Horst Bienek
Wrześniowe światło
W dniu pogrzebu Valeska Piontek wstała wcześnie rano i zanim inni, pijani snem,
wyszli słaniając się ze swoich pokoi, zdążyła już zamieść zarówno korytarz przed
po kojem zmarłego, jak i schody aż do drzwi wejściowych na dole, zmyć w kuchni
naczynia i nastawić czajnik z wodą. Poszła już do ogródka przed domem i w
zimnym, przezroczystym świetle tego wrześniowego poranka ścięła głowy dalii i
porozkładała je na parapetach, tak w korytarzu, w kuchni, jak i w pokoju z
fortepianem, małe żółte, brązowe, rudawe słoneczka, które połykały światło
przenikające przez firanki i połyskując tam w górze, na białych gzymsach,
opowiadały coś niemo o skłaniającym się ku końcowi lecie.
Od dawna było zwyczajem na Górnym Śląsku, że ciało zmarłego spoczywało przez
trzy dni na marach w domu, skąd w żałobnym kondukcie odprowadzano je na
cmentarz, gdzie miał miejsce pochówek. Do tego czasu dom powinien pozostać
surowy, prosty i pozbawiony ozdób, z przesłoniętymi lustrami, z zamkniętymi
drzwia mi i oknami, z zatrzymanymi zegarami. Valeska też nie po to rozłożyła dalie,
żeby przystroić dom, lecz dlatego, że to soczyste, nabrzmiewające, przypadkowe
porasta nie ulubionych kwiatów Leo Marii (aż do późnej jesieni albo nawet do zimy)
wydało jej się nagle, tego ponie działkowego poranka, straszliwym sprzysiężeniem
skie rowanym przeciwko żyjącym i chciała być świadkiem, jak to spienione morze
kwiatów w ciągu dnia więdło, bla dło i traciło barwy. A może też jej myśli krążyły
wokół owej kobiety, którą pewnego razu zaskoczyła przy tym, jak przy pomocy
sekatora walczyła w ogrodzie z różami.
Dalie nie pachną. Dlatego Valeska zerwała kilka gałą zek lawendy, roztarła listki w
dłoniach i porozrzucała je po daliach. Wydobyła z komody białe, od dawna nie
używane obrusy, zebrała w domu wszystkie flakony i zsunęła krzesła i stoły,
podeszła do telefonu i zadzwoniła na dwo rzec kolejowy, zanotowała sobie na
kartce, którą później gdzieś znowu zapodziała, godziny przyjazdu pociągów z
kierunku Opola i Nysy, wysłała Josela do piekarza Bie lińskiego, a Andreasa do
rzeźnika Gmyrka, w miednicy ufarbowała na czarno jeszcze dwie pary pończoch i
odprasowała na mokro ciemny garnitur Andreasa. A kiedy przyszła Halina, żeby jej
pomóc, odesłała ją z powrotem. Zrobiła już tyle rzeczy i była przekonana, że musi
zrobić jeszcze więcej, tak że prawie nie myślała już o zmarłym, którego zwłoki
spoczywały na marach, tam w pokoju na górze, a który swoją niewidzialną
obecnością - bowiem od wczoraj drzwi były zamknięte na klucz i nie spowo dował
niczego innego ponad to, że głosy i dźwięki w domu stały się cichsze.
Byłaby rada, gdyby ktoś z krewnych pozostał w domu, podczas gdy reszta będzie na
pogrzebie, ale nie miała odwagi nikogo o to prosić. Rozeszła się pogłoska, że ksiądz
dziekan Pattas sam osobiście chce celebrować uro czystość, że z gramofonu ma być
odegrana muzyka i że będą tam nawet płaczki, jak w dawnych czasach, więc każdy
chciał tam być. Przypomniała sobie, jak to było w domu, kiedy umarł ojciec. Ciotka
Brillka została w domu i kiedy wrócili z cmentarza, prześcieradła były pościągane z
luster, zegary na nowo nastawione i nakręcone, okna szeroko otwarte, a na piecu w
kuchni dymił świeży podbiał - żeby w domu znowu zapachnia ło życiem.
Valeska poszła do sypialni, żeby się ubrać. Nie pozo stało już zbyt wiele czasu do
chwili, gdy ludzie przyjdą po trumnę. Otworzyła szafę i przez chwilę zatopiła się w
oglądaniu sukien; od wielu dni odsuwała decyzję, co mogłaby nosić jako wdowa w
czasie rocznej żałoby (i co dałoby się ewentualnie przefarbować), a i teraz nie czu-
ła się na siłach, żeby ją podjąć. Wydawało jej się, że już dziś wieczorem albo w
następnym tygodniu lub miesią cu przybliży się trochę do życia, od którego teraz -
jak czuła I tak bardzo się oddaliła. Dawniej dotykała rękami przedmiotów, które
kochała, aby upewnić się, że do niej należą; teraz emanował od nich paraliżujący
chłód, który - jak czuła - potęgował tylko jej bezsilność. Przysiadła na krawędzi
łóżka i w otwartej szufladzie szafy dostrze gła parę czarnych trzewików, których już
dawno nie no siła. Powoli przypominała sobie, jak kupił je Leo Maria, kiedy dostał
pierwsze honorarium ze Schlesische Monatsheften za zdjęcia, o... tak - to był zamek
w Toszku, pa miętała dokładnie. Chciał z nią pójść na tańce do "Neue Welt", a do
Jimmy’ego, który wtedy wszedł w modę, te ciasno przylegające, sznurowane
trzewiki nadawały się szczególnie. Wówczas bardzo się śmiała, bowiem potrze
bowała specjalnej spinki i kwadrans czasu, żeby zapiąć lub rozpiąć liczne guziki,
później jednak miała z nimi kło pot, gdy czasem nie mogła znaleźć spinki. Być
może dla tego włożyła wówczas trzewiki do szuflady szafy.
Wyjęła trzewiki i obejrzała je dokładniej. Miały ścięte ob casy, poza tym lśniły jak
nowe. Jutro chciała z nimi pójść do szewca Nowottnego, który usztywniłby je przy
pomo cy gwoździ i skóry na cały rok. Tak długo trwał tu okres żałoby, którą
poświadczało się ustawicznie na zewnątrz przy pomocy czarnego kapelusza, czarnej
zapiętej pod szyję sukni, czarnych farbowanych pończoch i czarnych butów.
Valeska ściągnęła prześcieradło z lustra i przejrzała się w swojej czarnej halce.
Wcisnęła stopy w zapomniane, czarne trzewiki i poczuła się w nich nieswojo. Była
zde cydowana złamać niektóre z nakazów żałoby, oczywiście tylko w takim stopniu,
żeby nikt z zewnątrz tego nie za uważył. Już teraz, oglądając suknie, czuła, że ten
rok bę dzie się jej dłużył, bowiem ostatecznie już spory kawał czasu temu, zanim
umarł Leo Maria, pożegnała się z nim i nosiła czarne oznaki żałoby. Tak, gdyby
dokładnie się gnie pamięcią wstecz, zaczęło się to być może tego dnia, kiedy w
atelier odkryła osobliwe, dziwne zdjęcia jego na giego ciała i w swojej bezsilności
nie czuła wtedy nic wię cej, jak tylko to, że bardzo się od niej oddalił, tak bardzo, że
nie mogła go już prawie dostrzec. Zaczęła się do tego przyzwyczajać i nierzadko
zdarzało się, że spoglądała na gle na niego ze zdumieniem i zaskoczeniem, kiedy
pod czas kolacji siedział naprzeciwko, unosił rękę i łyżką i poruszał ustami, a jego
wzrok wędrował tam i z powro tem pod drgającymi, nerwowymi powiekami.
A teraz, kiedy wydobyła czarny kostium, który już przed trzema dniami wybrała na
cmentarz, i kiedy przy gotowywała się do kroczenia za ciemnobrązową trumną, na
którą po kazaniu proboszcza miała rzucić trzy garście ziemi, nagle ogarnęła ją
zupełnie niezrozumiała, szalona ochota, żeby znowu zobaczyć siebie w bieli.
Podeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku, wyszarpnęła dolne szuflady szafy i
zaczęła je przetrząsać, gdzieś musiała prze cież być jej suknia ślubna, której już od
dawna nie miała w rękach. W końcu też znalazła ją, starannie poskładaną,
roztrząsnęła i z niemałym trudem wciągnęła na nagie ciało - była już na nią za
ciasna. Z tyłu, na plecach wszystkie guziki zostawiła rozpięte, mimo to z przodu tak
obcisnę ło jej piersi, że z trudem łapała powietrze. Zaczęła szyb ciej oddychać. Na
jej policzkach pojawiły się czerwone plamy, a twarz zaczęła błyszczeć.
To było niczym krótki występ. Wiedziała o tym; przy glądała się swojemu odbiciu
w lustrze zupełnie spokoj nie przez dłuższą chwilę, nic w jej twarzy nie zdradzało, o
czym myślała. Oszczędnymi ruchami, zupełnie trzeźwo i bez żalu ściągnęła suknię.
Bardziej zaskoczona i zaszo kowana była własnym nagim ciałem, które teraz
ukazało się przed nią w lustrze, więc szybko narzuciła czarną hal kę. Valeska otarła
ręcznikiem pot z twarzy, jednak nic więcej nie mogła zrobić, jak tylko wytrzeć ją do
sucha. Po tem długo jeszcze nie pozbyła się uczucia, że można w niej odkryć ślady
jej nagłego pomysłu.
Postanowiła nałożyć ów kapelusz, którego czarna, gęsta woalka sięgała aż do
podbródka, zasłaniając twarz.
Szybko założyła czarny kostium i zapięła żakiet pod szyję, nie rzucając w lustro ani
jednego spojrzenia. Na nowo przesłoniła lustro prześcieradłem i wyrównała jego
brzegi z obydwu stron. Do torebki wsadziła flakonik wody kolońskiej i dwie białe
chusteczki. Wreszcie otworzyła drzwi. Ciężko dysząc, posiedziała jednak jeszcze
przez chwilę na krawędzi łóżka, zanim zeszła na dół.
W pokoju z fortepianem Josel siedział na krześle przed otwartą werandą i wpatrywał
się w ogród. Brat Valeski, Willi, zaszył się w kącie pod obrazem Anioł Pański i
czytał książkę. Wydawało się jednakże jakby obydwaj, z róż nych miejsc,
wpatrywali się w ten sam niewidoczny punkt, i w pewnym sensie tak też było.
Odkąd Josel wrócił do domu, niewiele rozmawiał z matką; z bólem to zau ważyła i
wkrótce przestała zadawać dalsze pytania. Chcia ła mu dać czas.
Dosiadła się do nich, zajmując miejsce na taborecie przy fortepianie i złożyła ręce
na podołku. Willi rzucił ku niej krótkie, porozumiewawcze spojrzenie, jakby chciał
jej potwierdzić, że nie spuszczał Josela z oczu. Nie po wiedział jednak ani słowa.
Josel zdawał się zupełnie nie zauważać przybycia matki. W domu było cicho.
- No więc - powiedziała Valeska, przez dłuższą chwilę obracając z zakłopotaniem
dłonie w jedną i drugą stronę - jeżeli jeszcze raz chcesz zobaczyć ojca, Joselu,
musisz to zrobić teraz. Zaraz przyjdą ludzie i zabiją trumnę gwoź dziami. 1 Mówiąc
to, przyglądała się swoim dłoniom.
Nie miała odwagi spojrzeć na Josela, wzrokiem ucze piła się swojego brata. Ten
patrzył na dywan i czarną nogę fortepianu. Odebrał wczoraj Josela z Twardawy i
przywiózł go do domu, i to było wszystko, co mógł zrobić dla swojej siostry. A było
to niemało. Po drodze, w samochodzie wszy stko już zrelacjonował Joselowi, a Josel
wysłuchał tego i milczał w odpowiedzi. Milczeniem odpowiadał na wszyst ko,
nawet na to, że jego ojciec nie żyje. I że feldfebel Metzmacher latał z grubym
opatrunkiem na głowie i złożył skargę w prokuraturze przeciwko nieznanej osobie z
powo du obrażeń ciała, zanim go przeniesiono gdzie indziej. Być może Josel jednak
coś powiedział, lecz w samochodzie, w hałasie silnika, Willi Wondrak z pewnością
nic nie sły szał. Josel podniósł się bez słowa.
Także i Valeska wstała. Już wczoraj pytała Josela, czy nie chciałby raz jeszcze
zobaczyć swojego ojca, lecz on milczał i pozostał na dole w pokoju z fortepianem.
Szła przodem, prowadząc Josela schodami w górę, sły szała za sobą jego kroki.
Dlatego, że to ostatnia sposobność.
Dotarła do drzwi na górze i obejrzała się.
- Zostawię cię z nim samego. Jeżeli masz na tyle odwa gi! Jeżeli nie, zostanę przy
tobie, jeśli chcesz - powie działa niepewnie.
Josel najpierw skinął głową. Potem pokręcił głową, co jeszcze bardziej zmieszało
jego matkę.
- Umierał bardzo spokojnie, już ci mówiłam - powie działa, otwierając drzwi i
wchodząc pierwsza do pokoju zmarłego. - Sam widzisz, wygląda na zupełnie
odprężo nego, niemalże szczęśliwego. Tymczasem, przecież wiesz, męczył się z tą
astmą przez pół życia...
Podeszła do okna i otwarła je, potem zatrzymała się obok białego wiklinowego
krzesła stojącego w nogach trumny i położyła dłoń na drewnie. Zrobiła to z
zadziwiająco spokojną oczywistością.
- Mój Boże, jak on łaknął powietrza, ten biedak, czasa mi całkiem posiniał na
twarzy, nigdy nie miał dość powie trza, nigdy dość tego śląskiego powietrza. Wiesz
przecież, chciałam go wysłać do Mariańskich Łaźni, do solanek, lecz on chciał do
Kudowy Zdroju, chociaż to przecież kurort dla chorych na serce, on chciał
pompować w płuca tylko to śląskie powietrze, jak zawsze mawiał. Przez całe swoje
życie nie wyjechał poza Śląsk. Cieszę się, że umarł tak spo kojnie, tak, cieszę się.
Valeska mówiła szeptem, do którego przyzwyczaiła się w ciągu ostatnich trzech,
czterech dni, tak jakby w domu zmarłego wolno było tylko szeptać. Żeby też można
było ją zrozumieć, przydała swojemu szeptowi ostrości, przez co wypuszczała słowa
niemal ze świstem. W zasadzie efekt był gorszy, niż gdyby mówiła normalnie.
Josel zatrzymał się w drzwiach. Ciężkie i stęchłe po wietrze powstrzymywało go
przed wejściem. Podczas gdy matka mówiła, nieprzerwanie patrzył na zastygłą
twarz ojca, która wystawała z trumny wyściełanej bielą, i tak się do niej przez ten
czas przyzwyczaił, że znalazł teraz siły, żeby zostać ze zmarłym sam na sam.
Valeska poczuła to i oddaliła się.
Josel zrobił krok do przodu, zanurzając się w tym opan cerzonym powietrzu, lecz
drzwi za sobą zostawił otwarte. Jeszcze nigdy nie widział nieżywego człowieka
tylko w kinie i gdzie mało go to obeszło. Ta biała, zapadła, nie ruchoma twarz była
twarzą jego ojca, bez wątpienia, lecz jednocześnie była to tylko jej kopia,
przypominająca mu maski z jasnego drewna, jakie rzeźbił stary Wilczyk w
Sośnicowicach. Patrzył i tak był pod jej wrażeniem, że nie mógł przez chwilę o
niczym innym myśleć. Być może jednak patrzył na nią zafascynowany tak długo
tylko dlatego, bo wiem ciągle jeszcze wierzył, że w następnej chwili prze cież coś w
tej twarzy ulegnie zmianie. Nie żeby ojciec miał wrócić do żywych - nigdy nie
wierzył w paplaninę ciotki Lucie (Widery) o pozornie zmarłych - ale mogłaby
przecież drgnąć powieka albo skrzydełko nosa mogłoby się lekko unieść, bądź dolna
warga lekko wysunąć do przodu. jak to się działo wtedy, gdy papuś miał coś
ważnego do powiedzenia. A to, że teraz nie żyje, było przecież wy starczająco
ważne.
Przysunął się o dwa kroki do trumny i usiadł w białym wiklinowym krześle.
- Wiesz, papuś, właściwie zupełnie inaczej wyobra żałem sobie martwego ojca.
Jednak może tylko dlate go, że nigdy przedtem nie widziałem prawdziwych zwłok.
Zawsze myślałem, że ludzie, którzy umarli, muszą wyglądać inaczej niż przedtem,
może jak Bóg... albo przynajmniej trochę się do niego upodabniają. Jed nak teraz
widzę, że wyglądają dokładnie tak samo jak przedtem, tylko że są po prostu
nieruchomi, zupełnie nieruchomi, tak jak twoje fotografie, zawsze ten sam wyraz
twarzy, tak jak go utrwaliła lampa błyskowa na wieki wieków. Tylko, jak sądzę, gdy
tak na ciebie pa trzę, nikt nie powiedział do ciebie wcześniej: "Proszę o przyjemny
wyraz twarzy", nawet mamusia nie odwa żyła się na to, chociaż myślę, że wolałaby
cię mieć w trumnie właśnie takiego "z przyjemnym wyrazem". Musi ci być
niewygodnie, papuś, tak tu leżeć, nigdy nie widziałem cię tak leżącego, tak sztywno
i prosto na ple cach, ze złożonymi rękami, i na pewno nie udałoby im się ciebie tak
ułożyć gdzie indziej poza trumną, jednak cieszę się, że zdążyłem jeszcze na czas,
zanim przykryją cię wiekiem i je przyśrubują, nie mogłem przecież przewidzieć, że
wszystko tak się potoczy...
Wierz mi, papuś, nie uciekłbym, nie rozmawiając wcze śniej z tobą, gdybym to
wszystko wiedział, chyba jeszcze nie spałeś, widziałem w twoim pokoju światło,
przeni kające przez zaciemnienie, nie jest ono całkiem szczel ne, przyszedłbym do
ciebie, może nabujałbym ci coś, opo wiedziałbym jakąś historię, lecz jeszcze raz
bym na cie bie spojrzał, tak jak teraz,papuś, po prostu spojrzał. Wiesz, kiedy
siedziałem w pociągu, w wagonie towarowym i jechałem na zachód, przez Odrę, to
rozmawiałem z tobą w myślach i wszystko ci wyjaśniłem, jak do tego doszło, i
wszystko było prostsze niż teraz, nie wiem, jak mam ci to powiedzieć, nie mamy też
przecież zbyt wiele czasu i myślę, że to cię już chyba nie będzie interesować. Nie
wiem już, dlaczego to zrobiłem, nie mam teraz na my śli... nieszczęścia....
I w tym miejscu Josel uniósł lekko rękę i zrobił gest, jakby chciał coś wymazać,
gdyż nie było to jego słowo, wypowiadali je inni, ustawicznie powtarzali to słowo, i
poczuł, jak gdyby to słowo, które z nim nie miało nic wspólnego, coraz bardziej go
oddalało od tego co wcze śniej i było tak, jak gdyby dawno temu zdarzyło się ja kieś
nieszczęście, które dotyczyło tylko innych, nie jego.
- Może stało się tak tylko dlatego, żebym stąd odszedł, lecz ty, papuć, z twoją
nieruchomą, drewnianą twarzą zno wu mnie dogoniłeś, wróciłem, tak, wróciłem i
czuję też, jak mnie tu trzymasz swoimi oczami, nawet gdy teraz są zamknięte,
zamknięte na zawsze, jak mówi mamusia, lecz ja to wiem i powiem ci teraz, że nie
zostanę tu już zbyt długo, muszę jeszcze tylko trochę dorosnąć, dojrzeć, żeby nie
mogli mnie znowu gdzieś złapać, przekazać policji i sprawdzać na jakichś listach,
czy jestem poszukiwany, czy nie. Odejdę, a ty będziesz wtedy leżeć w ziemi i nie
bę dziesz mnie już mógł zatrzymać, nikt nigdy...
Josel podszedł do okna, odłamał dwie gałązki mirtu i położył je na powiekach ojca;
mirt, który już tam leżał, uschnął i stracił kolor.
- Niewiele rozmawialiśmy ze sobą w życiu, może wte dy, gdy byłem bardzo mały,
ale teraz nie mogę sobie już tego przypomnieć. Zawsze byłeś zajęty swoimi fotogra
fiami i dawałeś mamusi wszystko robić i o wszystkim mówić, a gdy czasami gdzieś
wyjeżdżaliśmy, bo chciałeś fotografować jakieś wieże, w jakichś pierorisko
opuszczo nych okolicach, to byłeś zajęty wyłącznie tym fotografo
waniem i niczym innym, a nocami zostawiałeś mnie sa mego w obcych pokojach
hotelowych i wracałeś dopie ro nad ranem, z jakąś pierońską tajemnicą w sercu, z
któ rej nigdy nic mi nie zdradziłeś i nie rozumiałeś, że ja nie spałem całą noc i
czekałem na ciebie. I wtedy zawsze za czynałeś mówić o innych rzeczach, o swoich
pięciu sio strach, które ubierały cię w sukienki, o kometach Halley’a i o zeppelinie,
który latał nad Dreikaiserecke*. Tymcza sem ja tak bardzo chciałem się od ciebie
dowiedzieć, jak to było wtedy, gdy miałeś tyle lat co ja, i czy też byłeś tak pierońsko
samotny jak ja. Wiesz, to nie jest tak, że teraz tego żałuję, tak to po prostu było,
pogodziłem się z tym, a z mamusią albo z Irmą rozmawiałem jeszcze rza dziej,
pewno to moja wina i pewno nie da się też tego wszystkiego wytłumaczyć, w
każdym razie ja tego nie potrafię, tak jak nie potrafię ci wytłumaczyć, dlaczego
walnąłem feldfebla butelką w głowę i w ogóle, dlaczego ucie kłem przez most
Kłodnicki na dworzec i dlaczego po pro stu wskoczyłem do pociągu towarowego,
który jechał na zachód, na zachód...
A ty przecież wystarczająco wyraźnie dałeś do zrozu mienia, że nie masz już ochoty
dawać odpowiedzi na co kolwiek na tym świecie, jak tylko twoją białą nieruchomą
twarzą.
Josel poczuł nagle, że mówił, po prostu cały czas mówił, gdyż bał się zostać sam na
sam z ciszą i z białą twarzą przed sobą. Musiał obetrzeć wnętrze dłoni o spodnie.
Powoli odszedł od trumny. Nie wiedział, czy miał się teraz pomodlić za ojca albo
przynajmniej przy wyjściu uczy nić znak krzyża. Musiał jednak coś zrobić, by
uwolnić się od tej zastygłej w bezruchu fotografii na zawsze. Powiedział: i Święta
Mario, Matko Boża, wstaw się za tym bied nym grzesznikiem teraz i w godzinie
śmierci naszej.
Stal przy drzwiach.- Amen.
Rzucił na niego ostatnie spojrzenie, lecz teraz widział jeszcze tylko biały nos i białe
kostki złożonych dłoni i przyszło mu na myśl, że chciałby teraz zapuścić długie
włosy, sięgające aż do karku, tak jak Walter i Stroschek, i inni, teraz on już nie
mógłby mu przecież tego zabro nić. Amen.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, zawstydził się, że przy szło mu to do głowy w pokoju
zmarłego. Amen.
Na schodach zderzył się z matką. Jakby czekała tam na niego! Bez słowa wzięła go
w ramiona i mocno przy tuliła. Była tak szczęśliwa, iż odzyskała swojego syna
Josela, że zapomniała uwolnić go z ramion.
Zapach lawendy i solonych śledzi niemal zawrócił Joselowi w głowie. Uwolnił się
od niego, wymykając się na dół. Powoli schodził schodami. Nie chciał już odstą pić
od swojej wcześniejszej decyzji.
Amen.
2
Franz Ossadnik, maszynista kolejowy z Teuchertstrasse, cie szył się, że był
maszynistą Niemieckich Kolei Rzeszy- Dy rekcja Okręgowa Gliwice Górny Śląsk -
szczególnie zaś wtedy, gdy wracał z pracy do domu, zjadał talerz czeskiej
kartoflanki albo żuru czy bigosu, zamieniając przy tym kilka słów lub uścisków ze
swoją żoną, by potem poświęcić się hodowli pszczół lub przysłuchiwać się, jak Ulla
gra na pia ninie. Cieszył się także, kiedy wstawał i szedł pod prysznic własnej
roboty, gdzie pod strumieniem wody poruszał się hałaśliwie, mydło skakało w jego
dłoniach, a piana pry skała aż na korytarz. Uwielbiał czuć wodę na swojej skórze
i przyglądać się, jak ciało zaczynało parować i nabiegało czerwienią, uwielbiał też
Śpiewać pod 'prysznicem, w olbrzymiej łaźni stacji rozrządowej, gdzie zawsze
pano wały przeciągi, jak też - o wiele chętniej i głośniej - u sie bie w domu na
Teucherts trafie 43, na drugim piętrze po prawej. Nie oszczędzał przy tym na mydle,
które dostawał bezpłatnie w deputacie od Niemieckich Kolei Rzeszy i cie szył się,
kiedy pieniło się ono na skórze i dopingował sa mego siebie, namydlając się ciągłe
od nowa. Lubił przy tym śpiewać: Ojczyzno, twoje gwiazdy czy też Stoi żołnierz u
brzegu Wołgi. W ogóle uwielbiał Wilhelma Strienza.
Jego żona Anna pragnęła wprawdzie od jakiegoś cza su, żeby awansował na
starszego maszynistę kolejowego i pod koniec miesiąca przynosił do domu kilka
fenigów więcej. Teraz, gdy jest wojna, chyba nie trzeba już bę dzie na to długo
czekać. W swojej głowie już dawno awansowała go na głównego maszynistę
kolejowego, który klnąc, poganiał dwóch młodych, leniwych, ciemnowłosych
palaczy, pochodzących gdzieś spod granicy i mówiących tylko łamaną niemczyzną,
żeby pociąg po spieszny Paryż - Warszawa nie miał ani minuty opóźnie nia, bowiem
podróżujący nim hrabiowie, dyrektorzy i dyplomaci przywiązują dużą wagę do
punktualności - tak to w każdym razie opowiadała sąsiadom - a on raz się temu
przysłuchiwał i musiał się głośno roześmiać. Anna dobrze wiedziała, że nigdy nie
stał na tenderze którejś z tych nowych lokomotyw, co mknęły przez róż ne kraje
wraz z międzynarodowym pociągiem ekspreso wym, lecz że swoją starą, zakopconą
lokomotywą poru szał się głównie po stacji rozrządowej między Gliwicami a
Maciejowem, lecz Anna miała wyobraźnię, pochłania ła powieści, a w każdy
czwartek wieczorem słuchała w radiu słuchowiska. Ludzie mieszkający na tej ulicy
tak bardzo byli uciemiężeni pracą, że i tak nie pojęliby sub telnych różnic między
maszynistą, starszym maszynistą i głównym maszynistą kolejowym. Dla nich ktoś
taki jak Franz Ossadnik, któremu raz w miesiącu wypłacano pen sję, był
urzędnikiem, a więc kimś lepszym. A Franz cie szył się, źe jakkolwiek by nie było,
doszedł do stanowi ska maszynisty lokomotywy manewrowej, gdyż przed Wieloma
laty zaczynał w RAW-ie* jako robotnik niewy kwalifikowany i wystarczająco długo
był w międzycza sie bezrobotny - nie lubił o tym wspominać. Franz Ossa dnik
wytarł się do sucha. Włożył jedną z koszul, tych bez kołnierzyka, które były tak
wygodne, tolerowane jednak że przez żonę tylko w domu; na ulicy, tak mówiła,
urzę dnik musi w końcu pokazać, że jest urzędnikiem, a nie niewykwalifikowanym
grubiorzem”, musi więc zakładać krawat i kołnierzyk, a najlepiej mundur. Wyjrzał
przez okno. Niebo spowijały chmury, które wiatr gnał dość gwałtownie na zachód,
zbierały się ciągle na nowo, po czym rozpadały się w strzępy, a światło zmieniało
się w ciągłym niepokoju, roziskrzało kolory i zaraz znowu tępiło ich blask. Jak na
początek wojny taka właśnie po goda wydawała mu się najodpowiedniejsza.
WoM oczywiście, kiedy między dwiema zmianami na lokomotywie świeciło słońce
i go ogrzewało, zwłaszcza w takim wczesnym dniu wrześniowym jak ten. Jeżeli
będzie miał szczęście, jeszcze dzisiaj niebo się otworzy, obie cywały to szybko
umykające chmury. Nowy tydzień zaczął od nocnej zmiany, dzięki temu miał więcej
wolnego cza su i mógł załatwić wiele spraw, na które normalnie mu go brakowało.
Kiedy o szóstej rano wracał do domu (cza sami nawet jeszcze wcześniej, gdy nie
było dużo pracy), zaraz kładł się do łóżka; wtedy już o dwunastej był wy spany i
miał przed sobą długie popołudnie, z którym mógł już coś zrobić. Mógł na przykład
pojechać do Żemik, gdzie założył małą pasiekę z dziesięcioma rojami. Z drucianą
osłoną na głowie wymieniał plastry, wytrząsał miód, zbie rał pszczoły, które się
wyroiły albo po prostu przyglądał się przez szybę, jak pszczoły urządzały swój
świat.
Wszedł do kuchni i zobaczył zwykły obrazek: Anna le żąca na sofie z książką w
ręku. Obojętnie, z której zmia ny by nie wracał do domu, Anna już dawno
zakończyła prace domowe, siedziała lub leżała na sofie i czytała. Na wet wojna nie
mogła w tym nic zmienić. Dawniej pragnął czasami pożaru lasu, trzęsienia ziemi lub
przynajmniej pęknięcia rury wodociągowej, żeby raz napotkać Annę w innej
pozycji. Jednakże, w międzyczasie, zdążył się do tego przyzwyczaić. Już gdy się
pobierali, Anna powie działa: - Każdy człowiek ma swoje upodobania, ja respek tuję
twoje i oczekuję, żebyś i ty respektował moje, na wet, gdyby ci się z początku nie
podobały.-Tymczasem on nie miał w ogóle żadnych upodobań i musiał je sobie
dopiero z trudem przyswajać. Nie można powiedzieć, że Franz był pod pantoflem
żony, on ją po prostu kochał od dnia, w którym zobaczył ją po raz pierwszy i
podziwiał ją we wszystkim, co robiła, i tak było jeszcze i dziś, nie licząc kilku
wyjątków. Był synem biednego komornika z Wójtowej Wsi i gdy się poznali, był
niewykwalifikowa nym robotnikiem w RAW-ie. Ona pochodziła z tak zwa nych
lepszych kręgów, z rodziny leśniczego z Kluczborka, otrzymała "dobre
wychowanie", była na kursie gotowa nia u ubogich sióstr z Notre Dame i dwa lata w
szkole imienia Marii Montessori, praktykę w prowadzeniu go spodarstwa
domowego odbyła w rodzinie inteligenckiej, u radcy sanitarnego dra Bermanna,
mieszkającego na Ratiborer Straße. Jako dwudziestolatek nie śmiał wówczas nawet
marzyć o tym, że pewnego dnia będzie mógł po ślubić Annę Mainkę i gdy później
jednak wyraziła zgo dę, było to dla niego niczym niezasłużone szczęście.
Mimo sześciorga dzieci Anna Ossadnik zawsze miała czas na lekturę. -Trzeba pracę
zorganizować, wtedy szyb ciej można się z nią uporać. Organizacja jest wszystkim
- zwykła mawiać. Tak więc, co rano zaczynała gotować kocioł pełen zupy, który stał
potem na piecu przez cały dzień i każdy mógł z niego jeść, kiedy i ile chciał. To
prawda, zupa należała raczej do prostych, a mięsa trze ba było szukać chochlą, za to
co dzień była inna. Mogło się też zdarzyć, że w środę była ta sama kartoflanka co w
poniedziałek, tylko zamiast z wędzonką - tym razem z podrobami wieprzowymi.
Anna tak bardzo zajęta była swoimi powieściami, że czasami zapominała o
rzeczywistości. Nie zdarzało się to jednak zbyt często, dzieci uważały, bowiem
każdego dnia musiało jej pomagać w przygotowaniach inne dziecko. Dzieci robiły
to zresztą z przyjemnością, gdyż Anna nie kazała im bynajmniej wy konywać
wyłącznie najgorszych prac i nie tylko objaśniała im przepisy gotowania i pieczenia,
lecz bardzo żywo i zajmująco opowiadała też treść powieści, którą właśnie czytała.
Dlatego dzieci niemal pchały się do pomocy. W końcu musiała jeszcze utrzymać w
czystości pięciopokojowe mieszkanie i zatroszczyć się o pranie i zakupy. Jak i o
wychowanie sześciorga dzieci. To przysparzało jej jednak najmniej pracy.
Postępowała według zasady, że najlepsze wychowanie jest wtedy, gdy dzieci same
się wychowują, i gdy starsze dziecko wychowuje młodsze i tak dalej, tak to już było
w jej rodzinnym domu i do tej pory dobrze na tym wychodziła. Z wyjątkiem Paulka.
- Wyspałeś się, Franzek - powiedziała Anna przyja źnie i podniosła wzrok znad
książki. - Dziś czeka na cie bie połowa rodziny, jak widzisz! - Opuściła książkę, lecz
nie chciała jej jeszcze zamykać i odłożyć na bok, dotarła właśnie do święta czarnej
bogini Bhawani, do miejsca, kiedy to demoniczny karzeł zbliża się z koszem pełnym
węży do irlandzkiego marynarza... Może uda jej się doczytać do końca przynajmniej
jeszcze tę stronę, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób marynarz został uratowany.
Gdyż to było cudowne w tej książce, w której co prawda wielu ludzi, przede
wszystkim bezimiennych, traciło życie, większość była jednak oswobadzana ze
szponów śmierci w nadzwyczaj oryginalny sposób...
Normalnie Franz podszedłby teraz do pieca, przesunął kocioł z zupą na środek, żeby
potem, gdy zupa będzie wystarczająco gorąca, nabrać sobie pełen talerz. Dziś jed
nak podszedł najpierw do Anny, pocałował ją w czoło i powiedział do niej: - Pokaż
no, co czytasz! I Anna, zaskoczona, pozwoliła sobie nawet wyjąć książkę z ręki.
- SIR JOHN RETCLIFFE NENA SAHIB POWIEŚĆ - Franz przeliterował powoli
pod nosem i opuścił książkę. Dla niego były to obce znaki. Pragnąłby, żeby Anna
czytała coś, co on też z miejsca by rozumiał, tak jak na przykład te piękne
prawdziwe opowieści, których już dawno nie przynosiła z wypożyczalni.
- A wy, chopcy- zwrócił się do dzieci - nie przy pracy, nie w szkole? Myślałem, że
wojsko już pociągnęło dalej? Czy może - zdarzyło się coś szczególnego? - Zbliżył
się do nich z przyjaznym zaciekawieniem. Tonik siedział za sto łem i wyszywał coś
na koszuli, a teraz pochylił się nad nią jeszcze głębiej. Kotik skrobał marchew przy
piecu. Andre- as, najmłodszy, którego wszyscy nazywali Zezokiem, gdyż strasznie
zezował, siedział pochylony nad zeszytem z aryt metyki; chciał się z tym szybko
uporać, gdyż po południu spotykał się ze swoją ferajną nad Bytomką.
Anna szukała w powieści miejsca, w którym Franz jej przedtem przerwał. Zadrżała
wewnętrznie: tym razem ma rynarz dostał za swoje. Węże wdarły się najpierw przez
oczy do jego głowy... Jezus-Boże, mój Panie!- wyjąkał nieszczęśnik, któremu rozum
zaczął się plątać. Zatrzasnęła książkę. Żeby móc to w pełni przeżyć, dalszą część
chciała przeczytać w zupełnym spokoju. Sir John Retcliffe: do tego potrzebna była
koncentracja, to nie było coś takiego jak Zane Grey albo te prawdziwe opowieści,
które można było czytać nawet wtedy, gdy w radiu nadawane było słu chowisko. A
Ulla chciała ją zawsze pouczać, że ten Sir jest łgarzem i nigdy nie był w Indiach...
Położyła książkę na stole.
-Tonik został powołany-powiedziała.
Tonik nie podniósł wzroku znad swojej koszuli. W ten sposób ojciec nie mógł
dostrzec, czy jego najstarszy syn cieszy się, czy nie. Nie zadał sobie też żadnego
trudu, żeby się tego dowiedzieć, bowiem dla niego było oczy wiste, że każdy syn się
cieszy, gdy może opuścić rodzin ny dom. Wtedy, w czasie wojny światowej, tak
właśnie z nim było. Przy tej okazji uświadomił sobie, że była wojna od trzech, nie,
od czterech dni. Jednakże oprócz kilku samolotów, które z pomrukiem przeleciały
nad miastem, nic nie przypominało już o tym, że tu w pobliżu zaczęła się wojna.
Może tylko wagony, które przetaczał na stacji rozrządowej i które od wielu dni,
zamiast węglem i że lazem, załadowane były czołgami, działami i moździe rzami
przeciwlotniczymi.
-Toniczek będzie żołnierzem- powiedział i przesunął kocioł z zupą na środek pieca.
Powiedział to tak, że po jego głosie nie można było poznać, co przy tym myślał.
Tonik powiedział tylko: - Tak, w środę idę do woj ska. I wbił gwałtownie igłę w
kołnierz koszuli, żeby zo stawić tam ślad.
Kotik wrzucił ostatnią marchew do wiadra, odłożył nóż na bok i wytarł dłonie w
ścierkę.
- Czego to nie ma na świecie- powiedział, jakby mówił do wszystkich albo do
nikogo. - Słyszałem, że są tacy, którzy przed komisją poborową udają wariatów i
dość często odraczają im służbę wojskową, a nasz wariat To nik udawał normalnego
i nawet w to mu uwierzyli.... Ten to ma fart!
Tonik rzucił papciem w Kotika, lecz ten już się tego spodziewał i uchylił się w porę.
- Stul gębę! - powiedział Tonik.
Franz podszedł do Tonika i chwycił go za ramiona. - Cieszysz się? - Roześmiał się.
Wspominał, jak w 1914 roku zgłosił się na wojnę na ochotnika. Jak po raz pierwszy
włożyli mundury i maszerowali ulicami miasta. Jak ludzie witali ich rado śnie. A
potem, po czterech latach, powrót: tego nikt nie chciał wspominać. Pogładził syna
po włosach. Tego wkrótce nie będzie już przecież mógł robić. Zapomniał o wojnie i
zupie.
- No jasne - powiedział Tonik. Podniósł wzrok na ojca i wyszczerzył do niego
zęby. Potem odgryzł nitkę. Skoń czył. Nie miał zbyt wielu rzeczy, na których
musiałby wy szywać swój znak, dwie pary slipek, dwa podkoszulki, jedna koszula;
wszystkie inne rzeczy, jak się dowiedział, dostanie w wojsku.
- Odbierzemy Polakom to, co nam zabrali, i jeszcze spory kawałek na dokładkę,
naturalnie. - Tonik ciągle jeszcze szczerzył zęby. Energicznie odwinął kołnierz
koszuli i rzucił ją na skrzynię. Zrobił to tak, jakby chciał przez to coś udowodnić.
Tylko, co chciał przez to udowodnić, tego nie wiedział.
- Zanim cię wyszkolą i pójdziesz na front, wojna daw no już się skończy -
powiedział Kotik spod pieca z nie ukrywanym zadowoleniem.
- Miejmy nadzieję - odezwał się Franz Ossadnik. - Gdy by nowa wojna miała
potrwać tak długo jak stara, wtedy jeszcze nawet na ciebie, Kotik, przyjdzie kolej.
- Nie wiem, czy mama ci już mówiła- powiedział To nik, zdejmując buty. - Wzięli
mnie tylko do piechoty.
Tonik trzymał buty badawczo w górze. Obcasy były dokładnie ścięte, zelówki starte,
a z przodu, na czubku lewego buta, było małe rozdarcie. Jednak teraz ich już
przecież nie potrzebował, a gdy będzie wracał z wojny, wtedy przywiezie ze sobą
błyszczące oficerki.
-Ja przecież chciałem do Waffen-SS i już jakiś czas temu zgłosiłem się tam na
ochotnika, nie mówiłem o tym, to jasne. Jednak tam trzeba mieć chyba niebie skie
oczy, włosy blond i dwa metry wzrostu, mniej wię cej. Wtedy powiedziałem sobie,
że chciałbym do czoł gistów! Czołgiści mają czarne bluzy, czarne wysoko
podwinięte do góry spodnie i czarne furażerki, a poza tym można tam zrobić prawo
jazdy i to nic nie kosztu je, bo przecież gliwickie przysłowie mówi: Czego raz się
nauczyłeś, nauczyłeś się na całe życie! Gdyż później, kiedy wojna się skończy,
mógłbym zostać taksówkarzem albo kimś takim...
Zamilkł.
Było napisane: piechota. Na karcie mobilizacyjnej było napisane piechota...
Najchętniej by się rozbeczał.
Franza Ossadnika - po raz kolejny - zaskoczyło, jak mało rozumiał swoje dzieci.
Oprócz Ulli, naturalnie. - No, więc jeździć samochodem - powiedział - możesz też w
piechocie, w dzisiejszych czasach wszystko jest już przecież zmotoryzowane. Dziś
już nie każą wam masze rować w błocie. Nie tak jak nam, na wielkiej wojnie.
On maszerował z Rybnika do Brześcia nad Bugiem, cały czas tylko maszerował i
maszerował, przez okrągły rok, z tornistrem i karabinem na plecach, nie otarłszy się
ani razu o wroga. To już lepiej byłoby walczyć z jakimś wrogiem, wtedy
wiedziałoby się przynajmniej, dlaczego człowiek jest na wojnie.
- Potem zawsze możesz się jeszcze zgłosić do czołgi stów, to jest jednostka
przyszłości, czytałem.
- Gdy będziesz podoficerem, będziesz mógł nosić szty let po lewej stronie u pasa,
sztylet honorowy. To jest ab solutu klasa - powiedział Zezok, który przez cały czas
rachował. Taki sztylet widział u brata swojego najlepszego przyjaciela Huberta,
kiedy ten był na urlopie i to zro biło na nim wrażenie.
- A gdzie właściwie jest Ulla?- zapytał Franz.
- No, gdzie mogłaby być -kiedy nie ma szkoły, to u tej ropuchy od fortepianu -
powiedział Tonik.
- Trochę więcej respektu! - odparł ojciec. - Mówiła kiedy wróci?- Cieszył się
zawsze, gdy był w domu, a Ulla ćwiczyła na fortepianie Bluthnera. Lubił słuchać jak
gra, nawet gdy były to ciągle te same powtórzenia. Może wy ćwiczyła jakiś nowy
taniec, teraz ciągle grała mazurki i polonezy, i te wszystkie polskie tańce.
Franz spłodził z Anną sześcioro dzieci, lecz tylko dla tego aż tyle wyszło, że
koniecznie chciał mieć córkę, nie mal zwariował na punkcie dziewki, a tu zawsze
przycho dziły pierony, trzy razy z rzędu, wtedy nie mógł przecież przestać.
Czwartym dzieckiem była w końcu dziewczyn ka, Ursula Anna Fatima, którą
oczywiście od początku nazywali Ullą, i wtedy najpierw zrobił przerwę, a po trzech
latach, gdy pojechał z pielgrzymką na Górę Świę tej Anny, cieszył się już na drugą
córkę, ale znowu był pieron, którego ochrzcili Andreasem Horstem Leo, na którego
jednak nigdy nie wołali inaczej jak Andy.
A gdy ktoś odkrył, że straszliwie zezuje, bracia nazwali go Zezokiem, a później
Anna i Franz przyzwyczaili się i też go tak nazywali, w czuły sposób: Zezok.
Potem już więcej nie próbował i zadowolił się swoją jedyną dziewką, Ursulą Anną
Fatimą, nazywaną Ulla. Do swojej żony powiedział: - Stare gliwickie przysłowie
mówi: Kiedy pszenica jest naprawdę tłusta, w następnym roku uprawiaj jęczmień.
No więc dobrze, z dziećmi bę dzie teraz koniec. - A Anna najpierw się trochę
przestra szyła, ale gdy w nocy przyszedł do niej jak zwykle, uspo koiła się i bez
słowa sprzeciwu zmywała ciepłą wodą kle istą masę z brzucha.
Franz usiadł przy stole 1 z zadowoleniem patrzył na swoją Annę; ciągle jeszcze była
dla niego powabna. Przed kilko ma dniami zaledwie przyszła w niebieskiej
aksamitnej su kience, stanęła przed nim i obracała się we wszystkie stro ny,
zawiązując przy tym wokół bioder szeroką, czerwoną szarfę z szeleszczącego
atłasowego jedwabiu, a on na nią patrzył, pożerał ją oczami, całował jej rękę i nagle
coś go ścisnęło za gardło, najchętniej waliłby ¿ową w ścianę, że nie został nikim
więcej, jak tylko zwykłym maszynistą Nie mieckich Kolei Rzeszy. Ta kobieta
zasłużyła na męża, który doszedłby do pozycji posiadacza ziemskiego, właściciela
kopalni albo przynajmniej nadleśniczego, który mógłby jej kupować coraz to nowe
sukienki i pamiętać o tym, że jej ręce nie były stworzone do zwykłych prac
domowych, lecz tylko do trzymania książek.
Wystroiła się na wesele u Piontków, na które on nie mógł pójść, gdyż miał służbę na
stacji rozrządowej, ale i tak by z nią nie poszedł do hotelu "Haus Oberschlesien", do
najwytworniejszego hotelu w mieście, z niemniej wy tworną nauczycielką gry na
fortepianie i tymi wszystki mi ludźmi usiłującymi być wytwornymi, którzy tam byli
zaproszeni. Oni nie pasowali do takiego towarzystwa i byli tam też chyba tylko
dlatego zaproszeni, że Ulla już od pięciu lat pobierała u pani Piontek lekcje
fortepianu i w tym czasie niezły trzos jego pieniędzy poszedł na tę ciotkę od
fortepianu. W zasadzie nie było go na to stać, ale on po prostu bardziej kochał swoją
córkę niż wszyst kich czterech synów razem i też tylko dlatego to opłacał przeź tak
długi czas, że Ulla naprawdę miała talent, wszę dzie zyskiwała uznanie i pewnego
dnia może jednak zo stanie pianistką albo przynajmniej nauczycielką gry na
fortepianie jak ta Piontek, która, jakkolwiek by nie było, dorobiła się willi położonej
w dość drogiej dzielnicy. Anna wystroiła się więc na to wesele, na które musiała
pójść już choćby ze względu na Ulłę, nie mogła naturalnie zo stawić Ulli samej na
przyjęciu.
Pokazała mu się w niebieskiej aksamitnej sukience się gające) aż do kostek, gdyż po
prostu spuściła obrąbek z tyłu więcej niż z przodu, jak to teraz było w modzie.
Wszystko to dokładnie mu objaśniła, a teraz owinęła wokół bioder czerwoną szarfę
z delikatnego atłasowego jedwabiu, która sięgała aż do ziemi i ciągnęła się jeszcze z
tyłu. Był zachwycony swoją żoną. już od dwudziestu lat żył razem z nią i nigdy w
tym cza sie nie zastanawiał się, czy Anna mogłaby być "piękną ko bietą". Piękna
kobieta: coś takiego czytało się w gazetach o aktorkach filmowych albo o kochance
rumuńskiego króla. Dla niego kobieta musiała być porządna i pracowi ta, a gdy do
tego miała jeszcze wyobraźnię, jak Anna, to tym lepiej, wtedy mogła nawet czytać
książki. Gdy miał na nią ochotę, musiała być dla niego gotowa i dopuścić go do
siebie, bo on właśnie miał ochotę, a ona byk jego żoną, pieronie, tak było pięknie i
dobrze. Rzadko przy tym na nią patrzył, po prostu to robił i nigdy też się nie zasta
nawiał, czy jej to akurat sprawiało przyjemność, czy nie.
Pracowita to ona była, ta Anna, z sześciorgiem dzieci, z mieszkaniem i gotowaniem
miała co robić, to nie mogła być do tego jeszcze porządna, to prawda. A teraz
odkrył, że była piękna, i zebrał całą swoją odwagę i chciał jej to powiedzieć, ale
wydobył z siebie tylko: - Ładnie wyglą dasz, Anno. - Bał się, że mogłaby go
wyśmiać, gdyby jej powiedział, że jest piękna. A Anna okręciła się ze śmie chem w
koło, wywijając w jedną i drugą stronę niebieską aksamitną kloszową sukienką z
czerwoną, długą, jedwabną szarfą i wyglądała w niej bardzo wytwornie. I pięknie, i
dobrze, może pasowała nawet do tego pompatycznego wesela u Piontków,
pochodziła przecież z rodziny leśni czych, czytała powieści i była zarejestrowanym
członkiem wypożyczalni Koffanka przy Germaniaplatz.
Jemu wystarczała Volksstimme, czasami zaglądał też do Ostdeutsche Morgenpost,
gdy rozdawano ją za darmo na kolei, a on miał przerwę na górze, na swoim
tenderze. Na prawdziwe książki nie miał czasu i zawsze się dziwił, jak Anna mogła
doczytać do końca te opasłe to miska, a nawet wydawało się, że im grubsze książki,
z tym większą pasją je czytała, tak jak teraz tego Nena Sahiba. Dawniej czytał wraz
z nią Prawdziwe opowieści, które taszczyła do domu z wypożyczalni Koffanka
według rocz ników; od jakiegoś czasu były one zabronione na pod stawie nowej
ustawy o brudzie i tandecie, lecz stare ze szyty, mocno sfatygowane, ciągle jeszcze
wędrowały z rąk do rąk, gdyż tak były łubiane. Podobały mu się zawarte w nich
historie, były one napisane prosto i przystępnie, tak jakby on sam opowiadał, gdyby
chciał kiedyś zapi sać'"prawdziwą opowieść", i nie były też one wymyślo ne i
opisane przez jakiś pisarzy, lecz przez ludzi, którzy je przeżyli. Kiedyś także Chciał
opisać jakąś prawdziwą historię i wysłać ją; każda opowieść była bowiem hono
rowana trzydziestoma markami, za to mógłby opłacić lek cje fortepianu dla Ulli za
cały miesiąc. Była to prawdzi wa opowieść o kobiecie chorej na ospę, którą znalazł
pewnego popołudnia daleko pod Maciejowem, jak kwi ląc siedziała między torami
stacji rozrządowej, 1 którą za brał na tender. Do końca zmiany miał jeszcze godzinę,
wtedy chciał ją zawieźć pod most Hindenburga, ale ona tam Się po prostu położyła i
jęczała, a potem spomiędzy nóg wyciągnęła pomazanego krwią, pomarszczonego
no worodka.
Wtedy swoją lokomotywą pojechał po prostu na dwo rzec, na dworzec główny w
Gliwicach na Górnym Ślą sku i dał sygnał parowy, długi sygnał parowy, tak że
wszy stkie czerwone światła przeskakiwały tylko na zielone, a on swoją starą,
zakopconą lokomotywą wjechał z głoś nym sykiem pary na dworzec główny,
chociaż tylko bocz nym torem. To była jego ekscytująca opowieść i była ona
prawdziwa, i warta na pewno więcej niż trzydzieści marek. Jednak wówczas jej nie
zapisał, a teraz to czasopi smo już nie istniało.
Franz cały czas obserwował Annę i z zaskoczeniem zo baczył, jak na jej twarzy
odmalowuje się gwałtowna wal ka. - Anno - powiedział łagodnie. - Anno, mam dla
cie bie propozycję: Odłóż swojego Nena Sahiba na bok i cho dźmy na spacer do
Zameczku Leśnego, i Potrząsnął te raz jej stopą.
Anna uśmiechnęła się z roztargnieniem. Bajadere Anarkalli i Waldig uciekli z
jaskini czarnej bogini, po tym jak wcześniej Waldig, prowadząc mocny cios
yakatanem, roz płatał gardło demonicznemu karłowi, który o mało wszy stkiego nie
zdradził.
Wróciła do rzeczywistości, i Nie i powiedziała cicho i otarła gorące usta - nie
dzisiaj. Przecież wiesz, że musi my iść na pogrzeb fotografa. Już zresztą czas. I
Wstała i pozwoliła, żeby Franz poprowadził ją z tajemnej indyj skiej świątyni do
śląskiego mieszkania. Było jej żal męża, że nie może przeżywać takich rozkoszy
czytania.
Całymi miesiącami, ba, latami nie było czasem żad nych uroczystości, a teraz
spiętrzyły się one nagle: we sele u Piontków, wojna, to znów pogrzeb fotografa.
I jakby wróciła pamięcią do jakiegoś obrazu, który wi działa dawno temu, dodała: -
A ty musisz włożyć mun dur, to zrobi wrażenie, tak, to zrobi! i Prawie się
rozmarzyła. - To będzie wielki pogrzeb - powiedziała. Tak jak przed kilkoma dniami
mówiła o weselu Irmy Piontek: To będzie wielka uroczystość!
Franz Ossadnik jeszcze się bronił. Nie mógł uczestni czyć w weselu, bo miał służbę,
i w gruncie rzeczy tak było dobrze. Dlaczego właśnie teraz miałby brać udział w
pogrzebie i zmarnować całe wolne popołudnie. Mógłby raczej pojechać rowerem do
Żemik, do swoich pszczół. Wybąkał bezsilnie: - No nie wiem...
Anna była zdecydowana iść na pogrzeb razem z Franzkiem i dziećmi, które akurat
byty w domu. Na wesele można było iść samemu i się bawić. Jednak w żadnym
wypadku nie na pogrzeb, wtedy trzeba zabrać swojego męża, już choćby po to, żeby
pokazać, że jeszcze się go ma. Valeska Piontek swojego już właśnie nie miała. To
był powód. - Padom*.
Kiedy Arthur Silbergleit skończył pisać list, odłożył pióro i opadł na oparcie krzesła.
Już od wielu dni odczuwał lekki ból między łopatkami. Prawą ręką potarł to miej
sce. Chociaż ostatnio nic już prawie nie pisał oprócz li stów. Minęło wiele lat od
czasu, kiedy pochylony nad biurkiem spędzał cztery, pięć godzin. Pragnął, żeby ten
czas wrócił. Nawet gdy pomyślał, że te kartki ciągle je szcze leżały gdzieś w
szufladzie i nie miał ich już odtąd w ręce. Brakowało mu już sił i odwagi, żeby raz
jeszcze zabrać się do tych prac i je przeredagować. Miał nadzie ję, że przyjdą inne
czasy, kiedy ze spokojem i koncen tracją będzie mógł do tego przystąpić.
Usłyszał przy drzwiach swoją żonę. Pospiesznie napi sał na kopercie: Hermann
Hesse, Montagnola/Szwajcaria. Potem wstał i przywitał żonę na korytarzu.
Spojrzała mężowi w twarz, jakby tam mogła zobaczyć, co chciał przed nią ukryć.
Nic nie zwróciło jej uwagi, oprócz jego bladości, lecz tę widziała już od kilku dni.
Mimo to powiedziała: - Jesteś dziś blady, nie byłeś na powietrzu?
- Poszedłem po gazetę i zrobiłem mały spacer - odrzekł.
- Coś nowego w biurze? - Starał się nie dać za bardzo poznać po sobie rutyny
swoich pytań, pomagając jej założyć fartuch. Ona myślała o tym, co dziś w biurze
opowiadał pan Winter: i Późnym latem, po zebranych żniwach, bę dzie wojna z
Polską. Tak jest zawsze. Także w 1914 roku najpierw odczekali, aż skończą się
żniwa. - O tym wolała mu raczej nic nie mówić. Co dzień rozchodziły się w biu rze
nowe pogłoski.
- Nic nowego - powiedziała i poszła do kuchni przy gotować kolację.
- Właśnie napisałem list do Hermanna Hessego. Mam ci go przeczytać? - zapytał
Silbergleit.
- Tak, proszę - powiedziała. - Chętnie cię posłucham.
Wszystko czytał żonie. Swoje wiersze, swoje szkice, swo je nowele, swoje listy.
Niewiele mówiła na ich temat. Podo bało jej się niemal wszystko, co pisał. Nie
czytał jej też po to, żeby usłyszeć ocenę albo może propozycje zmian. Dla niego
było ważne, że miał słuchacza. I był uszczęśliwio ny, kiedy na jej twarzy dostrzegał
przy tym ów wyraz od dania, koncentracji i spełnienia, który widywał u niej tyl ko
wtedy, gdy słuchała muzyki. Kochała muzykę i raz po wiedziała do niego: - Bez
muzyki nie mogłabym długo istnieć, i Nigdy nie powiedziała mu: Nie mogłabym
żyć bez poezji. Jednakże widział to po jej twarzy - potrzebo wała także jego wierszy.
Czasami ją oszukiwał; z przejęciem czytał jej jakiś wiersz, o którym twierdził, że
nosił go w sobie długo, lecz spisał dopiero teraz. W rzeczywistości był to jego
wczesny wiersz, który powstał jeszcze przed wojną. Miał nadzieję, że tego nie
zauważy.
Zauważyła. Znała wszystkie jego wiersze. Jednakże uda wała, że naprawdę słyszy
ten wiersz po raz pierwszy.
Czasami myślał: Może ona wie, że to stary wiersz i bie rze tylko udział w tej grze,
żeby mnie pocieszyć. A ona czasami myślała: Może on przeczuwa, że znam ten
wiersz, a mimo to nie daję tego po sobie poznać.
Nie pytała. Nie pytała nigdy. Niewiele mówiła też na temat jego listów. Tak jak
pisał, było na pewno dobrze. Wcześnie rano szła do biura i wracała do domu dopiero
wieczorem. On przez cały dzień był sam w mieszkaniu. Mówił, że pracuje nad
nowelą; lecz mówił tak już od lat.
Niewiele ze sobą rozmawiali. Kochali się jeszcze, jed nak znali się od tak dawna, że
wszystko zdążyli już so bie powiedzieć. Teraz rozumieli się też bez słów. A ona
miała muzykę. W środy wieczorem słuchała w radiu pu blicznej transmisji koncertu
symfonicznego z rozgłośni ra diowej na Masurenallee. Miała też gramofon i ponad
trzy dzieści płyt. Przed pójściem spać lubiła nastawić jeszcze płytę. To ją
uspokajało. Wydawało jej się, że ma potem lepsze sny. Nie przeszkadzało jej, że
słuchała ciągle tych samych utworów. Opierała się wygodnie w fotelu, z
zadowoleniem przymykała oczy i cała była oddana i skoncentrowana na muzyce.
Zawsze odkrywała w niej coś nowego. Czasami szła do przyjaciółki Ili i słuchała
muzyki razem z nią. Ila wielokrotnie jej już proponowa ła, że zabierze ją na koncert.
- Przecież my obie może my tam pójść, jesteśmy przecież aryjkami - mówiła. I
słowo aryjki, które z początku wypowiadała z ironią, z czasem nabrało cynicznego,
gorzkiego brzmienia.
Odmawiała. Przez wiele lat razem z Arthurem chodzi li do filharmonii na koncerty z
abonamentu. Dopóki zimą 1937 roku nie wypowiedziano im abonamentu. Od tego
czasu nigdy nie poszłaby bez niego do żadnego teatru ani na koncert, z wyjątkiem
Teatru Żydowskiego na Kommandantenstrasse.
Siostra, mieszkająca w Poczdamie, zabierała ją czasem latem na publiczne koncerty
do Parku Sansoussi; nie pyta jąc, szła z Arthurem, w ogóle nie rzucało się to w oczy.
Pew nego razu, po Nocy Kryształowej, siostra powiedziała do niej: - Czy nie byłoby
aby lepiej, gdybyś się rozwiodła i znowu przyjęła panieńskie nazwisko?- Odtąd nie
życzyła sobie dalszych odwiedzin siostry. Na Boże Narodzenie sio stra wysłała jej
płyty za pośrednictwem mm Bote und Bock, lecz ona odmówiła ich przyjęcia, gdyż
w adresie podane było jej nazwisko panieńskie. Od ślubu w 1924 roku była Ilsą
Sllbergleit i chciała nią pozostać.
Nigdy nie myśleli o wyjeździe, nawet wtedy, gdy tak wielu jego przyjaciół
opuszczało Niemcy i ich listy nad chodziły teraz z Anglii, Francji, Szwajcarii,
Norwegii. Kil ku, tak jak on, pozostało w kraju, spotykał się czasem z nimi, lecz ona
rzadko brała w tym udział, gdyż mowa była o rzeczach, z których niewiele
rozumiała. Najbardziej podobał jej się pewien pan Tau, zawsze pełen optymizmu i
nowych planów. Mówił takim samym, trochę twardym akcentem Wschodu jak jej
mąż, obydwaj pochodzili z tego samego regionu. I Arthur, zarażony jego
optymizmem, po wiedział: -Jeżeli Cassirer i Max Tau mogą tutaj w Berlinie
zakładać żydowskie wydawnictwo, to nie może być jeszcze tak źle. - Jednak potem
Max Tau więcej już nie przyszedł i Arthur powiedział jej: - Tak, teraz odeszli też
Max Tau i Cassirer. - Więc chyba i na niego czas.
Odtąd nie pozbył się już tej myśli. Pewnego dnia po wiedział: - Co o tym sądzisz, w
końcu zostanę tu zupeł nie sam. Czy ja nie powinienem też wyjechać? -
(Zaakcentował przy tym słowo ja.)
Ona odpowiedziała: - Tak, wyjedźmy stąd. - tak dla obydwojga było pewnym; że
wyjechaliby tylko razem. On zapytał: - Co sądzisz o USA? Byłem w konsulacie
USA i złożyłem wniosek.
To jej odpowiadało. Wyjedzie z nim więc do Amery ki. Zgodziłaby się też, gdyby
powiedział: Jedziemy do Australii. Albo gdyby powiedział: Nie odejdę z tego kra ju,
jestem Niemcem i tu pozostanę.
- Jednak w USA nie chciałbym się nazywać Silveiglide - powiedział ze śmiechem.
Nigdy nie mówił Amery ka, zawsze mówił USA, jakby chciał przez to pokazać,
że ten kraj nie znaczy dla niego nic więcej jak tylko obcy, abstrakcyjny skrót i
prawdopodobnie przestraszyłby się niemało, gdyby rzeczywiście dostał zgodę na
wyjazd i znalazł się nagle na statku z emigrantami.
Zapakowali walizki. Na wszelki wypadek, przecież wszystko mogło się kiedyś
potoczyć bardzo szybko. Obok swoich rzeczy upchał kilka książek z odręcznymi
dedy kacjami od przyjaciół. Do torby włożył swoje własne książ ki, gazety i
rękopisy. Tę torbę mógł przewiesić na pasku przez ramię, nigdy się z nią nie
rozstanie. Walizkę i torbę schował pod łóżkiem.
W jej walizce znajdowały się ubrania, biżuteria i sztućce z prawdziwego srebra,
które odziedziczyła z domu. Poza tym przygotowała skrzynię, w której chciała
upchać pły ty, szczególnie ciężkie i łatwo tłukące się, i nie wiedzia ła, jak ma je
transportować. Zresztą, i tak jeszcze nie przy szła pora. Tymczasem nastawiła wodę
na herbatę.
Silbergleit poszedł do swojej pracowni i przyniósł list.
- Słuchaj, proszę, uważnie - powiedział. - To ważny list, nie chciałbym popełnić
jakiegoś błędu. Potrzebuję two jej opinii.^ I odczytał jej:
Berlin, W 50
Ansbacher Straße 25
Wielce szanowny Panie Hesse!
Z ciężkim, z bardzo ciężkim sercem, ze względu na Pana własne cierpienie, którego
ja, Samarytanin - ochot nik podczas wojny światowej - niestety nie jestem w stanie
uśmierzyć; przezwyciężając, co zrozumiałe, we wnętrzne opory, decyduję się raz
jeszcze wtargnąć w Pańską montagnolijską idyllę. Jednakże, jako pański
podopieczny, winien jestem Panu, mojemu ojcowskiemu dobroczyńcy, wyjaśnienia.
Oby wyjaśnienia te nie wstrzą snęły Panem, tak jak boginią ludzkości i mną!
Bowiem Kantonalna Policja ds. Obcokrajowców w Brnie najwi doczniej z zasady
odrzuciła w pierwszej instancji mój wniosek, bez zbadania moich kolejnych
referencji. Powiedziano mi tu jednakże, że druga instancja, przy odpowiednich
osobistych i rzeczowych wyjaśnieniach, jest znacznie przystępniejsza, gdyż
odchodzi od schema tu, docierając do "przypadku indywidualnego". Moje pra wo do
odwołania się oczywiście niedługo upływa.
Moje starania mają odtąd na celu: i. uzyskanie możli wie kompletnego
potwierdzenia określonego mianem niepewnego "zagwarantowania dalszej
podróży", jak rów nież 2- osłabienie wymowy pojęcia "emigrant", gdyż Po licja ds.
Obcokrajowców dodała: "Szwajcaria jest bloko wana przez o wiele za wysoką
liczbę emigrantów.
Na potwierdzenie punktu
L
I. załączam fotokopię deklaracji emigracyjnej (której do
tej pory nawet nie zażądano);
n. zobowiązanie mojego przyjaciela St. Zweiga (Lon dyn) dotyczące
zagwarantowania naszej dalszej podróży do Anglii, o które stara się właśnie wraz z
innymi przyja ciółmi w office (Londyn). Ponieważ prosiłem o pozwolenie na pobyt
w Szwajcarii do ii lipca 1941 roku, a Zweig, jak powszechnie wiadomo, ma duże
wpływy, powinno mu się udać przekonać nawet sceptyków z Kantonalnęj Poli cji
ds. Obcokrajowców o powodzeniu swoich starań o po zwolenie na pobyt do 12 lipca
1941 roku, zwłaszcza że 26 maja 1941 roku kończę sześćdziesiąt lat i tym samym
usta wowo mógłbym zostać w Szwajcarii. Do 31 sierpnia bie żącego roku,.do dnia
upływu mojego prawa do odwoła nia się, nie będę niestety w stanie uzyskać
pozwolenia. Jed nakże słowo honoru Zweiga powinno wystarczyć nawet Policji ds.
Obcokrajowców, która zresztą w każdej chwili może skorzystać z prawa do
deportacji, Znacznie wcze śniej, oczywiście przed || lipca 1941 roku, będziemy
mogli prawdopodobnie odciążyć tę "blokowaną przez emigrantów" Szwajcarię;
ponieważ ostatnio wiele osób przed nami (pod względem numeru na liście), którzy
zarejestrowali się jedynie w tutejszym konsulacie amerykańskim z nadzieją
uzyskania prawa wjazdu, zostało skreślonych ze względu na niespełnienie tego
warunku, chcemy temu od powiednio wcześnie zapobiec. Poza tym, w celu
możliwie największego odciążenia szwajcarskiej gościnności, rozpo cząłem w
tutejszym konsulacie francuskim równoległą ak cję. Jednakże, pomimo równie
znaczącej protekcji, raczej nie mogę liczyć na otrzymanie decyzji przed upływem
sze ściu miesięcy, podczas gdy dzięki Pana Interwencji nie zwłocznie otrzymałem z
Brna odpowiedź.
Serdecznie prosiłbym Pana o ponowną interwencję. Byłoby to uzasadnione
obiektywnie, gdyż jako protegu jący został Pan prawdopodobnie pomylony z moim
przy jacielem L. Bursteinem, Lugano, Via Tessorete 15 (w odmownej decyzji
wspomniana została Montagnola. Nie byłbym też "emigrantem blokującym"
Szwajcarię, lecz dzięki przyjacielskiej pomocy, gościem zabezpieczonym
finansowo, który ze względu na swój najżywotniejszy in teres już teraz usilnie stara
się o wyjazd do USA i w żad nym razie nie chce osiadać w Szwajcarii na stałe lub ją
"blokować". W duchowej rozterce proszę dzisiaj huma nitarną Szwajcarię o to samo
prawo do gościny, z jakie go często korzystałem z radością w beztroskich dniach w
Zurychu i Arosie. Napoleon, Emil w Asconie, jak rów nież Doktor Corrodii kilka
innych moich lirycznych te kstów publikowanych w National - Zeitung- oczywiście
było to dawno temu! - niech również stanowią moją le gitymację. Jednakże po co?
Dzięki Pańskiej interwencji uda się, bez wątpienia, przezwyciężyć schematyczne
trak towanie i rozbrzmi głos ludzkości. Proszę mi wybaczyć ponowne fatygowanie
Pańskiej dobroci, człowiekowi, któremu nic już więcej nie pozostało, jak wierzyć w
wiecz ność naszych dni!
Z serdecznymi życzeniami powrotu do zdrowia zawsze Pański
Arthur Silbergleit
Najważniejsze byłoby teraz: możliwie jak najszybciej wyjechać Gdybym otrzymał
prawo pobytu we Francji, nie "blokowałbym" Szwajcarii ani dnia dłużej niż to jest
niezbędnie konieczne. Do Szwajcarii mógłbym jednakże przybyć w możliwie
krótkim czasie, dzięki o wiele szyb szym możliwościom uzyskania zgody. Zawsze
Pański A.S.
Ilse Silbergleit uważała, że wszystko, co napisał, było słuszne. - Na końcu
dopisałabym może: Pozdrowienia tak że dla Pańskiej drogiej małżonki -
zaproponowała. Przy pomniała sobie, jak byli w Montagnoli i jak mężczyźni
rozmawiali w domu, podczas gdy one, kobiety, pozostały w ogrodzie, a gdy
wychodzili, żona Hessego ścięła w ogrodzie lilie i jej podarowała. Jednak
powiedziała to przede wszystkim dlatego, żeby uwolnić się od strachu. Upłynęło już
tyle terminów, dat i czasu, a oni ciągle tu jeszcze byli.
I gdyby wybuchła wojna, byłoby już dla nich za późno. W biurze dostali dzisiaj
wiadomość z zakładów Bata, że nie wolno już przyjmować zleceń na cywilne
obuwie, teraz produkuje się wyłącznie dla potrzeb Wehrmachtu.
Pokroiła chleb.
Arthur powiedział: - Tak, masz rację, dołączę jeszcze to zdanie. - Chciał to zrobić od
razu, żeby nie zapomnieć. Poszedł do swojej pracowni.
Teraz, gdy odczytał list, poskładał go i włożył do ko perty, pozostał przy biurku
jeszcze przez chwilę i poczuł, jak wraz z upływem czasu nikły jego nadzieje.
- Wyślę ten list przez gońca - powiedział Silbergleit. Mył ręce w kuchni, - Za
dziesięć dni przepadnie moje prawo do odwołania się u Szwajcarów, do tego czasu
musimy mleć te papiery. - Po jego twarzy można było
poznać, że w to nie wierzył.
Żona wlewała herbatę do filiżanek. Posługując się tak stabilnymi przedmiotami jak
dzbanek, filiżanka, talerz, nóż, łyżka, odzyskiwała grunt pod nogami. Cieszyła się,
że herbata miała dokładnie ów miedziany kolor, jaki lubił Arthur.
- A jak to wygląda z Francją? - zapytała.
- Tam wszystko jest jeszcze bardziej zbiurokratyzowa ne, to trwa za długo. -
Zastanowił się. - Mógłbym jed nak pójść do Ambasady Norweskiej. Może tam Max
Tau pomoże nam pokonać trudności. - Wysuszył ręce kra ciastą ścierką. - Ale oni
też nie chcą Żydów. - W tym momencie poczuł się tak bardzo zbędny. Rzucił
ścierkę na krzesło w kącie.
- Coś się w końcu uda - powiedziała żona.
-Tak- odparł- musimy być tylko cierpliwi.
To były zdania, które unosiły się po powierzchni, gdyż były tak lekkie jak piana.
i Da zaprosiła mnie jutro na koncert - powiedziała żona.- Furtwängler dyryguje Pory
roku. Odmówiłam.
Silbergleit upierał się, żeby tam poszła. Szybko wymy ślił sobie spotkanie. - Mnie
też nie będzie w domu, więc musisz iść. Jutro spotykam się z Scholtisem - kłamał. -
Będziemy spacerować wzdłuż Schlofistralsse. Już nie cho dzę do jego mieszkania.
Ma nowego dozorcę i obawia się, że ten zapisuje wszystkich odwiedzających go,
może ich nawet fotografuje, gdy jest jeszcze jasno.
- To zaczekam na ciebie w domu. - Jeszcze raz nalała herbaty i energicznie
postawiła dzbanek na stole.
- Więc może ja też zostanę - westchnął Silbergleit. - Powinienem znowu
popracować nad moją nowelą.
- Tak, zostańmy w domu - powiedziała - a ty mi coś przeczytasz. Dawno nie
czytałeś mi już niczego ze swo ich prac, zawsze tylko listy. Lubię słuchać, jak
czytasz mi wiersze.
Milcząco uścisnął jej dłoń. Uśmiechnął się.
- Gdybym tylko mógł pozbyć się strachu.
- Tak, gdybyśmy tylko mogli pozbyć się strachu.. | Następnego dnia, gdy
Silbergleit wrócił ze spaceru, który tym razem wydłużył do Halensee, do drzwi
zadzwo niło dwóch mężczyzn. Widział ich przez wizjer. Musieli go obserwować,
jak wracał, nie miało więc sensu uda wać, że nie ma go w domu. Silbergleit uchylił
drzwi na szerokość szpary.
- Czy pan jest Arthurem Silbergleitem? - zapytał jeden z mężczyzn. Jakiś czas
temu Ilse zdjęła wizytówkę z, drzwi mieszkania.
- Tak - odparł Silbergleit - ale mojej żony nie ma w domu, pracuje w biurze firmy
Schuh-Tack. — Tymcza sem nikt nie pytał o jego żonę. - Jesteśmy z urzędu
lokalowego - powiedział jeden. Drugi zapytał, ile osób mie szka w tym mieszkaniu,
a ile jest zameldowanych na poli cji. Kazali oprowadzić się po pomieszczeniach i za
każ dym razem prosili pana domu, żeby proszę bardzo szedł przodem. Potem wyjęli
miarkę i wymierzyli pokoje. Robi li to bardzo spokojnie. Czuło się, że obydwaj
mężczyźni wyraźnie dokładali starań, żeby zachowywać się nienagan nie. Silbergleit
nie miał odwagi zapytać, co to wszystko ma znaczyć. Nie mógł powstrzymać
drżenia podbródka, musiał przytrzymywać go ręką, żeby się nie zdradzić. Do piero
na końcu jeden z nich zapytał: - Jest pan Żydem?
A Silbergleit powiedział przez zęby: Tak.
- Trochę dużo miejsca jak na dwie osoby, niepraw daż? - powiedział jeden. -
Będzie pan chyba musiał się przeprowadzić do czegoś mniejszego. - A drugi
wyszcze rzył zęby: - Może do wspólnego baraku. Pełnego platfusów.
Wychodząc powiedzieli nawet: Dziękujemy bardzo i Proszę wybaczyć kłopot. Heil
hitler.
Silbergleit zamknął za nimi drzwi. Założył łańcuch.
Ilse zawsze mu powtarzała, żeby w ciągu dnia, kiedy jest sam, nikomu nie otwierał
drzwi i zawsze zakładał łańcuch. Spojrzał na siebie, na buty i wypolerowaną do
połysku podłogę przedpokoju.
Silbergłeit usiadł przy biurku. Zanurzył pióro i napisał:
Wielce szanowny Panie Hesse. Oni już przychodzą człowiekowi do domu i grożą,
że go zabiorą i kto wie, co mają jeszcze zamiar zrobić z człowiekiem. Teraz
obawiam się najgorszego. Widzi Pan, że musimy się wynieść z Berlina. Z Niemiec.
Przeczytał to raz jeszcze. Sprawiało mu to trudność; jego pismo było tak
rozdygotane, że ledwo sam mógł je odszyfrować. Wstał, poszedł do kuchni i wypił
najpierw szklankę wody. Odczekał chwilę. Potem podarł papier listowy.
Przygotował nową kartkę.
Nie, nie chciał nic wspominać o tej wizycie, mogli otworzyć list na granicy.
Na dworze za oknami przemknął z wyciem syren sa mochód straży pożarnej i
pozostawił za sobą paraliżującą ciszę. Silbergłeit czuł się jak w czarnym,
bezdźwięcznym tunelu. Obtarł o spodnie wilgotne od potu dłonie.
Wtedy mężczyźni raz jeszcze wrócili, szarpali drzwia mi, wyłamali je i wdarli się do
mieszkania, było ich wię cej niż dwóch, przyszli go zabrać, zdążył jeszcze tylko
włożyć płaszcz i wydobyć spod łóżka torbę, w której znaj dowały się jego
manuskrypty; walizkę musiał zostawić, mężczyźni w sztylpach kopnięciem odsunęli
ją na bok.
Cały czas ktoś szarpał drzwiami i Silbergłeit usłyszał ci chy szept żony. Wróciła do
domu i nie mogła wejść do mie szkania, bo założony był łańcuch. Musiał chyba
zasnąć przy biurku.
W obydwu rękach mocno trzymał torbę, nie odda jej, nawet gdyby swoimi
sztylpami mieli zmiażdżyć jego ręce, nie odda.
Około jedenastej zadzwonili z oddziału medycyny sądo wej szpitala miejskiego:
można odebrać zwłoki radcy sądu okręgowego w stanie spoczynku Georga
Montaga. Valeska odetchnęła z ulgą, czekała na ten telefon od wielu godzin, lecz z
nikim nie mogła o tym porozmawiać. Przez pół popołudnia biegała wczoraj od
szpitala miejskiego do Prezydium Policji i z powrotem, żeby wydostać zwłoki
Montaga, kiedy, jak się dowiedziała* zakończono już obdukcję. Szpital nie miał też
nic przeciwko temu, żądał jednak urzędowego pozwolenia na wydanie zwłok od
władz policyjnych albo od sądu, lecz przecież, który sąd na świecie jest otwarty w
niedzielę? Dlatego Valeska od razu poszła do Prezydium Policji, gdzie jednak nie
mogła się dowiedzieć niczego więcej, poza tym, że odpo wiedzialny urzędnik został
przed kilkoma dniami powo łany do Wehrmachtu. Przy pomocy brata udało jej się
od szukać jego zastępcę, mieszkającego za miastem przy starym lotnisku; pojechali
w końcu do niego, a on też obie cał jej wyjaśnić tę sprawę w poniedziałek wcześnie
rano.
Wkrótce po tym na Strachwitzstrasse przyszli dwaj urzę dnicy policji w cywilu i w
obecności Valeski odpieczętowali drzwi domu w ogrodzie. Przyszła tam z kluczem
w ręku, który Montag oddał jej na przechowanie kiedy się wprowadził. Od tego
czasu korzystała z niego tylko jeden raz, wtedy przed rokiem, w listopadzie, kiedy
leżał tam chory, a ona wielokrotnie do niego chodziła; raz na wet w nocy. Stała tam
milcząco i naraz zauważyła, że klucz nie jest jej do niczego potrzebny, gdyż owego
po ranka, kiedy padł strzał, żołnierze wyłamali drzwi; teraz były prowizorycznie
przytwierdzone drucianą obręczą. Valeska zaczekała, dopóki obydwaj urzędnicy nie
ode szli, pobiegła z powrotem do sypialni, wyciągnęła z szafy chustkę na głowę i
zawiązała ją mocno, nakrywając włosy znowu poszła do domu w ogrodzie. Nie
potrafiłaby powiedzieć, dlaczego narzuciła tę chustkę na głowę.
Buchnęło w nią ciepłe, gęste powietrze. Valeska za stanowiła się przez moment,
potem oddychając krótko przez usta weszła przez korytarz do pokoju pogrążone go
w przytłumionym świetle zmierzchu. Zasłony przy oknach ciągle były jeszcze
zaciągnięte. Valeska przeszła po omacku do okna, żeby rozsunąć zasłony. Ze
zdziwie niem zobaczyła, że od wewnątrz okna były zabite de skami. Cofnęła się,
podeszła do innego okna, także i tu za aksamitnymi zasłonami do ram okiennych
przybite były proste deski. Wreszcie w toalecie znalazła świetlik w suficie, który dał
się otworzyć.
Do środka wpadły promienie światła rysując srebrzy ste smugi w powietrzu, które
jakby zastygło. Valeska opar ła się o framugę drzwi 1 stała tam tak, usilnie próbując
znaleźć przyczynę, dla której Montag zabił od wewnątrz okna deskami. Musiał to
zrobić dopiero niedawno.
Żeby zabić od środka okna deskami! Jak komuś może przyjść do głowy, żeby się
barykadować deskami w swo im własnym domu, w dodatku jeszcze człowiekowi,
które go, jak sądziła, znała! Jak niewiele wiedziała jednak o rad cy sądu
okręgowego.
Jej oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku. Prze szła na środek
pomieszczenia, które było jego salonem, pracownią, a także sypialnią. Tu w końcu
też umarł. Rozglądała się, oswajając się przy tym na nowo z meblami i
przedmiotami, które przecież znała wcześniej - oczy wiście w innym świecie.
Wydawało jej się, że niewiele się w tym pomieszczeniu zmieniło - z wyjątkiem
puste go stołu, który owego ranka zaraz opróżniła policja - a jego zawartość -
zapisane kartki papieru, wycinki z gazet, listy, teczki, notatniki - zawieziono do
Prezydium Policji w koszu na bieliznę, jako "skonfiskowany mate riał Osobisty".
Fotel był odsunięty nieco do tyłu, zazwyczaj stał bliżej stołu. Na podłodze odkryła
nagle linie narysowane białą kredą, którymi policja zaznaczyła pozy cję zwłok. Poza
tym wszystko było jak dawniej. Z tą róż nicą, naturalnie, że tego, który tu mieszkał,
już nie było. I że więcej tu już nie wróci.
Jak w transie Valeska wbijała wzrok w przedmioty do okoła siebie. Przypomniała
sobie, że czasami na tym sto le stała butelka wina, czasami dwie albo trzy butelki
piwa. W tygodniu pil ciemne, zwykle piwo, w które zaopatry wał się tanio u Szopka,
robotnika z browaru, i uszlachet niał je przy pomocy drożdży pszennych i cukru. W
niedzielę pozwalał sobie czasami na butelkę wina, które sam wyszukiwał w sklepie
Troplowitza na Podwa lu. Nigdy nie mówił: piję wino, lecz zawsze: pozwalam sobie
na wino, tak jakby najpierw sam siebie musiał na nie namawiać.
Valeska pogładziła dłonią gładkie drewno stołu, tu do tknęła toczonej drewnianej
kuli od filarka przy łóżku, tam przestawiła pusty flakon, a teraz przysunęła fotel
bliżej stołu, tak jak zawsze stał w jej pamięci - miała nadzieję, że dzięki
prawidłowemu ustawieniu mebli odgadnie przy czynę, dla której Montag się
zastrzelił. Być może wystar czyłoby jej, przynajmniej w tej chwili, gdyby się dowie
działa, dlaczego, na Boga, radca sądu okręgowego zabił okna deskami.
Dopiero teraz przyszło Valesce do głowy, żeby włą czyć światło. Zrobiła to i teraz
wszystko zobaczyła wyra źniej, ale nie dokładniej.
Chciałaby wiedzieć, co należałoby zrobić, żeby od gadnąć, dlaczego człowiek zabija
deskami swoje czte ry ściany. A potem strzela do siebie. Tak, chciałaby to wiedzieć.
- W końcu to mąż nauczycielki Ulli- powiedziała Anna.
- Musimy tam pójść, nie ma gadania! - Powiedziała to dość energicznie i przez to
mężowi łatwiej było na to przy stać. Wesele czy pogrzeb, w gruncie rzeczy to to
samo.
Rozejrzała się, jakby przy tych słowach oczekiwała sprzeciwu, ale nikt się nie
odezwał. Rzuciła na stół czte ry łyżki, że aż zabrzęczało. - Tylko, że na pogrzebie
jest się bardziej potrzebnym - dodała. - Za godzinę idziemy na cmentarz!
Tonik przyszedł z miską. Z talerzem nawet się nie fa tygował. Kotik i Zezok
zatrzymali się w drzwiach. Cze kali na coś. Można to było poznać po ich twarzach,
które najwyraźniej z trudem zachowywały cierpliwość. Za to ich niespokojne dłonie
dowodziły coś wręcz przeciwne go. Zezok zezował i pokazywał wzrokiem na
zewnątrz.
- Ach tak - przypomniała sobie Anna - na to później przyjdzie kolej! Teraz bierzcie
swoje talerze i chodźcie tutaj.
-
A co ze mną? - zapytał Tonik. - Czy ja też muszę iść na to święto zmarłych? -
On miał w kieszeni kartę mobi lizacyjną. Jego już nie obowiązywały reguły rodziny.
-
Co to znaczy muszę! U nas wszystko jest dobrowol ne. Myślę jednak, że razem
z Kotikiem mógłbyś nieść wią zankę. Dla Zezoka jest za ciężka - powiedziała Anna
na pełniając miskę.
-
Z Tonikiem nigdy! - zaprotestował Kotik i zbliżył się ze swoim talerzem. Zezok
wybiegł na korytarz, zaraz jed nak wrócił, gdy matka krzyknęła za nim: -
Poczekajcie z tym przecież, aż się skończy obiad. Chcecie ojcu ze psuć zupę
waszymi pogrzebowymi kwiatkami?
-
Pójdę z wami - zdecydował Tonik. - Chcę się przyj rzeć Irmie, pannie młodej w
czerni! Nie zdarza się to co dzień.
-
Ależ Toniku, proszę cię! - upomniała Anna i usiadła ze swoim talerzem zupy
obok Franza.
-
Tonika po prostu nie zabierzemy- dorzucił Kotik. - Skompromituje całą rodzinę!
- Ty, stul pysk!-Jeszcze dzisiaj będzie musiał dać bratu po gębie. Teraz podobała mu
się ta historia z pogrzebem. Dobierze się do Hanny Baron, na którą już od dawna
miał ochotę. - Może będę ją miał... jeżeli nie tę, to inną.
- Ktoś powinien tu zostać. Kiedy Bruno wróci do domu, zdziwi się, że wszyscy
wyfrunęliśmy - powiedział Franz.
-
On opłakuje swój motocykl i na pewno wróci późno I powiedział Kotik.
Tonik wyjątkowo się nie odezwał.
- Ty założysz swój piękny mundur kolejarski - powie działa Anna do Franza. -
Pokazujesz się w nim o wiele za rzadko! Przyszyję ci gałązkę mirtu do klapy
marynarki, a na lewe ramię dostaniesz żałobną opaskę, już ją wyszukałam.
Anna pokazała w ten sposób, że już o wszystkim po myślała. Ona sama włoży
niebieską aksamitną sukien kę, którą miała już na sobie na weselu Irmy Piontek, jej
kraj znowu podszyła wyżej. Oczywiście bez czer wonej jedwabnej szarfy.
- Kto mi pożyczy pięć marek? - zapytał Tonik. Podjął decyzję, która go
rozweseliła. Żeby ją zrealizować, po trzebował przynajmniej pięciu marek.
Ponieważ nikt mu nie odpowiadał, zwrócił się do ojca: - Jak będzie, stary?
Anna była zdania, że to nieprzyzwoite pytanie.
-
To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Czy już kiedyś kogoś z was naciągnąłem? -
żebrał Tonik.
-
Bo i tak by ci się to nie udało - powiedział Kotik.
-
No więc przestań wreszcie, Kotik - odrzekł Tonik stosunkowo łagodnie.
Potrzebował tych pięciu marek, przynajmniej pięciu marek. Wtedy mógłby
rozkręcić niezłą historię.- Więc odeślę je zaraz po pierwszym żołdzie. W wojsku nic
się przecież nie wydaje. Co ty na to, Kotik, przecież masz swoją skarbonkę, pożycz
mi coś. Dopłacę ci połowę z tego w odsetkach. Czy to nic nie znaczy?
- Koniec z tym, nie będziecie mówić o pieniądzach - powiedziała Anna
energicznie, i A już zwłaszcza przy sto le! - Ona już wiedziała, co zamierzał: kupić
butelkę wódki i przechwalać się przed dziewczynami, że idzie do woj ska, może
nawet chełpić się czołgami, wtedy można na wet jakąś zdobyć. Tego nie chciała
jeszcze wspierać.
-
Sam musisz sobie zarobić te pięć marek - powie działa. I żeby odwrócić od tego
uwagę, zdecydowała się jednak na zaplanowaną niespodziankę. - Więc teraz po
każemy ci naszą wiązankę dla zmarłego fotografa, Fran- zek. Widzisz, że Andy nie
może się już doczekać.
Zezok nie odchodził od drzwi, teraz pierwszy wybiegł na korytarz, w ślad za nim
Kotik.
I Dzieci spędziły przy tym całe przedpołudnie - po wiedziała. I Kotik zrobił do tego
szarfę z bibuły, na której jest napisane: OD PRZYJACIÓŁ OSSADNIKOW. To był
mój pomysł, co o tym sądzisz?
Zanim Franz zdążył coś odpowiedzieć, dzieci przytaszczyły potężną wiązankę.
Kotik stanął przed nią i rozwinął szarfę, aby można było wyraźnie odczytać na niej
niepo radny, czarny napis, tu i tam poprawił przekrzywiony kwia tek. - To jest
absoluto bomba, nieprawda, papa? - rozpro mienił się Zezok, i naprawdę trudno było
powiedzieć, w jakim kierunku teraz patrzył. To on postarał się o białe lilie, które
wieńczyły dzieło.
- Kolosalna, bombowa - wyrwało się Franzowi, który nie lubił tego nowego słowa.
Zauważył przy tym jednak że, że takie kwiaty nie rosły w jego ogrodzie.
-
Wieniec przecież dużo kosztuje w dzisiejszych cza sach - powiedziała szybko
Anna - nawet gdybyśmy go kupili w leśniczym sklepie ogrodniczym za miastem, a
przecież znowu aż tak dobrze nie znaliśmy też fotografa. - I żeby pokryć myśli
swojego Franza, zaraz mówiła dalej: - Poza tym, wiesz, we wrześniu, kiedy kwitnie
je szcze tak dużo kwiatów, wieńce będą się piętrzyć na tru mnie i naszego Wally
Piontek może nawet by nie zau ważyła, a taka wiązanka od razu przecież rzucą się w
oczy, nie sądzisz?
Chłopcy kłócili się między sobą, kto będzie niósł wią zankę. Kotik nie chciał
dopuścić, żeby Tonik wyciągnął mu ją z rąk. Raczej wolałby mu pożyczyć te pięć
marek ze swojej skarbonki, żeby tylko jemu i Zezokowi pozwolił ją nieść.
Franz Ossadnik podniósł się. Pomacał kwiaty palcami i poczuł, że lilie były z
wosku, dotknął też grubych pęków kwiatowych chryzantem, były twarde i w
niektórych miej scach już przybrudzone. Pieronie! Franz Ossadnik nie miał nic
przeciwko, gdy jego dzieci kradły jesienią kartoszki, kapustę albo kłaki z dworskich
pól, nie powiedział też sło wa, kiedy z kiermaszowego straganu zabierały cukierka
mlecznego albo lukrecję, ale kiedy w swojej nocnej szafce znajdował coraz to nowe
paczki papierosów R-6, ą Anna w swojej najlepsze mydła i drogie perfumy, zagroził
temu ze swoich chłopców, który to zrobił, że będzie burza z piorunami. Jednakże
wypalił wszystkie papierosy, a Anna wszędzie, gdzie się pojawiała pozostawiała
gęste obłoki wytwornych zapachów. Aż pewnego dnia przyszła po Paulka policja,
bo włamał się do sklepu z zegarkami. Od tego czasu Paulek siedział w zakładzie
karnym dla nieletnich w Czekanowie, a Anna odwiedzała go raz na miesiąc i
przywoziła mu ciasto, kawałek kiełbasy i kawałek tego dobre go mydła, które
schowała w piwnicy.
- Jak mogłaś do tego dopuścić, Anno?! - Franz był obu rzony. - Te kwiaty są
przecież skradzione i gdzie zostały skradzione? Mój Boże!
* kłaki (reg.)- buraki pastewne
Na to pytanie wolał nawet nie znać odpowiedzi.
- To przecież nieprawda - odezwał się Zezok urażo ny. - Lilie były na cmentarzu
już na śmietniku, stamtąd je przyniosłem.
- Wszystko jedno - powiedział Franz. - One do nas nie należą. My też mamy
przecież kwiaty w ogrodzie. Po prostu to tutaj byłoby trochę mniejsze.
- Uspokój się, Franz, nie ma przecież żadnego powo du do zdenerwowania. Inni
ludzie je wyrzucili, chłopcy je przynieśli, umyli i na nowo zatknęli; nasze dzieci
mają po prostu fantazję.
Ona też nie była zbytnio zachwycona, kiedy się do wiedziała od Zezoka, skąd
pochodziły woskowe kwiaty, lecz w międzyczasie pogodziła się z tą myślą. -
Przecież wyszedł piękny bukiet, musisz przyznać, nie będzie go można nie
zauważyć na pogrzebie. - Teraz była z niego prawie dumna. Jednak chyba lepiej
było, żeby ta wią zanka zniknęła z pokoju. Wysłała z nią dzieci na dwór. - Jeszcze
jeden talerz? - zapytała Franza.
Odmówił obiema rękami. Nie mógł nawet dokończyć reszty, która była w talerzu.
Woskowe lilie nie dawały mu spokoju.
- Teraz idę - powiedział Tonik - załatwić sobie te pięć marek. Pierońsko
potrzebuję pięciu marek i dopóki Ich nie będę miał, nie wrócę do domu.
- Chciałbym wiedzieć, gdzie coś takiego się załatwia! Nie chowaj tego w każdym
razie w tajemnicy, żebyśmy i my coś z tego mieli - powiedział Kotik.
- A gdy będziesz szedł na pogrzeb, włóż coś ciemne go! - zawołała za nim matka.
- A w co ja mani się ubrać?- zapytał Zezok. - Nie mam przecież nic czarnego.
- Biała koszula, czarne spodnie też mogą być - zde cydowała Anna. - Przedtem
przyjdźcie wszyscy do mnie, żebym mogła wam jeszcze przypiąć mirt.
Pomyślała, ze przydałoby się kupić nowy mirt, najpierw wesele, teraz pogrzeb, na to
nie wystarczał jej mirt na parapecie okna. Postanowiła na wszelki wypadek posa
dzić zaszczepkę.
- Ulla powinna już dawno być! - powiedział Franz.
- Dobrze, dobrze, idź się najpierw przebrać- odparła Anna i sprzątnęła talerze.
Gdyby chciała jeszcze godzinę poćwiczyć, musi być tu lada chwila. Cieszyła się, że
mo gła to powiedzieć.
Nie mogła zdradzić swojemu mężowi, że Ulla nie poja wiła się wczoraj w domu
przez cały dzień, chodziła z tym nowym gościem Piontków, z tym siostrzeńcem z
Wrocła wia, z nim chciała pojechać "tam, gdzie jest wojna" - zwa riowany pomysł.
Na szczęście odesłali ich z powrotem na granicy. Wszystko to brało się tylko z tej
zwariowanej brzdąkaniny. Na początku była też temu przeciwna. - Gra na
fortepianie - powiedziała do swojego męża, to jest coś dla bogatych ludzi, z
pięknymi, długimi, białymi, giętkimi pal cami, które oprócz cienkich papierosów
albo kieliszka szampana nic innego nie muszą trzymać. Jednak Franzek był tak
zwariowany na punkcie swojej córki, że robił wszy stko, co chciała, jeździł nawet na
dodatkowych zmianach, żeby opłacić fortepian Buthnera dla Ulli, który co prawda
mogli kupić za bezcen u Lustigów emigrujących do Ame ryki Południowej. Jednak
potem sama zobaczyła, a przede wszystkim usłyszała, że Ulla w grze na fortepianie
robi szyb kie postępy, przychodzili do niej nawet ludzie, których wcześniej nigdy
nie widziała i chwalili jej córkę. Więc coś w tym musiało chyba być. I odkąd Ulla
nie pomagała już w kuchni, a już zwłaszcza nie uprała na tarce nawet wła snej
bluzki (raczej Franzek stawał na jej miejscu i obierał kartofle), także i jej palce stały
się z czasem piękne, białe, długie i giętkie.
Gdyby to od nie) zależało, wydałaby pieniądze na uży wany fortepian - to była
naprawdę niepowtarzalna okazja- ale nie tak dużo na lekcje, albo tylko połowę z
tego. Franz oszczędzał na jedzeniu w kantynie, a i ona musia ła coś odłożyć z
pieniędzy na utrzymanie; gdyby od cza su do czasu matka nie przysłała jej banknotu
dziesięciomarkowego, nie wiedziałaby wcale, za co opłacić wypo życzalnię książek.
Jednak Ulla nigdy nie miała dosyć lekcji u Wally od fortepianu i przysięgała, że pani
Piontek nie żąda od niej ani jednego ceskiego* więcej, nawet gdy te raz daje jej
podwójne lekcje.
Wolałaby, żeby Ulla robiła jeszcze coś innego, niż tyl ko ciągle siedziała przy
fortepianie, w końcu z muzyki i tak nie można wyżyć, a ona wiedziała, że wielkie
ka riery artystyczne w powieściach, które czytała, to jedna rzecz, a ciasne
mieszkania z klozetem na korytarzu i ku piony na raty fortepian - druga, i obie te
rzeczy rzadko kiedy się spotykały, w każdym razie nie w Gliwicach i nie tutajna
TeuchertstraiSe. Mogłaby może grać w Café Schnapka popołudniami, kiedy inni z
mlaskaniem jedli ciasto, wymieniali złośliwości lub roznosili plotki, więc i tak
dobrze nie słuchali albo przygrywać do tańca na jakichś przyjęciach urodzinowych
lub weselach. Daw niej istniały nawet żeńskie kapele, ale teraz wszystko to było
przecież zabronione. A więc w sumie, wolała by dla Ulli zawód sekretarki albo
higienistki. Najlepiej byłoby, żeby wyszła za kogoś za mąż. Może za leśnika.
Postanowiła pojechać z Ullą do Kluczborka. Jej ojciec był wprawdzie tylko
strażnikiem w turawskich lasach, lecz znał mnóstwo ludzi. Móźe ze swoją grą na
forte pianie Ulla wejdzie nawet do wyższych sfer. Słyszała od Elsy Petrick, że na
przykład oficerowie bardzo cenią, gdy ich żony są muzykalne. A u pani Piontek
zawsze przecież goszczą jacyś hrabiowie i baronowie. Gdy po myśli tylko o weselu
w "Haus Oberschleslen"! Kiedy
człowiek zetknie się z prawdziwą hrabiną? Najwyżej na zabawie dziecięcej w
Zameczku Leśnym-
Ona też kochała przecież dobrą muzykę, to prawda, i gdy w niedziele w południe
nadawali w radiu koncert życzeń, wtedy między zupą a kompotem lubiła posłuchać,
nie tylko Wilhelma Strienza i Rositę Serrano, kochała też dobrą muzykę operową;
arie i duety z Aidy, z Ptasznika z Tyrolu, ze Studenta żebraka (Ach, pocałowałem ją
tyl ko w ramię i zaraz zaśpiewała do wtóru) szczególnie ją oczarowały, uwielbiała
też Zaproszenie do tańca Carla Marii von Webera, znała to już wcześniej, zanim
Ulla zaczęła je ćwiczyć na fortepianie, ciągle i ciągle od nowa. Więc nie była w tym
tak całkiem niezorientowana, ale Franzek, ten to tylko się gapił, kiedy Ulla grała i
wszystko mu się podobało, co grała, gdyż w gruncie rzeczy w ogóle nic z tego nie
rozumiał, nie umiał odróżnić Schumanna od Schuberta, a przy Chopinie zaraz miał
łzy w oczach. A Ulla w ostatnim czasie ćwiczyła prawie wyłącznie Cho pina, tego
Polaka, który na pewno nazywał się Szopenczyk i którego wysłali wtedy do Francji,
żeby wzbudził w Francuzach entuzjazm do Polski, i tak pewnie jest je szcze do dziś,
bo czy inaczej Francuzi wypowiedzieliby nam wojnę właśnie z powodu Polski?
Więc to jasne, że nie powinno się go już grywać, ale ta pani Piontek nie trzyma się
przecież tego zakazu.
W sumie nigdy nie szkodziło się czegoś nauczyć, na wet gdy było to coś tak
niepotrzebnego jak gra na forte pianie. Ostatecznie jej rodzice też przywiązywali
wagę do tego, żeby uczęszczała do szkoły imienia Marii Mon tessori i uczyła się na
praktyce u radcy sanitarnego dra Hermanna w Gliwicach. Tam miała pod sobą
służącą i sprzątaczkę i zarobiła jeszcze przy tym część wiana, gdyż było ich w domu
cztery dziewczęta i trzech chłopców, więc nawet w gospodarstwie leśnika nie na
wszystko star czało pieniędzy. Pragnęła tylko, żeby Ulla nie była tak
wyłącznie Skoncentrowana na grze na fortepianie i zainteresowała się też innymi
rzeczami. Nie musiała oczywiście od razu czytać powieści tak jak ona.
Ktoś zadzwonił do drzwi.
-To pewno Ulla -zawołał Zezok i poszedł do drzwi. Anna wzdrygnęła się, była
myślami zupełnie gdzie indziej.
Franz wyszedł z sypialni, •włożył spodnie od munduru, marynarkę przewiesił przez
ramię. Ulla podeszła do nie go i pocałowała go W policzek. - Salut, pa -
powiedziała. -Będzie miał piękny pogrzeb. Odegrają nawet Marsz żałob ny Chopina,
tak Chciał, mówiła pani Piontek.
- Mamy olbrzymi bukiet z prawdziwymi woskowymi liliami - powiedział dumnie
Zezok.
-Tylko, że nie da się przecież przewieźć fortepianu na cmentarz na platformie,
nieprawda? I wiesz, na jaki pomysł wpadła pani Piontek? Będzie tam ustawiony gra
mofon! Marsz żałobny będzie odegrany z płyty! Czy to nie bombowe?!
Franz Ossadnik dziwił się. Powiedział: - Nie mogę zna leźć gumek do rękawów. -
Białe manszety zwisały, za krywając mu dłonie.
- Ciągle ten Szopenczyk - powiedziała Anna. Wycią gnęła talerz dla Ulli.
-
Zostaw, mamo, nie jestem głodna. Przyszłam tylko się przebrać i może znajdę
czas, żeby poćwiczyć pół go dziny. Bo znoWu dziś nic z tego nie będzie. Nie macie
chyba nic przeciwko, jeżeli zetnę w ogrodzie ostróżki?- zapytała Ulla.
- Na pewno zrobi to wrażenie, kiedy pojawisz się z ostróżkami- powiedział jej
ojciec.
Wyobrażał sobie, jak jego córka niosła w ramionach niebieskie ostróżki i później, z
ociąganiem, rzucała je na trumnę, spuszczoną już do ziemi. To musiało wywrzeć
wielkie wrażenie. Gdyby tylko wiedział, gdzie mogły być jego gumki do rękawów.
Dla Anny nadszedł czas, żeby się już przebrać. Wzięła książkę i włożyła ją do
kuchennego kredensu. Jutro, a może nawet jeszcze dziś wieczorem, rzuci się w wir
nowego rozdziału Narodu w męczarniach. Na korytarzu włożyła na próbę kapelusz,
zastanawiając się, czy nie powinna naciągnąć na niego czarnej woalki, wyszukała
jedną w komodzie pod rękawicami, szalikami i ociepla czami na kolana, woalkę z
wplecionymi grubymi punk tami, którą ostatni raz nosiła na pogrzebie ciotki Elsy.
Sta nęła przed lustrem i narzuciła woalkę na kapelusz, ścią gając ją aż do brody,
skubnęła końce z lewej i prawej stro ny, tak że gładko opinała skórę. Podobała się w
niej so bie, można by ją było nawet wziąć za wdowę.
Anna zaczęła cicho chichotać. Nie była w końcu z Piontkami spokrewniona i gdyby
się dłużej zastano wić, nie była z nimi nawet zaprzyjaźniona, nie wypa dało jej więc
iść na pogrzeb z czarną woalką na twarzy. Podciągnęła ją wyżej. I jeszcze troszkę
wyżej. I jeszcze troszeczkę, tak żeby sięgała tuż za oczy i nie zakrywała już nosa.
Franz znalazł wreszcie gumki do rękawów w pustym flakonie, gdzie Anna
przechowywała urwane guziki, wstążki, spinki do włosów i pigwę (ze względu na
za pach). Niebieski mundur kolejarski odmładzał go, a może brało się to tylko stąd,
że był już na niego po prostu za ciasny; kupił go sobie przed pięcioma laty, gdy
został na próbę mianowany urzędnikiem. Dokładnie patrząc, już z niego wyrósł.
Jednak Anna nie chciała tak dokładnie patrzeć. W kieszeni na piersi odkryła
jedwabną chustecz kę, której jeszcze nigdy u niego nie widziała, a przecież
wydawało jej się, że znała wszystko, co było jego wła snością.
Uświadomiła sobie, że to właśnie ta niebieska złożo na jedwabna chusteczka tak go
odmładzała i najchętniej by mu ją odebrała.
- Nie wiem - powiedziała - czy na pogrzebie wypada nosić jedwabną chusteczkę
przy piersi, w dodatku nawet nie czarną.
Franz spojrzał na siebie, jakby nie tylko chusteczkę, ale też siebie samego zobaczył
po raz pierwszy. - Czy ja wiem i powiedział- ona jest częścią munduru. - W zasadzie
było mu to obojętne, czego jest częścią. Była w tej kieszeni od początku i tam też
powinna pozostać, nie wiedział zupeł nie, co miałby z nią w innym razie zrobić.
- Dobrze, dobrze - powiedziała Anna tylko. Było dla niej jasne, że nie mogła iść na
pogrzeb z czarną woalką na oczach, kiedy jej mąż nosił w kieszonce na piersi
niebieską jedwabną chusteczkę. Z westchnieniem zdjęła woalkę. Obejrzała się w
lustrze i tak wydawało jej się te raz stosowniej, i tak chciała też już zostać.
Mój Boże, jak on w tym wygląda - pomyślała, przy glądając się swojemu mężowi.
Marynarka jest na niego o wiele za ciasna, tak niemal pęka na nim w szwach,
nogawki są za krótkie, a włosy pod czapką tłuste. Podeszła do niego krok bliżej.
Tak, włosy były zlepione i na koń cach siwe, | skóra na szyi nad kołnierzykiem z
rozszerzo nymi porami, czerwonawa i lekko łuszcząca się. Jakby wcześniej tego nie
zauważyła.
Franz rozpiął marynarkę munduru, powoli dostawał du szności. Ulla grała w swoim
pokoju na fortepianie. Cicho otworzył drzwi i usiadł przy niej na taborecie. Siedział
tam i słuchał, zacisnął dłonie, jakby chciał w nich na za wsze zatrzymać czas.
- Franzek! Nie zasypiaj!
Anna, cała w czerni, stała w drzwiach.
Kiedy ludzie przyszli po trumnę, Halina rozkładała wła śnie na kuchennej płycie
świeżo zerwany podbiał, a Valeska była przy podlewaniu pelargonii w kuchni.
- Ach - powiedziała, gdy zauważyła mężczyzn na ko rytarzu, którzy swoimi
czarnymi bluzami połykali biel ścian wokoło - już czas. - Odgarnęła włosy z czoła i
uczyniła ruch ręką, jakby chciała poprawić węzeł (co robiła zawsze, gdy była
zakłopotana), aż zauważyła, że nie ma już warkocza. Może prędzej przyzwyczaiłaby
się do krótkich włosów, gdyby wkręciła lokówką kilka fal, jak to robiły inne, albo
gdyby na noc nakręciła włosy na wałki, lecz dopóki Leo Maria nie był jeszcze pod
ziemią, nie chciała tego robić - może jutro. W innych czasach odczekałaby z tym
sześć tygodni, lecz teraz była wojna i czas kręcił się szybciej.
-Jest już tak późno? - zapytała zmieszana.
- Prawie dwunasta - powiedział jeden z mężczyzn. - Przyszliśmy trochę wcześniej,
myśleliśmy...
Valeska nie przerywała mu, lecz spojrzała na niego tak przenikliwie, że zamilkł. -
Nic nie szkodzi. Wszystko jest tak jak powinno być - powiedziała zatopiona w
myślach.
Poszła do Haliny do kuchni i coś jej szepnęła. Przy szło jej do głowy, że mężczyźni
dlatego przyszli tak wcze śnie, żeby dostać jeszcze obiad. Miała w piwnicy
wystarczająco dużo galarety i Hackerle*; Halina mogła im coś przyrządzić.
- Pani też coś zjeść, bo się przewrócić - powiedziała Halina.
Valeska odmówiła. - Nie przejdzie mi teraz przez gar dło ani kęs. Ale daj innym coś
do jedzenia.
Halina zaprotestowała. - Mój Bożej pani już nic nie jeść przez trzy dni, całkiem
biała na twarzy, prawie tak, jak pan tam na górze, i Halina powiedziała to raczej do
wchodzą cej ciotki Lucie (Widety) niż do Valeski. Lucie przyniosła koszyk
upieczonych własnoręcznie pasztecików.
- Lucie, zatroszcz się proszę, żeby dzieci się ubrały. Pójdę jeszcze na pięć minut na
górę. Żeby mi nikt nie przeszkadzał! i Rozejrzała się za swoim różańcem. Mógł być
jej potrzebny.
Josel patrzył przez okno na dom w ogrodzie. - Muszę spróbować tam wejść
pomyślał. - Chciałbym zobaczyć, jak tam teraz w środku wygląda.
Druga ciotka Lucie (Lanolin) szła ze swoim niewido mym synem przez korytarz. -
Czy przed pogrzebem bę dzie jeszcze coś do jedzenia? - zapytała i poprawiła oku
lary z grubymi szkłami. - Bo tak długo to ja nie wytrzy mam, już teraz burczy mi w
brzuchu, nie, tak długo nie wytrzymam.
Valeska uciekła po schodach na górę.
Kiedy później znowu zeszła na dół, miała nałożony kapelusz z woalką głęboko
naciągniętą na twarz. Nikt nie powinien widzieć, co się działo w jej twarzy.
-
Teraz mężczyźni mogą pójść na górę - powiedziała do ciotki Lucie (Widery).
Nie chciała być przy tym, jak nakładają wieko na trumnę i je przykręcają.
- Włożyłaś mu modlitewnik? - zapytała Lucie.
-Myślisz naprawdę, że trzeba?Sądziłam, że to będzie piękna pamiątka dla Josela, jak
kiedyś dorośnie. - Valeska zastanawiała się, co należało zrobić.
- Nie chcę znowu zaczynać o dzwonku - powiedziała Lucie (Widera)- ale wiesz
przecież, co to się nie zdarza!
-
Proszę, Lucie, przestań! - Valeska z jękiem opadła na krzesło.
- Modlitewnik powinnaś mu była jednak dać...
Lucie nie ustępowała, i U mojego ojca musieli raz je szcze otworzyć trumnę, bo
babka uparła się, żeby mu włożyć parę butów.
Valeska szukała w komodzie na korytarzu Schotla* Leo Marii.
- Ja to już zrobię - powiedziała Lucie (Widera) i po spieszyła na górę z
modlitewnikiem.
Valeska zobaczyła Josela wychylającego się przez okno. Stanęła za nim. Chciałaby
umieć patrzeć jego oczami. Może wtedy lepiej by go rozumiała. Zobaczyła jednak
tylko dom w ogrodzie i starą jabłoń, która już prawie nie rodziła owo ców. - Musisz
się ubrać, Josel, już czas.
Josel obejrzał się i zobaczył matkę w czarnej woalce. - Dobrze ci w niej -
powiedział.
- Gdzie właściwie jest galareta? - zapytała głośno Lucie (Lanolin) z drugiego
końca, - Właśnie, gdzie jest galareta?
- zajazgotał za nią inny głos. Syknęła do niewidomego syna:
- No, przestań mnie szczypać, dostaniesz coś do jedzenia jeszcze przed pogrzebem,
przecież ci obiecałam.
Zaraz po śmierci Leo Marii Lucie (Lanolin) oświadczy ła, że w tych okolicznościach
zostanie oczywiście do po grzebu i Valeska myślała teraz tylko o tym, jakich
argumentów użyje później, żeby uzasadnić swoją dalszą obe cność, bowiem, że jest
na to zdecydowana, poznała po tym, że Lucie dla siebie i syna powlokła świeżą
pościel.
- Chodź, Josel i zatroszcz się też o innych! - powie działa Valeska i za rękę
odciągnęła syna od okna. Cały czas szukała okazji, żeby dotknąć Josela.
Uspokajającym uczuciem była dla niej świadomość, że jej syn tu był. Najchętniej w
ogóle nie wypuszczałaby go z ręki.
- Wieczorem, kiedy dom będzie pełen gości - myślał Josel - spróbuję się tam
dostać, wtedy nie rzuci się to w oczy. Albo wejdę przez okno z drugiej strony.
Muszę zobaczyć, jak tam w środku wygląda. Chcę wiedzieć, w jakim stanie zostawił
dom.
Josel był gotów, - Weźmiemy cię w środek, Irma i ja - powiedział do matki. - Ciotka
Lucie (Widera) już wszy stko ustaliła. Jeszcze tylko raz pójdę szybko do mojego
pokoju.
Josel pobiegł do pokoju po list do Ulli. Na cmentarzu zobaczy Ullę po raz pierwszy
po tym; wtedy chciał jej wetknąć list, nie mógł z nią teraz rozmawiać, w każdym
razie dopóki nie przeczyta jego listu. Zaczynał ten list trzy razy i trzy razy go
później darł, a i teraz nie był jeszcze z niego zadowolony. Mniej więcej wyrażał on
jednak to, co czuł:
Myślę, że wszystko to, co zrobiłem, było błędem. Kie dy jechałem w tym pustym
wagonie towarowym, patrzy łem w dal przez otwarte drzwi, w dzień i w nocy, i
wiesz, co widziałem, nie lasy, nie pola, zawsze tylko ciebie, i kiedy pod Koźlem
jechaliśmy przez most na Odrze, wte dy w wodzie widziałem twoją twarz. Kocham
cię, Ulla, i muszę wiedzieć, czy ty mnie też kochasz.
Chciał jej to dać, a wieczorem, kiedy przyjdzie z rodzi cami na stypę, musi mu dać
odpowiedź. Wiedział, że do wieczora zostało jeszcze dużo czasu i rozmyślał, co
mógł by zrobić, żeby szybciej minął. Mógłby pójść do swojego baraku przy Dzikiej
Kłodnicy. Mógłby wleźć do domu pana Montaga. On już coś wymyśli, żeby z
niecierpliwości nie pękło mu serce.
-
To będzie dla nas ciężka droga - powiedziała Valeska Piontek. - Ale przecież
jesteś - powiedziała i uśmiechnęła się dzielnie pod woalką. Chciała to poka zać
Joselowi, więc odrzuciła woalkę do góry.
Willi Wondrak przybył ze swoją sekretarką, panną Heiduczek, którą zaraz zostawił
pod opieką Lucie (Widery). Miał nadzieję, że tani też pozostanie. - Miłka przyjdzie
tutaj, wyobraź sobie - powiedział - z hrabiną Hohenlohe-Langwitz na wózku
inwalidzkim, widziałem je po dro dze... Nie sądzisz, że to trochę szalone?
Można było po nim poznać, jak bardzo go zaskoczył, a może nawet przeraził widok
Wodnej Milki ze sparali żowaną hrabiną na wózku, zmierzających tutaj.
- Myślałam, że są w Mariańskich Łaźniach i piją wody lecznicze - powiedziała
ciotka Lucie (Widera).
- O tak, niech tylko przyjdą - powiedziała Valeska zde cydowanie - będą miały
piękny, długi, rozdzierający serce pogrzeb.
- Na dworze dużo ludzi czekać - odezwała się Hali na. - Też jedna człowiek z
wielką krzyż. Ja im dać jeść?
- Musimy iść - powiedziała Valeska. - Gdzież są Irma, Josel i Andreas?
Czarni ludzie zeszli schodami w dół z trumną na ramio nach.
- Czy jest gramofon i płyta? Mój Boże, o wszystko trze ba się zatroszczyć -
powiedziała Valeska, wlepiając wzrok w trumnę, którą przenoszono obok niej.
- Pieronie - zaklął jeden z mężczyzn, kiedy uderzył we framugę drzwi. Halina
przeżegnała się. Od lewej stro ny ku prawej. Zaczęła płakać.
- Pst - szepnęła Valeska i spuściła woalkę na twarz. Zdawała sobie jednak sprawę,
że tego wszystkiego nie da się już powstrzymać; nie wiedziała tylko jeszcze, co to
wszystko będzie oznaczać, ale wiedziała już, że ko niec będzie dla niej straszliwy.
Przed domem tłoczyli się pierwsi żałobnicy. Valeska Piontek pozwoliła się bratu
poprowadzić. W ręce, w czar nej rękawiczce trzymała dwanaście białych
goździków, przewiązanych czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to bardzo
przejmująco. Obejrzała się za Joselem i Andreasem, lecz zobaczyła tylko Irmę, która
- ku jej zdziwie niu -ubrana była tak samo jak na swoim weselu, miano
wicie w mundur Arbeitsdienstu*, tylko źe teraz miała na głowie czarny kapelusz z
czarną woalką na oczach, a na lewym ramieniu żałobną opaskę. Przy kołnierzu
wysy chał bukiecik mirtu, jeszcze z wesela. Woalka ledwo za słaniała Irmie nasadę
nosa. To uspokoiło Valeskę.
Nagle pojawił się obok niej Josel i energicznie wziął ją pod rękę, i prawie w tym
samym momencie z drugiej strony Irma wsunęła swoje ramię pod jej, tak bez słowa
wyprowadzili matkę poprzez tłum na ulicę. Tam na wy sokim czterokołowym
wozie, który po bokach przesło nięty był czarnymi aksamitnymi chustami,
spoczywała już trumna, a mężczyźni piętrzyli na niej wieńce i bukiety kwiatów.
Kondukt żałobny, prowadzony przez kościel nego z krzyżem powoli ruszył.
Za Valeską szedł jej brat Willi z Andreasem i ciotką Lu cie (Widerą), za nimi
postępowała Halina z ciotką Lucie (Lanolin) i jej niewidomym synem, który ciągle
jeszcze coś przeżuwał.
-Jesteś teraz zadowolony, co, jesteś zadowolony? - py tała Lucie (Lanolin), która
miała zwyczaj powtarzać wszyst ko dwa razy.
Po jakimś czasie Valeska Piontek spojrzała ostrożnie przez woalkę w prawo i lewo,
a kiedy kondukt zatrzymał się na rogu, także do tyłu, i z zadowoleniem i satysfakcją
zauważyła, że przyszli wszyscy: Stroschkowie i Podolkowie, pan Schachtner i panna
Bombonnek, Polenscy i Neumannowie z drukami Neumann, Sajczykowie i
Petrullowie, Wieczorkowie i Willutzkowie, Lasikowie i Gmyrkowie, żona piekarza
Bielińskiego. A przed niektórymi domami czekały dalsze ubrane na czarno kobiety i
milcząco przyłączały się do konduktu żałobnego.
Z tłumu odłączyła się Milka Piontek, pchająca przed sobą w wózku inwalidzkim
hrabinę Hohenlohe-Langwitz i spróbowała przybliżyć się do czoła pochodu. Miejsce
siostry zmarłego było z przodu, w pierwszym rzędzie żałobników, ale nie było to
miejsce hrabiny. Więc Willi Wondrak z prezesem wodociągów utworzyli mur,
które go nie dało się ominąć. Milka spróbowała dwa razy, po tem zrezygnowała i
wcisnęła się do rzędu między Apitta i Polenskiego. Kantor zaintonował teraz pieśń,
do której stopniowo przyłączali się pozostali:
Pośrodku uciech żyda śmierć nas obejmuje.
Kto nas do łaski wiecznej od niej uratuje?
Ty, Panie, tylko Ty.
Żałujem czynów niemiłych,
Co ciebie rozsierdziły.
Święty Panie Boże, święty, mocny Boże,
Święty miłosierny Zbawicielu,
O, wieczny Boże, nie pozwól nam zginąć W gorzkim śmierci nieszczęściu. Kyńe
elejson.
Raz, na wysokości Kreuzstrasse, Valeska obejrzała się. Była zaskoczona, tak wielu
ludzi szło teraz za nimi, że nie mogła nawet ustalić, gdzie kończy się grupa
żałobników. Na ostatku dołączył jeszcze związek kombatantów ze sztandarami.
Przecież Leo Maria wcale nie należał do związku kombatantów- pomyślała Valeska.
Pocieszyła się myślą, że zawsze to był piękny widok, kiedy przy spu szczaniu
trumny uroczyście pochylano sztandary.
I w nagłym, niekontrolowanym przypływie szczęścia uścisnęła dłonie Josela i Irmy i
spojrzała obojgu w twarz, najpierw Joselowi, potem Irmie, i obydwoje spojrzeli ku
niej, a na policzkach Irmy pojawiło się coś w rodzaju lek kiego uśmiechu, czego u
niej już od dawna nie widziała, i wszyscy troje poczuli bardzo wyraźnie, ze do siebie
należą. Jeszcze mocniej przytrzymali się przy tym za ręce, i Valeska nie wiedziała,
czy to ona prowadziła Josela i Irmę, czy też sama była prowadzona przez dzieci.
7
Dla Valeski Piontek życie zaczęło się na nowo dopiero wtedy, gdy po zniknięciu
Josela w końcu, w sobotę, usłyszała jego głos przez telefon. Przedtem, nie umiałaby
powiedzieć, jak długo to trwało, ogarnęło ją coś w rodzaju lodowatego odrętwienia;
emanowała od niej nieprzystępność, chłód 1 obcość, tak że nikt nie miał odwagi się
do niej zbliżać i nikt nie chciał jej zagadywać. Kiedy trzeba było przejść obok niej,
pochylano głowy, ściszano głosy, spowalniano gesty. Nikt nie wiedział, czy w tym
czasie kładła się spać. Nieprzerwanie siedziała w wiklinowym, polakierowanym na
biało krześle, które przed laty przywiozła z kuracji ser ca z Kudowy Zdroju, i które
wszędzie, gdziekolwiek sta ło, przekazywało coś z luksusu, słońca i bezczynności.
To wiklinowe krzesło kazała przynieść z pokoju z fortepianem na górę 1 siedziała
tak w nim, z twarzą skierowaną na łóżko zmarłego, prosto, w oparciu wyłożonym
poduszkami, pra wie nieporuszenie, jakby spędziła w nim całe życie, a teraz była
zdecydowana pozostać tam też przez jego resztę. Było to tym bardziej zaskakujące
dla innych, szczególnie dla Ha liny i jej brata Willego, że nie znali Valeski inaczej
niż w ciągłym ruchu; jej ciało, jej ręce, jej nogi, coś w niej za wsze było w ruchu - a
teraz nagle ta zastygła, posągowa pozycja.
Okno było zamknięte także w ciągu dnia, a roleta za ciemniająca zaciągnięta tylko
do połowy; do środka wdzierało się brudne światło i sprawiało, że przedmioty
bladły, a prześcieradło rozwieszone na lustrze poszarzało jeszcze bardziej; obydwie
świece na grubość ramienia stojące u wezgłowia zmarłego wciągały do środka roz
dygotany płomień i tylko ich drgający refleks na suficie wskazywał na to, że się
jeszcze paliły. Obraz wiszący nad łóżkiem był odwrócony i ukazywał swój pożółkły
tył z rozgniecioną i zasuszoną pluskwą w prawym dolnym rogu. Na dworze zrobiło
się spokojnie, od czasu do cza su kilka szpaków wpadało ze świergotem w koronę
drzewa w ogrodzie, czasem bliżej, czasem dalej. To był od głos, który jej się
podobał i przypominał o czymś dawno zapomnianym.
Ludzi, którzy wchodzili do tego pokoju i po chwili zno wu go opuszczali,
postrzegała tylko jak kontury, jak prze ślizgujące się cienie, jedynie Halinę
rozpoznawała po za pachu. Kilka razy wchodził jej brat Willi i spacerował przed nią
tam i z powrotem, przemawiał jej do rozsądku cichym głosem, a ona musiała go
wysłuchiwać, bo wędrując tam i z powrotem podchodził też bardzo blisko do jej
ucha i niemal muskał jej twarz, lecz docierały do niej tylko strzę py zdań. Raz
zachwalał kolor i jakość drewna na trumnę, innym razem powiadomił ją o porze
mszy żałobnej, to znów przeczytał jej tekst nekrologu.
Jednak ona zadawała zawsze tylko jedno pytanie: - Masz wieści od Josela? i I kiedy
odpowiadał jej długimi, nabrzmiewającymi, to znowu cichnącymi zdaniami, a nie
krótkim tak lub nie, nie słuchała go dłużej. Zostawiła wszystko na jego głowie,
nawet rozmowę z księdzem dziekanem o temacie mowy żałobnej nad grobem Leo
Marii. Gdy tymczasem miała zamiar zaproponować pro boszczowi psalm 23 albo
wers 12, 13-15 z Księgi Hioba i zażądać najlepszego miejsca na cmentarzu, z przodu
przy głównej alei, a nie w części wschodniej, gdzie cho wano ludzi z osiedla
górniczego. Teraz wszystko było dla niej raczej wspomnieniem tego, co kiedyś
zamierzała i wydawało jej się bardzo odległe.
Czasami, kiedy jakby za mgłą dostrzegała Halinę jak do niej podchodziła i dotykała
jej dłoni, a potem znowu oddalała się cicho, myślała o tym żeby wstać, powędro wać
przez dom i wszystko byłoby tak jak dawniej. Jed nak nic się w niej nie poruszyło,
czuła, że wszystko skuł lód - i tylko, kiedy Josel wróci, jedynie ta myśl tkwiła w niej
mocno i wyraźnie i wtedy odtaje. Leo Maria wy mknął się i pozostawił tu tylko
swoje zimne, sztywne, bia łe ciało, a i ono zostanie niedługo spuszczone do dołu
i zasypane ziemią.
Jej zlodowacenie brało się stąd, że Josel odszedł i nikt nic o nim nie wiedział: ani
ona, ani Willi, ani nawet Wod na Milka i policja także nie. Zastanawiała się, jak
długo tak jeszcze wytrzyma, tutaj w tym wiklinowym krześle, czy powinna się
bronić przed tym zlodowaceniem, czy też dalej siedzieć i czekać, aż ujdzie z niej
całe życie.
W pokoju zapanował spokój, ustal nawet głuchy po głos grzmotu dział na dworze,
tylko od czasu do czasu nad domem przelatywał z hałasem samolot.
Halina przyszła z miską ciepłej wody, ściągnęła z łóżka prześcieradło i zaczęła
rozcinać nożyczkami koszulę Leo Marii, najpierw z przodu na piersi w dół aż do
kolan, po tem od szyi do lewego i prawego rękawa, wreszcie szyb kim szarpnięciem
wyciągnęła płótno. Przetarła ścierką gło wę, twarz i szyję; było tak cicho, że
Valeska mogła wyra źnie słyszeć, jak ścierka przesuwa się po skórze. Widzia ła dłoń
Haliny przesuwającą się po zapadłej jamie brzu cha, po spiczastej i kościstej klatce
piersiowej, która ster czała do góry. Potem dłoń prześlizgnęła się wzdłuż bio der i
ścierka powoli, lecz bez wahania, przesunęła się po przyrodzeniu. Valeska
zobaczyła po raz pierwszy, że jego owłosienie było zupełnie siwe. Dłoń Haliny
dotarła już do podeszew stóp, których szarość wpadała w czerń, a pod wpływem
wilgoci pociemniały one jeszcze bardziej. Potem Halina założyła mu białą weselną
koszulę, którą sama przyniosła z szafy 1 która ciągle jeszcze pachniała kulkami na
mole, i Valeska zobaczyła, jak Halina rozcię ła ją zręcznie z tyłu na plecach i
obłożyła nią zmarłego, wciskając brzegi z lewej i prawej strony pod ciało.
Powinna była wstać, żeby złożyć ręce Leo Marii i po łożyć na nich różaniec, lecz jej
stopy nie chciały się po ruszyć. Halina spróbowała zapleść pojedyncze palce, cof
nęła się potem i od krawędzi łóżka przyjrzała się zmarłe mu. Jakby jej to wszystko
nie wystarczało, podeszła do niego, jeszcze mocniej upchnęła poduszkę pod jego
głową i kilkakrotnie oplotła różańcem złożone dłonie, przesuwała je w lewo i w
prawo, aż w końcu pozostawi ła na środku klatki piersiowej. Jeszcze raz się cofnęła,
jak by chciała skontrolować swoje dzieło. W końcu wyszła po dwie gałązki mirtu,
które ostrożnie położyła na za mkniętych powiekach zmarłego. Dopiero wtedy
wyda wała się być zadowolona. Stała tam długo całkowicie za topiona w myślach.
Valeska nie widziała, kiedy Halina wyszła i nie sły szała też odgłosów przy
drzwiach. W pewnym momen cie, nie potrafiłaby powiedzieć, czy w międzyczasie
upłynęło kilka minut czy kilka dni, Halina wyciągnęła ją z wiklinowego krzesła do
telefonu i przycisnęła jej słu chawkę do ucha, a ona usłyszała z muszli głos Josela.
I nagle poczuła, jak życie na nowo wraca do jej ciała z dalekiej głębi, gdzie nie
zauważone toczyło się dalej.
- Joselek, mój Joselek- szeptała do słuchawki-wracaj mój Joselku, twój ojciec będzie
pochowany i musisz przy tym być»
Nie usiadła już w wiklinowym krześle, w ogóle nie chciała już wchodzić do pokoju
zmarłego. Przez póło twarte drzwi zobaczyła, że Leo Marię włożono do trum ny, w
ogóle nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to się stało. Poleciła Halinie zamknąć
drzwi na klucz, nie chciała tam już wracać. Chciała znowu żyć.
Poszła do kuchni, spryskała twarz i ramiona zimną wodą i sprawdziła w szafie, jakie
ma czarne sukienki. Dwie z nich przymierzyła przed lustrem i zdecydowała się na tę
drugą, od której musiała przedtem odpruć je szcze biały kołnierz i białą lamówkę
przy zapięciu.
Valeska Piontek wyszła na ulicę i poinformowała panią Gnoth, którą pierwszą
spotkała przed sklepem z pieczy wem: - W poniedziałek jest pogrzeb, wpół do
trzeciej, na nowym cmentarzu. Mój Josel też będzie, tak, on też będzie. -1 poszła
dalej. I powiedziała to też pani Podolce i panu Stroschkowi, i Polenskiemu, i
właścicielowi de likatesów Schachtnerowi, i staremu Apittowi, i obu sio strom
Nieradczyk: - Będzie mój Joselek.
Valeska przeszła przez wiele ulic, spotkała mnóstwo łudzi I wypowiedziała wiele
zdań. Wróciła jednak na czas. Chciała czekać w pokoju z fortepianem, aż Josel
wróci z Twardawy, gdzie złapała go straż kolejowa. Willi poje chał po niego do
Twardawy, która teraz nazywała się Har tenau, w tym celu wyciągnął nawet swój
sportowy samo chód ukryły w stodole.
Valeska usiadła przy fortepianie. Przetarła dłonią czar ne, błyszczące drewno; zebrał
się już na nim kurz, nie było go dużo, lecz ona od razu to zauważyła. Podniosła
pokrywę, zdjęła z klawiszy zielony filcowy materiał ochronny i owinęła go wokół
szyi jak stułę. Gdy w domu jest zmarły, wspomina się go w ciszy, mówi gliwickie
przysłowie, lecz ona zagrałaby teraz chętnie Preludium G-dur Chopina, Vivace na
powitanie, kiedy Josel poja wi się w drzwiach.
Czuła to, nie, ona to wiedziała: Josel wróci tym ra zem i tutaj zostanie, przynajmniej
przez jakiś czas, ale nie będzie go mogła zatrzymać, nie na zawsze. Odszedł ze
strachu, jak wyjaśniła jej Ulla Ossadnik, bo walnął feldfebla Metzmachera butelką w
głowę. Dla niej był to jednakże tylko pretekst Odszedł w kierunku zachodnim,
dokąd ciągnęło w zasadzie wszystkich, jego dziadka i jego ojca, i gdyby nie
zatrzymała Leo Marii tutaj w Gliwicach, także i on powędrowałby dalej, do Koźla,
do Nysy, do Wrocławia, a może nawet do Berlina. Piont kowie zawsze chcieli na
zachód. Josel nie zostałby tu taj, czuła to, podczas gdy jej palce prześlizgiwały się
lek ko po klawiszach, nie dotykając ich i zrodziła się w niej bezgłośna muzyka.
Lekko przechyliła głowę na bok, tyl ko ona chciała słuchać tej muzyki, wesołego,
perliste go pasażu, ona jedna wiedziała, że nie potrafiła zatrzy mać Josela w tym
mieście. Chciała tylko, żeby tam był, na pogrzebie swojego ojca, powinien poczuć,
źe coś utracił, coś, co kiedyś bardzo głęboko i mocno należa ło do jego żyda.
Preludiom E-dur largo byłoby teraz chyba stosowniejsze.
Wymyśliła sobie, żeby przed otwartym grobem ode grać Marsz żałobny Chopina z
gramofonu; nakręciłaby go wcześniej, a Josel trzymałby go w swoich ramionach tak
długo, dopóki marsz by się nie skończył, a ona by powiedziała, że Leo Maria tak
sobie życzył, inaczej lu dzie wzięliby ją za pomyloną. Żeby przy otwartym gro bie
gramofon, tego jeszcze nie było. Ogłosiłaby po pro stu, że to ostatnia wola Leo
Marii Piontka i będą musieli jej uwierzyć.
Usłyszała odgłosy z ulicy. Szybko położyła zielony ma teriał na klawiszach i
opuściła pokrywę fortepianu; po wstał przy tym dysonans, który długo jeszcze się
utrzy mywał, kiedy Josel i jej brat Willi weszli do pokoju. Nie powiedziała nic, tylko
przygarnęła do siebie Jósela. Do piero po chwili pomacała dłońmi jego twarz i
poczuła suchą, gorącą, drgającą skórę. Cieszyła się, że nie płakał.
- Ze jesteś, że znowu jesteś... -Jej oczy błyszczały, to wszystko, cały zapas łez był
wyczerpany.
-
Papuśka.... - powiedział Josel. - Wujek Willi wszyst ko mi opowiedział. - Willi
Wondrak stał przy oknie i wyglądał na dwór. Cisza w domu stała się przytłaczają ca.
Wszyscy chcieliby najchętniej usłyszeć trochę odgło sów wojny, lecz wojna
przyszła powoli i szybko się od daliła na. wschód, tak że już jej w ogóle nie
zauważano, jedynie może w nagłówkach gazet.
Stary radca sądowy nie żyje - powiedział Josel głu cho i zgniótł przy tym japoński
kwiat z papieru, który musiał nosić przy sobie już od wielu dni, tak był przepo- cony
i zmięty, kiedy upadł na podłogę.
8
Kiedy znaleźli się w pobliżu cmentarza - kościelny mu siał ich już zobaczyć z
daleka - w małej kaplicy cmen tarnej zaczął dzwonić żałobny dzwon, cały czas w
jednostajnym pospiesznym rytmie i jednostajnym jasnym to nem, wysokim, bez
rezonansu, tak że wyraźniej docierał on do świadomości ludzi w kondukcie
żałobnym, niż gdy by zaczęły dzwonić rozliczne dzwony od Piotra i Pawia. Z
przodu przy bramie cmentarnej, Valeska Piontek mo gła to zobaczyć zza trumny,
właśnie ustawiał się kler, ksiądz dziekan Pattas, dwaj wikariusze, ministranci, a na
czele ktoś z kadzielnicą, to był chyba Gregorczyk, który nosił święconą wodę także
podczas kolędy.
Mężczyźni, którzy ciągnęli i pchali trumnę zaczęli da wać sobie znaki, jeden z nich
pobiegł do tyłu i po chwili wrócił, potem dwóch poszło do tyłu; powstało zamiesza
nie. Valeska czuła przy swoim boku Josela i Irmę, nic nie mogło się jej więc stać.
Razem z innymi śpiewała:
Gdy opuszczą nas siły,
Światła rozpal nam blask,
O Boże miłościwy,
By przyjść do domu w czas.
Nagle jeden z mężczyzn krzyknął: - Uwaga! Ostroż nie, tulejo, bo wjedziesz do
przykopy*. - Wóz zapadł się przednimi kołami w rowie, trumna zaczęła przesuwać
się w przód, wieńce przekrzywiły się, jedna wiązanka kwia tów spadła na ziemię,
skądś dobiegł krzyk...
Valeska zatrzymała się. Rozejrzała się bezradnie za swo im bratem. Jednak już
nadeszli obydwaj mężczyźni z tyłu, pomagając reszcie wypchnąć wóz i ułożyć
wieńce, jeden z nich pochylił się i podniósł bukiet. Kondukt ruszył da lej, ludzie
idący dalej z tyłu w ogóle nic nie zauważyli. Zaczęli nową pieśń i po chwili
podchwyciła ją także Va- leska, która powoli się uspokajała:
Już czas mój dokonany, przez śmierć żywot przerwany.
Teraz ministranci zaczęli dzwonić dzwonkami, kościel ny otworzył obydwa
skrzydła kaplicy cmentarnej i ksiądz dziekan razem z wikariuszami, kościelnym i
kantorem wkroczył jako pierwszy do środka. Przed wejściem po obydwu stronach
drogi utworzyli szpaler liczni żałobni cy, którzy przyszli z miasta od razu na
cmentarz i przyłą czyli się teraz do śpiewu innych. Valeska widziała Kuballów i
Mainków, nauczyciela Skowronnka i redaktora naczelnego Aulicha i przynajmniej
jemu skinęła głową zza woalki, krocząc przez obłok kadzidła i odpowiadając księ
dzu dziekanowi: Wysłuchaj nas Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, bądź miłościw mnie grzesznemu.
Wysłuchaj nas Panie.
Wkroczyli do kaplicy cmentarnej; nie dla wszystkich było jednak miejsce, więc
część musiała zostać na ze wnątrz. Kościelny pozostawił jedno skrzydło otwarte.
-
Dni człowieka są jak trawa, kwitnie jak kwiat na polu. Wystarczy, że wiatr go
muśnie, już znika i wszelki ślad po nim ginie. Lecz łaska Boga jest wieczna dla jego
wy znawców- śpiewał ksiądz dziekan.
Trumnę Leo Marii ustawiono na środku.
Valeska obejrzała się za inną trumną.
Ksiądz dziekan obiecał jej pochować radcę sądu okrę gowego jak wszystkie
wierzące owieczki swojej parafii i kiedy sąd dzisiaj rano wydał jego ciało, poleciła
je za raz zawieźć do kaplicy cmentarnej. Valeska rozglądała się na wszystkie strony,
nie mogła się już skoncentro wać na tym, co mówił proboszcz, widziała
podwyższoną na katafalku tylko jedną trumnę, która, co prawda, wiele dla niej
znaczyła, może nawet najwięcej, tak. Jednak po to sprzedała księdzu dziekanowi
łąki, w dodatku za śmieszną cenę, za pięćdziesiąt fenigów za metr kwadra towy i od
hrabiego Tiele-Wincklera zażądałaby za nie dziewięćdziesiąt fenigów, a od klubu
sportowego NS markę dwadzieścia - żeby proboszcz Pattas pochował go ze swoim
błogosławieństwem, radcę sądu okręgo wego i pół-Żyda Georga Montaga, który był
ochrzczo ny według rzymskokatolickiego rytuału i znał na pamięć wyznanie wiary:
Wierzę w jednego Boga Ojca wszech mogącego... Wierzę w święty Kościół
powszechny, w Świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała
zmartwychwstanie, żywot wieczny, Georga Montaga, który zastrzelił się w domu w
ogrodzie, bo był przez in nych zaszczuty.
Wchodząc na cmentarz, szybko spojrzała na witrynę, w której przypięte były
wszystkie pogrzeby, jednak nazwi ska Montaga tam nie było, a ona myślała, że
ksiądz dzie kan publicznie zapowie ten pogrzeb w swojej parafii, bo wiem
ostatecznie nie ona jedna się nim interesowała, cho ciaż w szczególnym stopniu, ale
przecież i inni chcieliby w nim uczestniczyć, była o tym przekonana i zastanawiała
się, jak mogłaby zapytać o to dziekana Pattasa.
Panie Jezu, który umarłeś na krzyżu, aby dać nam życie.
Chryste zmiłuj się nad nami.
Panie, który przygotowałeś nam mieszkanie w niebie. Chryste zmiłuj się nad nami.
Słyszała jak inni śpiewali:
Gośćmi tylko na tej ziemi Wędrujemy tak bez tchu Z troskami przeróżnymi Ku
wiecznemu zbawieniu.
I śpiewała razem z nimi. Przypomniała sobie ową noc, przed rokiem, kiedy Montaga
powaliła gorączka, a ona czuwała przy jego łóżku i przygotowywała mu zimne
okłady, podczas gdy w mieście płonęła synagoga. Przy pomniała sobie, jak
obydwoje wypatrywali przez okno, wędrując wzrokiem w ślad za dymem, mocno
się przy tym trzymając.
- Chcę, żeby został pochowany w poświęconej ziemi, z litaniami Kościoła
rzymskokatolickiego, którego był wy znawcą, nawet gdyby nikt więcej nie miał stać
przy jego grobie tylko ksiądz i ja! Chcę go widzieć pochowanego wedle egzekwi
świętego Kościoła katolickiego i zaśpie wam cichym głosem pieśń Nocne
oczarowanie* Eichendorffa, którą czasem mu śpiewałam przy akompaniamen cie
fortepianu:
I słowiki w głos śpiewały,
Smutne skargi rozbrzmiewały,
Ach, śmiertelny w sercu cierń Pięknych dni, co się rozwiały- Wstąp, o wstąp już w
ciszę tę!
Valeska zanuciła pieśń, podczas gdy fisharmonia w ka plicy cmentarnej grała
całkiem inną melodię.
Dopiero znacznie później, kiedy drzwi kaplicy cmen tarnej zostały otwarte i w jej
wnętrzu wysoko i rytmicznie zadźwięczał znowu żałobny dzwoneczek, kiedy żałob-
nicy sformowali procesję do grobu, ksiądz dziekan szepnął doValeski, przechodząc
obok:
- Niech pani potem jeszcze zostanie! Zaraz oddam ostatnią posługę panu
Montagowi - obok pani małżon ka, tak jak pani chciała. Jednak proszę bez żadnego
roz głosu, tylko nieliczni powinni w tym uczestniczyć...
I głośniej do innych:
- Pan odpuszcza nam winy i ratuje nasze życie!
Złożył ręce, po czym podniósł je do góry: - Panie Jezu, który przez śmierć na krzyżu
zgładziłeś nasze grzechy.
A Valeska wyrzuciła swoje złożone ręce jeszcze wyżej i odpowiadała wraz z
innymi: - Chryste zmiłuj się nad nami.
Chryste, który przez Twoje zmartwychwstanie
przywróciłeś nam życie wieczne.
Chryste, zmiłuj się nad nami.
Była gotowa wysłać wszystkich po pogrzebie Leo Ma rii do domu, tak żeby tylko
Montag został pochowany w poświęconej ziemi, a nie zagrzebany gdzieś na skraju
cmentarza w kącie dla samobójców. Zależało jej na tym, żeby później mogła
odwiedzać jego grób, składać tam kwiaty, jak też zapalić świeczkę we Wszystkich
Świętych w listopadzie i nie była przy tym przez innych wyśmianą albo nawet
przepędzoną, jak to się czasami zdarzało w kącie dla samobójców.
- Irma i Josel podchodzą i biorą mnie w środek, ale dlaczego tak mnie szarpią,
zadają mi ból, moje ręce są złożone, modlę się za nas wszystkich do Jezusa Chrystu
sa, naszego Pana, który został poczęty z Marii Dziewicy i który za nas wszystkich
umarł na krzyżu, za mnie, za ciebie, za Leo Marię, za Georga Montaga... Dlaczego
tak mnie szarpią, obchodzą się ze mną jak z nieszczęśliwą albo samotną, albo
załamaną, albo wdową niespełna ro zumu, lecz tym wszystkim ja nie jestem, ja wam
wszyst kim jeszcze pokażę...
Irma i Josel, którzy mocno trzymali matkę za ramiona, ciągnęli ją dalej.
- Chodź już, mamusia, weź się w garść - powiedział Josel. - Uważaj na nogi,
potykasz się.
Valeska schowała się za swoją czarną woalką i cicho za intonowała pieśń innych,
którą śpiewano teraz w drodze do grobu.
Niech aniołowie zawiodą clę do raju, a gdy tam przybędziesz, niech przyjmą cię
męczennicy i wprowadzą cię do krainy życia wiecznego.
Chóry anielskie niechaj się podejmą i z Chrystusem zmartwychwstałym miej radość
wieczną,
Nie podobała jej się ta pieśń, jej słowa były obce i musiała zaglądać u Irmy do
modlitewnika, żeby je śle dzić. Wolałaby zaśpiewać: Witaj gwiazdo morza, wielka
Matko Boga, znała ją na pamięć i była to pleśń, która podobałaby się Montagowi.
Witaj nadziejo nasza w smutku i żałości.
9
A teraz była wojna. To zmieniło wszystko. - Gdzież jest miejsce takiego starego
Żyda jak ja?
Teraz znal odpowiedź: - Tam skąd przyszedł.
-
Do tej pory zostawili nas w spokoju - powiedziała Ilse Silberglelt do swojego
męża-i najlepiej będzie, gdy się stąd nie ruszymy. W takich sytuacjach nie wolno
rzucać się w oczy.
Ona była po prostu bardzo praktyczna. Podlewała kwiaty na parapecie okna i nie
oznaczało to nic Innego, jak tylko podlewanie kwiatów na parapecie okna. To ich
różniło od siebie. On od razu naszkicowałby przy tym przyszłość
rozlicznych roślin doniczkowych na parapecie okiennym, oświetlonym tylko
popołudniowym słońcem.
-
Zapominasz - powiedział Arthur Silbergleit- że zai stniało całkiem nowe
położenie. Teraz wszyscy będzie my potrzebni. Nawet taki stary człowiek jak ja.
Nie mówił już Żyd.
I przypomniał sobie, jak to było wówczas, w 1914 roku. Był ochotnikiem,
sanitariuszem Czerwonego Krzyża i pocią giem - lazaretem Auguste Victoria H 2 -
przebył rozległe równiny Rosji; widział żołnierzy walczących i umierających we
Flandrii. Napisał o tym wiersze i opublikował je w pacyfistycznych gazetach.
-W ostatnich latach zbyt rzadko myślałem o moich ro dzinnych stronach -
powiedział Arthur. -1 za mało je stem pobożny, żeby móc sobie wyobrazić
Jerozolimę.
Jednak Gliwice, to mogę sobie wyobrazić. I wiesz, wczoraj, kiedy czytałem w
gazetach: Napad na radiosta cję gliwicką, to jakby mnie ktoś pchnął w serce.
Pomyślałem: tam jest teraz twoje miejsce.
Ilse nakręciła gramofon. Po jej gwałtownych ruchach ręką mógł poznać, że była
całkiem odmiennego zdania.
-A kiedy się tam odnajdę, przyjedziesz do mnie. Nie zostawię cię tutaj samej, to
jasne.
Ilse szukała w kartonie z płytami muzyki, która paso wałaby do jej nastroju.
- Myślę, że będziemy tam mieć więcej szczęścia - po wiedział Arthur Silbergleit.
Jego żona znalazła odpowiednią płytę i nastawiła ją. Nie wierzyła w szczęście.
Szczęście było czymś, co ist niało dla innych ludzi. Nie była smutna z tego powodu,
tak to już po prostu było.
Już dawno odzwyczaiła się od narzekania z tego po wodu. Miała za to muzykę.
Założyła nową igłę i wsunęła ją ostrożnie do rowka, potem opadła na oparcie fotela i
zamknęła oczy. Słuchała II suity z Peer Gynta Edwarda Griega. Uwielbiała Grie ga,
a szczególnie drugą suitę Peer Gynta.
Spojrzał na jej twarz, zupełnie rozluźnioną, zupełnie spokojną i niemal nieobecną.
W czymś była od niego lep sza. Tak, to chyba było to.
Jednak i on miał swoją tajemnicę. Kiedy pisał, kiedy pracował nad wierszem lub
nowelą. Albo też kiedy tyl ko coś czytał. Mógł czytać jakiś wiersz ciągle i ciągle od
nowa, i w zależności od nastroju, od ochoty i sympatii, dowiadywał się z tych
wersów czegoś cał kiem innego, czegoś całkiem nowego.
Tak, szukali schronienia w muzyce albo w słowie.
I przecież byli sobie przy tym bardzo bliscy. Kiedy drzwi były zamknięte, łańcuch
założony, można było nawet zostawić na dworze czas.
Kiedy w 1933 roku kilku kolegów pisarzy, których Silbergleit znał osobiście,
wyjechało za granicę i więcej już nie wróciło, powiedział do swojej żony: - Dokądże
miał by pójść taki stary Żyd jak ja? Zostanę tutaj, tak źle nie będzie.
Nie wiedziałby też, dokąd miałby pójść. Nie był syjo nistą. Był Żydem ochrzczonym
po katolicku. Urodził się w Niemczech, pisał w języku niemieckim. Niemal od
dwudziestu pięciu lat mieszkał w Berlinie. Tutaj pracowa ła jego żona, żyli
obydwoje z tego, gdyż on do tej pory mało co zarobił na swoich pracach literackich.
Zawsze było mu trudno wydrukować coś w czasopismach i jeszcze tru dniej znaleźć
wydawcę dla swoich prac.
Wszystkie jego książki ukazywały się w małych wydaw nictwach i nawet tam tylko
w minimalnych nakładach; sła be było również krytyczne echo, lecz bynajmniej nie
znie chęcające; przecież miasto Kolonia przyznało mu w 1924 roku literacką
nagrodę honorową. Potrzebował ponad sze ściu lat, żeby po szkicach prozatorskich
Uczta kolorów znaleźć w końcu wydawnictwo dla swojej następnej książki,
dla tomu wierszy Jesień pajaca. I tak, w ogóle do niego nie dotarło, że dla autora z
takim żydowskim nazwiskiem jak jego, od 1933 roku możliwości były jeszcze
bardziej ograniczone. Do niedawna nadal wysyłał swoje wiersze do redakcji, jak
dawniej, i dostawał je z powrotem z takimi samymi powielanymi listami
odmownym jak kiedyś; dla niego nic się nie zmieniło. W1934 roku po raz ostatni
był ze swoją żoną za granicą. W Arosie poddał się kuracji re habilitacyjnej, żeby
ostatecznie wyleczyć gruźlicę; nie przyszłoby mu do głowy, żeby tam zostawać. Z
czego też mie liby w Szwajcarii żyć? Odwiedził w Montagnoli Hermanna Hessego i
powiedział do niego: - Zostaję. Dokądże miał by pójść taki stary Żyd jak ja?
Zawsze żył dość samotnie; teraz żył w jeszcze więk szej samotności. Najważniejszą
zmianą było dla niego to, że w swoich nowych pracach oddalił się od dawnej
katolickiej religijności (z powodu legendy maryjnej Dzie wica doszło nawet do
zerwania z przyjacielem z czasu młodości Georgiem Montagiem) i coraz bardziej i
bardziej odkrywał tematykę żydowską.
Wynikiem tego była powieść Świecznik i zbiór nowo czesnych psalmów, nad
którymi jeszcze pracował. Teraz, gdy tak wielu autorów zostało zabronionych albo
wyje chało za granicę, sądził, że będzie mu łatwiej znaleźć wy dawcę. Wysłał tę
powieść do S. Fischera, gdzie przeleża ła miesiącami, aż otrzymał ją z powrotem z
uprzejmym, lecz wyrażającym ubolewanie listem pisanym ręcznie przez Oskara
Loerke’go. Myślał o wydawnictwie Schockenverlag, które dopiero niedawno
wydało w Berlinie nową tanią serię książkową, sam udał się też do wydaw nictwa,
lecz mieli oni kłopoty z uzyskaniem papieru i ograniczali się do żydowskich
klasyków. Chciał więc dać powieść swojemu przyjacielowi Maxowi Tauowi dla
Cassirera. Pewnego dnia spotkał na ulicy Scholtisa, który po wiedział mu, czy on nie
wie, że teraz także Cassirer i Tau
wyemigrowali do Norwegii i zapytał go, kiedy on, Silbergleit, chce wyjechać. A on
mu odpowiedział: - Dokądźe miałby pójść taki stary Żyd jak ja?
Stary Żyd, tak mówił już wtedy, gdy był jeszcze dość młody, nie przez autoironię,
lecz dlatego; źe w wieku trzy dziestu lat rzeczywiście wyglądał już tak jak dziś; tak
jak by się pospieszył, żeby się zestarzeć i być starym bardzo długo.
- Bez mojego gramofonu i płyt nie jadę - powiedziała nagle Ilse Silbergleit wśród
dźwięków muzyki.
Arthur siedział i słuchał Tańca arabskiego. Wolałby te raz posłuchać Schuberta.
Kwartetu smyczkowego albo tria fortepianowego, w każdym razie muzyki
kameralnej.
Jednak jego żona nigdy nie słuchała Schuberta przed wieczorem; miała w tym
względzie dokładnie ustalone wy obrażenia, czego można było słuchać przed
południem, czego po południu, a czego wieczorem. Nigdy nie odgadł jej systemu.
To jednak wiedział: Schubert nigdy przed ósmą.
- Ależ to jest przecież oczywiste - powiedział, - Po szukam dla nas mieszkania, w
którym będzie wystarcza jąco dużo miejsca. Ja też nie wyjechałbym bez moich
książek, chciałem powiedzieć, bez moich własnych... W Gliwicach, będą chcieli
wiedzieć w Gliwicach, co na pisałem. Te moje książki są jak legitymacja.
Obydwoje poczuli w tym samym momencie, że nie byli tak skupieni na muzyce jak
zwykle. Taniec był teraz zwy kłym, grzmiącym tańcem, patetycznym, głośnym 1
efek townym. Czym był zapewne zawsze.
Nie miał nic, co mógłby przywieźć ze sobą do miasta, w którym się urodził i w
którym dorastał, w którym jed nak tak długo już nie był. Nic, oprócz swoich dzieł.
Milczał. Taniec z Peer Gynta zakończył się w miaro wym rytmie. Po nim cisza była
jeszcze cichsza niż zwy kle. Ilse podniosła się ze swojego krzesła. Zegar tykał,
zabierając czas.
- Gdzież jest miejsce dla takiego starego człowieka jak ja? -Tam skąd przyszedł.
10
I Panie, bądź nam miłościw, spóźniliśmy się! I to tylko z powodu Ulli i jej
pończoch.
Anna Ossadnik sapała, stawiając w pośpiechu duże kro ki. Już | daleka widziała
licznych żałobników czekających przed małą kaplicą cmentarną, a ponieważ w
pobliżu nie było żadnego księdza ani ministranta, musiała przypu szczać, że
uroczystość pogrzebowa już się zaczęła
- Kotik, uważaj trochę, gubisz przecież woskowe lilie. Ach, Toniczku, pomóż no
chłopcom, te kwiaty są dla nich za ciężkie. Chodź Franzek, żebym nie musiała cię
ciągnąć! - Nie było jej łatwo utrzymać razem rodzinę. Tylko Ulla wy przedziła ich
już spory kawałek; niebieskie ostróżki koły sały się w jej dłoni. W tym tempie Anna
nie mogła za nią nadążyć, już teraz bolały ją nogi, nie była przyzwyczajona do
butów na wysokich obcasach, zresztą kiedy je mogła wkładać, tylko przy
uroczystych okazjach, a te nie zdarza ły się Annie tak często.
Byli spóźnieni tylko z powodu Ulli, która przypomniała sobie w ostatniej chwili, że
nie ma czarnych pończoch i chciała jeszcze szybko ufarbować jedną parę w
miednicy. Stanęła na dworze w słońcu i machała pończocha mi w jedną i drugą
stronę, żeby szybciej wyschły. Potem Anna dała Ulli swoje własne pończochy, a
sama ubrała czarne skarpety Franza; pod jej długą sukienką nikt tego, miejmy
nadzieję, nie zauważy. Inaczej Ulla pewno cią gle stałaby jeszcze na dziedzińcu i
machała w powietrzu pończochami.
Kiedy w końcu dotarli do oczekujących żałobników, Anna była bez tchu. Przeszła
do przodu, aż do kaplicy i zobaczyła, że jedno skrzydło drzwi było otwarte; ona
sama znalazłaby jeszcze miejsce, gdyby się po prostu wcisnęła do środka, ale z
dziećmi i wiązanką było to już trudniejsze. Może ludzie też dlatego nie wchodzili
już do kaplicy, że również się spóźnili i nie chcieli rzucać się w oczy Piontkom i
księdzu dziekanowi.
Anna też nie chciała rzucać się w oczy. W każdym razie nie tutaj. Tak więc,
zatrzymała się w odległości kil ku kroków od kaplicy, raczej z zakłopotania skinęła
przelotnie głową stojącym wkoło, nie widząc, kto to był, bo oślepiało ją słoneczne
światło. Zgromadziła pozo stałych Ossadników wokół siebie*
Unosił się słodkawo-mdły zapach gnijących kwiatów, stęchłej wody i upału, który
rozkładał się w zieleni tuj.
Z kaplicy dobiegały strzępy chóralnych modlitw.
Właściwie powinna się była cieszyć tak licznie zgro madzonym gronem żałobników,
bowiem najpiękniejsze są przecież te pogrzeby, na których gromadzi się lud. A czy
stare gliwickie przysłowie nie mówi, że wielki człowiek zostawia po śmierci nie
tylko jedną wdowę. Wypuściła powietrze z ust - oczywiście, chciałaby stać obok
Piontków - wydawało jej się, że w tłoku kaplicy była najlepsza sposobność, żeby
podejść bliżej, nie na rzucając się. Jednak mogła to też zrobić przy groble. I tak
zadowoliła się swoim miejscem) gdyż stąd mogła zaraz, kiedy tylko kondukt
żałobny będzie przechodził obok, wejść do szeregu i wtedy już się postara znaleźć w
pobliżu rodziny Piontków, razem z Franzem w jego pięknym, niebieskim, chociaż
trochę przyciasnym mun durze kolejarskim i z dziećmi, z ułożoną wiązanką
kwiatów, wtedy nie będzie ich można nie zauważyć.
Dopiero teraz rozpoznała obok siebie Emę Dolezićh z Kronzprinzenstrasse, która
handlowała artykułami pa pierniczymi, powiedziała cicho -.Szczęść Boże. - Wam
też
tak samo cicho i z nietajonym zadowoleniem z cudzego nieszczęścia odpowiedziały
pozdrowieniem Ema Dolezićh, Verena Schymiczek i Jutta Wieczorek. One także się
spóźniły. W ogóle przyszły chyba tylko z ciekawości, nie trzymały w rękach
kwiatów, a Wieczorkowa nie była na wet w czerni. - Ale przecież jej córka nie
chodzi też na lekcje fortepianu do Piontkowej - pomyślała Anna z satys fakcją.
Rzuciła spojrzenie na Tonika, który bez żenady rozglądał się wokół.
-
Powołali do wojska mojego Ericha - powiedziała Ema Dolezich do obydwu
pozostałych kobiet, jednak tak wy raźnie, że mogła ją słyszeć także Anna. - już
tydzień temu, jestem całkiem sama z dziećmi, zupełnie nie wiem, jak mam sobie
poradzić z tym wszystkim w sklepie.
Nie chciała tego robić, lecz w ten sposób przypomniała pozostałym o wojnie.
-
Mojego i powiedziała Verena Schymiczek - zwol nili ze służby frontowej;
jesteśmy zakładem ważnym dla potrzeb wojennych. - Przesunęła wyżej ramię, żeby
jej nowa skórzana torebka była dobrze widoczna. W końcu była z cielęcej skóry. Jej
mąż był elektrykiem i zatrudnił ucznia do nauki zawodu.
- Chodź, Tonik, połóż wiązankę na ziemi, bo będzie ci przecież za ciężko -
powiedziała Anna, porządkując białe woskowe lillie, żeby się lepiej prezentowały.
-Jak też pani potrafi w dzisiejszych czasach utrzymać przy sobie wszystkie dzieci!-
Jutta Wieczorek z podziwem patrzyła na wiązankę i dzieci Ossadnlków. - Moje
ciągle gdzieś biegają, to zbierają tkaniny, to makulaturę, to znów chodzą od domu
do domu 1 sprzedają kartki na zupę, świece dla VDA* 1 "Hilf mit'1. Żadne by ze
mną nie po szło na cmentarz.
-
Czego dzieci mają też szukać na cmentarzu, już do statecznie wcześnie uczą się,
co to znaczy umrzeć śmier cią bohaterską - powiedziała Verena Schymiczek, która
nie miała dzieci.
Anna poczuła dumę ze swoich dzieci. - Nasz Toniczek - powiedziała i przyciągnęła
starszego bliżej do siebie - ma już kartę mobilizacyjną w kieszeni. Jeszcze w tym
tygodniu musi iść do koszar. - szepnęła do innych tak, żeby nie usłyszał lecz on
oczywiście wszystko słyszał);
- Bo zgłosił się na ochotnika.
-
Mama, zostaw mnie w spokoju - powiedział Tonik niecierpliwie I oswobodził
się. - Jeszcze tak będzie, że przyjdę za późno. Wszędzie przychodzę za późno.
Nie mógł dojrzeć Hanny Baron, w ogóle żadnej uczen nicy Wally od fortepianu.
Pożałował już, i| tu przyszedł.
A i tych pięciu marek też jeszcze nie miał.
-
On w ten sposób chce tylko za darmo pojechać do Krakowa - powiedział Kotik
zza tui,
-
Albo może do Warszawy. - Ulla pomyślała o sercu Chopina. •
-
Zamknij się! - powiedział Tonik. -wychodź z tej zieleniny. Jeżeli już to raczej w
innym kierunku.
- Pst- szepnęła Anna. Z kaplicy dobiegły odgłosy.
-
Z tą wojną to jeszcze długo potrwa. Teraz, kiedy Fran cuzi wypowiedzieli nam
wojnę— - Wieczorkowa spoj rzała przy tym w dal. Wiedziała, że Francja była
daleko. Jednak ona patrzyła jeszcze dalej.
-
Nie boisz się? - zapytała Schymiczkowa Tonika, którego by się przestraszyła,
gdyby spotkała gp nocą na ulicy; był od niej wyższy o dwie głowy i wydawało jej
się, że ma kłujący wzrok.
- Pozwól iść, matko, pozwól iść, na nic zda się twój płacz i twoje łzy, bo my
idziemy bronić ojczyzny - wtrąci się Kotik. Musiał nauczyć się na pamięć wiersza
Heinricha Lerscha i dziś po raz pierwszy wyrecytował go w klasie. Nauczyciel
Müller pochwalił go za to.
- Zaraz dam ci w łeb.
- Czego się bać? - zapytał Tonik i spojmł w całkiem inną stronę.-Wojsko, to
przecież trzeba, to jest przecież taki... no, po prosto obowiązek.
- No tak. - Śchymiczkowa spojrzała najpierw na swo je paznokcie, a potem
podniosła na niego wzrok. - Nasi zwyciężają szerokim frontem - powiedziała z
wahaniem, a potem szybciej: - Jednak na każdej wojnie umierają lu dzie i słyszałam,
że w mieście przynieśli już jednej rodzi nie telegram, że ich syn poległ...
Przestępowała z nogi na nogę i dopiero teraz można było zauważyć, że jedną nogę
miała krótszą. Przypo mniała sobie, że jej. ojciec straszliwie się bał, kiedy w
czternastym szedł na wojnę i zaraz potem poległ pod Grunwaldem.
Chryste zmiłuj się nad nami, rozbrzmiało echem z ka plicy.
-Ja się nie boję - powiedziała Anna - nasypię mu soli do kieszeni, kiedy będzie
musiał iść do koszar, wtedy wróci zdrowo. Już moja matka tak robiła.
Ona ma też pięcioro mężczyzn w domu - pomyślała Śchymiczkowa.- Ja tylko
jednego.
- Mamoczka, nie pleć takich głupstw, wiesz, że abso lutnie nie znoszę okruchów i
soli w kieszeniach. - Tonik wsadził ręce do kieszeni, ale tylko dlatego, że nie
wiedział, co z nimi począć. Poczuł na dnie resztki tytoniu. To były jedyne okruchy,
jakie tolerował w swoich kie szeniach. Gdyby zebrał je ze wszystkich kieszeni,
może udałoby się skręcić z tego peta. Jakby tu uwolnić się od tych bab, żeby
mamoczka nie zrobiła przedstawienia, to była jego jedyna myśl.
Tuż obok nich przeszedł mężczyzna z pochyloną głową. Jego twarz, o ile można to
było w ogóle zobaczyć,
była lekko wykrzywiona. Anna poznała go po tym, że trzymał przy policzku
chusteczkę. To mógł być tylko pan Apitt, który ciągle skarżył się na ból zębów.
- Spróbuję wcisnąć się do kaplicy - powiedziała tylko i zaraz rozproszyła nietrudne
do przewidzenia zastrzeże nia matki, dodając: - Tak, będę uważać, żebyśmy się
później nie zgubili.
- Nam wszystkim zabiorą mężczyzn- powiedziała Ema Dołezich,
Anna w milczeniu przyciągnęła swojego męża bliżej do siebie:
Milczały teraz przez chwilę i każda z nich rozważała, jakie to miało dobre i złe
strony. Po ich twarzach można było poznać, że doszły do dość różnych wniosków.
- Kobietom nadal płacą pełną pensję - powiedziała Jutta Wieczorek z powagą- a
żołnierze dostają w wojsku dodatkowo żołd. - jej mąż pracował w kopalni "Gliwi
ce" i czasami przychodził do domu tylko z połową pen sji w kopercie.
-To podobno niewiele - ale oni mają tam wszystko za darmo - dodała Verena
Schymiozek.. - i żyją całkiem nieźle! - powiedziała Anna sponta nicznie.
Przypomniała sobie ciemne ciężkie chleby komiśne i gęste zupy, a w nich dużo
mięsa (w każdym ra zie ona nie mogła aż tyle włożyć do swoich zup), które dzieci w
ostatnich dniach przynosiły do domu od żołnie rzy stacjonujących przy Slegesplatz,
Nie musiała gotować przez kilka dni. . *
-To też ma swoją dobrą stronę - powiedziała Jutta Wie czorek. -Teraz kobiety nie
muszą już w każdy piątek wal czyć o kopertę z pensją. -Pomyślała o tym, jak ona
sama toczyła czasami o nią bój.
Przecież Rybek zawsze przepił połowę pensji, zanim przyszedł do domu. No i te
przedstawienia na osiedlu w każdą sobotę.
Ema Dolezich parsknęła śmiechem na samo wspo mnienie tego sama sobie
przerwała, kiedy jej przyszło na myśl, że tylko kilka metrów, tylko półotwarte drzwi
dzielą je od zmarłego, spoczywającego na marach. Do stała z tego powodu tak
głośnej czkawki, że wszyscy po patrzyli w jej stronę. Za trzecim razem zakryła usta
dło nią, mimo to ciągle jeszcze było ją słychać i nikt nie odry wał już od niej
wzroku.
- Niech pani spróbuje oddychać przez usta - szepnął pani Dolezich Franz
Ossadnik. Zrobiło mu się gorąco. Schowany za swoją żonę rozpiął marynarkę
munduru.
Z kaplicy słychać było przybierający na sile akord fis harmonii. Kobiety milczały
przez chwilę.
- Dla chłopców wojsko nie jest złe- powiedział Franz. - Czegoś się tam nauczą*
Dyscypliny i tak dalej. - Spoj rzał na Tonika, który był większy od niego. W tym
wie ku synowie nie słuchają już rodziców. Wiedział to.
- Tak - powiedziała Anna - tam chłopcy coś przeżyją, trafią do miejsc, do
których..., do których inaczej nigdy by nie trafili.
Powiedziała to tylko tak, bo nie mogła sobie dokła dnie wyobrazić, co chłopcy
mogliby tam przeżyć. Ona sama niewiele przeżyła w swoim życiu. Były to najwyżej
potańcówki w "Neue Welt" albo w Zameczku Leśnym, a i to nie zdarzało się
częściej niż dwa albo trzy razy w roku; potem wyszła za Franzka i jedyną
pasjonującą rzeczą były teraz tylko pielgrzymki na Górę Św. Anny, do Piekar
Śląskich albo do klasztoru Benedyktynów w Krzeszowie; jednak poza Śląsk nigdy
nie wyjechała. To, co przeżyła, przeżyła w powieściach i wyobrażała so bie, że
gdzie indziej na świecie było tak jak w tych po wieściach, gdzie indziej-w każdym
razie nie na Górnym Śląsku który, wydawało jej się, wystarczająco dobrze znała.
Więc najchętniej czytała też powieści, które roz grywały się w dalekich, obcych
krajach, tak jak właśnie teraz Nena Sahib tego Retcliffa. Takim książkom była ra
czej skłonna wierzyć.
Chóralne Przez Chrystusa Pana naszego, słychać było teraz wyraźnie z kaplicy.
Kłęby kadzidła przedostawały się przez otwarte drzwi na zewnątrz.
- Mówią, że ojców rodzin wyślą do domów, kiedy skończą z Polską - pocieszała
Jutta Wieczorek.
- A co będzie z Rosjanami? - zapytała Verena Schymi- czek, która od pewnego
czasu zmieniła pisownię nazwi ska na Schimitschek. - Co zrobią Rosjanie?
Ema Dolezich czkała nadal.
- Tym to ja nie ufam - powiedziała Anna Ossadnik i wciągnęła nosem woń
kadzidła. - Radca sanitarny Ber- mann mawiał zawsze, że Niemcy potrzebują silnej
Pol ski; musi coś być pomiędzy Rosjanami a Niemcami...
- Pieronie — powiedział Tónik bez żenady - co ta mamoczka opowiada! Starszy
panie-zwrócił się do swojego ojca - uspokój te tu kobiety. Tu leży jeden taki, co
wykor kował 1 chce być pochowany, a wy paplacie i paplacie...
Schymiczkowa, utykając z przerażenia, zrobiła dwa kroki do tyłu.
Wszyscy spojrzeli na Franza, który szybko zapiął ma rynarkę munduru. Już Od
dawna miał wrażenie, że ko- blety tylko po to chodziły na pogrzeb, żeby się spotkać
i poplotkować. Niech to sobie robią. Jednak Anna nie po winna od niego wymagać,
żeby z nią szedł. Nic się nie odezwał.
- Zostań tu - syknęła Anna do Tonika, który chciał wła śnie zniknąć za wysoką
tują, żeby na własną rękę spene trować cmentarz, na którym był po raz pierwszy.
Zaczął dzwonić żałobny dzwon słabym, wysokim to nem bez rezonansu. A więc
procesja lada chwila mogła wyjść z kaplicy. Anna przygotowała się. Zobaczyła jak
Ema Dolezich wtykała w garść chusteczkę i na wszelki wypadek poszukała własnej,
żeby w odpowiednim momencie mieć ją pod ręką. -Jeżeli już nie można na
pogrzebie płakać, wtedy zawsze dobrze jest przynajmniej lekko dotknąć oczu
rogiem chusteczki. Znała wdowy, które na pogrzebie swoich mężów nic innego nie
robiły pod woalką.
Wyszedł kościelny 1 szeroko otworzył obydwa skrzy dła drzwi. Teraz głośno i
wyraźnie słychać było fishar monię oraz śpiew.
Brak ostoi na ziemi,
Wieczność mym przeznaczeniem,
Podążam ku niej z weselem.
Najpierw wyszli ministranci. Słychać było śpiewny głos księdza dziekana:
Nie mamy stałego miejsca na ziemi, szukamy więc przyszłego w niebie. Dlatego
pozwól nam złożyć w gro bie ciało naszego brata Leo Marli Piontka, któryż ufno
ścią oczekuje zmartwychwstania.
Przy ostatnich słowach ksiądz dziekan wyszedł na ze wnątrz. Za nim szli mężczyźni
z wozem.
-Trzymajcie się mnie-szepnęła Anna do dzieci-wśli zgniemy się do procesji zaraz na
początku. Kotik, uwa żaj trochę, gdzie stajesz! Pójdziecie przodem z wiązanką,
jasne Tonik?
Przytrzymała się Franza i wcisnęła się w tuje, gdyż te raz przechodził już kondukt;
na jego czele kościelny z krzyżem, potem ministranci z kadzielnicami i miskami ze
święconą wodą, jeden niósł aksamitną poduszkę, na której leżało coś drogocennego.
Anna nie mogła dojrzeć co, może było to odznaczenie. Jej Paulek też był
ministrantem; przypomniała sobie, jak musiała go przepyty wać z łacińskich
formułek modlitewnych, których nie ro zumiał i dlatego uczył się ich na pamięć jak
melodii ję zyka. Żaden z jej synów nie chciał być ministrantem, tyl ko Paulek,
akurat on. A teraz siedział w Czekanowie.
Ksiądz dziekan trzymał odkrytą głowę wysoko uniesioną i spoglądał w dal, jakby
kroczył za innym konduk tem, który zaprowadziłby go może do Jerozolimy.
Wszyscy przeżegnali się. Tylko Erna Dolezich nie, bo ona cią gle walczyła z
czkawką.
Anna była pod wrażeniem potężnej postaci księdza i godności, z jaką kroczył powoli
przed trumną. Gdy prze chodził obok, widziała jego wzrok i ten wydał jej się nie
mal nieziemski, zupełnie nie z tego świata. Ogarnęło ją lek kie podniecenie.
Postanowiła pójść kiedyś na mszę do Św. Piotra i Pawki; kazania Pattasa były i tak
sławne; mówio no o nim, że z tego powodu miał ciągłe kłopoty z partią. W jej
kościele, w kościele Podwyższenia Św. Krzyża, cze goś takiego nie było.
Mężczyźni w czarnych bluzach pchali wóz z trumną, której istnienia oczywiście
bardziej można się było do myślać, gdyż tak była obłożona wieńcami.
Za nią szła wdowa Piontek, tak, to musiała być ona, jej twarz była zasłonięta długą,
czarną woalką sięgającą poniżej brody i i lekko falującym brzegiem, do tego
spuściła jeszcze do połowy głowę. Prowadziły ją dzieci, jed nak Annie wydawało
się, jakby ją podpierały albo łago dnie popychały do przodu. Za nimi szedł jej brat
adwo kat ze służącą Piontków i z jedną z wielu ciotek, które były też na weselu.
Anna nie wiedziała dokładnie, gdzie kończyli się bliżsi krewni, a zaczynali znajomi,
do których też chciała się za liczać, a więc, w którym miejscu wypadało jej wejść do
kon duktu żałobnego, gdyż w żadnym wypadku nie chciała cze kać na sam koniec.
Zobaczyła pęk niebieskich ostróżek i pomyślała, że teraz nadeszła pora i po prostu
wsunęła się do pochodu, robiąc przed sobą miejsce dla Kotika i Zezoka z wiązanką
kwiatów. Zderzyła się przy tym z kobietą, która popychała przed sobą wózek
inwalidzki; kobieta miała na twarzy ciasno przylegającą woalkę z czar nymi
punktami, przykrywającą zaledwie nasadę nosa. Oby dwie kobiety spojrzały na
siebie i przez woalkę zmierzyły się wzrokiem. Ciekawość bardzo szybko przeszła w
nie tajoną pogardę - o ile można to było stwierdzić po ich twa rzach -kiedy się
rozpoznały. Jakby pośpiech obydwu, żeby nadążyć za trumną, połączył je we
wspólnocie, o której teraz nagle nie chciały już nic wiedzieć. Może jednak Mil ka
tylko dlatego tak się jej przypatrzyła, że Anna zapomniała przeprosić.
-
Bądźcie cicho, dzieci - powiedziała Anna z zakłopo tania i cieszyła się, że może
coś powiedzieć do dzieci, które były zupełnie cicho i mozoliły się z wiązanką.
Bo Tonik zniknął. Anna przepuściła dwa rzędy mię dzy sotią a Milką, nie chciała,
żeby ich oczy raz jeszcze skrzyżowały się przez woalkę w ten sposób.
Anna sięgnęła po ramię Franza i wzięła go pod rękę; jego szare, neutralne oczy
napełniły ją otuchą. Przetarła ręką kołnierz jego munduru, zapomniała mu tam przy
piąć bukiecik mirtu, ale może tak było dobrze. Poczuła, że zaczęła ją boleć noga.
Przed chwilą, kiedy zderzyła się z Milką, musiała źle stanąć albo może nawet noga
wy kręciła się jej w kostce. W pierwszej chwili nawet tego nie zauważyła.
-
Mamoczka - jęczał Kotik - ja już tego nie mogę udźwi gnąć, Zezok tylko się
jeszcze wiesza. Gdzie jest właści wie Tonik? Pieronie.
-
Pieronie - zaprotestował w tym momencie Zezok. -Mój Boże-jęknęła, lecz
raczej z powodu swojej nogi.
- Żeby przeklinać na cmentarzu! Franzek, pomóż im prze cież, dla małych to
rzeczywiście za ciężkie. Tonik zniknął.
Kotik i Zezok nieśli wiązankę na zmianę z Tonikiem z domu na cmentarz i nic im to
nie przeszkadzało, byli przy tym weseli i śmiali się, kiedy zgubili kilka wosko wych
lilii. Teraz przeszła im jednak ochota. Z przodu kon dukt żałobny zaczął śpiewać i
stopniowo przyłączali się pozostali:
Bez ciebie tylko śmierć.
Tyś fest pokarmem mym,
Bez ciebie bezmiar nieszczęść.
Anna śpiewała tym głośniej, im bardziej bolała ją sto pa. Utykała teraz jak
Schymiczkowa. Chciała wyjść z pro cesji i obejrzeć sobie nogę, ale bała się, że
przestraszy tylko Franza i dzieci i może ją też wypchną, i w ogóle nie znajdzie się
już w pobliżu grobu. A więc szła dalej, wlokąc za sobą nogę.
- A jesteś - powiedziała, kiedy Tonik wynurzył się obok
- nie uciekaj ciągle! Pomóż chłopcom, oni już nie mogą... I śpiewała dalej.
Tyś moją miłością,
Życiem doskonałym,
Pociechą, radością,
Boże wiecznej chwały.
Tonik zaraz odesłał obydwu braci, dając im porządne kuksańce i pokazał im, że
potrafi unieść wiązankę jedną ręką. Trzymał ją tak wysoko, że zasłonił Annie widok
z przodu.
Odśpiewali trzy zwrotki tej pieśni i zaczęli kolejną, a Anna Ossadnik przestała już
wierzyć, że długo jeszcze wytrzyma ze swoją nogą, kiedy kondukt żałobny dotarł
wreszcie na miejsce. Procesja nagle się rozproszyła w środku śpiewu i jej uczestnicy
tłoczyli się wokół księ ży i ministrantów. Także wokół otwartego grobu, lecz tego
nie można było tak dokładnie zobaczyć. Wszystko poto czyło się tak szybko, że
Anna pozostałaby daleko w tyle, gdyby nagle nie pojawiła się obok niej jedna z
sióstr Nieradczyk i nie pociągnęła jej za rękę do przodu, zręcznie balansując
pomiędzy świeżo usypanymi grobami. Za nimi zaraz przepychali się łokciami
następni. Nieradczykówny znały się na pogrzebach.
Z nowego miejsca Anna miała dobry widok na księ dza dziekana i na bliskich
krewnych, a najlepsze w tym wszystkim było to, źe mogła być widziana także przez
nich, nie robiąc wrażenia, że się pcha do przodu. Osta tecznie wiedziała, co wypada,
a co nie. Już jej nie prze szkadzało, że Wcześniej, w tłoku, zgubiła Franza i dzieci.
Nagle Milka przepchnęła wózek inwalidzki ze starą, bardzo szacownie wyglądającą
damą tuż obok obydwu sióstr Nieradczyk i także obok niej, przez co Anna zosta ła
zepchnięta na gorszą pozycję: mało co się nie potknę ła i wysokimi obcasami
zapadła się głęboko w piasek. Może by nawet upadła, gdyby inni jej nie
podtrzymali. Nie mogła teraz wyciągnąć butów z piasku. Anna wzięła białą
koronkową chusteczkę i otarła sobie pot z czoła.
Ksiądz dziekan zaintonował znowu swoim śpiewnym głosem:
Zasiany w marności i zmartwychwstały w chwale.
Siostry Nieradczyk spuściły woalki z kapelusza na twarz i zaczęły łkać. Nie była to
jeszcze póra ku temu.
Valeska nie lubiła cmentarzy tylko i wyłącznie z powo du ich zapachu. Leo Maria
lubił chodzić na cmentarze; na podstawie dat urodzin i śmierci na nagrobkach fabu
laryzował całe ludzkie losy. - Nigdzie nie dowiesz się wię cej o jakiejś wsi albo
parafii niż na cmentarzu - dowo dził raz w jej obecności. Kiedy sprowadzili się do
Gliwic, w pierwszej kolejności pokazał jej cmentarz zmarłych podczas epidemii
cholery, położony daleko za miastem, w pobliżu Lasu Łabędzkiego. Tam w roku
panowania za razy 1831 wywożono i chowano ciała; było ich ponoć oko ło trzystu.
Na cmentarzu Lipowym pokazywał okazały gro bowiec starosty górniczego
Schimnioka, a potem szereg prostych grobów. Na drewnianych krzyżach wszystkie
miały tę samą datę śmierci. - Ci mężczyźni zginęli pod czas katastrofy w kopalni:
trzeba na to patrzeć łącznie.
Może wtedy przeprowadziliby się nawet do Zabrza, lecz kiedy stali na tamtejszym
cmentarzu, powiedział: - Przyjrzyj się tym nagrobkom: 29 lat, 18 lat, 47 lat, 32, 15,
36,81 tutaj ludzie się nie starzeją, chodźmy stąd. Później nie chodziła już z nim na
cmentarze albo tylko z chus teczką przy ustach; to był ten zapach, którego nie mogła
znieść i który niekiedy przyprawiał ją o mdłości, a czasami wywoływał swędzenie
twarzy; tarła ją i tarła, aż skóra czerwieniała.
Cmentarze mają swój zapach, to prawda. Być może nie zimą, nie wiosną. Ale latem.
I jesienią. Cmentarze mają zapach zgnilizny. Oczywiście nie dlatego, że tam chowa
się zwłoki, wiedziała to. Mogło się zdarzyć trzęsienie ziemi i otworzyć groby, a nie
byłoby czuć ludzkiej zgnilizny. To gnicie kwiatów jej przeszkadzało. Słońce, stęchła
woda, gnijące cięte kwiaty, więdnące, wysychające wień ce; tworzyło to obrzydliwą
dla niej kombinację. Tuja, bluszcz, ligustr przypominały jej zapachem cmentarz.
Dla tego w jej ogrodzie nie mogła rosnąć żadna tuja, żaden bluszcz i żaden ligustr.
Myślała, że również ludzie mogą przejąć ten zapach, jak na przykład siostry
Nieradczyk, które zauważyła już w kaplicy i o których wiedziała, że nie zabraknie
ich na żadnym pogrzebie, czy to na cmentarzu Centralnym, Li powym, Hutniczym,
czy na jakimkolwiek innym cmen tarzu w mieście; podobno widziano je nawet na
cmenta rzu w Sośnicowicach i w Łabędach - w ich ciemnych suk niach zebrał się już
zapach zgnilizny. Nieradczykówny miały dobrze prosperującą pralnię z gorącym
maglem przy Germaniaplatz, którą dzierżawiły od niepamiętnych czasów i żyły
skromnie z tych dochodów, nie zajmując się niczym innym, jak tylko
uczestniczeniem w pogrzebach. Valeska wyobraziła sobie, jak co dzień studiowały
nekrologi w gazetach, a w niedzielę w gazetkach kościel nych, gdyż tylko nieliczni
mogli sobie pozwolić na za mieszczenie nekrologu w Wanderer albo w
Volksstimme, i jak już o dziesiątej rano stały przed lustrem, poprawiały swoje
czarne sukienki i na kartce papieru zaznaczały ca łodzienną trasę, żeby przecież nie
stracić zbyt wiele cza su, gdyż niektóre pogrzeby odbywały się równocześnie
- musiały je więc dobrze rozplanować. Doszło już do tego, że na pogrzebie nie tylko
krewni, lecz również ksiądz rozglądał się za siostrami Nieradczyk, gdyż wzięto by
to chyba za zły omen, gdyby kiedyś były nieobecne.
Valeska przełożyła bukiet białych goździków z jednej ręki do drugiej. Przestały już
pachnieć. Palec prawej ręki w rękawiczce trzymała przy nosie. Tak obficie skropiła
wodą kolońską chusteczkę, szyję i palce rękawiczek, że mogła żywić nadzieję, iż
przy tej pomocy wszystko prze trzyma. Kilkoma kroplami spryskała wnętrze
torebki, tak po prostu, więc mogłaby, gdyby było źle, niepostrzeże nie otworzyć
torebkę. Jednak do tego jeszcze nie doszło. Ministrant potrząsał cierpliwie
kadzielnicą i kadzidło wy puszczało kłęby dymu.
Panie Jezu Chryste, Ty spoczywałeś trzy dni w grobie i przez swoje
zmartwychwstanie uczyniłeś grób znakiem nadziei. Składamy w tym grobie ciało
Twojego brata Leo Marii Piontka. Pokornie Cię prosimy; aby ten, który do końca
nie zszedł z drogi wiary, na wieki spoglądał w Twoje oblicze.
Amen.
Zobaczyła jak siostry Nieradczyk spuściły woalki z ka peluszy i zaczęły szlochać.
Nie była to jeszcze ku temu pora.
Valeska pomyślała: - Nie wolno mi przegapić odpo wiedniego momentu. Zanim
spuszczą trumnę, chciała odegrać Marsz żałobny, tak to ustaliła z księdzem.
Proboszcz Pattas nie był szczególnie zachwycony jej pro pozycją, tak, w pierwszej
chwili nawet się przed tym bro nił. To wydawało mu się zbyt świeckie. - Ludzie
przy chodzą teraz z najbardziej szalonymi pomysłami - powie dział-z Ave Martą
Gounoda, z La Palomą, nawet z Pleśnią Schlagetera. Raz przychodzi jakiś partyjniak
i chce, żeby mu zagrali Pieśń Horsta Wessela, nie w moim kościele i nie w mojej
obecności, szanowna pani Valesko!
Proboszcz niemal się zacietrzewił. Wiedział, że tak wie le rzeczy zaczynało się
całkiem niewinnie.
Jednak Valeska obstawała przy swoim. To było ostatnie życzenie Leo, skłamała i
zawstydziła się, że w zakrystii pro boszcza musi chwytać się kłamstw, lecz było to
kłamstwo z potrzeby i ostatecznie to tylko grzech lekki. - Wersja for tepianowa -
powiedziała - naturalnie tylko wersja forte pianowa, a nie to, co zawsze grają w
radiu, wtedy po śmier ci Hindenburga albo Wilhelma Gustłoffa, nie to pom-pom-
pompom-pom-pompom-pompom-pompom (zademon strowała mu), z kotłami i
głuchym biciem bębna, nie, we rsja fortepianowa, tak jak ją skomponował Chopin i
jak gra ją Edwin Fischer. - Przyniosła ze sobą płytę, jednak na ple banii nie znaleźli
gramofonu; nawet nikt z młodych księ ży nie miał i musieli dopiero pójść do Wittka,
gdzie mogła mu odegrać ten utwór. Po tym nie był już przeciwny, jed nak cała fraza
wydawała mu się po prostu za długa. - Sie dem i pół minuty, w żadnym razie, ludzie
nie wytrzymają tak długo w ciszy- powiedział. - Ostatecznie ludzie przyjdą na
pogrzeb, a nie na koncert. - Chciał tylko pierwszą część, pełne dwie i pół minuty. -
Miałem przyjaciela też nie trwa dłużej - powiedział.
Valeska uważała wprawdzie, że w powtórzeniu roz winięcie tematu jest
najpiękniejsze i najbardziej przejmu jące, lecz była zadowolona, że proboszcz w
ogóle wyra ził na to zgodę. Ave Maria Gounoda też by się jej podo bało. Jednak to
nie pasowało do Leo Marii.
Teraz skinęła na Josela, żeby przyniósł gramofon z wo zu. Nie był on zbyt lekki,
lecz dwie i pól minuty będzie mógł go przecież potrzymać. Josel stanął trochę wyżej
na usypanej ziemi, a Valeska, która już wszystko przygotowała, nastawiła igłę. Była
przy tym tak zdenerwowana, że jej dłoń drżała 1 trafiła do złego rowka, musiała raz
jeszcze nasta wiać. Może wzięło się to stąd, że nagle zrobiło się tak ci cho, takiej
ciszy nigdy jeszcze nie czuła na cmentarzu. Wszyscy ludzie czekali tutaj na coś
niezwykłego. Jednak potem przez nieskończenie długą chwilę słychać było tyl ko
trzeszczenie igły. Wreszcie, wśród ciszy uderzyły grzmią co pierwsze takty
fortepianowe trzeciej frazy Sonaty b-moll. Josel podniósł gramofon jeszcze wyżej.
Valeska poczuła gęsią skórkę; wcale sobie nie wyo brażała, że będzie to tak
przejmujące; ta cisza i rozbrzmie wająca nagle muzyka napędziły jej łzy do oczu. A
sądziła, że po ostatnich dniach nie będzie mogła już płakać.
Valeska myślała: --Muszę teraz bardzo szybko i inten sywnie o czymś pomyśleć-
lecz nie myślała o niczym. Słu chała tylko muzyki. I nie potrafiłaby powiedzieć, jak
dłu go to trwało. Kiedy muzyka się skończyła, wróciła z daleka, jak ze snu, który był
tak doskonały, że mógłby być nico ścią. Nie pozostało jej nawet wspomnienie. Było
to dla niej zupełnie nowe doświadczenie. Zadawała sobie pytanie, czy mogłaby je
przeżyć bez tego zmarłego tam w dole i co musiałoby się zdarzyć, żeby to się
powtórzyło.
Inna myślała: - Byłoby lepiej, gdybym leżała tam za miast niego, zamknięte w
trumnie, czekając tylko na to, żeby wreszcie przysypali mnie piaskiem, aby kilka
metrów ziemi dzieliło mnie od żywych, z którymi nie mam już nic wspólnego, tylko
tyle, ze wyglądam jak oni, źe poruszam się jak oni, źe mówię jak oni, to wszystko,
nie, nie mogę płakać, nie za tobą, papuś. Raczej cl zazdroszczę, że masz to już za
sobą, źe wszystko masz za sobą. Chciałabym być taka jak ty teraz, a może już taka
jestem. Chciałam ci powiedzieć, papuś, co się stało, i co mnie zabiło; siedziałam raz
przy twoim łóżku, na pewno sobie przypominasz, przy niosłam ci kwiatka,
zasuszonego, spłowiałego bławatka, którego zerwałam na jednej z naszych rzadkich
wycieczek - to było, wydaje mi się, w Hułczyńskim Kraju - i zasuszyłam w moim
albumie poezji, chciałam ci to po wiedzieć, ale potem nie miałam jednak odwagi,
bałam się, że to cię tylko zdenerwuje i rozerwie clę nowy atak ka szlu. Tymczasem
mogłam ci ją przekazać, moją nowinę, na twoją drogę prowadzącą tam, gdzie teraz
dotarłeś i gdzie może najprędzej można znieść prawdę. To był błąd, że ci tego nie
powiedziałam, będę musiała teraz poszukać kogoś, kto wysłucha tej straszliwej
prawdy, kto mi w ogóle uwie rzy, może Skrobek albo mamusia, Heiko na pewno
nie; nie, oni nie uwierzą, raczej uznają, że zwariowałam i wsadzą mnie do Toszka,
może mieliby zresztą rację, komuś innemu ja bym też nie uwierzyła, lecz ja to zrobi
łam naprawdę, ja to zrobiłam i jeszcze dziś moje ciało czuje, że to zrobiłam i żaden
czas nigdy nie zatrze tego śladu. Chciałam zapomnieć, sama nie chciałam sobie
uwierzyć, pozwoliłam, żeby mnie uczczono jako pannę młodą, sie działam, piłam i
tańczyłam jak inni, przyjmowałam wtedy ich prezenty, tak jak teraz przyjmuję ich
ból, lecz ani wte dy się nie cieszyłam ani teraz nie jest mi smutno; w gruncie rzeczy
zazdroszczę ci, papuś, że jesteś tam na dole, wola łabym być na twoim miejscu.
Jeszcze tu jestem pośród żywych i muszę słuchać tego fortepianu; matka trzyma
przy nosie uperfumowaną chusteczkę, wiesz przecież, że nie znosi zapachu
cmentarzy, a Josel chciałby prawdopodob nie wrzucić gramofon wraz z płytą do
grobu, w ślad za tobą, ale przysporzył matce już tyle trosk, że nie zdobędzie się na
to, tylko stoi i trzyma to tam wysoko, żeby muzykę było słychać wystarczająco
daleko, bo mamusia tak chciała, a ja tu stoję, z woalką na oczach, pośród żywych i
wiem przy tym, że jestem martwa...
Anna myślała: -Nie powinnam była iść na ten pogrzeb, co mnie w końcu obchodzi
pan fotograf.
Była wystarczająco zajęta bolącą nogą i tym, że nie mo gła sobie tak naprawdę
wyobrazić życia wiecznego. Te raz w tłumie zgubiła dzieci, oprócz Ulli, i Franzka
też nie mogła dostrzec. A pociecha, że nie jej mąż leżał tam na dole w trumnie, tylko
inny, też nie mogła jej rozpogo dzić. Trumna przypomniała jej w każdym razie, że
do piero niedawno przynieśli Wandruszka do domu na no szach, bo przy
przetaczaniu pociągów dostał się między bufory. Nie chcieli pokazać go żonie, tak
okropnie wyglądał, że to kiedyś mogło się też przydarzyć jej Franzowi
- więc wolała o tym nie myśleć. Jedną rzeczą było, kie dy w jej powieściach ludzie
umierali albo dochodzili do szczęścia, a inną być przy tym i widzieć jak trumna
spoczywała na marach po to, żeby zaraz przyjęła ją ziemia. A ta brzdąkanina
Szopenczyka z gramofonu, to na wol nym powietrzu brzmiało dość metalicznie i jej
Ulla, była o tym przekonana, zagrałaby to o wiele lepiej; postano wiła, że poprosi ją
w domu, żeby raz jeszcze zagrała jej to w spokoju.
Andreas myślał:-Niewiele z ciebie miałem, wujku Leo, przykro mi; chciałem z tobą
porozmawiać o tylu rzeczach. Papa powiedział mi, że nie byłeś zwykłym
fotografem, lecz artystą z aparatem fotograficznym, tak jak inni z pędzlem. A ja
miałem uważać i czegoś się od ciebie nauczyć. O ile tego się można nauczyć.
Jednak na to było już za późno. Oprócz twojego kaszlu niewiele więcej od ciebie
słysza łem i teraz właściwie nie wiem, dlaczego miałbym tu zo stawać dłużej.
Jednak podoba mi się tutaj, to prawda, tego co tu już przeżyłem w ciągu paru dni,
nie przeżyłem w domu w ciągu ostatnich pięciu lat. Chciałem ci jednak opowiedzieć
o matce, jak umarła, przy czym sam niewie le wiem na ten temat; matka zawsze była
dziwna, pamię tasz, całymi dniami mogła się do człowieka nie odzywać i tylko
przejrzeć na wskroś albo siedziała i po prostu nuci ła godzinami swoim delikatnym
wysokim głosem i nie można było odgadnąć, co właściwie śpiewa, i Mamusia ma
chorą duszę - mówił wtedy papa i wysyłał ją do róż nych lekarzy i na ciągłe kuracje;
w ostatnim czasie prawie jej nie widywałem. I kiedy latem ubiegłego roku byłem na
wakacjach u wujka Paula, wtedy podobno spadła z konia. Jednak ja nigdy nie
widziałem, żeby jeździła konno. Papa mówił, że w ostatnim czasie była to jej jedyna
radość. Nie mogę sobie tego tak całkiem wyobrazić, a ty, wujku Leo? Przecież
dobrze ją znałeś, w końcu była twoją siostrą. Nie zawiadomili mnie, kiedy umarła,
nie chcieli mnie dener wować, tak powiedzieli. Wyobraź sobie, jedyny syn nie mógł
być na pogrzebie, pochowali ją w Głubczycach, obok grobu siostry, a ja nawet nie
mogłem tego zobaczyć. Z tobą chętnie bym tam pojechał, wujku Leo, stąd to
przecież nie daleko. Pytałem już ciotkę Valeskę, czy nie pojedzie ze mną do
Głubczyc na grób mojej matki, a ona zrobiła tylko wielkie oczy i powiedziała: - Co
ty opowiadasz, dziecko - i to też było trochę dziwne. Co ty opowiadasz, dziecko:
mówię o śmierci mojej matki, tak jak Josel mówi o śmierci swojego ojca i tak jak
Josel zna grób swojego ojca i będzie go odwiedzał, tak ja chciałbym znać grób mojej
matki i złożyć na nim kilka kwiatów; kochała lwie paszcze, wy obraź sobie, taki
wstrętny kwiatek - lwią paszczę. Mówi ła, że w domu, w domu rodzinnym, ogród
obramowany był lwimi paszczami, pamiętasz? Położę jej na grobie wiel ki bukiet
lwich paszcz, kiedy tam przyjdę, a gdy lwie pa szcze nie będą już kwitły, wtedy
bukiet bławatków albo maków, który sam uzbieram na polu.
Ulla myślała: - Jak pięknie to jest zagrane. Chciałoby się zatrzymać serce, żeby to
całkowicie zrozumieć. Chy ba nigdy nie będę umiała tego tak zagrać.
I Ulli wyrwało się głośne westchnienie, które usłyszeli stojący wkoło.
- Będę teraz ćwiczyć tę sonatę; przeznaczę na to wy starczająco dużo czasu, ale
może rzeczywiście trzeba bo leć nad czyjąś stratą, żeby móc ją dobrze zagrać. To
musi być ból, który zrani człowieka do głębi. Śmiertelny w ser cu cierń, jak czasami
śpiewała pani Piontek, gdy sądziła, że jest sama z panem Montagiem. Jednak ja tego
nie czuję, może jestem na to jeszcze za młoda. Kiedy feldfebel leżał na ulicy, a my
myśleliśmy, że nie żyje, wtedy też nic nie czułam, myślałam tylko, żeby stamtąd jak
najprę dzej uciec, ale później, kiedy rozmyślałam o tym w domu, też mi nie było
przykro. Nawet z powodu Josela, który zwiał przecież ze strachu i nie chciał wrócić
do domu. Po tym trochę wolniej grałam mazurka, ale to wszystko. Może byłoby
inaczej, gdybym naprawdę doświadczyła prawdziwego, głębokiego bólu. Gdyby
Tonik poległ na wojnie! Jest moim bratem i chyba jestem do niego przy wiązana.
Nie jest wprawdzie moim ukochanym bratem, lecz zawsze bratem; gdyby Tonik
poległ, na pewno by to mną wstrząsnęło. Tak, może byłoby dobrze, gdyby Tonik
umarł, trafiony kulą nieprzyjaciela, jak to się za wsze mówi, a mamoczka zawyłaby
z bólu, kiedy przy- szłaby wiadomość i z krzykiem biegałaby po domu, wy
machując rękami, on jest przecież jej najukochańszym synem, a ja stałabym się
przez to dojrzalsza.... Może mo głabym wtedy grać march funèbre tak dobrze i z
takim głębokim wzruszeniem jak Edwin Fischer.
Ulla rozejrzała się za Tonikiem, lecz nie mogła go doj rzeć.
Milka myślała: - Co mnie jeszcze trzyma w tym kraju, kiedy twoje zwłoki są
pochowane tam w ziemi i niedługo zaczną gnić, bracie. Gerda nie żyje, a ze Steiïi
jest jeszcze gorzej, Martha i Maria zostały po polskiej stronie jeszcze wtedy; sam
Pan Bóg wie, co się z nimi dzieje w czasie tych wojennych dni. Tak, teraz nikt ze
starych Piontków mnie tu już nie trzyma, jestem jedyną, która jeszcze została;
Jednak wydaje ml się, źe potrzebuję rzek, potrze buję potoków ł jezior, potrzebuję
wody, która płynie łąkami i dymu hut, który spiętrza czarne góry, ogników
tańczących nocą na hałdach żużlu i dziewanny, która ten czarny zakopcony kraj
pokrywa żółtym dywanem i dzikiej niebieskiej lawendy, która odurza mnie swoim
zapachem. Nie uwolnimy się od tej przeklętej ziemi, miałeś rację, Leo Mario, trzeba
tę ziemię nienawidzić i trzeba ją ko chać - i pomiędzy tymi uczuciami będziemy
rozdarci.
Tonik myślał: - Muszę znaleźć sposób, żeby zbliżyć się do Hanny Baron albo do tej
czarnej z podkręconymi pod spód włosami, nosi kolczyki jak Cyganka. Wyśmieją
mnie w koszarach, kiedy się dowiedzą, że nigdy jeszcze nie dupcyłem się z
dziewczyną, a oni już tak potrafią wy pytać człowieka, że już po chwili wiedzą, czy
się ich na biera, czy nie i moje historie wezmą wtedy w łeb. Oczy wiście, wszyscy
myślą, źe dupcyłem się z wieloma, wy starczająco długo chodziłem z Gerdą
Koschniczek, ale ta zawsze zaczynała o ślubie; powiedziała, że Święto Ma ryja tkwi
u niej między nogami, naprawdę tak powiedzia ła, i że po prostu stamtąd nie
wyjdzie, dopóki proboszcz nie pobłogosławi jej wcześniej jako panny młodej. A u
Ursel Muller nie było w środku żadnej Maryi, ta jest ewangeliczką, ale panicznie się
boi, że będzie z tego dziecko, i chciała tylko od tyłu. - Spróbuj od tyłu i mówiła 1
więk szość dziewczyn pozwala tylko od tyłu, kiedy nie są za mężne. - Ale ja jej
powiedziałem, że nie, nie za pierw szym razem, za pierwszym razem chcę, żeby to
było na prawdę, raczej pójdę za piątaka do kurwy spod mostu Kłodnickiego.
Udawałem przy dziewczynach wielkiego bohatera, ale to mi teraz tylko
przeszkadza, bo wszyst kie myślą, że to jest taki, który chce tylko raz, a tak
naprawdę nie zbliżę się już do żadnej. Muszę spróbować z Hanną, ona jest
przejrzała, ona potrzebuje teraz męż czyzny, bo już w ogóle żadnego nie złapie, ona
też to wie i dlatego tak się stroi. Powiem, że się z nią ożenię podczas pierwszego
urlopu frontowego, wtedy będzie na rzeczoną żołnierza. Jednak jeszcze dziś muszę
się z nią dupcyć, jeszcze dziś muszę się z nią dupcyć, oni mnie przecież wyśmieją,
kiedy przyjdę do koszar jako niewin ny, ubiorą mi białą koszulę i posmarują
podeszwy stóp czarną pastą do butów. Żeby się przynajmniej skończyła ta
brzdąkanina; przy grobie gramofon, czegoś takiego je szcze przecież nie było.
Lepiej wyjdę na mur cmentarny, stamtąd będę mógł mieć Hannę lepiej na oku, udaje
zupełnie pogrążoną w smutku, ani na mnie nie spojrzy, żeby tak w czarnej sukience,
przecież wcale nie jest jej to po trzebne.
Josel myślał: Co za kłamstwo, co za przeklęte kłam stwo, dlaczego właściwe nikt się
nie oburza na akie kłam stwo; co dzień, co niedzielę słyszymy to kłamstwo w
kościele, klękamy i mówimy: - Tak, Panie, przyjdź wola Twoja - mówimy: - Tak,
Panie, zmiłuj się nad nami - mówimy: - Tak, wysłuchaj nas, o Panie — a on ani nas
nie Wysłuchuje, ani się nad nami nie miłuje, a jego wola niech nie przychodzi, jeżeli
zabiera nam to, czego po trzebujemy. Jeżeli papuś był już powalony tą straszliwą
chorobą 1 wypluwał sobie duszę ż kaszlem, to nie mu siał przecież już teraz
umierać, a radca sądu okręgowe go Montag nie musiał odbierać sobie życia i jeżeli
wszy stko, co czyni Bóg, jest dobre, jak ten stary człowiek śpie wa nam głosem
świętoszka, to pozwól nam mianowicie i w ogóle uskarżyć się, tak, pozwól nam to
wykrzyczeć, pozwól nam okazać, że nie możemy się z tym pogodzić.
Miałby ochotę zawyć, lecz zupełnie spokojnie trzymał gramofon w ramionach i nie
dało się po nim poznać obu rzenia.
Pewno w którejś z tych bezbożnych książeczek do mo dlenia jest napisane, że przy
grobie swojej matki albo swo jego ojca opłakuje się ich w sposób odpowiedni i
stosowny i dlatego stosujemy się do tego, tacy jesteśmy oka leczeni, 1 mamusia
wynajmuje stare, wstrętne baby, tak, muszą być stare i wstrętne, które stoją tutaj za
półtora mar ki, wykrzywiają twarze, naprężają struny głosowe, kła pią przeponą,
wyrywają sobie przyklejone sztuczne włosy walą pięściami w głowę, wszystko to
robią w naszym zastępstwie. A nas wychowali tak, że skrapiamy twarz wodą, kiedy
wchodzimy do kościoła, że trzymamy spu szczoną głowę, że klękamy, że uderzamy
się w pierś, aby śmy byli poniżeni, gdyż człowiek, który się obu rza, musi być
wyprostowany, tak już w dzieciństwie łamią nam kolana, tak jak Chińczycy
doprowadzają do tego, że ich dzieciom palce nóg zrastają się z podeszwami stóp,
żeby można je było zmusić do każdej podłej pracy i żeby nie mogły uciec. Więc
teraz też robię znak krzyża i pochylam się jak inni, bo dk mnie jest już za późno...
Valeska zdjęła igłę z płyty. •
Ksiądz dziekan tylko na to czekał. Podniósł rękę: - Zło żymy dało naszego brata w
grobie- powiedział. - Chry stus zmartwychwstał jako pierwszy z umarłych, ufamy,
że wskrzesi naszego brata Leo Marię Piontka, gdy przyj dzie w chwale.
Mężczyźni w czarnych bluzach stanęli na deskach i zaczęli powoli opuszczać
trumnę na grubych, brudnych linach. Zamówiony przez Valeskę fotograf wyszedł do
przodu i pstryknął zdjęcie.
Piontkowie zaczęli płakać, jakby zmarły dopiero te raz ostatecznie się od nich
oddalił. Siostry Nieradczyk wyzbyły się już wszelkich hamulców. Ich szlochanie
było tak głośne, że ludzie spoglądali w ich stronę i kto ich nie znał, musiał
pomyśleć, że jedna z nich była chyba wdową. Tylko która, to było pytanie.
Potem zaczęły trzy płaczki, które przedtem rozerwał tłum 1 dopiero teraz się
odnalazły. Najpierw był to jazgo tliwy śpiew, jakby musiały uzgodnić, niczym w
orkiestrze, podstawowy ton, potem jedna jęczała, druga bulgotała i skrzeczała, a
trzecia wybuchnęła ochrypłym rykiem. Biły się przy tym pięściami w uda, potem w
piersi, potem w głowę, całymi kępami wyrywały sobie włosy; tupały w miejscu i
wykręcały się przy tym we wszystkich kie runkach; ich zawodzenie nasilało się i
cichło niczym dźwięk syreny.
Hrabina Hohenlohe-Langwitz przyłączyła się nagle do tego śpiewu z histerycznym
szlochem, na który nic nie mogła poradzić.
Valeska rzuciła spojrzeniem w kierunku brata. Ten szloch był dla niej żenujący. Od
początku była za tym, żeby dać płaczkom tylko markę, jej brat dał im jednak półtora
i teraz w ogóle nie miały już zamiaru przestać.
-
Wszechmogący Bóg odrodził cię z wody i Ducha świętego na życie wieczne-
proboszcz Pattas donośnym głosem próbował wprowadzić sobie posłuch - niech za
tem dopełni dzieła, które rozpoczął na chrzcie świętym. -Trzy razy pokropił grób
wodą.
- Prochem jesteś i w proch się obrócisz, ale Pan cię wskrzesi w dniu ostatecznym.
Ministrant podał księdzu dziekanowi małą szufelkę, ten wziął ją i wetknął w piasek,
trzy razy posypał trumnę zie mią. Potem uczynił nad grobem znak krzyża: - W
krzyżu naszego Pana Jezusa Chrystusa jest zmartwychwstanie i zbawienie. Pokój
niech będzie z tobą!
Płaczki uspokoiły się. Valeska otwierała 1 zatrzaskiwała torebkę. Anna Ossadnik
dotknęła oczu chusteczką. Josel beczał ze złości.
Płaczki poprawiły sukienki i przecisnęły się przez żałobników. Ich praca była
skończona, nie chciały dłu żej czekać, pieniądze już dostały.
Od ulicy słychać było śpiewający oddział żołnierzy:
Spotkamy się znowu, gdzie ojczyzny śnieg,
Spotkamy się znowu tam, gdzie Odry brzeg.
Może śpiewali już od dawna, tylko Valeska dotąd tego nie słyszała.
- Módlmy się- powiedział ksiądz dziekan - za nas i za wszystkich żyjących,
szczególnie zaś za tego spośród nas, który pierwszy podąży w ślad zmarłego przed
oblicze Boga.
- Ksiądz skłonił głowę, wspólnota żałobna poszła za jego przykładem. Tylko kilka
osób, wśród nich także Anna Ossadnik, szybko spojrzało przy tym na siebie z
tłumionym prze rażeniem na twarzy. Gzy to ty, albo ty albo ty? Albo czy to
naprawdę ja? Potem pochylili głowy, może jeszcze głębiej niż pozostali.
- Wszechmogący Boże, dzięki cl składamy że przez zmartwychwstanie Swojego
Syna zapalasz światło w ciem nościach świata i śmierci. Dodaj nam sił, byśmy w
naszym żydu podążali za tym światłem, dopóki wszyscy nie spo tkamy się u Gebie.
Ksiądz dziekan odwrócił się i podszedł bardzo blisko do wdowy. Wziął jej dłoń w
obydwie dłonie i coś do niej szepnął. Potem podał jej szufelkę! podprowadził ją
ostroż nie do grobu. Valeska upuściła białe goździki.
Za pierwszym razem poprowadził jej rękę. Valeska usłyszała jak ziemia spada na
trumnę, wsłuchiwała się przez chwilę w ten odgłos, potem wrzuciła ziemię drugi i
trzeci raz - długo trzymała potem w zamyśleniu szufel kę w dłoni, dopóki brat nie
wyjął jej szufelki z ręki i nie odprowadził z powrotem na miejsce. •,..
- Wierzę w dala zmartwychwstanie - powiedział ksiądz dziekan. -1 wżycie
wieczne.
Willi Wondrak otrząsnął się. On w to nie wierzył- W tym momencie wierzył w coś
zupełnie innego.
Valeska przyglądała się bratu, jak powodowany bar dziej rytuałem niż własną wolą,
podszedł do krawędzi grobu, pochylił się, wziął w rękę trochę ziemi i wrzucił )ą do
środka, trzy razy z rzędu, bardzo szybko i zdecy dowanie, jak wszystka, co robił w
życiu.
Ciotka Lucie (Lanolin) już się za nim przepychała.
Valeska pomyślała o tym, jak mało znała swojego bra ta. Przypomniała sobie, że ten
ruch ręki już kiedyś u niego widziała i to wspomnienie spadło na nią tak nagle, że z
roztargnieniem przyjęła kondolencje od ciotki Lucie i jej niewidomego syna.
Odwiedziła raz brata w internacie, kiedy był wycho wankiem dominikanów. Kilka
dni wcześniej w bocznym skrzydle wybuchł pożar i jej brata obwołano bohaterem,
gdyż wdarł się do dymiącego budynku i uratował kilka kosztownych przedmiotów,
takich jak rzeźbiona ręcznie skrzynia i stary globus. Ogień wybuchnął w kotłowni,
gdzie pedel magazynował makulaturę, która musiała się zapalić. Pedla zaraz
zawieźli do więzienia okręgowego. Kiedy Willi pokazywał jej wypalone do połowy
skrzy dło, przykucnął i bawił się piaskiem. - Co byś powiedzia ła, gdybym podpalił
papier w piwnicy? -i zrobił ten sam ruch jak właśnie przed chwilą. Okropnie się
prze straszyła, lecz on dał jej przypalony guzik swojej mary narki i zaczął się nagle
śmiać, był to zimny, przeszywają cy śmiech: - Wy naprawdę wszystkiego się po
mnie spodziewacie, mój Boże, jakże musicie mnie nienawidzić.
- Dowiadywała się później o pożar i nikt nie wątpił w to, że pedel postąpił
nierozważnie, a mimo to nigdy nie za pomni twarzy brata, który, jeżeli naprawdę nie
był sprawcą, chyba chciał nim być w owym momencie. Później, kiedy znowu
spotkała Willego we Wrocławiu, gdzie przygotowywał się do egzaminu, nie miała
odwagi przypominać mu o tym wydarzeniu. I gdyby nie ten przy palony guzik,
który razem z kilkoma innymi tajemnicami przechowywała w starym pudełku po
herbatnikach, o wszystkim by zapomniała. To było wystarczająco daw no temu.
- Niewiele o nim wiem - myślała przy czym wiem o nim zawsze więcej niż
ktokolwiek inny. - W ostatnich latach często z nim przebywała, gdyż brat coraz
bardziej wciągał ją w swoje interesy z działkami, jednak nie zbli żyli się przy tym,
gdyby się nad tym dobrze zastanowić.
Wondrak potrafił swoje prywatne życie utrzymywać w tajemnicy, nawet przed
Valeską.
Chciałaby wiedzieć, jak spędzał swoje wolne wieczory, a przede wszystkim
weekendy, i w ogóle nie zadowalała się jego wyjaśnieniami, według których
pracował cały ty dzień do późna w nocy, a w sobotę, być może, gdy tak się złożyło,
chodził z upodobaniem do Teatru Miejskiego, do hotelu "Admiralpalast" w Zabrzu
albo na gościnny wy stęp do "Neue Welt". Wyobraźnia podsuwała jej właśnie
ciemne, zamazane obrazy elitarnych klubów męskich, se ansów spirytystycznych
albo przepełnionych kasyn gry (przecież często jeździł do Polski i Czech), nawet
zdroż- ności i rozpusty, których w żadnym razie nie chciała zbyt wyraźnie
przywoływać. Kilka razy towarzyszyła mu w teatrze i na variété i odkryła przy tym,
że wszędzie bawił się z taką otwartą, nie udawaną, niemal dziecięcą radością, gdy
tymczasem ona czuła raczej znudzenie. Więc coraz bardziej próbowała go wciągnąć
we własną działalność, w przygotowanie koncertów dobroczynnych, w imprezy na
rzecz WHW* albo VDA, w żywe obrazy - swoją imita cję Zarah Leander, do której
musiała go (jeżeli sobie do brze przypomina) najpierw zmuszać, potem jednak grał
przy najróżniejszych okazjach z taką brawurą i niepoha mowaną radością, że ją to
czasem, gdy mu się przy tym przyglądała, niemal przerażało. Wydawało jej się, że
od grywał tę postać po to, żeby skryć za nią jakąś inną.
W międzyczasie Valeska podała dłoń wielu osobom, nie patrząc przy tym na
nikogo, skłaniała tylko lekko gło wę. -Jak to dobrze-myślała-mieć woalkę na twarzy.
Potężne], prawie kwadratowej postaci prezesa wodo ciągów nie mogła nie
zauważyć.-Ból jest także we mnie, a moje współczucie przy pani - powiedział i
złożył swo je ręce; dłoń Valeski zniknęła w nich prawie do łokcia. - Przynajmniej
nie kapie mu z ust utarta formułka kondo lencyjna i pomyślała. Przyłączyła się jego
żona, wymam rotała coś ponurego, co miało uwidaczniać jej żal.
Podeszła do niej Zoppas, zupełnie żółta na twarzy. Jej żołnierz wyruszył na front w
nocy z czwartku na piątek. Już nigdy więcej go nie zobaczy, chociaż w ciągu tych
dwóch tygodni kwaterowania stał się jej tak bliski jak wła sny mąż. I kiedy raz dla
zabawy włożył jego garnitur, na prawdę pomyślała, źe w pokoju znowu stoi
Heinrich, taki, jakim był przed dziesięcioma laty. A teraz nie wiedziała nawet, z
jakiego miasta pochodził jej żołnierz, tak bar dzo była zawsze nim zajęta, że nie
zdążyła go o to zapy tać. Czuła się, jakby owdowiała po raz drugi. Co znaczył więc
ból Valeski Piontek w porówaniu z jej bólem? Kie dy podawała jej dłoń, łzy ciekły
po jej twarzy.
Valeska rozumiała wdowę Zoppas. Nie mogła jednak na nią patrzeć.
Inwalida Hrabinsky o jednej nodze przykuśtykał na swoich kulach, podparł się na
nich i wytarł grzbietem dło ni suche oczy. - To poruszy nawet takiego mężczyznę
jak ja - powiedział. - Leo Maria był mi dobrym przyja cielem.
Miał nadzieję, że wdowa zaprosi go na stypę. Jednak wdowa zabrała mu swoją dłoń
i zwróciła się ku nauczy cielce prac ręcznych, pannie Bombonnek. - Nic nie szko dzi
- pomyślał inwalida - to przyjdę po prostu nie pro szony. Wyciągnął z kieszeni
chusteczkę i zatrąbił w nią głośno. Kiedy pani Piontek nawet wtedy ku niemu nie
spojrzała, pokuśtykał dalej.
Przyszedł nawet redaktor naczelny gazety; promieniał na całej twarzy, na próżno
usiłując ukryć to przynajmniej przed wdową. Zanim wyruszył na cmentarz,
wysłuchał po łudniowych wiadomości, w których mowa była o "plano wanym
oswobodzeniu całego wschodniego górnośląskie go regionu przemysłowego", i
właśnie wyliczył sobie wy ższy nakład i dwie dodatkowe lokalne edycje w
Tarnowskich Górach i Katowicach.
Pomysł Piontka, żeby wszystkie zamki, ruiny i wieże na Górnym Śląsku przedstawić
w gazecie w fotografii i słowie był wielkim sukcesem, będzie to nadal
kontynuowane. Poza tym, miał zamiar zrobić z tego album, o ile dostanie na niego
przydział papieru, z przedmową Han sa Christopha Kaergla.
Wszystko to zmieścił w krótkim czasie, potrząsając dłoń Valeski. Jej w każdym
razie wydawało się, jakby nigdy nie miał skończyć.
- Bez Kaergla - powiedziała gwałtownie.
- Go proszę? - Redaktor naczelny już się odwrócił i znowu myślał o żywych,
którzy wchodziliby jeszcze w grę jako abonenci.
- Chciałam powiedzieć - Valeska odparła teraz uprzejmie zza woalki - bez
przedmowy Kaergla, bo nie kupią nas pobożni katolicy. Może lepszy byłby jednak
Sćhodrok? Albo nawet 'Hauptmann? - Zakręciło jej się w głowie.
- Myślałem tylko, żeby ze względu na przydział pa pieru, - szepnął redaktor
naczelny odchodząc. Dłoń Za leski znalazła się już w dłoni hrabiego Poremby. On
rzeczywiście miał zamiar tu, na dworze, pod gołym niebem, pocałować ją w rękę.
Valeska gwałtownie mu ją wyrwa ła. W klapie jego czarnego garnituru zobaczyła
odznakę szarotki, jaką wówczas po powstaniu nosili mężczyźni z Ochotniczego
Korpusu Oberhnd, jego żona nałożyła trochę zwariowany, trójwarstwowy kapelusik,
który owi nęła po prostu czarną woalką, żeby godnie wystąpić w tej żałobnej
godzinie. Z jej ramion zwisał lekko nastroszony, srebrny lis. Wydawała się być
mniejsza niż zwykle i dopiero gdy odchodziła, Valeska zauważyła, że przy każ dym
kroku zapadała się głęboko w usypaną ziemię.
W międzyczasie przecisnął się do niej pan Apitt i to ona oplotła swoimi palcami w
rękawiczkach jego dłoń - drugą trzyma! się za policzek - o mało co nie odrzuciła
woalki w tył, żeby pokazać mu wyraźnie także oczami, jak bar dzo cieszy się Z jego
współczucia. Apitt, który tak lubił mówić, tym razem nie powiedział nić. Zachował
to sobie na później. Albo rzeczywiście był wstrząśnięty mową księ dza dziekana,
muzyką, płaczkami, Valeską Piontek-całą w czerni i zawoalowaną. Ta, której nie
mógł sobie wyo brazić jako wdowy, rzeczywiście wyglądała jak prawdzi wa wdowa.
Z niedowierzaniem mrugał oczami. Ona wy czuła to we wzroku, jakim na nią
spojrzał.
Valeska otwierała i zatrzaskiwała torebkę, nie pragnęła teraz niczego goręcej, jak
tylko móc opuścić cmentarz. I zadawała sobie pytanie, jak przetrwa drugi pogrzeb,
cho ciaż skromniejszy i bez żałobników. Cieszyła się na myśl, że znowu będzie
siedzieć przy swoim fortepianie i grać; może nie dziś, nie jutro, ale na pewno
pojutrze. Miała ku temu uzasadniony powód, musiała w końcu udzielać lek cji i
wraz z grą na fortepianie coraz bardziej i bardziej bę dzie się oddalać od smutku.
Valeska lekko uniosła woalkę powyżej nosa. Rozproszyła wątpliwość Apitta, z jaką
na nią przed chwilą spoglądał. A Apitt zebrał cały swój ból, żeby jej powiedzieć: -
Chopin, niech pani gra Chopina! To panią uratuje! - Oddalił się z dłonią przyciśniętą
do policzka.
Valeska poczuła, że jest uratowana. Objęła Ułlę Ossadnik, która właśnie wrzuciła do
grobu połyskujące nie bieskie ostróżki, z gwałtownością, która niemal onieśmie liła
młodą dziewczynę. Będzie grać Chopina razem z nią.
Ulla pokazała swoją matkę i braci - Kotika i Zezoka - którzy poprawiali wiązankę i
rozgrzebywali nogami pia sek. KotJk chciał się jak najszybciej pozbyć swojej
formułki, a Zezok zezował i wolałby raczej pomówić z Joselem Piontkiem, do
którego nie mógł się jednak zbliżyć.
Valeska wyciągnęła lewą dłoń do pani Ossadnik, a prawą do Ulli i trochę się
zirytowała, kiedy w oczach obydwu kobiet dostrzegła coś błyszczącego. Ulla
cieszyła się, ze jednak poczuła w piersi coś w rodzaju pie czenia i zapragnęła, żeby
to był ból, który uczyniłby ją dojrzalszą. Trzeba doznać cierpienia, żeby stać się
wiel kim artystą, tak było napisane w przedmowie do Testa mentu
heiligenstadzkiego. Naprawdę chciała zostać wielką artystką, teraz nawet czuła, że
znajduje się na drodze do tego celu i wycisnęła pół łzy. Pani Ossadnik dała się
całkowicie ponieść, kiedy złapała dłoń wdowy i przycisnęła ją do policzka,
pomyślała o powieści, którą przerwała właśnie z powodu tego pogrzebu tutaj ł o roz
dziale, w którym faryngi torturowały w ohydny sposób biednych indyjskich
chłopów uprawiających ryż, żeby wycisnąć z nich kilka rupii: to naprawdę mogło
czło wiekowi napędzić łzy do oczu. Nie zapomniała przy tym jednak wygładzić
szarfy przy wiązance, żeby pani Pion tek mogła też wyraźnie odczytać: OD
PRZYJACIÓŁ OSSADNIKÓW.
Josel wykorzystał okazję, żeby wsunąć Ulli list. Ulla spojrzała na niego z
zaskoczeniem, jednak zachowała mimo wszystko na tyle przytomności umysłu żeby
scho wać kartkę w rękawie sukienki.
- Przyjdziesz na pewno? - zapytał Josel cicho. .
- Tak, wieczorem na kolację, z mamoczką.
-Nie wcześniej?
-Nie -powiedziała Ulla -Przecież wiesz, nie wypada.
I jakby wymazując wszystko, co od owej nocy między nimi zaszło, powiedziała: - -
Dobrze, że znowu je steś, Josel.
Josel pomyślał; - Przecież nie zacznę jeszcze beczeć? Teraz, kiedy poszedł nawet
ksiądz. - Przełknął grubą kluchę. Spojrzał na nią bezradnie. Na szczęście przyszła
teraz ciotka Zoppas i także jemu ścisnęła dłoń. - Biedny chłopiec - powiedziała. I
miała na myśli raczej siebie.
Valeska spojrzała ponad usypanym wzgórkiem piasku. Trochę dalej z tyłu żałobnicy
złożyli wieńce i zobaczyła, jak Milka przewoziła na wózku obok hrabinę Hohenlo
he i jak przyłączyli się do nich Irma z jej bratem Willim. Czytali wspólnie napisy,
kiwali do siebie głowami i do pasowywali kroki do wspólnego rytmu.
Żałobnicy rozproszyli się po cmentarzu. Jeszcze nie dawno byli niczym czarny rój
pszczół, krążący wokół gro bu i wdowy; teraz wydawali się raczej czarnymi plama
mi w czarno-zielonym krajobrazie cmentarnym. Tak przy najmniej zdawało się
Tonikowi z góry, z wysokości cmen tarnego muru. Dojrzał Hannę Baron w
ożywionej rozmo wie z nauczycielką Bombonnek, zmierzające razem do głównej
alei. - Pieronie! - Spuścił się z muru. - Muszę znaleźć sposób, żeby pozbyć się panny
Bombonnek!
Siostry Nieradczyk pierwsze dotarły do głównego wyj ścia. Gdyby się pospieszyły,
mogłyby jeszcze złapać naj bliższy autobus i w ten sposób zdążyć na pogrzeb na
cmentarz Lipowy. Według ich listy był to osiemdziesięciodwuletni emeryt Wilhelm
Kowallek, więc i tak nie bę dzie tam wielu ludzi. Być może będą nawet jedynymi.
Andreas Ossadnik tak to zaaranżował, że Josel odchodząc, musiał go minąć. Bawił
się astrem, z którego powoli wyry wał płatki - Josel! Chciałem d tylko powiedzieć,
że jest mi pierońsko przykro.
Josel podniósł wzrok i dopiero teraz rozpoznał Andreasa Ossadnika.
- Ach to ty, Zezok I powiedział Josel. Dawno go nie widział. Josel należał do tych,
którym wolno było nazy wać Andreasa Zezokiem. To był zaszczyt, naturalnie.
- Przyszedłem, bo lubiłem twojego ojca-powiedział.
- Nie tylko dlatego, że Ulla tak chciała.
- Twój ojciec robił mi raz zdjęcie, to trwało dosyć dłu go, nie tak jak w automacie,
pstryk i wyglądasz jak Pistułka* - musiałem się obracać w jedną i drugą stronę i
przyjmować coraz to nowe pozycje. Potem widziałem to zdjęcie w Volksstimme,
zdjęcie ml się podobało i tyl ko, że wyglądałem na nim jak ktoś inny.
- Tak, wiem - powiedział Josel - ja je też widziałem. Mnie też często fotografował,
ale nie umieszczał w gazecie, tak jak ciebie, widzisz. - Nie wiedział, czy Ze zok
teraz na niego patrzył, czy też spoglądał zupełnie gdzie indziej. Popatrzył po prostu
na ziemię.
- Josel, zostań tu - upomniała matka, która straciła z oczu Irmę i rozglądała się za
bratem. - Jeszcze nie skoń czyliśmy. - Skinęła na Willego i pozwoliła zaprowadzić
się z powrotem do kaplicy.
- Chciałem ci tylko powiedzieć - odezwał się Zezok, kiedy matka Josela odeszła -
więc, żebyś oderwał się od swoich myśli - i ukręcił przy tym astrze głowę - że mamy
dziś spotkanie naszej ferajny. Nie chcesz przyjść? Będzie my świętować,
rozwiązujemy się absoluto.
-Tak, ale nie mogę przecież tak..., muszę się naj pierw przebrać...
O ferajnie Zezoka już od dłuższego czasu krążyły naj bardziej nieprawdopodobne
pogłoski, jednak nikt dokła dnie nie wiedział, gdzie odbywała swoje spotkania: przy
kanale, w lasku miejskim czy w okolicach Zemik. Mówiło się nawet, że za każdym
razem spotykają się oni w innym miejscu, żeby nie odkryły ich inne ferajny. Josel
chciał kiedyś wziąć w tym udział, ale to było już jakiś czas temu. Teraz wydawało
mu się, że jest na to trochę za dorosły. Jednak dzięki temu szybciej by minął czas do
momentu, kiedy Ulla da mu odpowiedź na list. To by mu nawet odpowiadało. -
Gdzie się spotykacie? - chciał wiedzieć.
Zobaczył, że odległość dzieląca go od matki rosła coraz bardziej.
-Wpół do czwartej przy moście Hindenburga-odpo wiedział Zezok i spojrzał w
zupełnie innym kierunku. Rzucił łodygę astra na grób.
- O czwartej - powiedział Josel. Nie wiedział, jakie pla ny wobec niego miała
jeszcze matka. Jednak o szóstej, gdy Ulla przyjdzie na stypę, chciał znowu być z
powrotem. Może mógłby nawet w drodze do mostu Hindenburga zaj rzeć jeszcze do
swojego baraku przy Dzikiej Kłodnicy.
-Dobrze, przyjdę! O czwartej - powiedział raz jeszcze. Zobaczył, jak matka
odwróciła się na głównej alei i spo glądała za nim. Zatrzymała się.
-
In porzundek - powiedział Zezok. - Czekam na cie bie przy moście Hindenburga.
Josel znał Zezoka ze szkoły i z drogi do domu i widy wał go czasami, kiedy
odprowadzał Ullę. Niewiele ze sobą rozmawiali, zamieniali się kulkami do gry i
nadzianymi na szpilkę motylami, a raz pokazał mu, że urosły mu wło sy pod
pachami i na przyrodzeniu; Zezok nie chciał mu wierzyć. Jednak on był o rok
starszy.
Ulla mówiła o nim, że to chłopak, który zawsze prze wraca kamienie i pod nie
zagląda. Wziął to dosłownie i przez jakiś czas robił tak samo i był zaskoczony,
czego to nie ma pod kamieniami: jaszczurki, mrówki, dżdżow nice, a z tyłu w
wilgotnej szopie tłuste równonogi, pła skie czarne robaki, stonogi i pająki. Jednak
wkrótce po rzucił to zajęcie. Zezok nie. Może przez to zyskał respekt u przyjaciół w
tym samym wieku; coś w nim musiało prze cież być, co zrobiło z niego przywódcę
ferajny. Nie była to w każdym razie jego siła. Może było to też tylko to, że swoimi
zezowatymi oczami mógł patrzeć równocześnie w dwóch kierunkach. Tak to
przynajmniej wyglądało.
Pójdzie tam, lecz bardziej dlatego, żeby nie rozczaro wać Zezoka. Bowiem komuś,
kto w pustym wagonie to warowym dojechał aż do Twardawy, nie mogły
imponować tajemnice dzielnicowej ferajny; to miał już za sobą.
Josel dogonił matkę.
-
Zostań tu - powiedziała do syna głosem, który po woli odzyskiwał stanowczość.
- Pochowamy teraz po ci chu pana Montaga.
Josel był zaskoczony. O tym nikt mu wcześniej nic nie powiedział.
- Chcesz chyba być przy tym, czy nie? - Vałeska obej rzała się i zobaczyła, jak
daleko w tyle mężczyźni przysypywali grób Leo Marii.
12
Kiedy wybucha wojna, miejsce człowieka jest tam, gdzie jego dom. Arthur
Silbergleit nie chciał już czekać ani dnia dłużej. Powiedział do żony: - Wierz mi, tak
będzie le piej. Pojadę tam najpierw sam i zabiorę ze sobą tylko tro chę bagażu
podręcznego. Kiedy znajdę mieszkanie, przyjedziesz do mnie. Sądzę, że nie potrwa
to długo.
Silbergleit poszedł do kuchni po szklankę wody, mimo że w ogóle nie chciało mu
się pić, nie chciał tylko w tym momencie być zmuszonym, by spojrzeć żonie w
twarz. To, co je) teraz powiedział, dokładnie sobie przemyślał i postanowił, że nie
da się skłonić do zmiany tej decyzji.
- Mam tam jeszcze kilku przyjaciół z dawnych lat- za wołał do niej z kuchni- oni
mi pomogą. Więc tylko przez kilka dni, najwyżej kilka tygodni, nie będziemy
razem.
Z serwantki wyjął pustą puszkę po herbacie, w której przechowywali zaoszczędzone
pieniądze, i włożył do nie) dwa banknoty. Chciał pójść na dworzec i kupić bilet do
Gliwic na Górnym Śląsku, chciał to zrobić jeszcze dziś wieczorem. Ufał, że kiedy
wróci z tą małą brązową tek turką w ręce, wtedy wszystko będzie prostsze.
Ilse Silbergleit siedziba w sypialni przed małą toaletką, narzuciła na ramiona
szlafrok i lekko przetarła twarz ału nem. Na próżno usiłowała mu uzmysłowić, że
właśnie teraz jest najbardziej nieodpowiedni moment, żeby opu szczać Berlin; im
dłużej jednak mówiła, tym bardziej nie przekonująca wydała jej się nagle własna
argumentacja. Zaczęła bowiem przeczuwać, że teraz, kiedy wybuchła wojna, nie
będzie już możliwości wyjazdu za granicę ani do Szwajcarii, ani do Francji, a już na
pewno nie do Ame ryki i że wyprawa Arthura do Gliwic oznaczała dla niego podróż
do kryjówki dzieciństwa.
Wpatrywała się w lustro, nie widząc jednak siebie.
Tymczasem wszystko zaczęło się bardzo zwyczajnie. Żona poszła wczesnym
rankiem do biura, a on, jak już od miesięcy, a może lat, z niecierpliwością czekał na
listono sza. Kiedy ten minął drzwi jego mieszkania, zaczaił się na niego, a kiedy
wracał, poprosił, żeby raz jeszcze spraw dził w torbie, może jednak jest dla niego list
ze Szwajcarii, który przez pomyłkę trafił do innej przegródki.
Jednakże listonosz zaśmiał się tylko i powiedział, że słyszy to już od pana
Silbergleita niemal co dzień, i pan Silbergleit może być pewien, że nie przeoczyłby
takiego listu, już chociażby ze względu na ładne zagraniczne znaczki.
Wrócił więc z powrotem do kuchni i usiadł na krze śle, sądził bowiem (jak niemal
co dzień), że nie potrafi, w każdym razie nie na stojąco, przeżyć tego rozczarowa nia
i wypił kilka łyków jęczmiennej kawy, która w mię dzyczasie wystygła. Kiedy jego
drugie odwołanie nie od niosło żadnego skutku i tak żywił jedynie słabą nadzieję na
otrzymanie zgody na wjazd do Szwajcarii. Jakoś jed nak wierzył, że pewnego dnia
dostanie jeszcze list z Montagnoli, który wszystko zmieni.
Arthur Silbergleit wierzył w bajki, sam napisał kilka ba jek i opublikował je w
książce Boski róg obfitości, oczywiście, były to współczesne bajki, lecz nigdy nie
mógłby ich napisać, gdyby nie zachował wiary w nagle wkracza jące wydarzenia,
które zmieniają wszystko. Coś takiego już przeżył, nie musiał tego wymyślać. W
ogóle był pisa rzem, który pisał tylko o tym, co sam przeżył i doświad czył. Trzeba
przyznać, że zewnętrznych wydarzeń nie było zbyt wiele, lecz on wolał też raczej
mówić o wewnętrznej biografii, która wydawała mu się ważniej sza, i kiedy jakiś
krytyk napisał raz w recenzji o "wizjoner skim realizmie", spodobało mu się to
określenie.
Wyszedł z mieszkania z kapeluszem naciśniętym na twarz - nigdy nie wychodził bez
kapelusza, nawet w lecie - żeby, jak (prawie) co dzień, odbyć swój spacer w górę
małych bocznych uliczek, aż do jeziora Halensee, aby później w drodze powrotnej
w kiosku przy Kurfurstendamm kupić DAZi przy okazji przebiec szyb ko nagłówki
innych gazet. Sprzedawczyni gazet już go znała, od czasu do czasu zamieniała z nim
kilka słów bez znaczenia, które najczęściej miały związek z pogodą, tak jak na
przykład: W tym roku ta pieska pogoda nigdy się nie skończy, albo: Mogłoby
znowu trochę popadać, albo też: Przemieniłam się już w prawdziwy wodorost..
Uśmie chał się na te słowa, odpowiadał jej czasami drobnym żarcikiem, najczęściej
już odchodząc, gdyż nie chciał za bardzo spoufalać się z ludźmi. Pewnego dnia
mogliby zadawać pytania, na które wolałby nie odpowiadać. .
Kiedy dzisiaj wyszedł przed dom, zobaczył łudzi prą cych ku głównej ulicy, od
której dobiegały przez głośnik jazgotliwe, niezrozumiałe głosy; przyłączył się więc
do in nych. Jakiś mijający go pieszy powiedział: - Tym to teraz wypolerujemy gęby
- i Silbergleit przestraszył się, nie miał odwagi zapytać, kogo to dotyczyło.
Wówczas, w listopa dzie, dotyczyło to Żydów.
Kiosk z gazetami, widział to już z daleka, był oblega ny przez tłum ludzi
trzymających w rękach otwarte gazety i czytających. Obok ktoś wystawił radio w
otwartym oknie i włączył je na cały regulator. Zastanawiał się, czy nie lepiej
zawrócić, jednakże po chwili nacisnął kape lusz głębiej na twarz i z zaciekawieniem
podszedł bliżej. Sprzedawczyni gazet dał odliczone 20 fenigów za DAZ, przy czym
jego wzrok padł przypadkowo na nagłówek Völkischer Beobachter; który
wywieszony był z frontu: "NA RADIOSTACJĘ W GLIWICACH NAPADU
POLSCY DYWERSANCI". Długo jeszcze trzymał wyciągniętą rękę, którą już
dawno odebrał gazetę.
-Tak, fuhrer przemawia - powiedziała do niego kio skarka wykorzystując przerwę i
wychyliła się do przodu, żeby móc lepiej słyszeć. Silbergleit odsunął się na bok
o krok i dopiero teraz zwrócił uwagę na to, co mówił głos w radiu: Dlatego
zdecydowałem się rozmawiać z Polską tym samym językiem, który Polska wybrała
od miesięcy w stosunku do nas.
Z pudła rozległy się burzliwe owacje.
- Brawo - powiedział ktoś ze stojących tam pośród wy cia i oklasków. - Oni byli
już coraz bezczelniejsi.
- Kto? - zapytał inny.
- No, Polacy.
Kioskarka podkreśliła tę wypowiedź gestem ręki.
Potem owacje w radiu powoi ucichły i wszyscy słuchali dalej.
Jeżeli teraz mężowie stanu na Zachodzie oświadczają, że to godzi wich interesy, to
nad takim oświadczeniem mogę tylko ubolewać. Nie mogę się jednak ani przez se
kundę zawahać w wypełnianiu mojego obowiązku...
Silbergleit słuchał, czytając jednocześnie doniesienie w gazecie. W końcu Gliwice
były jego rodzinnym mia stem. Zaczął go oblewać pot.
"Napad Polaków na radiostację w Gliwicach. Powstań cy przekraczają granicę. W
czwartek wieczorem, około godziny 20-00 niemiecka radiostacja w Gliwicach
została zajęta przez Polaków. Polacy wdarli się silą do studia. Udało im się odczytać
odezwę częściowo po polsku, czę ściowo po niemiecku, jednakże już po kilku
minutach intruzi zostali unieszkodliwieni przez policję, którą zaa larmowali
słuchacze gliwickiego radia. Policja musiała użyć broni, przy czym po stronie
intruzów byli zabici.
Napad na radiostację gliwicką był najwidoczniej dla pol skich partyzantów
sygnałem do ataku na terytorium nie mieckie. Jak udało się do tej pory .ustalić,
mniej więcej w tym samym czasie polscy powstańcy przekroczyli w dwóch innych
miejscach niemiecką granicę. Chodziło znowu o ciężko uzbrojone oddziały,
wspierane prawdo podobnie przez regularne wojsko polskie. Oddziały poli cji
pełniące służbę przygraniczną stawiły czoło intruzom. Gwałtowne starcia trwają
jeszcze w tej chwili".
Silbergleit był zupełnie oszołomiony. Czytał, lecz nie ro zumiał ani słowa. W jego
uszach syczał metaliczny głos z radia. Opuścił gazetę i słuchał;... Po raz pierwszy
dziś w nocy Polska oddala więc strzały na naszym własnym te rytorium, strzelali
również regularni żołnierze. Od godziny 5-45 odpowiadamy strzałami na strzały. I
od teraz pła cimy bombą za bombę...
Głos załamał się. Owacje nie miały końca. Kioskarka poprzestała na energicznym
geście..
Ktoś powiedział: - Teraz nine będzie zabawy* ’'
- Czy to wojna? - zapytał Silbergleit cicho. Miał nadzieję, że nikt nie usłyszał jego
pytania. Wiedział, że to była wojna. Spodziewał się jej od niedzieli, kiedy wydano
kartki na ar tykuły spożywcze. Tak to się też zaczęło wówczas, w 1914.
- Tak, od dzisiejszego rana, przecież fuhrer dopiero co powiedział, koniec z
prowokacjami Polaków - ode zwał się ktoś. A ktoś inny: - Niemieccy żołnierze
wmaszerowali już w głąb Polski.
Silbergleit oparł się jeszcze na chwilę o kiosk. Jego wzrok wdrapywał się bezsilnie
na latarnię uliczną. Niebo pokrywała cienka zasłona chmur, słońce rozpraszało nad
mia stem matowe światło, ogrzewając je. Silbergleit postano wił kupić także i inne
gazety: BZ, 12 Uhr Mittag, Völkischer Beobachter, Frankfurter Zeitung. Chciał to
wszystko prze czytać spokojnie w domu. Odchodząc słyszał cichnący głos führera;
Będę toczył tę walkę, obojętnie przeciw komu, tak długo, dopóki nie będzie
zapewnione bezpieczeństwo Rzeszy i jej prawa. Ponad sześć łat pracowałem nad
budową niemieckiego Wehrmachtu. W tym czasie na budo wę naszego Wehrmachtu
wydanych zostało ponadpo mi liardów, dziś jest ona jedną z najlepiej uzbrojonych
armii świata i nie można jej porównywać z armią roku 1914. Ufność, jaką w niej
pokładam, jest niezłomna...
Silbergleit myślał: -Jest wojna, granice są zamknięte; teraz już nikogo więcej nie
wypuszczą... Teraz będą go tu, w Niemczech, potrzebować. W czternastym zgłosił
się do wojska na ochotnika i został przydzielony do oddzia łu Czerwonego Krzyża.
Teraz znów mógłby to zrobić. Na wet gdy się w międzyczasie postarzał.
Zawrócił, chciał porozmawiać z żoną. Wsiadł do autobusu nr 19 i pojechał nim na
Tauentzien Straße. Ga zety złożył w ten sposób, że Der Völkische Beobachter
znalazł się na samym spodzie i nie było go widać. W prze ciwnym razie żona
przestraszyłaby się.
W sklepie obuwniczym Tacka rozstawiono głośniki, także tutaj transmitowane było
przemówienie führera. Sil bergleit z trudem dotarł do żony, portier nie chciał go
wpuścić do pomieszczeń biurowych. W końcu spotkał ją na korytarzu.
-Jest wojna - powiedział do niej.
-Tak, wiem... - Jej głos był bezbarwny.
- Polacy napadli na radiostację w Gliwicach. - Poka zał jej nagłówki w gazetach.
Ilse niewiele wiedziała o tym mieście i o tej prowincji dopóki nie poznała Arthura.
Opowiadał jej o kopalniach węgla i hutach, o huku młota i dźwięku organów, a
przede wszystkim o białych lasach brzozowych, które nie miały końca i sięgały aż
do Pszczyny i do Tatr. Jed nak nigdy nie byli tam razem. - To straszne - powiedzia
ła tylko.
- Musimy tu teraz zostać i powiedział Arthur, i Może będą tu nas potrzebować.
Żona skinęła tylko głową. - Muszę już iść-powiedziała - inaczej ktoś zauważy, że
mnie nie ma na przemówie niu fuhrera. Wtedy będę miała kłopoty. Idź zaraz do
domu i czekaj na mnie, aż wrócę. I nie wpuszczaj nikogo do mieszkania, obojętnie
ktokolwiek by to nie był. -Jej głos nabrał niebezpiecznie wysokich tonów. Chciała
teraz ukryć strach.
- Może powinienem pojechać do Gliwic - powiedział Silbergleit poważnie.
Ilse Silbergleit zostawiła męża. Nie powinien był wi dzieć, co działo się w jej
twarzy. Zanim weszła do biu ra, do pozostałych kolegów, otarła łzy i wygładziła po
liczki. Za chwilę uda się także i jej przywołać ów opty mistyczny uśmiech, z którym
inni już się obnosili. W ostatnich latach nauczyła się niejednej gry.
Silbergleit poszedł do domu pieszo. Ciągle niósł jeszcze pod pachą gazety. Przy
Breitenbachplatz zobaczył, że w wielu mieszkaniach ludzie wystawili w oknach
radia, wokół których także i tu stały grupy ludzi. W niektórych oknach wisiały flagi
ze swastykami. Przemówienie fuhrera musiało właśnie dobiec końca, z głośników
dudnił hymn niemiecki, ludzie unieśli ramiona w hitlerowskim pozdro wieniu i
śpiewali.
Silbergleit zdjął kapelusz i schował twarz. Wolał iść do domu bocznymi ulicami.
Dawniej często śpiewał niemiec ki hymn, zrobiłby to i teraz, ale nie chciał przy tym
uno sić ramienia. Zawsze przerażało go, gdy podczas swoich demonstracji
komuniści wyrzucali w powietrze pięść czuł się równie nieswojo, kiedy narodowi
socjaliści wy ciągali w górę prawe ramię.
W domu Silbergleit przejrzał gazety. Nie dowiedział się niczego nowego. Wszystkie
zamieszczały te same donie sienia agencyjne z dnb*. Odłożył gazety. Była dopiero
pierwsza. Aż do szóstej, kiedy przyjdzie z biura jego żona, nie wytrzyma sam w
mieszkaniu - chciał jednak zaczekać przynajmniej na popołudniową pocztę. Gdy
okazało się, że nie ma w niej dla niego żadnego listu - tylko druki - pojechał
autobusem do Związku Kulturowego na Kommandantenstrasse.
Wszędzie na korytarzach spotykał podekscytowanych ludzi, którzy tu stali,
dyskutując. Silbergleit przecisnął się przez tłum do biblioteki; miał nadzieję spotkać
kogoś, kogo znał. Daleko w tyle zobaczył Leo Hirscha zagłębionego w rozmowie,
pozdrowił go, lecz Hirsch nie zauważył go pośród tylu ludzi. Znali się z czasów,
kiedy Hirsch praco wał u Reinhardta w dramaturgii, chcieli wtedy wspólnie
przetłumaczyć i opracować sztukę teatralną Goldfadena, ale nic z tego nie wyszło;
nie umiałby już powiedzieć, z ja kiego powodu to się nie udało. Od 1933 roku
Hirsch pra cował razem zjuliusem Babem w dramaturgii Teatru Żydowskiego na
Kommandantenstrafie. Przez jakiś czas widywali się prawie codziennie, kiedy był
zatrudniony w bibliotece Związku Kulturowego. Później został jednak zwolniony,
bo miał "aryjską" żonę i jego posadę dostał ktoś inny, Żyd zupełnie pozbawiony
środków do życia. Dotknęło go to, że tak mało uwzględniano jego wiedzę i
doświadczenie literackie i od tego czasu bardzo rzadko chodził do Domu
Żydowskiego Związku Kulturowego na Kommandantenstrasse.
Pozostał nadal jego członkiem, chociaż niektórzy z jego żydowskich przyjaciół
radzili, żeby wystąpił; obawiali się, że pewnego dnia kartoteka członkowska
zostanie skon fiskowana przez Gestapo i to przyniesie im później tylko szkody.
Żona często usiłowała go namówić, żeby poszedł z nią do operetki albo na koncert
symfoniczny, i dawniej robił to też czasem, chociaż nigdy nie opuszczał go strach,
że mogłoby dojść do jakichś nieprzyjemności. Jednak od owego listopadowego dnia
w ubiegłym roku, gdy pło nęły synagogi, chodził do teatru lub do kina tylko na
Kommandantenstrafie. I czasem towarzyszyła mu nawet Ilse.
Silbergleit słyszał strzępy rozmów, wyliczano nazwi ska. - Tak, Max Ehrlich też
wyjechał - powiedział ktoś - przed kilkoma dniami dostał wizę od Holendrów. - Ten
to miał szczęście - odezwał się ktoś Inny,
Fritz Wisten wyszedł ze swojego biura i poprosił o chwilę ciszy. Zapowiedział, że
następnego dnia i w nie dzielę nie mogą się odbyć przedstawienia Mirandoliny
Goldonisa; co prawda do tej pory rząd Rzeszy nie wydał jeszcze powszechnego
zakazu przedstawień, woleli jed nak zaczekać na nowe perspektywy pana Hinkla. -
Sce na filmowa będzie czynna aż do odwołania, jednak z powodu zaciemnienia
wyznaczono teraz seanse na wpół do trzeciej i wpół do piątej, tak żeby ostatni goście
mogli być w domu o siódmej.
Silbergleit nie zważał na głosy protestu. Próbował zbli żyć się teraz do Leo Hirscha,
którego chciał poprosić o przyjacielską radę. Kilku innych też chciał poprosić
o radę, Scholtisa, Kessela, jak i Kleppera, o ile ten był akurat w Berlinie. Jednak
teraz chciał przede wszystkim usłyszeć odpowiedź Leo Hirscha,
-
Powiedziano nam - ciągnął Wisten dalej - że my tu taj w Związku Kulturowym
żyjemy niczym na bezludnej wyspie i nic nie wiemy, co dzieje się poza nim, w
żydowskim święcie. Każdy z nas, począwszy od osób na kierowniczych
stanowiskach aż do ostatniej szatniarki, podobnie jak każdy Żyd, doświadcza dzisiaj
naszego żydowskiego losu. Praca naszej wspólnoty możliwa jest tylko wtedy, jeżeli
będziemy przy tym pamiętać, co chce my przez tę naszą pracę osiągnąć.
Silbergleit podszedł teraz do Hirscha, powitali się po ufale i wspólnie słuchali
Wistena.
-Sądzę, źe wszyscy pochwalą fakt, że Związek Kultu rowy również i zwłaszcza w
tych czasach, w ciężkich tro skach dnia codziennego, zapewni publiczności
odprężenie za pomocą środków sztuki. Nic tak wspaniale nie od wraca uwagi od
przygniatających trosk, jak artystyczne przedstawienie na wysokim poziomie. W
teatrze będzie przez jakiś czas przerwa, scena filmowa czynna jest jed nak nadal. Na
naszym następnym wieczorze kulturalnym w auli szkoły imienia Josefa Lehmanna
wysłuchamy od czytu Leo Baecka pod tytułem Prorok Jeremiasz, człowiek
żydowskiego pochodzenia na przestrzeni dziejów, w formie ram artystycznych będą
Nokturny Ernesta Blo cha i Trio fortepianowe Mendelssohna. Dokładna godzi na
zostanie jeszcze ogłoszona w Żydowskim Biuletynie Informacyjnym, jak również
wywieszona tu, na koryta rzu.
Silbergleit studiował w międzyczasie plakat wiszący na ścianie obok Hirscha. Był to
plakat do sztuki teatralnej Złoty łańcuszek Goldfadena z ostatniego sezonu, obok
wisiał inny plakat, spleśniały bochen chleba, a w poprzek napis: Do walki z
zepsuciem.
-
U nas dzisiaj ruch jak w jakiejś praskiej synagodze - powiedział Leo.Hirseh
trochę nienaturalnie optymistycz nym głosem, zagłuszając przy tym szmer, który
rozchodził się po wystąpieniu Wistena. Potem poznał Silbergleita z mężczyzną, do
którego przedtem tak gorączkowo prze mawiał: - Pan dr Levinger, kierownik
naszego Związku Kulturowego w Kolonii. To jest pan Silbergleit, poeta. My ślałem,
źe już od dawna jest pan w Ameryce, dawno już pana u nas nie widziałem -
powiedział jednym tchem do Silbergleita.
Silbergleit, który ułożył sobie wcześniej pytania, nie wiedział nagle jak zacząć. -
Dopiero niedawno byłem tu z żoną - powiedział - na Mirandollinie. Moja żona jest
aryjką. - Powiedział to tak, jakby było wyróżnieniem, mieć aryjską żonę.
- No podobało się państwu? - zapytał Leo Hirsch z ledwo powstrzymywaną
ciekawością.-Ta Jenny Bern stein, nieprawdaż, to co Wisten z niej zrobił, czy to po
prostu nie wspaniałe...
Silbergleit myślał: - Ten człowiek mówi jak dziesięć lat temu, kiedy w przerwie
spotykaliśmy się jeszcze w foyer Niemieckiego Teatru albo w Café Josty. Teraz
jednak była wojna. Powiedział: - Ma pan rację, nam też się... bardzo, bardzo
podobało, to znaczy mojej żonie i mnie. Ale co mamy robić teraz, jest wojna.
Leo Hirsch machnął ręką. - Dla nas nic to nie zmienia - odpowiedział twardo. -
Jesteśmy tutaj dla naszych współ braci, a teraz, kiedy prawdopodobnie nikt nie
będzie już mógł wyjechać za granicę, będziemy tu tym bardziej ważni.
Dało się po nim poznać, że był człowiekiem mającym misję do spełnienia. Gdyby
teraz odszedł, Silbergleit nie zadałby mu swojego pytania. Tak bardzo był
przekonany o słuszności tego, co powiedział Wisten.
- Może skończą się teraz szykany skierowane przeciw nam. Mógłbym się zgłosić do
Czerwonego Krzyża, mam w tej dziedzinie doświadczenie z ostatniej wojny.
- Ma pan niemiecki paszport? - zapytał Hirsch.
-Tak, oczywiście - powiedział Silbergleit, trochę zdzi wiony.
- jest pan ożeniony z...- zawahał się... - z aryjką. To zupełnie nic nie może się panu
stać.
- Chciałem pana tylko zapytać, wie pan, nigdy nie tro szczyłem się o politykę...
mógłbym pojechać do Gliwic, panie Hirsch, tam skąd pochodzę i kiedy jest wojna,
to miejsce człowieka jest tam, gdzie się urodził, nieprawda?
Leo Hirsch był innego zdania. - Wtedy miejsce czło wieka jest w Jerozolimie. Ale
co zrobić, kiedy człowiek nie jest pobożny Żyd tak jak my.
Żart się nie udał.
- Tak, w tym rzecz - powiedział Silbergleit. - A poza tym: teraz pułapka się
zatrzasnęła. U mnie już byli, wy mierzyli mieszkanie i mówili coś o barakach
mieszkalnych dla Żydów. Sądzi pan, że coś takiego może się zdarzyć?
-Ale Gliwice, niech pan zaczeka, Gliwice... tam będzie pan w każdym razie z dala
od niebezpieczeństwa - po wiedział Hirsch. Przypomniał sobie. Z zespołem
teatralnym występowali także w Gliwicach i Bytomiu, grając Nathana Mędrca,
nawet w Teatrze Miejskim, co było czymś nadzwy czajnym, gdyż zwykle grywali
tylko w ukrytych salach żydowskich gmin. - Coś fam było takiego- powiedział
Hirsch, zastanawiając się. - Ach tak, Żydzi żyją tam pod ochroną praw mniejszości,
które obejmują także Polaków, więc tam nic złego nie może się panu przytrafić. Wie
pan, teatr w Gliwicach był zresztą pełny aż do ostatniego miej sca i ludziom
napłynęły łzy do oczu.
Wspominał i z entuzjazmem opowiadał o tym Silbergleitowi.
Silbergleit próbował mu przerwać albo przynajmniej przygasić jego entuzjazm,
pukając kilkakrotnie palcem w plakat DO WALKI Z ZEPSUCIEM. - Ależ panie
Hirsch - powiedział—to już nie obowiązuje, nie, to już nie obo wiązuje od końca
1937 roku, zarówno Polacy jak i Niemcy wypowiedzieli tę ochronę praw
mniejszości. Tak to jest -dodał -ja to wiem.
Leo Hirsch nie dał się tak łatwo uspokoić. Jednak tam wszystko nie było takie
napięte, takie... nieprzyjazne.
1
Przez chwilę między obydwoma zapanowało milcze nie; rozmowy innych docierały
do nich głośniej» ;
- Myśli pan więc, że...
- Nic nie myślę - powiedział Leo Hirsch trochę znie nacka. - Każdy z nas musi
wiedzieć, co robi... Ach, niech pan wejdzie do mojego biura- powiedział
pojednawczo. W biurze Hirsch wyjął z przegródki biurka butelkę Edel- branntwdn. -
Wypijmy po jednym- powiedział, jeżeli chce pan usłyszeć moją radę: Teraz jest nam
w Niemczech potrzebny każdy Żyd, im więcej nas będzie, tym mniej mogą nam
zrobić. W Gliwicach i Bytomiu są silne gminy żydowskie, tak, niech pan jedzie,
będą tam pana potrze bować. Sądzę też, że będzie pan tam mniej zagrożony niż
tutaj. I mech pan nie zapomni przesłać nam natych miast pańskiego nowego adresu.
Będzie pan też z pewnością współdziałał z Żydowskim Związkiem Kul turowym...
Hirsch mówił bardzo szybko i okazywał cały swój opty mizm w nadziei, że inni nie
zauważą jego własnych wąt pliwości. Nie wiedział oczywiście, jak długo jeszcze
będzie brał udział w tej grze i jak długo jeszcze wytrzyma.
Silbergleit był teraz zdecydowany. Ogień zapału Leo Hir- scha przeniósł się na
niego. A gdyby jednak pewnego dnia przyszła zgoda ze Szwajcarii (właściwie cały
czas się je szcze łudził), wtedy mógłby tam pojechać także z Gliwic.
Silbergleit podziękował wylewnie. Kiedy wychodził, dla bezradnych, paplających
Żydów na korytarzach czuł jedynie litość. On w każdym razie teraz wiedział, co ma
robić. W drodze powrotnej wstąpił do Scholtsa, którego jednak nie było w domu.
Usiadł w korytarzu na schodach i napisał na kartce: Jadę do Gliwic, będę tam teraz
po trzebny. Jeżeli możesz, zatroszcz się proszę o Osę, aa po czątku będzie jej beze
mnie ciężko. Jednak ona jest o tyle lat młodsza ode mnie, a ja jestem w jej źydu
tylko cięża rem. Twój A.S.
Przeczytał to raz jeszcze i wykreślił słowo zatroszcz się, wstawiając zamiast niego:
zajrzyj czasem do Osy. Wiedział, że Scholtis nie lubił słowa troszczyć się. Wrzucił
kartkę przez szparę do skrzynki pocztowej.
Kiedy Silbergleit wrócił z dworca, było już późno. Jego żona leżała właśnie w
łóżku, lecz jeszcze nie spała. Po kazał jej mały, szary bilet. - Jest ważny przez cztery
dni - powiedział- mogę wyjechać jutro, w niedzielę albo w po niedziałek.
-
Przecież ja muszę najpierw złożyć wypowiedzenie - zaprotestowała.
- Z tym się nie spieszy - powiedział. - Zrób to w spo koju. I nie bój się, kiedy mnie
nie będzie. Musisz też pójść z siostrą na koncert, obiecujesz mi?
Silbergleit usiadł w ten sposób, że jego twarz schowa na była w cieniu. I kiedy się
broniła, powiedział zdecy dowanie: - Nie, nie, ja tego chcę. Zbyt długo byłaś
zagrzebana w tym mieszkaniu razem ze mną, ja naprawdę tego chcę.
Jego głos był twardy i pełen energii, jaki nie był już od dawna. Nie będzie teraz
mógł zasnąć. Chciałby z nią porozmawiać o tym, jaki to będzie dla niego nowy
początek w Gliwicach. Może już wcześniej powinien był tam pojechać. Nawet w
ostatnich latach drukowano go prze cież kilka razy w śląskich gazetach i
czasopismach, kie dy tu w Berlinie nie było już dla niego żadnych możli wości.
Ilse była zmęczona. Zmyła twarz ałunem i wmasowała tłusty krem; skóra była
wiotka i błyszcząca. Przez cały dzień musiała udawać przed kolegami, nie tylko
podczas przemówienia fuhrera, także później. A i teraz w nocy nie był jeszcze z tym
koniec. Nie pozwoli mężowi wyjechać samemu.
- Porozmawiamy o tym jeszcze jutro – powiedziała i wyciągnęła do niego ręce.
On zdjął marynarkę i usiadł obok niej na łóżku. Przy ciągną! do siebie jej ręce i
pocałował koniuszki palców. Poznał po niej, że jeszcze nie zakończyła tego tematu.
- Musisz tu zostać, Ilso - powiedział cicho i zarazem zaklinająco. - Musisz tu czekać,
aż przyjdzie pozwolenie ze szwajcarskiej ambasady albo od Francuzów czy też z
USA, wtedy wyślesz mi telegram i wyjedziemy razem.
Mimo zmęczenia Ilse wyczula w jego głosie, że sam nie wierzył w to, co mówił.
- Teraz jestem naprawdę zmęczona Arthurze i ty tak że - powiedziała i objęła go
ostrożnie, żeby nie starł tłu szczu. - Ostatecznie nie co dzień wybucha wojna.
Porozmawiamy o tym jeszcze jutro albo w niedzielę, wtedy bę dziemy mieć więcej
czasu. Przecież zawsze możesz jeszcze pojechać w poniedziałek. Dzisiaj było tego
dla nas napraw dę trochę za wiele.
Kochała swojego męża. Miała przez niego trochę kło potów, zwłaszcza w ostatnich
latach, ponieważ - no tak - ponieważ był Żydem. To były jedyne kłopoty i cieszyła
się, że żadne z nich nie było temu winne. Jej siostra z Po czdamu też miała kłopoty,
była żoną oficera, który cza sem całymi tygodniami zostawiał ją samą w domu, a raz
zaraził syfilisem. To już przecież było lepiej, myślała, mieć męża, który był tylko
Żydem i poetą; w zasadzie była za dowolona ze swojego życia.
- Nie zostawię cię samego - powiedziała. - Gdziekol wiek byś był.
Arthur Silbergleit zgasił światło. Nie powinna była wi dzieć, jak skurczyła się jego
twarz.
13
Anna Ossadnik rozglądała się za Franzkiem i dziećmi, ale żadnego z nich nie mogła
dojrzeć. Żałobnicy rozproszyli się w milczeniu po drogach i między grobami, z
opuszczonymi głowami spieszyli szybko ku wyjściu, jak gdyby poświęcili zmarłym
zbyt wiele czasu, którego im teraz brakowało albo jakby się obawiali, że zbyt długa
obe cność w pobliżu grobów trochę ich do nich przybliży. Anna utykała. Została w
końcu sama, chociaż szła mię dzy grobami, żeby skrócić drogę.
Dzieci poszły pewno do domu tyłem przez poła, to skracało ich drogę o połowę, a
poza tym przechodziły wtedy obok wysypiska śmieci, gdzie zawsze było coś do
odkrycia. Żeby tylko uważały na buty - myślała - zało żyli swoje najlepsze buty! -
W tym momencie wołała nie myśleć o tym, że były to ich jedyne buty.
Przyszło jej na myśl, że nie widziała Franza już od mo mentu, gdy z gramofonu
odgrywano ten marsz żałobny, tego Szopenczyka, który był jej serdecznie obojętny.
Jed nak ostatnio Franz przecież tak zwariował na punkcie mu zyki klasycznej. Kiedy
nie mieli jeszcze fortepianu Lustigów i Ułla mogła ćwiczyć tylko u pani Piontek, raz
w miesiącu chodził do Piontków, żeby osobiście zanieść pieniądze za lekcje -
zawsze mówił "honorarium" - sia dał wtedy w salonie, słuchał jak Ułla grała i w
ogóle nie chciało mu się wracać do domu. Wcześniej nigdy nie słu chał czegoś
takiego jak muzyka klasyczna, najwyżej ja kieś marsze lub walce, a kiedyś może
Polkę schnell Johanna Straussa, jeżeli można to uważać za utwór klasycz ny, lecz
chciał, żeby Ulla wszystko mu objaśniała, a ostatnio odważył się nawet na
stwierdzenie, że Chopin nie jest kompozytorem klasycznym, lecz romantycznym.
Brakowało jeszcze tylko, żeby pewnego dnia nauczył się czytać nuty, aby
przewracać Ulli kartki.
Od czasu do czasu Franz naprawiał u Piontków kurek do wody, przekładał gniazdko
albo wbijał gwóźdź w ścia nę. Już od dawna nie było tam w domu porządnego
mężczyzny, pan Piontek - Panie świeć nad jego duszą - z dnia na dzień położył się
podobno do łóżka ze sparaliżowa nymi nogami i od tego czasu nie wyszedł już z
domu, chy ba że w wózku inwalidzkim. Josel jej się podobał. Ulla przyprowadziła
go kilka razy; zawsze nosił takie piękne śnieżnobiałe schillerowskie kołnierzyki
wykładane na ma rynarkę, czasami nawet pomponiki u szyi, potrafił siedzieć
spokojnie przy stole i trzymać filiżankę w trzech palcach, nigdy nie wpadał w słowo
i odpowiadał dopiero wtedy, gdy był pytany. Szkoda, że tak mało interesował się grą
na fortepianie, zwłaszcza że przecież jego matka była na uczycielką od fortepianu,
miałby przecież lekcje za dar mo. Tego nie mogła zrozumieć.
Gdyby ten czas nie był jeszcze tak odległy, pragnęła by, żeby Ulla wyszła może
kiedyś za niego za mąż; cho dził do gimnazjum, z niego na pewno jeszcze kiedyś
coś wyrośnie. Nie przychodził zbyt często, ponieważ nie ro zumiał się dobrze z
braćmi Ulli, z wyjątkiem małego Zezoka. Bruno zawsze mówił, że ten Josel Piontek
jest karierowiczem. Próbowali mu robić kawały przy zamianie lub czinkem i
zastawiać na niego inne pułapki. Jakby hańbą było to, że ktoś chce przeróść samego
siebie. Ona też posyłała przecież Ullę do zawodowej szkoły handlo wej i gdyby w
grze na fortepianie nadal robiła takie po stępy, to pewnego dnia mogłaby studiować
w konser watorium w Zabrzu. A jeżeli Zezok będzie się dobrze uczył, odda go
kiedyś do jezuitów na Rybnikerstrasse, to może zostanie w końcu nawet
nauczycielem albo pro boszczem.
A może też dzieci do siebie jednak nie pasowały. Jej Franz był tylko prostym
maszynistą kolejowym, nawet gdyby miał zostać głównym maszynistą kolejowym, a
pan Piontek był fotografem, który fotografował nie tylko we sela i dzieci komunijne,
lecz pisał też do gazet i publikował w nich swoje zdjęcia. A pani Piontek była
nauczycielką gry na fortepianie, co by nie mówić i po dobno udzielała lekcji
dzieciom hrabiego Ballestrema, i miała brata, który był słynnym w mieście
adwokatem, nawet ona o tym słyszała, choć przecież nigdy w swoim życiu nie
znajdzie się w takiej beznadziejnej sytuacji, żeby musiała potrzebować adwokata.
Anna nie miała złudzeń. Dla niej wszyscy ludzie byli robotnikami, z wyjątkiem
hrabiów i dziedziców. Zdecy dowanie jednak rozróżniała między tymi, którzy przy
pra cy brudzili sobie ręce jak jej Franz i tymi, którzy zacho wywali przy tym czyste
ręce. To było bardzo łatwo zro zumieć. Chciała, żeby jej dzieci należały do tych z
czystymi rękami. W życiu nic człowiekowi nie spada z nieba i zwykła mawiać. Na
Tonika nie było rady, on po prostu tak źle uczył się w szkole, a Paulek, no tak, ten
klei teraz pewno torebki w Czekanowie. A to, że Bru no uczył się na mechanika w
RAW-ie wzięło się tylko stąd, że Franz jej wmówił, że z taką praktyką może potem
iść do Szkoły Budowy Maszyn i zostać inżynierem. Wtedy chodziłby w białym
fartuchu i doglądał innych przy pra cy. Tak, czegoś takiego chciałaby dla swojego
Bruna. W każdym razie chciała się postarać, żeby najmłodszy Andreas poszedł do
jezuitów. Albo do dominikanów?...
Anna Ossadnik nie miała już teraz daleko do wyjścia. Usiadła na występie muru,
żeby odpocząć. Noga dosyć jej dokuczała, bardziej niż się do tego chciała przyznać.
Podniosła sukienkę i zbadała kostkę, która zniknęła w opuchniętej górze ciała i na
której czerwonymi pręga mi zaznaczył się już wylew krwi. Miała ochotę zdjąć buty i
skarpety, bała się jednak, że potem nie założy już buta, a przecież raczej nie mogła
iść boso do domu.
Chciałaby teraz mleć tu swojego Franzka. Przez to ból nie zmalałby, ale nie
myślałaby o nim tak często. Prawdo podobnie wylądował w knajpce starej Czekalli
koło przy stanku autobusowego. Zawsze, gdy się tamtędy przecho dziło, można było
zobaczyć wystających tam mężczyzn ubranych na czarno, którzy szybko wychylali
kieliszek wód ki, dlatego że szli na pogrzeb lub że z niego wracali - czy też z
obydwu tych powodów. Jej Franzek już dawno po rzucił picie, ale od czasu do czasu
tu i tam pozwalał sobie na jednego furmanczyka z knajpki. I dopóki się na tym koń
czyło, nie miała też nic przeciwko.
Pojedzie autobusem, a w domu zaraz zrobi okłady z kwaśnej wody, dzięki temu
zwichnięcie ustąpi. Prze cież dzisiaj musiała też iść na niejeden bal. Przypomnia ła
sobie, jak tańczyła na weselu Piontków w hotelu "Haus Oberschlesien". Tak dobrze
się bawiła jeszcze niedawno i nie żałowała tego. Wczoraj był pokój, a dziś jest
wojna. Wczoraj było wesele, a dziś jest pogrzeb. Tak już to było.
Widziała przedtem hrabinę Porembę z jej srebrnym li sem. I prezesa wodociągów,
który potrafił nadgryźć zę bami kieliszek do wina, nie przecinając sobie przy tym
języka. I pannę Bombonnek, która zawsze miała takie bły szczące od tłuszczu
dłonie. Również adwokata Wondraka, który jako Zarah Leander bardziej ją
przestraszył niż zachwycił, lecz potem jako chłop w tym żywym obrazie Anioł
Puński, ach, wtedy jej się podobał. Szkoda, że feld febel nie mógł już przy tym być,
podobno zawieźli go do lazaretu z raną w głowie, tak opowiadała Ulla. W każ dym
razie raz z nią zatańczył i wtedy powiedział do niej:
- Jestem pan Quück z miasteczka Osnabrück. A pani jest panną Hoppliwic z
Koplowic koło Poplowic. - Był już wtedy lekko wstawiony. Ten pan feldfebel to był
na pew no dość prostacki, ale dobrze wyglądał w mundurze i tak przyjemnie
pachniał perfumami, więc chciała wiedzieć, jakie to były perfumy, lecz on
zaprzeczył, jakoby miał używać jakichś pachnideł, tymczasem ona była pewna, że to
były jakieś francuskie perfumy, tylko że w dzi siejszych czasach nie uchodziło
przecież, żeby mężczy zna dobrze pachniał, a Bruno, który zawsze wcierał so bie we
włosy brylantynę centymetrowej grubości, robił to też tylko po to, żeby denerwować
swoich fuhrerów w Hiderjugend*. Ona sama miała w szafce nocnej różne perfumy,
które dostała od Paulka, a kilka z nich schowa ła nawet w piwnicy z węglem; mogło
się przecież zda rzyć, że policja raz jeszcze przyjdzie się rozejrzeć, już raz przecież
byli z powodu Paulka i nie cofnęli się przed ni czym, przetrząsali nawet
najintymniejsze szafki nocne. I żeby za to wysłać biednego Paulka na pół roku do
Cze kanowa, mój Boże, i gdzie tu sprawiedliwość?
Lubiła, gdy ktoś dobrze pachniał, a nie tylko śmierdział zawsze wódką i potem. I
kiedy szła gdzieś z Franzem, wtedy wodą kolońską skrapiała mu lekko podbródek i
szyję. On jednak wcale tego nie lubił. Jej przyjaciółka Elsę Bortel mówiła zawsze: -
Mężczyzna musi śmierdzieć kozłem, inaczej nie jest mężczyzną. - W końcu ona
wyszła za takiego, który pracował w lesie w oczyszczalni, lecz zdaje się zbyt długo
nie było dobrze, bo już po pię ciu latach się rozwiedli. Feldfebel nie powinien był w
każdym razie szczypać jej w pierś, tego było za wiele, miała mu to za złe. I nie
chciała już z nim tańczyć. On zresztą i tak już więcej nie przyszedł. Potem tańczył
tyl ko z tą sprzedawczynią z księgami, która wyraźnie na nie go leciała; to było
prawie bezczelne z jej strony.
Teraz na cmentarzu zrobiło się zupełnie cicho. Słoń ce przedzierało się przez
chmury. Krzyże nagrobne mie niły się przed Anną w świetle i cieniu, w powietrzu
wi siał mdły zapach zgnilizny. Tutaj znajdowały się najstar sze groby cmentarza.
Anna Ossadnik spojrzała na mar murowe i kamienne pomniki; krzyże były
wystrugane z drewna lub ukute z żelaza, w niektóre wpuszczony był brunatny
medalion z fotografią zmarłego. Zobaczyła gi psowego anioła prowadzącego przez
most dziecko, świętą Marlę w aureoli, świętego Sebastiana przeszyte
go strzałami, świętą Genowefę z łanią, świętą Barbarę pod kopulą z prawdziwego
czarnego, połyskującego, kamiennego węgla, obok niej dwóch uskrzydlonych*
aniołów.
- Miała tylko pięć lat i poszła stąd prosto do nieba Heidi Konczyk- przeczytała
Anna. A obok: Bóg dał, Bóg wziął-za wcześnie, 1912-1915, Warwara Scholtyssek,
cór ka starosty kopalni Augusta Scholtysska. A z tyłu, Anna zsunęła się z krawędzi
muru i podeszła krok bliżej, żeby odszyfrować już lekko zwietrzały napis na
drewnianym krzyżu: - Oddał swoje życie za tę świętą górnośląską ziemię. Joseph
Zanecki piąty maja tysiąc dziewięćset dwu dziesty pierwszy rok. A nieco dalej: -
Gemara Christ Helene Jenczmionka.
Kiedy tak czytała, nagle zaczął dzwonić żałobny dzwon. Drzwi kaplicy cmentarnej
otworzyły się, wyszedł z niej kościelny z krzyżem, za nim w towarzystwie dwóch
mi nistrantów postępował ksiądz dziekan w czarnej sutan nie. Mężczyźni znowu
pchali wóz, na którym spoczywa ła prosta drewniana trumna, przystrojona jednym
jedy nym zielonym wieńcem. Anna od razu zwróciła uwagę, że brakowało
kolorowych plam kwiatów. Za trumną szło tylko niewielu żałobników, na Ich czele
wdowa Piontek, prowadzona przez brata. Anna przysłoniła oczy, żeby le piej
widzieć; tak, to była wdowa Piontek, bez wątpienia, z długą woalką na twarzy.
Wszystko wydało jej się przez moment przesuwającym się korowodem duchów 1
wrażenie to potęgował jeszcze dodatkowo fakt, że nikt nic nie mówił, nikt się nie
mo dlił, nikt nie śpiewał, nie dochodziły tutaj nawet odgłosy kroków i gdyby nie
skrzypienie wozu, które Anna zapa miętała już przedtem, myślałaby, że to
halucynacja. Kon trast do tamtego, jakże uroczystego pogrzebu, wydał jej się teraz
tak przytłaczający, że aż zakręciło jej się w głowie.
Przyciśnięta do muru czekała w bezruchu, dopóki kon dukt żałobny nie zniknął za
zakrętem drogi. Wtedy uty kając opuściła jednak spiesznie cmentarz przez główną
bramę.
Jeszcze zanim przeszła przez Coseler Straße, dojrzała w grupie mężczyzn
wystających wokół knajpki wdowy Czekalli Franzka i Kotika. Z radości, że znowu
obydwu wi dzi, zupełnie zapomniała, że zabroniła mężowi iść do Cze kali!. Mogli
go tam zobaczyć Piontkowie albo ktoś z ludzi uczestniczących w pogrzebie i co oni
by sobie pomyśleli o Ossadnikach. Najpierw idą na pogrzeb, a potem zaraz za
wyjściem z cmentarza wychylają kieliszek.
Bez tchu dotarła do nich. - Franzek - powiedziała ci cho - gdy ci powiem, co
widziałam, mój Boże- ukrad kiem przeżegnała się- fotografa Piontka pochowali dwa
razy! Nie uwierzysz mi, ale widziałam co na własne oczy.
Anna z trudem łapała powietrze i poczuła przy tym jego alkoholowy oddech,
chociaż Franz celowo patrzył w ziemię.
- No więc, niedobrze mi się zrobiło od tego zapachu na cmentarzu i od kadzidła,
więc szybko strzeliliśmy po jednym. - Franz Ossadnik nie rozumiał, dlaczego żona
nie robi mu żadnych wymówek.
-Ty też?-Anna udała oburzoną i spojrzała na Kotika. W gruncie rzeczy było jej to
obojętne, chciała iść do domu.
- Tylko małego, zrobiło mi się niedobrze - kłamał Kotik.
-
Nie wolno mężczyzn zostawić samych ani na mi nutę - powiedziała Anna. Tak
już zawsze było. Gdy wy chodzili z domu, cała rodzina była razem; w drodze
powrotnej zawsze była sama. Więc była zadowolona, że ma teraz przynajmniej
swojego Franza i jednego z synów. Nic lepszego nie może być w takich czasach, niż
mieć przy boku mężczyznę, na którym można się wesprzeć. W końcu miała
zwichniętą nogę i trudności w chodzeniu.
Poza tym była wojna.
W dzisiejszych czasach mogli człowiekowi ukraść mpta na ulicy, tak jedni jak i
drudzy. Rzuciła Czekalli jadowite spojrzenie. Trzeba by jej zabronić podawać
wódkę żona tym mężczyznom, pomyślała. - To zapłać i chodźmy!
-To musiał być radca sądu okręgowego*- powiedział Kotik i zakrył usta ręką. .
- Ach, masz na myśli ten drugi pogrzeb? - Annie nie wychodziło to z głowy.
- Tak, chłopak może mieć rację. - Że też o tym nie pomyślała. - Miano go
pochować po cichu, słyszałam od Ulli. Obok pana Piontka.
Może powinna się była przyłączyć do konduktu żałob nego. Jednak z tą spuchniętą
nogą? Będzie zadowolona, jeżeli bez komplikacji dotrze do domu. Zastanawiała się,
czy to przynosi szczęście czy nieszczęście, kiedy w jed nym dniu widzi się dwa
pogrzeby.
Obydwaj mężczyźni szli z Anną w środku na przysta nek autobusowy. Franz beknął.
- Och—powiedział. Nie był tym zażenowany. Tylko, że przypominał tym Annie
o wódce.
- Niech ci Bóg pomoże - powiedziała Anna Ossadnik. -Trzymaj przynajmniej rękę
przy ustach, kiedy bekasz.
- Z wódką, jak mówi Czekalla, będzie niedługo ko niec - powiedział Franz. - Pędzi
się ją ze zboża i kartofli, a te są reglamentowane.
-To by było błogosławieństwo - stwierdziła Anna la konicznie.
Franz już dawno się nie upił. W każdym razie dawno nie był już tak ululany, jak
kiedyś, gdy nie znał jeszcze Anny albo w pierwszych latach małżeństwa. Anna go
od tego odzwyczaiła, a gdy urodziła się Ulla, nie było też już recydywy.
Przypomniał sobie, jak dawniej chodził cza sami z jakimś kumplem od knajpy do
knajpy, aż w końcu lądowali w Maciejowie albo w Szobiszowicach, gdzie nie
mogli już zrobić ani kroku dale), tak byli ululani. Wtedy wtaczali się do tramwaju i
jechali do domu. Teuchertstraße była końcową stacją linii nr 4 i tam konduktor i tak
czło wieka wyrzucał.
Albo jak w destylaml Bujakowskiego na Ratiboreistraße wlewał w gardło czasami
pół litra razem z Sanetrą. Za wsze kawałek wędzonki i kieliszek furmanczyka,
kawałek wędzonki i furmanczyk, na zmianę, to dawało dobrą bazę, wtedy można
było bardzo dużo wypić, a potem szli do Domu Strzeleckiego "Neue Welt" i tańczyli
albo do Za meczku Leśnego na letnią zabawę. A potem rzygali, wszy stko
wyrzygali, wódkę i wędzonkę; przy jego łóżku mu siało stać wiadro z wodą.
Następnego dnia był zupełnie trzeźwy i w ogóle nie bolała go głowa, to była właśnie
ta dobra, czysta wódka Bujakowskiego z kartofli Coś takiego było piękne i dobre.
Wówczas.
Teraz już nie chlał; teraz tu i tam napił się kielisze czek, zwłaszcza wtedy, gdy był
na niego zaproszony. Jak u eleganckich ludzi. Chociaż Anna opowiadała mu, że na
weselu Piontków hrabia Poremba ululał się pierw szy i na końcu tylko bełkotał, a
jego żona w srebrnym lisie biegała po hotelu z czkawką, której nie mogła się
pozbyć,
-
Wtedy wódka będzie tylko dla wojska - rozmyślał Franz Ossadnik.
-Widzisz-powiedział Kotik do matki, kiedy obok nich przemknął żołnierz na
motocyklu - to jest BMW dwie ście pięćdziesiąt, które chciał sobie kupić Bruno.
Motocykl tak szybko minął Annę, że nie był dla niej niczym innym jak tylko
przemykającym przedmiotem. - Czy to me jest niebezpieczne, coś takiego -
powiedziała. Wolałaby raczej dla Brunona rower z silnikiem wspoma gającym.
-
Bruno powiedział, że nie wróci dzisiaj przed szóstą. Chce dłużej popracować -
powiedział Kotlk.
-
Cieszę się, że jest z nim lepiej. Chyba nie zacznie już z taką historią? Uważaj na
niego, Kotik!
Anna Ossadnik nie wierzyła, żeby rodzice mogli uwa żać jeszcze na swoje dzieci,
gdy te miały już czternaście lat. Lepiej było, kiedy starsze dziecko uważało na
młodsze. Tak też wychowywała swoje dzieci. Jednak Paulek, który powinien był to
robić, już od dłuższego czasu prze bywał w Czekanowie.
-
Przychodzi taki czas, kiedy nie rozumie się swoich dzieci - powiedziała raczej
do siebie. Wewnętrznie przy znawała, że nie rozumiała już żadnego swojego
dziecka, oprócz Zezoka. A i ten miał już też swoje tajemnice.
-
Wiem tylko, że nie spocznie, dopóki nie będzie miał motocykla - powiedział
Kotik.
-
To będzie chyba musiał poczekać aż do końca woj ny - powiedział trochę
niewyraźnie ojciec, który zebrał ślinę w ustach, żeby zachować smak wódki.
-
Jak ja się zamartwiałam o Brunona - powiedziała Anna, która w rzeczywistości
wcale się nie martwiła.
-Jakimś sposobem Bruno na pewno zdobędzie swój motocykl. To nie było też
uczciwe ze strony Kraftczyka
- powiedział Kotik.
- Z czyjej strony? - zapytał Franz, który zobaczył wre szcie nadjeżdżający
autobus.
-
No, ze strony handlarza samochodów, Kraftczyka. Wziął już przecież od
Brunona zaliczkę.
-
No więc, ja tego nie rozumiałam i powiedziała Anna - że chodził nocami
murować, żeby zarobić pie niądze na motocykl. - Nie rozumiała tego, lecz w jakiś
sposób jej to jednak imponowało.
-
Kotik, opowiedz ojcu dokładniej, jak to było z Brunonem.
- Nie ma co opowiadać - powiedział Kotik. - Po pro stu zwariował na punkcie
motocykla. Tak jak ty na punk cie powieści. To wszystko.
Kotik myślał jednak: - Tego nie mogę nikomu opo wiedzieć.
Pamiętał oczywiście dokładnie, jak to było z Brunonem.
Bruno przyszedł do domu i był biały na twarzy taką bielą, jakiej nigdy nie miała
żadna ściana w Gliwicach. Poszedł zaraz do kuchni, mruknął coś na powitanie, nie
spojrzaw szy przy tym na nikogo; umył sobie ręce w kamiennym zlewie i podszedł
do kuchni. Przesunął kocioł z zupą na środek płyty kuchennej, bezpośrednio nad
ognień, który trochę rozniecił, dopiero wtedy podniósł przykrywkę i przez
zamieszanie chochlą przekonał się, jaka zupa była tego dnia: bigos, no tak, już na
korytarzu poczuł zapach kapusty. Niecierpliwie zamieszał kilka razy i nie zacze kał
nawet, aż zupa była porządnie gorąca. Nabrał sobie pełen talerz i zmęczonymi
ruchami poszedł do stołu.
Powoli wsunął łyżkę do ust, powoli mełły jego szczę ki, powoli obrócił głowę ku
braciom, siedzącym nad za daniami domowymi, potem ku matce, która leżała na
sofie pod oknem i czytała książkę. Kiedy Bruno wszedł do środ ka, spojrzała tylko
przełomie i nie przerwała sobie lek tury. Nawet teraz, klepiąc zwykłe, bezmyślne
pytania, jej oczy w dalszym ciągu prześlizgiwały się z jednego wier sza na drugi: -
Jak dzisiaj poszło? Coś ciekawego? Coś nowego?- tak jak pytała wszystkie dzieci,
kiedy wracały do domu. Nie oczekiwała odpowiedzi i kiedy jednak to czy inne
dziecko zdobywało się na jakieś zdanie, w ogóle go nie słuchała. Musiałoby już
któreś przyjść z kokluszem albo prosić o trochę pieniędzy na cyrk czy też,
energiczniej, na nowy podręcznik, żeby przerwała swoją lekturę.
Bruno jeszcze podczas jedzenia powoli ściągnął pod stołem buty i skarpety, powoli
rozpiął koszulę i wyciągnął ją ze spodni; wszystko przebiegało tak powoli, że ktoś,
kto go obserwował, musiał się obawiać, że cały mecha nizm jego ciała w każdej
chwili może się zatrzymać. Jego ramiona zwisały do przodu, oczy przymykały się
czasa mi. na twarzy usadowił się dość nierzeczywisty uśmiech. Zdarzało się, że
zasypiał przy jedzeniu, siedząc prosto na krześle z łyżką w ręku i pozostali musieli
go budzić krzykami albo głośnym klaskaniem w ręce. Wtedy pod nosił się i szedł do
łóżka, jedynie gestami odpierając krzy ki innych.
Zadawałem sobie pytanie, skąd się to brało.
W ogóle byłem pierwszym, który zaczął się nad tym za stanawiać. Powiedziałem: -
Z Brunonem jest coś nie w po rządku. Czy wy tego nie widzicie? Przychodzi do
domu, jest śmiertelnie zmęczony, pada ze znużenia, chociaż prze cież zwykle
pierwszy z nas idzie do łóżka - i następnego dnia jest to samo. To trwa już ponad
tydzień, coś tu się przecież nie zgadza!
Innych mało to obchodziło. Mamoczka odłożyła książ kę na bok i wstała, lekko
zdenerwowana, gdyż, ocenia jąc to po jej twarzy, przerwałem jej chyba w dość
pasjonującym miejscu. Już od tygodni czytała teraz opasłe tomy autorstwa pewnego
Sir Johna Retcliffe’a, jednak najnowsza książka, w którą zaopatrzyła się w
wypożyczalni, Nena Sahib, wprowadzała ją prawie w trans. Tymczasem Ulla
odkryła, że ten Sir John ani nie był szlachcicem, ani Anglikiem, lecz nazywał się
Hermann Goedsche. Urodził się gdzieś w śląskim regionie i nigdy nie wyjechał poza
Karkonosze i Berlin, nie mówiąc już o tym, żeby kiedykolwiek był w Indiach. Ale
mamocz ka jej w to oczywiście nie uwierzyła i w dalszym ciągu przez tuziny stron
obawiała się wraz z lady Heleną i lordem Lionelem Eglingtonem olbrzymiego
pytona ana kondy. Znała już nawet kilka indyjskich słów i tak po wiedziała teraz do
Brunona: owh zamiast chodź i stanęła przed nim na ryczce*, bo dawno już ją
przerósł, i podniosła jego powieki, aż zobaczyła białka. - Temu chłopcu brakuje
witamin, tak, witamin, on rośnie i rośnie, jest po prostu w okresie dojrzewania. Owh
- powiedziała - ugotuję ci mus z głogu. - Poza tym wy dawała się jednak nie
przywiązywać zbyt dużej wagi do jego zachowania.
Papa w ogóle nic nie zauważył. On przecież miał oczy w głowie tylko dla Ulli, a już
zwłaszcza uszy miał tylko dla niej. Godzinami mógł siedzieć obok fortepianu albo
też na korytarzu i przysłuchiwać się przez drzwi jej mo notonnej brzdąkaninie i
spojrzeć przy tym na człowieka, tak przejrzeć go na wskroś, że człowiek miał
wrażenie, że się przed nim rozpływa i albo wręcz zaczynał się go bać. Czasami
myślałem, że papuś już dawno temu zapo mniał, że oprócz swojej córki Ulli miał
jeszcze pięciu sy nów, z których czterech było jeszcze ostatecznie w domu, tak, to
musiały być dla niego odległe czasy.
Raz Zezok chciał sprowokować Brunona. Kiedy sie dzieliśmy przy stole, powiedział
do niego: - Ty ośle. A potem: - Ty tulejo. A potem: - Ty dupo. Bruno nie
zareagował. Nic też nie zrobił, gdy Ulla celowo przepieprzyła mu raz zupę; jadł
dalej nieporuszony, nie kaszlał, nie pluł, zaczął się pocić i na jego twarzy pojawiły
sie czerwone plamy.
Josel Piontek miał podobno widzieć Brunona raz późno w nocy na Niederwallstrafe.
Kiedy na niego zawołał, Bru no przebiegł szybko parę kroków i zniknął nagle w
bramie domu; drzwi były wprawdzie otwarte, ale ponieważ było tam zupełnie
ciemno, a on nie od razu mógł zna leźć kontakt, nie miał odwagi wchodzić do
środka. I w końcu stracił pewność, czy to był naprawdę Bruno, a nie jakiś złodziej
albo włamywacz. A ja zadaję sobie pytanie, czego Josel Piontek szukał tak późno w
nocy na Niederwallstrasse.
Także Tonik znał jedną historię. Raz obudziły go szme ry, poszedł do pokoju
Brunona, który spał tam teraz sam, odkąd Paulek był w Czekanowie, łóżko było
puste, łecz kołdra była jeszcze całkiem ciepła w dotyku; następne go ranka Bruno
leżał w swoim łóżku jakby nigdy nic, a on i mamoczka z trudem usiłowali go
obudzić i zaprowadzić do kuchni, gdzie matka zaparzyła mu kawę zbożową z dużą
ilością cykorii.
Myślałem: Bruno za dużo się onanizuje. W tym rzecz. Ja też to wprawdzie robiłem,
lecz tylko raz dziennie. Po dwóch albo nawet trzech razach człowiek jest blady i
zmęczony. Kapitza mówił, że gdy się to robi za często, człowiek staje się nerwowy,
ma kłujący, niepewny wzrok, kręgosłup mu wiotczeje i chodzi zupełnie zgarbiony.
Ka pitza był starszy, musiał coś o tym wiedzieć i sam cho dził już przecież
straszliwie pochylony.
Nie odważyłem się oczywiście powiedzieć tego Bru nonowi prosto w oczy. A do
mamoczki nigdy bym z tym nie poszedł. Nie rozmawiałbym o tym nawet z innymi
braćmi. To i tak było coś, o czym lepiej było nie mówić. Więc zniekształconym
pismem napisałem do niego kart kę i schowałem ją po kryjomu w kieszeni jego
marynar ki: SKOŃCZ Z TYM KONIOBICIEM- napisałem - TO TO TAK CIĘ
NISZCZY.
Musiał zaraz poznać po piśmie, że to ja napisałem tę kartkę. Nie powiedział ani
słowa. Powoli podszedł do mnie i powoli dał mi w gębę, za to dosyć mocno. Nie
spodzie wałem się tego. W końcu miałem teraz piętnaście lat i nie długo miał mnie
objąć Arbeitsdienst. Nie oddałem mu, cho ciaż tęgo mnie zabolało. Nie tylko na
twarzy.
Pozostali pytali go, dość zdenerwowani, dlaczego to zrobił. A on powiedział tylko
zupełnie spokojnie: - Kotik już wie dlaczego, a wam nic do tego.
A ja ani myślałem mówić coś na ten temat.
- On ma na pewno dziewczynę - powiedziała mamoczka tak zupełnie
mimochodem, jakby to była najoczywist sza rzecz na świecie i przewróciła kartkę w
swojej powie ści. Ostatecznie w wieku szesnastu lat był na to wystarcza jąco
dorosły. Była gotowa się z tym pogodzić. Jednak nie z zakończeniem rozdziału,
który ją trochę rozczarował, bo wiem nie tylko piękna lady nie żyła, lecz także
dziecko w jej ramionach, a podporucznik dragoński Lionel Eglington sam ugodził
się śmiertelnym strzałem z pistoletu; szczę ście, że przynajmniej pyton anakonda
mógł zostać unieszkodliwiony, w dodatku w zupełnie niezwykły sposób: rzucono
mu mianowicie na pożarcie kozę, którą tak chci wie połknął, że nie mógł się już
ruszyć.
- Nie możesz nam powiedzieć, kto to jest - zwróciła się mamoczka do Brunona, i
Czy to ktoś ze szkoły tań ca? i zapytała niewinnie i zatrzasnęła książkę. Przy tym
przypomniało jej się, że w ogóle nie dała Brunonowi pieniędzy na lekcje tańca.
Może była to jakaś polska słu żąca, o której nie chciał mówić.
- Któż to jest Znamy ją? Może to bardzo wytworna damulka? Nie pokażesz nam
jej kiedyś? i rzucili się pozo stali na niego. Bruno siedział nieruchomo na swoim
krze śle i nie odezwał się słowem. Może zasnął.
Mamoczka wstała i usiadła przy nim przy stole. - Pol skie dziewki są bardzo ładne,
to prawda, Bruno, ale w dzi siejszych czasach są kłopoty, kiedy ktoś zadaje się z
obcokrajowcami. - Rozłożyła szeroko ramiona na blacie sto łu i spojrzała na
Brunona od dołu. - Słyszałam - i teraz mówiła ciszej - że można zostać ukaranym,
gdy się ma coś do czynienia z polską dziewczyną, to prawie tak jak z Żydami, im też
nie wolno się żenić z chrześcijankami, tak, w dzisiejszych czasach niemieckim
służącym w ogóle nie wolno już pracować u Żydów.
Zwilżonym palcem wskazującym zebrała kilka okru chów ze stoki i zatopiła się we
wspomnieniach. Przed swo im weselem pracowała w gospodarstwie domowym u
radcy sanitarnego dra Bermanna na Ratiborerstrasse. Na dole w podwórzu
znajdowała się destylarnia wódki Buja kowskiego, tam furmanczyk był o pięć
fenigów tańszy niż gdzie indziej i było tam dość gwarno; czasami schodziła na dół i
prosiła odważnie o trochę więcej spokoju... Aż raz jakiś pijany złapał ją za sukienkę
i syknął jej w twarz: - Ishe*, dłaczego pracujesz u Żydoka?- i zrobił przy tym
nieprzy zwoity gest, który ją przeraził.
Potem wyszła za mąż za swojego Franza, jednak raz w roku nadal chodziła do
Bermannów, żeby pomóc przy letnich porządkach i za każdym razem, oprócz
wynagro dzenia, dostawała w prezencie od radcy sanitarnego coś szczególnego,
filiżankę do kolekcji, flakon, lampę do czy tania, piękny druk, który można było
oprawić w ramy i powiesić na ścianie. W1932 roku Bermannowie wypro wadzili się
do Berlina, gdzie ich syn Gottfried miał podob no poślubić córkę bogatego
wydawcy. Wkrótce po tym, słowo Żyd stało się wyzwiskiem i nie miała już odwagi
mówić, że pracowała kiedyś w rodzinie żydowskiego le karza i zarobiła sobie przy
tym na wiano.
Bruno potrząsał tylko głową, zatkał uszy rękami i jego twarz wykrzywiła się przy
tym, jakby doznał fizycznego bólu. - Zostawcie mnie wreszcie w spokoju -
powiedział głucho i poszedł do swojego pokoju.
Ulla zastanawiała się głośno: - Może Bruno jest luna tykiem. Podobno teraz jest
coraz więcej ludzi, których przyciąga księżyc, na to nic się nie poradzi.
-Bruno lunatykiem? No więc, mnie nic by nie zdziwiło!
- Podobno lunatycy wychodzą przez okno na dach jak w transie, z zamkniętymi
oczami, nie wolno ich wołać i robić hałasu, gdyż wtedy zaraz wróciliby do
rzeczywistości, stracili równowagę i spadli na ziemię. Można ich co najwyżej
sprowadzić przy pomocy muzyki.-Tak, ona grałaby na fortepianie, tak długo, dopóki
Bruno by nie wrócił.
-W czasie pełni nie wolno długo wpatrywać się w księ życ, bo wtedy to się zdarza...
i Ulla była już w halce, sta ła na korytarzu przed lustrem i próbowała nakręcić wło
sy na wałki. Po jej ramionach pełzła powoli gęsia skór ka, aż do góry, do szyi. Po jej
odbiciu w lustrze można było poznać, że się przed tym broniła. Jednak tkwiła w niej
jeszcze inna osoba, która nocą chętnie wyszłaby na dach jakiegoś domu i zajrzała do
obcych rozświetlnych pokoi.
Chciałem dojść prawdy. Raz czuwałem przez całą noc. Schowałem się na korytarzu
i widziałem, jak wychodził, to było gdzieś około dwunastej, i potajemnie poszedłem
za nim. Jednak już na Huttenstrasse straciłem go z oczu. Wtedy wróciłem i czekałem
na niego w domu. Dłonie i podeszwy stóp natarłem swędzącym proszkiem, żeby nie
zasnąć, kilka razy się jednak zdrzemnąłem. Było około czwartej, kiedy wrócił. Na
dworze było już jasno i słyszałem bicie zegara na urzędzie pocztowym.
Kiedy wchodził cicho z butami w rękach, udałem, że przypadkowo byłem właśnie w
ubikacji, jednak po moich czerwonych oczach musiał poznać, że nie spałem przez
całą noc. Przyciągnął mnie do siebie za kołnierz koszuli i zapytał, dlaczego go
szpieguję i kto mi to zlecił, i obiecał za to ceskiego. Jednak ja nic nie wiedziałem o
żadnym ceskim, gdyż naprawdę robiłem to tylko dla siebie.
I oczywiście także dla niego. Ponieważ chciałem mu po móc. Chciał mi dać monetę
dziesięciofenigową, jeżeli będę trzymał język za zębami; poza tym obiecał, że
zabierze mnie ze sobą następnej nocy. Więc oczywiście z nikim o tym nie
rozmawiałem, a już zwłaszcza z mamoczką.
Zabrał mnie więc ze sobą. Szedł tam ostatni raz. I wy daje mi się, że był też już dla
niego najwyższy czas, żeby to przerwać, bo wychudł prawie na kość.
Szliśmy pustymi ulicami aż do Germanlaplatz, a potem nie wzdłuż WilhelmstralSe,
lecz z tyłu wąską Augustastrafie na NiedeiwallstraiSe. Po drugiej stronie synagogi,
która była jeszcze zupełnie zakopcona od tego pożaru, Bruno otwo rzył drzwi
jakiegoś domu i poszedł ze mną do piwnicy. Kiedy zeszliśmy na dół, zobaczyłem
mężczyznę z obna żonym torsem pracującego w świetle karbidki, który ukła dał
warstwami maltę i cegły i w środku piwnicy ciągnął w górę mur. Myślałem, że źle
widzę.
- Przyprowadziłem mojego brata Kotlka i powiedział Bruno do niego-jego pierś
wygląda trochę cherlawo, ale może taszczyć kamienie, to może dziś jeszcze
skończymy.
- Przeszedł wzdłuż świeżo postawionego muru aż na dru gi koniec piwnicy, dokąd
nie docierało już światło, i kiedy wrócił, miał na sobie niebieski, spryskany maltą
dres. Mnie rzucił brudną bluzę.-Masz, załóż to, żebyś się nie pobru dził, inaczej
mamoczka dojdzie wszystkiego. - Śmierdzia ło cementem i zgniłymi owocami. Było
mi zimno, kiedy ubierałem bluzę, i dziwiłem się, że ten mężczyzna praco wał tam z
nagim torsem.
Bruno powiedział do mnie: - Będziesz trzymał gębę na kłódkę, jasne! O wszystkim,
co tu zobaczysz! - A do mężczyzny powiedział: - On będzie trzymał język za
zębami. To jest mój brat! - Ten kiwnął tylko głową i zamieszał kawałkiem drewna
gęstą masę. Zacząłem zno sić cegły. Około czwartej nad ranem skończyliśmy.
Piwnica była zamurowana, z wyjątkiem wąskiej szczeliny, przez którą mógł się
akurat przecisnąć jeszcze człowiek. Chciałem wiedzieć, co to wszystko znaczy 1
dlaczego ta praca musiała być wykonywana potajemnie w nocy, ale nie miałem
odwagi zapytać. Ci dwaj nie zamienili też ze sobą ani słowa, a zapach zgnilizny,
ciemność i przytłumione monotonne odgłosy pracy ścisnęły mnie za gar dło. Bruno i
tak by mi powiedział: Zamknij się. Ja to wiem.
Kiedy wracaliśmy do domu, niebo na wschodzie było już jasne. Bruno pokazał mi
zwitek pieniędzy. - Jutro u Kraftczyka na Kronzprinzenstrasse kupuję za to BMW
dwieście pięćdziesiątkę, połowę już zapłaciłem jako za liczkę. Jak chcesz, to możesz
tam ze mną pójść, zaraz zro bimy razem jazdę próbną, co ty na to?
W drodze do domu mówił tylko o motocyklach; znał wszystkie: DKW* i NSU”,
Standard, Victoria, Triumph i Zundapp, Rudge i Ulster (z głowicą cylindrową z
brązu), i rozmarzył się przy BMW pięćset z silnikiem w układzie bokser, całe 26
koni mechanicznych, z resorami na tylnych kołach i widełkami teleskopowymi; lecz
najpierw chciał się zadowolić dwieście pięćdziesiątką R 23, z silnikiem
jednocylindrowym o napędzie kardanowym, to też już było coś... A ja dziwiłem się,
jak dużo wiedział o motocyklach, | jeszcze bardziej się dziwiłem, że tak długo
milczał, gdyż nikt z nas nic nie wiedział o tej jego pasji.
Poszedłem z nim później do salonu samochodowego Kraftczyka na
Kronprinzenstrasse i widziałem, jak drżały mu ręce, gdy wyliczał pieniądze na stole.
I kiedy Kraftczyk mu powiedział, że może zabrać pieniądze z powro tem, łącznie z
zaliczką, gdyż wszystkie pojazdy silniko we zarekwirował teraz Wehrmacht, wtedy
Bruno upadł na ziemię, po prostu upadł jak worek kartofli. W dzień warsztaty
szkoleniowe w RAW-ie, w nocy robota murar ska w piwnicy i tego było dla niego
po prostu za wiele.
Pan Kraftczyk odwiózł nas potem obydwu do domu, i na przedniej szybie jego
samochodu przyklejone już było duże W. W domu opowiedziałem wszystkim,
dlaczego Bruno w ostatnim czasie był zawsze taki przemęczony i biały na twarzy
jak świeżo pobielona ściana. O pienią dzach nie powiedziałem ani słowa.
Bruno przespał dwa dni i jedną noc pod rząd. Mamoczka poszła do warsztatów
szkoleniowych w RAW- ie i powiedziała majstrowi, że Bruno miał marszówkę
(zawsze mówiła marszówka zamiast biegunka) i przyjdzie do pracy dopiero w
piątek.
Kiedy Bruno się obudził, przeliczył najpierw swoje pie niądze; brakowało mu
całych dziewięciu marek. Jednak było mu to teraz obojętne.
15
Teraz, po pogrzebie Leo Marii Piontka, różnymi drogami zmierzali do swojego
nowego przeznaczenia. Na niebie rozciągnięty był biały welon chmur, jak w siatkę
pajęczy ny wplecione było w niego słońce, które wisiało ciężko nad miastem.
Sprawiało ono, że światło było dziwnie prze zroczyste, przez co przedmioty
występowały z własnego cienia. Ciepło dobywało się z ziemi, czyniło powietrze
cięż kim i spowalniało ruchy ludzi. Mężczyźni zatrzymywali się co chwila i
wielkimi chustkami wycierali sobie pot z szyi i karku, a kobiety manipulowały przy
torebkach, wycią gały z nich małe wytworne flakoniki i nacierały twarz pach nącą
esencją. Szukali pociechy w takich słowach jak: - Ale dziś parno. Skarbnik
nadchodzi. Albo: - Powietrze jest jak pancerz. Albo: - Piotr się poci.
Tylko dzieci były bardziej rozbawione niż zwykle; w swoich młodych ciałach
przeczuwały nigdy wcześniej nie znaną namiętność, z którą nie wiedziały co mają
po cząć, jak tylko rzucić się w trawę i rękami, i nogami ro bić orła, tak jak zwykle
tylko zimą w śniegu, tym razem jednak twarzą do ziemi, żeby bardzo głęboko
wciągnąć jej zapach. Dopóki eksplozja nie rozdarła ciszy i zaraz po niej jeszcze
jedna; po czym z dalszej odległości przyłą czyło się kilka taktów z karabinu
maszynowego. Potem zrobiło się cicho.
To były odgłosy wojny, na które czekano pierwszego dnia, drugiego i trzeciego, a
kiedy się nie zjawiły, przy zwyczajono się do odgłosów zwycięstwa, które roz
brzmiewały zazwyczaj przez radio fanfarami z Preludiów Liszta.
Eksplozji nikt się nie spodziewał. I zanim jeszcze do tarło coś do ich świadomości,
znowu zapanowała owa tępa, bezwietrzna cisza, która wszystko inne czyniła nie
rzeczywistym.
Ksiądz dziekan kropił właśnie święconą wodą spu szczoną do grobu trumnę radcy
sądu okręgowego Georga Montaga. Jego dłoń nieruchomiała po każdym strzale, lecz
wargi poruszały się dalej, klepiąc zwykłe formuły, i tak do szło do tego, że tym
razem cztery razy i w większych od stępach niż zwykle pokropi! grób. i Niech
wszechmogący Bóg dopełni dzieła, które rozpoczął na chrzcie świętym.
Valeska była zdziwiona i zirytowana, zupełnie nie mo gła pogodzić eksplozji z
owymi odgłosami, które już zna ła. Przy terkocie karabinu maszynowego poszukała
ręką Josela i położyła ją na jego ramieniu; cieszyła się, że był przy niej.
Josel traktował te strzały jak salwę armatnią, godną i sto sowną na pogrzebie starego
Montaga. Czytał gdzieś, że coś takiego przysługuje zasłużonym ludziom i jeżeli nie
było jej u ojca, to przynajmniej tutaj, u pana Montaga. Czekał na trzeci wybuch i
kiedy proboszcz po chwili znowu zaczął mówić, bał się, że może nie dosłyszeć
trzeciego huku. Halina bezgłośnie zakryła twarz rękami.
Siostry Nieradczyk wysiadły z autobusu i czerwoną, wal cowaną drogą pomykały na
cmentarz Lipowy. -Jessas - powiedziała jedna, przytrzymując siostrę za ramię - teraz
to się już zacznie z wojną. - Uczyła się, że należy włożyć do torebki świadectwa i
dokumenty i udać się z tym do schronu przeciwlotniczego najkrótszą drogą; jednak
teraz wszystko było inaczej, nie były w domu, lecz na Linden- stralSe, a ich metryki
urodzenia i chrztu, ich książeczki oszczędnościowe i weksle hipoteczne leżały
schowane w czarnej torbie w najniższej szufladzie komody na kory tarzu, gdzie
może się już spaliły, i Mój Boże kochany - powiedziała druga i Boże, zmiłuj się nad
nami biednymi grzesznikami. - Zbliżyły do siebie głowy i narzuciły na nie czarne
chusty z ramion, żeby skryć się przed światem. Tak zamierzały czekać, dopóki
wszystko nie minie.
Kiedy zabrzęczały szyby, Anna złapała rękę męża. Podróżni wyskoczyli ze swoich
miejsc, konduktor cze piając się uchwytów przeszedł do przodu, podczas gdy
kierowca autobusu zwiększył prędkość.
Kotik przycisnął twarz do szyby, lecz nie mógł dostrzec ani ognia, ani dymu. Kiedy
szyby zabrzęczały po raz dru gi, Anna oderwała Kotika od okna i schowała jego
głowę na swoim podołku. - Chłopcze - powiedziała - zawsze z daleka od szkła, bo
potnie ci twarz. - Ona sama ukryła się za plecami męża.
Podczas pierwszej eksplozji panna Bombonnek zupeł nie pobladła. Przy drugiej
złapała się tłustymi rękami za serce i zatoczyła się. Tonik i Hanna Baron musieli ją
pod trzymać. Nie odezwali się ani słowem. Dopiero po chwi li, kiedy się uspokoiło,
panna Bombonnek powiedziała ochrypłym głosem: - Mój Boże, jak ja mogłam się
aż tak przestraszyć! Czuję się jednak tak - odgarnęła włosy z twarzy i jakbym
czekała już od wielu dni na to, że się zacznie. Nie powiedziała, co miało się zacząć,
bo sama nie wiedziała tego tak dokładnie. Jednak tak mogło się zacząć, krzykiem, a
może nawet burzą. Albo eksplozją. - Muszę do ubikacji - powiedziała panna
Bombonnek- czuję coś w żołądku. - Dała wdowie Czekalli monetę pięciofenigową i
otrzymała za nią klucz do toalety. - Ale po czekacie tu na mnie-żebrała u Hanny i
Tonika.
- Ależ oczywiście, ależ oczywiście - pospieszyli oby dwoje z zapewnieniem,
mimo że Tonik pragnął czegoś wręcz przeciwnego. A nawet Hanna wolałaby pójść
dalej sama z Tonikiem. Podobał jej się teraz, był taki poważny, wcześniej go takim
nie znała. Poczucie, że będzie żołnie rzem i musi iść na wojnę chyba go zmieniło,
pomyślała.
Oparli się o mur, milczeli i czekali. - Muszę coś wy myślić, żeby pozbyć się panny
Bombonnek muszę szyb ko coś wymyślić - myślał Tonik, któremu jednak nic nie
przychodziło do głowy.
Milka pchała hrabinę na wózku inwalidzkim pod wi śniami na Coseler Straße.
Tworzyły one czoło grupy żałob ników, podążających do domu żałobnego na
Strachwitzstraße. Podczas pierwszej eksplozji cala grupa zatrzymała się. Irma
spostrzegła z zaskoczeniem, jak pan Apitt pobladł; był kiedyś żołnierzem, może te
odgłosy bardziej do niego przemawiały. Wdowa Zoppas zaplotła różaniec wokół
rąk, jej wargi drżały. Milka zatrzymała wózek i obejrzała się.
Za drugim razem Hrabinsky, który na pogrzeb włożył czarny fantazyjny mundur,
krzyknął: - Dalej, ludzie, do rowu! To jest wróg! i I pierwszy wskoczył na swojej
jed nej nodze do wyschniętego przydrożnego rowu. Kilka osób poszło w jego ślad,
ciotka Lucie wepchnęła się ze swoim niewidomym synem pomiędzy Hrabinskiego a
hrabiego Porembę. - Swinto Maryjo, Matko Bosko, módl się za nami grzesznymi,
Amen, Amen, Amen - powie działa wdowa Zoppas, bawiąc się różańcem.
Powtarzała to tak długo, dopóki nie zaczęła się strzelanina z karabinu maszynowego.
Inaczej powtórzyłaby to jeszcze kilka razy.
Kobiety zatrzymały się, zbiły w ciasny krąg, z hrabiną na wózku inwalidzkim
pośrodku, tak ze się nawzajem dotykały.
- Oni do nas strzelali jak do zajęcy - krzyczał Hrabinsky, zbierając swoje kule,
kiedy przez chwilę było cicho. - tak samo, z karabinów maszynowych, wtedy na
Górze Świętej Anny, ja to znam... ale potem pouciekali, te Po laczki! Wyczyścił
mundur z brudu i trzymał swoje ciało w pogotowiu, żeby móc szybko reagować,
gdyby znowu miały paść strzały.
-Trzeba uważać, tam na froncie, jeżeli chce się prze żyć - powiedział hrabia
Poremba, pomagając niewido memu chłopcu wyjść z rowu.
- Nigdy nie być tarczą do celu, to jasne! - powiedział Hrabinsky. - Jak to mówi stare
gliwickie przysłowie: Odwaga to w pierwszym rzędzie ostrożność. Więc chodźmy,
to był chyba niewypał. - przez koronę drze wa spojrzał na niebo.
Niepewnie posuwali się dalej. Jakby czekali na coś, przy każdym setnym kroku, na
każdym skrzyżowaniu, w następnej godzinie. To był tylko hałas dwóch eksplo zji i
krótkiej serii z karabinu maszynowego w oddali, a - także później - nie można się
było nawet dowiedzieć, czy był to zabłąkany nieprzyjacielski samolot, czy też
przymusowy zrzut z własnej maszyny - jednak od tego mo mentu coś zasadniczego
uległo zmianie. Wojna nie była jeszcze tak daleko od nich jakby tego pragnęli i
mogła w każdej chwili wrócić.
16
Kiedy Josel zbliżał się do mostu Hindenburga, już z da leka widział Zezoka
opartego o balustradę i wpatrującego się w słońce. Jego ręka niczym parasol
przysłaniała oczy. Spóźnił się, bo szedł okrężną drogą obok swojego bara ku przy
Dzikiej Kłodnicy. W ciągu całego dnia spotkał w mieście tylu żołnierzy, że
poważnie się zastanawiał, czy nie rozwinąć na nowo dochodowego interesu z
barakiem. Kiedy jednak dotarł nad rzekę, drzwi i okiennice były wyrwane i odkrył je
później na brzegu rzeki - a wnętrze splądrowane. Meble były zdemolowa ne,
materace rozprute, trawa morska razem z odłamkami butelek po piwie pokrywały
podłogę centymetrową war stwą. Nawet nie wchodził do środka. Raz tylko zajrzał
przez dziurę, którą przed kilkoma dniami wywiercił w tylnej ścianie, i obejrzał to
spustoszenie. Przypomniał sobie bicie serca, które zawładnęło nim za pierwszym
razem i zadawał sobie pytanie, czy tak samo odczuwałby jeszcze dziś. Odkąd w
pustym wagonie towarowym prze jechał przez Odrę, w jego życiu coś uległo
zmianie. Nig dy już nie będzie odczuwał takiego strachu, jak w weselną noc Irmy,
kiedy zobaczył feldfebla leżącego na placu z karuzelą, i nigdy więcej takiego
drżącego podniecenia, jak wówczas, gdy wywiercił w baraku dziurę i zobaczył nagą
kobietę ujeżdżającą uda żołnierza. Dziwił się w ogóle, skąd nabrał tyle odwagi, żeby
ten opuszczony barak podawać za swój i wynajmować go za jedną sre brną markę.
Dzisiaj już nie zdobyłby się prawdopodob nie na coś takiego.
Dotarł teraz na most, który łagodnym łukiem opasy wał teren stacji rozrządowej.
Zezok powiedział:-Myśla łem, że już nie przyjdziesz. - Powiedział to bez wyrzutu,
lecz w jego głosie można było wyczuć, że jak najbardziej zarejestrował spóźnienie,
nawet jeśli nie miał zegarka.
Josel spojrzał ponad mostem w kierunku wscho dnim. Pod nim rozpościerało się
olbrzymie pole ma newrowe, było tak duże, że stadion piłki nożnej dru żyny
Vorwärts Rasensport albo Beuthen 09 zmieściłby się w nim dziesięć razy. Wstęgi
szyn tworzyły oszała miający połyskujący żelazny splot, który w oddali zra stał się
ze sobą, gubiąc się w jednolitym metalicznym migocie. W obydwie strony toczyły
się wagony kole jowe. w różnorodnym tempie, raz szybciej, raz wol niej, tu
pojedyncza węglarka, którą właśnie przetacza no. tam lokomotywa, pchająca przed
sobą niemal nie kończący się sznur pustych wagonów. Dzieci pędziły po moście tam
i z powrotem i wbiegały prosto w parę lokomotyw'. Kiedy palacz pod mostem
rozniecał ogień, tak że tylko wkoło latała sadza i iskry, dzieci znikały w dymie, i
gdy ze śmiechem znowu się odnajdywały, były czarne niczym prawdziwi grubiorze.
Zamiast się usprawiedliwić, Josel przyglądał się temu.
-
Paf - powiedział Zezok i surowo spojrzał zezem na Josela. - Ty masz buty na
nogach! - Sam Zezok był boso. Miał na sobie brązowe krótkie spodnie, które na
udach podwinął wyżej, żeby wyglądały na jeszcze krótsze i wzorzystą kolorową
koszulę, na mej szelki z czerwonymi brzegami. Zezok wolał nosić szelki zamiast
paska, moż na z nich było, na przykład, zrobić procę.
Josel był gotów zdjąć buty. Nie przeszkadzało mu cho dzenie boso. Kiedy Zezok
przekonał się o jego oczywi stej gotowości do tego, poradził mu, żeby je jednak za
chował. Mógł je zdjąć bezpośrednio przed placem zbiór ki ferajny.
Przeszli na drugi koniec mostu. Zezok przewinął się elegancko przez barierkę i
zjechał po nasypie w dół, Josel za nim
- Znasz Bytomkę? - zapytał Zezok, przytrzymując się darni.
Josel znał tę wąską rzeczkę, która brała się nie wiado mo skąd i za terenem stacji
rozrządowej uchodziła do Kłodnicy. Już dawno tam nie był. Nie było w mej nic
szcze gólnego, poza tym, że na tamtejszych łąkach rosła najtłu ściejsza dziewanna,
którą zbierał z niektórymi kolegami ze szkoły, żeby sprzedać jej kwiaty w aptece na
lekarstwo - pomagała podobno na kaszel. Jego ojciec na pewno nie napiłby się takiej
herbaty.
- Nasz rewir - powiedział Zezok.
-Tak to nazywacie? - zapytał Josel. Ześlizgiwał się za nim.
-
Wszystko jedno, jak to się zwie - powiedział Zezok.
- Nad Bytomką jesteśmy w każdym razie absoluto sami. Tam nikt nie przychodzi.
W tym rzecz.
Dotarłszy do pola manewrowego stacji rozrządowej, szli najpierw po tłuczniowych
kamieniach, które zostały ubite pod nowy tor, potem wzdłuż torów, cały czas po
drewnianych belkach. Trzeba było wykonywać małe sko ki, żeby nie wylądować w
tłuczniu z ostrymi kantami. Kil ka torów dalej przejeżdżał z klekotem pociąg
towarowy. Josel słyszał rytmiczny stukot kół kolejowych, który w ogóle nie chciał
ucichnąć. Jakaś lokomotywa wypu ściła parę. Co będzie, gdy przyjdzie straż
kolejowa? Josel poczuł się nieswojo.
Już teraz zauważył, jak dobrze było mieć na nogach buty.
Zezok skakał z jednej belki na drugą. - Wcześniej już wszystko spenetrowałem, to
przecież jasne. Dzisiaj nie ma żadnej straży. Zwykle stoją na moście i uważają, tak
że nie można nawet zejść na dół. Kiedy jesteśmy na dole, już nas nie dostaną. Raz
mnie złapali, ale co mieli zrobić, musieli mnie puścić, ostatecznie niczego nie
ukradłem, a oni dlatego właśnie pilnują. Dawniej przy przetaczaniu kantowali tu
podobno na całych wagonach towarowych, które szły do Polski z podrobionymi
papierami i tak da lej... Jednak dali mi kilka razy soczyście po łbie.
Pociąg towarowy mijał ich teraz tak powoli, że Zezok dał Joselowi znak; obydwaj
wskoczyli na stopień wago nu i jechali tak przez chwilę. Ze szpar wagonu sączył się
cienką strużką miałki czarny pyl węglowy. Z drugiej stro ny jakaś lokomotywa
wypuściła parę z wysokim sykiem. Jeden pojedynczy wagon wyprzedził ich przy
manewro waniu prawie bezgłośnie po torze, którym szli przed
chwilą, 1 trzasnął głucho o bufor obok. Josel spojrzał prze straszony na Zezoka. Ten
jednak zezował beztrosko, jakby znał tu każdy odgłos. Potem zeskoczyli i brnęli na
prze łaj przez tory.
- Na stacji rozrządowej zrobiło się teraz ciszej, nie są dzisz? W ostatnie noce
trzaskanie buforów nie miało w ogóle końca, to brzmiało niemal jak wojna. A nocą
było słychać aż do nas. Ojciec mówił, że na nocną zmianę po jechali z
dwudziestoma lokomotywami, czegoś takiego jeszcze nigdy nie było!
- Dlatego tak dobrze się tu orientujesz i powiedział Josel z ulgą.
Zezok z dumą skinął głową. Przetarł dłonią twarz, roz mazując przy tym miałki pył
węglowy, który osiadł na skórze. Dwa razy musieli wdrapywać się między
wagonami na stopnie i balansując po buforach przechodzić na drugą stronę. Pociągi
były tam tak długie, że sięgały aż dó mostu Hindenburga. Josel zauważył to ze
zdumieniem.
- Nigdy nie wolno wchodzić pod pociąg - powiedział Zezok - nawet gdybyś miał
wrażenie, że ten tu jeszcze postoi. Ojciec zawsze mówi: Nigdy między bufory i
nigdy pod wagon, tak najczęściej dochodzi do wypadków. - Tłuczeń uwierał Josela
w podeszwy. Szli na przełaj przez tory. - Co roku wyciągają tu kogoś z
rozmiażdżoną klatką piersiową - powiedział Zezok mimochodem, jakby cho dziło o
najnaturalniejszą rzecz na świecie.
Teren manewrowy stacji rozrządowej skończył się. Za nim ciągnęły się ogródki
działkowe. Zezok musiał do brze znać okolicę, szedł przodem wąską ścieżką po łące
z pewnością, której Josel mu niemal zazdrościł. Spicza sty tłuczeń o ostrych kantach
podrażniał podeszwy stóp Zezoka- teraz z zadowoleniem poczuł pod stopami
miękką trawę. Pochylił się, zerwał dmuchawca i dmuchnął tak, że mikroskopijne
spadochrony poszybowały we wszyst kich kierunkach.
W ogródkach działkowych dojrzewały jarzyny, zie lony groszek i biała kapusta,
kalarepa i pomidory. Na kwiaty kolejarze, do których te ogródki należały, nie mieli
miejsca albo czasu, Tylko rzadko można było zo baczyć Wilka żółtych dalii,
niebieskie ostróżki, płomienne lilie albo słoneczniki. Zezok przeskoczył przez niski
drewniany płot i wyciągnął z ziemi główkę kapusty; idąc dalej, odrywał w milczeniu
liść za liściem, tak jak wy rywa się płatki róży, aż pozostała tylko mak bida kul ka.
Wgryzł się w nią tak, że białe liście tylko trzeszcza ły między zębami. -Tutaj
powinniśmy zaopatrzyć się W kapustę na zimę!
Zezok roześmiał się, a sok z kapusty osiadł białą pianą na jego wargach. Podał
główkę kapusty Joselowi, który z zamkniętymi oczami wbił w nią zęby, jakby to
była część sprawdzianu, który Zezok dla niego obmyślił.
- Myślałem - powiedział Zezok przeżuwając - źe odzyskasz równowagę, to
znaczy, gdy zabiorę cię na naszą zabawę... bo rozwiązujemy rewir i dziś będzie
absoluto bombowa zabawa.
Wyjął Joselowi z ręki to, co jeszcze zostało z główki kapusty, i odtzucił wielkim
łukiem.
-Jesteś głodny?- zapytał Zezok.
- A jeżeli tak? - O to teraz chyba nie chodziło. Josel nie wiedział, co ma
odpowiedzieć.
- Zaraz będzie coś do jedzenia, bo moi chopcy już gotują. Widzisz ten dym?
Pokazał w kierunku zagajnika.
Jednak Josel nie widział żadnego dymu, tylko parę lo komotyw.
- Będzie też coś do przepłukania gardła - powiedział Zezok i wyszczerzył zęby. -
To znaczy żadna stadka oran żada, to nie u nas! My mamy prawdziwą gliwicką
wodę ściekową.
- Czy macie też fajki?- zapytał Josel.
- No jasne - pospieszył Zezok z odpowiedzią. - Chłop cy mają karbid, zapałki,
tytoń, papier, nóż, kostki maggi.
Tym samym mieli właściwie wszystko.
- Bo dziś się rozwiązujemy- powiedział Zezok.
Josel pospieszył zapytać o powód. Cieszył się na pa pierosa.
- Ostatnio kręcił się tu jeden typ z hałastry z Waldschule i lepiej zwiewać, zanim
przyjdzie cała ferajna i nas splądruje.
Zezok zerwał z krzaka dwa czerwone pomidoryi rzucił jednego Joselowi. Pomidor
był bardzo nagrzany słońcem.
- No więc dzisiaj będzie się niejedno dziać! - powiedział Zezok.- Ktoś
zorganizował karbid, więc będzie niezła strze lanina. -Już się na to cieszył, można to
było po nim po znać.
Z niegaszonym karbidem można: było robić przeróż ne rzeczy. Na przykład włożyć
do pustych puszek po farbie, polać go wodą, szczelnie zamknąć przykryw kę, a
potem odrzucić. To nieźle strzelało, kiedy gazy tworzące się w środku rozrywały
przykrywkę. Jeszcze lepiej wychodziło to z butelkami. Najbardziej ekscy tująco
było wtedy, gdy nasikało się do butelki, szybko ją zamknęło 1 odrzuciło. Odłamki
szkła latały tylko po okolicy. Jednak odważali się na to tylko najstarsi, gdyż to było
niebezpieczne - jeżeli butelka eksplodowała za wcześnie, mogło się zdarzyć
nieszczęście.
- Nie wiem, czy będę mógł długo zostać - powiedział Josel. Pomyślał o domu w
ogrodzie. Przelotnie pomyślał też o tym, że jego matka znowu mogłaby zacząć się
nie pokoić, gdyby zniknął na tak długo.
- To będzie absoluto wielka przygoda! - powiedział Zezok.-Jest karbidka i
szwenkem, a przedtem czinkem.
-
Zmierzył Josela wzrokiem od stóp do głów. - Możesz zagrać o twoją koszulę
albo o czytadło Rolfa Torringa, albo o twoje szelki. Możesz mi je potem dać, jak
przegrasz, i Powiedział to tak, jakby to było z góry ustalone; wygrywał niemal
zawsze.
- Możemy też zagrać o pieniądze!
Josel zawsze miał w kieszeni trochę pieniędzy; czasem mogło się coś zdarzyć, jak
zawsze mawiała jego matka. Zebrałby ze czterdzieści fenigów.
- Tym można świetnie czinkem - powiedział Zezok ze znawstwem.
On miał w kieszeni tylko ceskiego.
Josel myślał o tym, ze w domu też będzie dziś wieczo rem na stypie porządne
jedzenie, a i sznapsika też by się dostało, jednak zapalić matka by mu nie pozwoliła.
Mógł by to jednakże zrobić po kryjomu, w ogrodzie albo w swoim pokoju. Lecz tam
nie było znowu karbidki szwenkem ani też czinkem - to była różnica!
Szli teraz wzdłuż strumyka. Był jednak na tyle szeroki, że nie można go było po
prostu przeskoczyć tak jak rowu, lecz w niektórych miejscach, gdy się podciągnęło
spo dnie do góry, dało się przez niego przejść boso.
- Czy to jest Bytomka? - zapytał Josel, który miał nadzieję, że niedługo będzie już
na miejscu.
- Tak, to jest to. I teraz radziłbym ci zdjąć buty. Musi my przejść przez strumyk.
Tam z tyłu, w zagajniku, gdzie unosi się cienki dym, jest nasz rewir. A tam po
drugiej stronie - Zezok pokazał dalej na prawo - za skarpą jest Kłodnica, której
wody są tu spiętrzone.
Josel usiadł i zdjął buty. Było zupełnie cicho. Soczysta żółta dziewanna kwitła tu
dookoła, a na dole przy rzece plenił się janowiec. Chętnie by tu został, żeby
porozma wiać z Zezokiem o paru ważnych sprawach, gdyż nagle był pewien, że
Zezok by go zrozumiał. Zezok nie był sil ny, ale rozmyślał o wielu rzeczach tak jak
on i szedł do przodu, to mu się podobało. Poczuł nagle, że ten jeden jedyny rok,
który ich dzielił, nie był już cald ważny. Także 1 zezowanie już mu nie
przeszkadzało.
Znalazł płyciznę i przeszli przez wodę w bród na drugą stronę. - Idziesz w środę na
manifestację?- zapytał Zezok.
- Go tam ma być?- Josel zawiązał buty za sznurówki, tak mógł je łatwiej nieść.
- Wielka manifestacja na Placu SA, muszą się tam sta wić wszyscy z HJ na
ślubowanie Niemcom. Cała chorą giew wiem to od Koschmidera.
-Ja nic o tym nie słyszałem. Ale przecież mnie teraz też nie było. - Przypomniało mi
się jeszcze w porę.
- Kto nie przyjdzie - powiedział Zezok z przekona niem - będzie miał kłopoty.
On sam nie miał na to ochoty. Myślał, że wojna wszy stko zmieni. Wojna
powoływała mężczyzn do wojska, wojna dawała każdemu taką samą rację mięsa,
wojna kła dła kres tej pierońskłej szkole, w każdym razie na jakiś czas; nie mógł
sobie tak całkiem wyobrazić, że na przy kład w każdą środę i sobotę po południu
miałaby być nadal służba w HJ, jakby nic innego się nie stało.
-Ja i tak tam pójdę - powiedział Josel - jestem teraz rottenfuhrerem.
-Ach - powiedział Zezok z zainteresowaniem- to coś w rodzaju podporucznika.
- Nie mów bzdur- powiedział Josel- to jest drużyno wy albo nawet plutonowy.
Tymczasem Zezok chciał zapytać Josela o coś zupeł nie innego. Był o rok starszy i
musiał to wiedzieć: Czy u niego też to tak jest, że rano, przy przebudzeniu, jego
pulok* jest bardzo twardy i ma ochotę się mm pobawić. Teraz nie był chyba jednak
ku temu odpowiedni moment. Poza tym musieli się pospieszyć. Może będzie mógł
go o to zapytać w drodze powrotnej. Wtedy lepiej by się też poznali. Zezok
zatrzymał się.
-
Popatrz tam! - Na kamieniu siedziała w słońcu jaszczurka, poruszając głową w
jedną i drugą stronę. - Wszędzie jest pełno jaszczurek, teraz we wrześniowym
świetle wychodzą z zarośli i opalają się, zanim zagrzebią się w ziemi na zimę.
Josel zrobił krok do przodu l jaszczurka zniknęła w tra wie. - Szkoda - powiedział
Zezok, chociaż wiedział, że była pora iść dalej. -To był okaz, miała ze trzy albo
cztery lata - widziałeś - zwisały jej bardzo grube skórzane po liczki. A oko było jak
z kamienia.
- Hm - powiedział Josel. On tego nie widział. W jego mniemaniu na wiosnę
występowały młode zielone ja szczurki, które gubiły swoje ogony, gdy się je
przytrzy mało, jesienią wszystkie były jednakowo szare i jednako wo stare.
Dwudziesto albo trzydziestoletnie jaszczurki żyły tylko w ZOO. - Ty tu przecież
bywasz częściej, ciągle widujesz jaszczurki - powiedział.
- Każda jaszczurka jest inna - powiedział Zezok. Po szedł dalej.-Poza tym to była
salamandra.
Dotarli teraz do zagajnika i Zezok zagwizdał umiejęt nie. Josel zadarł głowę do góry
i dopiero teraz zobaczył, że ponad nimi, w gałęziach buku, schowany był dom.
Zezok zagwizdał raz jeszcze, lecz nic się nie poruszyło.
- Co to znaczy, nie ma tam na górze nikogo, kto by uważał? - zapytał Zezok i jego
głos stał się ostrzejszy.
To był czas domów w drzewach. To był czas, kiedy każ dy chłopiec przy pomocy
dwóch, trzech desek i kilku sznu rów budował sobie dom na ogrodowej jabłoni albo,
gdy rodzice na to nie pozwalali lub też nie mieli ogrodu, na drzewie lasku
miejskiego lub w lesie żemickim... Ta moda zrodziła się w Polsce, a teraz
naśladowały ją dzieci niemiec kiego pogranicza i wkrótce takie domy w drzewie
można było zobaczyć także po lewej stronie Odry. Były małe, pry mitywne,
chybotliwe; domy, w których mieścił się tylko jeden chłopiec, jak i komfortowe,
przestronne z desek, uszczelnione mchem przed deszczem i wiatrem, w których
byki miejsce dla całej ferajny. O domy na drzewach toczono regularne bitwy, przy
czym zazwyczaj nie obywało się bez skaleczeń; ą nawet złamań nóg. Skończyło się
to wtedy, gdy młody Kapemik poniósł śmierć, spadając z drzewa. Złamał sobie
potylicę. Całe miasto mówiło wówczas o tym z przerażeniem i leśnicy zaczęli
burzyć w lesie domy w drzewach. Czasami w niedostępnych miejscach ciągle je
szcze można było jednak odkryć opuszczony dom w drzewie.
Zezok szedł pewnie przez las, chociaż nie było widać żadnej drogi ani ścieżki.
Joselowi wydawało się, jakby kierowa! się tajemnymi znakami ukrytymi w
drzewach, które dla niego były niedostrzegalne. I nagle przez białą korę brzozowych
pni zobaczyli grupę dzieci: ferajna.
W środku stał chłopiec oparty o pień brzozy, ręce miał związane na plecach
konopnym sznurkiem, głowa chłop ca opadała w dół, nie można było dostrzec jego
twarzy, jedynie mokrą, sklejoną czuprynę, poniżej chude ciało, na którym wisiała
brązowa lniana koszula w paski bez kołnierza, jakie w tej okolicy często nosiły
dzieci górni ków, w kilku miejscach zaznaczały się na niej ciemne przepocone
plamy. - He, co to ma znaczyć? - zapytał Zezok, niespokojnie zezując we wszystkie
strony.
17
Silbergleit błąkał się po ulicach tego miasta, które kiedyś, dawno temu było jego
domem. Wiele tu się działo od tego czasu, to prawda, miały tu również miejsce
wielkie histo ryczne wydarzenia, które dosięgły go nawet w Berlinie. Była tam
wojna, a on pociągiem - lazaretem jechał przez swoje rodzinne strony, mijając huty i
kopalnie, przez Pol skę aż do Rosji, byk tam kapitulacja 1 tworzenie rad
robotniczych i żołnierskich, powstania i okupacja Komisji Alianckiej z włoskimi,
francuskimi i brytyjskimi żołnierzami; był tam plebiscyt narodowy i trzecie
powstanie, a w końcu, na podstawie decyzji genewskiej, podział prowincji. Tak że i
on przyjechał wtedy specjalnym pociągiem z Berlina na plebiscyt do Gliwic, do
miasta swojego dzieciństwa, gdzie wraz z wieloma innymi nocował w zupełnie
prze pełnionym mieszkaniu radcy sądowego Kochmanna, gdyż hotele nie mogły
pomieścić tylu tysięcy osób. To było po ruszające święto jedności - Silbergleit lubił
o tym wspomi nać, gdyż czegoś takiego rzadko doświadczał w swoim życiu i nie
zdawali sobie wcale sprawy, że tak wielu ich było w mieście, wzięli się za ręce,
popatrzyli na siebie i przez chwilę nie liczyło się, czy ktoś przyjechał w codziennym
garniturze albo w kaftanie, w kunbasie albo chałacie, z gołą głową czy w jarmułce.
Następnego dnia po ogłoszeniu wyników zgromadzili się dumnie na
Reichsprasidentenplatz i brali się w ramio na, płacząc z radości i modląc się, obcy i
przyjaciele, ka tolicy i Żydzi, a nawet ewangelicy. A w ciągu niespełna dwudziestu
lat zmieniły się nie tylko serca i umysły, lecz także ulice i kamienie, i już kiedy
wysiadł na nowym dwor cu kolejowym, który przeraził go swoją zimną,
geometryczną brzydotą, i przemierzył plac przed dworcem, tak wiele rzeczy
wydawało mu się nowych, innych, ale też i obcych. Nie był tym jednak zaskoczony,
jakże mogłoby być inaczej, upłynęło tyle czasu i życia. Silbergleit był zde cydowany
przyswoić sobie to miasto wszystkimi zmysła mi i odzyskać je na nowo, i zaczął od
najprostszego ćwi czenia: patrzył i patrzył, i patrzył, i patrzył. W twarze ludzi
mijających go spiesznie, na fasady domów, obok których przechodził, zaglądał także
do sklepów i biur, i wiedział, że nowe wrażenia mieszają się ze starymi i w końcu
po zostaną jako jedno jedyne trwałe wspomnienie, wspomnie nie miasta, które
mitycznie i realistycznie opisał w tomie swoich wierszy pod tytułem Miasto.
Silbergleit błąkał się po głównej ulicy miasta, która cią gle jeszcze nazywała się
Kaiser-Wilhelm-Straße, co nie było oczywiste, zauważył bowiem po tabliczkach, że
wie le ulic otrzymało nowe nazwy; słuchał opowieści fasad znajomych domów o
starych, doświadczonych przez sie bie zdarzeniach: narożnego domu Nowacka z
licznymi neogotyckimi wieżyczkami, w którego osłoniętych od wiatru niszach palił
będąc chłopcem swojego pierwsze go papierosa, łukowatych okien wystawowych w
domu towarowym Barrascha, który teraz nazywał się Rebenstorf i ciągle jeszcze
zapraszał do kupowania straszliwie spię trzonymi towarami, kamiennych balustrad
mostu Kłodnickiego, o które stłukł sobie raz kolano...
Minął schody prowadzące do Teatru Miejskiego, na których jakże często czekał z
uzbieranym własnoręcznie bukietem kwiatów, dopóki aktorzy nie zaczęli wracać z
próby, żeby wręczyć go jakiejś pannie, w której zako chał się na jakimś
przedstawieniu teatralnym; nigdy jed nak nie zdobył się na to, ani w tym dniu, ani w
żadnym innym. Zwiędłe kwiaty wrzucał do Kłodnicy i z wysoko ści' mostu patrzył
w ich ślad, jak kołysały się na wodzie, kolorowe, rozsypane, płynąc z miasta ku
Odrze, aż do dalekiego morza. A kiedy dorósł i większa była także jego odwaga,
pewnego dnia wręczył jednak jednej pannie (¡już od dawna była to Inna aktorka)
bukiet kwiatów, kupio nych tym razem w kwiaciarni Haniczka przy dworcu, jed
nakże towarzysz panny bez namysłu wrzucił bukiet kwia tów do Kłodnicy, tak jakby
przeznaczeniem wszystkich jego kwiatów było płynąć w dół Kłodnicy ku Odrze.
Więc teraz raz jeszcze usiadł na tych stopniach,
0których w Berlinie twierdził, że są z marmuru, teraz jed nak zauważył, że były
odlane ze zwykłego cementu i odsłaniały głębokie, zielone, porośnięte mchem
pęknię cia. W ten sposób wspomnienie przemieniło beton w mar mur, żelazo w
złoto, a świergot ptaków w muzykę i spoglądał na potężne kasztanowce i zielone
wierzby, których gałęzie sięgały aż do wody już nie dzikiej, teraz ujarz mionej
Kłodnicy. I obserwował jak tramwaj, ciągle jeszcze piszcząc na zakrętach, podążał
starą drogą po szynach, chociaż jego wagony były bardziej przestronne, kancia ste i
pomalowane na jednakowy żółty kolor, a przez most maszerowała właśnie
kompania żołnierzy w stalowych hełmach na głowie i z karabinami przewieszonymi
przez ramię, Śpiewając Była raz szaroootka, mała szaroootka, hołahldlholala
holahidiho, a ich podkute buty z cholewa mi wprawiały most w wibrację.
W oknach redakcji Oberschlesischer Wanderer wisiała mapa Polski dużego formatu
z przygranicznym terenem niemieckiej Rzeszy i młody stażysta ze starannie zacze
sanym przedziałkiem przesuwał właśnie małe chorągiew ki ze swastyką trochę dalej
w głąb Polski; ludzie tłoczyli się tam, trącając się nawzajem w bok, a w ich twarzach
migotało światło.
-Tarnowskie Góry, oni już są w Tarnowskich Górach, nasi żołnierze - wyjąkała
jakaś kobieta i oddaliła się, jakby tę wiadomość szybko musiała wszędzie rozgłosić.
- Ależ skąd, oni już są w Radomsku i Wieluniu - po wiedział starszy pan w
wytartych spodniach jeździeckich i drżącym palcem pokazał nowo zatkniętą
chorągiewkę.
- A co z Częstochową, z Częstochową? - dopytywała się zdenerwowanym głosem
stara kobiecina w czarne) chustce na głowie, która zsunęła je) się przy tym głęboko
na twarz. Odpowiedział je) przychylny pomruk stojących wkoło. Jednak to zdawało
się jej nie wystarczać, gdyż po wtórzyła i głębi chustki: - Co z Częstochową, z
Czarną Madonną, czy ją spalili? Mój Boże kochany.
Starszy pan z czerwonymi policzkami, który na kawał ku papieru robił sobie notatki,
powiedział drwiąco: - Nie długo będzie pani znowu mogła modlić się w
Częstochowie—w dodatku po niemiecku.
Kobiecina poszła dalej i nie próbowała nawet ściągnąć chustki z twarzy. Kiedy ktoś
w ten sposób mówił, w dzi siejszych czasach lepiej było nie pokazywać tak otwar
cie swojej twarzy.
- A co się stało z Królewską Hutą? - zapytała kobieta, stojąca zupełnie z tyłu, której
górną część ciała przycią gały do ziemi dwie pękające w szwach siatki z zakupa mi.
I kiedy nikt jej nie odpowiedział, dodała: - Bo mam siostrę, co tam mieszka i w
końcu, takie straszne rzeczy słyszy się przez propagandę, nieprawda... Kobieta
miała na brodzie grubą brodawkę, w której drżał jeden jedyny czarny włos.
Człowiek się martwi- powiedziała. I było po niej poznać, że się martwi.
Kościsty mężczyzna, który podkreślił jeszcze swoją chu dość, mocno ściskając
paskiem wiatrówkę, powiedział zło śliwie: - Francja i Anglia wypowiedziały nam
wojnę.
-
Tak - odparł pan z papierem w ręku. - To było już wczoraj. -1 niewzruszony
zapisywał coś dalej. To, co było wczoraj, już dawno odłożył w akta. Teraz pisał o
nowych sprawach, cokolwiek by to nie było.
Silbergleit raz jeszcze spojrzał na adres w swoim note sie: Kochmann, Ratiborer
Straße i i niewyraźnie przypo mniał sobie, że dawniej chodził tam przez
Niederwallstraße, jednak nie był już tego pewien. Zapytał jakiegoś przechodnia,
potem jeszcze jednego, w końcu zakonni cę, która przechodziła w białym,
przybrudzonym już na rogach welonie ze skrzydłami. Kiedy wreszcie stanął przed
domem, na wizytówkach odczytał same nieznane nazwiska. Wyszła kobieta z balią
parującej bielizny.
-
Chciałbym do Kochmannów - powiedział Silbergleit nieśmiało.
Kobieta z hałasem odstawiła balię na kamiennej po sadzce i odwróciła się do
Silbergleita. Jej ramiona były wilgotne i czerwone. Odgarnęła z twarzy kosmyki
wło sów i bezceremonialnie zlustrowała obcego przybysza.
- Kto pana tu przysłał? 1 zapytała podejrzliwie.
Ten czas zasiał strach i podejrzliwość nawet w sercach prostych ludzi i pomyślał
Silbergleit i spojrzał na kobie tę, która wydała mu się tak naturalna i oczywista jak
ko rytarz domu, schody i mokra bielizna parująca z balii. Za późno przyszło mu do
głowy, że dzisiaj można było py tać ludzi o ulicę, kino, kościół, może nawet o Boga,
ale nie o Żyda.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział i chciał się wy mknąć.
- Niech pan wejdzie - odezwała się kobieta - o tym lepiej rozmawiać za jakimiś
drzwiami. - Zostawiła ba lię z parującą bielizną i zeszła pół stopnia niżej do
mieszkania w suterenie.
Silbergleit poszedł za nią. Wystarczająco długo chodził po ulicach. Pragnął spotkać
w tym kiedyś dobrze znanym, a teraz już obcym mieście człowieka, z którym
mógłby porozmawiać, kogoś, kto zaprosiłby go do swojego mie szkania, kto
zaproponowałby mu może filiżankę herba ty albo przynajmniej krzesło, żeby usiadł.
- Pan jest spokrewniony z Kochmannami, nieprawda, poznałam to przecież po
czubku pańskiego nosa - powie działa kobieta przyjaźnie, bez podtekstu. - Proszę
niech pan wejdzie i usiądzie. Widziała zmięty garnitur Silbergleita, rozpoznała
jednak owym spojrzeniem, którego można się nauczyć patrząc przez okna sutereny,
że musiał być kiedyś dobrej jakości i na pewno byt drogi. Otworzyły się jakieś drzwi
i w chmurze pary pokazała się dziecięca twarz. -Zaraz przyjdę - zawołała matka -
zamknij drzwi, widzisz przecież, że mam ważnego gościa.
-Jestem przyjacielem - powiedział Silbergleit - jeste śmy, to znaczy byliśmy
przyjaciółmi w czasach młodo ści. Wychowałem się w tym mieście.
- Przecież od razu wiedziałam - powiedziała kobieta już prawie wesoło i spuściła
rękawy sukienki. -Jakoś pana twarz od razu wydała mi się znajoma, niech zgad nę.
Nie mieszkał pan na podwalu na Niederwallstrage, Kreuzstrasse, przy nowej
poczcie? —Jej czerwone dłonie ciągle jeszcze błyszczały. Wskazała nimi krzesło z
tapicerką, w którym stalowa sprężyna tworzyła garb.
- Ach, proszę bardzo - powiedział Silbergleit i spojrzał na swoje ręce, które w tym
świetle wydały się mu jak ze starego pergaminu - przyjechałem do tego miasta z
wizytą i pomyślałem, że mógłbym przy tej okazji zobaczyć Kochmannów. - Usiadł i
potarł dłonie, które pragnąłby mieć w tej chwili tak czerwone jak ręce kobiety.
- To dobrze - powiedziała kobieta - ja . też najbar dziej lubię odwiedzać starych
przyjaciół, których daw no nie widziałam. Wydawało się, jakby tylko czekała na to,
żeby gość zajął miejsce, aby sama mogła oprzeć się wygodnie w wiklinowym
krześle.
- Pan radca sądowy już nie mieszka w tym domu. Żeby pan nie myślał! - Zrobiła
przerwę i podrapała wnętrze dłoni o wystający kawałek wikliny z poręczy krzesła. -
Żeby pan nie myślał! - powtórzyła. - Pan radca sądowy już wcze śniej wyprowadził
się na Miethe-Allee. Tutejsi ludzie wpro wadzili się całkowicie zgodnie z prawem,
to trzeba przy znać. No tak, w partii to już chyba trzeba być, ale wie pan, taką grubą
rybą to on nie jest, tego nie mogę powiedzieć, piorę im bieliznę i przy napiwku nie
są dusigroszami, to są... ach, pan chce już iść?
Silbergleit podniósł się. Chętnie słuchał kobiety. Jed nak otrzymał już swoją
informację, a kobieta miała wy starczająco dużo do roboty. I obok słyszał
sprzeczające się dzieci.
- Powinnam była zaproponować panu filiżankę her baty, ale widzę, że me ma pan
tak dużo czasu. Ale prze cież na kieliszeczek wystarczy, nieprawda? Mam tu likier
malinowy domowej roboty, musi pan spróbować...—Po szukała w fartuchu klucza,
otworzyła nim szafeczkę i wyciągnęła z niej butelkę i dwa kieliszki. - Jeżeli nie był
pan tak długo w mieście, musimy za to wypić po jednym!
- Może będę tu mieszkać - powiedział Silbergleit i wziął kieliszek.
-Broń Panie Jezu! - powiedziała kobieta ze strachem. -To znaczy, my jesteśmy
przecież tylko prostymi ludź mi... Wielu waszych wyjechało za granicę. A syn radcy
sądowego Kochmanna- stanęła bardzo blisko Silbergleita i jeszcze bliżej przysunęła
swoją twarz do jego - za strzelił się Za miastem w parku nad Kłodnicą.
- Ale dlaczego? - zapytał Silbergleit i postawił kieli szek na małym chybotliwym
stole. - To znaczy, dlacze go się zastrzelił? - Przypomniał sobie, że ciągle jeszcze
miał na głowie kapelusz, teraz wziął go do ręki i raz je szcze usiadł.
- To będzie już ze cztery, pięć lat temu - powie działa kobieta, przeciągając słowa,
jakby chciała tym samym przesunąć to zdarzenie w odległą przeszłość - to było już
tak dawno.
- Miethe-Allee dwanaście - powiedziała niespodzie wanie i zakorkowała butelkę. -
Pan Kochmann mieszka teraz w tym domu zupełnie sam, oni przecież nie odważą
się do niego zbliżyć.
- Czy Kochmannowie mieli...więc czy były kłopoty?
-Wtedy jeszcze tutaj nie mieszkaliśmy – powiedziała kobieta. - Musi pan długo
dzwonić albo może wołać, pan Kochmann mieszka zupełnie samotnie i czasami nie
otwiera. Wszyscy mu radzili, żeby też wyjechał za grani cę, ale on przecież nie chce,
ten pan doktor. Mówi za wsze: Tu jest moja ojczyzna, tu chcę być pochowany.
-Zna go pani dobrze? - dowiadywał się Silbergleit.
—Czy ja wiem- powiedziała kobieta, odkorkowała bu telkę na nowo i raz jeszcze
napełniła kieliszki. - Już od lat nie byłam w tym domu. Ale zawsze ich ceniłam, tych
Kochmannów, to nie to, co przyszło ze Wschodu, z Polakei, ci Żydzi śmierdzący
czosnkiem I niech pan wybaczy-pan też jest przecież wytwornym człowiekiem.
- Upiła odrobinę z kieliszka. - Więc wielkoduszni ludzie, ci Kochmannowie, czegoś
takiego dzisiaj już nie ma.
Kobieta mlasnęła. Poszła śladem wzroku obcego przy bysza i zauważyła, że patrzył
na kolorowego porcelano wego buta z utrąconym czubkiem. Kiedyś wkładała do
niego czasem kwiaty, lecz było to już dawno temu. Czego dzieci nie zniszczyły, mąż
rozbił po pijanemu. Na stare lata, kiedy to wszystko będzie już mieć za sobą, kupi
sobie no wego porcelanowego buta, piękniejszego i większego i napełni go wodą i
kwiatami.
Silbergleit milczał. Wyjął z kieszeni chusteczkę i prze tarł nią twarz. Nie był jednak
spocony. Wpatrywał się w sfatygowane meble, wpatrywał się w ścianę, z której w
niektórych miejscach odłupywał się tynk. Próbował so bie przypomnieć, czy był już
kiedyś w tym mieszkaniu. Światło wpadało z góry przez małe zakratowane okna i
rysowało na nagiej podłodze wąski złoty dywan.
- Bo on jest pod ochroną najwyższych władz, pan rad ca sądowy - powiedziała
kobieta szeptem, upajając się zdumieniem mężczyzny. - Wie pan chyba, że jego
córka wyszła za mąż za włoskiego pułkownika, który wte dy, w czasie okupacji był
tutaj szefem włoskich oddzia łów, ona jest teraz przecież siniorą Renzetti. Tak, pan
puł kownik nie poślubił żadnej Ballestrem, żadnej Schaffgotsch ani żadnej Henckel-
Donnersmark, chociaż panowie oficerowie byli wtedy częstymi gośćmi na zamkach
i w ma jątkach. On ożenił się z Kochmannówną, a teraz jest attaché ds. militarnych
pana Duce w Berlinie. Pewnego dnia, niech pan sobie wyobrazi - kobieta wzięła
kieliszek i przepiła do Silbergleita-Suse Kochmann weszła do mojego nędz nego
mieszkania w suterenie, no więc madamka Renzetti, ja, nic nie przeczuwając,
otwieram drzwi, i mówię, mój Boże, prawdziwa Kochmannówna w moim
mieszkaniu, mówię do dzieci, dalej umyjcie sobie szybko ręce, Kochmannówna w
naszym mieszkaniu, piękna kobieta, muszę panu powiedzieć, w Elegante Welt było
jej zdjęcie, jak Hitler całował ją w rękę, może pan sobie wyobrazić, zdjęcie
wędrowało w całym mieście z rąk do rąk, ale mi serce biło, więc ona mówi do mnie,
że chciałaby w naszej suterenie zostawić kilka przedmiotów na przechowanie i że
zapłaci mi za to dziesięć marek, w ogóle nie wiem, co tam jest w środku, klucz do
skrzyni zabrała ze sobą i powiedziała, że pan radca sądowy jest pod ochroną rządu
Rzeszy i gdyby kiedyś coś mu się miało przydarzyć, to zostawiła mi tutaj swój
adres...
Kobieta znowu podeszła do szafki, wyciągnęła z niej kopertę i pokazała ją obcemu
przybyszowi. Silbergleit nie chciał jednak czytać. Teraz chciał już iść, obawiał się
bo wiem, że kobieta mogłaby mu powiedzieć za dużo.
Złapał jej rękę i przytrzymał ją przez chwilę mocno, czuł niemal twarde,
zrogowaciałe odciski na jej dłoniach.
-Już sobie pójdę - powiedział Silbergleit. - Bardzo pani dziękuję. Myślę, że mi pani
bardzo pomogła.
- Czy ja wiem - powiedziała kobieta, popadając na gle w zadumę. - Nie
przeszłabym się ulicą z panem radcą sądowym. Gdyby mnie ludzie zobaczyli z
Żydem u boku, mogłabym mieć kłopoty, jesteśmy prostymi ludźmi, nieprawda? Co
mam robić z siedmiorgiem dzieci w tym mieszkaniu, będę zadowolona, gdy państwo
mi kilka zabierze.
-
Żegnam panią - powiedział Silbergleit, akcentując powoli każde słowo. Podniósł
się i wyszedł z pomie szczenia, potem schodami w górę na ulicę. Do Miethe- Allee
było tylko kilka kroków. Zaraz też odnalazł willę Kochmanna. Stała za wysokim
drewnianym płotem obra mowanym wysokim bukszpanem, jakby opuszczona. Na
bramie ogrodu nie widać było żadnej wizytówki. Silber gleit minął ją ani razu nie
spowalniając kroku, rzucił kilka trwożliwych spojrzeń na dom, nic więcej;
wydawało mu się, jakby ktoś siedział za oknami i obserwował ulicę. Po tem
zawrócił. Zdecydowanie nacisnął dzwonek. Odszedł krok do tyłu, żeby pokazać się
ukrytemu obserwatorowi za oknem. Potem zadzwonił raz jeszcze. Jednak w domu
nikt się nie poruszył. Sllbergleit napisał coś w swoim no tesie, wyrwał kartkę i
wrzucił ją do skrzynki na listy. Nie dziwił się, że nikt nie otwierał. Tak było raczej w
porządku. Za godzinę chciał spróbować jeszcze raz.
18
- Dalej, Polaku, tańcz! Ruszaj się, kręć się wkoło, kręć się wkoło, cały czas wokół
drzewa!
Poprzez gwar dało się to wyraźnie słyszeć.
Chodzi słoń dokoła Kręci się leniwie Tak źe nikt nic nie wie
Ktoś wystąpił z kręgu, podchodząc bardzo blisko do związanego chłopca.-Dalej,
śpiewaj: Jeszcze Polska nie zginęła. Czy się może wstydzisz, że jesteś Polaczkiem?-
Upadł przed chłopcem, złożył jego ręce i zaczął krzyczeć niemal załamującym się
głosem: - Śpiewaj to, Polaczku: Jeszcze Polska nie zginęła... i tak dali, i tak dali...
Chłopiec, który był przywiązany dó brzozy, powoli prze suwał się wokół pnia, po
omacku stawiając w trawie małe kroki w bok, jego białe ramiona ocierały się o korę.
Szedł w powolnym rytmie, który wydawał się należeć wyłącz nie do niego i *nie dał
się przez innych popędzać, nawet wtedy, gdy ktoś go opluł, ktoś inny dźgnął
konarem w brzuch, a trzeci kopnął. Jeden z nich z krostowatą twarzą rozpiął spodnie
i wśród dopingujących okrzyków i śmiechu pozostałych zaczął szczać wysokim
lukiem, coraz bliżej kie rując strumień ku chłopcu, bał się jednak w niego trafić.
Josel chciał się rzucić na sikającego chłopca, coś go jednak powstrzymywało. Chciał
zaczekać, aż chłopiec na prawdę obsika ofiarę, żeby naładować się tym większym
oburzeniem i wściekłością.
- Hej, co wy tam robicie z tym chopkiem? - wrzasnął nagłe Zezok. Jego głos
nabrał ostrości, której Josel jeszcze nigdy u niego nie zauważył.
Dzieci umilkły, krąg został przerwany, ale się nie rozpro szył. Wszyscy ze
zdziwieniem patrzyli na Zezoka i Josela.
Chłopiec podniósł głowę. Pokazał im twarz mokrą od potu i dość wystraszoną. Usta
były wpółotwarte, jakby z trudem łapał powietrze do oddychania. Kiedy jego oczy
natrafiły na skrzyżowane spojrzenie Zezoka, znowu opu ścił głowę.
Josel podszedł do niego i podniósł brodę chłopca do góry, żeby dokładnie zobaczyć
jego twarz. Starał się to zrobić delikatnie, co mu się udało tylko w połowie.
- Skąd jesteś? - Nie przypominał sobie, żeby już kie dyś widział chłopca. Pot i
smark na twarzy odpychały go i czyniły jego głos ostrzejszym niż zamierzał. -
Powiedz, skąd jesteś? - Dajcie tu nóż - zawołał Zezok. - Nikt nie ma scyzoryka? -
Rozejrzał się wkoło.
Wonzak pierwszy oderwał się od grupy i przyniósł nóż. Miał na sobie brązową
koszulę i czarne spodnie, lecz ko szula była szeroko rozpięta pod szyją, nie można
więc było powiedzieć, że chodził w mundurze pimpfa*. Wszy scy, którzy go znali,
nigdy nie widzieli go w innym stro ju. Kiedy była służba w HJ, wokół szyi
zawiązywał tylko czarną chustkę. I wtedy mył sobie przedtem ręce.
Zezok wziął nóż i rozciął chłopcu więzy.
—Z osiedla - powiedział cicho chłopiec przy drzewie.
•' — Skąd? - Zezok właściwie nie był głuchy.
- Jestem z osiedla Huldschinskiego! | Mówił z twardym akcentem. Wysunął białe
ramiona do przodu i czerwonymi dłortml rozcierał ściśnięte sznurem miejsca. Potem
osunął się plecami po pniu drzewa i wyczerpany opadł na trawę.
- Obetrzyj twarz! -Josel chciał mu dać chusteczkę, ale żadnej nie znalazł.
Chłopiec przetarł twarz rękawem koszuli-i przez to wszystko jeszcze tylko
pogorszył.
Mógłby teraz spokojnie okazać trochę wdzięczności - pomyślał Zezok, który się nad
nim pochylał - jednak jego twarz była równie przestraszona jak wcześniej.
-Jak się nazywasz?- zapytał Josel z góry.
- Hottek. Tak wszyscy na mnie wołają.
- A jak się tu znalazłeś? - zapytał Zezok od dołu.
- Szedłem do domu i na górze, na moście Hindenburga, tam mnie złapali.
Tymczasem ja im nic nie zrobiłem, przysięgam na świętą Barbarę. A oni mnie tu po
prostu przywlekli, dając mi smary...
Podwinął wysoko rękawy i rozsunął koszulę u szyi aż do ramion, żeby pokazać, jak
go popychali i bili. Zezok nie mógł niczego dostrzec. Widział tylko białą dziecięcą
skórę z siwawym odcieniem.
Chłopcy z kręgu przysunęli się teraz bliżej.
-Bo on jest przecież Polaczkiem- powiedział ten z kro stowatą twarzą. - Tak, on tam
na moście gwizdał hymn Polaczków- powiedział Karl z pyzatymi policzkami,
którego nazywali Cherubinem.
- Dlatego go tu przywlekliśmy - powiedział Wonzak w swojej koszuli pimpfa.
- Ale ja wcale nie jestem żadnym Polaczkiem - po wiedział Hottek w trawie.
- Nagle zaczął uciekać. A dlaczego ktoś ucieka? Bo jest winny. I wtedy wzięliśmy
go właśnie w obroty—powie dział najmłodszy, którego nazywano Chopklem.
Najmłod szy zawsze był chopklem.
-Pomyśleliśmy - powiedział powoli ten z krostowatą twarzą - niech Zezok
zdecyduje, co z nim zrobimy. Zezok jest naszym wodzem.
Zezok wstał. Zezował jeszcze bardziej niż zwykle. Zawsze gdy był szczęśliwy albo
podniecony, zezował szczególnie mocno. Nie był pewien, jak powinien się
zachować, bowiem jego ferajna w nienawiści do tego obcego chłopca stworzy ła
wspólnotę, z której on czuł się wykluczony. On to wy czuwał. Teraz jednak znowu
do nich należał.
- Wspólnie o tym zdecydujemy - powiedział. Spoj rzał przy tym jednak tylko na
Josek. O ile był w stanie spojrzeć.
Josel powiedział do chłopca w trawie: - Postaraj się stąd zmyć, jeszcze zanim się
ściemni, bo oni cię jeszcze zmasakrują. - Myślał tak naprawdę, powiedział to jed
nak jak żart. Zaśmiał się i podszedł do ognia.
Wojna, czarnych jest na Kubie
Rozdzierają strzały noc
- śpiewał Josel. Zwrócił się do Zezoka, który poszedł za nim. - Znasz to?
A Zezok podchwycił:
Kanibale ruszają w bój
Strzeżcie się biali wpaść w ich moc
I obydwaj ze śmiechem wybijali rytm na udach: umba umbarassa, umba umbarassa
umba bum.
Wonzak uwiesił się Zezoka. - Myślę, ze on jest raczej ewangelikiem - powiedział i
pokazał do tyłu. - Często bywam na osiedlu Huldschinskiego i nigdy go tam nie
widziałem.
No więc w to, że Wonzak był choćby raz w swoim nie kompletnym mundurze
pimpfa na osiedlu Huldschinskie go, nigdy by mu nie uwierzył. Na osiedlu
Huldschinskie go mieszkali najbiedniejsi hutnicy i tamtejsze dzieci nie tolerowały
żadnego obcego chłopaka.
- Teraz chciałbym zakurzyć jednego - powiedział Josel do Zezoka. - Obiecałeś mi
przecież!
Zezok dał znak Wonzakowi, który z kieszeni na sie dzeniu wyciągnął paczkę
papierosów. Zezok wyciągnął sobie jednego i podał dalej Joselowi całą paczkę.
Won- zak podsunął mu rozżarzoną drewnianą szczapę.
- Najpierw gościowi, to jest Josel Piontek, on jest w porzundku! - powiedział teraz
do pozostałych, którzy go nie znali. Jednak znali go wszyscy, przynajmniej z
opowiadania. To, że w pustym wagonie towarowym poje chał do Twardawy,
wszędzie się rozniosło.
Salem - najlepszy papieros ze snu!
Lepszy niż naga kobieta w łóżku!
- Co w ogóle mieliście zamiar z nim zrobić? - zapytał Zezok cicho i lekko odrzucił
głowę do tyłu. Myślał o tym, że chłopiec z osiedla Huldschinskiego mógłby się
kiedyś pojawić w tym trójkącie utworzonym przez zagajnik, Bytomkę i rzekę
Kłodnicę wraz ze swoją ferajną 1 straszliwie się zemścić za takie potraktowanie.
- Czy ja wiem - powiedział Wonzak, który chętnie przejmował funkcję Zezoka,
kiedy tego nie było. Jak na swój wiek był silnej budowy ciała 1 przerasta! Zezoka
o głowę. Jego ręce były jak placki. Wszystko co robił było trochę powolne. Także
jego mowa.
- Przywlekliśmy go aż tutaj i nagle po prostu tu był, więc nie mogliśmy go tak
zaraz wypuścić - Wyszczerzył zęby, a po chwili dodał:—Ktoś powiedział, że
powinni śmy go związać, żeby w żadnym wypadku nie zwiał. To wszystko.
On już by wiedział, co można zrobić z obcym chłop cem, ale nie miał odwagi
powiedzieć. Po prostu we pchnąć do Kłodnicy! Wtedy musiałby przepłynąć
na,drugą stronę, do osiedla Huldschinskiego. Wtedy by się go po zbyli. Teraz już
jednak przepadło. Zezok przyprowadził Josela, który nigdy by na to nie pozwolił.
Tak, on byłby nawet w stanie popłynąć za chłopcem i wyciągnąć go z wody.
i Zupa gotowa- zawołał chłopiec przy palenisku 1 po pchnął kocioł, aż ten się
zakołysał.
Obcy chłopiec siedział w trawie i od czasu do czasu przecierał twarz ręką. Nie mógł
jeszcze całkiem pojąć, że ci, którzy go od godziny pędzili, popychali, bili,
poszturchiwali, wiązali i otaczali kołem, teraz w ogóle się nim nie zajmowali. Z
nieufnością właściwą dla jego wie ku myślał o pułapce. Stoczył się trochę w bok, z
dala od brzozy, za paproć. Kiedy i teraz nikt nie spojrzał w jego kierunku, wstał.
Kiedy jednak poczuł, że drżą mu kola na, usiadł z powrotem. Przyglądał się
pozostałym, jak nalewano im przy ogniu zupę do słoików. Pewnego dnia powiedział
do siebie - zemszczę się.
Zezok podszedł do ognia. Podstawił pusty słoik po dże mie. - Dla dwóch do biksy* -
powiedział - dla Josela i dla mnie- i głową pokazał w stronę Josela, podczas gdy
jego wzrok powędrował w zupełnie innym kierunku. Chłopiec przy ogniu napełnił
słoik aż po brzegi. Był tak gorący, że w drodze powrotnej musiał go wielokrotnie
odstawiać. - Masz, zaczynaj - powiedział do Josela i postawił słoik na ziemi. Spod
szdki wyciągnął łyżkę.
Zezok dwa razy w tygodniu spotykał się w tym zagaj niku ze swoją ferajną z
Teuchertstrafie. Tutaj byli sami, tu bawili się w swoje zabawy, o których inni nie
mogli się nic dowiedzieć, tutaj chowali to, co znaleźli, a może nawet zwędzili w
ciągu tygodnia i zawsze było tu coś do jedzenia: kartofle pieczone w żarze węgla
drzewne go, zupy przygotowane z proszku, a czasem kawałek chleba komiśnego z
margaryną. Potem była lemoniada, którą robili sobie sami z proszku i czystej wody z
rzeki, czasami też piwo i - odkąd on został przywódcą tej ferajny - nawet sznapsik,
w który zaopatrywał się u dzi kiego mnicha albo u swojego najstarszego brata Toni-
ka. Może też tylko dlatego został przywódcą bandy z Teuchertstrasse. W każdym
razie uważał, by nikt się tym nie upił i wtedy może nie trafił już do domu albo nawet
zdradził ich kryjówkę.
Josel wyłowił z zupy gruby kęs mięsa. Długo go gryzł, a potem paznokciem
wydłubywał włókna mięsa z zębów.
- Czy ten chłopak nie powinien też dostać coś do je dzenia? - zapytał niewinnie
siedzących w kręgu. Pozo stali byli całkowicie pochłonięci jedzeniem, a może już
tym, co miało nastąpić później. Wiatr przyniósł odgłosy ze stacji rozrządowej. Jakaś
lokomotywa z sykiem wypu szczała parę coraz głośniej w krótkich odstępach czasu.
-
No jasne - powiedział Zezok po chwili - chłopak też powinien coś dostać, on
absolto nie wygląda na ta kiego, u którego w domu mięso jest częściej niż raz w
tygodniu.-Zezok z wysiłkiem pracował łyżką. W zupie były kluski, które ciągle
ześlizgiwały się z łyżki.
-Polaczku! - zawołał. - Jak się nazywasz? Ach tak, Hottek ci na imię. Chodź no
tutaj, Hottek. Też coś dosta niesz z zupy. I jeżeli w domu absoluto nic nie powiesz
o tym, co tu widziałeś, to potem dostaniesz jeszcze łyk sznapsika.
Hottek przybliżył się powoli. Ręce trzymał na plecach, jakby już nie chciał innym
przypominać o tym» co się zdarzyło.
- Przynieś sobie tam od chłopca przy ogniu coś do je dzenia - zachęcał go Josel,
grzbietem dłoni ocierając so bie usta.
Hottek w milczeniu podszedł powoli do ognia, mija jąc Zezoka i Josela, tam odebrał
w słoiku po dżemie pełną chochlę zupy, nieufnie, z wahaniem, jakby jeszcze nie
mógł uwierzyć w zmianę uczuć, 1 tak samo powoli i w milczeniu wrócił do swojej
brzozy, gdzie usiadł tak,
żeby cały czas mleć innych na oku.
- Pewnie jesteś czymś lepszym - krzyknął za nim Wonzak, który skończył jeść
zupę. Przesunął się trochę na bok, żeby zrobić Hottkowi miejsce, lecz ten, prze
chodząc w ogóle tego nie zauważył. - Nakrywa swój własny stół - powiedział
Wonzak szyderczo, trochę obrażony. - Polaczek!
- Kiedy on nie jest przecież żadnym Polaczkiem - odparł Josel łagodnie. Pomyślał
o tym, co chłopiec po wiedział przedtem.
- Dajcie mu najpierw zjeść - odezwał się Zezok. Nie chciał niczego ryzykować.
Ani wobec Josela, ani wo bec swojej ferajny. Na dnie słoika osiadła gęsta papka z
klusek, kartofli i kawałków mięsa. Odchylił głowę do tyłu, przystawił słoik do ust i
stukał w niego, dopóki papka nie zaczęła się przesuwać. Przeżuwał z zadowole niem
i z zadowoleniem powiedział potem: - Czytałem w gazetach (on naprawdę czytał
gazetę, wszyscy to wie dzieli), co Polaczki robią z biednymi volksdeutschaml.
Zabijają ich po prostu na śmierć... na ulicy, 1 twierdzą, że to niemieccy szpiedzy...
-
Tak, to prawda gj powiedział Cherubin – słyszałem o tym w radiu, wyganiają
Niemców z domów i pędzą ich na bagna albo do rzek, aż się utopią.
- No więc, gdzie drwa rąbią, tam iskry lecą - powie dział chłopiec przy ogniu
niemal wesoło i pogrzebał w żarze.
- Nasi się za to zabierają i wcale się nie patyczkują - powiedział Wonzak.
—Mój brat - powiedział Chopek - jest w pierwszej li nii w walczącym oddziale;
możecie sobie wyobrazić, co on robi z takimi Polaczkami.
Nikt nie mógł sobie tak całkiem wyobrazić, co też duży brat małego Chopka robi z
Polakami. Jednak wszyscy z wysiłkiem coś sobie wymyślili.
- Polaczek to Polaczek - powiedział Wonzak z uporem, kończąc rozmowę.
Jedli swoją zupę albo już ją skończyli jeść i czekali na coś nowego, może na
sznapslka, który później dostaną, a może tez na to, źe coś się wydarzy.
Była wojna, dla nich nic się jednak nie zmieniło, oprócz tego, że przez kilka dni nie
musieli chodzić do szkoły, gdyż ich klasy były zajęte przez żołnierzy, którzy
przybyli skądś, z bardzo daleka z Rzeszy. Teraz jednak żołnie rze pociągnęli dalej,
w głąb Polski, przekraczając grani cę. Nazajutrz chłopcy znowu będą siedzieć w
swych sta rych salach lekcyjnych, które nie będą już pachnieć mchem i kredą jak
zwykle, lecz skórą, męskim potem i sprośnościami, przynajmniej przez pierwsze
dni, i znowu będą musieli recytować prawo i lewobrzeżne dopływy Odry, tworzyć
zdania względne albo wyciągać pierwia stki i wszystko będzie tak jak dawniej.
Wojna była czymś, co dotyczyło dorosłych, może trze ba będzie poczekać, aż
samemu się dorośnie, i kto wie, przy odrobinie szczęścia, potrwa ona jakiś czas i
zdąży się jeszcze w porę. Najpierw jednak, kiedy się ściemni, odejdą stąd, pójdą
wzdłuż Bytomki, mijając ogródki działkowe, do Sośnicy albo idąc na przełaj przez
tory do mostu Hindenburga, a za kilka dni spotkają się gdzie indziej, i tak będzie
jeszcze przez jakiś czas, dopóki pew nego dnia nie przyjdą inne dzieci, młodsze i
wtedy one rozpalą ognisko i będą gotować jakąś zupę z ukradzio nych kostek maggi,
z ukradzionych klusek i kartofli albo może piec w ognisku kartofle w mundurkach, a
może też, w ciemności, doprowadzać do eksplozji butelki po piwie czy blaszane
puszki z karbidem albo też wyrzu cać w powietrze żar z ogniska. I czekać, aż będą
wię ksi i doroślejsi Tak to tu było,
-To już lepiej było pogonić Polaczka.
-Kiedy on nie jest przecież żadnym Polaczkiem.
-No to jest ewangelikiem.
-To tak samo źle.
Zeszli do rzeki ł wypłukali w wodzie swoje blaszane puszki albo słoiki po dżemie.
- Przyniosę teraz butelkę sznapsika - powiedział Ze- zok i wszedł w gęstwinę, skąd
w jemu tylko znanym miej scu wykopał z ziemi butelkę. Wrócił, trzymając ją
wysoko w obydwu rękach niczym trofeum.
- Czy to nie jest coś, czy tó nie jest coś- zawołał i potrzą snął butelką - czy to nie
absoluto bomba! - Wytarł szyjkę butelki do czysta. - Ale nie pluć przy tym do
środka! - Przyłożył butelkę do wargi, pociągnął mały łyk i otrząsnął się przy tym.
Podał butelkę dalej do Josela. - Masz - po wiedział- to nieźle piecze w gardle. Ale to
odurza.
I ze szczęścia zezował we wszystkie strony.
Josd przetarł powierzchnią dłoni szyjkę butelki, tak jak to widział u innych, potem
przystąpił do picia, wysunął język do przodu, przygotowując się na długi łyk. Kiedy
opuścił butelkę, wstrząsnął nim kaszel, I jego gardło pa liło jak lawa. - Barrdzo
dobite - powiedział ciężko dy sząc; w ten mniej więcej sposób wyraził odwrotność
tego, co czuł. Podał butelkę dalej do Wonzaka, który stał już obok niego. Pozostali
ustawili się w międzyczasie w rzędzie, żeby wódka też ich nie ominęła.
- Należysz do nas - powiedział Zezok do Josela, kiedy ten się uspokoił. Josel
uśmiechnął się z zakłopotaniem. Nie był zbyt wiele starszy od tych chłopców tutaj,
ale jest taki czas, kiedy przez rok albo dwa lata różnicy człowiek od dala się od
Innych na kilometr. W tym momencie czuł się W stosunku do tych chłopców
dorosłym i nagle wszystko tutaj wydało mu się dziecinne.
- Nie wiem - powiedział, wyciągając z kieszeni no wego papierosa - czy mam dla
was dość czasu... - Czuł, źe musi stąd teraz odejść, z pewnością jeszcze zanim się
ściemni. Zjadł pół słoika zupy, wyłudził paczkę papiero sów, a teraz pociągnął
nawet porządny łyk sznapsika. Nie można się już było spodziewać wielu nowych
rzeczy. Spojrzał na słońce, które znajdowało się na zachodzie i właśnie nadziało się
na tyczki grochowe w przylega jących ogródkach działkowych.
- Zostałbym jeszcze chętnie i popatrzył, jak robicie wa sze karbidczyki, ale muszę
spadać - powiedział.
Zezok nie dał się zwieść. - Należysz do nas i wrócisz, jasne! - Kiedy inna ferajna
miałaby kiedyś zakwestionować jakieś ich miejsce, wtedy dobrze było mieć kogoś,
kto był trochę starszy.
- Zostawcie Polaczka w spokoju - powiedział Josel.
I był zły, że on sam powiedział teraz Polaczek.
Obydwaj spojrzeli w kierunku brzozy, gdzie siedział chłopiec, spokojnie, niemal w
bezruchu, jakby był czę ścią tego krajobrazu.
- Nikt mu nic nie robi - powiedział Zezok dumnie - przecież widzisz!
-Puść go – nalegał Josel. Wiedział, że nie będzie mógł stąd odejść, dopóki chłopiec
nie zniknie.
Zezok obejrzał się na innych. Rzucał głową w różnych kierunkach. Nie chciał pytać
wszystkich, ale kilku chciał jednak zapytać. Więc zapytał ich: - Mamy go puścić?
-Tak, tak, niech zwiewa, mech zwiewa - powiedział wesoło Chopek, do którego
dotarła właśnie butelka. Czekający go łyk wódki bardzo go podniecał.
- Znikaj jak kiełbasa na wietrze! Zwijaj manatki, zgiń przepadnij! Abtrimoo* z
mm! Wynoś się! - wołali pozo stali jeden przez drugiego.
-Jednak musi trzymać mordę na kłódkę - powiedział Wonzak poważnie.
Obserwował butelkę i liczył w myś lach, czy aby dostanie mu się jeszcze łyk, kiedy
butelka zacznie krążyć po raz drugi. Sądząc po jego twarzy, mu siał sobie chyba
robić nadzieję.
-
Możesz iść - powiedział Zezok do obcego chłopca
- nikt ci już nic nie zrobi. Radzę ci jednak, zapomnij co tutaj... najlepiej będzie, jak
w ogóle zapomnisz, że tutaj byłeś! - powiedział. Zabrzmiało to jak żądanie, a
jednocześnie jak sprawa, która tym samym została zamknięta.
Josel podciągnął chłopca za rękę do góry, ostrożnie, żeby go nie przestraszyć. »-
Chodź, Hottku, wstań i zmykaj! Przejdź przez strumień i przez tory, a za wielką
szopą dla lokomotyw w górę nasypu, wtedy znajdziesz się mniej więcej w swoich
stronach.
Usiłował być łagodnym, ale nie za bardzo przyjaznym. Popchnął chłopca lekko,
zachęcająco, prawie czule.
- Dziękuję - powiedział tamten - znikam. - Jego głos jeszcze trochę drżał. Spojrzał
w stronę pozostałych, którzy stali teraz raczej zakłopotani: butelka przeszła raz w
kolo i znowu dotarła do Wonzaka, który trzymał ją przed sobą w wyciągniętej ręce i
czekał, aż Zezok i ten drugi tam wrócą, żeby rozpocząć nową kolejkę.
Hottek odszedł. Parę pierwszych kroków przeszedł bokiem, żeby widzieć, czy
naprawdę nikt za nim me idzie, potem wydłużył krok; kiedy przeszedł strumień,
który tu nie sięgał nawet do kolan, tylko od czasu do czasu oglądał się jeszcze za
siebie.
-Ja też już pójdę - powiedział Josel i w zadumie popa trzył za chłopcem, który
zniknął za nadbrzeżnymi zarośla mi. Prawie mu zazdrościł: jeszcze przed chwilą
związane mu i wydanemu na pastwę samowoli hordy hałasujących chłopców. To
musiało być niesamowite uczucie móc te raz biec wolno, samotnie, bez przeszkód
nadbrzeżną łąką w zmierzchu. Josel przeciągnął się. Uwielbiał wielkie uczu cia.
Chętnie poszedłby za Hottkiem, objąłby go ramieniem i jeszcze przez chwilę
odgrywałby tak rolę jego obrońcy. Musiał jednak brać pod uwagę Zezoka, który
odczułby to jako zdradę. Był zły, że nie znalazł odwagi, żeby przynaj mniej
przeprosić Hottka za innych. W końcu bili go i przy wiązali do drzewa, i kto wie,
gdyby nie przyszedł, co by z nim jeszcze zrobili. Zezok przyłączyłby się do innych,
nie wątpił w to ani przez chwilę. Spojrzał na niego kątem oka. I chociaż teraz znał
go już przecież dość dobrze, nie wiedział w tym momencie, czy Zezok odpowiedział
mu wzrokiem czy też popatrzył zupełnie gdzie indziej.
- Zanim się zmyjesz, dostaniesz jeszcze jednego so czystego łyka sznapsika -
powiedział Zezok. Wiedział, że Josel wolał przebywać z takimi, którzy byli od niego
starsi, a więc już prawie dorośli. Jednak sznapsika nie mogli mu dziś wieczorem
zaoferować, w każdym razie nie tyle co on. Bo on zakopał w piasku jeszcze dwie
bu telki, które przed kilkoma dniami buchnął żołnierzom na szkolnym placu. Skinął
na Wonzaka, który przyniósł mu butelkę i chdał ją zaraz podać dalej Joselowi,
potem za wahał się jednak: nie chodziło teraz jedynie o kolejność, chodziło o
prestiż, a on tu był przywódcą, do niego na leżał pierwszy łyk drugiej kolejki, tego
oczekiwali od nie go pozostali, przede wszystkim Wonzak, który chętnie zająłby
jego miejsce. Był więc do tego zobowiązany, wo bec tego pociągnął spiesznie mały
łyk i tak samo spie sznie podał butelkę dalej do Josela.
Josel przystawił butelkę do ust i skrzywił twarz, zanim jeszcze poczuł wódkę w
gardle. Dlaczego to musiało być takie obrzydliwe i jeszcze tak strasznie palić w
gardle! Na szczęście to szybko ustępowało, a to/co'było potem, bez wątpienia warte
było początkowej męki. Bowiem teraz z żołądka podnosiło się przyjemne ciepło i
rozchodziło się po całym ciele, przenikając aż do koniuszków palców, u rąk i u nóg,
aż do przyrodzenia, tak, nawet do głowy; czuł, jakby jego krew szybciej krążyła i
porywała przy tym ze sobą trochę ociężałe ciało tak, że zaczynało się ono unosić.
Czuł w każdym razie lekkie kołysanie. Podał butelkę dalej do Wonzaka i usiadł na
darni spoglądając ponad Bytomką na ciemny las. Tylko kilka kilometrów dalej
znajdowała się polska granica. Żeby tam dojść pieszo potrze ba było niewiele więcej
niż pół godziny. Teraz, kiedy żołnierze wdarli się już w głąb Polski, może nie będzie
już granicznych zapór, szlabanów i zasieków z kolczastego drutu 1 można będzie
wejść daleko w głąb kraju, do Ma koszów, Bielszowic albo do Halemby, może
nawet do Mi kołowa, Katowic albo Królewskiej Huty.
Zezok przełamał papierosa, zapalił obydwie połówki i podał jedną Joselowi. Wódka
i dym: Josel miał uczucie, jakby właśnie zbliżał się do czarnego lasu. Już nie myślał
o tym, żeby dogonić Hottka. Pójdzie w innym kierunku.
Zezok usiadł naprzeciw Josela. Ze wszystkiego był zadowolony. Był piękny smutny
pogrzeb, mieli dobrą zupę z maggi, w końcu porządny łyk sznapsika i nawet
papierosa marki Salem. Spojrzał na rzekę. Nie chciał stąd odchodzić. - Wojna~
powiedział - to jest wojna. - Miał nadzieję, że ten stan rzeczy trochę jeszcze potrwa.
Mo gliby skombinować u żołnierzy jeszcze więcej zapasów i ukryć je. Mogliby się
zabawić jeszcze kilka razy. A pewnego dnia złapią być może raz jeszcze
prawdziwego Polaczka. Może jednak nie powinien był wypu szczać chłopca.
Zezok i Josel spojrzeli na siebie porozumiewawczo, przy czym każdy z nich myślał
o czymś innym.
- Mam jeszcze różne plany - powiedział Josel - mu szę już iść. - Myślał o domu w
ogrodzie i że jeszcze nie znalazł okazji, żeby tam wejść, aby wyjawić tajemnicę,
która może nie była już żadną tajemnicą. Gdyby teraz poszedł, może zdążyłby
jeszcze na czas.
Zezok odczytał z twarzy Josela, że teraz nie mógł go już dłużej zatrzymać. - No to
dajcie tu jeszcze raz butel kę. Chłopcy - zawołał do pozostałych. - Josel chce iść,
jeszcze jeden pożegnalny łyk dla Josela Piontka!
I żeby inni nie szemrali, zaraz dodał: Mam jeszcze jedną flaszkę. Zaśmiał się przy
tym.
Chopek podszedł z butelką, w której pieniła się jedy nie resztka. Potrząsał butelką z
rozczarowania, że nic mu się już nie dostanie.
Josel odmówił. - Nie wysyłaj za mną nikogo - powie dział - bo zrobię z nim to, co
wy chcieliście zarobić z Polaczkiem... - Zaśmiał się. Minął Zezoka, dotykając przy
tym przyjaźnie jego ramienia i wdrapał się na górę skarpy nad Kłodnicą, szedł
wzdłuż rzeki w kierunku mo stu Hindenburga.
Słońce zaczynało, jak to często bywa w pogodne wrze śniowe wieczory, rozpalać
rozległy horyzont na zachodzie, jeszcze godzina i będzie ciemno. Zezok skrzyżował
ramio na pod głową i odchylił się do tyłu. Pozostali zaczęli upy chać do kartonu
wypłukane puszki i słoiki po dżemie albo gwoździem wybijać dziury w dnie puszki
po konserwie albo zbierać suche drewno i łamać je na małe kawałki, co dawało
osobliwą muzykę albo napełniać karbidem puste butelki po piwie, aby później, gdy
się ściemni, szczać do środka, odrzucać je wysokim łukiem i słuchać, jak z głu chym
trzaskiem eksplodowały w powietrzu. Hannes z kro stowatą twarzą zaczął czinkem
monetami o pień drzewa, lecz nie mógł nikogo namówić do wspólnej gry, więc
czinkerował dalej sam przeciw sobie. ‘
Z zaskoczeniem podnieśli wzrok, kiedy usłyszeli nad sobą krzyk. Górą po
nadbrzeżnej skarpie Kłodnicy Wonzak gnał przed sobą Hottka. Prawe ramię
wykręcił mu do tyłu, tak że chłopiec posuwał się w przód pochylony. Ucichło
walenie młotkiem w blachę i trzaskanie gałęzi; Zezok, który źdźbłem trawy czyścił
sobie ucho, odrzucił je i wstał.
- Przyłapałem go - wołał Wonzak - przyłapałem go, jak schował się po drugiej
stronie w ogródkach działko wych i żarł zwędzone pomidory. - Mocniej wykręcił
jego ramię i przypędził Hottka bliżej. - Wtedy chciał zwiewać, wyobraźcie sobie -
krzyczał z góry. Po jego głosie moż na było poznać zdumienie, że ktoś, kogo uważał
za Po laczka, odważył się przed nim uciekać.
Hannes przerwał czinkem, zebrał monety. Wysunął swoją krostowatą twarz do
przodu i pobiegł na górę nadrzecznej skarpy, “-ja przecież mówiłem, że nie trze ba
było puszczać Polaczka.
Zezok wygładził Spodnie i potarł przy tym ręką po przyrodzeniu. Przechylony wpół
wspiął się na wzniesie nie. Po Joselu jak okiem sięgnąć nie było śladu. Powie dział:
- Myślałem, że już dawno jest w domu... Nie bę dzie nas chciał absoluto zdradzić... -
Powiedział to po woli, wyraźnie ironizując, żeby też inni zrozumieli, co przez to
chciał powiedzieć.
- To był błąd, że go wypuściliśmy - powiedział ten z krostowatą twarzą - on za
dużo widział, w tym rzecz.
Wonzak, jakby na potwierdzenie tych słów, silniej wy kręcił jego ramię, a Hottek
krzyknął. Zezok podszedł do niego bardzo blisko, zobaczył, jak chłopak się podł.
Wła ściwie było mu go żal, bo wiedział, że bez Josela już go nie uwolni od innych.
Spróbował między nim a sobą stworzyć dystans i powiedział: - No coś takiego, coś
ta kiego. - Nie wiedział, co innego miałby powiedzieć.
Hottek podniósł głowę: - Przecież wiesz, że nie zwia łem... - Wydusił to z siebie
urywanym głosem, gdyż Won zak wykręcał mu ramię i z bólu musiał się zgiąć
jeszcze bardziej.
- Zamknij gębę - krzyknął Wonzak głośno - zwędzi łeś pomidory z ogródków
działkowych biednych koleja rzy i za to trzeba odpokutować.
- Puść go - powiedział Zezok ostro do Wonzaka. Za uważył, jak Wonzak i
krostowata twarz porozumieli się ze sobą. On chciał do nich należeć.
-Jeżeli zwędził pomidory, trzeba go ukarać, to jasne - powiedział. - Ale tylko za to!
Bo on nie zwiał, puściliśmy go przedtem wolno, kiedy tu ciebie nie było, Wonzak.
Zgadza się, Hannes?
Ten z krostowatą twarzą przytaknął niechętnie. - Czy nie podeptał też kwiatów? On
byłby zdolny podeptać kwiaty, ten dulik.
- Tak, tak, on to zrobił, leciał na przełaj przez ogród ki, kiedy go dopadłem -
powiedział Wonzak pospiesznie, jakby się bał, że znowu można będzie wypuścić
chłopca i wszystko byłoby na próżno.
Zezok wmówił sobie, ze za to trzeba było ukarać Hott- ka; w ten sposób mógł
szybciej zapomnieć, że rzeczywi ście odesłał chłopaka. Zrobił to razem z Joselem, i
Josela już tu me było. - Więc zwędził pomidory - Zezok utwier dził się w swoim
oburzeniu - kiedy my przecież nakar miliśmy go tutaj... - Wsunął trzy palce pod
brodę Hottka
i szybkim ruchem podniósł ją do góry; kiedy jednak chło piec spojrzał na mego
wylfiownie, szybko zaczął zezo wać w innym kierunku.
- Brakowało tylko, żeby dostała mu się jeszcze porcja sznapsika - powiedziała
krostowata twarz z pogardą.
Wonzak pochylił się, podniósł kilka kamieni i włożył je Hottkowi do kieszeni. -
Żeby znowu me uciekł - po wiedział.
Zezok poczuł, że Wonzak i krostowata twarz zbratali się przeciw niemu. Właściwie
nie on, tylko Josel wypuścił Hott ka, więc nic go to już nie obchodziło. Chciał być
razem z innymi, dlatego zgarnął rękami piasek i upchał go Hott kowi w kieszeniach.
- Tak - powtórzył mały Chopek podniecony - żeby znowu me uciekł! - Uklęknął i
Chopek wsypał Hottkowi piasek do drugiej kieszeni spodni, który jednak znowu
wyciekł dołem, gdyż była w mej dziura, jednak w podnie ceniu Chopek w ogóle
tego nie zauważył; był zachwy cony, że ciągle na nowo może wsypywać piasek.
Ten z krostowatą twarzą odpiął górny guzik koszuli Hottka i wepchał mu do środka
kamienie wielkości pię ści.- Odfrunąć to on teraz nie może, nigdy! - powiedział.
Dwóch inych chłopców szarpało Hottka i powoli okrę cało go w koło. Zaczęli
śpiewać:
Chodzi słoń dokoła.
Kręci się leniwie Tak że nikt nic nie wie
Jeszcze więcej kamieni wepchnęli mu za koszulę. Nad spodniami powstało już
znaczne zgrubienie. Wonzak wy ciągnął z kieszeni czarną chustę na szyję od
munduru plmpfa i zawiązał nią Hottkowi oczy.
Chłopiec nie bronił się. Powoli i ociężale człapał w koło. Ręce trzymał wyciągnięte
do przodu, żeby utrzy mać równowagę i nie upaść.
Kto się odwróci lub zaśmieje temu tyłek zaraz zsinieje.
Pozostali bardziej wydzierali się niż śpiewali. Okręcali Hottka wkoło, szybko
wsunęli mu za koszulę jeszcze kil ka kamieni, podtrzymując go, gdy się zachwiał
lub potknął.
Zezok miał obie ręce pełne piasku, kiedy usłyszał za sobą plusk wody. Podniósł się i
zobaczył, jak czarna woda Kłodnicy zamknęła się nad ¿ową Hottka. Ciężar piasku
i kamieni gwałtownie wciągnął chłopca w głębinę. W krótkich odstępach
wydobywały się z głębi pojedyn cze okrągłe, spienione fale, tysiące małych
pęcherzyków wody podeszło do góry jak białe perły i zmarszczyło gładką
powierzchnię. Zezok przytrzymał się ramienia Karla, Cherubina. Czuł, jak jego
własny puls wali tak gło śno, że mógłby go pomylić z trzaskaniem buforów na sta
cji rozrządowej.
podświadomie zaczął liczyć. Wpatrywał się w wodę, jakby wzrokiem chciał
wyciągnąć z niej całą czerń, jed nak woda nie pojaśniała, nie stała się jaśniejsza.
Kiedy przy pięćdziesięciu, chłopiec ciągle się jeszcze nie wynurzał, poczuł, jak oblał
go pot, włosy zaczęły go swę dzieć, w oczy gryzła sól, a pod koszulą gorąca woda
cie kła mu po skórze. Poczuł strach, który przygniótł go do ziemi; ale może tylko
dlatego położył się na ziemi, bo stracił równowagę i bał się, że wpadnie do rzeki.
Przy trzymał sie kurczowo kępy sitowia.
Wonzak, który stał skamieniały, bez słowa zbiegł skarpą do Bytomki. Pozostali
rzucili się w jego ślad, nie mal bezgłośnie, jakby się bali, że zdradzą ich odgłosy.
Zezok chciał pójść za ich przykładem, lecz nie miał odwagi wstać. Sturlał się w dół
po skarpie i leżał na dole. Rękawem otarł z twarzy pot, ziemię i trawę. Zezował
teraz tak, jak jeszcze nigdy w swoim życiu, tak, że aż bola ły go oczy.
19
Nauczycielka Bombonnek wróciła z toalety publicznej z twarzą cementowego
koloru. Jej pobródek opadał w dół, a dolna warga była napięta; można było
dosłownie poznać po niej obrzydzenie.Przy ustach trzymała chu steczkę. To
obrzydliwe - powiedziała i przełknęła ślinę. W dwóch palcach podała Tonikowi
klucz. To, co przed chwilą zobaczyła, musiało ją bardziej przerazić niż wcze
śniejsza eksplozja.
- Pan Ossadnik uważa, że jeżeli nie czuje się pani do brze, może trzeba wziąć
taksówkę—powiedziała Hanna Baron, trochę bezradnie.
- Hm, myślałem, żeby zawieźć panią do domu - po wiedział Tonik. Przy czym była
to ostatnia rzecz, którą zamierzał.
Nauczycielka ostrożnie wąchała swoje ręce. Był na nich jeszcze ślad kremu do rąk,
obawiała się jednak, że także i one przeszły smrodem ubikacji.
- I za to żądają pięć fenigów, trzeba by się poskarżyć u władz miejskich -
powiedziała oburzona. - W Rzeszy coś takiego byłoby zabronione, człowiek
naprawdę zna lazł się już prawie w Rosji. Podobno są tu ludzie, którzy trzymają
nawet kury w kuchni! - Otrząsnęła się i strząsnęła przy tym z sukienki zapach
chloru, ekskrementów i wymiotów.
-W dzisiejszych czasach nie złapie się już taksówki -po wiedziała nauczycielka prac
ręcznych, odgarniając z czoła lok."
-Jest pani zupełnie blada- powiedziała Hanna, zastana wiając się, czy nie powinno
się przypadkiem podeprzeć na uczycielki- Usiądźmy przecież - powiedział Tonik i
rozej rzał się wkoło. Jednak nie było niczego, na czym można by było usiąść.
-
Niech pan nie szuka - powiedziała panna Bombonnek- pojadę następnym
autobusem. Oparła się o słupek przystanku autobusowego. - Kiedy ja przecież tak
nie nawidzę pogrzebów - powiedziała. Od cmentarza wiatr przyniósł zapach
zgnilizny. Ponownie powąchała końce palców. Teraz rozumiała, dlaczego tak wiele
kobiet na cierało sobie czoło i skronie Eau de Cologne. Ona nigdy tego nie robiła, od
czasu do czasu dawała najwyżej kro plę perfum za ucho, kiedy szła na wykład albo
do teatru. Eau de Cologne nacierały twarz głównie starsze kobiety, które zawsze
nosiły takie nieforemne torebki. Nie chcia ła do nich należeć. Wolała już więc
chodzić bez torebki. To ją odmładzało.
- Chciałbym tylko wiedzieć, co to przedtem było - po wiedział Tonik. To brzmiało
jak eksplodująca bomba. Albo granat.
Już niedługo nauczy się w wojsku rozpoznawać róż nice po odgłosie.
- Zawsze mówiłam - powiedziała nauczycielka - że wojna się jeszcze nie
skończyła. - W Bytomiu, na Kattowitzer Straße, Polacy podpalili podobno dom.
Ludzie zjeż dżają się tam ze wszystkich stron, żeby go obejrzeć - po wiedział Tonik.
- Moja siostra Ulla też tam już była.
Wyszedł na środek ulicy, żeby rozejrzeć się zą auto busem.
Jeden z mężczyzn z knajpki Czekalli zmierzał chwiej nym krokiem w kierunku
obydwu kobiet. Tonik wrócił, może będą potrzebowały jego opieki. Jednak
mężczyzna minął je w drodze do męskiego pisuaru.
- Słońce dosłownie kłuje - powiedziała Hanna Baron,- rozstawiła palce i spojrzała
przez nie na niebo. Nad nimi wisiał pas chmur niczym podziurawiona chusta, słońce
przebijało się co chwilę, raz mocniej, raz słabiej.
- To jest to wrześniowe światło-* powiedziała panna Bombonnek – ono
przyprawia mnie o gorączkę. Nie lu bię go; lato już się skończyło, a jesień jeszcze
się nie za częła.
- Czy ja wiem - powiedział Tonik - ono usposabia mnie melancholijnie. - Podrapał
się wszyję, na której zebrało się kilka kropel potu.
- Chciałabym tylko wiedzieć, gdzie utknęli inni - zdzi wiła się nauczycielka.
Zlustrowała mężczyzn, oblegają cych knajpkę; nie znała nikogo* Musieli zostać z
wcze śniejszego pogrzebu,
- Wydaje mi się, że jesteśmy spóźnieni - powiedział Tonik, który poprowadził
obydwie kobiety wokół ogro du cmentarnego w nadziei, że przy sposobności
pozbędzie się nauczycielki Bombonnek. Kiedy później znik nęła w publicznej
toalecie, chciał namówić Hannę, żeby z nim po prostu poszła, jednak Hanna uparła
się, żeby czekać.
- Zwłaszcza w takiej sytuacji- oburzyła się - nie mo żemy przecież zostawić panny
Bombonnek samej. - zaczął się już obawiać, że weźmie mu za złe jego pro pozycję.
Tymczasem ona myślała tylko o tym, że może nie wypadało odchodzić sam na sam
z takim młodym mężczyzną jak Anton Ossadnik. To nie wypadało, w każdym razie
na oczach nauczycielki!
- Trzeba przyznać, że to był piękny pogrzeb - powie działa Hanna. Niezbyt często
chodziła na pogrzeby i dlatego nie miała pewno zbyt dużego doświadczenia, żeby
wyda wać sprawiedliwy osąd. Jej w każdym razie, nawet przez minutę nie wydawał
się smutny, a kiedy płaczki zaczęły zawodzić i wyć, o mało co nie roześmiała się w
głos, tak groteskowe jej się to wydało. Może wiązało się to też z tym, że nie znała
pana Piontka. Odkąd brała u pani Piontek lek cje fortepianu, nie wstawał już z łóżka.
Kiedy autobus zahamował przed nimi, wydawało się być ustaloną rzeczą, że
pozwolą by nauczycielka odje chała sama. Panna Bombonnek też nie myślała
inaczej. W przeciwnym razie musiałaby zapłacić za bilety oby dwojga. W tym
momencie od razu poczuła się dużo le piej. Jej twarz nie była już tak szara jak
wcześniej, a korkociągowe loczki nie przyklejały się do twarzy.
Tonik był zadowolony, że pozbyli się nauczycielki w nienaganny sposób. Teraz od
razu chciał się ulotnić, żeby ktoś znowu go nie zatrzymał. Zebrał wszystko do kupy,
co wpojono mu z dobrego wychowania, a nie było tego wiele, i powiedział: - Czy
wolno mi zaprosić panią na kawę i ciastko. Do Café Schnapka? Albo na lody do
Włocha na Wilhdmstraße?
Tymczasem w kieszeni miał wszystkiego dwadzieścia fenigów. Jednak zanim się
znajdą w mieście, jeszcze mu coś przyjdzie do głowy. I w końcu nie zaczął tego
wszy stkiego po to, żeby iść z Hanną Baron na lody.
Panna Baron preferowała Café Schnapka. U Włocha próżnowało teraz tylu
żołnierzy, którzy gwizdali na dziewczyny.
Szli pod wiśniami wzdłuż Coseler Straße w kierunku miasta i obsypywało ich
światło i cień, mówili coś, śmiali się, lecz już w następnej chwili obydwoje
zapomnieli, co mówili i z czego się śmiali.
Tonik opowiadał o tym, jak nauczycielka Bombonnek chciała go wprowadzić do
chóru kościelnego, musiałby jednak nauczyć się nut, a jemu robiło się już niedobrze,
kiedy widział swoją siostrę brzdąkającą na fortepianie, z książką z samymi
zagmatwanymi nutami, w niezrozu miały sposób skaczącymi w górę i w dół. Miał
przy tym piękny głos. Lirycznie-dramatyczny tenor tak nazwała to panna
Bombonnek, co by nie mówić. Zresztą w Ameryce są podobno śpiewacy
murzyńscy, którzy w swoim życiu nie widzieli ani jednej jedynej nuty, ale są
przecież tak sławni, że prezydent wysłał im podob no telegram. Tak było w każdym
razie napisane w Oberschlesischer Wanderer. Jednak on nie jest, nie stety,
Murzynem.
Przez te historie i śmiech Tonik o mało nie zapomniał, co postanowił.
Jednak Hanna musiała często o tym myśleć. Kobiety w pewnym wieku wyczuwają
to u mężczyzn. Wiedziała od swojej matki - a i już z pierwszego doświadczenia - że
trzeba udaremnić złego początek: więc kiedy tylko ob jąłby ramieniem jej biodra,
chciała go przywołać do po rządku. Ach, wszyscy mężczyźni tak zaczynają.
I zapragnęła, żeby to zrobił wkrótce, aby mogła się bronić. Tonik miał problem.
Zebrał w kieszeniach resztki ty toniu i skręcił papierosa. Tylko jak wytłumaczyć
Hannie, że musi przedtem zajrzeć jeszcze do domu. Od brata Kotika chciał
pożyczyć pięć marek, nawet gdyby pewnego dnia miał za to oddać pięć razy więcej.
Zaproszenie na filiżankę kawy i kawałek strucli z makiem, do tego kilka wódeczek i
już będzie miał Hannę w garści. Spojrzał na nią, jak w czarnej sukience, z wesołą,
niemal nic nie prze czuwającą twarzą szła obok niego i naprawdę mu się podobała.
Pokazywał jej coraz to coś nowego. Ptaka, który uleciał nad nimi z korony wiśni,
żałobnika, który zygzakiem prze leciał przed nimi tak blisko, że można go było
złapać, chłopca jadącego na damce, której tylne koło powleczone było kolorową
siatką, żółtego kwiatka, który rósł w rynsztoku i nie był niczym innym jak tylko
żółtym kwiat kiem. Wiele rzeczy odkrywał na nowo i cieszył się z tego.
A i Hanna też się cieszyła. Ręką zmiotła mu z kołnierza koszuli nasiono
dmuchawca. To był jej sposób okazywa nia, że ktoś wydawał się jej sympatyczny.
Kiedy wreszcie skręcili na Teuchertstrasse, nikomu nie przyszłoby do głowy, że
obydwoje wracali właśnie z po grzebu. A już najmniej im samym.
- Pójdę tylko szybko na górę, żeby powiedzieć coś bratu. Może pani spokojnie ze
mną iść - powiedział Tonik na pozór obojętnie, jakby chodziło o najoczywistszą
rzecz na świecie; miał przy tym nadzieję, że tego nie zrobi.
Hanna wolała raczej poczekać na dole na ulicy. Pomy ślała znowu o tym, że miała
na sobie czarną sukienkę i czarne pończochy: o tym zupełnie zapomniała.-Ja też
powinnam iść do domu, żeby się przebrać- powiedziała. - Jak ja wy glądam! - Na
szczęście Hanna Baron mieszkała na drugim końcu miasta. I gdyby w domu był
ojciec, już by jej dzisiaj nie wypuścił. To już wolała chodzić w czarnej sukience i w
czarnych pończochach.
Tonik był zadowolony. Mamoczka zadawałaby tylko pytania, a Kotik przez swoje
dzielenie włosa na czworo mógłby go w końcu nawet skompromitować. - Za pięć
minut będę z powrotem! - Pognał schodami na górę.
Matka leżała na sofie i czytała. Spiętrzyła wszystkie poduszki jedną na drugiej i
ułożyła na nich swoją zwich niętą nogę, w jednej ręce trzymała książkę, drugą
zmieniała okłady, nie przerywając sobie lektury. W pokoju obok Ulla brzdąkała na
fortepianie. Powietrze było kwa śne i stęchłe.
-
Mamoczka, nie widziałaś Kotika? - Tonik niemal ukląkł przed nią na sofie.
- Kotika? - Dotaría właśnie w powieści do momentu, kiedy to podporucznik
Sanders wraz z Bajdere Anarkalli szukali schronienia w jaskini fakira.
- Na co ci Kotik?
- Mamoczka, potrzebny mi jest Kotik, potrzebuję pię ciu marek, mówiłem to już
przecież przez cały dzień! Umrę, jeżeli nie zdobędę pięciu marek!
-
Matko święta, Maryjo - powiedziała Anna Ossadnik - co ty mówisz, mój
chłopcze? Wszyscy wyfrunęli, a ojciec śpi. Nie budź go, bo jeszcze dostaniesz od
niego lanie zanim przeprowadzisz się do koszar. Dziś wieczorem chcę go zabrać na
stypę do Piontków i żebym nie musiała mu podpierać powiek zapałkami;; .
- Mamoczka, to wszystko mnie nic nie obchodzi, po trzebuję teraz pięciu marek
albo trochę wódki.
-No, chłopcze - powiedziała Anna, która nigdy nie dała się wyprowadzić z
równowagi ani Ulłi, ani któremukolwiek ze swoich synów. - Nie udawaj głupiego...
Wódka w biały dzień- Tonik pobiegł do pokoju siostry. Kiedy wpadł do środ ka,
przerwała ćwiczenie na fortepianie, - Zaczesz sobie przynajmniej włosy -
powiedziała. - Jak ty wyglądasz!
- Ulła, musisz mi pomóc, Nie mogę ci teraz niczego zdradzić, ale od tego zależy
pierońsko wiele, czy możesz ml teraz pożyczyć pięć marek czy me. - Spojrzał na nią
niemal błagalnie.,
Ulła podeszła do szafy z bielizną. -Jedną markę mogę cl dać, więcej nie. I tę możesz
zatrzymać. ,
- Ulla, proszę, pięć marek, dostaniesz je z powrotem! -Jedną markę - powiedziała
energicznie i wyciągnęła pieniądze spod koszuli nocnej. Ona już znała swojego
Tonika. - Mój brat dostaniesz z powrotem siedzi blady i wy chudzony w piwnicy -
powiedziała ironicznie. Usiadła przy fortepianie i nucąc podjęła ćwiczenie.
W pokoju Kotika Tonik szukał bezradnie miejsca, w którym ten mógł schować
swoją skarbonkę, otworzył szu fladę szafki nocnej, która pełna była kamieni,
kolorowych odłamków szkła, gałek do gry; leżała tam jedna para no życzek do
papieru tylko z jednym ostrzem, zardzewiała waga sprężynowa. Zamknął ją z
powrotem i poszedł do kuchni. - Gdzie jest Kotik? - jęknął.
i No, chłopcze I powiedziała matka - u ciebie zdaje się rzeczywiście Się pali,
powiedz mi gdzie? - Zaśmiała się. - Kotika nie będzie w domu przed ósmą,
wcześniej raczej go nie znajdziesz. Jednak wieczorem na pewno będzie w domu,
dzisiaj przecież jest w radiu Paul i Paulina z Runxandorfu, tego zawsze tak lubi
słuchać.
- Ja go potrzebuję teraz, mamoczka, potrzebuję teraz pięciu marek.
Dawno już nie widziała swojego najstarszego syna żeby był tak uparty i
podenerwowany. - No więc dwie marki mogę cl dać, jeżeli się pali. Zajrzyj do
cukierniczki w kre densie, tam są drobne. Policz, ile się zbierze.
Anna Osadnik przechowywała pieniądze na dom w co raz to innych schowkach i
zawsze tylko niewielkie sumy. Nie dlatego, żeby nie ufała swoim dzieciom, jednak:
oka zja czyni złodzieja! I wydawało jej się to po prostu zbyt uciążliwe, żeby wśród
czworga lub pięciorga dzieci pro wadzić dochodzenie, kto tym razem zabrał
pieniądze. Tonik przeliczył pieniądze z cukierniczki.
- Jednak nie idź do kurew przy Dzikiej Kłodnicy! - ostrzegła.-Tam nabawisz się
tylko chorób wenerycznych.
- Marka dziewięćdziesiąt pięć- powiedział Tonik. Przy okazji zaraz sprawdził
jeszcze w innych puszkach i po jemnikach, ale oprócz znaczka pocztowego za sześć
fenigów, który zaraz schował, kilku spinek do włosów, dzie cięcej wstążki i
ułamanego mlecznego zęba, nie mógł ni czego znaleźć.
- Dziękuję ci, mamoczka.
Na Gafé Schnapka wystarczy. Pocałował matkę w czoło, czego skutkiem było
jednak tylko to, że pogubiła wiersze i nie wiedziała teraz, czy podporucznik i
tancerka napraw dę byli bezpieczni w jaskini fakira. - Ach proszę cię, Toniku -
powiedziała. - Zamocz ścierkę w kwaśnej wodzie i połóż ją na nodze.
Tonik był już w drzwiach. Tego nie mógł jednak odmówić matce. Wrócił raz
jeszcze.
- Twoja noga sterczy z poduszek niczym krzywa wieża w Pizie- powiedział i z
pluskiem rzucił ścierkę do wody. - Więc wcale was nie będzie, kiedy przyjdę do
domu - przy gotował matkę na to, że dzisiejszej nocy mógł bardzo późno wrócić.
-
Co to znaczy? Już widzę, że masz robaki w tyłku, ale o dziesiątej mógłbyś
przecież być w domu, nie sądzisz? - powiedziała ugodowo.
- Hm - mruknął Tonik. Kiedy wychodził z kuchni, zabrał ze sobą klucz do
piwnicy. Tonik wyjrzał na ko rytarzu przez okno i zobaczył, jak Hanna zbierała na
uli cy klonowe nosy. Pomachał jej obiema rękami. W ogóle nie myślał już o tym, że
chciał się "dobrać" do Hanny. Był po prostu szczęśliwy, że czekała. Czekała na
niego.
W piwnicy zapalił świeczkę, zdecydowanym ruchem odgarnął szuflą rząd brykietów
i wyciągnął, nie szuka jąc długo, butelkę Eau de Cologne. A z regału, na którym
stały weki z przetworami, wyłowił butelkę soku z czar nego bzu. Pół butelki wylał
na węgiel i wlał do środka Eau de Cologne. Potem zakorkował butelkę i potrząsnął
nią, najpierw prawą ręką, aż go zabolała, potem lewą. A potem zawinął butelkę w
starą gazetę.
Przywitał Hannę z promiennym uśmiechem. Jeszcze dziesięć minut temu był
zrozpaczony; teraz miał trzy marki piętnaście na Café Schnapka i butelkę wódki z
czarnego bzu. Niech no ktoś powie, że to nic!
Hanna przykleiła dziecku w wieku szkolnym, które przechodziło obok, klonowy nos
i sama też biegała z klo nowym nosem. A i Tonikowi dostał się zielony nos, co mu
nawet nie przeszkadzało.
Hanna wychowała się w Katowicach, gdzie jej ojciec był górnikiem- inżynierem,
jeszcze po podziale, dopóki przed rokiem nie został wydalony przez Polaków.
Właśnie po wtarzała ostatnią klasę w gliwickim liceum. Dopiero od roku nazywali
się Blron (z akcentem na pierwszej syla bie), a nie Borowczyk. Tonik wziął Hannę
za rękę. A Hanna nawet nie zauważyła, że jego gorąca dłoń sięgnęła po jej dłoń.
Poczuła tylko ciepło.
Tonik zakołysał butelką. - Mam tu likier z czarnego bzu, który moja mamoczka
sama zrobiła. likiery mojej mamoczki są sławne - zapalił się - chce pani spróbować?
Hanna potrząsnęła głową.
Jednak teraz on sam chciał spróbować. Na wszelki wy padek pociągnął tylko mały
łyk. Jego ręka, szyjka butel ki i papier wokół niej, tak mocno pachniały wodą
kolońską, że nie mógł doszukać się prawdziwego smaku. Było to po prostu słodkie i
na perfumowane. Jednak li kiery zawsze tak smakują. Likiery były czymś dla kobiet.
Oprócz zapachu nic nie przypominało o tym, że sporzą dził ten likier z wody
kolońskiej i soku z czarnego bzu. Cholonek opowiadał mu, że wówczas, w czasie
wojny z Francją zarekwirowali całą ciężarówkę pełną Eau de Cologne i pół
kompanii w końcu się ululało.
Dotarli do bardziej ożywionych ulic i Tonik zauważył, źe Hanna była coraz cichsza.
Mówił dalej, tak dobierając zdania, żeby nie musiał się do niej zwracać ani na ty, ani
na pani. Pani nie przeszłoby mu już teraz przez gardło, gdy ściskał właśnie jej dłoń.
Jednak gdyby mówił do niej na ty, mogłaby się może przestraszyć.
Hanna zatrzymała się. Już przez dłuższą chwilę zasta nawiała się, jak mu to
wytłumaczyć, żeby go nie urazić:
- Wolałabym raczej nie iść do Café Schanpka - powie działa. - W taki ładny dzień
siedzieć teraz w środku... I Przypomniała sobie, że ostatnio gimnazjaliści spotykali
się popołudniami w Café Schnapka. Ale by nazajutrz w szkole plotkowali, gdyby ją
zobaczyli z Tonikiem Ossadnikiem. Nie, nie chciała się tam nawet zbliżać.
-
No to chodźmy na lody?! Tonikowi było wszystko jedno. Żeby tylko mógł być
jeszcze przez chwilę razem z Hanną, tylko na nią patrzeć i z nią rozmawiać. Od
pew nego czasu uciekała przed nim wzrokiem.
- Tam też nie - powiedziała niejasno.
- No to chodźmy do Zameczku Leśnego! Tak, jedźmy tam tramwajem.
Był bardzo szczęśliwy ze swojego pomysłu z Zamecz kiem Leśnym. A jeszcze
bardziej dlatego, że z miejsca przystała na jego propozycję. Właściwie chciała mu
po wiedzieć, że teraz musi już wracać do domu, kiedy jed nak zobaczyła jego oczy,
nie mogła mu niczego odmówić.
- To wspaniały pomysł! i powiedziała. I żeby jej też uwierzył, teraz spróbowała
jednak łyka.
Nie wiedziała, że likier może działać jak porażenie prą dem. Oczy napłynęły jej
łzami, a na policzkach utworzy ły się dwie czerwone plamy.
- Dobre? - zapytał Tonik i zakorkował z powrotem bu telkę.
Hanna skinęła tylko głową.-Jednak dla mnie za mocne
- powiedziała.
- Musisz jednak przyznać, że moja mamoczka zna się na tym - powiedział. Dla
niego ważne było to, że oby dwoje pili i tej samej butelki. Teraz mógł jej też mówić
na ty.
- Właśnie nadjeżdża nasz tramwaj - powiedział. I pomógł jej przy wsiadaniu,
obejmując jej biodra ramie niem. To był uprzejmy, dżentelmeński gest, nie mogła
się nawet bronić.
W tramwaju siedzieli naprzeciw siebie i milczeli. Oby dwoje udawali, że wyglądają
przez okno wagonu, nie przerwanie patrzyli jednak na swoje odbicia w szybie.
Hanna czuła, że nie udaremniła złego początku i teraz nie wiedziała już, w którym
momencie raz jeszcze mo głaby zacząć się bronić.
Tonik schował butelkę pod pachę. Prawy but posta wił przed lewym, żeby dziura z
wierzchu nie była wi doczna. Spojrzał na jej kolana, które w czarnych pończo chach
wydawały się grube i kanciaste, jakby zbyt często wygniatały kościelne ławki.
Zapłacił za bilety, teraz wi dział jednak tylko jej kolana. 1 pod jego wzrokiem sta
wały się one miękkie, okrągłe i różowe.
Hanna naciągnęła na nie sukienkę i jakby chciała od czegoś odwrócić uwagę,
zapytała niespodziewanie: - Wierzy pan w Boga?
I nagle to pytanie, z którego kiedy indziej roześmiał by się w głos, nie wydało mu
się wcale dziwaczne. Po myślał o tym, jak będą siedzieć razem w koszarach, śmiać
się i każdy z nich będzie opowiadać historię, jak to było wtedy, gdy dupcył się
pierwszy raz z dziewczyną i co to będzie, gdy on zacznie tak: Tak, już prawie byłem
goto wy i wtedy zobaczyłem jej kolana, i nie były to tylko jej kolana, lecz dwa
śnieżne szczyty albo ołtarz albo dwa gołębie, i niemal pomyślałem, teraz postradasz
zmysły, chłopcze, zwariujesz z pożądania, to się bierze stąd, że tak długo z tym
zwlekałeś, pieronie, i wtedy ona mnie zapytała: Wierzysz w Boga? 1 wtedy
zrozumiałem, że jej kolana były Bogiem. I powiedziałem: Tak, wierzę.
- Co jest? - zapytała Hanna.
- Nic. Myślałem tylko o czymś.
- To było głupie pytanie z mojej strony - powiedziała Hanna. - Jednak miał pan w
oczach coś takiego!
Valeska Piontek patrzyła z satysfakcją, jak jej goście się gali po talerze 1 piętrzyli na
nich wieprzową galaretę oraz sałatkę śledziową, 1 jak z wiklinowego koszyka, z
którym zwykle posyłała Halinę na zakupy, wyławiali kromki chleba. Nie była zbyt
obfita ta stypa, a mimo to cieszyła się jednak, że w ogóle zgromadziła tak dużo.
Osobiście po szła do rzeźnika Gmyrka, ale on tylko wielce żałował, rozkładając
ręce, że już nic, nawet pięćdziesięciu gramów kiełbasy nie może odstąpić bez kartek
na mięso. - Spod lady- powiedział - to jest już teraz niemożliwe. Jednak to Gmyrek
wpadł później na pomysł z nóżkami wieprzo wymi i galaretą i to już zawsze było
coś.
Była też u właściciela delikatesów Szachtnyczka (z tru dem przyzwyczajała się do
tego, że teraz nazywał się Schachtner) i zastała go dość wzburzonego. Trochę
wcześniej byli bowiem u niego ludzie z jakiegoś urzędu, którzy skontrolowali sklep
i mieszkanie. Każdy, kto w dzisiej szych czasach chomikuje towary, powiedzieli,
jest szko dnikiem narodowym i trzeba go wytępić, więc ze stra chu pokazał im w
obydwu piwnicach liczne zapasy. Wszystko zostało zarejestrowane. Nie zapisali
tylko solonych śledzi w drewnianej beczce na górze w sklepie. Mógł je wszystkie
sprzedać nauczycielce gry na fortepia nie. Kto wie, może celowo pominęli śledzie 1
następnym razem wypomną mu je jako chomikowanie i przypną mu może nawet
etykietkę szkodnika narodowego. Nie mógł zapomnieć słowa szkodnik narodowy,
tak często o tym mówił, aż Valeska również przekonała się o groźbie tego słowa.
Tak więc Valeska miała wystarczająco dużo solonych śledzi na sałatkę, ale zbyt
mało czasu, żeby je odpowie dnio namoczyć. Halina, a nawet Andreas musieli w
piw nicy wpuszczać wężem co chwila świeżą wodę do beczki i drewnianą szczapą
obracać śledzie w jedną i drugą stro nę. Przez trzy godziny patroszyli później śledzie
ostrymi nożami, krajali je na drobne kawałki i mieszali z jajami na twardo,
zmiękczonymi starymi bułkami, dużą ilością ce buli i wszelkiego rodzaju
przyprawami oraz ziołami. Ona sama pomagała przy tym i jej ręce dość długo
śmierdziały jeszcze potem śledziami, chociaż czyściła je szczotką ry żową, a później
ciągle nacierała wodą kolońską, żeby za pach me przypominał jej bez przerwy śledzi
Kiedy teraz zobaczyła, jak jej goście niewzruszenie i gorliwie pochłaniają potrawy,
te obydwa proste dania wy dały jej się i tak stosowne do okoliczności. Zamówiła
wy starczająco dużo piwa, zdobyła też trochę samogonu, a jej brat Willi przyniósł
nawet kilka butelek wódki i Nordhausera; od razu wzięła go na bok 1 poprosiła,
żeby rozle wał wódkę dopiero później i by robił to osobiście, aby w ten sposób
kontrolować spożycie alkoholu. Ze zgrozą myślała o pijatyce na weselu Inny w
hotelu "Haus Oberschlesien". W końcu dzisiaj była stypa.
Willi opowiedział jej, że wszędzie w mieście mówio no o weselu I zwłaszcza ci,
którzy na nim me byli, popa dali w najbujniejszą przesadę. Na szczęście wszystko
przy tłumiła później wiadomość o wybuchu wojny.
Valesce było wszystko jedno. Dla niej ważnym było tyl ko.to, że nikt, oprócz Ulli i
jej brata Willego, nie wiedział nic o historii z feldfeblem Metzmacherem, że z raną
w głowie został odwieziony do szpitala potowego i podał w protokole, że napadł na
niego podburzony Polak (może, myślała Valeska, rzeczywiście był tak pijany, że nic
już nie pamiętał), całą tę historię zaczęła w trochę gwałtowny, go rączkowy sposób
spychać w niepamięć. Nawet wtedy, gdy Josel wrócił z Twardawy nie pytała go o
szczegóły. Zado woliła się swoją małą prawdą, innej nie chciała słyszeć. Przez całe
życie zadawalała się małymi prawdami i dobrze na tym wychodziła. Całe, wielkie
prawdy o mało jej nie zabiły. Ona chciała żyć, chciała żyć dalej z małymi praw dami
i była gotowa urządzić się w nich i poradzić sobie z nimi tak, jak z wieloma małymi
kłamstwami, wiedziała bowiem, że nawet wiele małych prawd nigdy nie będzie
stanowić jednej, wielkiej, niszczącej prawdy.
W domu pachniało świeżym podbiałem. Kolory dalii na gzymsach okiennych
zaczęły matowieć, słońce już się w nich nie odbijało.
-Jesteś wreszcie, Josel - powiedziała Valeska. Zoba czyła, jak Ulli Ossadnik
przyniósł talerz z galaretą i sałatką śledziową, jak Andreas zrobił to też w tym
samym cza sie, i jak Ulla, która właśnie chciała coś wyjaśnić ojcu przed
fortepianem, nie wiedziała, jak ma zareagować.
Ulla patrzyła na przemian to na Josela, to na Andreasa i jej twarz pokrył lekki
rumieniec. W końcu rozwiązała ten problem, podając jeden talerz ojcu. Była
wyraźnie za dowolona z tego dobrego pomysłu.
Valeska podbiegała do nich. Cieszyła się, źe Josel już tu był i jednocześnie bała się,
że ojciec Ulli odstawi ta lerz na fortepian. Jedną ręką przysunęła więc mały
marmurowy stolik, a drugą przytrzymała Josela.
- Mamoczka, chodźże do nas - zawołała Ulla głośno do swojej matki.
Valeska odwróciła wzrok. Słowo mamoczka, którego nie słyszała już tak dawno,
przestraszyło ją. Tak nazywa ła swoją matkę, w owym miasteczku przygranicznym,
w którym dorastała 1 było to już dawno temu. Ojciec przy prowadzi! do domu inną
kobietę, o której powiedział do dzieci: Ona będzie dla was kimś w rodzaju nowej
ma- moczkJ.Jeónak nigdy nią nie została! nikt na nią tak nie wołał ani ona, ani jej
młodszy brat Willi, i nawet słowo ciotka, na które się później zgodzili, rzadko
przechodzi ło im przez gardło. Zresztą i tak nie trwało to długo. Pew nego dnia
ojciec przepędził ją z domu, a oni, nigdy się nie dowiedzieli, dlaczego . Chodziły
pogłoski, że obdarowywała swoje siostry, gdy te przyszły do sklepu, cały mi
metrami najdelikatniejszego jedwabiu i barchanu.
- Ładnie tu u pani- powiedziała Anna Ossadnik do Valeski Piontek.-Wydaje mi
się, źe nigdy jeszcze nie byłam w pani domu. I ten piękny ogród, który wychodzi
bezpo średnio na pola lawendowe! Muszę go sobie obejrzeć w spokoju, gdy moja
noga znowu będzie w porządku.
- Lubił wszystko, co kwitło na niebiesko - powiedzia ła Valeska, usiłując przydać
słowom trochę więcej smut ku. Poprosiła Josela, żeby przyniósł jej talerz z sałatką
śle dziową. - Galarety nie, tylko trochę sałatki śledziowej. Ach widzą państwo, ja tak
lubię sałatkę śledziową.
Anna zaraz pospieszyła skosztować odrobinę z talerza męża. Żuła, nic nie mówiąc.
—Śledzie są jeszcze bez kartek - powiedziała Valeska Piontek.
- Po tym człowiek ma pragnienie, jekuszniej!* - po wiedziała pani Ossadnik,
nakładając sałatkę śledziową na chleb.
Josel zabrał ze sobą do kuchni Ullę. Musiał to teraz wiedzieć. Odkąd wrócił znad
Bytomki, nie spuszczał Ulli z oczu, aby w jej twarzy wyczytać odpowiedź na swój
list. Jednak Ulla była jak zawsze, może nawet odrobinę bar dziej swobodna. Jeszcze
na korytarzu szepnął do niej ci cho, lekko zdenerwowany: - Przeczytałaś mój list?
- Ależ oczywiście - powiedziała Ulla spokojnym gło sem. - Musisz mi obiecać, że
nie dasz nic po sobie po znać!
Josel nic nie odpowiedział. Nie wiedział, czy potrafi dotrzymać takiej obietnicy.
- Tylko wtedy dostaniesz mój list. - Wcisnęła mu ta lerz do ręki i wyciągnęła z
rękawa kawałek papieru. - I czytaj go tak, żeby nikt cię przy tym nie widział.
Odebrała mu talerz i wróciła korytarzem z powrotem do pokoju z fortepianem, jakby
nigdy nic.
-
Tak się cieszę, że Josel wrócił - powiedziała Valeska Piontek - i ze nic się już
więcej nie stało...
-
Tak - odparła pani Ossadnik, przełykając - my też martwiliśmy się o Ullę.
A pan Ossadnik uzupełnił: -1 w ogóle wyrzucaliśmy sobie, ze pozwoliliśmy jej
pójść na wesele, ale nie moż na jej było utrzymać.
-
Naprawdę? - zapytała Valeska Piontek z niedowierza niem. Nie mogła pojąć, jak
można się było martwić o Ullę. Pragnęłaby, żeby choć jedno z jej dzieci było takie
jak Ulla.
-Jest moją najzdolniejszą uczennicą, z niej będzie je szcze ktoś wielki. Zgłosiłam
teraz Ullę na konkurs. Jeżeli tam dobrze wypadnie, powinna pójść do
konserwatorium do Zabrza albo do Wrocławia. U mnie nie może się już zbyt wiele
nauczyć-powiedziała
-
Ulla do Wrocławia! - Anna Ossadnik zapomniała o swojej chorej nodze i wstała.
- To by było naprawdę coś! - powiedziała i z cichym jękiem usiadła z powrotem.
- Zabrze nie byłoby najgorsze- powiedział Franz, który wolał mleć Ullę w pobliżu.
Jednak po chwili zastanowie nia powiedział: - No więc, jeżeli pani tak uważa, to
może też do Wrocławia albo do Berlina.
Nabrał śmiałości. - Ale jak mamy to sfinansować?
-
Wtedy musisz wstąpić do partii, Franzek, to dosta nie może stypendium-
odezwała się Anna.
-Już my się o to zatroszczymy - powiedziała Valeska energicznie. - Pani ma przecież
Krzyż Macierzyństwa, nie prawda?
- Tak, nawet srebrny! - powiedziała Anna Ossadnik 1 pożałowała, że go nie
przypięła.
- To na razie wystarczy- zdecydowała Valeska.
Josel od razu poszedł do klozetu, zamknął się w nim i zdenerwowany rozwinął
wiadomość od Ulli.
Wiem to od dawna. Jeżeli traktujesz to poważnie, nie wolno ci nikomu nic mówić.
Inaczej strasznie się ośmie szymy. To musi być wielka tajemnica i wiesz, jeżeli ktoś
zdradzi tajemnicę, zdradzi też miłość. Pewnego dnia po- jedziemy przecież do
Warszawy, do serca Chopina! Ulla.
I w rogu drobnymi literkami: Proszę zniszcz tę kartkę.
Josel raz jeszcze przeczytał list, potem dożył go w małą kostkę i skrył w kieszeni
spodni. Nigdy nie zdobyłby się na to, żeby zniszczyć ten papier.
Pokrył wszystkie ślady zmieszania, kiedy znowu wrócił do stołu. Chciałby wiedzieć,
jak ścisła miała być ich taje mnica. I czy prawdziwa miłość dopiero wtedy jest
prawdziwą miłością, gdy nikt obcy o niej nie wie. Z mamusią na pewno nie mógłby
się nią podzielić i z limą też nie. Jednak Andreasa można by było przecież
wtajemniczyć. Z kimś wolno mu chyba będzie porozmawiać o swoim szczęściu,
inaczej byłoby ono tylko połowiczne.
- Dom w ogrodzie jest zachwycający, cały porośnięty dzikimi różami jak w bajce,
co pani z nim teraz zrobi? - zapytała Anna Ossadnik niewinnie.
- Każę wstawić do domu w ogrodzie fortepian i będę tam dawać lekcje i
powiedziała Valeska powoli, jakby nie od powiadała tym samym na pytanie, lecz
wypowiadała coś, co przemyślała i zdecydowała już dawno temu. I tak też było.
-Jestem taka szczęśliwa, Josel, że znowu jesteś! - Pogła dziła syna ręką po włosach,
kiedy on rozdrabniał galaretę na talerzu.
Josel odłożył widelec i odsunął rękę matki. - Skończ z tym teraz proszę, nie jestem
już dzieckiem! - powie dział energicznie.
- No już dobrze, dobrze mój chłopcze - udobruchała go. Otworzyła torebkę i
wtarła wodę kolońską w końce palców i w skronie. To jej uświadomiło, że
patroszyła i kroiła drobno Śledzie, odnalazła syna i pochowała męża oraz radcę sądu
okręgowego z domu w ogrodzie.
Od drugiego stołu dobiegł głośny śmiech.
Obok przemaszerował hrabia Poremba w poszukiwa niu wódki.
Halina przyniosła w szklankach dymiącą herbatę.
- Szklankę herbaty, panie hrabio? - zapytała Valeska.
Hrabia Poremba skrzywił twarz, jakby ugryzł cytrynę.
-Z odrobiną rumu, naturalnie - powiedziała Valeska.
Hrabia chciał przynajmniej spróbować.
Prezes wodociągów przypłynął do nich i tuż przed sto łem zatrzymał swoje
masywne ciało. - Łaskawa pani, czy zaszczyci pani swoją obecnością także nasz
stół? - zapy tał i obydwoma rękami wskazał w tamtym kierunku.
-
Przepraszam - powiedziała Valeska i wstała. Nie było jej nieprzyjemnie, że
prezes wziął ją pod ramię.
Prezes chętnie zatańczyłby z panią Piontek, jak to zrobił przed kilkoma dniami na
przyjęciu weselnym. Jednak na przyjęciu żałobnym chyba nie wypadało tańczyć. Do
tego jeszcze z wdową. Odkąd był jednakże w Gliwicach, prze żył już najdziwniejsze
rzeczy i nic by go już nie zdziwiło.
-
Najprawdziwsza wojna błyskawiczna... i codziennie te specjalne doniesienia o
naszych sukcesach - powie dział prezes wodociągów i pokazał wyszczerzonymi
zębami, jak dumny był z tego, że jest po stronie zwycięz ców.
-
Szczęście, że tak to się potoczyło - powiedziała Va- leska, lekko onieśmielona
postacią prezesa u swojego boku. Wolała kiedy siedział.
-
Polacy nie mają żadnych szans - powiedział prezes wyniośle. - Myślę, że
przeniosę się do Katowic, kusi mnie, żeby po tej polskiej gospodarce znowu
wprowadzić tam pruski dryl i porządek.
- Ach pani Valesko, przyjdzie pani do nas?!
Skinął na nią inny stół, którego centrum stanowiła hra bina Hohenlohe-Langwitz na
swoim wózku inwalidzkim. Milka przysunęła puste krzesło.
i Pomysły to ona ma - powiedziała panna Bombonnek. - Na weselu żywe obrazy,
czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam, to robiło wrażenie, naprawdę. Ten
Anioł Pański Milleta... i Burłacy na Wołdze... powinno się to robić częściej, przede
wszystkim dla młodych lu dzi. To kształci.
- Tak, Valeska zawsze coś wymyśli - włączyła się Lu cie (Widera), która chciała
przez to pokazać, że była starą przyjaciółką pani Piontek.
-
Dzisiaj przy grobie Marsz żałobny Chopina z gramo fonu, przynajmniej bardzo
oryginalnie, nieprawda pani hra bino - powiedziała, oglądając swoje zielone
paznokcie.
Hrabina Hohenlohe-Langwitz nic nie wiedziała o żywych obrazach, nie było jej na
weselu, lecz ta historia z gramofonem przed otwartym grobem, to jej się podoba ło.
Ona znała się na pogrzebach, jednak czegoś takiego z gramofonem jeszcze nigdy nie
przeżyła. A i płaczki nie stety powoli już wymierają.
Powiedziała:- Une grande impression- z nadzieją, że większość i tak tego nie
zrozumie.
Vałeska zajęła miejsce.
-
Pani pasztet śledziowy jest naprawdę wyśmienity - zawołała hrabina z drugiego
końca stołu, bawiąc się po łyskującym różowo sznurem pereł u szyi.
- Jak ty to wszystko umiesz zorganizować! Przy tych kilku gramach, które teraz
można dostać na kartki... - Mil ka naprawdę się dziwiła.
-I tak niedługo będzie koniec z przyjęciami - powie działa Lucie (Widera).
Valeska Piontek siedziała milcząco i patrzyła na białe dłonie hrabiny. Zatęskniła za
swoim kapeluszem z czarną woalką na twarzy.
Teraz przysunął się też z krzesłem prezes wodociągów. Bezceremonialnie zaczął w
miejscu, w którym wcześniej przerwał: - Mnie interesuje teraz tylko reakcja
mocarstw zachodnich. Na wojnę na dwóch frontach nie możemy sobie pozwolić -
powiedział.
-
Widać jednak jak nas okrążają - odezwała się Lucie (Lanolin), trzymająca w
rękach żurnal.
-
Z tego można wywnioskować - wyjaśnił nauczy ciel Skowronnek - jak są
przeciwko wszystkiemu, co niemieckie.
Panna Bombonnek wyciągnęła fałszywy wniosek. Po wiedziała: My po prostu nie
jesteśmy łubiani.
Prezes wodociągów przysunął się bliżej, My nie je steśmy w świecie łubiani? A
dlaczego? Ponieważ jesteśmy tacy zaradni! - zabeczał.
-
Polaczki tylko blefowali- powiedział nauczyciel Skow ronnek. - Podobno z
kawalerią wyruszyli na nasze czołgi, z wyciągniętymi szablami, to nie żart,
słyszałem o tym w radiu. Oni czegoś takiego jeszcze nie widzieli, czołgi i sztukasy.
-
Tego pana Rydza-Śmigłego, tego to teraz swędzi ty łek, to jasne - powiedział
właściciel delikatesów Schachtner, który swoje córki zostawił w domu, ostatecznie
tutaj była stypa.
Ciotka Lucie (Lanolin) wstała. - Polaczki są niebez pieczni. Oni pędzą
volksdeutschów na trzęsawiska. - Ręką zastukała w żurnal. Wzięła za rękę
niewidomego syna i zaciągnęła go do innego stołu. Może tam też nie dostanie
wódki, ale może prędzej jej uwierzą.
Pan Apitt natychmiast zajął krzesło, które się zwolni ło. Prawą ręką przytrzymywał
przy policzku złożoną chu steczkę, w drugiej ręce miał szklankę z piwem.
-
Więc cały Śląsk będzie niemiecki? - zapytała hrabi na Hohenlohe.
-
Aż do Mysłowic! - powiedział nauczyciel Skowronnek.
-
Zawsze myślałam, że chodzi o Gdańsk i korytarz - powiedziała Valeska Piontek.
-
Już się cieszę na zakupy na ulicy Trzeciego Maja w Katowicach - powiedziała
hrabina i zabrzęczała swoi mi złotymi bransoletkami - tam zawsze były najelegant
sze sklepy, najwytworniejsze ubrania, najnowsza moda, o tak. Hrabina obróciła się
w wózku inwalidzkim, żeby zobaczyć wyraz twarzy Milki. Nie potrzeba już jechać
do Paryża, na ulicy Trzeciego Maja jest wszystko.
Chciała przez to pokazać, że dawniej jeździła na zakupy nie tylko do Wrocławia i
Katowic, lecz także do Paryża.
Hrabina od dwudziestu lat miała sparaliżowane nogi i mogła się poruszać tylko na
wózku inwalidzkim, poza tym cieszyła się jednak jak najlepszym zdrowiem i nie
stra ciła zainteresowania dla ładnych bluzek, biżuterii i futer. Swojej damie do
towarzystwa kazała się nawet wozić do teatru, zwłaszcza do operetki, tak, ona
szczególnie lu biła operetkę i później całymi dniami nuciła jeszcze pio senki.
Pogodziła się z paraliżem; jedyną rzeczą, z powodu której cierpiała przy swojej
niezdolności do chodzenia było to, że jej trawienie nie było już tak całkiem w
porządku i że ustawicznie musiała puszczać wiatry. Oczywiście tak się do tego
przyzwyczaiła, że już sama nie zwracała na to uwagi.
Rodzina Hohenlohe-Langwitz, linia śląska, nie była tak bogata jak rodzina
Hohenlohe-Langwitz, linia pomorska albo nawet rodzina Hohenlohe-Langwitz, linia
branden burska. Po odłączeniu w 1922 roku wschodniej części Gór nego Śląska
prawie połowa ich posiadłości leśnych przy padła Polsce. Dzięki umowom,
kombinacjom, odszkodo waniom, hipotekom rodzina nie uświadomiła sobie tak
naprawdę tej straty w jej pełnych rozmiarach - a już ona zwła szcza. Teraz jednak
były widoki na to, że odzyskają część dawnych posiadłości. Co prawda, po
tragicznej śmierci męża została spłacona przez Langwitzów, być może jed nak coś
jej się jeszcze dostanie z masy spadkowej.
- Możemy więc bez przekraczania granicy jechać do Tarnowskich Gór i
Częstochowy? - Valeska pomyślała o ugorze, który kupiła w Ligocie Zabrskiej za
komorą celną. Może powinna tam była nabyć jeszcze więcej, bo wiem gdy nie
będzie już granicy, ceny działek wkrótce pójdą tam w górę. Zostało jej teraz trochę
pieniędzy za łąki przycmentarne. Może był tam nawet węgiel i opłaciłoby się
wykopać teraz szyb.
Willi Wondrak zbliżył się i szeptał ze swoją siostrą Valeską.
-
Czy nie sądzisz, że powinniśmy jeszcze poczekać z wódką pół godziny? -
powiedziała do mego głośno. Wondrak skinął głową. Przez ten czas chciał innych
zwo dzić obietnicami. Rozeszła się pogłoska, że trzymał wód kę zamkniętą w
serwantce i kilku gości już go nagaby wało z tego powodu. Jednak on nalał po
kryjomu pełną szklankę tylko dla pana Apitta, żeby mógł on tym znie czulić chory
ząb.
Valeska powiedziała głośno: - To możemy iść na piel grzymkę do Piekar. Albo do
Pschowa.
- I do Częstochowy, do Czarnej Madonny - powie działa jedna z sióstr
Nieradczyk, przewracając oczami. Właściwie marzyła o Lourdes. Jednak
Częstochowa była bliżej. A nawet katedra kijowska.
Milka zapaliłaby teraz najchętniej cygaro i wydmuch nęła dym Nleradczykównie
prosto w twarz. Jednak hra bina Hohenlohe nie lubiła, kiedy w jej obecności paliła
cygara, więc robiła to tylko wtedy, gdy była sama.
- Częstochowa jest przecież polska, była polska i zawsze polską zostanie. To jest
przecież coś zupełnie innego - powiedziała.
- Zachód jest od nas daleko - powiedział prezes wo dociągów.- Ale Rosjanie?
- Pamiętam - powiedziała Lucie (Widera) cichym gło sem - przed rokiem
czternastym pojechaliśmy do Dreikaiserecke do Mysłowic i my dzieci zawsze
baliśmy się mundurów carskich żołnierzy. A kiedy wybuchła wojna, Rosjanie nie
byli dalej od nas niż o pięćdziesiąt kilometrów. Jednak feldmarszałek Hindenburg
zaraz ich pobił i w ten sposób nazwaliśmy nasze Zabrze jego imieniem.
Lucie (Widera) musiała to wiedzieć, pochodziła z Zabrza - Maciejowa.
- Polacy walczyli wtedy razem z nami - powiedział pan Apitt przez chusteczkę. - i
byli niemało odważni. - Zabrzmiało to, mimo wszystko, z uznaniem.
- Powinni nam byli dać korytarz, to by do tego w ogóle nie doszło - powiedział
właściciel delikatesów Schachtner.
- I Gdańsk- dodała hrabina Hohenlohe niemal przekor nie. Zauważyła, że pani
Piontek ciągle jeszcze patrzyła na jej ręce.
- Francuzi tym razem im nie pomogą - powiedziała Milka.
- Nie rozumiem tylko - rozmyślał pan Apitt głucho za swoją chusteczką - że wdali
się w wojnę, po tym jak fuhrer podpisał ze Stalinem pakt o nieagresji. Oni są
przecież między młotem a kowadłem, z tego już nie wyjdą.
Wszyscy teraz zamilkli.
Ktoś powiedział: - Z Polakami zawsze sami się upo raliśmy. Ale z Rosjanami? Co
oni zrobią?
Polska była małym krajem. Już czwartego dnia po wy buchu wojny niemieccy
żołnierze wdarli się daleko w głąb kraju. Było już chyba tylko kwestią czasu, kiedy
znajdą się w stolicy Polski. Oni wszyscy w ciągu ostatnich tygo dni i miesięcy ciągle
myśleli o Polsce, z troską, z gniewem, z wściekłością, nawet ze strachem. Bowiem
wielu z nich przeżyło po ostatniej wojnie trzy powstania. Kilku z nich uciekało
wtedy przed Polakami. Wiedzieli, że tutaj na ich granicy wszystko się zacznie.
Fuhrer po wiedział co prawda, że żaden wrogi żołnierz nigdy wię cej nie stanie na
niemieckiej ziemi, lecz oni w ciągu ostat nich trzydziestu lat przeżyli tu niejednego
fuhrera i niejedną obietnicę, nie przywiązywali do tego wielkiej wagi; ludzie
pogranicza wychowywani są na sceptyków. Byli tacy, którzy na wszelki wypadek
podciągali ze stry chów stare polskie podręczniki i gazety z okresu walki
plebiscytowej, dobrze było coś mieć pod ręką. Inni po wyciągali zardzewiałą broń,
oliwili ją i chowali się z nią w piwnicach.
Jednak teraz, czwartego września, nikt już nie myślał o Polsce. Wszyscy myśleli o
innym kraju, o innej grani cy, o innych ludziach, o których nie wiedzieli nic albo
tylko bardzo mało. Większość z nich zachowała gazety z 25 sierpnia, w których
opublikowano pakt o nieagresji ze Związkiem Radzieckim, wielu nie mogło tego
pojąć, kilku wierzyło w sztuczkę, inni w socjalizm, który na wie lu płaszczyznach
jednoczył się przeciwko plutokracji, nie którzy wierzyli po prostu w fuhrera. Oni
wszyscy spo glądali codziennie na mapę, śledząc pochód niemieckich oddziałów,
przy pomocy kciuka i palca wskazującego mierzyli odległości z Gliwic do Katowic,
z Gliwic do War szawy, z Gliwic do Brześcia nad Bugiem, do Kijowa i do Moskwy
i ogarniał ich strach.
- Czym to się kiedyś skończy? - zapytała Valeska wśród ciszy.
Kobieta z koroną włosów, która cały czas robiła coś na drutach, żeby zająć nerwowe
ręce, powiedziała: - W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, wtedy wszy scy
zostaliśmy Polaczkami, mój mąż, Adalbert, został Wojciechem i podpisał
obywatelstwo, bo chciał zatrzy mać pracę, a nie wylecieć z kopalni, która też stała
się polska, a potem przyszły na świat nasze dzieci i uczyły się w szkole tylko po
polsku. Zaczęła szlochać: - znowu mogę szyć nowe flagi, już nie biało-czerwone,
tylko czerwone z czarną swastyką.
I powiedziała po polsku: - Mojy dzieci, kaj wy sie roz dostaniecie- tygo dzisiej
jeszcze żoden nie wiy. Niech się Pón Bóg zlituje nad waszymi biydnymi
duszyczkoma.
Rozejrzała sie wkoło i przestraszyła się, że wszyscy jej słuchali. Pochyliła twarz
niżej nad robótką.
- Przecież ludzie nie mogą zmieniać swojej narodo wości jak koszuli!
Prezes wodociągów spojrzał ze zdziwieniem na kobietę z koroną włosów.
- Tutaj w końcu nikogo się nie pytają o zgodę - powie działa Valeska gorzko. -
Tutaj z góry decydują, kim pan jest: raz Niemcem, raz Polakiem. Prostych ludzi nie
pyta się o zdanie.
Valeska wstała i wyszła na powitanie nowo przybyłych gości. - Jak dobrze, że
przyszliście - powiedziała i pozwo liła, żeby objęli ją Hupkowie, zapomniała, że już
dzisiaj rano była obejmowana przez Hupków, od wesela byli w mieście i nie zbierali
się do powrotu do Raciborza.
- Mój szwagier w Katowicach - powiedziała panna Bombonnek i błysnęła tłustymi
dłońmi - ten do dwudziestego drugiego był Niemcem albo ściślej mówiąc
Prusakiem, on umiał śpiewać wszystkie pieśni patriotyczne i śpiewał je chęt nie. Po
podziale został Polakiem i w chórze Concordia mu siał śpiewać Jeszcze Polska nie
zginęła. A teraz znowu robią z niego Niemca.
Wzruszyła ramionami, bo nie wiedziała, jak to będzie dalej.
-
Nie jest dobrze - powiedział Apitt cicho do siebie - żyć tak blisko granicy, w
dodatku jeszcze w prowincji, która jest tak bogata jak Gómy Śląsk. To będzie
odwieczna kość niezgody... -i głośniej: - Gómy Śląsk musi być wol nym państwem,
w tym rzecz, wtedy raz na zawsze skoń czy się to kupczenie nami. Nie powinniśmy
się dawać szykanować ani Warszawie ani Berlinowi, oni i tak nami gardzą, dla
jednych jesteśmy Wasserpolacken, a dla drugich Wasserpreussen!
W pokoju z fortepianem zrobiło się zupełnie cicho. Przez otwarte drzwi werandy
słychać było kłócące się
w ogrodzie szpaki. Z drugiego pokoju dochodziły głosy. Valeska stanęła przy
drzwiach i rozejrzała się bojaźliwie. Nie przyszedł jeszcze pan zellenleiter Thonk.
To ją tro chę uspokoiło.
Pan Hupka dosłyszał tylko ostatnie zdania. - Zwario waliście - powiedział. -
Wszyscy zwariowaliście. - Na prawdę tak sądził i dlatego podniósł głos. - Jesteśmy
Niemcami i Niemcami chcemy zostać. Zwłaszcza teraz, kiedy wygrywamy wojnę! -
Rzucił karcące spojrzenie na starego pana, który znowu przycisnął do policzka
chusteczkę.
- Jekusznej - powiedziała wdowa Dobrewollny, która przyszła właściwie tylko po
to, żeby uścisnąć dłoń wdo wie Piontek, która jednak nie mogła się oderwać od
sałatki śledziowej.
- Czy my wszyscy tutaj nie mówimy po niemiecku, natu ralnie, że mówimy po
niemiecku, więc jesteśmy Niemcami.
Pani Dobrewollny grała na altówce i od czasu do czasu spotykała się z Valeską na
domowych koncertach. W1920 roku wyjechała z Łodzi, gdzie miała tkalnię przędzy
cze sankowej. Było to dziewiętnaście łat temu, lecz ona pa miętała wszystko, jakby
zdarzyło się to dopiero wczoraj.
- Teraz, gdy nam się lepiej wiedzie, zostańmy przy Niemcach - powiedział Franz
Ossadnik. Nie można było w jego głosie wyczuć, czy mówił to z ironią czy nie.
Żona dała mu porządnego kuksańca pod żebra.
Wszyscy odwrócili wzrok od pana Apitta, jakby się za wstydzili, że go wcześniej
słuchali.
Dziecko zaczęło kaszleć. Kobieta z koroną włosów po wiedziała do niego po polsku:
- Nie kucej!- Ciesz się, iże żyjesz!
- Dlaczego przypatruje się pani cały czas moim rę kom? - zapytała hrabina
Hohenlohe panią Piontek.
- O, przepraszam- powiedziała Valeska- w ogóle tego nie zauważyłam. Zawsze
patrzę na ręce, wie pani, już po rękach można poznać, czy ktoś ma zdolności do gry
na fortepianie, czy nie.
- Wyjdźmy może do ogrodu-powiedziała hrabina Hohenlohe i uczyniła ręką ruch,
zamykający dyskusję. Pier ścionki błyszczały na jej dłoni.
- Ach tak, pani Milko, niech pani ze mną pospaceruje w ogrodzie i niech mi pani
coś poczyta, coś niepolitycz nego proszę! - powiedziała.
21
Wszyscy obserwowali ze zdziwieniem jak Valeska z bukietem białych goździków w
ręku obchodziła się z panem Thonkiem z wyszukaną grzecznością, prowa dząc go
przez poszczególne pomieszczenia i przedsta wiając nowym gościom, później
nakładając mu nawet własnoręcznie na talerz górę sałatki śledziowej i galarety, i
podając mu na małym marmurowym stoliku w pokoju z fortepianem. Wydawało się,
że prowadzi z nim oży wioną rozmowę, kiedy jednak później zajęła się innymi
gośćmi, siedział sam, ze szklanką piwa w ręce i patrzył milcząco przed siebie.
W oczach większości pan Thonk był partyjniakiem, grubą rybą, był - co gorsza
-zellenleiterem* w tych stro nach, a więc najprawdopodobniej również szpiclem,
przed którym trzeba się było mieć na baczności, nie wia domo było tylko dokładnie
jak. Najchętniej wszyscy scho dziliby mu z drogi i w ogóle nie wpuszczali do
mieszkań, wtedy mógłby jednak stwierdzić, że ktoś jest wrogo nasta wiony do partii
i można było mieć przez to kłopoty. Tak więc pozdrawiano go na ulicy z uprzejmą
rezerwą, a gdy zadzwonił do drzwi mieszkania, wpuszczano go najwyżej do kuchni,
niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, żeby nie został zbyt długo, jak też w
obawie, żeby nie powie dzieć czegoś nie tak, czegoś, co mogłoby człowiekowi
zaszkodzić-dzieci i tak lepiej było schować w pokoju obok. Niektórzy portret
fuhrera trzymali za bufetem; szybko go wyciągali i wymieniali z obrazem Matki
Boleściwej Maryi, inni wieszali portret fuhrera na korytarzu, w miejscu, gdzie nie
dochodziło światło i można go było właściwie zoba czyć tylko wtedy, gdy otwarte
były drzwi na korytarz. Bo wiem portrety fuhrera gospodarstwa domowe otrzymały
dopiero niedawno w prezencie od partii, przekazane oso biście przez pana Thonka,
który przy tej okazji mówił, że miejscem takiego portretu fuhrera już od dawna jest
każdy niemiecki dom. A kto chciał dać sobie wmówić, że nie jest niemieckim
domem, nawet gdy starsi ciągle jeszcze mówili między sobą po polsku?
Tutaj w każdym razie można było panu Thonkowi zejść z drogi i ludzie robili to w
uprzejmy sposób. Thonk był do tego przyzwyczajony, siedział na swoim krześle,
przy glądając się żałobnikom, respektował niewidoczny mur, którzy inni wznosili
między sobą a nim. Wiedział, że w tych stronach był nie łubiany, a może nawet
zniena widzony, chociaż mieszkał tu już prawie trzydzieści lat, bowiem dla nich od
samego początku był przedstawicie lem pewnej partii, przed którą biskupi ostrzegali
w liście pasterskim; było to co prawda jeszcze zimą 1931 roku, ale tutejsi ludzie o
tym nie zapomnieli.
On sam, wkrótce po przejęciu władzy przez swoją par tię, zaniechał przekonywania
ludzi do Narodowosocjalistycznej Partii Robotniczej. Robił tylko to, co partia
nałożyła na niego jako obowiązek, próbując wyjaśnić ludziom, że będzie dla nich
lepiej, gdy mu tego nie będą utrudniać. Oni bardzo szybko to pojęli i doszło do tego,
że w pod koniec każdego roku był w czołówce owych zellenleiterów, którzy
pozyskali najwyższą liczbę nowych członków. Nie robił tego przy pomocy
wystąpień i materiału pro pagandowego, lecz załatwiając kilku ludziom pracę,
otwierając innym widoki na awans - dopiero wczoraj ma szyniście kolejowemu
Ossadnikowi zaniósł do domu wniosek o przyjęcie, który ten sprytny pieron chciał
pod pisać oczywiście dopiero wtedy, gdy zostanie awanso wany na starszego
maszynistę kolejowego - ale to była przecież tylko kwestia czasu.
Thonk wstąpił do NSDAP już pod koniec 1926 roku, otrzymując numer
członkowski 49 523 i w 1932 roku oso biście brał udział w przygotowaniu trzeciej
podróży Hide- ra samolotem po Niemczech, podczas której Hider wygło sił
przemówienie także w Gliwicach. Wkrótce po tym wy stąpił z partii z powodu
osobistych różnic w poglądach z kreisleiterem*. W 1936 po raz drugi ubiegał się
o członkostwo i wkrótce po tym został zellenleiterem. Kie dy nie otrzymał złotej
odznaki partyjnej, która jego zda niem mu się należała, wszczął proces i w końcu go
wy grał, co relacjonowała cała prasa partyjna.
Thonk był dawniej zaprzyjaźniony z Leo Marią; w ostat nich latach widywali się,
oczywiście, już rzadko. Tym bar dziej Valeska była zaskoczona, kiedy zellenleiter w
czar nym garniturze - nie, tym razem nie miał na sobie partyj nego munduru -
przyszedł do jej domu. Thonk wręczył jej siedem białych goździków, które kupił w
kwiaciarni Hanlczka na BahnhofstraKe i szepnął jej kilka słów kon dolencyjnych, iS
które Valeska w zmieszaniu nie wiedzia ła, co ma odpowiedzieć.
Zellenleiter powoli zgniótł papier od kwiatów w kulkę.
- Pani Valesko - szepnął w dziwny jak na niego sposób - byliśmy przyjaciółmi, Leo
Maria i ja, przez wiele lat. - powiedział to tak, jakby chciał tym samym przywołać
kilka starych wspomnień, w których ona też by występowała.
Valeska jednak milczała nadal. Udawała, że w szeleście papieru nie dosłyszała jego
pytania. Wtedy pan Thonk powiedział coś, czego właściwie nie chciał powiedzieć:
- Wiedziałem, że on... stemplował te ulotki.
Valeska stała z wytrzeszczonymi oczami, kwiaty wy sunęły jej się z rąk. - Proszę -
powiedziała, przepuszczając go przez drzwi.
Pan Thonk pochylił się i podniósł kwiaty. Włożył jej do ręki najpierw jednego
goździka, potem pozostałe. W zasadzie jeden biały goździk lepiej do niej pasował
niż cały bukiet. Jeden jedyny goździk wieńczył ją, bukiet czy nił z niej bolejącą
wdowę.
Valeska powiedziała przerywanym głosem: -1 pan to wszystko wiedział? Przecież
pan jest w partii...
W życiu było wiele rzeczy, których nie pojmowała - to znowu było !coś takiego.
Valeska pomyślała: — Powinnam go wysłuchać. A Thonk myślał: - Powinienem jej
o tym opowiedzieć. A ponieważ obydwoje niemo wyrażali to oczekiwanie, nie
pozostało im nic innego, jak usiąść.
- Wie pani- powiedział Thonk- będzie już ze dwadzie ścia lat odkąd znam Leo.
Byliście już wtedy po ślubie i mie szkaliście w Bytomiu, Leo pracował u
Ballestremów w la boratorium Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas kata strofy
w kopalni w Rozbarku. Nigdy tego nie zapomnę.
Zbliżył się adwokat Wondrak, lecz Vałeska poprosiła, żeby jej teraz nie
przeszkadzał. Myślała o tym, jak czasa mi, w ogrodzie albo na ulicy, znajdowała
ulotkę, którą zaraz niszczyła, żeby Leo Maria nic się o tym nie dowie dział, i jak na
krótko przed jego śmiercią znalazła w szufladzie jego nocnej szafki pieczęcie i
papier.
- Mógł go pan kazać aresztować - powiedziała trochę roztargniona - tak, mógł pan
to zrobić.
Podeszła Halina ze szklankami dymiące) herbaty. Zno wu wsunęła do ust szklane
kulki i uśmiechała się szero ko przez całą twarz.
- Leo był moim przyjacielem- dorzucił Thonk. - Tego dnia 31 stycznia 1923 roku,
nigdy nie zapomnę. Było zim ne, bezchmurne, zimowe popołudnie, kiedy nagle
zawyła syrena i zaraz zaczęły też wyć pozostałe syreny w okolicy, aż do Bytomia i
nie chciały już zamilknąć. Ze wszystkich stron zjeżdżali się strażacy i karetki
pogotowia, jednak nikt nie wiedział, co się stało. Eksplozja miała miejsce na dole,
czterysta metrów pod ziemią, eksplozja gazów, nikt nic nie słyszał, żadne trzęsienie
ziemi, żaden huk, żaden słup powietrza nie przedostał się na górę, tylko nie cichnące
syreny zdradzały, że zdarzyła się katastrofa.
I nagle zebrali się ludzie z kopalni w Rozbarku, setki, tysiące ludzi, stłoczyli się pod
ogrodzeniem i bramą za kładu, lecz byli bardzo cicho, stali, czekali i wsłuchiwali się
w wycie syren, i czekali tak długo, dopóki z szybu nie wyciągnięto zmarłych.
Tak staliśmy tam i widzieliśmy, jak po drugiej stronie ogrodzenia przenoszono ich
na zakrytych noszach. Było sto czterdziestu pięciu zabitych i nie było końca z
nosza mi. Przez ogrodzenie mogliśmy zobaczyć kilku zabitych, kiedy worki, które
na nich narzucili, zsunęły się na zie mię; leżeli tam oni, ci górnicy, spokojni i
nietknięci, tak, jak mam to Inaczej nazwać - tylko ich płuca pękły od gazów, które
pojawiły się tak nagle.
Byłem wówczas praktykantem w kopalni węgla w Roz barku, a Leo Marla Piontek
przyjechał z Bytomia, z grupą laborantów, którzy mieli badać przyczyny katastrofy i
od kryli, że winne temu były niewystarczające środki zabez pieczające, lecz
właściciel kopalni stanął przed kobieta mi 1 powiedział: - Sprawiła to siła wyższa - a
proboszcz powiedział im, że Bóg tak chciał w swoich niezbadanych wyrokach.
A kobiety uwierzyły w to i nie pytały, kto naprawdę był mordercą.
Nie byłem komunistą, Leo też nie. Powiedział ml wte dy, że środki zabezpieczające
były zaniedbywane, bo ina czej wydobyto by mniej węgla, jednak tego nie wolno
było podawać do publicznej wiadomości. Więc z obu rzenia postanowiliśmy
obydwaj powielić po kryjomu ulot ki i rozdać je. Pogrzeb był bardzo uroczysty.
Przybył ka tolicki sufragan z Wrocławia, ewangelicki z Kłodzka, a żydowski rabin z
Bytomia śpiewał nawet chorały, gdyż stracił tam życie również żydowski praktykant
- i nikt nie zapytał o winnych. Jednak później, na samym końcu, gdy znaleziono
ulotki, które pozostawiliśmy przy wyjściu z cmentarza, doszło do okrzyków
protestu, a nawet do bijatyki.
Thonk oparł się o poręcz krzesła. Mówił z coraz więk szym przejęciem i na jego
policzkach wystąpiły małe czer wone plamy. W trakcie mówienia zaczął sobie coraz
bar dziej przypominać o czymś, co dawno zepchnął w nie pamięć.
Kiedy Valeska założyła nogę na nogę i lekko uniosła lewą rękę, przestraszył się, że
chce mu przerwać; on na tomiast chciał się od tego najpierw uwolnić. Więc zaraz
zaczął mówić dalej. - Wiem, że Leo Maria to wszystko przed panią zataił. Wtedy
pojechaliśmy razem na Wro cławski Kongres śląskich robotników, w marcu 1924
roku. Potem wstąpiłem do NSDAP, bo to była jedyna partia, która obiecywała
robotnikom prawdziwą rewolucję: współudział w zysku, współudział we własności,
współ udział w wydajności, i to ona w końcu zlikwidowała bez robocie, które
prawie zniszczyło nasz Górny Śląsk... Mie liśmy tu przecież najwyższy wskaźnik.
Valeska myślała o tym czasie, który był już tak odle gły. Przypominała sobie tylko
syreny, a później pogrzeb, dzwony kościelne, które nie chciały zamilknąć i pyszne
stroje proboszczów, księży, rabinów i ministrantów, którzy pochodem przeciągnęli z
miasta na cmentarz - o śmierci przy tym nie myślała.
- Leo Maria też wstąpiłby do partii, niech mi pani wie rzy, ale był po prostu za
bardzo katolicki, przeszkadzało mu, że partia ciągle zwalczała Kościół katolicki,
lecz poza tym... niech mi pani wierzy, on był po naszej stronie.
Pan Thonk siorbał swoją herbatę, która w między czasie wystygła. Cieszył się, że
zaszedł tak daleko bez przerywania.
Valeska nie wiedziała, co powiedzieć. Wolałaby teraz być z innymi. Przechyliła się
w przód i dwoma palcami tarła blat stołu. Zaczęła wierzyć w to, co powiedział pan
Thonk.
- Takich katastrof górniczych dzisiaj już nie ma - dodał Thonk trochę ciszej. -
Mamy inny rząd, socjalistów, praw dziwie narodowych socjalistów... - Powiedział to
głośniej i jego twarz rozluźniła się przy tym.
Valeska chciałaby się dowiedzieć, jak to było wtedy z ulotkami, kto je drukował, a
kto rozdawał.
Teraz pan Thonk z zakłopotaniem też wycierał stół po wierzchnią dłoni, i Chcemy
przecież tylko tego, co do nas kiedyś należało - powiedział trzeźwo. - No więc, tak
że wschodniego Górnego Śląska. Francuzi też odebrali sobie po wojnie Alzację i
Lotaryngię.
Valeska ciągle jeszcze milczała. Jednak tylko dlatego, że nic jej w tej kwestii nie
przychodziło do głowy. Co ją obchodziła Francja? Była tak daleko stąd.
- I nawet Rosjanie są teraz po naszej stronie! Ja zawsze przecież mówiłem - zawołał
przenikliwie - dwa kraje so cjalistyczne i ten cały plutokratyczny Zachód może
pakować manatki!
Valeska przestraszyła się. Wzięła do ręki goździk i ob skubywała go. Już nie
rozumiała tego wszystkiego: woj na, wesele, śmierć. Bez Leo Marii wszystko było
po prostu znacznie trudniejsze. Skubała tak długo, dopóki w jej dłoni nie została
tylko zielona łodyga.
22
- No więc, jeżeli to prawda, co Polacy robią z naszymi biednymi rodakami, to jest to
straszne, nieprawda? Pójdę do Popolskich, plunę im w twarz i powiem, żeby się
wsty dzili za swoich ludzi, tak, ja to zrobię.
Panna Bombonnek uniosła się. Nie była szczupła, nie była chuda, była raczej cienka
jak kreska, albo, jak mówił o niej bez szacunku Willi Wondrak: z przodu deska, z
tyłu Brett*. Mogła jeść, ile chciała i nie przytyła. Pogodziła się z tym. - Jestem
nerwowym typem - zwykła mawiać - wypalam się od środka, u mnie każdy
węglowodan roz pada się zaraz w popiół, ja w ogóle nie mogę więc przy tyć. -Tylko
że jej piersi się nie rozwinęły; cierpiała z tego powodu. Mężczyźni chcą już trzymać
coś w garści. To była jej wymówka, dlaczego nie znalazła jeszcze męża. Wyglą dała
zresztą na młodszą, niź była w rzeczywistości za sprawą tego, że szminkowała się
dyskretnie, jak też za sprawą krótkich bluzek wiązanych pod szyją, które
preferowała, a zwłaszcza za sprawą jej korkociągowych locz ków. Odkąd filmy z
Shirley Temple dotarły do Gliwic, nie mal każda nosiła korkociągowe loczki,
począwszy od dziec ka w wieku szkolnym, na babci Hanke skończywszy.
- To są Polacy z Kongresówki - powiedziała. Valeska.
- Oni nas zawsze nienawidzili. Ja to przeżyłam. W tysiąc dziewięćset dwudziestym
drugim, jak oni traktowali swo ich polskich Górnoślązaków! A śmiali się z
wasserpolnisch, jakby to był dialekt hotentocki!
- To była polityka Warszawy - powiedział właściciel delikatesów Schachtner. -
Zwabili Górnoślązaków kre dytami do Lwowa, wiem to od szwagra, a Katowice
obsadzili Polaczkami z Kongresówki, z czasem stałyby się czysto polskie. Człowiek
przecież nie śmiał Już niemal mówić po niemiecku, kiedy był w Katowicach z
wizytą.
Adwokat Wondrak zbliżył się, Idąc zapalił fajkę.
- Żebym nie pękła ze śmiechu - powiedziała Valeska. - Nigdy nie paliłeś, a teraz,
kiedy są kartki na tytoń, ty zaczynasz palić. - Nie śmiała się jednak.
- A u nas nie wolno mówić po polsku, tak to prze cież jest? - powiedział Willi
Wondrak wyjaśniająco. I dodał: - Co też uważam za słuszne. To przecież głów nie
ze względu na młode pokolenie. - Przypomniał so bie, że złożył wniosek o przyjęcie
do partii. Gwałtow nie wypuścił dym z fajki.
-Jak palić; to tylko fajkę! - powiedział hrabia Poremba. - Ma pan rację, od
papierosów człowiek robi się tyl ko nerwowy. - Przestępował z nogi na nogę, a ręce
mu trzepotały. Powiedziano mu, że alkohol zamknięty jest w kuchni i pani Valeska
wydała ścisłe dyspozycje, żeby przed ósmą nie dawać ani kropli wódki. Pociągnął
łyk tego obrzydliwego zwykłego piwa, zastanawiając się, jak on tu wytrzyma do
ósmej.
- W ratuszu uciekinierzy koczują na podłodze, po pro stu na materacach, w ogóle
nikt nie może się do nich zbli żyć, tylko ludzie z prasy i fotografowie. Ci, którzy ich
wi dzieli, mówią, że z ich twarzy można wyczytać, co prze szli w ciągu ostatnich
dni. - Panna Bombonnek mówiąc patrzyła na adwokata, który cały czas
manipulował jeszcze przy swojej fajce. Ona też chciałaby mieć coś, co uspokoi łoby
jej nerwowe ręce.
- No więc, to naprawdę niesamowite, jak nasze od działy szturmują, słuchaliście
państwo ostatnich wiado mości? Stoją już pod Radomiem! - powiedział hrabia Po-
remba z respektem w głosie.
- Wraz z końmi i wozami na drogach, pobici przez Pana Boga - zacytowała panna
Bombonnek z radia.
-
No, no, pod Radomskiem. Słuchałem wiadomości o piątej, pod Radomskiem!
Tak szybko to się znowu się nie da.
- Ależ panie mecenasie! Pan to jest zrzędą, pan zawsze wszystko widzi tak
negatywnie! - Nie to, żeby panna Bom bonnek nie znosiła adwokata. Tylko, że
wierzyła w to, co mówiła.
Wondrak poczuł w głowie gorące uderzenie. Zrzucił to na palenie fajki. Nie był
jeszcze przyzwyczajony. Jed nak dziś rano panna Heiduczek powiedziała o nim coś
podobnego. Musiał bardziej uważać. Teraz, kiedy złożył przecież wniosek o
przyjęcie do partii. Uśmiechnął się.
- Ależ skąd - powiedział- w żadnym wypadku. Nikt się bardziej nie cieszy z
sukcesów naszych dzielnych oddzia łów... Jednak Radom jest miastem leżącym sto
kilome trów dalej, to jest różnica!
- To jest drobiazgowość - odezwał się właściciel deli katesów Schachtner.
- Ależ proszę pana... - Wondrak chciał zaprotestować
- Sto kilometrów to sto kilometrów, nawet przy niewiel kim oporze potrzeba na ich
przebycie od trzech do pię ciu dni.-Jednak skapitulował. Wszyscy, oprócz Valeski,
patrzyli na mego nieprzyjaźnie. Powiedział: - Z Radomia można już ostrzelać
Warszawę. Wtedy nie potrwa to już długo...
- Może wtedy będzie spokój na Górnym Śląsku - do rzuciła Vałeska. - To wieczne
tam i z powrotem, raz pol ski, raz niemiecki, dla tutejszych ludzi me może to być
dobre.
W czasie gdy mówiła, zobaczyła Augusta Prohaskę, wy chodzącego z pokoju obok;
robił wrażenie, jakby czegoś szukał. - Chodź do nas, wujku Auguścię - zachęciła go,
żeby podszedł bliżej. - Opowiedz nam, jakie są nastroje na Zachodzie! Bo wujek
August mieszka teraz w Nadrenii... - zwrócona do niego: - Jak się no, nazywa to
miasto, w którym mieszkasz?
- W Kamen - powiedział August Prohaska zmieszany. -Do Renu jest stamtąd
jeszcze kilka kilometrów.
August Prohaska przyjechał dopiero przed godziną. Za późno dostał zaproszenie na
wesele Irmy Piontek. Po nieważ jednak od wyjazdu do Zagłębia Ruhry w czasie
kryzysu gospodarczego w 1929 roku nie był już na Gór nym Śląsku, wykorzystał tę
okazję na podróż. Kiedy zo baczył w domu zgromadzonych gości, pomyślał w
pierwszej chwili, że ciągle jeszcze świętują wesele, przez cztery dni, jak przystało na
porządne górnośląskie wesele; i kiedy dowiedział się o pogrzebie Leo Piontka, też
specjalnie nie posmutniał. Wesele czy pogrzeb, on nie widział różnicy, tak bardzo
cieszył się, że znowu jest w Gliwicach, że wszystkim raz jeszcze uścisnął dłoń.
Panna Bombonnek wyciągnęła do niego tylko mały palec, dopiero co natłuściła
kremem swoje suche ręce.
Panna Bombonnek była nauczycielką prac ręcznych, która we wszystkich klasach
Szkoły Powszechnej Nr 6 uczyła dziewczynki cerowania, robienia na drutach, szy
dełkowania, haftowania i prasowania. W zasadzie czuła się rzemieślnikiem-artystą i
w ten sposób dwa razy zo stała wybrana na skarbnika w Związku Niemieckich
Rzemieślników Artystów w Gliwicach i tylko z konieczności zajmowała się tak
przyziemnymi zadaniami, robiła to zresztą tylko w niższych klasach. Starsze dzieci
uczyła haftów, z głowy i według wzoru, richelieu, tkania ręcz nego i prac z emalią.
Jej własne hafty były wysoko ce nione; córka dyrektora kopalni Wieczorka nosiła na
swo im weselu diadem panny Bombonnek, który później wy chwalali wszyscy,
którzy tam byli. Od pewnego czasu panna Bombonnek zajmowała się ceramiką; na
dziedziń cu przy Obeiwallstrasse kazała sobie nawet wybudować
piec do wypalania. Przy pracy i wodą, gliną, glinką i piaskiem ucierpiały jej ręce,
sądziła więc, źe musi je usta wicznie natłuszczać.
Stali w półkolu wokół fortepianu. Wondrak bawił się w zamyśleniu pokrywą, która
była jednak nieporuszona, Valeska zamknęła fortepian. Obawiała się już, że pod
czas wieczoru komuś mogłoby przyjść do głowy na nim grać - i to na stypie!
- FOhrer powiedział, że na wschodzie jest nasza prze strzeń życiowa. Teraz
zagarnie wschód, aż po Rosję - po wiedział Schachtner energicznie.
- Muszę usiąść- westchnęła Valeska. - Cały dzień na nogach, to nawet dla mnie za
wiele. Kiedy pomyślę, że już czwarty dzień bez lekcji fortepianu!
-
Teraz chcemy jeszcze tylko odzyskać nasze kolonie - powiedział hrabia
Poremba. Także i on rozglądał się za krzesłem. A ponieważ nie znalazł żadnego,
oddalił się.
-
Zaprosiłaś wielu ludzi — powiedział August Proha- ska i ze zdumieniem objął
wzrokiem pokój aż po otwar ty korytarz, którym posuwał się właśnie po omacku
niewidomy syn Lucie (Widery). - Jesteś łubiana, cały dom jest pełny.
- Musiałby pan przyjechać ńa wesele limy - dorzucił Schachtner. - Sala Htinzera w
hotelu "Haus Oberschle- sien", no więc bezsprzecznie najpiękniejsza sala w
Gliwicach, nieprawdaż, pękała w szwach!
- Na pogrzeb przychodzą zawsze tylko ci, którzy chcą coś odziedziczyć -
powiedziała panna Bombonek. Wol no jej było tak powiedzieć, nie była
spokrewniona z Piontkami.
- No więc, ja wolę wesela, tam można przynajmniej potańczyć- powiedział August
Prohaska i spojrzał na pan nę Bombonnek. Wydała mu się przeraźliwie chuda.
- Ze względu na powagę wojny- dorzuciła- tańce są teraz zabronione.
- Ach tak? I zapytała Valeska ze zdziwieniem. - Po tym poznaję, że już od trzech
dni nie czytałam gazet. Oczywiście oprócz ostatniej strony z nekrologami. No tak,
na pewno nie mamy powodu do tańczenia.
-Jak to jest właściwie na święcie zwycięstwa? To zna czy, gdy padnie Warszawa,
wtedy przecież nie można ludziom zabronić tańczenia? Jak to wygląda prawnie? - Z
tym pytaniem Schachtner zwrócił się bezpośrednio do adwokata. Ten w
międzyczasie zrezygnował z fajki. Objął ręką główkę fajki, przyjemnie było poczuć
ciepło we wnętrzu dłoni.
-
Myślę, że tak - powiedział Wondrak. - To rozpo rządzenie ma przecież moc
ustawy. Jednak do tego cza su będą na pewno nowe rozporządzenia, przecież co
dzień wychodzą nowe ustawy, człowiek już w ogóle nie nadąża. - Pomyślał o tym,
że teraz było zabronione tak że słuchanie obcych radiostacji i w niektórych przypad
kach mogło to być ukarane nawet karą śmierci.
Teraz chciał już stąd po prostu zniknąć. Akurat właści ciel delikatesów, który
jeszcze przed kilkoma tygodnia mi nazywał się Szachniczek, chciał go
sprowokować. To mógłby od razu porozmawiać z panem zellenleiterem.
Prohaska odsunął się na bok o krok i pogładził komo dę z drewna orzechowego.
Potem wziął do ręki kryszta łowy flakon i przytrzymał go pod światło. - Jakie ty
masz piękne rzeczy, Valesko - powiedział. - W ostatnich dzie sięciu latach musiało
wam się nieźle powodzić. - Jego w każdym razie nigdy nie byłoby stać na fortepian.
Ani nawet na taki dywan, na którym fortepian stał.
- Zawsze bardzo dużo pracowaliśmy, wiesz, nawet gdy Leo Maria nie mógł już
tyle w ostatnim czasie z powodu swojej astmy. - Była dumna, że mogła sobie
pozwolić też na rzeczy, które nie były koniecznie potrzebne, tak jak ten czeski
kryształowy flakon z delikatnym szlifem. W końcu kryształ zachowywał swoją
wartość.
-Jak się wiedzie twojej żonie? Ciągle jeszcze nie ma dzieci?
Przypomniała sobie, źe widziała kiedyś u Leo Marii fo tografię, na której August
Prohaska i jego żona widoczni byli przed wieżą Eiffla. Jej się ta kobieta nie
podobała, miała w twarzy coś lekkomyślnego. Nic dziwnego, że nie stać ich na
dzieci, skoro jeżdżą do Paryża i fotografują się przed wieżą Eiffla. Jej najdłuższa
podróż wiodła do Turynu i pojechała tam bardzo tanio z kongregacją ko biet, w tym
roku, kiedy po raz ostatni pokazywano płót na z grobu Chrystusa.
- Ach, całkiem nieźle- powiedział August zmieszany. -Już od jakiegoś czasu
żyjemy w separacji - ale po do broci. Właściwie mógłbym tu znowu wrócić –
rozmyślał - widzę przecież, że wam wszystkim dość dobrze się tu taj wiedzie. - Gdy
tak porównywał swój znoszony garni tur z garniturami i ubraniami innych, nie
wypadał najle piej. Może mógłby dostać kilka rzeczy po Leo Marli, trzeba by było
tylko trochę przedłużyć rękawy.
- Nie podoba się panu na Zachodzie? - zapytała pan na Bombonnek z
zainteresowaniem, potrząsając swoimi korkociągowymi loczkami.
- Zarabia się tam nieźle, ale tam jest - zawahał się i wziął do ręki książkę
oprawioną w skórę, czego to d Piontkowie nie mieli! - po prostu zupełnie inny styl
życia.
- To znaczy, my Ślązacy jesteśmy trochę głębsi. - Pomy ślał o swojej żonie, która
przed rokiem uciekła od niego z agentem handlowym i odtąd już nie wróciła.
- Tak, powinien pan tu przyjechać, na Górnym Śląsku będzie teraz potrzebny
każdy rodak - powiedział pan Schaćhtner. Oparł się o fortepian. Podobało mu się to
miejsce i był też bardzo zadowolony; że pani Valeska zna lazła czas na rozmowę z
nim.
- Sądzę, że gdy człowiek się starzeje, jego miejsce jest w rodzinnych stronach-
powiedziała panna Bombonnek, chciała przez to wyrazić, że ona jak najbardziej
czułaby się jeszcze na siłach, żeby jakiś czas pożyć w Zagłębiu Ruhry albo nad
Renem.
Valeska nie powiedziała nic; trzymała się z boku. Wprawdzie miała teraz w domu
wystarczająco dużo miej sca, me chciała jednak zachęcać kogoś ze strony Piont
ków, żeby tu zostawał. Ciągle jeszcze miała nadzieję, że pewnego dnia razem z
bratem wprowadzą się do którejś z willi na Miethe-Alee albo przy
Reichsprasidentenpłatz.
August Prohaska poczuł, że go rozumieją. W czasach, kiedy na widok młodego
mężczyzny od razu myślało się o wojsku, dobrze było być "trochę starszym". Zanim
jego rocznik stanie przed komisją poborową, wojna z pewnością już się skończy.
- Tak, może powinienem się tu kiedyś rozejrzeć za pracą - powiedział nieśmiało.
Nie mógł się przecież przy znać, że w drodze tutaj nie myślał o niczym innym.
Panna Bombonnek stała się bardzo macierzyńska. Pan Prohaska podobał się jej,
nawet gdy wydawał jej się odro binę chudy. Może powinna się nim trochę zająć.
-Jutro po południu, po lekcjach, mogłabym panu po kazać trochę miasto,
wybudowano tyle nowych rzeczy i jeżeli me było tu pana już od dziesięciu łat,
będzie się pan dziwił.
- O tak i powiedziała Vałeska do nauczycielki - niech pani to zrobi. Jutro znowu
muszę zacząć lekcje fortepia- nu, obawiam się, że nie będę mieć na to czasu.
'To była dobra sposobność na pozbycie się wujka Au gusta. Właściwie tych dwoje
nieźle do siebie pasowało. Tylko, że August był znacznie wyższy.
- Dom w ogrodzie jest teraz przecież wolny, czy też wynajęła go już pani na
nowo? - zapytała panna Bom bonnek niewinnie.
- Może tam usiądziemy, właśnie zwolniły się dwa krzesła - powiedziała Valeska i
szybko pociągnęła ze sobą właściciela delikatesów. Udała, że nie dosłyszała już
ostatniego zdania panny Bombonek. Tymczasem niemal przyprawiło ją ono o poty.
Jak ktoś może być tak nietaktowny, ciało radcy sądu okręgowego ledwo co było pod
ziemią. Tych dwoje naprawdę do siebie pasowało, wrażliwość była dla nich obcym
słowem.
- O, przepraszam - odezwała się do Schachtnera, który coś powiedział. Tak bardzo
była zajęta swoimi myślami, że nie słuchała co mówił.
- Podobno on był Żydem, ten radca sądu okręgowe go, ludzie tak mówią, to
prawda?
- Skądże to panu przyszło do głowy, panie Szachni- czek? - Valeska była
oburzona. - Pan Montag został dzi siaj poświęcony przez księdza dziekana Pattasa
na cmen tarzu Centralnym przy Coseler Straße. Tym samym to chy ba zupełnie
jasne, że pan Montag nie był Żydem, i Przy brała surowy ton: - Proszę to powiedzieć
ludziom, którzy opowiadają panu coś innego. W moim domu w ogrodzie nie
mieszkał żaden Żyd! Pan wie, że nie mam nic prze ciwko Żydom, ale tak to już po
prostu było.
Nie mogła wstać, tak drżały jej kolana.
- Proszę, niech pani wybaczy, ale nie miałem nic ta kiego na myśli, pani Valesko,
na pewno nie. - Schacht- ner zdenerwował się.
Valeska parsknęła znienacka, zaczęła się śmiać jakby z ulgą. - Że też dałam się tak
wyprowadzić z równowagi! - Zawsze byli ludzie, którzy lubili obgadywać i
wymyślać gorszące historie. To nie była jej rzecz. Radca sądu okrę gowego Montag
został pochowany na katolickim cmenta rzu. Tylko to się liczyło.
Chciała teraz koniecznie wyjść na dwór na świeże po wietrze. Rozejrzała się za
torebką. - Już cały dzień boli mnie głowa - powiedziała.
- To jest to wrześniowe światło - powiedział pan Schachtner.
Hrabina Hohenlohe-Langwitz złapała za szprychy kół i przetoczyła się obok nich. -
Wrzesień przyprawia mnie o gorączkę - wmieszała się do rozmowy. - To jest takie
połyskujące, kłujące światło; lato już minęło, a jesień się jeszcze nie zaczęła. -
Uśmiechnęła się trochę z udręką.
- Oh - powiedziała Milka Piontek, idąca za nią - ja je lubię, to światło wrześniowe,
światło umierającego lata.
Valeska wyszła przez taras na dwór, wyszukała sobie miejsce przed frontem domu,
gdzie nikt tak prędko nie będzie się jej spodziewał. Zerwała kilka listków lawen dy,
ochraniającej na ścianie domu powojnik i roztarła je w dłoniach, potem wciągnęła
wraz z powietrzem zapach, bardzo głęboko i to ją odświeżyło i przywróciło siły,
które jak się zdawało, opuściły ją już zupełnie.
Słońce chyliło się właśnie ku zachodowi i wisiało w koronie orzecha; wieczorne
słońce wrześniowe nada wało przedmiotom na dworze miękki, matowy blask.
- Może to dobrze, że raz jestem z panią sam na sam, pani Valesko - powiedział
Schachtner - chciałbym coś omówić, próbowałem już wprawdzie z pani bratem, ale
on nie chce się tak naprawdę za to zabrać, mam wraże nie, chodzi bowiem o pewną
rzecz na wschodnim Gór nym Śląsku. Nie rozumiem, taki wykształcony człowiek,
który wszędzie ma ulokowane swoje pieniądze, musi przecież więcej wiedzieć niż
ktoś taki jak my.
Popadł prawie w zadumę, co już zupełnie do niego nie pasowało.
- No więc powiem prosto z mostu: Czy Piontkowie nie chcą mieć udziałów w
Delikatesach Schachtnera w Ka towicach, a może i w Królewskiej Hucie? - Uważał,
że jest to sensacyjna wiadomość, zrobił więc przerwę, żeby zaczekać na reakcję
Valeski Piontek.
Ta najwyraźniej przemogła słabość i słuchała z zainte resowaniem. W dzisiejszych
czasach wszędzie można się było pozbyć pieniędzy, dlaczego by nie w delikatesach
Schachtnera, dlaczego by nie w Katowicach. Pochyliła twarz do dalii. Jednak dalie
nie pachną.
- To zależy - powiedziała neutralnie. - Trzeba by tro chę więcej wiedzieć.
-
Ależ, oczywiście. - Schachtner stanął naprzeciw niej.
- Myślę, że wszędzie zdobędę na to pieniądze, ale dla czego nie mielibyśmy kiedyś
zrobić czegoś razem.
Valeska przeszła dalej, po części spoglądała na niego z zainteresowaniem, po części
poświęcała uwagę daliom.
- No więc z tym wschodnim Górnym Śląskiem, tam jest teraz wielka szansa,
której nie wolno nam przegapić, to jasne. Mam szwagra w Katowicach, pracował on
wprawdzie w polskiej administracji komunalnej, lecz, jak powiedział, tylko po to,
żeby kontrolować Polaków, bo sam dobrze zna polski. W zasadzie jest Niemcem
oczy wiście, jest ożeniony z niemiecką kobietą. Napisałem więc do niego, żeby
dobrze uważał, gdzie zwalnia się jakiś sklep, najlepiej przy głównej ulicy, na
Trzeciego Maju, pożydowskie można dostać taniej. I tam otworzę delika tesy, to
jasne, jak się da to i w Królewskiej Hucie. Wie pani, na delikatesach można zarobić
znacznie więcej; zaj muję się tym już jakiś czas i wiele się nauczyłem przez
doświadczenie. Wie pani, że zaczynałem od gospody w Pyskowicach, wtedy
odziedziczyłem coś po ojcu, nie zbyt dużo, pomyślałem jednak, kopalnia i pylica
płuc to nie dla ciebie, kupiłem więc knajpę w Pyskowicach, nie szło z nią dobrze 1
w kryzysie musiałem ją sprzedać Żydo wi za śmieszną cenę, ale co miałem robić. Za
to kupiłem potem w Szoblszowicach sklep spożywczy, w końcu lu dzie muszą jeść,
nawet gdy im się niezbyt dobrze wie dzie, a piją dopiero wtedy, gdy mają coś w
brzuchu. No tak, trwało to jakiś czas, zanim mogłem zrobić skok do centrum 1
wtedy delikatesy!
Obydwoje chodzili tam i z powrotem wzdłuż klombu z daliami. Zapach estragonu
walczył z dziką lawendą.
- To jest tak, to chyba było słuszne, że fuhrer napę dził Żydom trochę strachu. Pan
Gottesmann, tak się na zywał, przyszedł do mnie z powrotem w roku trzydzie stym
piątym I chciał odsprzedać knajpę, bo chciał wy jechać do Palestyny, ten to robił w
portki, ale tym ra zem to ja dyktowałem cenę. Powiedziałem bez ogródek: Dam
panu połowę tego, co pan żąda, to jest przecież taki wasz sposób, nieprawda? - i w
końcu na to przy stał. Nie przyniosła mi ona jednak szczęścia, gdyż nie mogłem się
przecież o nią zatroszczyć, kiedy w Szobiszowicach miałem co robić, a potem na
Kronprinzenstrasse otworzyłem nowy sklep, a dziewczęta były na to jeszcze za małe
i ja przecież zawsze chciałem, żeby kie dyś były kimś lepszym, a nie stały całymi
dniami za ladą
- kiedy już je teraz posyłam do pani Piontek na lekcje fortepianu - no więc za to
ojciec wystarczajaco się na- tyrał, nieprawda? Napisałem więc do kuzyna, który
cho dził gdzieś do kopalni na Szarleju, lecz kto już raz za cznie chodzić do kopalni,
ten już przy tym zostanie, ten to miał w głowie tylko baby i ciągle zapraszał je na
piwo i na wódkę i nic nie zarabiał, więc go przepędziłem i wszystko
wydzierżawiłem za śmieszną cenę.
Knajpa w Pyskowicach nie przyniosła ml szczęścia, ale mimo wszystko powiem, że
nie zaszkodzi napędzić Żydom troszeczkę strachu. Noc Kryształowa, no więc, to na
pewno nie było w porządku, żeby podpalać synago gę i rozwiać wystawy, no więc
tu jestem przeciwny, to nie całkiem w porządku, co zrobili z Kochmannami, je den
syn odebrał sobie życie... kiedy ta rodzina napraw dę dużo zrobiła dla Gliwic, on
wystarczająco długo był przecież radnym miejskim. Tylko że, jak sądzę, artykuły
spożywcze i knajpy, i wszystko, co wiąże się z higieną, tego Żydom nie powinno
być wolno robić. Tak w banku, może przy pieniądzach, to jest przecież zawsze
brudna robota.
Valeska niecierpliwie podniosła wzrok. - Ile pan potrze buje*
Schachtner przestąpił klomb. - Nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Chodzi o to, że
chciałbym mieć panią w tym interesie, tak jak i pani brata, w takich wypadkach
zawsze dobrze jest mieć przy tym dobrego adwokata. Fiihrer po wiedział, że
Wschód jest naszą przestrzenią życiową. Te raz tu napłyną pieniądze, a nie do
Zagłębia Ruhry, w którym wszystkie swoje pieniądze mają belgijscy ba ronowie, to
jest przecież znane. Teraz będą odbudowy wać Wschód, teraz przyjdzie nasz czas i
gdy będziemy pilnować interesu, zostaniemy milionerami.
- No, no! i Valeska uszczknęła dalię paznokciami. - Niech pan nie przesadza! -
Zasłoniła dalią oczy. i Poza tym nie chcę zostać milionerką, to niepoważne. Chcę
tro chę zarobić, to tak. - Pomyślała, że za łąki przycmentarne dostanie dwadzieścia
tysięcy w gotówce. Kościół za wsze płacił gotówką. To było zaletą Kościoła. Z tymi
pie niędzmi można było coś zrobić. Połowę dla Schachtnera we wschodnim Górnym
Śląsku, ćwierć w węgiel, ćwierć w żelazo tutaj. To była pierwsza rzecz, jakiej
nauczyła się od brata: nigdy nie stawiać na jedną, lecz na wiele kart!
- Mówię pani, pani Valesko, że pieniądze leżą w deli katesach! Ja zajmuję się
tylko delikatesami. Ludzie są prze cież coraz bardziej rozkapryszeni. Już nie kwaśne
ogór ki, oni chcą teraz słodko-kwaśne. Wie pani, ile kosztuje banan? No więc, ile
kosztuje pół kilo kartofli albo masła, to wie każdy, w końcu każde dziecko może
zasadzić w ogrodzie kartofle albo pójść do dworu kupić mleko i zrobić w misce
masło. Jednak banany nie rosną na na szych brzozach albo jarzębinach i kiedy pani
Krulik sprze daje za rogiem jednego banana za dwadzieścia fenigów, to jest on żółty
i mazisty i można go rozgnieść widelcem na papkę. Moje są z Togo albo z
Kamerunu, a nie z takiego państwa Karfów jak u Krulikowej, moje są świeżutkie,
białe, tylko rozpływają się w ustach i mają smak masła. Kto mi udowodni, skąd
pochodzą moje banany, że z tej samej hurtowni, to tylko kwestia prawidłowego
przechowywania. Banan musi być w ciemnym miejscu, to jest cała tajemnica. Ta
Krulikowa może sprzedawać mąkę i budyń, ale jak się przechowuje banany, tego
trze ba się nauczyć. Więc mogę też żądać o jednego ceskiego więcej. Najważniejsze,
żeby sklep był w dobrym miej scu, w centrum, tam gdzie mieszkają bogaci ludzie,
oni mają pieniądze na coś specjalnego, oni wysyłają służą ce na zakupy albo
zamawiają na piśmie, wtedy na raz idzie trzydzieści, pięćdziesiąt marek. Wtedy, wie
pani, mogę sobie nawet pozwolić, żeby zamknąć sklep w południe na poobiednią
drzemkę. Ludzie chcą coraz to coś lepszego, to prawda. A teraz przecież napłynie tu
trochę pieniędzy. Wschód, to będzie wielki Klondi ke. Polensky otwiera z
Michałkiem firmę budowy dróg, w Polsce są przecież tylko gliniaste drogi, Kapczik
swoją fabrykę papieru toaletowego, Waroschek tkalnię po ńczoch, fabryka
czekolady Trumpf filię, bo tu są niższe płace, o Schaffgotschach, Ballestremach i
Henckel-Donnersmarckach nawet nie wspomnę, słyszałem, że ich przedstawiciele
wmaszerowali do Królewskiej Huty z pierwszymi niemieckimi oddziałami. Tym i
tak nie do trzymamy kroku.
- Ale ile pan potrzebuje? Konkretnie! I jakie pan daje gwarancje? - Valeska
potrzebowała dokładnych liczb, żeby mogła się czegoś uchwycić.
Schachtner z dobrze prosperującym sklepem delika tesowym w centrum, z
wydzierżawioną wiejską gospodą w Pyskowicach i małym pakietem akcji VOH*
był spryt nym przedsiębiorcą. Wiedział, że konkretne liczby wykłada się na stół
dopiero wtedy, gdy umowa jest już nie mal zawarta. Nie chciał jednak przekonywać
Valeski, lecz adwokata, a z tym trzeba by chyba raz jeszcze popertraktować.
-
Około dziesięciu tysięcy, na poły. Tylko mój sklep w centrum jest wart około
trzydziestu tysięcy - powie dział pełen dumy. Czego by nie powiedzieć, zaczynał z
mniej niż trzema tysiącami srebrnych marek. A teraz był już - prawie - bez długów,
mógł posyłać swoje córki do Liceum Maryjnego i na lekcje fortepianu do pani
Piontek, i może najstarsza, Gerda wyjdzie nawet za mąż za jednego z von
Krappitzów. Nie był co prawda Godullą, ale mimo wszystko!
- To proszę przyjść- powiedziała Valeska- porozma wiam z bratem. Czuje pan ten
zapach?! - Valeska pochy liła się, potarła dłonie o krzew lawendy i podstawiła je
Schachtnerowi pod nos. - To pachnie jak natura, to pach nie jak naturalne życie.
Widział pan, za domem w ogrodzie jest całe pole dzikiej lawendy.
Valeska zatęskniła do prostych rzeczy. Był taki czas, kie dy trzeba było po prostu
obejść kawałek ziemi, od wscho du do zachodu słońca i co człowiek w tym czasie
zdążył obejść, należało do niego. Teraz liczyło się za pomocą pro centów i promili,
akcji i udziałów, kursów i dywidend, emi sji i zamrożeń. - Chodźmy do domu-
powiedziała. - Słońce niedługo zajdzie. Tak, we wrześniu, aż nie chce się wie rzyć,
wieczory są już chłodniejsze.
23
Adwokat Wondrak zamienił komodę w salonie z forte pianem w barek i zaczął
rozlewać wódkę. Zaraz goście wstali od stołów, żeby przynieść sobie kieliszeczek,
w końcu wystarczająco długo na to czekali. Hrabina Hohenlohe została przy stole
zupełnie sama. Obserwowa ła, jak Miłka przepiła uprzejmie do mężczyzny, który
przy jechał z Zagłębia Ruhry i do tej chudej panny z korkocią gowymi loczkami, i
nie uszło też jej uwadze, że pan Wondrak nalał jej ponownie. Otrząsnęła się.
Alkohol przypo minał jej grubiaństwo i przemoc. Ona nie piła alkoholu albo tylko
bardzo rzadko, gdy czuła się niezdrowo lub nie mogła wieczorem zasnąć; wtedy
brała bawarską gen cjanę, którą przechowywała w kryształowej karafce i która
wystarczała jej na długie lata.
Dopóki nie wyszła za mąż za hrabiego Hohenlohe Langwitz, ze śląskiej linii, jako
jedyny napój alkoholo wy znała tylko poncz. Czerwone wino było podawane w
niedzielę do pieczeni, lecz tylko mężczyznom. Ona pochodziła z okolic Tölz i była z
domu von Hüttig. Na swoim weselu w majątku langwitzkim po raz pierwszy piła
prawdziwą wódkę z kartofli, to znaczy, jej mąż do słownie ją do tego zmusił. I paliło
ją przy tym w gardle i straciła oddech. Z czasem przyzwyczaiła się do tego, że w
majątku langwitzkim dużo się pije. Do dzisiaj gar dziła jednak tym, że kobiety piły,
w dodatku tak jak tu taj publicznie! Spojrzała z dezaprobatą na Milkę. Potem złapała
za szprychy wózka inwalidzkiego i podjechała do niej, mijając ludzi, którzy trzymali
w górze kieliszki z wódką i rozmawiali ze sobą głośno, coraz głośniej. - Proszę, pani
Milko - powiedziała lekko urażona - niech mnie pani zawiezie do domu.
Przy czym w ogóle me chciała jechać do domu. Chciała tylko pokazać, że może
Milką rozporządzać.
- Już teraz? - zapytała Milka zdziwiona. Właśnie za częło się robić weselej,
podczas gdy pierwsza część była jednak dość smutna. Przecież na stypie musiało
być i jedno, i drugie.
- Nie czuje się pani dobrze? - Milka pochyliła się z za troskaniem nad hrabiną. W
zasadzie hrabina nie miała ochoty wracać do swojego cichego mieszkania. Po tym
jak cała gałąź rodziny Hohenlohe-Langwltz, linia śląska, po śmierci jej męża
stopniowo wyrugowała ją z langwitzkiego majątku, ciągle była żądna poznawania
nowych ludzi, którzy nic o niej nie wiedzieli albo wiedzieli tylko niewiele i którym
mogła opowiadać swoją historię.
- Może pojeździ pani ze mną trochę po ogrodzie, żebym mogła zaczerpnąć
świeżego powietrza - powiedziała do Milki; w ten sposób mogła unieważnić swoje
życzenie i jednocześnie odciągnąć Milkę od sklepu monopolowego.
- Ach, daj mi jeszcze jedną wódeczkę - zawołała roz ochocona Milka do Willego
Wondraka, przejeżdżając obok. Wiedziała, że hrabinie nie podobało się, gdy ko
biety paliły cygara albo piły wódkę. Hrabina mogła jej wprawdzie rozkazać, żeby ją
zawiozła do ogrodu, ale nie mogła jej zabronić picia wódki. Tymczasem nie za
leżało jej szczególnie na wódce, w każdym razie nie dziś wieczorem, w końcu umarł
jej brat.
Hrabina słyszała za sobą mlaskanie Milki. Jej mąż też zawsze wlewał w siebie tę
czystą, ostrą, kartoflaną wód kę bez żadnego smaku; gdyby to był przynajmniej
francuski koniak, ale ta polska kartoflana wódka! Upił się nią nawet w dniu śmierci
swojego ojca i wykrzyczał całą nie nawiść, która się w nim nagromadziła, tak że
starsi bra cia musieli go zamknąć w komórce na strychu, żeby po zostali goście nie
byli świadkami tych rodzinnych kłótni. Jakby nie było, oskarżał swojego ojca o
takie przestęp stwa kryminalne jak defraudacja, krzywoprzysięstwo i fałszowanie
testamentu. Nawet jeśli nie była to prawda, to jednak imponowało jej, jak jej mąż
buntował się prze ciw ojcu, który gnębił go przez całe życie. Wkrótce po tym strzelił
sobie podczas polowania w podbródek. Jego twarz była w odrażający sposób
okaleczona, w ogóle nie mogła na niego patrzeć, kiedy go przywieźli. Jeszcze czte
ry tygodnie leżał w majątku łangwitzkim i całymi nocami krzyczał z bólu, aż w
końcu umarł - a ich wszystkich wybawił od siebie. Jeszcze do dziś nie mogła się
pozbyć podejrzenia, że wtedy, na polowaniu, też był pijany.
To było już prawie trzydzieści lat temu, Matko Boska, jeszcze przed wojną. Jego
starsi bracia stopniowo wyru gowali ją potem z langwitzkiego majątku, co przyszło
im łatwo, bo nie miała dzieci i wypchnęli do miasta; tylko latem tolerowano ją jako
wczasowiczkę - jednak już od lat tam nie jeździła. Wiele jej nie zostało. Dożywotnia
ren ta, która coraz bardziej traciła na wartości, wydrukowa ne na kolorowym
papierze jakieś świadectwa i udziały w dobrach, które w 1922 roku przypadły
Polsce; nie były one warte nawet papieru, na którym zostały wydruko wane, kilka
akcji Huty Godulla i Kopalni Królowej Luizy na Szarleju, i to było wszystko.
Może jednak powinna kazać się zawieźć do domu. Wy glądało na to, że większość
gości niedługo się upije, a ona nienawidziła pijanych, zwłaszcza wtedy, gdy
występowali tak jak tutaj w większej liczbie - na Górnym Śląsku nie było, zdaje się,
uroczystości, która na końcu nie przemieniłaby się w dziką pijacką orgię, nawet
przyzwoita stypa nie mo gła się przed tym ustrzec. Jednak może to właśnie było
tym, co ją do dzisiaj w ciągle jeszcze nie całkiem wytłumaczalny dla niej sposób
odpychało, a jednocześnie fascy nowało, i przez co, takie uroczystości jak wesela,
chrzciny czy pogrzeb wywierały na niej szczególne wrażenie: że tutejsi ludzie tak
szybko popadali w skrajne nastroje. Może była to świadomość granicy, w pobliżu
której żyli, i że przez całe stulecia zawsze to możni tego świata decydowali, do kogo
należą i kim są: Prusakami, Austriakami, Niemcami, Polakami, Ślązakami,
Morawianami, i że tylko ten mógł się utrzymać na powierzchni, kto nie podskakiwał
i umiał się przystosować. To chyba właśnie wyciskało piętno na tu tejszych
ludziach, niezależnie od czasów i systemów. Prze bywała tu już wystarczająco
długo, żeby to zrozumieć.
-
Niech mnie pani powozi po ogrodzie, pani Milko, chcę wdychać zapach
kwiatów i niech mi pani coś prze czyta!-Wyciągnęła obydwa ramiona w bok.
Milka wiozła hrabinę twardo ubitą ścieżką do domu w ogrodzie. Z tyłu domu
połyskiwały z kratki pnące róże i czerwony głóg. Pomiędzy nimi wisiały trzy
wypchane i już dość wystrzępione ptaki, owinięte szmatami i drutem.
Milka zatrzymała się. - Ach, to są te ptaki! - zawołała zaskoczona. I pochylona nad
hrabiną rzekła: - Kiedy żył jeszcze mój brat, wchodziłam do tego domu tylko wte
dy, kiedy Valeska dawała lekcje gdzieś w mieście. Valeska była czasem trudna i
powiedziała jakby mimocho dem, w nadziei, że hrabina nie będzie zadawać
dalszych pytań.
- No więc te ptaki... Pewnego razu przyszłam i przy łapałam dzieci na tym, jak
bawiły się w ptasie wesele, znalazły gdzieś na śmietniku wypchane ptaki czy je na
wet buchnęły i jednemu ptakowi nałożyły białą sukien kę i welon, a drugiemu
czarny kartonowy cylinder, a potem śpiewały razem piosenki weselne.
Milka zaśmiała się. Dotarły do skraju ogrodu. To był tylko mały ogród. Robił
wrażenie większego, ponieważ z tyłu bez żadnej granicy przechodził w pola,
najpierw w dziką lawendę, potem w łąki pełne kwitnącej żółto dziewanny, wreszcie
pojawiały się sprzątnięte pola psze niczne. A za nimi las.
- Czy to wszystko? - zapytała hrabina. Dość wyraźnie dała do zrozumienia, że była
rozczarowana. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła Valeskę, wydała się jej być kobietą,
która umiała pielęgnować kwiaty, i właśnie z tego powo du wmówiła sobie, że
ogród Valeski Piontek musi być jedną kwiatową rabatą. Czasami miała o ludziach
wyobrażenia, które nie pokrywały się z rzeczywistością. I z trudem przy chodziło jej
skierowywać ludzi w odpowiednią stronę, żeby przynajmniej odrobinę zbliżyli się
do jej wyobrażeń.
- Mój brat był w ostatnich latach zbyt chory, żeby tro szczyć się jeszcze o ogród 1
powiedziała Milka, niemal się usprawiedliwiając.
Minęła ich Ilse Spinczyk z głuchoniemym synem szkla rza Bertholda z
Bahnhofstrasse pod rękę. Już z daleka można było po niej poznać, że była w ciąży,
nie tylko dlatego, że jej brzuch uwypuklał się pod sukienką, to też, lecz bardziej
można to było poznać po jej uśmiechu, który od jakiegoś czasu przywołała na twarz
i którego odtąd już się nie pozbyła. Berthold położył rękę na jej wypu kłym brzuchu,
spojrzał na nią i zatopił swój wzrok w jej oczach. Potem powoli poszli dalej, jakby
byli sami na ca łym świecie.
Już dawno ożeniłby się z Ilsą Spinczyk, gdyby urzędy zdrowia nie odmawiały mu
wydania zaświadczenia, że nie choruje na chorobę dziedziczną i co chwila nie wzy
wały go na nowe badania. Przy tym wszyscy wiedzieli, że starzy Bertholdowie byli
zupełnie normalnymi ludź mi, a on po jakiejś chorobie został głuchoniemym.
- Ach tak, niech mi pani coś przeczyta. - Hrabina szu kała po omacku w poduszkach
za plecami.
- Dziś niczego nie zabrałyśmy ze sobą - powiedziała Milka. Na wszelki wypadek
sprawdziła sama, lecz nicze go nie mogła znaleźć.
- Pani zna przecież na pamięć takie piękne wiersze, proszę niech mi pani coś
wyrecytuje, jakiś...jakiś wiersz o naturze.
Milka powoli popychała wózek między domem w ogrodzie a ulicą, w jej głowie
ułożył się wiersz z małych, szybkich jak mgnienie oka obrazów.
Przyjdź, cicha nocy, ma pociecho!
Gdy z góry zstępujesz stopą lekką.
Powietrze tak spokojne,
I tylko utrudzony żeglarz.
Swą pieśń wieczorną morzu śpiewa Su chwałę Boga w porcie.
Mijają lata jak obłoki,
Ja trwam niezmiennie w samotności,
Świat już zapomniał o mnie,
Nie poskąpiłaś mi swej krasy,
Gdy ja słuchając szumu lasu Siedziałem zamyślony.
O, cicha nocy, ma pociecho!
Dotkliwych trosk już milknie echo,
Ciemnieje w dali morze,
Daj wytchnąć mi od trudów dnia,
Aż znowu uciszony las Rozświetlą ranne zorze. *
Hrabina zobaczyła nauczycielkę gry na fortepianie nadchodzącą od strony rabaty z
daliami. Jednak dopie ro gdy Milka zakończyła wiersz, wyciągnęła ręce
i zawołała: - Pani Valesko, niech pani posłucha tego, co Milka właśnie recytuje,
wiersz o samotności. Ona to robi zachwycająco! Dawniej zawsze kazałam sobie
czy tać powieści, ale pani szwagierka woli wiersze.
- Tak - powiedziała Valeska Piontek z uznaniem I na sza Milka ma poetycką żyłkę,
to prawda. Zna na pamięć wiele wierszy! Ja znam tylko takie wiersze, które można
też śpiewać.
-
Uważam, że wiersze są piękne, przejmujące, pate tyczne. Jednak niektórych po
prostu nie rozumiem i po wiedziała hrabina. - Najpierw czytałam wiersze w szkole,
a potem to już tylko jakiś czasem na Wielkanoc albo na Boże Narodzenie. Milka
codziennie czyta mi wiersze. Czasami jest to niemal męczące. - Nie chciała
przyznać, że cierpiała z tego powodu, jednak w przypadku więcej niż trzech wierszy
na dzień.
Teraz podszedł też właściciel delikatesów.-Jestem za chwycony, że pani hrabina
interesuje się wierszami - po wiedział. - Dawniej też dużo czytałem, nowele,
powieści... ale teraz nie mam już czasu, mam czas jedynie na krótkie rzeczy, właśnie
na poezję.
Schachtner wysunął się do przodu. Tak bardzo był za absorbowany tym, żeby przed
hrabiną wyrażać się wyszu kanie, że nie dostrzegł jej zniecierpliwionego,
rozdrażnio nego wzroku. W całym swoim życiu przeczytał tylko jedną jedyną
powieść i akurat teraz nie pamiętał jej tytułu.
-
Ludzie muszą tutaj tak dużo i ciężko pracować, że nie mają już czasu i
cierpliwości do długich powieści, dla tego poezja jest tu tak popularna- powiedziała
Milka.
- Tak, to prawda - odezwała się hrabina. - Odkąd je stem w tym kraju, stwierdzam
na każdym kroku, że czy ta się tu dużo wierszy, robią to nawet prości ludzie.
To był celny strzał. Schachtner szybko odwrócił wzrok. Zastanawiał się, czy
powinien teraz pójść do domu czy po prostu udać, że nie wziął tego do siebie. W
końcu cho dził do szkoły średniej, nawet jeśli jej nie ukończył, i był szanowanym w
mieście właścicielem delikatesów.
Wyraźnie mu ulżyło, kiedy hrabina, nie zważając na mego, powiedziała: - Ach, pani
Milko, niech pani raz je szcze powie nam ten wiersz.
-
Czy ja wiem - powiedziała Milka - teraz przed tylo ma słuchaczami? Jeszcze
nigdy tego nie robiłam, i Przy pomniała sobie przy tym, że kiedyś w Gdańsku
deklamowała wiersze przed trzydziestoma słuchaczami, ale wszyscy byli obcy.
Czego nie mogła powiedzieć o panu Schachtnerze.
-
Proszę, niech pani recytuje, inaczej zbierze się je szcze więcej słuchaczy -
powiedziała hrabina. Poprawiła się w swoim wózku i podsunęła trochę wyżej
poduszki pod plecy, jakby do recytacji wiersza musiała zająć szczególnie wygodną
pozycję.
Schachtner cofnął się pół kroku do tyłu, w tej pozycji będzie mógł może zobaczyć, z
jakiej książki Milka czyta ła. Był zaskoczony, źe nie miała żadnej książki.
Przypomniał mu się właśnie bohater powieści, nazywał się An ton Wohlfahrt, tak;
teraz brakowało mu jeszcze tylko ty tułu.
-
Powiem lepiej inny wiersz. On też się państwu spodoba. Jest krótszy i mam go
dokładniej w pamięci- powiedziała Milka.
Wesele ciągnęło wśród górskich dróg,
Słyszałem, ptaki śpiewały,
Wtem jeźdźcy przemknęli i zabrzmiał róg W gonitwie radosnej, zuchwałej!
Lecz ledwiem pomyślał, w krąg cisza już,
Noc ściele się na rozłogi,
I tylko dobiega z gór lasu szum,
I serce łomocze mi z trwogi. *
Valeska wpatrywała się w czubki swoich butów i słu chała z koncentracją. Już po
pierwszym wersie wiedzia ła, czyj to był wiersz, a przy drugiej zwrotce zaczęła ci
cho nucić do wtóru, a w jej głowie wirowały nuty do tego. Często grała tę pieśń na
fortepianie, Schumann, Cykl pie śni, op. 39. Te wersy trzeba by śpiewać. Kiedy się
je śpie wało, były o wiele piękniejsze.
Schachtner wepchnął ręce do kieszeni marynarki. Wy chwycił pierwsze wersy,
potem recytacja Milki była dla niego jedynie tylko ciągiem głosek i dźwięków, tyle
in nych spraw chodziło mu po głowie. Jeszcze dzisiaj chciał
porozmawiać z adwokatem, z hrabią Porembą i zellenleiterem Thonkiem. W końcu
przecież nie przyszedł na ten pogrzeb dla własnej przyjemności, lecz żeby
przygotować interesy. Przynajmniej przypomniał mu się teraz tytuł powieści, którą
wtedy tak długo czytał: Winien ima*. Chciał o tym w każdym razie powiedzieć
damom, kiedy Milka skończy swój wiersz. To znaczy, pierwsze słowo należało
oczywiście do hrabiny. W końcu on wiedział, co wypadało, a co nie.
Hrabina odetchnęła głęboko i powiedziała: - Piękny wiersz, nieprawda, on tak
dokładnie pasuje do krajo brazu naszych dusz. Mam nadzieję jednak, że nie jest to
znowu tego Eichendorffa?
24
Wiem, że umarłam.
Irma w milczeniu przecisnęła się przez zebranych i za jęła miejsce w najdalszej
części pokoju z fortepianem, bez pośrednio pod obrazem Anioł Pański Milleta.
Siedziała tam sama, wyprostowana w krześle, niemal w bezruchu, obejmowała
wzrokiem cały pokój i przez otwarte drzwi jeszcze część werandy aż do ogrodu.
Całe popołudnie spędziła w swoim pokoju. I tylko dlatego zeszła teraz na dół, że
czekała na Skrobka, który mial przyjść o tej po rze. Rozejrzała się wokół mrużąc
oczy. Kaprzika nie było. To ją uspokoiło.
Głupi Kaprzik zadzwonił do drzwi, ledwo wrócili z po grzebu do domu, a ona, nic
nie przeczuwając, podeszła i zobaczyła go, jak tam stał i szczerzył do niej zęby, z
bu kietem kwiatów w ręce. Wydal z siebie kilka piskliwych dźwięków, bo przecież
nie umiał mówić i ślina ciekła mu z ust. Z krzykiem zatrzasnęła drzwi i popędziła do
swo jego pokoju, a matka zapukała do niej i zapytała, co się właściwie stało, lecz
ona nie otworzyła drzwi, tylko wy jąkała, że nie chce teraz nic innego, jak tylko być
sama. Nie mogła nikomu pokazać, jak bardzo przeraził ją wi dok głupiego Kaprzika.
Siedziała na krześle odpychająco i ciągle jeszcze miała na sobie mundur
Arbeitsdienstu i nie nosiła go po prostu tak, jak dzisiaj nosi się czarną sukienkę, a
nazajutrz brązową z białym, wykładanym kołnierzykiem, lecz tak, jakby już w
całym swoim życiu nigdy nie miała nosić niczego innego jak tylko ten mundur.
Był u niej raz pan Apitt i wujek Willi, ale obydwaj nie zabawili długo, gdyż na ich
pytania odpowiadała tylko gestami i zwięzłymi zdaniami. Tylko raz, kiedy Valeska
zajrzała do niej, żeby jej przynieść szklankę herbaty z cy tryną czy z rumem,
zapytała: I Zaprosiłaś Skrobka? Na prawdę go zaprosiłaś i on przyjdzie?
Valeska zaprosiła Skrobka, chociaż dziwiło ją życze nie Irmy. Bowiem to Irma
uparła się, że Skrobek w żadnym wypadku nie powinien uczestniczyć w jej we selu,
chociaż przecież od wielu lat byli przyjaciółmi z młodości i ona to respektowała,
nawet gdy, trzeba przyznać, chętnie widziałaby Skrobka, może w żywym obrazie
Burłacy na Wołdze. A teraz Irma chciała go zo baczyć, nie na weselu, lecz na stypie,
na Boga w niebie, kto się już wyzna na tych młodych ludziach.
- Skrobek prosił przekazać, że przyjdzie, chociaż nie na długo, bo dziś po południu
ma służbę, ale przyjdzie - odpowiedziała Valeska. Raz krążyły pogłoski, że mię dzy
Skrobkiem a Irmą coś jest, to było wtedy, gdy jeździł z nią często taksówką, kiedy
miał wolne, do Ujazdu, do Strzelnik, a raz nawet aż do nowego jeziora przy zapo rze
w Otmuchowie, i nawet gdy była przekonana
o niewinności tych wycieczek, to jednak poprosiła Skrob
ka, żeby ich zaprzestał. Bo ludzie już o tym mówili. Skro bek w dalszym ciągu
przychodził, ale odtąd nigdy wię cej nie zaprosił już Irmy na wycieczkę. Aż Irma
odkryła przyczynę. Z krzykiem biegała po domu i wzburzyła bied nego chorego
ojca, którego o mało nie udusił straszliwy atak kaszlu i w końcu musiała sprowadzić
lekarza - gdy tymczasem ona chciała tylko dobra Irmy. Bowiem taksów karz nie był
chyba odpowiednią partią dla prawdziwe] Piontkównyi wspomniała o tym raz raczej
mimochodem, także w obecności Irmy. A Irma oświadczyła z całą do bitnością, że
między nią a Skrobkiem nie zaszło jeszcze nic, co by pozwalało na zrobienie dobrej
"partii", a więc na wesele, i jak wobec tego ma wyglądać i zachowywać się
"prawdziwa Piontkówna", i co to jest w ogóle za mon strum "prawdziwa
Piontkówna"? Była straszliwa awantu ra, bowiem ona nawet nie wiedziała przecież
tego tak dokładnie, po prostu tego nie dało się tak łatwo wytłu maczyć.
Potem Irma latała za tym żołnierzem, który, chociaż pod chorąży, nie był nawet
katolikiem i dlaczego musiała za niego zaraz wychodzić za mąż bez zapowiedzi,
według tej nowej ustawy, sam Pan Bóg wie, co w nią wstąpiło.
-Jaki ja zrobiłam błąd, przecież zawsze byłam dobra dla moich dzieci, Bóg mi
świadkiem, chciałam tylko ich dobra. Może powinnam je była więcej bić, wtedy nie
do szłoby do tego, mówi się, że trzeba udaremnić złego po czątki, Boże, nie
zasłużyłam na to, żebyś mnie karał ta kimi dziećmi, ale nie chcę grzeszyć, jestem w
końcu ich matką, i gdy będzie im źle, wtedy jeszcze do mnie przyjdą, a ja będę dla
nich, przecież w końcu są moimi dziećmi.
To wszystko jest bardzo bardzo smutne, nieprawda? Valeska nie wiedziała, nad kim
ma się bardziej litować, nad córką, której męża jeszcze w noc poślubną posłano na
front czy nad samą sobą, bowiem w końcu owej nocy została wdową.
linia nie czuła litości, nawet dla samej siebie. Nie miała też zamiana szukać dla
matki krzesła, wolała, żeby zatro szczyła się o Innych gości, a nie przychodziło jej
nawet do głowy wikłać ją w jedną z tych drążących, męczących, krą żących ciągle
wokół tego samego tematu rozmów. Nie był chyba też ku temu odpowiedni
moment, lecz mamusia wykorzytywała każdą sposobność i torturowała papusia
takimi rozmowami aż do ostatnich dni.
- Jednak to nie ze mną - pomyślała - pod wszystkimi pytaniami i odpowiedziami
znajdziesz tylko zimną, za stygłą materię, bo tam wszystko jest martwe, martwe,
martwe, nie jestem już żadną Piontkówną, ja już do was nie należę, sama siebie
odepchnęłam, na zawsze, wi dzę cię, jak krzywisz twarz, nie mogę tego powiedzieć,
nie, cokolwiek miałoby się zdarzyć, chociaż najchętniej zerwałabym z was
wszystkich tę zasłonę, tę maskę faryzejską, także i moją własną, i zadaję sobie
pytanie, jak długo będę tu jeszcze siedzieć tak prosto i nieruchomo, długo to nie
potrwa, o nie, wtedy będę leżeć tam w dole, na podłodze, w brudzie, tylko niczym
cuchnąca kału ża, nic więcej.
- Gdybym tylko wiedziała - westchnęła Valeska - jak to wszystko się zaczęło,
także i ja ponoszę swoją winę, droga Irmo, o tak, pełny bagaż - powiedziała szybko
i prześlizgnęła się tym samym przez jakąkolwiek własną winę - musimy naprawdę
znaleźć czas, żeby o tym po rozmawiać, droga Irmo.
Może nie była ku temu najodpowiedniejsza chwila, lecz w ostatnich dniach, a nawet
tygodniach, wielokrotnie próbo wała rozmawiać, jednak Inna ciągle jej się
wymykała.
Ach, gdyby tylko nie mówiła ciągle droga Irmo, droga Irmo, i żeby mówić przy tym
o winie, cóż ona o tym wie, tylko tyle, że raz oddala się w Beskidach temu
wiedeńskiemu lekarzowi i potem spowiadała się z tego papusiowi dwa razy w roku,
wśród łez i wezwań do święte)
Maryl, on już tego nie mógł słuchać, lecz ona nie prze stawała się tarzać w poczuciu
winy, tak tarzać, bo klęka ła przy tym, biła się pięściami w czoło, brakowało jeszcze
tylko, żeby się przeklinała, nie, tego nie robiła, ale nie przestawała pytać siebie i
wszystkich innych, jak mogło do tego dojść, i jak to się zaczęło, ona zawsze szukała
przyczyn, to chyba przejęła od swojego lekarza, że wszy stko jest już gdzieś w nas
zakodowane, złoi dobro, przede wszystkim zło, i tylko zadając pytania i
kontrpytania moż na było dotrzeć do tych duchowych obnażeń, i tylko tak można
uwolnić się od winy, i ona sama w czasie tej ka talizy (mamusia upierała się przy
słowie kataliza, chociaż to nie całkiem się zgadzało, sprawdzała raz w Dudenie),
przyznawała się gorliwie do tylu win i uchybień, że czło wiek nie chciał jej uwierzyć
nawet w tę jedną jedyną; prze raziło mnie to tylko za pierwszym razem, potem to
było właściwie tylko żenujące i papuś zatykał sobie przy tym uszy, a ja uważałam,
żebyJosela trzymać z dała od tych historii, wystarczyło już, że mnie w to wciągnęli.
Irma przeczuwała, jak to się zaczęło. Powiedziała: - Przecież nie tutaj, mamusia,
twoi goście czekają na cie bie. W końcu zostałaś wdową.
- Tak, zatroszczę się o gości, masz rację. - Valeska ode szła. Później raz jeszcze
chciała spróbować z Inną, jeszcze dzisiaj.
Dokąd Irma sięgała pamięcią wstecz, mamusia zajęta była lekcjami fortepianu, a
papuś, jeżeli nie pracował w swoim atelier, to wędrował z aparatem fotograficznym,
żeby gdzieś po wsiach fotografować jakieś rozsypujące się w gruzy twierdze.
Czasami zabierał ze sobą Josela, nigdy jednak nie brał swojej żony, jak i nigdy
córki, chociaż chęt nie by z nim pojechała, taszcząc za nim nie tylko statyw
i płyty fotograficzne, lecz także całą chęć przeżywania przy gód. Kiedy go w końcu
raz o to poprosiła, odmówił z za kłopotanym uśmiechem: - Fotografowanie, to jest
coś dla mężczyzn, do lego potrzebny jest bystry wzrok. - A ona patrzyła w lustro i
ćwiczyła bystre spojrzenie, ale chyba jej się to nie całkiem udawało, bo mimo to nie
zabrał jej ze sobą. Siedziała w swoim małym pokoju, na górze, na pierw szym
piętrze i musiała wysłuchiwać przez ściany brzdąkaniny młodych uczniów mamusi,
którzy niemiłosiernie mę czyli się z gamą, z początkiem walca File Dunaju, a w po
rywach z etiudą Chopina. Pierwsze takty coraz to na nowo odbijały się echem w jej
pokoju i czasem wtykała watę do uszu, żeby ujść tym mękom. Ona sama przestała
brać lek cje fortepianu u matki, gdy miała piętnaście lat. W czasie lekcji matka tylko
na nią krzyczała, a raz straciła nawet pa nowanie i uderzyła ją w palce, tak, zbiła jej
palce do krwi z rozczarowania -wtedy położyła się do łóżka, dostała go rączki i
skurczów nerwowych i wyzdrowiała dopiero wte dy, kiedy mamusia uroczyście, to
znaczy w obecności pa pusia, zrezygnowała z chęci zrobienia z niej pianistki.
Znacznie bardziej chciała zostać tancerką, żeby poruszać ciałem i opanowywać je,
żeby naciągać czarny trykot gim nastyczny, a potem występować, może kiedyś w
Teatrze Miejskim, w białym tutu, to w każdym razie bardziej by ją interesowało, niż
beznamiętne uderzanie palcami w kilka białych i czarnych klawiszy, i kiedy
wyznała to matce, ta tylko pokazała na jej ciało i narysowała palcem w powietrzu
słonia, śmiejąc się przy tym i ten śmiech jeszcze brzmiał w jej uszach. Zacisnęła
zęby i poszła na kurs gimnastycz ny w BDM*, gdzie wypadła całkiem nieźle, ale na
balet była już za stara. Wtedy zgłosiła się do stowarzyszenia "Wia ra i Uroda" i dużo
podróżowała, uczestnicząc w świętach okręgowych i regionalnych; pojechała z
grupą aż do Kłodz ka, Wrocławia i Zgorzelca, a nawet do Wiednia i Pragi, dokąd je)
matka nigdy nie dotarła, nawet w czasie swoich konkursów pianistycznych, i po raz
pierwszy w żydu miała uczucie, że jest naprawdę potrzebna. Może kiedyś
opowiadała już o tym Skrobkowi. Tak, był taki czas, kiedy dużo Skrobkowi
opowiadała. To był inny czas, kiedy jeszcze żyła, lecz od kilku dni zadawała sobie
pytanie, czy nie umarła już, zanim jeszcze w ogóle zaczęła żyć.
Przez moment w salonie z fortepianem zapanowała cisza. Ulla powiedziała: -
Skrobek przyszedł. - Zobaczyła przez okno czarną taksówkę, zatrzymującą się przed
do mem, to mógł być tylko Skrobek. Irma wstała i podeszła do drugiego okna,
zobaczyła go, jak z bukietem kwia tów przeskakiwał przez ogródek przed domem.
W zasa dzie była zadowolona z tego, jak w ostatnim czasie nau czyła się maskować,
ale to ciągle jeszcze nie wystarcza ło- teraz była zła, że w ogóle wstała i podeszła do
okna i pomyślała, żeby wyjść z pokoju z fortepianem i wycofać się do swojego
pokoju, ale to by jeszcze tylko wszystko pogorszyło. Tak więc usiadła z powrotem
na swoim krze śle. Jednak teraz już nie tak sztywno i odpychająco, mia ła raczej
uczucie, że skurczyła się żałośnie w sobie.
Valeska wcisnęła komuś, kto właśnie przechodził obok, stos talerzy do rąk i
wybiegła na dwór i trochę później po jawiła się w drzwiach werandy razem ze
Skrobkiem, trzy mając w ręku potężny bukiet płomiennych lilii. Roztacza ła we
wszystkie strony promienny uśmiech i nikt by jej w tym momende nie uwierzył, że
właśnie została wdową.
Skrobek nadaremnie usiłował stłumić uśmiech, który już po urodzeniu musiał na
dobre ulokować się na jego twa rzy. Patrzył więc po prostu w ziemię, ukazując gęste
ruda we włosy, które z tyłu głowy sterczały w zadziornym czu bie, nadając mu
wesoły wygląd. Jednakże wszystko razem, twarz i czub, to byłoby chyba mimo
wszystko za wiele.
Skrobek był, jak mawiał Leo Maria, dzieckiem szczę ścia. Swoimi lekko
groteskowymi mchami (jakby je usta wicznie spowalniał), swoim uśmiechem na
twarzy i czubem, którego nie dało się gładko rozczesać, roztaczał nie mal zaraźliwie
coś w rodzaju "dobrego humoru". Nikt tak naprawdę nie wiedział, skąd przyszedł, 1
Szobiszowic mówili jedni, z okolic Kluczborka inni, pewne było tyl ko tyle, że
mówił owym trzeszczącym, naszpikowanym polonizmami językiem zapadłej
niemieckiej prowincji. Pewnego dnia wprowadził się do Krulików jako sublo kator i
opowiadał w okolicy, że jest poetą, prawdziwym poetą, i dość często widywano go,
jak gdzieś przesiady wał i coś bazgrał, czego jednak nikt nie oglądał (nawet Irma).
Twierdził też, że jest muzykiem i rzeczywiście cał kiem przyzwoicie grał na
skrzypcach, a na fortepianie Valeski Piontek brzdąkał płynnie, z pewną ujmującą
lek kością, wesołe piosenki ludowe i chwytliwe szlagiery, a ona wyręczała się nim,
kiedy miała na przykład zagrać do tańca w Café Schnapka czy też w "Neue Welt".
Żeby zarobić pieniądze pracował u Wagroschka (który teraz nazywał się Wagner)
jako taksówkarz i jeździł czasami przez dziesięć, dwanaście, czternaście godzin bez
prze rwy, potem znowu brał dwa albo trzy dni wolnego, żeby mieć czas na swoje
wiersze.
Nikt nigdy nie czytał żadnej z jego strof, ale kiedy opo wiadał, jak je pisał i jakie
dręczyły i miotały nim przy tym uczucia, wtedy wszyscy słuchali go z zapartym
tchem i z podnieceniem, i takie na nich robiły wrażenie już same tytuły, które
szczodrze cytował, jak: Pokonani, Nocne słońce, Czar piekieł, Czarny anioł, W
głębinach, Uciecz ka w dół, Zmierzch bogów, że nikt już nie chciał słuchać samych
strof. Wszyscy w domu Piontków byli nim za chwyceni, nawet Leo Maria, który
jednakże mniej wie rzył w strofy i muzykę Skrobka niż w to, że zbyt dokła dnie i
zbyt często czytał Nicponia*.
Pójdę tam i usiądę przed domem w ogrodzie, będę obserwować gołębie, czy już nie
wróciły; odkąd spłoszył je strzał radcy sądu okręgowego, więcej już nie wróciły;
będę siedzieć w świetle i patrzeć jak gaśnie. Może po winnam była jednak wyjść za
niego za mąż.
Valeska wciągnęła Skrobka do pokoju i przedstawiła go. Z innych pomieszczeń
tłoczyło się do środka jeszcze kilku gości, kiedy jednak zobaczyli, że to był ktoś z
nie całkiem dla nich obcą twarzą, odeszli z powrotem.
Halina przyniosła sałatkę śledziową i piwo, galareta właśnie się skończyła. I podczas
jedzenia Skrobek opo wiadał, że dziś przed południem wiózł bogatego czło wieka, a
dla mego wszyscy, którzy jeździli taksówką, byli bogatymi ludźmi, do granicy pod
chebziem. - Niech mnie pan zawiezie tam, gdzie jest wojna, chcę zobaczyć woj nę 1
powiedział, i był tak elegancko ubrany, że mu uwie rzyłem, że jeszcze nigdy nie
widział wojny. Dotarliśmy jednak tylko do Chebzia, granice ciągle są jeszcze za
mknięte, i już kilka kilometrów przed nią zaczynają się pierwsze kontrole. Jednak
widzieliśmy samoloty, sztukasy, w niskim locie nad lasem...
Przerwał w środku opowiadania i zapytał o Irmę. - Tak, chodźmy do Irmy. - Valeska
obciągnęła żakiet i odsunęła na bok pana Apitta. Skrobek pozdrawiał na prawo i
lewo i potrząsnął dłonią, która się do niego wy ciągnęła. Miał na sobie ciemny
garnitur z ciemnym kra watem, który - zgodnie z modą - zawiązał w cienki węzeł
pod wąskim białym kołnierzykiem koszuli, stosownie do żałobnego towarzystwa.
Tymczasem było to jego ubra nie służbowe; poważnie traktował szoferkę.
Valeska mogłaby sobie wyobrazić Skrobka niemal w każdej sytuacji, tylko nie jako
swojego zięcia. Jego "nieustanna wesołość" (jak to nazywała), tak jej się wy dawało,
miała też coś wspólnego z naiwnością, a nawet głupot* Wiedziała, że nie zostanie
on nikim więcej, jak tylko taksówkarzem; może pewnego dnia dorobiłby się własnej
taksówki, gdyby żona do tego dążyła, a to było dla niej za mało; w jego wiersze nie
wierzyla.Valeska wierzyła w pieśni, które mogła śpiewać przy akompa niamencie
fortepianu. A znała ich całą masę.
-
Tu jest Skrobek | powiedziała z ulgą, gdy w końcu dotarła do Irmy, lecz Skrobek
utknął gdzieś po drodze, roz mawiał z panną Heiduczek i wydawało się, że całuje ją
w rękę.
- Proszę zostaw mnie z nim sam na sam i powiedzia ła Irma. - Muszę z nim o
czymś pomówić. Sprawiała wra żenie odpychającej i niecierpliwej, tymczasem
Skrobka wcale tu jeszcze nie było.
- Tak, toć* i powiedziała Vałeska. Nie miała zamiaru zostawać i była urażona, że
Irma tak przypuszczała.
| Cześć Irma i powiedział Skrobek - kopę lat, dobrze ci się wiodło, wyszłaś za mąż...
jak to w życiu. - Gorącz kowo szukał krzesła, bo nie chciał jej spojrzeć w oczy.
- Masz tu poduszkę i usiądź na ziemi - powiedziała Irma. Lubiła, kiedy siedział u
jej stóp. W ogóle lubiła, gdy mogła na kogoś patrzeć z góry.
Skrobek wziął poduszkę. - W zasadzie to wszystko jest dość okropne - powiedział
mimochodem.
- Co? - zapytała z przestrachem.
Miał na myśli życie, tak w ogóle. W mniejszym stopniu samego siebie. Jednak ona
chciała dokładnie wiedzieć.
- Wesele - powiedział - a potem umiera fotograf, wcale nie był przecież jeszcze
taki stary. A potem... twój... za raz na front, trochę za dużo jak na jeden raz.
Usadowił się wygodnie na poduszce. No więc, jak to w życiu.
- Cześć Skrobek - powiedziała, jakby nie miał imie nia. Nie miał też żadnego, w
każdym razie nikt nie znał jego imienia i gdyby zwołać całe miasto, nikt by tego nie
wiedział, z wyjątkiem niego. On go jednak nie wy jawiał. i Cieszę się, że cię widzę.
- Cześć - powtórzył Skrobek trochę zmieszany, nawet gdy sobie wmawiał, że
naprawdę nie miał powodu, żeby być zmieszanym, w końcu dowiedział się od pani
Pion tek, że Irma obstawała przy tym, żeby przyszedł na sty pę. - Tak, Irma, dobrze
wyglądasz w swoim mundurze, no więc, gdy teraz tak na ciebie patrzę, pasuje jak
ulał, mogę sobie wyobrazić, jakbyś wyglądała na scenie.
To jej się w nim zawsze podobało, kiedy tak niedbale mówił cześć. Zawsze mówił
cześć, rano czy wieczorem cześć.
- Skąd wziąłeś to głupie zdanie?
-Jak to w życiu? - Był zły, że go użył. - Tak, to teraz taka moda, czy ja wiem, to nic
więcej jak tylko wytarty slogan, no właśnie.
-Jak to więc jest w tym życiu? - Irma naprawdę chcia łaby to wiedzieć.
- To tylko przecież takie powiedzenie, i Ona mogła człowieka naprawdę
wprowadzić w zakłopotanie. Skro bek przycisnął ręką czub, nawilżył palce śliną i
przygładził go. On chciał wiedzieć zupełnie coś innego:-Jesteś szczę śliwa, to
znaczy z twoim żołnierzem?
Zauważył, że nie potrafi wypowiedzieć słowa mąż. Po wiedziała: - Co za pytanie?
Czy po to wychodzi się za mąż, żeby być szczęśliwym?
Tak, może jednak tak, jeszcze o tym nie myślała. Na wet dla niej wszystko
potoczyło się trochę za szybko.
- Myślę o naszej przejażdżce do Otmuchowa - powie działa - i jak wtedy padało.
- Ach, masz na myśli wtedy?
Dla niego ten czas wydawał się o wiele odleglejszy, bo wiem on przeżywał też
więcej różnych rzeczy, jeżdżąc swoją taksówką. Wtedy ją pocałował, lecz dalej się
nie posunął.
Padało i padało, lało jak z cebra i nie chciało przestać, było już prawie tak, że
człowiek się do tego przyzwyczaił. Szli przez łąki podbiału, czując na skórze deszcz,
który był bar dzo ciepły, położyli się, przytulili do siebie i objęli się. Jed nak więcej
nic nie było.
- Gdybyś wtedy coś ze mną zrobił, może wszystko po toczyłoby się inaczej!
Skrobek nie liczył się z tym, że powie coś takiego. Może z niego drwiła? Spojrzał na
nią od dołu, jej twarz zdra dzała mu, że mówiła poważnie. Jednak wtedy - pamię tał
jak to było.
Naraz zaczęła się bronić, zupełnie niespodziewanie, i odepchnęła go pięściami,
kolanami i nogami, w drodze do samochodu przewracała się co kilka kroków, jakby
stra ciła równowagę, ale nie pozwoliła się dotknąć, w samo chodzie beczała aż do
Koźla i nie powiedziała ani słowa. Wszystko było takie dziwne, takie niepojęte, a
nawet ta kie absurdalne, że nawet później nigdy o tym nie mówili.
- Porozmawiajmy o czymś innym - powiedział. - Mówiłem ci już, że nie chcą mnie
wziąć do wojska? By łem w okręgowej komendanturze Wehrmachtu, odroczyli mi
służbę wojskową z powodu wady serca, do dziś nic nie wiedziałem, że mam jakąś
wadę serca. Czego to le karze nie znajdą u człowieka zdrowego jak ryba!
Sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że zabrzmiało to trochę sztucznie, lecz nie
potrafił mówić obojętnie o tej sprawie.
- Kilku mężczyzn musi zostać w domu przy kobietach
- powiedziała Irma.
Zamilkli.
W ogóle robili między zdaniami coraz większe prze rwy, aby w milczeniu wyrazić
coś, czego by sobie nigdy nie powiedzieli.
- Może powinnam była za ciebie wyjść, Skrobek, co mi po mężu, którego nie ma,
wiem, teraz jest już za późno,
lecz mimo to musisz wysłuchać, co mam ci do powie dzenia, powiem ci wszystko i
proszę cię tylko, nie ucie kaj już 1 nie bądź taki oniemiały jak wtedy na polu z
podbiałem i uderz mnie, uderz mnie, jeżeli będziesz to uważał za słuszne.
- Dzisiaj znów będę miał długą noc - powiedział Skro bek znienacka. - Teraz wożę
przecież tylko panów ofi cerów z jednych koszar do drugich, jakby nie mieli wła
snych samochodów. Cywilne życie nie jest już możliwe, czytałaś przecież: od
wczoraj zakazane są potańcówki.
Irma nie odpowiadała. Myślała o czymś zupełnie in nym. Głos Skrobka dochodził
do niej z oddali.
- To piwo smakuje jak dziecięce siki. Co ty pijesz? Her batę? Jesteś chora? Ja
herbatę piję tylko wtedy, gdy mnie boli brzuch, kiedy indziej nie. Przyniosę sobie od
Vale- ski wódkę... Pón Boczku, muszę przecież iść...
Wstałeś, chcesz iść, nie chcesz wysłuchać, co mam ci do powiedzenia, wiedziałam,
wszyscy jesteście przecież zajęci samymi sobą, wujek, mamusia, już nawetJosel, a
ty nie jesteś inny, ja wiem, idź już, idź, ty i tak byś mnie nie zrozumiali wziąłbyś
mnie za szaloną, jesteś tak samo nud ny, głupi, podły i żałosny jak wszyscy
pozostali tutaj którzy kleją się do domu, może tylko jeszcze tchórzliwszy od nich,
tak, idź już, idź, pragnę tylko, żeby to tutaj we mnie urosło na kretyna, tak samo
idiotycznego jak ten idiota, który to zrobił, żeby całe miasto skretyniało, kiedy to się
pojawi, niech przyjdą i mnie zabiją, ja już przecież jestem martwa, wiem, że jestem
martwa.
Cytrynek trzepocząc poleciał zygzakiem przez pokój z fortepianem ponad głowami
ludzi. Drżał zupełnie bli sko przy twarzy Irmy, tak że mogła go złapać. Potem
wspiął się wysoko pod sufit, jego zygzak stał się szybszy i zaprowadził cytrynka
okrężną drogą przez werandę z powrotem na zewnątrz. Irma patrzyła za nim jak na
cud, który się wydarzył, i chociaż wiedziała, że musiałaby tylko wejść do ogrodu
albo na sprzątnięte pola pszeniczne, żeby zobaczyć całe tuziny motyli drżących w
świetle wrześniowym, to jednak nie pamiętała, żeby w tym roku widziała tak
świetlistego żółtego cytrynka.
Irma podciągnęła kolana pod brodę i zupełnie skur czyła się na krześle.
25
- Dla dzieci tylko zwykłe piwo! - zarządziła ciotka Lucie (Widera), przechodząc ze
stosem brudnych talerzy do kuchni.
- Tak, tak - powiedział Josel wesoło, pokazując jedną ręką prawie puste szklanki
na piwo, drugą wymachując pod stołem brzuchatą butelką, którą teraz wydobył:
etykietka była zdrapana. Pociągnął łyk i słodka kleista ciecz ściągnęła mu
podniebienie.
Otarł palcami wargi i palce zlepiły się ze sobą. - Praw dziwy likier jeżynowy z
Thienelt- powiedział przeciąga jąc e i y. - Ciepnąłem się* - Josel zaśmiał się po raz
pierw szy od dłuższego czasu. I miał teraz ku temu nie byle jaki powód. W kieszeni
czul list od Ulli. A przedtem, kiedy mijał ich ksiądz dziekan, przytrzymał pod
stołem jej rękę i Ulla na to pozwoliła. Podał brzuchatą butelkę dalej do Ulli.
Ulla najpierw powąchała, potem pociągnęła mały łyczek, a potem jeszcze jeden,
większy. - To smakuje na prawdę bombowo! - powiedziała. Oparła się przy tym
o poręcz krzesła. - Już raz skosztowałam tego likieru, to nie pierwszy raz, ten
jeżynowy smak, to zaraz się wy czuwa. Mama zamawia sobie czasem kieliszek
likieru w Café Schnapka albo w "Haus Oberschlesien", wtedy wolno mi też
spróbować, lecz często to się nie zdarza, naprawdę, dwa razy w roku. Tymczasem
pomału sama bym mogła zamówić sobie kieliszek.
Gdyby to od niej zależało, to co najmniej raz w tygodniu chodziłaby z matką na
taras kawiarni hotelu "Haus Oberschlesien", przynajmniej latem, kiedy obok
spacerowali tam ludzie, a młodzi mężczyźni 1 żołnierze tak na człowieka patrzyli, a
nie mieli odwagi wejść do kawiarni, bo ze swoimi marmurowymi stolikami i
bambusowymi krzesełkami wyglądała tak drogo.
- Mama zawsze mówi - i podała butelkę pod stołem dalej do Andreasa i że jeżyny z
Thieneltu są najlepsze!
Andreas pociągnął łyk, w jego mniemaniu likier był po prostu tylko słodki i kleisty.
Wilgotną chusteczką przy cisnął miejsce pod lewym okiem, miał bowiem uczucie,
jakby zebrało się tam gorąco z całej twarzy. Mogliby mu zaoferować nawet
najlepszy tokaj (który papa pił tylko raz w roku, na Boże Narodzenie), a on i tak by
mu nie smakował. Po pogrzebie wdał się w sprzeczkę z jakimś typem i wrócił do
domu ze spuchniętym okiem. Więcej na ten temat nie można było z niego wydobyć.
i Robisz minę jak utopiec - powiedziała Ulla. - Daj, mech jeszcze pociągnę łyczek.
Podniosła obrus, żeby się pod nim schować i przyłożyła butelkę do ust. Josel też
chciał jeszcze szybko pociągnąć łyk pod obrusem. Spoj rzał w kierunku gości przy
innych stołach, lecz om byli zajęci swoimi wspomnieniami albo zębami. - Musimy
tyl ko uważać, żeby wujek Willi nie pojawił się znowu jak grom z jasnego nieba i
nas nie skontrolował i powiedział.
- No więc, ja na pewno zostanę kiedyś gwiazdą plani styki - powiedziała Ulla i
umyślnie beknęła, i To zna czy, jeżeli wcześniej nie zniszczy mnie ochlaj. -
Mrugnęła do Andreasa, posłała mu całusa i poczuła się w ogóle niczym Martha
Eggerth w swojej piątej roli filmowej.
W drzwiach pojawiła się ciotka Lucie (Widera), popra wiając biały turban. (Na
szczęście butelka była właśnie pod stołem.) Pilotowała młodego Przygodę, który
cho dził po korytarzu tam i z powrotem, czekając na rozmo wę z księdzem
dziekanem. Ksiądz dziekan Pattas przy szedł późno, zatrzymał się krótko we
wszystkich pomie szczeniach, potem Valeska zamknęła się z nim w pokoju, później
sprowadziła tam również Irmę. Więc to pewno jeszcze chwilę potrwa. Lucie
(Widera) zaprosiła Przygo dę, żeby w tym czasie zaczekał jednak w pokoju, gdzie
dawali mocną wódkę.
- Nie jestem przecież... bezpośrednio zaproszony - po wiedział ten nieśmiało. -
Słyszałem tylko, że ksiądz proboszcz Pattas tu jest i chciałbym z nim omówić coś
pilnego.
Zobaczył ludzi siedzących przy stołach, jak rozma wiali ze sobą głośno, podnosili
kieliszki do góry, a nie którzy nawet się śmiali. Tam, skąd pochodził, ludzie ca
łowali się w policzek, kiedy ktoś umarł, i rozchodzili się płacząc.
Lucie (Widera) poznała po jego oczach, że nie mógł sobie z czymś poradzić. - No
więc, dziś już dość się na robiłam, teraz chcę wypić w spokoju kieliszek wódki,
chodź, tam są jeszcze dwa wolne miejsca - powiedziała. Chciałaby bardzo wiedzieć,
z czym młody Przygoda nie mógł sobie poradzić, nie chciała go jednak
bezpośrednio o to pytać.
- Uwaga - syknęła Ulla ponad stołem. - Będziemy mieć przyzwoitki.
- Tu jest jeszcze wolne? - zapytała Lucie (Widera) i pod sunęła Przygodzie krzesło.
Ona sama usiadła trochę dalej z przodu, skąd mogła obserwować drzwi, jak i mieć
widok na korytarz, aż w głąb pokoju z fortepianem, gdyby Vale- ska miała jej
szukać.
- Ależ tak, ciociu Lucie, to dla nas przyjemność i po wiedział Josel. - Czekaliśmy
na ciebie przez cały wieczór.
- To jest przecież Janosch Przygoda! - zawołała Ulla na całe gardło. - A co on tu
robi?
i-Tak, lepiej zaczekam na korytarzu i powiedział Przy goda i chciał już wstawać.
Jednak Lucie (Widera) wcisnęła go z powrotem na krzesło. Odsunęła się jeszcze
trochę od pozostałych. - Zostawcie nas w spokoju, musimy porozmawiać o waż
nych sprawach. Nie macie już nic do picia? Idźcie do kuch ni! Halina ma napój
cytrynowy.
Nawet Andreas musiał sie roześmiać, chociaż piekła go jeszcze lewa strona twarzy.
Lucie (Widera) przepięła brylantową szpilkę w turbanie.
- Czekam teraz, aż ktoś przyniesie nam coś do picia I powiedziała do Przygody.
-Ja już nie wstanę. Zasłuży łam sobie na mały odpoczynek. Przez całe popołudnie
jestem na nogach. Nie bój się, widzę stąd korytarz, jak ksiądz dziekan wyjdzie, zaraz
ci powiem.
Janosch Przygoda jeszcze nigdy nie był na stypie. Może powinien iść do kuchni i
coś przynieść. Nie znał jednak domu. I To straszne - szepnął - pan Piontek i pan
radca sądu okręgowego na raz...
-
Nie byłeś na pogrzebie? - zapytała Lucie (Widera), chociaż wiedziała, że nie był.
Pamiętała jeszcze wszyst kich, którzy tam byli. Skinęła na Wiłlego Wondraka, który
balansował z dwoma kieliszkami w rękach: - Więc, je żeli dla pana mecenasa to nie
fatyga, to też chcielibyśmy kieliszeczek bimbru... Poważnie, Willi, jeszcze trzy mi
nuty temu biegałam po domu i sprzątałam...
Filcową podstawką pod piwo wwachlowywała sobie powietrze pod pachy, najpierw
z lewej strony, potem, zmieniając rękę, z prawej, i robiła to z taką umiejętnością,
jakby ćwiczyła od lat.
- Nie - odpowiedział Przygoda. - Słyszałem tylko, cała tutejsza okolica o tym
przecież mówi.
- A teraz matka wysłała cię do księdza dziekana? - po wiedziała i spojrzała na
zielert swoich paznokci, która
w niektórych miejscach już się odłupywała. No więc bez niej Valeska nie uporałaby
się dzisiaj ze stypą.
- Nie, nikt mnie nie wysłał! i zaprzeczył Janosch.
-
Oh, dziękuję, Willi! - powiedziała Lucie (Widera) i wzięła w dwa palce
kieliszek wódki, i Masz, spróbuj, to ci dobrze zrobi, jesteś przecież taki blady!
Uzbroiła się w cierpliwość. Ona już się dowie, dlacze go Janosch tu przyszedł.
- Wierzysz w pozornie zmarłych?
- Co proszę?- Janosch nigdy o tym nie myślał.
-
Ciągle jeszcze jest strasznie dużo pozornie zmarłych, naprawdę. Czytałam w
książce, że co roku...
Janosch powiedział: Co mam zrobić, jak mnie po wołają do wojska?
-
Musisz mówić głośniej, w ogóle cię nie można zro zumieć! - powiedziała Lucie
(Widera).
- Powiedziałem, że nie mogę walczyć przeciw Polaczkom.
I Wielkie nieba - Lucie odstawiła swój kieliszek, i Kto
tu mówi, że masz walczyć przeciw Polaczkom.
-
Dostałem wezwanie od komisji poborowej! - W pewnym sensie był dumny z
tego, że zostanie żołnie rzem.
-
A jesteś już właściwie w tym wieku? - Lucie dałaby Janoschowi dopiero
szesnaście, siedemnaście lat. Może powinna się do niego zwracać na "pan".
Janosch skinął tylko głową. O tym nie warto było mówić.
- To jeszcze przecież nie znaczy, że ciebie też po wołają - powiedziała Lucie. - Oni
teraz sprawdzają każ dego, żeby wiedzieli, iloma żołnierzami dysponują w
krytycznym momencie.
Krytycznym momentem była dla niej wojna z Francją. Podczas trzeciego powstania
śląskiego była w Jastrzębiu i widziała, jak Francuzi przyglądali się tylko, kiedy po
wstańcy zajmowali ratusz i palili akta. Od tego czasu była wściekła na Francuzów.
Lucie powiedziała: i To wszystko na krytyczny mo ment, na wypadek wojny
przeciw Francji. - Ona jej w każdym razie pragnęła.
- Przeciw Francuzom chcę walczyć. Jednak co zrobię, jeśli mnie poślą na front do
Polski?
- Cierpliwości, mój chłopcze.
Nie rozumiała, co to może mieć wspólnego z księdzem dziekanem.
W każdym razie przedtem chciała jeszcze porozma wiać z Janoschem o pozornie
zmarłych. Wiedziała, że Kościół nie lubił, kiedy uświadamiała ludzi o istnieniu
pozornie zmarłych. Ksiądz dziekan raz ją nawet upo mniał.
- Ludzie nic nie chcą wiedzieć o pozornie zmarłych, tym czasem ciągle się to
zdarza. Do każdej trumny powinno się wkładać dzwonek! Musisz to dalej wszędzie
rozpowiedzieć, tak, tak! Kiedy umarł mój ojciec, kazałam mu wło żyć do trumny
dzwonek z baterią, tak, kazałam.
Janosch powiedział: - Mam w Polsce tylu krewnych, połowa naszego pakaża* jest
po tamtej stronie, Józef, Ka rol, Szymon, Witold, oni też są żołnierzami, nie mogę
przecież do nich strzelać. Dlatego, rozumie pani, muszę porozmawiać z
proboszczem Pattasem...
Lucie powiedziała: - Valeska też nie chciała o tym sły szeć. Nic nie zrobiła dla Leo
Marii, chociaż z nią o tym mówiłam. Ja jednak coś zrobiłam! Bo oni raz jeszcze
otwo rzyli trumnę, gdyż Valeska zapomniała włożyć do środ ka jego modlitewnik,
wtedy przy okazji wsunęłam tam po kryjomu srebrny dzwonek ze stołu. Ty mnie w
ogóle nie słuchasz, Janosch?
Większość ludzi śmiała się, kiedy schodziła na temat pozornie zmarłych. Jednak
młody Przygoda nawet jej nie słuchał. W tym wieku nie myśli się po prostu o
umieraniu, o tym, że pewnego dnia człowiek będzie leżeć w trumnie i przysypią go
piaskiem.
Powiedziała teraz dobitnym głosem: - Jest jednak woj na, panie Przygoda i pana
obowiązkiem jest walczyć, obo jętnie na jakim froncie.
Kiedy zwracała się do niego na "pan", od razu za brzmiało to bardziej
przekonywająco.
- Tak, tak, tak- jąkał się Janosch. Wychylił resztę wódki.
- Górny Śląsk oczekuje, źe spełni pan swój obowią zek -nie mówiąc już o
Niemieckiej Rzeszy!
Nie wiedziała tak dokładnie, czym właściwie była Nie miecka Rzesza, ale zwłaszcza
w ostatnim czasie tak czę sto się o niej mówiło, że dobrze było powołać się na całą
Rzeszę Niemiecką. Poczuła się lepiej, kiedy jej to przy szło do głowy.
Janosch skinął głową. Ta kobieta miała może rację. Mimo to wolałby to usłyszeć od
księdza dziekana.
Andreas patrzył przed siebie. Myślał o tym, że źle zaczął. Przez cały dzień nic mu
nie wychodziło, jakby wstał z łóżka lewą nogą. Nie powinien się był zadawać z tym
typem z rudą czupryną.
-
O czym myślisz? - zapytała Ulla, która obserwowała go przez chwilę.
-
Co? - powiedział Andreas. Myślał o tym, że mógł przywołać Josela na pomoc,
ale lepsze fioletowe oko niż taka kompromitacja.
-
Wierzysz w Boga? - zapytała Ulla. Rozmazała pal cem bordowy likier na
wargach i stuliła usta w kleisty ciup.
Popatrzył na Ullę z zaskoczeniem. Na takie pytanie trzeba było być przygotowanym.
W tym dziwnym kraju coraz to ktoś pytał, czy się wierzy w Boga.
- Dlaczego pytasz właśnie teraz?
1 Miałeś coś takiego w oczach - powiedziała Ulla.
- Nie żartuj sobie ze mnie - powiedział Andreas i znowu zakrył ręką napuchnięte
oko.
Paul Hrabinsky tupotał swoją jedyną nogą idąc przez po mieszczenie. Drugą stracił
podobno na Górze Św. Anny w 1921 roku. Starsi ludzie, którzy znali go już długo,
twier dzili, że nogę urwało mu w czasie katastrofy w kopalni Con cordia. On jednak
opowiadał wszystkim ludziom o bitwie na Górze Św. Anny: - Na wysokości 130
metrów, kiedy wła śnie zaczęliśmy szturmować z korpusem ochotniczym Obe rland,
trafił mnie jednak szrapnel polskiego powstańca, pie ronie, i wyrwało mi nogę, po
prostu wyrwało, ale jeszcze do niego strzeliłem, i patrzcie jak go trafia i wyskakuje
w powietrze, zanim pada i więcej się już nie msza.
Na Boże Narodzenie Hrabinsky dostawał w każdym ra zie od wszystkich
stowarzyszeń ojczyźnianych jakie Istnia ły w Gliwicach, prezenty, żywność, także i
pieniądze, a na wet wódkę. Czy dostałby to jako inwalida po wypadku?
Paul Hrabinsky przykładał wagę do dokładności. Mówił: Było wpół do siódmej na
zegarze wczesnym rankiem, było szaro i szaro, niebo zaciągnięte parą jak w dzień
prania, ale nagle niebo się rozwarło 1 ujrzeliśmy promieniejącą kla- rę*, i dalej na
wroga, na wysokości 130 metrów.
Nie przestawał wymyślać w coraz to nowych opowie ściach bitwę, w której w ogóle
nie brał udziału.
- Dom do Rzeszy, zawsze to mówił fuhrer- zachicho tał. - Teraz wszyscy wrócą do
domu. Nawet ci, którzy nie chcą.
Ulla trzymała butelkę schowaną pod stołem. Pomyślała o niebieskich świecach
VDA, które musieli kupować w szkole w czasie adwentu na rzecz Związku
Niemców za Granicą. Na to były przeznaczone te pieniądze. Tak im powiedziano.
- Pytanie tylko - powiedział Hrabinsky, skacząc dalej na swojej jednej nodze -
gdzie oni wytyczą nowe granice. Może Polski w ogóle już nie będzie. To może być,
no nie. Tak raz już było, no nie.
Ciotka Lucie (Widera) kazała wstać młodemu Przygo dzie i podsunęła krzesło
Hrabinskiemu o jednej nodze.
- Tak wcale by nie było dobrze - powiedziała. - Pewne go dnia Polaczki znowu
urządzą powstanie i znowu odbiorą nam nasz kraj... tego mamy już przecież dosyć.
Wtedy wojna między nami nigdy się nie skończy. - Lu cie była naprawdę
zatroskana.
1 Tak to już jednak jest: Polaczki nie chcą nas, a my nie chcemy Polaczków -
zawołał ktoś od drugiego stołu. -To oni mają przecież przysłowie: Jak świat światem
nie będzie Niemiec Polakowi bratem!
- Tak, tak, tak to jest - rozgorączkował się Hrabinsky z jedną nogą; wzgardził
krzesłem Przygody, sadząc susami tam i z powrotem, i Trzeba ich pobić, trzeba ich
pobić, wraz z końmi i wozami na drogach, jak wtedy na Górze Św. Anny! - z
zadowoleniem wsłuchiwał się w echo swoich własnych słów.
26
- Proszę, niech pan weźmie tabletkę - sięgając do toreb ki powiedziała hrabina, która
przez chwilę przyglądała się cierpiącemu Apittowi obok fortepianu. - Nie można już
patrzeć, jak pan cierpi! Bezwiednie poszukała języ kiem w ustach chorego zęba. Nie
miała takiego.
- Nie, dziękuję, żadnych tabletek- powiedział pan Apitt.
- Ja już sobie z tym dam radę. Proszę, niech pani się nie trudzi.
Pan Apitt kłaniał się na wszystkie strony, przyciskając przy tym ręką chusteczkę do
lewego policzka.
- Mały, niezbyt silny ból - przywołał uśmiech - musi być, inaczej nie
wiedzielibyśmy wcale, że żyjemy. Oczywiście ja też mógłbym pójść do dentysty,
ten by mi go zaplombował albo wyrwał, najlepiej wyrwał, ale co mi wtedy
pozostanie, co mi pozostanie? - Podniósł głos - banalność.
Powiedział to tak, że pozostali, stojący wkoło, z zasko czeniem pochylili się do
przodu, jakby użył słowa, które go me słyszeli jeszcze nigdy albo przynajmniej me
w tym kontekście. Goście spod okna podeszli bliżej, podczas gdy Apitt mówił dalej
swoim ochrypłym głosem: - Człowiek bez bólu, a cóż to takiego: zupełne zero! On
nic o sobie me wie. Czym jest nasze ciało, jakimś grubym, ociężałym, nieczułym,
zmysłowym czymś, co ponosza się ciężko na dwóch nogach w jedną i drugą stronę,
zagadką, którą znie czulamy lekarstwami, tabletkami i zastrzykami, żeby nie
domagało się od nas odpowiedzi. Tymczasem ból jest po to, żebyśmy sobie w ogóle
uświadomili istnienie ciała, żebyśmy je obserwowali, kontrolowali, podglądali i
odkrywali jego tajemnice, przynajmniej kilka z nich.
Pan Apitt opuścił rękę z chusteczką. Possał trochę ząb, żeby uświadomić sobie na
nowo ból, o którym prawie zapomniał. Na jego twarzy ból usamodzielnił się z
czasem i był tam też obecny nawet wtedy, kiedy on nie odczu wał bólu zębów.
-
Ból zęba nie ma nawet w najmniejszym stopniu nic wspólnego ze zwykłym
bólem, jak chociażby z lumbago albo z rozdarciem mięśnia czy też z kolką w
żołądku, - powiedział pan Apitt. i To jest ból wyższego rzędu, który się pojawia
wtedy, gdy chce do państwa prze mówić dusza. Proszę bardzo - uśmiechnął się do
zebra nych - jak inaczej ma dusza w naszych głośnych cza sach zwrócić na siebie
uwagę? Jednak większość ludzi zabija w sobie duszę idąc do dentysty.
-
Ten pan Apitt, tak, on ma rację - szepnęła wdowa Zoppas ze skamieniałą twarzą.
Od kilku dni czuła lekko rwący ból w prawym zębie trzonowym, który do niej przy
szedł, odkąd opuścił ją jej żołnierz. Gdyby się dobrze za stanowić, to zawsze czuła
ból zęba, kiedy była sama; wca le nie umiałaby powiedzieć, co był dla niej gorsze.
-
Ból zęba skłoni państwa do tego, żebyście zastano wili się nad sobą - ciągnął
Apitt uroczyście - wsłuchali się w swój własny głos, nasłuchiwali własnych cichych,
podświadomych odruchów, życzeń i rozkazów, zaprowa dzi państwo do centrum
bólu i bytu, on odsłoni coś dawno zepchniętego w niepamięć. Czy rozmyślali
państwo kie dyś przy bólu zęba o miłości? Będziecie musieli być pań stwo silni,
żeby znieść tę bezlitosną prawdę. Czy wiedzie liście państwo - niemal się
rozgorączkował - że Rodion Raskolnikow zabił właścicielkę lombardu Alonę Iwa-
nowną siekierą, kiedy dręczył go wściekły ból zęba, a Schumann napisał swój
koncert wiolonczelowy, żeby zagłuszyć straszliwy ból zęba? A Bakunin obmyślał
rewo lucję, kiedy powali go ból zęba.
Possał korzeń zęba w lewej górnej szczęce i splunął do chusteczki. Zabarwiła się
krwią.
- Niech żyje ból zęba - dodał cicho.
Może tylko dlatego powiedział to tak cicho, bowiem przez werandę przyszedł
właśnie z ogrodu ksiądz dzie kan z Valeską Piontek. Zatrzymali się przy drzwiach,
przy nosząc ze sobą zapach dzikiej lawendy i kadzidła. Vale- ska powoli przetarła
ręką twarz, jakby chciała zetrzeć złe wspomnienie.
Była z nim w pokoju Irmy, kiedy jej córka na wszyst ko, co mówił do niej ksiądz
dziekan, milczała tylko w od powiedzi.
Tam, gdzie u innych ludzi wisi krucyfiks, jej córka przy biła szpadel. Pokazała to
księdzu dziekanowi i wybuchnęła płaczem bez łez. Oskarżała samą siebie: - Cóż ja
zrobiłam, że z mojego dziecka wyrosło coś takiego? - Te raz to proboszcz musiał ją
pocieszać. Chodzili razem w zmierzchu po ogrodzie, dopóki się nie uspokoiła.
Wiedziała, że i z tym się upora, ale ciężko było jednej kobie cie stracić najpierw
męża, a potem córkę.
Dopiero teraz Lucie (Widera) zauważyła księdza dzie kana. Młody Przygoda już
wstał. Wytarł wierzchem dłoni wilgotne usta i wysunął się powoli dwa kroki do
przodu, potem zatrzymał się. Nagle już nie wiedział, o co chciał zapytać księdza
dziekana, w ogóle już nie wiedział, dla czego przebywał tu w domu wdowy Piontek.
Wolałby te raz być u siebie.
Valeska usiadła z księdzem dziekanem w kącie, żeby inni mogli kontynuować swoje
zajęcia. W szczególny spo sób ceniła pana Apitta i była szczęśliwa, że Leo Maria
zaprzyjaźnił się z nim w ciągu ostatnich tygodni, nawet gdy ona była z tego
wykluczona.
W zasadzie niewiele o nim wiedziała, oprócz tego, że nazywano go "panem
Apittem" albo też "starym Apittem", a on sam mawiał czasami, tak, tak, stary Apitt
starzeje się coraz bardziej. Tymczasem nie dałaby mu więcej niż sześć dziesiąt lat.
Wszyscy znali go tylko pod takim nazwiskiem, chociaż na drzwiach jego
mieszkania wisiała wizytówka: E. Schröder. Odkąd mieszkał na Strachwitzstraße
był eme rytem, a nie mieszkał tam jeszcze zbyt długo, i nikt tak na prawdę nie
wiedział, co robił wcześniej. Opowiadano o nim przeróżne historie, najuporczywiej
utrzymywała się wersja, że był dawniej socjaldemokratycznym burmistrzem w
małym mieście nad Odrą i narodowi socjaliści wysłali go na przymusową emeryturę
i że pod pseudonimem pisał artykuły do czasopisma Der Deutsche in Polen.
Czasami całymi dniami i tygodniami nie wychodził ze swojego mie szkania, a kiedy
ktoś dzwonił do jego drzwi (na przykład zellenleiter Thonk, żeby mu zanieść portret
fiihrera albo objaśnić nowe zarządzenia obrony przeciwlotniczej, nie otwierał, trzeba
mu było wsuwać pod drzwi kartkę, i po chwili i chociaż tam w środku pozornie nic
nie drgnęło - na zewnątrz wysunięta została inna kartka z odpowiedzią.
Najwięcej jeszcze wiedziała o nim bibliotekarka z bi blioteki miejskiej, bo chodził
tam regularnie i za każdym razem wypożyczał pełną aktówkę książek, najczęściej
opisy podróży po obcych krajach, niedawno, tak mówi ła, zażądał przede wszystkim
książek o wykopaliskach. Kontakty utrzymywał jedynie z Piontkami i raz w
miesiącu prosił Valeskę, żeby mu ugotowała Schlesisches Himmelreich*. Przynosił
jej wcześniej dokładnie odważone skła dniki i zabierał potrawę w niedzielę
punktualnie o godzinie dwunastej. Niewiele przy tym mówił, chociaż wielokrotnie
próbowała go wciągnąć w rozmowę. Albo mówił "niedorzecznie", jak to określała i
ona nic z tego nie rozumiała albo odpowiadał wymijająco.
Kiedy raz spotkała go w drodze do jej chorego męża, zapytała niewinnie: - Jak się
pan czuje, panie Apitt? - A on jej odpowiedział: - Jak ja się czuję w tym wypadku
nie ma przecież takiego znaczenia, szanowna, łaskawa pani, teraz jest ważne, jak się
czuje pani mąż, który już od dawna leży w łóżku i rozmyśla o związku pomiędzy
bólem zęba a metafizyką i jest na najlepszej drodze, żeby poznać świat w jego
demoniczności. Może w tym kon tekście warto byłoby jeszcze wiedzieć, jak głęboka
po wstała w pani samej sprzeczność między duchem a ciałem i w jakich
antynomiach on zaniknął, i byłoby mi przyje mnie, gdyby była pani uprzejma mi o
tym powiedzieć...
-Tak ją to zbiło z tropu, że potrzebowała trochę czasu, żeby się z tym uporać, a w
tym czasie on już dawno się oddalił i poszedł do Leo Marii piętro wyżej.
Śledziły go czasami dzieci; kiedy wchodził do mieszka nia, próbowały rzucić okiem
do środka, lecz on otwierał drzwi tylko na szerokość szpary i znikał za nimi, i
oprócz ciemnej tapety, plików gazet na korytarzu i zatęchłego, nieokreślonego
smrodu nie było nic, o czym mogliby opo wiedzieć swoim ciekawskim rodzicom. W
ten sposób ro dziły się różne plotki, a jedna z nich utrzymywała się naj dłużej: że w
swoim mieszkaniu magazynuje artykuły żyw nościowe ze strachu, że kiedyś
zachoruje i nie będzie już mógł opuścić mieszkania, które teraz powoli się psuły,
roztaczając smród.
Valeska była zaskoczona, że pan Apitt przyszedł na po grzeb, jak i na stypę. Lubiła
go słuchać, nawet gdy nie wszystko rozumiała.
-
Dlaczego, jak państwo sądzicie - ciągnął pan Apitt 1 podtrzymuję ból moich
chorych zębów? Bowiem daje mi on ciągle poczucie przemijania, ułomności. Ludzie
za padli w półsen, jakby nigdy nie miał przyjść na nich ko niec i kiedy wraz z
jakimiś chorobami zbliża się śmierć, każą sobie dawać zastrzyki albo tabletki, żeby
nic nie po czuli. Dlaczego umierający dzisiaj już nie krzyczą, dla czego tak jak
dawniej nie wykrzyczą z siebie życia... dzi siaj kończą żywot w klinikach za
grubymi kamiennymi ścianami. Bo ból zęba nie jest zwykłym bólem. Mały ko rzeń
w ustach, malutki nerw, który może powalić najsil niejszego mężczyznę i
najpobożniejszą kobietę, który nam przypomina, jak człowiek jest przemijający.
Pan Apitt spojrzał przy tym na księdza dziekana.
- Byłem świadkiem - powiedział prezes wodociągów I jak jedna kobieta oszalała z
bólu zębów i od tego cza su rozmawia z aniołami. Może myślał o swojej żonie i o
czym rozmawiała z nim czasem nocną porą.
- Ból zębów to jest piekło - powiedziała hrabina, uda jąc, że sobie to przypomina.
Puściła wiatry.
Milka powiedziała: - Czuję w zębach, kiedy jest zmia na pogody i od Beskidów
przychodzi wiatr z deszczem, i przyznaję, że kiedy w niektóre dni siedziałam tak z
moimi deseczkami, skręcałam cygara i układałam je do wysuszenia, wtedy
naprawdę czułam się pierońsko samotnie... a kiedy jeszcze bolały mnie do tego
zęby, wte dy zaczynałam ze sobą mówić, tak, tak to się zaczynało, jednak z tą...
metafizyką nie miało to nic a nic wspólne go, ja po prostu lubię czasem ze sobą
pogadać.
Hrabina próbowała to rozwikłać.
Ulla była rozczarowana. - Kto mówi o zębach - po wiedziała - będzie miał złe sny.
-
Teraz zakończcie rozmowę jak w rosyjskich powie ściach i powiedział
adwokat Wondrak i przyniósł Apit- towi szklankę z wódką.
-
Mój Boże, Paulek - wykrzyknęła Anna Ossadnik. Jęk nęła. Stanęła
bowiem na zwichniętej nodze i rzeczywiście spostrzegła w drzwiach swojego syna
Paulka. Wtedy krzyk nęła także Ulla: - Paulek! - i popędziła mu naprzeciw.
Dopiero teraz odwrócił się Franz Ossadnik. Rozpiął nie tylko marynarkę munduru,
lecz również górne gu ziki u spodni i potrwało to chwilę, zanim znowu wy glądał
tak, jak zawsze pragnęła go widzieć Anna i mógł wstać od stołu.
- Paulek! - powiedział słabym głosem, jakby w ogóle nie mógł w to uwierzyć. A
może też nie chciał uwierzyć. Nastawił się, że jego syn Paulek zostanie zwolniony w
li stopadzie z więzienia dla nieletnich w Czekanowie. Dla ojca nie była łatwą myśl,
że syn jest w Czekanowie. Jed nak to obowiązywało, oczywiście, tylko w czasie
poko ju. W dzisiejszych czasach lepiej było być w Czekanowie niż na wojnie, na
froncie. Objął swojego syna.
Ulla uwiesiła się Paulka, ciągnąc go do matki. Anna Ossadnik nie musiała już teraz
myśleć o powieści, i bez tego łzy napłynęły jej do oczu. Tego najmniej się
spodziewała, że zobaczy tu Paulka we własnej osobie, jak wcho dzi do środka. Teraz
jednak podniosła się na jednej no dze, utrzymując równowagę przy pomocy blatu
stołu; kiedy przyciągnęła Paulka do siebie, celując wargami, jej pocałunek trafił w
końcu w jego ucho.
Panna Bombonnek zostawiła nawet pana Augusta Prohaskę. W oczekiwaniu na coś
nieokreślonego wytarła ręce do sucha. Więc to był ten Paulek Ossadnik, który w
dro gerii Weidnera ukradł podobno drogie mydła i perfumy, u Kodrona herbatę i
likiery, u zegarmistrza WeiŚa łańcu szek na szyję i pierścionki ze szczerego złota - o
czym wiedziała oczywiście tylko ze słyszenia. W każdym razie nie był on zwykłym
złodziejem, podobno wszystko to zro bił tylko dla swojej matki. Nie wiedziała, kogo
w tym mo mencie powinna bardziej podziwiać, matkę czy syna. Chciała jednak,
żeby ktoś, kto wracał z Czekanowa, uścisnął jej przynajmniej dłoń. A kiedy Paulek
to zrobił, była chyba bardziej zmieszana niż on.
Paulek przyjechał do domu dopiero przed godziną i zastał tam tyiko Kotika i kiedy
ten powiedział, że "pół rodziny" jest na stypie u Piontków na StrachwitzstraiSe,
wyruszył w drogę, zanim się ściemniło, żeby ich stam tąd zabrać. Tak dużego
towarzystwa jednak się nie spodziewał. Nawet ksiądz dziekan potrząsał mu dłoń i
wydawał się cieszyć, że Paul Ossadnik znowu jest w domu. To co zrobił, nie było
też ostatecznie grzechem przeciwko Kościołowi. Willi Wondrak przyniósł wódkę w
szklankach na herbatę i nawet jego wielebność po ciągnął mały łyk.
Jedynie Franz Ossadnik nie pozbył się złego przeczu cia, próbując przy najbliższej
okazji wyjąć synowi z ręki opróżnioną do połowy szklankę.
-Jest mi bardzo nieprzyjemnie - powiedział Paulek pra wie bez akcentu, i Naprawdę
nie chciałem przeszkadzać
- i zwrócił się przy tym do pani Piontek - przyszedłem tylko zabrać moją mamę (i
naprawdę zaakcentował słowo mama na drugiej sylabie). Bardzo proszę o
wybaczenie-powie dział, wziął rękę Valeski i podniósł ją do ust.
Mój Boże! Anna nie mogła wyjść z podziwu. Czyżby tego wszystkiego jej syn
nauczył się w Czekanowie? Przyjrzała mu się dokładniej, dopiero teraz zauważyła,
że nad górną wargą nosił mały wąsik, co jego twarzy nadawało zuchwały, jak też
lekko elegancki wyraz. Był trochę bla dy. to prawda, ale to pasowało do jego
starannie zacze sanych, błyszczących brylantyną włosów, w których po prawej
stronie zrobiona była jedna jedyna fala. Jeszcze raz przyciągnęła do siebie syna,
żeby dać wyraz swojej radości, lecz głównie po to, żeby powąchać jego policz ki,
które naprawdę pachniały tymi dobrymi perfumami, które jej wtedy przyniósł.
- Ależ my się cieszymy - powiedziała zaskoczona Va- leska. Prawie nie pamiętała
braci Ulli. A już zwłaszcza tego. Rozejrzała się za Eau de Cologne, ale zapodziała
gdzieś torebkę. Chciałaby mieć taki szeroki rękaw, jak proboszcz, który cały czas z
mego wyciągał chusteczkę i upychał ją tam z powrotem w zupełnie oczywisty
sposób.
- Nie spodziewaliśmy się ciebie jeszcze i powiedział Franz Ossadnik
usprawiedliwiająco do syna. Nie podo bało mu się ani jak jego syn mówił, ani jak
się poruszał.
- To przyszło znienacka - powiedział Paulek. i Wraz z początkiem wojny
ogłoszono amnestię. Sam byłem za skoczony, właśnie robiłem korespondencyjny
kurs z księgowości! - Powiedział to niemal z żalem, jakby am nestia pokrzyżowała
wszystkie jego plany.
Ojciec, odetchnąwszy z ulgą, oddał mu szklankę z wódką. Jego złe przeczucia
zniknęły. Znowu mógł roz piąć marynarkę munduru, przynajmniej marynarkę.
- Zaczniesz nowe życie - powiedział proboszcz z na maszczeniem, jakby bardziej
interesowali go grzesznicy niż pobożni.
- Na Boga, zacznie i zapewniła Anna Ossadnik w imieniu syna, który wcale nie
myślał zaczynać nowe go życia. Jemu podobało się stare. W ciągu tych kilku
miesięcy w Czekanowie więcej się nauczył niż w ciągu roku w domu.
-
Właściwie powinniśmy ci odegrać marsz triumfalny - powiedziała Ulla.
Zamiast tego manipulowała przy spin ce od manszetu swojego brata. Trupia czaszka
ze srebra. Czegoś takiego jeszcze u niego nigdy nie widziała! I manszety koszuli
były wykrochmalone i wyprasowane! A ona myślała, że jej brat wraca prosto z
więzienia.
- Dobrze wyglądasz - powiedziała. - Można by sądzić, że byłeś na wypoczynku.
Anna zakaszlała. Wolała, żeby nie zaczynać teraz o tym, skąd jej syn wracał. W
każdym razie nie przed innymi. - Jesteś zdrowy, to najważniejsze!
I żeby zupełnie zatuszować skąd wraca, Paulek po wiedział: I Każdemu z was też
coś przywiozłem. Mamoczce kawałek mydła, a tobie, Ulla, jedwabną koronkową
chustkę.
- Tak, może powinniśmy teraz pójść do domu - po wiedział ojciec. Był w ogóle
zażenowany, że inni nasłu chiwali każdego słowa, co Ossadnikowie mieli sobie
prywatnie do powiedzenia. A to, co opowiadał Paulek, już zupełnie nie powinno
było nikogo obchodzić. Ulla wzięła Paulka pod rękę. Wydawało jej się, że jest
jeszcze za wcze śnie, żeby wracać do domu. Chciała go namówić, żeby jeszcze
został, przynajmniej pół godziny.
Paulek jeszcze się wahał. Jednak sałatka śledziowa, którą przyniosła Halina,
zwolniła go na jakiś czas od podejmowania decyzji.
Nawet hrabina podjechała teraz swoim wózkiem in walidzkim, żeby przyjrzeć się
temu "miłemu, dobrze wy chowanemu młodzieńcowi", jak go nazwała nauczyciel
ka Bombonnek.
- Co ja słyszę, przyjechał Paulek z Czekanowa? - Hrabinsky z jedną nogą wpadł
na swoich kulach do pokoju z fortepianem. -Jezusieńku, czy to możliwe, nasz
Paulek!
- Cieszę się, że pana widzę, panie Hrabinsky - po wiedział Paulek oficjalnie.
Hrabinsky udał, że tego nie słyszał. Zażądał szklanki piwa, oglądając w
międzyczasie z podziwem Paulka Ossa- dnika od stóp do głów. - Zwiałeś! 1
powiedział cicho. - Z Czekanowa? Bardzo dobrze. Prawdziwy Ślązak - po wiedział
z uznaniem. - Zrobiłeś im kawał. Dzielnie! Pie ron jesteś!
Kiedy Josel przyniósł mu piwo, wytarł najpierw usta grzbietem dłoni, co robił
często, nawet kiedy nikt mu nie dawał piwa, potem przepił do Paulka.
- Jest okazja do świętowania, no nie, Paulek! Złe cię traktowali i im uciekłeś,
prawidłowo, Paulek! Do pierona!
Cieszył się i pociągnął porządny łyk.
- Zostałem zwolniony przepisowo, panie Hrabinsky. Na podstawie amnestii.
-
Przecież mówię, kto jest prawdziwym Górnoślązakiem, tego nie można więzić
wbrew jego woli. Ty za wsze miałeś głowę na karku, Paulek. Chciałbym wiedzieć,
jak ich wykiwałeś. - Hrabinsky dał Paulkowi sójkę w bok. Wyszczerzył zęby.
Franz Ossadnik próbował przegonić Hrabinskiego od stołu przy pomocy kul.
- Niech pan już przestanie, panie Hrabinsky - powie dział Paulek prawie zły. -
Zostałem zwolniony przepiso wo. - Postawił talerz. - Tu są moje papiery. -
Wyciągnął je z bocznej kieszeni. Jednak jego matka zasłoniła je rę kami, żeby inni
ich nie widzieli.
- Pojedziemy gdzieś razem z Paulkiem - powiedziała Anna głośno, żeby odejść od
tematu i od ułomnego Hrabinskiego. - Do klasztoru w Rudach Śląskich. Albo nad
nowe jezioro na zaporze w Otmuchowie, tam nigdy jeszcze nie byłam.
- Podrobiłeś papiery, bardzo dobrze! - powiedział Hra binsky, nie dając się w
ogóle zbić z tropu. - Ja cały czas mówię, że najwięcej człowiek nauczy się w
więzieniu.
Uważałeś tam, Paulek, tak, prawdziwy Górnoślązak! Je stem z ciebie dumny! Do
pierona!
Hrabinsky nie był pijany. W tym rzecz.
Franz Ossadnik odsunął teraz energicznie inwalidę, a pan Wondrak przyszedł mu z
pomocą. Wypędzili go po prostu do drugiego pokoju, w którym prezes wodo ciągów
opowiadał o swojej podróży do Afryki, a hrabina Poremba skubała swojego
srebrnego lisa.
- Zawsze miałem wysokie mniemanie o Paulku! To po prostu prawdziwy pieron! -
krzyczał Hrabinsky triumfal nie. Kule wlokły się za nim szurgocząc.
Paulek trzymał widelec w trzech palcach i za każdym razem wkładał do ust tylko
pół widelca sałatki śledziowej i najpierw porządnie przełknął, zanim zaczął mówić.
W więzieniu dla nieletnich musiał wyplatać wycieraczki ze słomy, jego ręce były
jeszcze od tego zupełnie pokłute i nie zdążył zrobić więcej niż dwanaście
wycieraczek dziennie. Byli chłopcy, którzy oddawali dwadzieścia, trzy dzieści
sztuk, wtedy to się nawet opłacało. W końcu zwrócił na niego uwagę klawisz, który
załatwił mu pracę w kuchni. Tam nie było dużo roboty i miał dość czasu, żeby
wypożyczać książki z biblioteki; czytał niemal tak dużo jak jego matka. Jedyne, co
klawisz za to od niego żądał w zamian, były pocałunki. Klawisz był synem
nauczyciela gimnazjalnego ze Strzelec Opolskich i znał wie le obcych słów, które
objaśniał Paulkowi. W ogóle moż na było się dużo od niego nauczyć. A Paulek
umiał się dostosować.
Lucie (Widerze) udało się wreszcie podejść do księdza dziekana. Opowiedziała mu
o młodym Przygodzie, który czekał na niego od pół godziny, bo miał do księdza
dzie kana pytania, które jego zdaniem nie cierpiały zwłoki do jutrzejszego dnia.
Ksiądz dziekan wziął młodego Przygo dę za ramię i poprosił Valeskę, żeby pokazała
mu pusty pokój, w którym mógłby być z chłopcem sam na sam. Lu cie (Widera)
chętnie by tam z nimi weszła. Chociaż bar dzo krótko siedziała obok przyzwyczaiła
się do niego. I te raz poczuła się nagle bardzo samotna.
27
- Moglibyśmy trochę pomuzykować- powiedziała Ulla. - Oczywiście, coś
poważnego.
-
Czy ja wiem - odparł Josel i rozejrzał się za matką, której nie mógł dostrzec.
Mamusia zamknęła fortepian na klucz, żeby nikt nie zaczął grać.
-
Więc coś poważnego to chyba wolno, teraz o tej po rze- powiedział Andreas.
Było mu obojętne, czy będzie muzyka czy nie. Tak pięknie jak na przyjęciu
weselnym w "Haus Oberschlesien" i tak już nigdy więcej nie będzie. A Ulla była
teraz taka rzeczowa i na dystans do niego, jakby nigdy nie byli w lesie żernickim.
- Nie wiem, Ulla, czy to wypada? - powiedział Paulek.
-
Sądzę, że o tej porze tak, jeżeli to coś klasycznego - powiedziała Milka,
popychając wózek inwalidzki hrabi ny do innego stołu.
-
No tak, Marsz żałobny mieliśmy już przecież dzisiaj rano - mruknęła Ulla. -
Wyszukaj no coś w płytach 1 za żądała od Josela. Sama przyniosła z korytarza
gramofon.
Willi Wondrak zobaczył Ullę idącą przez pokój z gra mofonem na brzuchu.
-
Co chcecie zrobić z tym gramofonem? Nie chcecie chyba na tym grać? O tej
porze?
-
Dlaczego nie? - Ulla odstawiła przede wszystkim gra mofon. - Puścimy tylko
coś poważnego, tyle chyba je szcze wolno? - Nie była przy tym pewna, czy to na
sty pie naprawdę wolno, nawet gdy było już dość późno. Jednak Josel przyszedł jej z
pomocą.
-
Ach proszę, pozwól nam, wujku Willi. Puścimy Czajkowskiego... Mamusia na
pewno nie będzie mieć nic przeciwko.
Wondrak nic nie powiedział. W końcu nie mógł tego Joselowi zabronić. To nie był
jego dom. Jeżeli koniecznie chcieli puścić Czajkowskiego, to niech puszczają,
Valeska już sama usłyszy i się tym zajmie. Usiadł przy stole z przodu przy
werandzie, gdzie hrabia Poremba spierał się z prezesem wodociągów.
-Ja lepiej znam prostych ludzi - powiedział hrabia. - Sam zjeżdżałem do mojej
kopalni węgla w Szopienicach i rozmawiałem z grubiorzami. U mnie to nie było tak
jak u Wilczków, którzy nie schodzili z wyżyn swojego przedzamcza. Wiem, że
tutejsi ludzie są najlepszymi robotnikami, jakich może pan znaleźć. Kopalnia,
knajpa, kościół i łóżko, to są cztery filary górnośląskiego króle stwa niebieskiego
albo mówiąc drastyczniej: pracować, chlać, modlić się i dupcyć. Oczywiście, chłop
chciałby zarobić więcej pieniędzy, żeby mógł chlać więcej wódki i chciałby się
więcej dupcyć, żeby miał się z czego spowiadać u swojego proboszcza.
-
Tak, tak to tu jest i kiwnął głową Wondrak.
- Jutro moglibyśmy pójść do Muzeum Miejskiego - po wiedziała panna Bombonnek
do Augusta Prohaski, który z czystej nudy oglądał na ścianie reprodukcję Burłaków
na Wołdze. - Jest tam też wystawionych kilka moich ce ramik, mogłabym je panu
pokazać.
-
Kilka czego...? - odpowiedział Prohaska pytaniem, przenosząc ciężar ciała na
drugą nogę.
-Półmiski i garnki z gliny, które... wymodelowałam. I Podniosła ręce, których skóra
była zupełnie sucha i w kilku miejscach się łuszczyła. Za jej plecami przeszła przez
korytarz Ulla z gramofonem.
-
Będziecie grać? - zapytała Ullę. - To chciałabym, to chcielibyśmy przy tym być.
- Pociągnęła Prohaskę za sobą. - Muzyka jest czymś podniosłym - rozmarzyła się.
| Puścimy Czajkowskiego - powiedział Josel z plikiem płyt w rękach.
Ulla postawiła gramofon na stole. - Akurat mnie każe cie dźwigać gramofon! - Była
zupełnie bez tchu. Popro siła Andreasa, żeby go nakręcił i zatknął nową igłę.
-
Uwielbiam Walc kwiatów- powiedziała panna Bombonnek z rozrzewnieniem. -
Macie Walc kwiatowy
-
Sądzę, że on jest za mało smutny - powiedział Josel.
- Mamusia mogłaby mieć coś przeciwko.
-
Tak, to prawda - powiedziała Ulla. - Macie jednak przecież Poloneza As-dur
Chopina?
- Mamusia zamknęła go, nie dostanę się do niego. Co byście powiedzieli na
uwerturę do Damy Pikowej? Co byście powiedzieli? - Szukał pomiędzy płytami.
-
Nie jest tak piękna jak Walc kwiatów- powiedziała panna Bombonnek z
rozczarowaniem. Stanęła z Augustem przy drzwiach.
|- Tak, w niebie dziura do Damy Pikowej- krzyknęła Ulla; pociągnęła za obrus, że aż
przewróciły się szklanki. I ciszej: - Poszło mi do głowy! - Naciągnęła na twarz
obrus, w którym likier wyhaftował czerwone kwiaty.
Kiedy rozbrzmiały pierwsze takty, panna Bombonnek oparła się o ciało Augusta
Prohaski, udając, że nuci do wtóru, tymczasem w ogóle nie znała tej muzyki.
-
Co to za rzępolenie? - zapytał Paulek przez stół. Czaj kowskiego nie grali w
więzieniu.
Josel poczuł nagle, że teraz, kiedy wszyscy ucichli i za milkli, pękła jego sztuczna
wesołość. Nagle muzyka wydała mu się natrętna i zbyt głośna. Chciał ją ściszyć, nie
ruszył się jednak z miejsca. W zasadzie to wszystko tutaj nic go już nie obchodziło.
Kiedy owego wieczoru odszedł z miasta, oddalił się od wszystkiego, od swojego
ojca, od swojej matki, od radcy sądu okręgowego - już wtedy. Coś się odtąd
zmieniło. I mimo że tak bardzo starał się nie dać tego po sobie poznać to znowu
powróciło w ciszy. Był bezsilny.
Poczuł to, kiedy wrócił i w tym domu mimo ciepłego wrześniowego dnia owiał go
tylko lodowaty chłód. Chciał o tym zapomnieć, chciał udawać, że nic się nie stało.
Roz mawiał z Andreasem jak dawniej, złapał Ullę za ramię jak dawniej, wdał się w
sekrety jak dawniej, nawet wymienił coś za butelkę likieru jeżynowego i pił go wraz
z innymi. Chciał być takim jak oni, chciał podejmować próby ciągle na nowo,
jednak wiedział, że długo to już me potrwa.
- Zawsze zapominasz nakręcić to pudło - zawołała Ulla, która pierwsza zauważyła,
jak melodia się lekko zniekształca. Josel nie poruszył się. Spod przymrużonych
powiek patrzył, jak Andreas ostrożnie kręcił korbką.
Pan Apitt przeszedł obok, trzymając chusteczkę przy policzku, w drugiej ręce
trzymał szklankę wódki, którą od czasu do czasu znieczulał korzeń zęba.
1 Nie widzieliście państwo pani Piontek?1 szepnął. - Tam na dworze jest jakiś pan,
chciałby z nią mówić, ale nie chce wejść do środka.
Valeska szła do Irmy, która wycofała się do swoje go pokoju, kiedy usłyszała
Apitta, pytającego o nią. Była tak zajęta i wszędzie jej potrzebowali, że znowu
powoli dochodziła do ładu sama z sobą. Nawet Josel śmiał się przedtem, po raz
pierwszy odkąd wrócił, i z zadowoleniem patrzyła, jak z butelką likieru jeżyno wego
pod stołem zaczął od nowa ze swoimi starymi sekretami przed nią. Tylko gdy
pomyślała o Irmie, ogarniał ją strach, nie chciała jednak ustawać, mimo wszystkich
uchybień i rozczarowań, w swojej walce o Irmę. I Boże wspieraj mnie i mawiała
dawniej, kie dy jednak nawet ksiądz dziekan nie potrafił nic wskórać, wiedziała, że
tę walkę musi stoczyć bez wsparcia, zupełnie sama. - Już idę i powiedziała i
ucieszyła się, że musiała zrobić jeszcze coś innego.
Na dworze stał w mroku Silbergleit. Valeska me doj rzała go w pierwszej chwili, jej
oczy bardzo powoli przyzwyczajały się do ciemności. Zobaczyła rękę z kapelu
szem. - Czego pan sobie życzy?- powiedziała.
Silbergleit przeprosił, że przeszkadza o tak późnej po rze, ale szedł z miasta aż tutaj
pieszo i wtedy zaskoczył go zmrok. I nie chciał już zawracać bez wcześniejszej
rozmowy z panią Piontek, tym bardziej, że nie wie, czy je szcze raz przyjedzie do
tego miasta.
-
Proszę dalej i powiedziała Valeska Piontek. I była zaskoczona, że do środka
wszedł mężczyzna. Kontrast między mrokiem a światłem powiększył go.
Zastanawia ła się, na ile ma wpuścić mężczyznę do domu i na wszelki wypadek
najpierw się zatrzymała.
Silbergleit trzymał przed sobą kapelusz jak jakąś tar czę. Jednak była to bardziej
bariera.
- Jestem tu tylko przejazdem; w ogóle mieszkam w Berlinie - powiedział.
- Tak, proszę - powiedziała Valeska, nie ruszając się z miejsca. Była czymś
zaniepokojona, lecz nie wiedziała jeszcze czym. Poprosiła pana Apitta, żeby nie
odchodził.
-Jestem przyjacielem... to znaczy, jak to powiedzieć, byłem przyjacielem Georga
Montaga - wyjąkał te sło wa niezdarnie.
Valeska widziała teraz Silbergleita dokładnie w nie bieskim świetle korytarza. Miała
wrażenie, że tę twarz już gdzieś kiedyś widziała. Gorączkowo zastanawiała się
gdzie, jednak nic jej nie przychodziło do głowy. - Czy mogę dać panu może
filiżankę gorącej herbaty...? Nie będzie panu, mam nadzieję, przeszkadzać, jeżeli
zapro szę pana do kuchni, wszędzie mam gości...
Nie wiedziała, jak ma mu dać do zrozumienia, że Montag został dzisiaj pochowany.
Szła przodem i była wła ściwie zadowolona, że ktoś przyszedł na uroczystości
pogrzebowe Montaga.
-Jakie było pańskie nazwisko? - zapytała, gdyż droga do kuchni wydała jej się zbyt
długa.
- Silbergleit -powiedział. - Arthur Silbergleit. Urodzi łem się w tym mieście. Pana
Montaga poznałem we Wro cławiu. To był wspaniały człowiek...
Halina chciała wymknąć się z kuchni. - Zrób przecież temu panu herbatę -
powiedziała Valeska - a potem pomóż mojemu bratu, może powinien powoli
kończyć rozlewać alkohol do kieliszków. Nie zdziwiłoby mnie - powiedziała teraz
zwracając się do Apitta - gdyby nie długo zaczęli śpiewać!
Pan Apitt pokazał swoją chusteczką, że on w każdym razie nie będzie śpiewać.
- To był człowiek oddany muzom - powiedział Sil bergleit.
I wspominał. To było dawno temu. Montag studio wał we Wrocławiu prawo, a on
Silbergleit, pracował w banku Heimanna. Spotykali się i rozmawiali
o literaturze, przede wszystkim o Mallarmem i Balmoncie. Obydwaj pisali wiersze,
pokazywali je sobie nawza jem i krytykowali jeden drugiego bez litości. Pogardza li
wszystkim, co w tym czasie drukowano w czasopis mach, które nazywali
"magazynami mody". Od nich mia ła się zacząć nowa literatura.
Potem z jakiegoś powodu ich drogi się rozeszły, praw dopodobnie dlatego, że coraz
bardziej spierali się o swoje wiersze, a może też wybuchła wojna, co znaczyło pra
wie to samo. Kiedy w Der Osten, Aktion i Sturm opubli kowano jego pierwsze
wiersze, Montag napisał do nie go, że teraz i jego uważa za "poetę aktualnej mody".
To go dotknęło, pomimo to wysłał mu swoją legendę ma ryjną Dziewica z
przyjacielską, napisaną ręcznie dedy kacją. Spotkali się dopiero po wielu latach i nie
mówili już ze sobą o literaturze.
- Tak - powiedziała Valeska nieuinie i taki był?
Sądziła, że dobrze znała Georga Montaga. Ten męż czyzna pozbawiał ją właśnie po
części tej pewności.
- Wie pan więc... - powiedziała.
- Tak, powiedziano ml o tym. Jednak nie wiem, dla czego to zrobił.
Valeska odzyskała pewność. Zapytała: - Cukier? Tro chę rumu? -1 zamieszała
herbatę. Powiedziała: - Go czło wieka do tego może skłonić, tego drugi człowiek
nigdy się dokładnie nie dowie. - Podała mu herbatę i zamilkła. Pozostali także
milczeli.
Sądziła, ze to wie, ale rozmyślając teraz o tym, na prawdę nie była już taka pewna.
To, że zabił od środka okna deskami, było w każdym razie dla niej o wiele bar dziej
zagadkowe.
- Nastały złe czasy - powiedział Silbergleit. - Uro dziłem się tutaj w tym mieście i
jestem tu teraz, bowiem w takich czasach miejsce człowieka jest tam, skąd
pochodzi.
W rzeczywistości nie wiedział, gdzie było jego miej sce, tak, gdy się dobrze nad tym
zastanowił, nie wiedział nawet, skąd pochodził. Ostatecznie Gliwice nie były dla
niego niczym więcej niż tylko przypadkiem. Jego przod kowie wędrowali zawsze
trochę dalej w kierunku zacho dnim. On dotarł aż do Berlina i Kolonii. Kto wie,
gdyby pewnego dnia dostał wizę, dotarłby być może do USA. Tak daleko nie
zaszedł jeszcze żaden Silbergleit.
- Pan Montag miał córkę w Paryżu - powiedziała Va- leska. - Wiedział pan o tym?
- Tak. Jednak nie o tym, że mieszka w Paryżu - od powiedział Silbergleit.
- Wysłaliśmy jej telegram, ale...nie przyszła żadna od powiedź.
Pomyśleli o wojnie i zamilkli.
- Chciałbym odwiedzić jego grób - powiedział Sil bergleit.
- Tak - odparła Valeska. - Jeżeli pan sobie życzy, mo żemy tam pójść jutro razem.
- Znam cmentarz żydowski na Leipzigerstrasse - po wiedział Silbergleit.
Valeska drgnęła. - Skąd panu to przyszło do głowy? Pan Montag leży pochowany
obok mojego męża na cmen tarzu Centralnym przy Cosełerstrasse- powiedziała
surowo. Halina zniknęła z kuchni. Pan Apitt pociągnął mały łyk wódki i też chciał
iść. - Pan tu zostanie! - powiedzia ła Valeska.
- Przepraszam .= powiedział Silbergleit - ja tylko po myślałem.
- Co pan myślał? - zapytała Valeska.
Silbergleit spojrzał na mężczyznę, którego zdawało się męczył ból zębów i
najwyraźniej był zajęty tylko własnym policzkiem. - Niech mi wolno to będzie
powiedzieć: oby dwaj byliśmy ochrzczonymi Żydami. Ja opublikowałem nawet cykl
wierszy maryjnych i posłałem mu tomik, ale... jak sadzę, nie cenił ich wysoko.
Myślałem tylko, że w obli czu śmierci...
- W pokoju Montaga wisiał krucyfiks - powiedziała Valeska zamykając dyskusję.
Silbergleit milczał przez chwilę. Bo pomyślał o tym, gdzie jego w końcu pochowają.
Pewnego dnia. Nad jego łóżkiem w Berlinie wisiał obraz, na którym serce Matki
Boskiej Maryi przeszyte było siedmioma mieczmi. Poda rował mu go Werfel, zanim
wyjechał za granicę.
- No więc, jest pan poetą - powiedziała Valeska, pa trząc na parapet okna. Dalie w
międzyczasie już zwię dły. W jakiś sposób ją to zadawalało.
~ To musi panu chyba dodawać sił, pisanie wierszy - powiedziała. Wstała i wzięła
jedną dalię z okna.
Silbergleit myślał o tym, jakie miotały nim we wszyst kie strony burze, kiedy pisał
wiersz. A to, że potrzebne były do tego siły i że się z tego czerpało siły, to prawda.
Ta kobieta mogłaby to może zrozumieć.
- Prawdziwy poeta - powiedziała Valeska. Nie mo gła w to w ogóle uwierzyć. - To
musi nam pan coś przedstawić.
- Ależ, łaskawa pani, ja nie piszę wierszy, które moż na tak po prostu deklamować
- powiedział Silbergleit tro chę zakłopotany. Tymczasem chętnie recytował swoje
wiersze. Tylko tutaj, w domu zmarłego?
- Na pewno ma pan jednak swoje wiersze w głowie? Ja znam kilka wierszy na
pamięć, głównie Eichendorffa, ponieważ je śpiewam. Gram je na fortepianie i
śpiewam do akompaniamentu; to są najpiękniejsze wiersze, jakie można śpiewać,
nie sądzi pan? - Pomyślała o tym, jak śpiewała Georgowi Montagowi pieśni
Schumanna.
- Chciałbym pani podarować tom moich wierszy, jeżeli pani pozwoli - powiedział
Silbergleit.
- Będę się bardzo cieszyć - odparła Valeska z roztargnieniem. Spojrzała na swój
podołek, w którym leżała da lia rozerwana na tysiąc strzępów. Oddychała ciężko;
nie mal tak ciężko jak dawniej Leo Maria. Przez ścianę usłyszała muzykę.
- Dziękuję pani - powiedział Silbergleit.
-
To ja panu dziękuję, że pan przyszedł. Będę myśleć
o tym, co pan powiedział. I gdyby mógł się pan jutro jeszcze raz tu pofatygować,
pokażę panu dom w ogrodzie, w którym mieszkał pan Montag. Jak również jego
grób na katolickim cmentarzu.
- Jest pani dla mnie bardzo uprzejma - powiedział Silbergleit już wychodząc.
- Pan Apitt odprowadzi pana do drzwi - powiedziała Valeska, nasłuchując ze
zdziwieniem muzyki, która prze nikała do nich przez ścianę.
Nikt nic nie mówił w salonie z fortepianem, wszyscy słu chali teraz muzyki i było
tak, jakby ta muzyka ostatecznie oddaliła ich od tego, co zdarzyło się dzisiaj po
południu na cmentarzu.
-
Może rzeczywiście powinniśmy jutro pójść do muzeum - szepnął August
Prohaska do panny Bombonnek. Powiedział to tak, że w jego głosie można było
wyczuć, że jeszcze nigdy nie był w muzeum. I że nie mogło tam być nudniej niż
tutaj na stypie, gdzie grano Czajkowskiego.
- Pssst- szepnęła tylko panna Bombonnek. Słuchała z zamkniętymi oczami; August
chciał raczej przejść do innego pokoju, gdzie można było przynajmniej rozmawiać. -
Właściwie przyjechałem na wesele - powiedział wśród dźwięków muzyki.
Panna Bombonnek zajmowała się nim przez pół po południa, czuła się za niego
niemal odpowiedzialna. Wsta ła i wyciągnęła go na korytarz za drzwi. Tutaj całkiem
nieźle słyszeli muzykę i nikomu nie przeszkadzało, gdy rozmawiali.
- Walc kwiatów też by się panu spodobał - powiedziała niemal z wyrzutem.
IU nas w domu pogrzeb był świętem dla pozostałych, że właśnie nadal żyją, a nie
wpadli do dołu... Nie było tak uroczyście jak tutaj. Poza tym nie mamy przecież po
wodu, żeby się smucić, nieprawda, przecież my żyjemy!
Niebieskie Światło, ciasnota korytarza i szept stworzy ły atmosferę, w której August
uważał za rzecz całkiem na turalną to, że otoczył ramieniem szczupłą talię panny
Bombonnek.
-
Tak, ma pan chyba rację - szepnęła i przegięła się trochę do tyłu, żeby jeszcze
wyraźniej poczuł jej ciało, - Co nas to obchodzi? - Przestraszyła się swojej własnej
śmiałości. Poczuła, jak August objął ją też drugim ramie niem i górna warga zaczęła
jej potnieć. - Chodźmy skombinować sobie wódkę, nie uważa pan? 1 Uwolniła się z
jego objęcia i była zadowolona, że August Prohaska poszedł za nią. Lekko mieniło
jej się w oczach.
Nawet nie zauważyła, że August popychał ją w innym kierunku, otworzył gdzieś
jakieś drzwi i wsunął ją do środka, zaledwie zdążyła rozpoznać ścianę z wysokimi
regałami, a już drzwi się zamknęły i w ciemności poczuła jego usta które
prześlizgiwały się po jej twarzy, mocno przywierając do warg. Czuła jego łojową
skórę, zioła i solone śledzie. Jego szybki, gwałtowny oddech, który wydmuchiwał
przez nos na jej policzek otrzeźwił ją tak samo jak myśl, że znajdowała się w
spiżami nauczycielki gry na fortepianie.
August w ciemności przesuwał po omacku ręką po jej ramionach i w końcu
zatrzymał ją na wzburzonych pier siach. Panna Bombonnek rozwiązała kokardę
bluzki, cał kowicie zapominając, że jeszcze przed chwilą się bała.
Kiedy August Prohaska w mą wszedł, wyrzuciła ramio na do góry i wetknęła pięść
w usta, inaczej musiałaby krzyknąć. Nie wiedziała, czy zadawał jej ból, była tak
bardzo zajęta wychwytywaniem jego pchnięć, że me mogła ani myśleć, ani czuć.
Dwa razy się wyślizgnął i zaraz po jawiły się też obawy. Słyszała, jak August
splunął w garść i potarł nią swój członek, potem znowu oblało ją w środku gorąco,
naśladowała teraz swoim ciałem jego ruchy, żeby me stracić go raz jeszcze. Tyle
nieznanych uczuć nią zawładnęło, że była całkowicie oszołomiona, pomimo to w
określonych odstępach czuła drewniane deski w plecach, a w swoim ciele ból, który
przechodził w roz kosz albo rozkosz, która przechodziła w ból. Poruszała się w
jedną i dmgą stronę i myślała, że to jest pewno na miętność. Trzymała ręce w górze i
wczepiła się tam w coś mocno, w regałach, gdzie przechowywane były zapasy 1 jej
palce wpiły się w torebki, i coś zaczęło wysypywać się drobną strużką, sączyło się
po je) włosach, po jej twa rzy, coś bardzo miałkiego, bardzo suchego sączyło się po
jej szyi, sączyło się po jej piersiach, sączyło się też po jego twarzy, sączyło się po
jego szyi, sączyło się też po jego pocące) się, mokrej skórze. I poczuli coś słodkiego
między zębami, poczuli cukier, który sączył się i sączył, powoli rozpuszczał się w
ich pocie.
Traute Bombonnek usłyszała przez ścianę Walc kwiatów.
August Prohaska zaczął nagle jęczeć, jeszcze mocniej przycisnął jej ciało do regału,
wyciągnął ręce do góry i wczepił się palcami w jej ręce, w drewno, w papier. Jego
oddech stał się najpierw świszczący, potem jękliwy, potem chrapliwy. I nagle
między nimi wszystko ucichło. Ona położyła głowę na jego ramieniu i opuściła
ramiona, które wydały jej się jak obumarłe. Powolne sączenie się cukru z torebek
nie ustawało. Nie ustawało przez dłuższą chwilę.
28
Były takie dni, kiedy Bruno sam dla siebie stanowił za gadkę. Były dni, kiedy nie
wiedział, co z samym sobą począć. Była w nim niejasność i niepokój, które gnały go
z jednego miejsca na drugie, od jednej myśli do drugiej, z jednego nastroju w drugi.
Wtedy nie mógł wytrzymać z samym sobą. Ręce mu ciążyły, włosy uciskały głowę,
czuł na zębach kożuch i kiedy przypadkowo spojrzał w lustro, miał wrażenie, że
widzi swoją twarz, wyrasta jącą z innej twarzy i tę znowu z jeszcze innej.
Czynił kilka prób, żeby to przezwyciężyć, jednak prawie zawsze były one chybione.
Tak na przykład, parę razy uchlał się do nieprzytomności, potem jego ciało było
wycieńczone i czuł się jak po przebytych męczarniach. Był za mało religijny, żeby
się przy tym lepiej czuć. Szedł do kina i oglądał dwa filmy pod rząd. Błądził po
prostu po dzielnicach, do których kiedy indziej nigdy nie przy chodził i lubił
przyglądać się ludziom przez okna przy nieprzyzwoitych albo zakazanych
czynnościach. Także i innymi środkami udało mu się kilka razy z tego wyłgać.
Takie dni przychodziły na niego bez przyczyny. Nie mógł się w tym doszukać
żadnych prawidłowości. Co prawda, nigdy też ich nie szukał, bowiem przypominał
sobie o tym, kiedy go to już ogarniało i brakowało mu wtedy spokoju, opanowania,
energii, żeby systematycznie je wydobyć. Nie było też tak, żeby mógł powiedzieć:
teraz znowu dopadł mnie ten niepokój, wtedy mógłby może się na to odpowiednio
wcześnie przygotować, a może nawet uzbroić w przeróżne środki zaradcze.
Jednakże uświadamiał to sobie dopiero wtedy, gdy rzeczy wiście było już po
wszystkim albo raczej, kiedy coś się stało, bowiem zazwyczaj zdarzało się coś
niezwykłego.
Często wszystko zaczynało się niewinnie: ogarniała go na przykład do czegoś
nieprzeparta ochota albo też w ogóle na nic nie miał ochoty. Godzinami mógł
szukać dziury w dętce rowerowej i jej nie znaleźć albo zaklejał ciągle nie to miejsce,
co trzeba. Albo gdy ktoś nazwał jego małego brata Zezokiem, mógł się z tego
powodu straszliwie unieść, chociaż przecież wszyscy nazywali go Zezokiem, nawet
rodzice. I kiedy mamoczka raz dodała do żuru wyjątkowo dużo wytopionej
wędzonki, wtedy stwierdził z całym przekonaniem, że było jej wybitnie mało.
Nie czuł się zresztą tym szczególnie dotknięty, odkrył bowiem, że innych spotykało
to samo i że w podobny sposób próbowali się z tym uporać. Niektórzy mówili
wtedy: dzisiaj wieje wiatr od Beskidów. Albo: dzisiaj jest stra sznie duszno, albo: to
jest górnośląskie powietrze. I godzili się z tym. Jednak lepiej się nie czuli. Może
tylko tyle, że ich tęsknoty były mniej buntownicze.
Bruno nie miał zamiaru być dzisiaj wcześnie w domu, wiedział, że połowa rodziny
będzie u Piontków na stypie.
Najpierw musiał się pozbyć swojej torby z termosem i blaszaną puszką na chleb.
Torba przeszkadzała mu, bo lubił mieć wolne ręce kiedy szedł ulicami miasta, a
poza tym przypominała mu o tym, skąd wracał i dokąd będzie musiał jutro znowu
pójść. O tym chciał teraz zapomnieć. Za szkołą hutniczą znał rozwalający się mur,
który odgraniczał stary franciszkański klasztor. W jednym miejscu można było
wyjąć kilka cegieł i schować pod nimi tor bę; robił to już kilka razy. Kiedy w ten
sposób pozbył się torby, przyspieszał kroku. Czuł się lżej, czuł się niemal kimś
innym, jakby torba go ciemiężyła.
Te trochę wytarte, miękkie, brązowe torby ze skóry mogły go doprowadzić do szału.
Kiedy rano o wpół do szóstej widział robotników zmierzających do RAW-u, albo do
kopalni "Gliwice", wszystkich z takimi samymi brązo wymi, wytartymi, skórzanymi
torbami pod pachą, wtedy ogarniała go prawdziwa wściekłość.
Bruno poczuł w kieszeni spodni monetę pięciomarkową. Nie miał zamiaru jej dzisiaj
wydawać, nawet jednej dziesiątej z tego; dawało mu to jednak poczucie pewności,
że na samym dnie kieszeni czuł pod palcami metal.
Z naprzeciwka zbliżali się mężczyźni, zmierzający ze swoich biur do domu, także i
oni nieśli pod pachą aktówki, nie takie podniszczone i może z lepszej, twardszej
skóry, jednakże przymus wypełniania obowiązku tkwił w nich tak samo, jak w
teczkach robotników z RAW-u. Mieli na sobie być może lepsze i dobrze leżące
garnitu ry, niektórzy zawiązywali na szarych szyjach nawet kra waty, ale on nie
zazdrościł im tego, codzienna praca w inny sposób ich tłamsiła.
Bruno czuł w takich momentach przewagę nad wszystkimi, nie miał obowiązków,
nie musiał nawet nosić brązowej torby, śmiał się, cała jego twarz była jednym
uśmiechem, który przenikał jego mięśnie i przerażał ludzi, nad chodzących z
przeciwka.
W kinie Germania obejrzał wywieszone zdjęcia. Grali Trwcęz Łajaną i Rudim
Goddenem. Jemu bardziej podobały się włoskie filmy historyczne: Hanibal i Upadek
Cesarstwa Rzymskie A później Robert Koch.
Kiedyś wzięło go tak, że po prostu siedział w kinie dalej po zakończeniu seansu i
bileterka musiała sprowadzić właściciela, który go wyrzucił. Oni pewno myśleli, że
za te same pieniądze chciał od razu obejrzeć ten film drugi raz. Tymczasem on nie
był takim, co mógł oglądać ten sam film kilka razy pod rząd, nawet Roberta Kocha.
Ko- tik widział go siedem razy, z tego pięć razy bez biletu, on znał sztuczki, których
nie zdradził nawet Brunonowi. Może obejrzy Truxę, chociaż nie za bardzo przepadał
za filmami cyrkowymi, ale Rudi Godden grał zawsze tak niedbale i nigdy nie zbliżył
się tak naprawdę do swojej dziewczyny-człowiekowi było go po prostu żal. Chciał
zaczekać, dopóki nie będą pokazywać tego filmu w podmiejskim kinie w jego
okolicy, tam płaciło się tyl ko połowę. Do "Areny" przychodził każdy film, chociaż
z półrocznym opóźnieniem. To mu nie przeszkadzało. Do "CT-Lichtspiele" albo do
"Capitolu" chodzili przecież tyl ko tacy ważniacy jak Josel Piontek albo Michaeł
Heidi.
Na WilhelmstraBe zaglądał na wystawy, bo robili to wszyscy ludzie przechadzający
się główną ulicą. W rzeczywistości nie interesowało go to, co było wystawione za
szybami, lecz to, co odbijało się w szybach. O wiele bardziej wolał zaglądać w
ludzkie twarze niż patrzeć na kapelusze albo spiętrzone naczynia czy też garnitury
męskie albo ułożone rzędem buty, a jeszcze chętniej oglądał samochody i
motocykle. Znał wszystkie modele, na wet zagraniczne, które w tym mieście nigdy
albo bardzo rzadko można było zobaczyć, kiedyś zbierał obrazki z opakowań
papierosów Reemtsma. Przed sklepem spo rtowym Lachmanna zaparkowany był
Horch, wokół które go utworzył się krąg ludzi. Dwóch chłopców już przez chwilę
krążyło wokół samochodu, potem jeden z nich wdrapał się na stopień i przycisnął
twarz do szyby. -140 km na godzinę. 42 337 km na liczniku. Ojej, nawet zegar jest
w środku. Siedzenia ze skóry. - Lakonicznie relacjonował drugiemu, co widział.
Drugi nie spuszczał z oka ulicy, żeby zaraz mógł zawiadomić przyjaciela, gdyby
nadchodził właściciel.
Słońce zniknęło za dachami, coraz to wyłaniało się jed nak pomiędzy domami,
rzucając na ulicę żółte światło. Na murach widniały tłuste, namalowane wapnem
napisy, takie jak: LSR 150 metrów w prawo ze strzałką albo Niech Polska zdechnie
albo Do walki z zepsuciem, a przed piwnicznymi oknami widać było spiętrzone
worki z piaskiem. Niedługo ulica pogrąży się w ciemności i tak już pozostanie, a z
przemalowanych na niebiesko latarni ulicznych tylko co druga będzie sączyć skąpe
niebieskie światło. Ulica szybko wtedy opustoszeje i gdyby gdzieś jakieś okno
rozbłysnęło jasno, bowiem ludzie bardzo po woli przyzwyczajają się do nowych
warunków, zaraz ktoś zacząłby krzyczeć, a inni przyłączyliby się z głośnymi
przekleństwami, dopóki ten człowiek nie zgasiłby świa tła, a ulica nie pogrążyłaby
się ostatecznie w ciemności.
I kiedy Bruno tak patrzył, jedna z tych twarzy w oknie wystawowym przybrała
znajomą postać. Odwrócił się i spojrzał w twarz Petera Konjetznego.
-Jeżeli to nie jest Bruno Ossadnik? - powiedział tam ten wesoło.
- Ach, myślałem, że jesteś w Nysie? 1 odparł Bruno w odpowiedzi.
- Nie pojechałem. Tutaj wszystko było o wiele ciekaw sze niż w Nysie, czy nie
tak?
- Tak sądzisz?
- Tak, nikt u was nie kwaterował - zapytał Konjetzny z niedowierzaniem.
-
Gdzie mielibyśmy kogoś umieścić, w spiżarni? A może w skrzyni na węgiel?
- Jekuszniej, my mieliśmy dwóch. Jeden miał ochotę na moją siostrę, mówię ci,
ten co wieczór urządzał bankiet, tylko dlatego, że chciał z nią potańczyć, ale tam się
działy rzeczy!
Bruno powiedział chłodno: - Do mnie niewiele co do tarło. Słyszałem tylko, ze
szkoły były pełne żołnierzy i że rozdawali oni chleb komiśny, wiem, bo u nas w
domu jest teraz bez przerwy komiśny chleb.
- Jeden z nich, mówię ci, był łącznikiem albo czymś takim. Codziennie musiał
jechać do Sośnicowic na BMW 500, no więc mówię ci, rozpłynąłbyś się jak masło
w słońcu: Raz mnie zabrał ze sobą, do kosza. No więc, to było bombowe!
- Dobrze, a co ty teraz robisz? - zapytał Bruno nie za interesowany w zasadzie
odpowiedzią.
- Idę na trening piłki nożnej. A ty?
Bruno nie przepadał za piłką nożną. Wolał raczej grać w palanta. Zawsze był w tym
dobry, jeszcze w szkole. Był dobrym biegaczem i miał mocne ramiona. Grał teraz w
drużynie palantowej RAW-u, ale to było dość senne towarzystwo, więc chciał z
niego wystąpić.
Zamiast odpowiedzi Bruno przyłączył sie do Konjetznego. Nie miał szczególnych
planów. Po prostu poszedł razem z nim.
- Bo stadion znowu jest wolny i wiesz, kto tam będzie grał w niedzielę? Vorwärts
Rasensport przeciw Beuthen 09- - Konjetzny powiedział to tak, jakby miał do
przekazania niesłychaną sensację.
- Dlaczego, co się działo ze stadionem?
- No, to przecież wszyscy wiedzą. To był przecież plac ćwiczeń dla żołnierzy,
wtedy nie wszedł tam żaden z nas. Ale oni tam gospodarowali, ojej - powiedział.
Bruno nic o tym nie wiedział i gdyby mu ktoś o tym opowiedział, prawdopodobnie
zaraz by zapomniał, w ostatnim czasie zajęty był swoim BMW 250 i murarką na
Niederwallstraße.
Teraz Konjetzny zatrzymał się przed wystawą. - Ale lala! - powiedział z uznaniem i
gwizdnął przez zęby. Mu siał zobaczyć coś, czego Bruno nie widział. - Co my ślisz
o naszych? - zapytał Konietzny, przyspieszając te raz kroku.
- Nie rozumiem i powiedział Bruno zirytowany. Pomału działało mu to na nerwy,
że Konjetzny z każdego zdania robił pytanie.
- No, że nasi tak prą naprzód? Czy to nie bombowe? - Konjetzny zupełnie nie
mógł pojąć, że ktoś przy słowie "nasi" mógł myśleć o czymś innym. - Wszyscy
mówią, że nasi zwyciężą, i Nasze wojska posuwają się naprzód, co? Oni robią
porządek, co? Polaczki tylko biegają w popłochu. Zakład, że za tydzień padnie
Warszawa?
Przechodzili teraz mostem nad kanałem.
- No to trzymaj się - powiedział Bruno i skręcił w Au-gustastrasse.
- Przyjdziesz w niedzielę?
Bruno nie wiedział, dokąd miałby przychodzić w nie dzielę, ale musiało chyba
chodzić o coś, o czym każdy wiedział. Tylko nie on. Na wszelki wypadek potrząsnął
głową.
Kiedy Bruno, powłócząc nogami, mijał zaparkowane BMW 500 z koszem, wiedział,
dlaczego przedtem, na rogu, skręcił nagle w AugustastraiSe. Od wielu dni cią gnęło
go na tę wąską, cichą, boczną ulicę, na którą nor malnie nigdy nie trafił i od wielu
dni widział tu przed tym domem zaparkowane BMW. Jakby było ono częścią tej
ulicy, tak jak chodnik, wiązy, plot ogrodu. Bruno nie tyl ko obejrzał maszynę, nie
tylko obszedł ją wkoło, i nie tylko dotknął kierownicy i siodełka. Przyglądając się jej
długo, zapamiętał jej obraz, jej kształt, jej połyskujące, chromowane części i
wiedział ile kilometrów przejechała między jednym a drugim dniem: raz 72, raz 58,
a raz 132. Pewnego razu wspiął się nawet na tę maszynę, przytuli się mocno do
skóry i metalu i przez moment marzył, że mknie na niej w nieskończoność.
Później postanowił, że już nigdy więcej nie pójdzie na tę ulicę. Co ma tam do
szukania? A potem przyłapywał się ciągle na tym, jak z KreidelstrafSe skręcał w
Augustastrasse, żeby niby przypadkiem przejść obok BMW 500, które z pewnością
było tam zaparkowane.
Miał nadzieję, że pewnego dnia, kiedy znowu przyjdzie mu iść wzdłuż tej ulicy, ta
maszyna nie będzie tam już stała. W rzeczywistości bał się tego. Spojrzał na liczbę
kilo metrów. Od wczoraj maszyna przejechała 112 kilometrów. On by już nią
przejechał dalszy kawałek drogi. Na godzi nę wyciągała 140 kilometrów, a on już w
siebie wierzył, że potrafiłby pojechać na niej z dużą prędkością i jakże szybko
pożarłoby wtedy sto kilometrów.
Pokusa tak paliła w kieszeni marynarki Bruna, że aż wyciągnął rękę. Wytarł do
sucha pot o spodnie. Jednak obydwa niewinne zimne miedziane druty w kieszeni
płonęły nadal. Bruno odwrócił się i zdecydowanie ru szył w powrotną drogę. Nie
miał do siebie zbyt dużo zaufania i wiedział, że były takie chwile, gdy robił coś, co
dla niego stanowiło zagadkę. Lepiej było wtedy za jąć się innymi rzeczmi. Albo
kupić sobie loda.
Sklepy były już nieczynne, ale włoska lodziarnia była jeszcze otwarta, czasami
nawet do dziesiątej albo do wpół do jedenastej, ona miała inne godziny otwarcia
albo sprzedawała lody tak długo, dopóki jej się to opłacało.
- Raz zielone pistacchio- powiedział z prawidłowym akcentem; nauczył się tego
od ciotki Leoni, która wtedy chodziła z Włochem, ona musiała to wiedzieć. To było
wówczas, w czasie powstań, kiedy kraj okupowany był przez Anglików, Francuzów
i Włochów. Ten Włoch z łodziami był podobno tu w Gliwicach żołnierzem
okupacyjnym i teraz przyjeżdżał co lato i sprzedawał lody, miał najlepsze lody w
całym mieście i jego interes szedł tak dobrze, że przez zimę mógł spuścić nogi do
Wezuwiusza. Mamoczka powiedziała raz, kiedy byli razem w łodziami: - Czy to nie
jest ten Giuseppe od Leonii Ossowskiej? - Minęło już ponad piętnaście lat, lecz dla
niej jeden Włoch był podobny do drugiego.
Bruno stanął przed sklepem i przesuwał językiem po zielonych lodach. Niedaleko
od niego stali dwaj żołnie rze z waflowymi rożkami, którzy żartowali z każdej
przechodzącej dziewczyny śmiejąc się przy tym w obsceniczny sposób, tak że
dziewczyny, nic nie rozumiejąc, oblewały się rumieńcem. Na to śmiali się jeszcze
ohydniej. Bruno spojrzał na nich i pozazdrościł im ich beztroski i wulgarności.
Pragnął być kiedyś taki jak oni. Nie śmiał się, lecz spróbował patrzeć na dziewczęta
tak jak oni.
W poskręcanym klonie, którego liście zaczynały umie rać pod grubą warstwą kurzu,
sprzeczała się chmara szpaków.
Brunonowi lody o mało nie wypadły z ręki.
- Zezok, co ty tu robisz? - Swojego własnego brata naj mniej by się tu spodziewał o
tej porze. Tymczasem Zezok już przez dłuższą chwilę plątał się po Wilhelmstrasse.
Miał w kieszeni pięć fenigów i próbował się dowiedzieć, czy za pięć fenigów można
dostać loda. Nie miał odwagi wejść do łodziami, może by go wyśmiali. Więc
zapytał starą kobiecinę, która siedziała na ławce i z waflowym rożkiem w ręce
zapomniała o całym świecie. Kazała so bie trzy razy powtarzać pytanie, potem
zrezygnowała.
Zezok przestraszył się tylko oczami, za to tak gwał townie, że przez sekundę myślał,
żeby uciec, po prostu umknąć. Potem jednak pomyślał, że to, co zdarzyło się nad
Kłodnicą będzie na zawsze mu towarzyszyć, a przed samym sobą nie można chyba
umknąć.
- Widzisz przecież - powiedział i jestem w drodze do domu. 1 Powiedział to
asekuracyjnie, żeby starszy brat nie namówił go na swoje plany.
I Ale tutaj o tej porze?
- No więc rozwiązaliśmy naszą ferajnę, tam nad Bytomką. Uważał, że w ten
sposób dość wyczerpująco odpowiedział na pytanie. Mógł teraz oczekiwać od
swojego brata, że zrezygnuje z dalszych pytań. - Zafundujesz mi loda?
-
No jasne, mały - powiedział Bruno radośnie. Nie na leżał do takich, co wypytują
innych ludzi. Poszedł kupić bratu loda, dwa razy większego, niż ten, na jakiego on
sam sobie pozwolił, z orzechami, cytryną, ananasem, ko kosem. -Czy też lubisz coś
szczególnie?
Zezok nic nie lubił szczególnie. Po prostu lody. On nie był jeszcze na tyle dorosły
albo rozkapryszony, żeby mógł sobie już pozwalać na upodobania. Zezok nie ssał,
gryzł lody i czuł zimno między zębami. Dopiero potem zlizywał je zlodowaciałym
językiem.
Tak można było niemal zapomnieć o Kłodnicy.
Kiedy wychodzili z łodziami, Bruno zobaczył, jak oby dwaj żołnierze szli za jakąś
dziewczyną, mówili do niej i mówili. Jednak dziewczyna lizała tylko swojego loda i
nic się nie odzywała. Wydawalo się jednak, że nie było jej nieprzyjemnie, że
towarzyszą jej żołnierze.
- Idziemy do domu? - zapytał Bruno.
Zezok nie odpowiedział. Był zajęty swoimi lodami próbując odgadnąć, co w nich
ma smak orzechów, co kokosów, co cytryny, a co tego jak to się nazywa i obracał
przy tym waflowym rożkiem we wszystkie strony. Do póki jest jeszcze jasno, nie
musimy być w domu, no nie? 1 powiedział.
- Masz konkretne plany? - zapytał Bruno.
- Zawsze ma się jakieś plany - powiedział Zezok, zezując dogłębnie za swoim
waflowym rożkiem. I zastana wiając się, jakie też plany mógłby mieć dziś
wieczorem. W każdym razie: wrócić do domu późno, kiedy już będzie ciemno.
- To chodźmy kawałek - zaproponował Bruno. Wafla chrupnęła w jego zębach.
Wsunął rękę do kieszeni i ze zdziwieniem poczuł tam dwa druty. Druty wyginały się
w muszli dłoni w dwóch przeciwnych kierunkach.
- Nie byłeś jeszcze w domu? - zapytał Zezok, oblizując wargi.
- Wiesz, lubię chodzić po mieście, po prostu tak, przyglądam się ludziom,
zaglądam do okien, tam zawsze jest co oglądać. Najbardziej zwariowane rzeczy.
Raz widział przez okno, jak mąż bił swoją żonę wieszakiem i jak wieszak się
złamał, a on wziął nowy i jak ten się również złamał, i jak on wziął trzeci i odkrył
przy tym Brunona jako widza i jak z wściekłością zamknął okno i dalej okładał żonę
i na pewno złamał przy tym jeszcze niejeden wieszak. Innym razem obserwował
przez okno, jak dwóch mężczyzn obejmowało się i całowało za parawanem, nie
mogli się już od siebie oderwać.
Szli przez WilhełmstraBe i Zezok lizał i lizał swoje lody, prawie je już skończył, ale
jakby chciał lizać je przez całe życie, żeby tylko nie był zmuszony mówić. Kiedyś
mu siał przecież o tym komuś opowiedzieć. Dlaczego by nie swojemu bratu. Lepiej
przecież jemu, niż jakiemuś granatowemu na komisariacie policji. Może Bruno był
na wet jedynym, któremu mógłby o tym opowiedzieć. W tej chwili był jeszcze za
bardzo oszołomiony, nie wiedział, jak miałby zacząć. Dziwił się tylko, że Bruno o
nic go nie pytał, musiał po nim to przecież poznać.
–
Uwielbiam lody nad życie - powiedział Zezok. Otarł kleiste palce o łydki.
–
Byłeś tam już kiedyś w środku? - Pokazał na Teatr Miejski, który właśnie mijali.
-
Tak, ze szkołą, dwa razy, zdaje mi się 1 powie dział Bruno. Przypominał sobie
jednak tylko jedną sztu kę teatralną i więcej niż tytułu też z tego nie zapamię tał.
Don Carlos Schillera.
- Mamoczka chce mnie w tym roku zabrać na bajkę bożonarodzeniową, tak
powiedziała - odezwał się Zezok. -Jednak ja wolałbym raczej obejrzeć prawdziwą
sztukę teatralną. W wieku dwunastu lat jestem już trochę za duży na bajkę, nie
sądzisz? Ulla chodzi nawet do opery.
-
Ulla do opery? - Bruno zdziwił się. O tym wcale nie wiedział. - No, a ma w
ogóle sukienkę na to? To, że dostawało się w prezencie bilet do opery, to się już
zdarzało, także i on od ciotki Leoni dostawał od czasu do czasu w prezencie bilet do
kina. Jednak do opery potrzebna była przecież sukienka i to elegancka. No tak,
spodziewał się po Ulli, że z pomocą swojego ojca ku piła sobie drogą jedwabną
szmatkę i zawiesiła ją na swoich chudych ramionach, i może chodziła z jakimś
chłopakiem z sąsiedztwa, który kupował jej w przerwie ko cie języczki w
czekoladzie, a może nawet lampkę słodkiego likieru.
- Z kim ona tam chodzi? - zdenerwował się nagle.
- Raz była z panią Piontek, a raz z adwokatem Wondraschkiem - powiedział Zezok.
- Adwokat ma przecież taki abonemąk, to musi iść albo bilety przepadają, było by
przecież szkoda! Jak Ulla kiedyś nie będzie mogła, po wiedziała, to zapyta adwokata
albo panią Piontek, czy by mnie nie zabrali. Jednak on tego oczywiście nigdy nie
zrobi - powiedział Zezok, użalając się nad samym sobą.
- Od kiedy jesteś taki spragniony teatru? Takiego cię jeszcze nie znam -
powiedział Bruno. - W przypadku Ulli, to co innego, ona przecież przez cały dzień
gra na fortepianie.
- To szczęście w każdym razie, że nie wzięła też jeszcze lekcji śpiewu. Biedny
papa, zrujnowałby się jeszcze dla Ulli.
Szli dalej w milczeniu. Tuż przed nimi zatrzymał się tramwaj, gromada ludzi
wysiadła i przepłynęła obok nich w kierunku dworca. Wielu niosło pod pachą
brązowe, wytarte, skórzane torby i spieszyło się.
- Teatr to nie dla mnie i podjął Bruno ten wątek na nowo. - Ale wyścigi
samochodowe, to jest fascynujące.
- wyścigi motocyklowe. Zabiorę cię kiedyś do wesołe go miasteczka, kiedy znowu
będą Piekielni aniołowie, jeden wyjeżdża na motocyklu na pochyłość, robi salto w
powietrzu i naprawdę ląduje oponami na ziemi. To jest klasa, mówię ci. - Bruno
jeszcze teraz był rozentuzjazmowany.
- Widziałem drużynę Camilla Mayera - powiedział Zezok - tam człowiek jedzie na
motocyklu po linie aż na wieżę ratusza. To jest absoluto świetne! - No więc czymś
takim też się interesował.
Skręcili w boczną ulicę i szli wzdłuż niej w milczeniu pod wiązami. Ptaki
wyczuwały zanikanie światła, szybo wały w cieniu domów, zataczając piękne łuki,
mury promieniowały ciepło, które zgromadziły w ciągu dnia.
Rozmawiali i milczeli. Zbliżyli się do motocykla zapar kowanego na chodniku,
BMW 500 z koszem.
Zezok powiedział: - Ojej, to jest coś! - Potem obszedł maszynę dookoła,
podziwiając ją jak przedmiot z przyszłych epok. Bruno zatrzymał się, on nie musiał
na nią patrzeć, tak, on mógłby nawet zamknąć oczy: znał ją na pamięć. Druty w jego
kieszeni znowu zaczęły się żarzyć. Z kosza zdjęty był pokrowiec, na siodełku leżało
kilka zwiędłych listków.
- Ile koni mechanicznych? - zapytał Zezok, bo niewiele się na tym znał, był po
prostu olśniony chromem i metalem.
- Dwadzieścia sześć i odparł Bruno zupełnie spokojnie. - Wyciąga 140 na godzinę.
Spojrzał wzdłuż ulicy, a potem w górę na fasadę domu przez wszystkie okna. Cały
niepokój i niejasność nagle zniknęły.
i Zezok - powiedział Bruno głosem, jakiego Zezok jeszcze nigdy u niego nie słyszał
- chcesz ze mną pojechać do Raciborza?
-Jak? Teraz? I dlaczego właśnie do Raciborza?- pytał Zezok zaskoczony.
- Tak, teraz, na tym pieronie, na tym dioboku, jedziemy do Raciborza albo do
Głogówka albo do Kluczborka, dokąd chcesz! - Wyciągnął z kieszeni druty, w jego
ręce odchyliły się jak różdżki, które napotkały masy wody.
Zezok pojął od razu. - Tak, tak - powiedział i poczuł, jak oblała go gorąca fala. I
zobaczył, jak Bruno włożył druty do stacyjki i nacisnął nogą pedał, ze stacyjki
wyskoczyły iskry i silnik ryknął, a Bruno dodał gazu, żeby zawył jeszcze głośniej,
rzucił się na siodełko, w tym samym momencie także i Zezok wskoczył do kosza i
zanim mógł się jeszcze czegoś porządnie złapać, ten pieron po mknął w zielone
światło ulicy. A Bruno siedział na motocyklu, jakby był do niego przykuty albo
jakby on też był z metalu, z którego zrobiony był motocykl. Zezok trzy mał się
obydwiema rękami uchwytu, a na zakręcie zapierał się nogami o przednią ścianę.
Spojrzał na Bruna, w którym nie drgnął żaden muskuł
Dopiero za miastem, na Richtersdorferstrasse, gdzie domy nie stały już tak gęsto
przy drodze, a w oddali wy łonił się czarny wysoki las, twarz Brunona zelżała i
rozluźniła się, po raz pierwszy spojrzał na Zezoka obok siebie i zaśmiał się. W
napięciu musiał zagryźć mocno wargi, gdyż cienka nitka krwi biegła po jego
brodzie.
Zezok odpowiedział uśmiechem. Wiatr smagał go po twarzy pomimo przedniej
szyby. - To jest absoluto świet ne! - krzyczał. - To jest absoluto świetne!
Bruno dodał gazu i zwiększył prędkość na 90, na 100, na no kilometrów na godzinę
i zawołał do Zezoka: - Sto, sto dziesięć, sto dwadzieścia! I głęboko odetchnął, jakby
chciał napompować się prędkością. Potem jednak zdjął nogę z gazu i jechał dalej
osiemdziesiątką. Jechali tak przez Wójtową Wieś, przez Sośnicowice, przez
Bargłówkę. I nie myśleli o niczym innym jak tylko o tym, że co raz bardziej i
bardziej oddalali się od Gliwic.
Aż nagle silnik zgasł. Bruno kręcił uchwytami, przyci skał udami srebrzysty metal,
jednak silnik zamilkł prychając. Niedaleko Rud Śląskich koła zatrzymały się na
szosie.
- Pieronie - powiedział Bruno i pochylił się do przodu. - Skończyła się benzyna. -
Powiedział to zupełnie spokojnie, bez złości i rozczarowania. Wiedział od początku,
że w jakiś niejasny sposób ta podróż dobiegnie końca. I teraz tak się stało; może był
to najuczciwszy sposób.
Zezok szukał w koszu zapasowego kanistra, nic nie mógł jednak znaleźć.
- Tak jest dobrze - powiedział Bruno łagodnie, zupeł nie wyczerpany.
Dla Zezoka wszystko potoczyło się tak szybko, że oprócz cudownej,
uszczęśliwiającej, oszałamiającej pręd kości, która unosiła ich drogami, nie
odczuwał nic inne go. A i teraz jeszcze nie ochłonął.
- Biegnijmy do domu. Za trzy albo cztery godziny możemy być na miejscu,
wybierzemy jednak inną drogę, żebyśmy im nie wpadli w ręce, wydaje mi się, że już
robią na nas polowanie, i Bruno powiedział to niemal wesoło, z wyniosłym
rozbawieniem, jakie charakteryzuje zwycięzcę. I pobrzmiewała w tym nutka
triumfu. Położył Ze- zokowi rękę na ramieniu. - Było klawo, nieprawda?
- Absoluto świetne! - powiedział Zezok. 1 Absoluto świetne! -1 ze szczęścia
zezował ponad miarę.
Skręcili w polną drogę. Słabnące światło zbierało się w metalu motocykla i jeszcze
przez chwilę rzucało refleksy.
Zezok pomyślał, że mógłby teraz spokojnie opowie dzieć wszystko Brunonowi.
29
W ogrodzie Zameczku Leśnego wszystkie stoły były za jęte. Hanna i Tonik
przysiedli się do starszego drzemią cego mężczyzny i zamówili Weiße mit Schuß*.
Musieli długo czekać, zanim kelner przyniósł napoje. Dzieci ska kały na łące w
workach. Klown z wielką czerwoną krezą w szpiczastym czerwonym kapeluszu
chodził w kolo i ogromnym pędzlem do golenia namydlał człowieka, który siedział
spokojnie przy stole przy szklance piwa, na końcu wytrząsnął mu na głowę całe
wiadro pełne my dlin i mężczyzna, człapiąc w o wiele za dużych butach, z wiadrem
na głowie, biegał między stolikami, a dzieci piszczały z radości i zadowolenia.
Hanna i Tonik śmiali się i każde z nich pociągnęło po łyku likieru z czarnego bzu.
-
Macie państwo rację 1 powiedział mężczyzna przy ich stole - w dzisiejszych
czasach samemu trzeba sobie robić sznapsik, wojna się jeszcze nie zaczęła, a oni już
podnieśli cenę alkoholu i tytoniu o dwadzieścia procent.
- Wojna toczy się dalej - powiedział Tonik - a ja muszę w środę do koszar.
Bezceremonialnie położył teraz swoją rękę na ręce Hanny.
-A oni ciągle wymyślali innym od hien wojennych - powiedział stary i pokazał ręką
do góry. 1 Może można by spróbować odrobinkę tego bimbru- powiedział,
wskazując na butelkę zawiniętą w gazetę; wytrząsnął ze swojej szklanki resztkę
zwietrzałego piwa.
Tonik nalał mu ostrożnie łyka.
- Bardzo pan uprzejmy - podziękował stary grzecznie i napił się. Dostał ataku
kaszlu. - Diobok - powiedział wśród łez - co to ma pan za świństwo, to może
człowie ka zwalić z nóg. Ja też mieszam sobie czasami taki z 96 procentowego, ale
to tutaj smakuje niczym diobok - splunął pod stół.
Tonik poczerwieniał. - Moja matka sama zrobiła - po wiedział po części
zakłopotany, po części przepraszają co. Poczuł przy tym, jak jemu samemu zrobiło
się niedobrze w żołądku.
- Panna narzeczona nosi chyba żałobę - powiedział stary, przyglądając się Hannie
przez chwilę.
- Nie jest tak źle I zaprzeczyła i znajomy umarł. Bo my właśnie wracamy z
cmentarza.
-
Ach, już myślałem, że może poległ pana brat. Dzisiaj w gazecie jest już
pierwszy nekrolog żołnierza, wi dzieliście państwo?
Lepiej było już iść. Tonik objął Hannę ramieniem w talii. Nikt nie patrzył za nimi.
Tylko stary, który ciągle je szcze spluwał pod stół. Stąd wielu zakochanych szło
trzy mając się mocno w objęciach do lasu. Tych, którzy robili to częściej można
było poznać po tym, że nieśli pod pachą koc. Za nimi skradały się czasem podrostki.
Zatrzymali się na leśnej drodze. Tonik wpatrywał się w zwietrzały, czarny, odcięty
pień drzewa. Czerwona mrówka leśna popychała przed sobą olbrzymie białe jajo,
posuwała się do przodu tylko bardzo powoli, z trudem przeprawiając się przez
wysuszone igły jodłowe, cienkie gałązki i rowki, które deszcz i słońce wyżłobiły w
drewnie.
- To jest to wrześniowe słońce i powiedziała Hanna, - Ono kłuje w skórę.
Tonik beknął. Zakrył usta ręką.
Usiedli w mchu, zważając jednak na to, żeby się zbytnio do siebie nie zbliżyć.
Hanna odwinęła spódnicę i usiadła na majtkach; nie chciała zmiąć sukienki.
-
Właściwie nie lubię dziewczyn i powiedział Tonik
- które chodzą do wyższych szkół. Z nich nigdy nic nie będzie, tak są
rozkapryszone.
- Czy ja wiem - powiedziała Hanna. - Ja nie jestem rozkapryszona. Pomagam mamie
w gospodarstwie domowym.
- Phh - prychnął Tonik.
-
Czasami czyszczę nawet bratu buty - powiedziała Hanna z nadzieją, że tym
samym zademonstrowała w wy starczający sposób, do jakich poniżeń była zdolna.
i A potem brzdąkanina na fortepianie! Takie to chcą tylko męża, który by dla nich
pracował i przynosił do domu dużo pieniędzy.
-Ja nie jestem taka 1 powiedziała Hanna z pewnością siebie - nie jestem od kuchni i
rodzenia dzieci. Później też chcę pracować i zarabiać pieniądze. Chciałabym z moim
mężem dużo podróżować.
- Ach, to zaraz możemy dać sobie spokój - powiedział Tonik i pociągnął jeszcze
jeden łyk wódki z czarnego bzu.
- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć - powie działa Hanna, która nie
rozumiała naprawdę. Wygładziła spódnicę, żeby Tonik nie mógł zaglądać jej
między nogi.
- Mamoczka mówi, że czego człowiek raz się nauczy, może mu się zawsze w
życiu przydać, ona też była w szkole imienia Marii Montessori. A co robi teraz?
Cały dzień leży na kanapie i czyta powieści. A papa bierze dodatkowe zmiany, żeby
mogła opłacić swoją wypożyczalnię.
- Przecież twoja siostra - powiedziała Hanna wystawiajac twarz do słońca - też uczy
się u pani Piontek gry na fortepianie.
- Ona tego nie robi, żeby złapać męża. Ona będzie pewnego dnia występować w sali
koncertowej - powie dział Tonik dumnie. -I zarabiać na tym pieniądze!
- A jeżeli ja też tak chcę? - Hanna zerknęła spod przy mrużonych powiek chcąc
zobaczyć, co Tonik robił w tej chwili.
On jednak nie robił nic innego, jak tylko spoglądał w chmury. - Czy słyszałaś już
kiedyś o jakiejś sławnej pianistce? Bo ja nie - powiedział Tonik.
- Ależ oczywiście - odparła Hanna. - Elly Ney.
- Ach tak, zgadza się. - O niej słyszał. Ona grywała czasem w radiu na rzecz
WHW.
- A jeżeli powiem, że nie lubię chłopców, o których się mówi, że podrywają każdą
dziewczynę! - Głos Han ny drżał odrobinę. Zauważyła, że posunęła się może za
daleko.
- W tym właśnie rzecz - powiedział Tonik z jękiem. - One wszystkie tak twierdzą. -
Rzucił jej źdźbło trawy w twarz. - Tymczasem to nieprawda! - Przyturlał się do niej
bliżej. Pociągnął z butelki jeszcze jeden łyk.
Milczeli teraz obydwoje.
Wpatrywał się w jej kolano. A Hanna podciągnęła spódnicę wyżej. Tonik położył
rękę na jej kolanie i powoli je gładził, nie patrząc przy tym na nią. Ona nie broniła
się. Wtedy rzucił się na nią. To nie światło oślepiało ich w tym momencie, a mimo
to obydwoje zamknęli oczy, ich dłonie obmacywały się nawzajem, a ich wargi
szukały się. Walczyli ze sobą.
Tonik opadł w tył. - Pieronie - jęczał. - Pieronie. - Hanna uczepiła się go, próbując
zdusić ustami jego jęki i wczepiła się w niego nogami. Jednak Tonik odsunął ją.
- Gówno-powiedział. - Nie stanie mi. Pitka*- jęczał. -To ten pieroński likier.
Niemal z rozpaczą rzucił się raz jeszcze na Hannę i przywołał w pamięci wszystkie
swoje młodzieńcze sny, w których ukazywał się sam sobie z białym olbrzymim
członkiem i wepchnął kobiecie język w usta, bardzo głęboko, a potem spróbował raz
jeszcze. - Pieronie! - Łzy napłynęły mu do oczu. - Ta pierońska odekolon
Potrwało to chwilę zanim zobaczyli nad sobą zieleń drzew i odnaleźli się z
powrotem w zielonym mchu leśnej polany. Leżeli tam cicho. To słońce ich męczyło.
Albo marzenie. Albo wspomnienie. Inaczej może by na siebie spojrzeli. Podnieśli
się, przestraszyli się własnej białej, na giej skóry i szybko przykryli ją swoimi
ubraniami.
Tonikowi odbiło się. - Pieronie, że to mnie musiało się przytrafić - powiedział.
Najchętniej by się rozbeczał. Kopnął butelkę, która nie była jeszcze całkiem pusta,
aż wyleciała jej zawartość. Potem wracał z Hanną leśną ścieżką. Teraz już jej nie
dotykał. Zagrzebał ręce w kieszeniach. Obydwoje nic nie mówili.
Minęli stoły w Zameczku Leśnym, dzieci ciągle jeszcze skakały w workach, Jecz
teraz nie było ich już tak dużo, a gdzieś wśród tłumu klown namydlał olbrzymim
pędzlem do golenia mężczyznę, który siedział spokojnie przy szklance piwa.
- Pojedziemy tramwajem? - zapytała Hanna. Zgarnia ła ze spódnicy resztki
suchego mchu i igły jodłowe, a robiła to tak gruntownie, jakby tym samym chciała
strząsnąć coś więcej.
- Tak - powiedział Tonik. Znowu mu się odbiło. Przydałaby mu się teraz łyżeczka
natronu, to poczułby się le piej. Popatrzył w dół i ujrzał dziurę w swoim lewym
bucie. Teraz już nie starał się jej ukryć. Powiedział: - Musisz zaczesać sobie włosy!
30
Dom był pogrążony w ciemności, światło nie przebłyskiwało ani przez jedną szparę
w oknach. Ukryty za czar nym bukszpanowym żywopłotem, obramowany trzema
strzelistymi brzozami, wydał się Silbergleitowi zupełnie zaklęty. Było dopiero parę
minut po dziewiątej, jednak on nie znal zwyczajów radcy sądowego, może chodził
wcześnie do łóżka. Kilka razy przeszedł przed bramą ogrodu tam i z powrotem,
wreszcie zdecydował się za dzwonić; i tak by nie wiedział, dokąd miałby pójść.
Zaraz otworzyły się drzwi, jakby Kochmann czekał tyl ko na ten znak dzwonka.
- Tak, proszę wejść - powiedział Kochmann grzecz nie. - Jest pan na pewno
zmęczony. Jestem jednak cie kaw pańskich wrażeń.
- Bardzo uprzejmie z pana strony - powiedział Silbergleit- że pan na mnie czekał.
Myślałem już, że przyszedłem zbyt późno.
Ich kroki skrzypiały na piaszczystej drodze. W ciszy wy dawały się Silbergłeitowi
tak głośne, że mimo woli stąpał trochę ciszej.
- Dawniej - powiedział Kochmann i zawsze się cie szyłem, kiedy słyszałem kroki,
dochodzące z piaszczystej drogi aż na górę do mojej pracowni. Teraz stały się one
rzadkością, więc się boję; tak, właściwie mogę je znieść tylko razem z moimi
własnymi. Już same kroki nie wróżą mi nic dobrego.
Silbergleit milczał.
- Wezmę pana za rękę - powiedział Kochmann - i po prowadzę przez korytarz. -
Zamknął za sobą drzwi na klucz, założył rygiel i łańcuch. Potem szedł przez
ciemność. Szedł zupełnie pewnie, jakby do tego przywykł od dawna.
Silbergleit wsłuchiwał się w kroki i postępował za nim pełen ufności. Dopóki czuł
rękę Kochmanna i słyszał jego kroki, nie lękał się niczego. Kiedy zapaliło się
światło, poczuł jednak, jakby mu coś ulżyło.
- Nie chciałbym, żeby jakakolwiek smuga światła pa dała na ulicę - powiedział
Kochmann. - Bo oni teraz szczególnie na nas uważają. I nie chciałbym im
dostarczyć żadnego pretekstu.
Silbergleit był już w tym domu po południu, przyniósł swoje rzeczy z dworca i
umieścił je w pokoju na pierwszym piętrze; potem raz jeszcze powędrował ulicami
miasta, żeby się z nimi bardziej zaznajomić. Teraz, w kręgu światła słabej,
częściowo przyciemnionej lampy, ściany, meble i przedmioty tutaj wydały mu się
całkiem odmienione. Patrzył na rzeczy wokół siebie, jakby były nowe. Floks we
flakonie na stole płonął purpurowo jak gasnący ogień. Położył kapelusz na krześle.
- Zatrzymano mnie u pani Piontek - powiedział Silbergleit usprawiedliwiająco.
- Pan przecież jeszcze nie jadł? - zapytał Kochmann. - Czekałem na pana!
Silbergleit zauważył w najdalszym kącie pokoju, zanurzonym trochę w ciemności,
mały stół nakryty na dwie oso by. Przez cały dzień był w drodze, ale nie czuł głodu.
-
Wie pan - powiedział stary radca sądowy - przyzwyczaiłem się do tego, że
jestem sam. Tylko czasami jest mi trudno jeść w samotności.
Przyniósł chleb, masło, ser, puszkę sardynek w oleju.
- Dawniej na posiłkach był u nas zawsze pełny dom. - Zamyślił się, trzymając chleb
w ręce. To było dawno temu, ale słyszał jeszcze głosy gości, odbijające się od ścian
i do biegające z korytarza, i poczuł, jakby ten obcy przybysz swoim głosem
udźwięcznił coś z tamtych czasów.
- Dlatego sławię radość, że człowiek nie zna nic lepszego pod słońcem, jak
jedzenie i picie, i weselenie się, mówi kaznodzieja Salomon, czy może jest to stare
gliwickie przysłowie? Nie wiem dokładnie. Nie jestem pobożnym Żydem, ale lubię
czytać psalmy. Napije się pan czerwonego wina? Mam tu jeszcze butelkę reserve
aquitaine.
Słowa tego mężczyzny ogrzewały Silbergleita. Jeżeli stary samotny Żyd może
spojrzeć z wdzięcznością na innego starego samotnego Żyda, to Silbergleit zrobił to
w tej chwili. Przybył tu jako obcy, a teraz miał uczucie, że tu jest jego miejsce.
- Może mógłbym panu pomóc? - dorzucił Silbergleit zakłopotany.
- Nie, proszę, niech się pan nie trudzi. Jest pan moim gościem! Woda na herbatę
już się gotuje. Jednak może chce pan umyć ręce, proszę, niech pan weźmie ręcznik.
- Kochmann poruszał się spokojnie po tym pomieszczeniu, wszystkie czynności
wykonywał z taką oczywistością, jakby robił je przez cale życie, można było po nim
po znać, że sprawiało mu to pewne zadowolenie, że te prace wykonywał nie tylko
dla siebie, lecz także jeszcze dla kogoś innego.
Silbergleit pomyślał o tym, co obca kobieta powiedziała mu o synu Kochmanna. To
stworzyło między nimi dystans, którego nie potrafił usunąć. Powiedział: - To miasto
jest mi bardziej obce niż sądziłem. To jest miasto mojego dzieciństwa i może już
nigdy więcej nie można powrócić do swojego dzieciństwa.
Usiedli. Kochmann zapalił świecę. Lubił, kiedy przy jedzeniu na stole paliła się
świeca. Zwłaszcza wtedy, gdy nie tylko on sam przyglądał się blaskowi świecy.
Będąc sam, nigdy nie zapaliłby świecy, to byłoby w jego oczach niemal
marnotrawstwem.
- Po kolacji pójdziemy do Domu Gminy - powiedział Kochmann. - Zaprosiłem kilku
kolegów, chcielibyśmy, żeby nam pan coś przeczytał.
Silbergleit był zaskoczony. Pomyślał o swojej torbie z książkami i manuskryptami,
którą oddał do przechowania temu staremu Żydowi. - Czy ja wiem - powiedział -
jestem tu jeszcze zbyt świeży. - Wpatrywał się w złocony brzeg filiżanki, w
czerwony floks we flakonie, w kieliszek do wina, który iskrzył się w blasku świecy,
w półokrągłe wzory na obrusie. Jakby chciał nawiązać bliższy kontakt między sobą
a tymi przedmiotami.
-
Właśnie dlatego - powiedział Kochmann przyjaźnie i nalał mu herbaty. - Tym
prędzej będzie pan do nas na leżał. - Podał mu chleb. - W ostatnich latach naszej
gminie nie przybyli żadni nowi Żydzi. Może pan sobie wyobrazić, że ludzie są po
prostu ciekawi.
-
Być może- powiedział Silbergleit z wahaniem - pójdziemy tam tylko na
rozmowę. Także i ja chciałbym po znać innych. W pierwszym rzędzie jestem
Żydem, dopiero później poetą. - Spoglądał długo na dymiącą herbatę. - Tak to w
każdym razie wygląda dziś z mojej strony - po wiedział cicho. - Kiedyś było inaczej.
Milczeli przez chwilę. Świeca rzucała żółte światło na ich dłonie.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Kochmann. - Myślałem tylko, że skoro już
mamy poetę w mieście... Ra bin Ochs powiedział mi, że zna kilka pańskich wierszy
z Judischer Almanach. On zresztą też tam będzie.
- Tak - powiedział Silbergleit. Ucieszył się, że ktoś go sobie przypominał. - To
może jednak coś przeczytam. Jeżeli pan sobie tego życzy! i Przypomniał sobie, jak
tu w Gliwicach obchodzili szabat. Kiedyś to spisał. Może to mógłby przeczytać, i
Czy jednak nie jest już za późno? - zapytał.
Kochmann uspokoił go: zbiorą się tam Żydzi, bo w każ dy poniedziałek zbierali się
w Domu Gminy. - Pewnego dnia - powiedział Kochmann - ja też się tam
przeprowadzę, na Niederwallstrasse 17. Ten dom należy do naszej gminy. Tutaj na
dłuższą metę nie jestem bezpieczny. Zbyt wielu chciałoby mieszkać tu, w tej willi,
ja to wiem - po wiedział Kochmann chłodno.
Silbergleit przypomniał sobie, co powiedziała mu kobieta.
- Sądzę, że jest pan pod opieką wielkich osobistości - powiedział cicho.
- Pewnego dnia i powiedział Kochmann, nakładając starannie sardynkę na chleb -
może nic mi to już nie po może. Pewnego dnia może nie będę też chciał żadnej
szczególnej opieki. Może nadejść taki czas, kiedy nie chciałbym być nikim więcej,
jak panem Gniostko, naszym szamesem. - Zrobił przerwę. - Pewnego dnia - dodał -
będę może znaczył mniej niż on.
Silbergleit pomyślał o swojej torbie i jakby ją mógł zabezpieczyć. - Naprawdę pan
sądzi - powiedział Silbergleit- że mogliby pewnego dnia przyjść i...skonfiskować ten
dom? - Przypomniał sobie, co powiedział mu mężczyzna z urzędu w jego berlińskim
mieszkaniu: Barak dla platfusów. Szybko wypił herbatę, żeby skryć gorącą falę,
która oblała jego twarz.
- Nie wiem- powiedział Kochmann.- Może pan tutaj mieszkać, jeżeli pan chce,
razem z pańską żoną. Wtedy będzie nas więcej.
Silbergleit uścisnął dłoń Kochmanna, nie wiedział, jak ma mu dziękować. Słowa
wydały mu się teraz niewystarczające. - Tak, przeczytam coś - powiedział po
przerwie. Jego manuskrypty byty niemal wszystkim, co dawało mu ufność, a to nie
było dużo, wiedział o tym. Była to jed nak ufność trzymająca go przy życiu. Jeszcze
dziś wieczór chciał napisać list do swojej żony lisy. Do tej pory wysłał jej tylko
telegram, że szczęśliwie zajechał, to było wszystko. W międzyczasie przeżył ważne
doświadczenia, o tym chciał powiadomić Ilsę.
- Sympatyczna osoba, ta pani Piontek - powiedział Silbergleit.. 1 Zaprosiła mnie
na jutro, żeby odwiedzić grób Montaga. Może tam pójdę. - Zna ją pan?
- Tak, powierzchownie - powiedział Kochmann. - To przede wszystkim zaradna
osoba. Może zbyt zaradna.
- Troszczyła się o Montaga i powiedział Silbergleit. - Ukrywała go w domu w
ogrodzie.
-
Nie wiem - powiedział Kochmann i odchylił się w krześle do tyłu. - Ona jest, jak
sadzę, bardzo dobrą nauczycielką gry na fortepianie. Od jakiegoś czasu wykupuje
razem ze swoim bratem, adwokatem Wondraschkiem, działki także od naszych
łudzi.
Kochmann przetarł chustką szyjkę butelki czerwone go wina i rozlał wino do
kieliszków. - Napijmy się.
Podnieśli kieliszki i spojrzeli przy tym na siebie.
–
Spotkałem raz pana Montaga w mieście i powiedział Kochmann - i zaprosiłem go
na wykład, ale on tylko po wiedział:
–
Ja nie mam z wami nic wspólnego. - Montag nie należał do nas. - Powiedział to
tak gwałtownie, jak by go to już nic nie obchodziło.
- On był pół-Żydem - powiedział Silbergleit. - Byli śmy przyjaciółmi, wówczas,
we Wrocławiu. Dla mnie to się liczy.
Obaj walczyli o spuściznę po człowieku, którego nie znali zbyt dobrze. Często robili
długie przerwy i wpatrywali się w blask świecy.
- Stałem przed domem, w którym dorastałem - powie dział Silbergleit, żeby
zmienić temat. - Pytałem ludzi o dawnych mieszkańców i otrzymałem odpowiedź,
że oni już od zawsze tam mieszkają. Wydawało się ich w ogóle nie interesować, co
było dawniej. A kiedy ich zapytałem, czy pamiętają rodzinę Silbergleit, wie pan, co
wtedy zrobili? Zagrozili mi policją, jeżeli zaraz nie zniknę!
Silbergleit pomógł zebrać naczynia. - Zadaję sobie py tanie, czy to było słuszne,
żeby wracać do tego miasta.
Wiedział, że będzie potrzebował dużo cierpliwości, żeby znaleźć na to pytanie
ostateczną odpowiedź.
- Wie pan - powiedział teraz głośniej- dla mnie żydostwo nie było dawniej żadnym
tematem, dopiero w ostatnich latach zacząłem się ram interesować, zagłębiałem się
w nie coraz intensywniej, aż mnie już nie opuściło. Dzisiaj w ogóle nie mógłbym już
pisać o czymś innym. Dziwne, im mniej ten temat był pożądany, tym bardziej mnie
prześladował. A to miasto, w którym się urodziłem, gdzie w dzieciństwie razem z
rodzicami obchodziłem szabat, a szofar wzywał mnie na nabożeństwa do synagogi i
wstrząsał moim sumieniem - zapomniałem o nim w ciągu trzydziestu lat i nagle
teraz, na starość, mnie ono dosięgnęło.
Powiedział to mocnym, pewnym głosem, z ufnością człowieka wierzącego nie tylko
w nieodwracalność prze znaczenia, lecz także w jego niezbadaną słuszność.
Silbergleit wstał.
- Tymczasem o mało nie wyjechałem do USA - po wiedział.
- dlaczego pan tego nie zrobił? - zapytał Kochmann po chwili, raczej od niechcenia.
- Do tej pory nie widziałem powodu, żeby wyjeżdżać z Niemiec. Piszę w języku
niemieckim, jestem niemieckim poetą. Dopiero po Nocy Kryształowej zacząłem się
starać o wyjazd. Widziałem ludzi ogarniętych fanatyzmem -to było straszne. Miszna
mówi: Módl się za pomyślność rządu, bowiem gdyby nie strach przed nim, wtedy
jeden drugiego pochłonąłby żywcem... Za ten kraj nie potrafię się już modlić.
Kochmann wstawił naczynia do kamiennego zlewu. - Ja się nie modlę i powiedział -
i rzadko zaglądam do Siduru. Nie jestem pobożnym Żydem. Jednak częściej niż
dawniej czytam Biblię. I lubię ją czytać, nie wiedziałem wcale, że jest tak
interesująca.
- Dlaczego pan nie wyjechał za granicę? - zapytał Silbergleit. I kiedy nie było
odpowiedzi, dodał: - Niech mi pan wybaczy moje pytanie.
- Ja tu zostanę- powiedział Kochmann. - Tutaj chcę być pochowany. Niech pan
pomyśli, zbliżam sie do siedemdziesiątki, dokąd miałbym jeszcze jechać? Mąż
mojej córki jest włoskim attaché wojskowym w Berlinie, podobno jest na tyle
wpływowy, żeby mnie sprowadzić do Włoch, do Francji albo do Szwajcarii. Jednak
co ja miał bym tam robić? Oprócz Gliwic istnieje dla mnie jeszcze tylko Jerozolima.
Jednak na to jestem za stary. Tutaj na nowym cmentarzu Żydowskim na
Lindenstrasse chciałbym zostać pochowany, to będzie moja Jerozolima. -
Powiedział to ze zdecydowaniem człowieka, który potrzebował dużo czasu na
powzięcie tego postanowienia, dla które go było ono jednak teraz nieodwracalne.
- Zazdroszczę panu siły - powiedział Silbergleit.
-Ja już nie należę do siebie - powiedział Kochmann trzeźwo. - Należę do gminy.
Może w tym rzecz. - Zbierał serwetki ze stołu i zbytnio zbliżył przy tym rękę do
płomienia świecy. Być może, gwałtownym szarpnięciem przewracając świecę,
mógłby go może uniknąć, ale tego nie zrobił. Przyjął ból jak coś, do czego trzeba się
było przyzwyczaić.
Silbergleit zerwał się. W pokoju pachniało przypaloną skórą.
- Niech pan da spokój - powiedział Kochmann do Sil bergleita. - Obtoczę rękę w
mące, to pomaga. - Uśmiechnął się przy tym.
Zabrali kapelusze i przeszli pieszo tych parę kroków do Domu Gminy Żydowskiej
na Niederwallstrasse. W pro stym, gołym, otynkowanym na biało pomieszczeniu,
którego jedyną ozdobę stanowił siedmioramienny świecznik przy frontowej ścianie,
czekało na nich około dwu dziestu Żydów.
Kochmann przedstawił im Silbergleita. Rabin gminy po jawił się w czymś w rodzaju
togi, z odkrytą głową, dwóch mężczyzn nałożyło haftowane jarmułkl, pozostali
przy byli w niepozornych codziennych garniturach. Większość z nich mieszkała w
tym samym rzędzie domów. Silbergleit zauważył, że radca sądowy Kochmann był
przez wszystkich traktowany ze szczególnym szacunkiem Dopiero później
dowiedział się, że kilka dni wcześniej Koch mann został wybrany do "Wielkiej
Rady Żydowskich Przedstawicieli Rzeszy w Niemczech
Rozmowa nie kleiła się. Przyszli, żeby posłuchać poety Arthura Silbergleita.
Silbergleit wyciągnął wreszcie z kieszeni swój manu skrypt. Zastanawiał się przez
chwilę, potem zdecydował się przeczytać wspomnienia z szabatu w dzieciństwie
dopiero na końcu. Zaczął od wiersza.
Pokój pogrąża mrok, chrząszcze wieczorne grają; na ścianie i ziemi drgają
trwożliwe cienie w krąg.
Skrada się pająk cieni z czujkami olbrzyma,
w czarnych łapach trzyma słoneczną moc w agonii.
Lustro wyszczerza kły, wkrótce i ono zniknie, i razem z nami przeniknie magii splot
tajemny.
Silbergieit mówił tak, jakby to był wiersz kogoś inne go. I takie miał niemal
wrażenie; upłynęło dużo czasu, odkąd napisał ten wiersz. Wertował swój
manuskrypt. Po tem przeczytał coś nowego:
Siedmioramienny świecznik w świątyni
Za aksamitną zasłoną, przetykaną złotem i szafirem, przez której szpary tylko raz do
roku przenika dokodesh hakdashim* szelest odświętnych szat arcykapłana,
rozpościera on w dal na jedwabistym dywanie siedem swoich srebrnych palców,
jakby pod baldachimem dachu wspólnej świątyni znowu chciał zebrać wszystkie
rozsiane po świecie dzieci Izraela i wziąć je znowu ojcowsko w swo je ramiona.
Trzymając w dłoniach iskrzące się świece, pło nie on jak promieniste drzewo, które
poprzez różnobarwne szklane gwiazdy okien świątyni posyła do dalekich lasów
cedrowych i świerkowych swoje światło niczym posłańców, żeby odszukać
zagubionych synów i córki Jehowy. Kiedy jego płonący heraldowie nie mogą jednak
owych odnaleźć, wyszlochują gorące łzy i te woskowe łzy białym kroplistym wałem
przyozdabiają jego kraj. Czasami śni on w wieczornym cieniu, że wszystkie
plemiona Izraela przykucnęły u jego srebrnego pnia; wtedy jego oblicze rozbłyskuje
siedmiokrotną szczęśliwością, a jego srebrne ramiona oplatają wszystkich synów i
cór ki Jahwe, którzy w jego śnie powrócili do domu, w sied miokrotnych obręczach.
Mistrz
Pewien król w Izraelu chciał zbudować świątynię. Rozesłał więc lawendę do
wszystkich mistrzów w swoim kra ju, prosząc ich o szkice i plany. Pewien oddany
sztuce człowiek z ludu posłyszał tę wieść i zamiast projektu wy słał królowi psalm
Dawida, w którym zaznaczył, że jego świątynia będzie mogła konkurować z
pięknem tej pie śni nad pieśniami. Wtedy król wezwał do siebie tego, do tej pory
nieznanego mu człowieka, a ponieważ w jego rękach dostrzegł wielką siłę i
zręczność, a z jego ust po słyszał wzniosłe, dobrze dobrane słowa, świadczące o
jego zmyśle artystycznym, powierzył obcemu przybyszowi to dzieło. A ten
rzeczywiście stworzył dom Boży, które go szlachetna linia łuku zdawała się
wypływać z pleśni harfy Dawida i którego kolumny podobne były kamiennym
śpiewom.
Silbergleit zrobił przerwę. Na twarzach słuchaczy wi dział skupienie, oddanie i
przejęcie. I czytał dalej, my śląc o swojej żonie, która miała na twarzy ten sam wy
raz, kiedy słuchała muzyki. Jego słowa były dla innych muzyką.
- Tutaj, w tym mieście - powiedział - przeżywałem w dzieciństwie święta
szabasowe, o których coś napisałem, chciałbym to panom teraz na koniec przeczytać
Tutaj - jak sądzę - odnalazłem samego siebie,.moje korzenie. Marzę o żydowskiej
epopei i o żydowskim dramacie. Marzę o mesjańskich godzinach, kiedy
archaniołowie dru kować będą gwiezdnymi czcionkami żydowską poezję
na stronicach chmur i tak zapraszać mnogość czytelni ków do zagłębiania się w te
niebiańskie pisma.
Kochmann uśmiechnął się do niego zachęcająco ze swojego rzędu. I Silbergleit
powoli, niemal uroczyście czytał ostatni fragment prozy.
Szabat
Mama zawsze mówi, że powinniśmy się cieszyć gdy zbliża się szabat i zdjąć ciemne
szaty, w których czyhają troski. Stroimy się więc w białe ubrania, siedzimy przy
świątecznych stołach i słuchamy pieśni ojca, który sławi szabat - narzeczonego
Judy. Kiedy on śpiewa o narzeczonym i raduje się, wszystkie świece płaczą, a my
nie wiemy dlaczego i wypytujemy ojca, czy ze swoich łez chcą one utkać szabatowi
białą suknię ślubną. A on wskazuje z powagą na płomienie i mówi: "To jest los
wszyst kiego, co się błyszczy na ziemi; musi umrzeć w ciemności. Wiedzą o tym
również świece; dlatego płaczą z całej ich gorącej, płonącej duszy, lecz ich łzy
marzną i tak stają się powoli śmiertelnymi koszulkami świateł". Takich słów nie
potrafimy zrozumieć. I milkniemy. Jakże dziwnie jest dzisiaj! Nawet głośna uliczka
staje się uroczysta. Jedynie zaspana studnia mówi jeszcze przez sen i nawołuje
szabat Już księżyc ociera się z dobrotliwym uśmiechem o pogrążone w żałobie
szczyty domów. Teraz zatrzymuje się nad naszym domem i zaziera przez szparę w
drzwiach. Przejmuje go obraz naszego cichego szczęścia. Inie do tknąwszy nawet
klamki, wkrada się do izdebki, dotyka posiwiałych włosów mateczki, że wydają się
one jeszcze bardziej spłowiałe i drżącymi starczymi rękami wkłada srebrną zakładkę
do modlitewnika ojca. Od czasu do cza su przyłącza się też do modlitwy, kiedy w
jakiejś tajem nej niszy spotyka się ze swoim bratem szabatem. Ale dla czego oni są
rodzeństwem? W księżycu, mówi ojciec, rozkwita szczęście niebiańskie ze snu, a w
szabacie pokój. Czasami mam wrażenie, jakby szabat całował mnie tymi samymi
świętymi wargami, które dopiero co drżały jeszcze w modlitwie. Wtedy moja dusza
staje się piękna pokojem i czysta. Kusi mnie tęsknota, żeby wodować mój pokój w
świat, w święte kielichy kwiatów i w jeszcze świętsze dusz, w ciemne uliczki, w
których mieszka ból i w trwożliwe szczyty domów, wokół których krążą wie czory
jak dziwne upierzone, granatowe ptaki. Wtedy sam jestem szabatem, narzeczonym
szczęścia ze snu i cały świat przytula się do mej duszy jak narzeczona.
Kiedy Silbergelit skończył, wszyscy milczeli. Milczeli długo. Potem się rozeszli.
Przechodząc Silbergleit usłyszał jak jeden z nich mówił do drugiego: - On należy do
nas. Tak, naprawdę - ode zwał się drugi-on należy do nas.
Wtedy Silbergelit postanowił zostać w tym mieście. Zrobiło się późno. Razem z
Arthurem Kochmannem wyszli w noc. W drodze powrotnej nie zamienili ze sobą
ani sło wa. Kiedy byli w domu i paliło się światło, Kochmann wyciągnął Sidur,
wertował go przez dobrą chwilę, do póki nie znalazł odpowiedniego miejsca i
odczytał pół głosem:
Usłysz głos kłótni w naszym kraju. Niech nadejdzie wy pełnienie proroczych
obietnic: nie dopuść wojny aż do końca ziemi, żeby każdy mógł wznieść swoje
domostwo w spokoju winnej latorośli i w cieniu drzewa figowego. Niechaj w Judzie
zaczną wkrótce rządzić moce zbawienia, które są źródłem chwały Izraela. Niechaj
nadejdzie Syjon wybawiciel. Wyzwól ze wszystkich twórczych głę bin siły
zbawienia Izraela i całej ludzkości. Niech to będzie twoją świętą wolą. I mówimy:
Amen.
Większość gości już poszła, ale światło paliło się jeszcze we wszystkich pokojach,
można je było zobaczyć z zewnątrz przez szpary W zaciemnieniu do Valeski, która
wycofała się na górę do swojej sypialni, docierały z salonu z fortepianem słabnące
już dźwięki. Przycisnęła opuszkami palców skronie, w których czuła pulsujący ból.
Rozglądała się za różańcem i znalazła go w końcu w szufladzie między starymi
listami i Pfaffenspieglem. Przeciągnęła go przez dłonie i to dało jej pewną pociechę.
Postanowiła przed zaśnięciem odmówić tajemnice bolesne. - Który za nas krwią się
pocił. Który za nas był ubiczowany. Który za nas został cierniem ukoronowany.
Który za nas ciężki krzyż dźwigał. Który za nas był ukrzyżowany.
Przedtem chciała jednak raz jeszcze pójść do pokoju limy, której od wizyty księdza
dziekana Pattasa już więcej nie widziała. Spojrzała na kapelusz, który przedtem,
wchodząc do pokoju, rzuciła po prostu na podłogę, leżał tam jeszcze, z
przekrzywioną woalką. Ten kapelusz powinien by być czapką-niewidką. Był jednak
tylko zwykłym czarnym kapeluszem żałobnym. Przeszła obok nie podnosząc go.
Zastukała do drzwi Irmy.
Irma otworzyła od razu drzwi; kiedy zobaczyła mat kę, bez słowa odwróciła się i
podeszła do stołu, na którym piętrzyły się listy z powinszowaniami z okazji jej
wesela. Valeska nie widziała nawet jej twarzy, czy zaznaczyło się na niej zdziwienie
czy rozczarowanie, tak szybko się to rozegrało.
- Byłaś z proboszczem Pattasem w moim pokoju - po wiedziała Irma twardym
głosem.
-
Przepraszam - odparła matka, nie myślała już o tym.
- Szukaliśmy ciebie.
- Nie lubię tego - powiedziała Irma. - Pod moją nie obecność. Chciałabym, żeby
nikt nie wchodził do moje go pokoju, kiedy mnie tu nie ma, nikt!
Valeska zatrzymała się w drzwiach. Była onieśmielona, lecz głównie dlatego, że
Irma mówiła do okna, a do niej odwróciła się plecami. - Wyszliśmy od razu, kiedy
zobaczyliśmy, że ciebie tu nie ma - powiedziała.
- W mojej sytuacji, teraz, proboszcz jest ostatnią rzeczą, której mi potrzeba -
powiedziała Irma. Zebrała listy.
- Szpadel na ścianie - powiedziała matka. Próbowała nadać głosowi oburzenie; nie
udało jej się to całkowicie, gdyż widziała tam szpadel już od wielu dni. Jednak
nawet teraz nie .mogła od niego oderwać wzroku. - No więc, Pattas robił wielkie
oczy! I co - powiedziała. - Myślisz może, że modlę się do tego, co wisi na ścianie? -
Irma wstała. Spojrzała teraz także na szpadel na ścianie. Uśmiechnęła się przy tym.
Zdawało jej się sprawiać pewną radość to, że ten szpadel na ścianie wywoływał u
innych wstrząs. - Ja nie należę do ludzi, którzy wieszają sobie na ścianie Anioła
Pańskiego albo stawiają na fortepianie zdjęcie Giesekinga, żeby każdy widział, w co
się wierzy.
Irma spojrzała na matkę tak surowo, że ta musiała uciec wzrokiem. - Nie chcesz
wejść? Stoisz tak w progu jak ucieleśniony wyrzut.
Irma usiadła na łóżku.
Matka weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Po kój wyglądał teraz zupełnie
inaczej. Sprawiał to nie tylko szpadel na ścianie, lecz również prezenty ślubne, które
przypadkowo i bezładnie leżały spiętrzone jedne na drugich w jednym kącie pokoju,
jak śmieci albo odpadki czekające na to, żeby je ktoś wyniósł. Kiedy była tu
przedtem z księdzem dziekanem, nie zwróciła na to uwagi. Na wierzchu leżała
rozciągnięta harmonia, jakich używają w cyrku klowni, na niej rozsypany był
komplet sztućców, widelce, noże, łyżki. Obok kilka butelek wina, szczoteczka do
okruchów, elektryczne żelazko, dwa wyrzeźbione z drewna lwy jako podpórki do
książki. Valeska w ogóle nie mogła na to patrzeć.
- Nie, po to nie przyszłam - powiedziała, - Chciałam cię zobaczyć, Irmo. Po tym
męczącym dniu chciałam cię zobaczyć. To wszystko, więcej nic.
Nie patrzyła przy tym na córkę, lecz z westchnieniem spojrzała na ziemię. Z dołu
dochodziły głosy, kroki, trzaskanie drzwiami. - Chciałabym wiedzieć, kto tam teraz
jeszcze jest? - powiedziała Valeska po przerwie. - Że tak ciężko pozbyć się z domu
gości!
Valeska Piontek usiadła na krześle, którego siedzenie było jeszcze ciepłe po Irmie. -
Jestem zmęczona, już nie mogę. Chciałabym, żebyśmy kiedyś nareszcie byli w
domu sami.
Irma milczała.
Nie zauważyła, że to my nie za bardzo pasuje. Josel oddalił się, nawet gdy raz
jeszcze wrócił, w zasadzie już go tu nie ma. I mnie nie ma, bo jestem martwa. Co się
stanie, kiedy ona to kiedyś pojmie? Ona jednak zastawi się tyloma złudzeniami,
kłamstwami i lustrami, że może nigdy tego nie zauważy.
- Człowiek sam jest tylko ze sobą - powiedziała Irma bezbarwnie.
Już tak często o tym rozmyślała, że to zdanie wydało jej się pustym bezsensownym
powtórzeniem.
Milczały teraz obydwie.
- Wiem, że jestem martwa - powiedziała Irma po chwili.
Valeska podniosła z przestrachem wzrok. Wpatrywała się w swoją córkę. - Co ty
mówisz?
-Jestem martwa. Tak jak ojciec, którego dziś pochowaliśmy. Jednak nikt mi w to nie
uwierzy, bo jeszcze od dycham, bo tutaj stoję albo leżę na łóżku, mam rumiane
policzki i rozmawiam - ale to wszystko jest złudzeniem.
Tu w środku wszystko obumarło, wszystko jest martwe, ja żywcem gniję. Właściwie
to jeszcze gorsze.
Dla Irmy było zupełnie jasne: to, co czuła, miało tylko w ułamku coś wspólnego z
tym, co wyraziła w prostacki, może nawet nie całkiem pojmowalny sposób.
-
Nigdy nie będę mogła nikomu powiedzieć albo objaśnić, co się stało i
powiedziała w zamyśleniu, jakby była zupełnie sama w pokoju, a resztę tylko
pomyślała: nawet samej sobie, już teraz widzę, jak sama siebie oszukuję. Czytam
listy, które dostałam na wesele i milczę przy tym, a powinnam się przecież
roześmiać, krzyknąć, ryczeć jak oszalała. Zamiast tego, czytam spokojnie takie
zdania jak: Niech Boże błogosławieństwo spoczywa na was obojgu albo: Niech Bóg
błogosławi twoje łono, Górny Śląsk potrzebuje niemieckich dzieci; albo: Pamiętasz,
jak bawiłyśmy się nad rzeką w praczki, a ty już wtedy powiedziałaś, wyjdę za mąż
za oficera albo za hrabiego i będę mieć dziewkę, która będzie za mnie prać
bieliznę...W końcu ludzie będą się do mnie zwracać per pani Birkner, po nazwisku,
które w tych okolicach zawsze pozostanie obce, a ja będę stać i nie śmiejąc się ani
nie płacząc, będę im podawać rękę, ale wtedy, naprawdę, tylko w czarnych
rękawiczkach, w czarnej sukience, w czarnym kapeluszu i czarnej woalce na oczach.
Jako wdowa mogłabym się sobie jeszcze podobać.
Valeska wyprostowała się, nie wiedziała, co ma po wiedzieć. To powietrze tutaj.
Można się było udusić. Nie miała sił, żeby się podnieść i pod roletą zaciemniającą
otworzyć jedno skrzydło okna.
- Mój Boże, dziecko, mówisz jak w gorączce. - Valeska powoli podeszła do córki,
chciała jej położyć rękę na włosach albo na ramionach, jak to robiła tysiąc razy,
kiedy ona była jeszcze dzieckiem. Jednak Irma zabroniła jej tego z gwałtownością,
która ją przeraziła.
- Dlaczego... dlaczego tak się przede mną bronisz?- zapytała Valeska. Cofnęła się.
Mater dolorosa, jeszcze jeden miecz przebił jej serce; zadawała sobie przy tym
pytanie, ile ciosów mieczem człowiek może wytrzymać i czy może wierzyć w to,
czego nauczyła się w kongregacji maryjnej.
- Jak może się bronić ktoś, kto jest martwy... nie chcę tylko, żebyś dotykała to
gnijące, przeklęte, pierońskie ciało.
- Irma - krzyknęła nagle Valeska - co się z tobą dzieje, dziecko?
Rzuciła się na córkę. Obydwie kobiety zmagały się ze sobą. Irma odepchnęła matkę
od siebie.
- Posłuchaj mnie proszę, mamusia. Wszystko ci wy tłumaczę. Proszę, usiądź z
powrotem, tam na krześle, ale nie przeglądaj się bez przerwy w lustrze.
Zaczekała, aż matka usiadła naprzeciwko niej.
- Oddałam się Kaprzikowi - powiedziała Irma cicho. I gdy matka popatrzyła na nią
nie rozumiejącymi wielki mi oczami, powiedziała głośniej: - Czy ty tego nie
rozumiesz, dałam się dupcyć głupiemu Kaprzikowi! - Wpatrywała się przy tym w
szpadel na ścianie. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłam - mówiła dalej, jakby sama do
siebie. - Chciałam wiedzieć, jak to jest. I chciałam to zrobić z kimś, kto o tym nie
powie, kto nigdy o tym nie będzie mówił i wyszukałam sobie tego głupiego i
niemego Kaprzika. Naturalnie, że mogłam mieć niejednego, ale ty zawsze byłaś
przeciw, jak przy Skrobku... No to poszłam z Kaprzikiem do Lasu Łabędzkiego,
myślałam, że z nim to nie będzie mieć żadnych skutków, o tym nikt się nie dowie i
tak to zrobiłam...
Jej matka patrzyła w ziemię, tam nie było dla niej te raz nic innego, poza głęboką,
ziejącą czeluścią czernią. Sposób, w jaki Irma to powiedziała, nie pozwalał jej ani
przez minutę wątpić w to, że mówiła prawdę.
- Głupi Kaprzik - powiedziała bezbarwnie - głupi Kaprzik... - Gdyby nie
przytrzymała się krzesła, może by upadła, tak słabo' się nagle poczuła. Zaparła się
nogami o podłogę i stanęła na harmonii, która wydała z siebie przeraźliwy, piskliwy
dźwięk. - Który za nas był ubiczowany- pomyślała.
Irma powoli podniosła się z łóżka. Zatoczyła się. Valeska wstała i podeszła do niej,
milcząco objęła ramie niem ciało córki, Irma nie protestowała: jej walka dobiegła
końca. Kobiety stały tak przez chwilę bez żadnego ruchu, spokojne i wyczerpane.
Valeska tęskniła za tym objęciem od wielu dni, tygodni, miesięcy (może nawet lat).
Teraz nie czuła wiele więcej poza zapachem potu córki; przyprawiał ją niemal o
zawrót głowy. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Sądziła, że to szczęście.
- Mój Boże, co ty przeszłaś, moje dziecko!- powie działa Valeska. I nagle
krzyknęła: - Ona jest świętą!
Pognała do swojej sypialni i przyniosła różaniec. Owi nęła go wokół lewej dłoni
drugą robiąc znak krzyża od lewej strony do prawej.
- Święta Mario, Matko Magdaleno, ona jest świętą!
Uklękła przed cudownym obrazem i zaczęła odmawiać
tajemnice bolesne.
- Który za nas był cierniem ukoronowany. Który za nas ciężki krzyż nosił.
Horst Bienek
Ar'
S
L
Hberlicht
Wrześi, X światło
Julian
Przełożył BRONISLAW ZIELIŃSKI
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Robert Graves, publikując ciąg dalszy dzieła Ja, Klau diusz, oświadczył w nieco
gniewnej przedmowie, iż wielu recenzentów najwyraźniej uważało, że po prostu
zbudował sobie powieść z plotek Swetaniusza, co wydawało im się rzeczą bardzo
łatwą. W Klaudiuszu i Messalinie Graves odparował to długą bibliografią,
zawierającą nieomal wszy stkie odnośne teksty, jakie ocalały ze świata starożytnego.
Ja niestety tyle nie przeczytałem. Ażeby jednak uprze dzić tych, którzy mogą sądzić,
że jedynym źródłem była tu historia Ammianusa Marcellinusa (czy wręcz Edwarda
Gib- bona), zamieściłem na końcu książki częściową bibliografię.
Życie cesarza Juliana jest szczególnie dobrze udokumen towane. Zachowały się trzy
tomy jego listów i esejów, a tacy jego znajomi, jak Libaniusz i święty Grzegorz z
Na- zjanzu, napisali o nim żywe relacje. Chociaż pisałem po wieść, nie dzieło
historyczne, usiłowałem trzymać się fa któw, tylko czasem zmieniając pewne
rzeczy. Na przykład, jest mało prawdopodobne, ażeby Priskus spotkał się z Julia
nem w Galii, ale dla opowieści było dogodne umieścić go tam.
Julian zawsze był w Europie poniekąd bohaterem pod-1 ziemnym. Jego próba
zahamowania chrześcijaństwa i przy- J wrócenia religii helleńskiej nadal ma pewien
romantyczny i powab, on sam zaś pojawia się w najróżniejszych miejscach,
zwłaszcza w okresie Odrodzenia, później zaś w dziewiętnas- / tym wieku. Dwaj
autorzy, po których trudno było się tego ' spodziewać, Lorenzo de’ Medici i Henryk
Ibsen, napisali
s
o nim sztuki. Jednakże niezależnie od jedynej w swoim ro dzaju przygody, jaką
było życie Juliana, fascynujące jest nadal samo czwarte stulecie. W ciągu
pięćdziesięciu lat, między wstąpieniem na tron stryja Juliana, Konstantyna
Wielkiego, a śmiercią Juliana w wieku lat trzydziestu dwóch, ugruntowało się
chrześcijaństwo. Na złe czy na do bre, jesteśmy dziś w dużej mierze wynikiem tego,
czym chrześcijanie byli naówczas.
Wymieniając miasta, podaję ich nazwy współczesne, a nie starożytne (Mediolan, nie
Mediolanum), z wyjątkiem przy padków, kiedy nazwa pierwotna jest nam lepiej
znana (Efez, nie Seldżuk). Daty określam według naszego zwy czaju: n.e. i p.n.e.
Skomplikowaną sprawą jest waluta. Nikt nie ma całkowitej pewności, jaka
dokładnie była siła nabywcza pieniądza w czwartym wieku, ale złoty solidus
odpowiadał zapewne mniej więcej pięciu dolarom. Julian, Priskus i Libaniusz, trzej
narratorzy niniejszej opowieści, pisali po grecku. Łacina ich była dosyć niepewna, o
czym nam sami przypominają, ale od czasu do czasu używają określeń łacińskich,
bardzo podobnie jak my. Do wiado mości tych czytelników, którzy będą na próżno
szukali słynnych ostatnich słów Juliana: „Zwyciężyłeś, Galilejczy ku!”, podaję, że
nigdy ich nie powiedział. Tę piękną retory kę, skomponowaną w sto lat po śmierci
Juliana, zapisać trzeba na konto Teodoreta.
Pragnę podziękować Akademii Amerykańskiej w Rzymie oraz Amerykańskiej
Szkole Studiów Klasycznych w Ate nach za to, że zezwoliły mi korzystać ze swoich
bibliotek.
G
. v.