J
ACK
L
ONDON
Z
„P
ODROŻY
S
NARKA
”
1
POCZESNE MIEJSCE U STOŁU OBFITOŚCI
Gdy pojawiali się nieznani przybysze, każdy z męż-
czyzn usiłował pozyskać przyjaźń jednego z nich i za-
prowadzić do własnego domu, gdzie okoliczni miesz-
kańcy traktowali go z największą serdecznością,
sadzając na pierwszym miejscu i częstując obficie
najlepszym jadłem.
Studium obyczajów w Polinezji
"Snark" stał na kotwicy u brzegu wyspy Raiatea, naprzeciw wioski Uturoa. Zawinęliśmy
tam poprzedniego wieczora o zmroku i przygotowywaliśmy się do pierwszej wizyty na lądzie.
Wczesnym rankiem dostrzegłem malutką pirogę z przeciwważnicą i zgoła
nieprawdopodobnym żaglem rozprzowym, mknącą po powierzchni laguny. Piroga
przypominała kształtem trumnę; było to po prostu koryto wyżłobione w pniu drzewa, długie
na czternaście stóp, o szerokości co najwyżej dwunastu i głębokości mniej więcej dwudziestu
czterech cali. Nie było ociosane, tyle tylko że zaostrzone na obu końcach. Piroga miała boki
prostopadłe. Pozbawiona przeciwważnicy przewróciłaby się w mgnieniu oka.
Przeciwważnicą utrzymywała ją w pozycji pionowej.
Wspomniałem, że żagiel pirogi był zgoła nieprawdopodobny. To nie przesada). Nie
należał do zjawisk, które" trzeba zobaczyć, aby w nie uwierzyć; nie można było w to
zjawisko uwierzyć, nawet oglądając je na własne oczy. Wysokość żagla i długość bomu były
dostatecznie przerażające; jakby nie dość na tym, konstruktor nadał żaglowi niezwykłą
szerokość u góry. Górna część żagla była tak wielka, że nawet pod naporem normalnej bryzy
złamałaby każde rozprze . Do pirogi przymocowano więc drzewce wystające nad wodą za
rufą. Do tego drzewca przywiązany był rodzaj baksztagu. W ten sposób dolny brzeg żagla
naciągało się za pomocą szotu , a górny koniec rozprza za pomocą baksztagu.
Nie było to zwykłe czółno ani zwykła piroga, lecz żaglówka. Aby żeglować na niej,
trzeba balastować ciężarem ciała i mieć duże doświadczenie. Obserwowałem, jak piroga szła
ostro pod wiatr w stronę wsi. Samotny żeglarz siedział na skraju przeciwważnicy, wybierając
żagiel lub wypuszczając z niego wiatr przy silniejszych podmuchach.
— Jedno jest pewne — orzekłem. — Nie ruszę się stąd, zanim nie wypróbuję tej pirogi.
2
Wkrótce potem Warren zawołał z trapu: — Jest tu właśnie piroga, o której mówiłeś.
Wyskoczyłem na pokład i powitałem właściciela łodzi, wysokiego, smukłego
Polinezyjczyka, o szczerej twarzy i jasnych, błyszczących, inteligentnych oczach. Ubrany był
w szkarłatną przepaskę biodrową i słomiany kapelusz. W rękach miał podarki. — rybę, sporą
wiązkę zielonych jarzyn i kilka olbrzymich bulw yamu. Podziękowałem za to wszystko
uśmiechem (w odległych zakątkach Polinezji uśmiech jest nadal cenną monetą obiegową),
wielokrotnie powtórzyłem słowo „mauruuru" (co w narzeczu Tahiti znaczy „dziękuję") i za
pomocą gestów dałem mu do zrozumienia, że chciałbym przejechać się jego pirogą.
Twarz zajaśniała mu radością i wymówił jedno tylko słowo „Tahaa", odwracając się
równocześnie i wskazując wysokie, spowite w chmury szczyty na wyspie odległej o trzy mile,
zwanej Tahaa. Dęło w stronę wyspy, więc w powrotnej podróży czekała nas żegluga wprost
pod wiatr. Nie zamierzałem płynąć na wyspę Tahaa. Miałem doręczyć listy na Raiatea i
odwiedzić paru urzędników, a ponadto Charmian przygotowywała się właśnie w kajucie do
wyjścia na ląd. Stanowczymi gestami wytłumaczyłem właścicielowi pirogi, że nie pragnę nic
więcej, jak tylko krótkiej przejażdżki po lagunie. Na twarzy jego odmalowało się
rozczarowanie, lecz zgodził się z uśmiechem.
— Chodź, popływamy trochę — zawołałem do Charmian — ale włóż kostium
kąpielowy, zmokniemy na pewno.
To było nierzeczywiste. Płynęliśmy jak we śnie. Piroga pruła wodę. niczym srebrna
strzała. Wylazłem na przeciwważnicę i w ten sposób pomagałem balastować. Tehei zaś
pokazywał swe żeglarskie umiejętności. Przy silniejszych podmuchach wiatru on również
wysuwał się na przeciwważnicę, równocześnie sterując trzymanym w obu rękach szerokim
wiosłem i przytrzymując szot stopą.
— Do zwrotu I — zawołał.
Przesunąłem ostrożnie ciężar ciała bliżej pirogi, by utrzymać równowagę, gdy przy
zwrocie ustanie napór wiatru na żagiel.
— Ostro na wiatr! — zawołał skręcając.
Po żerdziach przymocowanych w poprzek pirogi ześliznąłem się na drugą jej stronę i
ruszyliśmy z wiatrem w zawody na nowym halsie.
— Dobrze — rzekł Tehei.
Te trzy zdania składały się na jego angielszczyznę i kazały mi przypuszczać, że należał
kiedyś do kanackiej załogi, dowodzonej przez amerykańskiego kapitana. W przerwach
między porywami wiatru dawałem mu znaki ręką i powtarzałem z pytającą intonacją w głosie
słowo „żeglarz". Następnie spróbowałem dogadać się z nim w okropnej francuszczyźnie, lecz
3
ani słowo marin, ani matelot nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Albo moja francuszczyzna
była. zbyt ograniczona, albo on jej nie mógł zrozumieć. Z czasem doszedłem do wniosku, że
oba przypuszczenia były słuszne. Wreszcie zacząłem wymieniać nazwy pobliskich wysp.
Kiwał głową na znak, że są mu znane, a gdy usłyszał z kolei nazwę Tahiti pojął, o co mi
chodzi. Jego procesy myślowe były prawie widoczne i z prawdziwą przyjemnością
obserwowałem, jak malują mu się na twarzy. Kiwał energicznie głową; tak, bywał na Tahiti i
sam dodał nazwy innych wysp, takich jak Tikihau, Rangiroa i Fakarava, co dowodziło, iż
dotarł aż do Archipelagu Paumotów, niewątpliwie jako członek załogi handlowego szkunera.
Gdy po krótkiej przejażdżce powróciliśmy na pokład jachtu, zapytał na migi, dokąd
„Snark" płynie. Wymieniłem wyspy Samoa, Fidżi, Nową Gwineę, a potem Francję, Anglię i
Kalifornię, w kolejności ich geograficznego położenia, na co powiedział „Samoa" i wyraził
gestami chęć towarzyszenia nam w tej podróży. Z wielkim trudem zacząłem mu tłumaczyć,
że nie imamy miejsca na „Snarku". Słowa petit bateau osiągnęły wreszcie pożądany efekt.
Pogodził się z odmową, maskując znowu rozczarowanie uśmiechem i zaraz ponowił
zaproszenie na wyspę Tahaa.
Charmian i ja spojrzeliśmy po sobie. Oboje byliśmy jeszcze pod urokiem przejażdżki,
zapomnieliśmy więc chętnie o listach na Raiatea i wizytach u miejscowych dygnitarzy.
Wepchnęliśmy niezwłocznie do blaszanego pudła po sucharach parę spodni, koszulę, obuwie,
papierosy, zapałki oraz książkę do czytania, owinęliśmy to wszystko gumową płachtą i
wskoczyliśmy do pirogi.
— Kiedy można się was spodziewać z powrotem? — zawołał Warren, podczas gdy wiatr
napełniał żagiel, a Tehei i ja czym prędzej sadowiliśmy się na przeciwważnicy.
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Wydaje mi się, że wtedy, kiedy wrócimy.
Wyruszyliśmy i po chwili mknęliśmy pełnym wiatrem z poluzowanymi żaglami.
Krawędź pirogi górowała nie więcej niż dwa i pół cala nad powierzchnią morza i drobne fale
przelewały się ustawicznie do środka. Trzeba było wylewać wodę, co" należy do głównych
czynności „vahine". W języku tubylców Tahiti „vahine" oznacza kobietę, a że Charmian była
jedyną „vahine" w naszej pirodze, obowiązek ten, zgodnie z ustalonym porządkiem rzeczy,
spadł na nią. Tehei i ja nie mogliśmy tego robić, gdyż obaj tkwiliśmy na drągu łączącym
przeciwważnicę z pirogą i byliśmy zajęci utrzymywaniem pirogi w pozycji pionowej.
Charmian wychlustywała wodę drewnianym czerpakiem prymitywnego wyrobu tak sprawnie,
że od czasu do czasu mogła sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek.
Raiatea i Tahaa są wyspami jedynymi w swoim rodzaju, leżą bowiem wewnątrz tej samej
rafy koralowej. Obie są wulkanicznego pochodzenia i rysują się na horyzoncie zygzakowatą
4
linią wysokich urwisk i turni. Obwód wyspy Raiatea wynosi trzydzieści mil, a Tahaa
piętnaście, co daje pojęcie o rozmiarach otaczającej je rafy. Pomiędzy wyspami a rafą ciągnie
się szeroki na jedną do dwóch mil pas wody tworzący wspaniałą lagunę. Ogromne fale
Pacyfiku, których nieprzerwana długość dochodzi nieraz do półtorej mili, uderzają o r,afę,
podnosząc się i zwalając na nią ze straszliwym łoskotem, a jednak ta delikatna budowa z
koralu wytrzymuje napór oceanu i ochrania ląd. Na zewnątrz rafy zagłada czyha na
najpotężniejsze nawet statki, wewnątrz zaś panuje cisza gładkich wód i piroga. taka. jak
nasza, wystająca zaledwie parę cali ponad powierzchnię oceanu, może tam pływać
swobodnie.
Mknęliśmy po tej wodzie. I co to była za woda! Przejrzysta jak najczystsze źródło,
lśniąca krystalicznie i mieniąca się fantastyczną grą barw i smug tęczowych, przy których
blednie każda tęcza. Zieleń jaspisu przeplatała się z turkusem, pawi błękit z kolorem
szmaragdu. Piroga śmigała to po rudych lub purpurowych, to po roziskrzonych,
jaskrawobiałych jeziorkach, gdzie na dnie leżał piasek ze startego na proszek koralu, a na nim
wylegiwały się monstrualne ślimaki morskie. W jednej chwili znajdowaliśmy się nad
cudownymi ogrodami koralowych krzaków, pomiędzy którymi igrały ryby o najróżniejszych
barwach, trzepocząc się jak morskie motyle, w następnej pruliśmy ciemną powierzchnię
głębokich kanałów i płoszyliśmy srebrzyste chmary latających ryb, po czym płynęliśmy nad
innymi znowu ogrodami żyjących korali, z których jeden piękniejszy był od drugiego. A
ponad tym wszystkim rozpościerało się tropikalne niebo pasatów. U jego zenitu ścigały się
wełniste obłoczki, których zwały piętrzyły się na horyzoncie.
Ani się obejrzeliśmy, a już przybijaliśmy do wyspy Tahaa i Tehei wyraził uśmiechem
uznanie dla sprawności, z jaką „vahine" czerpała wódę. Piroga utknęła na piasku w odległości
około dwudziestu stóp od brzegu i wyszliśmy na ląd brodząc po miękkim dnie, gdzie pod
naszymi nogami wiły się wielkie ślimaki. Gdy się następowało na coś wyjątkowo miękkiego,
oznaczało to obecność małej ośmiornicy. Opodal plaży, wśród palm kokosowych i
bananowych drzew stał dom naszego gospodarza, wzniesiony na palach, pokryty strzechą z
trawy i zbudowany z drzewa bambusowego. Z domu wyszła „vahine" Tehei, drobna
kobiecina o łagodnych oczach i rysach mongolskich, a może indiańskich, typu północno-
amerykańskiego. Zwała się Bihaura, lecz Tehei wymawiał jej imię nie po angielsku, ale coś
jakby „Bi-ah-uu-rah", podkreślając każdą sylabę.
Wzięła Chairmian za rękę i zaprowadzała do domu, Tehei zaś i ja ruszyliśmy za nimi. Tu
gospodarze dali nam do zrozumienia gestami nie budzącymi żadnych wątpliwości, że
wszystko, co posiadają, jest nasze. Żaden rycerz nie zdołałby wymowniej wyrazić serdecznej
5
gościnności, a jestem pewny, że niewielu posunęło ją kiedykolwiek tak daleko w praktyce.
Odkryliśmy niebawem, że nie wolno nam podziwiać ich dobytku, ledwie bowiem
okazywaliśmy zainteresowanie jakimś przedmiotem, natychmiast go nam ofiarowywali. Obie
„va-hine", ulegając instynktom niewieściego rodu, zaczęły oglądać kobiece błyskotki i
ozdoby, podczas gdy Tehei i ja, jak na mężczyzn przystało, zajęliśmy się sprzętem służącym
do łowienia ryb i polowania. na dzikie świnie, nie mówiąc już o przyrządzie, za pomocą
którego chwyta się ryby bonito długimi na czterdzieści stóp drągami, siedząc w podwójnych
pirogach. Charmian podziwiała koszyk z przyborami do szycia, najpiękniejszy z widzianych
przez nas na Polinezji okazów sztuki koszykarskiej; otrzymała go na własność. Ja z kolei
zachwyciłem się hakiem do łowienia bonito, wyrzeźbionym z jednego kawałka perłowej
muszli; natychmiast zostałem jego właścicielem. Charmian zwróciła uwagę na słomianą
plecionkę, ze trzydzieści stóp w jednym zwoju, z której można było zrobić każdy kapelusz;
otrzymała cały zwój. Mój wzrok zatrzymał się na tłuczku do „poi" , pochodzącym jeszcze z
epoki narzędzi kamiennych; już był mój. Charmian patrzyła o chwilę za długo na drewnianą
czarę w kształcie czółna, na czterech nóżkach, wyrzeźbioną w jednym kawałku drzewa;
dostała czarę. Rzuciłem ponownie okiem na olbrzymią butlę ze skorupy orzecha kokosowego;
już była moja. Wreszcie rozmówiliśmy się z Charmian i postanowiliśmy nic więcej nie
podziwiać, nie dlatego, że to się nie opłacało, ale dlatego, że opłacało się zbyt dobrze.
Łamaliśmy sobie również głowy nad tym, co z rzeczy na jachcie nadawałoby się na
odpowiedni rewanż. Święta Bożego Narodzenia są łatwym problemem w porównaniu z
wymianą podarków na Polinezji.
Podczas przygotowywania obiadu siedzieliśmy na chłodnej przyzbie, na najlepszych
matach Bihaury i nawiązywaliśmy stosunki z mieszkańcami wioski. Nadchodzili w grupach
po parę osób, ściskali nam ręce i mówili „iorana", co po tahitiańsku oznacza powitanie.
Mężczyźni byli wysocy i barczyści, w przepaskach biodrowych, niejeden bez koszuli.
Kobiety ubrane z reguły w „ahu", coś w rodzaju fartucha, opadające we wdzięcznych fałdach
z ramion aż do stóp. Niektórzy cierpieli na elephantiasis, co było nader przykrym widokiem.
Oto zbliżała się przystojna, wspaniale zbudowana kobieta, o postawie królowej, lecz z jedną
ręką cztero- albo i dwunastokrotnie grubszą od drugiej. Obok niej wyprostowany mężczyzna,
sześć stóp wzrostu, o potężnych muskułach, ciele barwy brązu, godnym antycznego boga,
lecz ze stopami i łydkami tak spuchniętymi, że zlewały się w jedną bezkształtną, potworną
masę, przypominającą istotnie nogi słonia.
Przyczyny tej powszechnej na Morzach Południowych choroby są właściwie nieznane.
Według jednej teorii wywołuje ją picie zakażonej wody, według drugiej jest to rezultat
6
ukąszenia przez moskita. Trzecia teoria przypisuje elephantiasis predyspozycji spotęgowanej
przez aklimatyzację. Ktokolwiek natomiast obawia się zbytnio tej i podobnych chorób, nie
może sobie pozwolić na podróżowanie po Morzach Południowych. Trudno jest bowiem nigdy
nie pić wody lub zabezpieczyć się całkowicie przed ukłuciem moskita. Wszelkie środki
ostrożności ze strony przestrzegającego przepisów higieny nie zdadzą się na nic. Jeśli chcąc
się wykąpać przebiegnie bosą stopą po plaży, nastąpi na miejsce, którego przed chwilą
dotknęła stopa chorego na elephantiasis. Może się zamknąć we własnym domu, lecz każdy
kęs świeżej strawy na jego stole, mięsa, ryby, drobiu czy jarzyny, mógł ulec zakażeniu. Na
rynku w Papeete dwóch znanych trędowatych ma stragany, a Bóg jeden wie, jakimi drogami
dostają się codziennie na rynek owoce, mięso, jarzyny i ryby. Można przyjemnie podróżować
po Morzach Południowych tylko dzięki lekkomyślnej beztrosce i wierze — na wzór
wyznawców Christian Science — w swoją szczęśliwą gwiazdę. Gdy widzisz, jak kobieta
chora na elephantiasis wyciska gołymi rękami sok z orzecha kokosowego, pij śmiało i ciesz
się znakomitym napojem, a nie myśl o rękach, którym go zawdzięczasz. Pamiętaj również, że
choroby takie jak trąd i elephantiasis nie są jakoby zaraźliwe przez dotyk.
Patrzyliśmy, jak kobieta z wyspy Raratonga, o spuchniętych, zniekształconych rękach,
przygotowuje dla nas mleko kokosowe, po czym poszliśmy do szałasu, gdzie Tehei i Bihaura
zajęci byli przyrządzaniem obiadu. Do posiłku zasiedliśmy w domu, przy skrzynce od
konserw. Kiedy zjedliśmy, gospodarze rozłożyli swój stół na podłodze. Ale nasz obiad!
Znajdowaliśmy się niewątpliwie w krainie wszelkiej obfitości. Na pierwsze danie wyborna
surowa ryba złowiona w morzu parę godzin przedtem i zanurzona na te parę godzin w soku
karłowatych cytryn, rozcieńczonym wodą. Następnie pieczone kurczę. Dwa orzechy
kokosowe dostarczyły ostrego, słodkawego napoju. Potem rozpływające się, w ustach banany
o smaku truskawek i przecier bananowy, po którym można jedynie ubolewać, że nasi
amerykańscy przodkowie wymyślili wszelkie puddingi. Dalej gotowane bulwy yamu,
gotowane taro i pieczone „fei", duże, soczyste, czerwone banany podawane na gorąco.
Podziwialiśmy wystawność tej uczty, lecz nie zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia, a już
przyniesiono całe prosię owinięte w zielone liście i upieczone na gorących kamieniach,
najbardziej wyszukaną i najznamienitszą potrawę polinezyjskiej kuchni. Na zakończenie
podano kawę, czarną, doskonałą kawę ze wzgórz wyspy Tahaa.
Fascynował mnie sprzęt rybacki gospodarza, więc po przyjęciu propozycji wspólnego
połowu zdecydowaliśmy z Charmian pozostać na noc. Tehei znowu wspomniał o Samoa i
znowu słowa petit bateau przywołały na jego twarz zatuszowane uśmiechem rozczarowanie.
Bora Bora była następnym celem naszej podróży. Nie było to daleko, a że pomiędzy Bora
7
Bora a Raiatea stale kursowały kutry, zaprosiłem Tehei, aby zabrał się na naszym jachcie na
Bora Bora. Dowiedziałem się wtedy, że jego żona pochodzi stamtąd i posiada tam jeszcze
dom.
Zaprosiłem ją więc również, na co zareagowała natychmiast zaproszeniem nas do swego
domu na Bora Bora. Był poniedziałek. Postanowiliśmy wybrać się na połów ryb we wtorek i
tegoż dnia powrócić na Raiatea. We środę mieliśmy płynąć opodal wyspy Tahaa i w
umówionym miejscu, położonym o milę od ich domu, zabrać Tehei i Bihaurę na pokład i
wyruszyć na Bora Bora. Omówiliśmy to wszystko szczegółowo, gawędząc przy tym na
mnóstwo innych tematów, choć Tehei znał trzy zdania po angielsku, Charmian i ja umieliśmy
co najwyżej kilkanaście słów w języku Tahiti, a wszyscy czworo, rozumieliśmy może tuzin
tych samych słów francuskich. Oczywiście taka wielojęzyczna rozmowa nie toczyła się
wartko, ale za pomocą notesu, ołówka, wyrysowanego przez Charmian cyferblatu zegara i
tysiąca i jeden gestów daliśmy sobie doskonale radę.
Zaledwie ujawniliśmy chęć odpoczynku, odwiedzający nas tubylcy zaczęli cicho mówić
„iorana" i znikli. Znikli również Tehei i Bihaura. Dom składał się z jednej wielkiej izby i
został oddany do naszej wyłącznej dyspozycji. Gospodarze poszli spać gdzie indziej. Ich
siedziba była naprawdę nasza. Bywałem podejmowany przez przedstawicieli najrozmaitszych
ras, w najróżniejszych miejscach i zakątkach świata, ale pragnę stwierdzić, że żadna
gościnność nie dorównywała tej, jaką nam okazała brązowoskóra para na wyspie Tahaa. Nie
mam na myśli podarunków, hojności czy wystawności ich przyjęcia, lecz szlachetny rodzaj
kurtuazji, taktu i serdeczności oraz sympatię prawdziwą, bo wypływającą ze zrozumienia. Nie
czynili nic, co według ich pojęć zrobić należało, lecz to, czego ich zdaniem moglibyśmy
zapragnąć, a życzenia nasze odgadywali ze zdumiewającą trafnością. Niesposób wyliczyć
tych setek drobnych aktów uprzejmości z ich strony w ciągu paru dni naszego pobytu u nich.
Ograniczę się więc do stwierdzenia, że nigdy okazana mi gościnność nie przewyższyła, a
nawet nie dorównywała tej, jakiej u nich zaznaliśmy. Najmilsze może było to, że nie
wypływała z wychowania czy jakiegoś skomplikowanego społecznego ideału, lecz była
naturalnym i spontanicznym odruchem ich serc.
Następnego ranka Tehei, Charmian i ja wybraliśmy się na ryby w podobnej do trumny
pirodze. Ogromny jej żagiel pozostawiliśmy jednak tym razem na lądzie. W maleńkim
czółnie było za ciasno na to, by żeglować i jednocześnie łowić ryby. O kilka mil od wyspy,
wewnątrz rafy koralowej, na głębokości około dwudziestu sążni Tehei zarzucił haki
zaopatrzone w przynętę i kamienne ciężarki. Jako przynęty używał kawałków ciała
odrywanych z- żywej ośmiornicy wijącej się na dnie pirogi. Zarzucił dziewięć linek.
8
Przywiązał każdą do końca krótkiego bambusowego kołka pływającego na powierzchni. Gdy
tylko ryba połknęła haczyk, ten koniec kołka znikał pod wodą, drugi zaś wznosił się do góry i
gwałtownymi ruchami wzywał nas do pośpiechu. Kierowaliśmy się czym prędzej w jego
stronę, wrzeszcząc i machając wiosłami, i tak krążyliśmy od jednego sygnalizującego
zdobycz bambusa do drugiego i wyciągaliśmy z głębiny wspaniałe, lśniące ryby długie na
dwie albo i trzy stopy.
Ze wschodu zbliżał się powoli, ale uparcie groźny szkwał i przesłaniał ciemną smugą
jasnobłękitny, charakterystyczny dla pory pasatów horyzont. Znajdowaliśmy się na
zawietrznej o trzy mile od lądu. Ruszyliśmy z powrotem, kiedy pierwsze podmuchy wiatru
zaczęły gnać białe grzywy po wodzie. Po chwili lunął deszcz, jaki lunąć może tylko w
klimacie tropikalnym, gdzie każdy kran i upust otwiera się szeroko, a jakby nie dość na tym,
zbiornik niebieski przelewa się oślepiającym potokiem. Charmian miała na sobie jedynie
kostium kąpielowy, ja pidżamę, a Tehei przepaskę biodrową. Bihaura czekała na plaży i
zaprowadziła Charmian do domu, jak matka niesforną dziewczynkę, która bawiła się w
kałuży.
Nałożyliśmy suchą odzież i rozkoszowaliśmy się dymem tytoniowym, podczas gdy
przygotowywano kai-kai. W języku Polinezji słowo to oznacza „żywność" albo „jeść", a
właściwie pochodzi od jakiegoś rdzenia wspólnego na całym obszarze Pacyfiku. Na
Markizach, Raratonga, Manałuki, Niue, Fakaafo, Tonga, w Nowej Zelandii i Vate mówią
„kai". Na Tahiti „jeść" zmienia się w „amu", a na Wyspach Hawajskich i Samoa w „ai"; na
wyspie Bau w „kana", na wyspie Niua w „kaina", na wyspie Nongone w „kaka", a w Nowej
Kaledonii w „ki". Bez względu jednak na jego brzmienie słowo to mile dźwięczało w naszych
uszach po długim wiosłowaniu na ulewnym deszczu. Zasiedliśmy ponownie do obficie
zastawionego stołu, aż przyszło nam żałować, że nie zostaliśmy stworzeni na obraz żyraf lub
wielbłądów.
Zamierzaliśmy właśnie powrócić na „Snarka", gdy niebo na nawietrznej sczerniało
ponownie i nadleciał następny szkwał. Tym razem nie deszcz, lecz wiatr wziął górę. Szalał
przez parę godzin, świszcząc i wyjąc wśród palm, wstrząsając i szarpiąc lekką bambusową
chatą, podczas gdy po zewnętrznej stronie rafy, opierającej się natarciu rozhuśtanych fal,
rozlegał się potężny grzmot oceanu. Wewnątrz rafy powierzchnia laguny, choć osłonięta,
bieliła się od piany i nawet kunszt żeglarski Tehei nie utrzymałby ani przez chwilę jego
smukłej pirogi w takim kłębowisku.
O zachodzie słońca nastąpiło przesilenie, lecz morze było nadal zbyt wzburzone, by
można było wypłynąć pirogą. Na moją więc prośbę Tehei wyszukał tubylca, który za
9
niesłychaną cenę dwóch chilijskich dolarów, co wynosi dziewięćdziesiąt centów w naszej
monecie, zgodził się przewieźć nas kutrem na Raiatea. Połowa mieszkańców wioski zbiegła
się, by odnieść dary ofiarowane nam przez Tehei i jego żonę: żywe kurczęta, ryby
oczyszczone i owinięte w świeże liście, ogromne wiązki złotych bananów, plecione z listowia
koszyki pełne pomarańcz, karłowatych cytryn i polinezyjskich gruszek, wielkie kosze bulw
yamu, wiązki taro i orzechów kokosowych oraz gałęzie i pnie drzew na opał.
Po drodze spotkaliśmy jedynego białego człowieka na wyspie Tahaa, George'a Lufkina,
Amerykanina z Nowej Anglii. Miał osiemdziesiąt sześć lat, z czego około sześćdziesięciu, jak
powiadał, spędził na Wyspach Towarzyskich, z wyjątkiem okresu, w którym uległ gorączce
złota i wyruszył do Eldorado w roku 1849, oraz krótkiego pobytu na własnej ranczy w
Kalifornii, koło Tulare. Gdy doktorzy orzekli, że pozostaje mu najwyżej trzy miesiące życia,
powrócił na Morza Południowe, dożył osiemdziesięciu sześciu lat i śmiał się z lekarzy, którzy
wszyscy byli już w grobie. Przed ćwierć wiekiem zaraził się „fi-fi", co w języku tubylców
oznacza elephantiasis. Wiedział, że tej choroby nie pozbędzie się aż do śmierci. Zapytaliśmy
go o rodzinę. Obok niego siedziała rześka sześćdziesięcioletnia dama, jego córka.
— Poza nią nie mam nikogo — odpowiedział żałośnie — a żadne z jej dzieci nie żyje.
Kuter był mały, ożaglowany jako slup , ale obok pirogi Tehei wydawał się pokaźnym
statkiem. Gdy jednak wypłynęliśmy na lagunę i uderzył w nas znowu silny szkwał, zmalał w
naszych oczach do lilipucich rozmiarów, „Snark" natomiast zdawał się zapewniać stałość i
niewzruszalność kontynentu. Tubylczą załogę stanowili wytrawni żeglarze, a towarzysząca
nam wraz z mężem Bihaura znała się również na żeglarstwie. Kuter był dobrze obciążony
balastem i przyjęliśmy szkwał pod pełnymi żaglami. Zapadał mrok, w lagunie roiło się od
koralowych skał, płynęliśmy jednak dalej. W okresie największego natężenia szkwału
musieliśmy zrobić zwrot i popłynąć nowym halsem pod wiatr, aby ominąć skały leżące nie
głębiej niż na stopę pod powierzchnią wody. Nie chwyciliśmy jeszcze wiatru w żagle po
zwrocie i kuter nie nabrał szybkości, gdy wiatr przechylił go na płask. Załoga puściła luzem
szoty przedniego oraz głównego żagla i kuter wyprostował i wyostrzył. Trzykrotnie
przechylał nas wiatr i trzykrotnie powtórzyliśmy ten manewr, zanim pożeglowaliśmy nowym
halsem.
Następną zmianę halsu zrobiliśmy już w ciemnościach. Znajdowaliśmy się na
nawietrznej stronie „Snarka", a szkwał wył w najlepsze. Zwinęliśmy przedni żagiel i
zarefowaliśmy główny pozostawiając go tyle mniej więcej, ile wynosi powierzchnia
poszewki. Tylko dzięki przypadkowi nie zawadziliśmy o jacht, który chociaż sztormował na
dwóch kotwicach, został zniesiony na mieliznę u koralowego brzegu. Za pomocą spuszczonej
10
na wodę motorówki przerzuciliśmy najdłuższą z posiadanych lin na „Snarka" i po godzinie
ciężkiej pracy zawróciliśmy kuter i umocowaliśmy go bezpiecznie za rufą jachtu.
W dniu kiedy wyruszaliśmy na Bora Bora, wiatr był słaby, aby więc przepłynąć przez
lagunę do miejsca, gdzie mieli nas spotkać Tehei i Bihauira, posłużyliśmy się silnikiem.
Płynąc między wałami koralowymi do lądu, na próżno wypatrywaliśmy na brzegu naszych
przyjaciół. Nie było ich ani śladu.
— Nie możemy czekać — powiedziałem — z tą bryzą nie dopłyniemy na Bora Bora
przed wieczorem, a nie chcę spalać więcej gazoliny, niż to konieczne.
Paliwo do silnika jest nie lada problemem na Morzach Południowych, nigdy bowiem nie
wiadomo, kiedy będzie można znowu napełnić zbiorniki.
Jednakże właśnie w tej chwili spośród drzew wybiegł Tehei. Zdjął koszulę i machał nią
gwałtownie. Najwidoczniej Bihaura nie była jeszcze gotowa do podróży. Znalazłszy się na
pokładzie Tehei wytłumaczył nam na migi, że mamy płynąć wzdłuż brzegu do miejsca
położonego naprzeciwko jego domu. Stanął sam za kołem sterowym i przeprowadził
„Snarka" aż za ostatni cypel raf koralowych. Na plaży zabrzmiały powitalne okrzyki i Bihaura
w towarzystwie sąsiadów z wioski wyruszyła ku nam na czele dwóch czółen załadowanych
żywnością. Były tam bulwy yamu, taro, banany, owoce chlebowego i granatowego drzewa,
orzechy kokosowe, pomarańcze, karłowate cytryny, ananasy, kawony, polinezyjskie gruszki,
ryby, kilkanaście piejących kogutów oraz kur gdaczących i składających jajka na naszym
pokładzie, tudzież żywy prosiak, którego donośny i nieustanny kwik zdradzał przeczucie
bliskiego zetknięcia się z nożem.
W świetle wschodzącego księżyca przebrnęliśmy szczęśliwie przez niebezpieczną rafę
otaczającą wyspę Bora Bora i zarzuciliśmy kotwicę przy wiosce Vaitape. Bihaurze, jako
zamiłowanej gospodyni, pilno było do domu, gdzie miała przygotować dla nas następny
festyn. Podczas gdy motorówka z nią i jej mężem zbliżała się do małego pomostu, odgłosy
muzyki i śpiewu dobiegły nas przez gładką taflę laguny.
Wszędzie na archipelagu Wysp Towarzyskich powtarzano zgodnie, że mieszkańcy Bora
Bora prowadzą niezwykle wesoły tryb życia. Chcąc się o tym przekonać Charmian i ja
udaliśmy się na ląd i na murawie, w środku wioski, opodal zapomnianych grobów na plaży,
zastaliśmy- gromadę chłopców i dziewcząt tańczących ochoczo, przystrojonych w kwiaty i
uwite z kwiatów girlandy. We włosach mieli zatknięte dziwne, fosforyzujące kwiaty,
mieniące się i połyskujące w blasku księżyca. Nieco dalej, idąc wzdłuż plaży, natrafiliśmy na
uplecioną z trawy ogromną chatę, owalnego kształtu, długą na siedemdziesiąt stóp, w której
starszyzna wioski siedziała i śpiewała rodzime pieśni „himine". Wszystkim humor dopisywał,
11
przystrojeni byli w girlandy i przyjęli nas serdecznie, jak powracające do owczarni zabłąkane
w ciemnej nocy jagnięta.
Nazajutrz wczesnym rankiem Tehei przybył na pokład, wręczył nam sznur świeżo
złowionych ryb i zaprosił na wieczór na obiad. W drodze na obiad zaszliśmy do chaty, gdzie
śpiewano „himine". Śpiewali ci sami starsi tubylcy, a wśród nich zauważyliśmy tu i ówdzie
chłopca czy dziewczynę, których nie widzieliśmy poprzedniej nocy. Wszystko wskazywało
na to, że czeka nas wielkie przyjęcie. Na podłodze wznosił się olbrzymi stos owoców i jarzyn,
obłożony dokoła kurczętami spętanymi kokosowym włóknem. Po odśpiewaniu kilku
„himine" jeden z mężczyzn powstał i wygłosił do nas mowę, z której nie zrozumieliśmy
wprawdzie ani słowa, wywnioskowaliśmy jednak, że mówca w jakiś sposób kojarzy nas z
górą jadła.
— Nie zamierzają chyba nam tego wszystkiego podarować? — szepnęła Charmian.
— Oczywiście że nie — mruknąłem w odpowiedzi. — Dlaczego mieliby nas tak
obdarzyć? Zresztą nie mamy tyle miejsca na jachcie. Nie moglibyśmy zjeść ani dziesiątej
części. Reszta musiałaby się zmarnować. Może zapraszają nas na ucztę. W każdym razie
niemożliwe, aby nam to wszystko oddali.
Jednakże raz jeszcze znaleźliśmy się w siedzibie obfitości. Mówca, czyniąc najzupełniej
oczywiste gesty, ofiarował nam kolejno wszystko, co stos zawierał, a następnie ofiarował go
nam w całości. Nastąpiła kłopotliwa chwila. Co byście powiedzieli, gdybyście zamieszkując
ciasną izdebkę otrzymali w przyjacielskim prezencie białego słonia? Na jachcie nigdy nie
było przestronnie, a na Tahaa załadowaliśmy go do ostatecznych granic żywnością. Dalszych
zapasów nie zdołalibyśmy pomieścić. Rumieniliśmy się, jąkaliśmy, powtarzaliśmy w kółko
„mauruuru", starając się wyrazić ogrom naszej wdzięczności. Równocześnie jednak
odmówiliśmy, wyłącznie gestami, przyjęcia podarków, popełniając w ten sposób okropny
grzech przeciwko etykiecie. Rozczarowanie zebranych było aż nazbyt widoczne i tego
wieczora, przy pomocy Tehei, zawarliśmy kompromis: przyjęliśmy jedną kurę, jedną wiązkę
bananów i po jednym okazie ze wszystkiego, co złożono na stosie.
Nie mogliśmy się jednak wykręcić od dalszych objawów szczodrej gościnności. Kupiłem
tuzin kurcząt od tubylca zamieszkałego nieco dalej w głębi wyspy, a następnego dnia
dostarczył mi trzynaście oraz pełną pirogę owoców. Francuski sklepikarz ofiarował nam kosz
granatów i pożyczył swego najlepszego konia. Miejscowy żandarm poszedł w jego ślady i
pożyczył nam konia, o którego dbał jak o źrenicę oka. Wszyscy zaś przysyłali kwiaty.
„Snark" przypominał stragan owocowo-warzywny, zamieniony na prowizoryczną cieplarnię.
Chodziliśmy stale uwieńczeni girlandami z kwiatów. Gdy grono wioskowych śpiewaków
12
przybyło na pokład, by uraczyć nas „himine", dziewczęta całowały nas na powitanie i cała
załoga jachtu, od kapitana do chłopca okrętowego, uległa czarowi lokalnych piękności. Tehei
zorganizował na naszą cześć wielką wyprawę na ryby, na którą udaliśmy się w podwójnej
pirodze poruszanej wiosłami przez kilkanaście rosłych amazonek. Szczęśliwym trafem nie
złowiliśmy ani jednej ryby, inaczej bowiem „Snark" zatonąłby na swych cumach.
Czas płynął, a okazywana nam hojność nie ustawała. W dniu odjazdu pirogi przybijały do
naszej burty jedna za drugą. Tehei przywiózł ogórki i młode drzewko papaia obładowane
owocami. Mnie ofiarował, malutką podwójną pirogę wyposażoną w kompletny sprzęt
rybacki. Ponadto złożył na pokładzie nie mniejszą niż podczas naszego pobytu na wyspie
Tahaa ilość owoców i jarzyn. Bihaurą wręczyła Charmiah różne kobiece upominki, jak
jedwabne poduszki, wachlarze i różnobarwne dzierzgane maty. Cała miejscowa ludność
dostarczyła owoców, kwiatów i kurcząt. Bihaura dodała żywego prosiaka. Tubylcy, których,
zdaje mi się, nigdy przedtem nie widziałem, przełazili przez reling i ofiarowywali mi
wędziska, linki i haczyki wykonane z muszli perłowej.
Wypłynęliśmy poza rafę koralową. „Snark" holował kuter, na którym Bihaura miała
powrócić do siebie. Tehei natomiast został z nami, gdyż ulegając jego prośbom zaliczyłem go
do załogi. Kiedy kuter, zwolniony z holu, skierował się na wschód, „Snark" zaś na zachód,
Tehei ukląkł na pokładzie. Modlił się cicho, a łzy ciekły mu obficie po policzkach. W tydzień
później Martin wywołał i odbił niektóre klisze i pokazał mu fotografie. Na widok sylwetki
ukochanej małżonki brązowoskóry syn Polinezji rozpłakał się rzewnymi łzami.
Ach, ta obfitość. Pełno jej było wszędzie. Owoce uniemożliwiały nam normalne
czynności żeglarskie. Cały jacht był nimi obwieszony. Stosy owoców wyglądały z łodzi
ratunkowej i motorówki, liny napinające płócienny dach nad pokładem jęczały pod ich
ciężarem. Z chwilą jednak gdy znaleźliśmy się na pełnym morzu, w zasięgu pasatów,
rozpoczęło się odciążanie jachtu. Przy każdym przechyle „Snark" pozbywał się paru wiązek
bananów, orzechów kokosowych lub koszyka karłowatych cytryn. Złota ich powódź zalewała
odpływniki pokładu. Popękały wielkie kosze pełne yamu, ananasy i granaty toczyły się tam i
z powrotem. Kurczęta wyzwoliły się z pęt i zaglądały wszędzie, wysiadywały na linach,
trzepotały skrzydłami, gdakały na bomach i dokonały niebezpiecznego czynu siadając na
spinakera. Były to ptaki dzikie, przyzwyczajone do fruwania, toteż gdy próbowaliśmy je
chwytać, wzbijały się w powietrze, krążyły czas jakiś nad oceanem i wracały. Niekiedy nie
wracały w ogóle. A w całym tym rozgardiaszu prosiak pozostawiony sam sobie wydostał się
na wolność i ześliznął się z pokładu do morza.
13
OBŁAWA NA RYBY NA BORA BORA
O piątej rano zabrzmiały trąby sporządzone z olbrzymich muszel. Wzdłuż całej plaży
rozlegały się te posępne dźwięki, jakby głosy dawnych bogów wojny, wzywając rybaków do
wyruszenia na połów. Zerwaliśmy się z posłań na „Snarku", gdyż nie było mowy o dalszym
spaniu w tym zgiełku. Wybieraliśmy się zresztą również na ten połów zwany „tautai-taora",
ale nie wymagało,to dłuższych przygotowań z naszej strony. „Tautai" znaczy „przyrząd do
łowienia ryb", a „taora" — „rzucać". Kombinacja obu słów „tautai-taora" oznacza łowienie
ryb za pomocą kamieni, gdyż rzucanym w wodę sprzętem rybackim są kamienie. Jest to
właściwie coś w rodzaju obławy na ryby, podobnej do kotła na króliki lub większą zwierzynę,
z tą różnicą, że naganiacze i zwierzęta poruszają się w tym samym żywiole, podczas gdy przy
połowie ryb ludzie muszą mieć dostęp do powietrza, by oddychać, ryby zaś gnane są w
wodzie. Głębokość wody może dochodzić do stu stóp, rybakom nie robi to żadnej różnicy.
A oto jak się taki połów odbywa. Pirogi tworzą szereg, od stu do dwustu stóp jedna od
drugiej. Siedzący na dziobie każdej pirogi mężczyzna trzyma w ręku kiłkunastofuntowy
kamień uwiązany na krótkim sznurze. Uderza po prostu wodę kamieniem,, po czym wyciąga
go i tak dalej. Na rufie każdej . pirogi wiosłuje drugi mężczyzna. Jego zadaniem jest
utrzymanie się w ciągłej linii z sąsiadami. Szereg czółen posuwa się naprzód na spotkanie
drugiego podobnego szeregu, odległego o milę lub dwie. Gdy oba szeregi znajdą się
dostatecznie blisko, krańce ich wysuwają się naprzód, tworząc obszerne półkole oparte o
brzeg. Półkole maleje, w miarę jak pirogi zbliżają się do brzegu. Tam stoją w wodzie długim
szeregiem kobiety. Nogi ich tworzą płot, który niweczy rozpaczliwe wysiłki ryb usiłujących
wydostać się z matni. W odpowiedniej chwili, gdy półkole jest już dostatecznie małe, od
brzegu odbija piroga i zarzuca w wodzie dokoła półkola długą zasłonę z liści palm
kokosowych, wzmacniając w ten sposób palisadę z nóg. Tego rodzaju połowy odbywają się
oczywiście tylko na lagunie, wewnątrz rafy koralowej.
— Très joli — powiedział żandarm, tłumacząc nam gestami i mimiką, że woda zakotłuje
się od tysięcy ryb najróżniejszych rozmiarów, od minóg do rekinów, a niektóre zostaną aż
wyrzucone na piasek.
Jest to niezwykle skuteczna metoda łowienia ryb, a ponadto przypomina raczej festyn na
świeżym powietrzu niż prozaiczną czynność zdobywania strawy. Takie zbiorowe połowy
organizuje się na wyspie Bora Bora raz na miesiąc, a zwyczaj ten datuje się od zamierzchłych
czasów. Nikt nie pamięta, kto był jego inicjatorem Trudno jednak nie żywić podziwu dla
14
zapomnianego dzikusa, w którego głowie powstał pomysł łowienia ogromnej ilości ryb bez
sieci, wędek czy dzirytów. Możemy się natomiast domyślić, że był radykałem, i możemy być
pewni, że jego konserwatywni współplemieńcy uważali go za półgłówka i anarchistę.
Trudności, jakie miał do zwalczenia, były o wiele większe niż trudności nowoczesnego
wynalazcy, który musi najpierw przekonać tylko jednego lub kilku kapitalistów. Ów dawny
wynalazca musiał przekonać całe plemię, bez współpracy bowiem całego plemienia nie
można było pomysłu wypróbować. Łatwo sobie wyobrazić nocne narady i pogwarki w tym
prymitywnym światku wyspiarzy, kiedy to on wymyślał towarzyszom od zakutych łbów, oni
zaś częstowali go mianem głupca, marzyciela i maniaka. Bóg jeden wiedzieć raczy, ile
włosów mu posiwiało i ilu użył zaklęć, zanim udało mu się namówić wystarczającą liczbę
sąsiadów, by wypróbowali jego pomysł. W każdym razie eksperyment zakończył się
całkowitym powodzeniem, zdał egzamin w praktyce. Możemy spokojnie założyć, że nie
znalazł się potem ani jeden człowiek, dla którego to było niespodzianką. Tehei i Bihaura,
którzy zorganizowali połów na naszą cześć, obiecali przybyć po nas na jacht. Siedzieliśmy w
kajucie, gdy zawołano z pokładu, że się zbliżają. Wyskoczyliśmy na górę i stanęliśmy
zdumieni i oczarowani widokiem przygotowanego dla nas czółna. Była to długa, podwójna
piroga, a raczej dwie pirogi przymocowane do siebie w pewnej odległości za pomocą
drewnianych belek, udekorowane kwiatami i złocistą trawą. Wiosłowało kilkanaście
uwieńczonych kwiatami dziewcząt, a na rufie każdej pirogi siedział rosły sternik. Wszyscy
byli udrapowani w girlandy ze złotych, purpurowych lub pomarańczowych kwiatów, a dokoła
bioder mieli szkarłatne przepaski. Ponadto wszędzie pełno kwiatów, kwiatów i znowu
kwiatów. Całość stanowiła prawdziwą orgię barw. Na platformie przywiązanej do dziobów
podwójnej pirogi tańczyli Tehei i Bihaura. Wszystkie głosy wyśpiewywały dziką pieśń
powitalną.
Okrążyli trzykrotnie „Snarka", zanim przybili do burty i zabrali nas ze sobą, po czym
wyruszyliśmy na łowisko, mając pięć mil wiosłowania wprost pod wiatr. „Na Bora Bora
wszyscy są weseli" — jest ogólnie znanym na Wyspach Towarzyskich powiedzeniem i
przekonaliśmy się, że to nie przesada. Piosenki o pirogach, rybach i rekinach rozbrzmiewały
chóralnie jedna za drugą, do wtóru wiosłom. Od czasu do czasu rozlegał się okrzyk „mao!" i
wszyscy przykładali się do wioseł, co sił starczyło. „Mao" oznacza rekina, a gdy pojawia się
ten tygrys morskich głębin, tubylcy wiosłują na łeb na szyję do brzegu, wiedzą bowiem
dobrze, że rekin może łatwo przewrócić lekką pirogę i połknąć jej zawartość. Tu nie było
oczywiście rekinów i okrzyki „maol" miały jedynie zachęcić wioślarzy do wysiłku, na jaki by
15
się zdobyli, gdyby rekin istotnie im zagrażał. „Hoe, hoel" było innym okrzykiem, po którym
śmigaliśmy, aż piana podnosiła się pod dziobem pirogi.
Tehei i Bihaura tańczyli na platformie z towarzyszeniem chóru i rytmicznego klaskania w
dłonie. Od czasu do czasu tubylcy wybijali takt wiosłami o krawędź pirogi. W pewnej chwili
jakaś młoda dziewczyna porzuciła wiosło, skoczyła na platformę i odtańczyła „hula". Nie
przerywając tańca, kołysząc się i pochylając, złożyła na naszych policzkach powitalny całus.
Niektóre „himine", i to najpiękniejsze, miały charakter religijny. Głębokie basy mężczyzn
zespolone z altami i sopranami kobiet tworzyły harmonię dźwięków przypominającą
nieodparcie organy. „Himine" określa się zresztą drwiąco jako „organy Kanaków". Inne
natomiast pieśni lub ballady, pochodzące z czasów przed przyjęciem chrześcijaństwa, były
nacechowane wyraźnym barbarzyństwem.
I tak wiosłując, tańcząc i śpiewając weseli Polinezyjczycy wieźli nas na połów. Żandarm,
będący z ramienia Francji władcą Bora Bora, towarzyszył nam z rodziną we własnej
podwójnej pirodze, przy której wiosłach siedzieli więźniowie. Spełniał on bowiem obowiązki
nie tylko żandarma i władcy, ale i dozorcy więzienia, a w tej wesołej krainie, jeśli jedna osoba
płynie na połów, płyną wszyscy. Towarzyszyło nam około dwudziestu pojedynczych piróg
zaopatrzonych w przeciwważnice. Spoza cypla wyspy ukazała się w pewnej chwili wielka
żaglowa piroga i mknąc prześlicznie pełnym wiatrem, płynęła na nasze spotkanie. Trzech
młodzieńców utrzymujących się w chwiejnej równowadze na przeciwważnicy uczciło nas
gromkim biciem w bębny.
O pół mili dalej, za następnym cyplem, leżało miejsce spotkania biorących udział w
połowie. Nasza motorówka, na której przybyli Warren i Martin, wzbudziła wielką sensację.
Obywatele Bora Bora nie mogli zrozumieć, co wprawia ją w ruch. Pirogi wyciągnięto na
piasek i wszyscy wysiedliśmy na ląd, aby pić mleko kokosowe, śpiewać i tańczyć. Nasze
grono powiększyło się wkrótce o wielu tubylców nadchodzących z pobliskich osiedli i miło
było patrzyć, jak uwieńczone kwiatami dziewczęta szły parami po piasku, trzymając się za
ręce.
— Takie połowy są zazwyczaj bardzo obfite — powiedział nam Allicot, kupiec-
mieszaniec. — W końcowej fazie woda aż kotłuje się od ryb. To wspaniałe widowisko.
Wiecie oczywiście, że wszystkie te ryby będą wasze?
— Wszystkie? — jęknąłem, „Snark" bowiem był już naładowany złożonymi nam w
darze owocami, jarzynami, kurczętami i prosiakami.
— Tak — odpowiedział Allicot — wszystkie, co do jednej. Gdy ryby będą otoczone,
pan, jako najdostojniejszy z gości, musi wziąć harpun i przebić pierwszą. Taki obowiązuje tu
16
zwyczaj. Wtedy każdy zacznie chwytać ryby rękami i wyrzucać na piasek. Urośnie z nich
cała góra. Później jeden z wodzów wygłosi mowę i ofiaruje panu ten cały rybi majątek. Ale
nie musi pan tego wszystkiego przyjąć. Wstanie pan, wygłosi mowę i wskaże, które ryby chce
pań zatrzymać, a resztę ofiaruje pan z powrotem. Orzekną wtedy zgodnie, że jest pan bardzo
wspaniałomyślny.
— A co by się stało, gdybym zatrzymał dla siebie cały podarek?
— To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Obyczaj każe przyjmować i zwracać.
Tubylczy duchowny odmówił modlitwę na intencję połowu; zebrani wysłuchali jej z
odkrytymi głowami. Następnie przywódca rybaków zarządził odprawę i wyznaczył miejsce
każdej pirodze. Cała flotylla wypłynęła na morze. Żadna kobieta, z wyjątkiem Charmian i
Bihaury, nie wyruszyła z nami, a dawniej i one musiałyby się poddać tabu. Kobiety pozostały
na brzegu, by wejść do wody i utworzyć palisadę z nóg.
Pozostawiliśmy wielką podwójną pirogę na plaży i wsiedliśmy do motorówki. Połowa
załóg powiosłowała na stronę zawietrzną, my zaś z drugą połową popłynęliśmy około półtorej
mili nawietrzną, aż koniec szeregu czółen dosięgnął rafy. Dowódca obławy, wysoki, dostojny
starzec, znajdował się ze swoją pirogą w środku naszego szeregu. Stał wyprostowany i
trzymał w ręku flagę. Kierował zajmowaniem stanowisk i formowaniem dwóch szeregów,
dmąc w konchę. Gdy wszystko było gotowe, machnął flagą na prawo. W pirogach po tej
stronie naganiacze równocześnie uderzyli w wodę kamieniami. Gdy wyciągali je z powrotem
— trwało to parę sekund, kamienie bowiem zaledwie zanurzyły się pod powierzchnię —
dowódca machnął flagą w lewo i każdy kamień po tej stronie uderzył wodę z zadziwiającą
precyzją. I tak wciąż dalej, raz na prawo, raz na lewo. Za każdym ruchem flagi linia uderzeń
wstrząsała wodą laguny. Tymczasem wiosła pchały pirogi naprzód. Dokładnie to samo
robiono w szeregu czółen znajdującym się naprzeciwko nas w odległości około mili.
Tehei siedział na dziobie motorówki z oczami utkwionymi w przywódcę i ciskał swój
kamień zgodnie z innymi. Nagle kamień wyśliznął się z pętli i w tej samej sekundzie Tehei
skoczył za nim do wody. Nie wiem, czy kamień dosięgnął dna, wiem za to, że w następnej
chwili Tehei wynurzył się trzymając go w ręku. Zauważyłem, że to samo zdarzyło się
parokrotnie na sąsiednich pirogach i za każdym razem naganiacz skakał za kamieniem w
wodę i potrafił go odzyskać.
Pod czujnym okiem przywódcy dotykające rafy końce obu szeregów czółen
przyśpieszyły, końce zaś położone bliżej lądu zwolniły, aż wreszcie połączyły się, tworząc
półkole. Zaczęło się zacieśnianie półkola, a nieszczęsnym rybom nie pozostało nic innego, jak
tylko umykać ku brzegowi przed przerażającym zamętem wywoływanym uderzeniami
17
kamieni o wodę. W podobny sposób mrowie mężczyzn, ukrytych w wysokich trawach lub za
drzewami, gna słomie przez dżunglę, podnosząc dziwną wrzawę. Tymczasem zbudowano
palisadę z nóg. Widzieliśmy już długi szereg kobiecych głów wystających z gładkich wód
laguny. Najwyższe wysunęły się najdalej naprzód, tak że z wyjątkiem tych przy samym
.brzegu wszystkie prawie stały zanurzone po szyję w wodzie.
Półkole kurczyło się ciągle, aż pirogi zetknęły się prawie ze sobą. Po chwili przerwy
długa piroga odbiła od brzegu i popłynęła wzdłuż półkola z największą szybkością, jaką
mogły nadać jej wiosła. Siedzący na rufie mężczyzna rzucał w wodę długą, gęstą zasłonę z
liści palm kokosowych. Pirogi nie były już potrzebne, ich załogi wskoczyły więc do wody,
aby wzmocnić palisadę z nóg. Zasłona bowiem była tylko zasłoną, a nie siecią i ryby mogłyby
się przez nią przedostać, gdyby tylko spróbowały. Trzeba było poruszać zasłonę nogami,
plaskać rękami o wodę i wrzeszczeć na całe gardło. Toteż przy zamykaniu pułapki rozszalało
się piekło.
Żadna jednak ryba nie ukazała się na powierzchni i nie zderzyła z ukrytymi za zasłoną
nogami. Wreszcie wódz rybaków wszedł do środka koła i brodził tam długo i uważnie. Lecz
nigdzie ani śladu ryby, choćby strzebli lub sardynki, miotającej się na piasku. Tym razem
modlitwa nie odniosła skutku albo raczej, jak to określił pewien siwowłosy tubylec, wiatr
zmienił kierunek i ryby znajdowały się w innej części laguny. Jednym słowem, gnaliśmy ku
brzegowi ryby, których nie było.
— To się zdarza chyba nie częściej niż raz na pięć takich połowów — pocieszał nas
Allicot.
Ha cóż, przybyliśmy na Bora Bar a po to właśnie, aby wziąć udział w obławie, i na pięć
losów wyciągnęliśmy jedyny nieszczęśliwy. Gdyby to była loteria i jeden tylko los na pięć
wygrywał, nie sądzę, aby stał się naszym udziałem. To nie pesymizm. Ani krytyka struktury
wszechświata. To po prostu uczucie, jakiego nierzadko doznają rybacy, gdy po pracowitym
dniu wracają z pustymi rękami do domu.
Dlaczego nie mielibyście już teraz zabrać się ze mną? — zapytał kapitan Jansen w
miejscowości Pennduffryn, na wyspie Guadalcanar. Charmian i ja spojrzeliśmy na siebie i
pogrążyliśmy się na chwilę w milczącej zadumie, po czym jednocześnie skinęliśmy głowami.
Jest to przyjęty między nami sposób podejmowania decyzji. Ta metoda posiada dobre strony,
zwłaszcza gdy się nie ma skłonności do ronienia gorzkich łez nad tylko co wywróconą
ostatnią puszką skondensowanego mleka. (Żywiliśmy się wtedy z puszek, a że myśli są
podobno emanacją materii, czerpiemy nasze porównania, z magazynów przemysłu
konserwowego.)
18
— Weźcie lepiej rewolwery i parę karabinów — rzekł kapitan Jansen. — Mam pięć
karabinów na statku, ale do jednego, mauzera brak mi amunicji. Czy możecie mi odstąpić
kilka naboi?
Wzięliśmy więc ze sobą nasze karabiny, parę garści ładunków do mauzera oraz kucharza
imieniem Wada i posługacza Nakatę z załogi „Snarka". Ich stosunek do tej wycieczki
cechował, określając to najłagodniej, brak entuzjazmu, choć Nakata nigdy nie okazał się
tchórzem w obliczu niebezpieczeństwa. Wyspy Salomona nie potraktowały ich gościnnie.
Obaj cierpieli na infekcję skóry, dolegliwość powszechną na tym archipelagu. Nikt z nas
zresztą nie zdołał jej uniknąć (co do mnie, leczyłem właśnie dwie świeże wrzodzianki za
pomocą żrącego sublimatu), ale obu Japończykom doprawdy za wiele przypadło w udziale. A
tego rodzaju ropnie są bardzo dokuczliwe. Można je określić jako niesłychanie aktywne
wrzody. Ukłucie przez moskita, zacięcie lub draśnięcie skóry wywołuje ognisko zarazków,
którymi powietrze zdaje się być wypełnione. Wrzód rozszerza się niezwłocznie, niszcząc
tkankę ze zdumiewającą szybkością. Pierwszego dnia nie większy od łebka szpilki, nazajutrz
dochodzi do rozmiarów monety dziesięciocentowej, a pod koniec tygodnia nie przykryje go
nawet srebrna dolarówka.
Co gorzej, obaj Japończycy chorowali na gorączkę zakaźną, również specjalność Wysp
Salomona, i parokrotnie ulegali jej nawrotom. W okresach przejściowej rekonwalescencji
mieli zwyczaj wysiadywać skuleni w części jachtu, która znajdowała się najbliżej Japonii
odległej o tysiące mil, i wpatrywać się z tęsknotą w tę stronę.
Na domiar złego kazaliśmy im przejść na pokład „Minoty", mającego werbować
robotników na dzikim wybrzeżu Malaity. Wada miał największego pietra i był pewny, że
nigdy już nie zobaczy Japonii. Toteż smętnymi, przygasłymi oczyma spoglądał, jak wnosimy
karabiny i amunicję na „Minotę". Wiedział niemało o tym statku i jego wyprawach na
wybrzeże Malaity. Wiedział, że przed sześciu miesiącami tam właśnie statek ów dostał się w
ręce tubylców, a jego kapitana porąbano na sztuki tomahawkami, oraz że zgodnie z
panującym na tej uroczej wyspie poczuciem sprawiedliwości „Minota" był jeszcze winien
dwie głowy. Ponadto pewien robotnik plantacji Pennduffryn, młody chłopak z Malaity, zmarł
właśnie na dyzenterię i Wada wiedział, że zadłużenie Pennduffryn w stosunku do Malaity
wzrosło o jeszcze jedną głowę. Co więcej; składając nasze bagaże w maleńkiej kajucie
szypra, Wada dostrzegł ślady cięć toporami na drzwiach, które ustąpiły pod naporem
triumfujących dzikusów. Wreszcie piec kuchenny w kambuzie był pozbawiony rury
kominowej, która powiększyła łupy zwycięzców.
19
„Minota" był australijskim jachtem typu kecz, zbudowanym z drzewa tekowego, długim i
smukłym, z głębokim mieczem. Przeznaczono go raczej do morskich, regat niż do
werbowania czarnej siły roboczej. Kiedy wraz z Charmian weszliśmy na pokład „Minoty",
okazało się, że jest zatłoczony ludźmi. Załoga łącznie z zastępcami liczyła piętnastu
mężczyzn, a ponadto znajdowało się tam co najmniej dwudziestu młodych tubylców, którzy
odsłużyli swój czas na plantacji i powracali do ojczystych wiosek w dżungli. Sądząc z ich
wyglądu, byli to prawdziwi ludożercy i łowcy głów. W przebitych nozdrzach nosili kościane i
drewniane patyki wielkości ołówka. Wielu miało przebite mięsiste końce nosów, z których
wystawały kolce wyrabiane z muszli lub kawałki sztywnego drutu z nanizanymi paciorkami.
Organy powonienia innych były ozdobione rzędem dziurek przebitych wzdłuż zarysu
nozdrzy. Małżowiny uszne każdego liczyły po dwie do dwunaistu dziur różnych rozmiarów,
od więikszych, w których mieściły się drewniane kołki o średnicy trzech cali, do malutkich, w
których mieściły się fajki gliniane i tym podobne drobiazgi. Tyle było tych dziur, że dzikim
nie na wszystkie starczyło ozdób i gdy nazajutrz, zbliżając się do Malaity, wypróbowaliśmy
nasze karabiny, na pokładzie rozegrała się ogólna bójka o łuski, które niezwłocznie zapełniły
puste dziury w uszach naszych pasażerów.
Zbliżając się do celu podróży nie tylko wypróbowaliśmy karabiny, ale i wzmocniliśmy
reling drutem kolczastym. „Minota" nie miał żadnych nadbudówek na pokładzie i jego reling,
wysoki na zaledwie sześć cali, nie stanowił dostatecznej przeszkody dla abordażu . Aby
zapobiec napaści, przyśrubowano do relingu miedziane podpórki, na których rozpięliśmy po
obu burtach podwójną zaporę z drutu kolczastego od rufy do dziobu. Urządzenie to sprzyjało
znakomicie obronie przed tubylcami, ale gdy jacht zaczął się kołysać i huśtać na fali, okazało
się diabelnie uciążliwe. Jeśli ktoś woli nie ześliznąć się na reling z drutu kolczastego po
zawietrznej stronie, a chcąc tego uniknąć nie śmie chwycić za drut kolczasty na nawietrznej,
podczas zaś rozważania tych dwóch ewentualności znajduje się na gładkim pokładzie,
przechylającym się co chwila o czterdzieści pięć stopni — pozna cały urok wycieczki na
Wyspy Salomona. Należy przy tym pamiętać, że konsekwencją upadku na drut kolczasty nie
są zwykłe zadraśnięcia, każde z nich bowiem zamieni się z pewnością w złośliwy wrzód. A że
ostrożność nie wystarczy, przekonaliśmy się pewnego pięknego poranku, płynąc wzdłuż
brzegów Malaity prawie pełnym wiatrem. Morze uspokajało się stopniowo i marynarz z
tubylczej załogi stał przy kole sterowym. Kapitan Jansen, pierwszy oficer Jacobsen, Charmian
i ja zasiedliśmy właśnie na pokładzie do śniadania. Trzy niezwykle duże fale pochwyciły
statek. Chłopak przy sterze stracił głowę. Fale trzykrotnie przewaliły się przez pokład.
Śniadanie powędrowało do wody. Noże i widelce znikły w otworach odpływników. Chłopak
20
na rufie wleciał do morza i został wyłowiony. A nasz waleczny kapitan utknął na drutach
kolczastych wpół drogi za burtę. Po tym incydencie, aż do końca wycieczki, wspólne
używanie przyborów do jedzenia było doskonałym przykładem prymitywnego komunizmu.
Na „Eugenie" co prawda sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej, we czwórkę bowiem
mieliśmy tylko jedną łyżeczkę do herbaty — ale o tym później.
Naszym pierwszym miejscem postoju było Su'u, na zachodnim wybrzeżu Malaity.
Archipelag Salomona leży na krańcach świata. Żegluga w ciemną noc przez najeżone rafami
kanały i na przekór kapryśnym prądom, bez wskazujących drogę świateł (od północo-zachodu
na południowy wschód Wyspy Salomona ciągną się na przestrzeni tysiąca mil oceanu, a na
wielu tysiącach mil wybrzeży nie ma ani jednej latarni morskiej), jest nie lada sztuką. Żeglugę
utrudnia ponadto fakt, że lądy nie są dokładnie naniesione na mapy. Su'u należy pod tym
względem do typowych przykładów.
Na mapie admiralicji wybrzeże Malaity ciągnie się w tym miejscu prostą, nieprzerwaną
linią. A jednak „Minota" przepłynął przez tę prostą, nieprzerwaną linię mając dwadzieścia
sążni wody pod kilem. W miejscu, gdzie rzekomo był ląd, znajdowała się głęboka zatoczka
porośnięta dokoła gąszczem drzew mangowych. Wpłynęliśmy w nią i rzuciliśmy kotwicę na
wodzie gładkiej jak tafla lustrzana. Kapitanowi Jansenowi nie odpowiadała ta przystań. Był
tam po raz pierwszy, a Su'u cieszyło się złą sławą. W razie napaści brak wiatru uniemożliwiał
wydostanie się z zatoczki, a przy holowaniu jachtu welbotem tubylcy mogliby z krzaków
wymordować co do jednego wiosłującą załogę. W razie ataku znajdowalibyśmy się w niezłej
pułapce.
— Przypuśćmy, że „Minota" utknie przy brzegu. Co pan wtedy zrobi? — zapytałem
kapitana Jansena.
— Nie utknie — odpowiedział.
— Ale przypuśćmy, że to się stanie — nalegałem. Zastanawiał się chwilę przenosząc
wzrok z pierwszego oficera, który zawieszał rewolwer na pasie, na uzbrojoną w karabiny
załogę wsiadającą do welbotu.
— Wskoczylibyśmy do welbotu i umykalibyśmy stąd, jak tylko, z pomocą boską, można
najprędzej — odpowiedział wreszcie.
Wytłumaczył nam obszernie, że w trudnych okolicznościach żaden biały nie może być
pewny miejscowej załogi, że tubylcy uważali wszystkie wraki za swoją osobistą własność, że
mieli pod dostatkiem sniderów i że na pokładzie było kilkunastu mężczyzn rodem z Su'u
powracających z pracy na plantacjach, a ci niewątpliwie przyłączyliby się do swych krewnych
i przyjaciół na wybrzeżu, gdyby doszło do rabowania „Minoty".
21
Pierwszym zadaniem welbotu było odwiezienie na ląd tych pasażerów i skrzynek z ich
dobytkiem. W ten sposób pozbyliśmy się jednego niebezpieczeństwa. W trakcie tej operacji
do jachtu przybiła piroga z trzema nagimi dzikusami. Określenie „nadzy" należy rozumieć
dosłownie. Nie mieli na sobie ani skrawka odzieży, chyba że uznalibyśmy za odzież kółka w
nosie, krążki w uszach i bransolety z muszel. Pirogą dowodził stary, jednooki wódz, podobno
przyjazny nam i tak brudny, że każde zgrzebło stępiłoby się na jego skórze. Przybył ostrzec
kapitana Jansena, by nie pozwolił załodze wyjść na ląd. Ostrzeżenie swoje powtórzył tego
wieczora.
Welbot na próżno krążył wzdłuż wybrzeży w poszukiwaniu robotników. W dżungli pełno
było uzbrojonych tubylców, którzy chętnie nawiązywali rozmowę z werbownikiem, lecz ani
jeden nie zgodził się wyjechać na trzy lata do pracy na plantacji za sześć funtów rocznie.
Starali się natomiast usilnie nakłonić naszych ludzi do wylądowania. Nazajutrz na plaży u
wylotu zatoczki rozniecili ogień dający dużo dymu. Był to zwyczajowy sygnał ze strony
ochotników do pracy, wysłaliśmy więc łódź, ale nic 'z tego nie wyszło. Nikt się nie zgłosił, a
nasi ludzie nie dalii się skusić na ląd. Nieco później na plaży pokazała się gromada
uzbrojonych tubylców.
Poza takimi rzadkimi okazjami niesposób było dociec, ilu ich myszkuje w gąszczach.
Wzrok nie mógł odkryć, co się dzieje w pierwotnej dżungli. Po południu kapitan Jansen,
Charmian i ja wybraliśmy się głuszyć ryby. Cała załoga łodzi była zaopatrzona w karabiny
lee-eofield, a siedzący przy sterze tubylczy werbownik, zwany Johnny, miał przy sobie
winchestera. Ubliżyliśmy się na wiosłach do wybrzeża w miejscu wyglądającym na bezludne,
po czym łódź zotstała obrócona rufą do lądu i tak do niego podpływała. W razie napaści
mogła szybko wymknąć się w morze. Przez cały czas pobytu na Malacie nie widziałem nigdy,
by łódź przybijała dziobem do brzegu. Statki rekrutujące robotników mają zazwyczaj dwie
łodzie; jedna, oczywiście uzbrojona, podpływa do plaży, druga zaś pozostaje o paręset stóp w
tyle i ubezpiecza pierwszą. „Minota" był jednak zbyt małym jachtem, aby mógł pomieścić
dwie ładzie.
Znajdowaliśmy się już opodal brzegu i zbliżaliśmy się nadal, rufą naprzód, gdy
dostrzegliśmy ławkę ryb. Zapaliliśmy lont i cisnęliśmy ładunek dynamitu do wody. Wybuch
wyrzucił ryby na powierzchnię. W tej samej chwili ożyły nadbrzeżne chaszcze i gromada
nagich dzikusów uzbrojonych w łuki, strzały, dziryty oraz broń palną wypadła na plażę.
Nasza załoga podniosła natychmiast karabiny i obie wrogie grupy stanęły naprzeciwko siebie,
podczas gdy nasi rezerwowi chłopcy nurkowali w pogoni za ogłuszonymi rybami.
22
W Su'u spędziiliśmy trzy bezowocne dni. „Minota" nie dostał robotników z dżungli,
tubylcy zaś nie zdobyli ani jednej naszej głowy. Tylko Wada się czegoś dorobił, a mianowicie
nielichej porcji gorączki. Welbot wyholował jacht z zatoki i popłynęliśmy wzdłuż wybrzeża
do Langa-Langa, sporej wioski zamieszkałej przez żyjących z morza tubylców, zbudowanej, a
właściwie wzniesionej z nieprawdopodobnym nakładem pracy na piaszczystej łasze w
lagunie. Była to sztuczna wysepka, służąca za schronienie przed krwiożerczymi sąsiadami z
dżungli. W pobliżu, po wewnętrznej stronie laguny, znajdowała się miejscowość Binu, gdzie
przed pół rokiem dzicy zdobyli „Minotę" i zabili jego kapitana. Gdy płynęliśmy wąskim
przejściem pomiędzy rafami, przybiła do naszej burty piroga z wiadomością, że rano opuścił
te wody okręt wojenny; jego załoga spaliła trzy wioski, zabiła trzydzieści świń i utopiła jedno
niemowlę. Okręt był brytyjską kanonierką „Cambrian" dowodzoną przez komandora Lewesa.
Spotkałem go po raz pierwszy w Korei, podczas wojny rosyjsko-japońskiej i odtąd nasze
szlaki krzyżowały się nieustannie, lecz nigdy nie spotkaliśmy się po raz wtóry. W dniu kiedy
„Snark" zawinął do Suva na wyspie Fidżi, dostrzegliśmy oddalającą się „Cambrian". W Vila
na Nowych Hebrydach rozminęliśmy się o jeden dzień. Niedaleko wyspy Santo
przepłynęliśmy obok siebie w nocy. W dniu, kiedy „Cambrian" przybyła do Tulagi, my
odpłynęliśmy z Pennduffryn, miejscowości odległej o dwanaście mil. I wreszcie w Langa-
Langa rozminęliśmy się o parę godzin.
„Cambrian" przypłynęła, by ukarać morderców kapitana „Minoty", ale o tym, co w tej
sprawie zdziałano, dowiedzieliśmy się dopiero później, tego dnia, kiedy pan Abbot,
misjonarz, przybił w swojej łodzi do naszej burty. Wioski zostały spalone i świnie wyrżnięte,
lecz tubylcy nie ucierpieli. Morderców nie schwytano, odzyskano natomiast flagę „Minoty" i
część zrabowanego osprzętu. Dziecko utonęło wskutek nieporozumienia. Wódz wioski Binu,
imieniem Johnny, odmówił prowadzenia oddziału, który zeszedł na ląd, w głąb dżungli i
żadnego z jego podwładnych nie udało się do tego namówić. Oburzony komandor powiedział
wodzowi, że jego wioska zasługuje na spalenie. Słowo „zasługuje" jest zbyt wyszukane jak na
ograniczoną angielszczyznę wodza, zrozumiał więc, że wioska na pewno zostanie spalona.
Rezultatem była paniczna ucieczka mieszkańców, podczas której jakaś matka upuściła
niemowlę do wody. Tymczasem wódz Johnny pobiegł do misjonarza i złożywszy mu do ręki
czternaście suwerenów prosił o udanie się na kanonierkę i złożenie okupu komandorowi.
Wieś wodza Johnny nie została spalona, lecz komandor nie otrzymał czternastu suwerenów,
widziałem je bowiem w posiadaniu wodza, gdy ten zjawił się na pokładzie „Minoty".
Zapytany przeze mnie, dlaczego nie chciał służyć za przewodnika, pokazał ani z dumą wielki
czyrak. Właściwym jednak i najzupełniej uzasadnionym, choć nie ujawnionym powodem był
23
strach przed zemstą mieszkańców dżungli. Gdyby Johnny lub który z jego podwładnych
podjął się prowadzenia żołnierzy piechoty morskiej z „Cambrian", krwawy odwet nastąpiłby
natychmiast po podniesieniu kotwicy przez kanonierkę.
Ilustracją stosunków panujących na Wyspach Salomona było przybycie na nasz pokład
wodza Johnny, który chciał przehandlować za tytoń przedni, główny żagiel welbotu. Później,
tego samego dnia, pojawił się wódz Billy i w zamian za tytoń ofiarował nam maszt i bom.
Ten osprzęt należał do welbotu odzyskanego przez kapitana Jansena podczas ostatniego
pobytu „Minoty" na wyspie. Welbot był własnością plantacji Meringe na wyspie Ysabel.
Jedenastu zakontraktowanych robotników, rodem z Malaity i do tego z dżungli, postanowiło
uciec. Ale nie mieli naturalnie pojęcia o żegludze na morzu, namówili więc do ucieczki!
dwóch tubylców z San Cristobal, ludzi żyjących z morza.' Tubylcy z San Cristobal powinni
byli wiedzieć, czym się to skończy. Spotkał ich zasłużony los. Kiedy szczęśliwie
doprowadzili ukradzioną łódź na Malaitę, obaj w nagrodę utracili głowy. Tę właśnie łódź i jej
osprzęt odzyskał kapitan Jansen.
Nie na próżno jednak zawędrowałem aż na Wyspy Salomona. Nareszcie bowiem
zobaczyłem, jak upokorzono pychę Charmian i włóczono w prochu jej królewską kobiecość.
A zdarzyło się to na wybrzeżu Langa-Langa, na wysepce zbudowanej ludzkimi rękami,
niewidocznej spod wznoszących się na niej chat. Otoczeni tłumem bezwstydnie nagich
mężczyzn, kobiet i dzieci, oglądaliśmy wszystko, co było warte widzenia. Rewolwery
mieliśmy przy pasach, a załoga siedziała w pełnym uzbrojeniu przy wiosłach łodzi zwróconej
rufą do lądu. Nie obawialiśmy się jednak napaści, gdyż wspomnienie pobytu kanonierki było
jeszcze zbyt świeże. Chodziliśmy więc wszędzie swobodnie, aż doszliśmy do grubego pnia
przerzuconego przez płytkie ujście potoku do morza. Tubylcy stanęli murem przed nami i nie
pozwolili nam przejść przez tę kładkę. Zapytaliśmy, o co chodzi. Odparli, że możemy iść,
więc ruszyliśmy naprzód. Było to jednak nieporozumienie i okazało się w końcu, że tylko
mężczyznom, a więc kapitanowi i mnie, wolno iść dalej, żadna natomiast Mary — co w
lokalnej angielszczyźnie oznacza kobietę — nie może przejść w bród w. tym miejscu, a tym
bardziej przejść przez kładkę. Charmian była Mary, a zatem kładka była dla niej tabu. Pierś
moja nabrzmiała dumą. Nareszcie uzyskałem dowód wyższości rodzaju męskiego. Charmian
mogła iść za nami, ale my, mężczyźni, byliśmy uprawnieni do przekroczenia kładki, ona zaś
musiała przepłynąć dokoła w łodzi.
Opisując następne wydarzenie, nie chciałbym być źle zrozumiany. Jak powszechnie
wiadomo, ataki gorączki na Wyspach Salomona są nieraz wywoływane przez jakiś wstrząs
nerwowy. Nie minęło pół godziny od chwili, gdy odmówiono Charmian prawa przejścia
24
przez kładkę, a odwieźliśmy ją czym prędzej na jacht, owinęliśmy w koce i nakarmiliśmy
chininą. Nie wiem, jakiego wstrząsu doznali Wada i Nakata, ale oni również dostali gorączki.
Wyspy Salomona mogłyby być zdrowsze.
Podczas ataku gorączki na skórze Charmian pojawił się wrzód. I to ją dobiło. Wszyscy
oprócz niej cierpieliśmy na infekcje skórne. Mnie samemu zdawało się już, że utracę nogę na
skutek wyjątkowo złośliwego wrzodu powyżej kostki. -Henry i Tehei, marynarze z Tahiti,
mieli ich po kilkanaście. Wada liczył swoje na tuziny. U Nakaty pojawiały się pojedynczo, ale
za to o trzycalowej średnicy. Martin był przekonany, że grozi mu martwica goleni wywołana
przez zadziwiające zbiorowisko ropni na łydkach. Tylko Charmian nie wiedziała, co to
znaczy. Długa odporność zrodziła z czasem pogardę dla otoczenia. Jej pewność siebie doszła
do tego stopnia, że któregoś dnia oświadczyła mi nieśmiało, iż wszystko jest kwestią
czystości krwi. Skoro my cierpieliśmy stale na wrzody, a ona nie... doczekała się jednak
wrzodu rozmiaru srebrnej dolarówki i czystość jej krwi zwalczyła go dopiero po paru
tygodniach intensywnego leczenia. Charmian wierzy tylko w skuteczność żrącego sublimatu.
Martin należy do zaprzysiężonych zwolenników jodoformu. Henry używa nie rozcieńczonego
soku karłowatych cytryn, Moim zdaniem, o ile okłady ze żrącego sublimatu nie dają szybkiej
poprawy, należy je stosować na przemian z okładami z wody utlenionej. Są na Wyspach
Salomona biali, którzy leczą się wyłącznie kwasem bornym, inni znowu mają słabość do
lizolu. Ja też znam lekarstwo uniwersalne. To Kalifornia. Nie wierzę, by w Kalifornia można
było dostać takiego wrzodu jak na Wyspach Salomona.
Z Langa-Langa płynęliśmy dalej laguną; pomiędzy mokradłami porośniętymi drzewami
mango, przez kanały niewiele szersze od jachtu, mijając położone na rafie koralowej osiedla
Kaloika i Auki. Podobnie jak założyciele Wenecji, ich mieszkańcy, żyjący teraz z morza, byli
pierwotnie uchodźcami z głębi lądu. Zbyt słabi, aby utrzymać swe wsie w dżungli, ci, którzy
zdołali ujść cało z pogromów, schronili się na ławice piaskowe laguny. Zamienili te ławice na
wyspy. Zmuszeni szukać pożywienia na morzu, stali się z czasem żeglarzami. Poznali
obyczaje ryb i skorupiaków oraz wymyślili haczyki i linki wędkarskie, sieci i pułapki na ryby.
Ich ciała przystosowały się stopniowo do trybu życia. Nie mogą poruszać się swobodnie na
lądzie, spędzają więc całe życie w pirogach, na skutek czego mają grube ręce, szerokie
ramiona, smukłe talie, długie i cienkie nogi, przypominające kształtem wrzeciona. Wzbogacili
się panując nad dostępem do wybrzeża, dzięki któremu handel z tubylcami zamieszkałymi w
głębi wyspy przechodzi przeważnie przez ich ręce. Pomiędzy nimi a mieszkańcami dżungli
istnieje jednak wieczysta wrogość. Jedynymi okresami rozejmu są dni targowe przypadające
w określonych odstępach czasu, zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Kobiety z dżungli i kobiety
25
żeglarzy wymieniają swoje towary. W odległości zaś mniej więcej stu jardów w zaroślach
czyhają ich mieszkańcy w pełnym uzbrojeniu, podczas gdy obok na morzu żeglarze siedzą
czujnie w swych pirogach. Naruszenie rozejmu dni targowych zdarza się rzadko. Lud dżungli
zbyt lubi ryby, żeglarze zaś odczuwają organiczną potrzebę jarzyn, których nie mogą
uprawiać na swych zatłoczonych wysepkach.
Po trzydziestu milach żeglugi znaleźliśmy się u wylotu cieśniny dzielącej wyspę
Bassakanna od Malaity. Wieczorem wiatr ustał i przez całą noc usiłowaliśmy się tamtędy
przedostać. Welbot holował „Minotę", a reszta załogi na jachcie pracowała przy wiosłach.
Prąd jednak spychał nas nieustannie w przeciwnym kierunku. O północy spotkaliśmy na
środku cieśniny wielki szkuner werbowniczy „Eugenie" holowany przez dwa welboty. Szyper
szkunera, rosły dwudziestodwuletni Niemiec nazwiskiem Keller, przybył na nasz pokład i
obgadaliśmy ostatnie wiadomości i plotki lokalne. Keller miał szczęście i zwerbował
dwudziestu robotników w wiosce Fiu. Kiedy stali w Fiu, dokonano tam, zgodnie z
miejscowym zwyczajem, „odważnego zabójstwa" na młodym chłopcu z tubylców żyjących z
morza, lecz nie zamieszkałych na wysepkach. Trzech dzikich przyszło do niego z dżungli i
zastało go przy pracy w ogrodzie. Zachowywali się przyjaźnie - i po pewnym czasie
wspomnieli o kai-kai, to znaczy o jedzeniu. Rozpalił ogień i zaczął gotować taro. Gdy
pochylił się nad garnkiem, jeden z mieszkańców dżungli strzelił mu w głowę. Upadł w
płomienie, a wówczas przebili mu brzuch dzirytem, zakręcili i ułamali drzewce.
— Słowo honoru, nie chciałbym dostać w głowę kulą snidera — mówił kapitan Keller.
— Co za dziura. Można by wozem zaprzężonym w konie przez nią przejechać.
Ofiarą innego „odważnego zabójstwa", o jakim słyszałem na Malaicie, padł stary
mężczyzna. Pewien wódz plemienia z dżungli zmarł śmiercią naturalną. Otóż dzicy nie
wierzą w śmierć naturalną. Nikt przecież nigdy nie słyszał, aby ktokolwiek tak umarł.
Jedynym uznawanym przez nich sposobem rozstania się z życiem jest kula, topór lub dziryt.
Jeśli człowiek umiera inaczej, nikt nie wątpi, że należy to przypisać czarom. Po śmierci
owego wodza jego plemię obciążyło winą pewną rodzinę. A że było obojętne, kto z tej
rodziny odpokutuje utratą głowy, wybrali samotnego starca. Zemsta była więc ułatwiona,
zwłaszcza że ofiara nie posiadała broni palnej i była ślepa. Dziadek zwąchał jednak, co się
święci, i zaopatrzył się w spory zapas strzał. Trzech nieustraszonych wojowników, każdy ze
sniderem, przyszło do niego w nocy i przez całą noc zmagało się z nim walecznie. Gdy. tylko
poruszyli się w krzakach lub zdradzili szmerem swą obecność, staruszek posyłał strzałę w
tym kierunku. Rankiem, kiedy zużył ostatnią stężałe, trzej bohaterzy podpełzli i wpakowali
mu kulę w głowę.
26
Nastałświt, a my wciąż jeszcze brnęliśmy bez skutku przez cieśninę. Wreszcie daliśmy za
wygraną, zawróciliśmy ku morzu i opłynąwszy dokoła wyspę Bassakanna, dotarliśmy do
Malu, celu naszej podróży. Przystań była doskonała, leżała jednak pomiędzy wybrzeżem a
groźnie wyglądającą rafą i znacznie łatwiej tam było wpłynąć niż się stamtąd wydostać.
Kierunek południowo-wschodniego pasatu wymagał halsu z wiatrem, cypel rafy był [szeroki,
płytko położony i prąd spychał nas ciągle w tę stronę.
Pan Caulfeild, misjonarz w Malu, powrócił właśnie z podróży własnym welbotem wzdłuż
wybrzeża. Był to szczupły, delikatnie zbudowany mężczyzna, entuzjasta swego posłannictwa,
rozsądny i praktyczny, prawdziwy rycerz Chrystusowy dwudziestego wieku. Opowiadał, że
przybywając na Malaitę podjął się pełnić obowiązki przez sześć miesięcy. Zobowiązał się
jednak, że jeśli po upływie tego czasu będzie żył, pozostanie dłużej. Minęło sześć lat, a on
nadal tam pozostawał. Jego wątpliwości, czy przeżyje ponad pół roku, były uzasadnione,
gdyż z trzech jego poprzedników dwóch zmarło na gorączkę zakaźną przed upływem sześciu
miesięcy, a trzeci powrócił do ojczyzny ze zdrowiem kompletnie zniszczonym.
— O jakim morderstwie mówicie? — zapytał nagle w środku bezładnej rozmowy z
kapitanem Jansenem.
Kapitan wyjaśnił, co miał na myśli.
— Ach, to nie to, o którym mi mówiono — rzekł misjonarz — tamto jest już dawne,
zdarzyło się dwa tygodnie temu.
W Malu odpokutowałem za drwinki i naigrawanie się z Charmian na temat wrzodu
nabytego przez nią w Langa Langa. A przyczynił się do tego pośrednio misjonarz. Ze
sztucerem w ręku ścigałem w krzakach ofiarowaną nam przez niego kurę. Zamierzałem uciąć
jej głowę, co mi się. ostatecznie udało, lecz w trakcie gonitwy potknąłem się o leżącą na ziemi
kłodę i upadłem, przy czym obtarłem sobie skórę na łydce. Rezultat: trzy wrzody.
Powiększyło to ilość wrzodów zdobiących moją osobę do pięciu. Ponadto kapitan Jansen i
Nakata nabawili się gari-gari, co przetłumaczone dosłownie znaczy „drap się, drap się".
Tłumaczenie nie było zresztą potrzebne, gdyż ruchy kapitana i Nakaty nie pozostawiały
żadnych wątpliwości.
Nie, Wyspy Salomona stanowczo nie są tak zdrowe, jakby być mogły. Piszę ten artykuł
na wyspie Ysabel, gdzie poddajemy nasz jacht operacji skrobania kadłuba i miedzianych
blach poszycia. Ostatni mój atak gorączki minął dziś rano, a miałem tylko jeden dzień
przerwy pomiędzy atakami. Charmian ulega im co dwa tygodnie. Wada jest zupełnie
wyniszczony gorączką. Wczoraj wieczorem zdradzał wszelkie objawy zapalenia płuc. .
Henry, ogromne i silne chłopisko z Tahiti, wstał właśnie po ostatnim ataku gorączki i ledwo
27
łazi po pokładzie. Zarówno on, jak i Tehei zebrali imponującą kolekcję ropni, a ponadto
złapali nową formę „gari-gari", czyli świerzbu. Ale nie oni jedni wiedzą, co to znaczy. Parę
dni temu Charmian, Martin i ja polowaliśmy na gołębie na małej wyspie i od tego czasu
mamy przedsmak wieczystych katuszy. Na tejże wyspie Martin poszarpał sobie na strzępy
podeszwy nóg o rafy koralowe, kiedy uganiał się za rekinem; taka jest przynajmniej jego
wersja, chociaż sądząc po jego minie, sytuacja przedstawiała się raczej odwrotnie. W
miejscach skaleczeń powstały oczywiście wrzody. Przed ostatnim atakiem gorączki
ciągnąłem linę- i zdarłem sobie skórę na kłykciach palców: obecnie mam trzy nowe wrzody.
A biedny Nakata przez trzy tygodnie nie mógł siedzieć. Wczoraj odważył się usiąść i udało
mu się utrzymać w tej pozycji przez piętnaście minut. Mówi pogodnie, że za miesiąc
spodziewa się pozbyć świerzbu. Na skutek intensywnego drapania w zadraśniętych miejscach
utworzyły się nowe niezliczone wrzody. Ponadto uległ siódmemu z rzędu atakowi gorączki.
Gdybym był królem, najgorszą karą, jaką wymyśliłbym dla moich wrogów, byłoby zesłanie
na Wyspy Salomona. Po namyśle dochodzę jednak do wniosku, że nawet gdybym był królem,
nie potrafiłbym się na to zdobyć.
Werbowanie i przewożenie tubylczej siły roboczej na małym, wąskim jachcie
przeznaczonym do żeglugi przybrzeżnej nie należy do przyjemności. Na pokładzie roi się od
zakontraktowanych robotników oraz ich rodzin. Pełno ich w głównej kabinie. Śpią tam w
nocy, a że chcąc się przedostać do naszej malutkiej kajuty musimy przejść tamtędy,
przeciskamy się przez ten tłum lub przechodzimy ponad leżącymi ciałami. To również nie
należy do przyjemności. Wszyscy bez wyjątku cierpią na wszelkie możliwe choroby skórne.
U jednych jest to łuszczyca, u innych „bukua". Tę drugą wywołuje pasożyt roślinny, który
przeżera tkankę skórną. Swędzenie jest nie do zniesienia. Chory drapie się, aż w powietrzu
unosi się dokoła pełno drobniutkich płateczków. Powszechne są również ropnie i inne
infekcje skóry. Na pokład przybywają mężczyźni z tak wielkimi ropniami na stopach, że
mogą chodzić tylko na palcach, lub z dziuraini w łydkach tak straszliwymi, że można by
wsadzić w nie pięść i dotknąć kości. Zakażenia krwi zdarzają się bardzo często i kapitan
Jansen operuje je nożem kieszonkowym i igłą do zszywania żagli. Bez względu na stan
pacjenta po otwarciu i oczyszczeniu rany przykłada gorący okład z suchara wymoczonego w
wodzie. Gdy tylko widzimy jakiś szczególnie okropny przypadek, chronimy się do naszego
kąta i zlewamy własne wrzody żrącym sublimatem. Tak żyjemy, odżywiamy się i śpimy na
„Minocie", licząc na nasze szczęście i udając, że się to nam bardzo podoba.
Prestiż Charmian doznał drugiego z kolei bolesnego uszczerbku. Na sztucznej wyspie
Suava najznamienitszy z miejscowych wodzów przybył na jacht z wizytą. Przedtem jednak
28
wysłał do kapitana Jansena gońca z prośbą o sztukę perkalu, którym by mógł przykryć swoją
królewską nagość. Kacyk siedział przez ten czas w pirodze u burty jachtu. Przysiągłbym, że
brud na jego dostojnej piersi był gruby na pół cala i można by się spokojnie założyć, że jego
dolne warstwy datowały się sprzed dziesięciu, a może i dwudziestu lat.
Jego emisariusz zjawił się ponownie na pokładzie i oświadczył, że potężny władca wyspy
Suava raczy łaskawie uścisnąć dłoń kapitana Jansena i moją, a przy tej okazji wyłudzić trochę
tytoniu, nie czuje się jednak na siłach narazić swą wzniosłą duszę na poniżenie sięgające aż
do wymiany uścisku dłoni z istotą tak marną, jak zwykła kobieta. Biedna Charmian! -Od
czasu doświadczeń na Malaicie stała się inną kobietą. Jej uległość i pokora są czarujące w
najwyższym stopniu i nie zdziwiłbym się, gdyby po powrocie na łono cywilizacji, idąc ze
mną po wielkomiejskim trotuarze, przyjęła należytą postawę i szła ze spuszczoną głową o
krok z tyłu.
Poza tym niewiele zdarzyło się podczas naszego pobytu na wyspie Suava. Bichu,
tubylczy kucharz, zdezerterował. „Minota" dryfował na kotwicy. Gwałtowne szkwały i
ulewne deszcze dały się nam we znaki. Pierwszy oficer Jacobsen i Wada leżeli obezwładnieni
gorączką. Ropnie i wrzody mnożyły się i rozwijały. Karaluchy urządziły na jachcie pochód
godny narodowego święta. Wybraną w tym celu porą była północ, miejscem zaś nasza
maleńka kajuta. Setki karaluchów, długich na dwa albo i trzy cale, przemaszerowało po nas.
Gdy usiłowaliśmy je gonić, wzbijały się w powietrze i krążyły jak kolibry. Były o wiele
większe niż nasze na „Snarku". Ale nasze są jeszcze młode i nie zdążyły dorosnąć. Na
„Snarku" mamy również stonogi, z gatunku tych dużych, sześciocalowych. Zabijamy je od
czasu do czasu, zwykle na koi Charmian. Ukąsiły już mnie dwa razy we śnie, za każdym
razem jadowicie. Lecz biednemu Martinowi zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Po trzech
tygodniach choroby siadając po raz pierwszy przy stole usiadł na olbrzymiej stonodze.
Następnie powróciliśmy do Malu, zabraliśmy na pokład siedmiu robotników,
podnieślimy kotwicę i zaczęliśmy się posuwać w kierunku zdradzieckiej cieśniny. Wiatr gnał
krótkie fale, prąd spychał nas na niebezpieczny cypel. Minęliśmy go już prawie i
wychodziliśmy na otwarte morze, gdy wiatr zmienił nagle kierunek o cztery rumby. „Minota"
usiłował zrobić zwrot, lecz nie wyluzowano na czas przednich żagli. Jacht stracił dwie
kotwice koło Tulagi. Zarzuciliśmy trzecią, jedyną, jaka nam pozostała, wyluzowaliśmy cały
łańcuch, aby kotwica łatwiej mogła chwycić koralową skałę. Kil uderzył o dno, a stenga grot-
masztu wygięła się i zadrżała, jakby zamierzała spaść nam na głowy. Jacht szarpnął
łańcuchem kotwicznym i w tej samej chwili fala pchnęła nas w stronę brzegu. Łańcuch
29
trzasnął, a była to ostatnia kotwica. „Minota" obrócił się w miejscu i ruszył wprost na fale
przyboju.
Zakotłowało się na jachcie. Wszyscy znajdujący się w kajucie robotnicy — mieszkańcy
dżungli, a więc w strachu przed morzem — wyskoczyli na pokład i ogarnięci paniką, plątali
się nam pod nogami. W tej samej chwili załoga welbotu pochwyciła karabiny. Wiedzieli, co
oznacza utknięcie na wybrzeżu Malaity; jedną ręką trzeba ratować statek, a drugą odpierać
ataki tubylców. Nie wiem doprawdy, jak utrzymywali się na pokładzie, a trzeba było się
trzymać, gdyż jacht rzucał się, przechylał i uderzał gwałtownie o skały. Dzicy uczepili się
olinowania, zbyt przerażeni, by zwracać uwagę na zagrażającą im stengę. Spuściliśmy welbot
z liną holowniczą, by choć w niewielkiej mierze zapobiegał dalszemu spychaniu jachtu ku
brzegowi, po czym kapitan Jansen i pierwszy oficer, słaniający się na nogach po ostatnim
ataku gorączki, zaczęli improwizować kotwicę z lin i żelaznego bloku wydobytego z balastu.
Pan Caulfeild wraz z grupą nawróconych tubylców przybył nam na pomoc w swej łodzi.
Gdy „Minota" uderzył w rafę, nie widzieliśmy ani jednej pirogi, lecz potem pojawiły się
ze wszystkich stron jak sępy z jasnego nieba. Załoga welbotu, z karabinami w pogotowiu, nie
dopuściła ich bliżej niż na sto stóp, grożąc otwarciem ognia. Czarne i złowrogie, pełne
mężczyzn utrzymujących je wiosłami na niebezpiecznym skraju przyboju, pirogi czyhały
opodal jachtu. Tymczasem ze wzgórz w głębi wyspy ściągali tłumnie dzicy zbrojni w dziryty,
strzelby, łuki, strzały i maczugi, aż zaroiło się od nich na plaży. Na domiar złego co najmniej
dziesięciu naszych robotników pochodziło z tego właśnie plemienia, które wyczekiwało
niecierpliwie łupu w postaci tytoniu i innych towarów, jakie mieliśmy na jachcie.
„Minota" był solidnie zbudowany, co jest największą zaletą każdego statku rzucanego
przez fale na skały. Pewne pojęcie o jego wytrzymałości może dać fakt, że w ciągu
pierwszych dwudziestu czterech godzin zerwał osiem cum i dwa łańcuchy kotwiczne. Załoga
welbotu coraz to musiała nurkować i przywiązywać nowe liny do kotwic. Jacht zerwał
parokrotnie łańcuchy wzmocnione cumami. A jednak jakoś się trzymał. Aby ochronić kil i
podwodną część kadłuba, przyciągnęliśmy z brzegu pnie drzew i wpychaliśmy je pod jacht; z
pni pozostawały niebawem tylko drzazgi, z opasujących je lin strzępy, ale jacht wciąż
wytrzymywał uderzenia o skały. Los okazał się łaskawszy dla nas niż dla „Ivanhoe",
wielkiego szkunera werbowniczego, który przed kilku miesiącami osiadł na skałach przy
wybrzeżu Malaity i został niezwłocznie zdobyty przez tubylców. Obrabowali go ze
wszystkiego, co tylko zdołali unieść. Kapitanowi i załodze udało się jednak uratować w
welbotach.
30
Jeden szkwał po drugim, porywisty wiatr i oślepiający deszcz znęcały się nad statkiem, a
fale podnosiły się coraz większe. Szkuner „Eugenie" stał na kotwicy o pięć mil na
nawietrznej, lecz zasłonięty przez cypel lądu nie mógł wiedzieć o naszym położeniu. Kapitan
Jansen podsunął mi myśl, by napisać kartkę do kapitana Kellera z prośbą o pomoc oraz zapas
lin i kotwic. Ale nie udało się nam namówić żadnego tubylca do przewiezienia tego listu.
Ofiarowałem w zamian pół skrzynki tytoniu, lecz czarni uśmiechali się tylko i trzymali pirogi
dziobami ku nadbiegającym falom. Cena pół skrzynki tytoniu wynosiła trzy funty. W dwie
godziny, nawet wiosłując pod wiatr i przeciwko fali, mężczyzna mógłby doręczyć list i
otrzymać zapłatę taką, jak za sześć miesięcy pracy na plantacji. Licząc, że misjonarz potrafi
na nich wpłynąć, zdołałem się dostać na pirogę i podpłynąć do zakotwiczonego welbotu pana
Caulfeilda. Zwołał do siebie pirogi, a gdy otoczyło go ze dwadzieścia, ponowił ofertę. Nikt
się jednak nie zgłosił.
— Wiem, co myślicie — zawołał misjonarz — myślicie, że na statku mnóstwo tytoniu i
że go dostaniecie. A ja wam powiadam, że tam mnóstwo karabinów. Nie tytoń dostaniecie,
ale kulą w łeb.
Wreszcie jakiś mężczyzna w małej pirodze wziął list i wyruszył. Czekając na pomoc,
harowaliśmy ciężko. Opróżniliśmy zbiorniki z wodą i zaczęliśmy przenosić na brzeg żagle,
belki omasztowania i balast. Raz po raz jacht przechylał się gwałtownie to na jedną, to na
drugą burtę, co wywoływało popłoch na pokładzie. Gromada mężczyzn uprawiała przeróżne
skoki, ratując życie i nogi przed lawiną skrzyń, bomów, osiemdziesięciofuntowych „świnek"
balastu rzucanych od jednego relingu do drugiego i z powrotem. Nieszczęsny, wytworny
niegdyś jacht! Pokład i olinowanie przedstawiały obraz zamętu i zniszczenia. Pod pokładem
nic nie pozostało na swoim miejscu. Aby się dostać do balastu, trzeba było wyrwać podłogę w
głównej kajucie. Rdzawa woda z zenzy pryskała i chlupotała. Cały buszel karłowatych cytryn
miotał się na wszystkie strony w kleistej papce z wody i mąki, jak kluski w nie dogotowanej
zupie. W kajucie rufowej Nakata trzymał straż przy naszych karabinach i amunicji.
W trzy godziny po wyruszeniu posłańca welbot płynący pod pełnym żaglem przedarł się
przez szkwał, który wył po nawietrznej. Był to kapitan Keller, mokry od deszczu i bryzgów, z
rewolwerem u pasa, i jego załoga w pełnym uzbrojeniu. Na środku welbotu wznosił się stos
kotwic i cum. Płynął, jak tylko mógł najszybciej przy tym wietrze — biały człowiek,
nieunikniony biały człowiek, przybywający na ratunek białemu człowiekowi.
Pirogi, tak długo wyczekujące, łupu, rozpierzchły się i zniknęły równie szybko, jak się
pojawiły. Rozporządzaliśmy teraz trzema łodziami; dwie krążyły pomiędzy jachtem a
brzegiem, załoga zaś trzeciej zabrała się do naciągania zerwanych cum, zarzucania nowych i
31
wydobywania utraconych kotwic. Późnym popołudniem odbyliśmy naradę. Biorąc pod
uwagę, że część załogi naszego welbotu oraz dziesięciu robotników pochodziło z tej części
wyspy, rozbroiliśmy ich. Dodatkową dobrą stroną tej decyzji było to, że mogli obu rękami
zabrać się do roboty. Karabiny oddaliśmy pod opiekę pięciu tubylców należących do misji
Caulfeilda. Pod pokładem w zdewastowanej kajucie misjonarz i jego nawrócone owieczki
modlili się o uratowanie „Minoty". Był to wzruszający widok; nie uzbrojony mąż Boży
modlił się z żarliwą wiarą, a obok jego dzicy wierni, wsparci o karabiny, pomrukiwali od
czasu do czasu amen. Ściany kajuty kołysały się dokoła nich. Za każdym przypływem fali
jacht podnosił się i opadał z trzaskiem na skały. Z pokładu dochodziły okrzyki uwijających
się mężczyzn. Ci modlili się inaczej, świadomą wolą i wysiłkiem ramion.
Tejże nocy pan Caulfeild ostrzegł nas, że na głowę jednego ze zwerbowanych przez nas
robotników jego współplemieńcy wyznaczyli cenę pięćdziesięciu sznurów paciorków z
muszli oraz czterdziestu świń. Zawiodły ich nadzieje zdobycia jachtu, postanowili więc
zdobyć głowę tego człowieka. Gdy zaczyna się zabijanie, nigdy nie wiadomo, na czym się
skończy. Kapitan Jansen kazał więc uzbroić welbot i podpłynął do skraju plaży. Ugi, tubylec
z załogi welbotu, powstał i wygłosił orację. Uniesiony zapałem przekroczył instrukcję
kapitana. Zamiast powiedzieć, że będziemy strzelać do każdej pirogi, jaka się tej nocy ukaże
w pobliżu jachtu, buńczucznie wypowiedział wojnę i zakończył mowę takim mniej więcej
zwrotem: „Zabijecie kapitana, to ja wypiję jego krew i umrę razem z nim".
Dzicy zadowolili się spaleniem niezamieszkałego domu misyjnego i zbiegli w dżunglę.
Nazajutrz przybyła „Eugenie" i rzuciła kotwicę w naszym sąsiedztwie. Przez trzy dni i dwie
noce „Minota" uderzał o koralowe skały. Jacht wytrzymał jednak i wreszcie udało się nam
ściągnąć z rafy jego zdemolowany kadłub i zakotwiczyć na spokojnej wodzie. Pożegnaliśmy
wtedy „Minotę" oraz jego załogę i odpłynęliśmy na „Eugenie" na wyspę Floridę.
Chcąc zapobiec wrażeniu, że załoga jachtu „Snark" składała się z samych cherlaków, jak
to można by sądzić z opisu naszych najróżniejszych dolegliwości, cytuję dosłownie parę
typowych dla żeglugi na wodach Wysp Salomona wyjątków z dziennika okrętowego
„Eugenie".
Ulava. Czwartek, 12 marca 1908. Łódź wysłana do brzegu dziś rano. Uzyskano dwa
ładunki kości słoniowej, 4000 kopry. Szyper chory, febra.
Ulava. Piątek, 13 marca 1908. Kupiono orzechy od dzikich, półtorej tony. Szyper i
pierwszy oficer chorzy, febra.
32
Ulava. Sobota, 14 marca 1908. W południe podniesiono żagle i przy bardzo słabym
wietrze -wschodnio-północnowschodnim wzięto kurs na Ngora-Ngora. Zakotwiczono na
ośmiu sążniach, dno z muszli i korali. Pierwszy oficer chory, febra.
Ngora-N góra. Niedziela, 15 marca 1908. O świcie stwierdzono, że chłopak z załoga,
Bagua, zmarł w mocy na dyzenterię. Chorował około 14 dni. O zachodzie słońca silny szkwał
północno-zachodni (przygotowano drugą kotwicę). Czas trwania szkwału: godzina i
trzydzieści minut.
Na morzu. Poniedziałek, 16 marca 1908. Kurs na Sikiana od godz. 16. Wiatr osłabł. W
nocy silne szkwały. Szyper i jeden członek załogi chorzy na dyzenterię.
Na morzu. Wtorek, 17 marca 1908. Szyper i dwóch ludzi z załogi chorzy na dyzenterię.
Pierwszy oficer chory na febrę.
Na morzu. Środa, 18 marca 1908. Wysoka fala. Zawietrzny reling stale pod wodą. Statek
idzie pod zarefowanym grot-żaglem, fokiem i kliwrem. Szyper i trzech ludzi z załogi chorzy na
dyzenterię. Pierwszy oficer ma febrę.
Na morzu. Czwartek, 19 marca 1908. Widoczność zero. Wiatr 9 według skali Beauforta.
Defekt pompy. Wylewamy wodę kubłami. Szyper i pięciu ludzi z załogi chorzy na dyzenterię.
Na morzu. Piątek, 20 marca 1908. W nocy szkwał o sile huraganu. Szyper i sześciu ludzi
z załogi chorzy na dyzenteraę.
Na morzu. Sobota, 21 marca 1908. Powrót z Sikiana. Szkwały przez cały dzień, ulewny
deszcz i wysoka fala. Szyper oraz przeważna część załogi chora na dyzenterję,. Pierwszy
oficer ma febrę.
I tak dzień po dniu dziennik okrętowy szkunera „Eugenie" stwierdza niezdolność do
pracy większości obecnych na pokładzie. Jedyne urozmaicenie w tym stanie rzeczy nastąpiło
31 marca; pierwszy oficer zachorował na dyzenterię, a szyper uległ febrze.