME „tabliczkami losu” i tak o nich pisze:
„Niekiedy opisywane są jako obiekty fizyczne, które można wziąć i nosić. Posiadanie ME
dawało temu, kto je nosił, absolutną kontrolę nad poszczególnymi aspektami życia (...) W
micie »Enki i porządek świata« ME kierują dowodzonym przez boga Enki »kosmicznym wozem«
(...). ME miał w swym posiadaniu bóg Enki, stopniowo pozbywał się on ich dla dobra ludzkości.
Głównym źródłem informacji na temat sposobu ich funkcjonowania jest epos »Inana i Enki«, w
którym czytamy, że cywilizację podzielono na 100 elementów, z których każdy potrzebuje
swojego ME, aby funkcjonować. W micie tym wyliczono ponad 60 ME, takich jak na przykład
władza królewska, służba kapłańska, mądrość, pokój, wieszczbiarstwo, urząd sędziego, sztuka,
instrumenty muzyczne, oręż czy zniszczenie miast (...) W sumeryjskim »Micie o Zu« właśnie
Zu, sługa Enlila, usiłuje w drodze rewolucji pałacowej przejąć kontrolę nad tabliczkami losu,
które Enlil raz jeden pozostawił bez nadzoru (...) Zapewniło mu to przynajmniej chwilową
kontrolę nad bóstwami Anunaki i ludzkością.
Czyżby ME można było interpretować jako coś w rodzaju komputerowego „procesora”,
swego rodzaju „matrycę ewolucji”? Czy kapłan wyroczni w Nippur miał zapewniony dostęp do
nich? Może tutaj należy szukać związku z Tirhu, „artefaktem lub urządzeniem stosowanym do
celów magicznych”, od którego wziął imię kapłan wyroczni Terah, ojciec biblijnego Abrahama –
może są to „mówiące kamienie” starożytnych ośrodków wieszczbiarskich?
Wieczny plan,
określający budowę na przyszłość.
Ten, który zawiera rysunki z dawnych czasów
I wszystko, co napisane, z najwyższego nieba.
Tak właśnie stare teksty klinowe opisują przechowywane w DIN.GIR Enlila ME. Widocznie
istniał jakiś związek między owymi ME a DUR – ,,mieszkaniami” lub „sanktuariami” bogów. Na
– 47 –
sumeryjskich cylindrach widnieją one obok „wież z antenami”. Musiały jednak nadawać się też
do transportu, ponieważ jedna z cylindrycznych pieczęci przedstawia takie DUR na grzbiecie
jucznego zwierzęcia. Czyżby były to prototypy Arki Przymierza? Ponieważ w owych tajemni-
czych skrzyniach najwyraźniej drzemały jakieś nadprzyrodzone siły, które umożliwiały nawiąza-
nie dialogu z odległym bogiem, czczono je jako święte symbole kultu. Często przyozdabiano je
symbolicznymi oczami, tak jak „Najświętsze” ze świątyni w Nippur opatrzone symbolem
podwójnego oka. Stara inskrypcja głosi na ten temat, co następuje: „Jego wyniosłe oko
penetruje kraj. (...) Jego wyniosły promień bada kraj”.
W żydowskiej Księdze Jubileuszów można przeczytać, że Abraham nauczył się dywinacji
(nawiązywania kontaktu) z bogiem Enlilem od swego ojca, Teraha: „Wzrastał i żył pośród
Chaldejczyków, a jego ojciec nauczył go wiedzy Chaldejczyków, praktyki dywinacji (jasno-
widzenia) oraz astrologii według znaków z niebios”. Ponieważ w czasie swojej wyprawy do
Palestyny pozostawał w stałym kontakcie z bogiem Enlilem, musiał mieć ze sobą co najmniej
jednego „terafim”. Jakie tak naprawdę miał Enlil plany wobec Abrahama, kiedy czynił go
praojcem nowego ludu? Czy Abraham był w posiadaniu ME? Czy Mojżesz kazał sporządzić Arkę
Przymierza, aby transportować coś, co od stuleci było w posiadaniu narodu izraelskiego? Może
tym czymś była spuścizna Abrahama i Henocha, klucz do ewolucji, „prawo”, jak powiada Biblia?
Na temat Henocha Biblia podaje tylko tyle, że żył przed potopem i opuścił ziemię w wieku
365 lat: „Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg” (Rdz
5,25). Księga Jubileuszów podaje na ten temat informacje znacznie bardziej szczegółowe:
„Henoch był pierwszym spośród synów człowieczych, spośród tych, którzy urodzili się na Ziemi,
którzy nauczyli się pisma, nauki i mądrości, i którzy wykładali znaki niebios według porządku
miesięcy”. W dalszej części dowiadujemy się jeszcze: „Za dni jego żywota zstąpili na ziemię
aniołowie Pańscy, których nazywano Strażnikami, aby nauczać synów człowieczych”.
Dzieje Henocha zawarte są w dwóch apokryfach (czyli księgach, które nie weszły do kanonu
Biblii) – w tak zwanej słowiańskiej i etiopskiej Księdze Henocha. Czytamy tam o zstąpieniu
aniołów, o „Anunakich ziemi” na „górze Hermon”, w której nietrudno rozpoznać „port kos-
miczny” w Baalbek, o łączeniu się Anunakich z „córkami ludzkimi” i ich ingerencji w proces
ewolucji człowieka poprzez wprowadzaniu ludzi w arkana nauk tajemnych. Następnie synowie
nieba nawiązali kontakt z Henochem, wysłali go jako swego posłańca do „upadłych aniołów” z
poleceniem, aby przekazał im wyrok Najwyższego. Jednocześnie jednak synowie nieba zdecy-
dowali, że poprzez osobę Henocha przekażą młodej jeszcze ludzkości część swojej wiedzy. W
Księdze Henocha znajdujemy niezwykle dokładne informacje na temat mechaniki nieba i
astrologii, a także skrótowe dzieje ludzkości obejmujące 12.000 lat. Jest tam też ostrzeżenie
przed zbliżającym się potopem oraz symboliczne przedstawienie dziejów narodu izraelskiego
„od Abrahama aż po końcową walkę z Partami i Medami”. W Księdze Henocha mamy też – nie
tak szczegółowo wprawdzie sformułowane – ale jednak pierwociny przepowiedni Ezechiela i
świętego Jana. Zasadnicze zręby dziejów ludzkości znane były zatem już 12.000 lat temu!
Jeśli idzie o spotkanie ze „strażnikami”, to Henoch opisuje je znacznie dokładniej niż
Ezechiel i święty Jan z Patmos:
„W pierwszym miesiącu 365. roku życia, pierwszego dnia pierwszego miesiąca, ja, Henoch,
byłem w domu moim sam (...) i ukazało mi się dwóch nader wielkich mężów, jakich nigdy na
Ziemi nie widziałem. (...) I stanęli u wezgłowia łoża mego, i wezwali mnie imieniem moim. Ja
jednak obudziłem się ze snu i ujrzałem tych mężów wyraźnie, jak stali przy mnie. I pokłoniłem
im się głęboko z obliczem pobladłym z przerażenia. I przemówili do mnie mężowie owi: bądź
pozdrowiony, Henochu! Nie obawiaj się! Pan Wszechmogący przysłał nas do ciebie, i wnijdziesz
dziś z nami do nieba. Powiedz synom swoim i wszystkim dzieciom domu twojego, co mają
zrobić bez ciebie na Ziemi w domu twoim, i żeby nikt cię nie szukał, aż Pan przywiedzie cię z
powrotem ku nim”. (...) Unieśli mnie ze sobą do nieba. Wstąpiłem tam, aż zbliżyłem się do
ściany uczynionej z kryształowych kamieni i otoczonej językami ognistymi, i zaczęła mnie owa
ściana przerażać. Wstąpiłem w języki ogniste i zbliżyłem się do dużego domu, zbudowanego z
kryształowych kamieni. Ściany owego domu podobne były do wyłożonej kryształowymi kamie-
niami podłogi i podstawa ich była z kryształu. Jego sufit był jako droga gwiazd i błyskawic,
między nimi ogniste cheruby, a ich niebo było z wody. [Czyżby chodziło o przezroczystą kopułę
statku?, przyp. aut.] Morze ognia obejmowało jego ściany, a jego drzwi płonęły ogniem”.
W dalszej części czytamy: „I był inny dom, jeszcze większy od tego. (...) Odznaczał się
pięknością, wspaniałością i wielkością. Jego podłoga była z ognia, jego górną część stanowiły
błyskawice i krążące gwiazdy, a jego sufit był z rozpalonego ognia. (...) Tam moje oczy
oglądały tajemnice”.
Czy zatem Henoch został zabrany w podróż czymś w rodzaju „promu kosmicznego”, może
na pokład statku – połyskującego kryształowym blaskiem „domu” lub stacji orbitalnej?
– 48 –
W drugiej, przeznaczonej tylko dla wtajemniczonych, księdze Henoch opisał w niezaszyfro-
wanej formie owe tajemnice, które oglądały jego oczy. Księga Zohar, najstarsza składowa
żydowskiej kabały, powiada, że Księga Henocha była „przechowywana przez kolejne pokolenia i
przekazywana z szacunkiem z pokolenia na pokolenie”. Jak mówi żydowska tradycja, Noe miał
jąu ratować przed potopem, zabierając ją ze sobą na pokład arki. Abraham wziął ją ze sobą,
wychodząc z Ur, a Mojżesz włożył ją do Arki Przymierza. Imię Henoch oznacza po hebrajsku
„wyświęcony”, „nauczyciel” lub „nauka”. W Koranie występuje pod imieniem „Idrys” i zalicza się
do najważniejszych praojców i wyznawców islamu.
Józef Flawiusz podaje, że Henocha należy utożsamiać z Hermesem Trismegistosem, „Trzy-
kroć Największym Hermesem”. Imię to pochodzi z synkretycznego świata ducha helleńskiego
antyku i oznacza egipskiego boga mądrości, Tota. Miał on pozostawić po sobie wiele pism na
temat nauk tajemnych (medycyny, sztuki cięcia metali, alchemii i innych). Przypisuje mu się
także autorstwo traktatu Tabula Smaragdina („Szmaragdowa Tablica”), który – według legendy
– miał zawierać „całą mądrość wszechświata”. Józef Flawiusz pisze, „że jeszcze za jego czasów
istniały obie słynne kolumny Hermesa”. Całe były pokryte hieroglifami. Kiedy je odkryto,
zostały skopiowane i umieszczono je w najświętszym wewnętrznym miejscu świątyni, gdzie
stały się źródłem mądrości i nadzwyczajnej uczoności Egiptu. „Kolumny” te posłużyły Mojże-
szowi za wzór dla jego kamiennych tablic, które kazał wykuć na polecenie „Boga”. Pozosta-
wione światu zapiski Hermes (Henoch) otrzymał od „Słońca”, czyli od „boskiej mądrości”.
Sumerolog Boulay wspomina przy tej okazji: „Nadawano mu »boskie imiona«, w sumie
siedemdziesiąt, które zawierały w sobie władzę nad niebem i ziemią. Imiona te zdają się
odpowiadać »tabliczkom losu« czy też ME sumeryjskich bogów. Widocznie są to jakieś formuły
lub przedmioty, które dają ich posiadaczowi kontrolę nad określonymi aspektami i kategoriami
życia”.
Henoch jest dla Boulaya tożsamy z sumeryjskim królem EN.ME.EN.DUR. AN.NA, królem-
bogiem z czasów przed potopem. Był on siódmym patriarchą przed potopem i panował w
Sippar, „ptasim mieście”, przedpotopowym porcie kosmicznym bóstw Anunaki. O Henochu
wiadomo tylko, że mieszkał w Mezopotamii i składał ofiary na „górze Katar”. W Księdze
Jubileuszy górę tę określa się mianem „góry Wschodu”. Czy chodzi o zikkurat w Sippar? Imię
EN.ME. EN.DUR.AN.NA oznacza „władca ME, które łączy Niebo i Ziemię” – określenie jak
najbardziej pasujące do Henocha. Tym samym można by przyjąć za dowiedzione, że Henoch
był posiadaczem ME, matrycy ewolucji.
Powróćmy do templariuszy. Co takiego znaleźli oni w Arce Przymierza, jeśli w ogóle cokol-
wiek znaleźli? Z ich przekazów wynika, że był to „Bafomet”, tak zwana mówiąca głowa.
Prześledźmy jednak wszystko po kolei. Po sławnym powrocie z Jerozolimy i triumfalnym przy-
jęciu na soborze w Troyes dziewięciu templariuszy natychmiast rozpoczęło dzieło tworzenia
zakonu. Przemierzyli całą Europę, nakłaniając najszlachetniejszych rycerzy do wstąpienia do
swego zakonu. W rok później należało już do niego 300 członków najznamienitszych rodzin, a
ponadto liczna rzesza zbrojnych giermków, tak pieszych, jak i na koniach. Teraz już templar-
iusze mogli sobie pozwolić na wysłanie kilkudziesięciu rycerzy do Ziemi Świętej, którzy zajęliby
się wypełnianiem „właściwego” zadania zakonu, czyli obrony szlaków pielgrzymów. Młody
zakon od samego początku otrzymał specjalne przywileje. Odpowiadał na przykład tylko i
wyłącznie przed papieżem. Do tego dochodziły udogodnienia w kwestiach finansowych. Każda
donacja przekazywana na rzecz templariuszy nagradzana była „odpuszczeniem siódmej części
pokuty”. Od rycerzy zakonu nie pobierano ani ceł, ani też podatków. W 100 lat później zakon
rozrósł się do 20.000 rycerzy, giermków i kapelanów, zaś jego roczne dochody sięgały
50.000.000 franków. Mimo, że ubóstwo było pierwszą i naczelną zasadą tego zakonu, to
jednocześnie rycerzom wolno było przyjmować podarunki i prowadzić interesy finansowe.
Toteż już wkrótce „ubodzy rycerze Chrystusa” dysponowali gigantycznym majątkiem. Drogi
łączące poszczególne prowincje i komandorie przemienili w znakomicie zabezpieczone szlaki
komunikacyjne, specjalizowali się w eksporcie i imporcie, zreformowali bankowość. Aby
pokrzyżować plany czyhającym na każdym kroku rzezimieszkom i rabusiom, na czas podróży
przez większe obszary templariusze zamieniali gotówkę na pierwsze czeki, zwane wekslami. I
tak na przykład handlarz mógł sprzedać swój towar w którejś komandorii i po przedłożeniu
„weksla” odebrać pieniądze w innej, tam, gdzie było mu wygodniej. Zakon stał się tak bogaty,
że zaczął udzielać kredytów królom, Kościołowi i osobom prywatnym, pobierając za to
procenty. Zyski prowadziły do ekspansji. I tak na przykład w 1300 roku zakon templariuszy w
samej tylko Francji miał na własność 2.000.000 hektarów ziemi. Tak więc można go określić
mianem pierwszego „koncernu” w dziejach świata.
Zakon stał się też największym budowniczym od czasu cesarzy rzymskich. Finansował budo-
wę większości gotyckich katedr od Chartres po Reims, od Paryża po Strasbourg. Wszystkie one
– 49 –
były pod wezwaniem Notre Dame, „Naszej Ukochanej Pani”. Templariusze byli współtwórcami
gotyku. Jak pisze Louis Charpentier w swojej książce „Potęga i tajemnica templariuszy”, ich
celem było stworzenie nowego ładu w Europie. To oni doprowadzili do podpisania Magna Carta
w Anglii. Utrzymywali stosunki dyplomatyczne ze światem islamu, gdzie cieszyli się ogromnym
poważaniem, a także rościli sobie prawa do wynoszenia monarchów na trony i zrzucania ich z
nich.
To ich zasługą było wyprowadzenie Europy z „mroków średniowiecza”. Dzięki znakomitym
kontaktom z Żydami i Arabami stali się prekursorami najnowocześniejszej techniki i nauki
swojej epoki. Przodowali w kartografii, geometrii, budowie dróg i żegludze, założyli w całej
Europie nowoczesne szpitale z własnymi lekarzami i chirurgami. Ich pierwszym przykazaniem
było: higiena i czystość. Z ekstraktów pleśni otrzymywali pierwsze „antybiotyki”, epilepsji nie
uważali za „dzieło szatana”, jak ich współcześni, ale za dającą się wyleczyć chorobę. Gdyby ich
koncepcja się przyjęła, postęp w Europie nastąpiłby znacznie szybciej i już pięć wieków
wcześniej mogłoby dojść do powstania „wspólnoty europejskiej”. Sprawy potoczyły się jednak
inaczej, ponieważ w 1312 roku potężny zakon templariuszy został zlikwidowany.
Filip Piękny, czyli zbankrutowany król Filip IV (1285-1314) zazdrościł templariuszom ich
bogactwa.
Kiedy jego protegowany, Rajmund de Got został wybrany na papieża, przyjmując imię
Klemens V (1305-1314), król uczynił wszystko, aby zdyskredytować zakon, co pozwoliłoby mu
w chwili jego rozwiązania skonfiskować „na potrzeby państwa” jego ogromny majątek. W tym
celu oskarżył templariuszy o odstępstwa od wiary i bałwochwalstwo. Wreszcie doprowadził do
tego, że Klemens V zarządził śledztwo w tej sprawie. W piątek, 13 października 1307 roku
wszyscy templariusze we Francji zostali aresztowani, a ich dobra skonfiskowano. Mimo że
„łapanka” odbyła się niespodziewanie, templariusze musieli o niej wiedzieć, ponieważ ich mają-
tek, skarb templariuszy, został na czas wywieziony z kraju. Wiele ksiąg i dokumentów zdołano
spalić. W oficjalnym okólniku do wszystkich domów zakonnych we Francji przypomniano, aby
nikt nie ważył się ujawnić informacji na temat zwyczajów i rytuałów zakonu.
Następnych pięć lat było dla templariuszy okresem „przesłuchań bolesnych”, tortur i szan-
tażów. Rozbicie „ozdoby chrześcijaństwa” próbowano później usprawiedliwić, aresztując, pod-
dając torturom i ciężkim przesłuchaniom setki templariuszy. Dziwnym trafem tak bitni przecież
rycerze zakonu bez oporu dawali się aresztować – widocznie taki był rozkaz z góry – i szli
potulnie jak barany na rzeź. Przypuszczalnie chodziło o zapobieżenie czemuś gorszemu.
Dwunastego sierpnia 1308 roku Watykan opublikował listę oskarżeń. Obok „bałwochwal-
stwa” i „sodomii” chodziło przede wszystkim o oskarżenie, że „w każdej prowincji zakonu
znajdowały się bożki, czyli głowy, które czcili i o których twierdzili, że głowa taka może ich
zbawić, że zapewnia zakonowi wszelkie bogactwa, (...) sprawia, że zakwitają drzewa i rośliny”.
Ten „kult głowy” uprawiany przez templariuszy znajduje odzwierciedlenie w protokołach
przesłuchań. I tak na przykład opat tak miał wyjaśnić jednemu z zakonników, że jest to
przyjaciel Boga, który rozmawia z Bogiem, kiedy tylko chce”. Inny znów opisywał ów przedmiot
jako „nagą głowę” z metalu „z oczami, jaśniejącymi jak blask niebios (...) które rozjaśniały
kapitułę”. Ponieważ nigdy żadnej takiej „głowy” nie odnaleziono, należy przypuszczać, że była
jedna jedyna, którą przekazywano od komandorii do komandorii. Tak czy inaczej oryginał tej
głowy nosił nazwę „Bafomet”, co pochodziło od zniekształconego arabskiego słowa „abufi–
hamet”, okaleczonego w Hiszpanii za panowania Arabów do formy „bufihima”, co oznacza mniej
więcej „ojciec mądrości” lub „ojciec rozumienia”, przy czym w języku arabskim słowo „ojciec”
może być także interpretowane jako „źródło”. Jednym słowem mówiąca głowa jako „źródło
mądrości”:
„Miał on [idol, przyp. aut.] w oczodołach karbunkuły, które błyszczały jako jasność niebios, i
jak było widać, jego tyczyła ich wiara i on był ich najwyższym bogiem i każdy pokładał w nim
ufność i był najlepszej myśli. Głowa ta miała brodę bez wąsów (...) i pewne jest, że nowy
templariusz musiał mu oddawać cześć jako Bogu”.
Dwudziestego drugiego marca 1312 roku zakon templariuszy rozwiązano. Ostatni jego
wielki mistrz, Jakub de Molay, został spalony na stosie 11 marca 1314 roku naprzeciw
przedsionka katedry Notre Dame w Paryżu. Umierając, przeklął on papieża i króla – Filip IV i
Klemens V umarli jeszcze w tym samym roku. Jak wynika z tajnych przekazów, zakon istniał
dalej w podziemiu. Jeden ze śladów wskazuje na klasztor Orval, inny na rodzinę książąt Anjou.
Oba te ślady wiodą jednocześnie do Nostradamusa.
W 1132 roku opactwo Orval stało się filią Clairvaux, klasztoru Świętego Bernarda. Wznie-
siono je już w 1070 roku, kiedy to w południowych Ardenach pojawiła się grupa kalabryjskich
mnichów prowadzonych przez człowieka o imieniu Ursus. Ziemię, na której wznieśli klasztor,
otrzymali jako donację od rodziny Godfiyda z Bouillon, pierwszego króla Jerozolimy. Piotr z
– 50 –
Amiens (znany jako Piotr Pustelnik), mnich należący do tej grupy i wychowawca Godfiyda,
uznawany jest dziś za duchowego ojca wypraw krzyżowych. Być może Orval zostało od tej
chwili czymś w rodzaju „tajnej bazy operacyjnej” planu „Świątynia”, działającej w ukryciu po
kasacie zakonu templariuszy.
W swojej książce „Święty Graal, święta” krew brytyjscy autorzy, Lincoln, Baigent i Leigh,
wychodzą z założenia, że wyprawami krzyżowymi i poczynaniami templariuszy kierowało inne,
tajne bractwo, Prieure de Sion, mające swój ośrodek w Orval. Autorzy wykazują, że owe tajne
bractwo skupiało członków nielicznych starych rodów arystokratycznych Francji, które łączyła
wspólna cecha – pochodzenie od Merowingów, dawnych królów państwa Franków. Jak wynika
jednak z ich własnych przekazów, pochodzą oni z żydowskiego pokolenia Beniamina, potomka
Saula, pierwszego żydowskiego króla. W czasie sporów plemiennych opisanych w Księdze
Sędziów (Sdz. 20-21), beniaminici zostają oficjalnie wykluczeni ze wspólnoty izraelskiej i
opuszczają kraj, udając się na zachód. Ich nową ojczyzną staje się Arkadia na Peloponezie. W
Drugiej Księdze Machabejskiej czytamy: „Ten, który rodaków wypędził z ojczyzny, na obcej
ziemi zakończył życie. Poszedł do Lacedemończyków niby to ze względu na pokrewieństwo” (2
Mch 5,9). W Pierwszej Księdze Machabejskiej zaś czytamy, że „W pewnym zapisie, który odnosi
się do Spartan i do Żydów, znaleziono, że są oni braćmi i pochodzą od Abrahama” (1 Mch
12,21).
Merowingowie wywodzą swoje korzenie albo z Arkadii – w założonej przez akadyjskich kolo-
nistów Troi – albo od Noego. W każdym razie chodzi o obcych przybyszów. Czyżby frankijska
arystokracja pochodzenia merowińskiego czuła się spadkobierczynią narodu izraelskiego? Czy
to dlatego postawiła sobie za cel wejście w posiadanie Arki Przymierza i utworzenie „frankij-
skiego Królestwa Jerozolimskiego”? Tak czy inaczej jeden z tych rodów reprezentuje dynastię
książąt Anjou, dawnych królów Jerozolimy. Na dworze Rene de Anjou dziadek Nostradamusa
był lekarzem nadwornym, „wtajemniczonym” i bliskim zaufanym księcia. Nostradamus miał
więc dostęp do dokumentów i spuścizny po templariuszach. A może także do „Bafometa”, do
tego „źródła wiedzy”? Czy „Bafomet” to to samo co „terafim” albo „mówiący kamień”? Może
ME? A może chodzi w tym przypadku wręcz o lapis exillis – kamień filozoficzny alchemików i
różokrzyżowców? Tak czy inaczej między Henochem, Mojżeszem, Ezechielem, Janem z Patmos,
templariuszami i Nostradamusem istnieje bezpośredni związek. Tym, co ich ze sobą łączy, był
dostęp do „matrycy ewolucji”. Wszyscy oni znali drogę naszej cywilizacji aż do punktu, do
którego dotarliśmy dzisiaj. Co więcej, ich poważne ostrzeżenia dotyczą przyszłości rodzaju
ludzkiego.
– 51 –
7.
Dinozaury – domowe zwierzęta człowieka?
Zaproponowana mniej więcej przed 100 laty przez naukę Zachodu kanwa prahistorycznych
dziejów człowieka jest błędna! Nowe wyniki badań doprowadziły do przerwania pewnych two-
rzących ją nici. Nazwani przez Herberta Wendta „biurokratami nauki” systematycy mozolnie
wiążą coraz to nowe supły, usiłując ratować stężałą od czasów Darwina w dogmat teorię
ewolucji. „Lecz nawet zaproponowana jako rozwiązanie kompromisowe teza o dokonujących się
od czasu do czasu skokach i mutacjach przestała wystarczać”, pisze przedwcześnie zmarły
Gerd von Hassler w swojej książce „Zagadkowa wiedza”.
Archeolodzy odnajdują w ziemi tylko to, co ziemia pozostawia – a najczęściej nie są to
nawet kości. Te bowiem, wystawione na wietrzenie, oddziaływanie powietrza i wód grunto-
wych, nie wytrzymują przeważnie więcej niż 500 lat. W grobowcach znajduje się tylko skromny
wybór tego, co według wyobrażeń pozostałych przy życiu miało być ważne w zaświatach. Wy-
bór ten uwarunkowany jest ponadto wpływami ubóstwa, oszczczędności i zjawiska rabowania
grobów. W opuszczonych osadach z kolei napotykamy wybór negatywny, czyli rzeczy mało
istotne, których nie warto było ze sobą zabierać. Archeolog tylko tam styka się z w miarę
pełnym obrazem życia, gdzie jakiś wulkan w ciągu kilku godzin pogrzebał je pod warstwą pyłu,
lawy i popiołu, tak jak na przykład w Pompejach.
Nie ma zatem raczej nadziei na odnalezienie śladów wysoko rozwiniętej cywilizacji, która
być może żyła na ziemi przed 10.000 lat. Możemy tylko próbować weryfikować wzmianki o jej
istnieniu i na tej podstawie wyciągać wniosek, że takowa cywilizacja z pewnością istniała.
Gerd von Hassler napisał: „Jeśli wszystko to zbierzemy razem, otrzymujemy obraz następu-
jący: Cywilizacja ta osiągnęła niezwykle wysoki poziom nauki i techniki. Już na podstawie
samych tylko statków żaglowych można ją przyrównać do cywilizacji europejskiej z połowy XIX
wieku. Cywilizacja ta pada następnie ofiarą katastrof kosmicznych lub potopu. Nieliczni, którzy
przeżyli zagładę, przechowują to dziedzictwo cywilizacyjne jak świętą spuściznę i wykorzystują
jak wiedzę tajemną. Z wolna wyrastające w cieniu tych rozbitków i ich potomków narody w
ograniczonym sensie partycypują w tym dziedzictwie i nie są w stanie go wyczerpać. Właściwi
spadkobiercy – najprawdopodobniej królowie i kapłani przyszłych pokoleń – strzegą tajemnicy
swojej wiedzy i przekazują ją w obrębie własnych rodzin i rodów.
Na płaskowyżu Marcahuasi w Peru, 80 kilometrów na północny wschód od Limy, znajdują się
prastare monolityczne struktury i megality, gigantyczne i pełne zagadek. Dla Inków Marcahuasi
było świętym miejscem, do którego pielgrzymowali i gdzie grzebali swoich zmumifikowanych
zmarłych. Byli przekonani, że to giganci lub bogowie jeszcze na długo przed potopem (który
jest składnikiem także indiańskiej mitologii) stworzyli potężne skalne konstrukcje. W swojej
książce „Sen o Masma” (1906) peruwiański autor Pedro Astete uczynił wręcz Marcahuasi
ośrodkiem prastarej, wysoko rozwiniętej cywilizacji, której rozkwit przypadał na okres długo
przed pojawieniem się znanych cywilizacji Sumerów i Egipcjan, i którą on nazwał „cywilizacją
Masma”. Nazwa ta została mu przekazana we śnie, który miał w czasie penetrowania ruin
Marcahuasi. „Znajdowałem się w wielkiej podziemnej sali. W niszach pod ścianami widziałem
nieprzeliczone tysiące starożytnych rulonów pokrytych pismem. Potem usłyszałem w sobie
głos, powtarzający bezustannie słowo »Masma, Masma, Masma«. Uświadomiłem sobie, że jest
to klucz do zagadek świata”.
Po śmierci Astete badania kontynuował jego uczeń, Daniel Ruzo. Spędził on 25 lat na studio-
waniu, analizowaniu i kartograficznym ujęciu układu monumentów kultury Masma na leżącym
4000 metrów n.p.m. i charakteryzującym się bardzo trudnymi warunkami klimatycznymi
andyjskim płaskowyżu. W porze suchej w dzień panował nieznośny upał, w nocy przejmujące
zimno. W porze deszczowej płaskowyż zmieniał się w wielkie błotniste grzęzawisko. Nic jednak
nie było w stanie oderwać Ruzo od pracy. Odkrył on, że każdy z monumentów ukazuje inne
oblicze w zależności od pozycji Słońca i Księżyca. Rzeźby te mają kształt potężnej ludzkiej
głowy, leżącego lwa, słonia lub staroegipskiej bogini Toeris o ciele hipopotama. W Marcahuasi
znajduje się też ziemski odpowiednik słynnej „głowy” na Marsie. Ludzka twarz nieruchomo
wpatruje się w niebo, a Ruzo nadał jej nazwę „egipskie oblicze”.
Stopień zwietrzenia rzeźb świadczy o ich zaawansowanym wieku. Na tej podstawie amery-
kański astronom doktor Morris K. Jessup ocenił ich wiek na co najmniej 100.000, a przypusz-
czalnie nawet 500.000 czy wręcz 1.000.000 lat. Inny amerykański astronom, Richard C. Ho-
– 52 –
agland, doszedł do wniosku, że biorąc pod uwagę pozycję względem marsjańskiego zwrotnika i
stopień erozji, odkryta na Czerwonej Planecie „głowa Marsjanina” i leżące w pobliżu piramidy
również musiały powstać przed 500.000 lat. Największa z rzeźb Marcahuasi, potężna, mierząca
ponad 25 metrów wysokości kamienna głowa, nazywana przez Indian „Peca Gasa” („głowa na
wąskiej przełęczy”), została już zbadana i obmierzona przez członków Peruwiańskiego Towa-
rzystwa Astronomicznego. Badania wykazały niezbicie, że kamień był poddany obróbce, ich
wiek zaś określono na „co najmniej 100.000 lat, a prawdopodobnie nawet znacznie więcej”.
Wskazuje na to również najbardziej zagadkowa z tych starożytnych rzeźb. Przedstawia ona
coś, co wygląda jak stegozaur – gatunek dinozaura, wymarłego przed bez mała 64.000.000
lat.
Zmiana dekoracji. Pozostajemy w Peru; 230 kilometrów na południowy wschód od Limy leży
założone przez konkwistadorów miasto Ica. Potomek założyciela miasta, Don Jeronima Cabre-
ry, chirurg doktor Janvier Cabrera, sprawuje tutaj pieczę nad prastarą biblioteką składającą się
z 11.000 grawerowanych kamieni przedstawiających wielce zajmujące sceny z zamierzchłej
przeszłości.
Wszystko zaczęło się w roku 1961. Rio Ica, przez cały rok przypominająca wąski strumy-
czek, niespodziewanie obudziła się do życia, zalewając pustynię. Przyczyną katastrofy były
deszcze stulecia zanotowane w Andach. Wypłukany przez wody rzeki piasek odsłonił czarne
kamienie pokryte tajemniczymi rysunkami. Znaleźli je biedni Indianie Campesinos mieszkający
nad brzegami Rio Ica. Uważali, że są to dary grobowe sprzed wieków, a więc znaleziska
archeologiczne. Tak więc zawieźli je do miasta, aby zaproponować ich kupno bogatym kole-
kcjonerom, zbieranie starożytnych znalezisk stanowi bowiem w Peru ulubione hobby bogatej
inteligencji.
W 1966 roku doktor Cabrera otrzymał jeden taki kamień w prezencie od przyjaciela, z
przeznaczeniem na przycisk do papieru. Na kamieniu wygrawerowany był wizerunek dziwa-
cznego ptaka. Kiedy w wolnej chwili pan Cabrera poddał kamień dokładniejszym oględzinom,
stwierdził, że przedstawiony na nim „ptak” przypomina bardziej jakieś bajkowe zwierzę. Jeden
z kolegów doktora Cabrery twierdził nawet, że poznaje w nim przedstawiciela któregoś z
gatunków latających dinozaurów. Przypuszczenie to potwierdziło się, kiedy porównano wizeru-
nek z pterozaurem. Któż jednak mógł wyryć na kamieniu wizerunek tego przedpotopowego
zwierzęcia? Przecież żyło ono 80.000.000-140.000.000 lat temu, a więc na długo przed
pojawieniem się pierwszych ludzi. Zagadka ta nie dała już Cabrerze spokoju. Z wytrwałością
detektywa prześledził losy „swojego” kamienia i w ten sposób dotarł do wioski Indian Campesi-
nos, którzy trzymali w swoich chatach inne kamienie. Cabrera skupował wszelkie kamienie,
jakie tylko wpadły mu w rękę. Kiedy potem Indianie zaczęli sami grawerować kamienie, aby
sprzedawać je doktorowi, Cabrera nauczył się odróżniać kamienie prawdziwe od podrabianych.
Dokładna analiza powstających w procesie starzenia się warstw oksydacyjnych na grawiurach
pozwala ustalić ich autentyczność. Warstwy te zdecydowanie różnią się od sztucznej patyny
falsyfikatów, którą Indianie Campesinos uzyskują w wyniku wielotygodniowego przechowywa-
nia kamieni w stertach nawozu.
Dowodu na potwierdzenie wieku kamieni dostarczył mu ostatecznie kronikarz Juan de Santa
Cruz Pachacuti Llamqui, autor wydanej w 1613 roku „Historii starożytnego Peru”. Napisał on,
że w czasach władcy Inka Pachacuti w państwie Chincha (w rejonie dzisiejszego Ica) znale-
ziono wiele grawerowanych kamieni, nazywanych wówczas mancu lub manco, co było wyrazem
wielkiego szacunku i znaczyło tyle co „wyniosły” lub też „prastary”. „Ponieważ zostały stwo-
rzone przez bogów”, złożono je w świątyni jako świętość (huacos). Kolejną wzmiankę znalazł
Cabrera w sporządzonej w 1562 roku liście przedmiotów, jakie konkwistadorzy przekazali
hiszpańskiej rodzinie królewskiej. Mowa jest tam o „grawerowanych kamieniach bardzo starej
daty”, które – zdaniem tubylców – „zostały stworzone przez bogów i uważane są za święte”.
Doktor Cabrera nie był jedynym kolekcjonerem tych kamieni. Historyk Hermann Buse podał
w 1965 roku, że bracia Carlos i Pablo Soldi zebrali w latach 1961-1965 „znaczną liczbę” grawe-
rowanych kamieni. Peruwiańska gazeta handlowa Diario del Comercio w artykule z 11 grudnia
1966 zatytułowanym „Tajemnicze kamienie z pustyni Ocucaje” doniosła o innych podobnych
znaleziskach. Ówczesny rektor politechniki w Limie, Santiago Augusto Calvo, oraz archeolog
Alejandro Pezio z Peruwiańskiego Państwowego Instytutu Archeologicznego odkryli te kamienie
w preinkaskich grobach. Wygrawerowane na nich wizerunki naukowcy określili jako mające
charakter mityczny i kultowy. Znaleziska zinterpretowano jako magiczne kamienie mające
chronić zmarłych w drodze w Zaświaty.
Po obszernych badaniach w Peru C. Petratu i B. Roidinger w swej znakomitej, nieopubliko-
wanej Bericht tiber eine andere Menschheit („Relacja o innej ludzkości”) stwierdzają, że
również doktor Adolfo Bermudez Henjins, dyrektor Muzeum Regionalnego w Ica, przechowuje
– 53 –
w swoim muzeum liczne egzemplarze grawerowanych kamieni. Także Muzeum Narodowe
Lotnictwa Peru, kierowane dawniej przez pułkownika Omara Chioino, miało w swojej ekspozycji
około 60 grawerowanych kamieni i zapowiadało na 1991 rok opublikowanie dokumentacji
fotograficznej tych znalezisk. Przemianowane niedawno na Centro Aeronautico muzeum lotnic-
twa wojskowego prezentuje na dziedzińcu trzy największe kamienie, z których jeden ma śred-
nicę 80 centymetrów. Wojskowi rysownicy dokładnie przenieśli na papier wszystkie wygrawe-
rowane szczegóły i poddali je gruntownej analizie. Jej rezultat okazał się zdumiewający: otóż
na kamieniach widnieją brontozaury przedstawione wespół z ludźmi, z których kilku ma przy
sobie dziwne, podłużne rury, przypominające teleskopy. Analiza geologiczna dowiodła, że
kamienie to silnie uwęglony andezyt, skała wulkaniczna z okresu mezozoicznego (średnia
epoka geologiczna), a więc sprzed 220.000.000 lat, czyli że liczy sobie o 160.000.000 lat
więcej niż Andy.
Doniosłość tych znalezisk pojąć można dopiero wówczas, gdy ich przypuszczalny wiek
przełożymy na chronologię tradycyjnej teorii ewolucji. Gdyby cały ten okres skondensować do
postaci jednego roku, otrzymalibyśmy następujący obraz:
Start, 1 stycznia: Pojawiają się pierwsze jednokomórkowce. Dopiero pod koniec kwietnia są
już pierwsze organizmy wielokomórkowe. Rozwój pierwszych kręgowców, czyli praryb, zamyka
się pod koniec maja. W sierpniu wychodzą z wody na ląd pierwsze płazy, a w połowie września
pojawiają się pierwsze gady. Czas dinozaurów przypada na październik i listopad, w tymże
listopadzie pojawiają się też przodkowie małp człekopodobnych i człekokształtnych. Dopiero 31
grudnia około południa po stepach Afryki Wschodniej zaczynają się błąkać pierwsi praprzodko-
wie człowieka. Godzinę przed północą pierwsi ludzie sporządzają pierwsze narzędzia kamienne.
Za kwadrans dwunasta człowiek podejmuje pierwsze prymitywne próby uprawy roli. Minutę
przed dwunastą powstają pierwsze miasta Sumeru i cywilizacja egipska. Dopiero jednak w
ostatniej sekundzie roku człowiek rozwija większość swoich zdolności intelektualnych i tech-
nicznych.
Zgodnie z takim skondensowanym do jednego roku tradycyjnym modelem ewolucyjnym
istnienie człowieka przypada dopiero na ostatnie godziny roku. Jednocześnie jednak korzenie
typowej dla człowieka parzystości sięgają znacznie, znacznie głębiej. Jeśli człowiek ma dziś po
dwie ręce i dwie nogi, dwoje oczu i dwie dziurki od nosa, dwa płaty płucne, dwie nerki i dwie
półkule mózgowe, jest to wynik procesu rozwojowego, który rozpoczął się przed około
400.000.000 lat u prymitywnych ryb. U nich też powoli zaczął się wykształcać centralny układ
nerwowy usytuowany wzdłuż kręgosłupa, z najważniejszymi „ośrodkami sterującymi” w głowie.
Już 225.000.000 lat temu żyły gady poruszające się na dwóch nogach. A 200.000.000 lat temu
u wczesnych ssaków wykształciły się gruczoły potowe regulujące temperaturę ciała niezależnie
od warunków otoczenia. Około 64.000.000 lat temu z niewyjaśnionych do końca powodów
wymarły dinozaury. Na ten okres datować też należy grawerowane kamienie z Ica, jeśli
rzeczywiście miałyby one zawierać wizerunki sporządzone przez naocznych świadków.
Jednak w opinii biologów ewolucji musiało upłynąć dopiero dalszych 35.000.000 lat, zanim
pojawili się pierwsi przodkowie rodziny człowiekowatych (Hominidae). W ciągu milionów lat
wyodrębniły się spośród nich naczelne, do których zalicza się małpiatki, małpy i człowieka. Z
nich wreszcie wyodrębnił się rodzaj Homo, czyli rzeczywiste istoty ludzkie. Ponad dwa miliony
lat temu Homo habilis („człowiek zręczny”) wykonał pierwsze narzędzia kamienne, a ponad
1.500.000 lat temu Homo erectus („człowiek wyprostowany”) rozpalił pierwszy ogień. Tak
właśnie miało wyglądać drzewo rodowe prowadzące do powstania Homo sapiens („człowiek
myślący”), którego pojawienie się paleontologowie umiejscawiali początkowo 40.000 lat temu,
później 70.000 obecnie zaś nawet 100.000 lat temu. Już sama ta niepewność w datowaniu
pokazuje, na jak glinianych – czy raczej: „kościanych” – nogach stoi teoria ewolucji. W gruncie
rzeczy opiera się ona bowiem na stosunkowo skromnych znaleziskach fragmentów kości. Każde
nowe znalezisko pociąga za sobą kolejne korekty tej teorii, a pod pewnymi względami mogłoby
nawet wręcz sprowadzić ją do absurdu. Tak jak właśnie odkrycie kamieni z Ica.
O tym, jak wielkie znaczenie przywiązują do nich archeologiczne placówki Peru, świadczy
sam fakt, że planuje się przeniesionie ich do działu prehistorycznego tworzonego właśnie
Muzeum Narodowego Peru. Ponadto w 1991 roku miał się ukazać barwny katalog na ich temat.
Wydaje się zatem, że fachowcy są przekonani co do prawdziwości wieku grawerowanych ka-
mieni. W tej sytuacji obecna teoria o pochodzeniu człowieka, datująca jego początki na okres
przed 100.000 lat, znalazłaby się w dużych tarapatach.
Do fachowców należy także doktor Cabrera, poważny naukowiec, który założył Narodowy
Uniwersytet w Ica i aż do przejścia na emeryturę kierował tam katedrą medycyny.
„Ujrzeliśmy człowieka, który nie miał w sobie nic z fantasty i marzyciela” – scharakteryzo-
wali go C. Petratu i B. Roidinger. – „Jego zakorzeniony w hiszpańskiej przeszłości arysto-
– 54 –
kratyczny dystans przydaje mu zimnego blasku wielkiego samotnika. Samotnika jednakże,
który jak najbardziej świadom jest swojej pozycji w tajemniczej grze historii, oraz namiętnego
poświęcenia badaniom powstania człowieka”.
Doktor Cabrera wyjaśnił, że kamienie są najróżniejszej wielkości, od 15-gramowych po
ważące 500 kilogramów. Wachlarz ich barw sięga od głębokiej czerni po jasnopopielaty. Są
wśród nich kamienie żółte, są też takie o odcieniu czerwonawym. Wygrawerowane na nich
motywy przedstawiają sceny bitewne i wojenne, zajęcia sportowe i społeczne, instrumenty
muzyczne, a także mechaniczne systemy transportowe oraz przyrządy optyczne (teleskopy,
lupy). Oprócz nieznanej częściowo w Ameryce Południowej lub też anachronicznej fauny i flory
znajdujemy na nich przedstawienia skomplikowanych operacji chirurgicznych z transplantacja-
mi serca i mózgu włącznie, mapy nieznanych krajów, układy astronomiczne i najróżniejsze
dinozaury. Dinozaury reprezentują bardzo różne gatunki – Cabrera naliczył ich 35. Jak podaje,
na jednym z kamieni przedstawiono „biologiczny cykl rozwoju stegozaura”, poczynając od
kopulacji, składanie jaj, metamorfozę larw, małego, dopiero co wyklutego gada – wszystko w
spiralnym układzie następujących po sobie faz.
„To zdumiewające, ponieważ nasi paleontolodzy utrzymują że dinozaury rozmnażały się
dokładnie w ten sam sposób, jak nasze dzisiejsze gady” – mówi doktor Cabrera – „Oznaczałoby
to, że wykluwały się z jaja jako w pełni ukształtowane osobniki. Metamorfozy są natomiast
charakterystyczne dla płazów, które po wykluciu się przechodzą ze stadium larwalnego do
osobnika dorosłego. Na kamieniu tym przedstawiono zatem proces rozwoju nieznany przynaj-
mniej w odniesieniu do dzisiejszych gadów. Jest tylko jedno możliwe wyjaśnienie: artysta
zawarł w tym obrazie swoje bezpośrednie obserwacje. Wniosek: musiał żyć co najmniej
60.000.000 lat temu”.
Według doktora Cabrery:
„Seria licząca łącznie 205 kamieni przedstawia ze wszystkimi szczegółami rozwój praryby
zwanej Agnatus, którą współczesna paleontologia zna bardzo powierzchownie jedynie ze ska-
mielin. Kamienie te dowodzą nie tylko, że człowiek (czy też przedstawiciele ewentualnej
wcześniejszej cywilizacji ludzkiej) żył równocześnie z przedstawianymi przez siebie zwierzęta-
mi, ale także musiał być istotą na znacznym poziomie rozwoju intelektualnego, umożliwiające-
go mu prowadzenie szczegółowych studiów biologicznych i dokonywanie postępu naukowego.
Kamienie te zmusiły mnie do skorygowania wielu rzeczy z tego, czego nauczałem jako profesor
Narodowego Uniwersytetu w Ica”.
Czy jednak oprócz „grawerowanych kamieni” z Ica istnieją jeszcze inne wskazówki świad-
czące o tym, że człowiek istniał już w czasach dinozaurów?
Miasto London w Teksasie. Emma Hann ma dziś 88 lat, jednak osobliwą wycieczkę, jaką
odbyła w wieku lat 32, pamięta tak dobrze, jakby to było wczoraj. W czasie wędrówki bowiem
natknęła się na jedną z największych zagadek historii, która po dziś dzień stanowi przedmiot
sporów naukowców na całym świecie. W czerwcowy ranek 1934 roku państwo Hahn z małego
miasteczka London na granicy teksasko-meksykańskiej wyruszyli na wycieczkę. Zamierzali
udać się na grzbiet górski Liano Uplift, zabłądzili jednak i po przebyciu 11 kilometrów wylą-
dowali niedaleko miejscowości Glen Rose. W czasie mozolnej wędrówki niespodziewanie
natknęli się na blok skalny zwieńczony potężnym głazem narzutowym. Nie byłoby w tym
niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że zauważyli wystający z głazu osobliwy kawałek
metalu. Próbowali go wyrwać – na próżno. Metal zatopiony w kamieniu? Ten zagadkowy widok
nie dawał Emmie Hahn spokoju. Raz jeszcze poszła w tamto miejsce z przyjaciółmi. Oni także
nie posiadali się ze zdumienia. Wreszcie za pomocą przyniesionych narzędzi wykuli 15-
centymetrowej głębokości i 25-centymetrowej średnicy kawałek skały wokół fragmentu meta-
lu. Nie wierzyli własnym oczom, kiedy okazało się, że trzymają w ręku prawdziwy młotek wraz
z odłamanym drewnianym trzonkiem. Znalezisko powędrowało do regionalnego muzeum i
pewnie raz na zawsze popadłoby w zapomnienie, gdyby w czasie prowadzonych w pobliżu Glen
Rose wykopalisk archeolog doktor Carl Baugh nie dokonał sensacyjnego odkrycia.
Baugh natknął się w bardzo starych warstwach kamiennych na występujące zgodnie obok
siebie potężne odciski łap dinozaurów i ludzkich stóp. Wyraźnie można było zobaczyć, że
niektórzy z idących mieli na nogach buty, inni zaś szli boso. Geolog profesor doktor John D.
Morris wysnuł z tego wniosek, że ludzie musieli już żyć na Ziemi przed 60.000.000 lat. Jak
wynika z doniesień „wykopanych” przez amerykański tygodnik Time, mieszkańców Glen Rose
już w 1908 roku dziwił osobliwy widok występujących obok siebie odcisków stóp ludzi i
„olbrzymów”.
Kiedy w 1984 roku przeprowadzono wykopaliska na terenie rancza Emmita McFalla nad
Paluxy River pod Glen Rose, doktor Hilton Hinderliter z uniwersytetu stanowego Pensylwania
potwierdził prawdziwość tych znalezisk. „Sam własnoręcznie odsłoniłem ślady dwóch dinozau-
– 55 –
rów i człowieka – poinformował. – Ich autentyczność nie budzi najmniejszych wątpliwości. Na
moich oczach odnaleziono dalsze ludzkie ślady w warstwie kamienia liczącej sobie 60.000.000
lat. Tak więc w czasach dinozaurów musieli już istnieć ludzie”.
Po dziś dzień teza ta wywołuje zażarte debaty. Jeden z naukowców próbujących na miejscu
wyjaśnić tę zagadkę natknął się w muzeum regionalnym na wspomniany wcześniej młotek. Z
jego inicjatywy głowicę młotka poddano analizom w Instytucie Metalurgii Batelle Memoriał
Laboratory w Columbis, w stanie Ohio. Wynik: stwierdzono, że składa się ona w 96% z żelaza,
w 2,6% chloru i w 0,74% siarki. Jest to skład zupełnie dziś niestosowany, ponieważ w zestawie
brakuje węgla pierwiastkowego i krzemu. Drewniany trzonek był skamieniały, wewnątrz
wykazywał ślady porowatego zwęglenia. Ponieważ do skamienienia drewna potrzeba milionów
lat, trudno przypuszczać, aby trzonek mógł pochodzić z czasów nowożytnych. Niemniej jednak
znalezisko to nadal budzi spory i do dziś nie ustalono jego rzeczywistego wieku.
W 1884 roku robotnicy z kamieniołomów nad jeziorem Managua w Nikaragui natrafili na
ludzkie ślady w warstwie kamiennej trzy metry poniżej niezwykle starych formacji geologicz-
nych. Mniej więcej w tym samym czasie w pobliżu Carson City w Nevadzie znaleziono w
warstwie łupku odcisk podeszwy buta, a w 1938 roku geologowie znaleźli w liczącej
250.000.000 lat formacji w Berei, w stanie Kentucky, ślady stóp. W 1961 roku radziecki
magazyn Smiena doniósł, że dwa lata wcześniej radziecko-chińska grupa paleontologów pod
kierownictwem doktora Chou Ming Chena odkryła w warstwach piaskowca na pustyni Gobi
odcisk żłobkowanej podeszwy z wyraźnie widocznymi szwami. Udało się nawet ustalić, że but
miał numer 43. Warstwa, w której znaleziono ten odcisk, liczy sobie co najmniej 2.000.000 lat.
W 1968 roku paleontolog amator William Meister natrafił pod Antelope Springs w stanie Utah
na dwa skamieniałe, mierzące 32,5 centymetra długości odciski podeszew butów, o wyraźnie
zwiększonym nacisku na pięty. W dodatku idący rozgniótł małego trylobita (prahistoryczny
stawonóg), co wykluczało wszelkie fałszerstwo. Najbardziej pikantny w tym znalezisku jest
jednak fakt, że trylobity wymarły około 420.000.000 lat temu.
Młotek też nie był jedynym znaleziskiem tego typu. Na przykład w 1973 roku robotnicy
wybierający piasek w pobliżu Ajud w Rumunii wydobyli trzy skamieniałe przedmioty. Po
przeanalizowaniu przez ekspertów okazało się, że dwa z nich to skamieniałe kości, trzeci zaś to
metalowa siekierka. Badania przeprowadzone przez uniwersytet w Cluj wykazały, że znalezione
kawałki kości stanowią fragmenty żuchwy mastodonta (wymarły gatunek słonia). Z wykonanej
w centrum badawczym ICPMMN (Margurele) analizy składu chemicznego metalu siekiery
wynika, że wykonano ją ze skomplikowanego stopu 12 różnych składników, w tym jednak 89%
aluminium.
W latach 50. XIX stulecia Carlos Ribeiro, dyrektor zasobów geologicznych Portugalii, natrafił
w mioceńskich warstwach w dolinie Tagu pod Lizboną na kamienne narzędzia wykonane przez
praczłowieka. Niestety znalezisko miało pewien „feler”. Otóż, zgodnie z tradycyjnym poglądem,
człowiek zaczął obrabiać kamienie dopiero w plejstocenie, a więc przed 2.000.000 lat. Miocen
natomiast przypada na okres przed 5.000.000-20.000.000 lat. W 1871 roku na między-
narodowym kongresie archeologów i antropologów w Lizbonie znalezisko Ribeiry wywołało tak
gwałtowne dyskusje, że zdecydowano się wysłać specjalną komisję do doliny Tagu. Podczas
kolejnych wykopalisk włoski geolog J. Belluci rzeczywiście natrafił w warstwie mioceńskiej na
dalsze kamienne narzędzia.
Mniej więcej w tym samym czasie francuski duchowny Bourgeois doniósł, że w pobliżu
Thenay w południowej Francji znalazł w warstwie oligoceńskiej prehistoryczne narzędzia
kamienne. Oligocen to jednak epoka odległa od naszej o 25.000.000-38.000.000 lat. Dla
zweryfikowania znaleziska niemiecki antropolog Max Verworn przeprowadził w pobliżu Thenay
własne wykopaliska. Verworn natrafił wówczas na narzędzia kamienne w warstwie mioceńskiej.
Z kolei J. Reid Moir znalazł w Cromer Forest Bed na wschodnim wybrzeżu Anglii obrobiony
najwyraźniej metalowym narzędziem kawałek drewna w liczącej sobie 1.000.000-1.500.000 lat
warstwie plejstocenu.
Już w 1860 roku profesor geologii G. Raggazoni znalazł w Castenedolo we Włoszech, u połu-
dniowego podnóża Alp, skamieniałe ludzkie kości w warstwie plejstoceńskiej. Po gruntownym
badaniu stwierdzono, że leżące wyżej warstwy są nienaruszone. W 1880 roku profesor wydobył
z tej samej warstwy kompletny ludzki szkielet. I w tym przypadku nienaruszony stan
położonych wyżej warstw geologicznych pozwolił wykluczyć hipotezę o pochówku w głębszej
warstwie. W krótki czas potem w tejże samej warstwie znaleziono czaszkę kobiety. W obu
przypadkach czaszki pokrywają się pod względem budowy z czaszką gatunku Homo sapiens, a
nie prymitywnych form przedludzkich. Świat fachowy w milczeniu zignorował to znalezisko,
ponieważ jego uznanie spowodowałoby niejako rozsypanie się w gruzy całego gmachu ewo-
lucji. Dowodziłoby ono bowiem ni mniej, ni więcej, że gatunek Homo sapiens istniał już przed
– 56 –
12.000.000 lat.
Argentyński paleontolog Carlos Florentino Ameghino był jednym z pierwszych, który na
forum fachowym oficjalnie wyraził przekonanie, że gatunek Homo sapiens liczy sobie wiele
milionów lat. Jego teoria, że gatunek ludzki miał swój początek w Ameryce Południowej,
przyniosła mu tylko szyderstwa i kpiny ze strony uczonych kolegów. W końcu wszyscy fachow-
cy wiedzą przecież, że „człowiek przywędrował do Ameryki dopiero przed 20.000 lat przez
Cieśninę Beringa”. Na potwierdzenie swoich słów Ameghino przytoczył znalezione przez siebie
kamienne groty strzał i kości Toxodona, który żył w miocenie i miał wymrzeć 10 mln lat temu.
Szkielet tego najwyraźniej zabitego strzałami zwierzęcia – grot strzały utkwił w jednym z
kręgów – znaleziony został 5 kilometrów na północ od Miraramu, nadbrzeżnego miasteczka
leżącego 800 kilometrów na południe od Buenos Aires.
Kiedy w 1896 roku robotnicy kopali suchy dok w porcie stolicy Argentyny, na głębokości 12
metrów pod dnem rzeki znaleźli w osadach mioceńskich ludzką czaszkę. W Patagonii na
południu Argentyny Ameghino odsłonił kolejne znaleziska w liczącej sobie 6.000.000-
25.000.000 lat warstwie mioceńskiej. Znalazł tam nóż z rogowca, kamienne kowadło,
polerowane kule z diorytu i około 20 skrobaków, a ponadto mnóstwo kości i czaszek, należą-
cych bez wątpienia do przedstawicieli gatunku Homo sapiens. Od tego momentu badacz uznał
Patagonię za kolebkę ludzkości.
W 1970 roku prasę fachową obiegła wiadomość, że amerykański antropolog Richard
MacNeish, dyrektor wydziału archeologicznego Phillips Academy, podczas wykopalisk w pobliżu
peruwiańskiego Ayacucho nad Rio Montayo, jednym z dopływów Amazonki, dokonał epokowych
odkryć. W jednej i tej samej warstwie znalazł on obok kamiennych narzędzi skamieniałości
gigantycznego leniwca (megatherium), koni, wielbłądów, olbrzymich jeleni i pierwotnych ko-
tów. Gigantyczne leniwce wymarły około 1.000.000 lat temu, natomiast mające pochodzić z
Ameryki Południowej konie i wielbłądy już ponad 13.000.000 lat temu. W kwietniu 1971 roku
kolumbijski antropolog profesor Homero Henao Martin z Uniwersytetu Quinidio znalazł w
prowincji Tolima skamieniały szkielet iguanodona, 20-metrowej długości dinozaura, pospołu z
ludzką czaszką, która wskutek zaawansowanego procesu skamienienia niemal całkowicie
zmieniła się w wapień. Paleontologia uczy, że iguanodony żyły na początku okresu jurajskiego,
czyli 181 mln lat temu i wymarły pod koniec okresu kredowego, czyli przed 64.000.000 lat.
Jeśli ktoś chce się przekonać na własne oczy, informuję, że profesor Martin nadal przechowuje
znalezisko w swoim instytucie na Uniwersytecie Quinidio.
Na wiadomość o tych odkryciach radziecki antropolog doktor A. A. Zubow w czasie serii
wykładów, z jakimi przyjechał w 1974 roku do Limy na zaproszenie Peruwiańskiego Uniwersy-
tetu Narodowego, oświadczył, że w roku 1973 indyjsko-radziecka ekspedycja antropologiczna
w czasie wykopalisk na terenie Indii natrafiła na ludzkie skamieniałości w skałach pocho-
dzących z okresu mezozoicznego. Mezozoik – geologiczne średniowiecze Ziemi – był erą
dinozaurów. Radziecka Akademia Nauk uznała to odkrycie za poważną przesłankę świadczącą o
możliwości istnienia człowieka przed 65.000.000 lat – postanowiła jednak poczekać z
ostateczną opinią na dalsze znaleziska.
W rok później, 26 grudnia 1974 roku, brytyjska sława antropologiczna, Mary Leakey, w
rejonie wyschniętej rzeki Laetolli, 40 kilometrów od Olduyai w Tanzanii, natrafiła na zęby i
skamieniałe kości hominida. Datowanie metodą radiometryczną określić miało wiek tego
znaleziska na 63.000.000-75.000.000 lat. Nawet jeśli uwzględnić fakt, że przy tak starych
znaleziskach metoda radiometryczna jest dosyć niedokładna, to jednak nie ulega wątpliwości,
że te szczątki kostne pochodzą co najmniej z czasów daleko wcześniejszych od „oficjalnego”
momentu pojawienia się gatunku Homo sapiens na Ziemi. Mary Leakey oświadczyła, że
skamieniałości te należą do przedstawicieli gatunku człowieka rozumnego, a nie na przykład
australopiteków. W tej sytuacji kamienie z Ica ukazują się oczywiście w zupełnie innym świetle.
Rok 1925, Acambaro w meksykańskim stanie Guanajuato. Odbywając w towarzystwie
nadzorcy konną inspekcję swojego rancza, duński kupiec Waldemar Julsrud zauważył w kolei-
nie rozmytej przez deszcze drogi wystającą z błota ceramiczną figurkę. Julsrud poprosił
nadzorcę, żeby wydobył figurkę z błota. Nie wykazywała ona żadnego podobieństwa do innych
prekolumbijskich artefaktów, które Julsrud widywał w czasie swoich podróży po Meksyku.
Następnego dnia powrócił w to miejsce z kilkoma robotnikami i kazał im rozkopać ziemię. W
krótkim czasie wydobyto dziesiątki figurek przedstawiających ludzi, ale także zwierzęta –
gigantyczne jaszczury, czyli dinozaury.
Julsrud polecił nadzorcy, Tinajero, aby kontynuował poszukiwania figurek także w czasie
jego nieobecności. Potem obiecał robotnikom po kilka pesos nagrody za każde znalezisko. Ta
finansowa zachęta spowodowała oczywiście pojawienie się w liczącym 33.000 figurek zbiorze
wielu falsyfikatów. Niemniej jednak badania metodą węgla C-14 wykazały, że znajdują się
– 57 –
wśród nich okazy znacznie starsze od jakichkolwiek innych znalezisk z okresu prekolum-
bijskiego. Figurki te przedstawiały ludzi noszących sznurowane sandały, kolczugi i tarcze – a
więc ubranych absolutnie nietypowo dla starożytnego Meksyku. Podobnie jak to widzimy na
kamieniach z Ica, dinozaury były przedstawione jak ich zwierzęta domowe – mężczyźni
dosiadali ich jak wierzchowców, kobiety je karmiły.
Czyżby ta „koegzystencja ludzi i dinozaurów” mogła stanowić źródło rozprzestrzenionych po
całym świecie legend i podań o smokach? „Niegdyś ziemię zamieszkiwały olbrzymie potwory,
zaopatrzone w straszliwe zęby i szpony”, mówią legendy mieszkających na południowo-
zachodnich terenach USA Indian ze szczepu Zuni.
„A wówczas ci-w-niebie rzekli do owych zwierząt: »Zamienimy was w kamienie, abyście nie
mogły czynić krzywdy ludziom, tylko przyniosły im pożytek. Dlatego postanowiliśmy zamienić
was w kamienie«. A wtedy powierzchnia ziemi stwardniała i bestie zamieniły się w kamień”.
Ponieważ ziemia stała się twarda we wszystkich swoich zakątkach, znajdujemy szczątki tych
bestii na całym świecie. Ich szczątki bywają ogromne, niekiedy tak ogromne, jak niegdyś same
bestie. Często widzimy wśród skał ich ślady, co świadczy o tym, że w pierwszych dniach
istnienia świata wszystko wyglądało inaczej niż dzisiaj.
Rysunek naskalny w kanionie Hava Supai w Arizonie rzeczywiście ukazuje stojącego na
tylnych łapach Tyrannosaurusa. Jak mówią Indianie, na rysunku przedstawiony jest jeden z
„potworów z praczasów”.
Indianie Hopi, spokrewnieni z plemieniem Zuni, uważają że „ludzie istnieli na długo przed
pojawieniem się obecnej ludzkości”. Księga Indian Hopi mówi o „czterech światach”. Pierwszy
świat nazywał się Tokpela, była to nieskończona przestrzeń, z której Taiowa, Stwórca, utworzył
skończoność. On też umieścił pierwszych ludzi w miejscu, o którym mówi się „wysokość” lub
„niebo”. To właśnie niebo, Pierwszy Świat, zostało zniszczone przez ogień, „ponieważ ludzie
stali się źli”. Drugi Świat został zniszczony przez lód, a Trzeci Świat, „Kasskara”, „Kraina
Słońca”, przez wodę. Nasze czasy to według wierzeń Indian Hopi Czwarty Świat, który już
wkrótce dobiegnie swego kresu.
Z geologicznego punktu widzenia kosmogonia Indian Hopi jest całkiem sensowna. Znisz-
czenie Pierwszego Świata mogłoby się odnosić do aktywności wulkanicznej przed 250.000 lat,
zniszczenie Drugiego Świata przypadłoby wówczas na okres zlodowaceń sprzed 100.000 lat,
zaś zagłada Trzeciego Świata na okres wielkich deszczów i powodzi, mających miejsce mniej
więcej 30.000-12.000 lat temu, a więc byłby to potop znany z Biblii i przekazów starożytnego
Sumeru. Tym samym kronika Indian Hopi sięgałaby bez mała 300.000 lat wstecz, podobnie jak
sumeryjskie „listy królów”.
Według chronologii meksykańskich Azteków nasz świat jest już piątym z kolei. O ile cykle
rozwoju uznawane przez Indian Hopi i Azteków przewidują ocalenie ludzkości w osobach
niewielu wybrańców – podobnych biblijnemu Noemu – o tyle Popol Vuh, święta księga Majów
Quiche mówi wręcz o czterech różnych aktach stworzenia, o czterech ludzkościach, które
zostały zniszczone przez potop, przez spadającą z nieba „płynną żywicę” (przypuszczalnie
lawę) oraz przez trzęsienie ziemi. Według Popol Vuh małpy żyjące w dżungli wywodzą się z
resztek drugiej ludzkości. Gdyby Darwin usłyszał tę teorię, pewnie przewróciłby się w grobie.
Z kolei doktor Damian Nance z Instytutu Tektoniki, Oceanografii i Geochemii Uniwersytetu
Ohio oświadczył: „W okresie ostatnich dwóch i pół miliarda lat istniało przed nami sześć
ludzkości”. Czyżby to właśnie miało być rozwiązanie pozornych sprzeczności kryjących się za
wieloma niewyjaśnionymi znaleziskami?
– 58 –
8.
Wspomnienia o Atlantydzie
Nie tylko w obrębie Atlantyku, ale także w innych rejonach Ziemi znajdujemy wskazówki
mówiące o drastycznych zmianach klimatu przed około 10.000 lat. W 1976 roku włoska
ekspedycja polarna odkryła na przykład na Antarktydzie skamieniały las. W boliwijskich Andach
z kolei odnaleziono gigantyczne cmentarzysko słoni świadczące o ogromnych przesunięciach
skorupy ziemskiej.
O zmianach orbity Ziemi informują także przekazy bardzo wielu ludów. I tak na przykład w
grobowcu egipskiego wezyra Semuta znajduje się mapa nieba ukazująca konstelacje gwiazd
zupełnie niezgadzające się z obserwowanymi na dzisiejszym niebie. Hinduskie przekazy mówią
o przeniesieniu Ziemi z jej „zwykłego miejsca” o sto „jojanów”, co odpowiada odległości mniej
więcej 800-1400 kilometrów.
Są informacje o tym, że doszło do zamiany biegunów, kiedy w wyniku katastrofy Ziemia
przewróciła się „do góry nogami”. Zmieniły się kierunki geograficzne, a tym samym także pory
roku. Kalendarze, mapy nieba, zegary słoneczne i wodne przestały się zgadzać. Na rozchwianej
Ziemi doszło do apokaliptycznych klęsk żywiołowych, trzęsień ziemi, erupcji wulkanicznych,
gigantycznych pożarów i potopów. „Wody się więc podniosły na piętnaście łokci ponad góry i
zakryły je”, mówi Księga Rodzaju. W tym inferno znikały jedne kontynenty, inne znów wyła-
niały się z morskich otchłani.
Jak mówią prastare przekazy plemienne, Indianie Ameryki Północnej Hopi pochodzą z
kontynentu zwanego Kasskara i leżącego pośrodku Pacyfiku. W owym czasie wielkie połacie
Ameryki Południowej były jeszcze pod wodą, twierdzą Hopi. Lecz w innym regionie ziemi,
leżącym na Oceanie Atlantyckim, żyli podobno ludzie, którzy potrafili unosić się w powietrze i
odwiedzać inne planety. Niestety wielkie wyspowe królestwo Atlantydy zostało raptownie
pochłonięte przez morze w wyniku katastrofy.
Jak dowodzą wyniki najnowszych badań geologicznych, kontynent południowoamerykański
wyłonił się z wód Pacyfiku dopiero w całkiem niedawnym czasie. W nieodległej też przeszłości
leżące dziś na poziomie 4000 metrów jezioro Titicaca było morską laguną.
Wiosną 1981 roku radziecka ekspedycja odkryła 700 kilometrów od wybrzeży portugalskich
ruiny liczącego sobie tysiące lat miasta. „Odkryliśmy zagadkowe struktury, które mogą być
tylko szczątkami budynków, murów, schodów i ulic”, oświadczył Andriej Monin, kierownik
badań na radzieckim statku badawczym „Akademik Kurczatow”. „Wysłaliśmy w ten rejon trzy
odrębne ekspedycje i każda przywiozła zdumiewające podwodne zdjęcia zatopionego miasta”.
Wszystkich 450 zdjęć Rosjanie wykonali w rejonie podwodnej góry Ampere'a, leżącej 700
kilometrów na zachód od Cieśniny Gibraltarskiej, między Maderą a Casablanca. „Wiele zdjęć
północno-zachodniej strony góry ukazuje wyraźnie prostokątne struktury. Na jednej z fotografii
widać wystające na metr w górę prostokątne płyty – informował Monin. – Zarówno położenie
płyt i bloków, jak i ich regularne kształty wskazują na ich sztuczne pochodzenie”.
Jedna z podwodnych fotografii pokazuje szeroki na 50 centymetrów mur, do tego ułożone na
kwadratowych blokach prostokątne kamienne płyty. Na innej z kolei fotografii widać strukturę
składającą się z ułożonych w regularnych odstępach jedna za drugą kamiennych płyt. Foto-
grafie uchwyciły także wnętrze obmurowania z niewielkich cegieł, o wypukłym zakrzywieniu.
Już dwa lata wcześniej radzieckim naukowcom udało się wykonać z dzwonu nurkowego
„Akademika Kurczatowa” osiem zdjęć wielkich murów i schodów na zboczach podmorskiej góry
Ampere'a. Centralna radziecka agencja prasowa TASS poinformowała wówczas: „Po dokonaniu
analizy zdjęć archeolodzy nie mieli wątpliwości, że twory te są dziełem człowieka”. Pierwszych
sygnałów o tych ruinach dostarczył już w 1976 roku statek badawczy „Uniwersytet Moskiew-
ski”.
„Ruiny te rzeczywiście mogłyby być szczątkami zatopionego miasta Atlantydy”, spekulował
Monin, nawiązując do liczącego sobie 2500 lat przekazu greckiego filozofa Platona (427-347
p.n.e.). Zdaniem Platona 8000-9000 lat przed jego czasami „przed Słupami Heraklesa” – jak
starożytni Grecy nazywali Cieśninę Gibraltarską – znajdować się miała wyspa „większa od Libii i
od Azji [Azji Mniejszej – przyp. aut.] razem wziętych”. Ta potężna wyspa-kontynent, zwana
Atlantydą, miała się rozciągać „do innych wysp [i do] całego lądu, leżącego naprzeciw”.
Oczywiste nawiązanie do Karaibów i Ameryki prawie 2000 lat przed Kolumbem. Później jednak
„nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna” i potężna wyspa pogrążyła się w wodach oceanu, a
– 59 –
pozostałe lądy nawiedziły wielkie potopy i trzęsienia ziemi. Jak pisze Platon w swoich dialogach
Timajos i Kritias, opowieść o Atlantydzie przyszła pierwotnie z Egiptu. Ateński mąż stanu,
Solon (640-560 p.n.e.), w czasie swojej podróży do Egiptu natrafił na historię tej starożytnej
cywilizacji zawartej w rysunkach pokrywających kolumny świątyni. Czytamy u Platona: „Otóż
na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami
królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wyspami [na Atlantyku – przyp. aut.] i
częściami lądu stałego [Ameryk – przyp. aut.]. Oprócz tego po tej stronie tutaj oni panowali
nad Libią aż do granic Egiptu i nad Europą aż po Tyrrenię”. Centrum tego imperium stanowić
miała gigantyczna metropolia usytuowana na powierzchni 400 kilometrów kwadratowych,
pośrodku której na pagórku wznosił się majestatycznie pałac królewski, oddzielony od reszty
lądu trzema szerokimi kolistymi kanałami.
Twórcą potężnej Atlantydy był sam bóg Posejdon. Ponieważ, jak czytamy u Platona, bogowie
„podzielili między siebie całą ziemię (...), tak też i Posejdon dostał w udziale wyspę Atlantydę i
osadził tam potomków swoich”. Cały kraj był niewyobrażalnie bogaty, istny raj na ziemi. Jego
władcy „bogactwo posiadali tak olbrzymie, jakiego ani przedtem nigdy w żadnym królestwie nie
było, ani też kiedykolwiek później łatwo nie powstanie. (...) Wiele dóbr przychodziło do nich z
zewnątrz, bo mieli władzę, a najwięcej ich dostarczała sama wyspa dla zaspokojenia potrzeb
życiowych”. Były to bogate złoża kruszców, zwłaszcza złota, oraz tajemnicza sustancja orichal-
kos, „rodzaj mosiądzu (...) poza złotem najdroższy z ówczesnych produktów”. Równie
wspaniałe było też miasto: „Cały obwód muru, obiegającego koło największe, okryli brązem
zamiast lakieru, a wewnętrzną stronę pociągnęli stopioną cyną. Mur okalający sam zamek
okryli mosiądzem [orichalkos – przyp. aut.], który ma połyski ogniste”. Kompleks świątyni
Posejdona był „niedostępny, murem złocistym otoczony. (...) Całą świątynię pomalowali po
wierzchu srebrem, z wyjątkiem naszczytników. Naszczytniki były złocone. Wewnątrz widniał
sufit z kości słoniowej cały złotem, srebrem i mosiądzem urozmaicony. Zresztą wszystkie mury
i słupy, i posadzki wyłożyli mosiądzem [orichalkos – przyp. aut.]. Jak wynika z opisu Platona,
położona w dogodnej strefie klimatycznej wyspa okryta bogatą roślinnością przypominała
płodny ogród, w którym żyły nawet słonie.
„Było dość paszy dla wszystkich zwierząt, i dla tych, co w bagnach i stawach, i w rzekach
mieszkają, i które się po górach i po dolinach pasą – dla wszystkich było dość (...). Oprócz
tego, jakie tylko wonności dzisiaj ziemia rodzi gdziekolwiek, korzenie i zioła, i drzewa, i soki,
które ciekną kroplami, i kwiaty, i owoce – wszystko to wyspa wydawała i żywiła dobrze”.
Prawdziwy raj, na którego zagładę sprowadziła pycha mieszkańców:
„Przez wiele pokoleń, pokąd im starczyło natury boga, słuchali praw i odnosili się życzliwie
do bóstwa, którego krew w nich płynęła (...). Ale kiedy w nich cząstka boża wygasła, dlatego
że się często z wieloma pierwiastkami ludzkimi mieszała, i ludzka natura zaczęła brać górę,
wtedy już nie umieli znosić tego, co u nich było, zrobili się nieprzyzwoici”.
W tej sytuacji bogowie postanowili zgładzić wyspiarskie imperium i zatopili je jednym wiel-
kim trzęsieniem ziemi.
Nic dziwnego, że pamięć Atlantydy do dziś pozostała żywa w ludzkich umysłach. Oto jak
swoje myśli na temat Atlantydy wyraził angielski pisarz W. Raymond Drake:
„Przez niezliczone pokolenia słowo Atlantyda wywoływało cienie wspomnień w ludzkich ser-
cach. Kapłani ubolewali, że mądrość zdegenerowała się w niegodziwość, filozofowie moralizo-
wali na temat jej boskich królów, poeci zaś wysławiali jej legendarną doskonałość. Wszystkie
cnoty, cała wiedza, cały blask wspaniałej cywilizacji na młodej jeszcze Ziemi został wymazany
z pamięci niby sen. Złoty Wiek, wszystko, czego w głębi duszy pragnie człowiek, wydaje się
czymś więcej niż tylko złudzeniem. Silne pragnienie przemienia lustrzany wizerunek w
rzeczywistość. Wzdychamy nad zagubionym w piaskach starożytnym Egiptem, nad pogrzebaną
pod błotem i gliną wielkością Babilonu, nad ruinami wspaniałej Hellady. Wszyscy są niemymi
świadkami przemijających triumfów człowieka. Atlantyda? Jej wieże, świątynie, pałace – jej
niezliczeni mężczyźni i kobiety, którzy przez tysiąclecia przechadzali po rozległych halach –
wszyscy oni rozpłynęli się w nicości jak duchy. (...) Czyżbyśmy i my mieli zobaczyć, jak nasza
cywilizacja znika w zwierciadle przyszłości, jak popada w zapomnienie? W tysiącach książek
przytacza się dowody, że Atlantyda istniała – dokładnie tyle samo zaprzecza jej istnieniu”.
Chociaż, jak powiedział Platon, „nie jest to opowieść zmyślona, tylko historia prawdziwa”, od
dwóch i pół tysiącleci naukowcy robią wszystko, aby umieścić historię Atlantydy w sferze mitów
i utopii, ponieważ istnienie takiego kontynentu na Atlantyku było dla nich czymś równie
niewyobrażalnym jak cywilizacja, istniejąca już 6000 lat przed Egipcjanami. Z biegiem czasu
jednak mnożyły się kolejne sygnały wskazujące na istnienie takiego zatopionego kontynentu.
Już z chwilą odkrycia Ameryki przez Kolumba w 1492 roku informacje Platona o „lądzie
leżącym naprzeciw” zaczęły nabierać realnych kształtów, kiedy zaś w 1519 roku hiszpańscy
– 60 –
konkwistadorzy natrafili na wysoko rozwinięte cywilizacje indiańskie z charakterystycznymi
świątyniami w kształcie piramid, zdawało się to wskazywać na pokrewieństwo z cywilizacjami
Bliskiego Wschodu. Ostateczna jednak informacja na temat pochodzenia tych cywilizacji
zawarta jest w mitologii meksykańskich Azteków. I tak hiszpański konkwistador Hernando
Cortez dowiedział się od ich Huehuetlatoani („najwyższy mówca”) Motecuhzomy Xokoyotzina –
zwanego przez Hiszpanów „Montezumą” – że ich ojczyzna znajdowała się na wschodzie. „Nasi
ojcowie nie urodzili się tutaj, lecz przybyli z dalekiego kraju, który nazywał się Aztlan. Stała
tam wielka góra z ogrodem, gdzie mieszkali bogowie”. Dokądkolwiek docierali Hiszpanie,
wszędzie słyszeli legendy o „Atlanie”, „Aztlanie”, ,Atalancie” czy „Tollanie” – leżącej gdzieś na
wschodzie mitycznej praojczyźnie meksykańskich Indian. Wszędzie powiadano, że przodkowie
Indian przybyli zza morza, kiedy w wyniku katastrofy ich ojczyzna pogrążyła się w oceanie.
Jeszcze w naszym stuleciu amerykański etnolog, L. Taylor-Hansen usłyszał od pewnego
sędziwego Indianina z plemienia Apaczów – jednego z ostatnich plemion należących do ludów
azteckich – następującą legendę o pochodzeniu Indian:
„Żyliśmy niegdyś w starożytnej krainie ognia, na długo przed potopem. Wejście do naszego
miasta było tak wielkie, że można się było w nim zgubić. W owym czasie nasz kraj był sercem
świata, wiele ludów przybywało tam po sprawiedliwość, tak jak dzisiaj udają się po nią do
Waszyngtonu. Stolica była olbrzymia, a statki potrafiły pobłądzić w wejściu do portu. Góry
naszej krainy były najwyższe na świecie, a w ich »wnętrznościach« mieszkał Bóg Ognia. Jego
gniew zniszczył nasz kraj. Bóg opuścił swoje podziemne jaskinie i cisnął na ludzi ogień i śmierć,
tak że ze strachu postradali zmysły. Ludzie rzucili się do ucieczki i podążyli przez morze na
zachód. Wtedy potop cofnął się i już nie ujrzeliśmy morza, my, którzy w okresie naszej
świetności byliśmy panami mórz całego świata”.
W latach 40. wielką sławę zdobył swoimi udzielanymi w transie informacjami na temat
zatopionego kontynentu Amerykanin Edgar Cayce. Określany przez współczesnych mianem
„śpiącego proroka” Cayce podczas regularnych seansów w latach 1923-1945 opisywał wcześ-
niejsze inkarnacje swoich klientów. Wielu z nich miało żyć jeszcze w czasach Atlantydy – tak
przynajmniej utrzymywał Cayce. Jak wynikało z udzielanych przez niego „informacji”, nader
wysoko rozwinięta cywilizacja techniczna Atlandydy padła ofiarą niszczącej siły własnego
wynaturzenia.
Cywilizacja ta była w posiadaniu ogromnych kryształów, służących między innymi do
wytwarzania energii. W centrum Posejdii, stolicy Atlantydy, stał potężny kryształ, który – jak
twierdził Cayce – „uaktywniany był energią słoneczną”. Transport i komunikacją koordynować
miało coś w rodzaju „systemu wiązek światła”. Kiedy Cayce podawał te informacje na początku
lat 30., nie wynaleziono jeszcze lasera. „Kryształ energii” znajdował się w wielkim, przypomi-
nającym kopułę budynku z rozsuwanym dachem. Jego silne, przenikające wszystko promienie
mogły być używane zarówno jako moc niszcząca, jak i źródło energii stwórczej. Napędzały one
„koleje magnetyczne”, statki powietrzne i okręty podwodne, za pomocą których Atlantydzi
zdobyli morza, przestworza i kosmos.
Zdaniem „śpiącego proroka” Atlantydzi podzielili się po pewnym czasie na dwie grupy: jedna
z nich to „Synowie Prawa Jedynego”, druga to „Synowie Beliala”, czarnoksiężnika pozbawione-
go wszelkiej moralności, pełnego egoizmu, nastawionego materialistycznie. Wskutek nadużycia
przez tę drugą grupą energii kryształu, doszło do katastrofalnego w skutkach wybuchu
wulkanu, który spowodował olbrzymią falę powodziową i zalanie wielkich obszarów lądu. Kiedy
po tym pierwszym „ostrzeżeniu” wystąpienia „Synów Beliala” przeciwko ”Prawom Stwórcy”
zaczęły pociągać za sobą coraz gorsze konsekwencje, załamanie się systemu energetycznego
wywołało reakcję łańcuchową w postaci wielu eksplozji, co doprowadziło do całkowitej zagłady
Atlantydy. Być może trzeba było zniszczyć za pomocą „laserowej energii kryształu” jakiś
pędzący w stronę ziemi meteor czy asteroidę. Jak przepowiadał wówczas Cayce, w niezbyt
dalekiej przyszłości, w każdym razie na pewno po 1968/1969 roku, Atlantyda zostanie odkryta.
Pierwsze odkrycia miały zostać dokonane w rejonie Bahamów, niedaleko wysepek Andros i
Bimini.
Przepowiednie Cayce'a miały się potwierdzić. W 1968 roku znany amerykański specjalista
archeologii podmorskiej doktor J. Manson-Valentine odkrył u wybrzeży Bimini na głębokości 11
metrów ułożone jedne na drugich gigantyczne, symetryczne bloki kamienne długości 100
metrów tworzące literę „J” – prahistoryczny dok lub miejsce kultu. W 1976 roku Philippe
Cousteau, syn znanego francuskiego oceanografa Jacques'a Yves'a Cousteau odkrył tak zwane
„mury Bimini”. Ten tragicznie zmarły przed kilkoma laty francuski badacz nakręcił 45-minutowy
film dokumentalny o swojej podwodnej ekspedycji u wybrzeży wyspy, dochodząc na koniec do
wniosku, że odnaleziony kompleks jest dziełem człowieka, należy do kręgu kultury megali-
tycznej i liczy sobie co najmniej 8000 lat. Twierdzenia sceptyków, że w przypadku „drogi z
– 61 –
Bimini” mamy do czynienia po prostu z przybrzeżną skałą, Philippe Cousteau odpierał argu-
mentem, że kompleks ten ułożony jest ukośnie w stosunku do prądów. Ponadto odkrył, że
potężne głazy niczym dach gigantycznej świątyni spoczywają na kolumnach, które jednak dziś
ukryte są pod piaskiem. Profesor doktor David Zink z amerykańskiego Lamar University
potwierdził sztuczne pochodzenie tych budowli, mówiąc: „Muszą być dziełem jakiejś nieznanej
cywilizacji. Ich wiek oceniam na około 12.000 lat”. Byłoby to zatem dokładnie w czasach
Atlantydy.
W 1978 roku francuska ekspedycja odkryła na dnie morskim w odległości 150 kilometrów na
południe od Miami na Florydzie gigantyczną piramidę. Już wcześniej jeden z kutrów rybackich
zlokalizował sonarem tę wysoką na 200 metrów, w pełni symetryczną budowlę. Doktor
Manson-Valentine, kierownik ekspedycji podwodnej, która zbadała leżącą na głębokości 400
metrów piramidę, powiedział: „Jesteśmy jak najbardziej przekonani, że została ona zbudowana
przez człowieka. Kamienne bloki są ciosane ludzką ręką i oszlifowane. Trafiliśmy na trop
wysoko rozwiniętego ludu, o którego istnieniu dotychczas nie mieliśmy pojęcia”.
Antropolog doktor Miro Movonor ze słynnego Uniwersytetu Harvarda w Cambridge w stanie
Massachusetts nie widzi nic dziwnego w fakcie, że odnaleziono megalityczne ruiny rozsiane po
dnie całego Atlantyku, od Bahamów po wybrzeża Portugalii. „Jak głosi teoria o zatopionym
kontynencie, zwanym Atlantydą, miał się on rozciągać na całym obszarze oceanu, który wziął
od niego swą nazwę. Częścią tego wyspowego lądu mogła być równie dobrze Madera u
wybrzeży Portugalii, jak i Bahamy” – twierdzi profesor Movonor.
Po siedmioletnich badaniach archeolog amator z Baton Rouge w amerykańskim stanie
Missisipi obwieścił w marcu 1981 roku odkrycie podmorskiego miasta piramid w Zatoce
Meksykańskiej. Jego ruiny znajdują się w pobliżu wysp Chandeleur, na południe od miasta
Biloxi. Zdaniem odkrywcy architekta L. George'a Gele'a miasto musi sobie liczyć 10.000 lat –
wniosek wysnuty na podstawie geologicznej analizy zatopionego pasa wybrzeża. Gele
zaproponował naukowcom, że wskaże im ruiny, jeśli zorganizują ekspedycję. Oświadczył, że
odnalazł na dnie Zatoki 40-50 przykrytych częściowo piaskiem kamiennych struktur. Jedna z
nich, wystająca na 10 metrów z piaszczystego dna, wygląda jego zdaniem na wierzchołek
piramidy. W czasie swoich badań przed zejściem pod wodę Gele badał dno echosondą. „To
miasto leżało kiedyś w siedmioramiennej delcie rzeki – stwierdził Gele. – Dawny ląd stały jest
teraz morskim dnem”. Analizując zdjęcia satelitarne tego rejonu, Gele natrafił w Zatoce
Meksykańskiej na „twór w kształcie litery »U«, w którym linie proste wychodziły z jednego
punktu”. Nie była to wyspa, lecz duży kompleks prostokątnych tworów na dnie morskim.
Zachowało się kilka fragmentów dochodzących do 7-metrowej wysokości murów.
Profesor doktor Ray Brown z Uniwersytetu Mesa w Arizonie już w marcu 1975 roku
poinformował o jednym z najbardziej interesujących odkryć w tym rejonie. W 1970 roku
wydobył on z podmorskiej piramidy idealnie obrobioną kryształową kulę. W owym czasie
profesor Brown kierował pięcioosobową ekipą nurków, która miała właściwie za zadanie
odnalezienie wraka hiszpańskiego żaglowca i wydobycie z niego jak największej liczby
przedmiotów. Kiedy jednak pewnego dnia jeden z nurków spojrzał z większej głębokości w
górę poprzez mętne wody, ujrzał, że przedzierające się przez nie promienie słońca
„obrysowują” jakby kształt piramidy. Wystająca z morskiego dna budowla miała 30 metrów
wysokości.
„Ta monolityczna budowla o wierzchołku znajdującym się zaledwie 40 metrów pod powierz-
chnią wody stanowiła bardzo osobliwy widok” – stwierdził później profesor Brown. Nie mógł
oszacować prawdziwej wielkości tej piramidy, ponieważ nie wiedział, jak głęboko zakopana jest
w piasku pokrywającym morskie dno. Był jednak przekonany, że ma przed sobą zaledwie
górną część budowli. Uderzyło go, że na gładkiej, przypominającej marmur powierzchni
monumentu nie osadziły się – jak to ma miejsce na wszystkich podmorskich ruinach – kolonie
koralowców. Kiedy jeden z nurków z zaciekawieniem opływał w pewnej odległości niebieskawy
wierzchołek budowli, w pewnym momencie wypatrzył duży, pozbawiony drzwi otwór. Pod
wpływem impulsu wpłynął tam i znalazł się w pomieszczeniu wielkości sporego pokoju o
spiczastej powale. Światło jego lampy prześliznęło się po bocznych ścianach pokrytych
tajemniczymi symbolami. Ujrzał kryształową kulę spoczywającą na podstawie w kształcie
wyciągniętych w górę dłoni. Rozgorączkowany szarpał się z nią przez chwilę, nim udało mu się
ją oderwać. Kiedy już trzymał ją w dłoniach, pośpiesznie wypłynął na powierzchnię, ponieważ
zrobiło mu się trochę nieswojo. W kilka miesięcy później, w czasie kolejnej próby dotarcia do
tej piramidy, trzech z czterech nurków zginęło, a profesor Brown został ciężko ranny. Piramida
– pomnik odległej przeszłości – zniknęła gdzieś bez śladu, nie mogła więc wyjawić dalszych
tajemnic. Jedną z przyczyn jej zniknięcia są być może błyskawiczne niekiedy zmiany rzeźby
dna morskiego powodowane przez sztormy i podmorskie trzęsienia ziemi. Zdarzało się, że
– 62 –
jednego dnia coś pojawiało się na dnie morza, aby następnego dnia ponownie zniknąć w pias-
ku. Zabrana z piramidy kula nadal znajduje się w posiadaniu profesora Browna. Wielokrotnie
prezentował ją publicznie w Phoenix i Mesie na różnorodnych wystawach, pokazywał ją też
swoim studentom. Czyżby pozostawała ona w jakimś związku z dawną siecią kryształowych
generatorów energii, o których mówił Edgar Cayce?
W 1981 roku prowadzona przez P. Cappelano włoska prywatna ekspedycja badawcza
udająca się na Karaiby zmuszona została z powodu nagłego orkanu do zatrzymania się w
pobliżu Lanzarote, jednej z Wysp Kanaryjskich. Kiedy sztorm ucichł, badacze niespodziewanie
odkryli na dnie morza, 15 metrów pod powierzchnią, zajmujący ponad 80 metrów kwadra-
towych obszar pokryty starannie ułożonymi, gigantycznymi płytami kamiennymi. Ponadto
natknęli się na coś w rodzaju „alei”, od której odchodziły w bok szerokie kamienne stopnie.
Czyżby były to szczątki jakiegoś prehistorycznego miasta? Podobnie jak w pobliżu Bahamów i
Malty odnaleziono tu potężne fragmenty murów z bazaltowych bloków z kamiennymi tablicami,
na których wyryte były przypominające pismo znaki.
Zimą na przełomie 1990 i 1991 roku poszukiwania Atlantydy otrzymały nowy impuls, kiedy
to z samolotu odkryto na wyspie Bimini długą na 150 metrów formację krajobrazową w kształ-
cie rekina. Było to metrowej wysokości wzniesienie na mangrowych trzęsawiskach, otoczone
podkreślającym kontury piaszczystym pasem. W bezpośredniej bliskości odkryto także wznie-
sienia w kształcie „delfina” i „aligatora”. Zoolog doktor Douglas Richards, kierownik badań
amerykańskiego Atlantic University, jako pierwszy dokładnie zbadał te uderzające formacje,
stwierdzając na podstawie precyzyjnego i wiernego naturze odwzorowania kształtów zwierząt,
że autorem nie może być przypadek, lecz ręka człowieka. Według Richardsa wielkość płetw i
wszystkie proporcje ciała dokładnie odpowiadają tym, jakie ma miejscowy gatunek rekina. W
czasie nanoszenia lokalizacji „rekiniego wzniesienia” na mapę wyszło na jaw, że płetwa
ogonowa zorientowana jest dokładnie według stron świata – podobnie jak piramidy w Gizie czy
prehistoryczne świątynie megalityczne.
Bez wątpienia możliwe jest dokładne datowanie przynajmniej znalezisk podmorskich, które
znalazły się tam po zakończeniu okresu ostatniego zlodowacenia i zalania ówczesnego nad-
brzeżnego pasa lądu. Zdaniem geologów i oceanografów stało się to 10.000-12.000 lat temu, a
zatem dokładnie w tym czasie, który Platon podał jako datę zagłady Atlantydy. Czy istniał jakiś
związek między zakończeniem okresu ostatniego zlodowacenia a katastrofą Atlantydy? Twier-
dząco na to pytanie odpowiada radziecki naukowiec doktor Władimir Szczerbakow, którego
praca na temat Atlantydy ukazała się w lutym 1991 roku we wspólnej amerykańsko-radzieckiej
publikacji. Oto jej fragment:
„Jeśli, jak twierdzi Platon, Atlantydy należy szukać w Atlantyku, to natrafiamy na zdumiewa-
jący klucz – Golfsztrom – ów wielki prąd oceaniczny, który decyduje o klimacie całej Europy.
Wiele tysięcy lat temu prąd ten nie płynął jednak w kierunku północno-wschodnim, w stronę
Skandynawii, lecz kończył się gdzieś na wysokości Gibraltaru. W owym czasie – w okresie
wielkiego zlodowacenia – całą północną Europę pokrywały lodowce. Co jednak zmieniało bieg
Golfsztromu? Może jakaś wyspa – właśnie Atlantyda? Gdyby tak właśnie było, to wskutek jej
zatopienia ciepły prąd mógłby bez przeszkód podążać na północ, a jego potężne ciepłe tchnie-
nie stopiłoby lodowce. A coś takiego właśnie się stało. Czy daty się zgadzają? Bez wątpienia
tak, ponieważ na całej Ziemi doszło do silnych wybuchów wulkanów, był to okres masowego
wymierania mamutów i innych gatunków zwierząt, początek gwałtownego cofania się lodowca.
Na całym świecie poziom wód podniósł się o prawie 200 metrów. Wszystko to są ogniwa
jednego łańcucha. I wszystko to wydarzyło się 11.000-12.000 lat temu. Przyczyną ogólno-
światowej katastrofy o takich rozmiarach było przypuszczalnie uderzenie gigantycznego meteo-
rytu”.
Po dokładnej analizie wszystkich danych geologicznych, klimatycznych, meteorologicznych i
geograficznych z przeszłości do takiego samego wniosku doszedł austriacki badacz inżynier
Otto H. Muck. Przypuszcza on, że Atlantyda znajdowała się na obszarze dzisiejszego grzbietu
atlantyckiego, w okolicach Azorów. Również on wskazał na Atlantydę jako na „przeszkodę”
hamującą bieg Golfsztromu. Byłoby to wyjaśnienie łagodnego klimatu wyspy, który – w
połączeniu z urodzajną glebą wulkaniczną – przyczynił się do powstania na niej niemal rajskich
warunków. Według obliczeń inżyniera Mucka katastrofa Atlantydy wydarzyła się 5 czerwca
8498 roku p.n.e. Jak twierdzi Muck, potrójna koniunkcja Słońca, Wenus, Ziemi i Księżyca,
które tego dnia znajdowały się w jednej linii, wywołała takie natężenie pola grawitacyjnego, że
przyciągnęło ono wielką asteroidę, Apolla.
Inni przesuwają datę zagłady wyspowego kontynentu jeszcze o tysiąc lat wcześniej, co w
świetle geologicznych badań dna środkowego Atlantyku wydaje się całkiem możliwe. W ramach
realizowanego w latach 1973-1974 przez Halifax University programu badawczego dokonano
– 63 –
wierceń dna w rejonie grzbietu środkowoatlantyckiego, pobrano próbki gruntu i poddano je
analizie. W wyniku tych badań okazało się, że formacje skalne leżące teraz na głębokości 800
metrów, w momencie powstania musiały znajdować się na powierzchni. Już w 1956 roku
szwedzcy badacze Malaise i P. Kolbe dokonali pewnego szczególnie interesującego odkrycia.
Udało im się mianowicie zidentyfikować w rejonie grzbietu środkowoatlantyckiego na głębo-
kości 3700 metrów szczątki okrzemków, które jakieś 11.000-12.000 lat temu żyły w wodach
słodkich.
W 1898 roku w odległości 750 kilometrów na północ od Azorów naprawiano kabel trans-
atlantycki. W czasie poszukiwania uszkodzenia okazało się, że dno morskie w tym rejonie
składa się z dolin, górskich szczytów i poprzecinanych przepaściami skał. Pobrane z głębokości
3100 metrów próbki skał okazały się tachylitami – szklistą odmianą bazaltu. Ponieważ jednak
tachylit powstaje wyłącznie pod wpływem ciśnienia atmosferycznego, mógł wytworzyć się tylko
i wyłącznie ponad powierzchnią morza. Ponadto lawa rozpada się dopiero po 15.000 lat, a więc
grzbiet środkowoatlantycki musiał być w tym okresie lądem. Teorię tę potwierdziła w 1977
roku radziecka ekspedycja, wydobywając w rejonie na północ od Azorów z głębokości ponad
2000 metrów okruchy skał, które musiały powstać około 17.000 lat temu pod wpływem
ciśnienia atmosferycznego – a więc nad powierzchnią wody.
Już Platon wiedział, że katastrofa Atlantydy była wynikiem jednej z wielu drastycznych
zmian, jakie zaszły na Ziemi, i które bezustannie decydują o wzroście i upadku całych kultur.
Pisał bowiem:
„Wiele różnorakich nieszczęść człowieka miało już miejsce i jeszcze miejsce mieć będzie,
najważniejsze od ognia i wody, inne, mniejsze, od tysięcy innych przypadków, od których to
ludzkość od początku powracała niejako do wieku młodzieńczego, nie mając pojęcia o tym, co
wydarzyło się w dawnych czasach”.
Taki właśnie cykliczny model ewolucji znajdziemy nie tylko u Platona, lecz także w kosmo-
logiach wszystkich wysoko rozwiniętych cywilizacji, czy to będą Majowie, Aztekowie, czy też
starożytni Hindusi. I tak na przykład brahmański sposób obliczania czasu opiera się na cyklach,
których długość przekracza nawet wartości, na jakie współczesna kosmologia szacuje wiek
wszechświata. Cały ten cykl, zwany inaczej maha-juga, składa się z czterech szczebli rozwoju
juga: krita-juga, treta-juga, dvarpa-juga oraz kali-juga (odpowiadających złotej, srebrnej,
brązowej oraz żelaznej epoce w systemie helleńskim). W mroczną epokę bogini śmierci Kali
nasz świat wkroczyć miał w 3102 roku p.n.e.
Okres rządów jednego Manu, czyli nauczyciela świata, trwa 71 maha-juga, co daje
306.720.000 ziemskich lat. Czternaście okresów panowania Manu, czyli 4.294.080.000 lat, z
doliczeniem świtu i zmierzchu każdego Manu, czyli dalszych 25.920.000 lat odpowiadają
jednemu dniu Brahmy, czyli 4.320.000.000 lat. Noc Brahmy trwa tyle samo; 360 takich „dni i
nocy Brahmy” tworzy „rok brahmański” mający 3.110.400.000.000 ziemskich lat. A 100 takich
lat tworzy okres życia Brahmy, czyli jedną fazę życia naszego wszechświata, który umiera wraz
z Brahmą, by odrodzić się w nowym megacyklu długości 3.110.400.000.000 ziemskich lat. Dla
porównania: zdaniem współczesnych kosmologów ostatni Wielki Wybuch miał miejsce około 20
miliardów lat temu. Hindusi uczą nas szacunku dla wieczności! Panowanie ostatniego Manu
rozpoczęło się całe 18,5 miliarda lat temu i według przekazów brahmańskich jest to drugi
Manu. Okres panowania pierwszego Manu na Ziemi – a tym samym okres istnienia człowieka –
sięgałby zatem (niewyobrażalnych) 325.000.000 lat!
Również Księga Dzjan, prastara kronika ludzkości, bazuje na tej chronologii. W swoim dziele
„Nauka tajemna” Helena Pietrowna Bławatska próbuje pogodzić te dane z przyrodoznawczą
wiedzą swoich czasów.
Przeciwnicy „Nauki tajemnej” popełniają błąd polegający na zbyt dosłownej interpretacji jej
słów i zamiast dostrzec w niej bezcenny przykład symbolicznego języka „wtajemniczonych”,
dyskwalifikują całość jako okultustyczną brednię. Według „Nauki tajemnej” rozwój ludzkości
wyglądał następująco:
„Władcy stworzeni przez Wolę, przynagleni przez Ducha dającego życie – dokonali separacji
Ludzi, każdy we własnej strefie. (...) byli Widmami; bez Kształtu i bez Mentalu. Dlatego
nazwano ich rasą Cieni. (...) Pierwsi byli synami Jogi. (...) Druga Rasa została stworzona drogą
pączkowania i rozsiewu. Ojcami ich byli Samo-zrodzeni. Samo-zrodzeni Chhaya powstali ze
lśniących ciał Władców, Ojców, Synów Zmierzchu. Samo-zrodzeni byli Cieniami. (...) zrodzeni-
z-potu stworzyli zrodzonych-z-jaja – dwojacy, mocni, potężni, posiadający kościec” – czyli
protoplastów ludzkości. W Księdze Dzjan określa się ich mianem „mocni, potężni, posiadający
kościec”. Trzecia Rasa stworzyła „Synów Woli i Jogi; stworzyła ich za pomocą Kriyashakti,
świętych Ojców”. Żyli oni w czasach dinozaurów. Do zwierząt pełzających dodane zostały
„Drakony otchłani i Sarpy latające. (...) Te, co się czołgają po ziemi, otrzymały skrzydła.
– 64 –
Stwory wodne o długich szyjach stały się przodkami ptaków powietrznych”. Jest to zgodne z
teorią ewolucji, ponieważ wszystko wskazuje na to, że ptaki wywodzą się od latających
jaszczurów. Ponadto w Księdze Dzjan wspomina się o nieudanym gatunku, który był
„zeszpecony i pokryty czerwoną sierścią – poruszał się na czworakach. Był to gatunek niemy,
aby wstyd nie został rozpowiedziany”. Czyżby wczesna forma człowieka? Rasa ta zamieszkiwała
kontynent zwany Lemurią, łączący wschodnią Afrykę z Indiami i Australią. Tylko nieliczne
plemiona należące do Trzeciej Rasy przeżyły zagładę lemuryjskiego kontynentu, a tym samym
średniowiecze Ziemi. Kiedy 18.500.000 lat temu „Synowie Mądrości”, „Władcy Płomieni” zstąpili
na „uświęconą wyspę” leżącą pośrodku morza, które zamieniło się później w pustynię Gobi, z
Trzeciej Rasy powstała Rasa Czwarta. Ta właśnie Rasa Czwarta zamieszkiwała Atlantydę. Jak
powiada Księga Dzjan: „Zbudowali olbrzymie miasta, postawili je z rzadkich ziem i metali.
Posługując się zwymiotowanym ogniem, białymi kamieniami górskimi i czarnym kamieniem
ciosali własne postacie, naturalnej wielkości, według własnego podobieństwa i uwielbiali je”.
Helena Pietrowna Bławatska dodaje od siebie: „W tym właśnie okresie szukać należy tych,
których określa się mianem najstarszego ludu świata – Sumerów, Chaldejczyków i Fenicjan.
Władały nimi boskie dynastie i królowie, pod względem budowy cielesnej podobni ludziom. Ale
istoty te przybyły ze światów, które były wyżej rozwinięte od naszego”.
Do grona „siedmiu ras niższych” zaliczali się Rmoahalowie, Tavatlowie i Toltekowie jako
praojcowie rasy czerwonej, Turanijczycy, starożytni Semici; Akadyjczycy i Mongołowie należeli
do rasy żółtej i brązowej.
Według „Nauki tajemnej” zagłada Atlantydy miała miejsce w roku 9564 p.n.e.:
„Nadeszły fale wielkich wód. Pochłonęły one siedem wysp. Wszyscy święci zostali uratowani,
zaś nieczyści zgładzeni. (...) Nieliczni byli ci, co pozostali. Kilku żółtych, kilku brązowych i
czarnych oraz kilku czerwonych pozostało. (...) Piąta, wywodząca się z uświęconego stada,
pozostała; była rządzona przez pierwszych boskich Królów. (...) Węże, które na powrót zstąpiły
i uczyniły pokój z Piątą, nauczały i kształciły ją”.
„Synowie Mądrości”? Czyżby aluzja do mieszkańców Adama, tajemniczej piątej planety, do
bóstw Anunaki, jak zwali ich Sumerowie? Do tych, „którzy zstąpili z nieba na ziemię”. Jak
mówią prastare przekazy, to oni przez całe epoki kierowali ewolucją człowieka.
Istnieje klucz do wydarzeń z przeszłości – budowla, która łączy Ziemię z Marsem i zaginioną
piątą planetą bóstw Anunaki – mianowicie piramida. Cała Ziemia bowiem opasana jest ciągiem
piramid.
W pradawnych czasach piramidy stanowiły częstokroć centralny, mający astronomiczne
znaczenie punkt budowanych z rozmachem miast. I tak w samym centrum Meksyku istniało
miasto nazwane później przez Azteków Teotihuacan – „miejsce, gdzie mieszkają bogowie”;
2100 lat temu wykarczowano dżunglę, by zbudować tam miasto jakby wprost z deski kreś-
larskiej. Rozplanowano je zupełnie jak dzisiejszy Nowy Jork, miało 45-metrowej szerokości
bulwary przecinające się pod kątem prostym, hotele i domy mieszkalne dla 200.000 osób. Do
tego wielkopańskie rezydencje o powierzchni mieszkalnej 2000 metrów kwadratowych, sklepy
delikatesowe, gdzie można było kupić indyki, kaczki, dynie, owoce avocado i mnóstwo innych
rzeczy. Ponieważ terenów pod budowę nie brakowało nie było potrzeby budowania wysokoś-
ciowców. Najwyższy budynek w tym mieście osiągał 63 metry. Przez 850 lat robotnicy
harowali, by wybudować to miasto na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza. Ledwie je
jednak ukończono, zniknęło ponownie w dżungli dziejów. Całkiem niedawno badaczom udało
się rozwiązać zagadkę tego tajemniczego miasta. Francuski etnolog Laurette Sejourne odkryła
mianowicie, że ta leżąca 40 kilometrów na północ od dzisiejszego miasta Meksyk metropolia
zbudowana została ku czci boga Quetzalcoatla – „Pierzastego Węża”. Na stojącej w centrum
miasta piramidzie znajdowało się 365 posągów tej będącej w połowie wężem, a w połowie
ptakiem istoty – osobny posąg na każdy dzień roku. Bóg Quetzalcoatl uosabiał gwiazdę poran-
ną i wieczorną. Był strażnikiem wszelkiej wiedzy między niebem a ziemią. Jak się okazało, całe
miasto było jednym wielkim planetarium.
Z wyjątkiem Piramidy Słońca w centrum miasta wszystkie budowle zorientowane są według
osi wschód-zachód. Tylko oś wzniesionej na powierzchni 220 na 225 metrów Piramida Słońca
odbiega od niej o 17 stopni. Dzięki temu jednak wyznacza dokładnie dwa punkty, w których
Słońce wschodzi i zachodzi po przejściu zenitu.
Pod względem budowlanym Piramida Słońca jest prawdziwym majstersztykiem. Przez 30 lat
dzień w dzień 3000 ludzi mozoliło się, układając milion cegieł do wysokości 63 metrów,
tynkując je zaprawą i wreszcie ozdabiając barwnymi malowidłami. Od piramidy wiodła repre-
zentacyjna ulica kończąca się w kwadratowym miejscu kultowym o boku 400 metrów, zaopa-
trzonym w mniejsze piramidy w każdym z rogów. Obok wspaniale przyozdobionej świątyni
znajdowały się domy kapłanów.
– 65 –
Tłumne procesje ku czci Pierzastego Węża Quetzalcoatla prowadzili kapłani. Do dyspozycji
przybyszów z zewnątrz stały wygodne hotele, w których wszystkie pokoje zaopatrzone były w
bieżącą wodę. Wysoki standard życia dotyczył wszystkich dziedzin. Do systemu kanaliza-
cyjnego podłączone były zarówno mieszkania, jak i warsztaty rzemieślników, obojętne czy byli
to tkacze, garncarze, szlifierze kamieni szlachetnych, rzeźbiarze, farbiarze, czy wytwórcy
narzędzi. Nie było zniszczonych domów. Profesor Rene Milion z uniwersytetu Rochester odkrył,
że pod każdym z odkopanych dotąd osiedli znajdują się resztki dawnych domów. Okazało się,
że co 52 lata wszystkie domy mieszkalne były burzone i budowane od początku. W Ameryce
Środkowej okres ten odpowiadał dawniej naszemu stuleciu.
Kolejnego sensacyjnego odkrycia dokonano na podstawie stosowanej w tamtych czasach
miary, czyli teotihuacańskiego metra (= 1,059 metra). Po obmierzeniu wszystkich odsłoniętych
domów amerykański archeolog Hugh Harleston wprowadził dane do komputera. Ku jego
zdumieniu komputer wykazał, że – licząc od strony centrum – odległości między wszystkimi
najważniejszymi budowlami miasta są proporcjonalnie równe odległościom między Ziemią a
poszczególnymi planetami naszego Układu Słonecznego.
A zatem miasto zostało zaplanowane i zbudowane przez starożytnych architektów jako
kamienny model naszego Układu Słonecznego. Co więcej – znali oni planety, o których
istnieniu my dowiedzieliśmy się dopiero niedawno. Na przykład Urana odkryto dopiero w 1781
roku, Neptuna w 1846 roku, a małego Plutona – zaledwie 60 lat temu, w 1930 roku.
Odpowiedź na pytanie dlaczego 200.000 mieszkańców miasta opuściło swoje siedziby i
dokąd oni się udali, nadal spoczywa w mrokach dziejów. Jak dotąd nie ma żadnych śladów
wskazujących na walki ani na epidemie, które mogłyby być przyczyną exodusu. Wykopaliska
trwają. Do odkopania pozostało badaczom jeszcze 9/10 miasta. Kto wie, jakie czekają ich
odkrycia.
– 66 –
9.
Z powrotem na Marsa
Rozwój i zagłada wydają się głównym problem ludzkości. Kiedy przyjdzie nasza kolej?
Przecież bez przerwy stoimy przed groźbą zagłady! Żyjemy w niepewności i wśród grożących
nam niebezpieczeństw, takich jak degradacja środowiska naturalnego, katastrofy nuklearne,
choroby i przeludnienie.
Ludzkość znajduje się dziś w najpowszechniejszej i najszybszej fazie urbanizacji w całych
dziejach swego rozwoju. Jeszcze 135 lat temu istniały tylko cztery wielkie miasta o liczbie
mieszkańców przekraczającej 1.000.000. Lecz już na przełomie wieków, a więc zaledwie 50 lat
później, liczba milionowych metropolii wzrosła do 19. Z początkiem lat 60. natomiast było na
naszej planecie już 141 takich kamiennych pustyń.
Holenderscy naukowcy Edgar de Vries i J. P. Thysse z Instytutu Nauk Społecznych w Hadze
obliczyli, że ludność miejska całego świata przyrasta w tempie 6,5% rocznie. Statystycznie
rzecz biorąc, oznacza to, że w ciągu 11 lat ludność miast ulega podwojeniu.
Z pewnością eksplozja demograficzna na naszej „kurczącej się” planecie stworzy w
następnych stuleciach wielkie problemy, a nawet może pociągnąć za sobą katastrofalne skutki.
Zwłaszcza że liczba ludności krajów rozwijających się o minimalnym postępie technicznym
rośnie dziś w tempie zastraszającym. Jedyną szansą przeżycia ludzkości okazuje się wyjście w
kosmos. Tym samym zamknął się krąg między przeszłością a przyszłością.
Z wykonanego już w 1976 roku przez NASA studium On the Hability of Mars („O możliwości
zasiedlenia Marsa”) wynika, że nie ma zasadniczej bariery nie do pokonania, która uniemożli-
wiałaby w przyszłości skolonizowanie Marsa przez mieszkańców Ziemi.
Zadanie kolonizacji Czerwonej Planety ułatwią także postępy w dziedzinie fizyki nuklearnej,
technologii promieniowania oraz w biofizyce, jakie dokonają się w najbliższych dekadach.
Z niecierpliwością czekamy, jakie to przygody spotkają ziemskich astronautów, którzy
wcześniej czy później wylądują na powierzchni Marsa, aby go zbadać. Czego należy się tam
spodziewać? Odnalezienia sztucznie wykonanych monumentów, szczątków dawnej cywilizacji,
kolonii?
Mars, 20 lipca 1976, godz. 9.50
Lądownik sondy kosmicznej Viking-1 oddziela się od orbitera i rozpoczyna ryzykowny ma-
newr opuszczania się na powierzchnię planety. Dysze rakiet hamujących włączają się zgodnie z
planem, aby spowolnić lot zasobnika do 160 metrów na sekundę. Mniej więcej w 3 godziny
później kapsuła z lądownikiem wchodzi w marsjańską atmosferę na wysokości 244 kilometrów
od powierzchni. Do momentu lądowania pozostało niecałe 9 minut. To bardzo mało czasu, jeśli
zamierza się zredukować prędkość z 16.000 kilometrów na godzinę do zera. Mimo że atmo-
sfera Czerwonej Planety jest niemal 100 razy bardziej rozrzedzona od ziemskiej, aluminiowo-
silikonowa osłona nagrzewa się do temperatury 1500 stopni Celsjusza. Procedura hamowania
najbardziej daje się kapsule we znaki między 30,5 a 24,4 kilometra wysokości. Kiedy na
wysokości 5,8 kilometra lądownik osiąga prędkość dźwięku, na polecenie komputera pokłado-
wego rozwinięte zostają spadochrony hamujące. Umieszczona w górnej części kapsuły wy-
rzutnia wystrzeliwuje ważący 50 kilogramów spadochron o 16-metrowej czaszy z włókna da-
kronowo-poliestrowego. Po siedmiu sekundach odpalona zostaje dolna część kapsuły ochronnej
i krótko potem wysuwają się teleskopowe łapy. Na wysokości 1200 metrów włączają się
wyposażone w 18 dysz silniki lądujące i w dwie sekundy później odpalona zostaje górna część
kapsuły ochronnej.
W ciągu 30 sekund silniki redukują prędkość opadania zasobnika do 2,4 metra na sekundę.
Ostatnich 17 metrów zasobnik pokonuje pionowo w dół z jednostajną prędkością. Podczas
całego lądowania, lądownik utrzymuje kontakt radiowy z orbiterem, który przelatując co 24,6
godziny nad rejonem lądowania przez całe 20 minut może odbierać sygnały lądownika. Dla
zamortyzowania uderzenia o powierzchnię teleskopowe nogi lądownika wyposażono w alumi-
niowe cylindryczne szerokości 7,5 centymetra, o strukturze plastra miodu.
W 3 godziny i 21 minut od momentu odzielenia od członu satelitarnego lądownik osiada na
piaszczystej powierzchni Marsa. Czujniki na talerzach teleskopowych łap automatycznie wyłą-
czają silniki. Piętnaście minut później rozwinięta zostaje paraboliczna antena o średnicy 75
centymetrów, wysuwa się też wysięgnik z przyrządami meteorologicznymi.
– 67 –
Dwudziestego lipca 1976 roku o godzinie 13.12 czasu środkowoeuropejskiego kapsuła
Vikinga-1 bez większych problemów wylądowała na Marsie w rejonie Chryse Planitia na 22,5
stopnia szerokości północnej. Do powodzenia tej fantastycznej naukowej przygody – trwająca
334 dni podróż Vikinga-1 wokół Słońca na odległość 815.000.000 kilometrów – przyczynił się
wysiłek zespołu 780 specjalistów NASA oraz Jet Propulsion Laboratorium w Pasadenie. Już w
dniu lądowania dotarła na Ziemię pierwsza fotografia powierzchni Marsa. Było to przekazane
przez orbiter do Pasadeny drogą radiową czarno-białe zdjęcie talerza teleskopowej łapy
lądownika z fragmentem piaszczystego gruntu usianego mały kamykami.
Zdjęcie zostało wykonane za pomocą wyposażonej w bardzo wydajne elementy światłoczułe
kamery telewizyjnej lądownika. Rozłożony na wiele impulsów obraz został przekazany do
członu satelitarnego, tam nagrany na taśmę magnetyczną i w 20 minut później wyemitowany
w postaci sygnałów radiowych na Ziemię. Po kolejnych 20 minutach sygnał radiowy dotarł do
Pasadeny, gdzie – zupełnie jak przy układaniu puzzla – w toku skomplikowanej procedury
komputerowego przetwarzania obrazu poszczególne piksele zostały ponownie złożone w
zdjęcie. Pierwsze kolorowe fotografie ukazywały łagodnie pofałdowany krajobraz pustynny o
czerwonawych, brunatnych i żółtawych barwach, usiany drobnymi kamykami i okruchami skał.
Krajobraz ten sprawiał całkiem „ziemskie” wrażenie i przypominał niektóre rejony Australii oraz
Arizony. Marsjańskie niebo nie jest jednak błękitne, jak na Ziemi. Bezustannie unoszone z
powierzchni planety tumany pyłów zawierających przypuszczalnie tlenki żelaza zabarwiają je
na kolor czerwonawy.
Trzeciego września 1976 roku Viking-2 wylądował miękko w rejonie Utopia, aby – tak jak
Viking-1 – eksperymentalnie sprawdzić możliwość istnienia życia na Marsie.
Ogólnie rzecz biorąc, Mars to niezbyt gościnna planeta. Przede wszystki jest zimny. W
miejscu lądowania termometry wykazywały w ciągu dnia temperaturę -10 stopni Celsjusza,
która w nocy spadała do -90 stopni Celsjusza. Niemniej jednak zdarza się, że na marsjańskim
równiku potrafi ona wzrosnąć do 20 stopni Celsjusza powyżej zera. Czerwonawa barwa planety
bierze się od zawierających tlenki żelaza piasków, skał i kamieni.
Ze swoją atmosferą z rozrzedzonego dwutlenku węgla i rozległymi obszarami wiecznej
zmarzliny Mars nie jest dzisiaj dogodnym miejscem do powstania życia. Jak jednak wynika z
rozważań geologów, jeszcze nie tak dawno musiało być na nim bardzo przyjemnie – były rzeki,
oceany i błękitne, pokryte chmurami niebo i niewykluczone że istniały tam nawet proste
organizmy roślinne.
Jak pokazały rezultaty wielu eksperymentów, Mars znajduje się obecnie w okresie lodowco-
wym, jaki kilkakrotnie przechodziła i nasza planeta. Zlodowacenia mogą mieć bardzo różne
przyczyny, na przykład cykliczne zmiany eliptycznej orbity, po której dana planeta obiega
Słońce. Innymi słowy zmienia się jego odległość od Słońca. Drastyczne załamanie się klimatu
może też być wywołane zmianą kąta nachylenia osi obrotu. Im większy kąt nachylenia osi
obrotu planety, tym większe są różnice pomiędzy poszczególnymi porami roku. Na przykład kąt
nachylenia ziemskiej osi obrotu wynosi obecnie 23,5 stopnia. Tak samo jak Ziemia, także Mars
przeżywa cykliczne zmiany orbity i kąta nachylenia osi obrotu – ze wszystkimi klimatycznymi
konsekwencjami.
Z chwilą kolejnej zmiany orbity czy kąta nachylenia osi obrotu na Marsie ponownie rozpo-
cząłby się zatem okres międzylodowcowy – czyli okres ocieplenia. W wyschłych dziś korytach
rzek pojawiłaby się wówczas woda, utworzyłyby się wielkie morza, trzaskający mróz ustąpiłby
średnim temperaturom, składająca się zaś z dwutlenku węgla atmosfera stopniowo wzbogaci-
łaby się w tlen. Ponieważ siejące spustoszenie marsjańskie burze piaskowe nie zdołały jednak
zasypać bez śladu szeroko rozgałęzionej sieci szczelin i koryt pozbawionych dziś wody rzek ani
zarysu dawnych linii brzegowych, można domniemywać, że to ostatnie zlodowacenie nie trwa
od zbyt dawna. Gdyby było inaczej, w atmosferze musiałoby być znacznie mniej pary wodnej.
Z najnowszych analiz wynika, że kilka centymetrów pod powierzchnią planety znajdują się
rozległe zbiorniki wody w stanie ciekłym. Ponadto wielkie zasoby wody występują w postaci
zestalonej jako lód, zwłaszcza na biegunie północnym. Jego część topnieje w czasie polarnego
lata na półkuli północnej i zabarwia powierzchnię na ciemny kolor. Zaobserwowane zimne
opary również świadczą o dużej wilgotności atmosfery.
Na Czerwonej Planecie znajduje się mnóstwo potężnych wulkanów. Najwyższy z nich, Olym-
pus Mons, ma wysokość 27 kilometrów, a średnica jego krateru przekracza 80 kilometrów.
Wobec tego giganta każdy ziemski wulkan wydaje się mikroskopijny, nawet wysoki na ponad 4
kilometry Mauna Loa na Hawajach, najwyższy krater na ziemi. Obok kraterów także zamar-
znięte potoki lawy pozwalają domniemywać, że jądro planety jest gorące. Mogłoby to powo-
dować istnienie cieplejszych miejsc powierzchni, gorących źródeł i innych zjawisk powstających
wskutek wysokich temperatur.
– 68 –
Jednym słowem Mars pod wieloma względami przypomina naszą Ziemię. Na przykład
marsjański dzień jest mniej więcej tej samej długości co ziemski. Pory roku na Czerwonej
Planecie trwają już natomiast dwa razy dłużej niż na Ziemi. Podobnie jednak jak Ziemia, Mars
ma swój równik, ma też bieguny północny i południowy.
Kiedy naukowcy szukali śladów życia na Marsie, wychodzili z założeń obowiązujących na
Ziemi, zwłaszcza zaś od tego, że podstawą wszelkiego życia musi być węgiel pierwiastkowy.
Pierwiastek ten rzeczywiście występuje zresztą w sporych ilościach w atmosferze Marsa.
Zakres temperatur panujących na Marsie pozwala na wystąpienie reakcji organicznych.
Jednakże nawet pomijając ten fakt, Mars jest dostatecznie podobny do Ziemi, aby możliwe
było powstanie form życia na bazie węgla pierwiastkowego. Stąd też każdy z trzech
eksperymentów mikrobiologicznych misji Vikingów miał za zadanie wyjaśnić określony problem
w związku z przemianą materii ewentualnych mikroorganizmów w marsjańskim gruncie. Gdyby
bowiem takie mikroorganizmy istniały, to czerpiąc substancje odżywcze, musiałyby wydzielać
gazy. Jednocześnie jednak pobierałyby gazy z atmosfery, przetwarzając je ewentualnie w
drodze fotosyntezy w substancje pożyteczne – „pożywienie”. Na wypadek, gdyby próbki gruntu
rzeczywiście zawierały mikroorganizmy, minilaboratoria Vikinga-1 i Vikinga-2 miały na pokła-
dzie roztwór „smakowitej” pożywki, aby skłonić je do konsumpcji. Wydzielane przez nie w toku
przemiany materii gazy stanowiłyby dowód, że odbywa się proces „trawienia”, a więc że
istnieje życie. Ponieważ próbki gruntu można było zmieszać na pokładzie minilaboratoriów z
radioaktywnymi gazami, ewentualne przekształcenie w cząstki organiczne pozwoliłoby wnios-
kować o istnieniu życia w najprostszych formach.
Niestety wyniki eksperymentów Vikinga-1 i Vikinga-2 na istnienie życia okazały się
niejednoznaczne. Do dziś bowiem nie wiadomo, czy reakcje wywołane w zebranych próbkach
gruntu były natury organicznej, chemicznej, biologicznej, czy raczej nieożywionej. Dlatego też
nie dziwi fakt, że w październiku 1990 zwołano na Florydzie konferencję, na której amery-
kańscy, radzieccy i europejscy naukowcy roztrząsali ten problem. Pracujący w Waszyngtonie na
potrzeby NASA biolog John Rummel wezwał do zastosowania oryginalnych dróg poszukiwania
życia na Marsie. Zresztą wszyscy uczestnicy konferencji byli zdania, że na Marsie istniało już
kiedyś życie, lub też istnieje nadal w jakiejś być może nieznanej nam formie.
Imre Friedmann z Uniwersytetu Stanowego na Florydzie powiedział jasno że jest dość
powodów, aby prowadzić poważne poszukiwania dawnych lub obecnych form życia na Czerwo-
nej Planecie, nawet jeśli nie udało się dostarczyć precyzyjnych naukowych danych usprawiedli-
wiających taką akcję. Ponieważ Friedmann specjalizował się w badaniu niekorzystnych dla
życia rejonów Ziemi, do których zaliczają się także skały na Antarktydzie, z pewnością dobrze
wie, co mówi. W naszym Układzie Słonecznym bowiem niegościnny Mars jest planetą najbar-
dziej podobną do Ziemi.
Rummel jest zdania, że w trakcie dalszych badań Czerwonej Planety ze szczególną uwagą
należy „wziąć pod lupę” rejony najtrudniej dostępne, ponieważ być może właśnie dlatego
rozwinęły się tam kiedyś jakieś formy życia. Ponadto życia trzeba szukać w głębszych
warstwach marsjańskiego gruntu, ponieważ są one cieplejsze od powierzchni, i to szukać tam,
gdzie znajdują się ewentualne ślady wody.
Tymczasem przeprowadza się możliwie najbardziej zbliżone do rzeczywistych symulacje
gruntu marsjańskiego i środowiska tej planety w warunkach laboratoryjnych. Przy tej okazji
okazało się, że możliwe jest wystąpienie w tych warunkach reakcji biologicznych. Szczególnie
interesujące w tym względzie wydają się eksperymenty przeprowadzone w kosmicznym
laboratorium badań biologicznych przy Uniwersytecie Moskiewskim. W laboratorium tym
wystawiono bowiem na działanie marsjańskiego środowiska ziemskie formy życia. Ssaki i ptaki
po kilku sekundach wyzionęły ducha. Żółwie i żaby przeżyły po kilka godzin, zaś owady
opierały się nieprzyjaznemu środowisku wręcz przez wiele tygodni. Natomiast grzyby, algi,
mchy i porosty przeszły szybki proces przystosowawczy. Zboża, takie jak owies i żyto, a także
groch, wzeszły wprawdzie z ziarna i wyrosły, ale nie były zdolne do reprodukcji.
Mars stawia przed nami wiele zagadek. Należą do nich także odkryte na Ziemi tajemnicze
okruchy kamienne, którym przypisuje się marsjańskie pochodzenie. Pośród tysięcy meteory-
tów, jakie w latach 1815-1865 spadły na Ziemię, we Francji, Egipcie i Indiach znaleziono osiem
należących do grupy SNC. Są one o tyle osobliwe, że liczą sobie „zaledwie” 1,3 miliarda lat,
podczas kiedy wiek innych meteorytów określa się średnio na 4,5 miliarda lat. Kiedy w 1979
roku odkryto na Antarktydzie kolejne bryłki z grupy SNC, wiedziano już, z jakich gazów składa
się atmosfera Marsa. Po analizach okazało się, że w rzekomych meteorytach SNC znajdują się
ślady nitrogenu 14, argonu 40 i 36, a także neonu 20, kryptonu i ksenonu 13-a więc niezwykle
rzadko występujących gazów szlachetnych, które w niemal identycznym składzie spotykamy w
atmosferze Czerwonej Planety.
– 69 –
Powstaje zatem pytanie, w jaki sposób te marsjańskie kamienie mogły dostać się na Zie-
mię? Czyżby zamykały one koło Faeton-Mars-Ziemia? A może rozwiązania zagadki należałoby
upatrywać w osobliwych kształtach tych odkrytych na Antarktydzie okruchów? Pierwszego
września 1987 roku New York Times opublikował udostępnioną przez NASA fotografię, pokazu-
jącą rozłamany kamienny blok składający się z czterech sztucznie obrobionych kamiennych
ciosów. Zecharia Sitchin tak skomentował to zdjęcie: „Tego rodzaju znaleziska prędzej można
by się spodziewać w preinkaskich ruinach w Świętej Dolinie w Peru niż na Marsie”. Wszelkie
analizy tych kamieni nie pozostawiały jednak cienia wątpliwości, że pochodzą one z Czerwonej
Planety. Dlatego też od tej pory nie traktuje się ich jak meteoryty.
Być może i w tej sprawie pewną rolę odgrywają sfotografowane przez sondę Mariner-9
prostokątne i kwadratowe – przypominające mur – struktury, spontanicznie ochrzczone przez
naukowców z NASA mianem „miasta Inków”. Znajdują się one niedaleko południowego bieguna
Marsa. „Te ciągnące się nieprzerwanie struktury wznoszą się na równinie i niskich wzgórzach
niby mury antycznych ruin”, stwierdził geolog NASA John McCauley.
Obecnie trwają dyskusje na temat sfotografowanej przez orbitery Vikingów „twarzy Marsja-
nina” oraz piramid. Podczas gdy część naukowców NASA odrzuca całą sprawę jako niepoważną,
sugerując naturalne przyczyny powstania tych tajemniczych tworów, inni – nie mniej poważni
specjaliści – twierdzą, że mamy tu do czynienia ze sztucznie wykonanymi pomnikami czy
budowlami starożytnej cywilizacji.
Pracujący w ramach programu „Mars” zespół naukowców pod kierunkiem Richarda Hoaglan-
da odkrył, że pomiędzy mierzącym 1500 metrów długości wizerunkiem „twarzy Marsjanina” z
rejonu Cydonii i znajdującymi się wokół najwyraźniej sztucznego pochodzenia strukturami
istnieją geometryczne zależności. I tak na przykład linia wyprowadzona z centrum „marsjań-
skiego miasta” idąca przez „fort” aż do twarzy pokrywa się z punktem zachodu słońca na
Marsie w czasie letniej równonocy marsjańskiej przed 5000 lat. Ponadto Hoagland dowiódł, że
osie piramidy ściśle pokrywają się z osiami północ-południe oraz wschód-zachód. Środkowe
osie centrum „miasta” i wielkiej piramidy wskazują dokładnie na kamienną „twarz”.
„Albo struktury odkryte na Czerwonej Planecie są pochodzenia naturalnego, a wtedy
wszelka praca badawcza jest stratą czasu, albo też zostały one stworzone sztucznie”, stwierdza
lakonicznie Hoagland i wyciąga następujący wniosek: „Gdyby tak właśnie było, stanowiłoby to
dla ludzkości jedno z najważniejszych odkryć. Kamienna twarz po prostu jest (...) i gdyby
miała się okazać tworem sztucznym, gdyby rzeczywiście chodziło o wytwór rasy humanoi-
dalnej, a nie o jakieś tam złudzenie powstałe w wyniku niedających się wyjaśnić procesów
geologicznych i meteorologicznych, to jak wyjaśnić jej istnienie w ramach nowoczesnej nauki?
Widzę tylko jedną zgadzającą się ze wszystkimi aspektami naszej wiedzy hipotezę, jakkolwiek
zarazem najchętniej się ją ignoruje: mianowicie kiedyś istniał jakiś bezpośredni związek
między Marsem a Ziemią.
Na związek taki wskazują sumeryjskie przekazy na temat bóstw Anunaki. Moment ich
przybycia na Ziemię w zdumiewający sposób pokrywa się z wyznaczonym przez Hoaglanda na
500.000 lat wiekiem marsjańskich monumentów.
Skoro zatem rzeczywiście na Marsie miałoby kiedyś istnieć życie – rozumne życie – to może
istotami zamieszkującymi tę planetę byli Faetonianie czy Anunaki? Liczne grono naukowców
żywi przekonanie, że Czerwona Planeta nie tylko dysponowała kiedyś warunkami sprzyjającymi
rozwojowi życia, ale że za pomocą technik kształtowania warunków planet, czyli terraformingu
ponownie można by takie warunki na niej stworzyć. Powodowani uzasadnionym zaniepokoje-
niem eksplozją demograficzną na Ziemi specjaliści już dziś opracowują plany przygotowania
zastępczego lokum dla ludzkości. Śmiałe wizje przewidują utworzenie kolonii na Marsie dla
wędrowców poszukujących nowej ojczyzny.
Specjaliści od terraformingu skupiają się przede wszystkim na problemie, w jaki sposób
zmienić niekorzystne dla życia warunki panujące na danej planecie w warunki zbliżone do
ziemskich. Niektóre z pomysłów trzeba było z góry odrzucić, ponieważ okazywały się niepra-
ktyczne lub nieefektywne, albo na dalszą metę szkodliwe dla Marsa. Inne z kolei z branych pod
uwagę planów transformacyjnych przekraczałyby technologiczne możliwości nowo utworzonych
baz na Marsie, na przykład pomysł przekształcenia Fobosa, jednego z marsjańskich księżyców,
w minisłońce poprzez zapoczątkowanie syntezy jądrowej. Jest to pomysł czysto utopijny,
ponieważ dotąd nawet w warunkach laboratoryjnych nie udało się jeszcze zainicjować takiego
procesu.
Rozważano też możliwość „zrzucania” na powierzchnię Marsa gór lodowych przetransporto-
wanych z pierścieni Saturna, ponieważ góra lodowa o średnicy 90 kilometrów spowodowałaby
powstanie krateru o głębokości 45 kilometrów, na którego dnie ciśnienie atmosferyczne
osiągałoby już prawie 500 milibarów, a więc dwukrotnie więcej niż potrzeba człowiekowi do
– 70 –
dobrego samopoczucia (przynajmniej jeśli chodzi o ciśnienie powietrza).
Zwolennicy pomysłu o holowaniu gór lodowych z Saturna argumentują, że uderzając o
powierzchnię Czerwonej Planety, lód roztrzaska się na drobne kawałki, zaś wyrzucone w
atmosferę masy pary wodnej wejdą w związki ze znajdującymi się w niej gazami szlachetnymi,
dając dodatkowy korzystny efekt. Ponadto wskutek uderzenia uwolniłyby się i zostały wyrzu-
cone w atmosferę także zestalone w wiecznej zmarzlinie związki lotne oraz para wodna. Dla
kolonistów, którzy ze względu na niewielkie ciśnienie skazani byliby na życie na dnie krateru,
wszystko to nie wydaje się wymarzonym wizerunkiem nowej ojczyzny, w dodatku byliby
jeszcze bardziej oddaleni od Słońca niż dotychczas.
Kolejny szalony pomysł, który powstał w 1976 roku, przewidywał stworzenie korzystniej-
szych warunków na Marsie poprzez „obudzenie do życia” marsjańskich wulkanów eksplozjami
bomb atomowych. Atomowe bombardowanie miało wywołać erupcje wulkaniczne, coś w
rodzaju planetarnej „czkawki”, spotykanej na młodych planetach. Wielkie koncentracje gazów
miałyby w konsekwencji spowodować zgęstnienie atmosfery, a przez to zapoczątkować proces
magazynowania ciepła słonecznego. Osiągnięte w ten sposób ocieplenie planety pociągnęłoby z
kolei odtajanie wiecznej marzłości. Uwolnienie w ten sposób dodatkowych mas pary wodnej
spowodować miałoby dalsze zgęszczenie atmosfery. W rezultacie spowodowałoby to zatrzyma-
nie jeszcze większej ilości ciepła i dalsze zwiększenie szybkości uwalniania dwutlenku węgla z
czap polarnych obu biegunów, który przedostawałby się do atmosfery.
Również i ten plan zarzucono. Pomijając już fakt, że do obudzenia marsjańskich wulkanów
niezbędny byłby przypuszczalnie cały szereg atomowych bombardowań, które niewątpliwie
wywarłyby negatywny wpływ na tereaźniejszość i przyszłość tej planety, nie można wykluczyć,
że wulkany na Czerwonej Planecie wygasły już miliardy lat temu, więc poza wywróceniem
wszystkiego do góry nogami i radioaktywnym zanieczyszczeniem powierzchni planety całe to
bombardowanie mogłoby się zdać „psu na budę”.
Czerwona Planeta niewątpliwie potrzebuje atmosfery o większej gęstości, co umożliwiłoby
proces ocieplenia. Ten efekt cieplarniany byłby wynikiem działania określonych gazów, między
innymi dwutlenku węgla i pary wodnej, absorbujących z powierzchni planety ciepło, które
następnie powraca na dół, prowadząc do dalszego ocieplenia planety. Wywołany przez parę
wodną efekt cieplarniany byłby dość znaczny, dwutlenek węgla natomiast odgrywa rolę znacz-
nie skromniejszą.
Jak zatem wzbogacić atmosferę Marsa o dostateczną ilość pary wodnej, aby w ten sposób
przyśpieszyć proces „uzdatniania” tej planety? Gdyby udało się przekształcić w dodatkową
energię cieplną tylko 1% promieni słonecznych docierających dzisiaj na Marsa, to za 300 lat
byłby już otoczony właściwą atmosferą. Gdyby natomiast jakimś (dziś jeszcze niewiadomym)
sposobem udało się wytworzyć ilość ciepła odpowiadającą wartości ciepła dostarczanego dziś
na Marsa przez Słońce i uwolnić znajdujące się na planecie zasoby wody, proces przekształca-
nia atmosfery zostałby zakończony w ciągu trzech lat – przy czym pociągnęłoby to za sobą
niezbyt pożądane skutki uboczne, gdyż parowanie w ciągu tych trzech lat byłoby tak ogromne,
że spowodowałoby zalanie całej powierzchni planety 3-metrową warstwą wody. Niemniej
jednak spowodowałoby to uwolnienie związanego w marsjańskim gruncie tlenu.
Obok wszystkich tych utopijnych planów przystosowania Marsa do zamieszkania są też
takie, które opierają się na całkiem realnych możliwościach. Weźmy na przykład marsjańskie
czapy polarne, składające się w większej części z zamarzniętej wody, i odbijające 77% całego
światła słonecznego. Przy odpowiednim ociepleniu roztopiony lód wydzielałby parę wodną
unoszącą się do atmosfery. A o to właśnie chodzi. Polarne czapy skrzą się bielą, dokładnie tak
samo jak na Ziemi. Gdyby jednak były ciemniejsze, absorbowałyby więcej energii słonecznej, a
tym samym ciepła. W wyniku tego lód roztopiłby się, a para wodna przedostała do atmosfery.
Gdyby udało się zredukować odbijanie promieni słonecznych zaledwie z 77 do 73%, to już ta
niewielka zmiana po około 100 latach wywołałaby efekt cieplarniany i zgęstnienie atmosfery.
„Zaczernienie” pokrytych lodem biegunów, czyli pokrycie lodu milimetrowej grubości warstwą
sadzy lub pyłu, absolutnie leżałoby w granicach ludzkich możliwości. A wtedy wchłonięte ciepło
doprowadziłoby do stopienia lodu.
Całkiem możliwy do realizacji byłby też pomysł stopienia lodu za pomocą światła odbitego
przez umieszczone na marsjańskiej orbicie zwierciadła. Surowiec do produkcji takich zwier-
ciadeł znajduje się na Czerwonej Planecie, wytworzyć zaś można by je w założonej na Marsie
bazie. Po umieszczeniu na orbicie zwierciadła takie skupiałyby energię słoneczną i kierowały ją
na marsjańskie bieguny w celu stopienia czap lodowych.
Naukowcy są zdania, że nawet stosunkowo wysokie zasolenie marsjańskiego gruntu nie jest
przeszkodą nie do pokonania, ponieważ sól przynajmniej częściowo mogłaby zostać wypłukana
przez wodę, tak że miejscami dałoby się wykorzystać ziemię do produkcji roślinnej pod szkłem.
– 71 –
Umożliwiłoby to lokalną uprawę roślin jadalnych, zwłaszcza zbóż i jarzyn z natury bardziej
odpornych na zasolenie gleby. Na Marsie niemal całkowicie brakuje niezbędnego do nawożenia
roślin azotu. Natomiast w składającej się niemal w 95% z dwutlenku węgla marsjańskiej
atmosferze jest prawie 3% azotu. Cieplarnie robiłoby się z nadmuchiwanego plastiku. Prąd
czerpałoby się z baterii słonecznych, podobny napęd miałyby marsjańskie pojazdy. W procesie
terraforming można by wykorzystać nawet technologię genetyczną. Na przykład specjalnie
wyhodowane na potrzeby marsjańskie w laboratoriach inżynierii genetycznej sinice mogłyby na
przykład przekształcić w tlen dwutlenek węgla zawarty w atmosferze.
Od pewnego czasu zainteresowane Marsem i jego osobliwymi księżycami – Phobosem i
Deimosem – znów wyraźnie wzrosło. Wyrazem tego był także przeprowadzony przy między-
narodowym udziale program badawczy „Phobos”. Francuzi i Niemcy wnieśli do tego przed-
sięwzięcia wyposażenie, NASA udostępniła swoją sieć anten parabolicznych. Dziwnym zbiegiem
okoliczności sonda kosmiczna Phobos-1 zaginęła rzekomo wskutek naciśnięcia „nie tego
guzika”, jakkolwiek nieoficjalnie mówi się, że dotarła do celu. W każdym razie Phobos-2 dotarł
do celu i wykonał zdjęcia powierzchni Marsa, kolorowe i w podczerwieni. Na tych ostatnich
można było odróżnić wielkie obszary pokryte nieomal geometrycznymi strukturami, które
wprawdzie widoczne były także na zwykłych fotografiach, ale w podczerwieni stały się jeszcze
wyraźniejsze. Następnie sonda niespodziewanie przekazała na Ziemię zdjęcia jakiegoś eliptycz-
nego obiektu. Naukowcy zajmujący się analizą tej fotografii zgodnie orzekli, że jest to coś
zupełnie nieznanego, co nie powinno się tam znaleźć. Oczekiwane w napięciu kolejne zdjęcie
nie nadeszło. Koniec przedstawienia. Sonda zamilkła. Nie zdążyła też wykonać swego ostat-
niego zadania – zbadania powierzchni marsjańskiego księżyca, Phobosa, za pomocą promieni
lasera.
Od pewnego czasu część uczonych, zwłaszcza radzieckich, przypisuje Phobosowi sztuczne
pochodzenie. Na jego powierzchni widać niemal perfekcyjnie regularny „krater”, ponadto
sfotografowano biegnące równolegle linie, wyglądające jak ślady kół jakiegoś pojazdu. Ponie-
waż – jak wynika z obliczeń radzieckich i amerykańskich uczonych – Phobos jest zbyt lekki w
stosunku do swojej wielkości, pojawia się przypuszczenie, że jest w środku pusty. Kiedy sonda
Phobos-2 unosiła się 150 metrów nad powierzchnią tego marsjańskiego księżyca, aby zbadać
go za pomocą promieni lasera, coś nadleciało w jej stronę. Jeszcze przed zrobieniem ostat-
niego automatycznie wykonanego i przesłanego na Ziemię zdjęcia sonda zaczęła wirować
wokół własnej osi, co potwierdziły dane z innych jej przyrządów. Nasuwał się zatem wniosek,
że coś musiało trafić i uszkodzić sondę. Rosjanie opublikowali kilka ostatnich zdjęć Phobosa-2,
ale mimo wielokrotnych przyrzeczeń nigdy nie pokazali tego ostatniego. Jednym słowem
„sonda Phobos-2 została trafiona przez coś, czego tam właściwie w ogóle nie powinno być”. Tak
przynajmniej sformułował to jeden z naukowców.
– 72 –
10.
Tajne loty testowe w „Czarnym Świecie”
Pierwszego lipca 1991 roku amerykańska stacja CNN (Cabel News Network) puściła w świat
sensacyjne informacje na temat tak zwanego incydentu z Roswell, który wydarzył się w lipcu
1947 roku w pobliżu amerykańskiej bazy lotniczej w miejscowości Roswell. Na pustyni Nowego
Meksyku spadł na ziemię niezidentyfikowany obiekt latający. Z wypowiedzi świadków wynika,
że był to załogowy statek kosmiczny istot pozaziemskich. W pierwszym komunikacie rzecznik
prasowy armii określił obiekt mianem „latającego talerza”, następnie jednak wiadomość skory-
gowano, mówiąc, że był to tylko balon meteorologiczny.
Kevin Randles, były oficer wywiadu lotnictwa amerykańskiego, przedstawia ten incydent w
swoim sensacyjnym raporcie zatytułowanym „Katastrofa UFO w Roswell”. Po 10 latach zajmo-
wania się tą sprawą Randles przedstawił tak frapujące fakty, że został zaproszony przez CNN
do udziału w nadawanym na żywo programie Larry King Show, który zwykle poświęcony jest
wyłącznie sprawom polityki. Oto jak Randles przedstawił wypadki z Roswell w telegraficznym
skrócie: „Rancher Bill Brazel odkrył szczątki wraku na swoim terenie pod miastem Conora w
Nowym Meksyku. Zameldował o znalezisku miejscowemu szeryfowi, ten z kolei powiadomił
bazę lotniczą w Roswell. W trakcie szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej odnaleziono
zasadniczy korpus pojazdu i ciała czterech niewielkiego wzrostu osobników, najwyraźniej
pozaziemskich istot pilotującyh statek. Do dziś udało się dotrzeć do ponad 350 świadków akcji
poszukiwawczej i na ich wypowiedziach opiera się mój raport”.
O ile zaproszony również do studia krytyk UFO Phil Klass nieugięcie obstawał przy teorii
balonu meteorologicznego, CNN przedstawiło wypowiedzi dwóch świadków potwierdzających
raport Randlesa. Byli to pułkownik lotnictwa w stanie spoczynku Walter Haut, wówczas oficer
prasowy bazy lotniczej w Roswell oraz doktor Jesse Marcel, ordynator jednej z klinik w Austin
w stanie Teksas — syn – kierującego poszukiwaniami majora J. M. Marcela. Na krótko przed
śmiercią sam major Marcel także udzielił wywiadu Randlesowi. Doktor Marcel junior powiedział,
że kiedy miał 11 lat, ojciec opowiadał mu o tym, co znaleziono, a nawet pokazywał mu części
wraku, zanim wszystko utajniono: „Były zrobione z różowawego, niesłychanie odpornego i
pokrytego dziwacznymi hieroglifami materiału. Ojciec do samej śmierci był święcie przekonany,
że obiekt ten nie był zwyczajnym samolotem, i że nie był pochodzenia ziemskiego”. Posiwiały
już dziś pułkownik Haut potwierdził opinię Randlesa, że wersja o balonie meteorologicznym
poszła w świat jedynie dla kamuflażu.
Czy zatem Amerykanie rzeczywiście są w posiadaniu szczątków pozaziemskiego statku kos-
micznego? I czy zdobytą na tej podstawie wiedzę wykorzystuje się w supertajnym programie
„Czarny Świat”?
Oto nadlatuje z towarzyszeniem ledwie słyszalnego brzęczenia: srebrzysty, płaski i zaokrą-
glony trójkąt z kopułą u góry, wysuwanym podwoziem u dołu. Wyjątek z powieści science
fiction czy może najnowsza relacja ze spotkania z UFO? Nic z tych rzeczy. To fragment
reportażu z amerykańskiego czasopisma fachowego Aviation Week and Space Technology z 1
października 1990 roku, gdzie omawiano latający pojazd wojskowy „całkowicie nowego rodza-
ju”, który przeszedł „nader pomyślne loty” na ściśle tajnym poligonie lotnictwa w Groom Lake.
Przed kilkoma laty na tym samym poligonie Groom Lake po raz pierwszy zaprezentowano
publicznie uważany przez długi czas za wytwór wyobraźni, podobny do nietoperza bombowiec
F-117 Stealth. Dziś ten „niewidzialny” ma już za sobą pierwsze akcje w czasie wojny w Zatoce
Perskiej. Wydaje się, że baza Groom Lake kryje jeszcze więcej podobnych niespodzianek, więc
prawie bezgłośny „srebrzysty, płaski” obiekt z pewnością nie jest ostatnim „wytworem wyo-
braźni”. „Z licznych informacji wynika, że w zeszłym roku przez wiele dni we wczesnych
godzinach porannych obserwowano nad wschodnimi krańcami stanu Nevada samolot lecący z
towarzyszeniem głuchego, pulsującego dźwięku” – donosił Aviation Week. Taki właśnie obiekt
wystartował pionowo w niebo we wczesnych godzinach porannych 18 października 1989 roku z
bazy lotniczej Edwards na skraju pustyni Mojave. „Wzrok starał się nadążyć za słuchem – coś
leciało pionowo do góry. Dopiero gdy błyszczący punkt dawno już zniknął z pola widzenia,
rozległ się głuchy dudniący huk”, relacjonował jeden z naocznych świadków. Ilustrowany
tygodnik Der Spiegel (47/1990) pisał: „Od miesięcy mnożą się relacje o zakrawających na
czysty wymysł aparatach latających, które startują ze ściśle tajnych poligonów w Nevadzie i
– 73 –
Kalifornii. Świadkowie widzieli w świetle księżyca naddźwiękowe odrzutowce, inni z kolei wi-
dzieli przemykające po pustynnym niebie »trójkąty« czy raczej brzuchate »deski surfingowe«”.
Wynikające z badań nad myśliwcem Stealth dane na temat ściśle tajnego dotąd nowego
typu samolotu udostępniła obecnie opinii publicznej marynarka wojenna USA. Ten nowy
myśliwiec bombardujący o oznaczniu „A-12” już dziś nazywany jest w kręgach fachowców
latającym trójkątem. Samolot ma kształt trójkąta o zbiegających się niby ostrze strzały
krawędziach natarcia skrzydeł, rozpiętość 20 metrów, a u góry opływową kopułkę kabiny. W
budowie jest już sześć tych tak zwanych „fląder” z ogółem 620 zamówionych.
Ale to zaledwie początek. Dziennikarze fachowego Aviation Week domniemują znacznie
więcej. „Tam, w Nevadzie, toczą się zupełnie niewiarygodne prace”, oświadczył anonimowy
ekspert. Oblatuje się na przykład „oddychający” samolot „Aurora”, bezzałogowy aparat
latający, który osiąga podobno, jak twierdzą niektórzy, prędkość maksymalną około 10.000
kilometrów na godzinę. Ponadto mówi się o „osobliwych napędach i aerodynamicznych kształ-
tach”, niedających się do końca wyjaśnić. Tygodnik Der Spiegel wyraził wręcz przypuszczenie,
że w pustynnych bazach znajduje się „cały arsenał czarnych prototypów”. Jeden z wtaje-
mniczonych podał do wiadomości, że „niektóre z nich są tak tajne, że ilekroć wytacza się je z
hangaru lub gdy podchodzą do lądowania rozbrzmiewają syreny alarmowe, a wtedy cały
personel, z wyjątkiem niewielu osób, ma obowiązek położyć się twarzą do ziemi, aby nie
widzieć szczegółów”. Być może prawdą jest też to, czego dowiedzieć się miał rzekomo od
pewnego wysokiej rangi wojskowego dziennikarz z Las Vegas: „Mamy tam rzeczy tak
niewiarygodne, że gdyby zobaczył je George Lucas [twórca filmu „Gwiezdne wojny” – przyp.
aut.], to pozieleniałby z zazdrości”.
Sklasyfikowane jako supertajne black world aircrafts (samoloty czarnego świata) opatrzone
kryptonimem „Aurora” oblatuje się przeważnie ciemną nocą. Od tego też pewnie wzięła się ich
nazwa. Wyposażone w nowego rodzaju silniki pulsacyjne widywane są przez pilotów linii
pasażerskich na pułapie powyżej 16.000 metrów jako świecące punkciki. Ze względu na swój
rewolucyjny napęd samoloty te bywają też nazywane „pulserami”. Jak twierdzą świadkowie, ich
prędkość wznoszenia jest wręcz fantastyczna. Ale także zakłady lotnicze Northrop, McDonell-
Douglas oraz General Electric pracują nad nowym typem samolotu, mianowicie okrągłego,
zaopatrzonego u góry w kopułkę aparatu latającego, który z czystym sumieniem można
określić jako „latający talerz”.
Czy to nie zastanawiające, że właśnie ostatnio opracowano całkowicie nowe typy samolo-
tów? Skąd bodziec do rozwijania takich rewolucyjnych technologii?
Młody amerykański naukowiec, który pracował zarówno w tajnych laboratoriach Los Alamos,
jak i uczestniczył w niektórych projektach realizowanych w bazie Groom Lake, dostarczył w tej
sprawie wręcz sensacyjnych informacji. Mianowicie w jednej z audycji stacji telewizyjnej KLAS-
TV w Las Vegas 31-letni fizyk i inżynier Robert Lazar oświadczył, że najnowsze wytwory
amerykańskiej technologii lotniczej nie są jedynie rezultatem prac badawczych specjalistów
amerykańskich, lecz przede wszystkim wynikiem badań przeprowadzonych na nieznanych
obiektach latających, które od lat 40. i 50. znajdują się w posiadaniu lotnictwa USA.
„Udało nam się wejść w posiadanie obiektów latających, które uległy awariom – stwierdził
Lazar. – Od 40 lat nasi specjaliści trudzą się nad rozgryzieniem mechanizmu działania ich
napędu. Dopiero jednak w ciągu ostatnich 10 lat poziom badań podstawowych stał się na tyle
wysoki, że pozwoliło to zrozumieć przynajmniej jego zasadę”.
Lazar podjął pracę w obiekcie S-4 Strefy 51 w liczącym 8000 mieszkańców mieście-bazie
Groom Lake, położonej na dnie wyschniętego słonego jeziora na pustyni w Nevadzie,
znajdującego się w samym środku zamkniętych terenów wojskowych. Na starszych mapach
Nevady jezioro jeszcze figurowało, obecnie cały „rejon Groom Lake” jest tylko białą plamą na
mapie. Obszar ten opatrzony jest kryptonimem Dreamland, czyli „kraina marzeń”. I to jakich
marzeń!
Lazara zaangażowano do prac nad rozwijaniem „zaawansowanych systemów napędowych”.
Składając przysięgę dochowania tajemnicy, Lazar w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie
sprawy, do jakiego stopnia „zaawansowany” będzie jego nowy zakres zajęć. Pierwszego dnia
pracy otrzymał do starannego przestudiowania kilka tajnych raportów. Chodziło w nich o
reaktor antymaterii jako źródło energii. Jak mówi Lazar, znajdowały się tam opisy „wzmacnia-
czy grawitacyjnych” (gravity amplifier). Była też mowa o dwuczęściowym (sic!) agregacie
napędowym opartym na dziwacznej technologii. Nie było żadnego widocznego połączenia
między obiema częściami. O ile można się było zorientować, w tym systemie napędowym
chodziło o manipulowanie polem grawitacyjnym W jednym ze służbowych pomieszczeń wisiał
plakat przedstawiający talerzowaty pojazd latający unoszący się około metra nad powierzchnią
wyschniętego jeziora. Lazar pomyślał, że to jakiś nowy typ samolotu. Dziwił go tylko podpis
– 74 –
widniejący na plakacie: Oni tu są!
Kiedy Lazar zapoznawał się ze swoim nowym miejscem pracy, koledzy zaprowadzili go do
takiego właśnie pojazdu stojącego w hangarze i polecili mu obejrzenie go od środka. Lazar
twierdzi, że fotele pilotów były zbyt małe dla normalnego wzrostu ludzi. W tym momencie w
jego świadomości błysnęła myśl: To coś nie jest z tego świata! Oglądając potem sąsiednie
hangary, zobaczył je wszystkie. W każdym z połączonych ze sobą hangarów stał podobno inny
latający talerz, w sumie było ich dziewięć i każdy wyglądał inaczej. Trzy z tych obiektów
rozebrano na części do zbadania. Jeden spadł w 1981 roku, inny z kolei był uszkodzony.
Pozostałe cztery były, jak twierdzi Lazar, nietknięte. Uszkodzony pojazd, przypuszczalnie
trafiony jakimś pociskiem, miał wielką dziurę w dnie i w kopułce, zupełnie jakby coś go
przedziurawiło na wylot. „Dla rozróżnienia nadałem tym pojazdom nazwy odpowiednie dla ich
kształtów – np. kapelusz, tortownica (...) jeden, który wyglądał jak wypolerowany, nazwałem
modelem sportowym Wyglądał na nowiusieńki, a poza tym dokładnie pokrywał się z moimi
wyobrażeniami o latających talerzach” – stwierdził Lazar.
Lazar utrzymuje, że gruntownie badał pojazd nazwany przez siebie „modelem sportowym”
w czasie lotu. Oto jak opisuje on przebieg tego osobliwego wydarzenia: „Kiedy startował, jego
spodnia strona zaczęła się jarzyć i lekko syczeć, zupełnie jak prąd wysokiego napięcia w kuli.
Obserwując go w czasie lotu, miałem nieodparte wrażenie, że obiekt ten nie jest stąd”. Później,
przed kamerami KLAS-TV Lazar oświadczył jeszcze: „Jego zachowanie podczas lotu różniło się
zasadniczo od zachowania zwykłych samolotów. Miał niekonwencjonalny napęd, ponieważ nie
było wyrzucania gazów, jak powiedzmy w przypadku odrzutowca, nie było śmigła i żadnego
hałasu silnika. Miałem wrażenie, że to czary”.
W czasie krótkiego lotu pokazowego „talerz” miał się podobno „miękko i cicho oderwać od
podłoża, zatrzymać w powietrzu, następnie wznieść się na wysokość około 10 metrów, by na
tym pułapie zawisnąć nieruchomo”, twierdzi Lazar.
Mieszkańcy Lancaster we wschodniej części Kalifornii donosili o zaobserwowaniu podobnych
obiektów. Pojawiające się nad bazą lotniczą Edwards na pustyni Mojave – drugim ściśle tajnym
poligonem lotnictwa wojskowego USA – świecące obiekty latające zatrzymywały się podobno
nieruchomo w powietrzu lub też sunęły przed siebie, jakby siła grawitacji nie miała dla nich
najmniejszego znaczenia.
Lazar twierdzi, że zaprezentowano mu napęd tych obiektów, składający się z reaktora
antymaterii będącego szeroką mniej więcej na 45 centymetrów płytką z kulą pośrodku, z
której można było zdejmować osłonę. Urządzenie to mieściło się w centrum dyskoidalnego
pojazdu latającego. „W rektorze znajduje się pierwiastek 115” – podał Lazar. Ma to być
superciężki pierwiastek niewystępujący na Ziemi i niedający się też tu wytworzyć.
Pod wpływem bombardowania protonami pierwiastek 115 zmienia się w procesie dezinte-
gracji, emitując przy tym antymaterię oraz fale grawitacyjne. Skanalizowane za pomocą
prowadnicy fali oraz wzmacniaczy grawitacyjnych fale grawitacyjne wytwarzają silne pole
ciążenia w kierunku lotu. Pojazd może dzięki temu osiągać niewiarygodne prędkości, może
gwałtownie zmieniać kierunek lotu lub w jednej chwili zatrzymać się w miejscu.
Z taką charakterystyką lotu spotykamy od dziesięcioleci przy okazji relacji z obserwacji UFO.
W czasie pierwszego puszczenia w ruch reaktora Lazar przeprowadził najróżniejsze ekspery-
menty. Na przykład podczas jednej z demonstracji dysk wyglądał „z powodu zakrzywienia
promieni świetlnych jak mały czarny obszar”. W czasie innej próby z kolei naukowcy postawili
płonącą świecę w obrębie pola grawitacyjnego i – jak twierdzi Lazar – przez cały czas
pozostawania w tym polu świecy „praktycznie nie ubywało z powodu znacznego spowolnienia
biegu czasu”.
Lazar uważa, że technologię tę trzymano w tajemnicy z jednej strony po to, aby wyko-
rzystać ją do celów wojskowych, z drugiej zaś, aby nie wyrządzać szkód światowej gospodarce.
Ta nowa technologia bowiem miałaby radykalny wpływ na całe gałęzie przemysłu i firmom,
które nie zdołałyby się dostatecznie szybko przestawić, groziłoby bankructwo, podobnie jak
całej energetyce. W konsekwencji wybuchłoby masowe bezrobocie. Państwa utrzymujące się
dziś z eksportu surowców naturalnych zostałyby pozbawione źródła dochodów, co mogłoby
doprowadzić do wręcz niewyobrażalnego kryzysu gospodarczego na całym świecie.
Kiedy Lazar ogłosił swoje rewelacje na forum publicznym, podjęto liczne próby zmuszenia
go do milczenia. „Wielokrotnie przypominano mi o przysiędze zobowiązującej mnie do zacho-
wania tajemnicy, grożąc śmiercią, gdybym zaczął mówić. Założono mi podsłuch na telefon. W
końcu nie wytrzymałem tego ustawicznego stresu”.
W ramach sprawdzania wiarygodności Lazara przez stację KLAS-TV został on poddany
badaniom psychologicznym i psychiatrycznym. Wynikało z nich, że na Lazara przypuszczalnie
wywierano presję psychiczną, a kto wie, może nawet podawano mu substancje odurzające.
– 75 –
Hipnoterapeuta Layne Keck stwierdził na przykład: „Oczywiście ludzie poddani hipnozie mogą
kłamać. Niemniej jednak jestem przekonany, że Lazar w swojej podświadomości wierzy w to,
co mówi. Ten człowiek pozostaje pod olbrzymią presją. Najwyraźniej przez długi czas pod-
dawany był terrorowi psychicznemu”.
Reporterzy telewizyjni odkryli, że zrobiono wszystko, aby Lazar stał się osobą „niebyłą”. Na
uniwersytetach, gdzie studiował, nikt nie znał jego nazwiska. Laboratoria w Los Alamos
kategorycznie zaprzeczały, aby „kiedykolwiek pracował u nich ktoś o nazwisku Robert Lazar”.
Nawet szpital, w którym Lazar przyszedł na świat, nie miał żadnej informacji o jego naro-
dzinach. Czyżby Lazar był oszustem?
Dziennikarze nie dali się łatwo zniechęcić. W końcu zdobyli stary egzemplarz książki telefo-
nicznej wewnętrznych numerów działu fizyki laboratoriów w Los Alamos. I nagle okazało się, że
Lazar tam figuruje. Ponadto znalazł się też artykuł Lazara w Los Alamos Monitor, gdzie pisał on
o skonstruowaniu samochodu o napędzie odrzutowym i gdzie jego samego przedstawiano jako
„pracownika naukowego działu fizyki Narodowych Laboratoriów Los Alamos”, który wraz z
innymi naukowcami NASA uczestniczył w realizacji tego projektu.
Czy zatem Robert Lazar rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje? Z przedstawionych
przezeń formularzy zeznań podatkowych W-2, w których figuruje jako pracownik wywiadu
marynarki wojennej, wynika, że tak.
Po zwolnieniu z pracy w bazie Groom Lake Lazar założył prywatną elektrotechniczną firmę
doradczą. W styczniu 1990 roku stanął przed sądem oskarżony o opracowanie sieci komputero-
wej oraz systemu alarmowego dla nielegalnego domu publicznego w pobliżu Las Vegas. Po
wielomiesięcznym pobycie w areszcie śledczym skazano go za „wspieranie nielegalnego
nierządu” na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu. Mimo argumentów jego adwokata,
który twierdził, że Lazar nie ma obowiązku sprawdzania zleceniodawców pod kątem legalności
wykorzystania przez nich jego porad i urządzeń, Lazar, któremu zasugerowano możliwość
nadzwyczajnego złagodzenia kary, przyznał się do winy. W ten sposób jego przeciwnicy naresz-
cie mieli haczyk, który pozwalał im go dyskredytować.
W programie KLAS-TV Lazar oświadczył:
„Nawet po zwolnieniu z Groom Lake naciski nie ustawały. Kilkakrotnie zjawiali się niespo-
dziewanie w naszym domu, grożąc mnie i mojej żonie. Musiałem zacząć mówić, żeby pozbyć
się tych nacisków. Teraz przynajmniej nie mają już powodów dalej mi grozić. I tak już wszyst-
ko powiedziałem, nikt już nie może temu przeszkodzić”.
W jeszcze wcześniejszym programie Lazar udzielał wywiadu anonimowo, widoczna była
tylko jego sylwetka, a głos zdeformowano. Potem dowiedział się, że wszystkie dane na jego
temat zostały wszędzie skasowane i powiedział sobie: „Trzeba coś zrobić, zanim całkiem mnie
zlikwidują”.
Szukając informacji na temat Lazara, reporter KLAS-TV George Knapp natrafił na innych
naukowców zatrudnionych w Groom Lake, którzy w zasadzie potwierdzili to, co mówił: „Wiemy
od pewnego inżyniera na bardzo wysokim stanowisku, że wszyscy pracownicy ze strefy
najwyższego utajnienia zostali poinformowani o zabezpieczeniu pozaziemskich dysków, które
spadły na obszarze poligonu”. Od pewnego biznesmena z Las Vegas, który służył na poligonie,
reporterzy dowiedzieli się, że widział on lądujący poza Strefą 51 „latający talerz”, który został
natychmiast otoczony przez siły bezpieczeństwa, zaś jego samego zatrzymano i poddano
przesłuchaniu. Po nadaniu programu z Lazarem do KLAS-TV zgłosił się mężczyzna, który
pracował jako technik w Groom Lake, i powiedział, że któregoś razu omyłkowo wszedł nie do
tego hangaru, co trzeba, i zobaczył ludzi w białych fartuchach, którzy najwyraźniej byli zajęci
oględzinami dużego, metalicznego dysku, ukrytego pod namiotem. Ponadto jeden z kontrole-
rów lotów w sąsiedniej bazie lotniczej Nellis przez pięć kolejnych nocy widział na radarze nad
górami Groom niezwykłe obiekty latające, przyśpieszające do prędkości 13.000 kilometrów na
godzinę, potem gwałtownie się zatrzymujące i unoszące się w jednym miejscu. Kiedy kontroler
zameldował o zjawisku, otrzymał od przełożonego rozkaz zachowania tego w tajemnicy. Dla
stacji KLAS-TV i jej reportera George'a Knappa stanowiło to ostateczny dowód, że Lazar mówi
prawdę.
Skąd jednak Lazar czerpie niezłomne przekonanie, że wojsko nie tylko weszło w posiadanie
uszkodzonych pozaziemskich obiektów latających, ale że ma już za sobą kontakty z przedsta-
wicielami obcych cywilizacji? Lazar twierdzi:
„Pierwiastek 115 musiał zostać przez kogoś dostarczony. Jak wynika z raportów, rząd
dysponuje ilością około 500 funtów tego pierwiastka. Pierwiastek 115 nie jest nigdzie odnoto-
wany, to superciężki pierwiastek, który można przewozić tylko w ołowianych pojemnikach. Nie
da się go wytworzyć syntetycznie. Wszystkie pierwiastki powyżej liczby atomowej 103 i pluto-
nu (96) zbyt szybko ulegają dezintegracji. Na przykład pierwiastek 106 istnieje tylko przez
– 76 –
ograniczony czas. Naukowcy przypuszczają że dopiero pierwiastki o liczbie atomowej między
113 a 116 znowu się stabilizują. Pierwiastek 115 jest tego dowodem”.
Ponadto Lazar jest przekonany, że jako naturalne źródło pozyskiwania pierwiastka 115
wchodzi w grę tylko superciężka gwiazda na krótko przed eksplozją supernowej lub też układ
gwiazdy podwójnej, którego kolaps mógłby uwolnić olbrzymie masy energii i umożliwić
powstanie superciężkich pierwiastków. Na to też zresztą wskazują raporty na temat istot
pozaziemskich.
George'owi Knappowi, który prowadził wywiad dla KLAS-TV, Lazar oświadczył, że w rapor-
tach „zawarte były wszelkie możliwe szczegóły na temat obcych, łącznie z informacjami o ich
wierzeniach religijnych. Raporty były naszpikowane informacjami i zawierały obok protokołów
sekcji zwłok także zdjęcia obcych istot. Mają one 110-140 centymetrów wzrostu, barwę ich
skóry określa się jako brunatnoszarą, głowy mają być duże i pozbawione owłosienia, oczy
duże, czarne i skośne”. Istoty te mąją pochodzić z odległej od Ziemi o 37 lat świetlnych czwar-
tej planety układu Zeta Reticuli.
Nazwa tego układu planetarnego wielokrotnie powtarza się w kontekście UFO. Pochodzące
rzekomo z tego układu podwójnej gwiazdy istoty zawsze opisywane są przez świadków
jednakowo: wzrost około 110-140 centymetrów, bardzo długie ręce, brunatnoszara skóra, duża
głowa i ogromne czarne oczy.
Już w 1988 roku dwóch pracowników CIA potwierdziło, że rząd USA wszedł w posiadanie
wraków UFO oraz martwych ciał członków ich załóg. W wyemitowanym 14 października 1988
roku przez CBS na cały kraj programie UFO Cover-up: Live jeden z tych agentów oświadczył:
„Istoty te pochodzą z układu Zeta Reticuli. Od 1948 lub 1949 roku do dzisiaj gośćmi rządu USA
byli trzej przybysze”. Podczas dwugodzinnego programu emitowanego na żywo z Waszyngtonu
po raz pierwszy uchylono rąbka tajemnicy, po dziś dzień okrywającej sprawę polityki amery-
kańskiego rządu wobec problemu UFO. Agent CIA pokazany w telewizji jedynie jako ukryta w
cieniu sylwetka i występujący pod kryptonimem „Falcon”, elektronicznie zniekształconym gło-
sem przekazał zdumionym telewidzom wiadomości wręcz niewiarygodne: „Pierwszego Obcego
znaleziono na Pustyni Meksykańskiej po katastrofie pojazdu kosmicznego. Nazwaliśmy go EBE
(Extraterrestial Biological Entity). Był z nami do 1952 roku. Od niego dowiedzieliśmy się wiele
o obcych, o ich kulturze i ich statkach kosmicznych. Drugi Obcy przybył w ramach programu
wymiany, podobnie trzeci, który jest gościem rządu Stanów Zjednoczonych od 1982 roku”.
Z jego informacji wynika, że istoty te żyją 300-400 ziemskich lat i odznaczają się niezwykle
wysokim ilorazem inteligencji. Jeśli idzie o wierzenia, to czczą oni wszechświat jako istotę
boską. Jak twierdzi „Falcon” obcy przybywają na Ziemię w pokojowych zamiarach i nie uważają
za wskazane bezpośrednio ingerować w naszą ewolucję, wpływając na jej przebieg raczej w
sposób pośredni, jak to już miało miejsce.
„Na tajnym pustynnym poligonie w Nevadzie, w Strefie 51, przeprowadza się eksperymenty
we współpracy z pozaziemskimi przybyszami – potwierdził rewelacje Lazara »Falcon«. – Nasi
piloci nauczyli się tam prowadzić ich statki kosmiczne. Obecnie próbujemy nauczyć się je budo-
wać”.
Jakkolwiek fantastycznie brzmieć mogą te wypowiedzi „Falcona”, to istnieje dość powodów,
by niekoniecznie traktować je jak czystą fantastykę naukową. Peter Leone, szef działu wiado-
mości CBS, potwierdził w programie UFO Cover-up: Live, że „Falcon” naprawdę jest tym, za
kogo się podaje, i że jego stanowisko zapewnia mu dostęp do najwyższych kręgów rządowych.
„Miałem możność osobistego zweryfikowania wiarygodności informacji i referencji »Falcona«” –
powiedział Leone.
Już w 1983 roku „Falcon” nawiązał kontakt z amerykańskim ufologiem Williamem L. Mo-
ore'em, udostępniając mu różne tajne dokumenty i kontaktując z innymi pracownikami wywia-
du. W jednym z dokumentów, podobno ściśle tajnej instrukcji dla rozpoczynającego urzędowa-
nie prezydenta Cartera, jest mowa o projekcie „Aquarius”, w którego ramach koordynowano
wszelką działalność rządu USA w odniesieniu do pozaziemskich statków kosmicznych i ich
załóg. Ten tajny projekt podlega powołanej w 1947 roku za administracji prezydenta Trumana
tajnej komisji znanej pod kryptonimem „Majestic 12” lub „MJ 12”. W czasach Reagana „MJ 12”
rozbudowano i komisja ta działa dziś pod nazwą „PI 40”, czyli Presidental Inelligence (prezy-
dencka służba wywiadowcza).
W tajnym raporcie „Aquarius” chodzi o dwa tajne projekty, zajmujące się „analizą wszelkich
informacji naukowych, technicznych, medycznych i wywiadowczych związanych z obserwacjami
»IAC« (Identified Alien Craft – zidentyfikowany pozaziemski statek kosmiczny) oraz kontaktami
z pozaziemskimi formami życia”.
Powołany w 1956 roku pierwotnie jako część [nazwa ocenzurowana] projekt SIGMA stał się
w 1976 roku projektem samodzielnym, mającym na celu nawiązanie łączności z istotami
– 77 –
pozaziemskimi. Pierwszy sukces odnotowano już w 1959 roku, kiedy to Stanom Zjednoczonym
udało się nawiązać kontakt z Obcymi. Dwudziestego piątego kwietnia 1964 roku odbyło się
spotkanie amerykańskiego oficera wywiadu lotniczego z dwoma przedstawicielami istot poza-
ziemskich, w specjalnie do tego celu przygotowanym miejscu na pustyni Nowego Meksyku. W
czasie trzygodzinnego kontaktu oficerowi udało się wymienić z istotami zasadnicze informacje.
„Projekt jest kontynuowany w jednej z baz lotniczych w Nowym Meksyku. (...) Projekt
»SNOWBIRD« zapoczątkowano w 1972 roku. Jego celem było odbycie próbnego lotu na
pozaziemskim obiekcie latającym, który znalazł się w posiadaniu sił powietrznych. Projekt jest
kontynuowany w Nevadzie”.
Czyżby więc rewelacje Laraza rzeczywiście odpowiadały prawdzie? Artykuł w czasopiśmie
lotniczym Aviation Week wspominał w każdym razie, że niektóre samoloty zostały już wyposa-
żone w układy napędowe daleko wykraczające poza stosowane w dzisiejszym lotnictwie.
Dziwnym zbiegiem okoliczności amerykańska agencja kosmiczna NASA właśnie ostatnio
zaczęła się szczególnie interesować „reaktorami na antymaterię”. I tak na przykład w sierpniu
1990 roku wszyscy fizycy zatrudnieni przy najważniejszych projektach rządowych zostali
wezwani do niezwłocznego skoordynowania swoich prac dotyczących „zaawansowanych
technologii napędu, zwłaszcza w odniesieniu do reaktorów na antymaterię, zimnej syntezy
jądrowej (...) oraz napędów antygrawitacyjnych” z odpowiednim udziałem NASA. Również w
numerze 38/1990 tygodnika Aerotech News and Review ogłoszono, że amerykańskie lotnictwo
pracuje obecnie nad układami napędu na antymaterię. W swoim raporcie dla czasopisma UFO
Universe autor książek naukowych William F. Hamilton III dowodzi, że liczne zaangażowane w
rządowe projekty znane firmy oraz uniwersytety już od 1955 roku prowadzą badania w
dziedzinie grawitacji oraz napędów grawitacyjnych. Wymienia w tym kontekście na przykład
Glenn L. Martin Company z Baltimore, zakłady Convair z San Diego, Bell Aircraft z Buffalo oraz
dział helikopterowy United Aircraft.
Pierwsze wyniki badań wraków UFO, które – jak wynika z raportów wywiadu oraz wypo-
wiedzi „Falcona” – odkryto i zabezpieczono pod koniec lat 40. i na początku 50. głównie na
południowym zachodzie USA kazały przyjąć, że pojazdy te napędzane są prawdopodobnie
sztucznie wytwarzanymi polami grawitacyjnymi i spadły w wyniku oddziaływania fal nowego
amerykańskiego systemu radarowego, który te pola zakłócił. W memorandum tajnego
komitetu „Majestic 12” do prezydenta Dwighta D. Eisenhowera z 1952 roku czytamy, że
pierwszy z dysków spadł 2 lipca 1947 roku w pobliżu bazy lotniczej w Roswell w Nowym
Meksyku. „Kiedy miejscowy farmer zgłosił znalezisko, natychmiast zorganizowano akcję sił
powietrznych dla zabezpieczenia szczątków obiektu w celu odtransportowania ich do dalszych
badań naukowych”. Ponadto czytamy jeszcze: „Podobnie bezskuteczne okazały się próby
ustalenia systemu napędowego oraz istoty i sposobu przekazywania energii oraz jej źródeł.
Badania tego problemu były utrudnione ze względu na niemożność zidentyfikowania, a
właściwie brak: skrzydeł, śmigieł i dysz oraz konwencjonalnych urządzeń napędowych i
sterujących. Podobnie wyglądała sprawa z wszelkimi przewodami, lampami i łatwymi do
określenia częściami elektronicznymi”. Wydaje się, że znalezienie dalszych wraków, a także
porozumienie z „EBE”, w czasie czterech następnych lat naprowadziły badaczy na właściwe
tory.
Również znalezione wraz z wrakiem istoty pozaziemskie – jak czytamy w tajnym raporcie
grupy „Majestic 12” „cztery istoty podobne do ludzi” – odtransportowano w celu przeprowa-
dzenia oględzin medycznych. Wynik: „(...) aczkolwiek istoty te są podobne do ludzi, to proces
biologiczny i ewolucyjny ich rozwoju był bezsprzecznie całkowicie odmienny od tego, jaki jest
obserwowany w przypadku Homo sapiens” – czytamy w raporcie.
W listopadzie 1949 fotograf Nicholas von Poppen, potomek starej estońskiej szlachty, otrzy-
mał tajne zamówienie od amerykańskiego lotnictwa wojskowego. Jako ekspert w dziedzinie
fotografii metalurgicznej von Poppen niejednokrotnie już otrzymywał zlecenia od wielkich firm
lotniczych, pracował też dla wojska. Do von Poppena zadzwonił doktor Erie Wang z uniwersy-
tetu w Cincinatti. Wang był jednym z doradców centrum rozwoju lotnictwa w dziale modelo-
wania aerodynamicznego bazy lotniczej Wright Patterson w Dayton w stanie Ohio, gdzie była
siedziba wywiadu technologicznego amerykańskich sił powietrznych. Poprosił on swojego przy-
jaciela von Poppena, aby przygotował się do wykonania pewnego zadania, ale ze względu na
najwyższą klauzulę tajności nie powiedział mu, o co chodzi, uprzedzając tylko, że ktoś po niego
przyjedzie. Kilka dni później u fotografa zjawiło się dwóch agentów, którzy zawieźli go na
lotnisko i polecieli razem z nim do Los Alamos, ściśle tajnych laboratoriów wojskowych. W
jednym z hangarów kompleksu von Poppen dowiedział się, czego od niego oczekują.
Zaprowadzono go do jego „miejsca pracy”, które – jak później wspominał – sprawiało zupełnie
cyrkowe wrażenie, ponieważ w wielkim hangarze porozstawiane były większe i mniejsze
– 78 –
namioty oraz stoły pełne naukowej aparatury. Pośrodku hangaru leżał srebrzyście połyskujący
dyskoidalny obiekt, który von Poppen miał obfotografować do najdrobniejszego szczegółu. W
ciągu następnych dwóch dni wykonał on ponad 200 zdjęć obiektu. Były to przeważnie
mikrofotografie struktury powierzchniowej metalu, z którego wykonano dysk. Von Poppenowi
pozwolono przestudiować każdy detal latającego pojazdu z wyjątkiem znajdującego się w
centrum dysku mechanizmu, który był przypuszczalnie układem napędowym. Von Poppen
oświadczył później zaprzyjaźnionemu z nim doktorowi Tylerowi: „Uświadomiłem sobie, że ten
obiekt, niezależnie od tego, kto go wykonał, technologicznie wyprzedza nasze możliwości o
tysiące lat”.
Następnie pokazano von Poppenowi ciała znalezionych w tym technicznym cudeńku istot.
„Największy z nich, mający może 140 centymetrów wzrostu, był pewnie dowódcą, ważył jakieś
35 funtów i był bardzo szczupły. Najmniejszy natomiast mierzył 80 centymetrów wzrostu i
ważył całe 22 funty. Wszyscy wyglądali na bardzo inteligentnych, mieli jasną skórę i bez
wątpienia nie pochodzili z Ziemi”. Zaledwie kilka lat po wykonaniu tego tajemniczego zlecenia
von Poppen zmarł w do dziś nie wyjaśnionych okolicznościach. Mieszkanie było przewrócone do
góry nogami, ale nic nie zginęło. Czyżby ktoś chciał mieć pewność, że von Poppen nie wykonał
żadnych szkiców ani nie zatrzymał sobie żadnych fotografii?
Zanim William English otrzymał przeniesienie do Chicksands, natowskiego ośrodka nasłu-
chowego w pobliżu bazy lotniczej Bentwater na wschodnich wybrzeżach Wielkiej Brytanii, był
kapitanem amerykańskich „zielonych beretów”. Jego nowe zadanie polegało na analizowaniu
informacji. W Chicksands prowadzono nasłuch łączności radiowej Układu Warszawskiego, prze-
chwytywano informacje, tłumaczono i analizowano. English pracował w strefie najwyższego
bezpieczeństwa. Nie wolno mu było ani nic ze sobą przynosić, ani też stamtąd zabierać. Na
biurku Englisha były dwa koszyki: jeden na sprawy przychodzące, drugi – na wychodzące.
Rano English znajdował swoje dzienne pensum w koszyku spraw przychodzących, wieczorem
zaś odkładał wszystko, co opracował, do koszyka spraw wychodzących. Stamtąd trafiały one
dalej. Jak opowiedział English, w lipcu 1977 roku wśród spraw przychodzących znalazła się
zalakowana koperta, którą otworzył. Był w niej liczący 624 strony dokument zatytułowany
„Raport GRUDGE nr 13 – ściśle tajne – tylko do czytania”. Kiedy English zorientował się, co
czyta, aż zaparło mu dech. Raport GRUDGE dotyczył rozbitych statków kosmicznych, martwych
istot pozaziemskich oraz kontaktów rządu USA z mieszkańcami innych planet. Ponieważ jednak
zasadniczym zadaniem Englisha było opracowanie raportu, przystąpił do pracy. Tym razem,
zamiast jak zwykle jednostronicowego streszczenia, sporządził czterostronicowy skrót, wykonał
dwie dodatkowe kopie, włożył wraz z raportem z powrotem do koperty i umieścił wszystko w
koszyku spraw wychodzących.
Bill English, nie potrafił już zapomnieć o tym, co przeczytał. Powróciwszy do Arizony, dowie-
dział się o istnieniu najstarszej amerykańskiej instytucji badające fenomeny powietrzne APRO
(Aerial Phenomena Research Organisation). W 1979 roku poznał tam podpułkownika lotnictwa
Wendelle'a C. Stevensa, byłego pracownika wywiadu technologicznego amerykańskich sił
powietrznych. Temu właśnie podpułkownik Stevensowi, który bez ogródek opowiadał o swoich
przeżyciach z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi w czasach aktywnej służby, English
zwierzył się z tego, co czytał. Dopiero jednak w 1989 roku, zachęcony telewizyjnym
programem UFO Cover-up: Live z udziałem „Falcona” i Lazara, sam wystąpił publicznie.
„Raport GRUDGE nr 13” (nazwany tak od „Projektu GRUDGE” – drugiego programu
badawczego amerykańskich sił powietrznych oficjalnie zajmującego się UFO) dzielił się na trzy
części. W pierwszej dotyczył aktywności UFO w latach 1942-1951: lądowań i kontaktów, jak
też namierzenia przez czułą aparaturę wojskową oraz katastrof UFO. Część druga zawierała
fotografie, sensacyjne zbliżenia UFO w locie i w czasie lądowania, szczątki UFO na miejscach
katastrof, a także fotografie żywych i martwych członków ich załóg. W części trzeciej
znajdowały się opisy różnych zaobserwowanych typów i grup istot pozaziemskich, a także
wyniki sekcji zwłok, próbki pisma oraz protokoły ze spotkań z „EBE”.
Mówi English:
„Wszystkie zdjęcia były to barwne fotografie w formacie 20 na 25 centymetrów. Miejsca ani
daty nie podawano. Pierwsze zdjęcie pokazywało jedną z obcych istot na metalowym stole, być
może sekcyjnym, o długości około 2 metrów. Istota była naga, miała około 130 centymetrów
wzrostu. Jej głowa była nieco większa od ludzkiej, oczy w kształcie migdałów, niezwykle małe
usta, a zamiast nosa dwie dziurki. Genitalia nie były widoczne. Długie ręce kończyły się
mikroskopijnymi dłońmi o trzech lub czterech długich palcach. Skóra istoty miała barwę
niebiesko-szarą. Dalsze zdjęcia ukazywały ciało w kolejnych stadiach sekcji. (...) Były też
fotografie marwych istot pozaziemskich w szklanych pojemnikach, w których najwidoczniej
– 79 –
zostały zakonserwowane”.
Kiedy radziecka oblatywaczka Marina Popowicz, w swoim kraju nazywana pieszczotliwie
„pani MIG”, przekazała mi w czerwcu 1990 roku dwa zdjęcia mające ukazywać martwego
kosmitę, muszę przyznać, że byłem nastawiony nieco sceptycznie. Pani Popowicz wyjaśniła, że
zdjęcia te otrzymała przed laty od profesora Feliksa Zigela z moskiewskiego Instytutu
Lotnictwa i Lotów Kosmicznych. On sam otrzymał je podobno od jednego z kanadyjskich
kolegów. Na zdjęciach widać istotę o wielkiej głowie i ogromnych oczach, z małymi ustami i
dwiema dziurkami zamiast nosa. Dziwnym zbiegiem okoliczności zaledwie w dwa miesiące po
ukazaniu się tego zdjęcia w pierwszym wydaniu mojej książki Drachenwege („Drogi smoków”)
oraz w gazecie Bild pojawiło się inne zdjęcie przedstawiające – według wszelkiego prawdo-
podobieństwa – tę samą istotę. Tym razem było to barwne zdjęcie najwyższej jakości prosto ze
Stanów Zjednoczonych.
W grudniu 1990 roku zdjęcie to zostało wydrukowane bez słowa komentarza w amery-
kańskim fachowym magazynie ufologicznym Orbiter. W telefonicznej rozmowie z jego wydaw-
cą, Jimem Melesciusem, dowiedziałem się, że zagwarantował on osobie, od której je otrzymał,
anonimowość. Zdradził tylko tyle, że chodzi o kogoś współpracującego przy tajnym rządowym
projekcie badawczym. O Marinie Popowicz i zdjęciach będących w jej posiadaniu Melescius nic
nie wiedział.
Mniej więcej w tym samym czasie brytyjski ufolog i były oficer policji Anthony Dodd
otrzymał aż trzy zdjęcia tej istoty. Dodd, który już w 1989 roku zdobył międzynarodową sławę
swoimi rewelacjami na temat „incydentu na pustyni Kalahari”, czyli rzekomego zestrzelenia
przez południowoafrykańską obronę przeciwlotniczą niezidentyfikowanego obiektu latającego i
zabezpieczenia wraku wraz z ciałami dwóch członków załogi, opowiedział mi, że zdjęcia te
dostały się w jego ręce za sprawą pewnego „naukowca pracującego na zlecenie rządu USA”.
Przedstawiały one sfotografowane w trzech fragmentach ciało istoty pozaziemskiej. „Zdjęcia
zostały przypuszczalnie wykonane w bardzo małym i ciasnym pomieszczeniu – mówi Dodd. –
Ponieważ istotę fotografowano po kawałku, musiała mieć co najmniej metr wzrostu”.
A zatem nie może być raczej mowy o jakimś miniaturowym manekinie. Jeśliby jednak
rzeczywiście było to fałszerstwo, to znakomicie wykonane. Kolory dokładnie odpowiadają
wczesnym barwnym fotografiom z lat 50. Lekki refleks światła wskazuje na to, że „zwłoki” leżą
za szkłem. Zagadką pozostaje, dlaczego przeguby dłoni i nogi w kostkach przymocowane są do
stołu uchwytami. Z czasem okaże się, czy zdjęcie to jest prawdziwe. Jego jakość wyklucza
możliwość, by było to zdjęcie amatorskie. Czy to przypadek, że zdjęcie to zostało udostępnione
do druku w dwa miesiące po opublikowaniu w Niemczech fotografii dostarczonych przez Marinę
Popowicz? Wiadomo jednak w stu procentach, że to „równoległe” zdjęcie istnieje już od końca
lat 70. i znajdowało się w rękach profesora Feliksa Ziegla. Zła jakość niewyraźnej, czarno-białej
odbitki dostarczonej przez Marinę Popowicz świadczy również o tym, że oryginał musiał być
barwny.
Żaden „zwykły” oszust nie wysyłałby zdjęcia do ZSRR, nie czekałby potem 15 lat, aż ukaże
się ono gdzieś na Zachodzie, by zaraz potem – anonimowo – zaprezentować równoległe do
niego zdjęcie. Są tylko dwie możliwości – albo kolorowa fotografia jest autentyczna, albo
mamy do czynienia z mistyfikacją, albo widzimy prawdziwe ciało „kosmity”, albo w wyszukany
sposób wykonanego manekina. Nie można oczywiście wykluczyć możliwości, że „ktoś” umyś-
lnie kieruje nasze zainteresowanie na fałszywy trop, że sieje zamieszanie za pomocą świado-
mej dezinformacji.
Jest jednak i taka możliwość, iż tenże „ktoś” usiłuje z wolna oswoić opinię publiczną z
faktem obecności istot pozaziemskich. Rewelacje ostatnich lat bowiem – zwłaszcza wypowiedzi
ludzi takich jak Robert Lazar, Bill English i „Falcon” – dowodzą, że nie ma tajemnicy na tyle
ścisłej, aby któregoś dnia nie doszło jednak do jakiegoś przecieku.
W październiku 1990 roku założony przeze mnie Institute for Extraterrestrial Communi-
cation (Instytut Kontaktu z Istotami Pozaziemskimi – IFEC) otrzymał oficjalne zaproszenie do
Związku Radzieckiego. Przyszło ono od doktora Thalesa Szonyi, prezesa Komisji Badania
Anormalnych Zjawisk Atmosferycznych działającej przy Gruzińskiej Akademii Nauk. Okazją
była międzynarodowa konferencja naukowa poświęcona zjawisku UFO i kontaktom z pozaziem-
skimi formami życia, jak też powołanie do życia Centrum Naukowych Badań UFO z siedzibą w
Rustawi, przedmieściu stolicy Gruzji – Tbilisi (dawniej Tyflis). W pięciodniowej konferencji,
trwającej od 3 do 7 grudnia 1990 roku wzięło udział około 100 ekspertów – prawie wszyscy
bez wyjątku to profesorowie i ich asystenci – ze wszystkich części imperium Gorbaczowa.
Przybyli z Leningradu i Rygi, z Moskwy i Krasnodaru, a nawet z Tomska na Syberii i
Władywostoku na Dalekim Wschodzie. I kiedy przedstawiciele IFEC mówili tylko o „możliwości i
perspektywie nawiązania kontaktów z istotami pozaziemskimi” wszyscy ci szacowni i poważni
– 80 –
starsi panowie twierdzili, że takie kontakty były już przedmiotem ich badań, a nawet że sami je
już mieli. Czyżby zebrała się tam grupa fantastów, czy też może wylądowaliśmy na jakiejś
obcej planecie zamiast w malowniczym plenerze Kaukazu?
Nic podobnego. Coraz częściej radziecka prasa donosi o spotkaniach, ba, wręcz o nawiąza-
niu kontaktu z istotami pozaziemskimi. „Kontakt? Kontakt już istnieje!” – brzmiał tytuł artykułu
Aleksandra Cholina opublikowanego w tak poważnym piśmie, jak opozycyjna Diemokrati-
czeskaja Rossija. „Co przedstawiciele obcych światów mówią nam o Ziemi i ludziach?” –
zapytała gazeta, odpowiadając zaraz na to pytanie: „Nie jest już dziś żadną tajemnicą, że UFO
to nie żaden mit ani zbiorowa halucynacja niezrównoważonych psychicznie ludzi”.
Doktor Mark Milchiker z Moskwy był jednym z referentów konferencji doktora Szonyi. Ze
wszystkich stron polecano mi go jako eksperta w dziedzinie kontaktów z istotami pozaziem-
skimi. Milchiker to człowiek o bardzo ciekawej, barwnej przeszłości. Pochodzi ze starej
żydowsko-rosyjskiej rodziny artystów i uczonych. Jego pradziadek, Tewje Milchiker, został
nawet bohaterem broadwayowskiego musicalu „Skrzypek na dachu”, opartego na znanej
powieści Szołema Alejchema. Kuzynką jego matki była słynna Wiera Slutska, przez jakiś czas
partnerka życiowa Lenina, która pojechała za nim na emigrację, stając się potem ważną
personą rosyjskiego komunizmu. Ciotką jego ojca była podwójna członkini Akademii Nauk Lina
Salomonnaja Stern. Stworzyła ona pięć nowych gałęzi nauki, w tym także immunologię – tak
przynajmniej twierdzą źródła radzieckie. Zaś wuj Marka Milchikera był za Stalina komendantem
obrony powietrznej Związku Radzieckiego. Sam Mark Milchiker zaczynał karierę jako geolog.
Na Ukrainie, na Kaukazie i Uralu szukał na zlecenie rządu ropy naftowej. W którymś momencie
jednak zdecydował, że poświęci się swojej wielkiej pasji, astronomii, a później kosmonautyce.
Na właściwą drogę pchnął go jego nauczyciel, Ary Szternfeld, podsuwając mu książki ojca
radzieckiej kosmonautyki, Konstantego Ciołkowskiego. Mark Milchiker studiował biologię, che-
mię, fizykę i astronomię, następnie kosmonautykę. Jako student skonstruował rakietę. Pier-
wsze prace naukowe opublikował w latach 1953-1958 w czasopiśmie Towarzystwa Astrono-
miczno-Geodezyjnego Akademii Nauk ZSRR. Z polecenia akademika Gabriela A. Tichowa,
twórcy radzieckiej astrobiologii, otrzymał wreszcie etat w Instytucie Kosmonautyki. Wymyślił
tam i skonstruował ruchome przeguby do skafandrów kosmicznych, zamocowania na przyrządy
w stanie nieważkości, osłony przeciwko promieniowaniu kosmicznemu na kapsuły kosmiczne, a
także wizjery do hełmów radzieckich kosmonautów chroniące przed wpływem promieniowania
słonecznego w Kosmosie. Jego dziełem jest ponadto prysznic dla kosmonautów odbywających
długie loty orbitalne oraz aparat do wykrywania metodami analizy spektralnej składników
chemicznych w cząsteczkach meteorytowych. Zbudowany potem w zakładach Carl Zeiss w
Jenie, w byłej NRD, aparat ten pod nazwą „Puma” znalazł się potem na radzieckich sondach
marsjańskich Phobos-1 i Phobos-2 oraz na radzieckiej sondzie badającej kometę Halleya.
Obecnie doktor Milchiker urządza na zlecenie rządu muzeum kosmonautyki w Moskwie.
– Naszym celem jest utworzenie efektywnie działającej grupy naukowców, która mogłaby
się zająć interdyscyplinarnym badaniom zjawisk UFO – powiedział mi Mark Milchiker. – Od
chwili powstania przed kilkoma laty Komisji Badania Anormalnych Zjawisk Atmosferycznych
udało nam się pozyskać do tej działalności kilku znakomitych uczonych. W wyniku tych starań
powstała obecnie organizacja „Sojuzfotsentr”, będąca ogólnorosyjskim związkiem interdyscy-
plinarnych badań UFO. Jej prezesem został były kosmonauta, generał Paweł Popowicz, którego
żonę poznał pan już wcześniej. Nasze kierownictwo składa się z 30 członków, większość z nich
to najwyższej próby uczeni, członkowie Akademii Nauk. Kierują oni komitetami we wszystkich
częściach Związku Radzieckiego, między innymi w Leningradzie, Kijowie, Rydze, Mińsku, Woro-
neżu, Tomsku, Władywostoku i wielu innych miastach.
– Czy to prawda, co wynika z moich prywatnych informacji, że stykał się pan już z przy-
padkami osobistych kontaktów z istotami pozaziemskimi i był świadkiem lądowania UFO –
spytałem. – Dla naszych czytelników na Zachodzie brzmi to niewiarygodnie. W jaki sposób
przeprowadza pan swoje badania?
– Przede wszystkim odwiedzamy oczywiście miejsca rzekomych lądowań UFO. Pobieramy
próbki gruntu, wykonujemy fotografie, stosujemy różne aparaty pomiarowe w celu wykrycia
śladów radioaktywności lub energii elektromagnetycznych. W wielu przypadkach współpracu-
jemy z laboratoriami kryminologicznymi, którym przekazujemy nasze materiały do analizy.
Zanim udamy się do osoby, która rzekomo miała kontakt z obcymi istotami, zbieramy najpierw
informacje o niej w środowisku, w którym żyje. Dopiero kiedy możemy mieć pewność, że
mamy do czynienia z osobą absolutnie zrównoważoną psychicznie i wiarygodną, przeprowa-
dzamy wywiad i za zgodą zainteresowanego poddajemy hipnozie. Większość osób zgadza się
na ten eksperyment. W ten sposób otrzymujemy znacznie bardziej bezpośrednie i przede
wszystkim bogatsze informacje o incydencie niż w czasie wywiadu. Jak pan zatem widzi, nie
– 81 –
robimy nic na piękne oczy. Jesteśmy naukowcami i wielu członków naszej organizacji to osoby
nastawione nader krytycznie.
– Jakie informacje otrzymuje pan od tych osób? – pytam.
– Istoty pozaziemskie – przyjmijmy, że są to istoty zamieszkujące inne planety – ostrzegają
nas, że ludzkości grozi niebezpieczeństwo popełnienia zbiorowego samobójstwa, ponieważ
doprowadziła ziemskie środowisko do zatrważającego stanu. Uprzedzają też, że w roku 1991
dojdzie do wielkiej fali głodu, że w latach 1993-1996 wystąpią globalne kataklizmy, zaś od
1992 do przełomu tysiącleci grozić nam będzie niebezpieczeństwo zagłady cywilizacji na Ziemi.
Jeśli mniej więcej do połowy 1992 roku nie uda się uświadomić mieszkańcom naszego globu
rozmiarów zagrożenia i poprawić stanu środowiska, które dostarcza nam powietrza do od-
dychania, wody do picia oraz pożywienia, to nadzieje są nikłe. Wszyscy wiemy, że atomowe
katastrofy w Harrisburgu w USA i Czernobylu, francuskie próbne wybuchy atomowe na Pacy-
fiku czy chińskie na pustyni Gobi dotykają całego globu. Wiemy, że podziemne próby atomowe
wprawiają w drgania płyty kontynentalne, które w miejscu ich styku powołują trzęsienia ziemi
– na przykład takie, jakie miały miejsce w okolicach miasta Spitak w Armenii. Notabene
armeński kataklizm został zapowiedziany. Następne trzęsienia ziemi będą miały miejsce w
Iranie i Afganistanie.
Powyższy wywiad przeprowadziłem 5 grudnia 1990 roku. I rzeczywiście, 18 grudnia 1990
roku prasa podała informację o trzęsieniu o sile 5,5 stopnia w skali Richtera w północnym
Iranie, a w grudniu 1991 roku zadrżała ziemia w Afganistanie!
– Przybysze krytykują naszą cywilizację za to, że od zarania dziejów zabijamy się nawzajem
– kontynuował doktor Milchiker. – Twierdzą oni, że człowiek składa się z dwóch komponentów:
fizycznego ciała, które jest zbudowane z atomów i cząsteczek, żyje około 80 lat i potem
umiera, oraz z energetyczno-psychicznej substancji, która istnieje dalej, przechodząc kolejne
inkarnacje. Nasza indywidualna pamięć ma stanowić składową tej substancji energetycznej,
która wchodzi w interakcje z pamięcią globalną, polem informacyjnym planety, do którego
każdy z nas ma dostęp odpowiedni do poziomu świadomości, i może odnaleźć swoją osobistą
matrycę, swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Kiedy umieramy, „kapsuła” z naszą sub-
stancją duchową jest gotowa do reinkarnacji. Może ona zostać zniszczona przez bombardo-
wanie niezwykle silną energią, silniejszą od jej własnej. Tak dzieje się w przypadku eksplozji
atomowej. Ludzie z Hiroszimy i Nagasaki definitywnie umarli – zginęły także ich „dusze”. Jak
mówią przedstawiciele obcych cywilizacji, kosmiczne prawo brzmi: „Nie zabijaj”! Zabójstwo
bowiem jest w ich rozumieniu najbardziej bezsensownym czynem, jakiego może dopuścić się
istota żywa. Narodziny i śmierć to tylko złudzenie. Rodzimy tylko ciała naszych dzieci, nato-
miast energetyczno-psychiczna substancja wchodzi w ciało jeszcze przed narodzinami. W ciągu
ostatnich 3000 lat naszej historii miało miejsce 12.500 wojen – całkowity absurd. Ponieważ
kiedy zabijesz jakiegoś człowieka, może się zdarzyć, że inkarnuje się on w ciele twojego
dziecka. W ten sposób nasi śmiertelni wrogowie mogą stać się jutro naszymi dziećmi.
Niezależnie od kogo pochodzi to ostrzeżenie, powinniśmy go posłuchać. Podobnie musieli
przemawiać do Henocha, Ezechiela czy Jana z Patmos. Musimy znów nauczyć się myśleć
sercem i czuć rozumem. Nazywam to zjawisko „efektem Merlina” – chodzi o ponowne
zaczarowanie przyrody, o to, by czuć z drzewami, rozmawiać z kamieniami. Tysiące lat temu
nasi przodkowie zniszczyli swoją ojczyznę – planetę Faeton. Od nas teraz zależy, czy zdołamy
odwrócić ten los od Ziemi. Dopiero gdy nam się to uda, osiągniemy następny szczebel ewolucji
– staniemy się ludźmi kosmicznymi.
– 82 –
11.
Wielki mur
Przyrodoznawcy bardzo słusznie stoją na stanowisku, że żyjąc w naszym świecie, absolutnie
nie jesteśmy w stanie sformułować obiektywnych wypowiedzi na temat tego świata, ponieważ
bezpośrednio należący do tegoż świata obserwator zawsze postrzega ów świat od wewnątrz, a
nigdy z zewnątrz. Jako składowa świata zjawisk nie ma on w gruncie rzeczy żadnej możliwości
obiektywnej obserwacji za pomocą narządów zmysłu. Aby wypowiadać się o zdarzeniach w
sposób obiektywny obserwator musiałyby się znajdować poza obrębem układu czasoprzes-
trzennego, jakkolwiek i w tym przypadku już sam akt obserwacji stanowi element wpływający
na zdarzenia. Ponieważ jednak człowiek nie może opuścić swojej czasoprzestrzeni, aby wypo-
wiadać się o niej z zewnątrz, nie jest mu dana możliwość obiektywnej wypowiedzi o rzeczy-
wistości. W swojej teorii poznania filozof i metodolog nauki sir Karl Popper stwierdza lakonicz-
nie: „My nie »wiemy«, my tylko zgadujemy”.
Przyrodoznawcy badają związki między poszczególnymi elementami rzeczywistości, aby wy-
kryć, przedstawić i możliwie trafnie opisać zależności, funkcje i ewentualne ciągi przyczynowo-
skutkowe. Opisy te zawsze jednak stanowią jedynie odbicie jednej z możliwych rzeczywistości.
Popper dzieli wszechświat na trzy światy, mianowicie
• świat numer 1: fizykalny, z materią ożywioną i nieożywioną;
• świat numer 2: z jego świadomymi przeżyciami, uczuciami, zamiarami, snami i wiedzą
subiektywną;
• świat numer 3: z jego logicznymi treściami wysiłków intelektualnych oraz systemów teore-
tycznych, zapisanymi i zmagazynowanymi w urządzeniach komputerowych, piśmiennictwie
naukowym, książkach itp.
Między tymi trzema światami zachodzi interakcja wywołująca wzajemne wpływy między
światami numer 1 i 2 oraz 2 i 3. Nie ma natomiast żadnego wzajemnego wpływu między
światami numer 1 i 3. „Nauka to poszukiwanie prawdy: nie posiadanie wiedzy, lecz szukanie
prawdy” – powiada Popper.
W październiku 1989 roku amerykańskcy astronomowie Margaret Geller i John P. Huchra
odkryli w niewielkim wycinku naszego wszechświata gigantyczne nagromadzenie galaktyk,
stawiające pod znakiem zapytania wszelkie dotychczasowe teorie na temat powstania i budowy
kosmosu. Jak wynika z obliczeń te skupiska Dróg Mlecznych mierzą co najmniej 500.000.000
lat świetlnych długości i 15.000.000 lat świetlnych grubości. Dla porównania podajmy, że nasza
Ziemia znajduje się w obrębie Drogi Mlecznej, która ze swoją średnicą „zaledwie” 100.000 lat
świetlnych może się wydać ziarenkiem piasku.
W odległych regionach kosmosu galaktyki zbijają się w wielkie gromady, z których każda
może składać się nawet z wielu tysięcy układów gwiezdnych. Gromady te skupiają się z kolei w
tak zwane superklastery czy inaczej supergromady.
Kiedy za pomocą superszybkich komputerów zaczęto przeprowadzać symulację rozkładu
materii w kosmosie, naukowcy doszli do zdumiewającego wyniku: gromady galaktyk zbijają się
w czasoprzestrzeni w struktury zadziwiająco podobne do obserwowanych pod mikroskopem
żywych komórek. Ponadto takie supergromady galaktyk znajdują się na powierzchni gigantycz-
nych kul próżniowych, czy „bąbli”.
Wygląda na to, że wszechświat składa się z nieskończonej liczby takich pozbawionych
materii „bąbli”, których średnica wynosi nawet do 150.000.000 lat świetlnych. Zdaniem Johna
P. Huchry z Harvard Smithsonian Center of Astrophysics wypełniają one wszechświat jak
mydlane bańki umywalkę. W punktach styczności tych gigantycznych „bąbli” – nazywa się je
„wielkim murem” – dochodzi do zagęszczenia gromad galaktyk.
Niewyjaśnione jest stwierdzone w przypadku układów gwiezdnych dynamiczne zachowanie
się względem siebie. Gwałtowność bowiem, z jaką zdają się one ku sobie zmierzać, nie da się
wyjaśnić jedynie wzajemnym przyciąganiem się mas, tłumaczy się ją istnieniem potężnych
niewidzialnych skupisk masy, głównie neutrin.
Kiedy około 20 miliardów lat temu wskutek Wielkiego Wybuchu powstał wszechświat –
teoria ta znów budzi spory ze względu na nierównomierny rozkład materii – siły grawitacyjne
skłaniały rozpierzchającą się na wszystkie strony materię do skupiania się w jednym miejscu,
przez co powstały galaktyki. Lecz sama tylko siła ciążenia nie wystarczy do wyjaśnienia tego
nowego, „bąbelkowego” modelu wszechświata. Do jego powstania bowiem potrzebny byłby nie
– 83 –
tyle jeden Wielki Wybuch, ile raczej huraganowy ogień Wielkich Wybuchów. Jest to idea rewo-
lucyjna, pozostająca w zgodzie z nową teorią ewolucji kosmicznej autorstwa amerykańskich
astronomów Jeremiaha P. Osterikera i Lennoksa L. Cowiego z uniwersytetu Princeton. Uczeni ci
uważają mianowicie, że niektóre jednak wkrótce uległy ogólnemu kolapsowi grawitacyjnemu,
eksplodując jako supernowe. Kiedy takie „kosmiczne bomby” znajdowały się blisko siebie,
dochodziło do reakcji łańcuchowej wybuchających kolejno pragwiazd. Powstające przy tej oka-
zji fale uderzeniowe wstrząsnęły całym kosmosem, doprowadzając w ostatecznym rozrachunku
do utworzenia się zagadkowych „bąbli”. Materia skupiona wokół ognisk eksplozji supernowych
została wymieciona przez fale grawitacyjne i powstały obszary pustki.
Wzburzona materia uspokoiła się dopiero po pokonaniu olbrzymich odległości. Zaczęła się
zbierać na powierzchni wspomnianych „bąbli” w nowe, rozległe pola – filamenty – z których
powstały układy gwiezdne. Ponieważ wszystko wskazuje na to, że zarówno wszechświat, jak i
„bąble” nadal się rozszerzają, wydaje się, że odpowiedzialność za to ponoszą wywołane przez
Wielki Wybuch „fajerwerki”. Zakładając, że teoria Wielkiego Wybuchu jest prawdziwa, nale-
żałoby pogodzić ze sobą zjawisko kosmicznego promieniowania tła, skupiska gromad galaktyk
(„wielki mur”) i ewentualną wielką teorię jedności pola. Fizycy i kosmologowie bowiem od
dawna już starają się opisać i przewidzieć wszelkie zjawiska przyrody nieożywionej za pomocą
jednolitej teorii. W związku z poszukiwaniem takiej formuły świata naukowcy coraz częściej
sięgają do geometrii, to znaczy usiłują „wrzucić do jednego worka” materię i energię – cztery
żywioły, czyli grawitację, promieniowanie elektromagnetyczne, oddziaływania słabe i mocne –
wespół z wymiarami czasoprzestrzeni. Geometryczny opis prowadzi jednak naukowców do
więcej niż czterech wymiarów. I tak na przykład polski matematyk Teodor Kałuża i szwedzki
fizyk Oskar Klein przekonująco włączyli do swojego modelu kosmosu dodatkowe ukryte wy-
miary.
Ponieważ nowa teoria strunowa przewiduje, że świat nie składa się z punktowych cząste-
czek, lecz z cząstek elementarnych w kształcie nieskończenie cienkich i nieskończenie ciężkich
drgających „nici” lub „strun” (strings), trzeba brać pod uwagę istnienie nawet 10 wymiarów
czasoprzestrzeni. Taka koncepcją „nowego wszechświata” niesie ze sobą fascynujące konse-
kwencje, dopuszczając istnienie tak niezwykłych fenomenów, jak zjawiska paranormalne czy
zagadkowe kręgi zbożowe w różnych miejscach kuli ziemskiej.
Jednolita teoria pola znana także pod angielskim skrótem GUT (Grand Unified Theory) z
pewnością przydałaby się do teoretycznej rekonstrukcji Wielkiego Wybuchu, który miał być
początkiem wszechświata. Zgodnie z tą rekonstrukcją pozbawiony czasu i przestrzeni pier-
wotny wszechświat był o wiele mniejszy od pojedynczego jądra atomu, a jego temperatura
znacznie przekraczała 10 biliardów (sic!) stopni Celsiusza. W nieskończenie krótkim czasie po
Wielkim Wybuchu – mianowicie w 10
-43
sekundy „później” – wszystkie siły przyrody złączone
były w jedną supersiłę, a energia i materia zdeformowane nie do poznania. W niewyobrażalnie
krótki czas później w niektórych „regionach” mikroskopijnego prawszechświata powstało coś w
rodzaju ciśnienia rozciągłości. Prawszechświat wydął się gwałtownie i w tym momencie
powstały przestrzeń i czas. Tam, gdzie miał powstać nasz wszechświat utworzył się nagle bąbel
o średnicy około jednego centymetra. W trakcie owej fazy inflacyjnej, jak nazwał ją pomysło-
dawca, profesor Alan Guth z MIT w Bostonie, z supersymetrii wyodrębniły się najpierw dwie
fundamentalne wielkości: masa i grawitacja. Po upływie 10
-35
sekundy, kiedy wszechświat był
już miliard razy starszy i 10.000 razy zimniejszy, wyodrębniło się oddziaływanie silne. Teraz
dochodzi do wielkiej bitwy między materią a antymaterią, po której została tylko jedna
miliardowa część pierwotnej materii. W 10
15
sekundy od Wielkiego Wybuchu prawszechświat
urósł w trakcie „fazy inflacyjnej” do rozmiarów piłki tenisowej, a jego temperatura spadła do
10
15
stopni Celsjusza. W tym momencie wyodrębniły się oddziaływania słabe i elektro-
magnetyzm.
We wszechświecie tym praktycznie wszelka energia i materia powstały w „fazie inflacyjnej”.
Zgodnie z jednolitą teorią pola w tym samym czasie musiały też powstać cząsteczki mono-
biegunowe, czyli mające jeden tylko biegun magnetyczny. Bezskuteczność dotychczasowych
poszukiwań tłumaczy się właśnie „fazą inflacyjną”, w czasie której cząsteczki te musiały zostać
„rozrzedzone” i dlatego nie sposób ich dziś odnaleźć. Kolejną konsekwencją jednolitej teorii
pola jest domniemanie istnienia – oprócz gluonów – niezwykle ciężkich cząstek wymiennych o
minimalnym zasięgu. Gdyby rzeczywiście istniały, powodowałyby rozpad protonów. Przeciętna
trwałość protonów wynosi 10
31
lat, okres niewyobrażalnie dłuższy od obecnego wieku naszego
wszechświata. Jak wynika z obliczeń niektórych badaczy, tuż przed Wielkim Wybuchem musiały
mieć miejsce przesunięcia grawitacyjne, które dotrwały do dziś. Tak jak w nierównomiernie
zamarzającej wodzie tworzą się rysy, tak samo przy złamaniu symetrii supersiły powstać miały
niezwykle drobne „pęknięcia” struktury czasoprzestrzeni. Mają one być węższe od atomu, mieć
– 84 –
nieskończoną długość i być tak ciężkie, że jeden centymetr ważyłby na ziemi wiele ton. Mark
Morris z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles twierdzi, że odnalazł takie właśnie
kosmiczne „rysy” za pomocą radioteleskopu w Socorro w Nowym Meksyku. Wytropił on długie
na 100 lat świetlnych, proste jak strzelił kosmiczne „rysy”, których wprawdzie nie można
bezpośrednio zobaczyć, ale których potężna siła grawitacyjna prowadzi do emitowania fal
radiowych przez otaczające je chmury gazowe. Im bardziej zatem kosmos stygł w czasie „fazy
inflacyjnej” i po jej zakończeniu, tym bardziej wielowarstwowa stawała się jego struktura.
Po wykrystalizowaniu się – czy niejako „zestaleniu się” – energii i materii, powstały
przesłanki do pojawienia się naszego wszechświata. Równocześnie z ekspansją i postępującym
ochładzaniem wszechświata miała miejsce niejako jego rozbudowa, różnicowanie i kompliko-
wanie struktury, co doprowadziło potem do uformowania galaktyk z układami planetarnymi i
pojawienia się życia. Rejestrowane przez nas dziś promieniowanie tła o temperaturze 3 stopni
Kelvina ma być reliktem tej właśnie niesłychanej ilości promieniowania, jaka pozostała z
pierwotnej bitwy między materią a antymaterią.
Dla Rosjanina Andrieja Lindego z Instytutu Lebiediewa w Moskwie nasz wszechświat – nasz
kosmiczny „bąbel” – nie jest przypadkiem odosobnionym. Zgodnie z jego teorią „chaotycznej
inflacji” jest on niejako zawarty w jeszcze większym Wszechświecie, którego wprawdzie nie
możemy postrzec bezpośrednio, w którym jednak istnieć może mnóstwo innych podobnych
bąbli. Powstają one zupełnie jak w naładowanej energią pienistej kąpieli. Niektóre z nich nady-
mają się, inne z kolei zapadają się w siebie. W jeszcze innych – tak jak w naszym – gwałtowna
inflacja zostaje zatrzymana i przeradza się w rozżarzoną kulę, by potem eksplodować z ośle-
piającym błyskiem w Wielkim Wybuchu. Natomiast w pozostałej, większej części niesłychanych
rozmiarów megawszechświata, inflacyjne rozszerzanie trwa.
Z teorii Lindego wynika zatem, że ów nadrzędny wszechświat z burzącej się bezustannie
czasoprzestrzennej piany nieprzerwanie reprodukuje się w formie nowo powstających, a
następnie zapadających się w siebie miniwszechświatów.
Jednym z takich miniwszechświatów byłby nasz rozciągający się na 40 miliardów lat
świetlnych Kosmos. Przez cały czas tworzą się bezustannie nowe wszechświaty, które mogą
być tak różne, że nie tylko podlegają innym prawom fizycznym, lecz także mogą mieć więcej
lub mniej wymiarów od naszego.
Jak wielu kosmologów, tak i Linde uważa, że mówienie o czasie i przestrzeni tuż po Wielkim
Wybuchu nie ma wielkiego sensu, ponieważ ani jedno, ani drugie jeszcze nie istniało. Jego
zdaniem należałoby w tym stadium mówić o składającej się z przestrzeni/czasu, wszecho-
becnej i podlegającej przypadkowym fluktuacjom „pianie”, która na początku znajdowała się w
stanie chaosu.
Pewne okoliczności mogły doprowadzić do częściowego „zamrożenia” którejś z fluktuacji. Z
tej właśnie „zamrożonej” części powstawałby nowy wszechświat, podczas gdy pozostała część
rosłaby bezustannie, wytwarzając nowe fluktuacje, z których znowu powstawałyby nowe
wszechświaty.
Taki wszechświat powstaje z czasoprzestrzennej „piany” jako nagle utworzony bąbel. Przy-
padkowo nadęte przez odpychające je siły pojawiają się przestrzeń i czas. Megawszechświat
byłby zatem zbiorem niezliczonych miniwszechświatów, tworzących niejako multiuniversum.
„Dotychczas przed Wielkim Wybuchem nie było nic, po nim wszystko. Teraz nie do
utrzymania okazuje się pogląd, że istnieje jeden jedyny, powstały z Nicości wszechświat, który
jest ucieleśnieniem początku wszelkiej czasoprzestrzeni” – pisze Linde o swoim modelu.
Jak to jest w tym modelu z miniwszechświatami? Czy nie dochodzi między nimi do kolizji?
Według ogólnej teorii względności powinny one rozszerzać się kosztem swoich „sąsiadów”. A
jednak nie. Niezależnie bowiem od tego, co dzieje się wokół nich, ekspanduje jedynie ich
własna przestrzeń. Z tego powodu mini-wszechświaty nie mogą się ze sobą zderzać.
Skąd zatem wziął się ów megawszechświat, w którym nasz wszechświat stanowi jedynie
mały „bąbelek” – być może jeden z wielu? Na to pytanie nie potrafią precyzyjnie odpowiedzieć
nawet twórcy teorii inflacyjnej. Tak więc zasadnicze pytanie o akt Stworzenia zostało tylko
odsunięte na bok przez koncepcję multiuniversum.
Genialny angielski matematyk Roger Penrose posługuje się w swojej geometrii czaso-
przestrzennej „tylko” ośmioma wymiarami, z których cztery są jedynie wielkościami urojonymi.
Wszechświat Penrose'a składa się zatem z czterech wymiarów przestrzennych i czterech
czasowych, nie ma w nim więc znanych nam ciągów przyczynowo-skutkowych. Tym samym
wszelkie możliwości są otwarte.
Niemiecki fizyk Burkhard Heim kończy swoją próbę połączenia fizyki kwantowej z teorią
względności sześcioma wymiarami, z których trzy są urojone. Piąty i szósty wymiar to u niego
ani czas, ani przestrzeń, lecz raczej wymiary psychiczne, w których zachodzą procesy informa-
– 85 –
cyjne. Tam właśnie struktury przybierają formy, tam odbywa się rozważanie prawdopodo-
bieństw, tam mają swój początek wydarzenia naszego świata.
Angielski biochemik i biolog komórki profesor Rupert Sheldrake wychodzi od podobnych
założeń. Z tym, że nie mówi o wymiarach, lecz o polach, a dokładniej rzecz biorąc – polach
morfogenetycznych.
– Pola morficzne nie są, jak pola znane z fizyki, materialnymi strefami oddziaływania sił
mającymi wartość przestrzenną i trwającymi w czasie – powiedział profesor w rozmowie ze
mną. – Znajdują się one wewnątrz i w otoczeniu organizowanego przez nie systemu. Kiedy
kończy się istnienie takiego systemu – na przykład w momencie rozbicia atomu, roztopienia się
płatka śniegu czy śmierci zwierzęcia – takie zorganizowane pole znika z miejsca, w którym ów
system się znajdował. W ogólniejszym sensie jednak takie pola morficzne nie znikają. Chodzi
bowiem o potencjalne wzorce organizacyjne, które w określonych warunkach fizycznych mogą
się ponownie zmaterializować w innym czasie i w innymi miejscu. Kiedy pojawiają się ponow-
nie, zawierają w sobie wspomnienie swojej wcześniejszej fizycznej egzystencji. Proces, w
którego wyniku przeszłość w obrębie pola morficznego staje się teraźniejszością, nazywam
rezonansem morficznym.
Zdaniem Ruperta Sheldrake'a przekraczające ramy czasu i przestrzeni pola morfogenetycz-
ne określają kształt i zachowanie wszelkich form życia, a także wszelkiej materii nieorganicz-
nej. Sheldrake stawia swoje pole morfogenetyczne na równi z czymś w rodzaju zbiorowej
świadomości, która może przenosić indywidualnie nabyte przez jednostkę zdolności na grupę,
społeczność czy gatunek. W ten sposób w świecie nieorganicznym na przykład forma jakiegoś
określonego kryształu prowadziłaby do powstawania tej samej formy w kryształach tego
samego gatunku.
Takie znajdujące się w całym wszechświecie pola morfogenetyczne miałyby odbierać,
wzmacniać i przekazywać idee, myśli oraz formy. Sheldrake tym właśnie wyjaśnia naukowy i
społeczny awans ludzkości, ale także zdarzenia paranormalne.
Gdyby się okazało, że teoria Sheldrake'a odpowiada stanowi faktycznemu, być może
pozwoliłoby to wyjaśnić zjawisko, którego zagadkę od dziesiątków lat usiłują rozwiązać
naukowcy. Pierwszy sygnał otrzymał w 1952 roku biolog Lyall Watson obserwujący kolonię
małp na samotnej japońskiej wysepce Koshima. Zwierzęta odżywiały się przeważnie bulwami
słodkich ziemniaków, które otrzymywali od prowadzących badania naukowców. Mozolna praca,
polegająca na oczyszczaniu ziemniaków z kamyków i ziaren piasku, naprowadziła półtorarocz-
ną małpkę o imieniu Imo na błyskotliwy pomysł, aby przed spożyciem opłukać kartofle w
pobliskiej rzece. „Z małpiego punktu widzenia była to niewątpliwie rewolucja cywilizacyjna na
miarę wynalezienia koła przez człowieka” – komentuje to wydarzenie Watson.
Bardzo szybko zwyczaj mycia kartofli przejęły pozostałe małpy. W roku 1958 Watson mógł
poinformować, że już wszystkie młode małpy płuczą jedzenie przed spożyciem. Z tym, że
pośród małp mających więcej niż pięć lat zwyczaj ten przejęły tylko te osobniki, które
naśladowały swoje potomstwo. Potem doszło do zdumiewającego wydarzenia: jesienią 1959
roku, idąc za przykładem Imo, stado małp o nieokreślonej liczebności nagle zaczęło płukać
kartofle w morzu. Watson przypuszcza, że zwierzęta odkryły, iż zamoczone w słonej wodzie
ziemniaki nie tylko stają się czyste, ale też sól poprawia ich smak.
Na poparcie swojego rozumowania Watson podaje, że tego wtorkowego przedpołudnia o
godzinie 11 moczyło kartofle w słonej wodzie 99 małp. Kiedy do ceremonii przyłączył się
jeszcze jeden osobnik, stado osiągnęło liczebność 100 sztuk. Z chwilą osiągnięcia tej liczby
jednak dokonało się niejako przejście kwantowe. Wieczorem tego samego dnia bowiem cała
kolonia bez wyjątku myła już słodkie ziemniaki w słonej wodzie. Ponadto z chwilą dołączenia
owej setnej małpy pękła jakaś naturalna bariera, ponieważ małpy żyjące na stałym lądzie i na
innych wyspach spontanicznie zaczęły także myć podawane im ziemniaki.
Watson jest absolutnie przekonany, że ludzkość dokonała niezliczonych skoków cywiliza-
cyjnych właśnie na zasadzie takiej „setnej małpy” (czytaj: człowieka). Podobno dostatecznie
wiele dowodów można znaleźć w skamieniałościach. Watson wskazuje tu na niemal wybuchowe
rozprzestrzenianie się pewnych wzorców życia i złożoności ludzkich kultur przed 100.000 lat i
nie ma najmniejszych wątpliwości, że z chwilą dokonania tego pierwszego przejścia kwantowe-
go – wytworzenia pierwszych narzędzi i pierwszych tworów artystycznych – pojawia się w
procesie ewolucyjnym nowy czynnik.
– Skoro kształtowanie gatunków dokonuje się poprzez pola morfogenetyczne lub rezonans
morficzny to czy taka interakcja nie powinna też wpłynąć na powstanie i rozwój życia na innych
nadających się do tego planetach we wszechświecie? – pytam Ruperta Sheldrake'a.
– Jak najbardziej może dochodzić do wzajemnego oddziaływania między polem morficznym
naszego układu planetarnego a polami innych układów – odrzekł Sheldrake. – Możliwość istnie-
– 86 –
nia w kosmosie planet zbliżonych do Ziemi daje naturalnie okazję do dalszych spekulacji.
Byłoby bowiem jak najbardziej do pomyślenia, że Ziemia realizuje jakiś już istniejący i ustabili-
zowany przez rezonans morficzny schemat rozwoju, a więc że ewolucja biologiczna na naszej
planecie kroczy wydeptaną już przez kogoś innego ścieżką. Równie dobrze jednak to Ziemia
może być pierwszą planetą, na której rozwinęła się taka forma życia. Wówczas nie byłoby
jakiegoś ukształtowanego schematu ewolucyjnego, lecz znajdowałby się on w stadium tworze-
nia. Gdyby zatem na innych planetach ukształtowały się podobne formy życia, mogłyby one
być warunkowane przez rezonans morficzny z procesem ewolucyjnym na Ziemi. Zakładając, że
na Ziemi powstałby jakiś nowy wzorzec organizacyjny, na przykład nowy rodzaj cząsteczek lub
nowy wzorzec zachowań u zwierząt, i ten nowy wzorzec występowałby już wcześniej niezliczo-
ną ilość razy w innych miejscach, to jego pola morfogenetyczne musiałyby już być ustabilizo-
wane. Oczywiście pod warunkiem, że koncepcja taka jest słuszna i że odległości astronomiczne
nie stanowią przeszkody dla rezonansu morficznego. Taki rezonans tła zagłuszałby wszystkie
lokalne zjawiska rezonansu i wywołane przez nie zmiany.
Sheldrake uważa, że wszystko wskazuje na to, iż w otchłaniach wszechświata bezustannie
powtarzają się te same wzorce organizacyjne, niezależnie od tego, czy będziemy mówić o
cząsteczkach, kryształach, gwiazdach, galaktykach czy formach życia. Samo przez się nasuwa
się więc przypuszczenie, iż we wszechświecie istnieje cały kosmiczny splot rezonansów i wcale
nie jest pomysłem szaleńca wyobrażać sobie wszechświat jako wszechobejmujący organizm o
własnym polu morficznym, który obejmuje, łączy i inspiruje wszystkie podrzędne pola.
Ponieważ naukowcy zastanawiają się nad budową naszego wszechświata, nad jego począt-
kiem i rozwojem, zrozumiałe jest, że pojawiają się też spekulacje na temat jego przyszłości i
ewentualnego końca. Według ogólnej teorii względności to, czy wszechświat będzie się rozcią-
gał w nieskończoność, zależy od ilości istniejącej masy. Chociaż bowiem wskutek ekspansji
czasoprzestrzeni gromady galaktyk uciekają od siebie, wcale nie wiadomo, czy ostatecznie
osiągną wystarczającą prędkość ucieczki, aby przezwyciężyć wzajemne siły przyciągania, czy
też może – jak rzucony w górę kamień – po osiągnięciu pewnego punktu „zawrócą” i pomkną z
powrotem ku sobie. W tej sytuacji doszłoby do spowolnienia i wyhamowania procesu ekspansji,
zmiany jego kierunku i wreszcie do kolapsu wszechświata w czarną dziurę.
Czwórka astronomów Richard Gott III i James Gunn z California Institute of Technology oraz
N. Schramm i Beatrice Tinsley z Texas University opublikowali obszerną rozprawę, w której
postawili tezę, że nasz wszechświat jest otwarty i będzie już po wsze czasy ekspandował. Jak
wynika z materiału dowodowego, jaki zaczerpnęli z prac 64 astronomów, dalszy los wszech-
świata zależy od gęstości jego materii.
Przez otwarty wszechświat rozumie się wszechświat tak zwany siodłowaty nieskończenie się
rozciągający, coraz rozleglejszy i coraz bardziej się ochładzający. Natomiast wszechświat zam-
kięty to coś w rodzaju skończonej, ale nie ograniczonej superkuli.
Czy zatem we wszechświecie jest dość masy dla wytworzenia siły ciążenia, która kiedyś w
przyszłości powstrzymałaby dalszą ekspansję? Według wyliczeń wspomnianego zespołu amery-
kańskich naukowców nawet suma mas wszystkich galaktyk nie wystarcza do stworzenia
zamkniętego wszechświata. Chociaż między galaktykami jest mnóstwo kosmicznych chmur
pyłu i gazu, to za mało by powstrzymać ekspansję. Zespół Gotta zaczął się więc stanawiać,
gdzie też mogłaby się znajdować brakująca masa. Może w czarnych dziurach? Chociaż niełatwo
obliczyć, ile masy zniknęło w czarnych dziurach, szacunkowe kalkulacje pokazały, że także i ta
masa nie pokrywa brakującej ilości. Nawet jeśli dodamy masę czarnych minidziur, czarnych
superdziur w gromadach kulistych i centrach rozlicznych galaktyk, to i tak jest to za mało.
Pomijając już fakt, że znikająca w czarnych dziurach materia najprawdopodobniej i tak wycho-
dzi potem z „białych dziur”.
Wszystkie te rozważania skłaniają wielu kosmologów do postulowania wszechświata otwar-
tego. Jaki jednak los czeka go w dalekiej przyszłości?
Koszmarny!
Nawet jeśli wszechświat rozszerzałby się dalej, stając się coraz bardziej pusty, ponieważ
galaktyki coraz dalej odsuwałyby się od siebie, to zespolone siłami grawitacji systemy
gwiezdne przez bardzo długi czas nie podlegałyby żadnym zmianom. A jednak zmierzałyby na
spotkanie potwornego losu. Gwiazdy, które powstają dzisiaj, po 10
14
latach zgasną, zamie-
niając się ostatecznie w tak zwane czarne karły, gwiazdy neutronowe czy wręcz czarne dziury.
W ten sposób zniknęłaby materia, z której mogłyby powstać nowe generacje gwiazd. Nasze
Słońce, gwiazdy, a nawet cała Droga Mleczna i wszystkie inne systemy gwiezdne zgasłyby
powoli, a wszechświat pogrążyłby się w ciemności.
Ale nawet w takim wszechświecie nadal dokonywałby się rozwój. Po 10
64
lat galaktyki
zniknęłyby całkowicie, a ich promieniowanie spadłoby do zera. Supermasywne czarne dziury,
– 87 –
gwiazdy neutronowe i czarne karły pędziłyby w kompletnych ciemnościach wśród między-
gwiezdnego pyłu i gazów. Z upływem czasu dokonałaby się synteza jądrowa wszystkich
pierwiastków w atomy ciężkie, na końcu stałoby się to z żelazem. Natomiast wszystkie
pierwiastki cięższe od żelaza, nawet jeśli uznajemy je za „stabilne”, są jednak radioaktywne.
Ulegają rozpadowi lub emitują cząstki alfa aż do momentu, gdy pozostanie tylko żelazo.
Fizyk z Princeton, Freeman Dyson, wyliczył, że czas połowicznego rozpadu żelaza wynosi
około 10
500
lat. Jeśli jednak damy sobie nieco więcej czasu, powiedzmy 10
600
, to okres ten
wystarczy do rozpadu resztek gwiazd i rozbicia wszelkiej materii na nuklearny pył – z wyłą-
czeniem gwiazd neutronowych i czarnych dziur. Ale po niewyobrażalnie długim czasie nawet
wielkie czarne dziury wypromieniowałyby całkowicie. Jeśli idzie o życie, to w tym zimnym,
ponurym wszechświecie nie byłoby go już od dawna.
Jeśli jednak neutrina rzeczywiście mają taką masę, jak to sugerują wyniki najnowszych
badań, to w dalekiej przyszłości mogłyby one zahamować ekspansję wszechświata. Wprawdzie
powstrzymałyby one „śmierć z zimna” grożącą wszechświatowi, ale jednocześnie zapoczątko-
wałyby jego kolaps, zapadnięcie się, doprowadzając w końcu do niewyobrażalnie gorącej im-
plozji, w wyniku której powstałaby osobliwość – czarna dziura. A wówczas z czaso-
przestrzennej piany multiuniversum mógłby powstać maleńki bąbelek nowego wszechświata, w
którym mikroskopijne żywe istotki – naukowcy – szukaliby odpowiedzi na fundamentalne
pytania. Będą zmuszeni przyjąć, że nie istnieje jedna rzeczywistość, lecz wielość rzeczywistości
w niezliczonej liczbie światów.
A ludzkość? Czy twory bóstw Anunaki mają szansę przeżycia? Czy poradzą sobie z własnymi
problemami, czy uda im się ukształtować nową planetę Adama w Ogród Edenu z przyszłością,
dla której warto żyć?
Przeciętnej wielkości żółta gwiazda, Słońce, w ramieniu Oriona na Mlecznej Drodze od 5
miliardów lat śle na Ziemię promienie swojej energii. Dopiero po dalszych 5 miliardach lat
Słońce rozedmie się w czerwonego olbrzyma, połykając przy tym planetę Ziemię. Dla Ziemian
to dość czasu, aby się jeszcze poprawić. Inne cywilizacje z niecierpliwością czekają na powo-
dzenie tego niezwykłego eksperymentu!
– 88 –
Wykaz literatury i źródeł
1. Tajemnica dziesiątej planety
Johannes von Buttlar „Życie na Marsie”, Gdańsk 1994.
Stephanie Dalley (wyb.) Myths from Mesopotamia, Oksford 1989.
Volker Haas Magie und Mythen in Babylonien, Gifkendorf 1989.
Alexander Heidel The Babylonian Genesis, Chicago 1942.
Herodot „Dzieje”, Warszawa 1959.
Samuel Noah Kramer „Historia zaczyna się w Sumerze”, Warszawa 1961.
Samuel Noah i Maier John Kramer Myths of Enki, The Crafty God, Oksford 1989.
Reiner Klingholz Marathon ins All, Monachium 1990.
Daniel David Luckenbill Ancient Records of Assyria and Babylonia, 1.1-2, Londyn 1989.
Henriette McCall Mesopotamian Myths, Londyn 1990.
Joan Oates Babylon, Londyn 1979.
James B. Pritchard The Ancient Near East, Princeton 1975.
Zecharia Sitchin „Dwunasta planeta”, Warszawa 1996.
Zecharia Sitchin Gotter, Mythen, Kulturen, Pyramiden, Monachium 1990.
Zecharia Sitchin „Wojny bogów i ludzi”, Warszawa 2001.
Zecharia Sitchin „Zaginione królestwa”, Warszawa 2002.
Zecharia Sitchin „Genesis jeszcze raz”, Warszawa 1997.
Helmut Uhlig Die Sumerer, Bergisch–Glad–bach 1988.
Leonard C. Woolley The Sumerian, Nowy Jork 1965.
Artykuły w czasopismach
Michael Hesemann Krieg im Garten Eden, (w:) Magazin 2000 nr 84/85/1991.
2. Adam przybył z Faetona
Biblia Tysiąclecia, Warszawa 1980.
Helena Pietrowna Blawatska „Nauka tajemna”, przekład w maszynopisie, Warszawa 1976.
William Bramley The Gods of Eden, San Jose 1990.
Julian Ford The Story of Paradise, Bucks 1981.
Alexander Heidel The Babylonian Genesis, Chicago 1942.
C. Kish Creations Dawn, Haymarket 1908.
Koran, Warszawa 1986.
James B. Pritchard The Ancient Near East, Princeton 1975.
Zecharia Sitchin „Dwunasta planeta”, Warszawa 1996.
Zecharia Sitchin „Genesis jeszcze raz”, Warszawa 1997.
Edmond Sollberger The Babylonian Legend of the Flood, Londyn 1962.
X. Leonard Woolley The Sumerian, Nowy Jork 1965.
3. Loty kosmiczne przed epoką kamienną
Biblia Tysiąclecia, Warszawa 1980.
R. W. Boulay Flying Serpents and Dragons, Clearwater/Fl. 1990.
David H. Childress Lost Cities and Ancient Mysteries of Africa and Arabia, Stelle/Illinois
1990.
Stephanie Dalley (wyb.) Myths from Mesopotamia, Oksford 1989.
W. Raymond Drake Gods and Spacemen in the Ancient East, Londyn 1968.
W. Raymond Drake Gods and Spacemen in Ancient Israel, Londyn 1976.
„Gilgamesz”, Warszawa 1967.
Michael Grant Das Heilige Land, Bergisch-Gladbach 1976.
George I. Gurdjieff Meetings with Remarkable Men, Londyn 1963.
Charles H. Hapgood Maps of the Ancients Seakings, Filadelfia 1966.
Herodot „Dzieje”, Warszawa 1959.
Werner Keller Und die Bibel hat doch recht, Dusseldorf 1949.
Manfred Lurker Lexikon der Götter und Symbole der alten Agypter, Brno-Monachium 1987.
Zecharia Sitchin „Dwunasta planeta”, Warszawa 1996.
Zecharia Sitchin Götter Mythen, Kulturen, Pyramiden, Monachium 1990.
– 89 –
Zecharia Sitchin „Wojny bogów i ludzi”, Warszawa 2001.
Edmond SoUberger The Babylonian Legend of the Flood, Londyn 1962.
Harald Stober Hen der Götter, Dusseldorf 1987.
Peter Tompkins Cheops, Brno-Monachium 1976.
Artykuły w czasopismach
Peter Fiebag Der Obelisk Symbol für ein Raumfahrzeug? (w:) Ancient Skies nr 5/1990.
Hans-Werner Sachmann Verborgene Kammern in der Cheops-Pyramide (w:) Sign nr
11/1991.
4.Biblijny Bóg przybył z Nippur
Manfred Barthel Was wirklich in der Bibel steht, Dusseldorf 1991.
Biblia Tysiąclecia, Warszawa 1980.
R. W. Boulay Flying Serpents and Dragons, Clearwater/Fl. 1990.
David H. Childress Lost Cities of China, Central Asia, and India, Stelle/Illinois 1987.
David H. Childress Lost Cities and Ancient Mysteries of Africa and Arabia, Stelle/Illinois
1990.
David H. Childress „Wimany i inne statki powietrzne hinduskich bogów”, Amber, Warszawa
2001.
Stephanie Dalley (wyb.) Myths from Mesopotamia, Oksford 1989.
Raymond W. Drake Gods and Spacemen in Ancient Israel, Londyn 1976.
Ame Falk-Rennr Auf Abrahams Spuren, Graz 1971.
Peter i Johannes Fiebag (wyb.) Aus den Tiefen des Alls, Tubingen 1985.
Dora Jane Hamblin Die ersten Stadte, Reinbek 1977.
Werner Keller Und die Bibel hat doch recht, Dusseldorf 1949.
Koran, Warszawa 1986.
Zecharia Sitchin „Wojny bogów i ludzi”, Warszawa 2001.
Harald Stober Herr der Götter, Dusseldorf 1987.
Artykuły w czasopismach
Michaił Dmitriew Czornyje molni nad Mohendżo-Daro (w:) Fenomen nr 1/1989.
Michael Hesemann Weltweiter Atomkrieg vor 4000 Jahren (w:) Das Neue Zeitalter nr
3/1982.
Michael Hesemann Krieg im Garten Eden (w:) Magazin 2000 nr 84/85/1991.
5. Efekt Niniwy
Kurt Allgeier Die Prophezeiungen des Nostradamus, Monachium 1989.
Biblia Tysiąclecia, Warszawa 1980.
Erika Cheetham The Prophecies of Nostradamus, Londyn 1973.
Max de Fontbrune Was Nostradamus wirklich sagte, Wiedeń 1981.
Liz Greene Nostradamus, Magier und Prophet, Monachium 1980.
Michael Hesemann Findet der Weltuntergang statt?, Getynga 1984.
John Hogue Nostradamus – Jahrhundertwende, Vaduz 1988.
Jamblichus Über die Geheimlehren, Lipsk 1922.
Henri Schnyder Wie uberlebt man den III. Weltkrieg?, Monachium 1991.
Artykuły w czasopismach
Michael Hesemann Harmageddon – Der Krieg urn Israel (w:) Magazin 2000 nr 84-85/1991.
Henri Schnyder Nostradamus über den Golfkrieg (w:) Magazin 2000 nr 84-85/1991.
Henri Schnyder Die drei dunklen Tage (w:) Magazin 2000 nr 84-85/1991.
6. Spadkobiercy Arki Przymierza
Peter i Davies Andreas Rose Lloyd Das verheimlichte Wissen, Interlaken 1984.
Biblia Tysiąclecia, Warszawa 1980.
Hans Biedermann Das verlorene Meisterwort, Graz 1986.
Helena Pietrowna Blawatska „Nauka tajemna”, przekład w maszynopisie, Warszawa 1976.
R. W. Boulay Flying Serpents and Dragons, Clearwater/Fl. 1990.
Johannes von Buttlar „Smocze drogi”, Gdynia 1995.
Robert H. Charles The Book of Henoch, Londyn 1917.
John Charpentier Die Templer, Berlin 1981.
Louis Charpentier Macht und Geheimnis der Templer, Olten 1978.
Johannes i Peter Fiebag Die Entdeckung des Heiligen Graals, Luksemburg 1983.
August Horneffer Symbolik der Mysterienbtinde, Heidelberg 1924.
– 90 –
Jamblichus Über die Geheimlehren, Lipsk 1922.
Richard Laurence The Book of Henoch The Prophet, Londyn 1883.
Lincoln/Beigent/Leigh Der Heilige Graal und seine Erben, Bergisch-Gladbach 1984.
Norman MacKenzie Geheimgesellschaften, Genf 1969.
Carlo Patrian Nostradamus, Fribourg 1982.
Hans Schick Das altere Rosenkreuzertum, Struckum, bez daty wydania.
Ernest Scott Die Geheimnistrdger, Monachium 1989.
Zecharia Sitchin „Genesis jeszcze raz”, Warszawa 1997.
Zecharia Sitchin Götter Mythen, Kulturen, Pyramiden, Monachium 1990.
Helena Wegner Beitrdge zur Geschichte der Weisheitsreligion, Pforzheim, bez daty wydania.
Gerhard Wehr Rosenkreuzerische Manifeste, Schaffhausen 1980.
7. Dinozaury – domowe zwierzęta człowieka?
Jacques Bergier Le livre de l'inexplicable, Paryż 1972.
Charles Berlitz „Tajemnice zaginionych światów”, Łódź 1994.
Charles Berlitz Der achte Kontinent, Wiedeń-Hamburg 1984.
Johannes von Buttlar „Życie na Marsie”, Gdańsk 1994.
Johannes von Buttlar „Szczelina czasu”, Gdańsk 1994.
Robert Charroux Das Ratsel der Anden, Dusseldorf 1978.
David H. Childress „Zaginione miasta i pradawne tajemnice Ameryki Południowej”, Amber,
Warszawa 2000.
James Churchward Mu – Der versunkene Kontinent, Aitrang 1990.
F. Gheorghita Besuche auf dem Blauen Planeten, w maszynopisie.
C. Petratu i B. Roidinger Berichte über eine andere Menschheit, w maszynopisie.
Lisa Rome Marcahuasil, w maszynopisie.
Artykuły w czasopismach
Miehael Hesemann Mensch und Dinosaurier waren sie einst Zeitgenossen? (w:) Das Neue
Zeitalter nr 29/1980.
8. Wspomnienia o Atlantydzie
Charles Berlitz Der achte Kontinent, Wiedeń-Hamburg 1984.
Johannes von Buttlar „Życie na Marsie”, Gdynia 1994.
Johannes von Buttlar „Szczelina czasu”, Gdynia 1994.
Johannes von Buttlar „Smocze drogi”, Gdynia 1995.
Helena Pietrowna Blawatska „Nauka tajemna”, przekład w maszynopisie, Warszawa 1976.
Antony Braghine Atlantis, Stuttgart 1939.
Edgar Cayce Edgar Cayce on Atlantis, Nowy Jork 1968.
James Churchward Mu – Der versunkene Kontinent, Aitrang 1990.
Ignatius Donnelly i Egerton Sykes Atlantis, the Antedilwian World, Nowy Jork 1949.
W. Raymond Drake Gods and Spacemen in the Ancient West, Londyn 1974.
Rainer Holbe Wir von Atlantis, Monachium 1989.
Gottfried Kirchner Terra X – Von Atlantis zum Dach der Welt, Bergisch-Gladbach 1988.
R. Cedric Leonard Quest for Atlantis, Nowy Jork 1979.
Otto Muck Alles über Atlantis, Dusseldorf 1976.
Platon „Dialogi”, Warszawa 1993.
Vladimir Shcherbakov Why did Atlantis Sink? (w:) Huneeus,
Antonio (wybór) A Study Guide to UFOs, Psychic and Paranormal Phenomena in the USSR,
Nowy Jork 1990.
Andrew Tomas Das Geheimnis von Atlantiden, Stuttgart 1971.
David Zink The Stones of Atlantis, Toronto 1978.
Artykuły w czasopismach
Michael Hesemann Atlantis, der versunkene Kontinent (w:) Das Neue Zeitalter nr 2/1983.
Buttlar von Johannes Ein Hai von Atlantis (w.) Magazin 2000 86-87/1991.
9. Z powrotem na Marsa
Johannes von Buttlar „Życie na Marsie”, Gdynia 1994.
Johannes von Buttlar „Szczelina czasu”, Gdynia 1994.
Richard C. Hoagland The Monuments of Mars, Berkeley/CA 1987.
Robert M. Powers Mars – Our Future on the Red Planet, Boston/Massachussetts 1986.
Zecharia Sitchin „Genesis jeszcze raz”, Warszawa 1997.
– 91 –
Artykuły w czasopismach
Brad Darrach i Steve Petranek Mars – Our Next Home? (w:) Life nr 5/1991.
10. Tajne loty testowe w Czarnym Świecie
Beckley Timothy Green MJ 12 and the Riddle of Hangar 18, Nowy Jork 1989.
Howard Blum Out There, Nowy Jork 1990.
Johannes von Buttlar „Szczelina czasu”, Gdynia 1994.
Johannes von Buttlar „Smocze drogi”, Gdynia 1995.
Timothy Good Jenseits von Top Secret, Frankfurt 1991.
Timothy Good UFO Report 1991, Londyn 1991.
Timothy Good Alien Liaison, Londyn 1991.
William F. Hamilton Cosmic Top Secret, Nowy Jork 1991.
Michael Hesemann „UFO: Dowody”, Warszawa 1993.
Miehael Lindemann UFOs and the Alien Presence, Santa Barbara/CA 1990.
Majestic 12: Project Aquarius (TS) – Executive Briefing Paper, Waszyngton 1990.
Marina Popowicz UFO-Glasnost, Monachium 1991.
William S. Steinman i Wendelle C. Stevens UFO Crash at Aztec, Tucson/AZ 1986.
Valdemar Valerian Matrix II, Las Vegas 1990.
Artykuły w czasopismach
Preston Dennet Exposed! Project Redlight (w.) UFO Universe nr 5/1990.
Don Ecker The Saucers and the Scientist (w:) UFO nr 6/1990
Tony Gonsalves The Secret Version of »Stealth« (w:) UFO nr 6/1990.
William F. Hamilton UFOs and the Aerospace Connection (w:) UFO Universe nr 6-7/1991.
Michael Hesemann Operation Majestic 12 (w:) Das Neue Zeitalter nr 35-38/1989.
Michael Hesemann Projekt Aquarius: US-Wissenschaftler untersuchen abgestürzte UFOs
(w:) Magazin 2000 nr 86-87/1991.
Black Programs Must Balance Cost, Time Savings with Public Oversight (w:) Aviation Week
and Space Technology 18.12.1990.
Secret Advanced Vehicles Demonstrate Technologies For Future Military Use (w:) Aviation
Week and Space Technology 1.10.1990.
Multiple Sightings of Secret Aircraft Hint at New Propulsion, Airframe Designs (w:) Aviation
Week and Space Technology 1.10.1990.
Grollende Drohne (w:) Der Spiegel nr 4/1990.
11. Wielki mur
John Brockmann Die Geburt der Zukunft, Brno-Monachium 1987.
Johannes von Buttlar „Supernowa”, Gdynia 1998.
Fritjof Capra „Punkt zwrotny”, Warszawa 1987.
Fritjof Capra Das Neue Denken, Brno-Monachium 1987.
James L. Christian Extra-Terrestrial Intelligence: The First Encounter, Buffalo 1976.
Ronald W. Clark Albert Einstein, Monachium 1974.
Gerald Feinsberg i Robert Shapiro Life Beyond Earth, Nowy Jork 1980.
James Gleick Chaos – Making a New Science, Londyn 1988.
Gerald S. Hawkins Mindsteps to the Cosmos, Londyn 1983.
D. W. Liedtke Die vierte Dimension, Essen 1988.
Richard Morris The Fate of the Universe, Nowy Jork 1982.
F. David Peat Superstrings – Kosmische Faden, Hamburg 1989.
John E. Pfeiffer Aufbruch in die Gegenwart, Dusseldorf 1981.
Tony Rothman Science a la Mode, Princeton 1989.
Carl Sagan The Cosmic Connection, Nowy Jork 1975.
Rupert Sheldrake Das Geddchtnis der Natur, Brno-Monachium 1990.
Theodor V. Soucek Ungleichheit vom Uratom zum Kosmos, Monachium 1987.
Richard L. Thompson Vedic Cosmography and Astronomy, Londyn 1989.
Jacques Vallee Dimensions, Londyn 1988.
Steven Weinberg „Pierwsze trzy minuty”, Warszawa 1980.
Lutz Wicke i Jochen Hucke Der ekologische Marshallplan, Frankfurt 1990.
Artykuły w czasopismach
R.Breuer Neue Ratsel urn den Urknall (w:) Bild der Wissenschaft nr 3/1990.
The Search For the Beginning of Time (w:) The New York Times Magazine 11.02.1990.
– 92 –
Podziękowania
Wszystkim tym, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Mojemu Wydawcy, doktorowi
Herbertowi Fleissnerowi, pani doktor Brigitte Sinhuber, mojemu redaktorowi Hermannowi
Hemmingerowi .
Nie wolno mi też zapomnieć o Michaelu Hesemannie, który dokonał wyboru znakomitych ilu-
stracji, oraz o mojej kuzynce, Jutcie Sack, która, pomimo że jej dzieci chorowały na ospę, nie
dała się odpędzić od maszyny do pisania.
Specjalne podziękowania należą się mojej żonie, która – jak zresztą przy wszystkich książkach
– służyła mi nieocenioną wręcz pomocą.
Johannes von Buttlar
– 93 –