J
ACK
L
ONDON
S
ERCE KOBIETY
1
Okryty szronem łeb wilczura wsunął się z tęsknym wyrazem w ślepiach, unosząc połę
namiotu.
- A pójdziesz stąd, Siwasz! Szatańskie plemię! - zaprotestował chór głosów ze środka.
Settles trzepnął psa cynowym talerzem i łeb cofnął się czym prędzej. Louis Savoy umocował
ponownie płótno zakrywające wejście i kopnięciem odsunąwszy od fajerki patelnię, począł
grzać ręce. Na dworze był tęgi mróz. Przed dwoma dniami termometr spirytusowy pękł na
sześćdziesiątym ósmym stopniu poniżej zera, od tego zaś czasu mróz brał coraz silniejszy,
coraz bardziej dokuczliwy. Niepodobna było przewidzieć, kiedy wreszcie mroźna fala się
skończy. Kiepskim doprawdy byłoby pomysłem przebywać w taką porę bez wyraźnej
potrzeby z dala od ciepłej izby i zwiększać ilość wdychanego lodowatego powietrza. Czasem
waży się ktoś na podobne rzeczy, ale zazwyczaj odmraża przy tym płuca. Poczyna go trapić
suchy, ostry kaszel, szczególnie silny gdy w pobliżu smaży się słonina. Następnego lata lub
już na wiosnę ludzie rozmrażają ogniem ziemię, wykopują dół i składają zwłoki, okrywając je
z wierzchu mchem. Wierzą święcie, że za sprawą mrozu nieboszczyk pozostanie tam cały i
nienaruszony, aż do chwili zmartwychwstania w dniu Sądu Ostatecznego. Sceptykom nie
wierzącym w fizyczne wskrzeszenie w owym wyrocznym dniu zalecić można Klondike jako
wymarzony kraj do przekroczenia wrót śmierci. Co nie znaczy zresztą wcale, że nadaje się on
do spędzania w nim życia.
W namiocie nie było tak zimno jak na dworze, ale wcale nie za ciepło. Jedynym
przedmiotem zasługującym na nazwę mebla był piecyk żelazny, do którego wszyscy lgnęli.
Połowę podłogi przytrzaśnięto gałązkami choiny, rozłożono na nich futrzane śpiwory, pod
spodem zaś leżał śnieg. W pozostałej części śnieg, udeptany mokasynami, zalegały garnki,
patelnie i inne przybory polarnego obozowiska. W rozżarzonym do czerwoności piecu ogień
aż huczał, lecz już o trzy kroki od niego leżała bryła lodu tak sucha i kanciasta, jakby ją przed
chwilą wyrąbano w zamarzłym łożysku strumienia. Mroźne powietrze, napierające z
zewnątrz, pędziło w górę całe ciepło namiotu. Tuż ponad piecem, tam gdzie rura przebijała
płótno pułapu, widać było wyraźnie trzy koncentryczne kręgi: najmniejszy suchy, wilgotny
silnie parujący i największy mokry, z którego kapała woda. Resztę pułapu i ściany powlekała
półcalowa warstwa suchego, białego szronu migocącego jak kryształ.
- Och, och, och! - Młody chłopak leżący na podłodze wśród futer, z twarzą wychudłą,
mizerną i zarośniętą, wył we śnie z bólu coraz głośniej i coraz bardziej płaczliwie. Jego ciało,
na pół wynurzone spod futer, drżało i miotało się niespokojnie, jakby spoczywało na łożu z
pokrzyw.
- Poobracajcie go! - rozkazał Settles. - Znów go chwyciły kurcze.
2
Pół tuzina usłużnych towarzyszy chwyciło chorego i zaczęło obracać, masować i trzepać
bez miłosierdzia.
- Przeklęty ten szlak! - mruknął młodzieniec, kiedy nareszcie zdołał wydobyć się z futer i
usiąść. - Biegałem ile wlezie, grałem w obronie przez trzy sezony z rzędu i hartowałem się na
wszystkie sposoby. Przybyłem w końcu do tego zatraconego kraju i oto okazuje się, że jestem
jakimś zniewieściałym Ateńczykiem, bez krzty męskości.
Podsunął się na łokciu do pieca i skręcił papierosa.
- Ja nie narzekam, wiem, że to moja wina, ale wstyd mi po prostu za siebie. Po długich
trzydziestu milach czuję się tak połamany i wycieńczony jak mieszczuch po pięciomilowej
wycieczce za miasto. Cholera mnie bierze! Zapałki macie?
- Uspokój się, chłopcze! - Settles podał choremu zamiast zapałek rozżarzoną szczapkę i
mówił dalej ojcowskim tonem: - Nie przejmuj się, wszyscy muszą przez to przejść. Do diabła,
i ja przecież pamiętam moją pierwszą wyprawę. Połamany jesteś, powiadasz? Trzeba było
widzieć, jakem swego czasu dobre dziesięć minut mordował się, by wstać i rozprostować
grzbiet po napiciu się wody z przerębli. Wszystkie stawy trzeszczą, a kości tak dokuczają, że
można oszaleć. Co? Kurcze? W takie supły mnie kiedyś pokręciły, że pół dnia cały obóz
musiał mnie rozplątywać. Jesteś jeszcze szczeniak, ale zuch chłopak. Poczekaj, od dziś za rok
zapędzisz nas, starych, w kozi róg. Najważniejsze, że nie masz ,na sobie tłuszczu, który już
niejednego tęgiego chłopa wyprawił przed czasem na łono Abrahama.
- Tłuszczu?
- A tak, właśnie. Grubasy gorzej znoszą trudy podróży. - Nigdy o tym nie słyszałem.
- Nie słyszałeś? Przecież to jasne. Wielcy, tędzy ludzie są zdolni do jednorazowego
potężnego wysiłku, ale wytrzymałości nie mają za grosz. Wytrzymałość nie idzie w parze z
opasłością. Tylko nieduży, żylasty chłop potrafi wszystko znieść i trzymać się czegoś niby
pies kości. Do stu piorunów, tęgi tego nie potrafi.
- Masz słuszność - wtrącił się do rozmowy Louis Savoy. - Znałem jednego chłopa
krzepkiego jak byk. Wybrał się kiedyś nad Potok Siarczany z tym mikrusem Łonem McFane.
Pamiętacie Łona? Malutki, rudy Irlandczyk, zawsze uśmiechnięty. No i szli tak, szli - cały
dzień i całą noc. Grubas osłabł i zaczął pokładać się na śniegu. Chudzielec kopie go - a ten
drze się jak dziecko. I tak przez całą drogę Łon kopał i kopał, aż go wreszcie dokopał do
mego szałasu. Trzy dni wylegiwał się pod moją derką. Nigdy nie przypuszczałem, że
mężczyzna może być taką babą. Oto co robi z człowieka tłuszcz.
- No, a jakże było z Akselem Gundersonem? - zapytał Prince. Potężna postać przybysza
ze Skandynawii i jego tragiczna śmierć wywarły swego czasu silne wrażenie na młodym
3
inżynierze. - Teraz leży gdzieś tam, daleko... - Wyciągnął rękę w nieokreślonym kierunku
tajemniczego wschodu.
- Był to najpotężniejszy z ludzi, jacy kiedykolwiek wędrowali ku Słonej Wodzie i
potrafili w pościgu zmęczyć łosia - dorzucił Bettles. - Ale on był wyjątkiem potwierdzającym
zasadę. Pamiętacie jego żonę, Ungę? Sto dziesięć funtów żywej wagi, samo czyste mięso bez
łuta tłuszczu. A męstwem przewyższała go jeszcze, jeżeli to możliwe. Gotowa była znieść
wszelkie niewygody, troszcząc się tylko o męża. Wszystko zrobiłaby dla niego.
- Kochała go - wtrącił znowu młody inżynier.
- Nie o to chodzi. Po prostu...
- Posłuchajcie, bracia - wmieszał się do rozmowy Charley Sitka, który siedział w kącie na
skrzynce z żywnością. - Mówiliście o warstwie tłuszczu oplatającego mięśnie tęgich
mężczyzn, o dzielności kobiet i miłości - słusznie mówiliście. Przypomniała mi się historia z
czasów, gdy kraj ten był jeszcze młody, a ogniska ludzkie tak od siebie odległe jak gwiazdy
na niebie. Los chciał, że zetknąłem się wtedy z pewnym dużym opasłym mężczyzną - iż
kobietą. Była drobna, lecz serce miała większe od bawolego serca mężczyzny. I była
naprawdę dzielna. Odbywaliśmy ciężką drogę właśnie ku Słonej Wodzie. Nastały ostre
mrozy, głębokie śniegi i głód okrutny. Ale miłość tej kobiety była miłością ogromną - nie
można tego inaczej wyrazić.
Zamilkł na chwilę i toporem odrąbał parę kawałków lodu z wielkiej bryły leżącej przy
nim, po czym cisnął odłamki do stojącego na piecu naczynia do przemywania złota, gdzie lód
tajał zamieniając się w wodę do picia.
Towarzysze przysunęli się bliżej, a chłopak, którego chwytały kurcze, na próżno szukał
wygodniejszej pozycji dla swego udręczonego ciała.
- Bracia, skórę mam czerwoną, bo płynie we mnie krew Siwaszów, lecz serce moje jest
białe. Po ojcach przejąłem w smutnym dziedzictwie jedno, od przyjaciół uzyskałem w darze
drugie. Kiedy byłem jeszcze chłopcem, objawiła mi się wielka prawda. Zrozumiałem, że
świat należy do was i że Siwasze nie zwalczą nigdy białych, że skazani są na zagładę, tak jak
giną od mrozu niedźwiedzie i jelenie. Pragnąc ciepła zasiadłem pośród was u ogniska i oto
stałem się jednym z was. Dużo widziałem w życiu. Zaznałem wielu dziwnych rzeczy i
natrudziłem się niemało, przebywając dalekie szlaki z ludźmi różnych ras. Dlatego dzisiaj
czyny mierzę waszą miarą, według was sądzę ludzi i po waszemu myślę. Toteż jeśli będę źle
mówił o jakimś białym, nie weźmiecie mi tego za złe, kiedy zaś opowiem rzeczy wzniosłe o
członku plemienia moich ojców, nie pomyślicie sobie: “Charley Sitka pochodzi sam z
plemienia Siwaszów, chytry płomień ma w oczach, a język jego nie zna honoru”. Czy nie tak?
4
Koło słuchaczy głuchym pomrukiem przytaknęło mówcy. - Kobietę zwano Passuk.
Nabyłem ją uczciwie od rodzinnego jej plemienia Chilcat, którego totem wznosi się na
wybrzeżu Słonej Zatoki wielkiego morza. Serce moje nie rwało się ku tej kobiecie i nie
zwracałem uwagi na jej urodę. Rzadko bowiem odrywała oczy od ziemi i była nieśmiała a
trwożliwa, jak zwykle dziewczęta rzucone w ramiona obcego mężczyzny, którego nigdy
przedtem nie widziały. Jak powiadam, nie miałem w sercu swym dla niej miejsca.
Wybierałem się właśnie w wielką podróż i trzeba mi było kogoś, kto by na szlaku karmił psy i
wraz ze mną pracował przy wiośle w czasie długich wędrówek po rzece. Jedna kołdra starczy
na dwoje. Tak więc wybrałem Passuk.
Trzeba wam wiedzieć, żem służył wówczas rządowi. Wzięto mnie tedy na pokład okrętu
wojennego wraz z saniami, psami, żywnością w konserwach i kobietą Passuk. Udaliśmy się
na północ, aż do zimowej granicy lodów na Morzu Beringa. Tam wylądowaliśmy - ja, Passuk
i psy. Dostałem od rządu pieniądze, mapy krajów, po których nie stąpała jeszcze nci i ludzka,
i pocztę.
Przesyłki te opatrzone były rządową pieczęcią i starannie zabezpieczone przed wilgocią.
Miałem dostarczyć je statkom wielorybniczym, więzionym przez lody na wielkiej Mackenzie.
Największa to rzeka na. świecie, jeśli nie liczyć naszego Yukonu, matki rzek.
Wszystko to zresztą nie jest ważne, gdyż opowiadanie moje nie dotyczy ani statków
polujących na wieloryby, ani zimy wśród skał lodowych, którą spędziłem na brzegu
Mackenzie. Później, gdy miało się na wiosnę, a dni stały się dłuższe i cienka skorupa lodowa
pokryła śnieg po odwilży, udaliśmy się na południe - Passuk i ja - ku dolinie Yukonu. Droga
była ciężka, lecz słońce wskazywało nam kierunek. Kraj był wtedy jeszcze odludny, jak
mówiłem. Musieliśmy płynąć pod prąd, robiąc wiosłem i drągiem, aż dobrnęliśmy do
Czterdziestej Mili. Miło było znów ujrzeć białe twarze, toteż przybiliśmy do brzegu. Zima
była prawdziwie ciężka. Mróz i ciemności ogarnęły nas równocześnie, a wraz z nimi - głód.
Agent placówki handlowej dawał po czterdzieści funtów mąki i dwadzieścia funtów słoniny
na głowę. Fasoli nie było.
Psy wyły bez przerwy. Ludzie mieli zapadłe brzuchy i twarze głęboko pokryte bruzdami.
Silni słabli, słabi umierali. W dodatku szalał szkorbut.
Pewnego wieczoru zebraliśmy się wszyscy w sklepiku, gdzie widok pustych półek
jeszcze mocniej dawał nam odczuć pustkę w żołądkach. Rozmawialiśmy cicho przy blasku
ognia na kominie, gdyż świece chowano dla tych, którzy doczekają wiosny. Narady
skończyły się tym, iż ktoś z nas musi ruszyć w drogę i dotrzeć nad ocean, żeby dać znać
światu o naszym rozpaczliwym położeniu. Wszystkie oczy zwróciły się ku mnie, gdyż
5
uważany byłem za doświadczonego podróżnika. “Do Misji Haines - rzekłem - która leży na
brzegu morza, jest siedemset mil, a każdy cal tej drogi wymaga ciężkiej pracy na rakietach
śnieżnych. Dajcie mi najsilniejsze psy i najlepszą żywność, to pojadę. A ze mną pójdzie
Passuk”.
Zgodzili się. Nagle wstał niejaki Długi Jeff, Jankes, tęgi chłop o budowie siłacza. Mowa
jego była chełpliwa. Oznajmił, że jest również wielkim wędrowcem stworzonym do szlaku i
wykarmionym na bawolim mleku. Pójdzie razem ze mną i - gdybym padł w drodze - zaniesie
sam wiadomość do Misji. Młody byłem i nie znałem jeszcze Jankesów. Skądże mogłem
wiedzieć, że samochwalstwo jest oznaką słabości i że ci Jankesi, którzy naprawdę dokonują
wielkich czynów, trzymają język za zębami? Tak więc zabraliśmy najsilniejsze psy i zapas
żywności i ruszyliśmy we troje - Passuk, Długi Jeff i ja.
Wy, bracia, wszyscyście torowali drogę w dziewiczym śniegu, posługiwaliście się
drągiem sterowym i przedzieraliście się przez koryta rzek zawalone lodem. Niewiele więc
mówić będę o trudach naszej wędrówki. Powiem tylko, że czasem robiliśmy dziesięć mil
dziennie, a czasem trzydzieści. Przeważnie jednak dziesięć. Owa najlepsza żywność nie
ratowała nas, gdyż od samego początku drogi musieliśmy oszczędzać i wydzielać sobie
porcje. W tych warunkach nie mogliśmy też zbyt wiele wymagać od doborowych psów, które
z trudem utrzymywaliśmy na nogach. Przy Białej Rzece z trojga sań ubyły nam jedne, a
uszliśmy dopiero dwieście mil. Ale nic się nie zmarnowało; padłe psy napełniły żołądki
swych zdolnych jeszcze do pracy towarzyszy.
Ani smużki dymu, ani ludzkiego słowa, dopóki nie dotarliśmy do Pelly. Liczyłem, że
dostanę tam żywności i zostawię Długiego Jeffa, który jęczał już z wycieńczenia. Ale
urzędnik placówki w Pelly miał rzężenie w płucach, chorobliwie błyszczące oczy i niemal
doszczętnie puste składy; pokazał nam też równie pustą spiżarnię misjonarza i jego świeży
grób przywalony kamieniami dla ochrony przed psami. Do Pelly schroniła się garstka Indian,
lecz dzieci i starców już wśród nich nie było; nie ulegało wątpliwości, że niewiele z ludzi
doczeka wiosny.
Ruszyliśmy dalej z lekkim żołądkiem i ciężkim sercem, a pół tysiąca mil śniegu i
milczenia dzieliło nas jeszcze od Misji Haines, która leży nad brzegiem morza.
Był to okres największych ciemności; nawet w południe słońce nie rozświetlało
widnokręgu. Ale zatorów lodowych było mniej, co ułatwiło nam drogę; gnałem więc psy
ostro, od wczesnego ranka do późna w nocy.
Jak mówiłem w Czterdziestej Mili, każdy krok na tym szlaku trzeba było torować z
największym wysiłkiem.
6
Od rakiet dostaliśmy na nogach ran, które zamiast się goić to pokrywały się strupami, to
znów pękały. Z każdym dniem było gorzej, aż pewnego ranka przy zakładaniu rakiet Długi
Jeff zapłakał z bólu jak dziecko. Kazałem mu torować drogę przed najlżejszymi saniami, on
jednak wciąż, aby uniknąć bólu, zdejmował rakiety. Mokasyny Jeffa, pogrążając się w
nieubitym śniegu, zostawiały za sobą doły, w które potem zapadały się psy idące w zaprzęgu.
Były tak chude i wymizerowane, że kości sterczały im przez skórę. Nie mogły iść po takim
szlaku. Złajałem Jeffa ostro, on zaś obiecał poprawę, lecz nie dotrzymał słowa. Wobec tego
dostał batem po grzbiecie, po czym psy już się więcej nie zapadały.
Człowiek ten wskutek trudów podróży i otyłości zamienił się po prostu w dziecko.
A tymczasem - Passuk! Gdy mężczyzna leżał przy ognisku i płakał, kobieta gotowała;
nad ranem pomagała zaprzęgać, wieczorem zaś wyprzęgać psy. Jej zawdzięczały, że tak
długo utrzymały się przy życiu. Zawsze szła przodem, udeptując psom drogę.
Passuk... jak by to rzec? Uważałem wówczas za rzecz naturalną, iż robi to wszystko, i nie
zaprzątałem sobie tym głowy. Zajęty byłem innymi sprawami, a zresztą byłem młody i
niewiele wiedziałem o kobietach. Dopiero później, patrząc wstecz, zrozumiałem.
Jeff był już zupełnie do niczego. Psom i tak brakło sił, lecz on stale przysiadał się na
sanie, ilekroć zdołał pozostać w tyle. Passuk wzięła jego sanie, wobec czego nie miał nic do
roboty. Rano wydzielałem mu uczciwie porcję żywności i posyłałem go naprzód. My zaś z
kobietą zajmowaliśmy się zwijaniem obozu, pakowaniem sań i zaprzęganiem psów. W
południe, kiedy słońce z nas kpiło, doganialiśmy i mijaliśmy Długiego Jeffa ze łzami
zamarzniętymi na policzkach. Wieczorem urządzaliśmy postój, oddzielając rzetelnie porcję
Jeffa i rozkładając mu legowisko z futer. Rozpalaliśmy też wielkie ognisko, żeby mógł nas
dostrzec z daleka. Po kilku godzinach dowlekał się do nas, jęcząc zjadał swój przydział i
zasypiał. Nie był chory. Był tylko znużony, wycieńczony szlakiem i słaby z głodu. Ale
Passuk i ja byliśmy przecież równie znużeni, wycieńczeni i słabi, a mimo to spełnialiśmy całą
pracę, on zaś żadnej. Zgubiła go niezawodnie warstwa tłuszczu, o której mówił Bettles. My
jednak nadal dawaliśmy uczciwie Jeffowi jego porcję żywności.
Pewnego dnia spotkaliśmy dwa widma wędrujące przez krainę milczenia. Byli to biali:
mężczyzna i młodzieniec. Lód ruszył na jeziorze Le Barge i pochłonął większą część ich
dobytku. Teraz każdy z nich niósł tylko derkę na plecach. Nocami rozpalali ognisko i kulili
się przy nim do rana. Pozostało im jeszcze trochę mąki. Mieszali ją z gorącą wodą i pili.
Mężczyzna pokazał mi osiem kubków mąki; było to wszystko, co posiadali, mając przed sobą
dwieście mil śnieżnego szlaku do Pelly nawiedzonego śmiertelnym głodem. Mówili, że za
7
nimi idzie Indianin, ich towarzysz. Podobno dzielili się z nim uczciwie, lecz nie mógł za nimi
nadążyć. Nie wierzyłem. Gdyby dzielili się uczciwie, Indianin nie zostałby w tyle.
Żywności dać im nie mogłem.
Próbowali ukraść najtłuściejszego psa, który był zresztą i tak chudy jak szczapa, ale
zagroziłem im rewolwerem i kazałem iść precz.
Odeszli jak pijani, kierując się poprzez ciszę śniegów ku Pelly.
Miałem teraz jedne sanie i trzy psy - skóra i kości.
Wiecie, że kiedy drzewa jest mało, ogień pali się źle, a w izbie zimno. Tak też było i z
nami. Głodnych mróz szarpał ostrzej, twarze poczerniały nam do tego stopnia, że nie
poznałaby nas rodzona matka. Nogi dokuczały nieznośnie. Co rano wyruszając w drogę i
przypinając rakiety, z trudem powstrzymywałem okrzyk bólu. Passuk nigdy się nie skarżyła,
szła naprzód i torowała drogę. Nasz Jankes wył bez przerwy.
Na rzece Trzydziestej Mili wartki prąd powyrywał w niektórych miejscach pokrywę
lodową, pełno więc było rozpadlin i wyrw, a nawet otwartej wody. Któregoś dnia Długi Jeff,
który jak zawsze wcześniej opuścił miejsce postoju, zatrzymał się, by poczekać na nas przy
jednym z takich zalewów. Pomiędzy nim a nami stała otwarta woda. Jeff przeszedł po
pasemku otaczającego lodu; dla sań jednak przejście było zbyt wąskie. Odszukaliśmy więc
przesmyk dość mocnego jeszcze lodu. Passuk ważyła niewiele, poszła więc pierwsza,
trzymając w poprzek drogi długą tykę na wypadek załamania się lodu. Ale była lekka i
rakiety miała szerokie, toteż przeszła szczęśliwie, po czym zaczęła przywoływać psy. Te
jednak nie miały rakiet ani tyki, powpadały więc natychmiast i porwał je nurt rzeki.
Trzymałem sanie mocno tak długo, aż rzemienie popękały i psy poszły pod lód. Zwierzęta
były chude, ale liczyłem, że dostarczą strawy na tydzień - cóż, kiedy przepadły.
Następnego ranka rozdzieliłem resztkę żywności na trzy części.
Oświadczyłem też Jeffowi, że może iść z nami lub osobno, jak uważa. Pójdziemy teraz
szybko, gdyż nie mamy ładunku. Jeff zaczął narzekać na poranione nogi i inne dolegliwości,
zarzucając mi niekoleżeńskie postępowanie. Nogi Passuk i moje były jeszcze gorzej
poranione, pracowaliśmy bowiem przy psach, a wyglądaliśmy - pożal się Boże! Długi Jeff
przysięgał, że raczej umrze, niż pójdzie dalej. Wobec tego Passuk wzięła futrzaną derkę, ja
zabrałem garnek i siekierę i mieliśmy już wyruszyć. Ale Passuk spojrzała na część żywności
oddzieloną dla Jankesa i rzekła: “Po co marnować żywność dla niedołęgi? Lepiej niech
umrze!” Potrząsnąłem głową i odparłem: “Nie, kto raz był kolegą, zostaje nim na zawsze”.
Wtedy kobieta poczęła mówić o towarzyszach z Czterdziestej Mili. Było tam wiele dzielnych
ludzi, a wszyscy oczekiwali, że z wiosną dostarczę im żywności. Sprzeciwiłem się jej
8
ponownie. Wówczas wyrwała mi pistolet zza pasa, a Długi Jeff przeniósł się przed czasem na
łono Abrahama, jak to się wyraził nasz brat Bettles. Skarciłem za to Passuk, lecz nie okazała
żalu ani się nie obraziła. Ja zaś w głębi duszy przyznawałem jej rację.
Charley Sitka ucichł i dorzucił parę bryłek lodu do naczynia na piecu. Mężczyźni
milczeli i zimny dreszcz przeszywał im plecy na dźwięk przejmującego wycia psów, które na
dworze skarżyły się na swą nieszczęsną dolę.
- Dzień po dniu mijaliśmy wraz z Passuk ślady śnieżnych legowisk obu widm wiedząc,
że i my zadowalać się będziemy musieli podobnymi noclegami, aż do chwili dotarcia do
Słonej Wody. Wreszcie napotkaliśmy Indianina, który również posuwał się jak widmo w
stronę
Pelly. Mówił, że tamci dwaj nie rozdzielili żywności sprawiedliwie, wobec czego już od
trzech dni brak mu mąki. Żywi się gotowanymi strzępami mokasynów. Ale z mokasynów
zostało już niewiele. Indianin pochodził z wybrzeża i mówił tym samym co Passuk
narzeczem, wobec czego rozumiała jego opowiadanie. Nigdy nie był w dolinie Yukonu i nie
znał doń drogi, lecz mimo to dążył w stronę Pelly. Jak to daleko? Dwa sny? Dziesięć? Sto?
Nie wiedział, lecz szedł do Pelly. Za daleko byłoby powracać. Chcąc nie chcąc musiał iść
naprzód.
Nie prosił o żywność, bo wiedział, że i u nas było z nią krucho. Passuk spoglądała to na
niego, to na mnie w rozterce, niby kuropatwa, której małym zagraża niebezpieczeństwo.
Powiedziałem więc do niej: “Z tym człowiekiem postąpiono nieuczciwie. Czy dać mu część
naszych zapasów?” Oczy jej zalśniły od nagłej radości, lecz potem długo patrzała to na mnie,
to na obcego, aż wreszcie rzekła z zaciętym i stanowczym wyrazem twarzy: “Nie. Słona
Woda jeszcze daleko, a śmierć czyha blisko. Niech lepiej zabierze obcego człowieka, a
zostawi przy życiu męża mego Charleya”. Tak więc Indianin odszedł ku Pelly po śnieżnej
drodze. Tej nocy Passuk płakała. Nigdy dotychczas nie widziałem Passuk płaczącej. I nie
dym był temu winien, bo drzewo było suche. Dziwiłem się więc temu smutkowi i myślałem,
że jej serce kobiece zmiękło z bólu i wysiłku w tej mrocznej wędrówce.
Dziwne jest życie. Myślałem o tym często, rozważałem długo: z każdym dniem jednak
wydawało się dziwniejsze. Skąd bierze się w nas tak silne umiłowanie życia? Jest ono
przecież grą, w której żaden człowiek nie wygrywa. Żyć - to pracować ciężko i cierpieć
dotkliwie, dopóki starość nie przygniecie człowieka na tyle, że ręce jego opadną bezwładnie
na zimny popiół martwych ognisk. Trudno jest żyć. W bólu chwyta niemowlę pierwszy swój
oddech, w bólu oddaje starzec ostatnie tchnienie, a wszystkie dni nasze pełne są troski i
smutku. Lecz człowiek mimo to zdąża w otwarte ramiona śmierci, potykając się, padając, ale
9
spoglądając wstecz i walcząc do końca! A przecież Śmierć jest dobra. Tylko od Życia
doznajemy bólu. Kochamy jednak to Życie, a nienawidzimy Śmierci. Dziwne.
Niewiele rozmawialiśmy z Passuk podczas naszej dalszej wędrówki. Nocami leżeliśmy w
śniegu jak trupy, rankiem ruszaliśmy w drogę jak widma. Otaczała nas zupełna martwota.
Nie spotykaliśmy pardw ani wiewórek, ani nawet królików - żadnej żywej istoty. Rzeka
milczała w białych okowach. Soki zastygły w drzewach. Mróz był równie silny jak w tej
chwili. Nocami gwiazdy przybliżały się do nas, skacząc i tańcząc po niebie. A w dzień drwiły
z nas pozorne słońca, dwojąc i trojąc nam się w oczach. Powietrze iskrzyło się i migotało, a
śnieg wyglądał jak pył diamentowy. Ani ciepła, ani dźwięku - nic, tylko mróz siarczysty i
milczenie. Wędrując jak we śnie, zatraciliśmy rachubę czasu. Tylko oczy zwracaliśmy ku
Słonej Wodzie, myśli mieliśmy pełne Słonej Wody i nogi same nas ku niej wiodły.
Obozowaliśmy koło Takheena, nie wiedząc, gdzie jesteśmy. Oczy nasze patrzyły na Białego
Konia nie widząc go. Stopy nasze stąpały po szreni przełęczy Kanion, nie czując tego. Nie
odczuwaliśmy nic. Za to często padaliśmy na drodze, ale nawet padając twarze mieliśmy
zwrócone ku Słonej Wodzie.
Pozostała już tylko jedna porcja żywności, którą jak zawsze podzieliliśmy sprawiedliwie.
Passuk padała coraz częściej, aż przy Jelenim Rozstaju siły opuściły ją zupełnie. Rankiem
leżeliśmy pod wspólną derką nie mając już zamiaru iść dalej. Postanowiłem zostać tutaj i
powitać śmierć razem z Passuk; dojrzałem bowiem na tyle, że pojąłem wreszcie, czym jest
miłość kobiety. Ponadto do Misji Haines pozostawało jeszcze osiemdziesiąt mil drogi,
pośrodku której wielki Chilcoot wznosił swój szczyt, owiany przez burze, wysoko ponad
granicę lasów. I oto Passuk poczęła mówić do mnie cichutko, ja zaś przysunąłem ucho tuż do
jej warg, aby ją słyszeć. I teraz, kiedy nie bała się już mego gniewu, otworzyła przede mną
duszę. Mówiła o swej miłości i o wielu rzeczach, których dotychczas nie rozumiałem.
Rzekła mi: “tyś moim mężem, Charley, ja zaś byłam ci dobrą żoną. Dzień po dniu
rozpalałam ognisko, gotowałam dla ciebie strawę, karmiłam psy, pracowałam przy wiośle,
torowałam szlak. Nie skarżyłam się nigdy. Nie narzekałam, iż w szałasie mego ojca w Chilcat
więcej było ciepła i więcej strawy. Kiedy mówiłeś - słuchałam. Kiedy rozkazywałeś - byłam
ci posłuszna. Czyż nie było tak, Charley”. Odpowiedziałem: “Tak było”.
Ona zaś ciągnęła dalej: “Kiedy zjawiłeś się u nas w Chilcat i nie spojrzawszy nawet,
kupiłeś mnie jak psa, każąc iść za sobą, serce moje obruszyło się przeciw tobie, pełne trwogi i
goryczy. Wiele wody jednak upłynęło od tego czasu. Potem okazałeś mi dużo dobroci,
Charley, jak łaskawy pan wiernemu psu. Serce twoje pozostało zimne i nie było w nim
miejsca dla mnie. Pomimo to odnosiłeś się do mnie sprawiedliwie, twoje postępowanie było
10
uczciwe. Widziałam, jak spełniałeś śmiałe czyny i podejmowałeś wielkie przedsięwzięcia.
Porównywałam cię z mężczyznami innych plemion i zrozumiałam, że wyróżniasz się spośród
nich honorem, mądrym słowem i szczerą mową. Byłam dumna z ciebie, Z każdym dniem
coraz bardziej wypełniałeś moje serce i brałeś myśli moje w niewolę. Byłeś dla mnie jako
letnie słońce, którego złoty szlak kręgiem się toczy po niebie i nigdy zeń nie schodzi.
Gdziekolwiek padło spojrzenie moich oczu, spotykało słońce. Lecz serce twe pozostało
zimne, Cherley, i nie było w nim miejsca dla mnie”.
Rzekłem: “To prawda. Było zimne i nie miało miejsca dla ciebie. Ale to już minęło.
Teraz serce moje jest jak śnieg na wiosnę, kiedy powraca słońce. Nastaje wielka odwilż i
roztopy, wody ruszają z szumem, wszystko pączkuje i zieleni się; pokrzykują kuropatwy,
nucą piegże i wszędzie rozlega się śpiew radosny. Bo oto prysły lody, Passuk, a ja pojąłem
miłość kobiety...”
Uśmiechnęła się lekko i dała mi znak, bym ją mocniej przytulił. Po chwili rzekła: “Jestem
szczęśliwa”. Potem długi czas leżała cicho, oddychając łagodnie z głową na mojej piersi.
Wreszcie szepnęła: “Tu szlak mój się kończy, jestem już zbyt zmęczona. Ale przedtem chcę
ci o czymś powiedzieć. Kiedyś, dawnymi czasy, kiedy byłam dziewczynką, w Chilcat,
bawiłam się sama wśród stosów futer w szałasie mego ojca. Mężczyźni poszli na łowy,
kobiety zaś zajęte były wraz z chłopcami zwożeniem zdobyczy z lasu. Była wiosna. Zostałam
zupełnie sama. Nagle wielki brunatny niedźwiedź, obudzony właśnie ze snu zimowego i tak
wygłodzony, że futro na nim zwisało, wsunął łeb do szałasu i sapnął głośno. Brat mój właśnie
w tej chwili nadbiegł z pierwszymi saniami pełnymi mięsa. Zaczai ciskać w napastnika
głowniami z ogniska, psy zaś obskoczyły niedźwiedzia, tak jak stały, w uprzęży i z saniami.
Rozgorzała bitka pełna wrzawy. Walczący zwalili się na ognisko, porozrzucali futra,
przewrócili szałas. W końcu niedźwiedź padł trupem, trzymając w paszczy palce mego brata.
Na twarzy chłopaka pozostały ślady pazurów. Czy przyjrzałeś się Indianinowi idącemu do
Pelly? Zauważyłeś rękawice bez wielkiego palca i tę dłoń, którą grzał przy naszym ognisku?
To był mój brat. Rzekłam, że nie należy dawać mu żywności. I odszedł głodny w krainę
milczenia”.
Oto, bracia moi, miłość kobiety Passuk, która umarła w śniegach Jeleniego Rozstaju.
Miłość jej była potężna, bo kazała poświęcić rodzonego brata dla mężczyzny, który prowadził
ją ciężką drogą do gorzkiego końca. Miała w sobie miłość tak wielką, że w końcu poświęciła
dla niej samą siebie. Zanim oczy Passuk zamknęły się na wieki, ujęła moją rękę i wsunęła
sobie na piersi, pod kaftan z wiewiórczych skórek. Dotknąłem małego, mocno ubitego
woreczka i zrozumiałem nagle, dlaczego tak z sił opada. Dzień po dniu dzieliliśmy się
11
sprawiedliwie aż do ostatniego okrucha. I codziennie kobieta jadła tylko pół swojej porcji,
chowając resztę do owego woreczka.
Powiedziała jeszcze: “Nadszedł koniec drogi dla Passuk, lecz twoja droga, Charley,
biegnie dalej, poprzez wieki Chilcoot w dół aż ku Misji Haines i morzu; wiedzie dalej i dalej,
pod światłem wielu słońc, poprzez obce kraje i nieznane wody; pełna jest lat szczęśliwych,
czci i wielkiej chwały; dąży ku chatom wielu kobiet, dobrych kobiet, lecz nie zaprowadzi cię
nigdy do uczucia silniejszego nad miłość Passuk”.
Wiedziałem, że mówi prawdę. Ogarnęło mnie szaleństwo; rzuciłem pękaty woreczek,
przysięgając, że i mój szlak dobiegł kresu i że przy niej zostanę. Ale przygasłe oczy kobiety
wezbrały łzami i wyszeptała: “Pośród mężczyzn Charley Sitka odznaczał się zawsze
honorem, a słowo jego nigdy nie zawodziło. Czyż zapomniał teraz o swej godności, że traci
czas na próżne słowa przy Jelenim Rozstaju? Czy nie pamięta już Charley o ludziach z
Czterdziestej Mili, którzy oddali mu najlepszą żywność i najsilniejsze psy? Passuk zawsze
była dumna ze swego męża. Niechże więc Charley wstanie, przypnie rakiety i rusza naprzód,
by Passuk mogła na zawsze zachować swoją dumę”.
Kiedy ostygła mi w ramionach, wstałem, podniosłem woreczek z żywnością, przypiąłem
rakiety i powlokłem się naprzód. Słabość ogarnęła moje kolana, kręciło mi się w głowie,
szumiało w uszach, a iskry ogniste latały mi przed oczami. Zapomniane przeżycia lat
chłopięcych zmartwychwstały mi nagle w pamięci. Siedziałem przy uczcie nad pełną misą,
śpiewałem pieśni i tańczyłem pod wtór głosów męskich i dziewczęcych, pod wtór bicia w
bębny ze skóry morsa. Potem Passuk ujęła mnie za rękę i szła u mego boku. Gdy zasypiałem -
budziła mnie, kiedy padałem - podnosiła. Jeżelim zbaczał w głęboki śnieg - prowadziła mnie
z powrotem na właściwą drogę. W taki to sposób - obcując ze zjawami niby szaleniec lub
pijak - doszedłem wreszcie do Misji Haines nad brzegiem morza.
Cherley Sitka rozsunął szeroko poły namiotu. Jasność dnia dochodziła szczytu. Na
południowej stronie nieba, ważąc się tuż nad ledwie widoczną Przełęczą Hendersona, lśniło
słońce jak tarcza lodowa. Po obu jego stronach pałały złudne słońca. Powietrze drgało niby
pajęczyna roziskrzonego szronu. Przed namiotem, koło drogi, wilczur zjeżony od chłodu
podniósł pysk ku niebu i wył żałośnie.