Montgomery Maud Lucy
Złocista droga
Związku Niewidomych
Warszawa 1996
Przekład: Joanna Kazimierczyk
Przedruk z Oficyny Wydawniczej
„Graf”, Gdańsk 1990
Przedmowa
Dawno, dawno temu wędrowaliśmy złocistą drogą. Była to piękna szosa prowadząca przez Ziemię
Utraconej Radości. Cienie i blaski łączyły się na niej szczęśliwie, a każdy zakręt ukazywał naszym
otwartym sercom i chętnym oczom świeże oczarowania i nowe piękno.
Na drodze tej słuchaliśmy pieśni jutrzenki, piliśmy świeżość powietrza, słodką jak majowa mgiełka.
Przepełniały nas pragnienia piękne jak nić babiego lata i tęczowe nadzieje; nasze serca szukały i
znajdowały błogie marzenia. Czekały nas długie i piękne lata życia, a ono zdawało się różowoustym
przyjacielem, z palców którego opadały purpurowe kwiaty.
Dawno zostawiliśmy za sobą tę złocistą drogę, lecz wspomnienia o niej są najdroższe ze
wszystkiego, co posiadamy. I ci, którzy cenią je tak samo, być może znajdą przyjemność czytając
stronice tej książki, której bohaterowie wędrują po złocistej drodze młodości.
Rozdział I
Nowy punkt wyjścia
- Wymyśliłem coś zabawnego na zimę - powiedziałem, gdy usiedliśmy półkolem dokoła wspaniałego
ognia na kominku w kuchni wuja Aleca.
Wietrzny listopadowy dzień kończył się wilgotnym i na swój sposób niesamowitym zmierzchem. Na
dworze wiatr tłukł w okna i okapy, a obfity deszcz pląsał po dachu. Stara wierzba przy furtce zginała
się w podmuchach sztormu, zaś w sadzie rozlegała się dziwaczna muzyka zrodzona z łez i strachów,
pojawiających się nocami. My jednak niezbyt przejmowaliśmy się mrokiem i samotnością
panującymi na zewnątrz. Odgrodziliśmy się od nich światłem ognia na kominku i młodzieńczym
radosnym śmiechem.
Bawiliśmy się wspaniale w ciuciubabkę. Właściwie wspaniale było na początku, ale później wesołość
się ulotniła, ponieważ odkryliśmy, że Piotrek rozmyślnie pozwalał się chwytać, aby samemu mieć
przyjemność łapania Feli. Co mu się zresztą zawsze doskonale udawało - bez względu na to jak
mocno miał zawiązane oczy. I jakiż to głupiec powiedział, że miłość jest ślepa. Miłość potrafi
widzieć - i to z łatwością! - przez złożony w pięcioro gruby wełniany szal.
- Jestem zmęczona - powiedziała Celinka, z trudem łapiąc oddech. Jej blade policzki pokryły się
szkarłatnymi rumieńcami.
- Usiądźmy i niech Historynka coś nam opowie.
Ale kiedy wszyscy usadowiliśmy się wygodnie, Historynka rzuciła mi spojrzenie, które mówiło, że
oto właśnie nadszedł odpowiedni moment psychologiczny, aby przedstawić pomysł, który oboje w
sekrecie rozważaliśmy od kilku dni. Właściwie pomysł należał do Historynki, która nalegała jednak,
że to ja powinienem go przedstawić jako swój własny.
- Jeśli ty tego nie zrobisz, to Fela się nie zgodzi. Sam wiesz jak ostatnio sprzeciwia się wszystkiemu,
co ja proponuję. A jeśli ona się sprzeciwi, to to samo zrobi ten głuptas Piotrek! Jeżeli zaś nie
będziemy robić tego wszyscy, to nie będzie to zabawne.
- A co to za pomysł? - spytała Fela odsuwając trochę swoje krzesło od Piotrka.
- Proponuję, żebyśmy zaczęli wydawać własną gazetę - pisać do niej i robić wszystko inne. Nie
sądzicie, że mogłaby to być świetna zabawa?
Wszyscy wyglądali na zaskoczonych i zdziwionych - z wyjątkiem Historynki, która wiedziała
doskonale co ma robić i zrobiła to.
- Co za bzdura! - wykrzyknęła i pogardliwie odrzuciła swoje długie brązowe loki. - Jak byśmy
potrafili wydawać gazetę!
Fela zaprotestowała, tak jak tego oczekiwaliśmy.
- Ja uważam, że to doskonały pomysł - stwierdziła z entuzjazmem. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego
niby nie możemy wydawać gazety równie dobrej jak ta w mieście! Wuj Roger mówi, że
„Przedsięwzięcie” zeszło na psy. Nowiny, jakie tam drukują, sprowadzają się do tego, że jedna
starsza pani założyła chustkę na głowę i przeszła na drugą stronę ulicy, żeby wypić herbatę z drugą
starszą panią. Sądzę, że potrafimy zrobić coś lepszego. Nie wyobrażaj sobie, Saro Ponley, że tylko ty
wszystko umiesz!
- Ja też myślę, że to będzie zabawne - powiedział stanowczo Piotrek. - Moja ciocia Jane pomagała
wydawać gazetę, kiedy była w Akademii Królewskiej i stwierdziła, że to było bardzo przyjemne i że
dużo jej to dało.
Historynka z trudem ukryła zadowolenie opuszczając oczy i marszcząc z wysiłkiem czoło.
- Ed chce być redaktorem - powiedziała - ale nie wiem czy się nadaje, nie ma przecież
doświadczenia. W każdym razie będzie z tym sporo kłopotów.
- Niektórzy ludzie boją się najmniejszego wysiłku - odparowała Fela.
- Myślę, że może być bardzo ciekawie - łagodnie wtrąciła Celinka. - Zresztą nikt z nas nie ma
redaktorskiego doświadczenia, więc cóż z tego, że Ed go nie ma.
- Czy to będzie drukowane? - spytał Dan.
- Och nie - odpowiedziałem. - Nie będziemy tego drukować. Będziemy musieli wszystko napisać
ręcznie. Możemy kupić u nauczyciela odpowiedni papier.
- Co to za gazeta, która nie jest drukowana - powiedział z pogardą Dan.
- To, co ty myślisz, wcale nie na znaczenia - mruknęła Fela.
- Dziękuję ci - odparł Dan.
- Oczywiście - wtrąciła pośpiesznie Historynka nie chcąc, aby Dan odrzucił nasz pomysł - jeśli
wszyscy jesteście za, to i ja się przyłączam. Też mi się zdaje, że to będzie bardzo ciekawe. Poza tym
możemy zachować wszystkie egzemplarze i kiedy zostaniemy sławni, będą bardzo cenne.
- Wątpię czy ktoś z nas będzie kiedyś sławny - powiedział Feliks.
- Historynka będzie - stwierdziłem.
- Ciekawe jak to zrobi - rzekła sceptycznie Fela - jest przecież jedną z nas.
- No cóż, chyba się zdecydowaliśmy, że będziemy wydawać gazetę - podsumowałem rzeczowo. -
Teraz musimy wybrać dla niej tytuł. To bardzo ważna sprawa.
- Jak często będziemy ją wydawać? - zapytał Feliks.
- Raz na miesiąc.
- Myślałem, że gazeta wychodzi codziennie lub przynajmniej raz w tygodniu - wtrącił Dan.
- Nie możemy mieć tygodnika - wyjaśniłem. - Zbyt wiele byłoby z tym pracy.
- Cóż, to jest argument - zgodził się Dan. - Moim zdaniem, im mniej pracy trzeba w coś wkładać, tym
lepiej. Nie, Felu, nic nie mów. Wiem doskonale co chcesz powiedzieć, więc oszczędź sobie oddechu
do studzenia owsianki. Zgadzam się z tobą, że ja nigdy nie pracuję, jeśli tylko mogę sobie znaleźć
inne zajęcie.
„Pamiętaj - jeszcze trudniej jest nie mieć niczego do roboty” - zacytowała z naganą w głosie Celinka.
- W to nie uwierzę - zareplikował Dan. - Ja jestem podobny do tego Irlandczyka, który powiedział, że
człowiek, który zaczął kiedyś pracować, powinien pozostać i skończyć to, co rozpoczął.
- Czy więc zdecydowaliśmy, że Ed będzie redaktorem? - spytał Feliks.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała za wszystkich Fela.
- W takim razie - rzekł Feliks - proponuję nazwać pismo „Miesięcznik Kingów”.
- Dobrze brzmi - zgodził się Piotrek, przysuwając swoje krzesło trochę bliżej Feli.
- Ale to wyłączy Piotrka, Historynkę i Sarę Ray. Zupełnie jakby nie mieli w tym swego udziału. Nie
wydaje mi się to w porządku - wtrąciła łagodnie Celinka.
- A więc ty nazwij gazetę, Celinko - zaproponowałem.
- Och! - Celinka rzuciła potępiające spojrzenie na Historynkę i Felę. Ale gdy w oczach tej ostatniej
dostrzegła pogardę, uniosła głowę z niezwykłą dla niej stanowczością. - Sądzę, że najlepiej będzie
nazwać ją po prostu „Nasze Pismo” - rzekła. - w ten sposób wszyscy będziemy się czuli
współodpowiedzialni.
- A więc niech będzie „Nasze Pismo” - powiedziałem. - Jeśli zaś chodzi o współudział, to zapewniam
was, że tak też będzie. Skoro ja mam być redaktorem, to wy musicie być zastępcami i kierownikami
działów.
- Och, ja nie potrafię - zaprotestowała Celinka.
- Musisz - oświadczyłem stanowczo. - „Anglia od każdego oczekuje wypełnienia obowiązku”. To
będzie nasza dewiza. Tyle że zamiast Anglii umieścimy Wyspę Księcia Edwarda. Nie wolno się
wykręcać. A teraz do rzeczy: jakie będziemy mieć działy? Musimy robić wszystko tak, jak w
prawdziwej gazecie.
- Cóż, powinniśmy mieć dział dobrych manier - stwierdziła Fela. - W każdym razie mają go w
„Przewodniku Rodzinnym”.
- Oczywiście, będzie i u nas - powiedziałem. - A zajmie się nim Dan.
- Dan! - wykrzyknęła Fela, która najwyraźniej miała nadzieję, że sama będzie władać tym działem.
- Mogę go prowadzić wcale nie gorzej niż ten głupek z „Przewodnika Rodzinnego” - odparł Dan
wojowniczo. - Ale nie może być działu dobrych manier, jeśli nie wpływają pytania. Co zrobię, jeśli
nikt o nic nie będzie pytać?
- Musisz sam je wymyślać - stwierdziła Historynka. - Wuj Roger mówi, że tak właśnie robi ten
człowiek z „Przewodnika”. Wuj mówi, że to niemożliwe, żeby na świecie było aż tylu głupców jak
wynika to z pytań zamieszczanych w „Przewodniku”.
- Chcemy, żebyś objęła dział porad domowych, Felu - powiedziałem, dostrzegając chmurny wyraz
twarzy tej młodej damy. - Nikt nie zrobi tego lepiej od ciebie. Feliks będzie redagować dowcipy i
biuro informacyjne, a Celinka dział mody. Tak, siostrzyczko, musisz to robić, to zupełnie proste.
Historynka zaś weźmie dział porad osobistych - są bardzo poważną częścią gazety. Każdy może
dawać tu jakieś materiały, a Historynka dopilnuje, żeby pojawiały się one w kolejnych numerach,
nawet gdyby je miała kierować sama do siebie tak jak Dan swoje pytania.
- Ed będzie prowadzić - oprócz ogólnej redakcji - album z wycinkami - stwierdziła
Historynka, widząc, że potraktowałem siebie zbyt skromnie.
- Czy nie będziemy mieli kącika literackiego? - spytał Piotrek.
- Będziemy, jeśli zostaniesz redaktorem działu poezji i prozy - odparłem.
Piotrek w głębi duszy był przestraszony, ale nie mógł tego okazać w obecności Feli.
- W porządku - odpowiedział.
- Do działu albumu z wycinkami możemy dawać wszystko, co chcemy - wyjaśniłem - ale inne teksty
muszą być oryginalne i podpisane przez autorów, oczywiście z wyjątkiem porad osobistych. Musimy
się bardzo starać - „Nasze Pismo” ma być „strawą duchową” i „biesiadą dusz”. - Wydało mi się, że
oba cytaty były niezwykle efektowne. Na wszystkich, z wyjątkiem Historynki, zrobiły duże wrażenie.
- Jednakże - wtrąciła Celinka z naganą w głosie - niczego nie przydzieliłeś Sarze Ray. Będzie się
paskudnie czuła pozostając z boku.
Zupełnie zapomniełem o Sarze Ray. Nikt poza Celinką nigdy o niej nie pamiętał, jeśli nie była
obecna. Zdecydowaliśmy w końcu, że będzie prowadziła dział ogłoszeń. Brzmiało to dobrze i
znaczyło bardzo niewiele.
- Doskonale, zrobiliśmy krok naprzód - powiedziałem z westchnieniem ulgi, że cały pomysł został
tak dobrze przyjęty. - Pierwszy numer wyjdzie około Nowego Roku. I w żadnym wypadku nie
możemy dopuścić, żeby się dostał w ręce wuja Rogera. Zrobiłby sobie z tego kpiny.
- Mam nadzieję, że nam się powiedzie - powiedział posępnie Piotrek. Był w ponurym nastroju od
chwili, kiedy został mianowany redaktorem działu literackiego.
- Powiedzie się, jeśli tego zechcemy - stwierdziłem. - „Tam, gdzie jest wola czynu, jest i sposób na
czyn”.
- To właśnie powiedziała Urszula Townley, kiedy ojciec zamknął ją w pokoju tej nocy, gdy miała
uciec z Kennethem Macnairem - oświadczyła Historynka.
Nadstawiliśmy wszyscy uszu węsząc kolejną opowieść.
- Kim byli Urszula Townley i Kenneth Macnair? - spytałem.
- Kenneth Macnair był ciotecznym bratem dziadka Niezgrabiasza, a Urszula Townley znaną na
Wyspie pięknością. Jak myślicie, kto mi opowiedział tę historię, czy raczej przeczytał mi ją ze swej
brązowej książki?
- Chyba nie Niezgrabiasz? - wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
- Właśnie on - odparła triumfująco Historynka. - Spotkałam go w ubiegłym tygodniu w klonowym
gaju, gdy szukałam paproci. Siedział przy źródełku i pisał coś w swej brązowej książce. Schował ją,
kiedy mnie zobaczył i wyglądał naprawdę głupio. Później jednak trochę z nim porozmawiałam i
zapytałam, co robił nim przyszłam. Powiedziałam mu, że plotka niesie, iż pisuje poezje i czy nie
mogłabym poznać prawdy, bo umieram z ciekawości.
Odpowiedział, że pisze wszystkiego po trochu, a ja poprosiłam, żeby mi coś z tej książki przeczytał.
Przeczytał mi więc historię Urszuli i Kennetha.
- Nie wiem, jak mogłaś być taka śmiała - oświadczyła Fela, a Celinka wyglądała tak, jakby sądziła,
że Historynka posunęła się za daleko.
- Och, to nie ma znaczenia - wykrzyknął Feliks - lepiej opowiedz nam tę historię. To jest
najważniejsze.
- Opowiem ją wam tak, jak mi ją przeczytał Niezgrabiasz - rzekła Historynka. - Ale nie potrafię
zrobić tego tak poetycznie jak on, ponieważ nie wszystkie poetyckie miejsca zapamiętałam, chociaż
czytał mi ją dwa razy.
Rozdział II
Wola, sposób i kobieta
- Pewnego dnia, sto lat temu, Urszula Townley oczekiwała Kennetha Macnaira w gęstym lesie
bukowym, gdzie z drzew opadały brązowe orzechy, a październikowy wiatr zmuszał liście, aby
tańczyły jak ludziowróżki.
- Co to za ludziowróżki? - dopytywał się Piotrek, zapominając jak bardzo Historynka nie lubiła, gdy
jej przerywano.
- Szsz... - syknęła Celinka. - To chyba jeden z poetyckich obrazów Niezgrabiasza.
- Między gajem i ciemnoniebieską zatoką były wtedy pola uprawne, ale w dali po każdej stronie
ciągnęły się lasy, bowiem przed stu laty Wyspa Księcia Edwarda wyglądała inaczej niż dzisiaj.
Gospodarstw było mało i były od siebie oddalone, a mieszkańców było tak niewielu, że Hugh
Townley chwalił się, iż zna każdego mężczyznę, każdą kobietę i każde dziecko - ciągnęła opowieść
Historynka. - Stary Hugh należał wówczas do znanych postaci.
Znany był z powodu kilku rzeczy: był bogaty, był gościnny, był dumny i był władczy. A do tego miał
córkę - najładniejszą pannę na całej Wyspie.
Naturalnie, młodzi mężczyźni również dostrzegali jej urodę i otaczało ją tak wielu adoratorów, że
inne dziewczęta jej nie znosiły...
- No, myślę! - mruknął na stronie Dan.
- Ale tylko jeden z nich znalazł uznanie w jej oczach i był to ostatni mężczyzna, na którego powinna
zwrócić uwagę. W każdym razie ostatni w opinii starego Hugha. Kenneth Macnair był młodym
ciemnookim kapitanem morskim pochodzącym z sąsiedniej osady. I to właśnie na spotkanie z nim
wymknęła się Urszula do bukowego gaju tego jesiennego dnia napełnionego rześkim wiatrem i
słońcem. Stary Hugh zabronił Kennethowi wstępu do domu i zrobił przy tym taką wściekłą awanturę,
że nawet rogata dusza Urszuli została zgnębiona. Właściwie to stary Hugh nic nie miał przeciwko
samemu Kennethowi, ale przed laty, jeszcze przed narodzinami obojga młodych, ojciec Kennetha
pokonał Hugha Townleya w gorącej walce wyborczej. W tamtych czasach spory polityczne były
bardzo zażarte i stary Hugh nigdy nie wybaczył MacNairowi jego zwycięstwa. Wrogość między
rodzinami datowała się więc od tej burzy w prowincjonalnym czajniku, zaś nadwyżka głosów po
niewłaściwej stronie stała się powodem do tego, że trzydzieści lat później Urszula musiała ukradkiem
spotykać się ze swym ukochanym.
- Czy MacNair był konserwatystą, czy radykałem? - zapytała Fela.
- To nie ma żadnego znaczenia - odrzekła ze zniecierpliwieniem Historynka. - Sto lat temu nawet
konserwatysta mógł być romantyczną figurą. No więc Urszula nie mogła widywać Kennetha zbyt
często, bo mieszkał w odległości piętnastu mil, a do tego często wypływał w długie rejsy. Tego
właśnie dnia mieli się spotkać po raz pierwszy od prawie trzech miesięcy.
Poprzedniej niedzieli młody Sand MacNair był w kościele w Carlyle. Wstał o świcie, przeszedł
osiem mil po plaży trzymając buty w ręku, wynajął rybaka, żeby go przewiózł przez kanał i potem
znowu przeszedł osiem mil do kościoła w Carlyle. Mniej, obawiam się, z gorliwości religijnej, a
bardziej z gotowości wypełnienia prośby uwielbianego brata. Przyniósł list, który udało mu się
wcisnąć Urszuli do ręki, gdy tłum ludzi wychodził z kościoła. W liście tym Kenneth prosił ją o
spotkanie w bukowym gaju następnego popołudnia. Tak więc wymknęła się tam ukradkiem, podczas
gdy podejrzliwy ojciec i czujna macocha myśleli, że siedzi na stryszku spichlerza i przędzie.
- Bardzo źle postąpiła oszukując rodziców - stwierdziła skromnie Fela.
Historynka nie mogła zaprzeczyć, ominęła więc zręcznie etyczną stronę uwagi.
- Ja nie opowiadam o tym, co Urszula Townley powinna robić - oświadczyła wyniośle. - Opowiadam
tylko o tym, co zrobiła. Jeśli nie chcecie słuchać, to nie musicie. Ale niewiele byłoby historii do
opowiadania, gdyby każdy robił tylko to, co powinien.
Cóż, kiedy Kenneth przyszedł, spotkanie stało się tym czego można oczekiwać, gdy zakochani
wymienili ostatni pocałunek trzy miesiące temu. Tak więc minęło dobre pół godziny zanim Urszula
powiedziała:
- „Och, Kenneth! Nie mogę tu być długo, bo w domu zauważą moją nieobecność. Napisałeś w liście,
że masz mi coś ważnego do powiedzenia. Co się stało?”
- „Nowina jest taka, Urszulo. W następną niedzielę rano mój statek „Piękna Pani” z kapitanem na
pokładzie odpływa o świcie z portu Charlettetown w kierunku Buenos Aires. O tej porze oznacza to
bezpieczny i pewny powrót... w maju przyszłego roku”.
- „Kenneth!” - krzyknęła Urszula. Pobladła i wybuchnęła płaczem. - „Jak możesz mówić o rozstaniu
ze mną. Och, jesteś okrutny!”
- „Ależ nie, najmilsza” - roześmiał się Kenneth. - „Kapitan „Pięknej Pani” zabierze swoją małżonkę
ze sobą. spędzimy miesiąc miodowy na pełnym morzu, a surową zimę kanadyjską pod południowymi
palmami”.
- „Czy chcesz, żebym z tobą uciekła?!” - wykrzyknęła Urszula.
- „Ależ oczywiście, moja miła, nic innego nam nie zostaje”.
- „Ale ja nie mogę” - zaprotestowała. - „Mój ojciec będzie...”
- „Nie zapytamy go teraz o zdanie - dopiero po fakcie. Urszulo, wiesz, że nie mamy wyboru. Zawsze
wiedzieliśmy, że do tego w końcu dojdzie. Twój ojciec nigdy nie wybaczy mi mojego ojca. Nie
możesz mnie teraz zawieść. Pomyśl o długim rozstaniu, jeśli wyślesz mnie w tę podróż samego.
Zdobądź się na odwagę i niech Townleyowie i Macnairowie wypchają się tymi swoimi zapleśniałymi
sporami, podczas gdy my popłyniemy na południe na „Pięknej Pani”. Mam pewien plan”.
- „Opowiedz mi wszystko” - rzekła Urszula, powoli przychodząc do siebie.
- „W piątek wieczorem będzie zabawa w Springs. Czy zostałaś zaproszona?”
- „ Tak”.
- „Doskonale. Ja nie, ale będę tam. W lasku jodłowym za domem, zaczekam z dwoma końmi. Gdy
zabawa sięgnie szczytu, wymkniesz się na spotkanie ze mną. Potem już tylko piętnaście mil jazdy do
Charlottetown, gdzie poczciwy pastor, który jest moim przyjacielem, będzie gotów do połączenia nas
węzłem małżeńskim. Gdy tancerze poczują zmęczenie, my już będziemy na statku i zagramy losowi
na nosie”.
- „A jeśli nie przyjdę na spotkanie do jodłowego lasku?” - zapytała Urszula z odrobiną impertynencji
w głosie.
- „Jeśli nie przyjdziesz, to następnego ranka popłynę do Ameryki Południowej i minie dużo czasu
nim Kenneth Macnair znowu wróci do domu”.
Możliwe, że Kenneth tak nie myślał, ale Urszula sądziła, że właśnie tak postąpi - i to określiło jej
decyzję. Zgodziła się więc na ucieczkę. Tak, to było na pewno niewłaściwe, Felu. Powinna była
powiedzieć: „Nie, ja muszę mieć godny szacunku ślub w domu rodzinnym, jedwabną suknię, druhny
i wiele prezentów”. Ale tego nie powiedziała. Nie była tak rozważna jak byłaby na jej miejscu Fela
King.
- Była bezwstydną lekkomyślną dziewczyną - oświadczyła Fela, zrzucając na dawno zmarłą Urszulę
ten gniew, którego nie miała odwagi skierować na Historynkę.
- Ależ nie, droga Felu. Była po prostu śmiała i rezolutna. Ja bym zrobiła to samo. Kiedy więc
nadszedł piątkowy wieczór, zaczęła się przygotowywać do zabawy z odwagą w sercu. Miała udać się
do Springs z ciotką i wujem, którzy przybyli konno po południu i dalej mieli pojechać powozikiem
starego Hugha, jedynym zresztą wtedy w całym Carlyle. Wyjazd zaplanowano tak, żeby dotrzeć do
Springs przed zapadnięciem zmierzchu, gdyż noce październikowe są ciemne, a jazda leśnymi
drogami nie należy do przyjemności.
Kiedy Urszula była już gotowa, przyjrzała się sobie w lustrze z dużą satysfakcją. Tak, Felu, Urszula
była próżna, ale ten gatunek nie wymarł całkowicie przed stu laty. A poza tym miała powody do
próżności. Włożyła suknię z jedwabiu koloru morskiej wody, przywiezionego z Anglii przed rokiem.
Miała ją na sobie tylko raz - na bożonarodzeniowym przyjęciu u gubernatora. Był to piękny, sztywny,
szeleszczący jedwab, który podkreślał rumiane policzki Urszuli, błyszczące oczy i masę brązowych
włosów.
Gdy odwróciła się od lustra, usłyszała z parteru głos ojca - donośny i zagniewany. Pobladła i
wybiegła do hallu. Ojciec był już w połowie schodów, twarz miał czerwoną ze złości.
W hallu była też macocha zakłopotana i niespokojna. Przy drzwiach zaś stał Malcolm Ramsay,
skromny młodzieniec z sąsiedztwa, który niezręcznie zalecał się do Urszuli od chwili, kiedy dorosła.
Urszula zawsze go nie znosiła.
- „Urszulo!” - wrzasnął stary Hugh - „chodź tu i powiedz temu łajdakowi, że kłamie! On twierdzi, że
we wtorek spotkałaś się w jodłowym lasku z Kennethem Macnairem. Powiedz, że on kłamie!
Powiedz, że kłamie!”
Urszula nie była tchórzliwa. Spojrzała na biednego Ramsaya z pogardą.
- „Ta kreatura jest szpiclem i donosicielem” - oświadczyła - „ale nie kłamie. Spotkałam się z
Kennethem Macnairem we wtorek”.
- „I śmiesz mi to mówić prosto w twarz?!” - ryknął stary Hugh.
- „Marsz do swego pokoju, dziewczyno! Do pokoju i pozostań tam. Zdejmij te piękne szatki. Nie
pójdziesz na żadne tańce. Zostaniesz w swoim pokoju, dopóki nie pozwolę ci stamtąd wyjść. Nie,
ani słowa! Zaniosę cię tam, jeśli nie pójdziesz sama. I weź ze sobą robotę na drutach. Zajmij się tym,
zaniast zdzierać podeszwy w Springs!”
Chwycił rozpoczętą szarą pończochę i kłębek wełny, i wrzucił do pokoju córki. Urszula wiedziała, że
musi go usłuchać, bo inaczej ojciec zrealizuje pogróżki. Posłała nieszczęsnemu Ramsayowi
spojrzenie, od którego ścierpła mu skóra i weszła do pokoju z dumnie podniesioną głową. W chwilę
potem usłyszała, że drzwi zamknięto na klucz. Pierwszą reakcją był atak płaczu z gniewu, wstydu i
rozczarowania. Ale to nie poprawiło jej nastroju, zaczęła więc spacerować po pokoju. Nie uspokoiła
się również, kiedy usłyszała stukot powozu, którym odjechali wuj i ciotka.
- „I cóż teraz mogę zrobić” - szlochała. - „Kenneth będzie wściekły. Pomyśli, że go zawiodłam i
odjedzie zagniewany na mnie. Gdybym chociaż mogła posłać jakieś słowo wyjaśnienia, to na pewno
by mnie nie opuścił. Ale nie ma żadnego sposobu... chociaż słyszałam, że zawsze jest jakiś sposób,
jeśli tylko bardzo chce się go znaleźć. Och, ja chyba zwariuję! Gdyby to okno nie było tak wysoko,
tobym wyskoczyła. Ale jeśli złamię nogę lub skręcę kark, nie poprawi to sytuacji”.
Minęło popołudnie. O zachodzie słońca Urszula usłyszała stukot kopyt i zaciekawiona podbiegła do
okna. Andrzej Kinnear ze Springs przywiązywał konia do słupka u drzwi. Był to przystojny młody
człowiek i polityczny sojusznik starego Hugha. Niewątpliwie wybierał się też na tańce. „Och,
gdybym tylko mogła choć przez chwilę z nim porozmawiać!” - pomyślała.
Gdy gość wszedł do domu, Urszula niecierpliwie odwróciła się od okna i potknęła o duży kłębek
wełny, który ojciec rzucił na podłogę. Przez chwilę przypatrywała mu się z niechęcią i nagle
podniosła go wybuchając radosnym śmiechem. Za moment już była przy stole i pisała liścik do
Kennetha Macnaira. Gdy skończyła, rozwinęła trochę przędzy z kłębka, wsunęła do środka list i
owinęła go z powrotem nitką. Szary kłębek mógł pozostać niezauważony w niepewnym świetle
zmierzchu, podczas gdy biała kartka papieru wyrzucona z okna na pewno zwróciłaby czyjąś uwagę.
Dziewczyna cichutko otworzyła okno i czekała.
Było prawie ciemno, kiedy Andrzej wyszedł. Na szczęście stary Hugh nie odprowadzał go do drzwi.
Gdy Andrzej odwiązywał konia Urszula rzuciła kłębkiem w dobrze upatrzony cel - prosto w jego
głowę. Chłopak spojrzał w okno, ona zaś wychyliła się, położyła palec na ustach, wskazała na kłębek
i przytaknęła. Andrzej rozejrzał się z zakłopotaniem, ale kłębek podniósł, wskoczył na konia i
odjechał.
„Jak na razie wszystko idzie dobrze” - pomyślała Urszula. „Ale czy Andrzej zrozumiał o co chodzi?
Czy będzie na tyle bystry, żeby dokładnie obejrzeć kłębek i odkryć jego sekret? I czy pójdzie w ogóle
na zabawę?”
Wieczór ciągnął się leniwie. Nigdy czas tak bardzo się Urszuli nie dłużył. Nie mogła ani
wypoczywać, ani spać. Dochodziła północ, kiedy usłyszała stuk kamyków o szyby okienne. W
jednej chwili wychyliła głowę i zobaczyła, że w ciemności na dole stoi Kenneth MacNair.
- „Otrzymałeś mój list?! Czy to bezpieczne, żebyś tu był?” - wyszeptała.
- „Nie bój się. Twój ojciec już śpi. Czekałem dwie godziny na drodze, aż zgasi światło i jeszcze
dałem mu pół godziny na zaśnięcie. Konie są tutaj. Wymknij się na dół, będziemy w Charlottetown
przed świtem”.
- „Łatwiej to powiedzieć niż zrobić, mój chłopcze. Jestem zamknięta na klucz. Ale idź na tyły nowej
stodoły i przynieś drabinę, która tam stoi”.
Pięć minut później panna Urszula ubrana w płaszcz z kapturem bezszelestnie zeszła po drabinie, a po
następnych pięciu jechała z Kennethem drogą.
- „Mamy przed sobą długi galop, Urszulo” - powiedział Kenneth.
- „Z tobą pojechałabym na koniec świata” - odparła.
Oczywiście nie powinna była czegoś takiego mówić, Felu, ale widzisz, w tamtych czasach ludzie nie
znali się tak dobrze na etykiecie. Tak więc, gdy październikowy poranek rozświetlił się nad szarym
morzem czerwienią słońca „Piękna Pani” wypłynęła z portu Charlottetown. Na jej pokładzie pani
Kenneth i Urszula Macnair. Panna młoda trzymała w ręku duży kłębek uprzędzionej w domu szarej
wełny.
- No, cóż - powiedział ziewając Dan - lubię takie historie. Nikt w nich nie umiera, a to ważne.
- Czy stary Hugh wybaczył Urszuli? - spytałem.
- Historia zapisana w brązowej książce nic o tym nie wspomina - odparła Historynka - ale
Niezgrabiasz powiedział, że po pewnym czasie tak się stało.
- To musi być romantyczne przeżycie, taka ucieczka - zauważyła z rozmarzeniem Celinka.
- Nie nabijaj sobie głowy takimi głupstwami, Celino King! - oświadczyła z powagą Fela.
Rozdział III
Bożonarodzeniowa harfa
W miarę zbliżania się świąt Bożego Narodzenia rosło podniecenie w domu rodziny Kingów.
Atmosfera była naładowana sekretami. Wszyscy od tygodni gorliwie oszczędzali i zgromadzone
zasoby pieniężne podliczano starannie każdego dnia. Jakieś tajemnicze robótki ukrywano przed
ciekawskimi spojrzeniami, prowadzono szeptem długie narady, przy czym nikt o to się nie obrażał
ani nie był zazdrosny, jak to mogłoby się zdarzyć w innych okolicznościach. Fela czuła się w swoim
żywiole, ponieważ wraz z mamą zajęły się przygotowaniami do uroczystych dni. Celinka i
Historynka zostały z tych czynności wyłączone - obojętnie przez ciocię Janet i z ostentacyjnym
zadowoleniem ze strony Feli. Celinka bardzo to sobie wzięła do serca.
- Jestem tak samo członkiem rodziny jak Fela - powiedziała mi z takim oburzeniem, na jakie mogła
się zdobyć - więc nie widzę powodu, dla którego ona musi mnie wykluczać ze wszystkiego. Kiedy
chciałam wyjąć pestki z rodzynek do pasztetu, to powiedziała, że nie, zrobi to sama, ponieważ pasztet
świąteczny jest wyjątkowo ważny. Jakbym ja nie potrafiła porządnie oczyścić rodzynek! To
zarozumialstwo Feli z powodu umiejętności gotowania przyprawia mnie o mdłości - zakończyła
gniewnie Celinka.
- Jaka szkoda, że Fela nigdy sama nie zrobiła jakiegoś błędu w gotowaniu - powiedziałem. - Wtedy
może nie myślałaby, że zna się na wszystkim lepiej od innych.
Paczki od dalekich krewnych, które przyszły pocztą, zostały zabrane przez ciocię Janet i Oliwię.
Ustalono, że się ich nie otworzy, aż do nadejścia świąt. Jakże powoli ciągnął się ten ostatni tydzień!
Ale nawet woda w pilnowanym garnku kiedyś się zagotuje, więc i dzień Bożego Narodzenia w końcu
nadszedł. Szary, posępny i mrożny na zewnątrz, pełen radości i rozbawienia wewnątrz domu. Wuj
Roger, ciocia Oliwia i Historynka przyszli na cały dzień; przyszedł również Piotrek z twarzą
jaśniejącą jak poranek. Przywitaliśmy go z ogromną radością, gdyż baliśmy się, że nie będzie mógł
spędzić świąt z nami. Jego matka chciała, żeby pozostał z nią w domu.
- Pewnie będę musiał to zrobić - powiedział mi Piotrek ze smutkiem - ale nie będziemy mieli na
obiad indyka, bo mamy na to nie stać. I ona zawsze płacze w czasie świąt, bo przypominają jej ojca.
Myślę, że to nie jej wina, ale nie jest to wcale wesołe. Ciocia Jane nie płakałaby. Ona zawsze mówiła,
że nigdy nie spotkała mężczyzny, który byłby wart, żeby sobie psuć oczy z jego powodu. Sądzę, że
będę musiał spędzić święta w domu. W ostatniej jednak chwili kuzynka pani Craig, z Charlottetown,
zaprosiła ją do siebie na Boże Narodzenie. Piotrek, mając do wyboru pojechać lub zostać, z radością
wybrał to drugie. Dlatego byliśmy wszyscy razem, z wyjątkiem Sary Ray, którą wprawdzie
zaprosiliśmy, ale matka nie pozwoliła jej przyjść.
- Matka Sary Ray to nudziara - powiedziała Historynka z niechęcią. - Żyje po to, żeby robić
przykrości temu biednemu dzieciakowi. Na pewno nie pozwoli jej również przyjść na dzisiejsze
przyjęcie.
- Sara będzie miała złamane serce, jeśli tak się stanie - powiedziała współczująco Celinka. - Boję się,
że nie potrafię się dobrze bawić myśląc, że ona siedzi w domu i czyta Biblię, podczas kiedy my
jesteśmy na przyjęciu.
- Mogłaby mieć jakieś gorsze zajęcie niż czytanie Biblii - oświadczyła z naganą w głosie Fela.
- Ale pani Ray każe jej czytać Biblię za karę - zaprotestowała Celinka. - Kiedykolwiek Sara chce
dokądś pójść, tak jak dziś wieczorem, pani Ray każe jej przeczytać siedem rozdziałów Biblii. Nie
wydaje mi się, żeby budziło to sympatię do tej książki. Nie będę też mogła jutro rozmawiać z Sarą o
przyjęciu, a to zmniejszy całą przyjemność o połowę.
- Możesz jej o nim opowiedzieć - pocieszył ją Feliks.
- Opowiadać to wcale nie to samo co rozmawiać o czymś - odrzekła Celinka. - To jest zbyt
jednostronna czynność.
Niezwykle podniecające było odpakowywanie prezentów. Jedni z nas otrzymali ich więcej niż inni,
ale wszyscy mieliśmy dostatecznie dużo, żeby poczuć się dobrze i wiedzieć, że o nas pamiętano.
Zawartość pudła, które przysłał z Paryża ojciec Historynki, wprawiła nas w osłupienie. Pudło
zapełniały same piękne rzeczy. Była między nimi czerwona jedwabna suknia - nie jasnopłomiennie
czerwona, ale w głębokim odcieniu karmazynu, ozdobiona mnóstwem kokard i falban, a do niej
śliczne małe jedwabne pantofelki ze złotymi klamerkami i obcasami, na widok których ciocia Janet
uniosła ręce ze zgrozą. Fela zauważyła pogardliwie, że Historynkę powinno już zmęczyć to ciągłe
ubieranie się na czerwono; i nawet Celinka powiedziała do mnie na stronie, że wydaje jej się, iż
otrzymanie tylu rzeczy naraz nie pozwala docenić ich tak, jak wtedy, gdy ma się ich mało.
- Nigdy nie zmęczy mnie czerwień - oświadczyła Historynka. - Uwielbiam czerwień! Jest tak bogata i
błyszcząca. Kiedy ubieram się na czerwono, zawsze czuję się bystrzejsza niż w innym kolorze.
Myśli tłoczą mi się w mózgu. Och, ty śliczna sukienko - ty kochana, błyszcząca, różowo lśniąca,
jedwabna moja!
Zarzuciła sobie sukienkę na ramię i zaczęła tańczyć dokoła kuchni.
- Nie bądź głupia, Saro - nieco sztywno powiedziała ciocia Janet.
Ciocia Janet była bardzo zacną osobą i miała w piersi dobre, kochające serce. Ale wydaje mi się, że
niekiedy myślała, że to niesprawiedliwie, że córka takiego lekkomyślnego poszukiwacza przygód (bo
tak go oceniała) jak Beniamin Stanley może obnosić jedwabne suknie, podczas gdy jej córki chodzą
ubrane w bawełnę i muśliny. Bo były to czasy, kiedy kobiety miały jedną jedwabną suknię na całe
życie i bardzo rzadko więcej niż tylko jedną.
Historynka otrzymała również prezent od Niezgrabiasza - małą podniszczoną książeczkę z wieloma
notatkami na marginesach.
- Ojej, to nie jest nowa książka, to coś starego! - wykrzyknęła Fela. - Nigdy nie przypuszczałam, że
Niezgrabiasz jest skąpy, pomimo tego co się o nim mówi.
- Och, Felu, jak ty nic nie rozumiesz - cierpliwie zaczęła tłumaczyć Historynka. - NIe sądzę zresztą,
że potrafisz to zrozumieć, ale spróbuję ci wyjaśnić. Wolę tę książkę dziesięć razy bardziej niż nową.
To jest jedna z jego własnych książek. Widzisz, czytał ją chyba ze sto razy, kochał ją i traktował jak
przyjaciela. Nowa książka, taka prosto ze sklepu, to nie to samo. Ona by nic nie znaczyła. Uważam
za wielki komplement to, że dał mi właśnie tę książkę. Jestem z niej bardziej dumna niż ze
wszystkich innych prezentów jakie dostałam.
- Cóż, możesz sobie tak uważać - odparła Fela. - A ja nic nie rozumiem i nie chcę zrozumieć. Nigdy
bym nikomu nie dała na Boże Narodzenie prezentu, który nie byłby nowy. I nie podziękowałabym
temu, kto by mi ofiarował starą rzecz.
Piotrek był w siódmym niebie, ponieważ Fela dała mu świąteczny upominek, i do tego własnoręcznie
go zrobiła. Była to zakładka do książki z wyszytym czerwoną i żółtą wełną wspaniałym kielichem i
niebieskim napisem głoszącym ostrzegawczo: „Nie dotykaj czary”. Ponieważ Piotrek nie miał na
razie takich złych nawyków, nawet nie spoglądał w stronę wina z mniszka, gdy było jeszcze żółtawe,
nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Fela wybrała taką właśnie sentencję. Ale że Piotrek czuł się w
pełni usatysfakcjonowany, nikt nie chciał mącić jego szczęścia przez zbyteczny krytycyzm. Później
Fela powiedziała mi, że wybrała taki napis, ponieważ ojciec Piotrka popijał, zanim opuścił rodzinę.
- Sądziłam, że Piotrka należało ostrzec w odpowiedniej chwili - stwierdziła.
Nawet Patowi zawiązaliśmy niebieską wstążkę, którą jednak ściągnął i zgubił w ciągu godziny.
Widocznie nie troszczył się o ozdabianie ciała.
Mieliśmy wspaniały świąteczny obiad godny pałacu Lucullusa i zjedliśmy więcej niż powinniśmy,
nikt bowiem w takim dniu nie śmiał zwrócić nam uwagi. A wieczorem - o, cudzie radości! -
poszliśmy na przyjęcie do Kasi Marr. Był piękny grudniowy wieczór. Poranne chłodne powietrze
złagodniało i stało się delikatne jak w jesieni. Nie spadł śnieg i rozległe pola rozciągające się w dół
od zabudowań były brązowe i miękkie. Niezwykła senna cisza ogarnęła brunatno-purpurową ziemię,
ciemne sosnowe lasy, brzegi doliny, przywiędłe łąki. Zdawało się, że przyroda złożyła ręce i
wypoczywa, wiedząc, że oczekuje ją długa zimowa drzemka.
Gdy tylko przyszły zaproszenia na przyjęcie, ciocia Janet powiedziała, że nie możemy pójść, ale wuj
Alec wstawił się za nami - być może pod wpływem zasmuconego spojrzenia Celinki. Jeśli wuj miał
jakiegoś ulubieńca wśród swych dzieci, to była nim Celinka. Ostatnio stał się wobec niej jeszcze
bardziej pobłażliwy. Od czasu do czasu widziałem jak przygląda się jej uważnie i, idąc za jego
wzrokiem, zauważałem, że Celinka jest bledsza i szczuplejsza niż była latem, że jej łagodne oczy
zdają się większe, a na drobnej buzi w chwilach odprężenia widać jakieś znużenie i słabość, które
nadawały jej wyraz smutku i słodyczy. Słyszałem też, jak mówił cioci Janet, że nie podoba mu się, że
mała coraz bardziej przypomina wyglądem ciotkę Felicję.
- Celinka jest zupełnie w porządku - odpowiadała ostro ciocia Janet. - Po prostu bardzo szybko
rośnie. Nie wydziwiaj, Alec.
Ale później Celinka dostawała filiżankę śmietany, podczas gdy reszta piła mleko. Ciocia Janet
pilnowała też specjalnie, żeby nakładała kalosze, gdy wychodziła na dwór.
Jednakże w ten radosny świąteczny wieczór żadne strachy i przeczucie zbliżających się wydarzeń nie
mąciły radości naszych serc. Celinka wyglądała ładniej i weselej niż kiedykolwiek. Spoglądała
łagodnie, a jej orzechowo-brązowe włosy lśniły w świetle. Fela była zbyt piękna, by opisać to
słowami i nawet Historynka dzięki wewnętrznemu podnieceniu i karmazynowej jedwabnej sukni
rozkwitła i roztaczała czar i powab silniejsze niż zwyczajna uroda. I to nawet pomimo to, że ciocia
Oliwia zabroniła jej włożenia czerwonych czółenek na obcasach stwierdzając, że wystarczy zwykłe
obuwie.
- Wiem dobrze, co przeżywasz, córko Ewy - powiedziała z udanym współczuciem - ale w grudniu
drogi są mokre, jeśli więc masz pójść do Marrów, to nie w tych frywolnych paryskich cackach, nawet
jeśli nałożyłabyś na nie kalosze. A więc, miła moja, bądź dzielna i pokaż, że jesteś ponad czerwone
jedwabne czółenka.
- Tak czy inaczej - wtrącił wuj Roger - ta sukienka i tak połamie serca wszystkich panien na
przyjęciu. Zniszczyłabyś im cały świąteczny nastrój, gdybyś jeszcze założyła takie pantofle. Nie rób
tego, Saro. Zostaw im choć odrobinę radości.
- O co chodzi wujowi? - wyszeptała Fela.
- Wuj myśli, że wy wszystkie umieracie z zazdrości z powodu sukni Historynki - powiedział Dan.
- Ja nie mam usposobienia zazdrośnicy - oświadczyła wyniośle Fela. - Niech sobie nosi tę suknię na
zdrowie, z taką cerą...
Wszyscy jednak bawili się na przyjęciu znakomicie. Wesoło było również w drodze powrotnej -
przez mroczne, usłane cieniami pola, nad którymi pobłyskiwały srebrzyste światełka gwiazd, pod
Orionem przesuwającym się z królewską godnością i czerwonym księżycem wdrapującym się na
czarny skraj horyzontu. Część drogi wiodła nad potokiem, tym wesołym lekkomyślnym włóczęgą z
dolin i dzikich ostępów leśnych, który śpiewał nam w ciemności.
Fela i Piotrek nie szli razem z nami. Czara szczęścia Piotrka tej świątecznej nocy musiała być
wypełniona po brzegi. Kiedy wychodziliśmy od Marrów, powiedział odważnie do Feli:
„Czy mogę cię odprowadzić do domu?” A Fela, ku naszemu zdziwieniu, ujęła go pod rękę i
odmaszerowała z nim naprzód. Była nieopisanie sztywna i zupełnie nie poruszona szyderczymi
pohukiwaniami Dana. Jeśli chodzi o mnie, to zżerało mnie tajemne i płomienne pragnienie, aby
spytać Historynkę, czy mogę ją odprowadzić do domu. Ale nie zdołałem zebrać się na odwagę, by to
uczynić. Jakże zazdrościłem Piotrkowi jego bezpośredniego i beztroskiego zachowania! Nie
potrafiłem go naśladować i dlatego Dan i Feliks, Celinka, Historynka i ja szliśmy razem, trzymając
się za ręce i przytulając się z lekka do siebie, gdy przechodziliśmy przez lasek Jamesa Frewena. Bo w
lesie sosnowym są takie dziwne harfy i nie wiadomo, czyje palce pociągają ich struny. Potężna i
dźwięczna była muzyka nad naszymi głowami, gdy nocne wiatry potrącały grube gałęzie rzucające
ukośne cienie na gwiaździste niebo. Być może ta właśnie eolska harmonia przypomniała Historynce
starą legendę.
- W jednej z książek cioci Oliwii przeczytałam wczoraj w nocy piękną historię - powiedziała. -
Nazywa się „Bożonarodzeniowa Harfa”. Czy chcecie ją usłyszeć? Wydaje mi się bardzo
odpowiednia do tej części drogi.
- Nie ma niczego o... duchach w tej opowieści? - spytała bojaźliwie Celinka.
- O nie, za nic na świecie nie opowiedziałabym tutaj historii o duchach. Sama bym się za bardzo bała.
To opowieść o pasterzu, który widział anioły w noc Bożego Narodzenia. Był to młodzieniec, który
całym sercem kochał muzykę. Gorąco pragnął wyrazić te melodie, które nosił w swym wnętrzu, ale
nie umiał tego zrobić. Pasterz miał harfę i często próbował na niej grać, ale jego nieporadne palce
wydobywały takie dysonanse, że towarzysze wyśmiewali się z niego, przedrzeźniali i nazywali
szaleńcem, ponieważ nie rezygnował ze swoich wysiłków. Gdy inni pasterze zbierali się przy
ognisku i opowiadali różne historie, żeby szybciej mijały im noce, młodzieniec siadywał samotnie
tuląc harfę w ramionach i spoglądając w niebo. Myśli, które przychodziły doń z wielkiego milczenia,
były słodsze niżeli radość towarzyszy i nigdy nie tracił nadziei, przemieniającej się niekiedy w głośną
modlitwę, że pewnego dnia zdoła wyrazić swe uczucia w muzyce i przekazać je zmęczonemu,
znużonemu i na nic niezważającemu światu. Noc Bożego Narodzenia spędzał wraz z innymi
pasterzami na wzgórzach. Było zimno i ciemno; wszyscy poza nim cieszyli się, że mogą zgromadzić
się wokół ognia. Młodzieniec siedział, jak zawsze, samotny z harfą na kolanach i wielkimi
marzeniami w duszy. I wtedy na niebie nad wzgórzami pojawiło się niezwykle wspaniałe światło -
jak gdyby ciemność nocy nagle wybuchła w cudowną łąkę płomienistego kwiecia, a pasterze ujrzeli
aniołów i usłyszeli ich śpiew. Gdy aniołowie śpiewali, harfa młodego pasterza zaczęła sama cichutko
grać, on zaś zrozumiał, że słyszy te same tony, które śpiewają aniołowie i że są w nich wyrażone
wszystkie jego tajemne pragnienia i dążenia. Od tej pory, kiedykolwiek brał do rąk harfę, grała mu te
melodie. On zaś wędrował po całym świecie przekazując je ludziom. I tam, gdzie rozlegały się
dźwięki anielskiej muzyki, znikała nienawiść i niezgoda, a zaczynał panować pokój i dobra wola.
Nikt, kto jej słuchał, nie nosił w sobie złych myśli; nikt nie czuł się bezradny, zrozpaczony,
zgorzkniały lub rozgniewany. Wchodziła w jego duszę, jego serce i jego życie; stawała się na zawsze
częścią jego samego. Mijały lata, pasterz postarzał się, zgarbił i osłabł, ale ciągle przemierzał lądy i
morza, aby jego harfa mogła nieść wszystkim ludziom na ziemi owo posłanie nocy Bożego
Narodzenia i pieśni anielskie. W końcu jednak opuściły go siły i upadł w ciemności na zboczu drogi.
Jednakże nawet wtedy, gdy duch opuszczał ciało, harfa grała nieprzerwanie i zdało mu się, że
Jaśniejąca Osoba z gwiaździstymi oczami stanęła obok i rzekła:
„Muzyka wydobywająca się z tej harfy od tylu lat była echem miłości, współczucia i piękna
obecnych w twej duszy. I jeśli kiedyś w swych wędrówkach otwarłbyś drzwi duszy złu, zawiści lub
egoizmowi - harfa twoja przestałaby grać. Teraz kończy się twoje życie, lecz to, co dałeś ludziom nie
ma końca. Dlatego też tak długo jak będzie istnieć świat, dźwięczeć będzie w uszach ludzi niebiańska
muzyka bożonarodzeniowej harfy”.
A kiedy słońce wstało, stary pasterz leżał martwy na zboczu drogi z uśmiechem na twarzy, a w
rękach trzymał harfę, w której pękły wszystkie struny.
Opowieść się skończyła i wyszliśmy z sosnowego lasu. Na przeciwległym wzgórzu stał nasz dom.
Migotliwe światło w kuchennym oknie mówiło, że ciocia Janet nie ma zamiaru położyć się do łóżka,
zanim jej młodzi podopieczni nie znajdą się bezpiecznie w domowym zaciszu.
- Mama czeka na nas - powiedział Dan. - Byłoby zabawnie, gdyby znalazła się przy drzwiach akurat
wtedy, kiedy Fela z Piotrkiem uroczyście przybędą na ganek. Będzie chyba zagniewana, dochodzi
północ.
- I Boże Narodzenie już prawie za nami - powiedziała Celinka wzdychając. - Czy nie było piękne? Po
raz pierwszy spędziliśmy je wszyscy razem. Jak myślicie, czy spędzimy razem jeszcze jakieś święta?
- Na pewno - stwierdził z optymizmem Dan. - Dlaczego by nie?
- Och, nie wiem! - odparła Celinka zwalniając kroku. - Wszystko wydaje się zbyt przyjemne, aby
mogło trwać długo.
- Gdyby Will Fraser miał tyle samo tupetu co Piotrek, to panna Celina King nie byłaby w takim
posępnym nastroju - znacząco oświadczył Dan.
Celinka odrzuciła głowę do tyłu i nie zaszczyciła go odpowiedzią. Bywają takie uwagi, które
szanująca się młoda dama musi ignorować.
Rozdział IV
Noworoczne postanowienie
Chociaż nie było białego Bożego Narodzenia, to biały był Nowy Rok. W dzielącym je czasie spadło
dużo śniegu. Znowu w sadzie zapanowała zima ze wszystkimi jej radościami - tak zimowa, że trudno
było sobie nawet wyobrazić, że kiedyś było lato lub że wróci wiosna. Teraz nie było tu ptaków
śpiewających księżycowe pieśni, zaś dróżki, niegdyś usłane kwiatami jabłoni, zaścielały znacznie
mniej wonne płatki. Jednak sad w księżycowy wieczór był cudownym miejscem - śnieżne arkady
błyszczały jak aleje z kryształu i kości słoniowej, a nagie gałęzie drzew rzucały na nie baśniowych
kształtów cienie. Nad Alejką Wuja Stefana, gdzie śnieg słał się gładko, zdawał się unosić jakiś
magiczny nastrój. Alejka wydawała się wspaniała i nieskazitelna, jak usiana perłami ulica w Nowym
Jeruzalem.
W wigilię Nowego Roku byliśmy wszyscy razem w kuchni wuja Aleca, która za milczącą zgodą
dorosłych przeznaczona została dla naszych wesołych zebrań w zimowe wieczory. Byli tu też
Historynka i Piotrek, i nawet Sarze Ray matka pozwoliła przyjść, jednak pod warunkiem, że będzie w
domu punktualnie o ósmej. Celinka cieszyła się z obecności Sary, ale chłopcy nie wyrażali z tego
powodu większej radości. A to dlatego, że ściemniało się bardzo wcześnie i ciocia Janet zawsze
kazała jednemu z nas odprowadzać Sarę do domu. Byliśmy wściekli, ponieważ Sara robiła z tego
Bóg wie co. Wiedzieliśmy doskonale, że następnego dnia w szkole będzie w „największej tajemnicy”
opowiadać swoim przyjaciółkom jak to poprzedniego wieczoru „jeden z Kingów odprowadził ją do
domu”. Chodzi o to, że odprowadzić młodą damę do domu z własnej woli a zostać wysłanym w tym
celu przez ciotkę lub matkę, to dwie zupełnie różne sprawy. Wydawało się nam, że Sara Ray
powinna mieć dość rozsądku, żeby to zrozumieć.
Na dworze słońce zachodziło czerwono za chłodnymi wzgórzami sosnowego lasu i długie zagony
ośnieżonych pól błyszczały różowo w jego świetle. Zaspy wzdłuż obrzeży pastwisk i ścieżki
wyglądały tak, jakby wysokie morskie fale, włącznie z kędzierzawymi brzegami piany, zostały
dotykiem czarodziejskiej różdżki nagle zamienione w marmur.
Powoli zamierała wspaniałość dnia ustępując miejsca mistycznemu pięknu zimowego zmierzchu,
chwili, gdy wschodzi księżyc. Niskie niebo zdawało się być czaszą z błękitu. Gwiazdy wynurzały się
znad białych wąskich dolin i cała ziemia była pokryta królewskim dywanem, na którym miał
postawić swe stopy młody Nowy Rok.
- Tak się cieszę, że spadł śnieg - powiedziała Historynka. - Gdyby go nie było, to Nowy Rok
zdawałby się tak samo brudny i znoszony jak stary. Czy nie uważacie, że w samej istocie Nowego
Roku jest coś uroczystego? Pomyślcie o trzystu sześćdziesięciu pięciu dniach, w których jeszcze nic
się nie wydarzyło.
- Nie sądzę, że wydarzy się w nich coś nadzwyczajnego - rzekł z pesymizmem Feliks. Dla Feliksa w
tej chwili życie było ponure, stęchłe i pozbawione perspektyw, ponieważ wypadła na niego kolej
odprowadzenia do domu Sary Ray.
- Aż się boję myśleć o tym wszystkim, co może się stać w ciągu tylu dni - stwierdziła Celinka. -
Panna Marwood mówi, że liczy się to, co wkładamy w rok, a nie to, co od niego otrzymujemy.
- Ja tam zawsze cieszę się z Nowego Roku - powiedziała Historynka. - Pragnęłabym, żebyśmy robili
to, co robią w Norwegii. Cała rodzina siedzi razem do północy, a później, dokładnie wtedy, gdy zegar
wybije dwunastą, ojciec otwiera drzwi i zaprasza Nowy Rok do domu. Czy to nie ładny zwyczaj?
- Jeśli mama pozwoli nam posiedzieć do północy, to możemy zrobić to samo - oświadczył Dan.
- Ale ona nigdy tego nie zrobi, choć uważam, że to nie jest w porządku.
- Jeśli będę kiedyś miała dzieci, to na pewno pozwolę im doczekać północy i przywitać Nowy Rok -
stwierdziła stanowczo Historynka.
- Ja też - dodał Piotrek - ale w inne dni będą musiały chodzić spać o siódmej.
- Powinniście się wstydzić rozmawiać o takich sprawach - rzekła Fela, a na jej twarzy odmalowało
się oburzenie.
Piotrek wycofał się do kąta zakłopotany, był bowiem pewien, że znowu złamał jakąś zasadę z
„Przewodnika Rodzinnego”.
- Nie wiedziałem, że mówienie o dzieciach jest niewłaściwe - wymamrotał usprawiedliwiając się.
- Powinniśmy może złożyć jakieś noworoczne obietnice - podpowiadziała Historynka. - Nowy Rok
jest na to najlepszą porą.
- Nie przychodzi mi na myśl żadne przyrzeczenie, które chciałabym zrobić - powiedziała całkowicie
z siebie zadowolona Fela.
- Mógłbym ci podpowiedzieć nawet kilka - wtrącił z sarkazmem Dan.
- Jest tyle przyrzeczeń, które chciałabym złożyć - rzekła Celinka - że aż się boję, bo nie mogłabym
wszystkich dotrzymać.
- No cóż, zróbmy dla zabawy kilka i zobaczymy, co z tego wyjdzie - zaproponowałem. - Weźmy
papier i atrament, żeby je zapisać. Będą wyglądać bardziej poważnie i zobowiązująco.
- A potem przypniemy je na ścianach naszych sypialni, żeby pamiętać o nich każdego dnia -
zasugerowała Historynka. - I za każdym razem, kiedy złamiemy przyrzeczenie, musimy obok
postawić krzyżyk. To pokaże nam jakie postępy robimy, ale również zawstydzi, gdy będzie zbyt
wiele krzyżyków.
- Zróbmy też Listę Honorową w „Naszym Piśmie” - zaproponował Feliks. - Każdego miesiąca
będziemy ogłaszać nazwiska tych, którzy wypełniają swoje przyrzeczenia.
- Uważam, że to bzdura - orzekła Fela. Ale jednak przyłączyła się do kręgu wokół stołu, choć długo
siedziała trzymając przed sobą czystą kartkę.
- Niech każdy kolejno wypowie jakieś zobowiązanie - powiedziałem. - Ja zrobię początek. - I
przypomniawszy sobie ze wstydem ostatnią różnicę zdań, jaka wynikła między mną i Felą, napisałem
jak umiałem najstaranniej: „Będę się starał panować nad sobą”.
- Dobrze by było - wtrąciła taktownie Fela.
Następnie była kolej Dana.
- Nie mam pojęcia od czego zacząć - powiedział, gwałtownie obgryzając obsadkę.
- Mógłbyś złożyć przyrzeczenie, że nie będziesz jeść trujących jagód - podpowiedziała Fela.
- A ty złóż przyrzeczenie, że przestaniesz stale komuś dokuczać - odpalił Dan.
- Och, nie kłóćcie się w ostatnią noc starego roku - jęknęła Celinka.
- Mógłbyś przyrzec, że nie będziesz się nigdy kłócić - zasugerowała Sara Ray.
- O, co to, to nie - oświadczył stanowczo Dan. - Nie ma sensu składać przyrzeczeń, których nie
można wypełnić. W tej rodzinie są osoby, z którymi po prostu trzeba się kłócić, jeśli chce się
przeżyć. Ale coś wymyśliłem: nie będę robił żadnych rzeczy na złość otoczeniu.
Fela, która naprawdę tego wieczoru była w nieznośnym humorze, zaśmiała się nieprzyjemnie, ale
Celinka dała jej mocnego szturchańca. To, prawdopodobnie, powstrzymało ją od powiedzenia
czegokolwiek.
- Nie będę jadł żadnych jabłek - zapisał Feliks.
- Dlaczego chcesz zrezygnować z jedzenia jabłek? - spytał zaskoczony Piotrek.
- Nieważne - odparł Feliks.
- Od jabłek się tyje - wyjaśniła słodko Fela.
- To trochę śmieszne przyrzeczenie - powiedziałem z powątpiewaniem. - Myślę, że nasze
zobowiązania powinny dotyczyć rezygnacji ze złych rzeczy albo decyzji o robieniu dobrych.
- Ty rób takie przyrzeczenia jakie się tobie podobają, a ja zrobię takie, jakie mnie odpowiadają -
powiedział Feliks wojowniczo.
- Nigdy nie będę się upijać - zapisał starannie Piotrek.
- Przecież nie robisz tego - zdziwiła się Historynka.
- No, to tym łatwiej będzie tego dotrzymać - wyjaśnił Piotrek.
- To nie jest w porządku - zaprotestował Dan. - Jeżeli przyrzekniemy nie robić rzeczy, których i tak
nie robimy, to wszyscy dostaniemy się na Listę Honorową.
- Zostaw Piotrka w spokoju - powiedziała z powagą Fela. - To jest bardzo dobre postanowienie,
każdy powinien takie podjąć.
- Nie będę zazdrosna - zapisała Historynka.
- A jesteś? - spytałem zaskoczony.
Historynka zaczerwieniła się i przytaknęła.
- Zazdroszczę jednej rzeczy - wyznała - ale nie powiem ci, co to jest.
- Ja też jestem czasami zazdrosna - przyznała się Sara Ray. - I właśnie moje pierwsze postanowienie
będzie takie:
Spróbuję nie czuć zazdrości, gdy usłyszę jak dziewczynki w szkole opisują wszystkie swoje choroby.
- Boże, czy chcesz być chora? - wykrzyknął zdumiony Feliks.
- Człowiek staje się wtedy ważny - wyjaśniła Sara Ray.
- Postaram się rozszerzyć swoje horyzonty przez czytanie dobrych książek i słuchanie co mówią
starsi ludzie - zapisała Celinka.
- Wzięłaś to z gazetki Szkoły Niedzielnej - krzyknęła Fela.
- Nie ma znaczenia, skąd to wzięłam - odparła z godnością Celinka. - Najważniejsze jest dotrzymanie
postanowienia.
- Teraz, Felu, twoja kolej - powiedziałem.
Fela potrząsnęła swą śliczną złotą główkę.
- Powiedziałam ci, że nie mam zamiaru robić żadnych postanowień. Rób je sobie sam.
- Będę się pilnie uczyć gramatyki - zapisałem ja, człowiek traktujący gramatykę ze śmiertelną
pogardą.
- Ja też nienawidzę gramatyki - westchnęła Sara Ray. - Wydaje się taka nic nie znacząca.
Sara lubiła używać „dorosłych” słów, ale nie zawsze trafiała na właściwe. Podejrzewałem, że przed
chwilą raczej miała na myśli „mało interesujące”.
- Nie będę się złościć na Felę, jeśli mi się to uda - zapisał Dan.
- Ja przecież nigdy nie staram się ciebie rozzłościć - wykrzyknęła Fela.
- Nie jest to grzecznie robić obietnice na temat własnej siostry - wtrącił Piotrek.
- To nasza rodzinna wada - odpalił Dan, łamiąc obietnicę zanim wysechł na niej atrament.
- Właśnie widać - podrażniła go Fela.
- Będę rozwiązywać wszystkie zadania z arytmetyki bez niczyjej pomocy - nabazgrał Feliks.
- Chciałabym postanowić to samo - westchnęła Sara Ray - ale to byłoby na próżno. Nigdy nie
zdołałabym zrobić tych złożonych mnożeń, które nauczycielka codziennie zadaje nam do domu,
gdyby mi nie pomagała Judy Pineau. Judy słabo czyta i pisze z błędami, ale jest dobra w arytmetyce.
Jestem pewna - podsumowała smutnym głosem biedna Sara - że nigdy nie zrozumiem złożonego
mnożenia.
„Mnożenie jest mym utrapieniem równie źle, regułą trzech wpędzają mnie.”- zacytował Dan.
- Na razie jeszcze nie doszłam do ułamków - westchnęła Sara - i mam nadzieję, że kiedy do nich
dojdę, będę za duża, żeby chodzić w ogóle do szkoły. Nienawidzę arytmetyki, ale namiętnie lubię
geografię.
- Nie będę grał w kościele w okręty na luźnych kartkach książki do nabożeństwa - napisał Piotrek.
- Na Boga! A czy kiedyś robiłeś coś takiego? - wykrzyknęła ze zgrozą Fela.
Zawstydzony Piotrek skinął głową.
- Tak, tej niedzieli, kiedy pan Bailey miał kazanie. Mówił tak długo, że się zmęczyłem, a poza tym
mówił o rzeczach, których nie mogłem zrozumieć, więc grałem w okręty z jednym z chłopaków z
Markdale. To było tego dnia, kiedy siedziałem na galerii.
- Mam nadzieję, że jeśli kiedyś znowu zaczniesz coś takiego wyczyniać, to nie będzie to w naszej
ławce - stwierdziła surowo Fela.
- Nie zrobię tego więcej - powiedział Piotrek - czułem się paskudnie przez resztę dnia.
- Postaram się nie irytować, gdy mi ktoś przerwie, kiedy opowiadam jakąś historię - napisała
Historynka. - Ale to będzie bardzo trudne - dodała z westchnieniem.
- Mnie nie przeszkadza, gdy mi ktoś przerywa - powiedziała Fela.
- Postaram się być zawsze pogodna i uśmiechnięta - napisała Celinka.
- Ty i tak jesteś - rzekła lojalnie Sara Ray.
- Nie sądzę, że powinniśmy być stale pogodni - powiedziała Historynka. - W Biblii jest napisane, że
należy płakać z tymi, którzy płaczą.
- Może to znaczy, że powinniśmy płakać pogodnie - zasugerowała Celinka.
- To tak jakby się myślało: „Bardzo mi cię żal, ale się cieszę, że to nie są moje kłopoty” - powiedział
Dan.
- Dan, zachowujesz się niewłaściwie - zganiła Fela.
- Znam historię o starym panu i pani Dawidson z Markdale - powiedziała Historynka. - Ona zawsze
była uśmiechnięta i to okropnie irytowało jej męża. Tak więc pewnego dnia powiedział bardzo
kwaśno:
- „Do czego się tak uśmiechasz, staruszko?”
- „Ach, Abiramie - odpowiedziała żona - wszystko jest takie pełne życia i przyjemne, że zmusza mnie
do uśmiechu”.
Niedługo po tym nadszedł czas, kiedy wszystko poszło na opak - zbiory były liche i zdechła ich
jedyna krowa; pani Dawidson zachorowała na reumatyzm, a w końcu pan Dawidson upadł i złamał
nogę. Ale pani Dawidson ciągle się uśmiechała.
- „Z czego, u licha, teraz się śmiejesz, staruszko?” - zapytał mąż.
- „Ach, Abiramie” - odparła - „wszystko jest takie ponure i nieprzyjemne, że po prostu muszę się
uśmiechać”.
- „ Cóż” - odrzekł pan Dawidson niechętnie - „Myślę, że mogłabyś pozwolić swojej twarzy od czasu
do czasu odpocząć”.
- Nie będę plotkować - napisała Sara Ray z wyrazem satysfakcji na twarzy.
- Czy nie sądzisz, że to trochę zbyt surowa obietnica? - zapytała Celinka z niepokojem. - Pewnie, że
nie należy powtarzać złośliwych plotek, ale takie inne nikomu nie robią krzywdy. Jeśli, na przykład
mówisz, że Emma MacShail dostanie na zimę nowy futrzany kołnierz, to to jest plotka nieszkodliwa.
Ale jeżeli mówisz, że nie masz pojęcia jak Emma Macshail może sobie pozwolić na nowy futrzany
kołnierz, kiedy jej ojciec nie zapłacił mojemu ojcu za owies, to to jest plotka złośliwa. Na twoim
miejscu, Saro, napisałabym „złośliwych plotek”. Sara zgodziła się z tą
poprawką.
- Będę dla wszystkich uprzejmy - zapisałem moją trzecią obietnicę, która przeszła bez komentarzy.
- Będę się starał nie mówić slangiem, ponieważ Celinka tego nie lubi - napisał Dan.
- Ja myślę, że niektóre słowa slangowe są zupełnie zabawne - wtrąciła Fela.
- „Przewodnik Rodzinny” twierdzi, że slang jest wulgarny - odparł z kpiącym uśmiechem Dan. - Czy
nie tak, Saro Stanley?
- Nie przeszkadzaj mi - odpowiedziała Historynka z rozmarzeniem. - Akurat przyszła mi do głowy
piękna myśl.
- Wymyśliłam sobie obietnicę - wykrzyknęła Fela. - Pan Marwood powiedział w ostatnią niedzielę,
że zawsze powinniśmy starać się pięknie myśleć, bo wtedy nasze życie będzie piękne. A więc
postanawiam codziennie przed śniadaniem pomyśleć jedną piękną myśl.
- Potrafisz wymyśleć tylko jedną dziennie? - dociekał Dan.
- I dlaczego przed śniadaniem? - zapytałem.
- Dlatego, że łatwiej się myśli na pusty żołądek - odparł Piotrek w dobrej wierze, ale Fela rzuciła mu
wściekłe spojrzenie.
- Wybrałam tę porę - wyjaśniła z godnością - ponieważ kiedy szczotkuję rano włosy przed lustrem, to
widzę moją obietnicę i pamiętam o niej.
- Pan Marwood miał na myśli, że wszystkie nasze myśli powinny być piękne - wtrąciła HIstorynka. -
Gdyby tak było, to ludzie nie baliby się mówić, co myślą.
- Ludzie nie powinni się tego bać w żadnym wypadku - oświadczył odważnie Feliks. - Ja
postanawiam mówić zawsze to, co myślę.
- I spodziewasz się, że przeżyjesz ten rok, jeśli tak będziesz postępować? - zapytał Dan.
- Może byłoby dosyć łatwo mówić co się myśli, gdyby się zawsze było pewnym co się właściwie
myśli - powiedziała Historynka. - Bardzo często nie jestem tego pewna.
- Jak byś się czuł, gdyby ludzie zawsze ci mówili, co o tobie myślą? - zapytała Fela.
- Nie jestem specjalnie zainteresowany tym, co pewni ludzie myślą o mnie - zareplikował Feliks.
- Zauważyłam jednak, że niezbyt lubisz, gdy ktoś ci mówi, że jesteś gruby - odparowała Fela.
- Moi drodzy, chciałabym, żebyście nie odzywali się do siebie takim sarkastycznym tonem -
powiedziała prosząco biedna Celinka. - To brzmi tak okropnie w ostatnią noc roku. Kto wie, gdzie
będziemy wszyscy za rok. Piotrek, teraz twoja kolej.
- Będę się starał - zaczął pisać Piotrek - modlić się regularnie każdego wieczoru, a nie dwa razy
jednego dnia na wypadek gdybym nie miał czasu nazajutrz, tak jak to zrobiłem w ten wieczór przed
przyjęciem - dodał.
- Przypuszczam, że w ogóle się nie modliłeś, zanim cię nie zaciągnęłyśmy do kościoła - rzekła Fela,
która nie tylko nie brała udziału w nakłonieniu go do udziału w nabożeństwie, lecz dzielnie się temu
sprzeciwiała, co odnotowano w pierwszej części naszej rodzinnej kroniki.
- Modliłem się - zaoponował Piotrek. - Ciocia Janet nauczyła mnie modlitw. Mama nie miała czasu,
bo jak ojciec uciekł, to musiała zarabiać praniem nie tylko w dzień, ale i w nocy.
- Nauczę się gotować - zapisała Historynka, marszcząc czoło.
- Tylko obiecaj, że nie będziesz robiła puddingu z... - zaczęła Fela i nagle zamilkła jakby połknęła
resztę zdania. Celinka szturchnęła ją, więc przypomniała sobie groźbę Historynki, że nigdy więcej
niczego nie opowie, jeśli będzie się jej przypominać, że zrobiła pudding z trocin. Ale i tak wszyscy
wiedzieliśmy, co Fela miała zamiar powiedzieć i Historynka obrzuciła ją wcale nie kuzynowskim
spojrzeniem.
- Nie będę płakać, gdy mi mama nie wykrochmali fartucha - napisała Sara Ray.
- Lepiej obiecaj sobie nie płakać w ogóle - powiedział życzliwie Dan.
Sara Ray jednak potrząsnęła smutnie głową.
- To byłoby za trudne. Są chwile, kiedy muszę sobie popłakać. Płacz mi przynosi ulgę.
- Ale nie tym, którzy cię muszą słuchać - wyszeptał Dan do Celinki.
- Cicho - odszepnęła Celinka. - Nie rań jej uczuć w ostatnią noc roku. Czy to znowu moja kolej? A
więc dobrze. Obiecuję, że nie będę się martwiła tym, że nie mam kręconych włosów, ale nie mogę
przyrzec, że nie będę tego jednak pragnęła.
- Dlaczego więc ich sobie nie zakręcasz, jak to robiłaś dawniej? - zapytał Dan.
- Wiesz dobrze, że nigdy nie zawijałam włosów na papiloty od chwili, kiedy Piotrek był śmiertelnie
chory na odrę - powiedziała Celinka z wyrzutem.
- Wtedy przyrzekłam sobie, że nie będę tego robić, bo nie byłam pewna, czy to jest w porządku.
- Będę utrzymywać w czystości paznokcie - zapisałem. - Nareszcie mam cztery przyrzeczenia i
więcej nie będę robić. Cztery mi wystarczą.
- Zawsze pomyślę dwa razy, zanim coś powiem - napisał Feliks.
- To straszna strata czasu - skomentował Dan - ale sądzę, że będzie to konieczne jeśli masz zamiar
zawsze mówić to, co myślisz.
- Ja zatrzymam się na trzech obietnicach - oświadczył Piotrek.
- Postaram się mieć tyle przyjemności, ile się da - napisała Historynka.
- O, to jest bardzo rozsądne postanowienie - powiedział Dan. - Poza tym to jest postanowienie,
którego łatwo będzie dotrzymać - skomentował Feliks.
- Postaram się polubić czytanie Biblii - napisała Sara Ray.
- Powinnaś lubić czytać Biblię bez przymuszania cię do tego - wykrzyknęła Fela.
- Gdybyś ty musiała czytać siedem rozdziałów za każdym razem kiedy jesteś niegrzeczna, to nie
wiem, czy byś lubiła to robić - zareplikowała Sara Ray z przebłyskiem humoru.
- Będę wierzyć tylko w połowę tego, co usłyszę - to była ostatnia obietnica Celinki.
- Ale w którą połowę? - zakpił Dan.
- W lepszą połowę - odparła ze słodyczą w głosie Celinka.
- Będę się starała być zawsze posłuszna mamie - zapisała Sara Ray z głębokim westchnieniem, jakby
zdając sobie sprawę z trudności dotrzymania takiej obietnicy. - I to wszystko, co mam zamiar zrobić.
- Fela ma tylko jedno postanowienie - powiedziała Historynka.
- Myślę, że lepiej zrobić tylko jedno i dotrzymać obietnicy, niż zrobić dużo i łamać je - odparła
wyniośle Fela.
To były ostatnie słowa na ten temat, ponieważ nadeszła pora pożegnania Sary Ray. Sara i Feliks
wyszli, my zaś patrzyliśmy jak idą ścieżką w blasku księżyca - Sara grzecznie kroczyła jedną koleiną,
a Feliks posępnie maszerował drugą. Obawiam się, że romantyczne piękno księżycowej nocy
zupełnie nie docierało do mego brata-mizantropa.
A była to - jak to dobrze pamiętam - zupełnie wyjątkowa noc - biały poemat, mroźny gwiaździsty
wiersz liryczny. Była to jedna z tych nocy, w które zasypia się łatwo i śni się szczęśliwe sny o
ogrodach pełnych radości i pieśni; kiedy czuje się przez sen cudowną miękkość i blask białego
oświetlonego księżycem świata zewnętrznego, słyszy się subtelne dalekie dźwięki muzyki, z których
potem rodzą się myśli i słowa.
A jeśli chodzi o ścisłość, to tej nocy Celince śniło się, że widzi na niebie trzy księżyce w pełni.
Obudziła się przerażona i zapłakana.
Rozdział V
Pierwszy numer „Naszego Pisma”
Pierwszy numer „Naszego Pisma” był gotów na Nowy Rok i wieczorem czytaliśmy go w kuchni.
Cały personel trudził się godnie i byliśmy niesłychanie dumni z osiągniętego rezultatu, chociaż Dan
ciągle jeszcze szydził z gazety, która nie jest drukowana. Historynka i ja czytaliśmy kolejno, a reszta
- z wyjątkiem Feliksa - jadła jabłka.
Gazetę otwierał krótki Artykuł redakcyjny
Tym numerem „Nasze Pismo” kłania się publiczności. Wszyscy redaktorzy zrobili co w ich mocy,
dlatego rozmaite działy gazety są pełne cennych informacji i dowcipów. Ze smakiem wykonana
okładka jest dziełem znakomitego artysty, pana Beniamina Stanleya, który przysłał ją aż z Europy na
prośbę swej córki. Pan Piotr Craig, nasz przedsiębiorczy redaktor literacki, ofiarował chwytającą za
serce opowieść miłosną. (Piotrek, na stronie, wdzięcznym piskiem: „Nigdy dotąd nie nazwano mnie
panem!”). Szkic o Szekspirze pióra panny Felicji King nic nie traci na wartości przez to, że jest
starym szkolnym wypracowaniem; jest przecież zupełnie nieznany naszym czytelnikom. Panna
Celina King przedkłada podniecający utwór przygodowy. Różne działy gazety są redagowane w
sposób kompetentny i dają nam prawo do dumy z „Naszego Pisma”. Ale nie spoczniemy na laurach.
„Doskonałość” („excelsior”) będzie naszą dewizą. Jesteśmy pełni ufności, że każdy kolejny numer
będzie lepszy od poprzedniego. Jesteśmy świadomi licznych niedociągnięć, ale łatwiej jest je
widzieć, niż usunąć. Dlatego też każda sugestia zmierzająca ku ulepszeniu „Naszego Pisma” będzie
przyjęta z wdzięcznością. Wierzymy jednak, że nie spotkamy się z krytyką, która raniłaby czyjeś
uczucia. Pracujemy razem zgodnie i staramy się, aby „Nasze Pismo” miało dobroczynny wpływ i
było źródłem niewinnych przyjemności. Pamiętamy również zawsze słowa poety:„Nie poprzez nagły
wzlot na szczyty osiągali, spali pięli.” (Piotrek, z przejęciem:
„Czytałem wiele gorszych wstępniaków w „Przedsięwzięciu””).
Szkic o Szekspirze
Pełne nazwisko Szekspira było William Szekspir. Nie zawsze pisał je w ten sam sposób. Żył za
panowania królowej Elżbiety i napisał bardzo dużo sztuk. Jego sztuki są napisane w formie
dialogowej. Niektórzy ludzie sądzą, że nie są one napisane przez Szekspira, lecz przez innego
człowieka o tym samym nazwisku. Czytałam niektóre z nich, bo nasz nauczyciel mówi, że każdy
powinien je czytać, ale niezbyt mi się podobały. Są tam w nich różne takie rzeczy, których nie mogę
zrozumieć. Ja lubię historie, które pisze Waleria H. Montague w „Przewodniku Rodzinnym”
znacznie bardziej. Są bardziej podniecające i prawdziwe. „Romeo i Julia” to sztuka, którą czytałam.
Jest bardzo smutna. Julia umiera, a ja nie lubię opowiadań, w których ludzie umierają. Wolę, żeby się
żenili i wychodzili za mąż, szczególnie za książąt i hrabiów. Sam Szekspir był żonaty z Anną
Hatheway. Oboje już teraz nie żyją. Nie żyją od dłuższego czasu. On był bardzo znanym
człowiekiem.
Felicja King
(Piotrek, skromnie: „Nie wiem wiele o Szekspirze, ale mam książkę z jego sztukami, która należała
do cioci Jane. Myślę, że zabiorę się do niej jak tylko skończę z Biblią”.)
Opowieść o ucieczce z kościoła
To jest prawdziwa historia. Przydarzyła się w Markdale wujkowi mojej matki. On chciał się ożenić z
panną Janiną Parr. Fela mówi, że Janina nie jest odpowiednim imieniem dla romantycznej bohaterki
ale ja nic na to nie poradzę bo to jest prawdziwa historia i ona miała na imię Janina. Wujek mojej
matki nazywał się Tomasz Taylor. Był wtedy biedny, więc ojciec panny Janiny Parr nie chciał go za
zięcia i powiedział mu żeby się nie zbliżał do ich domu, bo poszczuje go psem. Panna Janina Parr
była bardzo ładna i wujek mojej matki Tomasz wariował za nią a ona tez bardzo go chciała. Płakała
w każdą noc, kiedy ojciec zabronił mu przychodzić do nich za wyjątkiem tych nocy, kiedy już
musiała spać, bo inaczej by umarła. I bardzo się bała, że on może próbować przyjść i wtedy pies go
rozszarpie a to był wielki buldog, więc by go nie wypuścił. Ale wujek mojej matki Tomasz był na to
za sprytny. Odczekał do tego dnia, kiedy w kościele w Markdale odbywało się nabożeństwo w
środku tygodnia, (bo to był okres sakramentów) i panna Janina Parr z całą rodziną poszła do kościoła,
bo jej ojciec był starszym w radzie. Wujek mojej matki Tomasz tez poszedł i usiadł w ławce za
rodziną Parr. Kiedy wszyscy pochylili głowy w modlitwie to panna Janina Parr tego nie zrobiła i
wujek mojej matki Tomasz nachylił się i szepnął jej coś do ucha. Nie wiem, co powiedział, więc nie
mogę powtórzyć, ale panna Janina Parr zarumieniła się aż do czerwoności i skinęła głową. Może ktoś
sobie pomyśli, że wujek mojej matki Tomasz nie powinien szeptać w kościele w czasie modlitwy, ale
musicie pamiętać, że ojciec panny Janiny Parr zagroził że poszczuje go psem i to było dla niego
bardzo przykre bo był szacownym młodym człowiekiem chociaż nie był bogaty. A więc kiedy
wszyscy śpiewali ostatni psalm wujek mojej matki Tomasz wstał i cichutko wyszedł, a jak tylko
modły się skończyły panna Janina Parr tesz szybko wyszła z kościoła. Jej rodzina niczego nie
podejrzewała więc wszyscy stali przy wejściu rozmawiali i witali się z sąsiadami. Tymczasem panna
Janina Parr i wujek mojej matki Tomasz uciekali. I jak myślicie jak uciekli? Otóż w saniach ojca
panny Janiny Parr. A kiedy on wyszedł ich już nie było nie było też jego konia i sań. Oczywiście
wujek mojej matki Tomasz nie ukradł konia. On go tylko pożyczył i odesłał z powrotem następnego
dnia. Ale zanim ojciec panny Janiny Parr zdołał znaleźć jakiś inny pojazd żeby ich ścigać, to oni byli
tak daleko, że nie mógł ich złapać zanim się ożenili. A potem żyli długo i szczęśliwie. Wuj matki
Tomasz żył aż był bardzo stary. Umarł zupełnie nagle. Dobrze się czuł kiedy kładł się spać a gdy się
obudził to już był nieżywy.
Piotr Craig
Moja najbardziej podniecająca przygoda
Redaktor naczelny powiedział, że wszyscy musimy pisać swoje najbardziej podniecające przygody
dla „Naszego Pisma”. Moja taka przygoda wydarzyła się rok temu w listopadzie. Byłam śmiertelnie
przerażona. Dan mówi, że on by się nie bał i Fela mówi, że ona wiedziałaby, co to jest, ale mówić to
jest łatwo. Zdarzyło się to tego wieczoru, kiedy poszłam do Kasi Marr. Kiedy tam szłam, to
myślałam, że będzie również u nich ciocia Oliwia i że wrócę z nią do domu. Ale jej tam nie było i
musiałam wracać sama. Kasia odprowadziła mnie kawałek, ale nie chciała iść dalej jak do furtki
wujka Jakuba Crewena. Powiedziała, że jest wietrzno i że boi się bólu zębów, a nie żeby się bała
ducha tego psa, który straszy na moście przy kotlince wuja Jana. Wolałabym, żeby Kasia nie
wspomniała o tym psie, bo i ja bym o nim nie myślała. A tak musiałam iść sama i myśleć o nim.
Słyszałam tę historię często, ale w nią nie wierzyłam. Mówiono, że pies pojawiał się na jednym
końcu mostu, przechodził go razem z ludźmi i znikał, gdy doszedł do drugiego końca. Nigdy nie
próbował nikogo ugryźć, ale nikt nie miał ochoty spotkać ducha psa, nawet jeśli w niego nie wierzył.
„Wiedz, że nie ma czegoś takiego jak duchy” - powtarzałam sobie, a także kawałek złotych myśli na
następną lekcję w Szkole Niedzielnej, ale niestety serce mi strasznie waliło, gdy się zbliżyłam do
kotlinki! Było tak ciemno. Widać było, że coś jest dokoła, ale nie można było powiedzieć co to jest.
Gdy doszłam do mostu to szłam wzdłuż niego bokiem z plecami przy balustradzie, tak żeby pies nie
mógł być za mną. I właśnie pośrodku mostu coś spotkałam. To było akurat przede mną i było duże i
czarne, akurat wielkości nowofunlandczyka. Zdawało mi się nawet, że widzę biały nos. A to
podskakiwało z jednej strony mostu na drugą. Och, mam nadzieję, że moi czytelnicy nigdy nie
zaznają takiego strachu jak ja wtedy! Byłam zbyt przerażona, żeby uciekać z powrotem, bo się bałam,
że to pobiegnie za mną i nie mogłam przejść obok tego, bo poruszało się bardzo szybko, a raz nawet
skoczyło na mnie i poczułam jego pazury. Zaczęłam więc krzyczeć i upadłam. To stoczyło się ze
mnie na drugą stronę i leżało zupełnie spokojnie, ale nie śmiałam się poruszyć i nie wiem co by się ze
mną stało, gdyby właśnie wtedy nie przyszedł Amos Fowan z latarnią. A tu ja siedzę pośrodku mostu
i ta straszna rzecz obok mnie.
I jak myślicie, co to było?
Wielki parasol z białą rączką. Amos powiedział, że to jego parasol i że wiatr mu go wyrwał z ręki,
więc on poszedł po latarnię, żeby go poszukać. Miałam ochotę spytać go co on właściwie robił tu z
parasolem, kiedy nie padało, ale ci Fowanowie zawsze robią takie dziwne rzeczy. Pamiętacie jak
Jerzy Fowan sprzedał nam portret Pana Boga? Amos odprowadził mnie do domu i byłam mu za to
wdzięczna, bo nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby się nie zjawił. Nie mogłam spać przez całą
noc i nie chcę więcej mieć przygód takich jak ta.
Celina King
Personalia
Pan Dan King był niedysponowany po świętach Bożego Narodzenia - prawdopodobnie w rezultacie
przejedzenia się pasztetem. (Dan, z oburzeniem: „Nieprawda, zjadłem tylko jeden kawałek!”).
Pan Piotr Craig sądzi, że w Wigilię widział Rodzinnego Ducha. Ale my myślimy, że widział białe
cielę z czerwonym ogonem. (Piotrek, mrucząc niechętnie: „To jakieś dziwne cielę, które załamuje
ręce”).
Panna Celina King spędziła noc 20 grudnia z panną Kasią Marr. Większą część nocy spędziły na
rozmowie o nowych wzorach robótek na drutach i o swoich wielbicielach. Następnego dnia w szkole
były bardzo senne. (Celinka, ostro: „Wcale o czymś takim nie mówiłyśmy!”).
Sz. P. Patryk Grayfur był wczoraj niedysponowany, ale wygląda na to, że dzisiaj cieszy się dobrym
zdrowiem.
Rodzina Kingów oczekuje w styczniu wizyty ciotki Elizy. Jest to właściwie cioteczna babka. Nigdy
jej nie widzieliśmy, ale powiedziano nam, że jest bardzo głucha i nie lubi dzieci. Tak więc ciocia
Janet twierdzi, że gdy przyjedzie, powinniśmy jej unikać.
Panna Celinka King wzięła na siebie obowiązek zapełnienia nazwiskami (i zebrania datków) jednego
kwadratu w kapie misyjnej, którą przygotowuje Grupa Misjonarska. Płaci się pięć centów za
wyszycie swojego nazwiska na rogu, dziesięć - jeśli pośrodku i dwadzieścia pięć, jeśli się zrezygnuje
z wyszycia w ogóle. (Celinka, z oburzeniem: „To wcale nie jest tak!”).
Poszukuje się lekarstwa na odchudzenie grubego chłopca. Adres: Cierpliwy Męczennik, na ręce
„Naszego Pisma”.
Dział porad domowych
Pani Aleksandrowa King wyrżnęła 20 grudnia sporą część swoich gęsi. Pomagaliśmy je łapać. Jedną
mieliśmy na Boże Narodzenie i będziemy mieć po jednej co dwa tygodnie przez całą zimę.
W ubiegłym tygodniu chleb miał zakalec, bo mama nie posłuchała mojej rady. Mówiłam jej, że w
kącie za piecem jest za ciepło.
Panna Felicja King wymyśliła nową receptę na ciasteczka daktylowe, które wszyscy ocenili jako
doskonałe. Ale jej nie opublikuję, ponieważ nie chcę, żeby inni się dowiedzieli jak to robię.
Niecierpliwy pytający: - Jeśli chce się usunąć plamy atramentowe, to kładzie się plamy nad parą i
dodaje sopli i soku cytrynowego. Jeśli Dan przysłał to pytanie, to radzę mu żeby przestał wycierać
pióro o rękawy koszuli, wtedy nie będzie miał tylu plam.
Felicja King
Dział dobrych manier
F_i_s.- Tak, należy przedłożyć damie ramię, gdy się ją odprowadza do domu. Ale nie zatrzymuj jej
za długo przed furtką, gdy mówisz „dobranoc”.
(Feliks, rozzłoszczony: „Nigdy nie zadawałem takiego pytania”)
C_l_n_a: - Nie, używanie w rozmowach „Święty Jacenty!” lub „pieski” nie jest grzeczne.
(Celinka poszła do piwnicy napełnić jabłkami talerz, więc ten fragment przeszedł bez protestu).
S_r_a: Nie, ciągłe płakanie nie jest dobrze widziane. Jeśli zaś chodzi o to, czy powinnaś zaprosić
młodego człowieka do domu, to zależy tylko od tego czy odprowadzał cię z własnej woli, czy też
został wysłany przez kogoś starszego.
F_l_a: Trzymanie na pamiątkę guzika od kurtki swego wybranka nie jest naruszeniem etykiety. Ale
nie zabieraj mu już więcej guzików, bo jego matka może to zauważyć.
Dan King
Uwagi o modzie
Tej zimy modniejsze są szale robione na drutach od robionych szydełkiem. Dobrze mieć szal w
kolorze czapki.
Bardzo poszukiwane są rękawiczki z czarnym diamentowym wzorem na wierzchu. Babcia Emmy
Frewen zrobiła dla niej takie właśnie. Ona umie wyrobić podwójny wzór diamentowy i Emma
strasznie zadziera nosa z tego powodu, ale ja myślę, że prosty wzór diamentowy jest w lepszym
guście.
Nowe zimowe kapelusze w Markdale są bardzo ładne. To cudowne móc wybierać kapelusz. Chłopcy
nie mają tej przyjemności. Ich czapki są tak podobne do siebie.
Celinka King
Dział rozrywkowy
To jest prawdziwy żart i wydarzył się naprawdę.
Kiedyś w Nowym Brunszwiku był stary miejscowy kaznodzieja, który się nazywał Samuel Clark.
Głosił kazania, modlił się i odwiedzał chorych jak prawdziwy pastor. Pewnego dnia odwiedził
umierającego sąsiada i modlił się do Pana, aby był dla niego łaskaw, bo był bardzo biedny i ciężko
pracował całe swoje życie, więc nie miał wiele czasu na zajmowanie się religią.
„I jeśli mi nie wierzysz, o Panie” - zakończył pan Clark swoją modlitwę - „to spójrz tylko na jego
ręce”.
Feliks King
Biuro informacji ogólnej
Dan: Czy morświny rosną na drzewach czy na pnączach?
Odp.: Ani tu, ani tu. Zamieszkują morskie głębiny.
Feliks King
(Dan zasmucony: „No cóż, nigdy nie słyszałem o morświnach i brzmiało to jak roślina. Ale nie
musiałeś tego od razu dawać do gazety”.
Feliks: „Nie jest gorsze od tych rzeczy, które napisałeś o mnie i o które ja w ogóle nie pytałem”.
Celinka, łagodząco: „Już dobrze, chłopcy, to wszystko jest bardzo zabawne i sądzę, że „Nasze
Pismo” jest absolutnie eleganckie”.
Fela, nie widząc, że Historynka i Ed wymienili za jej plecami spojrzenia: „Oczywiście że jest,
chociaż niektóre osoby miały wątpliwości, czy je wydawać”).
Jakież szczęśliwe i beztroskie to były zabawy! Jak się śmialiśmy słuchając, czytając i pochłaniając
jabłka! Żaden wiatr nie zdołał nigdy zatrzeć w naszej pamięci zdrowego rumieńca tego odległego
zimowego wieczoru. I chociaż „Nasze Pismo” nie wywołało wielkiego rozgłosu, ani też nie wykluł
się w nim żaden geniusz, to pozostawało źródłem wspaniałej zabawy przez cały rok.
Rozdział VI
Wizyta ciotecznej babki Elizy
Był piękny dzień lutowy, czysty, zimny, lśniący. Przejrzyste niebieskie niego jaśniało, białe pola i
pagórki migotały, falbany sopli lodowych pod okapami domu wuja Aleca rzucały iskry. Mróz był
krzepki, śnieg poskrzypywał, a my, młodzież z domostwa Kingów, chcieliśmy cieszyć się życiem -
bo była to sobota i zostaliśmy sami w domu „na gospodarstwie”.
Ciocia Janet i ciocia Oliwia poprzedniego dnia dokonały ostatniej wielkiej „rzezi” drobiu
przeznaczonego na sprzedaż i wczesnym rankiem wszyscy nasi dorośli wyruszyli do Charlottetown,
aby spędzić tam cały dzień. Jak zwykle zostawili nam wiele poleceń. O niektórych z nich
pamiętaliśmy, o innych zapomnieliśmy. Ale mając za dowódcę Felę nikt z nas nie śmiał się zbytnio
wychylać. Przyszła Historynka i Piotrek, i uzgodniliśmy, że pośpieszymy się, żeby wszystkie prace
wykonać przed południem, tak by popołudnie przeznaczyć na zabawy i przyjemności. W programie
mieliśmy smażenie ciągutek po obiedzie, a przed kolacją wspaniałą godzinę saneczkowania na
wzgórzu. Lecz czekało nas rozczarowanie. Zdążyliśmy zrobić ciągutki, ale zanim mogliśmy
spokojnie je popróbować i kiedy dziewczęta kończyły mycie naczyń, Fela spojrzała w okno i
wykrzyknęła głosem pełnym trwogi.
- Och, nie! Ścieżką idzie ciotka Eliza! Powiedzcie, czy to nie jest złośliwość?
Spojrzeliśmy wszyscy i zobaczyliśmy wysoką szpakowatą damę zdążającą w stronę domu.
Rozglądała się dokoła z lekko zakłopotanym wyrazem twarzy człowieka obcego w tych stronach.
Przybycie ciotecznej babki Elizy spodziewaliśmy się od kilku tygodni, ponieważ gościła u krewnych
w Markdale. Wiedzieliśmy, że może spaść nam na głowę w każdej chwili, bo należała do tych
uroczych osób, które lubią robić innym „niespodzianki”, ale nigdy nie myśleliśmy, że zjawi się
właśnie tego dnia. Trzeba też przyznać, że oczekiwaliśmy jej wizyty bez żadnej przyjemności. Nikt z
nas nigdy jej nie widział, wiedzieliśmy tylko, że bardzo źle słyszy i że ma swoje zdanie na temat, jak
się powinny zachowywać dzieci.
- Phy! - prychnął Dan. - To mamy przed sobą piękne popołudnie. Jest głucha jak pień i będziemy
zdzierać sobie gardła, żeby coś usłyszała. Mam zamiar zniknąć.
- Och, nie mów tak, Dan - powiedziała z wyrzutem Celinka.
- Ona jest stara i samotna, i na pewno miała w życiu wiele kłopotów. Pochowała trzech mężów.
Musimy być dla niej mili i postarać się, żeby tę wizytę wspominała z przyjemnością.
- Podchodzi do tylnych drzwi - poinformowała Fela i rzuciła zaniepokojone spojrzenie wokół kuchni.
- Mówiłam ci, Dan, że powinieneś rano odgarnąć śnieg sprzed drzwi frontowych. Celinko, schowaj
szybko te garnki do spiżarni; Feliks - pochowaj buty; Piotrek - zamknij drzwi od kredensu; Sara -
uporządkuj bawialnię. Ona jest bardzo wymagająca i mama mówi, że jej dom jest zawsze wylizany.
Trzeba oddać Feli sprawiedliwość i powiedzieć, że kiedy wydawała wszystkim polecenia również
sama uwijała się bez ustanku. Zdumiewające, jaki można było zrobić w kuchni porządek w dwie
minuty, gdy cioteczna babka Eliza przechodziła przez podwórze.
- Na szczęście salonik jest wysprzątany, a spiżarnia pełna dobrych rzeczy - stwierdziła Fela, która
mogła spoglądać w twarz każdej sytuacji, jeśli miała za plecami dobrze zaopatrzoną spiżarnię.
Dalsza rozmowa została przerwana głośnym stukaniem do drzwi. Fela otworzyła.
- Witamy, ciociu Elizo - powiedziała głośno.
Z lekka zdziwiony wyraz pojawił się na twarzy ciotki Elizy. Fela uznała, że nie mówi dość głośno.
- Witamy, ciociu Elizo - powtórzyła jak mogła najgłośniej. - Proszę, wejdź. Cieszymy się, że
przyszłaś. Oczekiwaliśmy cię od bardzo dawna.
- Czy wasi rodzice są w domu? - zapytała powoli ciotka Eliza.
- Nie, pojechali dzisiaj do miasta, ale wrócą wieczorem.
- Żałuję bardzo, że ich nie zastałam - powiedziała ciotka Eliza wchodząc dalej - dlatego, że mogę
zostać tu tylko kilka godzin.
- Och, jaka szkoda - wykrzyknęła biedna Fela rzucając nam wszystkim gniewne spojrzenie i pytając
nim dlaczego jej nie pomagamy.
- A my myśleliśmy, że ciocia zostanie u nas przynajmniej przez tydzień. Ciocia musi zostać na
niedzielę.
- Naprawdę nie mogę. Muszę wrócić dziś do Charlottetown - odparła ciotka Eliza.
- A więc proszę się rozebrać i zostać chociaż na herbacie - namawiała Fela na tyle gościnnie, na ile
jej pozwalały strudzone struny głosowe.
- Tak, chyba tak zrobię. Chciałabym was poznać: moje siostrzenice i siostrzeńców - powiedziała
ciotka Eliza ogarniając całą grupkę raczej miłym spojrzeniem.
Gdybym mógł sobie skojarzyć taką myśl z moim wyobrażeniem o ciotecznej babce Elizie, to
przysiągłbym, że zauważyłem w jej oczach figlarne iskierki. Ale oczywiście, było to
nieprawdopodobne.
- Czy moglibyście się przedstawić? - poprosiła.
Fela wykrzykiwała nasze imiona, a cioteczna babka Eliza ściskała nam dłonie. Wykonywała ten
obowiązek tak ponuro, że zdecydowałem, że chyba te figlarne błyski mi się przywidziały. Była
bardzo wysoka, dostojna i robiła wrażenie: cioteczna babka, którą należy szanować.
Fela z Celinką zabrały ją do pokoju gościnnego, a potem pozostawiły w saloniku. Same zaś wróciły
do kuchni, żeby w gronie rodzinnym omówić sytuację.
- No i cóż sobie myślicie o drogiej cioci Elizie? - zapytał Dan.
- Ciicho - ostrzegła Celinka rzucając spojrzenie na niedomknięte drzwi.
- Phi - powiedział niedbale Dan. - Przecież ona nie słyszy. Powinno być jakieś prawo zabraniające
takiej głuchoty.
- Wcale nie wygląda tak źle jak myślałem - oświadczył Feliks. - Gdyby nie miała tylu siwych
włosów, nie wydawałaby się starsza od waszej matki.
- Nie trzeba być bardzo starą, żeby być cioteczną babką - stwierdziła Celinka. - Kasia Marr ma
cioteczną babkę w tym samym wieku, co jej matka. Sądzę, że posiwiała dlatego, że pochowała tylu
mężów. Jednak wcale nie wygląda tak, jak się spodziewałam.
- Jest ubrana młodziej niż oczekiwałam - rzekła Fela. - Myślałam, że będzie naprawdę staromodna,
ale jej ubranie nie jest złe.
- Byłaby zupełnie przystojna, gdyby nie ten nos - wtrącił Piotrek. - Jest za długi, a oprócz tego
garbaty.
- Nie musisz w ten sposób krytykować naszych krewnych - oświadczyła cierpko Fela.
- Przecież wszyscy robicie to samo - zaprotestował Piotrek.
- To co innego - odparła Fela. - Nie czepiaj się nosa ciotecznej babki Elizy.
- Nie wyobrażajcie sobie, że będę z nią rozmawiał - powiedział Dan - nie mam najmniejszego
zamiaru.
- A ja będę dla niej bardzo uprzejma - oświadczyła Fela. - Ona jest bogata. Lecz pozostaje pytanie,
jak mamy ją zabawiać.
- A co mówi na temat zabawiania drogich, bogatych, głuchych, starych ciotek „Przewodnik
Rodzinny”? - spytał ironicznie Dan.
- „Przewodnik Rodzinny” powiada, że powinniśmy być uprzejmi dla każdego - powiedziała Celinka,
rzucając Danowi spojrzenie pełne wyrzutu.
- Najgorsze jest to - zaniepokoiła się Fela - że w całym domu nie ma kawałka czerstwego chleba, a
ona nie może jeść świeżego. Słyszałam jak ojciec mówił, że ona cierpi na niestrawność. Co więc
zrobimy?
- Przygotuj brytfannę słodkich racuchów i przeproś za brak czerstwego chleba - podpowiedziała
Historynka, prawdopodobnie chcąc rozdrażnić Felę. Ta jednak przyjęła radę w dobrej wierze.
- „Przewodnik Rodzinny” mówi, że nigdy nie powinniśmy przepraszać za rzeczy od nas niezależne.
Mówi, że jest to dodawanie zniewagi do rany. Ale ty, Saro, pobiegnij do domu po kawałek
czerstwego chleba. Pomysł z racuchami jest bardzo dobry!
- Pozwól mi jej je zrobić - powiedziała prosząco Historynka.
- Teraz już umiem robić naprawdę dobre słodkie racuszki.
- Nie, tobie nie można zaufać - odparła bezlitośnie Fela. - Mogłabyś popełnić jakąś pomyłkę i ciotka
Eliza rozpowiedziałaby o tym po całej Wyspie. Jest straszną plotkarką. Zrobię racuchy sama. Ona
nienawidzi kotów, musimy więc schować Paddy’ego. Jest też metodystką, więc niech nikt przy niej
nie mówi niczego przeciw metodystom.
- A kto w ogóle ma zamiar coś mówić? - zapytał wojowniczo Piotrek.
- Zastanawiam się, czy mogłabym ją poprosić o zgodę na wpisanie nazwiska do mojego kwadratu
misyjnej kapy - myślała głośno Celinka. - Chyba to zrobię. Wygląda znacznie życzliwiej, niż się
spodziewałam. Oczywiście na pewno wybierze pięciocentowe miejsce. Jest damą godną szacunku,
ale i bardzo oszczędną.
- Dlaczego nie powiesz wprost, że jest taka skąpa, że obdarłaby pchłę ze skóry? - powiedział Dan. -
To jest święta prawda.
- Idę się zająć herbatą - oświadczyła Fela - więc reszta musi zabawiać gościa. Lepiej pójdźcie tam i
pokażcie jej album z fotografiami. Dan, ty to zrobisz.
- Dzięki, ale to zajęcie dla dziewczyn - odparł Dan. - Ładnie bym wyglądał siedząc przy cioci Elizie i
wykrzykując, że to jest wuj Jim, a to bliźnięta kuzynki Sary. Niech to robi Celinka albo Historynka.
- Nie znam wszystkich waszych fotografii - pośpiesznie powiedziała Historynka.
- Wygląda na to, że ja muszę to zrobić, choć nie mam ochoty - westchnęła Celinka. - Ale wejść
powinniśmy wszyscy. I tak zbyt długo pozostawiliśmy ją samą. Pomyśli, że jesteśmy źle wychowani.
Tak więc podążyliśmy razem, choć z ociąganiem. Cioteczna babka Eliza ogrzewała sobie stopy
(obute w bardzo eleganckie i kształtne buciki) przy piecu i wyglądała na zadowoloną. Celinka
zdecydowana wypełnić swój obowiązek nawet jeśli na przeszkodzie stoi głuchota cioci Elizy,
wyciągnęła wielki pluszowy album i zaczęła pokazywać i objaśniać rodzinne fotografie. Starała się
jak mogła, ale nie umiała krzyczeć tak jak Fela. Poza tym przez połowę czasu - zwierzyła mi się
później - miała wrażenie, że cioteczna babka Eliza nie słyszy ani słowa, z tego co do niej mówi.
Ciocia Eliza prawie się nie odzywała; spoglądała na fotografie w milczeniu, ale od czasu do czasu
uśmiechała się. Ten uśmiech trochę mnie niepokoił. Był taki figlarny i wcale nie cioteczno babkowy.
Jednak byłem na nią trochę zagniewany. Sądziłem, że mogła jakoś bardziej okazać, że docenia
dzielne wysiłki Celinki.
Reszta bardzo się nudziła. Historynka siedziała w kącie nadąsana - była zła, ponieważ Fela nie
pozwoliła jej zrobić racuchów, a może i dlatego, że nie mogła oczarować ciotecznej babki Elizy
swoim złocistym głosem i talentem narracyjnym. Feliks i ja spoglądaliśmy na siebie i marzyliśmy,
żeby być na wzgórzu i ślizgać się po cudownie lśniącym śniegu.
Ale niebawem i nam w udziale przypadło nieco rozrywki. Dan, który usiadł za ciocią Elizą, a więc
poza zasięgiem jej wzroku, zaczął komentować objaśnienia Celinki do tej czy owej fotografii.
Celinka na próżno błagała go, by przestał. Zabawa była zbyt dobra, aby z niej zrezygnować. Przez
następne pół godziny dialog przebiegał właśnie w ten sposób, podczas gdy ja i Feliks, a nawet i
Historynka cierpieliśmy męki, starając się stłumić wybuchy śmiechu. Bo przecież cioteczna babka
Eliza chociaż była głucha, to widziała dobrze.
Celinka, krzycząc: - To jest pan Józef Elliot z Markdale, cioteczny brat mamy.
Dan: - Nie przechwalaj się, siostrzyczko. On jest tym człowiekiem, który spytany czy ktoś coś
powiedział w dobrej wierze, odparł: „Nie, on powiedział to w mojej piwnicy”.
Celinka: - To nie jest nikt z naszej rodziny. To mały Ksawery Gautier, który najmował się do pracy u
wuja Rogera.
Dan: - Wuj Roger posłał go kiedyś naprawić furtkę, a potem zganił go, że nie zrobił tego jak należy.
Wtedy Ksawery strasznie się rozzłościł i powiedział: „Jak miałem dobrze naprawić tę furtkę, jeśli się
nigdy nie uczyłem geografii?”
Celinka, rzucając Danowi spojrzenie pełne udręki: - To jest cioteczny dziadek Robert King.
Dan: - Był cztery razy żonaty. Czy nie sądzisz, droga cioteczna babciu, że to wystarczająco dużo?
Celinka: - (Dan!!!) To jest bratanek pana Ambrożego Marra. Mieszka na wschodzie i uczy się w
szkole.
Dan: - Tak, i wuj Roger mówi, że nie wie nawet tego, że nie można spać na polu i zostawiać otwartej
furtki.
Celinka: - To jest panna Julia Stanley, która uczyła w Carlisle kilka lat temu.
Dan: - Kiedy zrezygnowała z pracy, rada szkolna zwołała zebranie i zastanawiała się, czy ma ją
prosić o pozostanie i podnieść jej pensję. Stary Szkot, Sandy, który jeszcze wtedy żył, wstał i
powiedział:
„Jak se chce iść, to niech se idzie. Może idzie się wydać za mąż”.
Celinka, w męczeńskiej pozie:
- A to jest pan Layton, który jeździł i sprzedawał Biblie, książki do nabożeństwa i kazania
Telemage’a.
Dan: - On był taki chudy, że wuj Roger zwykł mówić, że myli go z błyskawicą. Pewnego razu został
tu na noc i poszedł na zebranie kościelne i wtedy pan Marwood poprosił go, żeby poprowadził
modlitwę. Wtedy padało dzień w dzień przez trzy tygodnie, a to akurat była pora sianokosów i
wszyscy myśleli, że siano się zmarnuje. Wtedy stary Layton wstał i zaczął się modlić, żeby Bóg
zesłał łagodny deszczyk na rosnące zboże. Wtedy usłyszałem jak wuj Roger szepcze do kogoś za
mną: „Jeśli się go natychmiast nie przymknie, to zostaniemy bez siana tego lata”.
Celinka, z irytacją: - (Dan, wstydź się opowiadać takie niedorzeczne historie). To jest pani
Aleksandrowa Scott z Markdale. Od bardzo dawna choruje.
Dan: - Wuj Roger twierdzi, że przy życiu trzyma ją jedynie strach, żeby jej mąż nie ożenił się po raz
drugi.
Celinka: - To jest stary pan Jakub Macpherton, który mieszkał za cmentarzem.
Dan: - To on powiedział kiedyś mamie, że zawsze robi sobie jodynę z mocnej herbaty i proszku do
pieczenia.
Celinka: - To jest kuzyn Ebenezer Macpherson na drodze do Markdale.
Dan: - Człowiek wielce wstrzemięźliwy! Nigdy w życiu nie spróbował rumu. Zachorował na odrę jak
miał czterdzieści pięć lat i chodził po ścianach z bólu. Wtedy doktor kazał mu wypić porcję wódki.
Gdy ją połknął, podniósł głowę i uroczyście oświadczył: „Dawajcie mi to częściej i większymi
porcjami”.
Celinka, prosząco: - (Dan, przestań. Denerwujesz mnie i nie wiem co robię). To jest pan Lemuel
Goodridge. Jest pastorem.
Dan: - Trzeba zobaczyć jego usta. Wuj Robert mówi, że mu się rozpruły. Wiszą tak luźno, o, w ten
sposób.
Dan, którego usta dalekie były od doskonałości, zademonstrował udaną imitację wyglądu wielebnego
Lemuela Goodridge’a, wielce rozbawiając Piotrka, Feliksa i mnie. Nasze dzikie wybuchy śmiechu
pokonały nawet głuchotę ciotecznej babki Elizy, która spojrzała na nas zaskoczona. Co by się potem
stało nie mam pojęcia, bo akurat w tej chwili na progu stanęła Fela z przerażoną twarzą i zawołała:
- Celinko, chodź tutaj.
Celinka zadowolona z chwilowej przerwy pobiegła do kuchni i usłyszeliśmy jak pyta o co chodzi.
- Stało się - wykrzyknęła tragicznie Fela. - Stało się ot co! Ktoś z was zostawił talerz z melasą na
stole w spiżarni i Pat wszedł do niego, a potem, jak myślisz, co zrobił? Poszedł do gościnnego pokoju
i spacerował po łóżku i ubraniu cioci Elizy! Wszędzie są jego ślady. Co teraz zrobimy? Ona będzie
wściekła.
Spojrzałem z obawą na cioteczną babkę Elizę, lecz ona uważnie wpatrywała się w fotografię bliźniąt
siostry cioci Janet - strasznie nieciekawej i przyciężkiej pary. Ale widocznie coś w tym znalazła
zabawnego, bo uśmiechała się szeroko.
- Weźmy trochę ciepłej wody i watę - z kuchni dotarł do nas wyraźnie głos Celinki - i zobaczmy, czy
da się obmyć tę melasę. Płaszcz i kapelusz są z wełnianego materiału, a melasa to nie tłuszcz.
- Cóż, możemy spróbować, ale wolałabym, żeby Historynka trzymała swego kota w domu -
odpowiedziała Fela.
Historynka poderwała się, aby bronić ulubieńca i w ten sposób my, czterej chłopcy, pozostaliśmy,
paskudnie zakłopotani obecnością ciotecznej babki Elizy, która nie odezwała się do nas nawet
jednym słowem, pomimo że wcześniej wyrażała życzenie poznania nas. Oglądała fotografie i
zdawała się w ogóle nie zauważać naszej obecności.
Niebawem dziewczynki wróciły, usunąwszy z powodzeniem, o czym nam powiedziały później, ślady
łap psotnego Paddy’ego. Nie było więc powodu do niepokojenia cioci Elizy opowiadaniem o
wydarzeniu. Fela zaanonsowała herbatę i, gdy Celinka wyprowadzała ciocię do jadalni, zatrzymała
się przy nas na chwilę pytając:
- Czy powinniśmy ją poprosić, żeby odmówiła modlitwę?
- Znam historię - powiedziała Historynka - o wuju Rogerze, kiedy był młodym człowiekiem. Poszedł
raz do domu pewnej starej i bardzo głuchej damy i gdy siadano do stołu dama poprosiła go, żeby
zmówił modlitwę. Wuj Roger nigdy w życiu tego nie robił, więc zaczerwienił się jak burak i
wymamrotał: - „Hmmm, proszę mi wybaczyć, ale nie mam zwyczaju tego robić”. Gdy podniósł
wzrok, stara dama powiedziała „Amen” głośno i pogodnie. Myślała, że to co mówił wuj Roger było
modlitwą.
- To nieładnie opowiadać śmieszne historie o takich sprawach - powiedziała chłodno Fela. - Poza tym
prosiłam o radę, a nie o historyjkę.
- Jeśli jej tego nie zaproponujemy, to pomodlić się musi Feliks. On jeden może to zrobić. A modlitwa
musi być, bo inaczej ona będzie oburzona.
- Poproś ją jednak, poproś - doradzał pośpiesznie Feliks.
A więc ciocia zapytana zmówiła modlitwę bez wahania, po czym z apetytem zabrała się do
wspaniałej kolacji przygotowanej przez Felę. Racuchy były wyjątkowo smaczne. Cioteczna babka
Eliza zjadła aż trzy i bardzo je chwaliła. Poza tym mówiła mało i w pierwszej części posiłku
siedzieliśmy w kłopotliwym milczeniu. Pod koniec jednak języki nam się rozwiązały i Historynka
opowiedziała tragiczną historię o dawnym Charlottetown i żonie gubernatora, która umarła ze
złamanym sercem. A działo się to we wczesnym okresie osadnictwa.
- Słyszałam, że nie całkiem tak było - powiedziała Fela. - Mówią, że tak naprawdę to umarła na
niestrawność. Żona gubernatora, która mieszka tam teraz, jest naszą krewną. To cioteczna siostra
naszego ojca, ale myśmy jej nigdy nie widzieli. Nazywa się Agnes Clark. I wiecie, kiedy ojciec był
młody był w niej śmiertelnie zakochany, a ona w nim.
- Kto ci coś takiego powiedział? - wykrzyknął Dan.
- Ciocia Oliwia. Słyszałam też, jak mama drażniła tym ojca. Naturalnie wszystko to było, zanim
ojciec poznał mamę.
- A dlaczego twój ojciec się z nią nie ożenił? - zapytałem.
- Cóż, ona w końcu nie chciała wyjść za niego. Odkochała się. Myślę, że była bardzo niestała w
uczuciach. Ciocia Oliwia mówiła, że ojciec bardzo to przeżywał, ale mu przeszło kiedy poznał mamę.
Mama była dwa razy ładniejsza od Agnes Clark. Anges miała skłonność do piegów. Pomyślcie tylko,
gdyby ona wyszła za ojca, to bylibyśmy dziećmi żony gubernatora.
- Ale wtedy ona nie byłaby żoną gubernatora - wtrącił Dan.
- Myślę, że równie dobrze mogłaby być żoną ojca - oświadczyła lojalnie Celinka.
- Oczywiście, zwłaszcza jeśli widziało się gubernatora - zachichotał Dan. - Wuj Roger mówi, że
można się spokojnie do niego modlić, bo nie wygląda ani jak ktoś z niebios, ani jak ktoś z ziemi, ani
jak ktoś spod ziemi.
- Och, wuj Roger mówi tak dlatego, że ma inne poglądy polityczne - powiedziała Celinka. -
Gubernator wcale nie jest taki brzydki. Widziałam go na pikniku w Markdale dwa lata temu. Jest
bardzo gruby i łysy, i czerwony na twarzy, ale widziałam mężczyzn, którzy wyglądali znacznie
gorzej.
- Obawiam się, że twoje krzesło, ciociu Elizo, jest zbyt blisko pieca - wykrzyknęła Fela.
Nasz gość, którego twarz w istocie była bardzo zarumieniona, potrząsnął głową.
- Nie, nie, jest mi bardzo wygodnie - powiedziała cioteczna babka, ale jej głos wprawił nas w
zakłopotanie. Był w nim jakiś dziwny niepewny dźwięk. Czyżby śmiała się z nas? Spojrzeliśmy na
nią uważnie, lecz twarz miała bardzo poważną. Tylko oczy wyglądały podejrzanie. Po tym już mało
mówiliśmy do końca kolacji.Gdy skończyliśmy, cioteczna babka Eliza powiedziała, że bardzo jej
przykro, ale naprawdę musi już iść. Fela uprzejmie namawiała ją do pozostania, choć odetchnęła z
ulgą, gdy ciocia podtrzymała swoją decyzję. Zaprowadziła ją więc do pokoju gościnnego, Celinka
zaś pobiegła na górę i za chwilę wróciła z małą paczuszką w ręku.
- Co tam masz? - spytała podejrzliwie Fela.
- Mała torebka płatków róży - wyjąkała Celinka. - Myślałam, że mogę to dać cioci Elizie.
- Też pomysł! Nie rób tego - powiedziała z pogardą Fela. - Ona pomyśli, że zwariowałaś.
- Ale była szalenie miła, kiedy poprosiłam ją o nazwisko na naszą kapę misyjną - zaprotestowała
Celinka. - wybrała miejsce za dziesięć centów. Chcę więc dać jej te płatki róży i zrobię to, panno
Felu!
Cioteczna babka Eliza przyjęła mały upominek bardzo uprzejmie, pożegnała się z nami i
oświadczyła, że doskonale się bawiła. Poprosiła o przekazanie pozdrowień rodzicom i wreszcie się
oddaliła. Patrzyliśmy jak idzie przez podwórko - wysoka, wyprostowana - i znika w dole drogi.
Potem, jak wiele razy wcześniej, zebraliśmy się dokoła czerwono płonącego kominka, na dworze zaś
wiatr śpiewał w zimowym zmierzchu, pędząc przez białe doliny zanurzone w czerwieniejącym
zachodzie. Nad wierzbą przy furtce pobłyskiwała słabo cicha srebrzysta i zimna gwiazda.
- Wreszcie! - powiedziała Fela, oddychając z ulgą. - Tak się cieszę, że ona już sobie poszła.
Rzeczywiście jest dziwna, tak jak mówiła mama.
- Ale to jest dziwność inna od tej, której oczekiwałam - powiedziała w zamyśleniu Historynka. - Jest
coś w cioci Elizie, czego nie mogę zrozumieć. I myślę, że nie bardzo ją lubię.
- Jestem całkiem pewien, że jej nie lubię - powiedział Dan.
- No, dobrze, to nie ma znaczenia. Poszła sobie i na tym koniec - powiedziała uspokajająco Celinka.
Ale nie był to koniec - daleko było do tego! Gdy wrócili starsi niemalże pierwsze słowa cioci Janet
brzmiały:
- A więc podejmowaliście herbatą żonę gubernatora. Wszyscy wytrzeszczyliśmy na nią oczy.
- Nie rozumiem o czym mówisz - rzekła Fela. - Nie było tu nikogo oprócz ciotecznej babki Elizy.
Przyszła dziś po południu i...
- Cioteczna babka Eliza? Bzdura! - powiedziała ciocia Janet. - Ciotkę Elizę widzieliśmy dzisiaj w
mieście. Była z nami na podwieczorku u cioci Luizy. Czy więc nie było tu pani gubernatorowej
Lesley? Spotkaliśmy ją, gdy wracała do Charlottetown i powiedziała, że tu była. Odwiedzała
przyjaciółkę w Carlisle i pomyślała, że po starej znajomości odwiedzi także ojca. Ale dlaczego tak
wszyscy się we mnie wpatrujecie? Macie oczy jak spodeczki.
- Była tu na herbacie pewna dama - powiedziała przygnębiona Fela - ale myśleliśmy, że to cioteczna
babka Eliza. Ona zresztą nie zaprzeczyła. I wydawało się nam, że jakoś się dziwnie zachowuje;
krzyczeliśmy do niej jakby była głucha i opowiadaliśmy sobie różne rzeczy o jej nosie i Pat biegał po
jej ubraniu...
- Dan, ona musiała słyszeć to wszystko co mówiłeś, kiedy pokazywałam fotografie - wykrzyknęła
Celinka.
- I to o gubernatorze przy herbacie również - dodał bez skruchy Dan.
- Chciałabym wiedzieć, co to wszystko znaczy? - powiedziała ciocia Janet bardzo zdegustowana.
Dowiedziała się po jakimś czasie, gdy ułożyła kawałki naszych opowieści w jedną całość. Była
wstrząśnięta i wuj Alec był trochę poruszony; tylko wuj Roger zrywał boki ze śmiechu, a ciocia
Oliwia mu wtórowała.
- Wydawało mi się, że powinniście mieć więcej rozsądku - rzekła ciocia Janet z ubolewaniem.
- Sądzę, że to była prawdziwa złośliwość z jej strony udawać, że jest głucha - powiedziała ze łzami w
głosie Fela.
- To jest cała Agnes Clark - oświadczył z uśmiechem wuj Roger. - Wyobrażam sobie jak doskonale
się bawiła tego popołudnia.
Tak było w istocie. Dowiedzieliśmy się o tym nazajutrz, gdy przyszedł od niej list.
„Droga Celinko i wszyscy pozostali - pisała żona gubernatora. - Chcę was prosić o wybaczenie za to,
że udawałam ciocię Elizę. Podejrzewam, że nie było to ładnie z mej strony, ale - wierzcie mi - nie
mogłam się oprzeć pokusie. Jeśli wy mi to wybaczycie, to ja także wybaczę wam wszystko co
mówiliście o gubernatorze i w ten sposób zostaniemy przyjaciółmi. Wiedzcie, że gubernator jest
bardzo dobrym człowiekiem, choć natura nie dała mu urody.
Świetnie się bawiłam w waszym domu i zazdroszczę cioci Elizie jej krewniaków. Byliście dla mnie
tacy mili, że nie śmiałam być miła dla was, bobym się wydała z kretesem. Ale naprawię to, gdy
przyjedziecie mnie odwiedzić w siedzibie gubernatora. Musicie to zrobić przy okazji najbliższej
wizyty w mieście. Niezmiernie żałuję, że nie widziałam Paddy’ego, bo bardzo lubię koty, nawet
wtedy gdy stąpają umaczanymi w melasie łapami po moim ubraniu. Dziękuję ci, Celinko, za
paczuszkę płatków różanych. Pachnie jak sto grządek róż; położyłam ją w pościeli w moim pokoju
gościnnym, w którym będziesz spać, kiedy do mnie przyjedziesz, moja droga. Gubernator prosi,
żeby umieścić i jego nazwisko na kwadracie kapy, w części za dziesięć centów.
Powiedzcie Danowi, że bardzo mnie ubawiły jego komentarze do fotografii. Stanowiły niezwykle
ożywczy kontrast do zwykłych wyjaśnień typu „kto jest kim”. Felu, twoje racuchy były doskonałe.
Bądź miła i przyślij mi przepis na nie.
Z serdecznymi pozdrowieniami wasza Agnes Clark Lesey”
- To ładnie z jej strony, że się usprawiedliwiła - skomentował list Dan.
- Gdybyśmy tylko nie mówili tego wszystkiego o gubernatorze - jęknęła Fela.
- Jak ty zrobiłaś te racuchy?
- spytała ciocia Janet. - W domu przecież nie było proszku do pieczenia, a mnie nigdy nie wyrastały
na sodzie i kwasie winnym.
- Ależ było mnóstwo proszku do pieczenia - odparła Fela.
- Nie, nie było ani odrobiny, bo zużyłam resztę w czwartek, kiedy robiłam kruche ciastka.
- Ale ja znalazłam pudełko prawie pełne, z tyłu na górnej półce, takie z żołtą nalepką. Chyba
zapomniałaś, że tam stoi.
Ciocia Janet wpatrywała się tępo w swą córkę, a potem zdumienie ustąpiło miejsca przestrachowi.
- Felu King! - wykrzyknęła. - Nie chcesz powiedzieć, że zarobiłaś racuchy tym proszkiem, który był
w starej żółtej puszce?
- Tak, tak właśnie zrobiłam - odparła niepewnie Fela, którą zaczął ogarniać strach. - Ale, mamo, o co
ci właściwie chodzi?
- O co chodzi? To był proszek do zębów, ot, co to było. Twoja kuzynka Myra stłukła słoik z
proszkiem do zębów, gdy gościła u nas zeszłej zimy i dałam jej wtedy to stare pudełko. Zapomniała
je zabrać ze sobą, postawiłam je więc na górną półkę. Wszyscy musieliście chyba być wczoraj
zaczarowani.
Biedna, biedna Fela! Gdyby nie była zawsze taka strasznie zarozumiała na punkcie swoich
umiejętności gotowania i tak demonstracyjnie pogardliwa wobec aspiracji i pomyłek innych ludzi w
tej dziedzinie, to chyba mógłbym jej nawet współczuć.
Historynka musiałaby nie być normalnym człowiekiem, gdyby nie zdradziła małego triumfującego
rozbawienia. Jedynie Piotrek stanął mężnie po stronie damy swego serca.
- Racuchy były wspaniałe tak czy inaczej. Jaka więc różnica, na czym wyrosły?
Dan jednakże zaczął drażnić Felę jej racuchami na proszku do zębów i przypominał jej to do końca
życia.
- Nie zapomnij posłać żonie gubernatora przepisu na te racuchy - powiedział.
Fela z oczami pełnymi łez i policzkami purpurowymi z upokorzenia, wybiegła z pokoju, a żona
gubernatora nigdy nie otrzymała recepty na racuchy.
Rozdział VII
Z wizytą u kuzynki Mattie
Pewnej marcowej soboty wybraliśmy się z długo odkładaną wizytą do Baywater do kuzynki Mattie
Eilke. Drogą do Baywater było sześć mil, ale skrótem przez wzgórza, pola i las - ledwo trzy. Nie
czekaliśmy na tę chwilę z jakąś szczególną radością, bo u kuzynki Mattie wszyscy byli dorośli i to od
tak dawna, że z trudem pamiętali, że kiedyś w ogóle byli dziećmi. Jednakże, jak to nam powiedziała
Fela, koniecznie należało przynajmniej raz w roku odwiedzać kuzynkę Mattie, bo byłaby nadąsana.
Zdecydowaliśmy więc pójść i mieć to z głowy.
- W każdym razie dostaniemy wspaniały obiad - powiedział Dan. - Kuzynka Mattie jest znakomitą
kucharką i nie jest skąpa.
- Zawsze myślisz tylko o swoim żołądku - powiedziała uprzejmie Fela.
- Cóż, kochanie, wiesz doskonale, że nie mógłbym się bez niego obejść - odparł Dan, który od
Nowego Roku przyjął nową metodę postępowania z Felą.- Czy to z chęci dotrzymania swego
przyrzeczenia, czy też dlatego, że odkrył, iż to irytuje ją znacznie bardziej niż dotychczasowe
gniewne repliki - trudno powiedzieć. W każdym razie niezmiennie odbierał jej krytyczne uwagi z
dobrotliwym uśmiechem i żartobliwymi komentarzami, do których dodawał jakieś czułe epitety.
Biedna Fela wpadała z tego powodu w furię.
Wuj Alec nie był pewien, czy powinniśmy wybrać się tego dnia. Spoglądał długo na zasnute
szarością niebo i oświadczył, że zbliża się burza. Ale kuzynkę Mattie już wcześniej zawiadomiono o
naszej wizycie, a ona nie lubiła rozczarowań. Pozwolił nam więc pójść, ostrzegając tylko, że gdyby
burza rozpoczęła się wcześniej, mamy tam przenocować.
Spacer sprawił nam wiele przyjemności - nawet Feliksowi, chociaż został wyznaczony do opisania
wizyty dla „Naszego Pisma” i ta odpowiedzialność bardzo mu ciążyła. Co mogło znaczyć dla nas, że
świat był szary i szalał wiatr? Szliśmy złocistą drogą i w sercach mieliśmy wiosnę; pokonywaliśmy
drogę ze śmiechem i żartami oraz historiami, które nam opowiadała Historynka - mitami i legendami
minionych lat.
Spacer był przyjemny, bo po niedawnej odwilży znowu wszystko zamarzło. Wędrowaliśmy przez
pola poprzecinane szarą pajęczyną ogrodzeń, gdzie zwiędła trawa smutnie wyglądała spod śniegu.
Przez chwilę zatrzymaliśmy się obok kępy sosen - wspaniałych majestatycznych tworów przyrody,
przyjaciół wieczornych gwiazd, i wreszcie dotarliśmy do pasma jodeł i klonów, które dzieliło Carlisle
od Baywater. W tej okolicy mieszkała Peg Bowen i nasza trasa przebiegała niemal obok jej domu.
Mieliśmy nadzieję, że jej nie spotkamy, bo od tej afery z rzucaniem uroku na Paddy’ego nawet
najodważniejsi z nas wstrzymywali oddech przechodząc w pobliżu jej domu i oddychali z głęboką
ulgą, gdy bezpiecznie zostawiali go za sobą.
Las był pełen jakiejś posępnej ciszy, która często poprzedza burzę, zaś wiatr niósł się nisko z
głuchym zawodzeniem po ubielonej i usypanej szyszkami ziemi. Otaczała nas śnieżna samotność,
posrebrzone, z perlistym blaskiem arkady drzew i długie nietknięte stopą ludzką aleje wysadzane
wspaniałymi kolumnami sosen. Wszyscy żałowaliśmy, że w końcu wyszliśmy z lasu i znaleźliśmy
się w przytulnej, ale banalnej osadzie Baywater.
- To właśnie jest dom kuzynki Mattie, ten duży biały na zakręcie drogi - powiedziała Historynka. -
Mam nadzieję, że obiad jest gotowy, bo po tym spacerze jestem głodna jak wilk.
- Chciałbym, żeby żył mąż kuzynki Mattie - stwierdził Dan. - To był strasznie miły staruszek.
Kieszenie miał zawsze pełne orzechów i jabłek. Lubiłem tu przychodzić, kiedy on żył. Teraz jest tu
zbyt dużo starych kobiet.
- Och, Dan, kuzynka Mattie i jej szwagierki są przecież bardzo miłe - skarciła go Celinka.
- Tak, na pewno są miłe, ale one zupełnie nie zauważają, że człowiek już dawno nie ma pięciu lat i
ciągle traktują go tak, jakby je miał - odparł Dan.
- Znam historyjkę o mężu kuzynki Mattie - wtrąciła Historynka. - Jak wiecie, miał na imię
Ebenezer...
- Czy można się więc dziwić, że był chudy i skarłowaciały? - rzekł Dan.
- Ebenezer jest tak samo ładnym imieniem jak Daniel - oświadczyła Fela.
- Czy naprawdę tak myślisz, mój aniele? - zapytał Dan słodkim jak miód głosem.
- Mów dalej, przypomnij sobie swoje drugie przyrzeczenie - szepnąłem do Historynki, która szła
szybko naprzód z obrażoną miną.
Historynka przełknęła coś z trudem i kontynuowała:
- Kuzyn Ebenezer panicznie bał się czegokolwiek pożyczać. Uważał pożyczanie za okropny
dyshonor. Jak wiecie, oboje z kuzynką Mattie mieszkali kiedyś w Carlisle, tam gdzie teraz mieszkają
Rayowie. to było za życia dziadka Kinga. Pewnego dnia kuzyn Ebenezer przyszedł na wzgórze i
wszedł do kuchni, gdzie była zebrana cała rodzina. Wuj Roger mówił, że wyglądał jakby ukradł
komuś owcę. Siedział w kuchni przez godzinę i prawie się nie odzywał - tylko bardzo nieszczęśliwie
wyglądał. Wreszcie wstał i powiedział zrozpaczonym głosem: „Wuju Abrahamie, czy mogę
porozmawiać z tobą przez chwilę na osobności?” „Oczywiście” - odparł dziadek i zabrał go do
saloniku. Kuzyn Ebenezer zamknął drzwi, rozejrzał się dokoła i rzekł prosząco: „Jeszcze bardziej na
osobności”. Wtedy dziadek zabrał go do pokoju gościnnego i zamknął drzwi. Zaczął się też
niepokoić, bo pomyślał, że kuzynowi Ebenezerowi musiało się przytrafić coś okropnego. Kuzyn
Ebenezer podszedł blisko do dziadka, chwycił ręką klapę jego marynarki i wyszeptał: „Wuju
Abrahamie, czy możesz mi pożyczyć siekierę?”
- Nie musiał wcale z tego robić takiej tajemnicy - powiedziała Celinka, która zupełnie nie zrozumiała
dowcipu i nie mogła pojąć dlaczego wszyscy się śmiejemy. Ale Celinka była taka miła, że nikt nie
brał jej za złe braku poczucia humoru.
- To trochę złośliwe opowiadać takie historyjki o ludziach, którzy już nie żyją - rzekła Fela.
- Czasem to jednak bezpieczniej, niż opowiadać coś takiego, kiedy są żywi, moja miła - skomentował
Dan.
Spodziewaliśmy się dobrego obiadu u kuzynki Mattie - i nie zawiedliśmy się. Ona i jej szwagierki -
panna Luiza Jane i panna Karolina - były dla nas bardzo miłe. Spędziliśmy czas przyjemnie,
aczkolwiek zrozumiałem również obiekcje Dana, kiedy głaskały nas po głowach, mówiły kogo im
przypominamy i rozdawały miętowe pastylki.
Rozdział VIII
Odwiedzamy Peg Bowen
Od kuzynki Mattie wyszliśmy wcześnie. Ciągle zbierało się na burzę, nie bardziej jednak niż rano.
Zamierzaliśmy wracać do domu inną drogą - prowadzącą przez pola porosłe krzewiastymi klonami.
Droga ta miała dodatkowy plus - przechodziła z dala od domu Peg Bowen. Mieliśmy nadzieję zdążyć
przed burzą, ale ledwo doszliśmy do wzgórza za wsią, kiedy zaczął sypać drobny gęsty śnieg.
Rozsądniej byłoby zawrócić, ale już przeszliśmy ponad milę i zdawało się nam, że dojdziemy do
domu zanim pogoda się pogorszy. Gorzko się jednak rozczarowaliśmy, bo po przejściu pół mili
znaleźliśmy się w środku oślepiającej śnieżnej zamieci. Mieliśmy teraz jednakowo daleko do kuzynki
Mattie i do wuja Aleca. Zaczęliśmy więc przedzierać się przez śnieg, a z każdym krokiem ogarniał
nas coraz większy strach. Śnieg bił nas po twarzych i z trudem widzieliśmy na krok przed sobą. Do
tego bardzo się ochłodziło; burza zaś szalała dokoła na białej bezludnej przestrzeni i w szybko
zapadającej ciemności.
Wąska dróżka, której usiłowaliśmy się trzymać, szybko została całkowicie zasypana i stąpaliśmy na
ślepo, trzymając się za ręce i starając się zobaczyć cokolwiek przez wściekłe fale śniegu napełniające
powietrze. Wszystko stało się tak nagle, że nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z grozy sytuacji.
Niebawem Piotrek, który prowadził naszą gromadkę, bo jakoby znał tę trasę najlepiej, zatrzymał się i
wykrzyknął:
- Nie widzę zupełnie drogi. Nie wiem gdzie jesteśmy.
Zatrzymaliśmy się i przytuliliśmy do siebie. Strach napełnił nam serca. Wydawało się, że to przed
wiekami byliśmy zadowoleni i bezpieczni w cieple domu kuzynki Mattie. Celinka zaczęła płakać z
zimna i Dan, pomimo jej protestów, ściągnął swój płaszcz i zmusił ją by go założyła.
- Nie możemy stać - powiedział. - Zamarzniemy na śmierć jeśli tu zostaniemy. Chodźcie, musimy
się ruszać. Śnieg nie jest jeszcze głęboki. Weź mnie za rękę, Celinko. Musimy trzymać się wszyscy
razem. Ruszajmy.
- Nie będzie to przyjemne zamarznąć tu na śmierć, ale jeśli wyjdziemy z tego żywi, pomyślcie jaką
historię będę miała do opowiadania - westchnęła Historynka, szczękając zębami.
W głębi serca nie wierzyłem, że uda nam się przeżyć. Było już prawie zupełnie ciemno, a śnieg pod
nogami z każdą chwilą stawał się głębszy. Byliśmy przemarznięci do szpiku kości. Myślałem jakby
to było przyjemnie położyć się i odpocząć, ale przypomniałem sobie zaraz, że tego właśnie robić nie
wolno i znowu zmusiłem się do potykania się wraz z innymi. Dziewczęta trzymały się wspaniale,
nawet Celinka. Byłem wdzięczny losowi, że nie ma z nami Sary Ray. Teraz już zgubiliśmy się
zupełnie. Otaczała nas wielka straszna ciemność. Nagle Fela upadła; podnieśliśmy ją, ale stwierdziła,
że dalej nie pójdzie. Była zupełnie wykończona.
- Masz mniej więcej pojęcie gdzie jesteśmy? - krzyknął Dan do Piotrka.
- Nie - odkrzyknął Piotrek - wiatr wieje ze wszystkich stron, nie wiem, w jakim kierunku jest dom.
Dom! Czy go jeszcze kiedyś zobaczymy? Staraliśmy się nakłonić Felę do ruchu, lecz ona tylko
sennie powtarzała, że musi się położyć i odpocząć. Celinka też ciężko opierała się o mnie.
Historynka ciągle jeszcze trzymała się dzielnie i radziła żeby walczyć z burzą, ale zdrętwiała z zimna
i słowa jakie wypowiadała, ledwo było słychać.
Przyszła mi do głowy szalona myśl, że powinniśmy wykopać w śniegu głęboką jamę i wsunąć się do
niej. Gdzieś czytałem, że ludzie w ten sposób ratowali sobie życie w burzy śnieżnej.
Nagle Feliks wykrzyknął:
- Jest światło!
- Gdzie? Gdzie? - Patrzyliśmy wszyscy, ale niczego nie widzieliśmy.
- Nie ma go teraz, ale widziałem przed chwilą - krzyknął Feliks. - Jestem tego pewien. Chodźcie tam,
w tamtą stronę.
Ożywieni świeżą nadzieją pośpieszyliśmy za nim. Wkrótce zobaczyliśmy światło - i nigdy nic nie
wydawało się nam jaśniejsze. Jeszcze kilka kroków i gdy nieco dalej weszliśmy w schronienie lasku,
zdaliśmy sobie sprawę gdzie jesteśmy.
- To jest dom Peg Bowen - krzyknął Piotrek, zatrzymując się z żalem.
- Nic mnie nie obchodzi czyj to dom - oświadczył Dan. - Musimy tam pójść.
- Chyba tak - ze smutkiem zgodził się Piotrek. - Nie możemy tu zamarznąć na śmierć, nawet jeśli ona
jest czarownicą.
- Na miłość boską nie mówcie mi o czarownicach tak blisko jej domu - wykrztusiła Fela. - Będę
szczęśliwa jeśli wejdę gdziekolwiek.
Dotarliśmy do domu, wspięliśmy się po schodach prowadzących do tajemniczych drzwi na piętrze i
Dan zapukał. Drzwi otwarły się szybko i przed nami stanęła Peg Bowen ubrana dokładnie tak samo
jak tego pamiętnego dnia, kiedy przyszliśmy, przynosząc dary mające przebłagać ją w sprawie
Paddy’ego.
Za nią widać było mroczny pokój słabo oświetlony jedną świeczką, której blask poprowadził nas
przez zamieć. Także stary piec rozświecał mroki drżącymi czerwono różowymi języczkami światła.
Schronienie Peg wydało się nam, strudzonym wędrowcom obsypanym śmiegiem i przemarzniętym,
ciepłe i przytulne.
- Dobry Boże, a skądżeście się tu wszyscy wzięli? - wykrzyknęła Peg. - Wyrzucili was z domu?
- Byliśmy w Baywater i zbłądziliśmy podczas zawiei w drodze powrotnej - wyjaśnił Dan. - Nie
mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy póki nie zobaczyliśmy światła. Chyba będziemy tu musieli pozostać
aż burza minie, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.
- I jeśli nie sprawi to pani kłopotu - dodała grzecznie Celinka.
- Och, nie ma co mówić o kłopotach. Wejdźcie. Ale też macie śniegu na sobie.
Czekajcie, wezmę miotłę. Chłopcy, postukajcie dobrze butami i otrzepcie płaszcze. Wy,
dziewczynki, dajcie mi swoje rzeczy, to je powieszę. Chyba jesteście mocno zmarznięci, więc
siadajcie koło pieca i grzejcie się.
Peg oddaliła się, żeby zebrać różnego rodzaju krzesełka (niektórym brakowało oparć lub poręczy),
ale już po chwili siedzieliśmy wokół huczącego pieca i szybko tajaliśmy i wysychaliśmy. W
najdziwniejszych marzeniach nie wyobrażaliśmy sobie siebie jako gości przy ognisku czarownicy. A
jednak byliśmy tutaj, zaś sama czarownica właśnie gotowała puchar imbirowej herbaty dla Celinki,
która ciągle miała dreszcze, gdy reszta nas była prawie upieczona. Biedna siostrzyczka wypiła ten
wrzący napój nie śmiąc odmówić, tak była pod wrażeniem Peg.
- To ci zaraz załatwi te dreszcze - powiedziała życzliwie nasza gospodyni. - A teraz zrobię herbatę
dla was wszystkich.
- Och, proszę się nie fatygować - powiedziała pośpiesznie Historynka.
- Cóż to za fatyga - odparła Peg i z nagłą zmianą tonu na ostry i gwałtowny, co właśnie czyniło z niej
osobę tak groźną, spytała: - Myślisz, że moje naczynia są brudne?
- Ależ nie, nie - szybko wtrąciła Fela, zanim Historynka zdążyła coś odpowiedzieć - nikt z nas nawet
nie pomyślałby czegoś takiego. Sara miała na myśli tylko to, żeby się pani zbytnio dla nas nie
trudziła.
- To żaden kłopot - odparła ułagodzona Peg. - Tej zimy jestem ruchliwa jak konik polny, choć
czasem dokucza mi reumatyzm. Tyle razy dostawałam dobre kąski w kuchni waszej mamy, że jestem
wam dłużna posiłek.
Nie protestowaliśmy więcej. Siedzieliśmy w nabożnym milczeniu, rozglądając się z bojaźliwą
ciekawością po pokoju. Wpatrywaliśmy się w poplamione ściany pokryte różnorodnymi obrazkami,
barwnymi drukami i ogłoszeniami reklamowymi przylepionymi jak popadło. Wiele słyszeliśmy o
zwierzętach Peg, a teraz je widzieliśmy. Większość kotów zajmowało różne przytulne kąty. Jeden z
nich, czarny chochlik, który napędził nam tyle strachu latem, złośliwie mrugał do nas siedząc na
środku łóżka. Inny, obszarpana pasiasta bestia, bez obu uszu i jednego oka wpatrywał się w nas z kąta
sofy. Pies, który miał tylko trzy łapy, leżał za piecem; wrona siedziała na pręcie wiszącym nad
naszymi głowami w towarzystwie dostojnej starej kwoki. Na półce z zegarem stała wypchana małpa i
trupia czaszka. Słyszeliśmy, że małpkę podarował Peg jakiś marynarz, ale skąd mogła mieć czaszkę?
I czyja ona była? Nie mogłem przestać rozmyślać nad tymi posępnymi pytaniami.
Niebawem herbata była gotowa i zebraliśmy się przy desce z darami - desce dosłownie, ponieważ
stół w domu Peg był dziełem jej własnych rąk. Im jednak mniej się powie o samym posiłku i
talerzach, na których go podano, tym lepiej. Jednak jedliśmy - i to chętnie! - tak jak jedlibyśmy na
każdym bankiecie wydanym dla nas przez czarownicę. Peg mogła być i mogła nie być wiedźmą -
zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie była, ale wiedzieliśmy doskonale, że była zdolna wyrzucić
każde z nas za drzwi w przystępie złości, gdybyśmy ją obrazili. My zaś nie mieliśmy najmniejszej
chęci znaleźć się znowu w lesie, gdzie toczylibyśmy z góry przegraną bitwę z demonicznymi siłami
nocy i zamieci.
Ale ogólnie rzecz biorąc posiłek przebiegał w niezbyt miłej atmosferze, Peg bowiem nie zwracała
uwagi na niczyje uczucia. Okrutnie zraniła Feliksa podając mu filiżankę herbaty.
- Zebrałeś na sobie za dużo ciała, chłopcze. A więc czarodziejskie ziarno nic nie pomogło?
Jakim cudem Peg dowiedziała się o czarodziejskim ziarnie? Feliks wyglądał nad wyraz śmiesznie i
głupio.
- Gdybyś przyszedł najpierw do mnie, to powiedziałabym ci jak się odchudzić - Peg pokiwała
poważnie głową.
- A nie może mi pani powiedzieć teraz? - spytał skwapliwie Feliks. Pragnienie zrzucenia z siebie
nadmiaru ciała pokonało strach i wstyd.
- Nie, bo nie lubię grać drugich skrzypiec - odparła Peg z chytrym uśmiechem. - Ty, Saro, jesteś zbyt
chuda i blada; nie jesteś podobna do matki. Znałam ją dobrze. Uważano ją za piękność, ale ona wcale
nie wyszła tak dobrze za mąż. Twój ojciec miał trochę pieniędzy, ale był takim samym włóczęgą jak
ja. Gdzie jest teraz?
- W Rzymie - odparła krótko Historynka.
- Ludzie sądzili, że twoja matka zwariowała, kiedy wydała się za niego. Ale miała rację robiąc to, co
chciała. Ludzie zawsze lubią nazywać innych wariatami. Tu, na przykład, są ludzie, co mówią, że ja
mam źle w głowie. Słyszałaś no kiedy coś takiego? - tu Peg wyciągnęła palec w stronę Feli.
- Nigdy - odpowiedziała Fela zbielałymi wargami.
- Życzyłabym każdemu, żeby był taki zdrów na umyśle jak ja - oświadczyła pogardliwie Peg, a
potem obejrzała krytycznie Felę.
- Jesteś ładna, ale dumna. Twoja cera nie pociągnie długo, będzie taka jak u twojej mamy - za dużo
rumieńca.
- Cóż, to chyba lepiej niż być w kolorze błota - zamruczał Piotrek, który nie miał zamiaru znosić
oczerniania damy swego serca - nawet jeśli robiła to czarownica. Jedynym podziękowaniem jednak
było rozzłoszczone spojrzenie Feli, Peg zaś go nie usłyszała i zwróciła swą uwagę na Celinkę.
- Wyglądasz na słabowitą. Myślę, że nie dożyjesz dorosłego wieku.
Wargi Celinki zadrżały, a twarz Dana zrobiła się purpurowa.
- Zamknij się - powiedział do Peg. - Nie masz prawa mówić ludziom takich rzeczy.
Z oszołomienia opadła mi szczęka; to samo stało się ze szczękami Piotrka i Feliksa, a Fela
gwałtownie wtrąciła się do rozmowy.
- Och, panno Bowen, niech pani na niego nie zwraca uwagi. On ma taki nieznośny charakter. Zawsze
w ten sposób mówi do nas w domu. Proszę mu wybaczyć.
- Bóg z tobą, nie zwracam na to uwagi - odparła Peg, nieoczekiwanie. - Lubię chłopców z werwą.
Piotrek, a twój ojciec to uciekł od was, prawda? Był kiedyś moim chłopakiem. Trzy razy
odprowadził mnie do domu po lekcjach śpiewu - kiedy byliśmy młodzi. Niektórzy mówili, że zrobił
to, bo się założył. Ale na świecie zawsze było i jest tyle zazdrości. Nie wiesz gdzie jest teraz?
- Nie - odpowiedział Piotrek.
- Cóż, zjawi się w domu niezadługo - powiedziała Peg tajemniczo.
- Kto pani to powiedział? - wykrzyknął zdumiony Piotrek.
- Lepiej nie pytaj - odparła Peg, przyglądając się czaszce.
Jeśli miała zamiar przyprawić nas o dreszcze, to jej się to udało. Tymczasem, ku naszemu
zadowoleniu, kolacja się skończyła i Peg zaprosiła nas ponownie do ognia.
- Czujcie się jak w domu - powiedziała, wyciągając z kieszeni fajkę. - Nie jestem z tych co to myślą,
że w domu nie należy mieszkać. Chyba nie będę sobie zawracać głowy myciem naczyń. Jeśli
zapamiętacie swoje miejsca, zjecie jutro na nich śniadanie. Myślę, że nikt z was nie pali?
- Nie - powiedziała raczej surowo Fela.
- A więc nie wiecie co jest dobre - odparowała opryskliwie Peg.
Jednakże kilka pociągnięć z fajki wyraźnie ją udobruchało i widząc, że Celinka wzdycha, spytała ją
życzliwie o co chodzi.
- Myślę o tym jak bardzo niepokoją się o nas w domu - wyjaśniła Celinka.
- Mój Boże, dziecino, nie kłopocz się tym. Posłałam im wiadomość, że jesteście tu cali i zdrowi.
- Ale jak to pani zrobiła - wykrzyknęła zdumiona Celinka.
- Lepiej nie pytaj - odpowiedziała Peg i znowu rzuciła spojrzenie na czaszkę.
Zapadła nieprzyjemna cisza, którą przerwała Peg przedstawiając nam swoich podopiecznych i
opowiadając jak się u niej znaleźli. Jej ulubieńcem był czarny kot.
- Ten kot wie więcej ode mnie, możecie mi wierzyć albo nie - powiedziała z dumą. - Mam też
szczura, ale on jest trochę nieśmiały przy obcych. Twój kot przyszedł już do siebie?
- Tak - odpowiedziała Historynka.
- Tak myślałam - powiedziała Peg potakując z godnością. - Dopilnowałam tego. No, nie patrzcie
wszyscy na tę dziurę w mojej sukni.
- Nie patrzymy - zaprotestowaliśmy chórem.
- Wyglądało tak jakbyście patrzyli. Rozdarłam ją wczoraj, ale nie naprawiłam. Wychowano mnie w
przekonaniu, że dziura to przypadek, ale łata to już hańba. A więc wasza ciotka Oliwia w końcu
wychodzi za mąż?
To była dla nas nowina. Poczuliśmy się osłupiali i tak też wyglądaliśmy.
- Nigdy nic o tym nie słyszałam - odezwała się wreszcie Historynka.
- Och, to jednak prawda. Oliwia jest strasznie niemądra. Ja osobiście nie wierzę w mężów. Dobrze
tylko, że nie wydaje się za tego Henryka Jacobsa z Markdale. On by tego bardzo chciał. Myśli,
zarozumialec, że jest wystarczająco dobry dla Kingówny. Jego ojciec, to najgorszy człowiek na
świecie. Raz mnie poszczuł psem ze swojej zagrody. Ale jeszcze mu to kiedyś przypomnę.
Peg wyglądała bardzo groźnie i w naszej wyobraźni przemknęły obrazy płonących stodół.
- Będzie ukarany w piekle - nieśmiało wtrącił Piotrek.
- Ale mnie tam nie będzie i nie zobaczę tego - zareplikowała Peg. - Niektórzy ludzie mówią, że tam
się znajdę, bo nie chodzę dość często do kościoła, ale ja w to nie wierzę.
- A dlaczego pani nie chodzi - spytał Piotrek tak lekkomyślnie, że graniczyło to z bezczelnością.
- Cóż, jestem tak opalona, że boję się, żeby mnie ludzie nie wzięli za Indiankę - wyjaśniła zupełnie
poważnie Peg. - Poza tym wasz pastor odmawia straszliwie długie modlitwy. Dlaczego to robi?
- Przypuszczam, że łatwiej mu rozmawiać z Bogiem niż z ludźmi - zasugerował z namysłem Piotrek.
- A niech tam, w każdym razie ja należę do okrągłego kościoła - powiedziała spokojnie Peg - a więc
diabeł nie złapie mnie w kącie. Nie byłam od trzech lat w kościele w Carlisle. Myślałam, że umrę ze
śmiechu kiedy tam poszłam ostatni raz. Stary Marr zbierał tego dnia na tacę, a miał na sobie nowe
buty, które cały czas skrzypiały. I za każdym skrzypnięciem stary Marr wykrzywiał twarz, jakby go
bolał ząb. Strasznie to śmiesznie wyglądało. Jak tam idzie ta kapa misyjna, Celinko?
Czy było coś, o czym Peg nie wiedziała?
- Bardzo dobrze - odparła Celinka. - Możesz wypisać na niej i moje nazwisko, jeśli chcesz.
- O, bardzo dziękuję. A w jakim miejscu - z pięć czy za dziesięć centów? - spytała bojaźliwie
Celinka.
- Oczywiście, że za dziesięć centów. Najlepsze nie jest dla mnie za dobre. Te dziesięć centów dam ci
innym razem - teraz nie mam drobnych. Nie jestem przecież tak bogata jak królowa Wiktoria. Tam
jest jej portret - ta z błękitną szarfą, z brylantową koroną i taką koronką na głowie. Czy ktoś z was
może mi powiedzieć - jest królowa Wiktoria mężatką?
- Och tak, tak, ale jej mąż nie żyje - odpowiedziała Historynka.
- Cóż, sądzę, że i tak nie mogliby nazywać jej starą panną - toć to królowa - nawet gdyby się nie
wydała za mąż. Czasem mówię sobie: „Peg, chciałabyś być królową Wiktorią?” Ale nigdy nie wiem
co odpowiedzieć. Latem, kiedy wędruję po lesie i w słońcu, to bym nie chciała być królową Wiktorią
za nic na świecie. Ale kiedy przyjdzie zima i chłody, i nie mogę nigdzie chodzić, to myślę czy nie
zamieniłabym się jednak z nią miejscami.
Peg znowu włożyła fajkę do ust i zaczęła gwałtownie dymić. Knot w świecy zrobił się długi i miał na
czubku malutką jadowicie czerwoną czapeczkę, która zdawała się mrugać do nas niby złośliwy
gnom. Groteskowy cień Peg migotał na ścianie. Jednooki kot zrezygnował z czuwania i usnął. Na
dworze wiatr wył jak zranione zwierzę. Nagle Peg wyjęła fajkę z ust, ścisnęła mi przegub żylastymi
palcami tak, że niemal krzyknąłem z bólu i spojrzała prosto w twarz. Zacząłem się jej okropnie bać.
W oczach miała dzikie ogniki, na twarzy jakiś tajemny, na poły zwierzęcy wyraz. Kiedy się
odezwała, mówiła innym głosem i innym językiem.
- Czy słyszysz ten wiatr? - zapytała przejmującym szeptem. - Czym jest wiatr? Czym jest wiatr?
- N-n-ie wiem - wyjąkałem.
- Ani ja - powiedziała Peg - ani nikt inny. Nikt nie wie czym jest wiatr. Pragnęłabym się tego
dowiedzieć. Gdybym wiedziała to może nie bałabym się wiatru tak bardzo. bardzo się go boję.
Kiedy dmucha tak mocno jak teraz chce mi się skurczyć i schować. Ale jedno wam mogę
powiedzieć o wietrze - jest to jedyna wolna rzecz na świecie, jedyna wolna rzecz. Wszystko inne
podlega jakimś prawom, tylko wiatr jest wolny. Wieje tam, gdzie chce i nic do tego człowiekowi.
Jest wolny i dlatego go kocham, choć się go boję. To wielka sprawa być wolnym - wolnym -
wolnym!
Głos Peg wzniósł się prawie do wrzasku. Byliśmy okropnie przestraszeni, wiedzieliśmy bowiem, że
czasami bywała zupełnie szalona. Obawialiśmy się, że właśnie zbliża się jeden z takich ataków.
Jednak nieoczekiwanie Peg szybkim ruchem narzuciła sobie na ramiona i głowę męską marynarkę, w
którą była ubrana i zakryła twarz. Potem z łokciami na kolanach pochyliła się ku przodowi i
pogrążyła w milczeniu. Nikt z nas nie śmiał się odezwać i tak siedzieliśmy przez pół godziny. Potem
Peg podskoczyła i powiedziała raźnie swym zwykłym tonem:
- Myślę, że chce wam się spać. Wy, dziewczynki, będziecie spały tam, w moim łóżku, a ja się położę
na sofie. Jak chcecie to możecie zdjąć kota, chociaż on nic złego wam nie zrobi. Wy, chłopcy,
zejdźcie na dół. Tam jest sterta siana - to wam wystarczy za łóżko, musicie tylko założyć na siebie
płaszcze. Poświecę wam przez chwilę, ale światła nie zostawię, bo się boję, że moglibyście podpalić
dom.
Pożegnaliśmy się z dziewczynkami, które wyglądały jakby sądziły, że nadeszła ich ostatnia godzina, i
weszliśmy do dolnego pomieszczenia. Poza stertą drzewa do pieca i stertą czystego siana, nic w nim
nie było. Rzucaliśmy dokoła ukradkowe spojrzenia zanim Peg zgasiła światło i odetchnęliśmy z ulgą,
bo nie było tu żadnych czaszek. Wszyscy czterej zakopaliśmy się w sianie. Nie sądziliśmy, że
zaśniemy, ale byliśmy zmęczeni, więc usnęliśmy natychmiast i otworzyliśmy oczy dopiero rano.
Biednym dziewczynkom nie powiodło się tak dobrze. Twierdziły, że nie zmrużyły oczu przez całą
noc. Cztery rzeczy przeszkadzały im spać. Po pierwsze - Peg głośno chrapała; po drugie - płomienie z
kominka przez pół nocy rzucały światło na czaszkę, a to robiło posępne wrażenie; po trzecie - pościel
Peg cuchnęła dymem z fajki i po czwarte - bały się, że ten szczur, którego wspominała Peg, może w
nocy wyjść ze swej kryjówki i próbować zapoznać się z nimi. Były nawet pewne, że kilka razy
słyszały, jak hałasował.
Gdy obudziliśmy się rano, było już po burzy i młody poranek spoglądał na ubielony świat. Mała
polanka dokoła chatki Peg była pokryta zaspami, więc zabraliśmy się do odgarniania śniegu aż do
drogi. Dostaliśmy śniadanie - gęstą owsiankę na wodzie i po jajku na twardo. Celinka nie była w
stanie zjeść swojej owsianki; oświadczyła, że jest bardzo zaziębiona i nie ma apetytu. Zaziębiona
była naprawdę. Reszta z nas wcisnęła w siebie gęstą papkę, a gdy już zjedliśmy Peg spytała, czy
wyczuliśmy jej mydlany smak.
- Mydło wpadło mi do garnka z owsianką - powiedziała. - Ale na obiad - tu oblizała wymownie wargi
- zrobię wam duszone mięso po irlandzku. Na pewno będzie dobre.
Mięso po irlandzku w wykonaniu Peg! Nic dziwnego, że Dan rzekł pośpiesznie:
- Jest pani bardzo uprzejma, ale my musimy zaraz wracać do domu.
- Nie możecie pójść - odparła Peg.
- Ależ tak, możemy. Zaspy tak stwardniały, że utrzymamy się na nich, a śnieg z pól został
wymieciony wiatrem. To tylko trzy czwarte mili. My, chłopcy, pójdziemy do domu, weźmiemy sanki
i wrócimy po dziewczynki.
Ale one nawet nie chciały o tym słyszeć. Muszą iść z nami i koniec, nawet Celinka.
- Wczoraj wieczorem nie śpieszyliście się tak bardzo - zauważyła z sarkazmem Peg.
- Och, to tylko dlatego, że w domu się o nas niepokoją i że to jest niedziela. Nie chcemy opuścić
zajęć w Szkole Niedzielnej - wyjaśniła Fela.
- Cóż, mam nadzieję, że Szkoła Niedzielna przyda się wam - odparła Peg raczej opryskliwie. Ale
zaraz znowu złagodniała i dała Celince na szczęście kość widełkową kurczaka.
- Czego sobie zażyczysz, to ci się spełni - powiedziała. - Ale możesz wypowiedzieć tylko jedno
życzenie, więc go nie zmarnuj.
- Jesteśmy pani bardzo wdzięczni za wszystko, co pani zrobiła - powiedziała uprzejmie Historynka.
- Nieważne. Chodzi tylko o koszta - odparła ponuro Peg.
- Och - Fela zawahała się. - Jeśli pozwoli pani sobie zapłacić, dać sobie coś...
- Dziękuję, nie - odparła wyniośle Peg. - Są ludzie, którzy za gościnę biorą pieniądze, tak słyszałam,
ale ja mogę powiedzieć, że nie mam z nimi nic wspólnego. Chętnie podzieliłam się z wami tym, co
mam, nawet jeśli się tak bardzo śpieszycie z odejściem.
Zamknęła za nami drzwi z hukiem, a czarny kot towarzyszył nam trochę, stąpając tak ostrożnie i
ukradkiem, że czuliśmy się zaniepokojeni. W końcu zawrócił i dopiero wtedy mogliśmy swobodnie
omówić swoją przygodę.
- Jestem zadowolona, że wydostaliśmy się z tego - powiedziała Fela, oddychając głęboko. - Czyż nie
było to straszne doświadczenie?
- Mogli nas znaleźć dziś rano zamarzniętych na śmierć - zauważyła Historynka z wyraźnym
zadowoleniem.
- A ja wam mówię, to był szczęśliwy traf, że doszliśmy do Peg Bowen - powiedział Dan.
- Panna Marwood mówi, że nie ma czegoś takiego jak szczęśliwy traf - zaprotestowała Celinka. -
Powinniśmy raczej powiedzieć, że była to Opatrzność.
- Tak, ale Peg i Opatrzność nie pasują do siebie zbyt dobrze - odparł Dan. - Jeśli Peg jest czarownicą,
to musi być z tymi z Drugiej Strony.
- Dan, sposób w jaki ty rozmawiasz, jest wprost skandaliczny - powiedziała Fela. - Chciałabym, żeby
mama mogła to usłyszeć.
- Czy mydło w owsiance jest gorsze od proszku do zębów w racuchach, moja piękna? - zapytał Dan.
- Dan, Dan - skarciła Celinka, krztusząc się kaszlem. - Pamiętaj o niedzieli.
- Trudno jakoś o tym pamiętać
- powiedział Piotrek. - Ani trochę to nie przypomina niedzieli i wydaje się strasznie dalekie od
wczoraj.
- Celinko, jesteś okropnie zaziębiona - powiedziała z niepokojem Historynka.
- Mimo imbirowej herbaty Peg - dodał Feliks.
- Och, ta imbirowa herbata była ohydna - wykrzyknęła biedna Celinka. - Myślałam, że jej nigdy nie
przełknę - była taka ostra od imbiru i tak jej było dużo! Ale tak się bałam obrazić Peg, że starałabym
się wypić wszystko, nawet jeśli byłoby tego wiadro. Tak, tak łatwo wam się śmiać. Wy nie
musieliście tego pić!
- My za to zjedliśmy dwa posiłki - powiedziała Fela z dreszczem. - I nie wiadomo kiedy te talerze
były myte. Po prostu zamknęłam oczy i starałam się tylko połykać.
- Czy poczułaś mydlany smak owsianki? - spytała Historynka.
- Tam było tyle dziwnych smaków, że na jeden więcej nie zwróciłam uwagi - odparła ze zmęczeniem
Fela.
- A ja ciągle myślę o tej czaszce - zauważył Piotrek. - Czy myślicie, że Peg naprawdę dowiaduje się
czegoś przy jej pomocy?
- Bzdura! Jak by to robiła? - skarcił go Feliks, odważny w świetle poranka jak lew.
- Ona nie powiedziała, że to robi - wtrąciłem ostrożnie.
- Dobrze, w swoim czasie dowiemy się, czy to, o czym mówiła, rzeczywiście się zdarzy - rzekł w
zadumie Piotrek.
- Czy przypuszczasz, że twój ojciec naprawdę wróci do domu? - chciała wiedzieć Fela.
- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział zdecydowanie Piotrek.
- Powinieneś się wstydzić - rzekła Fela z powagą.
- Nie, nie powinienem. Jak ojciec był w domu, to cały czas pił, nie chciał pracować i był niedobry dla
matki - powiedział Piotrek z wyzwaniem. - Ona musiała go utrzymywać, a także siebie i mnie. Nie
chcę, żeby ojciec powrócił i postaraj się w to uwierzyć. Pewnie, gdyby był ojcem jak należy, to
byłoby co innego.
- A ja chciałabym wiedzieć, czy ciocia Oliwia naprawdę wyjdzie za mąż - powiedziała Historynka z
roztargnieniem. - Nie mogę wprost w to uwierzyć. Ale jak się zastanawiam... wuj Roger drażnił się z
nią, odkąd latem była w Halifaxie.
- Jeśli ona wyjdzie za mąż, to ty przeniesiesz się do nas - powiedziała uradowana Celinka.
Fela nie przejawiała podobnej radości i Historynka ze słabym westchnieniem wyraziła nadzieję, że
ciocia Oliwia za mąż nie wyjdzie. Wszyscy byliśmy jacyś znużeni. Przepowiednie Peg zaniepokoiły
nas, a i nasze nerwy były mniej czy więcej napięte podczas pobytu pod jej dachem. Byliśmy więc
zadowoleni, gdy wreszcie znaleźliśmy się w domu. Dorośli wcale się o nas nie martwili, ponieważ
byli przekonani, że burza się rozpoczęła zanim wyszliśmy od kuzynki Mattie, a nie dlatego, że
otrzymali jakąś tajemniczą wiadomość od czaszki Peg. Odetchnęliśmy z ulgą, ale tak ogólnie to cała
nasza przygoda wcale nie wyjaśniła dręczącego nas pytania: „czy Peg jest czarownicą?”
Rozdział IX
Fragmenty „Naszego Pisma” z lutego i marca
Lista honorowa za dotrzymywanie przyrzeczeń
Panna Felicja King
Honorowe wzmianki
Pan Feliks King
Pan Piotr Craig
Panna Sara Ray
Artykuł redakcyjny
Redaktor naczelny pragnie zrobić kilka uwag na temat Listy Honorowej. Jak widać, figuruje na niej
tylko jedno nazwisko. Fela mówi, że każdego ranka przed śniadaniem, nawet wtedy, gdy byliśmy u
Peg Bowen, myślała jedną piękną myśl. Niektórzy z nas są zdania, że to nie jest w porządku
umieszczać Felę na Liście Honorowej, jeśli złożyła tylko jedno przyrzeczenie. I w dodatku nie mówi
nam jakie to są myśli. (Fela, na stronie: „To, naturalnie, Dan!”). W związku z tym postanowiliśmy
zamieszczać Honorowe Wzmianki o każdym, kto dotrzymał w całości jednej
obietnicy. Feliks sam rozwiązywał zadania arytmetyczne. Skarży się, że nigdy dobrze nie rozwiązał
więcej niż jedną trzecią i że nauczyciel obniżył mu stopień. Ale nie można dotrzymywać obietnic
bez jakichś kłopotów. Piotrek nigdy nie grał w kościele w okręty ani się nie upijał i twierdzi, że nie
jest to wcale takie straszne, jak się spodziewał. (Piotrek, z oburzeniem: „Nigdy tego nie mówiłem”.
Celinka, łagodząco: „Piotrek, Ed tylko żartuje”).
Sara Ray już więcej nie plotkuje, ale sądzi, że rozmowy stały się teraz znacznie mniej zajmujące.
(Sara Ray, zdziwiona: „Nie pamiętam, żebym coś takiego powiedziała”).
Feliks do marca nie jadł jabłek, ale zapomniał się i zjadł aż siedem kiedy byliśmy u kuzynki Mattie.
(Feliks: „Zjadłem tylko pięć!”). Wkrótce też przestanie próbować mówić to, co myśli - ma bowiem z
tego powodu za dużo kłopotów. Uważamy, że Feliks powinien przyjąć raczej zasadę dziadka Kinga,
która brzmiała: „Trzymaj język za zębami, kiedy możesz i kiedy nie możesz powiedzieć prawdy”.
Celinka sądzi, że nie przeczytała tych wszystkich dobrych książek, które powinna, ponieważ te, które
próbowała czytać, były bardzo nudne. Znacznie bardziej interesujące były te z serii „Bratek”. Poza
tym sądzi, że nie ma sensu czuć się źle bez kręconych włosów, więc to przyrzeczenie skreśliła.
Historynka prawie wypełniła swą obietnicę, że będzie się dobrze bawić, choć nie udało się jej to dwa,
a może trzy razy. Dan odmawia wszelkich komentarzy na temat obietnic; to samo robi redaktor
naczelny.
Personalia
Z żalem zawiadamiamy, że Panna Celinka King cierpi z powodu poważnego zaziębienia.
Pan Aleksander Marr z Markdale zmarł nagle w ubiegłym tygodniu. Nie słyszeliśmy o jego śmierci
dopóki nie umarł.
Panna Celinka King pragnie oświadczyć, że nie zapytała w sprawie zwrotu „Święty Jacenty” i tego
drugiego słowa. Dan umieścił to jako złośliwy żart.
Pogoda była zimna i piękna.
Była tylko jedna paskudna burza. Ślizgawka na wzgórzu wuja Rogera nadal jest w użyciu.
Ciocia Eliza ostatecznie nie złożyła nam wizyty. Dostała kataru i wróciła do domu. Współczuliśmy
jej z powodu kataru, ale cieszyliśmy się, że musiała pojechać do domu. Celinka twierdzi, że to
brzydko z naszej strony cieszyć się z tego powodu. Ale kiedy powiedzieliśmy, żeby dała słowo, że
sama się nie cieszy, to tego nie zrobiła.
Panna Celinka King zdobyła trzy znakomite nazwiska na swój kwadrat w kapie misyjnej. Należą one
do gubernatora, jego żony i czarownicy.
Rodzina Kingów miała zaszczyt gościć u siebie siedemnastego lutego żonę gubernatora. Jesteśmy
wszyscy zaproszeni do siedziby gubernatora, ale niektórzy myślą, że nie pojedziemy.
We wtorek miało miejsce tragiczne wydarzenie. Pani Józefowa Crewen przyszła na herbatę, a w
domu nie było nawet kawałka ciasta. Fela jeszcze nie czuje się zupełnie dobrze.
Do szkoły przyszedł nowy chłopiec. Nazywa się Cyrus Brick i jego rodzina przeprowadziła się z
Markdale. Mówi, że pobije Willego Trasera, jeśli ten będzie się upierał, że jest adoratorem Celinki
King. (Celinka: „Nie mam żadnego adoratora! Nie mam zamiaru myśleć o takich sprawach
przynajmniej przez następne osiem lat!”).
Panna Alicja Reade z Akademii Królewskiej w Charlottetown przybyła do Carlisle uczyć muzyki.
Zamieszkała w domu pana Piotra Armstronga. Dziewczęta będą pobierać u niej lekcje muzyki. Dwa
jej opisy można będzie znaleźć w innym dziale. Feliks napisał jeden, ale dziewczynki myślą, że nie
był sprawiedliwy, dlatego drugi napisała Celinka. Nie przeczy, że część opisu skopiowała z
opowieści Walerii H. Montague pt. „Pierwsza, ostatnia i jedyna miłość lorda Marmeduke’a, czyli
Panna Młoda z nadmorskiego zamku” i twierdzi, że pasuje to lepiej do panny Reade niż wszystko, co
wymyśliłaby sama.
Dział porad domowych
Utrzymuj zawsze porządek w kuchni, a nie będziesz się lękać nieoczekiwanego przybycia gości.
Niecierpliwy pytający: Nie potrafimy odpowiedzieć czym należy wywabić plamę z jajka na miękko
na jedwabnej sukni. - Najlepiej chyba nie nosić za często jedwabnych sukien, zwłaszcza zaś kiedy się
gotuje jajka na miękko.
Herbata imbirowa jest dobra na przeziębienie.
Stara gospodyni: Tak, kiedy zabraknie proszku do pieczenia, może zamiast niego użyć proszku do
zębów. (Fela: „Nigdy tego nie napisałam! Nie zgadzam się i sądzę, że to jest nie w porządku, kiedy
inni autorzy umieszczają coś w moim dziale!”).
W tym roku nasze jabłka nie trzymają się najlepiej. Gniją, a ojciec jeszcze mówi, że strasznie dużo
ich zjadamy.
Wytrwałość: Dam ci ten przepis na kluski drożdżowe, jeśli o to prosisz. Ale pamiętaj, że nie każdy
je potrafi zrobić, nawet jeśli ma przepis. Trzeba mieć do nich specjalny talent.
Jeśli wpadnie ci do owsianki mydło, nie mów o tym swoim gościom dopóki nie skończą jeść. Inaczej
może im to odebrać apetyt.
Fela King
Dział dobrych manier
Pg: Nie krytykuj cudzych nosów dopóki nie jesteś pewien, że ta osoba cię nie usłyszy. W żadnym
razie nie krytykuj nosa ciotecznej babki damy swego serca.
(Fela, potrząsając głową: „O jej, jej! Przypuszczam, że Dan uważa to za dowcip ekstra klasy”).
Cg: Kiedy moja najbliższa przyjaciółka spaceruje z inną dziewczynką i wymienia z nią wzory
koronek, to co powinnam zrobić? Odp.: - Być ponad to.
Fg: Lepiej nie zakładać do kościoła gorszego kapelusza, ale jeśli twoja matka uważa, że powinnaś, to
nie do mnie należy kwestionowanie jej decyzji. (Fela: „Dan spisał to słowo w słowo z „Przewodnika
Rodzinnego”, za wyjątkiem części o kapeluszu”).
Pg: Tak, powiedzenie rodzinnemu duchowi „dobry wieczór” przy spotkaniu będzie zupełnie
właściwe.
Fg: Nie, to nie jest elegancko, jeśli się śpi z otwartymi ustami. Co więcej, nie jest to bezpieczne. Coś
ci może w nie wpaść.
Dan King
Dział mody
Krzykiem mody są robione szydełkiem kieszonki na zegarki. Jeśli się nie ma zegarka, można w nich
nosić ołówek lub kawałek gumki.
W dobrym stylu jest mieć wstążki w kolorze sukienki. Jednak bardzo trudno dobrać coś do błotnej
szarości. Ja do tego lubię nosić wstążki szkarłatne.
W dobrym stylu jest przypięcie do płaszcza kawałka wstążki w tym samym kolorze, co wstążka w
warkoczu przyjaciółki. Marta Cowan widziała to w mieście i przeniosła tutaj. Ja zawsze noszę
wstążkę Kasi, a Kasia moją. Tylko Historynka uważa, że jest to śmieszne.
Celinka King
Sprawozdanie z naszej wizyty u kuzynki Mattie
W zeszłym tygodniu wybraliśmy się do kuzynki Mattie. Było bardzo miło i zjedliśmy świetny obiad.
W drodze powrotnej spotkała nas burza i zbłądziliśmy w lesie. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy ani
nic. Gdybyśmy nie zobaczyli światła, to chyba byśmy zamarzli pod śniegiem i nie znaleziono by nas
aż do wiosny i to byłoby bardzo smutne. Ale zobaczyliśmy światło i poszliśmy w tę stronę i
trafiliśmy do Peg Bowen. Niektórzy ludzie mówią, że ona jest czarownicą i właściwie trudno
powiedzieć jak to jest, ale okazała się naprawdę gościnna i zaprosiła nas do siebie. W jej domu
panował nieporządek, ale było ciepło. Peg ma czaszkę. Mam na myśli taką osobną, a nie jej własną.
Dała nam do zrozumienia, że czaszka mówi jej różne rzeczy, ale wuj Alec powiedział, że to
niemożliwe, bo to jest czaszka indiańska, którą miał doktor Beecham i którą Peg ukradła, kiedy on
umarł. A wuj Roger mówi, że za nic w świecie nie zaufałby tej czaszce. Peg dała nam kolację.
Jedzenie było okropne. Historynka mówi, że nie powinienem opowiadać co znalazłem w chlebie z
masłem, bo to byłoby nieprzyjemne do czytania w „Naszym Piśmie”, ale to nie ma znaczenia, bo i
tak byliśmy tam wszyscy, z wyjątkiem Sary Ray, i wiemy co to było. Spędziliśmy tam noc i my,
chłopcy, spaliśmy na sianie. Żaden z nas dotąd tak nie spał. Rano poszliśmy do domu. To jest
wszystko co mogę napisać o odwiedzinach u kuzynki Mattie.
Feliks King
Moja najgorsza przygoda
Teraz przyszła moja kolej coś napisać, więc muszę to zrobić. Myślę, że najgorsza przygoda
przydarzyła mi się dwa lata temu, kiedy całą gromadą poszliśmy się ślizgać na wzgórze wuja Rogera.
Karolek Cowan i Fredek Marr zaczęli, ale w połowie drogi sanki im się o coś zaczepiły i ja
pobiegłem ich popchnąć. Wtedy stanąłem na chwilę, żeby zobaczyć jak jadą i stałem plecami do
szczytu wzgórza. Kiedy tak tam stałem, Rob Marr popchnął na swoich sankach Kasię i Emmę
Crewen. Jego sanki mają z tyłu taki drewniany „język”, który pochylał się nad głowami dziewczyn.
Ja stałem akurat na drodze i oni krzyczeli, żebym się odsunął, ale usłyszałem to dopiero jak sanki
mnie stuknęły. Sanki wsunęły mi się między nogi i zanim się obejrzałem, przekręciłem się nad
„językiem” i z trzaskiem walnąłem na ziemię. Myślałem, że porwał mnie huragan. Dziewczyny nie
mogły zahamować, chociaż myślały, że się zabiłem, ale Rob pobiegł w dół i pomógł mi wstać. Był
strasznie przerażony, ale ja nie byłem zabity, ani nie skręciłem karku. Tylko z nosa mi okropnie
ciekła krew i to przez trzy dni. Nie ciągle, tylko od czasu do czasu.
Dan King
Opowieść o tym jak Carlisle otrzymało swoją nazwę
To jest tez prawdziwa historia. Dawno temu w Charlottetown mieszkała dziewczyna. Nie znam jej
imienia więc nie mogę powiedzieć ale może to i lepiej, bo Fela mogłaby znowu myśleć że nie jest
romantyczne - jak panna Janina Parr. Ona była strasznie ładna i młody Anglik który tu przyjechał
zrobić majątek zakochał się w niej i się zaręczyli i mieli się pobrać na wiosnę. On nazywał się pan
Carlisle. Zimą zaczął polować trochę na reny. Reny wtedy żyły na wyspie. Teraz już nie ma żadnego.
On przyszedł tu gdzie teraz jest Carlisle. Nie było tu nic tylko lasy i trochę Indian. On zachorował i
był okropnie chory i to w indiańskim obozie. Była tam tylko indiańska squaw żeby go doglądać. A w
mieście wszyscy myśleli, że umarł i jego dziewczyna się martwiła trochę ale potem jej przeszło i
znalazła sobie innego kawalera. Dziewczynki mówią, że to nie jest romantyczne ale ja myślę że miała
rację chociaż gdybym to ja umarł to byłoby mi smutno że o mnie zapomniała. Ale on nie umarł i
kiedy wrócił do miasta to poszedł prosto do jej domu i wszedł tam a ona akurat miała wyjść za tego
drugiego. Biedny pan Carlisle poczuł się okropnie. Był chory i słaby i to mu uderzyło do głowy.
Odwrócił się więc i pobiegł i biegł dopóki nie był znowu w obozie indiańskim i tu upadł na ziemię.
Ale Indianie sobie poszli bo już była wiosna ale to nie miało znaczenia bo tym razem on naprawdę
umarł. Ludzie z miasta przyszli go szukać i znaleźli i pogrzebali go tam i nazwali to miejsce jego
nazwiskiem. Mówią że ta dziewczyna nigdy nie była szczęśliwa i źle jej się wiodło ale może na to
zasłużyła.
Piotr Craig
Panna Alicja Reade
Panna Alicja Reade jest bardzo ładna. Ma takie kręcone czarne włosy i duże szare oczy i bladą twarz.
Jest wysoka i chuda, ale figurę ma bardzo ładną i ma ładne usta, i słodki sposób mówienia.
Dziewczęta za nią szaleją i cały czas o niej mówią.
Feliks King
Piękna Alicja
Tak właśnie między sobą nazywamy pannę Reade. Jest bardzo piękna. Ma wspaniałe bujne
kruczoczarne włosy opadające w lśniących falach na plecy i odsłaniające ucałowane przez słońce
czoło. (Dan: „Gdyby Feliks powiedział, że jest opalona, to rzuciłybyście się wszystkie na niego”.
Celinka, lodowato: „Ucałowane przez słońce nie znaczy opalone”. Dan:
„No to co znaczy?” Celinka, zakłopotana: „Nie wiem, ale panna Montague pisze, że czoło lady
Geraldine było ucałowane przez słońce, a oczywiście córka hrabiego nie mogła być opalona”.
Historynka: „Och, przestańcie przerywać w ten sposób. To psuje wrażenie”). Oczy jej są cudownie
ciemne i głębokie jak jeziora o północy, w których odbijają się gwiazdy z niebios. Rysy ma jak
rzeźbione w marmurze, a usta ma drżące, wygięte w łuk Kupidyna. (Piotrek: „A co to takiego?”). Jej
delikatna skóra jest jasna i czysta jak płatki białych lilii. Głos ma jak szmer leśnego strumienia, a jej
szczupła postać nie ma sobie równych w symetrii. (Dan: „Tak to określa Waleria, a wuj Roger mówi,
że nie widać po niej tego co zjada!” Fela: „Dan! Jeśli wuj Roger jest prostacki, to ty nie musisz być
taki!”). Jej ręce są jak marzenia poety. Ubiera się bardzo ładnie i wygląda niezmiernie gustownie. Jej
ulubionym kolorem jest niebieski. Niektórzy ludzie mówią, że jest sztywna, inni że zarozumiała, ale
to wcale nie jest tak. Po prostu ona różni się od nich, oni zaś tego nie lubią.
Panna Reade jest urocza i uwielbiamy ją.
Celinka King
Rozdział X
Zniknięcie Paddy’ego
Jak sobie przypominam, wiosna tego roku przyszła do Carlisle późno. Był już maj i dopiero wtedy
pogoda zaczęła zadowalać dorosłych. Nas, dzieci, zadowolić było łatwiej, dlatego też uważaliśmy, że
kwiecień był wspaniały. Śnieg zniknął wcześniej i pozostawił ziemię szarą, twardą i zamarzniętą -
akurat w sam raz do zabaw i gier. W miarę jak dni mijały, stawało się coraz przyjemniej. Wzgórza
zaczęły wyglądać tak, jakby myślały o majowym kwieciu; stary sad kąpał się w drżących
promieniach słońca; w wielkich drzewach musowały soki. We dnie niebo pokrywały delikatne, jakby
utkane z mgły wędrujące obłoki; wieczorami na doliny spoglądał pełny, nisko wiszący księżyc - taki
dostojny i blady jak jakiś święty w aureoli. Dźwięki śmiechu i marzenia unosiły się w powietrzu i
cały świat młodniał w radosnych podmuchach kwietniowych wietrzyków.
- Jakie przyjemne staje się wiosną życie - powiedziała kiedyś o zmierzchu Historynka, gdy
huśtaliśmy się na konarach w Alei Wuja Stefana.
- Żyć jest przyjemnie o każdej porze - odpowiedziała zadowolona z siebie Fela.
- Ale wiosną jest najprzyjemniej - nastawała Historynka. - Myślę, że kiedy umrę, to będę się czuła
martwa przez trzy czwarte roku, ale gdy przyjdzie wiosna, to na pewno zachce mi się wstać i być
znowu żywą.
- Mówisz takie dziwne rzeczy - poskarżyła się Fela. - Tak naprawdę martwa nie będziesz nigdy.
Będziesz tylko na tamtym świecie. A w ogóle uważam, że to okropne tak opowiadać o
nieboszczykach.
- Wszyscy kiedyś umrzemy - powiedziała Sara Ray uroczyście, ale i z pewnym zadowoleniem.
Wydawało się, że cieszyło ją oczekiwanie na coś, gdzie nic - ani niesympatyczna matka, ani okrutny
los, który uczynił ją bezbarwną małą nicością - nie przeszkodzi jej odegrać głównej roli.
- Myślę czasem - powiedziała Celinka raczej ostrożnie - że umrzeć młodo nie jest aż tak strasznie, jak
kiedyś przypuszczałam.
Swoją uwagę poprzedziła lekkim kaszlnięciem, jak to ostatnio robiła bardzo często, ponieważ
pozostałości przeziębienia, które chwyciła tej nocy, gdy zbłądziliśmy w śnieżnej zamieci, ciągle
jeszcze nie ustąpiły.
- Nie mów takich głupstw, Celinko - wykrzyknęła Historynka z mimowolną szorstkością, tą
szorstkością, którą rozumieliśmy. Wszyscy w głębi serc, choć nigdy o tym ze sobą nie
rozmawialiśmy, myśleliśmy, że Celinka nie wygląda tak dobrze, jak powinna wyglądać wiosną.
Dlatego też nie chcieliśmy słuchać niczego, co w jakikolwiek sposób dotykało lub poświadczało ten
słabiutki, maleńki cień, który od czasu do czasu pojawiał się i przesłaniał nam blask słońca.
- Ale to przecież ty zaczęłaś mówić o tym jak umrzesz - powiedziała gniewnie Fela. - Ja nie uważam,
że należy mówić o takich sprawach. Celinko, jesteś pewna, że nie przemoczyłaś nóg? Zresztą i tak
musimy wracać, zrobiło się za chłodno dla ciebie.
- Wy, dziewczęta, lepiej już idźcie - powiedział Dan - ale ja nie pójdę dopóki nie odejdzie stary Izaak
Frewen. Nie lubię go.
- Ja też go nie znoszę - oświadczyła Fela, po raz pierwszy w życiu zgadzając się z Danem. - Ciągle
żuje tytoń i pluje na podłogę - paskudny świntuch!
- A jednak jego brat jest starszym w radzie kościelnej - powiedziała z nutą zdziwienia Sara.
- Znam historyjkę o Izaaku Frewenie - powiedziała
Historynka. - Za młodu nazywano go Crewen Owsianka, a przezwisko to otrzymał w taki sposób.
Wsławił się tym, że robił różne dziwaczne rzeczy. Mieszkał wtedy w Markdale i był wielkim
wyrośniętym niezgrabnym chłopakiem wysokim na metr osiemdziesiąt. Pewnej soboty pojechał do
Baywater odwiedzić swego wuja i wrócił do domu nazajutrz po południu. I chociaż była to niedziela,
to przywiózł ze sobą na wozie wielki worek płatków owsianych. Kiedy podjechał do kościoła w
Carlisle, zobaczył, że tam odprawia się nabożeństwo, postanowił więc zatrzymać się i wejść do
środka. Nie chciał jednak zostawić na wozie worka, żeby się z nim coś nie stało - zawsze kręciło się
tam dużo złośliwych chłopaków. Zarzucił więc sobie worek na plecy i wszedł z nim do kościoła,
przeszedł przejściem wprost do ławki dziadka Kinga. Dziadek często mawiał, że nie zapomni tego do
końca życia. Pastor się modlił, panowała uroczysta cisza, gdy nagle usłyszał za sobą chichot. Dziadek
King odwrócił się z gniewną twarzą - bo w tamtych czasach śmiech w kościele uważano za rzecz
straszną - aby zganić winowajcę. I cóż zobaczył? Wyrośnięty, potężny młody Izaak przemyka wzdłuż
nawy zgięty pod ciężarem wielkiego worka z owsianką. Dziadek King był tak osłupiały, że nie mógł
się śmiać, choć prawie wszyscy dokoła zaśmiewali się do łez. Dziadek powiedział, że nie mógł ich
winić, bo śmieszniejszego widoku sobie nie przypominał. Młody Izaak wszedł do dziadkowej ławki,
opuścił worek na siedzenie z takim hukiem, że ławka zaskrzypiała; potem usiadł sam, zdjął kapelusz,
wytarł twarz chustką i usadowił się wygodnie, żeby słuchać kazania - zupełnie jakby nigdy nic.
Gdy nabożeństwo się skończyło, zarzucił sobie znowu worek na plecy, wymaszerował z kościoła i
odjechał do domu. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego tyle o tym mówiono, ale imię Owsianka
zostało z nim na długie lata.
Śmiech nasz słodko dźwięczał w starym sadzie i nad daleką ciemnawą łąką. Fela i Celinka weszły do
domu, a Sara Ray i Historynka poszły do siebie. Piotrek zaś zaciągnął mnie do spichrza, żeby
zasięgnąć rady.
- Wiesz, że Fela ma w przyszłym tygodniu urodziny - powiedział. - Chcę dla niej napisać odę.
- Cco? - wykrztusiłem.
- Odę - powtórzył poważnie Piotrek. - To taki wiersz - chyba wiesz. Włączę ją do „Naszego Pisma”.
- Ale ty nie potrafisz pisać wierszy - zaprotestowałem.
- Mam zamiar spróbować - odparł twardo Piotrek. - To znaczy tylko wtedy, gdybym wiedział, że się
na mnie nie obrazi.
- Powinno jej to pochlebiać - odparłem.
- Nigdy nie wiadomo jak ona się może zachować - powiedział posępnie Piotrek. - Oczywiście, że nie
podpiszę się pod tym i jeśli nie będzie zadowolona, to nie powiem, kto to napisał. Więc nie wydaj
mnie.
Obiecałem, że tego nie zrobię i Piotrek oddalił się z lekkim sercem. Powiedział, że ma zamiar pisać
codziennie po dwie linijki - dopóki nie skończy.
Tej wiosny Kupidyn wyczyniał swoje stare jak świat sztuczki nie tylko z biednym Piotrkiem. W tej
opowieści już padła wzmianka o niejakim Cyrusie Brisku i o tym, że nasza brązowowłosa i
miękkogłosa Celinka znalazła uznanie w jego oczach. Celinka jednak nie była dumna ze swego
podboju. Wprost przeciwnie - strasznie była zakłopotana, kiedy drażniono ją Cyrusem. Oświadczyła,
że nie cierpi jego i jego nazwiska. Była wobec niego tak niegrzeczna, jak tylko nasza słodka Celinka
być w ogóle mogła, ale rycerski Cyrus nie zwracał na nic uwagi.
Zdecydowanie oblegał młode serce Celinki wszystkimi sposobami znanymi udręczonym miłością
amantom. Składał na jej pulpicie dyskretne dary w postaci ciągutek z melasy, landrynek i ozdobnych
rysików; niezmiennie i wytrwale „wybierał” ją we wszystkich szkolnych zabawach, w których
należało mieć partnera; napraszał się, aby nosić do domu jej tornister; ofiarował się odrabiać za nią
arytmetykę. Były nawet pogłoski o szalonym oświadczeniu, że jakoby ma zamiar zapytać, czy może
ją odprowadzić do domu po jakimś wieczornym spotkaniu w kościele. Celinka poważnie obawiała
się, że może to naprawdę zrobić. Zwierzyła mi się, że wolałaby raczej umrzeć, niż wracać z nim do
domu, ale gdyby ją o to zapytał, to krępowałaby się mu odmówić. Na razie jednak Cyrus poza szkołą
zostawiał ją w spokoju, nie pobił też dotąd Willy’ego Frasera, który - jak mówiono był z tego
powodu w bardzo podłym nastroju.
A teraz Cyrus napisał do Celinki list - list miłosny - zwróćcie uwagę! Co więcej, wysłał go pocztą, z
prawdziwym znaczkiem. Przybycie listu wywołało wśród nas prawdziwą sensację. Dan przyniósł go
z poczty i rozpoznawszy pismo Cyrusa, nie dawał Celince spokoju dotąd, dopóki nam go nie
pokazała. Była to sentymentalna i pełna błędów ortograficznych epistoła, w której rozgorączkowany
Cyrus wyrzucał jej, w rozdzierających serce słowach, chłód i obojętność, i błagał o odpowiedź,
zapowiadając, że jeśli ona napisze, to on utrzyma to „w skryciu”. Cyrus miał prawdopodobnie na
myśli „w sekrecie”, ale Celinka sądziła, że jest to rodzaj wyrażenia poetyckiego. Podpisał się: „Twój
szczerze zakochany, Cyrus Brisk” i dodał w postscriptum, że nie może ani jeść, ani spać przez
myślenie o niej.
- Czy mu odpiszesz? - spytał Dan.
- Oczywiście, że nie - odparła z godnością Celinka.
- Crusa Briska należy skopać - głucho powiedział Feliks, który zresztą nie był w przyjaźni również i z
Willym Fraserem. - Lepiej, by się nauczył ortografii zanim zacznie pisać listy miłosne.
- A może Cyrus umrze z głodu, jeśli mu nie odpiszesz? - zastanawiała się Sara Ray.
- Mam nadzieję, że tak się stanie - odparła z okrucieństwem Celinka. Była naprawdę tym listem
zirytowana, ale jednak - bo tak pełne sprzeczności jest serce kobiece, nawet dwunastoletnie - sądzę,
że również jej trochę pochlebiał. Był to jej pierwszy list miłosny i zwierzyła mi się, że otrzymanie
czegoś takiego rodzi w człowieku dziwne uczucia. W każdym razie list, choć pozostawiony bez
odpowiedzi, nie został podarty. Jestem pewien, że Celinka go zachowała. Ale następnego poranka w
drodze do szkoły minęła Cyrusa z lodowatym obliczem, nie pokazując najmniejszej litości jego
cierpieniom z powodu nieodwzajemnionego uczucia. Celinka odwracała się, kiedy Pat łapał mysz,
wychodziła do przyjaciółki w dzień świniobicia, żeby nie słyszeć kwiku i za nic nie rozdeptałaby
dżdżownicy, a jednocześnie zupełnie nie przejmowała się, że zadaje cierpienie biednemu Cyrusowi.
I nieoczekiwanie cała nasza radość i majowe nadzieje zostały zniszczone zabójczym mrozem.
Smutek i niepokój napełniły nasze dni, a gorycz przeniknęła do naszych snów. Ponura tragedia
wdarła się w nasze życie na całe dwa tygodnie.
Paddy zniknął. Jednego wieczoru chłeptał jak zwykle mleko przy drzwiach obory wuja Rogera, a
potem siedział bez ruchu na kamieniu demonstrując światu postać kota o błyszczących bokach,
puszystym ogonie wdzięcznie ułożonym między łapami, o lśniących ślepiach przypatrujących się w
nadciągającym zmierzchu ruchom nagich wierzbowych gałązek. Wtedy widziano go po raz ostatni.
Rankiem już go nie było.
Na początku nikt tego nie brał poważnie. Paddy wprawdzie nie był zajadłym wędrowcem, ale od
czasu do czasu znikał na dobę lub dwie. Gdy jednak minęły dwa dni i nie pojawił się, zaczęliśmy się
martwić. Trzeciego dnia byliśmy już bardzo zaniepokojeni, czwartego wpadliśmy w rozpacz.
- Coś mu się przytrafiło - oświadczyła niemal z płaczem Historynka. - Nigdy w swoim życiu nie
pozostawał poza domem dłużej niż dwa dni.
- Ale co się mogło z nim stać? - pytał Feliks.
- Mógł zostać otruty, albo zagryzł go pies - odparła tragicznym tonem Historynka.
W tym miejscu Celinka zaczęła płakać, ale łzy niczego nie zmieniły. Wszystko inne również nie
odniosło skutku.
Przeszukaliśmy dokładnie kąty i zakamarki w stodołach, budynkach gospodarskich i lasach na obu
farmach Kingów; pytaliśmy wzdłuż i wszerz; wędrowaliśmy po łąkach Carlisle wykrzykując imię
Paddy’ego, dopóki ciocia Janet nie zaczęła mieć tego dosyć i powiedziała, żebyśmy przestali robić
takie przedstawienia. Mimo wszystko nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy śladu naszego ulubieńca.
Historynka wpadła w przygnębienie i odrzucała pocieszenia; Celinka oświadczyła, że nie śpi po
nocach tylko myśli, że biedny Paddy umiera w jakimś kącie, do którego dowlókł swoje osłabłe ciało,
albo że leży gdzieś okaleczony i poszarpany przez psa. Nienawidziliśmy każdego psa, który nawijał
się nam na oczy, bo on mógł być tym winowajcą.
- Najgorsza jest niepewność oczekiwania - chlipała Historynka. - Gdybym tylko wiedziała co się z
nim stało, to nie byłoby aż tak okropnie. Ale nie wiem, czy jest żywy czy martwy. Może żyje i cierpi,
a ja każdej nocy śnię, że wrócił do domu, kiedy zaś się budzę i widzę, że to tylko był sen - serce mi
się kraje.
- To jest jeszcze gorsze niż jego choroba jesienią - powiedziała ze smutkiem Celinka.
- Wtedy przynajmniej wiedzieliśmy, że wszystko, co można dla niego zrobić zostało zrobione.
Tym razem nie mogliśmy się zwrócić do Peg Bowen. Byliśmy tak zdesperowani, że zrobilibyśmy to,
ale Peg była daleko. Z pierwszym powiewem wiosny wywędrowała z domu, odpowiadając na zew
gościńca. Nie widziano jej od wielu dni w zwykłych miejscach. Jej podopieczni sami zdobywali
sobie w lesie pożywienie, a dom był zamknięty.
Rozdział XI
Podarunek czarownicy
Kiedy upłynęły dwa tygodnie, straciliśmy wszelką nadzieję.
- Pat nie żyje - powiedziała zrozpaczona Historynka, kiedy kolejnego wieczoru wróciliśmy z
bezowocnej wyprawy do Andrzeja Cowana, gdzie pojawił się obcy szary kot. Okazał się być
żółtobrązowy, z byle jakim ogonem.
- Obawiam się, że tak - przyznałem w końcu.
- Gdyby tylko Peg Bowen była w domu, toby go nam znalazła - zapewnił Piotrek. - Czaszka
powiedziałaby jej, gdzie on jest.
- Zastanawiam się czy ta kość widełkowa na spełnienie życzeń, którą mi dała, może się na coś
przydać - wykrzyknęła nagle Celinka. - Zupełnie o niej zapomniałam. Jak myślicie, czy nie jest
jeszcze za późno?
- Co do tego ma kość?! - niecierpliwie wykrzyknął Dan.
- A skąd wiesz, że nie ma? Ona mi powiedziała, że co sobie zażyczę, to mi się spełni. Jak pójdę do
domu, to spróbuję.
- Na pewno nic złego się nie stanie - rzekł Piotrek - ale boję się, że jest już za późno. Jeśli Pat nie
żyje, to nawet kość od czarownicy życia mu nie przywróci.
- Nigdy sobie nie wybaczę, że nie pomyślałam o tym wcześniej - żaliła się Celinka.
Jak tylko weszliśmy do domu, rzuciła się na górę, do małej skrzyneczki, w której trzymała swoje
skarby i wyjęła z niej suchą i ostrą kość widełkową.
- Peg mi powiedziała jak to trzeba zrobić. Mam trzymać kość w obu rękach, o tak, i iść tyłem
powtarzając dziewięć razy życzenie. A kiedy skończę, to mam zakręcić się dokoła dziewięć razy z
lewej ku prawej i zaraz potem życzenie się spełni.
- Czy spodziewasz się, że Pat się pojawi, kiedy przestaniesz się kręcić? - zapytał Dan sceptycznie.
Nikt z nas nie wierzył w to zaklęcie z wyjątkiem Piotrka i, oczywiście, Celinki. Nigdy jednak nie
wiadomo, co się może zdarzyć.
Celinka ujęła kość widełkową w swe małe drżące dłonie i zaczęła iść tyłem, powtarzając uroczyście:
„Pragnę, żebyśmy znaleźli Paddy’ego żywego, albo jego ciało, żeby go pochować jak należy”. Kiedy
powtórzyła życzenie po raz dziewiąty, wszyscy byliśmy przejęci nadzieją, że może jednak coś z tego
wyniknie. A kiedy wykonała dziewiąty obrót, spojrzeliśmy w dół na oświetloną zachodem ścieżkę
oczekując pojawienia się na niej naszego pupila. Ale zobaczyliśmy tylko Niezgrabiasza wchodzącego
w furtkę. Było to równie niespodziewane jak byłoby pojawienie się Pata, ale Pata nie było i ostatni
promyk nadziei zgasł w naszych sercach. Ale nie w sercu Piotrka.
- Musimy trochę odczekać, żeby czary zadziałały - upierał się.
- Jeśli Pat był parę mil stąd, to nie ma sensu oczekiwać go tu natychmiast.
Ale ta odrobina wiary, jaką chroniliśmy, już zniknęła i Niezgrabiasz spotkał się z grupą
niepocieszonej „dzieciarni”. Niezgrabiasz uśmiechał się, tym rzadkim pięknym uśmiechem, który
widywały tylko dzieci. Ukłonił się dziewczynkom, unosząc kapelusz bez śladu wstydliwości i
niezręczności, z których słynął.
- Dobry wieczór - odezwał się.
- Czy to wy, drodzy moi, straciliście ostatnio kota?
Wpatrywaliśmy się w niego w osłupieniu. Piotrek zaś powiedział triumfującym piskliwym szeptem:
- Wiedziałem!
Historynka wysunęła się naprzód.
- Och, panie Dale, czy może wie pan coś o Paddym? - wykrzyknęła.
- Srebrzystoszary kot z czarnymi kropkami i pięknym futerkiem?
- Tak, tak!
- No cóż, znajduje się w Złotym Kamieniu.
- Żywy?
- Tak.
- No, no, kto by mógł pomyśleć! - wymamrotał Dan.
Otoczyliśmy Niezgrabiasza ciasnym kręgiem, dopytując się gdzie i kiedy znalazł Paddy’ego.
- Najlepiej przyjdźcie do mnie do domu i upewnijcie się, że to wasz kot - zaproponował
Niezgrabiasz. - Po drodze opowiem wam, jak go znalazłem. Muszę tylko uprzedzić, że jest bardzo
chudy - ale myślę, że wydobrzeje.
Bez trudności uzyskaliśmy pozwolenie na wyprawę, chociaż wiosenny wieczór już się kończył.
Ciocia Janet bowiem była przekonana, że i tak nie zmrużymy oczu przez całą noc, jeśli nie
pójdziemy. Radosna procesja towarzyszyła Niezgrabiaszowi i Historynce przez szare łąki i otoczoną
sosnami furtkę.
- Wiecie, gdzie jest moja stara stodoła w lasku - powiedział Niezgrabiasz. - Chodzę tam tylko raz na
jakiś czas. Stała tam stara beczka odwrócona dnem do góry i jednym bokiem oparta o polano. Dziś
rano poszedłem do stodoły, żeby przynieść trochę siana i przypadkiem lekko poruszyłem tę beczkę.
Zauważyłem, że nieco zmieniła położenie od mojej ostatniej bytności i że teraz stoi na ziemi.
Podniosłem ją, a tam pod nią leżał kot. Słyszałem o waszej zgubie i pomyślałem, że to jest właśnie
Pat. Najpierw obawiałem się, że już nie żyje, bo leżał tak spokojnie i oczy miał zamknięte. Ale kiedy
się nad nim pochyliłem, otworzył je i żałośnie, cichutko miauknął, czy raczej próbował to zrobić, bo
był tak słaby, że nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Och, biedulek Paddy - powiedziała wzruszona Celinka.
- Nie mógł stać, więc zaniosłem go do domu i dałem mu troszeczkę mleka. Na szczęście potrafił je
wypić. Przez cały dzień dawałem mu je po trochu i kiedy wychodziłem już próbował pełzać. Myślę,
że wydobrzeje, ale musicie go bardzo ostrożnie karmić jeszcze przez kilka dni. Nie pozwólcie
waszym sercom przeważyć nad rozsądkiem i nie zabijcie go dobrocią.
- Czy przypuszcza pan, że ktoś go wsadził pod tę beczkę? - spytała Historynka.
- Nie. Stodoła była zamknięta. I tylko kot mógł się tam dostać. Przypuszczam, że wszedł pod beczkę,
prawdopodobnie w pogoni za myszą, wypchnął polano, beczka się zsunęła i w ten sposób uwięził się
sam.
Paddy siedział koło pieca w czystej, prawie pustej kuchni NIezgrabiasza. Chudy! Właściwie to była
dosłownie skóra i kości, futerko miał matowe, zupełnie bez połysku. Serca nam się rozrywały, gdy
patrzyliśmy co zostało z naszego pięknego Pata.
- Och, jakże on musiał cierpieć! - jęknęła Celinka.
- Za tydzień lub dwa znowu będzie tak piękny jak zawsze - powiedział dobrotliwie Niezgrabiasz.
Historynka zgarnęła Paddy’ego w ramiona. Kot słodko mruczał, gdy tłoczyliśmy się, żeby go
pogłaskać; z radością lizał nam dłonie swoim malutkim czerwonym języczkiem. Biedny Paddy był
bardzo wdzięczny - już nie czuł się zagubiony, głodny, uwięziony i bezradny. Znowu był ze swymi
przyjaciółmi i wybierał się do domu - do znanych sobie miejsc w starym sadzie, oborze i spichrzu, do
swych codziennych porcji świeżego mleka i śmietanki, do przytulnego kąta pod własnym piecem.
Radośnie maszerowaliśmy do domu otaczając Historynkę, która tuliła Paddy’ego w ramionach.
Nigdy kwietniowe gwiazdy nie widziały na tej złocistej drodze szczęśliwszej grupy wędrowców!
Tego wieczoru nad łąką tańczył lekki wiatr, tańczył obok nas na swych niewidzialnych nóżkach i
wyśpiewywał cichutką piosenkę o pięknych oczekujących nas latach życia, a noc powoli kładła swe
cudowne dłonie na świat, błogosławiąc go.
- A widzicie co zrobiła zaczarowana kość Peg? - powiedział triumfująco Piotrek.
- No nie, Piotrek, nie opowiadaj głupstw - sprzeciwił się Dan. - To Niezgrabiasz znalazł Paddy’ego
rano i wybrał się, żeby nas zawiadomić zanim Celinka nawet pomyślała o tej kości. Czy sądzisz, że
nie przyszedłby wtedy, gdy właśnie przyszedł, jeśliby ona nie przypomniała sobie o czarodziejskim
życzeniu?
- A ja wam mówię, że chętnie miałbym parę kości tego rodzaju - odparł z uporem Piotrek.
- Pewnie, że nie myślę, że ta kość widełkowa ma naprawdę coś wspólnego z powrotem Paddy’ego,
ale cieszę się, że tego spróbowałam. Mimo wszystko - oświadczyła Celinka z satysfakcją.
- W każdym razie odzyskaliśmy Paddy’ego i to jest najważniejsze - stwierdził Feliks.
- A ja mam nadzieję, że to będzie dla niego nauczką, żeby pozostawał w domu - dodała Fela.
- Mówią, że na ugorach zakwitło mnóstwo pierwiosnków - powiedziała Historynka. - Zróbmy sobie
jutro pierwiosnkowy piknik, żeby uczcić szczęśliwy powrót Paddy’ego.
Rozdział XII
Pierwiosnki - kwiaty majowe
Tak więc wyprawiliśmy się w ślad za tańczącym wiatrem na wzgórze leżące pod przejrzystym,
błękitnym wiosennym niebem, ku któremu wznosiły swe wierzchołki młode sosny i jodły. One to
zasłaniały małe wgłębienia i zakątki, gdzie promienie słońca wpadały, ale nigdy nie wychodziły,
pozostając tam na zawsze, aby potem łagodnie namawiać roślinki do kwitnienia dużo wcześniej, nim
reszta pomyśli o przebudzeniu.
Tam to znaleźliśmy, po wytrwałym poszukiwaniu, nasze kwiecie maja. Musicie wiedzieć, że
kanadyjskie pierwiosnki nigdy się nie lubią wystawiać na pokaz. Trzeba się ich dobrze naszukać i
dopiero wtedy odkryją poszukiwaczom swe wdzięki - kępki gwiaździstobiałych i lekko różowych
pąków, w których dusze wszystkich wiosen zostały przetworzone w coś, co nazwane zapachem -
brzmi trywialnie, tak jest wyjątkowe i uduchowione.
Wesoło wędrowaliśmy po wzgórzu, nawołując się ze śmiechem i żartami, rozdzielając i gubiąc w
zaroślach, a potem odnajdując niespodzianie w zakątkach pełnych słonecznej ciszy, gdzie tylko wiatr
słodko i łagodnie pomrukiwał. Gdy słońce zaczęło się zniżać, rzucając wachlarzowate promienie aż
do zenitu, zebraliśmy się w malutkiej odosobnionej dolince pełnej młodych zielonych paproci,
leżącej w cieniu zalesionego wzgórza. Była tam płytka sadzawka - migocząca zielona płachta wody,
na której brzegach nimfy mogły tańczyć tak beztrosko, jak niegdyś na wzgórzu Agriva lub w
dolinach Krety. Teraz siedzieliśmy tu my i obrywaliśmy zwiędłe liście i łodygi z naszej zdobyczy,
układając kwiaty w bukieciki, aby napełniły koszyczki wonną słodyczą. Historynka wplotła sobie w
brązowe loki wiązkę różowego kwiecia i opowiedziała nam starą legendę o pięknej indiańskiej
dziewczynie, która zmarła ze złamanym sercem, gdy spadł pierwszy zimowy śnieg, uwierzyła
bowiem, że od dawna nieobecny kochanek ją zdradził. Ale on powrócił wiosną z długiej niewoli i
kiedy usłyszał o jej śmierci, poszedł na mogiłę, aby ją opłakiwać. Tam, pod martwymi
zeszłorocznymi liśćmi odnalazł wonne gałązki kwiecia, jakiego nigdy dotąd nie widział. Od razu
zrozumiał, że jest to posłanie miłości i pamięci od jego ciemnookiej ukochanej.
- Wszędzie, z wyjątkiem opowiadań, indiańskie dziewczyny nazywane są Squaw - zauważył
praktyczny Dan, zawiązując swoje kwiaty maja w duży, solidny, przypominający kapustę bukiet.
Nie dla Dana były zabiegi, aby zgrabnie napełnić koszyczek gałązkami kwiatów przekładanymi
pierzastymi paprociami i łodyżkami traw, jak robiliśmy to wszyscy, idąc zresztą za przykładem
Historynki. Ani też nigdy by nie przyznał, że nasze bukiety wyglądały lepiej niż jego.
- Lubię jak rzeczy jednego rodzaju są razem, nie lubię niczego mieszać ze sobą - orzekł.
- Nie masz za grosz dobrego smaku - powiedziała Fela.
- Tylko w ustach, moja ukochana - odparł Dan.
- Myślisz, że jesteś bardzo dowcipny - rzuciła Fela, rumieniąc się z gniewu.
- Nie kłóćcie się w takim pięknym dniu - poprosiła Celinka.
- Nikt się nie kłóci, siostruniu. Ani trochę się nie złoszczę. To tylko Fela. A co ty masz na dnie
swojego koszyka, Celinko?
- To „Historia reformacji we Francji” - wyznała biedna Celinka - napisał ją ktoś o nazwisku
D-a-u-b-i-g-m-y. Nie umiem tego wymówić. Słyszałam jak raz pan Marwood mówił, że tę książkę
każdy powinien przeczytać. Tak więc zaczęłam ją w niedzielę i przyniosłam ze sobą dzisiaj, żeby
poczytać, kiedy się zmęczę zbieraniem kwiatów. Ale lepiej byłoby, gdybym przyniosła „Esterę
Reid”. W historii Francji jest tyle spraw, których nie rozumiem i to takie okropne czytać o ludziach,
których palono żywcem. Myślałam jednak, że powinnam to przeczytać.
- Czy uważasz, że naprawdę rozszerzyłaś swoje horyzonty? - spytała poważnie Sara Ray, owijając
rączkę koszyczka trawą i powojem.
- Niestety, chyba ani trochę - odparła ze smutkiem Celinka. - Mam wrażenie, że nie udało mi się
dotrzymać mojej obietnicy.
- A ja swojej dotrzymuję - rzekła Fela z zadowoleniem.
- Jednej jest prościej dotrzymać - odparła Celinka z pewną niechęcią.
- Ale to wcale niełatwo myśleć piękne myśli - oświadczyła Fela.
- To najłatwiejsza rzecz na świecie - wtrąciła Historynka, idąc ostrożnie nad brzeg sadzawki, aby
zerknąć na swoje odbicie, tak jak to mogła zrobić nimfa w Złotym Wieku. - Piękne myśli czasem po
prostu mogą tłoczyć się w głowie.
- O tak, czasem. Ale co innego myśleć je regularnie o jednej godzinie. I mama zawsze woła do mnie
ze schodów, żebym się pośpieszyła z ubieraniem, tak że chwilami jest to bardzo trudne.
- Tak to jest - zgodziła się Historynka. - Czasem przychodzą mi do głowy tylko same szare myśli. A
potem, innego dnia, mam różowe i niebieskie, złote i purpurowe, a nawet tęczowe myśli przez cały
czas.
- Też pomysł! Jakby myśli miały kolory - zachichotała Fela.
- Ależ mają! - wykrzyknęła Historynka. - Naprawdę, ja zawsze widzę kolor każdej myśli, która mi
świta w głowie. A ty nie?
- Nigdy o czymś takim nie słyszałam - oświadczyła Fela. - I nie wierzę w to. Sądzę, że ty to wszystko
wymyślasz.
- Zapewniam cię, że nie. Zresztą zawsze sądziłam, że każdy myśli kolorowo. To musi być bardzo
nudne, jeśli tak nie robisz.
- A kiedy myślisz o mnie, to w jakim to jest kolorze? - zapytał z zaciekawieniem Piotrek.
- W żółtym - odpowiedziała szybko Historynka. - A Celinka jest w słodkoróżowym, tak jak te kwiaty
maja; a Sara Ray jest bardzo bladoniebieska, Dan jest czerwony, Feliks jest żółty - jak Piotrek. Ed
jest w paski.
- A ja w jakim jestem kolorze?
- dopytywała się Fela wśród śmiechu z mojej osoby.
- Ty - ty jesteś jak tęcza - odparła z ociąganiem Historynka. Chciała być uczciwa, ale raczej wolała
nie komplementować Feli.
- I nie musicie się śmiać z Eda.
Jego paseczki są piękne. I to nie on jest pasiasty, ale moja myśl o nim. Peg Bowen pojawia się w
dziwnym żółtozielonym odcieniu, a Niezgrabiasz jest liliowy. Ciocia Oliwia jest aksamitno bordowa,
a wuj Roger - granatowy.
- Nigdy nie słyszałam takich bzdur - oświadczyła Fela.
Reszta po raz pierwszy była skłonna przychylić się do jej opinii. Myśleliśmy, że Historynka z nas
żartuje. Ale przypuszczam, że ona naprawdę miała dziwny dar myślenia w kolorach. Po wielu latach,
gdy już byliśmy dorośli, mówiła mi o tym znowu. Powiedziała, że w jej myślach wszystko ma jakieś
barwy. Miesiące roku przebiegają przez wszystkie odcienie spektrum; dni tygodnia są opromienione
tak jak Salomon swoją chwałą: ranek jest złoty, południe - pomarańczowe, wieczór - krystalicznie
niebieski i noc fioletowa. Każdy pomysł pojawia się w jej umyśle odziany w swój specjalny odcień.
Może właśnie dlatego jej głos i słowa miały taki czar, przekazywały bowiem słuchaczom tyle
pięknych odcieni znaczeń, barw i dźwięków.
- No dobrze, ale może byśmy coś zjedli? - zasugerował Dan. - W jakim kolorze jest jedzenie, Saro?
- Złotobrązowym, dokładnie w kolorze ciastek z melasą - roześmiała się Historynka.
Siedzieliśmy na porośniętym paprociami brzegu sadzawki i pałaszowaliśmy zawartość hojnie
zaopatrzonego koszyka, który nam dała ciocia Janet. Apetyty zaostrzyły się nam świeżym
wiosennym powietrzem i dziką bieganiną. Fela zrobiła trochę bardzo smacznych kanapek z szynką,
chwalonych przez wszystkich z wyjątkiem Dana, który oświadczył, że nie lubi siekaniny i
wyciągnąwszy z koszyka kawał gotowanej wieprzowiny zaczął go kroić scyzorykiem i pochłaniać ze
smakiem.
- Powiedziałem mamie, żeby to dla mnie włożyła. Tu jest coś do pożucia - wyjaśnił.
- Nie jesteś ani trochę delikatny - skomentowała Fela.
- Ani kęsa delikatności, kochana moja - uśmiechnął się Dan.
- Przypominacie mi historię, którą słyszałam od wuja Rogera. O kuzynce Anecie King - powiedziała
Historynka. - Stryjeczny dziadek, Jeremiasz King, mieszkał kiedyś tu, gdzie teraz wuj Roger - kiedy
żył dziadek King, a wuj był chłopcem. W tamtych czasach uważano za nieeleganckie, jeśli młodej
pannie dopisywał apetyt. Bardziej wypadało być delikatną i wybredną w jedzeniu. Kuzynka Aneta
postanowiła być bardzo subtelna i udawała, że wcale nie ma apetytu. Pewnego popołudnia została
zaproszona na herbatę do dziadka Kinga, a bawili tam też jacyś ważni goście z Charlottetown.
Kuzynka Aneta powiedziała, że prawie nic nie je.
- „Wiesz, wuju Abrahamie” - stwierdziła afektowanym głosem wytwornej młodej damy - „jem tak
mało, że nawet ptakowi by nie wystarczyło. Mama się dziwi, że ja w ogóle jeszcze żyję”. - I dziobała
po talerzu dopóki dziadek King nie stwierdził, że chętnie by w nią czymś rzucił. Po herbacie kuzynka
Aneta poszła do domu, a kiedy się ściemniło, dziadek King poszedł w jakiejś sprawie do wuja
Jeremiasza. Gdy mijał otwarte i oświetlone okno spiżarni, mimo woli rzucił tam okiem. I jak
myślicie, co zobaczył? Subtelna kuzynka Aneta stała przy kredensie z bochenkiem chleba i talerzem
pełnym zimnej gotowanej wieprzowiny przed sobą. Aneta odkrawała wielkie kęsy, tak jak Dan, i
zajadała jakby była zagłodzona. Dziadek King nie mógł się oprzeć pokusie.
Podszedł do okna i powiedział:
- „Cieszę się, że apetyt ci wrócił, Aneto. Twoja matka nie musi się martwić o twoje życie tak długo,
jak długo potrafisz pałaszować zimną wieprzowinę z chlebem tak jak teraz”.
Kuzynka Aneta nigdy mu tego nie wybaczyła, ale też nigdy więcej nie udawała delikatności i
subtelności.
- Żydzi nie jadają wieprzowiny
- powiedział Piotrek.
- A więc jestem rad, że nie jestem Żydem i sądzę, że rada temu była i kuzynka Aneta - stwierdził
Dan.
- Lubię bekon, ale nigdy nie mogę spojrzeć na świnie, żeby się nie zastanowić czy one naprawdę były
przeznaczone do zjadania - zauważyła naiwnie Celinka.
Kiedy skończyliśmy podwieczorek, ugory zaczęły się okrywać przyćmionym niebieskawym
zmierzchem. W sen pogrążały się mniejsze i większe kotlinki. Ale na otwartej przestrzeni jeszcze
było sporo światła takiego złocistoszmaragdowego koloru i rudziki nawoływały nas do domu. „Rogi
Elflandii” nigdy nie brzmiały równie słodko wokół sędziwego zamku i zrujnowanej fosy jak te
wieczorne nawoływania rudzików w zmierzchu pośród drzew i zielonych pastwisk rozciągających się
pod bladym blaskiem młodego księżyca.
Kiedy dotarliśmy do domu, dowiedzieliśmy się, że panna Reade była w jakiejś sprawie na farmie i
właśnie wychodzi. Historynka poszła ją odprowadzić i wróciła z bardzo ważną miną.
- Wyglądasz jakbyś znowu miała jakąś historię do opowiedzenia - powiedział Feliks.
- Na razie coś rośnie; jeszcze nie ma całej historii - odparła tajemniczo Historynka.
- A co to jest? - spytała Celinka.
- Nie mogę wam powiedzieć, dopóki nie urośnie jak należy - odparła Historynka. - Ale opowiem
bardzo ładną historyjkę, którą usłyszałam od Niezgrabiasza dziś wieczorem. Gdy przechodziliśmy,
spacerował po swoim ogrodzie i oglądał grządki tulipanów. Jego tulipany są zawsze dużo wyższe od
naszych, więc spytałam go jak mu się udaje namówić je, żeby wyrastały tak wcześnie.
Odpowiedział, że nie on to robi
- wszystko to zasługa duszków, które mieszkają w lesie za strumykiem. W tym roku urodziło się
więcej małych duszków niż zwykle i matki musiały zdobywać dla nich kołyski. I właśnie tulipany są
kołyskami duszkowych maleństw. Mamy-duszki wychodzą o zmierzchu z lasu i kołyszą swoje
maleństwa do snu w kielichach tulipanów. To jest przyczyna, dla której kwiaty tulipanów są trwalsze
od innych. Małe duszki muszą mieć kołyski, dopóki nie dorosną. Niezgrabiasz mówi, że w wiosenny
wieczór, kiedy tulipany już mają kwiaty, w jego ogrodzie można słyszeć słodką, delikatną, czystą
muzykę. To właśnie duszki śpiewają, kołysząc swoje maleństwa do snu.
- To, co Niezgrabiasz opowiada, wcale nie jest prawdą - powiedziała surowo Fela.
Rozdział XIII
Zdumiewająca wiadomość
- Już dawno nic ciekawego się nie wydarzyło - powiedziała zdegustowana Historynka pewnego
majowego wieczoru, kiedy to siedzieliśmy pod wspaniałym białym kwieciem drzew wiśniowych. W
sadzie drzewa rosły długimi rzędami, z których każdy kończył się kępą włoskich topoli, a za nimi
biegł żywopłot z krzewów bzu. Kiedy wiatr wiał nad sadem, to zapachom, jakie się tu unosiły,
musiały ustąpić wszystkie aromaty Cejlonu.
Była to pora zadziwiająca i zachwycająca, pora gdy srebrzysty deszcz miękko dotykał zieleniejących
pól, pora nieopisanej delikatności młodych liści, kwitnienia łąk, ogrodów i lasów. Cały świat kwitł
jak rumieniec na twarzy urodziwej dziewczyny, przepojony nieuchwytnym, przelotnym czarem
wiosny, dziewczęcości i młodego poranka.
Czuliśmy to i cieszyliśmy się tym bez rozumienia czy analizowania. Wystarczyło nam być na tej
złocistej drodze zadowolonymi i młodymi jak wiosna.
- Nie przepadam za nadmiarem wrażeń - powiedziała Celinka. - To mnie męczy. Uważam, że dość
było podniecenia kiedy zginął Paddy, a to nie wydawało się nam przyjemne.
- Nie, ale jednak było ciekawe - powiedziała w zamyśleniu Historynka. - Poza tym ja wolę być raczej
nieszczęśliwa niż znudzona.
- A ja nie - powiedziała zdecydowanie Fela. - I nie można się nudzić, kiedy ma się coś do roboty.
„Szatan zawsze znajdzie jakieś zajęcie dla bezczynnych rąk”.
- Cóż, psoty też są ciekawe - roześmiała się Historynka. - Myślałam też, że nie uważasz za właściwe
mówić o tej osobie, Felu.
- Wszystko jest w porządku jeśli nazywa się go grzecznym imieniem - odparła sztywno Fela.
- Dlaczego włoskie topole trzymają gałęzie prosto do góry, a wszystkie inne topole rozkładają je albo
opuszczają w dół? - przerwał pytaniem Piotrek, który z uwagą przypatrywał się smukłym
wieżyczkom odcinającym się ciemną zielenią od pięknego niebieskiego nieba.
- Dlatego, że one w ten sposób rosną - powiedziała Fela.
- Och, przypomniałam sobie historyjkę na ten temat - krzyknęła Historynka.
Dawno, dawno temu pewien stary człowiek znalazł na końcu tęczy garnek złota. Tam na pewno jest
garnek złota - tak się mówi - ale trudno go znaleźć, bo nigdy nie można dojść do końca tęczy, nim
ona zniknie z oczu. Ale ten stary człowiek go znalazł, właśnie o zachodzie, kiedy Iris, strażniczka
tęczowego złota, była nieobecna. Ponieważ był daleko od domu, a garnek był duży i ciężki,
zdecydował, że ukryje go do rana i przyjdzie po niego z synem, żeby łatwiej było nieść. Ukrył więc
garnek pod konarami śpiącej włoskiej topoli.
Kiedy Iris powróciła, zauważyła brak garnka i bardzo się tym zasmuciła. Poprosiła Merkurego,
posłańca bogów, aby go szukał, ponieważ sama nie śmiała już opuszczać tęczy bojąc się, że ktoś
mógłby i ją ukraść. Merkury pytał wszystkie drzewa, czy nie widziały garnka ze złotem i wtedy
wiąz, dąb i sosna wskazały na włoską topolę i powiedziały:
- „Topola może ci powiedzieć, gdzie jest garnek”.
- „Jakże ja mogę powiedzieć” - krzyknęła topola i podniosła ze zdumienia gałęzie do góry, tak jak my
podnosimy ręce i wtedy spadł na ziemię garnek ze złotem. Topola zdziwiła się i oburzyła, ponieważ
była bardzo uczciwym drzewem. Wyciągnęła wysoko gałęzie i oświadczyła, że zawsze już będzie tak
je trzymać, żeby nikt nie mógł pod nimi ukryć skradzionego złota. I nauczyła tego wszystkie znajome
małe topole. Dlatego włoskie topole rosną w ten sposób.
Za to liście osiki zawsze drżą, nawet kiedy nie ma wiatru. Czy wiecie dlaczego?
Tym razem opowiedziała nam starą legendę o tym, że krzyż, na którym cierpiał Zbawiciel świata był
zrobiony z drzewa osiki i od tej pory jej biedne, drżące liście nie znają spoczynku i pokoju.
W naszym sadzie była jedna osika - wcielenie młodości i wiosny wyrażonej w lekkości i symetrii.
Malutkie listeczki zwisały dygocąc, jeszcze nie na tyle rozwinięte - aby ukryć konary i gałęzie.
- Smutna historia - powiedział Piotrek - ale to śliczne drzewo i ono nie jest niczemu winne.
- Robi się rosa, pora więc żebyśmy przestali opowiadać głupstwa i poszli do domu - zarządziła Fela. -
Jeśli nie chcemy wszyscy złapać kataru, co byłoby wystarczająco smutne, ale wcale nie podniecające.
- Tak czy inaczej pragnę, żeby się wydarzyło coś ciekawego - zakończyła Historynka, kiedy szliśmy
przez sad zaludniony podobnymi do zakonnic cieniami.
- Dziś jest nowy księżyc, to może ci się spełni to życzenie - powiedział Piotrek. - Moja ciocia Jane
nie wierzyła w to gadanie o księżycu, ale nigdy nic nie wiadomo.
Życzenie Historynki spełniło się. Coś się wydarzyło następnego dnia. Przyłączyła się do nas po
południu i miała na twarzy trudny do określenia wyraz - połączenie triumfu, oczekiwania i żalu. Oczy
zdradzały, że płakała, ale też płonęły hamowaną szaloną radością. Cokolwiek Historynka opłakiwała,
to było widać, że nie traci nadziei.
- Mam dla was nowinę - powiedziała z satysfakcją. - Czy możecie zgadnąć, co to jest?
Nie mogliśmy i nie chcieliśmy próbować.
- Powiedz natychmiast - błagał Feliks. - Wyglądasz, jakby to było coś strasznego.
- Bo tak też jest. Słuchajcie: ciocia Oliwia wychodzi za mąż!
Gapiliśmy się w tępym osłupieniu. Uwaga rzucona przez Peg Bowen wyleciała nam z głowy, a poza
tym nie bardzo dawaliśmy jej wiarę.
- Ciocia Oliwia?! Nie wierzę w to! - krzyknęła Fela. - Kto ci powiedział?
- Sama ciocia Oliwia. A więc to najprawdziwsza prawda. Z jednej strony strasznie żałuję, ale czyż to
nie wspaniałe mieć w rodzinie prawdziwy ślub? Będzie miała wielkie wesele i ja będę druhną.
- Nie sądzę, że jesteś dostatecznie dorosła, żeby być druhną - powiedziała ostro Fela.
- Mam prawie piętnaście lat. Tak czy inaczej, ciocia powiedziała, że mam być.
- A za kogo ona wychodzi? - spytała Celinka, zbierając się w sobie po doznanym szoku i
stwierdzając, że świat jest taki sam jak był.
- To doktor Seton i pochodzi z Halifaxu. Spotkała go, gdy była latem u wuja Edwarda. Od tej pory są
zaręczeni. Wesele ma być w trzecim tygodniu czerwca.
- A nasz szkolny koncert jest o tydzień później - poskarżyła się Fela. - Dlaczego takie zdarzenia
zawsze idą w parze? I co ty zrobisz, jeśli ciocia Oliwia wyjedzie?
- Przeniosę się do waszego domu - odparła Historynka trochę nieśmiało. Nie wiedziała przecież, jak
Fela to przyjmie.
Ale Fela zachowała się spokojnie.
- I tak spędzałaś tu większość czasu, więc teraz będziesz jeszcze tylko jeść i spać. Ale co się stanie z
wujem Rogerem?
- Ciocia Oliwia mówi, że też się będzie musiał ożenić. Ale wuj Roger powiedział, że woli raczej
wynająć gosposię niż się z nią żenić, bo w pierwszym przypadku zawsze jej może wymówić, a w
drugim nie mógłby tego zrobić.
- Przed weselem będzie dużo gotowania - zauważyła Fela z głębokim zadowoleniem.
- Przypuszczam, że ciocia Oliwia będzie chciała też trochę racuchów. Mam nadzieję, że masz duże
zapasy proszku do zębów - powiedział Dan.
- Wielka szkoda, że sam nie używasz tego proszku, o którym tak lubisz mówić - zareplikowała Fela. -
Kiedy ma się takie duże usta jak ty, to widać dokładnie wszystkie zęby.
- Myję zęby w każdą niedzielę - uroczyście oświadczył Dan.
- W każdą niedzielę? Powinieneś je myć codziennie.
- Czy słyszał ktoś podobne bzdury? - zapytał z ujmującą szczerością Dan.
- Wiesz przecież, że tak właśnie piszą w „Przewodniku Rodzinnym” - powiedziała łagodnie Celinka.
- W takim razie pracownicy „Przewodnika” muszą mieć dużo więcej wolnego czasu ode mnie -
odparł pogardliwie Dan.
- Pomyślcie tylko, nazwisko Historynki będzie wymienione w gazecie jeśli będzie druhną - zdumiała
się Sara Ray.
- W gazetach w Halifaxie również - dodał Feliks - ponieważ doktor Seton jest stamtąd. A jak on ma
na imię?
- Robert.
- Czy będziemy mówili do niego wuju Robercie?
- Dopiero wtedy, kiedy się ożeni.
- Mam nadzieję, że ciocia Oliwia nie zniknie przed ceremonią ślubną - zauważyła Sara Ray, która
ukradkiem czytała w „Przewodniku Rodzinnym” „Zaginioną pannę młodą” Walerii H. Montague.
- A ja mam nadzieję, że doktor Seton nie zawiedzie, tak jak twój kuzyn, kawaler Racheli Ward -
powiedział Piotrek.
- To mi przypomniało pewną historię, którą niedawno przeczytałam - o ciotecznym dziadku Andrzeju
Kingu i cioci Georginie - roześmiała się Historynka. - Zdarzyło się to osiemdziesiąt lat temu. Była
wtedy bardzo śnieżna zima i drogi stały się trudne do przebycia. Wuj Andrzej mieszkał w Carlisle, a
ciocia Georgina - wtedy jeszcze panna Georgina Matheson - czterdzieści mil dalej na zachód, więc
nie widywał jej za często.
Porozumieli się, że się pobiorą tej zimy, ale Georgina nie mogła dokładnie wyznaczyć dnia, bo jej
brat mieszkający w Ontario, wybierał się z wizytą do domu i chciała, żeby ślub się odbył w jego
obecności. Tak więc umówiono się, że ona napisze do wuja Andrzeja i poda mu termin, w którym ma
się zjawić. Tak też zrobiła - pisząc, żeby przyjechał we wtorek. A że pismo miała niezbyt wyraźne
biedny wuj Andrzej zrozumiał, że chodzi o czwartek. Wybrał się więc w czwartek do domu
Georginy, żeby wziąć z nią ślub. Miał do pokonania długą drogę, a było bardzo mroźno. Ale jeszcze
zimniejsze przyjęcie zgotowała mu Georgina. Stała na ganku z głową owiniętą ręcznikiem i skubała
gęś. Była gotowa do ślubu we wtorek, przybyli goście i pastor, a kolacja weselna czekała na stole.
Brakowało tylko pana młodego i Georgina była wściekła. Nic z tego, co mówił wuj Andrzej nie
mogło jej ułagodzić. Nie chciała słuchać wyjaśnień, tylko mu powiedziała, żeby sobie poszedł i nigdy
więcej nie pokazywał tam nosa.
Tak więc biedny wuj Andrzej smutny zawrócił do domu, mając nadzieję, że ona wkrótce zmięknie,
bo bardzo był w niej zakochany.
- I tak się stało? - dopytywała Fela.
- Tak. Dokładnie w trzynaście lat później pobrali się. Przebaczenie zabrało jej bardzo dużo czasu.
- Dużo czasu zabrało jej zrozumienie, że nie znajdzie nikogo innego - powiedział cynicznie Dan.
Rozdział XIV
Powrót syna marnotrawnego
Ciocia Oliwia i Historynka znajdowały się od tej pory w wirze wielkiego szycia sukien i bardzo im
się to podobało. Celinka i Fela też miały dostać nowe sukienki na tę wielką okazję. Nie mówiły więc
o niczym innym przez dwa tygodnie. Celinka oświadczyła, że z największą niechęcią kładzie się
spać, bo jest pewna, że będzie jej się śniło, że występuje na ślubie cioci Oliwii w starej sukience z
wyblakłego kretonu i w postrzępionym fartuchu.
- I bez butów i pończoch - dodała. - A do tego nie mogę się poruszyć, gdy wszyscy przechodzą obok
mnie i patrzą na moje stopy.
- To jest tylko sen - żaliła się Sara Ray - ale ja naprawdę będę musiała założyć na ślub moją
zeszłoroczną białą letnią sukienkę. Jest już za krótka, ale mama mówi, że mi zupełnie wystarczy na to
lato. Będę nieszczęśliwa, jeśli jednak każe mi ją założyć.
- Ja bym raczej wcale nie poszła na ślub, gdybym miała nosić nieładną sukienkę - powiedziała
wesoło Fela.
- A ja pójdę, nawet gdybym miała się ubrać w szkolną sukienkę - wykrzyknęła Sara Ray.
- Nigdy nigdzie nie bywam. Za nic w świecie nie opuszczę tej uroczystości.
- Moja ciocia Jane zawsze mówiła, że jeśli jest się czystym i schludnym, to nie ma znaczenia, czy
ubranie jest ładne czy nie - powiedział Piotrek.
- Mam po dziurki w nosie słuchania o twojej cioci Jane - powiedziała ze złością Fela.
Piotrek wyglądał na zasmuconego, ale nie wdał się w spór. Tej wiosny Fela często mu dokuczała, ale
jego przywiązanie do niej nie zmniejszyło się. W oczach Piotrka Fela zawsze miała rację - bez
względu na to, co mówiła.
- Dobrze być czystym i schludnym - powiedziała Sara Ray - ale ja lubię, żeby było też trochę
dobrego smaku.
- Myślę, że ostatecznie twoja mama sprawi ci nową sukienkę - pocieszyła ją Celinka. - W każdym
razie i tak nikt niczego nie zauważy, bo wszyscy będą patrzeć na pannę młodą. Ciocia Oliwia będzie
śliczną panną młodą. Pomyślcie tylko, jak wdzięcznie będzie wyglądać w białej sukni z welonem.
- Ona mówi, że chce, żeby ceremonia odbyła się w sadzie, pod jej „urodzinowym” drzewem -
powiedziała Historynka. - Czy to nie jest romantyczne? Sama zaczynam chcieć być panną młodą.
- Co też ty opowiadasz - zganiła ją Fela. - Masz ledwie piętnaście lat.
- Wiele osób wychodziło za mąż w piętnastym roku życia - zaśmiała się Historynka. - Na przykład
lady Jane Grey.
- Przecież to ty mówisz zawsze, że opowieści Walerii H. Montague są głupie i nieprawdziwe, więc
to nie jest argument - odparła Fela, która więcej wiedziała o gotowaniu niż o historii i
prawdopodobnie wyobraziła sobie, że lady Jane Grey była jedną z utytułowanych bohaterek Walerii.
Ślub był w tym okresie niezmiennym tematem naszych rozmów, ale niebawem to zainteresowanie
nieco zmalało w obliczu innego wstrząsającego wydarzenia.
Jednego sobotniego wieczoru matka Piotrka przyszła, żeby go zabrać do domu na niedzielę.
Pracowała właśnie u pana Frewena i on odwoził ją do domu. Nigdy przedtem nie widzieliśmy matki
Piotrka, więc przyglądaliśmy się jej z dyskretną ciekawością. Była pulchną, ciemnowłosą, niewysoką
i bardzo schludną kobietą o zmęczonej i zatroskanej twarzy, która jednak wyglądała jakby była
stworzona do wesołości. Jej życie było trudną walką i przypuszczam, że jedynie istnienie
kędzierzawego synka dodawało jej sił i wytrwałości. Piotrek pojechał z nią do domu i wrócił w
niedzielę wieczorem.
Siedzieliśmy w sadzie dokoła Kamiennego Pulpitu, gdzie - zgodnie ze zwyczajem panującym w
domostwie Kingów - czytaliśmy złote myśli i uczyliśmy się na pamięć wierszy na lekcję do Szkoły
Niedzielnej.
Paddy, znowu gładki i przystojny, siedział na Pulpicie i mył sobie pyszczek.
Piotrek przyłączył się do nas z dziwnym wyrazem twarzy. Wydawał się przepełniony jakąś nowiną,
którą chciał się z nami podzielić i jednocześnie jakby nie miał na to chęci.
- Cóż to, Piotrek, tak tajemniczo wyglądasz? - zapytała Historynka.
- Jak myślicie, co się wydarzyło? - spytał z powagą Piotrek.
- A co?
- Mój ojciec powrócił do domu - odpowiedział Piotrek.
Ta wiadomość wywołała dokładnie taką sensację, jakiej sobie życzył. Otoczyliśmy go, podnieceni.
- A kiedy wrócił?
- W sobotę wieczorem. Był tam, kiedy przyjechaliśmy z mamą. Ona strasznie to przeżyła. Ja go nie
poznałem, oczywiście.
- Piotrze Craig, jestem pewna, że jesteś zadowolony z powrotu ojca - wykrzyknęła Historynka.
- Pewnie, że jestem - odpowiedział Piotrek. - I to po tym jak tyle opowiadałeś, że nie chcesz go nigdy
więcej widzieć? - spytała Fela.
- Poczekaj. Jeszcze nie słyszeliście całej historii. Nie byłbym zadowolony, gdyby wrócił taki sam jak
odszedł. Ale on się zmienił. Zdarzyło się, że tej wiosny poszedł na zebranie ruchu religijnego
odrodzenia i nawrócił się. I przyszedł do domu, żeby zostać. I mówi, że nigdy nie wypije ani kropli,
ale będzie dbać o swoją rodzinę. Mama już nie będzie prała dla ludzi tylko dla niego i dla mnie. A ja
nie będę się wynajmować do pracy. Powiedział, że mogę zostać u wuja Rogera do jesieni, bo tak
obiecałem, ale później wrócę do domu i będę chodzić do szkoły i będę się uczyć na kogo zechcę.
Mówię wam, wszystko to mi zupełnie zamąciło w głowie. Wszystko się odmieniło. Ale on oddał
mamie czterdzieści dolarów - wszystko co miał, co do centa, więc sądzę, że się naprawdę nawrócił.
- Mam nadzieję, że w tym wytrwa - powiedziała Fela. Jednak nie powiedziała tego złośliwie.
Wszyscy cieszyliśmy się za Piotrka, choć byliśmy nieco oszołomieni tymi nieoczekiwanymi
zdarzeniami.
- Jedno chciałbym bardzo wiedzieć - powiedział Piotrek. - Skąd Peg Bowen wiedziała, że ojciec
wróci do domu? I nie mówcie mi teraz, że ona nie jest czarownicą.
- Wiedziała także o ślubie cioci Oliwii - dodała Sara Ray.
- No dobrze, prawdopodobnie mogła o tym od kogoś usłyszeć. Dorośli zawsze długo naprzód
rozmawiają o pewnych sprawach, zanim powiedzą coś dzieciom - rzekła Celinka.
- No tak, ale o powrocie mojego ojca nie mogła słyszeć od nikogo - odpowiedział Piotrek. - Nawrócił
się w stanie Maine, gdzie nikt go nie zna i żywej duszy nie powiedział, że wraca, aż tu doszedł. Nie,
możecie sobie myśleć jak chcecie, ale ja nareszcie się przekonałem, że Peg jest czarownicą i że ta
czaszka mówi jej różne rzeczy. Powiedziała, że mój ojciec wróci do domu i wrócił.
- Jakże musisz być szczęśliwy - westchnęła romantyczna Sara Ray. - To zupełnie jak w
opowiadaniach z „Przewodnika Rodzinnego”, gdzie zaginiony hrabia wraca do domu i rodziny akurat
wtedy, kiedy hrabinę Violettę ma wypędzić okrutny spadkobierca.
Fela prychnęła pogardliwie.
- Tu jest chyba jakaś różnica. Ten hrabia był przez lata więziony w okropnym podziemiu.
Możliwe, że również i ojciec Piotrka, jeśli się zastanowić, był więziony w podziemiu swych złych
pragnień i przyzwyczajeń. I nie wiadomo, co było bardziej przykre i okropne. Lecz Moc potężniejsza
od sił zła zerwała zeń te więzy i poprowadziła go z powrotem do dawno utraconej wolności i światła.
I żadna hrabina wysokiego rodu nie mogła powitać swego dawno zaginionego małżonka bardziej
radośnie, niż ta zmęczona praczka powitała swego.
Ale w Piotrkowej beczce miodu radości też była jedna, czy dwie łyżki dziegciu. Tak przecież mało
rzeczy na świecie jest bez skazy, nawet na złocistej drodze.
- Pewnie, że jestem strasznie rad, że ojciec wrócił do domu i że mama nie będzie musiała więcej prać
u ludzi - powiedział z westchnieniem - ale jest jedna czy dwie sprawy, które mnie niepokoją. Moja
ciocia Jane zawsze mówiła, że martwienie się nic dobrego nie daje i przypuszczam, że tak jest, ale
przecież to też jakaś ulga.
- A co cię martwi? - zapytał Feliks.
- Przede wszystkim będę się strasznie źle czuł, kiedy od was odejdę. Będzie mi was okropnie
brakowało i nie będziemy mogli chodzić do tej samej szkoły. Ja będę musiał chodzić do szkoły w
Markdale.
- Ale musisz często nas odwiedzać - powiedziała uprzejmie Fela. - Zresztą Markdale nie jest znowu
tak daleko. Możesz też spędzać z nami wszystkie sobotnie popołudnia.
W tym momencie czarne oczy Piotrka napełniły się uwielbieniem i wdzięcznością.
- To bardzo miło z twojej strony, Felu. Będę przychodził tak często, jak będę mógł, ale to już nie
będzie to samo, co być z wami cały czas.
Ta druga sprawa jest jeszcze gorsza. Widzicie, ojciec nawrócił się na zgromadzeniu metodystów i
naturalnie przyłączył się do ich kościoła. Przedtem nie należał nigdzie.
Zwykł mówić, że jest
„nigdzie nie należący” i tak też się zachowywał - takie, wiecie, przechwałki. Ale teraz jest gorliwym
metodystą i będzie chodzić do ich kościoła w Markdale i tam płacić składkę. Co więc będzie, kiedy
mu powiem, że jestem prezbiterianinem?
- Ale jeszcze mu nie powiedziałeś? - spytała Historynka.
- Nie, nie miałem odwagi. Bałem się, że on mi powie, że mam być metodystą.
- No cóż, metodyści są prawie tak samo dobrzy jak prezbiterianie - powiedziała Fela, przyjmując
pozę osoby, która czyni wielkie ustępstwo.
- Sądzę, że są jednakowo dobrzy - odparł Piotrek. - Ale to nie o to chodzi. Ja chcę i będę
prezbiterianinem, ponieważ jeśli raz zdecyduję, zawsze trzymam się swego. Spodziewam się więc, że
ojciec będzie zły, kiedy się o tym dowie.
- Jeśli się nawrócił, to nie powinien się złościć - wtrącił Dan.
- Ale dużo ludzi tak robi. Nawet jak nie będzie zły, to mu będzie przykro, więc nie wiadomo co
gorsze, a ja muszę być prezbiterianinem i już. Może wyniknąć z tego dużo nieprzyjemności.
- Nie musisz mu nic o tym mówić - poradziła Fela. - Siedź cicho i chodź do kościoła metodystów
dopóki nie dorośniesz, a potem będziesz mógł chodzić gdzie zechcesz.
- Nie, to byłoby nieuczciwe - odrzekł stanowczo Piotrek. - Moja ciocia Jane zawsze mówiła, że
najlepiej być otwartym i bez skazy we wszystkim, a szczególnie w religii. Powiem więc ojcu
wszystko, ale poczekam z tym parę tygodni, żeby nie zepsuć mamie zbyt prędko nastroju, gdyby się
rozzłościł.
Piotrek nie był jedyną osobą z ukrytymi troskami. Sara Ray zaczęła się martwić swoim wyglądem.
Słyszałem jak rozmawiała z Celinką o swoich kłopotach pewnego wieczoru, kiedy pieliłem grządkę
cebuli, a one siedziały za żywopłotem i robiły na szydełku koronki. Nie miałem zamiaru
podsłuchiwać. Myślę, że nawet wiedziały, że tam jestem i dopiero później Celinka przytłoczyła mnie
wyrzutami.
- Och, Celinko, tak się boję, że będę wyglądać pospolicie przez całe życie - rzekła biedna Sara z
drżeniem w głosie. - Można znieść swoją brzydotę w młodości, kiedy ma się nadzieję, że się
wyładnieje później. Ale ja się robię coraz brzydsza.
Ciocia Mary mówi, że będę dokładnie taka sama jak ciocia Matylda. A ciocia Matylda jest tak
pospolita, że trudno to sobie wyobrazić. Nie jest to więc pocieszająca perspektywa - znowu
westchnęła biedna Sara. - Jeśli będę brzydka, nikt nie będzie się chciał ze mną ożenić, a ja -
zakończyła szczerze Sara - wcale nie chcę być starą panną.
- Ale dużo dziewcząt, które wcale nie są ładne też wychodzi za mąż - pocieszała Celinka. - Poza tym,
Saro, czasami naprawdę bardzo ładnie wyglądasz. Myślę, że będziesz miała ładną figurę.
- Ale popatrz tylko na moje ręce - jęknęła Sara. - Są po prostu całe pokryte kurzajkami.
- Och, kurzajki znikną zanim dorośniesz - powiedziała Celinka.
- Ale nie znikną przed szkolnym koncertem. Jak mam więc wyjść na podium i recytować. Wiesz, że
w moim wierszu jest taka linijka: „I skinęła swą białą jak lilia dłonią” i ja mam pomachać swoją,
kiedy to mówię. Pięknie to będzie machać „białą jak lilia” dłonią, która jest pokryta kurzajkami.
Próbowałam wszystkich sposobów, o jakich tylko słyszałam, ale nic nie pomaga. Judy Pineau
mówiła, że jeśli nacierać je śliną ropuchy, to zejdą na pewno. Ale skąd mam wziąć ślinę ropuchy?
- To w ogóle nie wygląda na lekarstwo - oświadczyła z dreszczem obrzydzenia Celinka. - Już
wolałabym brodawki. Ale wiesz co? Jestem pewna, że gdybyś się nie mazała z powodu każdej
błahostki, to na pewno wyglądałabyś dużo ładniej. Płacz psuje oczy i powoduje, że czubek nosa
czerwienieje.
- Nie mogę nie płakać - zaprotestowała Sara. - Mam bardzo wrażliwe uczucia. Nawet zrezygnowałam
z dotrzymania tej obietnicy.
- Cóż, mężczyźni nie lubią płaczek - odparła z powagą Celinka. Trzeba przyznać, że Celinka miała
sporo mądrości Matki Ewy zamkniętej w swej małej brązowej główce.
- Celinko, czy ty masz zamiar kiedyś wyjść za mąż? - spytała Sara poufnym tonem.
- Na Boga! - wykrzyknęła zakłopotana Celinka. - Saro, jest jeszcze mnóstwo czasu, żeby o tym
myśleć.
- Sądzę, że powinnaś myśleć o tym już teraz, kiedy Cyrus Brisk tak za tobą wariuje.
- Życzyłabym sobie, żeby Cyrus Brisk był na dnie Morza Czerwonego - wykrzyknęła Celinka,
doprowadzona do wściekłości samym dźwiękiem tego znienawidzonego nazwiska.
- A co teraz znowu zrobił Cyrus? - zapytała Fela, wychodząc zza żywopłotu.
- Teraz! Robi to cały czas. Po prostu zamęcza mnie na śmierć - odparła gniewnie Celinka. - Pisze do
mnie listy i kładzie mi je na pulpicie. Nigdy nie odpowiedziałam na żaden, ale on nie ustępuje. W
tym ostatnim, wyobraźcie sobie, napisał, że zrobi coś strasznego, jeśli mu nie obiecam wyjść za niego
za mąż, gdy dorosnę.
- Pomyśl, Celinko, już otrzymałaś jedną propozycję małżeństwa - rzekła Sara Ray głosem pełnym
podziwu.
- Ale nic strasznego na razie nie zrobił, a pisał w zeszłym tygodniu - skomentowała rzecz Fela z
pogardliwym ruchem głowy.
- Przysłał mi pukiel swoich włosów i prosił o mój - kontynuowała oburzona Celinka. - Mówię wam,
odesłałam mu jego włosy bardzo szybko.
- Czy nigdy nie odpowiedziałaś na żaden z jego listów? - dopytywała Sara Ray.
- Nie, naturalnie, że nie!
- A wiesz - powiedziała Fela - sądzę, że gdybyś jeden raz mu odpisała i powiedziała prostym
angielskim językiem dokładnie co o nim myślisz, to by go to wyleczyło ze wszystkich tych bzdur.
- Nie mogę. Nie mam dość śmiałości - wyznała Celinka rumieniąc się. - Ale powiem wam, co raz
zrobiłam. W zeszłym tygodniu napisał mi długi list, strasznie sentymentalny i co drugie słowo z
błędem. Napisał nawet „proszek pieczony” zamiast „proszek do pieczenia”!
- A dlaczego on pisze o proszku do pieczenia w liście miłosnym? - zdumiała się Fela.
- Och, pisał, że matka posłała go do sklepu żeby kupił ten proszek, a on zapomniał, bo myślał tylko o
mnie. Tak więc, wzięłam jego list i wszystkie błędne słowa napisałam poprawnie czerwonym
atramentem - tak jak to nam każe robić z dyktandami pan Perkins. I odesłałam mu list z powrotem.
Myślałam, że się obrazi i przestanie do mnie pisać.
- No i obraził się?
- Nie. Moim zdaniem Cyrusa Briska nie można obrazić. Jest zbyt gruboskórny. Napisał mi inny list i
podziękował za poprawienie błędów. Powiedział też, że list go ucieszył, ponieważ pokazał, że
zaczynam się nim interesować, bo chcę żeby pisał ortograficznie. Wyobrażacie sobie!? Panna
Marwood mówi, że to źle jak się kogoś nienawidzi, ale nic mnie to nie obchodzi - ja nienawidzę
Cyrusa Briska.
- Pani Cyrusowa Brisk. Byłoby to okropne nazwisko - zachichotała Fela.
- Flora Brisk powiada, że Cyrus niszczy wszystkie drzewa na farmie ojca wycinając na nich twoje
imię - wtrąciła Sara Ray.
- Ojciec zapowiedział, że go zbije, jeśli nie przestanie, ale Cyrus robi to dalej. Powiedział Florze, że
to uwalnia jego uczucia. Flora mówiła, że wyciął twoje i swoje imię na buku rosnącym na wprost
okien bawialni i otoczył je rzędem serduszek.
- Właśnie tam, gdzie każdy gość może to zobaczyć - rozpaczała Celinka. - On mnie zadręczy. Ale
najbardziej przeszkadza mi to, że w szkole siedzi i patrzy na mnie z taką melancholią i z takim
wyrzutem w oczach właśnie wtedy, kiedy powinien robić zadanie arytmetyczne. Nie chcę na niego
patrzeć, ale czuję jak on się wpatruje we mnie i to mi działa na nerwy.
- Mówią, że jego matka kiedyś straciła rozum - powiedziała Fela.
Nie wydaje mi się, że Fela była zadowolona z tego, że Cyrus nie zwrócił uwagi na jej różowobiałą
urodę i skoncentrował swoje uczucia na skromnym elfie - Celince. Nie pragnęła w najmniejszym
stopniu oddania się Cyrusa w jej ręce, ale to, że nie chciał, żeby ona tego pragnęła, uznała za rodzaj
lekceważenia.
- I przysyła mi wiersze, które wycina z gazet - kontynuowała Celinka - z masą podkreśleń kopiowym
ołówkiem. Wczoraj włożył jeden do listu. O, mam ten wiersz w woreczku z szyciem, to go wam
przeczytam.
Jeśli nie zechcesz być dla mnie łaskawa,
to tego trzeba mi będzie się nauczyć,
że w mroku jedynie życie me płynie.
Trzy niewdzięczne dziewczyny czytały sentymentalny wiersz i chichotały. Biedny Cyrus! Jego
młodzieńczy afekt został tak źle ulokowany. Jednakże, chociaż Celinka nigdy nie ujawniła żadnej ku
niemu skłonności, to nie skazał się na wieczny mrok, podczas gdy życie płynęło. Bardzo młodo
poślubił krępą, różową i dorodną dziewoję - pełne przeciwieństwo jego pierwszej miłości - i dobrze
mu się wiodło. Wychował dużą i szacowną rodzinę, a później został nawet sędzią pokoju. Jak widać
Cyrus wykazał wiele rozsądku.
Rozdział XV
Pukiel porwany
Czerwiec tego roku był przepełniony wydarzeniami. Gromadzimy je n a wonnych stronicach dni, jak
wyborne żniwo dzieciństwa. Jedno zdarzenie goniło drugie. Celinka skarżyła się, że nie ma chęci
spać, bo boi się coś przeoczyć. Wzdłuż złocistej drogi było wiele radosnych zjawisk, które
dostarczały nam przyjemności - ziemia okryta świeżym kwieciem, taniec cieni nad polami, zmoczone
deszczem ścieżynki w lesie, słaby zapach unoszący się nad łąkami, trele ptaków i brzęczenie pszczół
w starym sadzie, odgłosy fujarki na wzgórzach, zachód słońca nad sosnami, rosa napełniająca kwiaty
pierwiosnków, rożek księżyca między konarami, łagodne noce oświetlone migocącymi gwiazdami.
Cieszyliśmy się tym wszystkim - bezmyślnie i z lekkim sercem, jak to dzieci.
A poza tym były jeszcze małe dramaty ludzkiego życia, które rozgrywały się dokoła nas i w których
każde z nas grało jakąś znaczącą rolę. Były tu więc radosne przygotowania do ślubu cioci Oliwii,
podniecające przygotowania do koncertu, którym nasz nauczyciel, pan Perkins, zdecydował
zakończyć rok szkolny i kłopoty Celinki z Cyrusem Briskiem, które dostarczały pozostałym mnóstwa
wesołości, chociaż Celinka wcale nie widziała w tym nic śmiesznego.
W przypadku niepohamowanego uczucia Cyrusa sprawy miały się coraz gorzej. Ciągle zasypywał
Celinkę listami, których ortografia się nie poprawiała. Sprawiał jej wiele kłopotu nieustannymi
groźbami pobicia Willy’ego Frasera, chociaż, jak z sarkazmem zauważyła Fela, nigdy dotąd tego nie
zrobił.
- Ale ciągle się boję, że może to zrobić - rzekła Celinka - a to byłoby takie niesmaczne, gdyby dwaj
chłopcy bili się o mnie w szkole.
- Musiałaś jednak zachęcić Cyrusa choć trochę na początku, inaczej nie byłby taki wytrwały
- niesprawiedliwie oceniła to Fela.
- Nigdy niczego takiego nie zrobiłam - krzyknęła oburzona Celinka. - Wiesz bardzo dobrze, Felicjo
King, że nienawidziłam Cyrusa Briska od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam jego wielką,
tłustą, czerwoną twarz! Ot tak!
- Fela jest zazdrosna, bo Cyrus zwrócił uwagę na ciebie, a nie na nią, siostrzyczko - powiedział Dan.
- Mów z sensem - odcięła się Fela.
- Gdybym to robił, nie zrozumiałabyś mnie, moja słodka siostruniu - odparł, rozjątrzając nastroje,
Dan.
Ostatecznie Cyrus uwieńczył swe niegodziwości kradzieżą odmówionego mu wcześniej pukla
włosów Celinki. Jednego słonecznego popołudnia w szkole Celinka i Kasia Marr uzyskały
pozwolenie na siedzenie w bocznej ławce pod otwartym oknem, przez które przedostawał się chłodny
powiew wiatru z zielonych pól. Siedzenie na tej ławce zawsze było uważane za przyjemność i
zezwalano na to w nagrodę za coś. Jednak Celinka i Kasia miały inny powód, aby chcieć tam
siedzieć. Kasia wyczytała w jakimś piśmie, że kąpiele słoneczne dobrze działają na włosy. Tak więc
obie przerzuciły swe długie warkocze przez parapet, aby zwisały nasycając się promieniami słońca.
Kiedy Celinka tak właśnie siedziała, pilnie wykonując na swojej tabliczce działania na ułamkach,
nikczemny Cyrus poprosił o pozwolenie wyjścia z klasy. Uprzednio pożyczył nożyczki od jednej z
starszych dziewcząt siedzących w niszy obiadowej.
Na zewnątrz Cyrus podkradł się do okna i uciął kawałek warkocza Celinki.
Ta kradzież pukla włosów nie miała równie straszliwych skutków, jak owa bardziej znana z poematu
Aleksandra Pope’a, jednakże dusza Celinki była wcale nie mniej wstrząśnięta, niż dusza Belindy.
Płakała z tego powodu przez całą drogę do domu i otarła łzy dopiero wtedy, kiedy Dan oświadczył,
że będzie się bić z Cyrusem i odbierze mu zdobycz.
- Och, nie rób tego - powiedziała Celinka, tłumiąc łkanie. - Nie chcę, żebyś się bił z mojego powodu,
za nic na świecie! Poza tym, on cię na pewno pokona - jest bardzo duży i brutalny. I w domu mogą
się o tym wszystkim dowiedzieć, i wuj Roger już nigdy nie zostawi mnie w spokoju, i mama będzie
się gniewać, bo nie uwierzy, że nie było w tym mojej winy. Nie byłoby tak źle, gdyby wziął mniejszy
kawałek, ale odciął cały koniec jednego warkocza. Tylko popatrz jak to wygląda. Muszę obciąć i
drugi, żeby to wyrównać. Będę teraz wyglądać okropnie.
Jednakże zdobycie przez Cyrusa kawałka warkocza było jego ostatnim triumfem. Upadek był
bowiem blisko i chociaż wiązało się z tym najbardziej przykre doświadczenie Celinki, z powodu
którego płakała całą noc, w końcu wyznała, że warto było je przeżyć, aby się pozbyć Cyrusa.
Pan Perkins niezwykle surowo dbał o dyscyplinę w szkole. Wszelkie rozmowy między uczniami w
czasie lekcji były zabronione. Każdy przychwycony w łamaniu tej zasady szybko bywał ukarany
nałożeniem jednej z tych dziwacznych pokut, z których pan Perkins słynął i które były zdecydowanie
gorsze, niż zwykła chłosta rózgą.
Pewnego dnia Cyrus posłał na lekcji list do Celinki. Zwykle kładł wyznania na jej ławce lub wsuwał
do książki, ale tym razem przesłał bilecik pod ławką podając innym uczniom. W chwili, gdy Em
Frezen podawała list przez przejście między ławkami, pan Perkins odwrócił się od tablicy i
przychwycił ją na gorącym uczynku.
- Przynieś mi to tutaj, Emmelino - rozkazał. Cyrus pobladł. Em zaniosła list do pana Perkinsa. Ten
wziął go, podniósł bliżej do oczu i przyjrzał się adresowi.
- Czy to ty, Emmelino, napisałaś do Celinki? - zapytał.
- Nie, proszę pana.
- Kto więc to zrobił?
Em zupełnie bez zażenowania odparła, że nie ma pojęcia, że przekazano jej go z tylnego rzędu.
- Przypuszczam więc, że nie wiesz skąd to pochodzi? - powiedział pan Perkins ze swoim strasznym
sardonicznym uśmieszkiem. - Cóż, być może Celinka będzie nam mogła powiedzieć. Wróć na
miejsce, Emmelino. Przez tydzień będziesz pozostawała po lekcjach w klasie - to kara za
przekazywanie liściku. Chodź tu, Celinko.
Oburzona Em usiadła, a biedna niewinna Celinka została wystawiona na publiczne pohańbienie.
Podeszła z purpurowym rumieńcem na twarzy.
- Celinko - powiedział jej dręczyciel - czy wiesz kto napisał do ciebie ten list?
Celinka, podobnie jak pewna znana osobistość, nie umiała powiedzieć kłamstwa.
- Chyba tak, proszę pana - wyszeptała słabo.
- Kto to jest?
- Ja nie mogę tego powiedzieć - wyjąkała Celinka, tłumiąc łzy.
- Ach! - powiedział uprzejmie pan Perkins. - Cóż, przypuszczam, że z łatwością mógłbym się tego
dowiedzieć otwierając list. Ale to bardzo nieładnie otwierać cudze listy. Zdaje się, że mam lepszy
plan. Skoro odmawiasz odpowiedzi, to otwórz go sama, weź kredę i przepisz jego treść na tablicy,
abyśmy się wszyscy mogli nim ucieszyć. I wypisz na dole nazwisko autora.
- Och! - wykrzyknęła Celinka, wybierając mniejsze zło. - To ja już powiem kto to napisał. To był...
- Cicho! - Pan Perkins przerwał jej łagodnym ruchem ręki.
Zawsze był najłagodniejszy wtedy, gdy był najbardziej nieubłagany.
- Nie usłuchałaś mnie, gdy po raz pierwszy przykazałem ci wymienić autora. Nie możesz więc mieć
przywileju wymienienia go teraz. Otwórz list, weź kredę i zrób, co ci poleciłem.
Są sytuacje, kiedy ciche, łagodne, posłuszne owieczki - takie jak nasza Celinka, mogą zostać
doprowadzone do stanu dzikiego, namiętnego buntu.
- Ja - ja tego nie zrobię! - wykrzyknęła gwałtownie.
Pan Perkins, choć niezwykle surowy, na pewno nie wymierzyłby Celince takiej kary - była
przecież jego ulubienicą - gdyby znał treść tego nieszczęsnego posłania. Ale, jak to wyznał
później, myślał, że był to po prostu liścik jednej dziewczynki do drugiej zawierający jakieś błahostki.
A poza tym już związał się z tym wyrokiem, który podobnie jak prawa perskie, nie mógł zostać
zmieniony. Puszczenie płazem Celince jej szaleńczo gwałtownego sprzeciwu stanowiłoby
rewolucjonizujący precedens.
- Naprawdę myślisz, że tego nie zrobisz? - dopytywał się z uśmiechem. - Cóż, po zastanowieniu daję
ci do wyboru. Albo zrobisz, co ci kazałem, albo będziesz przez trzy dni siedzieć z... - tu oczy pana
Perkinsa przesunęły się po klasie, w poszukiwaniu chłopca, który siedział sam - z Cyrusem Briskiem.
Wybór dokonany przez pana Perkinsa, który nie miał pojęcia o tym małym dramacie uczuć
rozgrywającym się pod powierzchnią rutyny szkolnych zajęć, był czystym przypadkiem, ale my
wszyscy uznaliśmy go za wyraz działania jakichś diabolicznych sił. Celinka nie miała wyboru.
Gotowa była zrobić prawie wszystko, by nie siedzieć obok Cyrusa. Z wyzwaniem w oczach
rozerwała list, chwyciła kredę i pomaszerowała do tablicy.
W ciągu kilku minut zawartość listu uświetniła przestrzeń tablicy zazwyczaj przeznaczoną na
znacznie bardziej prozaiczne teksty. Nie mogę odtworzyć treści dosłownie, bo nie miałem
sposobności odnowienia jej w pamięci. Pamiętam jednak, że list był wyjątkowo sentymentalny i
wyjątkowo źle napisany - Celinka bowiem bezlitośnie skopiowała wszystkie błędy biednego Cyrusa.
Pisał, że nosi jej włosy w sercu - „a ukradł je” rzuciła gwałtownie Celinka przez ramię panu
Perkinsowi - że jej oczy są tak pienkne i słotkie, że nie ómie znaleźć słuw, żeby je opisać, że nie
może zapomnieć jak pienknie wyglondała na wieczornych modlitwach i że wieló posiłków nie mógł
zjeść bo o niej myślał - tak dalej w tym samym duchu i stylu. Podpisał to „Tfój dopóki nas śmierć nie
rozłonczy - Cyrus Brisk”.
W miarę pojawiania się tekstu listu na tablicy, my uczniowie, z trudem tłumiliśmy wybuchy śmiechu,
pomimo lęku przed panem Perkinsem. Zresztą sam pan Perkins nie mógł utrzymać powagi. Odwrócił
się gwałtownie i zaczął wyglądać przez okno, ale widzieliśmy jak drżą mu ramiona. Kiedy Celinka
skończyła i rzuciła z gorzkim rozżaleniem kredę, odwrócił się bardzo czerwony na twarzy.
- To wystarczy. Możesz usiąść.
Cyrusie, skoro okazało się, że to ty jesteś winowajcą, to weź gąbkę i wytrzyj tablicę. Potem idź
wprost do kąta, stań twarzą do pokoju, podnieś ramiona prosto nad głową i stój tak dotąd, dopóki nie
powiem, żebyś je opuścił.
Cyrus usłuchał, a Celinka wróciła na swoje miejsce i zaczęła płakać. Pan Perkins nie robił już jej
żadnych uwag tego dnia. Ciężar upokorzenia z goryczą nosiła przez kilka dni, dopóki nagle nie
pocieszyła się uświadamiając sobie, że Cyrus przestał ją prześladować. Nie pisał listów, nie spoglądał
w zachwyconym uwielbieniu, nie składał żadnych darów w postaci ołówków i gumek.
Początkowo myśleliśmy, że wyleczyły go te bezlitosne kpiny, które znosił od swych rówieśników,
ale wreszcie jego siostra wyjawiła Celince prawdziwy powód. Otóż Cyrus nareszcie został zmuszony,
by uwierzyć, że niechęć Celinki wobec niego była prawdziwa, że nie była to tylko dziewczęca
kokieteria. Jeśli nie znosiła go tak bardzo, że wolała raczej przepisać list na tablicy niż usiąść obok
niego, to jaki sens miało dalej wzdychać do niej? Pan Perkins zniszczył młodzieńcze marzenia
miłosne Cyrusa, jak mróz niszczy kwiaty. Od tej pory słodka Celinka bezszelestnie kroczyła swoją
drogą dłużej nie niepokojona zainteresowaniem zakochanego adoratora.
Rozdział XVI
Historia cioci Uny
Jednego dnia Fela i Celinka, Dan, Feliks, Sara Ray i ja siedzieliśmy na omszałych kamieniach na
pastwisku wuja Rogera, w tym samym miejscu, gdzie siedzieliśmy tego ranka, gdy Historynka
opowiedziała nam historię Ślubnego Welonu Dumnej Księżniczki. Ale teraz był wieczór i dolina pod
nami była napełniona blaskiem zachodzącego słońca. Za nami wznosiły się naprzeciw zachodowi
dwa wysokie kształtne świerki i przez ciemne wykusze między ich gałęziami spoglądała wieczorna
gwiazda. Siedzieliśmy na niewielkim paśmie szmaragdowozielonej trawy, przed nami zaś pochyło
rozciągała się łąka cała biała od stokrotek.
Czekaliśmy na Piotrka i Historynkę. Piotrek poszedł po obiedzie do Markdale, żeby spędzić
popołudnie ze swymi znowu połączonymi rodzicami, były bowiem jego urodziny. Opuścił nas w
posępnej determinacji, zdecydowany wyznać ojcu ciemny sekret swej przynależności do kościoła
prezbiteriańskiego i teraz z niepokojem oczekiwaliśmy, jaki był tego rezultat.
Historynka pojechała tego ranka z panną Reade odwiedzić jej dom w pobliżu Charlottetown.
Spodziewaliśmy się, że wkrótce zobaczymy, jak radośnie idzie przez pola od strony domu
Armstrongów.
Niebawem pojawił się Piotrek zamaszyście krocząc polną ścieżką prowadzącą na wzgórze.
- Czy Piotrek nie zrobił się wysoki? - zauważyła Celinka.
- Z Piotrka wyrośnie bardzo przystojny chłopak - zdecydowała Fela.
- Zauważyłem, że zrobił się znacznie przystojniejszy, odkąd jego ojciec wrócił do domu - powiedział
Dan z zabójczym sarkazmem, zupełnie nie pojętym przez Felę, która z całą powagą odpowiedziała,
że to zapewne dlatego, iż Piotrek ma mniej trosk i odpowiedzialności.
- I jak ci poszło? - krzyknął Dan, gdy Piotrek się zbliżył.
- W porządku - odkrzyknął radośnie. - Powiedziałem ojcu wszystko, jak tylko przyszedłem do domu
- dodał, gdy doszedł do naszej gromadki. - Bardzo chciałem mieć to za sobą.
Powiedziałem, tak uroczyście:
- „Tato, muszę ci coś powiedzieć, chociaż nie wiem jak, ale muszę - nic na to nie poradzę” - mówię.
Tata wyglądał tak trzeźwo i poważnie i mówi:
- „Coś tam przeskrobał, Piotrek? Nie bój się powiedzieć. Mnie tyle przebaczono, że i ja na pewno ci
wybaczę”.
- „Cóż” - mówię, tak skłopotany - „prawda jest taka, tato, że jestem prezbiterianinem. Zeszłego lata
zdecydowałem, że będę prezbiterianinem i muszę się tego trzymać. Przykro mi, że nie mogę być
metodystą jak ty, mama i ciocia Jane, ale nie mogę i nie ma o czym mówić” - powiadam. A potem
czekałem wystraszony. Ale ojciec wyglądał jakby mu ulżyło i powiada:
- „Dobry Boże, chłopcze, możesz być prezbiterianinem i czym tylko chcesz, tak długo jak
pozostaniesz protestantem. Nic mnie to nie obchodzi - powiada. - Najważniejsze, żebyś był dobry i
robił to, co należy”.
- Powiadam wam - konkludował Piotrek stanowczo - ojciec jest porządnym chrześcijaninem.
- No to teraz chyba już nie musisz się niczym martwić - powiedziała Fela. - A co tam masz w
butonierce?
- To czterolistna koniczyna - odparł rozradowany Piotrek. - Oznacza szczęście na całe lato.
Znalazłem ją w Markdale. W Carlisle w tym roku w ogóle nie ma wiele koniczyny. Zbiory będą
marne. Wasz wuj Roger mówi, że to dlatego, że w Carlisle jest mało starych panien. W Markdale jest
ich dużo i to właśnie dlatego tam zawsze mają dobre zbiory koniczyny.
- A co mają stare panny do koniczyny? - wykrzyknęła Celinka.
- Ja tam nie wierzę, żeby coś miały, ale pan Roger tak mówi i on mówi, że jakiś człowiek
nazwiskiem Darwin to udowodnił. To są takie koszałki opałki, które mi opowiadał któregoś dnia.
Urodzaj koniczyny zależy od tego, czy jest dużo trzmieli, bo one są jedynymi owadami z
dostatecznie długimi językami dla zapłod... zapłodnienia - myślę, że tak się to nazywa - kwiatu. Ale
myszy zjadają trzmiele, a koty zjadają myszy, a stare panny trzymają koty. Tak więc wasz wuj Roger
mówi, że im więcej starych panien, tym więcej kotów, a im więcej kotów, to tym mniej polnych
myszy, a im mniej polnych myszy, to tym więcej trzmieli, a im więcej trzmieli, tym lepsze zbiory
koniczyny.
- No to już się nie martwcie, dziewczęta, jeśli będziecie starymi pannami - powiedział Dan. -
Pamiętajcie, że będziecie pomagać lepszym zbiorom koniczyny.
- Nigdy nie słyszałam podobnych bredni, jak to co opowiadacie - powiedziała Fela.
- A wuj Roger też nie jest lepszy.
- Idzie HIstorynka - krzyknęła radośnie Celinka. - Teraz usłyszymy coś o domu Pięknej Alicji.
Historynkę zarzucono mnóstwem pytań jak tylko do nas dołączyła. Wyglądało na to, że dom panny
Reade to bajeczne miejsce. Był pokryty bluszczem i otaczał go przepiękny stary ogród i - dodała
Historynka z radością znawcy, który znalazł rzadki klejnot - łączy się z nim urocza historyjka.
Widziałam nawet jej głównego bohatera.
- A gdzie jest bohaterka? - dopytywała się Celinka.
- Nie żyje.
- Och, oczywiście, że musiała umrzeć - wykrzyknął z niesmakiem Dan. - Chciałbym przynajmniej
raz usłyszeć historię, w której ktoś żyłby choć przez krótki czas.
- Opowiadałam wam mnóstwo historii, w których ludzie żyli - odparła Historynka. - Gdyby ta
bohaterka nie umarła, to nie byłoby żadnej historii. Była ciotką panny Reade i miała na imię Una.
Wydaje mi się, że musiała być podobna do panny Reade. Panna Reade opowiedziała mi o niej. Kiedy
poszłyśmy do ogrodu, w jednym rogu zobaczyłam starą kamienną ławkę, nad którą łukowato rosły
dwie grusze, a dokoła była trawa i fiołki. Na tej ławce siedział człowiek - zgarbiony staruszek z
długimi śnieżnobiałymi włosami i pięknymi pełnymi smutku niebieskimi oczami. Wydawał się
bardzo samotny i zmartwiony; zastanawiałam się więc dlaczego panna Reade nic do niego nie mówi.
Ale ona udawała, że go nie zauważa i zabrała mnie do innej części ogrodu. Po chwili starzec podniósł
się i odszedł, a wtedy panna Reade powiedziała:
- „Chodźmy do ławki cioci Uny, to ci opowiem o niej i jej ukochanym. To ten mężczyzna, który
właśnie odszedł”.
- Czy nie jest za stary na wielbiciela? - zapytałam.
Piękna Alicja roześmiała się i powiedziała, że minęło już czterdzieści lat od chwili, gdy był on
ukochanym cioci Uny. Był wtedy wysoki, przystojny i młody, a ciocia Una była piękną
dziewiętnastoletnią dziewczyną.
Podeszłyśmy i usiadłyśmy na ławce, i panna Reade opowiedziała mi o niej wszystko. Mówiła, że gdy
była dzieckiem, to dużo słyszała o cioci Unie. Zdawało jej się, że należała ona do osób, o których
nieprędko się zapomina, czyja osobowość pozostawia trwałe ślady długo po ich odejściu z życia.
- A co to jest osobowość? Czy to też oznacza ducha? - spytał Piotrek.
- Nie - odparła krótko Historynka. - Nie mogę przerywać opowiadania, żeby objaśniać słowa.
- Nie wierzę, że sama znasz jego znaczenie - powiedziała Fela.
Historynka podniosła kapelusz, który rzuciła na trawę i z wyzwaniem umieściła go na swych
brązowych lokach.
- Idę do domu - oświadczyła - muszę pomóc cioci Oliwii polukrować placek, wy przecież bardziej
interesujecie się słownikami niż opowiadaniami.
- To nie jest w porządku - wykrzyknąłem. - Dan i Feliks, Sara Ray i Celinka, i ja nie powiedzieliśmy
ani słowa. To złośliwość z twej strony karać nas za to, co zrobili Piotrek i Fela. Chcemy usłyszeć
resztę opowieści. Nieważne, co znaczy „osobowość”. A ty, Piotrek, siedź cicho.
- Chciałem się tylko dowiedzieć - wymamrotał przygnębiony Piotrek.
- Ja wiem, co znaczy „osobowość”, ale to trudno wytłumaczyć - powiedziała, łagodniejąc Historynka.
- To jest coś, co czyni cię innym niż Dan, a mnie różni od Feli czy Celinki. Ciotka panny Reade
miała niezwykłą osobowość. Była też piękna - bardzo biała skóra i czarne jak noc oczy i włosy.
Panna Reade nazwała to „księżycową urodą”. Prowadziła dziennik i matka panny Reade czytała jej
jego fragmenty. Pisała w nim również wiersze, które były bardzo piękne; były tam opisy starego
ogrodu, który bardzo lubiła. Panna Reade mówiła mi, że wszystko w tym ogrodzie - krzaki, kwiaty
czy drzewa - przypominało jej strofy wierszy ciotki Uny, tak że cała ta przestrzeń zdawała się być nią
przepełniona.
Jak wam mówiłam, Una miała ukochanego. Chcieli się pobrać w jej dwudzieste urodziny. Suknia
ślubna miała być z białego brokatu w purpurowe fiołki. Ale na krótko przed ślubem Una zapadła na
gorączkę i umarła. A w dzień jej urodzin zamiast ślubu odbył się pogrzeb. Akurat zaczynały
rozkwitać róże w ogrodzie. Jej ukochany pozostał wierny Unie na zawsze - nigdy się nie ożenił. Co
roku w czerwcu, w dniu jej urodzin, przychodzi do starego ogrodu i długo siedzi w milczeniu na
ławce, na której siadywali oboje w księżycowe noce przed wielu laty, gdy starał się o nią. Panna
Reade mówi, że lubi patrzeć na niego, gdy tam siedzi, daje jej to bowiem głębokie i trwałe poczucie
piękna i siły miłości, która przeżyła czas i śmierć. I czasem - mówi - wywołuje to w niej także
dziwne uczucie, że ciocia Una siedzi tam razem z nim jak na umówionym spotkaniu, choć spoczywa
w grobie od czterdziestu lat.
- To byłoby naprawdę romantyczne umrzeć młodo i żeby ukochany co roku przybywał do ogrodu -
zauważyła Sara Ray.
- Znacznie wygodniej byłoby żyć i wyjść za niego za mąż - powiedziała Fela. - Mama mówi, że
wszystkie te sentymentalne myśli to bzdury i ja też tak uważam. Dziwne, że Piękna Alicja sama nie
ma jakiegoś kawalera. Jest taka ładna i taka prawdziwa dama.
- Chłopaki z Carlisle mówią, że za bardzo się stawia - powiedział Dan.
- W Carlisle nie ma nikogo, kto byłby jej wart - oświadczyła Historynka. - Z wyjątkiem... z
wyjątkiem...
- Z wyjątkiem kogo? - spytał Feliks.
- Nieważne - odparła Historynka tajemniczo.
Rozdział XVII
Ślub cioci Oliwii
Ileż cudownego staroświeckiego zdrowego podniecenia było wokół ślubu cioci Oliwii! W
poprzedzający go poniedziałek i wtorek nie poszliśmy nawet do szkoły - pozostawiono nas w domu,
żebyśmy byli pod ręką do pomocy. Ta ilość przygotowań, dekorowania i gotowania, która została w
te dwa dni wykonana, była zdumiewająca. Fela czuła się w tym wszystkim tak szczęśliwa, że nawet
się nie kłóciła z Danem. Choć o mały włos doszłoby do starcia, kiedy powiedział, że na uroczystość
zaślubin przybędzie również żona gubernatora.
- Pamiętaj, żebyś miała pod ręką jej ulubione racuchy - dodał.
- Przypuszczam - odparła z godnością Fela - że weselna kolacja cioci Oliwii będzie dość dobra nawet
dla żony gubernatora.
- Myślę, że nikt z nas, oprócz Historynki, nie będzie siedzieć przy głównym stole - stwierdził z
wyraźnym smutkiem Feliks.
- To nieważne - pocieszyła go Fela. - Dla nas jest cały indyk i lodownia pełna lodów śmietankowych.
Celinka i ja będziemy podawać do stołów i odłożymy na naszą kolację po trochu ze wszystkich
najlepszych dań.
- Tak bym chciała zjeść z wami kolację - westchnęła Sara Ray - ale przypuszczam, że mama
wyciągnie mnie ze sobą, kiedy będzie wychodzić. Nie spuści ze mnie oka przez cały wieczór - wiem,
że tak będzie.
- Zwrócę się do cioci Oliwii. Ona poprosi twoją mamę, żeby ci pozwoliła zjeść kolację z nami. Na
pewno nie odmówi prośbie panny młodej.
- Nie znacie mojej mamy - odparła Sara ponuro. - Mam przeczucie, że będę musiała zjeść kolację z
nią. Ale sądzę, że powinnam być wdzięczna, że w ogóle będę na tym weselu i że mama sprawiła mi z
tej okazji nową białą sukienkę. Nawet teraz boję się, że wydarzy się coś takiego, co przeszkodzi mi
przyjść tutaj.
Poniedziałkowy wieczór był pochmurny i całą noc głosy wiatru wtórowały głosom deszczu. Ulewa
trwała i we wtorek. Szaleliśmy z tego powodu. No bo jeśli będzie tak padało w środę? Wtedy ślub
cioci Oliwii nie będzie się mógł odbyć w sadzie. A to byłoby okropne, zwłaszcza że późna jabłoń
miała jeszcze kwiaty, choć reszta drzew dawno je utraciła. Ona zaś bujnie się ukwieciła na wesele
cioci. Ta jabłoń zawsze kwitła tak późno, a w tym roku spóźniła się jeszcze o tydzień. Był to
niezwykły widok - wielkie, jak piramida drzewo z szeroko rozłożonymi konarami, które zdawały się
być osypane różowym śniegiem. Nigdy żadna panna młoda nie miała podobnego baldachimu.
Jednakże, ku naszej radości, we wtorek wieczorem pięknie się przejaśniło i słońce, zanim uroczyście
rozbłysło w purpurze, rozlało wokół powódź wspaniałych promieni. Te zaś ogarnęły cały wielki
zielony, jakby ociekający diamentami świat, obiecując piękny poranek.
Wuj Alec pojechał na stację, żeby spotkać pana młodego i pierwszego drużbę. Dan wymyślił sobie,
że wszyscy powinniśmy spotkać ich przy bramie i przy dźwiękach dzwonków i bicia w patelnie
poprowadzić wzdłuż ścieżki. Piotrek go poparł, ale reszta głosowała przeciwko tej sugestii.
- Czy chcecie, żeby doktor Seton pomyślał, że jesteśmy bandą dzikich Indian? - zapytała surowo
Fela. - Piękną miałby opinię o naszych manierach!
- Ale to jest jedyna szansa na urządzenie im kociej muzyki - protestował Dan. - Ciocia Oliwia nie
miałaby nic przeciwko temu. Ona zna się na żartach.
- Mama zabiłaby cię, gdybyś coś takiego zrobił - ostrzegła Fela. - Doktor Seton mieszka w Halifaxie i
tam nikt nigdy nie urządza kociej muzyki. Uznałby to za prostackie.
- W takim razie powinien zostać w Halifaxie i tam się ożenić - odparł niechętnie Dan.
Bardzo byliśmy ciekawi naszego przyszłego wuja. Kiedy przyjechał i wuj Alec wprowadził go do
bawialni, wszyscy stłoczyliśmy się w ciemnym kącie pod schodami, żeby na niego zerknąć. Potem
wybiegliśmy na zalane światłem księżyca podwórze i dyskutowaliśmy o nim przy oborze.
- Jest łysy - powiedziała rozczarowana Celinka.
- I raczej niski i krępy - powiedziała Fela.
- Ma czterdziestkę, jeśli nie więcej - dorzucił Dan.
- To nie ma znaczenia - krzyknęła lojalnie Historynka. - Ciocia Oliwia i tak kocha go całym sercem.
- Co więcej, on ma dużo pieniędzy - dodała Fela.
- Cóż, może on i jest w porządku - rzekł Piotrek - ale moim zdaniem, wasza ciocia Oliwia mogła
równie dobrze wydać się na Wyspie.
- Twoje zdanie niewiele znaczy dla naszej rodziny - powiedziała miażdżąco Fela.
Ale kiedy rankiem następnego dnia zapoznaliśmy się z doktorem Setonem, to od razu bardzo go
polubiliśmy i uznaliśmy go za świetnego faceta. Nawet Piotrek powiedział mi na osobności, że
uważa, iż ciocia Oliwia nie popełni omyłki, choć wyraźnie się wyczuwało, że myśli o poważnym
ryzyku, jakie podjęła nie wybierając kogoś z Wyspy.
Dziewczęta nie miały za dużo czasu na dyskusje z nami. Były niezwykle zajęte i uwijały się tak
szybko, jakby miały zdolność przebywania w kilku miejscach naraz. Fela zachowywała się strasznie
ważnie. Przed obiadem jednak trochę się uspokoiło.
- Dzięki Bogu, wszystko jest nareszcie gotowe - odetchnęła z ulgą Fela, gdy zebraliśmy się na chwilę
w sosnowym lasku. - Nie mamy już nic więcej do roboty tylko się ubrać. To naprawdę poważna
sprawa takie wesele w rodzinie.
- Mam tu liścik od Sary Ray - powiedziała Celinka. - Podała mi go Judy Pineau, kiedy przyniosła
łyżki od pani Ray. Zaraz wam przeczytam:
„Najdroższa Celinko!
Przytrafiło mi się straszliwe nieszczęście. Wczoraj wieczorem poszłam z Judy napoić krowy i w
małym świerku znalazłyśmy gniazdo os. Judy myślała, że jest stare i dziobnęła w nie patykiem. A to
było nowe gniazdo, pełne os. I one wyfrunęły z niego i pokąsały nas okropnie po twarzy i rękach.
Moja twarz jest cała spuchnięta i prawie nie widzę na jedno oko. Cierpiałam straszliwie, ale to można
znieść; bałam się tylko bardzo, że mama nie weźmie mnie ze sobą na wesele. Ale ona mówi, że mogę
iść, więc pójdę. Wiem, że trudno będzie na mnie patrzeć, ale to nic zaraźliwego. Piszę ten list
dlatego, żebyś się nie przestraszyła, kiedy mnie zobaczysz. Czy to nie smutne jak się myśli, że twoja
droga ciocia Oliwia wyjedzie stąd? Jakże będzie wam jej brakowało! Ale wasza strata będzie jej
zyskiem.
Au revoir,
Twoja kochająca przyjaciółka Sara Ray”.
- Biedny dzieciak - rzekła Historynka.
- Ja mam tylko nadzieję, że obcy goście nie wezmą jej za kogoś z rodziny - powiedziała Fela z
wyraźnym niesmakiem.
Zaślubiny cioci Oliwii odbyły się o piątej po południu w sadzie, pod drzewem jabłoni. Była to
piękna scena. W powietrzu unosił się zapach kwiecia jabłoni, a pszczoły fruwały z zapałem z kwiatu
na kwiat, na poły zamroczone aromatem.
Stary sad był pełen uśmiechniętych gości w odświętnych ubraniach. Najpiękniej jednak wyglądała
ciocia Oliwia w mgiełce cudnego welonu. Historynka w niezwykle długiej białej sukni, z włosami
upiętymi do tyłu, wydawała się taka wysoka i dorosła, że z trudem ją rozpoznaliśmy.
Po ceremonii, podczas której Sara Ray cały czas płakała, była królewska weselna kolacja i Sarze
pozwolono zjeść ją razem z nami.
- Cieszę się właściwie, że mnie pokąsały osy - powiedziała uradowana. - Jakby to się nie stało, mama
na pewno nie pozwoliłaby mi jeść z wami. Zmęczyła się wyjaśnianiem ludziom co się stało z moją
twarzą, dlatego chętnie się mnie pozbyła. Wiem, że wyglądam okropnie, ale powiedzcie, czy panna
młoda nie wygląda jak marzenie?
Brakowało nam Historynki, która, oczywiście, siedziała przy głównym stole, ale pomimo to
stanowiliśmy bardzo rozbawioną grupę. Dziewczynki szlachetnie dotrzymały swej obietnicy i
zostawiły nam różne smaczne kąski.
Kiedy ostatni stół uprzątnięto, ciocia Oliwia i nasz nowy wuj byli już gotowi do wyjazdu. Rozpoczęła
się orgia łez i pożegnań, a potem oboje odjechali w głąb wonnej księżycowej nocy. Dan i Piotrek
towarzyszyli im wzdłuż ścieżki z piekielnym hałasem dzwonków i patelni - ku przerażeniu
rozgniewanej Feli. Ale ciocia Oliwia i wuj Robert przyjęli to jak należy i kiwali nam ze śmiechem
rękami.
- Oni są tak zadowoleni, że nie zwróciliby uwagi nawet na trzęsienie ziemi - powiedział z uśmiechem
Feliks.
- Wszystko było wspaniałe i podniecające, i udało się znakomicie - westchnęła Celinka - ale, moi
drodzy, będzie bardzo dziwnie i pusto bez cioci Oliwii. Myślę, że chyba przepłaczę całą noc.
- Jesteś śmiertelnie zmęczona, ot co - powiedział Dan. - Pracowałyście dzisiaj jak niewolnice.
- Jutro będzie jeszcze gorzej - pocieszyła się Fela. - Trzeba wszystko posprzątać, pomyć i pochować
na miejsce.
Następnego dnia odwiedziła nas Peg Bowen i została ugoszczona różnymi tłustymi kąskami, które
pozostały z kolacji.
- No, najadłam się po uszy - powiedziała, kiedy skończyła i wyjęła swą fajkę. - A to nie zdarza mi się
co dzień. Teraz nie ma już tutaj tylu wesel jak to bywało dawniej. Najczęściej po prostu ludzie biegną
do pastora, jakby się czegoś wstydzili i pobierają się bez wesela, bez przyjęcia. Ale u Kingów tak się
nie robi. Tak więc Oliwia nareszcie poszła z domu. Nie śpieszyła się z tym, ale powiedziano mi, że
dobrze trafiła. Cóż, czas pokaże.
- A dlaczego ty, Peg, nigdy nie wyszłaś za mąż? - spytał żartobliwie wuj Roger. Jego lekkomyślność
sprawiła, że przestaliśmy oddychać.
- Dlatego, że mnie nie jest tak łatwo zadowolić, jak to będzie z twoją żoną - odpaliła Peg.
Opuściła nas w znakomitym humorze z powodu tej repliki. Spotkawszy na progu Sarę Ray
zatrzymała się i spytała, co się stało z jej twarzą.
- Osy - wyjąkała lakonicznie przestraszona Sara.
- Też coś! A ręce?
- Kurzajki.
- Mówiłam ci, czym można je zdjąć. Bierzesz kartofela i wychodzisz przy pełni księżyca na dwór,
rozcinasz kartofela na dwoje; jedną połową nacierasz brodawki i mówisz: „raz, dwa, trzy brodawki
idźcie precz ode mnie”. Potem pocierasz je drugą połową i mówisz: „raz, dwa, trzy, cztery żadnych
więcej z wami kłopotów”. Potem zakopujesz kartofela i nigdy żywej duszy nie mówisz gdzie go
zakopałaś. Nie będziesz mieć więcej kurzajek. Tylko pamiętaj, żeby zakopać kartofela. Jeśli tego nie
zrobisz i ktoś go podniesie, to na niego wejdą twoje brodawki.
Rozdział XVIII
Sara Ray pomaga
Bardzo nam wszystkim brakowało cioci Oliwii, która była taka wesoła i towarzyska, posiadała też
szczególny dar rozumienia spraw „dzieciarni”. Młodość jednakże szybko przystosowuje się do
zmian. Po kilku tygodniach wydawało się nam, że Historynka zawsze mieszkała u wuja Aleca i że
wuj Roger zawsze miał grubiutką uśmiechniętą gosposię z podwójnym podbródkiem i błyszczącymi
niebieskimi oczami. Nie przypuszczam, żeby ciocia Janet całkowicie pogodziła się z brakiem cioci
Oliwii lub żeby patrzyła na panią Hewkins inaczej, niż jak na zło konieczne, ale życie na farmie
Kingów powróciło do swego zwykłego biegu, naruszanego tylko wybuchami podniecenia z powodu
szkolnego koncertu i listami od cioci Oliwii opisującymi jej podróż poślubną. Listy te zebraliśmy w
„Naszym Piśmie” pod nagłówkiem „Od naszego specjalnego korespondenta” i bardzo byliśmy z nich
dumni.
Pod koniec czerwca odbył się szkolny koncert i stał się wielkim wydarzeniem w naszym młodym
życiu. Był to dla większości z nas pierwszy występ na scenie i niektórzy byli ogromnie
zdenerwowani. Wszyscy mieliśmy coś recytować - z wyjątkiem Dana, który stanowczo odmówił
uczestnictwa, w rezultacie czego był pozbawiony trosk.
- Jestem pewna, że umrę, kiedy znajdę się na tym podium twarzą do widzów - westchnęła Sara Ray,
gdy omawialiśmy to wydarzenie w Alei Wuja Stefana w wieczór poprzedzający koncert.
- Obawiam się, że zemdleję - wyraziła bardziej umiarkowane przeczucie Celinka.
- A ja się ani trochę nie denerwuję - oświadczyła zadowolona z siebie Fela.
- Tym razem nie jestem zdenerwowana - powiedziała Historynka - ale kiedy recytowałam pierwszy
raz - byłam.
- Moja ciocia Jane - zauważył Piotrek - mawiała, że jeden z jej nauczycieli powiedział jej, że kiedy
po raz pierwszy będzie recytować lub mówić coś publicznie, to musi sobie powiedzieć, że ma przed
sobą tylko główki kapusty i już nie będzie zdenerwowana.
- Wtedy można się nie denerwować, ale nie sądzę, żeby recytowanie przed główkami kapusty mogło
być inspirujące - oświadczyła zdecydowanie Historynka. - Ja chcę recytować dla ludzi i widzieć, że
są zainteresowani i przejęci.
- Jeśli tylko zdołam powiedzieć swój wiersz bez załamania się, to nie będę się martwić czy słuchacze
są przejęci czy nie - powiedziała Sara Ray.
- Obawiam się, że zapomnę i zająknę się - przepowiadał Feliks. - Pamiętajcie o tym i podpowiedzcie
mi, jeśli tak się stanie - zróbcie to prędko, żebym się jeszcze bardziej nie rozkleił.
- Wiem jedno - oświadczyła rezolutnie Celinka - że na pewno zakręcę sobie włosy na jutrzejszy
wieczór. Nie kręciłam ich, odkąd Piotrek o mało co nie umarł, ale jutro po prostu muszę, bo
wszystkie inne dziewczynki będą miały głowy w lokach.
- Rosa i upał i tak rozkręcą ci włosy i będziesz wyglądać jak strach na wróble - ostrzegła Fela.
- Nie będę. Zakręcę włosy na papierki dzisiaj i zwilżę je takim skręcającym płynem, którego używa
Judy Pineau. Sara przyniosła mi od niej buteleczkę. Judy mówi, że to wspaniała rzecz - włosy kręcą
się przez kilka dni bez względu na pogodę. Zostawię włosy na papilotach aż do jutrzejszego wieczoru
i będę miała wtedy piękne loki.
- Zostaw lepiej swoje włosy w spokoju - powiedział pochmurnie Dan. - Gładkie włosy są ładniejsze
niż te rozlatujące się na wszystkie strony loczki.
Ale Celinka nie dała się przekonać. O lokach marzyła i loki postanowiła mieć.
- Tak się cieszę, że zeszły mi te brodawki - powiedziała Sara Ray.
- Rzeczywiście - wykrzyknęła Fela. - Czy próbowałaś recepty Peg?
- Tak. Nie wierzyłam w to, ale spróbowałam. Przez kilka dni ciągle patrzyłam na te kurzajki, ale one
nie schodziły.
Przestałam więc o tym myśleć, a potem zapomniałam. Aż tu nagle spojrzałam na moje ręce i nie
zobaczyłam ani jednej. To było wprost zdumiewające.
- A mimo to mówicie, że Peg Bowen nie jest czarownicą - wtrącił Piotrek.
- Phi, to był tylko sok z kartofla - szydził Dan.
- To był stary suchy kartofel i nie było w nim wiele soku - odparła Sara Ray. - Właściwie to nie
wiadomo w co wierzyć. Jedno jest pewne - kurzajki zniknęły.
Celinka zakręciła sobie tego wieczoru włosy na papiloty, dokładnie zmoczywszy je płynem od Judy
Pineau. Była to ciężka praca, bo płyn był bardzo lepki. Ale Celinka wytrwała i włosy zakręciła.
Potem położyła się do łóżka z głową owiniętą ręcznikiem - żeby nie pobrudzić poduszki. Nie spała
dobrze i miała dziwaczne sny, ale na śniadanie przyszła z wyrazem triumfu na twarzy. Historynka
krytycznie obejrzała jej włosy i oświadczyła:
- Celinko, gdybym była na twoim miejscu zdjęłabym te papierki już teraz.
- Och nie, jeśli to zrobię, to moje włosy do wieczora zupełnie się rozprostują. Mam zamiar zostawić
je tak, aż do ostatniej chwili.
- Nie robiłabym tego, naprawdę nie - nastawała Historynka. - Jeśli zostawisz papiloty, włosy
nadmiernie się skręcą i będą sterczące.
Celinka ostatecznie zgodziła się i poszła z Historynką na górę. Niebawem usłyszeliśmy jeden słaby
krzyk, potem dwa słabe krzyki - i wreszcie trzy. Potem Fela zbiegła na dół i zawołała matkę. Ciocia
Janet poszła na górę i za chwilę wróciła ze ściągniętymi ustami. Napełniła ciepłą wodą dużą miskę i
zaniosła ją na górę. Nie śmieliśmy zadawać jej żadnych pytań, ale gdy na dół zeszła Fela, żeby
wymyć naczynia, rzuciliśmy się do niej.
- Co u licha przydarzyło się Celince? - dopytywał się Dan. - Czy jest chora?
- Nie, nie jest. Ostrzegałam ją, żeby nie zakręcała włosów na papiloty, ale mnie nie posłuchała.
Myślę, że teraz tego żałuje. Jeśli ktoś nie ma z natury wijących się włosów, to nie powinien się starać
ich skręcać. Jeśli to robi - zostaje ukarany.
- Słuchaj Felu, to teraz nieważne. Powiedz nam tylko co się stało.
- Ten głuptas, Sara Ray, przyniosła jej od Judy butelkę z klejem roślinnym zamiast z płynem do
kręcenia włosów, a Celinka się tym posmarowała. Włosy ma w strasznym stanie.
- Dobry Boże! - krzyknął Dan.
- Słuchajcie, czy jej to w ogóle zejdzie z włosów?
- Któż to wie. Teraz musi odmoczyć głowę, bo włosy ma zlepione i twarde jak deska. Oto co wynika
z próżności - rzekła Fela, która w próżności nie miała sobie równych.
Biedna Celinka zapłaciła za swoją próżność wysoką cenę. Spędziła smutne przedpołudnie, którego
gorycz pogłębiła bura otrzymana od matki. Przez godzinę „moczyła” włosy, to znaczy stała nad
miską ciepłej wody i raz po raz zanurzała w niej głowę, mocno zaciskając oczy. W końcu włosy
zmiękły na tyle, że dało się z nich wyciągnąć papierki. Potem ciocia Janet poddała je bezlitosnemu
myciu. W końcu udało się cały klej usunąć i resztę przedpołudnia Celinka spędziła, siedząc przed
otwartym piecem w nagrzanej kuchni, susząc swoje umęczone sploty. Czuła się bardzo
przygnębiona, bo jej włosy normalnie lśniące i gładkie, pozostawały suche, szorstkie i matowe
jeszcze przez kilka dni po wymyciu.
- Będę wyglądać dziś wieczorem jak straszydło - rzekła do mnie biedulka drżącym głosem. - Końce
włosów będą mi sterczeć na wszystkie strony.
- Sara Ray jest niepoprawną idiotką - powiedziałem zagniewany.
- Ach, nie złość się na biedną Sarę. Ona nie chciała mi przynieść kleju. To tylko moja wina, wiem o
tym. Złożyłam uroczystą przysięgę, kiedy Piotrek był umierający, że nigdy nie będę zakręcać włosów
i powinnam była tego dotrzymać. Nie wolno łamać uroczystych przerzeczeń. Moje włosy będą dziś
wyglądać jak wysuszone siano.
Biedna Sara Ray przeżyła wstrząs, kiedy przyszła do nas i dowiedziała się co zrobiła. Fela była dla
niej bardzo niemiła, a ciocia Janet patrzyła z lodowatym potępieniem. Jedynie Celinka przebaczyła
jej bez zastrzeżeń. Tego wieczoru poszły razem do szkoły, jak zwykle obejmując się ramionami.
Szkolna sala była przepełniona przyjaciółmi i sąsiadami. Pan Perkins biegał dokoła, doprowadzając
wszystko do stanu gotowości. Panna Reade, która tego wieczoru miała grać na organach, siedziała na
estradzie i wyglądała wyjątkowo słodko i pięknie. Miała na sobie uroczy biały koronkowy kapelusz z
zalotnym maleńkim wianuszkiem niezapominajek dokoła ronda, białą muślinową sukienkę w gałązki
niebieskich fiołków i czarny koronkowy szal.
- Czy nie wygląda jak anioł? - spytała z zachwytem Celinka.
- Wyobraź sobie - rzekła Sara Ray - że jest tu Niezgrabiasz, tam w rogu za drzwiami. Nie
przypominam sobie, żeby kiedyś był na szkolnym koncercie.
- Myślę, że przyszedł posłuchać jak Historynka recytuje - powiedziała Fela. - Są tak zaprzyjaźnieni.
Koncert wypadł dobrze.
Dialogi, śpiew chóralny i recytacje następowały kolejno po sobie. Feliks wykonał swój numer i nie
„zacukał się”, Piotrek zaś wypadł doskonale, chociaż wepchnął ręce do kieszeni spodni - z tym
brzydkim zwyczajem pan Perkins toczył próżną walkę. Utwór wykonany przez Piotrka był wtedy
szalenie modny i zaczynał się od słów:
„Imię me Narval; na wzgórzach Grampianu stada.”
Na pierwszej próbie Piotrek począł wesoło mknąć przez pierwszy wers nie zastanawiając się nad
znakami przestankowymi i powiedział: „Imię me Narval na wzgórzach Grampianu”.
- Stop, Piotrek, zatrzymaj się - zawołał pan Perkins i rzekł z sarkazmem: - imię twoje może być
Narval nawet jeśli nigdy nie byłeś na wzgórzach Grampianu. Tam jest średnik w pierwszym wersie,
chciałbym, żebyś o tym pamiętał.
Piotrek pamiętał. Celinka ani nie zemdlała, ani niczego nie zapomniała, gdy przyszła jej kolej. Swój
niewielki tekst wyrecytowała bardzo dobrze, chociaż nieco mechanicznie. Myślę, że wypadłaby
znacznie lepiej, gdyby miała swoje upragnione loki. Nieszczęsne przekonanie, że jej włosy - jedyne
spośród mnóstwa lśniących splotów - wyglądają nieładnie, całkowicie wyparło z jej świadomości
nerwowość i zakłopotanie. Jeśli nie liczyć włosów, to wyglądała bardzo ładnie. Ogólnie panujące
podniecenie rozświetliło jej oczy i zabarwiło na różowo policzki - może nawet zbytnio zaróżowiło.
Usłyszałem szept jednej kobiety z Carlisle, że Celinka King wygląda na suchotnicę, tak samo jak jej
ciotka Felicja. Znienawidziłem głęboko tę kobietę.
Sarze Ray też udało się przejść przez występ z honorem, chociaż była niezwykle zdenerwowana.
Ukłon, jaki złożyła, był zaledwie skinieniem - jakby miała głowę na sprężynie - szepnęła bezlitośnie
Fela - i kołysanie jej „białej jak lilia „dłoni” przypominało bardziej szarpanie. Wszyscy poczuliśmy
ulgę, kiedy skończyła swój występ. W jakimś sensie bowiem należała do „naszej paczki” i
obawialiśmy się, że skompromituje nas, jeśli się załamie.
Za nią występowała Fela, która wyrecytowała swój fragment bez pośpiechu, bez przerw i bez
jakiejkolwiek ekspresji. Ale jakie to miało znaczenie, skoro wystarczało na nią tylko patrzeć. Cóż za
wspaniała chmura złotych loczków, wielkie błyszczące błękitne oczy, subtelnie zaróżowiona twarz,
pulchne dłonie i ramiona... Każdy z obecnych musiał czuć, że warto było zapłacić te dziesięć centów
za samo oglądanie Feli.
Potem wystąpiła Historynka. Na sali zapadła pełna oczekiwania cisza i twarz pana Perkinsa utraciła
wyraz głębokiego niepokoju, który gościł na niej przez cały wieczór. Tu bowiem stała
wykonawczyni, na której mógł polegać. Tu nie było scenicznej tremy ani zapominalstwa. Historynka
tego wieczoru nie wyglądała najlepiej. W białym kolorze nie było jej do twarzy - była zbyt blada,
choć oczy lśniły wspaniale. Nikt jednak nie myślał o jej wyglądzie, gdy zabrzmiał ten magiczny głos
i przykuł uwagę słuchaczy.
Tekst Historynki był stary; znajdował się w wypisach szkolnych i wszyscy znaliśmy go na pamięć.
Jedynie Sara Ray nie słyszała go w jej wykonaniu. Historynka bowiem nie mówiła go na próbach.
Pan Perkins zdecydował, że nie będzie uczyć jej tego, co ona już wie, i to lepiej od niego. Recytowała
jedynie na próbie generalnej dwa dni wcześniej, ale wtedy nie było Sary Ray.
Poemat mówił o florenckiej damie z dawnych lat, poślubionej okrutnemu i bezwzględnemu
człowiekowi. Dama umarła, lub wydawało się, że umarła, i została zaniesiona do „bogatego,
pięknego, straszliwego grobowca” należącego do tej dumnej rodziny. W nocy obudziła się z letargu i
uciekła. Zmarznięta i przerażona przybyła do drzwi mężowskiego domu, ale została brutalnie
przepędzona przez przerażonych widokiem „błąkającego się ducha” służących. Podobne przyjęcie
oczekiwało ją i w domu ojca. Tak więc brnęła na oślep ulicami Florencji póki, wyczerpana, nie padła
u drzwi ukochanego z lat dziecinnych. Ten nieustraszeniec przyjął ją i zaopiekował się nią. Rankiem,
kiedy mąż i ojciec znaleźli pusty grobowiec, przyszli, aby ją odebrać. Odmówiła jednak powrotu do
nich i sprawę oddano do sądu. Wydano wyrok, że kobieta, która była „pogrzebana” jako umarła,
którą odpędzono od drzwi domów męża i ojca „musi być uznana za martwą prawnie i faktycznie”,
nie jest też dłużej ani żoną, ani córką i może swobodnie wstąpić w nowe związki. I tu następował
punkt kulminacyjny utworu.
„Sąd orzeka, że pozwana jest - martwa!” - i tak Historynka miała wypowiedzieć z takim
dramatycznym napięciem i mocą, że najbardziej tępi spośród słuchaczy nie mogliby nie pojąć siły i
znaczenia tekstu.
Recytowała poemat znakomicie, grając na uczuciach audytorium tak samo jak robiła to często z nami
w starym sadzie. Litość, przerażenie, napięcie kolejno ogarniały słuchaczy. Przeszła samą siebie w
scenie sądu.
Przeistoczyła się w prawdziwego florenckiego sędziego - stanowczego, dostojnego, beznamiętnego.
Głos jej stał się uroczysty, gdy wygłaszała najważniejszy wers: - „Sąd orzeka, że pozwana jest
-zrobiła pauzę, aby lepiej podkreślić tragiczną wymowę ostatniego słowa.
- Martwa - pisnęła Sara Ray swym ostrym żałosnym głosikiem.
Efekt tego wtrętu, żeby użyć banalnego, lecz właściwego określenia, lepiej sobie wyobrazić niż
opisywać. Zamiast westchnienia głębokiej ulgi, która powinna ogarnąć słuchaczy po wysłuchaniu
finałowego wersu, przywitał go wybuch śmiechu. Występ Historynki został całkowicie zepsuty.
Rzuciła nieszczęsnej Sarze spojrzenie, które powinno ją zabić na miejscu, gdyby spojrzenia mogły
zabijać; potykając się niezgrabnie przebrnęła jakoś przez końcowy fragment poematu i uciekła z
purpurowymi policzkami, aby ukryć swe upokorzenie w kącie spełniającym rolę garderoby. Pan
Perkins wyglądał jak chmura gradowa, a audytorium chichotało już do końca koncertu.
Sara Ray przeżywała uczucie satysfakcji do chwili, kiedy rzuciliśmy się do niej z lawiną wymówek.
- Jak to - wyjąkała przerażona - a cóż ja zrobiłam? Myślałam, że zapomniałam tekstu i że powinnam
go szybko podpowiedzieć.
- Ty głuptasie, ona zrobiła pauzę dla efektu - krzyknęła zagniewana Fela.
Fela mogła zazdrościć Historynce jej talentu, ale była wściekła, że ktoś „w naszej rodzinie” został w
ten sposób ośmieszony.
- Masz jeszcze mniej rozsądku, niż sobie wyobrażałam, Saro Ray!
Biedna Sara zalała się łzami.
- Nie wiedziałam, myślałam, że zapomniała - powtarzała, pochlipując.
Płakała przez całą drogę do domu, ale my nie próbowaliśmy jej pocieszać. Zupełnie straciliśmy do
niej cierpliwość. Nawet Celinka była zagniewana. Dwa paskudne potknięcia ze strony Sary - tego nie
mogła znieść nawet jej lojalność. Patrzyliśmy bez współczucia jak skręciła na ścieżkę prowadzącą do
domu i szła ciągle popłakując.
Historynka była w domu przed nami, uciekła bowiem ze szkoły jak tylko koncert się skończył.
Próbowaliśmy ją pocieszać, ale ona tego nie chciała.
- Proszę, nie przypominajcie mi tego nigdy więcej - powiedziała, zaciskając usta. - Nie chcę o tym
pamiętać, nigdy. Och, ta mała idiotka!
- Zeszłego lata popsuła kazanie Piotrka, a teraz twoją recytację - powiedziała Fela. - Ja uważam, że
nadeszła pora, żebyśmy zerwali z Sarą Ray.
- Och, nie bądź dla niej tak surowa - prosiła Celinka. - Pomyśl jakie życie ma ten biedny dzieciak w
domu. Wiem, że będzie płakała przez całą noc.
- Oj, chodźmy wreszcie spać - jęknął Dan. - Jestem wykończony. Mam po uszy szkolnych
koncertów.
Rozdział XIX
Na gwiezdnej drodze
Dla dwojga z nas jednak przygody tej nocy nie skończyły się jeszcze. W starym domu zapadła cisza -
pełna szmerów, niesamowita cisza nocy. Feliks i Dan już zasnęli, a ja znajdowałem się blisko brzegu
marzeń sennych, gdy usłyszałem lekki stuk do drzwi.
- Ed, czy już śpisz? - zapytała szeptem Historynka.
- Nie, a o co chodzi?
- Ciicho. Wstań, ubierz się i wyjdź. Jesteś mi potrzebny.
Ze sporą dozą ciekawości, ale i niepokoju,- spełniłem jej prośbę. Co tym razem unosiło się w
powietrzu? W hallu zastałem Historynkę w żakiecie i kapeluszu, ze świeczką w ręce.
- Dokąd się wybierasz? - wyszeptałem zdumiony.
- Cicho! Muszę iść do szkoły i chcę, żebyś poszedł ze mną. Zostawiłam tam mój naszyjnik z korali.
Zapięcie się odgięło i bałam się go zgubić, więc zdjęłam i włożyłam do szafy z książkami. Po
koncercie byłam tak okropnie zdenerwowana, że zupełnie o tym zapomniałam.
Naszyjnik z korali był bardzo ładny; należał kiedyś do matki Historynki. Nigdy przedtem nie wolno
było jej go nosić i tylko po długich prośbach ciocia Janet ostatecznie pozwoliła założyć go na
koncert.
- Ale przecież nie ma sensu iść po niego w środku nocy - sprzeciwiałem się. - Będzie bezpieczny.
Możesz zabrać go rano.
- Liza Paxten i jej córka będą jutro sprzątać szkołę. Słyszałam jak Liza mówiła, że przyjdzie o piątej,
żeby zdążyć zanim zacznie się upał. Ty doskonale wiesz, jaką opinią cieszy się Liza Paxten. Jeśli
znajdzie naszyjnik, to ja go już nie zobaczę. Poza tym, jeśli zaczekam do rana, to ciocia Janet może
się dowiedzieć, że go tam zostawiłam i już nigdy więcej nie pozwoli mi go założyć. Nie, muszę iść
teraz. Jeżeli się boisz - dodała Historynka z delikatną pogardą - to naturalnie możesz zostać.
Bać się! Już ja jej pokażę!
- Chodźmy - powiedziałem.
Wymknęliśmy się bezszelestnie z domu i znaleźliśmy się w niewypowiedzianej podniosłości i
obcości ciemnej nocy. Było to zupełnie nowe przeżycie i serca nam drżały z przejęcia, tak bowiem
podniecający był jego czar. Nigdy dotychczas nie wychodziliśmy na dwór o tak późnej godzinie.
Świat dokoła nas wyglądał zupełnie odmiennie niż za dnia. Była to przestrzeń obca, pełna
fantastycznego, nieuchwytnego uroku i magii. Tylko na wsi można się tak prawdziwie zapoznać z
nocą. Jest tu ten dostojny spokój nieskończoności. Rozległe, słabo widoczne pola leżą w milczeniu
otulone świętą tajemnicą ciemności. Wiatr, wypuszczony na wolność z dalekich miejsc, skrada się,
żeby podmuchać nad pokrytymi rosą, oświetlonymi gwiazdami, stojącymi tu od niepamiętnych
czasów pagórkami. Powietrze nad łąkami jest słodkie i można tu odpoczywać jak dziecko przy
matczynej piersi.
- Czy nie jest to cudowne? - zapytała Historynka, kiedy szliśmy w dół długiego pagórka. - Czy wiesz,
że mogę teraz przebaczyć Sarze Ray? Myślałam, że nigdy tego nie potrafię, ale teraz to wydaje mi się
bez znaczenia. Widzę nawet jakie to było zabawne. No, powiedz, czy nie śmiesznie zabrzmiało to
„martwa” wypowiedziane piskliwym głosikiem Sary? Jutro muszę się wobec niej zachowywać jak
gdyby nigdy nic. Teraz, w nocy, wszystko wydaje się takie dalekie.
Żadne z nas nigdy nie zapomniało tej subtelnej radości wywołanej ukradkową przechadzką. Padł na
nas dziwny i piękny urok. Wietrzyk naszeptywał jakieś sekrety o nawiedzanych przez elfy wąskich
dolinkach, a wąwozy, w których rosły paprocie, pełne były tajemnic i romantyki. Jak duchy, unosiły
się nad nami zapachy płynące z łąk, a świerkowy lasek zdawał się być napełniony słodyczą
kwitnących tu w obfitości czerwcowych dzwoneczków. Czerwcowe dzwoneczki mają oczywiście
swą naukową nazwę, ale czy byłaby lepsza niż ta? Są doskonałe w kształcie i zdają się uosabiać
zapach i czar lasu, tak jakby wszystkie leśne duszki zmaterializowały się w tych kwiatach. I
wszystkie róże ogrodów Sewilli nie mogą się równać z zapachem jaki wydaje kępa czerwcowych
dzwoneczków pod konarami świerków.
W ciemności nocy unosiły się świetliki, dodając jej magicznego uroku. W świetlikach na pewno jest
coś nadprzyrodzonego i dlatego nikt nie próbuje ich zrozumieć. Są krewniakami wróżek, ocalałymi z
dawnych czasów, kiedy nasze lasy i pagórki były zamieszkałe przez małe zielone ludziki. Ciągle
jeszcze łatwiej jest wierzyć we wróżki, kiedy się widzi te zdumiewające maleńkie latarenki,
migocące między świerkowymi igiełkami.
- Czy nie jest to piękne? - rzekła z zachwytem Historynka. - Cieszę się, że zostawiłam mój naszyjnik,
bo inaczej nigdy bym tego wszystkiego nie zobaczyła. Cieszę się też, że jesteś ze mną, Ed. Pozostali
nie zrozumieliby tego tak dobrze. Lubię cię, bo nie muszę cały czas z tobą rozmawiać. To tak
przyjemnie iść z kimś, do kogo można nic nie mówić. O, tu jest cmentarz. Czy boisz się przejść tędy?
- Nie, nie sądzę żebym był wystraszony - odpowiedziałem powoli - ale mam jakieś dziwne uczucie.
- Ja też. Ale to nie jest strach - nie wiem co to jest. Czuję, jakby coś z cmentarza sięgało po mnie,
chciało zatrzymać - coś, co pragnie życia. Nie, nie podoba mi się to, lepiej przyśpieszmy kroku.
Wiesz, to jednak dziwne, że w ten sposób myśli się o tych wszystkich zmarłych, którzy przecież
kiedyś byli żywi, tak samo jak ty i ja. Nie wydaje mi się, że ja mogłabym kiedyś umrzeć? A tobie?
- Nie, ale jednak każdy musi. Pewnie, że i po tym będziemy żyli, ale nie mówmy tutaj o takich
sprawach - powiedziałem pośpiesznie.
Kiedy dotarliśmy do szkoły, udało mi się otworzyć okno. Wdrapaliśmy się przez nie, zapaliłem
lampę i znalazłem naszyjnik. Historynka stała na podium i naśladowała tę katastrofę, która wydarzyła
się wieczorem, tak zabawnie, że śmiałem się do łez. Kręciliśmy się po pomieszczeniu szkoły z
czystej radości, że jesteśmy tutaj o takiej niezwykłej porze, kiedy wszyscy sądzą, że śpimy w swoich
łóżkach. Wyszliśmy z prawdziwym żalem i wracaliśmy powoli, żeby jeszcze trochę przedłużyć tę
przygodę.
- Nie powiemy o tym nikomu - rzekła Historynka, gdy doszliśmy do domu. - Niech to będzie naszym
sekretem na wieki, czymś czego nikt ani o mnie, ani o tobie nie będzie wiedzieć.
- W każdym razie trzymajmy to w tajemnicy przed ciocią Janet - szepnąłem ze śmiechem. - Ona
pomyślałaby, że oboje zwariowaliśmy.
- To bardzo przyjemnie wariować od czasu do czasu - odparła Historynka.
Rozdział XX
Fragmenty „Naszego Pisma”
Artykuł redakcyjny
Jak to można zobaczyć, w niniejszym numerze nie ma Listy Honorowej. Nawet Fela wyczerpała już
wszystkie piękne myśli, jakie mogła pomyśleć i więcej wymyśleć nie potrafi. Piotrek nigdy się nie
upił, ale biorąc pod uwagę istniejące okoliczności, nie można uznać tego za jego zasługę. Jeśli chodzi
zaś o pisemne obietnice, to po cichu zniknęły ze ścian naszych pokojów, tak więc w miejscach, gdzie
niegdyś były, nigdy już więcej ich nie będzie. (Piotrek, zaskoczony: „Zdaje mi się, że już to gdzieś
kiedyś słyszałem.”)
Jest to bardzo smutne, ale w przyszłym roku złożymy nowe przyrzeczenia i być może będą łatwiejsze
do dotrzymania.
Historia medalionu, który został upieczony
To jest historia którą moja ciocia Janet opowiedziała mi o swojej babci, kiedy ta była małą
dziewczynką. To bardzo śmieszne wyobrazić sobie upieczony medalion ale on nie był do zjedzenia.
Ona była moją prababcią ale żeby było krócej będę nazywał ją babcią. To się zdarzyło kiedy ona
miała dziesięć lat. Oczywiście wtedy niebyła niczyją babcią. Jej ojciec i matka i ona mieszkali w
nowej osadzie zwanej Brinsley. Ich najbliższy somsiad był o milę dalej. Pewnego dnia jej ciotka
Hanna przyjechała z Charlottetown i chciała żeby jej matka poszła z nią w gości. Na początku mama
babci myślała że niemoże iść bo to był dzień pieczenia chleba i tato babci był poza domem. Ale
babcia nie bała się zostać sama w domu i wiedziała jak się piecze chleb więc namówiła swą mamę do
pójścia a ciocia hanna zdjęła z szyi swój piękny złoty medalion na łańcuszku i zawiesiła go na babci i
powiedziała że może go nosić cały dzień. Babcia była strasznie zadowolona bo nie miała nigdy
żadnej biżuterii. Zrobiła wszystkie porządki i kiedy zagniatała bochenki i spojrzała to zobaczyła że
wchodzi włóczęga i on strasznie groźnie wyglondał ten włóczęga. Nawet się nie przywitał tylko
odrazu usiadł na krześle. biedna babcia strasznie się wystraszyła i odwróciła się do niego plecami i
dalej zagniatała chleb cała zimna i drżonca. Martwiła się o ten medalion. Nie wiedziała jak mogłaby
go schować bo żeby gdzieś pójść musiałaby się odwrócić i przejść obok niego.
Aż tu nagle pomyślała że schowa go w chlebie. Podniosła rękę i pociągnęła szybko i mocno
rozerwała zapięcie i wgniotła go prosto do bochenka. Potem położyła bochenek na blachę i wstawiła
do pieca.
Włóczęga niewidział jak to zrobiła i poprosił o coś do jedzenia. Babcia mu dała jeść a kiedy zjadł to
zaczoł się kręcić po kuchni, zaglondać wszędzie i otwierać drzwi od szafek. Potem poszedł do pokoju
babci mamy i wyrzucił wszystko z szuflad komody i z kufra i porozrzucał wszystkie rzeczy na
podłodze. Ale znalazł tylko portmonetkę z jednym dolarem w środku i dlatego strasznie klął i wziął
go i poszedł sobie. Kiedy babcia była zupełnie pewna że naprawdę poszedł zaczęła płakać.
Zapomniała zupełnie o chlebie i on spalił się na węgiel. Kiedy babcia poczuła swąd to zaczęła go
wyciągać. Strasznie się bała że medalion się zepsuł ale jak przekroiła bochenek to on tam był
bespieczny i cały. Kiedy przyszła jej ciocia Hanna to powiedziała że babcia zasłużyła na ten
medalion bo go tak sprytnie schowała i ocaliła i dała go jej i babcia zawsze go nosiła i była z niego
dumna. Babcia mówiła tesz że był to jedyny bochenek chleba jaki kiedyś w życiu zepsuła.
Piotr Craig
(Fela: „Te historyjki są dobre, ale to są tylko prawdziwe historie. Pisać prawdziwe historie nie jest
wcale trudno. Ja myślałam, że Piotrek został wyznaczony na redaktora literackiego, a on nie napisał
dotąd żadnej fikcyjnej opowieści. Nie tak sobie wyobrażałam pracę redaktora literackiego. On
powinien sam wymyślać historie, z głowy”. Piotrek, odważnie: „Umiem to robić i zrobię następnym
razem. I wcale nie jest łatwiej pisać prawdziwe historie. Jest nawet trudniej, dlatego że trzeba się
trzymać faktów”. Fela: „Nie wierzę, że potrafisz wymyśleć jakąś historię”. Piotrek:
„Zobaczysz, że potrafię!”)
Moja najbardziej niezwykła przygoda
Teraz przyszła moja kolej coś napisać, więc jestem taka zdenerwowana. Moja najgorsza przygoda
zdarzyła się dwa lata temu. I była straszna. Miałam pasiastą wstążkę, w brązowe i żółte paski i
zgubiłam ją. Byłam zasmucona, bo to była ładna wstążka i wszystkie dziewczynki w szkole mi jej
zazdrościły. (Fela: „Ja nie. Nawet nie myślę, że była ładna”. Celinka: „Ciicho!”) Szukałam wszędzie,
ale nie mogłam znaleźć. Następnego dnia była niedziela i wbiegłam do domu przez drzwi frontowe i
zobaczyłam, że coś leży na stopniu i pomyślałam, że to moja wstążka i chwyciłam ją przechodząc.
Ale to była żmija! Och, nie potrafię nawet opisać co czułam, kiedy ta straszna rzecz zaczęła mi się
wić w ręce. Rzuciłam to i krzyczałam, i krzyczałam, a mama złościła się na mnie za wrzaski w
niedzielę i kazała mi przeczytać siedem rozdziałów z Biblii, ale ja się nawet nie sprzeciwiałam po
tym, co przeżyłam. Wolałabym raczej umrzeć niż mieć takie doświadczenie jeszcze raz.
Sara Ray
Do Feli w dniu jej urodzin
Prześliczna panno co masz
włosy złote skronie,
twoim wiernym,
ciebie umrzeć, ciebie bronić.
Dziś twych urodzin dzień
szczęśliwy
lat szczęśliwych
promienna tak jak jesteś dziś po kres swych lat sędziwych.
W twych oczach jasnych i błyszczących jak w morskiej toni.
być ryceżem twoim wiernym, pozwól dla ciebie umrzeć, ciebie bronić.
(Dan: „ O rany, kto to napisał? Założę się, że to Piotrek”. Fela, z dostojeństwem:
„Cóż, to dużo więcej niż ty mógłbyś zrobić. Ty nie mógłbyś napisać wiersza, nawet gdybyś miał
umrzeć”. Piotrek, na stronie do Eda: - „ Ona wygląda na zadowoloną. Cieszę się, że to napisałem, ale
to była okropnie ciężka praca”).
Osobiste
W. Pan Patryk Grayfur wywołał wielkie zaniepokojenie wśród swych przyjaciół przeciągającą się
nieobecnością w domu. Kiedy go odnaleziono, był bardzo chudy, ale już teraz jest znowu tłusty, a
także zarumieniony jak zawsze.
W środę, 20 czerwca panna Oliwia King połączyła się świętym związkiem małżeńskim z doktorem
Robertem Setonem z Halifaxu. Panna Sara Stanley była druhną, a pan Andrzej Seton drużbą. Młoda
para otrzymała wiele pięknych prezentów. Ślubu udzielił wielebny pan Marwood. Po ceremonii
zaślubnin podano obfitą kolację w dobrze znanym stylu pani Aleksandrowej King, po czym
szczęśliwa para odjechała do swego nowego domu w Nowej Szkocji. Wielu przyjaciół składało im
życzenia szczęśliwej i udanej wspólnej podróży przez życie.
Odszedł na zawsze od nas ktoś najdroższy,już głos ukochany,zostanie miejsce ciągle puste, którego
zapełnić nic nie będzie w stanie.
(Historynka: „To brzmi jakby ktoś umarł. Widziałam ten wiersz na nagrobku. Kto to napisał?”
Fela, która to właśnie napisała: „Myślę, że jest to tak samo odpowiednie na ślub jak i na pogrzeb!”)
Nasz szkolny koncert odbył się wieczorem 29 czerwca i był ogromnie udany. Zarobiliśmy dziesięć
dolarów dla biblioteki.
Z żalem należy odnotować, że pannę Sarę Ray spotkała przykrość, gdyż niedawno walczyła z
gniazdem os. Morał z tego taki, że nie należy wsadzać nosa do osiego gniazda - tak starego, jak i
nowego.
Pani C. B. Hawkins z Baywater prowadzi dom wujka Rogera. To bardzo duża kobieta. Wuj mówi, że
spędza mnóstwo czasu obchodząc ją dokoła, ale poza tym jest doskonałą gospodynią.
Mówi się ostatnio, że w naszej szkole straszy. Niedawno około drugiej w nocy widać było tajemnicze
światło.
(Historynka i ja wymieniliśmy za plecami pozostałych porozumiewawcze uśmiechy).
Dan i Fela walczyli ze sobą w ostatni wtorek - nie na pięści lecz na języki. Dan, jak zwykle zresztą,
odniósł zwycięstwo. (Fela śmieje się sarkastycznie).
Pan Newton Craig z Markdale powrócił niedawno do domu po dłuższym pobycie z dala od stron
rodzinnych. Z radością witamy pana Craiga pośród nas.
Bill Robinson został w zeszłym tygodniu ranny. Kopnęła go krowa. Przypuszczam, że to złośliwość z
naszej strony cieszyć się z tego, ale mimo to cieszymy się, bo pamiętamy jak paskudnie nas oszukał
zeszłego lata w sprawie czarodziejskiego ziarna.
Pierwszego kwietnia wuj Roger posłał pana Piotra Craiga na plebanię, żeby pożyczył biografię
dziadka Adama. Pan Marwood powiedział Piotrkowi, że nie przypuszcza, by Adam miał jakiegoś
dziadka i poradził mu żeby w domu sprawdził to sobie w kalendarzu.
(Piotrek, pochmurnie: „Wasz wuj Roger myśli, że jest bardzo dowcipny”. Fela, poważnie: „Wuj
Roger jest dowcipny. Tak łatwo dałeś się nabrać”).
Para drozdów śpiewaków uwiła sobie gniazdo we wgłębieniu przy studni, akurat pod paprociami. Jak
się spogląda w dół, to można zobaczyć jasnoniebieskie jajka. Są szalenie zabawne. Feliks pewnego
majowego dnia usiadł na gwoździu. Feliks uważa sprzątanie w domu za straszną głupotę.
Ogłoszenia Zgubiono - skradziono - lub zabłądziło - serce
Znalazcę wynagrodzę, gdy zwróci wyżej wymienione Cyrusowi Briskowi, Pulpit 7, Szkoła w
Carlisle.
Zgubiono lub skradziono. Kawałek (około trzech cali długości jeden cal grubości) brązowych
włosów. Zwrot uprzejmie prosi się kierować do panny Celinki King, Pulpit 15, Szkoła w Carlisle.
(Celinka: „Cyrus trzyma moje włosy w Biblii jako zakładkę - powiedziała mi Flora. Mówi, że ma
zamiar trzymać je tam zawsze na pamiątkę, choć stracił już wszelką nadzieję”). Dan:
„Ukradnę mu je z tej Biblii w Szkole Niedzielnej”. Celinka, rumieniąc się: „Och, pozwól mu je
zatrzymać, jeśli to go pociesza. Poza tym nie wolno kraść”. Dan: „On je ukradł”. Celinka: „Ale pan
Marwood mówi, że powtarzanie zła niczego nie naprawia”.
Porady domowe
Mówiono, że weselny tort cioci Oliwii był najlepszy z tych, jakie kiedykolwiek próbowano w
Carlisle. Zrobiła go moja mama.
Niecierpliwy czytelnik: Nie należy zakręcać włosów przy pomocy kleju roślinnego, jeśli można
zrobić to inaczej. Sok z pigwy jest dużo lepszy.
(Celinka, z goryczą: „Przypuszczam, że zawsze będzie mi się przypominać ten klej roślinny!” Dan:
„Spytaj ją, kto użył proszku do zębów do racuchów?”).
W zeszłym tygodniu mieliśmy pierwsze w tym roku ciasto z rabarbarem. Było bardzo smaczne, choć
twarde na brzegach.
Felicja King
Dział etykiety
Cierpliwa męczennica: - Co mam zrobić, gdy młody człowiek kradnie mi pukiel włosów? Odp.:
Wyhodować nowy.
Nie, Fls, do małej dżdżownicy nie mówi się kici kici. (Feliks, rozgniewany:
Nigdy o to nie pytałem! Dan wymyśla ten dział od początku do końca!” Fela: „Nie widzę jaki w
ogóle to pytanie ma związek z etykietą!”).
Tak, Ptk, wypada zaprosić młodą damę na lody dwa razy, jeśli cię na to stać.
Nie, Flu, żucie tytoniu nie jest w dobrym tonie. Lepiej zostań przy klonowej gumie.
Dan King
Dział mody
Tego lata będzie się nosić muślinowe fartuchy z falbankami. Obszywanie ich ręcznej roboty
koronkami wyszło już z mody. Jedna kieszeń wygląda bardziej elegancko.
Ze skorup mięczaków wychodzą ładne upominki. Pisze się wewnątrz swoje nazwisko i datę z jednej
strony, przyjaciółka pisze z drugiej i wymieniacie się.
Celina King
Dział rozrywki
Pan Perkins: - Piotrek, wymień wielkie wyspy świata.
Piotrek: - Wyspa, Wyspy Brytyjskie i Australia. (Piotrek, wyzywająco: „Pan Perkins powiedział, że
sądzi, że mam rację, więc nie musicie się śmiać”).
A to jest prawdziwy dowcip, bo się zdarzył naprawdę. To znowu coś o panu Samuelu Clasku.
Kiedyś prowadził wieczór modlitewny i patrzył przez okno i zobaczył, że jedzie posterunkowy i
domyślił się, że to po niego, bo był po uszy w długach. Więc pośpiesznie przywołał Brata Paseya,
aby dalej prowadził modlitwy i kiedy Brat Posey modlił się z zamkniętymi oczami, a wszyscy mieli
opuszczone głowy, pan Clask odszedł od okna i wyszedł zanim posterunkowy wszedł, bo nie chciał
wchodzić dopóki nie skończą się modlitwy.
Wuj Roger mówi, że to był sprytny wyczyn ze strony pana Claska, ale ja nie uważam, żeby w tym
było wiele pobożności.
Feliks King
Rozdział XXI
Peg Bowen przychodzi do kościoła
Kiedy ci z nas, którzy ostali się z gromadki dzieci bawiącej się przed laty w starym sadzie, zbierają
się teraz z rzadka, to przypominają sobie liczne wydarzenia tamtych szczęśliwych miesięcy. Niektóre
z naszych przygód jaśnieją w pamięci mocniejszym blaskiem niż inne i częściej też do nich
powracamy. Wspominamy dzień, kiedy kupiliśmy od Jerzyka Cowana portret Pana Boga; dzień, gdy
Dan najadł się trujących jagód; czas, gdy baliśmy się widmowych dzwonów, urok rzucony na
Paddy’ego, wizytę żony gubernatora i noc, gdy zbłądziliśmy w zamieci. Wszystkie wywołują
śmiech, ale żadna historia nie bawi nas tak bardzo, jak wspomnienie tej niedzieli, kiedy Peg Bowen
przyszła do kościoła i usiadła w naszej ławce.
Choć, Bogiem a prawdą - jakby to powiedziała Fela - wtedy nie widzieliśmy w niej nic śmiesznego,
raczej wprost przeciwnie.
Był lipcowy niedzielny wieczór. Wuj Alec i ciocia Janet byli na porannym nabożeństwie i nie
wybierali się na wieczorne. My, czyli „dzieciarnia” szliśmy więc sami długo ścieżką po wzgórzu,
ubrani w swoje odświętne stroje. Próbowaliśmy też - z większym lub mniejszym powodzeniem -
zachować „niedzielny” wyraz twarzy.
Te wyprawy do kościoła wiodące przez złotą pełnię letnich wieczorów, zawsze sprawiały nam wielką
przyjemność. Dlatego chyba nigdy się specjalnie nie śpieszyliśmy, choć dbaliśmy o to, aby się nie
spóźniać.
Ten wieczór, o którym mowa, był szczególnie piękny. Ochłodziło się po gorącym dniu, zagony owsa
wszędzie dokoła nas dojrzewały do żniw. Wiatr plotkował z trawami wzdłuż drogi, a w trawie
kołysały się złociste jaskry. Fale pogiętych cieni kładły się na łąkach, a poszukujące nektaru pszczoły
śpiewały z wdziękiem korsarskie pieśni w pobliskich ogrodach.
- Świat jest dzisiaj taki piękny - powiedziała Historynka. - Z niechęcią myślę o wejściu do kościoła i
odcięciu się od tego słońca i muzyki. Chciałabym, żeby w lecie nabożeństwa odbywały się na
świeżym powietrzu.
- Nie wydaje mi się, żeby to było zgodne z zasadami religii - rzekła Fela.
- Ja czułabym się bliższa zasadom religii na zewnątrz niż wewnątrz - odpaliła Historynka.
- Gdyby nabożeństwo było na zewnątrz, to musielibyśmy siedzieć na cmentarzu, a to wcale nie
byłoby wesołe - oświadczył Feliks.
- Poza tym nie będziemy odcięci od muzyki - dodała Fela. - Chór jest wewnątrz kościoła.
- „Muzyka swym czarem ułagodzi dziką bestię” - zacytował Piotrek, który ostatnio wpadł w nawyk
ozdabiania swej konwersacji takimi perełkami. - To z jednej ze sztuk Szekspira. Czytam je teraz, bo
już skończyłem Biblię. Są wspaniałe.
- Nie wiem kiedy masz czas, żeby je czytać - powiedziała Fela.
- Och, czytam je w niedzielne popołudnia, kiedy jestem w domu.
- Nie uważam, że są odpowiednie do czytania w niedziele - wykrzyknęła Fela. - Mama mówi, że
opowieści Walerii Montague nie są.
- Ale Szekspir różni się od Walerii - zaprotestował Piotrek.
- Nie widzę różnicy. Napisał tyle rzeczy, które nie są prawdziwe, tak samo jak Waleria. A jeszcze
używał i przekleństw. Waleria tego nie robi nigdy. Jej bohaterowie rozmawiają w sposób niezmiernie
wytworny.
- Cóż, ja zawsze omijam przekleństwa - rzekł Piotrek. - Pan Marwood raz powiedział, że Biblia i
Szekspir są doskonałym wyposażeniem każdej biblioteki. Widzisz więc, że połączył to razem. A
jestem pewien, że nigdy nie mówił, że Biblia i Waleria stworzą bibliotekę.
- No dobrze, ale ja wiem swoje i nigdy nie będę czytać Szekspira w niedzielę - powiedziała wyniośle
Fela.
- Zastanawiam się jakim kaznodzieją jest młody pan Davidson - rozważała Celinka.
- Dowiemy się, gdy go dziś usłyszymy - powiedziała Historynka. - Powinien być dobry, bo jego wuj
był doskonałym kaznodzieją, chociaż bardzo roztargnionym człowiekiem. Ale wuj Roger mówi, że
wakacyjni zastępcy pana Marwooda nigdy nie są najlepsi. Znam strasznie zabawną historyjkę o
starym panu Davidsonie. Był pastorem w Baywater, jak wiecie, i miał liczną rodzinę. Dzieci były
bardzo psotne. Raz jego żona prasowała, między innymi duży nocny czepek obszyty falbanką. Jedno
z dzieci poczekało, aż się odwróciła i schowało czepek do najlepszego kapelusza ojca - tego, który
nosił w niedzielę.
Kiedy pan Davidson następnej niedzieli poszedł do kościoła, to założył kapelusz nie zaglądając do
środka. Wszedł jakby nigdy nic i na progu zdjął kapelusz. Ale czepek wsunął mu się na głowę,
falbanka drżała dokoła twarzy a tasiemka zwisała na plecach. On jednak tego nie zauważył, bo
myślami był daleko. Przeszedł więc tak przez kościół aż do ambony. Jeden z starszych rady
koścoelnej podszedł doń ostrożnie i powiedział co ma na głowie. Pan Davidson ściągnął czepek z
roztargnionym zdumieniem i wykrzyknął: „Nie mam pojęcia skąd to wziąłem”. A potem wcisnął go
do kieszeni i spokojnie rozpoczął nabożeństwo. Długa tasiemka czepka jednak wystawała mu z
kieszeni cały czas.
- Wydaje mi się - powiedział Piotrek, wśród śmiechu, którym skwitowaliśmy opowieść - że każda
historyjka robi się jeszcze zabawniejsza, jeśli jej bohaterem jest pastor. Zastanawiam się, dlaczego.
- Jakoś nie sądzę, żeby to było właściwe opowiadać śmieszne historie o pastorach - oświadczyła Fela.
- To jest brak szacunku.
- Dobra historyjka jest zawsze dobrą historyjką - bez względu na temat - odpowiedziała z uporem
Historynka.
Kiedy doszliśmy do kościoła, nie było tam jeszcze nikogo. Tak więc udaliśmy się na naszą zwykłą
włóczęgę po otaczającym go cmentarzu. Historynka przyniosła kwiaty na mogiłę swojej matki i
podczas gdy je tam układała, reszta po raz chyba setny czytała epitafium na pomniku pradziadka
kinga. Epitafium to było szeroko znane w rodzinie i zajmowało ważne miejsce w rodzinnej tradycji,
która oplata każde domostwo radością i smutkiem, uśmiechami i łzami. Niezmiennie też nas
fascynowało i czytaliśmy je w każdą niedzielę. Wycięte głęboko w prostej płycie czerwonego
miejscowego piaskowca, epitafium głosiło:
„Duchu słodki, któryś się oddalił, które wdzięczna wdowa składa, pochwałę swego Izaaka codziennie
wypowiadać. Kochana rozpaść się musi w grobie, zmiana nie zatrze w mym sercu pamięci o Tobie
przybytku szczęścia wiecznego wspomnij o tej, co w żalu została. Miłością anielską - smutne życie i
pociesz u kresu, wśród tego świata smutków i niebezpieczeństw. Twój uśmiech znajomy powita dniu
sądu ostatnim.”
- Wiecie, ja zupełnie nie rozumiem, o co staruszce chodziło - powiedział Dan.
- Ładnie się wyrażasz o swojej prababce - powiedziała surowo Fela.
- A jak zaleca mówić o prababkach „Przewodnik Rodzinny”, moja słodka? - spytał Dan.
- Jest w tym jedna rzecz, która mnie zastanawia - zauważyła Celinka. - Ona nazywa się wdzięczną
wdową. Ale za co jest wdzięczna?
- Za to, że się go nareszcie pozbyła - powiedział niepoprawny Dan.
- Och, to chyba nie o to chodziło - zaprotestowała poważnie Celinka. - Zawsze słyszała, że
pradziadek i prababcia bardzo się kochali.
- Możliwe więc, że to oznacza, że ona jest wdzięczna, że miała go przy sobie tak długo - podsunął
Piotrek.
- Była mu wdzięczna, bo był dla niej dobry za życia, ja tak myślę - oświadczyła Fela.
- Prababka wyraźnie nie miała talentu do rymowania - skomentował Dan.
- Znajdowanie rymów wcale nie jest takie łatwe, jak ci się zdaje - wyznał Piotrek, opierając się na
swoim doświadczeniu.
- Myślę, że prababka King miała zamiar napisać to epitafium białym wierszem - stwierdziła Fela z
dostojeństwem.
Kiedy weszliśmy do kościoła i zajęliśmy swoje miejsca w staroświeckiej prostej ławce Kingów,
wiernych było jeszcze niewielu. Ledwo się usadowiliśmy wygodnie, gdy Fela powiedziała
podnieconym szeptem:
- Patrzcie, tam jest Peg Bowen!
Wszyscy patrzyliśmy na Peg, która spokojnie sunęła przejściem. Nasze osłupienie było wybaczalne,
bowiem rzadko dostojne nawy kościoła w Carlisle gościły taką postać. Peg ubrana była w swą
zwykłą krótką spódnicę z parcianej tkaniny, zniszczoną i postrzępioną na dole i kamizelkę z
jaskrawoczerwonego perkalu. Była bez kapelusza i jej posiwiałe czarne włosy rozwiewały się
pasmami na ramionach. Twarz, ramiona i stopy miała obnażone, ale obficie „przypudrowane” mąką.
Jasne, że kto widział Peg tego wieczoru, nigdy nie zapomniał tego wydarzenia.
Czarne oczy Peg, w których lśnił dzikszy i bardziej niespokojny niż zwykle blask, omiotły uważnie
kościół i zatrzymały się na naszej ławce.
- Ona tu idzie - wyszeptała z przerażeniem Fela. - Czy nie możemy się rozsunąć, żeby pomyślała, że
nie ma tu już miejsca?
Ale manewr ten nastąpił zbyt późno. Jedynym rezultatem było to, że Fela i Historynka przesuwając
się zostawiły wolne miejsce między sobą, więc Peg szybko się na nim usadowiła.
- No i jestem tutaj - zauważyła głośno. - Raz powiedziałam, że nie postawię znowu stopy na progu
kościoła w Carlisle, ale to, co ten chłopiec - tu wskazała na Piotrka - powiedział do mnie zimą ciągle
nie wychodzi mi z głowy. Zdecydowałam więc, że może lepiej będę przychodzić raz na jakiś czas,
tak na wszelki wypadek.
Biedne dziewczynki przeżywały męki. Wszyscy w kościele patrzyli na naszą ławkę i uśmiechali się.
Czuliśmy, że jesteśmy okropnie zhańbieni, ale nic nie mogliśmy zrobić. Peg niewątpliwie bawiła się
znakomicie. Ze swego miejsca mogła widzieć cały kościół, z kazalnicą i galerią włącznie. Jej czarne
oczy biegały dokoła bez ustanku.
- Niech cię licho! Tam jest Sam Kinnaird - wykrzyknęła głośno. - To jest człowiek, który jednej
niedzieli naciągnął Jakuba Marra na cztery centy na stopniach kościoła. Słyszałam jak to było.
„Myślę, Jakubie, że jesteś mi winien cztery centy od tej krowy, którą kupiłeś jesienią. Pamiętasz, nie
miałeś reszty?” Wiecie, koń by się z tego uśmiał. Ci Kinnairdowie zawsze byli tacy skąpi, mówię
wam. To dlatego tak się wzbogacili.
Co czuł lub myślał Sam Kinnaird w czasie tej przemowy, którą wszyscy obecni w kościele musieli
słyszeć, nie wiem. Plotka mówiła, że mienił się na twarzy. My, nieszczęśni zasiadający w ławce
Kingów, zajmowaliśmy się tylko własnymi uczuciami.
- I jest także Melita Ross - ciągnęła Peg. - Ma na sobie ten sam kapelusz, jaki nosiła sześć lat temu,
kiedy ostatnio byłam w kościele w Carlisle. Niektórzy ludzie potrafią długo nosić rzeczy. Ale
popatrzcie tylko jaka wystrojona jest Elmerowa Brewer. Nikt by nie pomyślał, że jej matka umarła w
przytułku, prawda?
Biedna pani Brewer! Od czubków eleganckich bucików z koźlęcej skóry do wytwornego pęczka
strusich piórek na kapeluszu, wszystko na niej było nienagannie dopasowane, ale przypuszczam, że
tego wieczoru cały ten modny strój nie sprawił jej wiele przyjemności. Niektórzy z obecnych,
włączając Dana, trzęśli się od powstrzymywanego śmiechu, ale większość wyglądała jakby obawiała
się śmiać i czekała z niepokojem na swoją kolej.
- O, a teraz wchodzi stary Stefan Grant - wykrzyknęła Peg złośliwie, potrząsając w jego stronę
uniesioną w górę umączoną pięścią - i wygląda jakby nigdy muchy nie skrzywdził. Może być
starszym w radzie, ale i tak jest łajdakiem. Podpalił swój własny dom, żeby dostać odszkodowanie, a
potem powiedział, że to ja zrobiłam. Ale ja mu odpłaciłam pięknym za nadobne. Tak, tak! On to wie i
ja wiem! Ha! Ha!
Peg zachichotała złowrogo, a Stefan Grant starał się wyglądać tak, jakby nikt nic nie powiedział.
- Och, czy pastor nigdy się nie zjawi? - jęknęła mi do ucha Fela. - Wtedy ona musiałaby przestać.
Ale pastor się nie pojawiał, zaś Peg nie miała zamiaru zamilknąć.
- Tam jest Maria Deam - podjęła znowu. - Nie widziałam jej od lat. Nigdy jej nie odwiedzam, bo
wygląda na to, że nigdy u niej nie ma nic do jedzenia. Pochodzi z Claytonów, a oni nigdy nie umieli
gotować. Maria to wygląda jakby się skurczyła w praniu, no nie? Jest i Douglas Nicholson. Jego brat
włożył trutkę na szczury do naleśników, które jadła cała rodzina. Niezła sztuczka, prawda? Mówili
potem, że przez pomyłkę. Ja też mam nadzieję, że to była pomyłka. Teraz jego żona stroi się w
jedwabie. Nikt by nie pomyślał, że brała ślub w kretonie. I do tego, moim zdaniem, była zadowolona,
że w ogóle miała co na siebie włożyć.
A oto Tymoteusz Patterson. To najbardziej skąpy człowiek jakiego znam, nawet prześcignął Sama
Kinnairda. Tymoteusz płaci swoim dzieciom po pięć centów, żeby nie jadły kolacji i kradnie im te
pieniądze z kieszeni, kiedy kładą się do łóżek. To fakt. A kiedy umarł jego stary ojciec, to nie
pozwolił swojej żonie włożyć mu najlepszej koszuli. Powiedział, że do grobu zupełnie wystarczy
taka trochę gorsza. To drugi fakt.
- Dłużej tego nie zniosę - jęczała Fela.
- Panno Bowen, naprawdę nie powinna pani mówić o ludziach w ten sposób - wtrącił się
przyciszonym głosem Piotrek, doprowadzony do tego, pomimo swego zafascynowania Peg, udręką
Feli.
- Bóg z tobą, chłopcze - odparła życzliwie Peg - jedyna różnica między mną i innymi ludźmi jest w
tym, że ja mówię takie rzeczy głośno, a oni je tylko myślą. Gdybym ci powiedziała wszystko, co
wiem o ludziach taj kongregacji byłbyś zdumiony. Chcesz miętówkę?
Ku naszemu przerażeniu Peg wyciągnęła z kieszeni garść miętowych cukierków i poczęstowała
każde z nas. Nie śmieliśmy odmówić, ale trzymaliśmy cukierki ostrożnie w rękach.
- Jedzcie je - rozkazała groźnie Peg.
- Mama nie pozwala nam jeść cukierków w kościele - wyjąkała Fela.
- No to co. Widziałam, jak takie same wielkie damy jak twoja mama dawały swoim dzieciom
cukierki w kościele - odparła Peg wyniośle.
Włożyła sobie miętówkę do ust i zaczęła ssać z zapałem. Odetchnęliśmy trochę, bo teraz
przynajmniej nic nie mówiła. Ale ulga była krótkotrwała. Grupka złożona z trzech bardzo
wystrojonych młodych panien przeszła obok naszej ławki i Peg znowu przemówiła.
- Nie musicie się tak stawiać - rzekła głośno i drwiąco. - Wszystkie miałyście zamiast kołyski beczki
od mąki. A, jest i stary Henry Frewen, ciągle żywy. Nazwałam jego imieniem moją papugę, dlatego
że mają oboje dokładnie takie same nosy. Spójrzcie na Karolinę Marr. To jest kobiety, która
chciałaby bardzo wydać się za mąż. A tu jest Aleksander Marr. On jest prawdziwym
chrześcijaninem, tak samo i jego pies. Zawsze mogę powiedzieć jak pobożny jest człowiek, kiedy
patrzę na jego psa. Aleksander Marr jest zacnym człowiekiem.
Była to ulga usłyszeć od Peg dobre słowo o kimś, ale był to jedyny wyjątek, jaki zrobiła.
- Patrzcie jak dostojnie kroczy Dawidek Fraser - ciągnęła dalej. - Ten człowiek tak często dziękował
Bogu, za to, że nie jest jak inni ludzie, że to się sprawdziło. Bo nie jest! A tu mamy Zuzannę Crewen.
Każdemu zazdrości, nawet staremu Rogersowi, dlatego że jest pochowany w najładniejszym miejscu
cmentarza.
Seth Erskin wygląda tak samo jak przy urodzeniu. Mówi się, że Bóg stworzył każdego z nas, ale ja
myślę, że wszystkich Erskinów stworzył diabeł.
- Ona robi się coraz gorsza. Co jeszcze powie? - szepnęła biedna Fela.
Ale jej męczarnie nareszcie się skończyły. Przy pulpicie pojawił się pastor i Peg zamilkła. Złożyła
obnażone i umączone ręce na piersi i wlepiła swe czarne oczy w młodego duchownego. Przez
następne pół godziny zachowywała się nienagannie, z wyjątkiem momentu, kiedy pastor w modlitwie
prosił, byśmy byli wyrozumiali w swych osądach. Peg wykrzyknęła wtedy kilka razy „Amen” -
głośno i z mocą, co wyraźnie speszyło młodego człowieka nie znającego Peg. Szerzej otworzył oczy,
popatrzył ze zdziwieniem na naszą ławkę, ale potem kontynuował.Peg słuchała kazania w milczeniu i
bez ruchu mniej więcej do połowy. Potem nagle podniosła się i wykrzyknęła:
- To dla mnie zbyt nudne. Wolałabym coś ciekawszego.
Pan Davidson przerwał, a Peg w głębokiej ciszy pomaszerowała do wyjścia. W połowie drogi
odwróciła się i spojrzała na pastora.
- W tym kościele jest tylu obłudników, że przyzwoity człowiek nie ma tu po co przychodzić -
powiedziała. - Zamiast być takimi obłudnikami, lepiej żeby każdy z nich poszedł w głąb lasu i
popełnił samobójstwo. Byłoby to z korzyścią dla wszystkich. - I odwróciwszy się ponownie, poszła
do drzwi. Potem znów się odwróciła by wypuścić ostatnią strzałę.
- Czasem martwię się o Boga, myśląc czym się musi zajmować - powiedziała - ale widzę, że to
niepotrzebne, dopóki są pastorzy, którzy Mu podpowiadają co ma robić.
Z tymi słowy Peg, mówiąc obrazowo, otrząsnęła ze swych stóp kurz kościoła w Carlisle. Biedny pan
Davidson podjął swój wywód. Stary radny Bayley, którego uwagi od kazania nie odwróciłoby nawet
trzęsienie ziemi, mówił później, że było to wspaniałe i pouczające napomnienie, ale ja osobiście
wątpię, czy ktokolwiek obecny w kościele zasmakował w nim lub wiele dobrego zyskał. A już na
pewno nie my, siedzący w ławce Kingów. Po powrocie do domu nie pamiętaliśmy nawet, o co w nim
chodziło. Fela była niepocieszona.
- Pan Davidson będzie przekonany, że ona należy do naszej rodziny, bo siedziała w naszej ławce -
rzekła z goryczą.
- Jestem pewna, że nigdy więcej nie mogłabym przeżyć podobnego upokorzenia. Piotrek, na
przyszłość nie namawiaj ludzi, żeby chodzili do kościoła. To wszystko twoja wina!
- Nie martw się, będzie z tego kiedyś dobra historyjka do opowiedzenia - zauważyła z zadowoleniem
Historynka.
Rozdział XXII
Jankeski sztorm
W sadzie dokoła Kamiennego Pulpitu siedziało sześcioro dzieci i jedna dorosła osoba. Była nią panna
Reade, która przyszła do dziewczynek na lekcję muzyki i zgodziła się zostać na podwieczorku - ku
zachwytowi wspomnianych dziewczynek, wielbiących ją z niesłabnącą i romantyczną gorliwością.
Krocząc po złocistej trawie, zbliżała się do nas Historynka, trzymając w ręku jeden duży kwiat maku,
podobny do krwistoczerwonego kielicha napełnionego sierpniowym winem. Podała go pannie Reade,
a gdy ta wzięła go w smukłe piękne ręce, zauważyłem na serdecznym palcu pierścionek.
Zauważyłem go, gdyż słyszałem od dziewczynek, że panna Reade nigdy nie nosi pierścionków, bo
ich nie lubi. Nie był to nowy pierścionek; był bardzo ładny, ale staromodny w kształcie - dokoła
środkowego szafiru biegł wianuszek białych brylancików.
Później, kiedy panna Reade już poszła, spytałem Historynkę czy zwróciła uwagę na pierścionek.
skinęła głową twierdząco, ale wyraźnie nie miała chęci o tym mówić.
- Słuchaj, Saro - powiedziałem - coś się wiąże z tym pierścionkiem, coś o czym ty wiesz.
- Mówiłam ci kiedyś, że kiełkuje historyjka, musisz jednak poczekać aż wyrośnie jak należy -
odparła.
- Czy panna Reade wybiera się za mąż, za kogoś, kogo znamy? - nastawałem.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - zauważyła chłodno Historynka. - Panna Reade nie
mówiła mi, że wybiera się za mąż. Wszystkiego dowiesz się we właściwym czasie.
Kiedy Historynka przybiera takie dorosłe pozy, to nie bardzo ją lubię, dlatego też z godnością, która
zdawała się ogromnie ją bawić, nie pytałem o nic więcej.
Historynka była tydzień nieobecna - odwiedzała kuzynów w Markdale, i powróciła do domu z
nowym zapasem historyjek, których większość usłyszała od starych żeglarzy z przystani Markdale.
Tego ranka obiecała nam opowiedzieć o „najtragiczniejszym wydarzeniu jakie miało miejsce na
północnym wybrzeżu” i teraz przypomnieliśmy jej o tym przyrzeczeniu.
- Jedni nazywają to „jankeskim sztormem”, inni „amerykańskim huraganem” - zaczęła siadając obok
panny Reade i uśmiechając się promiennie, ponieważ ta objęła ją ramieniem. - Zdarzyło się to przed
czterdziestu prawie laty, w październiku 1851 roku. Stary pan Coles z przystani opowiedział mi o
tym. Był wtedy młodym człowiekiem i mówi, że nigdy nie zdołał zapomnieć tej straszliwej nocy.
Wiecie, że w tamtych czasach mnóstwo amerykańskich rybackich kutrów przypływało każdego lata
do Zatoki, żeby łowić makrele. Pewnej pięknej sobotniej nocy, w październiku 1851 roku, z
przylądka Markdale można się było doliczyć ponad setki stateczków. W poniedziałek wieczorem
około siedemdziesięciu uległo zniszczeniu. Uratować zdołały się przede wszystkim te, które weszły
do przystani w sobotę wieczorem, żeby święcić niedzielę. Pan Coles mówił, że reszta została na
otwartym morzu i łowiła przez całą niedzielę, tak jak w dzień powszedni. Twierdzi, że sztorm był
karą właśnie za to. Ale przyznaje również, że część z nich zdążyła wejść do przystani i ocalała, więc
nie bardzo wiadomo, co o tym myśleć. Pewne jest jedno, że w niedzielę wieczorem zerwał się
straszliwy sztorm - pan Coles mówi, że najgorszy jaki widziano na północnym wybrzeżu. Trwał dwie
doby i mnóstwo statków zostało wepchniętych na brzeg i całkowicie zniszczonych. Załogi
większości tych kutrów, które dostały się na piaszczystą plażę, zostały uratowane, ale te, które
wpadły na skały, rozbiły się i ludzie zginęli. Przez wiele tygodni po sztormie północne wybrzeże było
usiane ciałami topielców. Pomyślcie tylko! Wielu z nich nikt nie znał, wielu nie można było
rozpoznać - zostali więc pochowani na cmentarzu w Markdale. Pan Coles powiedział mi, że
nauczyciel z Markdale napisał wiersz o tym sztormie i zacytował dwie jego strofy:
„Do zbocza wzgórza groby rybaków przylgnęły, nich kaplica, a lasy wokoło nimi biją fale, co wody
zamknęły nieszczęsnych głową.
Gwałtowna burza niebo błękitne ściemniła żeglarzy z pokładu strącając, ich ciała nieżywe na brzeg
wyrzuciła serca rozdzierając.”
Ale nie pamiętał co było dalej w wierszu. Jednakże najsmutniejszą ze wszystkich historii o jankeskim
sztormie jest opowieść o kutrze „Franklin Dexter”. „Franklin Dexter” wpadł na brzeg przy przylądku
Markdale i cała załoga zginęła; wśród niej kapitan i trzech jego braci. Ci czterej młodzi mężczyźni
byli synami starego człowieka z Portland w stanie Maine. Gdy usłyszał on co się wydarzyło,
przyjechał na Wyspę, żeby spróbować odnaleźć ciała. Zostali bowiem wszyscy wyrzuceni na brzeg i
pochowani w Markdale. Ojciec był zdecydowany zabrać ich ciała ze sobą i pogrzebać w rodzinnych
stronach. Mówił, że obiecał żonie przywieźć ciała chłopców do domu i musi to zrobić.
Tak więc zwłoki wykopano i załadowano na żaglowiec w przystani Markdale, aby je zawieźć do
Maine. Ojciec miał popłynąć pasażerskim parowcem. Żaglowiec nazywał się „Seth Hall” - tak jak
jego kapitan. Kapitan Hall był bardzo bezbożnym człowiekiem i straszliwie klął. Tego wieczoru, gdy
opuszczał przystań Markdale, starzy żeglarze ostrzegali go, że nadciąga sztorm i że powinien
poczekać parę dni. Ale kapitan niecierpliwił się, bo już kilka razy odkładał wyjście w morze i
również dlatego, że był bardzo gwałtowny i nieopanowany. Rzucił więc okropną przysięgę, że
wypłynie z przystani i że „sam Bóg wszechmogący go nie zatrzyma”. Wypłynął z przystani, wpadł w
sztorm i „Seth Hall” z całą załogą poszedł na dno. Żywi i martwi znaleźli w głębinach wodnych
wspólną mogiłę. Tak więc stary człowiek z Maine nie zdołał przywieźć swoich chłopców do domu,
do matki. Pan Coles powiedział, że wydaje mu się jakby od początku było to ich przeznaczeniem, że
nie spoczną w mogile, tylko będą leżeć pod wodą aż do chwili, gdy morze odda wszystkich
martwych.
„Śpią tak spokojnie w fioletowej toni ziemią przykryci...”- zacytowała cicho panna Reade, a potem
dodała: - Jestem wdzięczna, że nie należę do tych, którzy „toną w morzu wraz ze statkami”. Wydaje
mi się, że przysporzyli światu wiele bólu.
- Wuj Stefan był marynarzem i utonął - powiedziała Fela. - Wszyscy mówią, że to złamało serce
babci King. Nie rozumiem, dlaczego ludzie nie mogą być szczęśliwi na lądzie.
Celinka roniła łzy na kapę misyjną, którą starannie wyszywała. Zbierała gorliwie nazwiska do swego
kwadratu od ubiegłej jesieni i miała ich dużo, ale Kasia Marr miała o jedno więcej. To mąciło nieco
jej radość.
- Poza tym, jedno nazwisko - Peg Bowen - nie jest zapłacone - skarżyła się - i nie przypuszczam, że
kiedyś będzie, bo nie mam odwagi przypomnieć jej o tym.
- W takim razie ja bym go w ogóle nie wyszyła - oświadczyła Fela.
- Och, nie, tego nie zrobię. Ona by się na pewno o tym dowiedziała i byłaby bardzo zła. Chciałabym
zdobyć jeszcze jedno nazwisko i wtedy byłabym zadowolona. Ale nie przypominam sobie ani jednej
osoby, do której bym się już nie zwracała.
- Z wyjątkiem pana Campbella - powiedział Dan.
- Och tak, ale nikt nie zapytałby pana Campbella. Wszyscy wiemy, że byłby to próżny trud. On w
ogóle nie wierzy w misje, właściwie to nawet nie znosi wzmianki o misjach, i nigdy nie dał na nie ani
centa.
- Ja jednak myślę, że należałoby go poprosić. Wtedy nie mógłby się tłumaczyć, że nikt się do niego
nie zwracał - oświadczył Dan.
- Naprawdę tak uważasz? - spytała podniecona Celinka.
- Pewnie, że tak - odparł z powagą Dan, który lubił od czasu do czasu trochę z niej pożartować.
Celinka wpadła w zadumę i troska zasnuła jej czoło na resztę dnia. Następnego ranka zwróciła się do
mnie, mówiąc:
- Ed, nie poszedłbyś po południu ze mną na spacer?
- Oczywiście - odparłem. - A dokąd chciałabyś pójść?
- Idę do pana Campbella zapytać czy zechce się wpisać do mojego kwadratu - odparła zdecydowanie
Celinka. - Nie sądzę, żeby coś dobrego z tego wynikło. Nie chciał przecież dać nic na bibliotekę
zeszłego lata. Pamiętasz, nie dał ani centa, dopóki Historynka nie opowiedziała mu o jego babce.
Tym razem ona nie chce ze mną iść - nie wiem dlaczego. Ja nie umiem opowiadać historyjek i
śmiertelnie się boję nawet myśleć o pójściu do niego, ale uważam to za swój obowiązek. Poza tym
bardzo bym chciała mieć tyle samo nazwisk co Kasia Marr. Więc jeśli pójdziesz ze mną, to się
wybierzemy dziś po południu. Po prostu nie mogę iść tam sama.
Rozdział XXIII
Celinka broni misji
Zgodnie z umową, tego popołudnia postanowiliśmy dopaść lwa w jego legowisku. Droga, którą
poszliśmy, była piękna; szliśmy „na skróty” i bawiło nas to, pomimo że nie spodziewaliśmy się, aby
wizyta u pana Campbella mogła być przyjemna. Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że podczas
ostatniego pobytu w jego domu pan Campbell był całkiem grzeczny. Ale wtedy była z nami
Historynka, która wprowadziła go w dobry humor i szczodrość, magiczną siłą swego głosu i
osobowości. Teraz nie mieliśmy z sobą takiego sprzymierzeńca, a pan Campbell był znany z
jadowitej niechęci wobec misji wszelkiego kształtu i barwy.
- Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdybym założyła jakieś ładniejsze ubranie - powiedziała Celinka
patrząc ze smutkiem na perkalową sukienkę, która, choć czysta i schludna, była niezaprzeczalnie
wyblakła i raczej za krótka i za ciasna. - HIstorynka powiedziała, że byłoby i chciałam to zrobić, ale
mama mi nie pozwoliła. Ona uważa to wszystko za nonsens i mówi, że pan Campbell i tak by nie
zauważył, co mam na sobie.
- Moim zdaniem pan Campbell zauważa znacznie więcej, niż nam się wydaje - powiedziałem
stanowczo.
- Cóż, chciałabym, żeby już było po wszystkim - westchnęła Celinka. - Nie masz pojęcia, jak się tego
lękam.
- No, nie przesadzaj, siostrzyczko - powiedziałem pogodnie - nie myśl o tym póki tam nie dojdziemy.
To tylko zepsuje nam spacer. Zapomnij o tym i ciesz się tym, co mamy dokoła.
- Spróbuję - zgodziła się Celinka - ale zawsze łatwiej jest coś radzić niż to praktykować.
Droga prowadziła najpierw przez szczyt wzgórza, strojny w pierzaste wysokie trawy; nad nami, jak
cygański tabor, płynęły cienie obłoków. Pod nami, wzdłuż i wszerz, rozciągało się Carlisle, kąpiąc
się w promieniach sierpniowego słońca, które przelewały się ponad brzegami doliny, dochodząc do
przystani Markdale, otoczonej dojrzałymi do żniw pagórkami. Potem weszliśmy w malutką dolinkę
zarośniętą bladopurpurowymi kwiatami ostów i napełnioną ich nieuchwytnym zapachem. Mówicie,
że osty nie pachną? Pójdźcie więc późnym letnim zmierzchem albo gdy opada rosa w dolinę
strumyka, tam gdzie rosną. Wtedy, nieruchome powietrze, które nagle poderwie się wam na
spotkanie, doniesie do was falę słabej aromatycznej woni, cudownie słodkiej i nieuchwytnej. To
właśnie będzie zapach pogardzanych kwiatów ostu.
Dalej - dróżka wije się przez świerkowy lasek, gdzie wietrzyk szemrze swoje zaklęcia i strumyk
toczy przejrzyste wody pośród cieni - drogich, przyjaznych, czarownych cieni, które czają się pod
nisko zwisającymi konarami.
Wzdłuż brzegów wijącej się ścieżki porasta skarpę zielony aksamitny mech, rozgwieżdżony kępkami
gołębich jagód. Gołębich jagód się nie jada; są bez smaku, miękkie jak wata. Ale cieszą oczy swą
lśniącą czerwienią. Są one tymi klejnotami, którymi iglasty las lubi pokrywać swe brązowe łono.
Celinka zerwała kilka i przypięła sobie, ale nie było jej w nich do twarzy.
Pomyślałem, jak wdzięcznie wyglądałyby brązowe loki Historynki, z wpiętymi w nie tymi lśniącymi
gronami. Możliwe, że Celinka pomyślała to samo, bo niebawem powiedziała:
- Ed, czy nie wydaje ci się, że Historynka się zmienia?
- Są chwile, tylko chwile, kiedy mam wrażenie, że bardziej należy do dorosłych niż do nas -
powiedziałem z zastanowieniem - szczególnie wtedy, kiedy wkłada sukienkę druhny ze ślubu cioci
Oliwii.
- Cóż, jest najstarsza z nas, ma piętnaście lat - to już prawie dorosłość - westchnęła Celinka. A potem
dodała, z nagłą gwałtownością:
- Nienawidzę myśli o tym, że dorośniemy. Fela mówi, że pragnie być dorosła, ale ja nie - ani trochę.
Chciałabym móc zostać małą dziewczynką na zawsze i mieć obok siebie jako towarzyszy zabaw
ciebie, Feliksa i resztę. Nie wiem co to jest, ale ilekroć myślę o tym, że dorosnę, zaczynam czuć się
zmęczona.
Coś w słowach Celinki, a może ten smutny wyraz, który pojawił się w jej łagodnych brązowych
oczach sprawił, że nagle poczułem się niezręcznie. Cieszyłem się, że byliśmy już u celu wyprawy.
Przed nami widniał obszerny dom pana Campbella, a jego pies siedział dostojnie przy stopniach
werandy.
- O Boże - powiedziała Celinka i zadrżała - miałam nadzieję, że przynajmniej nie będzie tu tego psa.
- On nie gryzie - zapewniłem ją.
- Może i nie, ale zawsze wygląda tak jakby miał to zrobić - zareplikowała Celinka.
Pies przyglądał się nam i kiedy ostrożnie przecisnęliśmy się obok niego wchodząc na schodki
werandy, odwrócił łeb, ciągle nas obserwując. Mając przed sobą spotkanie z panem Campbellem i
psa za plecami, Celinka drżała nerwowo, ale może i dobrze, że to posępne zwierzę tu było, bo
inaczej, śmiem przypuszczać, odwróciłaby się i bez cienia wstydu uciekła, gdy usłyszeliśmy kroki w
hallu.
Była to gospodyni pana Campbella, która podeszła do drzwi i uprzejmie wprowadziła nas do pokoju
gościnnego, gdzie siedział pan Campbell i czytał. Odłożył książkę z lekkim grymasem i nie
odpowiedział na nasze nieśmiałe „dzień dobry”. Lecz gdy siedzieliśmy kilka minut w męczącej ciszy,
pragnąc być o tysiące mil stąd, odezwał się z uśmieszkiem.
- No i co, czy to znowu szkolna biblioteka?
Kiedy tu szliśmy, Celinka oświadczyła, że najbardziej obawia się chwili, w której będzie musiała
rozpocząć rozmowę. Ale pan Campbell dał jej doskonałe wejście i skorzystawszy z tego, natychmiast
zaczęła udzielać wyjaśnień nerwowym i drżącym głosem, a policzki jej płonęły.
- Nie, nie. Tu chodzi o kapę naszej grupy misyjnej, panie Campbell. Jest tyle kwadratów ilu
członków grupy. Każdy otrzymuje jeden i zbiera do niego nazwiska. Jeśli chce pan umieścić swoje
nazwisko na tej kapie, płaci pan pięć centów, jeśli jednak chce pan żeby ono znajdowało się w
kółeczku pośrodku kwadratu - płaci pan dziesięć centów. Kiedy zbierzemy tyle nazwisk, ile
zdołamy, to wyszyjemy je na kwadratach. Pieniądze zaś pójdą na utrzymanie małej dziewczynki z
Korei, którą się opiekuje nasza grupa. Słyszałam, że nikt się do pana nie zwracał, więc pomyślałam,
że może zechciałby pan dać nazwisko na mój kwadrat.
Pan Campbell ściągnął czarne brwi z grymasem.
- Stek bzdur! - wykrzyknął gniewnie. - Nie wierzę w misje zagraniczne, w ogóle nie wierzę w
misjonarzy i misje. Nigdy nie dałem na to ani centa.
- Pięć centów to wcale nie taka duża suma - rzekła poważnie Celinka.
Grymas znikł z twarzy pana Campbella, gdy się roześmiał.
- Na pewno by mnie to nie zrujnowało - przyznał - ale mam swoje zasady. Jeśli zaś chodzi o tę waszą
grupę misyjną, to jestem pewien, że robicie to raczej dla rozrywki. Wcale nie troszczycie się bardziej
o pogan, niż ja.
- Ależ troszczymy się - zaprotestowała Celinka. - Myślimy o wszystkich tych biednych dzieciach w
Korei i chcemy wierzyć, że im pomagamy chociaż trochę. Traktujemy to poważnie, panie Campbell,
naprawdę.
- Nie wierzę w to, nie wierzę ani jednemu słowu - powiedział niegrzecznie pan Campbell. - Robicie
takie rzeczy dlatego, że to ładne i ciekawe. Chodzicie na koncerty, uganiacie się za autografami,
oddajecie pieniądze, które dali wam rodzice i wszystko to nie za cenę czasu lub wysiłku. Ale nie
zrobilibyście dla tych pogańskich dzieci niczego, co by się wam nie podobało. Niczego byście dla
nich nie poświęcili - złapałem cię, co?
- Na pewno zrobilibyśmy - wykrzyknęła Celinka, zapominając w swej gorliwości o skrępowaniu.
- Chciałabym mieć szansę udowodnić to panu.
- Chciałabyś, tak? No więc dobrze, trzymam cię za słowo. Sprawdzę cię. Jutro jest dzień Komunii i
kościół będzie pełen ludzi ubranych w najlepsze stroje. Jeżeli pójdziesz jutro do kościoła tak ubrana
jak w tej chwili i nie powiesz nikomu dlaczego to robisz, dopóki nabożeństwo się nie skończy, dam
ci, daję słowo, dam ci pięć dolarów na tę twoją kapę.
Biedna Celinka! Pójść do kościoła w wypłowiałej kretonowej sukience, kapeluszu zniszczonym od
słońca i znoszonych bucikach! Było to okrutne ze strony pana Campbella.
- Nie sądzę, że mama mi na to pozwoli - wyjąkała.
Jej dręczyciel uśmiechnął się ponuro.
- Nie tak trudno znaleźć wymówkę - powiedział z sarkazmem.
Celinka spąsowiała, ale odważnie patrzyła na pana Campbella.
- Nie chodzi o wymówkę - rzekła. - Jeśli mama pozwoli mi iść w takim stroju do kościoła, to pójdę.
Ale muszę powiedzieć jej dlaczego to robię, panie Campbell, bo jestem pewna, że mi zabroni, jeśli
nie będzie wiedziała, o co chodzi.
- Och, ostatecznie możesz o tym powiedzieć w domu - zdecydował pan Campbell - ale pamiętaj, nikt
z rodziny nie może nic o tym nikomu mówić, aż do niedzielnego wieczoru. Jeśli powiedzą, a ja się o
tym dowiem, to nasza umowa będzie nieważna. Jeżeli jutro zobaczę cię w kościele ubraną tak jak
teraz, to dostaniesz pięć dolarów i nazwisko. Ale na pewno cię nie zobaczę. Wycofasz się jak tylko
zaczniesz nad tym rozmyślać.
- Na pewno nie - odparła rezolutnie Celinka.
- Cóż, przekonamy się. A teraz chodźcie ze mną do obory, pokażę wam najpiękniejsze, z dotąd
widzianych przez was, stadko cieląt.
Pan Campbell zabrał nas do obory i był bardzo uprzejmy. Miał piękne konie, krowy i owce.
Oglądałem je z przyjemnością, ale nie sądzę, by cieszyło to również Celinkę. Była bardzo cicha i
nawet piękna para jabłkowitych koni nie zdołała rozbudzić w niej entuzjazmu. Żyła już w gorzkim
oczekiwaniu jutrzejszego męczeństwa. W drodze do domu zagadnęła mnie z powagą, czy sądzę, że
pan Campbell pójdzie po śmierci do nieba.
- Oczywiście, że tak - odparłem. - Jest przecież chrześcijaninem.
- No tak, ale ja jakoś nie mogę go sobie wyobrazić w niebie. Wiesz, on tak naprawdę to lubi tylko
swój żywy inwentarz.
- Myślę, że on lubi żartować z ludzi - odparłem. - A czy rzeczywiście pójdziesz jutro do kościoła w
tej sukience, siostrzyczko?
- Jeśli mama się zgodzi, to będę musiała - odpowiedziała biedna Celinka. - Nie pozwolę, żeby pan
Campbell triumfował. Chcę też mieć tyle samo nazwisk, co Kasia Marr. I chcę pomóc tym biednym
koreańskim dzieciom. Ale to będzie po prostu straszne. Nie wiem już czy chcę, żeby mama się
zgodziła, czy nie.
Nie wierzyłem, że się zgodzi, ale ciocia Janet czasem robiła niespodzianki. Roześmiała się i
powiedziała Celince, że może robić, co jej się podoba. Fela rozgniewała się okropnie i oświadczyła,
że ona do kościoła nie pójdzie, jeśli Celinka wybiera się w takim stroju. Dan zapytał ją z ironią, czy
chodzi do kościoła, aby pokazywać swoje najlepsze ubranie i oglądać jak są ubrani inni. Oczywiście
wynikła kłótnia i oboje nie rozmawiali ze sobą przez dwa dni - ku rozżaleniu Celinki.
Podejrzewam, że biedna siostrzyczka szczerze pragnęła, żeby następnego dnia lał deszcz, ale pogoda
była wspaniała. Czekaliśmy wszyscy w sadzie na Historynkę, która zaczęła się ubierać do kościoła
dopiero wtedy, gdy Celinka i Fela były gotowe. Fela miała na sobie swój najładniejszy kapelusz
ozdobiony kwiatami, szeleszczącą muślinową sukienkę ze wstążkami i czarne czółenka.
Biedna Celinka stała obok niej milcząca i blada, ubrana w spłowiałą szkolną sukienkę i ciężkie
brązowe buciki. Ale jej twarzyczka, pomimo bladości wyrażała stanowczość i zdecydowanie. Celinka
należała do tych, którzy raz podjąwszy decyzję, już się nie wycofują.
- Wyglądasz okropnie - powiedziała Fela. - Nie zgadzam się na to i będę siedzieć w ławce wujka
Jakuba. Z tobą siedzieć nie chcę. Tam będzie tylu obcych ludzi i wszyscy mieszkańcy Markdale... I
co oni o tobie pomyślą? Przecież większość z nich nigdy nie pozna przyczyny tej maskarady.
- Chciałabym, żeby Historynka się pośpieszyła - to było wszystko, co powiedziała biedna Celinka. -
Spóźnimy się. To nie byłoby takie trudne, gdybym mogła tam pójść przed wszystkimi i cichutko
prześlizgnąć się do naszej ławki.
- Nareszcie idzie - powiedział Dan. - A co ona znowu wymyśliła?
Historynka dołączyła do nas z zagadkowym uśmiechem na twarzy. Dan gwizdnął. Blade policzki
Celinki zarumieniły się - zrozumiała i była wdzięczna. Historynka włożyła szkolną sukienkę z
kretonu i kapelusz, ale była bez rękawiczek, a na nogach miała codzienne obuwie.
- Nie będziesz musiała przejść przez to wszystko sama, Celinko - powiedziała.
- Och, teraz to nie będzie nawet w połowie takie trudne - odparła Celinka z głębokim westchnieniem
ulgi.
Sądzę jednak, że i tak było trudne. Historynka zupełnie nie zwracała na nic uwagi, ale Celinka
skręcała się pod zaciekawionymi spojrzeniami. Później powiedziała mi, że nie wie, czy naprawdę by
to zniosła, gdyby była sama. Pan Campbell spotkał nas pod wiązami na dziedzińcu kościelnym,
mrugając porozumiewawczo.
- A więc jednak zrobiłaś to, moja panienko - zwrócił się do Celinki. - Ale powinnaś być sama, bo to
miałem na myśli zawierając umowę. Sądzę, że teraz ci się zdaje, że mnie zręcznie oszukałaś.
- Nie, ona tak nie myśli - wtrąciła się nieustraszona Historynka. - Już była ubrana i gotowa do
wyjścia, gdy dowiedziała się, że i ja będę ubrana w ten sposób. Dokładnie dotrzymała umowy, panie
Campbell i wydaje mi się, że był pan okrutny zmuszając ją do tego.
- Tak myślisz, hm. Dobrze, dobrze, mam nadzieję, że mi wybaczysz. Nie sądziłem, że ona to zrobi;
byłem przekonany, że kobieca próżność zwycięży misjonarską gorliwość. Wygląda na to, że stało się
inaczej, chociaż nie wiem ile w tym było czystej misjonarskiej gorliwości, a ile odważnego ducha
Kingów. Dotrzymam więc obietnicy, panienko. Będziesz mieć swoje pięć dolarów i pamiętaj
umieścić moje nazwisko na tym środkowym miejscu. Nie dla mnie pięciocentowe kąty!
Rozdział XXIV
Nieoczekiwane wyznania
- Dziś wieczorem w sadzie o czymś wam powiem - oświadczyła któregoś ranka przy śniadaniu
Historynka.
Oczy jej błyszczały i wyrażały podniecenie. Wyglądała jakby mało spała w nocy. Poprzedni wieczór
spędziła z panną Reade i wróciła dopiero wtedy, kiedy byliśmy już w łóżkach. Panna Reade
zakończyła dawanie lekcji muzyki i wybierała się w najbliższych dniach do domu. Celinka i Fela
były z tego powodu zrozpaczone i niepocieszone. Ale Historynka, która była przywiązana do panny
Reade bardziej niż każda z nich, nie wyrażała, jak zauważyłem, specjalnego żalu i w całej tej sprawie
zachowywała pogodę ducha.
- A dlaczego nie możesz powiedzieć tego teraz? - spytała Fela.
- Dlatego, że wieczór jest najlepszą porą na opowiadanie. Wspominam o tym tylko dlatego, żebyście
mogli wyczekiwać przez cały dzień na coś ciekawego.
- Czy to jest coś o pannie Reade? - zapytała Celinka.
- A jakie to ma znaczenie?
- Założę się, że ona wychodzi za mąż! - wykrzyknąłem, przypomniawszy sobie o pierścionku.
- Naprawdę? - krzyknęły razem Celinka i Fela.
Historynka rzuciła mi zaniepokojone spojrzenie. Nie lubiła, żeby jej pełne dramatyzmu oświadczenia
były przez kogoś osłabiane.
- Nie mogę powiedzieć, że to dotyczy panny Reade lub że nie dotyczy. Musicie po prostu poczekać
do wieczora.
- Zastanawiam się, co to może być - rozważała Celinka, kiedy Historynka wyszła z pokoju.
- Nie sądzę, żeby było to coś ważnego - powiedziała Fela i zaczęła sprzątać ze stołu. - Historynka
zawsze lubi robić z igły widły. Jakoś nie wierzę, że panna Reade wychodzi za mąż. Nie ma tu
żadnego adoratora, a pani Andersen mówi, że na pewno z nikim nie koresponduje. Poza tym, gdyby
nawet tak było, to chyba nie powiedziałaby o tym Historynce.
- O, mogłaby. Są w takiej przyjaźni, wiesz przecież - powiedziała Celinka.
- Panna Reade wcale nie przyjaźni się z nią bardziej niż z tobą i ze mną - odparła Fela.
- Nie, ale czasem mam wrażenie, że jej przyjaźń z Historynką jest odmienna od przyjaźni z tobą i ze
mną - zauważyła Celinka. - Nie umiem tylko dobrze tego wytłumaczyć.
- Nic dziwnego, takie bzdury - prychnęła Fela.
- W każdym razie to na pewno jakiś dziewczyński sekret - powiedział z lekceważeniem Dan.
- Mało mnie to obchodzi.
Obchodziło czy nie obchodziło, ale jednak był razem z nami tego wieczoru w Alei Wuja Stefana,
gdzie dojrzewające jabłka zaczynały błyszczeć między gałęziami jak klejnoty.
- Czy teraz nareszcie powiesz nam swoją nowinę? - spytała niecierpliwie Fela.
- Panna Reade wychodzi za mąż - oznajmiła Historynka. - Powiedziała mi o tym wczoraj wieczorem.
Wychodzi za mąż za dwa tygodnie.
- Za kogo? - wykrzyknęły dziewczynki.
- Za... - tu Historynka rzuciła mi wyzywające spojrzenie, jakby mówiła: „w żaden sposób nie
zepsujesz mi tej niespodzianki” - za... Niezgrabiasza.
Na kilka chwil zdumienie dosłownie odebrało nam mowę.
- Nie mówisz poważnie, Saro Stanley? - wykrztusiła w końcu Fela.
- Ależ tak! Wiedziałam, że będziecie zaskoczeni, ale ja nie byłam. Domyślałam się tego przez całe
lato, wnioskując z różnych drobnych rzeczy, które zauważałam. Pamiętacie może ten wieczór, kiedy
odprowadzałam pannę Reade, a gdy wróciłam, to powiedziałam wam, że kiełkuje nowa historyjka?
Domyślałam się czegoś, widząc w jaki sposób Niezgrabiasz patrzył na nią, kiedy zatrzymałam się
obok ogrodu, żeby z nim porozmawiać.
- Ale... Niezgrabiasz?! - wykrzyknęła Fela bezradnie. - To wręcz niemożliwe. Czy panna Reade sama
ci to powiedziała?
- Tak.
- W takim razie musi to być prawda. Ale jak w ogóle do tego doszło? On jest taki nieśmiały i
niezręczny. Jak mu się udało wykrzesać z siebie tyle odwagi, żeby zaproponować jej małżeństwo?
- Może to ona je zaproponowała - zasugerował Dan.
Historynka spojrzała na niego tak, jakby mogła odpowiedzieć, gdyby tylko chciała.
- Jestem pewien, że tak właśnie się stało - powiedziałem, żeby pociągnąć ją za język.
- Niezupełnie tak - stwierdziła z ociąganiem. - Wiem jak to się stało, ale nie mogę powiedzieć.
Trochę domyśliłam się z tego, co zaobserwowałam, a i panna Reade sporo mi powiedziała; zaś
wczoraj wieczorem Niezgrabiasz opowiedział mi swoją część tej historii. Spotkałam go, akurat gdy
rozstałam się z panem Armstrongiem i szliśmy razem aż do Złotego Kamienia. Było ciemno i on po
prostu mówił, tak jakby mówił do siebie. Myślę, że zapomniał nawet, że idę obok. Nigdy nie był w
moim towarzystwie zawstydzony lub niezgrabny, ale nigdy nie mówił tak, jak wczoraj wieczorem.
- Mogłabyś nam powiedzieć o czym mówił - nastawała Celinka.
- Nikomu nigdy nie powiemy.
Historynka potrząsnęła przecząco głową.
- Nie, nie mogę. Nie zrozumielibyście tego. Poza tym nie potrafiłabym opowiedzieć tego jak należy.
To jedna z najtrudniejszych rzeczy do opowiedzenia. Gdybym to zrobiła teraz - zepsułabym
wszystko. Być może kiedyś zdołam opowiedzieć to właściwie. To jest piękna historia, ale
opowiedziana nie tak jak należy, mogłaby zabrzmieć śmiesznie.
- Nie mam pojęcia, co masz na myśli i nie wierzę, że sama to wiesz - powiedziała opryskliwie Fela. -
Jedyne co z tego wynika, to to, że panna Reade wychodzi za Jaspera Dale’a i że mnie się to wcale nie
podoba. Ona jest taka urocza i piękna. Myślałam, że wyjdzie za jakiegoś przystojnego młodego
człowieka. Jasper Dale jest chyba ze dwadzieścia lat starszy od niej, jest taki nieśmiały i dziwny, i
to... taki odludek.
- Panna Reade jest bardzo szczęśliwa - powiedziała Historynka. - Uważa, że Niezgrabiasz jest
czarujący i tak jest naprawdę. Wy go nie znacie tak jak ja.
- Ale nie musisz z tego powodu zadzierać nosa - wtrąciła Fela.
- Nie zadzieram nosa. Ale to jest prawda. Panna Reade i ja jesteśmy jedynymi osobami w
Carlisle, które znają Niezgrabiasza. Nikt inny nie przeniknął za tę zasłonę wstydliwości, by zobaczyć
jakim człowiekiem jest naprawdę.
- A kiedy się pobiorą? - zapytała Fela.
- Za dwa tygodnie. Potem będą mieszkać w Złotym Kamieniu. Czy nie będzie to cudownie mieć
zawsze pannę Reade tak blisko nas?
- Zastanawiam się, co ona pomyśli o tajemnicy Złotego Kamienia? - zauważyła Fela.
Złoty Kamień to była nazwa jaką dał swemu domowi Niezgrabiasz i była tam pewna tajemnica, o
czym na pewno pamiętają czytelnicy pierwszego tomu naszej kroniki.
- Ona wie o tym wszystko i uważa, że to piękne, ja zresztą także - oświadczyła Historynka.
- Znasz tajemnicę zamkniętego pokoju? - wykrzyknęła Celinka.
- Tak, Niezgrabiasz opowiedział mi o tym wczoraj. Mówiłam wam, że kiedyś rozwiążę tę zagadkę.
- No i co to jest?
- Tego również nie mogę wam powiedzieć.
- Uważam, że jesteś wstrętna i złośliwa - wykrzyknęła Fela. - To nie ma nic wspólnego z panną
Reade, więc możesz nam o tym opowiedzieć.
- To ma coś wspólnego z panną Reade. To jest o niej.
- No nie, nie pojmuję jak, skoro Niezgrabiasz nie znał panny Reade ani o niej nie słyszał, dopóki nie
pojawiła się w Carlisle tej wiosny - powiedziała niedowierzająco Fela. - Ten pokój był zamknięty od
lat.
- Nie mogę wam tego wytłumaczyć, ale na pewno jest tak, jak powiedziałam - odrzekła Historynka.
- To już jest zupełnie niezrozumiałe - nie ustępowała Fela.
- Imię wypisane na książkach, które stały w tym pokoju, brzmiało „Alicja” i panna Reade ma na imię
„Alicja” - zastanawiała się Celinka. - Czy on znał ją wcześniej?
- Pani Griggs powiada, że ten pokój był zamknięty przez dziesięć lat. Dziesięć lat temu panna Reade
była dziesięcioletnią dziewczynką. Ona nie może być tą Alicją z książek - dowodziła Fela.
- Ciekawe czy będzie nosiła tę błękitną suknię - zastanowiła się Sara Ray.
- I co zrobi z portretem, jeśli nie przedstawia jej - dodała Celinka.
- Portret nie mógł być jej, bo pani Griggs by ją rozpoznała, kiedy tylko przybyła do Carlisle -
powiedział Feliks.
- Nie będę się dłużej tym zajmować - oświadczyła Fela rozzłoszczona rozbawionym uśmieszkiem, z
którym Historynka słuchała rozmaitych spekulacji.
- Sądzę, że Sara jest złośliwa i już, bo nie chce nam nic powiedzieć.
- Nie mogę - powtórzyła cierpliwie Historynka.
- Kiedyś powiedziałaś, że domyślasz się kim była „Alicja”
- zwróciłem się do niej. - Czy domysł się sprawdził?
- Tak, odgadłam zupełnie dokładnie.
- Jak myślisz, czy będą trzymać ten pokój zamknięty, kiedy się pobiorą? - zapytała Celinka.
- Och, nie. To mogę powiedzieć - to będzie specjalny salonik panny Reade.
- W takim razie może i my kiedyś go zobaczymy, gdy pójdziemy ją odwiedzić - wykrzyknęła
Celinka.
- Bałabym się tam wejść - wyznała Sara Ray. - Nie znoszę tajemnic, to mnie denerwuje.
- Uwielbiam tajemnice. Są tak podniecające - powiedziała Historynka.
- Pomyślcie tylko, to będzie drugi ślub wśród osób, które znamy - zauważyła Celinka. - Czy to nie
ciekawe?
- Mam tylko nadzieję, że po tym nie będzie jakiegoś pogrzebu - zauważyła złowieszczo Sara Ray. -
Wczoraj wieczorem w naszej kuchni na stole stały trzy zapalone lampy, a Judy Pineau mówi, że to
oznacza pogrzeb.
- Cóż, pogrzeby odbywają się ciągle - stwierdził Dan.
- Ale to oznacza pogrzeb kogoś znajomego. Ja w to bardzo nie wierzę, ale Judy mówi, że to się
zawsze sprawdza. Mam nadzieję, że jeśli tak się stanie, to nie będzie to ktoś, kogo bardzo dobrze
znamy. Ale chciałabym, żeby był to ktoś, kogo znam mało, bo wtedy mogłabym pójść na pogrzeb.
bardzo lubię chodzić na pogrzeby.
- To okropne, co mówisz - skomentowała wzburzona Fela.
Sara Ray zdumiała się.
- Nie widzę w tym nic okropnego - zaprotestowała.
- Na pogrzeby nie chodzi się dla rozrywki - oświadczyła Fela surowo. - A ty właściwie powiedziałaś,
że masz nadzieję, że ktoś, kogo znasz umrze, żebyś mogła pójść na pogrzeb.
- Ależ nie, tego nie mówiłam. Wcale tego nie powiedziałam, Felu. Nie chcę, żeby ktoś umierał.
Miałam na myśli, że gdyby ktoś, kogo znam musiał umrzeć, to byłaby okazja pójścia na pogrzeb.
Jeszcze nigdy dotąd nie byłam na pogrzebie, a to pewnie jest bardzo interesujące.
- No, dobrze, ale ja nie mieszam rozmowy o ślubach z rozmową o pogrzebach - oświadczyła Fela. -
To nie przynosi szczęścia. Myślę też, że panna Reade po prostu się marnuje, ale mam nadzieję, że
będzie szczęśliwa. Mam też nadzieję, że Niezgrabiaszowi uda się ożenić bez zrobienia jakiejś
pomyłki, choć chyba zbyt wiele oczekuję.
- Ceremonia będzie bardzo skromna i prywatna - powiedziała Historynka.
- Chciałbym zobaczyć tego dnia, gdy pojawią się pierwszy raz w kościele - zachichotał Dan. - Jak on
sobie poradzi z przywiezieniem jej i przyprowadzeniem do ławki? Założę się, że wejdzie pierwszy,
albo nadepnie jej na suknię, albo się przewróci.
- A może on wcale nie zjawi się w pierwszą niedzielę i ona przyjdzie sama - dodał Piotrek.
- Tak się zdarzyło w Markdale. Mąż zbyt się krępował pójść do kościoła pierwszy raz po ślubie, więc
jego żona chodziła sama dopóki on się nie przyzwyczaił.
- To mogło się zdarzyć w Markdale, ale ludzie w Carlisle tak się nie zachowują - oświadczyła Fela
wyniośle.
Zauważywszy, że Historynka wymknęła się z wyrazem potępienia na twarzy, podążyłem za nią.
- O co chodzi, Saro? - zapytałem.
- Nie mogę słuchać jak oni w ten sposób mówią o pannie Reade i panu Dale’u - odparła wzburzona. -
To jest wszystko takie piękne, a oni robią z tego kpiny.
- Saro, możesz mi wszystko powiedzieć - nastawałem. - Nikomu nie powiem i... zrozumiem.
-Tak, myślę, że zrozumiałbyś - odparła w zamyśleniu. - Ale nie mogę powiedzieć tego nawet tobie,
dlatego że nie potrafię zrobić tego właściwie, dobrze. Mam uczucie, że jest jakiś sposób
opowiedzenia tej historii, ale ja go nie znam - na razie. Pewnego dnia będę wiedziała jak to zrobić i
wtedy ci to opowiem, Ed.
Dużo, dużo później dotrzymała słowa. Po czterdziestu latach napisałem do niej - przez lądy i morza,
które nas dzieliły - że zmarł Jasper Dale i przypomniałem o dawnej obietnicy, prosząc o jej
spełnienie. W odpowiedzi przysłała mi spisaną historię miłości Jaspera Dale’a i Alicji Reade. Teraz,
kiedy Alicja śpi obok swego małżonka pod szemrzącymi wiązami na starym cmentarzu w Carlisle, tę
historię - z całym jej staroświeckim czarem - można wreszcie opowiedzieć światu.
Rozdział XXV
Historia miłości Niezgrabiasza
(spisana przez Historynkę)
Jasper Dale mieszkał w dużej zagrodzie, którą nazwał Złotym Kamieniem. Nadanie takiej nazwy
zwykłej farmie oceniono w Carlisle jako zbyteczną afektację. Jeśli już bowiem jakieś miejsce musi
mieć nazwę, to dlaczego nie nazwać go rozsądnie. Dlaczego Złoty Kamień, a nie na przykład
Sosnowy Lasek albo Pagórkowe Zbocze, lub też, jeśli już się chce wykazać fantazję - Bluszczowy
Dom?
Jasper mieszkał w Złotym Kamieniu samotnie od śmierci matki. Miał wtedy dwadzieścia lat, a teraz
zbliżał się do czterdziestki, choć na to nie wyglądał. Ale też nie można było powiedzieć, że wyglądał
młodo - nigdy nie wyglądał młodo tak jak wyglądają zwyczajni młodzi chłopcy. Zawsze było w jego
wyglądzie coś, co wyodrębniało go spośród innych mężczyzn. Poza nieśmiałością, istniała jeszcze
między nim i otoczeniem jakaś niewidzialna bariera.
Całe życie mieszkał w Carlisle i wszystko, co tamtejsi ludzie o nim wiedzieli - choć sądzili, że
wiedzą wiele - to to, że jest chorobliwie, nienormalnie wstydliwy. Nigdy nigdzie nie chodził - tylko
do kościoła. Nie brał udziału w skromnym życiu towarzyskim Carlisle, nawet wobec większości
mężczyzn zachowywał się z rezerwą. Jeśli zaś chodzi o kobiety, to nigdy z nimi nie rozmawiał, ani
nawet na nie nie patrzył. Gdy któraś się do niego odzywała, to oblewał się rumieńcem - nawet jeśli
była to staruszka. Nie miał przyjaciół w sensie towarzystwa. Pozornie jego życie było życiem
samotnika zupełnie pozbawionym jakichś ludzkich zainteresowań.
Nie miał gospodyni, ale stary dom, umeblowany tak jak za życia matki, był czyściutki i starannie
utrzymany. Malownicze pokoje nie nosiły śladu kurzu i nieporządku - zupełnie jakby dbała o nie
kobieta. O tym było wiadomo, bo Jasper Dale od czasu do czasu zatrudniał przy sprzątaniu żonę
swego parobka, panią Griggs. W te dni, kiedy przychodziła, on wybierał się do lasu i na pola,
wracając z nastaniem wieczoru. Pod jego nieobecność pani Griggs oglądała dom od strychu do
piwnic i jej sprawozdania o jego stanie zawsze były takie same - „czystość - pierwsza klasa”.
Mówiąc dokładnie, był tam jeden pokój, który zawsze pozostawał zamknięty - pokój z oknem w
zachodniej szczytowej ścianie, z widokiem na ogród i wzgórze porosłe sosnami. Pani Griggs
pamiętała, że za życia matki Jaspera Dale’a był nieumeblowany, sądziła więc, że tak też pozostało i
nie odczuwała szczególnej ciekawości, choć zawsze próbowała czy drzwi nie są otwarte.
Jasper Dale posiadał dobrą farmę, starannie uprawianą; miał też duży ogród, w którym sam pracował
latem w wolnym czasie. Wiedziano, że dużo czytał, ponieważ kierowniczka urzędu
pocztowego opowiadała, że zawsze przychodzą dla niego przesyłki z książkami i pismami. Wydawał
się zadowolony ze swej egzystencji i ludzie się nim nie interesowali - była to największa uprzejmość,
jaką mu mogli wyświadczyć. Nikt jednak nie wyobrażał sobie, że mógłby się ożenić; nikt tego nie
przypuszczał.
„Jasper Dale nigdy nawet nie pomyślał o kobiecie” - orzekły wyrocznie w Carlisle. Wyroczniom
jednak, jak wiadomo, nie zawsze należy ufać.
Pewnego dnia pani Griggs wróciła z farmy pana Dale’a z bardzo dziwną opowieścią, którą pilnie
rozprzestrzeniała wzdłuż i wszerz. Dużo o tym mówiono, ale ludzie, chociaż chętnie słuchali, dziwili
się i zadawali pytania, to raczej nie bardzo w to wierzyli. Sądzili, że pani Griggs musiała sporo sama
wymyśleć. Nie brakło i takich, którzy twierdzili, że wymyśliła wszystko od początku do końca, gdyż
jej reputacja jako osoby wiarygodnej nie wytrzymywała krytyki.
A opowieść pani Griggs była następująca:
Pewnego dnia znalazła drzwi do tajemniczego pokoju otwarte. Weszła więc, spodziewając się zastać
gołe ściany i kolekcję jakichś rupieci. Zamiast tego jednak znalazła się w starannie umeblowanym
pokoju. Delikatne koronkowe firanki zasłaniały małe kwadratowe okna z szerokimi parapetami.
Ściany ozdobiono obrazami w dużo lepszym guście, niż była to zdolna ocenić pani Griggs. Między
oknami stała biblioteczka zapełniona starannie oprawionymi książkami, obok niej stoliczek z
wytwornym koszyczkiem z przyborami do szycia. Przy koszyczku pani Griggs zauważyła malutkie
nożyczki i srebrny naparstek. Wiklinowy fotel na biegunach z jedwabnymi poduszkami stał obok
stolika. Nad biblioteczką wisiał portret kobiety - akwarela, jeśli pani Griggs się nie myliła,
przedstawiający bladą uroczą twarz o dużych ciemnych oczach i smutnym spojrzeniu spod fali
czarnych lśniących włosów. Tuż pod portretem na górnej półce szafki, stał jeden wazon pełen
kwiatów, a drugi - na stoliku przy koszyczku.
Wszystko to było dostatecznie zdumiewające, ale co wprawiło panią Griggs w kompletne osłupienie,
to kobieca suknia zwisająca z krzesła przed lustrem - jasnoniebieska, jedwabna. I do tego na
podłodze dwa małe jedwabne niebieskie pantofelki!
Poczciwa pani Griggs nie opuściła pokoju dopóki dokładnie go nie zbadała, z potrząśnięciem
błękitną suknią włącznie. Przy tym okazało się, że jest to suknia domowa na popołudnie. Pani Griggs
nazwała ją szlafrokiem. Nie znalazła jednak niczego, co rzuciłoby jakieś światło na całą tę tajemnicę.
Niejasność pogłębił jeszcze fakt, że na książkach było wypisane imię „Alicja”. Takiego imienia nie
było w rodzinie Dale’a. W takim stanie niewiedzy pani Griggs była zmuszona się oddalić i już nigdy
więcej nie zastała drzwi do pokoju otwartych. Kiedy zaś odkryła, że ludzie podejrzewają, iż
wymyśliła całą historię o tajemniczym pokoju, na zachodnim poddaszu Złotego Kamienia, z
oburzeniem zamilkła.
Ale pani Griggs nie powiedziała nic więcej tylko prawdę. Jasper Dale pod powierzchnią
powściągliwości i zawstydzenia ukrywał naturę poetycką i pełną delikatnej romantyczności, która
pozbawiona ujścia w zwykłych przejawach życia, rozkwitła w sferze urojeń i wyobraźni.
Osamotniony właśnie wtedy, gdy chłopiec przeobraża się w mężczyznę, zwrócił się do królestwa
ideałów po wszystko czego, jak sądził, nie mógł mu nigdy dać świat realny. Miłość dziwna, niemal
mistyczna miłość, grała tu też ważną rolę. Stworzył dla siebie wizję kobiety, kochanej i kochającej.
Hołubił ją w sobie tak długo, póki nie stała się niemal realnością taką samą jak on. Tej kobiecie z
marzeń nadał imię, które lubił najbardziej - Alicja. W rojeniach spacerował z nią i rozmawiał, mówił
jej słowa miłości i słyszał je od niej. Kiedy pod koniec dnia wracał z pracy do domu, to ona spotykała
go na progu w świetle zmierzchu - niezwykła, lekka, a tak nieuchwytna i uduchowiona, jak kwiat
odbity w stawie przy blasku księżyca - z powitaniami na ustach i w oczach.
Pewnego dnia, kiedy był w Charlottetown w interesach, zwrócił uwagę na kobiecy portret na
sklepowej wystawie. Był zdumiewająco podobny do kobiety z miłosnych marzeń. Wszedł,
niezręczny i zakłopotany, i kupił go. Kiedy go przywiózł do domu, nie wiedział gdzie ma go
powiesić. Nie pasował bowiem do wiszących na ścianach mrocznych starych sztychów,
przedstawiających postaci w perukach i konwencjonalne pejzaże.
Wieczorem w ogrodzie rozmyślał nad tą sprawą i doznał olśnienia. Zachodzące słońce rozpłomieniło
okna zachodniego poddasza. W tym splendorze barw wyobraził sobie jasną twarz Alicji kokieteryjnie
spoglądającej nań z pokoju. Wtedy zrozumiał. To powinien być jej pokój. Urządzi go dla niej i tam
zawiesi jej portret.
Przez całe lato realizował swój plan. Nikt nie mógł nic wiedzieć ani podejrzewać, więc pracował
powoli i w sekrecie. Meble, sztuka za sztuką zostały kupione i sprowadzone do domu pod osłoną
ciemności. Sam je poustawiał. Kupił książki, o których sądził, że by się jej podobały i na każdej
napisał jej imię. Zdobył także kobiece drobiazgi, jak koszyk do szycia i naparstek. Wreszcie zobaczył
w sklepie bladoniebieską suknię i jedwabne pantofelki. Zawsze wyobrażał ją sobie ubraną na
niebiesko, kupił więc obie te rzeczy i przyniósł do domu do jej pokoju.
Odtąd był on jej poświęcony - zawsze pukał do drzwi zanim wchodził; pamiętał, żeby zawsze były w
nim świeże kwiaty. Siadywał tam w letnie wieczory i mówił do niej na głos lub czytał jej swoje
ulubione książki. W jego marzeniach ona siedziała naprzeciw, w fotelu na biegunach, ubrana w
powłóczystą niebieską suknię, z głową podpartą szczupłą dłonią, tak białą jak gwiazdy o zmierzchu.
Ale mieszkańcy Carlisle nic o tym nie wiedzieli. Gdyby było inaczej, to uznaliby go za dotkniętego
łagodnym szaleństwem. Dla nich był tylko tym wstydliwym prostym farmerem na jakiego wyglądał.
Nigdy nie znali, ani nawet nie podejrzewali istnienia, prawdziwego Jaspera Dale’a.
Pewnej wiosny Alicja Reade przyjechała do Carlisle uczyć muzyki. Uczennice ją uwielbiały, ale
dorośli uznali, że jest zbyt chłodna i pełna rezerwy. Byli przyzwyczajeni bowiem do wesołych
hałaśliwych dziewcząt, które chętnie włączały się do życia towarzyskiego tam, gdzie mieszkały.
Alicja Reade trzymała się z dala od tego - nie wyniośle, ale jak ktoś, kto takie sprawy uznaje za mało
ważne. Zawsze lubiła książki i samotne wędrówki. Wcale nie była wstydliwa, ale uczuciowa i
wrażliwa jak kwiat. Po jakimś czasie mieszkańcy Carlisle pogodzili się z tym, że żyje swoim
własnym życiem i nie mieli jej za złe, że jest do nich niepodobna.
Wynajmowała pokój u Armstrongów, którzy mieszkali za Złotym Kamieniem, koło sosnowego
wzgórza. Dopóki śnieg nie roztajał, chodziła do głównej drogi długą ścieżką Armstrongów, ale kiedy
przyszła wiosna, zaczęła chodzić skrótem - w dół sosnowego wzgórza, przez strumyk, obok ogrodu
Jaspera Dale’a i po jego ścieżce. Pewnego dnia, kiedy przechodziła obok, Jasper Dale pracował w
ogrodzie.
Klęczał w rogu rozsadzając całą kępę korzeni - nieładną małą plątaninę przyszłych możliwości. Był
cichy wiosenny ranek; świat zielenił się młodymi cisami, słaby wiaterek wiał od strony sosen i z
ochotą gubił się pośród przygotowującego się do kwitnienia ogrodu. Trawa otwierała oczy błękitem
fiołków. Niebo było wysokie i czyste, turkusowo błękitne z lekkim mlecznym odcieniem na skraju
horyzontu. Ptaki śpiewały w dolince strumyka. Rozbawione rudziki pogwizdywały radośnie pośród
sosen. Serce Jaspera Dale’a było przepełnione po brzegi radością płynącą z otaczającego go dokoła
dziewiczego piękna. To zamknięte w głębi duszy uczucie było tak święte jak modlitwa. I w tym
właśnie momencie podniósł oczy znad ziemi i zobaczył Alicję Reade.
Stała przy ogrodzeniu, w cieniu wielkiej sosny. Nie patrzyła na niego, bo nawet nie zauważyła jego
obecności, lecz na dziewiczą biel kwiecia śliw rosnących w oddali. Jej twarz odzwierciedlała głęboką
radość przeżywania tego piękna. Przez chwilę Jasper Dale był przekonany, że jego marzenie nagle
przeistoczyło się w rzeczywistość. Była tak podobna, tak podobna... Nie tylko rysy, ale wdzięk
szczupłej giętkiej postaci i barwa puszystych włosów, i smutnych ciemnoszarych oczu, i wykrój
czerwonych warg. Lecz przede wszystkim podobieństwo było w ogólnym wrażeniu, jakie wywierała
- w subtelnym przejawie osobowości, wydzielającym się jak zapach z kwiatu. Zdawało mu się, że coś
znanego, własnego, przyszło doń nareszcie i dusza jego gwałtownie drgnęła, aby spotkać ją i
przywitać.
I wtedy spojrzała na niego i czar prysnął. Jasper dalej klęczał w milczeniu, znowu nieśmiały, o
purpurowych policzkach - dziwne, niemal godne litości stworzenie, pogrążone w poniżającym
zakłopotaniu. Słaby uśmiech musnął kąciki jej delikatnych ust, ale odwróciła się i szybko poszła
wzdłuż dróżki.
Jasper spoglądał za nią z nowym bolesnym uczuciem utraty, świadom jej piękna. Udręką było czuć
na sobie jej spojrzenie, ale teraz uświadomił sobie, że była w tym również dziwna słodycz. Dlatego z
jeszcze większym bólem patrzył jak się oddalała.
Pomyślał, że musi to być nowa nauczycielka muzyki, nie znał jednak jej nazwiska. Była ubrana na
niebiesko - w jasny subtelny odcień błękitu. Ale to zrozumiałe - był przecież pewien, że tak będzie.
Był także pewien, że ma na imię Alicja. Dlatego, kiedy później dowiedział się, że tak jest w istocie,
wcale go to nie zaskoczyło.
Zaniósł bukiecik hiacyntów do pokoju na poddaszu i postawił pod portretem. Ale teraz całe
oczarowanie składania tej daniny ulotniło się. Patrząc na portret myślał jak daleki jest od oryginału.
Jej twarz miała w sobie więcej słodyczy, oczy były cieplejsze i włosy bardziej lśniły. Sens, istota jego
uczucia opuściły ten pokój, ten portret i marzenia. Kiedy próbował myśleć o tej Alicji, którą kochał,
to widział już nie cień, ducha zamieszkującego zachodnie poddasze, lecz tę młodą dziewczynę, która
stała pod sosną. Piękną pięknością księżycowego blasku, migotania gwiazd na nieruchomej wodzie;
piękną pięknością poruszanych wiatrem kwiatów rosnących w cichych cienistych zakątkach. Wtedy
jeszcze nie uświadomił sobie, co to znaczy, bo gdyby tak było, to cierpiałby niepomiernie. A tak
odczuwał tylko niejasne zaniepokojenie - dziwne zmieszane uczucie straty i posiadania.
Zobaczył ją znowu tego samego popołudnia, kiedy wracała do domu. Nie zatrzymała się jednak przy
płocie, lecz szybko przeszła obok. A później co dzień przez cały tydzień przypatrywał się jej, sam
niewidoczny, jak mijała jego dom. Pewnego razu szło z nią dziecko uczepione jej ręki. Dotąd nigdy
dziecko nie było częścią marzeń nieśmiałego mężczyzny. Ale tego wieczoru zjawa siedząca w fotelu
na biegunach była dziewczyną w niebieskiej sukni w kwiatki, i trzymała na kolanach jakiś złotowłosy
kształt, który seplenił i paplał, i nazywał ją „mamą”. I oboje należeli do niego.
I to właśnie następnego dnia po raz pierwszy nie zaniósł kwiatów na poddasze. Zamiast tego ściął
pęk narcyzów i, rozglądając się ukradkiem dokoła, jakby miał popełnić przestępstwo, położył je po
drugiej stronie ścieżki pod sosną. Będzie musiała przejść tędy i rozdepcze je, jeśli ich nie zauważy.
Potem wymknął się z powrotem do ogrodu - na poły z radością, na poły z żalem. Ze swego ukrycia
zobaczył jak przechodząc schyliła się, aby podnieść jego kwiaty. Od tej pory kładł je w to samo
miejsce codziennie.
Kiedy Alicja Reade zobaczyła kwiaty, od razu wiedziała, kto je tam położył i odgadła, że były
przeznaczone dla niej. Podniosła je z czułością, dziwiąc się i ciesząc. Słyszała o Jasperze Dale’u i
jego nieśmiałości, ale jeszcze zanim coś usłyszała, widziała go w kościele i się jej podobał. Uznała,
że jego twarz i ciemnoniebieskie oczy są piękne, podobały się jej również jego długie brązowe włosy,
które śmieszyły mieszkańców Carlisle. To, że różnił się od innych ludzi zauważyła i zrozumiała
natychmiast, ale różnicę tę zapisała na jego korzyść. Być może jej wrażliwa natura odgadła i
odpowiedziała na jego wewnętrzne piękno. W każdym razie w jej oczach Jasper Dale nigdy nie był
śmieszną postacią.
Gdy usłyszała opowieść o zachodnim poddaszu, w którą większość ludzi nie wierzyła, uwierzyła w
nią od razu, choć jej nie zrozumiała. Opowieść ta przydawała nieśmiałemu mężczyźnie blasku
romantyki i czyniła go interesującym. Wiedziała, że chętnie rozwikłałaby tę tajemnicę, choć nie z
próżnej ciekawości. Była też przekonana, że to właśnie był klucz do jego charakteru.
A już potem, gdy każdego dnia znajdowała kwiaty pod sosną, zapragnęła móc zobaczyć Jaspera, by
mu podziękować. Nie zdawała sobie przy tym sprawy, że on przygląda się jej spoza kwiatów.
Dopiero po pewnym czasie znalazła okazję, aby to zrobić. Któregoś wieczoru przechodziła obok, on
zaś, nie spodziewając się jej właśnie wtedy, stał oparty o płot ogrodu z książką w ręce. Zatrzymała się
znowu pod sosną.
- Panie Dale - rzekła miękko - chciałabym podziękować panu za kwiaty.
Jasper, zaskoczony, pragnął zapaść się pod ziemię. Jego zakłopotanie wywołało na jej twarzy słaby
uśmiech. Ponieważ on się nie odzywał, dodała delikatnie.
- To bardzo miło z pana strony. Kwiaty sprawiały mi tyle przyjemności i chciałabym, żeby pan o tym
wiedział.
- Ależ to drobiazg, to nic - wyjąkał Jasper. Książka wysunęła mu się z rąk i upadła u jej stóp.
Podniosła ją więc i podała mu.
- Widzę, że lubi pan Ryfkina - powiedziała. - Ja również. Ale tego nie czytałam.
- Gdyby... gdyby chciała... pani to przeczytać... to proszę wziąć - zdołał wykrztusić Jasper.
Zabrała książkę ze sobą. On zaś już się nie ukrywał, kiedy przechodziła. Gdy zaś przyniosła książkę z
powrotem, rozmawiali o niej trochę stojąc po obu stronach płotu.
Później pożyczał jej inne książki i brał coś od niej w zamian. Weszło im w zwyczaj dyskutować o
tym, co przeczytali. Jasperowi rozmowa z nią teraz już przychodziła bez trudności. Zdawało mu się,
że rozmawia z Alicją ze swych marzeń i uważał to za naturalne. Nie wypowiadał się gładko, lecz
Alicja uznała, że to co mówi warte jest wysłuchania.
Jego słowa zapadały jej w pamięć i brzmiały jak muzyka. Codziennie znajdowała kwiaty od niego
pod sosną i zawsze przypinała sobie jeden z nich, ale nie wiedziała, czy zauważył to, czy też nie.
Pewnego wieczoru Jasper nieśmiało poszedł z nią od furtki aż do sosnowego wzgórza. Potem
zawsze już ją tam odprowadzał. Gdyby z jakichś powodów tak się nie stało, bardzo by jej tego
brakowało. Jednak ciągle nie uświadamiała sobie, że znaczy to, iż zaczyna go kochać. Myśl taką
wyśmiałaby z dziewczęcą pogardliwością. Lubiła go bardzo to prawda; prostotę i czystość jego
natury uznawała za piękno; pomimo jego nieśmiałości czuła się z nim swobodniej niż z kimkolwiek,
kogo dotąd poznała. Należał do tych rzadko spotykanych osób, których przyjaźń jest jednocześnie
przyjemnością i dobrodziejstwem, rzuca bowiem blask swej własnej krystalicznej czystości w ciemne
zakątki dusz innych ludzi. W każdym razie dotąd, dopóki sami nie odnajdą w sobie szlachetności.
Ale przy tym wszystkim nigdy nie myślała o miłości. Jak wiele młodych dziewcząt i ona marzyła o
pojawieniu się księcia z bajki, młodego pięknego i szlachetnego. Nigdy jednak nie sądziła, że
mogłaby go znaleźć w nieśmiałym, marzycielskim odludku ze Złotego Kamienia.
W sierpniu nadszedł jeden dzień ze złota i błękitu. Alicja Reade, z włosami wypchniętymi przez
wiatr spod szerokiego niebieskiego kapelusza, idąc pośród drzew znalazła pod sosną wonny bukiet
rezedy. Podniosła go i wtuliła weń twarz wchłaniając łagodny czysty zapach.
Miała nadzieję, że Jasper będzie w ogrodzie, gdyż chciała poprosić go o pożyczenie książki, którą
bardzo pragnęła przeczytać. Zobaczyła jednak, że siedzi na drewnianej ławce po przeciwległej
stronie. Był do niej odwrócony plecami i częściowo skrywał go wielki krzew bzu.
Alicja lekko zarumieniona otworzyła furtkę ogrodu i podążyła ścieżką. Nigdy przedtem tutaj nie
była, poczuła więc, że serce bije jej jakoś dziwnie.
Jasper nie słyszał jej kroków i kiedy była już blisko niego, dobiegł ją jego głos.
Uświadomiła sobie, że mówi do siebie - niskim, marzycielskim tonem. A gdy dotarła do niej treść
jego słów, oblała się rumieńcem. Nie mogła się ani poruszyć, ani odezwać. Jak we śnie stała i
słuchała jego marzeń, niewinna najmniejszej chęci podsłuchiwania.
- Tak bardzo kocham cię, Alicjo - mówił Jasper Dale bez lęku i śladu nieśmiałości w głosie czy
zachowaniu. - Zastanawiam się, co byś powiedziała wiedząc o tym. Śmiałabyś się ze mnie; choć
jesteś taka słodka - to jednak śmiałabyś się i żartowała. Nigdy więc ci tego nie powiem. Mogę tylko o
tym marzyć. W moich marzeniach jesteś zawsze, droga moja, tuż przy mnie. Widzę cię wyraźnie,
najdroższa, wysoką i pełną wdzięku, ciemnowłosą, o dziewiczych oczach. I mogę marzyć, że
wyznam ci mą miłość i że - o szalone i najsłodsze marzenie - ty powiesz, że także mnie kochasz. Ale
w marzeniach, jak wiesz, moja luba, wszystko jest możliwe. Marzenia są wszystkim, co posiadam,
dlatego na tak wiele sobie w nich pozwalam. Marzę nawet, że jesteś moją żoną. Marzę o tym jak
urządzić dla ciebie mój stary banalny dom. Jeden pokój jest już gotowy, kochanie. Był gotów od
dawna, na długo przedtem, nim pierwszy raz zobaczyłem cię tam, pod sosną. Są w nim twoje książki,
twój fotel i twój portret. Tyle, że obraz nie jest nawet w połowie tak piękny, jak ty. Lecz reszta pokoi
też musi być odnowiona na twoje przyjęcie. Ileż radości jest w marzeniach o tym, co mógłbym dla
ciebie zrobić...
Przyprowadziłbym cię wtedy tutaj, droga moja, i poprowadziłbym przez ogród do mego domu jako
jego panią. Zobaczyłbym w tym starym lustrze na końcu hallu jak stoisz obok mnie - panna młoda w
jasnoniebieskiej sukni z rumieńcem na twarzy.
Poprowadziłbym cię przez wszystkie pokoje, już przygotowane na twoje przyjęcie, a później do
twego pokoju. Patrzyłbym jak siedzisz w swoim fotelu i wszystkie moje marzenia znalazłyby
spełnienie w ten iście królewski sposób. Och, Alicjo! Mielibyśmy razem takie piękne życie! Jak
słodko jest o tym śnić i udawać, że jest tak naprawdę. Będziesz śpiewać dla mnie o zmierzchu,
wiosną będziemy razem zbierać kwiaty w ogrodzie. Kiedy wrócę z pracy do domu zmęczony, ty
obejmiesz mnie i złożysz głowę na mym ramieniu. A ja będę głaskać tę twoją piękną lśniącą główkę.
Alicjo, moja Alicjo - moja tylko w marzeniu i nigdy moja w rzeczywistości... O, jakże cię kocham!
Stojąca za nim Alicja dłużej nie mogła tego znieść. Wydała zduszony okrzyk, który zdradził jej
obecność. Jasper Dale zerwał się z miejsca i spojrzał na nią. Zobaczył ją, stojącą z szeroko otwartymi
oczami pośród znużonych sierniowych cieni, bladą z wrażenia, drżącą.
Przez chwilę nieśmiałość wzięła górę. A potem wszelki ślad po niej zaginął, gdy nieoczekiwanie,
nieznany dotąd i gwałtowny gniew ogarnął go falą. Poczuł się dotknięty i śmiertelnie zraniony; czuł
jakby pozbawiono go, przy pomocy oszustwa, czegoś niezmiernie cennego; jakby w najświętszym
sanktuarium jego uczuć zostało popełnione świętokradztwo. Blady, pełen gniewu, patrzył na nią i
przemówił wargami tak białymi, jakby gwałtowność słów je spopieliła.
- Jak pani śmie? Szpieguje mnie pani - zakradła się tu i słuchała! Jak pani śmie? Czy wiesz,
dziewczyno, co uczyniłaś? Zniszczyłaś to wszystko, co miało w moim życiu jakąś wartość. Moje
marzenie umarło. Nie mogłoby żyć zdradzone. A to było wszystko, co miałem! Och, niech się pani
śmieje i szydzi!
Wiem, że jestem śmieszny! I co z tego? Nigdy by cię to przecież nie dotknęło. Dlaczego musiałaś
się tu zakraść, wysłuchać mnie i tak zawstydzić? Och, kocham cię - mogę to powiedzieć i śmiej się
ile chcesz. Czy to takie dziwne, że mam takie samo serce jak inni ludzie? Czy cię to będzie bawić?
Ja, który kocham cię nad życie, bardziej niż mógłby cię kochać jakikolwiek inny mężczyzna, będę
dla ciebie do końca życia tylko błaznem, kpiną. Kocham cię, ale myślę, że również mógłbym cię
nienawidzić, bo zniszczyłaś moje marzenie, wyrządziłaś mi śmiertelną krzywdę!
- Jasper, Jasper! - krzyknęła Alicja, dobywając wreszcie głowu.
Jego gniew boleśnie ją zranił i z trudem to wytrzymywała. To było nie do zniesienia, że Jasper mógł
tak się na nią gniewać. W tej chwili zrozumiała, że go kocha i że te słowa, które wypowiedział
nieświadom jej obecności, były najsłodszymi jakie słyszała lub jakie kiedykolwiek usłyszy. Nic nie
miało znaczenia poza tym, że ją kochał i że był na nią zagniewany.
- Nie mów do mnie takich okropnych rzeczy - wyjąkała. - Nie miałam zamiaru podsłuchiwać, nic na
to nie mogłam poradzić. Nigdy cię nie wyśmieję. Och, Jasper - spojrzała na niego odważnie i piękna
jej dusza zajaśniała w oczach jak silne światło lampy. - Cieszę się, że mnie kochasz! I cieszę się, że
mogłam cię wysłuchać, bo nigdy nie miałbyś odwagi mi tego powiedzieć wprost. Cieszę się, cieszę
się! Czy to rozumiesz, Jasper?
Jasper wpatrywał się w nią oczyma człowieka, który obok bólu odczuwa zachwyt.
- Czy to możliwe?! - powiedział zdumiony. - Alicjo - jestem o tyle od ciebie starszy... i wszyscy tu
nazywają mnie Niezgrabiaszem... mówią, że jestem niepodobny do innych ludzi...
- Jesteś niepodobny do innych ludzi - odparła miękko - i dlatego właśnie cię kocham. Wiem teraz, że
kochałam cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam.
- Ja kochałem cię na długo przedtem - rzekł Jasper.
Zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona, czule i z szacunkiem. Cała jego nieśmiałość i niezręczność
zniknęły, pochłonięte przez uczucie wielkiego szczęścia.
W starym ogrodzie złożył pocałunek na jej wargach, a Alicja znalazła swoje miejsce - w jego sercu.
Rozdział XXVI
Wuj Beniamin wraca do domu
Zdarzyło się, że Historynka i ja wstaliśmy bardzo wcześnie w dniu ślubu Niezgrabiasza. Wuj Alec
wybierał się właśnie do Charlottetown i obudziłem się o świcie na dźwięk odgłosów pochodzących z
kuchni.
Przypomniałem sobie od razu, że miałem poprosić go o przywiezienie potrzebnego mi podręcznika.
Dlatego też ubrałem się pośpiesznie i szybko zbiegłem na dół, by powiedzieć mu o tym, nim
wyjedzie. Na schodach dołączyła do mnie Historynka, która powiedziała, że też się obudziła, a że nie
miała ochoty dłużej spać, pomyślała więc, że wstanie wcześniej.
- Miałam taki śmieszny sen tej nocy - powiedziała mi. - Śniło mi się, że słyszałam z daleka, gdzieś z
Alei Wuja Stefana, głos wołający „Saro, Saro, Saro”. Nie wiedziałam do kogo należał, ale zdawało
mi się, że go znam. Obudziłam się w chwilę później i wydawało mi się to takie prawdziwe, że z
trudem uznałam to za sen. Było jasno od światła księżyca i miałam ogromną ochotę wstać i zejść do
sadu. Ale wiedziałam, że byłoby to głupie, więc oczywiście nie poszłam. Ale bardzo tego pragnęłam,
dlatego już potem nie mogłam zasnąć. Czy to nie dziwne?
Kiedy wuj Alec odjechał, zaproponowałem przechadzkę w odległy zakątek sadu, gdzie poprzedniego
wieczoru pozostawiłem książkę. Świt różowo wstawał za pagórkami, gdy szliśmy Aleją Wuja
Stefana, a przed nami dreptał Paddy. Wysoko wznosił się błękit bladawych niebios, a wprost nad
nami widniała, jak perła na srebrnym morzu, mlecznobiała gwiazda zaranna. Lekki poranny wiatr
niósł ze sobą urok świtania.
- Jak wspaniale być tak wcześnie na dworze, prawda? - powiedziała Historynka. - Świat o wschodzie
słońca jest zupełnie inny. Gdy na to patrzę, to mam ochotę wstawać tak wcześnie i oglądać wschód
słońca każdego ranka do końca życia. Wiem jednak, że nie będę.
Prawdopodobnie jutro będę spała dłużej niż zwykle. Ale mimo wszystko - chciałabym móc.
- Niezgrabiasz i panna Reade będą mieli piękny dzień na swój ślub - powiedziałem.
- Tak, i bardzo się z tego cieszę. Piękna Alicja zasługuje na wszystko co dobre. Cóż to, Ed, cóż to!
Kto tam jest w hamaku?
Spojrzałem w tę stronę. Hamak był zawieszony między dwoma ostatnimi drzewami alei. Leżał w nim
śpiący mężczyzna z głową ułożoną na zwiniętym płaszczu. Spał zdrowo i lekko. Miał ostrą brązową
brodę i gęste falujące brązowe włosy. Policzki miał zaróżowione, a rzęsy przy opuszczonych
powiekach były długie, ciemne i jedwabiste jak u kobiety. Ubrany był w jasnoszary garnitur, a na
szczupłej gołej dłoni, która zwisała znad krawędzi hamaku błyszczał brylant.
Wydało mi się, że znam tę twarz, chociaż na pewno nigdy przedtem go nie widziałem. Podczas gdy
usiłowałem sobie coś przypomnieć, Historynka wydała dziwny zduszony okrzyk. W następnej chwili
przeskoczyła dzielącą nas przestrzeń, opadła na kolana przy hamaku i zarzuciła mężczyźnie ręce na
szyję. „Ojcze! Ojcze!” - wykrzykiwała, a ja stałem przykuty zdumieniem do ziemi.
Śpiący mężczyzna poruszył się i otworzył dwoje dużych wyjątkowo błyszczących orzechowych
oczu. Przez chwilę spoglądał trochę oszołomiony na brązowowłosą młodą damę, która go
obejmowała. A potem niezwykle uroczy uśmiech rozpromienił mu twarz. Poderwał się i przycisnął ją
do serca.
- Saro, Saro, moja malutka Saro! I pomyśleć, że nie poznałem cię w pierwszej chwili. Ależ ty już
jesteś niemal dorosłą panną. A kiedy cię widziałem ostatni raz byłaś małą ośmioletnią dziewczynką.
Moja mała kochana Sara!
- Ojcze, ojcze - czasem zastanawiałam się czy w ogóle kiedyś do mnie wrócisz - usłyszałem słowa
Historynki, gdy odwróciwszy się podążyłem aleją wiedząc, że nie jestem tu teraz potrzebny i że nikt
nie zauważy mej nieobecności. Rozmaite uczucia i myśli kłębiły mi się w głowie w drodze
powrotnej, ale przede wszystkim odczuwałem satysfakcję, że będę tym, kto przyniesie taką
ekscytującą nowinę.
- Ciociu Janet, wuj Beniamin jest tutaj - wykrzyknąłem zdyszany na progu kuchni.
Ciocia Janet, która zagniatała chleb, odwróciła się i uniosła w górę umączone ręce. Fela i Celinka,
które dopiero zeszły do kuchni jeszcze zaróżowione od snu, zamarły w bezruchu i wlepiły we mnie
oczy.
- Jaki wujek? - wykrzyknęła ciocia Janet.
- Wujek Beniamin, wiesz - ojciec Historynki. Jest tutaj.
- Gdzie?
- Tam, w sadzie. Spał w hamaku. Znaleźliśmy go tam.
- Boże kochany! - powiedziała ciocia Janet siadając bezradnie.
- To zupełnie do niego podobne! Oczywiście, nie mógł przyjechać jak wszyscy. Zastanawiam się -
dodała tak cicho, że nikt poza mną tego nie usłyszał - zastanawiam się, czy przyjechał, żeby zabrać ją
ze sobą.
Moje uniesienie zgasło jak zdmuchnięta świeca. Nigdy o tym nie pomyślałem. Jeśli wuj Ben zabierze
Historynkę, to czyż życie na farmie na pagórku nie stanie się bezbarwne? Odwróciłem się i
podążyłem za Felą i Celinką na dwór w bardzo smutnym nastroju.
Wuj Ben i Historynka akurat wychodzili z sadu. On otaczał ją ramieniem, ona trzymała go za rękę.
Śmiech i łzy walczyły ze sobą w jej oczach. Tylko raz przedtem - kiedy Piotrek powrócił do nas z
Doliny Cieni - widziałem Historynkę płaczącą. Uczucie musiało przeniknąć w nią bardzo głęboko
zanim mogło dotknąć źródła łez. Wiedziałem, że gorąco kocha ojca, choć mówiła o nim rzadko,
zdając sobie sprawę, że wujowie i ciotki nie byli jego serdecznymi przyjaciółmi.
Ale ciocia Janet przywitała go serdecznie, choć była trochę zmieszana. Cokolwiek oszczędni, ciężko
pracujący wieśniacy myśleli o wesołym przedstawicielu cyganerii Beniaminie Stanleyu w czasie jego
nieobecności, to gdy był z nimi, nawet go lubili - z powodu jakichś ujmujących, sympatycznych cech
jego osobowości. Na pewno „coś w nim było”, coś, co ujawniło się już w tym jak chwycił w ramiona
poważną ciocię Janet, zakręcił jej dostojną i pulchną postacią dokoła tak, jakby była małą szczupłą
dziewczynką, a potem ucałował jej różowe policzki.
- O siostro moja, czy nigdy się nie zestarzejesz? - zapytał.
- Oto tu jesteś czterdziestopięcioletnia, a rumieńce masz szesnastoletnie, i ani jednego siwego włosa -
mogę się założyć.
- Ben, Ben, to ty jesteś ten zawsze młody - śmiała się ciocia Janet wyraźnie zadowolona. - Skąd się
wziąłeś? I co to słyszałam o jakiejś nocy spędzonej w hamaku?
- Całe lato malowałem, jak wiesz, w Anglii, nad jeziorami - odparł wuj Ben - i pewnego dnia po
prostu zatęskniłem do domu, do mojej dziewczynki. Popłynąłem więc do Montrealu bez odkładania
tego na później. Tutaj przyjechałem o jedenastej wieczorem. Syn zawiadowcy stacji przywiązł mnie
do was. MIły chłopak. Dom był pogrążony w ciemności i pomyślałem sobie, że nie byłoby w
porządku budzić was w środku nocy, kiedy śpicie po dniu ciężkiej pracy.
Zdecydowałem więc, że spędzę noc w sadzie. Świecił księżyc, a jak wiecie, światło księżyca w
starym sadzie - to jedna z niewielu rzeczy, jakie pozostały ze Złotego Wieku.
- To było strasznie dziecinne z twojej strony - oświadczyła praktyczna ciocia Janet. - Te wrześniowe
noce są naprawdę chłodne. Mogłeś się śmiertelnie zaziębić albo nabawić reumatyzmu.
- Pewnie, że mogłem. Na pewno była to dziecinada - zgodził się wuj Ben wesoło. - To wszystko wina
księżyca. Światło księżyca, jak wiesz, droga siostrzyczko, ma właściwości odurzające. Jest to
wspaniałe, lekkie, srebrne wino - takie jakie piją elfy na swoich zabawach i im ono nie szkodzi.
Kiedy jednak łyknie go zwykły śmiertelnik, to natychmiast uderza mu do głowy, odbiera mu cały
zdrowy rozsądek. Jednak ja ani się nie przeziębiłem, ani nie chwycił mnie reumatyzm - jakby się to
na pewno stało, gdyby zdecydowała się postąpić tak lekkomyślnie osoba rozsądna. My, pomyleńcy
znajdujemy się pod specjalną Opieką. Ta noc spędzona w sadzie była dla mnie wielką przyjemnością.
Przez jakiś czas towarzyszyły mi bowiem słodkie dawne wspomnienia, a potem usnąłem
przysłuchując się szmerom wiatru pośród starych drzew. Miałem piękny sen, Janet. Śniło mi się, że
stary sad znowu kwitł, tak jak robił to tej wiosny osiemnaście lat temu. Śniło mi się, że słońce było
wiosenne, a nie jesienne. W tym śnie, Janet, była jakaś świeżość życia, słodycz zapomnianych słów.
- Czy nie sądzisz, że i w moim śnie było coś dziwnego? - szepnęła do mnie Historynka.
- No już dobrze, ale teraz chodź i zjedz śniadanie - powiedziała ciocia Janet. - A to są moje
dziewczynki - Fela i Celinka.
- Pamiętam je jako dwa urocze berbecie - powiedział wuj Ben podając im rękę. - Nie zmieniły się tak
bardzo jak moja dziewuszka. Cóż, ona jest już kobietą, Janet, tak, kobietą.
- Jeszcze jest bardzo dziecinna - odparła pośpiesznie ciocia Janet.
Historynka potrząsnęła długimi brązowymi lokami.
- Mam piętnaście lat - powiedziała. - Musisz mnie zobaczyć tatusiu, w długiej sukni.
- Nie powinniśmy już dłużej żyć w rozłące, kochanie moje - usłyszałem czułą odpowiedź wuja Bena.
Miałem nadzieję, że znaczy to, iż pozostanie w Kanadzie, a nie że zabierze ze sobą Historynkę.
Jeśli ominąć tę myśl, to spędziliśmy z wujem Benem wesoły dzień. Najwyraźniej w naszym
towarzystwie czuł się lepiej, niż wśród dorosłych, bowiem w głębi serca sam był dzieckiem -
wesołym, lekkomyślnym, zawsze działającym pod wpływem chwili, impulsu. Znaleźliśmy w nim
uroczego towarzysza. Tego dnia w szkole nie było lekcji, ponieważ pan Perkins wyjechał na zebranie
Konwencji Nauczycielskiej. Tak więc spędziliśmy złote godziny dnia w sadzie z wujem Benem
słuchając jego fascynujących relacji o zagranicznych wędrówkach. Rysował również
nasze portrety i to było szczególnie przyjemne i podniecające, bowiem czas fotografii dopiero się
rozpoczynał i żadne z nas dotychczas się nie fotografowało. Jedynie Sara Ray miała tę przyjemność
zepsutą, nie wiedziała bowiem co na to powie jej matka. Pani Ray, jak się okazało, miała jakieś
szczególne i specjalne uprzedzenia na temat jakichkolwiek portretów. Było to związane z niezwykle
rygorystyczną interpretacją drugiego przykazania. Dan radził, żeby nic nie mówiła matce, ale Sara
potrząsnęła przecząco głową.
- Muszę jej to powiedzieć.
Przyrzekłam sobie od tamtego Sądnego Dnia mówić mamie o wszystkim co robię.
- A poza tym - dodała z powagą Celinka - „Przewodnik Rodzinny” też nakazuje mówić matce o
wszystkim.
- Czasem jest to jednak bardzo trudne - westchnęła Sara. - Mama łaje mnie zawsze tak bardzo, gdy jej
opowiadam co zrobiłam, że odbiera mi to ochotę dotrzymywania przyrzeczenia. Ale kiedy znowu
myślę jak okropnie się czułam w Dniu Sądu, bo oszukałam ją w paru sprawach, to strasznie mnie to
denerwuje. Zrobiłabym chyba wszystko, żeby tylko nie czuć się jeszcze raz tak samo, gdy znowu
nadejdzie Dzień Sądu.
- Fo, fi, ao, fum: czuję nosem jakąś historyjkę - powiedział wuj Ben. - Co masz na myśli mówiąc o
Sądzie Ostatecznym w czasie przeszłym?
Historynka opowiedziała mu dzieje tej okropnej niedzieli ubiegłego lata i wszyscy serdecznie
śmialiśmy się z siebie wraz z nim.
- Tak czy inaczej - wymruczał Piotrek - ja już nie chcę przeżyć czegoś takiego po raz drugi. Mam
nadzieję, że w dniu Sądu Ostatecznego będę nieboszczykiem.
- Ale i tak zostaniesz na niego wezwany - powiedział Feliks.
- Och, to co innego. Tego się nie boję. Nic nie będę o tym wiedzieć, aż się to naprawdę zacznie.
Oczekiwanie - oto co jest najgorsze.
- Nie wydaje mi się, że powinieneś rozmawiać o takich sprawach - oświadczyła Fela.
Z nadejściem wieczoru wybraliśmy się do Złotego Kamienia. Wiedzieliśmy, że Niezgrabiasz i jego
młoda małżonka byli oczekiwani w domu o zachodzie słońca i mieliśmy zamiar rozrzucić kwiaty po
ścieżce, którą panna młoda wejdzie do swego nowego domu. Był to pomysł Historynki, ale nie
jestem pewien czy ciocia Janet pozwoliłaby nam pójść, gdyby wuj Ben nie wstawił się za nami.
Poprosił też, żebyśmy go zabrali ze sobą, na co się zgodziliśmy pod warunkiem, że się ukryje, gdy
młoda para przybędzie do domu.
- Widzisz, ojcze, Niezgrabiasz nic nie ma przeciwko nam, bo jesteśmy tylko dziećmi i on nas dobrze
zna - wyjaśniała Historynka - ale gdyby zobaczył ciebie, obcego, mogłoby go to wprawić w
zakłopotanie i moglibyśmy mu zepsuć ten ważny moment. A to byłoby niewybaczalne.
Tak więc poszliśmy do Złotego Kamienia obładowani kwiatami zebranymi w dwóch ogrodach. Był
jasny, bursztynowy w odcieniu, wrześniowy wieczór i gdy czekaliśmy w oddali, nad przystanią w
Markdale podnosił się wielki okrągły czerwony księżyc. Wuj Ben ukrył się przy furtce, za
rozhuśtanymi wiatrem gałęziami sosen, ale oboje z Historynką pomachiwali ku sobie rękami i
wymieniali wesołe żarciki.
- Czy ty naprawdę czujesz, że znasz swojego ojca? - wyszeptała ze zdziwieniem Sara Ray. - Tak
długo go nie widziałaś.
- Nawet gdybym go nie widziała sto lat, to nie robiłoby mi to żadnej różnicy - odparła ze śmiechem
Historynka.
- Ciicho! zajeżdżają - wyszeptała podekscytowana Fela.
I rzeczywiście przyjechali. Piękna Alicja zarumieniona i urocza, w najpiękniejszej z pięknych
błękitnej sukni, i Niezgrabiasz tak bardzo szczęśliwy, że zupełnie zapomniał być niezręczny.
Wysadził ją szarmancko z bryczki i podprowadził z uśmiechem do nas. Rozstąpiliśmy się przed nimi
hojnie rozrzucając na ziemię kwiaty i Alicja Dale przeszła do samego progu swego nowego domu
stąpając po kwiatowym dywanie. Na progu oboje się zatrzymali i odwrócili do nas, a my z
zakłopotaniem dopełniliśmy rytuału składając im gratulacje i dobre życzenia.
- To było niezmiernie miłe z waszej strony - rzekła uśmiechnięta panna młoda.
- To było niezmiernie przyjemne móc to zrobić dla ciebie, kochana - odszepnęła Historynka. - Och
panno Reade, to jest pani Dale chciałam powiedzieć - wszyscy mamy nadzieję, że będzie pani
szczęśliwa, zawsze, zawsze.
- Jestem pewna, że będę - odparła Alicja Dale zwracając się do swego męża. On zaś spojrzał jej w
oczy i w tej chwili zostaliśmy zupełnie przez nich zapomniani. Zauważyliśmy to i usunęliśmy się
cicho, zaś Jasper Dale wprowadził swą żonę do domu i zostawił za sobą cały świat.
Radośnie zanurzyliśmy się w rozjaśniony księżycem zmierzch. Wuj Ben dołączył do nas przy furtce
i Historynka zapytała go, co sądzi o pannie młodej.
- Kiedy umrze, z jej prochu wyrosną niebieskie fiołki - odpowiedział.
- Wuj Ben mówi jeszcze dziwniejsze rzeczy niż Historynka - szepnęła do mnie Fela.
I tak uchodził od nas ten piękny dzień, przepływając między palcami, gdy staraliśmy się go
zatrzymać. Zaplątał się w cieniach i mknął po drodze rozjaśnionej białym światłem wieczornych
gwiazd. Był darem raju. Jego godziny były piękne i pełne miłości. Od pierwszych chwil poranka do
zapadnięcia nocy nic nie zakłóciło tego piękna. Zabrał ze sobą radość i śmiech, ale zostawił
błogosławiony czar pamięci.
Rozdział XXVII
Zmienia się stary porządek
- Pojadę razem z ojcem, kiedy będzie wyjeżdżał. Ma zamiar spędzić zimę w Paryżu, więc będę tam
chodzić do szkoły.
To powiedziała nam Historynka pewnego dnia w sadzie. W jej tonie nie było słychać zbytniego
uniesienia, raczej więcej żalu. Nie było to dla nas niespodzianką, wisiało to bowiem w powietrzu od
chwili przybycia wuja Bena. Ciocia Janet bardzo niechętnie zgadzała się na wyjazd Historynki, ale
wuj Ben był nieugięty. Nadszedł czas, oświadczył, żeby poszła do lepszej szkoły niż mała wiejska
szkoła w Carlisle. A poza tym nie chciał, żeby dorastała jako ktoś mu obcy. Tak więc zdecydowano
w końcu, że wyjedzie razem z nim.
- Pomyśl tylko, wyjeżdżasz do Europy - powiedziała Sara Ray tonem pełnym podziwu. - Czy to nie
wspaniałe!
- Myślę, że po jakimś czasie polubię to - odpowiedziała powoli Historynka - ale wiem, że na
początku będę strasznie tęsknić za domem. Naturalnie, że będzie cudownie być razem z ojcem, ale
tak mi będzie was wszystkich brakowało!
- Wyobraź sobie jak nam będzie brakować ciebie - westchnęła Celinka. - Ależ to będzie samotna
zima bez ciebie i Piotrka. O Boże, tak bym chciała, żeby nic się nie zmieniło.
Fela milczała. Spoglądała uparcie na trawę, na której siedziała i z roztargnieniem wyrywała cienkie
listki. Niebawem zauważyliśmy dwie wielkie łzy spływające jej po policzkach. Historynka
wyglądała na zdziwioną.
- Felu, czy płaczesz dlatego, że ja wyjeżdżam? - zapytała.
- Pewnie, że tak - odpowiedziała Fela łkając. - Czy myślisz, że nie posiadam żadnych uczuć?
- Nie sądziłam, że ci na tym jakoś zależy - powiedziała Historynka otwarcie. - Zawsze wyglądało na
to, że nie bardzo mnie lubisz.
- Ja się nie obnoszę z moimi uczuciami - odparła biedna Fela próbując zachować się z godnością. -
Myślę, że mogłabyś zostać. Twój ojciec by ci pozwolił, gdybyś go poprosiła.
- Możliwe, ale i tak musiałoby to kiedyś nastąpić - westchnęła Historynka. - I im dłużej by się to
odkładało, tym trudniejsze byłoby rozstanie. Ja też to okropnie ciężko przeżywam. Nie mogę nawet
zabrać ze sobą Paddy’ego. Będę go musiała zostawić tutaj i tak was bardzo proszę - obiecajcie, że
będziecie dla niego dobrzy.
Wszyscy solennie obiecaliśmy, że będziemy.
- Będę mu dawać śmietankę rano i wieczorem - wyszlochała Fela - ale nie będę mogła na niego
spojrzeć, żeby nie płakać. Będzie mi zawsze przypominać ciebie.
- No, przecież nie wyjeżdżam już dzisiaj - powiedziała trochę pogodniej Historynka. - Dopiero w
końcu października, tak że mamy przed sobą więcej niż miesiąc wspólnego życia. Postarajmy się
wszyscy, żeby to był wspaniały miesiąc, abyśmy go zapamiętali. Nie będziemy myśleć o moim
wyjeździe, dopóki nie nadejdzie ostatni dzień, nie będziemy się ze sobą kłócić, i postarajmy się
cieszyć wszystkim, ile się da. Tak więc, Felu, przestań już płakać. Strasznie się cieszę, że mnie lubisz
i szkoda, że wyjeżdżam, ale zapomnijmy o tym na miesiąc.
Fela westchnęła i schowała mokrą chusteczkę do kieszeni.
- Nie potrafię tak łatwo zapomnieć takich rzeczy, ale spróbuję - powiedziała posępnie. - Jeśli chcesz
trochę pouczyć się gotowania zanim wyjedziesz, to z chęcią nauczę cię wszystkiego, co sama umiem.
Był to bardzo wysoki stopień poświęcenia, jeśli chodzi o Felę, ale Historynka potrząsnęła przecząco
głową.
- Nie, nie będę sobie zawracać głowy lekcjami gotowania w ostatnim miesiącu tutaj. To zbytnia
udręka.
- Pamiętasz jak zrobiłaś ten pudding... - rozpoczął Piotrek i nagle urwał.
- Z trocin? - skończyła Historynka pogodnie. - Nie krępuj się mi o tym przypominać. Już mnie to nie
irytuje. Zaczynam nawet widzieć śmieszną stronę wydarzenia. Chyba pamiętam, pamiętam też jak
upiekłam chleb zanim ciasto wyrosło.
- Ludzie robią znacznie gorsze pomyłki - wtrąciła życzliwie Fela.
- Jak na przykład użycie proszku do... - ale tutaj Dan nagle się zatrzymał, przypominając sobie prośbę
Historynki o piękny, niezmącony kłótniami miesiąc.
Fela zarumieniła się, ale nic nie powiedziała, nawet nie wyglądała, że ma chęć coś powiedzieć.
- Ale przeżyliśmy wspólnie wiele zabawnych chwil - tak czy inaczej - rzekła w zamyśleniu Celinka.
- Pomyślcie tylko jak często śmialiśmy się tego ostatniego roku - powiedziała Historynka. - Było nam
tak dobrze ze sobą, myślę też że mamy przed sobą mnóstwo wspaniałych lat.
- Raj jest zawsze za nami i raj jest przed nami - powiedział wuj Ben, który nadszedł akurat w tej
chwili.
Powiedział to z westchnieniem, które jednak natychmiast rozpłynęło się w jednym z jego czarujących
uśmiechów.
- Lubię wuja Bena znacznie bardziej niż się tego spodziewałam - zwierzyła mi się Fela. - Mama
mówi, że nigdzie nie zagrzewa miejsca, ale jest w nim naprawdę coś miłego, chociaż mówi wiele
rzeczy, których wcale nie rozumiem. Myślę, że Historynce będzie bardzo wesoło w tym Paryżu.
- Będzie chodzić do szkoły, będzie się musiała dużo uczyć - odparłem.
- Powiedziała, że ma zamiar uczyć się aktorstwa - oświadczyła Fela. - Wuj Roger mówi, że to dobrze
i że kiedyś będzie sławna. Ale mama myśli, że to okropne i ja też tak sądzę.
- Ciocia Julia jest śpiewaczką - powiedziałem.
- Och, to zupełnie co innego. Ale mam nadzieję, że z biedną Sarą wszystko będzie w porządku
- westchnęła Fela. - Nigdy nie wiadomo, co się może stać z człowiekiem w tych obcych krajach. I
jeszcze wszyscy mówią, że Paryż to takie zepsute miasto. Cóż, musimy mieć nadzieję, że wszystko
dobrze się ułoży - zakończyła z rezygnacją w głosie.
Tego wieczoru oboje z Historynką pędziliśmy krowy na pastwisko po wieczornym udoju. Kiedy
wróciliśmy do domu zobaczyliśmy w sadzie wuja Bena. Spacerował po Alei Wuja Stefana z rękami
założonymi do tyłu, swą piękną młodzieńczą twarz uniósł w stronę zachodu, gdzie na niebie fale
nocy przenikały przez zamglone obrzeże osiadającego słońca.
- Widzicie tę gwiazdę tam, na południowym zachodzie? - zapytał, gdy dołączyliśmy do niego. - Tę
nad sosną. Wieczorna gwiazda jaśniejąca nad ciemną sosną jest najbielszą rzeczą w całym
wszechświecie - dlatego, że jest to żywa biel, biel posiadająca duszę. Jakże pełen cieni jest ten stary
sad! Wiecie, miałem schadzkę z duchami.
- Z Duchem Rodzinnym? - spytałem głupawo.
- Nie, nie z Duchem Rodzinnym.
Nigdy nie widziałem pięknej Emilii ze złamanym sercem. Twoja matka, Saro, raz ją widziała - to
była taka dziwna sprawa - dodał w zamyśleniu, jakby do siebie.
- Rzeczywiście mama ją widziała? - wyszeptała Historynka.
- No, w każdym razie zawsze w to wierzyła. Kto zresztą wie?
- Wujku Benie, czy sądzisz, że duchy istnieją naprawdę? - spytałem z zaciekawieniem.
- Nigdy żadnego nie widziałem.
- Ale powiedziałeś, że miałeś schadzkę z duchami dziś wieczorem - wtrąciła Historynka.
- O tak - z duchami przeszłości. Kocham ten sad, bo jest w nim tyle duchów. Jesteśmy wielkimi
przyjaciółmi - te duchy i ja. Spacerujemy, rozmawiamy, nawet śmiejemy się razem. Smutnym
śmiechem, ale w tym smutku jest pewna słodycz. I zawsze tutaj przychodzi do mnie jedna bardzo mi
droga zjawa, z którą bierzemy się za ręce i wędrujemy... utracona dama z dawnych lat.
- Moja mama? - spytała bardzo cicho Historynka.
- Tak, twoja mama. Tutaj, w miejscach często przez nią odwiedzanych, nie mogę uwierzyć, że nie
żyje; że mógł umrzeć jej śmiech. Była najweselszą, najsłodszą istotą, i taka była młoda - tylko trzy
lata starsza od ciebie, Saro. Tamten stary dom był szczęśliwy, bo ona w nim była przez osiemnaście
lat. Wtedy ją spotkałem po raz pierwszy.
- Tak bardzo żałuję, że jej nie pamiętam - powiedziała Historynka z lekkim westchnieniem. - Nawet
nie mam jej podobizny. Dlaczego nie namalowałeś jej, ojcze?
- Nie pozwalała mi. Miała jakieś dziwne śmieszne uprzedzenie - na poły żartobliwe, na poły poważne
- w tym względzie. Miałem zamiar to zrobić, wtedy gdy mi na to pozwoli. I wtedy - umarła. Jej brat
bliźniak, Feliks, zmarł tego samego dnia. W tym też było coś dziwnego. Trzymałem ją w ramionach i
wpatrywała się we mnie, nagle spojrzała poza mnie, wzdrygnęła się i powiedziała:
„Feliks!”. Przez chwilę drżała, a potem się uśmiechnęła i znowu spojrzała na mnie - jakby
przepraszając. „Feliks przyszedł po mnie, kochanie” - powiedziała. „Zawsze byliśmy razem zanim
się pojawiłeś, więc nie gniewaj się. Bądź zadowolony, że nie muszę iść tam sama”. - Cóż, kto to zna
prawdę? Ale zostawiła mnie, Saro, zostawiła.
W głosie wuja Bena było coś, co kazało nam milczeć przez jakiś czas. A potem Historynka odezwała
się bardzo miękko:
- Jak mama wyglądała, ojcze? Ja nie jestem do niej podobna ani trochę, prawda?
- Nie, nie jesteś, choć bardzo chciałbym, ty moja brązowa istotko. Twarz twojej matki była biała jak
wodna lilia, z leciutką mgiełką różowości na policzkach. Miała oczy kogoś, komu w sercu zawsze
brzmi jakaś pieśń. Były to oczy niebieskie jak mgła. Miała ciemne rzęsy i bardzo czerwone usta,
które drżały, gdy była smutna, a gdy była szczęśliwa wyglądały jak pąsowa róża zbyt mocno
potrząśnięta wiatrem. Była szczupła i giętka jak młoda białopienna brzózka. Jakże ja ją kochałem!
Jacy byliśmy szczęśliwi! Ale kto akceptuje miłość ludzką, musi łączyć ją w swej duszy z
cierpieniem. Wiem też, że nie jest dla mnie stracona. Nic nigdy nie jest dotąd, dopóki o tym
pamiętamy.
Wuj Ben spojrzał w górę na wieczorną gwiazdę. Zauważyliśmy, że zapomniał o nas. Trzymając się
za ręce, wymknęliśmy się więc, pozostawiając go samego w pełnym wspomnień i nawiedzonym
przez zjawę starym sadzie.
Rozdział XXVIII
Droga do Arkadii
Październik tego roku zebrał wszystkie rozproszone przez lato promienie słoneczne i odział się w nie
jak w suknię. Historynka prosiła nas, abyśmy uczynili nasz ostatni spędzony razem miesiąc pięknym
i natura dzielnie sekundowała naszym wysiłkom, darując nam rzecz najpiękniejszą z pięknych - pełen
uroku i doskonałości miesiąc opadania liści.
W całym tamtym październiku nie było ani jednego dnia, który by nie rozpoczynał się wspaniałym
świtem i nie odchodził w otoczeniu pięknej galaktyki wieczornych gwiazd. Ani jednego dnia bez
złotego światła nad rozległymi pastwiskami i purpurowych mgiełek w oddali. Nigdy nie było nic
podobnie wspaniałego jak klony tamtego roku. Klony mają w sobie, w swoich duszach, pierwotny
ogień. Słabo błyszczy w ich wczesnej młodości, zanim rozwiną się liście, w czerwieni i
różowożółtawym kwieciu, i latem starannie się ukrywa pod skromną, podszytą srebrem zielenią. Ale
kiedy nadejdzie jesień, klony już nie próbują być skromne i rozpłomieniają się w całej barbarzyńskiej
wspaniałości i okazałości swej prawdziwej natury. To one przemieniają wzgórza w scenerię wprost z
baśni z tysiąca i jednej nocy, ze złotej epoki zacnego Haruna ar_Raszida.
Nigdy się nie zrozumie czym jest szkarłat i purpura, dopóki się ich nie zobaczy w całej wspaniałości
na wzgórzu, w październiku, pod niezgłębionym błękitem jesiennego nieba. Cały żar, promienność i
radość serca ziemi zdaje się przejawiać w zdecydowaniu samowyrażenia choć raz, zanim zimowe
mrozy ochłodzą jej łomocący puls. Jest to jak pora karnawału poprzedzającego nadejście posępnych
dni Wielkiego Postu, dni gdy w dolinach nie będzie listowia i zawisną nad nimi pokutnicze mgły.
Nadszedł znowu czas zrywania jabłek i wszyscy pracowaliśmy z radością. Wuj Ben zbierał jabłka
razem z nami i dzięki niemu i Historynce ten październik będzie niezapomniany.
- Czy chcecie pójść dziś ze mną na przechadzkę polami? - zwrócił się do mnie i do niej pewnego
leniwego popołudnia, gdy niebo było opalowe, łąki pstrokate i pagórki zamglone.
Była to sobota, więc Piotrek poszedł do domu, Feliks i Dan pomagali wujowi Alecowi obcinać rzepę;
Celinka i Fela piekły ciasteczka na niedzielę. Tak więc Historynka i ja byliśmy sami w Alei Wuja
Stefana.
Podczas tego ostatniego miesiąca lubiliśmy przebywać razem, rozmyślać, tak jak to się robi w
młodości, i rozmawiać o naszej przyszłości. Tego lata między nami nawiązała się i umocniła więź
sympatii, jaka nie istniała w stosunkach z pozostałymi. Byliśmy najstarsi - Historynka miała lat
piętnaście i ja prawie tyle samo. I nagle zaczęło nam się zdawać, że jesteśmy dużo starsi niż reszta, że
posiadamy takie marzenia, wyobrażenia i dalekosiężne nadzieje, których oni nie będą mogli ani z
nami dzielić, ani ich zrozumieć. Czasami byliśmy zupełnymi dziećmi, ciągle zaabsorbowanymi
dziecinnymi sprawami, ale bywały godziny, kiedy zdawało nam się, że jesteśmy dorośli, wręcz
starzy. I wtedy dyskutowaliśmy o naszych marzeniach, oczekiwaniach i nadziejach - nieokreślonych
i wspaniałych. W ten też sposób, z tęczowych okruchów naszego dziecięcego koleżeństwa, zaczęła
powstawać ta nieczęsto spotykana i piękna przyjaźń, która miała trwać przez całe życie, wzbogacając
je i rozświetlając.
Nie ma bowiem więzów silniejszych i trwalszych od tych, które powstały z wzajemnych zwierzeń w
tej magicznej porze, gdy młodość wymyka się spod otoczki dzieciństwa i zaczyna się zastanawiać, co
znajduje się za zamglonymi pagórkami, które otaczają złocistą drogę.
- A dokąd się wybierasz? - spytała Historynka.
- Do lasu, który opasuje ten szary pagórek, a za nim wlewa się w liczne doliny odziane w purpurę i
wieczny spokój - odparł wuj Ben. - Mam ochotę na jeszcze jedną wędrówkę po Wyspie Księcia
Edwarda, zanim znowu opuszczę Kanadę. Ale nie chciałbym pójść sam. Chodźcie więc ze mną, wy
dwie młodziutkie wesołe istoty, dla których całe życie jest jeszcze piękne i dobre. Poszukamy razem
ścieżki do Arkadii. Po drodze zobaczymy wiele różnych rzeczy, które sprawią nam radość. Wesołe
dźwięki dolecą do nas na skrzydłach wiatru i nasz będzie złoty cygański skarb. Poznamy potężny
niewypowiedziany urok mglistego świerkowego lasu i wdzięk giętkich górskich jesionów
otaczających samotną dolinkę. Spotkamy się z pierzastym i futrzastym ludkiem, będziemy się
wsłuchiwać w muzykę starych poszarzałych sosen. Chodźcie ze mną, a będzie to wędrówka i
popołudnie, które zapamiętacie na całe życie.
Tak się też stało i nigdy nie wyblakły te wspomnienia. To idylliczne popołudnie, gdy wędrowaliśmy
z Historynką i wujem Benem po lasach starego Carlisle, lśni w mojej księdze życia jako jedna z
najpiękniejszych stronic. A było to tylko kilka godzin najprostszej przyjemności; wędrowaliśmy nie
trzymając się drogi; szliśmy przez leśny spokój tych drogich miejsc, które tego dnia zdawały się być
przepełnione uczuciami przyjaźni. Wuj Ben szedł za nami, z cicha pogwizdując, czasem mówił coś
do siebie. Nas zaś cieszyły te jego wypowiedzi, wuj Ben był bowiem jedynym znanym mi
człowiekiem, który, gdy tego chciał, mówił „jak z książki” i robił to nie będąc śmiesznym. Może
dlatego, że miał dar dobierania sobie „odpowiedniego, acz nielicznego” audytorium i odpowiedniej
pory, by do tego audytorium trafić.
Szliśmy przez pola w zamiarze ominięcia lasu na tyłach farmy wuja Aleca i znalezienia dróżki, która
wiodła przez lasek wuja Rogera. Ale zanim do niej dotarliśmy natknęliśmy się zupełnie przypadkowo
na filuternie wijącą się ścieżynkę. Przypadkowo, jeśli oczywiście może być coś takiego jak
przypadek w lesie; jestem raczej skłonny przypuszczać, że zostaliśmy wprowadzeni przez Dobre
Ludki na jedną z tych rusałczych dróg, po której postanowiły nas wieść.
- Chodźcie, zbadajmy co tu jest - rzekł wuj Ben. - Zawsze strasznie boleję jeśli muszę iść ścieżką
prosto, a wolałbym pójść na ukos, dlatego że właśnie wszystkie takie skróty i obejścia prowadzą do
serca lasu. Musimy więc nimi podążać, jeśli chcemy sami poznać las i aby on nas poznał. Kiedy
naprawdę poczujemy, jak przy naszych sercach bije jego dzikie serce, to wtedy on wkradnie się do
naszych żył i uczyni nas swymi na zawsze. I odtąd nie będzie miało znaczenia gdzie i jak będziemy
się włóczyć - po hałaśliwych ulicach miast lub samotnych morskich drogach - zawsze bowiem
powrócimy do lasu, z którym połączyła nas najtrwalsza więź.
- Zawsze w lesie czuję się taka zadowolona - powiedziała Historynka z rozmarzeniem, kiedy
skręcaliśmy pod nisko zwisającymi konarami sosen. - Drzewa są takimi przyjaznymi istotami.
- Są najbardziej przyjazne ze wszystkich boskich stworzeń - powiedział z naciskiem wuj Ben.
- I tak się lekko z nimi współżyje. Można toczyć rozmowy z sosnami, naszeptywać sekrety topolom,
wysłuchiwać opowieści o romantycznych przygodach, które mają do opowiedzenia buki, spacerować
w wymownym milczeniu między świerkami - to wszystko uczy czym jest prawdziwe koleżeństwo.
Poza tym drzewa wszędzie na świecie są takie same. Buk na zboczach Pirenejów jest taki sam jak ten
w lesie w Carlisle. Była tu gdzieś stara sosna, z której bliźniaczą siostrą zaznajomiłem się w kotlinie
w Apeninach.
Posłuchajcie tych wiewiórek, słyszycie jak szczebiocą tam w oddali? Czy kiedyś słyszeliście tyle
zamieszania bez powodu? Wiewiórki to najbardziej wścibskie i rozplotkowane z leśnych stworzeń;
obca jest im powściągliwość innych jego mieszkańców. Ale mimo wszystko jest jakiś przyjazny
dźwięk w tym rozgardiaszu.
- Wydaje mi się, że nas strofują - powiedziałem ze śmiechem.
- Och, nawet w połowie nie są takie skłonne do besztania, jak można przypuszczać z wydawanych
dźwięków - odpowiedział wesoło wuj Ben.
- Gdyby chciały choć odrobinę pomyśleć i poprawić swoje nazbyt hałaśliwe maniery, byłyby
uroczymi i dającymi się kochać stworzeniami.
- Gdybym miała być zwierzęciem, to chyba chciałabym być wiewiórką - stwierdziła Historynka. - Po
fruwaniu to chyba druga wspaniała rzecz.
- Spójrzcie tylko jaki ta zrobiła skok - zaśmiał się wuj Ben. - I posłuchajcie jej pieśni triumfu!
Przypuszczam, że ta odległość, którą pokonała, była dla niej tak wielka, jak dla nas byłby skok ponad
Niagarą. Cóż, leśny ludek jest szczęśliwy i bardzo z siebie zadowolony.
Ci, którzy podążają cienistą, krętą, pełną balsamicznych zapachów dróżką do nieoczekiwanego
wgłębienia, gdzie ukrywa się leśny strumyk, znajdą jeden z najrzadszych sekretów, jakie ma las.
Takie było i nasze szczęście w tym szczególnym dniu. Na końcu naszej dróżki znaleźliśmy pod
sosnami to - kryształowo czystą istotę o wargach, których nie pocałował nawet zabłąkany promyk
słońca.
- Nietrudno sobie wyobrazić, że to jest jedno z tych zaczarowanych źródełek ze starego romansu -
powiedział wuj Ben. - To miejsce jest na pewno zaczarowane, musimy więc poruszać się ostrożnie,
rozmawiać cicho, abyśmy nie przeszkodzili w odpoczynku białej rusałce, albo nie zniszczyli jakiejś
czarownej nici, której uprzędzenie zajęło lata.
- Jak łatwo uwierzyć we wszystkie takie rzeczy, gdy się jest w lesie - powiedziała Historynka,
formując kubek z kawałka złotobrązowej kory brzozowej i napełniając go u źródełka.
- Spełnij tą wodą toast, Saro - powiedział wuj Ben. - Nie ma wątpliwości, że jest w niej jakaś
magiczna siła i że życzenie, jakie wypowiesz, na pewno ci się spełni.
Historynka podniosła swój złotawy puchar do czerwonych ust. Orzechowe oczy uśmiechały się do
nas nad jego brzegiem.
- Piję za naszą przyszłość - zawołała - i wyrażam życzenie, żeby każdy kolejny dzień naszego życia
był lepszy od tego, który minął.
- Życzenie pełne przesady, prawdziwie młodzieńcze - skomentował wuj Ben. - I pomimo tej przesady
może się spełnić, jeśli pozostaniecie wierni sobie samym. W takim razie każdy kolejny dzień będzie
lepszy od tego, który minął, ale też będzie wiele dni, drogi chłopcze i droga dziewczynko, gdy w to
nie będziecie wierzyć.
Nie zrozumieliśmy go, ale wiedzieliśmy, że wuj Ben nigdy nie wyjaśniał tego, co miał na myśli. Gdy
się go pytano, to zazwyczaj odpowiadał z uśmiechem: „Pewnego dnia dorośniecie do tego. Czekajcie
więc”. Ruszyliśmy śladem strumyczka, który wypływał ze źródełka i toczył się kręcąc i zawijając.
- Strumyk - rzekł wuj Ben - jest najbardziej zmienną, pełną oczarowania i kochaną rzeczą na świecie.
Nigdy nie pozostaje nawet przez dwie minuty w tym samym nastroju. Tu wzdycha i szepcze, jakby
mu serce pękało, a posłuchajcie go tam dalej, pod brzozami - śmieje się jakby opowiadał sobie jakieś
wspaniałe żarty.
Był to rzeczywiście bardzo zmienny strumień. W jednym miejscu tworzył sadzawkę - ciemną,
posępną i spokojną, w której oglądaliśmy odbicie naszych twarzy; potem stawał się rozmowny i
nawet plotkował na płytkim kamienistym dnie, gdzie widać było taniec diamentowych błysków
słonecznych promieni i gdzie żaden pstrąg ani płotka nie mogły przemknąć nie zauważone. Czasami
jego brzegi były wysokie i strome, zasłonięte smukłymi brzozami i jesionami; kiedy indziej były to
zaledwie niskie obrzeża, zielone od delikatnego mchu, łagodnie wysuwające się z lasu. Raz
podpłynął do małego urwiska i odważnie rzucił się w dół w pienistym oburzeniu, aby tam pozbierać
się z oszołomienia między omszałymi kamieniami. Minęło trochę czasu zanim zdołał uporać się ze
swą irytacją i znowu pomknął szumiąc i szemrząc, walcząc z gnijącymi pniami, które leżały na jego
drodze i robiąc więcej zamieszania niż należało przy każdym korzeniu, na jaki natrafiał. Poczuliśmy
się zmęczeni jego humorami i myśleliśmy nawet, żeby go opuścić, gdy nagle znowu poprawił mu się
nastrój, stał się łagodny, zawinął się dokoła zakrętu i szybko zaprowadził nas w krainę baśni. Była to
mała dolinka daleko w sercu leśnej głuszy. Brzegów strumyka strzegł rząd brzózek, a każda z nich
zdawała się wdzięczniejsza i bardziej złocista niż jej siostry. Las
się w tym miejscu przerzedzał, pozostawiając dolinkę w jeziorku bursztynowego słonecznego
blasku. Złociste drzewa odbijały się w powolnym strumyku, od czasu do czasu opuszczając weń
listki, które płynęły w dal aby
- jak to nam powiedział wuj Ben - zostać użyte przez jakieś przedsiębiorcze leśne duszki, którym
przyjdzie ochota udać się w bardzo oddalone baśniowe miejsce, gdzie wszystkie strumyki wpadają
do morza.
- Och, cóż to za piękne miejsce! - wykrzyknąłem, rozglądając się z radością.
- Dokoła niego na pewno roztacza się czar wieczności - szepnął wuj Ben. - Zima może go zostawić
nietkniętym, albo wiosna nigdy tu nie powróci. Zawsze pozostanie takie samo.
- Nie przychodźmy tutaj nigdy więcej - rzekła półgłosem Historynka - nigdy, bez względu na to, jak
często będziemy w Carlisle. Wtedy nigdy nie dowiemy się czy się coś zmieniło. Będziemy je mogli
zapamiętać takim, jakie jest teraz i takim zostanie się dla nas na zawsze.
- Spróbuję to naszkicować - powiedział wuj Ben.
Podczas gdy wuj rysował, my oboje siedzieliśmy nad brzegiem strumyka i Historynka opowiedziała
mi historię Śpiewającej Trzciny. Była to prościutka historyjka o smukłej brązowej trzcinie, która
rosła obok leśnej sadzawki i była zawsze smutna, ciągle wzdychała ponieważ nie umiała wyrazić
muzyki, tak jak strumyk, ptaki czy wiatr. Wszyscy dokoła drażnili ją i wyśmiewali się z jej
zachcianki. No bo kto kiedy oczekiwał muzyki, od takiej zwyczajnej, brązowej, pozbawionej urody
istoty? Lecz pewnego razu przez las szedł młodzieniec piękny jak wiosna. Młodzieniec ściął trzcinę,
ukształtował ją jak chciał i potem, przyłożywszy do ust, podmuchał w nią. I wtedy, o cudzie! -
muzyka popłynęła przez las! Była tak przejmująca, że wszystko - strumyki, ptaki i wiatr - zamilkło i
zaczęło się przysłuchiwać. Nikt nigdy nie słyszał czegoś tak pięknego. To była muzyka przez długi
czas zamknięta w duszy śpiewającej trzciny, którą teraz uwolniono od bólu i cierpienia.
Wiele razy słuchałem Historynki, gdy opowiadała znacznie bardziej dramatyczne historie, ale ta
właśnie pozostaje w mej pamięci najbardziej wyraźnie. W części na pewno ze względu na miejsce, w
którym ją usłyszałem; w części, dlatego że była to ostatnia z historyjek, jakie od niej słyszałem, przed
długoletnią przerwą i ostatnia, jaką mi opowiedziała na złocistej drodze.
Kiedy wuj Ben zakończył swój rysunek, promienie słońca zrobiły się szkarłatne i zaczęły się coraz
bardziej oddalać. Wczesny jesienny zmierzch zapadał nad lasami. Opuściliśmy naszą dolinkę
żegnając się z nią na zawsze, jak to zaproponowała Historynka, i poszliśmy powoli w stronę domu
przez jodłowy las, skąd dochodził nas przenikliwy, nie poddający się opisaniu, zapach.
- W zapachu umierających jodeł jest jakaś magia - powiedział głośno do siebie wuj Ben, jakby
zapomniawszy, że nie jest zupełnie sam. - Przenika do krwi jak jakieś rzadkie, delikatnie
skomponowane wino i przejmuje dreszczem niewypowiedzianej słodyczy - jak gdyby wspomnieniem
innego, piękniejszego życia spędzonego na jakiejś szczęśliwej planecie. W porównaniu z nim
wszystkie inne zapachy wydają się ciężkie i takie przyziemne, pociągające do dolin zamiast do
wzgórz. Ostry zapach jodeł wzywa i w górę i w dół, ku jakimś dalekim cudownym zdarzeniom, ku
jakiemuś duchowemu szczytowi, z którego zdołamy zobaczyć niezmącony i niczym nie przesłonięty
obraz wież powietrznego Miasta Piękna, albo spełnienie się cudu ziemi obiecanej.
Przez chwilę milczał, a potem dodał nieco cichszym głosem:
- Felicjo, tak lubiłaś zapach umierających jodeł. Gdybyś była tu dzisiaj ze mną, Felicjo, Felicjo!
Coś, co usłyszałem w jego głosie, nagle napełniło mnie smutkiem. Pocieszyłem się, kiedy poczułem,
że Historynka wzięła mnie za rękę. I tak razem wyszliśmy z lasu w jesienny zmrok.
Znajdowaliśmy się w niewielkiej dolinie. W połowie drogi, na przeciwległym zboczu, paliło się w
klonowym gaju jasnym i równym płomieniem ognisko. W tym płomieniu świecącym tak czerwono
na ciemnym tle lasu i mrocznych wzgórz było coś nieopisanie pociągającego.
- Chodźmy tam - zawołał ochoczo wuj Ben, porzucając swój smutny nastrój i chwytając nas za ręce. -
Ogień w lesie w nocy ma taką siłę przyciągania, że nie może jej się oprzeć żaden śmiertelnik.
Śpieszmy się, nie wolno tracić czasu.
- O, to jeszcze będzie długo płonąć - powiedziałem zdyszany, bo wuj Ben ciągnął nas pod górę w
bezlitosnym tempie.
- Nie wiadomo. Mogło zostać zapalone przez jakiegoś zacnego, uczciwego farmera, który chciał
uporządkować swój sad, ale też mogła je wzniecić jakaś leśna istota, jako wskazanie drogi lub znak
wezwania skierowany do plemion krainy baśni. I wtedy może zniknąć, gdy będziemy zwlekać.
Płomień jednak nie znikł i niebawem znaleźliśmy się w gaju. Było tu pięknie. Ogień płonął jasnym
równym blaskiem i miękko potrzaskiwał. Długie arkady pod gałęziami drzew były oświetlone
różową poświatą, za którą czaiły się całe gromady szarych i purpurowych cieni. Wszystko trwało
nieruchome, rozmarzone, odległe.
- Trudno uwierzyć, że zaraz za pagórkiem znajduje się ludzka osada, gdzie płoną zwykłe domowe
lampy - powiedział wuj Ben.
- Czuję się, jakbyśmy byli oddaleni o tysiące mil od wszystkiego co znamy - wyszeptała Historynka.
- Tak właśnie jest - oświadczył stanowczo wuj Ben. - Jesteś z powrotem w epoce młodości ludzkiej
rasy, znowu w momencie omamienia młodością świata. Wszystko zawarło się w tej godzinie - piękno
starożytnych mitów, pierwotny urok milczenia i otwartej przestrzeni, powab tajemnicy. Cóż, to jest
ten czas i miejsce kiedy i gdzie wszystko może stać się rzeczywistością - kiedy zielone ludziki mogą
wypełznąć i wziąwszy się za ręce, zatańczyć dokoła ogniska, albo driady zsuną się z drzew, aby
ogrzać swe białe ciała przemarznięte w październikowych przymrozkach. Wcale bym nie był
zdziwiony, gdybyśmy zobaczyli właśnie coś takiego. Czy nie lśni tam w dali pośród mroku biel
czyjegoś ramienia? Czy nie widzieliście jak dziwaczna malutka twarzyczka elfa spogląda na nas zza
tego poskręcanego szarego pnia? Trudno tu być czegoś pewnym. Oczy śmiertelnych są zbyt powolne
i niezręczne w porównaniu z migotaniem zapalonego przez leśne duszki płomienia.
Trzymając się za ręce wędrowaliśmy przez to czarowne miejsce szukając mieszkańców krainy
rusałek, i słyszeliśmy ich mityczne głosy nawołujące z zaczarowanych gajów i nawiedzonych
wzgórz.
Nie opuściliśmy gaju, dopóki ognisko nie zmieniło się w popiół. A potem spostrzegliśmy, że księżyc
w pełni świeci lustrzanym blaskiem z bezchmurnego nieba ponad doliną. Między nią i nami wznosiła
się wysoka sosna, zdumiewająco prosta, wysmukła i od dołu zupełnie pozbawiona gałęzi. Dopiero
na wierzchołku rozszerzały się one w coś w rodzaju ciemnego gniazda, umieszczonego na tle
srebrzystej wspaniałości nieba. W dali rozciągały się uprawne pagórki skąpane w dostojnej białej
poświacie.
- Czy nie wydaje się wam, że opuściliśmy dom bardzo dawno, dawno temu? - spytała Historynka. - A
minęło zaledwie kilka godzin.
- Tylko kilka godzin - to prawda, lecz takich godzin, które są warte setek zwykłych lat nie tkniętych
blaskiem szczęśliwości i marzeniem.
Rozdział XXIX
Tracimy przyjaciela
Nasz piękny październik został zakłócony przez jeden czarny, tragiczny dzień - dzień, w którym
umarł Paddy. Paddy, po siedmiu latach tak szczęśliwego życia, jakiego można życzyć każdemu kotu,
zmarł nagle. Jak przypuszczaliśmy - z powodu trucizny. Dokąd zawędrował w ciemnościach, by
spotkać swoje przeznaczenie - nie wiedzieliśmy, ale chłodnym świtem dowlókł się do domu, aby tu
umrzeć. Znaleźliśmy go leżącego na progu, kiedy wstaliśmy, i nie trzeba było ani skąpych objaśnień
cioci Janet, ani niechętnego potwierdzenia wuja Bena, abyśmy wiedzieli, że tym razem nasz pupil nie
ma szansy wyzdrowienia. Czuliśmy, że nic nie można już zrobić. Okładanie łapek smalcem i siarką
było zbędne, nie miało też sensu wyprawianie się do Peg Bowen. Staliśmy dokoła w żałobnym
milczeniu; Historynka siedziała na schodku i trzymała Paddy’ego na kolanach.
- Przypuszczam, że nawet modlitwa teraz nie pomoże - powiedziała zdesperowana Celinka.
- Ale nie zaszkodziłoby spróbować - wyszlochała Fela.
- Nie trwońcie swoich modlitw - stwierdził posępnie Dan. - Patowi już nic nie pomoże. Można to
wyczytać z jego oczu. Poza tym nie wierzę, żeby modlitwy wyleczyły go ostatnim razem.
- Nie, to była Peg Bowen - oświadczył Piotrek - ale teraz ona go nie mogła zauroczyć, bo od miesięcy
jej tu nie ma i nikt nie wie, gdzie jest.
- Gdyby tylko umiał powiedzieć, co go najbardziej boli - powiedziała żałośnie Celinka. - To takie
okropne patrzeć jak cierpi i nie móc nic zrobić, by mu ulżyło!
- Nie sądzę, żeby teraz bardzo cierpiał - rzekłem pocieszająco.
Historynka milczała. Przesuwała tylko delikatną swą smukłą brązową dłoń po lśniącycm futerku
ulubieńca. Pat uniósł głowę i spróbował przysunąć się jeszcze bliżej do swej ukochanej pani.
Historynka otuliła ramionami jego przelewające się przez ręce ciało.
Usłyszeliśmy żałosne słabe miauknięcie, długi dreszcz - i przyjazna dusza Pata oddaliła się tam,
dokąd odchodzą dobre koty.
- Cóż, to już koniec - powiedział Dan, gwałtownie odwracając się od nas.
- To nie może być prawda - szlochała Celinka. - Wczoraj o tej porze był pełen życia.
- Wypił dwa spodeczki śmietanki - jęknęła Fela - i widziałam jak wieczorem złapał mysz. Może to
była jego ostatnia mysz.
- Łapał wiele myszy w swoim życiu - powiedział Piotrek, chcąc też wyrazić jakąś pochwałę
zmarłego.
- „Był kotem - i to jest wszystko. Nie zobaczymy już drugiego takiego” - zacytował wuj Ben.
Fela, Celinka i Sara Ray płakały tak bardzo, że ciocia Janet całkiem straciła cierpliwość i ostro
zwróciła im uwagę, że jeszcze będą miały nad czym płakać w życiu, co jednak wcale ich nie
pocieszyło. Historynka nie roniła łez, ale wyraz jej oczu ranił bardziej niż szloch.
- A może to i lepiej - powiedziała ponuro. - Tak się paskudnie czułam, myśląc o wyjeździe i
zostawieniu Paddy’ego. Nieważne jak dobrzy bylibyście dla niego - i tak tęskniłby za mną. Nie był
taki, jak większość kotów, których nie obchodzi kto jest, a kogo nie ma, jeśli tylko mają co jeść.
Paddy nie byłby szczęśliwy beze mnie.
- Och, nieee, nieee - zawodziła Sara Ray żałobnie.
Feliks rzucił w jej stronę niechętne spojrzenie.
- Nie wiem dlaczego ty robisz tyle szumu z tego powodu - powiedział bez współczucia. - Pat przecież
nie był twoim kotem.
- Ale ja go kochałam - łkała Sara - i zawsze jest mi przykro, gdy przykro jest moim przyjaciołom.
- Chciałabym móc wierzyć, że koty idą do nieba, tak jak ludzie - westchnęła Celinka. - Czy naprawdę
myślicie, że to niemożliwe?
Wuj Ben potrząsnął przecząco głową.
- Obawiam się, że nie. Chciałbym myśleć, że koty mają szanse na niebo, ale nie mogę. Nie ma nic
niebiańskiego w kotach, jak uroczymi stworzeniami by nie były.
- Ben, jestem zdumiona słysząc, co opowiadasz dzieciom - rzekła surowo ciocia Janet.
- Chyba nie wolałabyś, żebym im mówił, że koty idą do nieba - zaprotestował wuj Ben.
- Ja po prostu myślę, że nie należy tak troszczyć się o zwierzę, jak robią to te dzieci - odparła
stanowczo ciocia Janet - i ty ich nie powinieneś do tego zachęcać. A teraz, dzieci, przestańcie już
robić tyle zamieszania. Zakopcie kota i zajmijcie się zbieraniem jabłek.
Musieliśmy wrócić do swoich zajęć, ale Paddy nie mógł zostać pochowany w taki obojętny sposób.
Uzgodniliśmy, że pochowamy go w sadzie wieczorem, o zachodzie słońca. Sara Ray, która musiała
wrócić do domu, oświadczyła, że przyjdzie na tę uroczystość i błagała, abyśmy poczekali, jeśli nie
zjawi się na czas.
- Może nie będę mogła przyjść, dopóki nie wydoimy krów - chlipnęła - ale nie chciałabym tego
przepuścić. Nawet pogrzeb kota jest lepszy niż żaden.
- Okropne stworzenie! - powiedziała Fela ledwo odczekawszy aż Sara się oddali.
Tego dnia pracowaliśmy z ciężkimi sercami. Dziewczynki przez dłuższy czas gorzko płakały, a my,
chłopcy, pogwizdywaliśmy wyzywająco. Ale w miarę zbliżania się wieczoru, zaczęliśmy przejawiać
coraz większe zainteresowanie szczegółami pogrzebu. Jak to określił Dan - trzeba rzecz wykonać jak
należy, gdyż Pat nie był zwyczajnym kotem. Historynka wybrała miejsce na grób - w małym zakątku
za kępą drzew wiśniowych, gdzie wczesną wiosną trawa była obsypana fiołkami. My, chłopcy,
wykopaliśmy grób, „miękki i wąski” jak tego chciała dla siebie bohaterka starej ballady. Sara Ray,
której ostatecznie udało się zdążyć, i Fela stały i przyglądały się nam. Tylko Celinka i Historynka
trzymały się na uboczu.
- Wczoraj o tej porze nawet nie myśleliśmy, że dziś będziecie kopać grób dla Pata - westchnęła Fela.
- Tak niewiele wiemy o tym, co nam przyniesie jutro - załkała Sara. - Raz słyszałam jak to
powiedział pastor i to jest prawda.
- Naturalnie, że prawda. To jest napisane w Biblii, ale nie sądzę, że powinnaś to powtarzać w
związku z kotem - powiedziała Fela z nutą wątpliwości w głosie.
Kiedy już wszystko było przygotowane, Historynka przyniosła swego ulubieńca do sadu, w którym
tak często biegał i polował. Żadna trumna nie uciskała mu piersi, spoczywał bowiem w kartonowym
pudełku.
- Zastanawiam się czy wypada powiedzieć „z prochu powstałeś - w proch się obrócisz” - powiedział
Piotrek.
- Nie, nie wypada - zapewniła Fela. - To byłoby bardzo nieodpowiednie.
- W każdym razie myślę, że powinniśmy zaśpiewać pieśń - uroczyście oświadczyła Sara Ray.
- Dobrze, to możemy zrobić pod warunkiem, że nie będzie to pieśń religijna - zgodziła się Fela.
- Jak myślicie, czy nada się „Przypłyń do brzegu, żeglarzu, przypłyń do brzegu”? - spytała Celinka. -
To nigdy mi się nie wydawało zbyt religijne.
- Ale też nie jest odpowiednie na pogrzeb - powiedziała Fela.
- Ja myślę, że pieśń „Prowadź nas, dobre światło” będzie znacznie bardziej pasowała -zasugerowała
Sara Ray. - Jest przy tym taka pocieszająca i melancholijna.
- Nic nie będziemy śpiewać - wtrąciła chłodno Historynka. - Czy chcecie wszystko ośmieszyć? Po
prostu spokojnie zasypiemy mogiłę i na wierzchu położymy płaski kamień.
- Nie tak sobie wyobrażałam pogrzeb - mruknęła rozczarowana Sara Ray.
- Nic nie szkodzi, będziemy za to mieć prawdziwy nekrolog w „Naszym Piśmie” - szepnęła
pocieszająco Celinka.
- A Piotrek wytnie na kamieniu jego imię - dodała Fela. - Tylko nie mówmy nic dorosłym, póki tego
nie zrobimy, bo mogliby uznać, że to niewłaściwe.
Opuściliśmy sad smutną grupką, a dokoła nas naświstywał w szarym zmierzchu wiatr. Wuj Roger
minął nas przy furtce.
- Tak więc ostatnia smutna przysługa została oddana? - zauważył z uśmieszkiem.
Nie cierpieliśmy w tej chwili wuja Rogera. Ale kochaliśmy go, gdy dodał łagodnie:
- A więc pochowaliście swego małego towarzysza?
Tak wiele zależy od sposobu w jaki coś jest powiedziane. Ale nawet współczucie wuja Bena nie
mogło zmienić bolesnego faktu, że tego wieczoru nie było Paddy’ego przy udoju. Fela płakała cały
czas kiedy cedziła mleko. Wiele ludzkich istot zeszło do grobu i nie towarzyszyło im tyle
prawdziwego żalu, ile otoczyło naszego szarego kota.
Rozdział XXX
Przepowiednie
- Tu jest list od ojca do ciebie - powiedział Feliks, rzucając mi kopertę, kiedy przechodziliśmy przez
furtkę sadu. Cały dzień zrywaliśmy jabłka, ale po południu odpoczywaliśmy dokoła studni,
odświeżając się zimną lśniącą wodą.
Otworzyłem list raczej bez zainteresowania, bo ojciec - przy wszystkich swoich sympatycznych
cechach - nie miał daru pisania listów. Zawsze były one bardzo krótkie i mało ciekawe.
Ten list też był krótki, ale zawierał przesłanie wielkiej wagi. Siedziałem, wpatrując się tępo w kartkę
papieru, dopóki Feliks nie zawołał:
- Ed, co ci się stało? Co jest w tym liście?
- Ojciec wraca do domu - powiedziałem oszołomiony. - Za dwa tygodnie opuszcza Amerykę
Południową i będzie tu w listopadzie, żeby zabrać nas z powrotem do Toronto.
Wszyscy wydali okrzyk zdziwienia. A Sara Ray, oczywiście, zaczęła płakać, co mnie nieoczekiwanie
rozzłościło.
- Cóż - powiedział Feliks, kiedy wreszcie otrząsnął się z wrażenia - bardzo jestem zadowolony, że
znowu zobaczę ojca, ale muszę wam powiedzieć, że wcale mi się nie podoba, że muszę stąd
wyjechać.
Czułem dokładnie to samo, ale ze względu na łzy Sary Ray, nie mogłem się do tego przyznać.
Siedziałem więc w posępnym milczeniu, podczas gdy pozostali obracali językami.
- Gdybym sama nie wyjeżdżała, czułabym się okropnie - stwierdziła Historynka. - Ale i tak jest mi
strasznie przykro. Chciałam po swoim wyjeździe myśleć o was wszystkich razem, tutaj spędzających
czas na wesołych zabawach i opisujących mi to wszystko.
- Będzie strasznie nudno, kiedy wyjedziecie - mruknął Dan.
- Nie mam pojęcia co my tu będziemy robić zimą - rzekła Fela ze spokojem zrodzonym z rozpaczy.
- Dzięki Bogu, że już nie ma więcej powracających ojców - odetchnęła Celinka ze złośliwą
bezpośredniością, która nas wszystkich rozśmieszyła - mimo głębokiego zasmucenia.
Przez resztę dnia pracowaliśmy bez entuzjazmu i dopiero, kiedy wieczorem zebraliśmy się w sadzie,
nasze dusze nieco się ożywiły. Było jasno i trochę podmarzało; słońce skryło się za brzozą na
dalekim wzgórzu i wydawało sią, że drzewo stoi pośrodku ogniska. Wielka złocista wierzba, rosnąca
przy ścieżce prowadzącej do furtki, drżała jak w ataku śmiechu w porywach wieczornego wiatru.
Nawet pośród wszystkich tych zmian zachodzących w naszym małym świecie, nie mogliśmy być na
długo beznadziejnie przygaszeni - z wyjątkiem Sary Ray, która często tak się zachowywała i Piotrka,
który coś takiego przeżywał rzadko. Ale Piotrek był od kilku dni w niespokojnym stanie ducha.
Nadchodziła pora wydania październikowego numeru „Naszego Pisma”, a on jeszcze nie miał
żadnego literackiego materiału do swojego działu. Tak bardzo wziął sobie do serca docinki Feli o
tym, że wszystkie jego historyjki są prawdziwe, że postanowił przygotować do następnego numeru
jakąś „naprawdę wymyśloną”. Trudno jednak było znaleźć kogoś, kto by ją napisał. Prosił o to
Historynkę, ale mu odmówiła, potem zwrócił się do mnie i ja się też wykręciłem. Ostatecznie Piotrek
postanowił napisać opowiadanie sam.
- To na pewno nie może być trudniejsze niż napisanie wiersza, a to przecież zrobiłem
- stwierdził żałośnie.
Pracował nad tym wieczorami na strychu spichrza, a my powstrzymywaliśmy się od pytań, dlatego że
wyraźnie nie lubił mówić o swoich literackich wysiłkach. Ale tego wieczoru musiałem go zapytać,
kiedy będzie miał utwór gotowy, gdyż chciałem przygotować numer gazety.
- Już to zrobiłem - odpowiedział Piotrek z wyrazem posępnego triumfu na twarzy. - Nie jest to nic
nadzwyczajnego, ale jednak wymyśliłem to sam, tylko z głowy. Ani jedno słowo z tego nie było
nigdy przedtem wydrukowane ani powiedziane.
- W takim razie chyba już mamy wszystko i „Nasze Pismo” będzie gotowe na jutrzejszy wieczór -
stwierdziłem.
- To chyba będzie ostatni numer - westchnęła Celinka. - Nie będziemy mogli robić tego dalej, kiedy
wszyscy wyjedziecie. Szkoda, takie to było zabawne.
- Ed będzie kiedyś prawdziwym wydawcą - oświadczyła Historynka, którą nagle tego wieczoru
nawiedził proroczy duch.
Zaczęła się huśtać na konarze jabłoni. Czerwony szal omotywał jej głowę, a w oczach świeciły się
figlarne ogniki.
- Skąd wiesz, że będzie? - zapytała Fela.
- O, ja potrafię przepowiadać przyszłość - odparła tajemniczo Historynka. - Wiem co się stanie z
wami wszystkimi. Czy mam wam powiedzieć?
- Powiedz, choćby dla śmiechu - zaproponowałem. - Wtedy któregoś dnia będziemy wiedzieli, jak
bliska byłaś prawdy. No mów. Co jeszcze na mój temat?
- Będziesz również pisać książki i podróżować po całym świecie - ciągnęła Historynka. - Feliks
będzie gruby do końca życia, ale zostanie dziadkiem przed pięćdziesiątką i będzie nosić długą czarną
brodę.
- Nie będę! - zawołał oburzony Feliks. - Być może nic nie poradzę w sprawie bycia dziadkiem, ale na
pewno mogę nie nosić brody!
- Nic nie zmienisz. Tak jest napisane w gwiazdach.
- Nie jest. Gwiazdy nie powstrzymają mnie od golenia się.
- Czy „dziadek Feliks” nie będzie brzmiało strasznie śmiesznie? - zastanawiała się Fela.
- Piotrek będzie pastorem - mówiła dalej Historynka.
- Cóż, mogłoby być coś gorszego - zauważył Piotrek tonem nie wyrażającym wdzięczności.
- Dan będzie farmerem i ożeni się z dziewczyną, której imię zaczyna się na literę K i będzie miał
jedenaścioro dzieci, i będzie głosować na radykałów.
- Nie będę! - wykrzyknął oburzony Dan. - Nie masz o tym zielonego pojęcia. Nie doczekasz się,
żebym głosował na radykałów! A jeśli chodzi o resztę, to mi nie zależy. Gospodarowanie na farmie
jest do przyjęcia, chociaż wolałbym być marynarzem.
- Nie opowiadaj takich bzdur - zaprotestowała ostro Fela. - Dlaczego, na Boga, chcesz być
marynarzem i utonąć.
- Nie wszyscy marynarze toną - odpowiedział Dan.
- Ale większość tonie. Przypomnij sobie wuja Stefana.
- Nie możesz być pewna, że utonął.
- No dobrze - zaginął, co jest jeszcze gorsze.
- A skąd wiesz? Zaginięcie może być całkiem łatwe.
- Już uciszcie się, posłuchajmy reszty przepowiedni - rzekła Celinka.
- Fela - podjęła Historynka poważnie - wyjdzie za mąż za pastora.
Sara Ray zachichotała, a Fela zarumieniła się. Piotrek bardzo się starał nie wyglądać na zbyt
zadowolonego.
- Będzie znakomitą gospodynią i będzie uczyć w Szkole Niedzielnej, i będzie szczęśliwa przez całe
życie.
- A czy jej mąż będzie szczęśliwy? - zapytał uroczyście Dan.
- Sądzę, że będzie tak samo szczęśliwy jak twoja żona - odpaliła zaczerwieniona Fela.
- Będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie - potwierdził gorąco Piotrek.
- A co o mnie? - spytała Sara Ray.
Historynka wyglądała na zaskoczoną. Trudno bowiem było sobie wyobrazić Sarę Ray posiadającą
jakąkolwiek przyszłość.
Ale Sara wyraźnie pragnęła usłyszeć przepowiednię i trzeba to było uwzględnić.
- Wyjdziesz za mąż - oświadczyła lekkomyślnie Historynka - i będziesz żyła prawie sto lat; będziesz
chodziła na tuziny pogrzebów i często będziesz chorować. Po siedemdziesiątce nauczysz się nie
płakać przy każdej okazji, ale twój małżonek nigdy nie pójdzie do kościoła.
- Cieszę się, że mnie ostrzegłaś - powiedziała z całą powagą Sara Ray, potrząsając głową - bo teraz
wiem, że będę go musiała przed ślubem zmusić, żeby mi przyrzekł, że jednak będzie chodzić.
- Nie dotrzyma tej obietnicy - odparła Historynka. - Ale robi się zimno i Celinka zaczyna kasłać.
Chodźmy do domu.
- Nie przepowiedziałaś mojej przyszłości - zaprotestowała rozczarowana Celinka.
Historynka popatrzyła na nią z czułością - na gładko uczesaną brązową główkę, łagodne błyszczące
oczy, na policzki, które często nadmiernie się różowiły, gdy była zmęczona, na malutkie opalone
dłonie zawsze zajęte wykonywaniem jakiejś pracy lub pocieszaniem. Bardzo dziwny wyraz pojawił
się na jej twarzy, oczy posmutniały i spojrzały w najdalszą dal, jakby szukały prawdy przenikając
przez mgłę przyszłości.
- Każda przyszłość, którą bym ci przepowiedziała nie byłaby ciebie godna, najdroższa - powiedziała
Historynka obejmując Celinkę ramieniem. - Zasługujesz na wszystko co dobre i piękne. Wiesz
przecież, że ja tylko żartowałam i że nie mam pojęcia o tym, co stanie się z nami w przyszłości.
- Bardzo możliwe, że wiesz więcej, niż ci się wydaje - powiedziała Sara Ray, która zdawała się być
bardzo zadowolona ze swej przepowiedni i chętnie w nią wierzyła, pomimo męża, który nie będzie
chodzić do kościoła.
- Ale ja bym chciała usłyszeć, co mnie czeka, nawet jeśli to tylko żart - nastawała Celinka.
- Każdy, kogo spotkasz będzie cię kochał póki twego życia - rzekła Historynka. - To jest najlepsza
przyszłość, jaką ci mogę przepowiedzieć i ona na pewno się sprawdzi, jeśli nawet nie stanie się to z
resztą moich proroctw. A teraz już musimy iść.
Poszliśmy więc, ale Celinka ciągle była trochę rozczarowana. Po latach często zastanawiałem się,
dlaczego Historynka odmówiła tego wieczoru przepowiedni jej przyszłości.
Czy był to jakiś dziwny proroczy przebłysk, który przeżyła akurat w chwili zabawy? Czy w jakimś
momencie istotnie przewidziała, że dla naszej łagodnej słodkiej Celinki nie ma ziemskiej
przyszłości? Nie dla niej bowiem były wydłużające się cienie i więdnące girlandy. Koniec miał
przyjść, gdy tęcza jeszcze błyszczała winem jej życia, zanim pierwszy płatek opadł z róży jej radości.
Przed wszystkimi, którzy zebrali się tego wieczoru w starym sadzie, rozciągały się długie lata życia.
Tylko dziewczęce stópki Celinki nigdy nie miały zejść ze złocistej drogi.
Rozdział XXXI
Ostatni numer „Naszego Pisma”
Od wydawcy
Z serdecznym żalem bierzemy pióro do ręki, aby zawiadomić, że będzie to ostatni numer „Naszego
Pisma”. Wydaliśmy dziesięć numerów, których sukces przeszedł nasze oczekiwania. Zawieszenie
wydania następuje z powodu okoliczności, na które nie mamy wpływu, a nie dlatego, że straciliśmy
zainteresowanie pismem. Każdy pracował dla niego jak umiał najlepiej. Wyspa Księcia Edwarda
oczekiwała od każdego i każdej wypełnienia obowiązku i wszyscy to zrobili.
Pan Dan King prowadził dział etykiety w sposób godny samego „Przewodnika Rodzinnego”.
Zasługuje na specjalne wyróżnienie, ponieważ pracował w tej niekorzystnej sytuacji, że musiał
redagować nie tylko odpowiedzi, ale również większość pytań.
Panna Felicja King redagowała niezmiernie pomocny dział porad domowych w sposób bardzo
kompetentny, a uwagi panny Celiny King o modzie zawsze były na czasie.
Działem spraw osobistych sprawnie opiekowała się panna Sara Stanley, zaś kącik literacki odniósł
prawdziwy sukces pod kierownictwem pana Piotra Craiga. Prosimy zwrócić specjalną uwagę na
oryginalną opowieść jego autorstwa pt. „Bitwa o jajka kuropatwy” zamieszczoną w niniejszym
numerze.
Równie popularna była seria pt. „Podniecające Przygody”.
A teraz w zakończeniu żegnamy się z naszymi pracownikami i dziękujemy im wszystkim razem i
każdemu z osobna za pomoc i współpracę w ciągu minionego roku. Praca ta sprawiała nam
przyjemność i ufamy, że tak było i z nimi. Życzymy im wszystkim szczęścia i powodzenia w
przyszłości; mamy też nadzieję, że pamięć o „Naszym Piśmie” zajmie niemało miejsca pośród
wspomnień ich dzieciństwa.
(Szlochy pośród dziewcząt: „Naturalnie, że tak!”).
Nekrolog
Osiemnastego października Patryk Grayfur odszedł tam, skąd nie ma powrotu. Był tylko kotem, ale
był też naszym wiernym przyjacielem przez długi czas, dlatego nie wstydzimy się go opłakiwać.
Jest dużo ludzi, którzy nie są tak przyjaźni i dobrze ułożeni jak Pat, a on jeszcze do tego świetnie
polował na myszy.
Pogrzebaliśmy doczesne szczątki biednego Pata w sadzie i nigdy go nie zapomnimy. Podjęliśmy
decyzję, że w każdą rocznicę jego śmierci skłonimy głowy i wymówimy jego imię w godzinie
pogrzebu. Jeśli będziemy gdzieś, gdzie nie można będzie powiedzieć imienia na głos, to je
wyszepczemy.
Żegnaj najdroższy Paddy, przez wszystkie przyszłe lata dochowamy ci wiernie pamięci!
(Nekrolog został napisany przez pana Feliksa Kinga, ale dwie linijki poezji zostały ułożone przez
pannę Sarę Ray.)
Moja najbardziej podniecająca przygoda
Moja najbardziej podniecająca przygoda była tego dnia, kiedy spadłam ze stryszku wuja Rogera dwa
lata temu. Nie byłam podniecona, dopóki nie było po wszystkim, bo nie miałam na to czasu.
Szukałyśmy z Historynką jajek na stryszku. Był zapełniony owsianą słomą aż pod dach i od nas do
podłogi była straszna odległość. A słoma owsiana jest taka śliska. Ja lekko podskoczyłam i słoma
ześlizgnęła mi się spod nóg i już leciałam głową w dół ze stryszku. Wydawało mi się, że strasznie
długo spadałam, ale Historynka mówi, że nie mogło to być dłużej niż trzy sekundy. Ja jednak wiem,
że pomyślałam sobie pięć myśli i że jeszcze między nimi było sporo czasu. Najpierw pomyślałam:
„co się stało?”, dlatego, że naprawdę na początku nic nie wiedziałam - to było tak nagle.
I za chwilę pomyślałam odpowiedź: „spadam ze stryszku”. A potem pomyślałam: „co się ze mną
stanie kiedy uderzę o podłogę”, i znowu po chwili pomyślałam: „zabiję się”. I wtedy pomyślałam: „a
niech tam”. Naprawdę ani trochę nie byłam wystraszona. Zupełnie zgadzałam się być zabita. I gdyby
na podłodze stodoły nie leżała sterta sieczki, to te słowa nigdy by nie zostały napisane. Ale leżała i ja
na nią upadłam, i nic mi się nie stało, tylko włosy, usta, oczy i uszy miałam pełne sieczki.
Najdziwniejsza rzecz w tym, że ani trochę się nie bałam, gdy myślałam, że się zabiję, ale kiedy
niebezpieczeństwo minęło - okropnie się wystraszyłam i trzęsłam się tak, że Historynka musiała mi
pomóc wrócić do domu.
Felicja King
Bitwa o jajka kuropatwy
Dawno dawno temu pół mili od lasu mieszkali sobie farmer z żoną z synami i córkami i z wnuczką.
Farmer i jego żona bardzo kochali małą dziewczynkę, ale ona sprawiała im dużo kłopotu, bo uciekała
do lasu i często musieli spędzać pół dnia szukając jej. Jednego razu zawendrowała w las dalej niż
zwykle i zaczęła być głodna. A potem zapadła noc. Spytała lisa gdzie mogłaby znaleźć coś do
jedzenia. Lis powiedział, że wie gdzie jest gniazdo kuropatwy i gniazdo czubatej sójki pełne jajek.
Więc ją poprowadził do gniazd, a ona wzięła po pięć jajek z każdego. Kiedy ptaki wróciły do domu
zobaczyły, że nie ma jajek i wpadły w złość. Sójka założyła na głowę cylinder i wybierała się do
kuropatwy, żeby się naradzić, kiedy spotkała kuropatwę idącą do niej. Rozpaliły ogień i zaczęły
spisywać swoje skargi, gdy usłyszały w pobliżu straszne wycie. Podskoczyły i zgasiły ogień i
natychmiast napadło na nie pięć wielkich wilków. Następnego dnia dziewczynka wendrowała przez
las i one ją zobaczyły i uwięziły. Po tym jak się przyznała, że ukradła jajka to powiedziały jej, że ma
zwołać armię. Będą walczyć o gniazda z jajkami i kto wygra to weźmie jajka. Tak więc kuropatwa
zebrała wielką armię z różnych ptaków z wyjątkiem rudzików, a dziewczynka miała wszystkie
rudziki i lisy i pszczoły i osy. Ale najlepsze było, że dziewczynka miała stszelbę i dużo amónicji.
Wodzem jej armii był wilk. Rezultat bitwy był taki że wszystkie ptaki zostały zabite z wyjątkiem
kuropatwy i sójki i że one dostały się do niewoli i umarły z głodu.
Mała dziewczynka dostała się do niewoli do czarownicy, a ta rzuciła ją do lochu pełnego węży i
umarła bo ją pokąsały i ludzie którzy potem szli przez las byli wzięci do niewoli przez jej ducha i
rzuceni do tego samego lochu gdzie umarli. Prawie w rok później las zamienił się w złoty zamek i
jednego ranka wszystko znikło z wyjątkiem kawałka jednego drzewa.
Piotr Craig
(Dan, z gwizdem: „Cóż, myślę, że nikt nie może powiedzieć, że Piotrek nie umie czegoś wymyśleć”.
Sara Ray, wycierając łzy: „To bardzo ciekawa opowieść, ale kończy się tak smutno”.
Feliks: „Dlaczego zatytułowałeś to „Bitwa o jajka kuropatwy”, gdy to samo dotyczyło sójki?”
Piotrek, krótko: „Bo w ten sposób lepiej brzmiało”.
Sara Ray: „Biedactwo. Sądzę, że jak się głoduje, to się już nie przebiera”.
Celinka, wzdychając: „Wiesz, Piotrek, wolałabym, żebyś jej pozwolił bezpiecznie wrócić do domu, a
nie zadawał jej taką okrutną śmierć”.
Edgar: „Nie zrozumiałem skąd dziewczynka wzięła strzelbę i amunicję”.
Piotrek, podejrzewając, że go nabierają: „Jeśli umiesz napisać lepszą historię, to dlaczego tego nie
zrobiłeś? Dawałem ci szansę”.
Historynka, z nienaturalnie poważną twarzą: „Nie powinniście w ten sposób krytykować opowieści
Piotrka. Przecież wiecie, że to bajka, a w bajce wszystko może się zdarzyć”.
Fela: „Tam nie ma słowa o żadnych wróżkach!”
Celinka: „Poza tym bajki zawsze się dobrze kończą, a ta nie”.
Piotrek, naburmuszony: „Chciałem ukarać ją za to, że uciekła z domu”.
Dan: „No to chyba ci się udało!”
Celinka: „Już dobrze. To było bardzo ciekawe, a to jest właśnie w opowiadaniu najważniejsze”).
Personalia
Pan Beniamin Stanley odwiedza krewnych i przyjaciół w Carlisle. Wkrótce ma zamiar powrócić do
Europy. Jego córka, panna Sara, będzie mu towarzyszyć.
Pan Alan King jest oczekiwany w domu w przyszłym miesiącu po pobycie w Ameryce Południowej.
Jego synowie wrócą z nim do Toronto. Edgar i Feliks zdobyli sobie mnóstwo przyjaciół podczas
swego pobytu w Carlisle i bardzo ich będzie brakowało w kręgach towarzyskich.
Grupa misjonarska kościoła prezbiteriańskiego w Carlisle skompletowała swoją kapę w ubiegłym
tygodniu. Panna Celina King zebrała na swój kwadrat największą sumę. Gratulacje, Celinko.
Pan Piotr Craig, poczynając od listopada, będzie rezydować w Markdale i tam w zimie uczęszczać do
szkoły. Piotrek jest dobrym kolegą i wszyscy życzymy mu powodzenia.
Zrywanie jabłek jest już na ukończeniu. W tym roku był niezwykle dobry zbiór. Gorzej jest z
kartoflami.
Dział porad domowych
Na porządku dnia są teraz szarlotki. Jajka sprzedaje się po dobrej cenie. Wuj Roger mówi, że to nie w
porządku płacić tyle samo za tuzin małych jajek co i za tuzin dużych, ale tak się je sprzedaje.
Felicja King
Dział dobrych manier
Fla: - Czy należy do dobrego tonu jedzenie miętówek w kościele?
Odp.: Nie, nie wtedy, kiedy częstuje nimi czarownica.
Nie, Fls, „Wyspy Skarbów” i „Drogi „Pielgrzyma” nie można nazwać groszową literaturą.
Tak, Ptk, kiedy odwiedzasz młodą damę i jej matka częstuje cię kromką chleba z dżemem, to jest
zupełnie właściwe przyjąć poczęstunek.
Dan King
Dział mody
Bardzo modne są naszyjniki z brusznic.
Uważa się za szykowne noszenie szkolnego kapelusza naciągniętego na lewe oko.
Powracają grzywki. Em Frewen już ją ma. Pojechała z wizytą do Summerside i wróciła z grzywką.
Wszystkie dziewczynki w szkole chcą przyciąć sobie włosy jak tylko matki im pozwolą. Ale ja nie
mam zamiaru.
Celinka King
(Sara Ray, z rozpaczą w głosie: „Wiem, że moja mama nigdy mi nie pozwoli na grzywkę”).
Kącik humoru
Dn. - Co to są detale?
Cla. - Nie jestem pewna, ale myślę, że to są resztki.
(Celinka, zdumiona: „Nie wiem dlaczego to zostało włączone do kącika humoru. Czy to nie powinno
być w dziale informacji?”).
Syn starego pana Mcintyre’a z Markdale Road chorował od kilku lat i wszyscy współczuli ojcu, że
syn może umrzeć.
- Och - powiedział pan Mcintyre zupełnie pogodnie - on może spokojnie być nieobecny, zawsze tylko
przeszkadzał w interesach.
Feliks King
Biuro informacji ogólnej
Ptk: Jacy ludzie żyją w bezludnych miejscach?
Odp.: Prawdopodobnie kanibale.
Feliks King
Rozdział XXXII
Nasz ostatni wspólny wieczór
Był to wieczór w przededniu odjazdu Historynki i wuja Beniamina. Zebraliśmy się na ostatnie
spotkanie w tym samym sadzie, w którym spędziliśmy tyle szczęśliwych godzin. Odwiedziliśmy
wszystkie nasze ulubione miejsca - pola na pagórku, świerkowy lasek, oborę, wierzbę dziadka Kinga,
Kamienny Pulpit, mogiłę Pata i Aleję Wuja Stefana. Teraz zaś zebraliśmy się znowu i siedząc wśród
przywiędłych traw przy studni, pałaszowaliśmy ciasteczka z marmoladą, które Fela specjalnie na tę
okazję upiekła.
- Zastanawiam się czy jeszcze kiedyś zbierzemy się razem - westchnęła Celinka.
- Zastanawiam się, kiedy znowu będę jeść takie ciasteczka - powiedziała Historynka, próbując bez
powodzenia udawać wesołość.
- Gdyby Paryż nie był tak daleko mogłabym ci od czasu do czasu posyłać pudełko jakichś
przysmaków - rzekła zasmucona Fela - ale chyba nie ma co o tym myśleć. Bóg raczy wiedzieć, co ci
tam będą dawać jeść.
- Och, Francuzi cieszą się opinią najlepszych kucharzy na świecie - zareplikowała Historynka - ale
wiem, że nie zdołają prześcignąć twoich ciasteczek z marmoladą i pączków ze śliwkami, Felu. Na
pewno będę za nimi tęsknić.
- Jeśli się znowu kiedyś spotkamy, to będziesz już dorosła - rzekła posępnie Fela.
- Cóż, i ty nie będziesz stała w miejscu, prawda?
- Nie, ale to jest właśnie najgorsze. Wszyscy będziemy inni i wszystko się zmieni.
- Pomyślcie tylko - włączyła się Celinka - w wieczór sylwestrowy zastanawialiśmy się co się
wydarzy w tym roku i ileż rzeczy się zdarzyło, których nawet nie oczekiwaliśmy!
- Gdyby nic się nie działo, życie byłoby okropnie bezbarwne - odparła z ożywieniem Historynka. -
Och, nie patrzcie wszyscy z takim smutkiem.
- Trudno się cieszyć, kiedy wszyscy wyjeżdżają - westchnęła Celinka.
- No dobrze, to przynajmniej udawajmy - nastawała Historynka.
- Nie myślmy o rozstaniu. Zamiast tego przypomnijmy sobie jak często śmialiśmy się w tym roku.
Jestem pewna, że nigdy nie zapomnę tego kochanego starego domu, sadu i wszystkiego. Jak dobrze
nam tu było razem.
- Ale były i złe momenty - przypomniał Feliks. - Pamiętasz jak Dan zjadł te trujące jagody?
- Albo jak się baliśmy dzwonu, który dźwięczał w domu? - z uśmiechem przypomniał Piotrek.
- I Dzień Sądu Ostatecznego - dodał Dan.
- I jak Paddy był zauroczony - przypomniała Sara Ray.
- I kiedy Piotrek umierał na odrę - powiedziała Fela.
- I kiedy zginął Jimmy Patterson - rzekł Dan. - Rany, jak ja się okropnie wtedy wystraszyłem.
- A pamiętacie, jak kupiliśmy czarodziejskie ziarno? - dodał Piotrek.
- Czyż nie byliśmy głuptasami? - powiedziała Fela. - Nigdy potem nie mogłam spojrzeć Billy’emu
Robinsonowi w twarz. - Byłam pewna, że skrycie śmieje się ze mnie.
- To Billy Robinson powinien się wstydzić, kiedy spotykał kogoś z nas - skomentowała to z powagą
Celinka. - Wolę być oszukana niż oszukiwać innych.
- Czy pamiętacie jak kupiliśmy portret Pana Boga? - spytał Piotrek.
- Ciekawe, czy jeszcze jest tam, gdzie go zakopaliśmy - zastanawiał się Feliks.
- Położyłam w tym miejscu kamień, tak samo jak to zrobiliśmy na mogile Pata - wyjaśniła Celinka.
- Chciałabym móc zapomnieć, jak wygląda Pan Bóg - westchnęła Sara Ray. - A nie mogę, nie mogę
też zapomnieć jak wygląda „to” miejsce odkąd Piotrek o nim wygłaszał kazanie.
- Kiedy będziesz prawdziwym pastorem, Piotrek, to musisz powtórzyć to kazanie - z rozbawieniem
powiedział Dan.
- Moja ciocia Jane mówiła, że ludziom w tej okolicy jest od czasu do czasu potrzebne ostre kazanie -
odparł poważnie Piotrek.
- Czy pamiętacie tę noc, kiedy zjadłam ogórki z mlekiem, żeby mieć sny? - spytała Celinka.
I w następstwie tej uwagi zaczęliśmy szperać w naszych „księgach snów” i czytaliśmy je znowu.
Zapomniawszy o nadchodzącym rozstaniu, śmialiśmy się głośno, a stary sad powtarzał echem naszą
wesołość. Kiedy skończyliśmy, stanęliśmy w krąg dokoła studni i przyrzekliśmy sobie „wieczną
przyjaźń”. A potem wzięliśmy się za ręce i zaśpiewaliśmy pieśń o „Starych dobrych czasach”. Sara
Ray zamiast śpiewać płakała.
- Słuchajcie - powiedziała Historynka, kiedy mieliśmy opuścić sad. - Zróbcie coś dla mnie wszyscy.
Nie mówcie mi jutro rano do widzenia.
- Ale dlaczego? - zapytała ze zdumieniem Fela.
- Dlatego, że to jest takie smutne słowo. Nie wymawiajcie go wcale. Pożegnajcie mnie po prostu
skinieniem ręki. Wtedy nie będzie to takie przykre. I jeśli możecie, to niech nikt nie płacze.
Chciałabym pamiętać was uśmiechniętych.
Wyszliśmy ze starego sadu, gdy jesienny nocny wiatr rozpoczynał swój dziwaczny koncert w
zbrązowiałych konarach, i zamknęliśmy za sobą furtkę. Nasze zabawy tutaj dobiegły końca.
Rozdział XXXIII
Historynka odjeżdża
Poranek wstał - różowy, czysty i chłodny. Wszyscy wstali wcześnie, bo udający się w podróż musieli
wyjechać w porę, by zdążyć na pociąg o dziewiątej. Konie były zaprzężone i wuj Alec czekał przy
drzwiach. Ciocia Janet płakała, ale wszyscy pozostali czynili bohaterskie wysiłki, żeby tego nie robić.
Niezgrabiasz i pani Dale przyszli pożegnać swoją ulubienicę. Pani Dale przyniosła jej bukiet
cudownych chryzantem, a Niezgrabiasz dał jej - z wdziękiem - jeszcze jedną małą starą brązową
książeczkę ze swej biblioteki.
- Czytaj to kiedy jesteś smutna i szczęśliwa, samotna, rozczarowana czy też pełna nadziei -
powiedział z powagą.
- Rzeczywiście bardzo się zmienił na korzyść odkąd się ożenił - szepnęła do mnie Fela.
Sara Stanley była ubrana w elegancki nowy kostium podróżny i niebieski filcowy kapelusz z białym
piórem. Wyglądała tak strasznie dorośle, że czuliśmy, iż już ją utraciliśmy.
Sara Ray ze łzami zaklinała się poprzedniego wieczoru, że rano przyjdzie się pożegnać. Ale właśnie
w tym momencie pojawiła się Judy Pineau, aby zawiadomić, że Sara, ze zwykłym swoim szczęściem,
zachorowała na gardło i że matka nie pozwoliła jej przyjść. Tak więc Sara przysłała słowa
pożegnania w różowym trójkątnym liściku.
„Moja ukochana przyjaciółko.
Słowa nie mogą wyrazić mych uczuć z powodu tego, że nie mogę tego ranka pożegnać się z kimś,
kogo czule uwielbiam. Kiedy myślę, że nie mogę cię znowu zobaczyć, serce moje staje się
niewypowiedzianie przepełnione. Ale mama mówi, że nie mogę i ja muszę być posłuszna. Ale będę
obecna duchem. Serce mi się rozdziera, gdy myślę, że musisz wyjechać tak daleko. Zawsze byłaś dla
mnie taka dobra i nigdy nie raniłaś moich uczuć jak niektórzy i dlatego bardzo mi będzie ciebie
brakowało. Ale mam szczerą nadzieję i modlę się o to, żebyś była szczęśliwa i miała powodzenie
gdziekolwiek los cię rzuci i nie choruj na morską chorobę na tym wielkim oceanie. Mam nadzieję, że
pośród wielu swych obowiązków znajdziesz trochę czasu, aby napisać do mnie list. Zawsze cię będę
pamiętać i, proszę, pamiętaj mnie również. Mam nadzieję, że kiedyś znowu się spotkamy, a jeśli nie,
to niech nam dane będzie spotkać się w lepszym świecie, gdzie nie ma już żadnych smutnych rozstań.
Twoja prawdziwa i kochająca przyjaciółka Sara Ray”
- Biedna mała Sara - rzekła Historynka dziwnie ochrypłym głosem wsuwając do kieszeni splamiony
łzami list. - Ona nie jest wcale zła i żałuję, że nie mogę się z nią pożegnać, ale może to i lepiej, bo
ona na pewno by płakała. Ja nie będę płakać. Felu, nie śmiej tego robić. Och, wy moi kochani.
Kocham was wszystkich tak bardzo i będę kochać zawsze.
- Pamiętaj, pisz do nas przynajmniej raz w tygodniu - powiedziała Fela, gwałtownie mrugając
powiekami.
- Beniaminie, dbaj dobrze o to dziecko - powiedziała ciocia Janet. - Pamiętaj, że nie ma matki.
Historynka pobiegła do bryczki i wsiadła. Wuj Beniamin podążył za nią. W ramionach blisko twarzy
trzymała chryzantemy od pani Dale; jej piękne oczy świeciły ponad nimi ciepłym blaskiem. Nikt nie
mówił słów pożegnania - tak jak sobie tego życzyła. Wszyscy uśmiechaliśmy się dzielnie i
machaliśmy rękami, gdy oni zjeżdżali ścieżką w dół do wilgotnej brunatnej drogi, w cień
świerkowego lasu w dolinie. Staliśmy ciągle przy wejściu, wiedzieliśmy bowiem, że zobaczymy
Historynkę raz jeszcze. Za świerkowym lasem był otwarty zakręt drogi i ona obiecała po raz ostatni
pomachać nam z tego miejsca.
Wpatrywaliśmy się w zakręt w milczeniu, stojąc posmutniałą małą gromadką w rozświetlonym
słońcem jesiennym poranku. Radości świata i złocistej drogi ciągle należały do nas. Złocista droga
wabiła nas stokrotkami i nagradzała różami. Kwiecie i poezja gotowe były spełniać życzenia. Myśli -
beztroskie i słodkie - napełniały umysły. Śmiech był naszym towarzyszem, a nieustraszona Nadzieja
naszym przewodnikiem. Ale teraz cienie zmian zawisły nad tym wszystkim.
- O, już ją widać! - krzyknęła Fela.
Historynka wstała i pomachała nam bukietem chryzantem. Odpowiadaliśmy gwałtownie, dopóki
bryczka nie zniknęła za zakrętem. Wtedy powoli i w milczeniu weszliśmy do domu. Historynka
odjechała.