J
ACK
L
ONDON
N
IEPOJĘTE I POTWORNE
1
Nie żałuj pieniędzy - powiedziałem Roscoemu. - Niech wszystko na “Snarku” będzie
najlepsze. I nie zawracaj sobie głowy dekoracjami. Zwyczajne deski sosnowe to moim
zdaniem stosowne wykończenie. Pieniądze ładuj w konstrukcję. Chcę, żeby “Snark” był
najpewniejszym i najmocniejszym jachtem na morzach. Nie przejmuj się kosztami. Pilnuj,
żeby był pewny i mocny, a ja zacznę pisać i zdobywać pieniądze na wydatki.
Dotrzymałem obietnicy... w granicach możliwości, gdyż “Snark” zjadał pieniądze
szybciej, niż potrafiłem je zarabiać. Prawdę mówiąc, musiałem od czasu do czasu uzupełniać
dochody pożyczkami. Raz był to tysiąc dolarów, raz dwa tysiące, raz pięć. A przez cały czas
pracowałem jak dzień długi i zarobki topiłem w wielkim przedsięwzięciu. Harowałem w
niedziele, nie dawałem sobie wytchnienia, ale sądziłem, że gra warta świeczki. Ilekroć
pomyślałem o “Snarku”, uprzytamniałem to sobie.
Weźmy chociażby, drogi czytelniku, solidność jachtu. Jego długość na linii wodnej
wynosi czterdzieści pięć stóp. Pas przystępkowy ma trzy cale grubości, poszycie burt dwa i
pół cala, pokładu dwa cale, a we wszystkim tym niepodobna znaleźć jednego sęka. Wiem, że
tak jest, gdyż drewno zamówiłem specjalnie w firmie Puget Sound. Następnie “Snark” ma
cztery wodoszczelne przedziały, czyli innymi słowy dzielą go w poprzek trzy wodoszczelne
grodzie. Wynika stąd, że bez względu na rozmiar przecieku zalany może być tylko jeden
przedział. Trzy pozostałe utrzymają “Snarka” na powierzchni i ma się rozumieć pozwolą na
usunięcie przecieku. Wspomniane cztery przedziały przynoszą dodatkową korzyść, bo ostatni
z nich, na samej rufie, mieści sześć zbiorników, w których znajdzie się tysiąc galonów
benzyny. Otóż benzyna w pokaźnej ilości to ładunek bardzo niebezpieczny, szczególnie dla
małego statku, zagubionego na bezkresach oceanu. Jeżeli jednak sześć nie przeciekających
zbiorników mieści się w przedziale hermetycznie odgrodzonym od reszty statku, zagrożenie
maleje do minimum.
“Snark” jest jachtem żaglowym i został zbudowany z myślą przede wszystkim o
żeglowaniu. Ale na wszelki wypadek posiada również silnik o mocy siedemdziesięciu koni.
To doskonały, niezawodny silnik. Już ja wiem. Zapłaciłem za niego, nie wspominając nawet o
koszcie dostawy z Nowego Jorku. Tuż nad silnikiem znajduje się kabestan - wspaniałe
urządzenie. Waży on kilkaset funtów i zajmuje niemało miejsca na pokładzie. Jednakże
zdajesz sobie sprawę, drogi czytelniku, czystą głupotą byłoby ręczne podnoszenie kotwicy
statku wyposażonego w silnik o mocy siedemdziesięciu koni. Wobec tego postaraliśmy się o
kabestan uruchamiany przez silnik za pośrednictwem przekładni i kół trybowych, które
zamówiłem specjalnie w pewnych zakładach odlewniczych w San Francisco.
2
Jacht budowano z myślą o wygodzie i w tym zakresie nie szczędzono kosztów. Na
przykład ma on łazienkę - ciasną i małą, to prawda, wyposażoną jednak we wszystkie
urządzenia przyzwoitego pokoju kąpielowego na lądzie. Łazienka nasza to senne marzenie o
zawiłym systemie dźwigni, pomp, kranów i zaworów dennych. Przyznam, że w czasie jej
budowania nie sypiałem po nocach, medytując o tym cudzie. Oprócz łazienki mamy też łódź
ratunkową i motorówkę. Wywindowane na pokład zajmą szczupłą przestrzeń pozostawioną
nam dla uprawiania ćwiczeń gimnastycznych. Ale to przecież coś nierównie lepszego niż
polisa ubezpieczeniowa, a człowiek przezorny - nawet posiadacz jachtu tak mocnego i
pewnego jak “Snark” - musi pamiętać o solidnej łodzi ratunkowej. Nasza jest rzeczywiście
wspaniała. Miała kosztować sto pięćdziesiąt dolarów, gdy jednak przyszło do płacenia,
okazało się, że rachunek wynosi trzysta dziewięćdziesiąt pięć. Już samo to dowodzi, jak
wyborna musi być nasza szalupa.
Mógłbym rozwodzić się szeroko o rozlicznych cnotach i zaletach “Snarka”, ale dam za
wygraną. Dość go wychwalałem i wychwalałem celowo, jak się okaże przed końcem
opowieści. Wspomnij, czytelniku, jej tytuł: “Niepojęte i potworne”. Zgodnie z
przewidywaniami “Snark” miał wyjść w morze pierwszego października tysiąc dziewięćset
szóstego roku. Nie wyszedł i to właśnie było niepojęte i potworne. Nie wyszedł bez
uzasadnionej przyczyny - chyba tylko dlatego, że nie był gotów, a nie był gotów również bez
uzasadnionej przyczyny. Obiecywano nam zakończyć roboty pierwszego listopada, później
piętnastego, później pierwszego grudnia, lecz jacht wciąż nie był gotów. Pierwszego grudnia
Charmian i ja rozstaliśmy się z uroczymi okolicami Sonomy, aby zamieszkać w dusznym i
zatłoczonym mieście - oczywiście nie na długo., bo piętnastego grudnia, za dwa tygodnie,
wyjdziemy w morze, jak dwa razy dwa - cztery. Wierzyliśmy, gdyż mówił tak Roscoe, za
którego też radą przenieśliśmy się do San Francisco na owe dwa tygodnie. Niestety - upłynęły
dwa tygodnie, cztery tygodnie, sześć, osiem - a data wyjścia w morze pozostawała równie
daleka jak dotąd. Któż to wytłumaczy? Ja? Nie potrafię. Nasze opóźnienie to chyba jedyna
klęska, która naprawdę dała mi radę w życiu. Nie ma wytłumaczenia, bo gdyby było,
mógłbym go przecież udzielić. Tymczasem ja - wytrawny rzemieślnik słowa - przyznaję, że
nie zdołam wytłumaczyć, czemu “Snark” nie był gotów w porę. Jak powiedziałem już i
muszę powtórzyć, objawiło się niepojęte i potworne.
Osiem tygodni urosło do szesnastu i na koniec pewnego dnia Roscoe dodał nam ducha
słowami:
- Jeżeli nie wyjdziemy w morze przed pierwszym kwietnia, zagracie w piłkę nożną moją
głową.
3
W kilkanaście dni później napomknął:
- Zaczynam trenować swoją głowę do meczu.
- Drobiazg - powiedziała Charmian do mnie, a ja do Charmian. - Wystarczy pomyśleć,
jaki to będzie cudowny statek po wykończeniu.
Następnie, ku wzajemnemu pokrzepieniu, zaczęliśmy przepowiadać sobie rozliczne
cnoty i zalety “Snarka”. Ponadto zaciągnąłem nową pożyczkę, twardziej zasiadłem przy
biurku, tym gorliwiej wziąłem się do pisania i po bohatersku odrzuciłem propozycję, aby
korzystając z niedzieli wybrać się z przyjaciółmi na wycieczkę w góry. Przecież buduję jacht
i, na Boga, musi to być jacht pisany samymi dużymi literami: JACHT. Nie dbałem o koszty,
nie obchodziły mnie pieniądze, chciałem w ostatecznym rezultacie otrzymać JACHT.
Aha, jest jeszcze jedna zaleta “Snarka” - zaleta, którą muszę się pochwalić. Chodzi o jego
dziób, którego nie zaleje nawet najwyższa fala. Ten dziób śmieje się z morza, rzuca wyzwanie
morzu, wzgardliwie natrząsa się z morza. To wspaniały dziób o liniach jak gdyby
wyczarowanych w marzeniu sennym i stanowczo śmiem wątpić, czy jakikolwiek statek
szczycił się kiedykolwiek dziobem równie pięknym i sprawnym zarazem. Był jak pięść dla
huraganów, a dotknięcie tego dziobu porównać można ze złożeniem dłoni na kosmicznym
szczycie wszechrzeczy. Jedno nań spojrzenie wystarczy, by uprzytomnić sobie, że wydatki
nie odgrywają najmniejszej roli. A więc ilekroć wynikała nowa zwłoka lub koszty rosły
nadmiernie, wspominaliśmy ów cudowny dziób i byliśmy szczęśliwi.
“Snark” to bardzo niewielki statek. Gdy koszt jego budowy szacowałem na siedem
tysięcy dolarów, byłem nie tylko hojny, lecz również uczciwy. Budowałem już szopy i domy,
więc zdaję sobie sprawę, że w podobnych przypadkach działa osobliwa reguła przekraczania
preliminowanych wydatków. Wiedziałem o tym określając przybliżony koszt budowy
“Snarka” na siedem tysięcy dolarów. Byłem przygotowany. Ale cóż? Jacht pochłonął
trzydzieści tysięcy. Nie zadawaj mi pytań, czytelniku. To szczera prawda. Własnoręcznie
podpisywałem czeki, osobiście zarabiałem pieniądze. Nie istnieją logiczne uzasadnienia.
Poczytuję to za niepojęte i potworne, a ty, czytelniku, bez wątpienia przyznasz mi rację przed
zakończeniem opowieści.
Należy jeszcze wrócić do kwestii opóźnień. Miałem do czynienia z czterdziestu
siedmioma rzemieślnikami rozmaitych specjalności oraz ze stu piętnastoma różnorodnymi
firmami. Żaden z tych rzemieślników, żadna z tych firm, nikt i nigdy nie dostarczył w
uzgodnionym terminie chociażby jednej rzeczy. W porę nie odbywało się absolutnie nic, z
wyjątkiem naturalnie pobierania zaliczek i przedstawiania rachunków do inkasa. Ludzie
przysięgali na zbawienie nieśmiertelnej duszy, że to lub owo dostawią w takim czy innym
4
dniu określonego miesiąca, i po złożeniu podobnej przysięgi rzadko spóźniali się... więcej niż
trzy miesiące. Tak szło jakoś, a Charmian i ja pocieszaliśmy się wzajemnie mówiąc, że
“Snark” to naprawdę wspaniały statek - taki mocny i pewny. Od czasu do czasu sadowiliśmy
się w mniejszej łodzi, aby wiosłując dokoła jachtu podziwiać jego dziób cudowny i
niewiarygodnie piękny.
- Wyobraź sobie - mówię do Charmian - tajfun opodal chińskich wybrzeży i “Snarka”,
który staje w dryf i tym swoim wspaniałym dziobem pruje zawieruchę. Przez taki dziób nie
pryśnie ani kropla. Jacht jest suchy jak pieprz, a my wszyscy siedzimy w kabinie i przy
akompaniamencie sztormowego wichru spokojnie rżniemy w wista.
Na to Charmian gorąco ściska moją rękę i wykrzykuje z zapałem:
- Wszystko się opłaciło! Zwłoka, wydatki, kłopoty, wszystko! “Snark” to rzeczywiście
cudowny jacht!
Ilekroć spojrzałem na dziób “Snarka” lub pomyślałem o jego wodoszczelnych
przedziałach, odzyskiwałem wiarę w przyszłość. Ale byłem osamotniony w swoim
optymizmie. Przyjaciele i znajomi jęli zakładać się ze mną kwestionując kolejne terminy
wyjścia w morze. Pierwszy zainkasował wygraną pan Wiget, człowiek zostawiony na straży
naszego rancza pod Sonomą. Otrzymał pieniądze w sam dzień Nowego Roku tysiąc
dziewięćset siódmego. Później zakłady posypały się jak z rękawa. Przyjaciele otaczali mnie
niby stado hien, podawali w wątpliwość liczne kolejne daty, jakie wyznaczałem. Byłem
zawzięty i uparty. Zakładałem się, zakładałem, zakładałem mimo wszystko i nieustannie
płaciłem. Ba! Nawet panie z mojego towarzystwa nabrały odwagi i nawet te, które uprzednio
nie myślały o tym nigdy, zakładały się ze mną, ja zaś płaciłem im również.
- Wszystko to fraszka - mówiła do mnie Charmian. - Pomyśl tylko o tym prześlicznym
dziobie i dryfowaniu gdzieś na chińskich wodach.
- Widzicie - tłumaczyłem przyjaciołom regulując należności z tytułu ostatniej serii
zakładów - nie żałujemy starań ani kosztów, aby ze “Snarka” zrobić najlepszy z jachtów,
jakie od początku świata zostawiły za sobą Złote Wrota. Stąd wynika zwłoka.
Tymczasem redaktorzy czasopism i wydawcy, z którymi zawarłem umowy, poczęli
nękać mnie żądając wyjaśnień. Ale cóż mogłem im wyjaśnić, skoro nie byłem w stanie
wyjaśnić nic sobie i nikt, nawet Roscoe, nie potrafił mi nic w tym pomóc? Gazety zaczęły ze
mnie szydzić, a jedna zamieściła wierszyk traktujący uszczypliwie wyjście w morze “Snarka”
i opatrzony refrenem: “Jeszcze nie, ale tuż, prawie już.” Charmian dodała mi ducha
wspominając cudowny dziób “Snarka”, więc poszedłem do banku, by pożyczyć kolejne pięć
tysięcy. Wszelako zwłoka opłaciła mi się pod jednym względem. Pewien przyjaciel, krytyk z
5
zawodu, wykpił bezlitośnie moją osobę oraz wszystko, co dotąd zdziałałem i mogę zdziałać w
przyszłości; to co napisał, zamierzał ogłosić drukiem, kiedy będę na odległych morzach.
Byłem na lądzie, gdy ukazał się artykuł, więc biedak tłumaczył się gęsto.
A czas płynął i płynął, jednego dowodząc niezbicie - że “Snarka” niepodobna wykończyć
w San Francisco. Był w budowie tak długo, że występowały już objawy zniszczenia i zużycia.
Otwarcie mówiąc, jacht osiągnął fazę, w której psucie się następuje prędzej, niż możliwe jest
tempo napraw. Stał się tematem żartów. Nikt nie traktował go serio - a zwłaszcza ludzie
zatrudnieni przy jego budowie. W końcu powiedziałem, że wyjdziemy w morze na takim
statku, jaki mamy, a w Honolulu roboty zakończymy ostatecznie. Na nieszczęście objawił się
przeciek, który nieodwołalnie należało usunąć przed rozpoczęciem rejsu. Skierowałem
“Snarka” na slip, lecz nim tam dotarł, trafił między dwie ogromne barki i zderzył się z nimi
potężnie. Przystąpiliśmy do wyciągania go na szyny pochylni, kiedy jednak był w połowie
drogi, szyny się rozsunęły i jacht runął w błoto rufą do przodu.
Wyniknął nie lada kłopot; było to już zadaniem nie dla szkutników, lecz specjalistów od
rozbiórki wraków. W ciągu doby następowały dwa przypływy, toteż przez cały tydzień, za
dnia i nocą, w porze wysokiej wody dwa holowniki parowe ciągnęły i popychały “Snarka”.
Ten jednak wytrwale stał na rufie pomiędzy rozsuniętymi fatalnie szynami slipu. Następnie -
wciąż w tej samej nieprzyjemnej sytuacji - postanowiliśmy wypróbować obstalowane w
lokalnych zakładach odlewniczych przekładnie i koła trybowe, które miały uruchamiać
kabestan. Pierwszy raz zamierzaliśmy wykorzystać to urządzenie. Niestety, koła trybowe
miały skazy i rozłączyły się niezwłocznie, przekładnie też wysiadły. Kabestan przestał
działać. Z kolei silnik o mocy siedemdziesięciu koni zawiódł pokładane w nim nadzieje.
Wykonano go na specjalne zamówienie w Nowym Jorku, skąd pochodziła również płyta
fundamentowa. Otóż ta płyta miała skazę, miała bardzo dużo skaz, wobec czego silnik o
mocy siedemdziesięciu koni oderwał się od popękanej płyty, wyskoczył w powietrze, doznał
licznych uszkodzeń i upadł na bok. No i “Snark” tkwił nadal między rozsuniętymi szynami
pochylni i nadal dwa holowniki parowe szarpały - go wytrwale, lecz bezskutecznie.
- Mniejsza z tym - odezwała się Charmian. - Pomyśl tylko, jaki to pewny i mocny jacht.
- Aha - przyznałem. - Warto także pomyśleć o jego prześlicznym dziobie.
Tak pokrzepieni zabraliśmy się do roboty. Nieczynny silnik stanął znów na spękanej
płycie fundamentowej. Zniszczone koła trybowe i przekładnie, które miały uruchamiać
kabestan, zebraliśmy i zmagazynowali pod pokładem, by przewieźć je do Honolulu i tam
dokonać niezbędnych napraw albo zamówić nowe odlewy. Niegdyś, w zamierzchłej
przeszłości, kadłub “Snarka” został na zewnątrz pociągnięty białą farbą i w sprzyjającym
6
oświetleniu kolor ten był jeszcze trochę widoczny. Malowania wnętrza jachtu nie doczekał się
nigdy, a jego pokład zalegała gruba na parę cali warstwa brudu i sosu z prymek, które żuli
niezliczeni mozolący się tam rzemieślnicy.
- Mniejsza z tym - mówiliśmy pogodnie. - Brud zeskrobie się później, gdy zawiniemy do
Honolulu. No i “Snarka” będzie można malować równocześnie z przebudową.
Wreszcie wysiłkiem własnych rąk i kosztem własnego potu wyciągnęliśmy jacht z
uszkodzonej pochylni i ustawili przy nabrzeżu Oakland City. Dwukołowe platformy jęły
przywozić z domu wszystko, co należy: książki, pościel, osobistą garderobę. Jednocześnie
zalewał pokład istny strumień niosący bezładnie drewno i węgiel, wode i zbiorniki na wodę,
świeże jarzyny, zapasy prowiantu, naftę, łódź ratunkową i motorówkę, wszystkich naszych
znajomych, znajomych naszych znajomych i takich, co podawali się za ich znajomych, nie
wspominając nawet o kilkunastu przyjaciołach przyjaciół przyjaciół naszej załogi. Nie
brakowało także reporterów, fotografów, ludzi zupełnie obcych, rozmaitych wydrwigroszy
oraz ogarniających wszystko kłębów pyłu węglowego, które podnosiły się z nabrzeża.
Było sobotnie popołudnie. W morze zamierzaliśmy wyjść w niedzielę o godzinie
jedenastej. Wzdłuż nabrzeża gęstniały tłumy i kłęby pyłu węglowego. W jednej kieszeni
miałem książeczkę czekową, wieczne pióro, datownik oraz podręczną suszkę, w drugiej -
plusminus dwa tysiące dolarów w banknotach i złocie. Byłem przygotowany na spotkanie
wierzycieli: gotówkę przeznaczyłem dla drobnych, czeki dla poważniejszych. Wyglądałem
tylko chwili, gdy Roscoe zjawi się z wykazem sald na rachunkach stu piętnastu firm, którym
zawdzięczałem wiele miesięcy opóźnienia. Wtem...
Wtem jeszcze raz dało znać o sobie niepojęte i potworne. Roscoego uprzedził ktoś inny -
komornik w służbie rządu Stanów Zjednoczonych. Na smukłym maszcie “Snarka” przylepił
papier w taki sposób, że wszyscy zgromadzeni wzdłuż nabrzeża mogli przeczytać z łatwością
o zajęciu jachtu z przyczyny zadłużenia. Komornik pozostawił na straży drobnego człeczynę
w starszym wieku, sam zaś ulotnił się szybko. Nie miałem już wpływu na dalsze losy
“Snarka” ani jego wspaniałego dziobu. Panem i władcą statku został drobny człeczyna w
starszym wieku, mnie zaś poinformowano, że będę mu płacił trzy dolary dniówki za
sprawowanie funkcji pana i władcy. Ponadto dowiedziałem się, że nazwisko wierzyciela
brzmi Sellers, a dług, który stał się powodem zajęcia jachtu, wynosi dwieście trzydzieści dwa
dolary.
Sellers? Któż to taki, u Boga Ojca? Zajrzałem do książeczki czekowej i zobaczyłem, że
dwa tygodnie temu otrzymał czek na pięćset dolarów. Z poprzednich książeczek wynikało, że
w ciągu długich miesięcy budowy “Snarka” wypłaciłem panu Sellersowi kilka tysięcy.
7
Czemu, u licha, jak prosta przyzwoitość nakazuje, nie zgłosił się do mnie po nędzne saldo
swojego rachunku? Czemu spowodował zajęcie jachtu? Wsunąłem dłonie do kieszeni; w
jednej zmacałem książeczkę czekową, pióro, datownik - w drugiej szeleszczące banknoty i
złote monety. Sto razy mogłem uregulować żebracze należności Sellersa! Czemu nie dał mi
po temu okazji? Nie było wyjaśnienia. Napotkałem znów niepojęte i potworne.
Na domiar złego “Snark” został obłożony sekwestrem w sobotę pod wieczór. Na całe
Oakland i całe San Francisco wypuściłem prawników i agentów, lecz niepodobna było
odszukać sędziego ani komornika, ani pana Sellersa, ani adwokata pana Sellersa. Wszyscy
wyjechali z miasta na weekend, więc “Snark” nie wyszedł w morze w niedzielę o godzinie
jedenastej. “Nie wyjdzie!” Tak orzekł drobny człeczyna w starszym wieku, który sprawował
funkcje pana i władcy statku. Charmian i ja spacerowaliśmy po nabrzeżu i szukali pociechy
oglądając cudowny dziób “Snarka” i rozmyślając o sztormach, tajfunach i rzucanych im
dumnych wyzwaniach.
- Drobnomieszczański kawał - mówiła Charmian pijąc do pana Sellersa i sekwestru. -
Panika małego kupczyka. Ale to fraszka! Wszystkie troski miną, kiedy umkniemy stąd na
bezkresy oceanu.
Wreszcie wyszliśmy w morze, a nastąpiło to z rana we wtorek dwudziestego trzeciego
kwietnia tysiąc dziewięćset siódmego roku. Przyznaję, że rejs rozpoczął się kulawo. Kotwicę
musieliśmy podnieść ręcznie z racji poważnych defektów transmisji mechanicznych. No i
pozostałości silnika o mocy siedemdziesięciu koni spoczywały w charakterze balastu pod
pokładem, na samym dnie statku. Kto jednak dbałby o podobne drobiazgi? Wszelkie naprawy
załatwi się gładko w Honolulu, a tymczasem można przecież myśleć o doskonałości reszty
statku. Co prawda silnik motorówki nie działał, a łódź ratunkowa przeciekała niby sito.
Jednakże to tylko akcesoria. Naprawdę liczą się wodoszczelne grodzie, solidne poszycie bez
sęków, przemyślne urządzenia łazienki - to dopiero jest “Snark”. No i najważniejszy ze
wszystkiego dostojny dziób, co dumnie szydzi z wichrów.
Minęliśmy Złote Wrota i obrali kurs południowy, ku obszarom Pacyfiku, na których
należało oczekiwać północno-wschodnich pasatów. Wówczas zaczęły następować dziwne
wydarzenia. W swoim czasie sądziłem, że młodzież będzie najlepszą załogą w podróży takiej
jak rejs “Snarka”, więc zaangażowałem trzech młodzieniaszków: mechanika, kucharza i
młodszego stewarda. Sąd mój był słuszny zaledwie w dwóch trzecich, gdyż nie uwzględniłem
w obliczeniach młodzieniaszków o skłonnościach do choroby morskiej i dwu takich
przyjąłem: kucharza i stewarda. Obydwaj legli niezwłocznie na kojach i przez cały tydzień
byli absolutnie do niczego. Rzecz zrozumiała, że na ten okres zostaliśmy pozbawieni
8
gorących posiłków, a pod pokładem zapanował brud i nieład. Ostatecznie nie miało to
większego znaczenia, gdyż odkryliśmy niebawem, że pomarańcze w skrzynce są zmarznięte,
jabłka mocno nadgniłe, że natychmiast trzeba wyrzucić za burtę kapustę dostarczoną nam już
w stanie rozkładu, że marchew cuchnie naftą, rzepa jest łykowata, buraki zepsute, drewno
opałowe spróchniałe, a węgiel załadowany w worki po zgniłych kartoflach rozsypuje się po
całym pokładzie i jest spłukiwany do morza przez odpływniki.
Nie martwiliśmy się wcale. Przecież to wszystko tylko akcesoria. Sam jacht jest bez
zarzutu, absolutnie bez zarzutu! Ruszyłem wzdłuż pokładu i w ciągu minuty naliczyłem
czternaście sęków w pięknym poszyciu, zamówionym w firmie Puget Sound specjalnie po to,
aby nie miało sęków. Stwierdziłem również, że pokład przecieka, i to przecieka fatalnie.
Woda wygnała Roscoego z koi i uszkodziła narzędzia w pomieszczeniu silnika - nie
wspominając nawet o zapasach żywności nadwerężonych w pentrze. Przeciekały także burty
oraz dno kadłuba i dzień w dzień musieliśmy harować przy pompie, aby utrzymywać jacht na
powierzchni. Podłoga pentry leży o dwie stopy wyżej od wewnętrznego poszycia dna
“Snarka”, kiedy jednak stanąłem na tej podłodze, aby przekąsić coś na zimno, nasiąkłem po
kolana wodą przelewającą się tam i z powrotem, chociaż od ostatniego pompowania minęły
ledwie cztery godziny.
Ale nie na tym koniec. Wspaniałe, wodoszczelne przedziały pochłonęły moc czasu i
pieniędzy, lecz jak się rychło okazało, nie były wcale wodoszczelne. Woda przelewała się z
jednego do drugiego swobodnie niczym powietrze, a silny odór benzyny dobywający się z
rufowego przedziału zbudził we mnie podejrzenia, iż jeden albo więcej z sześciu zbiorników
najprawdopodobniej przecieka także. Zbiorniki przeciekają - pomyślałem - i bynajmniej nie
są hermetycznie odgrodzone od reszty statku. Warto też wspomnieć o łazience z jej systemem
dźwigni, pomp, kranów i kingstonów. Wszystko to przestało funkcjonować przed upływem
pierwszych dwudziestu godzin rejsu. Grube dźwignie z żelaza rozpadały się w rękach, gdy
ktoś próbował uruchomić pompy, i łazienka, pierwsza wśród wszystkich części “Snarka”,
obróciła się w kompletną ruinę.
Całe żelazo na jachcie okazało się gąbczaste, bez względu na fakt, kto i skąd je
dostarczył. Na przykład płyta fundamentowa silnika, sprowadzona z Nowego Jorku, była
gąbczasta, nie inaczej niż przekładnie i tryby kabestanu pochodzące, jak wiadomo, z San
Francisco. Ponadto stal zgrzewna zastosowana do takielunku ustępowała na wszystkie strony
przy pierwszym lepszym nacisku. Rozumiesz, czytelniku? Niby to stal zgrzewna, a kruszy się
jak makaron włoski.
9
Szpona gafla grotżagla pękła bardzo szybko. Zastąpiliśmy ją szponą gafla traisla, ale i ta
nie wytrzymała nawet piętnastu minut. A była to przecież szpona gafla żagla sztormowego,
któremu mieliśmy zawierzyć w czasie sztormu! Obecnie “Snark” niesie grotżagiel niby
złamane skrzydło, gdyż zamiast szpony gafla musieliśmy posłużyć się rzemieniem.
Przekonamy się, czy w Honolulu podobna zdobyć uczciwe żelazo.
Człowiek zdradził nas, wyprawił w morze na sicie, jednakże Pan miłował nas widocznie,
bo przy sprzyjającej pogodzie odkrywaliśmy, że dzień w dzień trzeba harować przy pompach,
aby jacht utrzymywać na powierzchni, a wykałaczka budzi więcej zaufania niż najgrubsza
żelazna belka na “Snarku”. W miarę jak wniwecz obracała się pewność i moc statku,
Charmian i ja pokładaliśmy coraz więcej i więcej wiary w jego cudownym dziobie. Nic
innego nie pozostało do wierzenia. Wciąż objawiało się niepojęte i potworne - z tego
zdawaliśmy sobie sprawę - ale przynajmniej dziób umieścił się w granicach zdrowego
rozsądku. Wreszcie pewnego wieczora spróbowaliśmy stanąć w dryf.
Jak to opisać? Przede wszystkim ku oświeceniu żółtodziobów muszę wyjaśnić, że
dryfowanie to manewr, który przy odpowiednio zrefowanych i zrównoważonych żaglach,
zmusza statek do utrzymywania się dziobem w kierunku wiatru i fali. Kiedy wiatr jest zbyt
silny lub fala za wysoka, statek rozmiarów “Snarka” z łatwością może stanąć w dryf i
wówczas nie ma nic do roboty na pokładzie. Nie potrzeba sternika, zbyteczny staje się
człowiek na oku. Załoga może zejść do kabiny i spać albo grać w wista.
Otóż dął niezbyt silny letni wiatr sztormowy, gdy oznajmiłem Roscoemu, że zaczniemy
dryfować. Zapadał wieczór. Sterowałem przez prawie cały dzień. Załoga na pokładzie
(Roscoe, Bert i Charmian) była strudzona. Załoga pod pokładem cierpiała z powodu choroby
morskiej. Wzięliśmy już dwa refy na wielkim grotżaglu. Latacz i kliwer były spuszczone i ref
wzięty na przednim sztakslu. Bezan zdążyliśmy też spuścić. Właśnie stenga bukszprytu
zapadła pod powierzchnię i ułamała się krótko. Aby lec w dryf, począłem kłaść ster na burtę.
“Snark” szedł wówczas w dolinie fali. Nadal szedł tak uparcie, chociaż coraz mocniej i
mocniej cisnąłem szprychy koła sterowego. Dolina fali to, miły czytelniku,
najniebezpieczniejsza pośród pozycji, w jakich może się znaleźć statek. A zatem coraz
mocniej cisnąłem szprychy koła sterowego i “Snark” nadal szedł w dolinie fali. Osiem
rumbów w stosunku do wiatru - więcej wydusić nie zdołałem, Berta i Roscoego zapędziłem
do szotów grotżagla. “Snark” szedł nadal w dolinie fali i z przechyłem to na jedną burtę, to na
drugą.
Jeszcze raz niepojęte i potworne unosiło zdradliwie siwą głowę.
10
Działo się coś groteskowego, nieprawdopodobnego - coś, w co nie chciałem uwierzyć.
Pod grotem wziętym na dwa refy i sztakslem na jeden “Snark” odmawiał uparcie stanięcia w
dryf. Wybraliśmy szoty żagla na sztywno, a mimo to “Snark” nie zmienił kursu nawet o
dziesiątą część rumba. Spuściliśmy grotżagiel - również bez rezultatu. Podnieśliśmy żagiel
sztormowy na bezanie i nic się nie stało. “Snark” szedł w dolinie fali, a jego piękny dziób
stanowczo odmawiał przejścia linii wiatru.
Ostatecznie ściągnęliśmy zrefowany sztaksel i, jako jedyny kawał płótna nad pokładem,
został tylko sztormowy żagiel na bezanie. Jeżeli w takich warunkach dziób nie przejdzie
przez linię wiatru, nigdy tego nie dokaże. Zapewne nie znajdę wiary, kiedy powiem, że nawet
to zawiodło. Trudno! Powiem, że zawiodło. Powiem, bo nie powoduje mną wiara, lecz
obserwacja czegoś, co widziałem na własne oczy. Nie wierzę. Po prostu twierdzę, że
widziałem.
Otóż, miły czytelniku, jak postąpiłbyś będąc na małym statku, który idzie w dolinie fali, a
żagiel sztormowy na bezanie nie może obrócić go dziobem w kierunku wiatru i fali?
Oczywiście wyrzuciłbyś dryfkotwę. Zgoda! My zrobiliśmy to samo. Mieliśmy model
opatentowany, wykonany na obstalunek, z gwarancją, iż nie zatonie. Wyobraź sobie stalową
obręcz, która rozwiera górny otwór dużego stożkowatego worka z brezentu, a ujrzysz naszą
dryfkotwę. Troskliwie umocowaliśmy linę do niej oraz do dziobu “Snarka” i dryfkotwę
wyrzuciliśmy za burtę. W mgnieniu oka dała nura. Na szczęście była zaopatrzona w specjalną
linkę holowniczą do wyciągania, więc spiesznie wydobyliśmy ją na pokład, uzupełnili
drewnianym pływakiem i ponownie wyrzucili. Tym razem utrzymała się na powierzchni.
Wyprężyła się lina umocowana do dziobu jachtu. Żagiel sztormowy na bezanie zaczai
przejawiać skłonność do zwrócenia dziobu w kierunku wiatru, lecz na przekór tej skłonności
“Snark” wziął pod siebie dryfkotwę, wyprzedził i wlokąc za rufą szedł dalej w dolinie fali.
Ładna historia! Spuściliśmy nawet żagiel sztormowy, na jego miejsce podnieśliśmy bezan i
wybraliśmy szoty tego żagla na sztywno, a Snark sunął wciąż w dolinie fali holując dryfkotwę
za rufą. Nie wierzysz mi, prawda? Ja też nie wierzę. Opisuję tylko coś, co widziałem na
własne oczy.
Sam osądź sytuację, czytelniku. Kto słyszał kiedy o statku żaglowym, który uparcie nie
chce stanąć w dryf? Nie chce stanąć w dryf nawet przy pomocy dryfkotwy? Ja nie słyszałem
nigdy w czasie mojej niedługiej znajomości z żaglowcami. Stałem więc na pokładzie i
patrzyłem w nie osłonięte niczym oblicze niepojętego i potwornego.
Oglądałem “Snarka”, który nie chciał stanąć w dryf. Nastała sztormowa noc ze
zmiennymi przebłyskami księżycowej poświaty, powietrze pachniało wilgocią, od
11
nawietrznej zapowiadały się deszczowe szkwały. Oglądałem dolinę fali - zimną i groźną w
świetle księżyca - a w niej “Snarka”, który sunął zadowolony z siebie. Wreszcie
wywindowaliśmy dryfkotwę, opuścili bezan, podnieśli zrefowany sztaksel i zawierzywszy mu
losy “Snarka” zeszliśmy pod pokład. Nie zeszliśmy na gorącą kolację, która powinna czekać,
lecz po to, by ślizgać się w błocie zalegającym podłogę kabiny, gdzie kucharz i steward leżeli
niby kłody w swoich kojach. Położyliśmy się w kompletnym ubraniu i, gotowi na alarm,
słuchaliśmy chlupotania wody zęzowej, która do wysokości kolan przelewała się na podłodze
pentry.
W klubie Cyganeria w San Francisco nie brak wytrawnych żeglarzy. Wiem o tym, bo
niejednokrotnie wysłuchiwałem ich sądów w epoce budowy “Snarka”. Pod jego adresem
zgłaszali tylko jeden poważny zarzut i w tym względzie byli absolutnie zgodni. Wszyscy
utrzymywali, że nasz jacht nie będzie szedł. “Jego linie - tłumaczyli niezbyt przejrzyście - są
błędne i w tym sedno sprawy. Nie będzie szedł. Nie uda się go do tego zmusić”. Szkoda, że
tamtej nocy nie miałem na pokładzie “Snarka” kilku wytrawnych żeglarzy z klubu Cyganeria.
Przekonaliby się naocznie, że ich jednomyślny, jednogłośny, nieodwołalny werdykt
kompletnie mija się z prawdą. Nie będzie szedł? Właśnie to “Snark” osiągnął w stopniu
najdoskonalszym. Nie będzie szedł? Przecież szedł w dolinie fali z dryfkotwą za rufą i
zrefowanym żaglem sztormowym na bezanmaszcie. Nie będzie szedł? W momencie gdy
piszę te słowa, idzie w północno-wschodnim pasacie z szybkością sześciu węzłów. Fala jest
średnia. Nie ma nikogo przy sterze i nie zamocowano nawet koła sterowego. Aby być
ścisłym, wieje wiatr północno-wschodni, bezan jest zwinięty, grotżagiel przełożony na prawą
burtę, jego szoty naciągnięte, a “Snark” idzie kursem południowo-południowo-zachodnim.
Znam ludzi, którzy przez lat czterdzieści żeglowali po rozlicznych morzach i zawsze byli
zdania, iż nie ma statku, który potrafiłby iść tak bez sterowania. Tacy nazwą mnie łgarzem,
kiedy to przeczytają. Łgarzem nazywali też kapitana Slocuma, który to samo opowiadał o
swoim “Sprayu”.
Jeżeli chodzi o przyszłe losy “Snarka”, błądzę w nieprzeniknionym mroku. Nie wiem nic.
Gdybym miał pieniądze albo kredyt, zbudowałbym nowego “Snarka”, który zechciałby stanąć
w dryf. Ale jestem u kresu zasobów finansowych, muszę zatem poprzestać na obecnym
“Snarku” lub zrezygnować z rejsu, a zrezygnować nie mogę.
Chyba ostatecznie spróbuję zmusić jacht do dryfowania rufą ku przodowi. Chyba da się
to zrobić? Kto wie, może w burzliwy ranek, gdzieś na Morzu Chińskim jakiś siwobrody
kapitan wytrzeszczy oczy, przetrze je z niedowierzaniem i znów wytrzeszczy na upiorny
12
widok małego jachtu, łudząco podobnego do “Snarka”, który dryfuje rufą ku przodowi i rzuca
dumne wyzwanie sztormom.
PS. Kiedy po zakończeniu rejsu wróciłem do Kalifornii, dowiedziałem się, że długość
“Snarka” na linii zanurzenia mierzy czterdzieści trzy stopy zamiast czterdziestu pięciu. O tej
niedokładności zadecydował fakt, że szkutnik nie utrzymywał stosunków towarzyskich z
taśmą mierniczą ani calówką.