Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Stanisław Lem
Publicystyka
2
Aforyzmy
*** Nie ma snów śnionych wspólnie.
*** Sensacje trzeba organizować, a nie zmyślać!
*** To bardzo nieładnie dla swojej prywatnej sprawy robić publiczny koniec świata.
*** Niestety, jest to smutna, lecz nieodwracalna prawda: Ziemia znajduje się w mało znanej, zabitej
deskami głuszy Kosmosu!
*** Należy poniżać ciało, aby tym wyżej wznieść ducha.
*** Nie ma sprawiedliwości tam, gdzie jest prawo głoszące wolność najwyższą...
*** Nie ma rzeczy bogatszej w możliwości od próżni.
*** W skali geologicznej człowiek żyje jak motyl-jednodniówka.
*** Jeśli człowiek nie może czegoś robić naprawdę, to nie trzeba tego robić wcale!
*** Trzeba być sobą. Zawsze sobą, z całej siły sobą, tym bardziej, im jest ciężej; nie przesiadywać się
w cudze losy...
*** Nikt nie może dać więcej od tego, co stracił wszystko.
*** Wojna jest najgorszym sposobem gromadzenia wiedzy o obcej kulturze.
*** Społeczeństwo, nie mogące skoncentrować oporu, skierować wrogich uczuć na konkretną osobę,
staje się w jakiejś mierze jak gdyby rozbrojone.
*** Żeby opanować świat, trzeba go pierwej - nazwać.
*** Marny pisarz nie znajdzie dla siebie miejsca nawet w najodleglejszym zakątku Galaktyki.
*** Nie ma niczego, co dorównywałoby skazaniu na samotną wieczność
*** Ważniejsze od zrozumienia konstrukcji maszyn jest poznanie istot, które je zbudowały.
*** Na kłamstwo nie ma bezpiecznika. Ono jest funkcją kombinatoryki możliwych połączeń.
*** Zauważyłem dodatni wpływ braku grawitacji na platfusy.
*** Człowiek nie dlatego się śmieje. że jest wesoły, ale dlatego jest wesoły, ponieważ się śmieje.
*** Świat jest to szaleństwo pewnego Supermózgu, co się na własnym tle wściekł w sposób bezkres-
ny. ***
Cały świat zwierzęcy jest pasożytem roślinnego. Kto wyobraźnią wojuje, w wyobraźni tonie.
*** Gdyby można skoncentrować jakość energię wszystkich gimnazjalistów świata, dałoby się pewno
przewiercić i wysuszyć oceany, ale najpierw trzeba by tego najsurowiej zabronić.
*** Prawdomówność to coś w rodzaju labiryntu wypełnionego dobrymi intencjami.
*** Jak zaaranżować całkowity brak aranżacji?...
****************************************************
"
Sztuczny rozum?"
W jednej z partii, jakie rozgrywał Kasparow z komputerem Deep Blue, łatwej do bicia figury kompu-
ter, wbrew oczekiwaniu ludzkiego partnera, nie tknął, i to zaowocowało sporo ciągów później wygraną
maszyny. Kasparow mówił o tym, że wyczuł, a przynajmniej zdawało mu się, że wyczuł w ruchach ma-
szyny inteligencję: przyczajony zamysł o wadze strategicznego posunięcia. Wielokrotnie pytany po tej
wygranej komputera o to, czy można go w ogóle posądzać o posiadanie "inteligencji", konsekwentnie
3
odpowiadałem (dziennikarzom
pytającym), że nie. żeby dokonać niejakiej, mówiąc poprawnie, "kompre-
sji wypowiedzi", czyli wyzbyć ją jak się tylko da tego, co dla rzeczy samej nieistotne, trzeba rzec, że na
forum dyskursu należy już w tym miejscu wprowadzić ROZUM czy ROZUMNOŚĆ, bo "inteligencja"
nie wystarcza. Ale dlaczego właściwie? Jest ona niejako bardziej "bezosobowa" niż "rozum". Zachowanie
także artefaktu (jakim może być komputer) mogłoby wprawdzie wydawać się "inteligentne", ale nieko-
niecznie zarazem "rozumne". Przede wszystkim dlatego, bo można wprawdzie niechcący być, tj. zacho-
wać się INTELIGENTNIE, ale niechcący ROZUMNIE raczej nie, ponieważ implikacją rozumności jest
zdawanie sobie z niej sprawy. Wprawdzie zachowania socjalnie zwłaszcza żyjących owadów, jak
pszczoły czy mrówki, są powodowane "instynktami wrodzonymi", jednak łatwo uznać, że bliżej jest im
do "inteligencji", zespołowej zwłaszcza, aniżeli do ROZUMU. Jakoż nieprzypadkowo moc ludzi biedzi
się nad wykrzesaniem z urządzeń pozaludzkich "inteligencji", natomiast "ROZUM" jak gdyby przez ni-
kogo planowany czy też projektowany nie jest. Dlaczego? Sprawa ta jest dosyć trudna do rozwikłania,
ponieważ idzie o pojęcia mające "rozmyte pole definicyjnego znaczenia", a bardziej można, używając
nowoczesnej terminologii, rzec, że to są terminy z takich zbiorów, jakie "FUZZY SETS" nazywamy. De-
ep Blue sprawić mógł wrażenie na ludzkim przeciwniku, że "błyska w nim", tj. w maszynie iskra inteli-
gencji, ponieważ "widział dalej", aniżeli ów przeciwnik, to jest, był zdolny do przewidzenia tego, jakie
pole dendrytowe możliwych w ramach reguł ruchów szachowych tai przyszłość. To istotnie - ten zwrot
ku przyszłym możliwościom - JEST jedną ze składowych inteligencji, ale także może być tylko objawem
czysto bezrozumowego instynktu: który działa w owadach czy innych żywych stworzeniach (jakim ro-
zumu przypisywać NIE możemy), zaś instynktem sterowane zachowania spokrewnia z "inteligencją" to
najpierw, że są one zwrócone w sposób skuteczny ku przyszłości: że, w skrócie powiedzmy, są nacecho-
wane TELEOLOGICZNIE. Docelowo. Jasne, że tego rodzaju celowość Deep Blue (wbudowaną przez
programistów) mieć MUSIAŁ, boż inaczej nie grałby po to i tak, by dać Kasparowowi mata.
Tutaj już naprasza się następująca uwaga. Deep Blue był to niejako zmechanizowaniem utworzony jeden
MODUŁ (subagregat), jakby wyjęty z mózgu wybitnego szachisty-człowieka. Nie całkiem jest to prawdą,
w najlepszym razie MOŻE to być jej uproszczonym przybliżeniem, ponieważ komputer, o którym mowa,
dysponował mocą obliczeniową (200 000 000 elementarnych kroków na sekundę), jaką żaden człowiek
nie może dysponować, więc mu tę niedostającą moc z a s t ę p u j e intuicja, tyleż tajemnicza, co omylna,
gdyż nad wszelką miarę rozciągając tę nawiasową dygresją dodam, iż podług 99% najwybitniejszych
matematyków tak zwane Wielkie Twierdzenie Fermata jest NIEDOWODLIWE; inaczej mówiąc intuicja
go ZAWIODŁA, gdy napisał na marginesie książki, że dowód ma, ale nie ma nań miejsca na owym mar-
ginesie. Intuicja może więc, mówiąc krótko, być trafna niekoniecznie i my tylko wciąż nie wiemy, "jak
ona to robi", gdyż działa poza świadomością i zachowuje się niczem prymus, podpowiadający właściwe
odpowiedzi pytanemu przez egzaminatora koledze: kolega powtarza, ale tego, co powtarza, nie musi sam
rozumieć... Rozumna odpowiedź natomiast sama swoją "rozumność" rozumieć MUSI. Chociaż Deep
Blue waży około półtorej tony, możemy go uznać czynnościowo za JEDEN moduł, zaś wiemy już, że
mózg człowieka składa się z ogromnej ilości modułów, których większość nota bene nie jest funkcjonal-
nie zajęta ani trochę czymkolwiek, co nie zachodzi w samym organizmie (w ciele) i poza organizmem.
Większość mózgowych modułów jest służebna ciału, zachodzącym w nim procesom przemian i zmian
(tkankowych np.). To tylko "mniejszość" może aktywnie przejawiać "eksterioryzowaną rozumność".
4
Więc np. wszystkie "programy eksperckie", od geologicznych po medyczne, to inne moduły, a sęk w
tym, że to są takie zbiorniki informacji wybornie skomprymowanej, merytorycznie aktualnej i w tym sen-
sie optymalnej, że są jakby destylatami obecnego stanu najlepszej naszej wiedzy - z jednym, ale bardzo
fatalnym nieszczęściem: że te moduły są "sobie" i na nasz użytek, gdy "przywołane"- ale one "się nie ro-
zumieją same" i my nie wiemy na razie co zrobić, ażeby uległy złączeniu mniej więcej takiemu, jakie w
naszym mózgu zachodzi. Moduły więc już sporządzać potrafimy, ale dać im zdolność samorzutnego
wpływania na siebie - nie umiemy i W TYM OBECNIE GŁÓWNA BIEDA "Artificial Intelligence".
Osoby, w AI rozmiłowane, jak Marvin Minsky, wciąż pewien, że MOŻNA skonstruować sztuczną inteli-
gencję, a także filozofowie, jak np. Daniel Dennet, który bodajże sto razy wyjaśnił ("wyjaśnił"), na czym
polega świadomość i "ostatecznie zdemaskował i rozwiązał" zagadkę świadomości, osoby takie żyją w
poczuciu, iż od pracującej Artificial Intelligence dzieli nas krok albo parę kroków. Obawiam się atoli, że
to takie proste nie jest. To, że na całościową pracę mózgu składa się zespołowa działalność poszczegól-
nych modułów, wiemy już dzisiaj na pewno (jeżeli w ogóle cokolwiek na pewno wiemy).
Pytanie, jakie paść winno teraz, brzmi tak: CO wiemy jeszcze, a czego NIE WIEMY? Otóż wiadomo
np., iż widzimy to, co jest do zobaczenia DLA NAS, ale wynika to w znacznej części z NAUKI
i z TRENINGU. Ludzie, od urodzenia niewidomi, którym uda się przywrócić wzrok po latach, "widzą"
chaosy barwnych plam w ruchu i nic więcej, zaś np. "oglądanie najlepszych fotografii" przez ludzi, którzy
nigdy obrazków żadnych nie widzieli, wyjawia, że i oni nie potrafią projekcji na płaszczyznę w swoich
mózgach samoczynnie przetworzyć w trójwymiarową stereo projekcję. A np. dla psa obraz najświetniej
ostry i barwny na ekranie telewizora niczego nie ukazuje i "nic nie znaczy". Więc "obróbka" danych jest
sprawą osobną informacyjnie i czynnościowo: już pojawiają się wprawdzie systemy komputerowe, któ-
rym można dyktować głosem cokolwiek w języku, na jaki system został programowany i nawet system
po zaprawie może nauczyć się pisania czy wystukiwania jak stenotypistka wygłaszanego tekstu, co jest
bardzo dobrym osiągnięciem konstruktorów, ale i taki system "nic nie rozumie". Ostatnio pojawiły się
(równolegle z szachowymi meczami ludzi i komputerów) kolejne próby rozegrania "TESTU TURINGA"
czyli takie, ażeby komputer imitował w rozmowie zwykłego człowieka. Zakończyły się żałosną klęską:
po prostu komputery jak nic nie rozumiały 50 lat temu, tak nic nie rozumieją nadal.
W pewnym, ale też tylko w pewnym delikatnym sensie, wiąże się to z tym, że A) odzyskujący wzrok (jak
się powiedziało wyżej) ślepcy nic nie widzą dalej, tj. nie potrafią dokonać mózgowych, u nas zupełnie
samoczynnie i POZAŚWIADOMIE przebiegających operacji, które umożliwiają nam "widzenie"; B)
dzieci wyrosłe i dorastające bez kontaktów z normalnym środowiskiem ludzkim mowy gdzieś po 7-9 ro-
ku życia nauczyć się nie są w stanie: pozostają prawie-niemowami i tego, co się do nich mówi, NIE RO-
ZUMIEJĄ; i tak dalej. Znaczna część mózgowych modułów, związana z życiowymi procesami (funk-
cjami) organizmu, powyżej brakujących kontaktów z otoczeniem NIE POTRZEBUJE (oddawania stolca
czy moczu nie trzeba się uczyć: uczymy się tylko okoliczności i sposobów, jakimi TO czynić się godzi,
gdyż nikt w salonie spodni nie spuszcza, by sobie ulżyć). Jednakowoż mózg bez nauk, bez treningu, uzy-
skać normalnie przeciętnej sprawności nie potrafi. Byłoby tedy dziwaczne oczekiwanie wyniknięcia
analogicznych bądź przynajmniej podobnych sprawności dzięki właściwemu zaprogramowaniu kompute-
ra, chociażby i sto ton miał ważyć.Uszkodzenie modułu mózgowego widzenia w kolorach sprawia, że
wprawdzie można wszystko doskonale widzieć nadal, ale tak tylko, jak na czarno-białym filmie. Świad-
5
czy to o "nakładaniu się" na siebie pracy pospólnie działających systemów, przypisanych optycznemu za-
sięgowi kory mózgowej. Co gorsza, bywa ślepota korowa, która jest świadomie doświadczaną niezdolno-
ścią widzenia i ślepota korowa, której towarzyszy "podkorowe widzenie": osobnik prawdziwie głosi, że
nic nie widzi, a jednak rzuconą mu piłkę chwyta w locie, co sobie tłumaczymy tym, że w mózgu, i nie
tylko na drogach neuronów pracujących optycznie, istnieje cała hierarchia wstępująca i człek taki zara-
zem "widzi" i "nie widzi", gdyż "w nim" widzi system niższy, bodaj gdzieś przy CORPORA QUADRI-
GEMINA, o czym on sam nie wie w tymże sensie, w jakim nic nie wiemy o pracy naszych nerek, acz-
kolwiek 24 godziny na dobę bezustannie pracują. Znane jest powszechnie zjawisko "roztargnienia", które
słusznie czy niesłusznie przypisywane jest nie tylko osobom w starszym wieku ale i uczonym, a zwłasz-
cza myślicielom zafascynowanym jakąś medytacją. Człowiek taki może dokonywać rozmaitych czynno-
ści niejako automatycznie, czyli bezświadomie. Te czynności mogą, ale nie muszą być jakoś celowe lub
bezsensowne (np. wkładam znoszoną koszulę do lodówki miast do pralki). Uświadomione post factum
często budzą niejaką wesołość. Roztargniona może być tylko istota opatrzona inteligencją! Nie ma "roz-
targnionych" much ani pszczół. Wynika to zapewne z wyższej złożoności inteligentnych umysłów, ale z
drugiej strony nie ma szczególnie głupich mrówek albo karaluchów, natomiast od głupich ludzi wprost
się roi. Naprasza się przez to słaba nadzieja, iż zanim zdołamy skonstruować sztuczną inteligencję, uda
się nam po wielkich trudach sporządzić system obdarzony znaczną głupotą, ale pewien tego wcale nie je-
stem... Nota bene jako dywagację kolejną dodam, iż mam się za dość inteligentnego człowieka, wyzbyte-
go umiejętności gry w szachy w dużym stopniu, aczkolwiek reguły zawiadujące ową grą oczywiście
znam. "Roztargnienie" polega po prostu na tym, że pewna, zazwyczaj znana i wykonywana czynność
ulega automatyzacji na poziomie nieświadomości i że ponadto jej efektywne, tj. realne wykonanie NIE
zostaje wprowadzone jako zaszły fakt ani do pamięci chwilowej, ani do trwałej. Są poszlaki, że śladowo i
taka czynność może być jednak zafiksowana i że w okolicznościach szczególnego wysiłku pamięci i/albo
pod wpływem "pomocy", udzielonej np. przez hipnotyzera, dochodzi do uzmysłowienia, iż ową czynność
się przecież wykonało. (Hipnotyzer nie jest nota bene wcale konieczny: może wystarczyć świadectwo ob-
serwatora, jako innej osoby.) Jedynie z pozoru wygląda powyższe na zwyczajne gadulstwo, gdy w istocie
wskazuje, jak niezmiernie odległy jest ROZUM od INTELIGENCJI, oboje zaś zdaje się dzisiaj wciąż ja-
kaś przepaść dzielić od maszynowej symulacji. Sądzę osobiście, iż jest to stan PRZEJŚCIOWY. Niemoż-
liwe jest to, czego zakazują nauki ścisłe. One jednak NIE zakazują sztucznego rozumu.
Wygląda mi na to - ale nie jestem w stanie podeprzeć tego, co powiem, żadnym zniewalającym argu-
mentem ani choćby jego cieniem - że na koniec będzie pierwej możliwe uruchomienie SZTUCZNEJ IN-
TELIGENCJI aniżeli SZTUCZNEGO ROZUMU. Myślę tak, ponieważ inteligencja wydaje mi się bar-
dziej BEZOSOBOWA, to jest, pozbawiona znamion osobowości, aniżeli ROZUM. Bodajże pierwszym
matematykiem, który potrafił skutecznie i rzeczywiście korzystać w pracy twórczej z komputera, był Sta-
nisław Ulam. (Nie wiem, czy została wydana po polsku jego książka w tym temacie napisana: czytałem ją
po rosyjsku.) Otóż życia emocjonalnego jest komputer wyzbyty całkowicie, a jednak to w robocie mate-
matycznej nie przeszkadza. (Dodam, że wybitny psycholog niemiecki, Dietrich Dšrner, ponad rok temu
opisywał swój komputerowy program, który miał być emocjotwórczy, "afektywny efektywnie", lecz wy-
wody opublikowane przez Dšrnera nie przekonały mnie, a co gorsza, nigdzie w prasie naukowej słowa
o takim dokonaniu nie odnalazłem.) Jest rzeczą znaną i bynajmniej nie wyjątkową to, że najrozmaitsze,
6
tj. z odległych od siebie dziedzin myśli twórczej wywodzone osiągnięcia zostawały niejako "podpowie-
dziane" świadomości przez pozaświadomość, którą MOŻNA BY utożsamiać ze skutkami działania intu-
icji. Naukowcem nie będąc, we własnej, pisarskiej dziedzinie rzec mogę tylko tyle: kilka moich powieści
nie było w ich całościowej fabule napisane przeze mnie w tym sensie, iżbym cokolwiek sobie planował,
obmyślał, schematyzował, albo chociaż PRZEWIDYWAŁ, CO MI się właściwie napisze. Więc skąd się
"TO" brało? Odpowiedzieć wprost sposobem narzuconym przez pewność, iż było tak a tak, nie mogę,
ponieważ sam nie wiem i zdany jestem tutaj wyłącznie na domniemania (koniektury), że to, co "się" pi-
sało, wynikało spoza mojej świadomości, dostawało się, rzecz jasna, w pole świadomości, boć nie pisa-
łem jak w hipnozie czy w stanie hipnagogicznym, ale "całkiem zwyczajnie" widząc, co piszę, a zarazem
nie mając pojęcia, "co będzie", "co zajdzie", tj. CO jeszcze napiszę. A zatem tylko w bardzo relatywny
(względny) sposób można świadomość uznać za szczytującą zwierzchność prac umysłowych. Nota bene
komputer w TEJ mierze nie jest znów TAK odmienny od pracującego mózgu, jak by się prima facie mo-
gło wydawać, ponieważ i on, wykonując rozkazy (komendy) programu, nie potrafiłby "z góry" wydru-
kować, jaki będzie finał roboty: "co z tego programu" (symulacyjnego dajmy na to...) wyniknie. Więc
między nim a nami pojawiają się funkcjonalne "punkty styczne" i to, że tak właśnie bywa, napawa mnie
niejakim optymizmem (co do AI) na przyszłość. Lecz potem, to jest po TAKIM osiągnięciu dopiero może
się okazać, że do "sztucznego rozumu" droga jeszcze daleka. Co znów wiąże się z moją uwagą, że inteli-
gencja inteligencją, a ludzi głupich od inteligentnych jest statystycznie więcej, zaś rozumnych zgoła nie-
wiele...
Pisałem w maju 1997
****************************************************
Sprawa krwawego błota
Socjologia wydarzeń ekstraordynaryjnych niewiele, o ile mi wiadomo, zajmowała się taką oto sprawą:
kiedy grupę ludności, czy to względnie jednorodną etnicznie lub religijnie, czy też piastującą określone
funkcje z tytułu uprawnień odgórnie nadanych, wyjąć spod prawa, spod jego ochrony i opieki, sprzyja to
zamachom zarówno na jej mienie, jak i czasami życie. I przydarza się to w najrozmaitszych miejscach
i okolicznościach.
Nie myślę tu na przykład o działaniach średniowiecznej inkwizycji przeciwko katarom i albigen-
som, ponieważ kierowane one były z wysoka, zarówno przez bracchium Ecclesiae, jak i bracchium
saeculare; chodzi mi o działania spontaniczne. Ludzie różnych nacji i zawodów, pochodzący na ogół
z mniej wykształconych warstw społecznych (aczkolwiek nie stanowi to reguły), okazują się skłonni
do najbardziej skrajnych, nawet morderczych czynów, jeśli tylko czują za sobą choćby bierne przy-
zwolenie władzy i prawa.
...
Fatalna ta generalizacja odniesiona być może zarówno do mordu dokonanego polskimi rękami
w Jedwabnem na miejscowej ludności żydowskiej, jak i do innych przypadków. Jako pilny czytelnik
„Opowieści z jednej i drugiej kieszeni” Karela Czapka miałem naiwne wyobrażenie o Czechach - że
to ludzie bez wyjątku łagodni, kulturalni i dobrzy. Teraz czytam, że kiedy Trzecia Rzesza padała,
7
Czesi dosyć okrutnie obeszli się z tak zwanymi Niemcami Sudeckimi, którzy w Czechach i na Mo-
rawach z dawien dawna mieszkali; można chyba nawet użyć słowa „pogromy”.
...
Pan profesor Tomasz Strzembosz ogłosił przed kilku dniami w „Rzeczpospolitej” artykuł z na-
główkiem „Ludność żydowska, w tym zwłaszcza młodzież, oraz miejska biedota, wzięła masowy
udział w powitaniu wojska sowieckiego. Z bronią w ręku zaprowadzała nowe porządki”. Obficie
w nim cytuje wypowiedzi świadczące o tym, jak okropnym dla Polaków był dzień wejścia armii so-
wieckiej poprzez ścianę wschodnią i jak wielu ludzi, na przykład przedstawicieli polskiej administra-
cji na tych ziemiach, wskutek donosów żydowskich wywieziono na wschód. I jakkolwiek wstępnie
oświadcza, że nic nie może usprawiedliwiać mordów na jakiejkolwiek grupie ludności cywilnej, to
domyślną wymową jego artykułu jest przynajmniej częściowe, osłonowe wybielenie tych, którzy za
przychylnym, choć biernym przyzwoleniem Niemców mordowali później ludność żydowską.
...
Można by pomyśleć, że profesor Strzembosz odkrył coś, o czym nie mieliśmy pojęcia. Tak nie jest.
Sięgnąłem niedawno znowu po wspomnienia znanego lwowskiego matematyka prof. Hugona Stein-
hausa, który dokładnie opisał ponure efekty wkroczenia Sowietów do Lwowa i Galicji, czyli tak
zwaną pierwszą sowiecką okupację. Świadectwa Steinhausa nie mogę własną pamięcią należycie
wesprzeć, ponieważ byłem wtedy we Lwowie szczeniakiem osiemnastoletnim, on zaś oglądał
wszystko z lepszej perspektywy uniwersyteckiego profesora, bez złudzeń patrzącego na sowieckie
okropności. Steinhaus pisze, z nazwiskami, o koszmarnych i zawstydzających podłością przypad-
kach. Żydów wcale nie oszczędza, wspomina na przykład takich, co dativus od „Stalin” pisali za-
miast „Stalinowi” - „Stalinu”, bo po rosyjsku tak się pisze, a samozwańczego sowieckiego urzędasa,
do którego przyszedł po jakiś papierek, nazywa „żydowskim mołojcem”. Przeczytać też jednak moż-
na u niego, jak to pod pomnikiem Mickiewicza we Lwowie, tuż po wejściu Sowietów, przedstawiciel
narodowej młodzieży wyjaśniał, że mu się nagle odmieniły poglądy. Czy go to uchroniło przed wy-
wózką - nie wiem.
...
Trzeba okazywać pomiarkowane zmartwienie i pomiarkowane oburzenie, ale nie można wszyst-
kiego przerzucać na żadną ze stron. Artykuł prof. Strzembosza jest niestety stronny, Steinhaus nato-
miast wyraźnie podkreślił segregacyjny klucz, jakim posługiwali się Sowieci. Wielka liczba Żydów
została przez władze sowieckie również wywieziona: tak zwani bieżeńcy, a także kupcy i inne „ele-
menty obce klasowo”. Paradoksalnie, źle widziani byli dawni komuniści, ponieważ władze sowieckie
obawiały się, że skoro ktoś hołdował tak niepopularnym w Polsce poglądom, to i teraz nie będzie
skłonny okazywać należytej giętkości i plastyczności plastelinowej w stosunku do tego, co nakazane.
...
Bardzo wiele elementów i faktów z tamtych czasów nie daje się odtworzyć. Osobiście uważam, jak
już zresztą pisałem, że nad skrajnie smutnymi przypadkami, jakie opisał na przykład Stryjkowski w
„Wielkim strachu”, należy spuścić zasłonę nie tyle zapomnienia, ile po prostu miłosierdzia. Nie po-
winno się pchać z butami do rozważania, kto bardziej, a kto mniej kolaborował.
...
Trzeba tutaj też dodać paradoks kolejny: wywiezieni przez Sowietów Żydzi, jeśli deportację stali-
nowską przetrwali, zawdzięczali jej życie, tych bowiem, którzy pozostali we Lwowie i okolicach po
wkroczeniu Niemców, zamordowano. Wystarczyło przecież być Żydem, żeby zginąć z ręki Niem-
ców. Wystarczyło też być Niemcem Sudeckim, żeby w 1945 roku doświadczyć upokorzeń albo
i śmierci z rąk czeskich. W takich przypadkach prawo przestaje obowiązywać, nikt nie staje przed
8
żadnym trybunałem, po prostu bije się, pali, gwałci, rabuje i morduje. Zjawisko to świadczy o tym,
jak bardzo ludziom jest potrzebna osłona prawna i autorytet ponadindywidualny.
...
Trudno też później o wyrównanie krwawych rachunków. Przypadek sprawił, że kiedy ukazał się
artykuł prof. Strzembosza, ja akurat - z poczucia obowiązku, nie z ochoty - wziąłem się do lektury
książki, która leżała u mnie od dawna, ale nie miałem siły jej otworzyć: „Recht, nicht Rache”, czyli
„Prawo, nie zemsta” Szymona Wiesenthala. Po tej lekturze odczuwam zdziwione, lekko podszyte
rozczarowaniem wrażenie, że ściganie morderców hitlerowskich, któremu Wiesenthal poświęcił ży-
cie, okazało się prawie że bezowocne. Kiedy mordercę odnalazł, to albo Argentyna czy inne państwo
południowoamerykańskie go nie wydawało, albo też sądy, także austriackie, wydawały wyrok unie-
winniający. Efekty tej poświętliwej i ryzykownej działalności były nader skromne.
Ludzie pozbawieni prawnej osłony stają się niestety ofiarą wspomnianej na początku prawidłowości,
bez względu czy są to żydowscy uciekinierzy z getta szantażowani przez tak zwanych szmalcowni-
ków - w raportach AK podano cyfrę trzydziestu tysięcy szmalcowników działających na terenie
Małopolski, nie było to więc zjawisko izolowane - czy Niemcy Sudeccy wypędzani z domów przez
bliskich nawet sąsiadów, czy kosowscy muzułmanie, na których ruszyli Serbowie. Jest tutaj jakieś
mordercze rozzuchwalenie się uzależnione od tego, czy można, czy nie można. Z ust bliskich mi
osób usłyszałem zdanie, którego może w pełni nie podzielam, ale które rozumiem: że gdyby się oka-
zało, że wszyscy pisarze science fiction, albo wszyscy ludzie, którzy noszą brody, nagle niepojętym
sposobem znaleźli się poza prawem, marny byłby ich los. Kiedy bywaliśmy z żoną, jeszcze za cza-
sów Tity, w Jugosławii, nie orientując się w różnicach pomiędzy serbskim, chorwackim i słoweń-
skim, nie mieliśmy świadomości, jeżdżąc tu i tam, że przekraczamy granice rozmaitych nacji, które
w zmienionych okolicznościach gotowe są rzucić się sobie do gardła. Wszystko wydawało się po-
dobne, a nawet bliskie. Były zresztą przecież liczne małżeństwa mieszane - a potem się nagle oka-
zało, że istnieją jednak jakieś przepastne różnice, które prowadzą do masowych grobów.
Nie śmiałbym tego wszystkiego przenosić na stosunek przybyszów z Europy do Aborygenów austra-
lijskich czy Indian, ale i tam mogło być coś na rzeczy. Zderzenia odmiennych kultur, zwłaszcza
w dawniejszych czasach, kończyły się krwawo. To się z wiekiem szczęśliwie zmienia, nadal jednak
zdarzają się sytuacje, w których wszyscy wpadają w straszliwe trzęsawisko; stąd tytuł „Sprawa
krwawego błota”. Z niezbyt dobrze wyjaśnionych przyczyn znaczna część okropieństw, które zaszły
podczas II wojny głównie, choć nie wyłącznie, na polskich i rosyjskich terenach, a także kolaboracja
państw neutralnych Europy z Trzecią Rzeszą, wychodzi na wierzch dopiero teraz. Kiedy się po latach
takie fakty odgrzebie, niełatwo o sprawiedliwy sąd, trudne i ryzykowne jest bowiem wymierzanie
sprawiedliwości zjawiskom masowym już zastygłym w historię, ponieważ normy i kryteria się zmie-
niają. Wybielać jednak przeszłości na pewno nie należy.
11 lutego 2001
****************************************************
Przed następnym krokiem
Wszystkie wielkie epoki światowego rozwoju technologicznego miały swoje początki, potęgujący się rozwój i
kres, który, jak wiemy o tym z historii, niejako nakładał się na start technologii następnej. Owe postępy każ-
9
dorazowo zasadzały się na zasadniczej przemianie źródeł energetycznych, żywiących światową gospodarkę.
Starożytność znała tylko siłę mięśni, później wiatru i wody. Następnie rozpoczęto użytkowanie surowców ko-
palnych: węgla, potem ropy naftowej i gazu ziemnego.
W połowie ubiegłego stulecia doszło do zapłonu w reaktorach atomowych, lecz główny problem, pole-
gający na unieszkodliwieniu radioaktywnych „popiołów”, nie został rozwiązany. Ziemska technologia
znajduje się teraz w miejscu krytycznym, ponieważ dostępne zasoby surowców energetycznych się wy-
czerpują, zaś energia termojądrowa nie została opanowana do celów pokojowych.
Świat stoi przed kryzysem energetycznym, doraźnie łatanym technikami, które, jak wiatropędnie, po-
trafią dostarczyć tylko ułamka niezbędnej mocy ziemskim przemysłom. Paradoks sytuacji polega na tym,
że zarówno rozpalone wnętrze planety, jak i całe jej otoczenie kosmiczne pełne jest olbrzymich ilości
energii. Niestety, jak dotąd nie potrafimy korzystać z nich efektywnie. Duże moce otrzymuje Ziemia
w postaci słonecznego promieniowania, w sposób naturalny przetwarzanego w wielkie ruchy atmosfery
i oceanów. Trudność jednak w tym, że koncentracja owych źródeł jest silnie rozproszona, dlatego ani
burz, ani huraganów, ani przypływów i odpływów nie zdołaliśmy zaprząc na wielką skalę do naszej służ-
by.
W ciągu następnych dwustu lat zostaną najpierw wyczerpane zasoby ropy ziemnej, potem gazu, na
końcu węgla. Mamy zatem przed sobą niewiele czasu. Każdy nowy krok postępu energetycznego wyma-
gał od ludzi, oprócz uzyskania odpowiedniej wiedzy inżynieryjnej, także przełamania pewnych stereoty-
pów myślenia oraz odwagi (awaryjność wszystkich innowacji była początkowo bardzo wysoka). Jeżeli
uda się opanować fuzję termojądrową, to nasze potrzeby zostaną zaspokojone na okres wielu tysiącleci.
18 marca 2002
****************************************************
Traktat o dupie
Pewna uczona niemiecka niewiasta, wykładająca semiotykę na Uniwersytecie Berlińskim, przysłała mi od-
bitki kilku swoich opublikowanych prac. Jeden z dostarczonych mi naukowych traktatów nosi tytuł Gołe po-
śladki w reklamie (Nude Buttocks in Advertising).
Nie mogę powiedzieć, ażeby w moim przekonaniu sprawa obnażonej tylnej części każdego ludzkiego
ciała wymagała priorytetowego rozpatrzenia naukowego. Niemniej niemiecka uczona, z właściwą owej
nacji sumiennością, konsekwentnie zajęła się rozmaitymi rodzajami nazwań dupy oraz ustaleniem jej roli
kulturowej. Zaczyna od eufemizmów, które nie nazywają owej okolicy dosłownie, ponadto zaś przytacza
określenia tej części ciała w różnych językach, poczynając od francuskiego, angielskiego i niemieckiego.
Następnie koncentruje się na strukturze semiotycznej i funkcji pragmatycznej dupy w reklamie. Oczywi-
ście sięga aż do prastarych dziejów, dołączając do swojej pracy odpowiednie rysunki. Wspomina osła-
wioną rzeźbę Praksytelesa, Afrodytę z Knidos z roku 330 przed Chrystusem, zawdzięczającą sławę swo-
jemu tyłkowi, zwaną Kallipygą, co po grecku oznacza właśnie „piękne pośladki”.
Następnie uczony tekst, koncentrując się kogniwistycznie na dupie, wyjawia jej ambiwalencję. Z jednej
strony pośladki uznane są za centralny bodziec seksualny, który podnieca i zachęca do kopulacji, nieko-
niecznie analnej. Odpowiednie magazyny przynoszą porady, jak należy uczynić tyłek najbardziej sek-
sownym, zaś wielu kosmetycznych chirurgów żyje z upiększania naszego odwłoku. Z drugiej strony pół-
dupki są silnie powiązane z wypróżnieniem i budzą z tego powodu wiele negatywnych konotacji. Dlatego
10
służą w wielu językach do inwektyw. W polskim, przemilczanym przez autorkę z braku jego znajomości,
występują takie, raczej pejoratywne określenia jak „dupek”, „o dupę potłuc”, „mam cię w dupie”,
„wszystko do dupy”.
W chrześcijaństwie łańcuch asocjacji prowadzi od konkretnej nieczystości do abstrakcyjnej grzeszno-
ści. Zadek ma ukazywać niską cześć natury ludzkiej, związaną z materializmem, a tym samym próżno-
ścią. Tutaj autorka przytacza osławione orzeczenie Św. Augustyna: „Intern faeces und urinam nascimur”,
czyli „Przychodzimy na świat pomiędzy ekskrementami i uryną”. Okolicą tą zajęła się również psycho-
analiza, jako ze odmowa wypróżnienia oznacza konotację negatywna. Kiepski rozwój fazy analnej spo-
wodować może, ze dziecko staje się egoistyczne i skąpe.
Z kolei przechodzimy do pozycji zajmowanej przez dupę. Siedzenie uchodzi za wysoce statyczne. Za-
razem powiedzenie niemieckie „Er hat ein gutes Sitzfleisch” (Literalnie: „ma on silne pośladki do siedze-
nia”) oznacza kogoś pracowitego. Sprawy pewnych gazowych wyładowań związanych z tą okolicą po-
mijam, ponieważ wydaje mi się to już nazbyt dokładne. Natomiast znane są powiedzenia takie, jak doty-
czące Oświęcimia „anus mundi”, czyli „odbyt świata”. Zaś bardzo oddalone miejsce znajduje się na „za-
dupiu”.
W sposób uczony autorka przystępuje do ujawnienia tego, co wynika z porównania twarzy i pośladków.
Wiele pospolitych orzeczeń podkreśla ich strukturalne podobieństwo. Są one bowiem symetryczne w osi
pionowej, tak policzki, jak półdupki. Ponadto mieści się tam centralny otwór, który zarówno tam, jak i tu
ma funkcję podwójną, mianowicie jako wejście i wyjście.
Autorka twierdzi, że podczas kiedy żeńskie pośladki od czasów pradawnych odgrywały stymulującą sek-
sualnie rolę, męskie uległy publicznemu ukazaniu dopiero dosyć niedawno. Spoty telewizyjne, billboardy
i plakaty promocyjne są wypełnione tylnymi okolicami nagich, seksownych blondynek. Dupa jest bardzo
popularnym motywem reklamowym, nie tylko w wypadku papieru toaletowego, ale także np. samocho-
dów, w których możemy wygodnie ją ulokować. Jedna z niemieckich partii politycznych wykorzystała
nagie pośladki, jako sposób ośmieszenia rządzącej koalicji.
Konkluzja jest mniej więcej taka, że jakkolwiek pomiędzy „dupą” i „pupą” nie ma żadnej różnicy
w desygnacji, istotna jest różnica natężenia wulgarności, które w „dupie” szczytuje, natomiast pupę
uniewinnia. Ogólnie biorąc detabuizacja dupy jest zjawiskiem stosunkowo nowym, sposób jej przedsta-
wiania uległ zmianom w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, najnowsze prezentacje są bardziej dowcipne
i wykazują tendencję do ujawniania różnic płci.
20 września 2002
****************************************************
Wobec żywiołów
Ostatnią moją książkę zatytułowałem Okamgnienie. Tytuł Ryzykowne koncepty, pod jakim pojawiła się w ję-
zyku niemieckim, świadczy o niezrozumieniu idei, która przyświecała polskiej edycji, ponieważ szło mi przede
wszystkim o zadziwiającą krótkotrwałość ziemskiej cywilizacji. Jeśli liczyć ją od epoki kamiennej, a zatem
uznać jej trwanie za ponad tysiącwiekowe, całe owe dzieje, które nam się wydają otchłanią, są na zegarze cza-
su geologicznego właśnie ułamkiem sekundy.
Mówię to w kontekście ogromnej powodzi, która nawiedziła Czechy, Austrię oraz Niemcy. Pragnął-
bym spojrzeć jednak na ów przybór wód z perspektywy geologicznej. Część odpowiedzialności za ocie-
11
plenie ziemskiego klimatu i spowodowane nim zawirowania atmosferyczne ponosi człowiek, którego
technologia wyrzuca swoje odchody w postaci gazów cieplarnianych w atmosferę. Jednak patrząc z mi-
lionoletniej perspektywy na ziemskie sprawy, musimy uznać, że katastrofy żywiołowe nawiedzały Ziemię
wielokrotnie od jej powstania. Tylko przypadkowy zbieg okoliczności sprawił, że w skali żywota ludz-
kiego i ludzkiego gatunku historia Ziemi wydaje się prawie stateczna i nieruchoma. Tymczasem planetę
naszą nawiedzały, oprócz znanych nam dobrze epok lodowcowych, udary kosmicznych meteorów, jako
też okresy gwałtownie spotęgowanych wulkanizmów i sejsmizmów, my zaś nie zdajemy sobie na ogół
sprawy z burzliwej przeszłości naszej planetarnej ojczyzny.
Jeżeli jednak wziąć pod uwagę tylko ostatni etap ziemskich dziejów, zwany holocenem, dostrzeżemy
czynniki, które skutecznie łagodziły ataki żywiołów. Siedemdziesiąt procent powierzchni planety zale-
wają oceany, których parowanie nasila się przy wzmożonym ogrzewaniu, czy to powietrznym czy wulka-
nicznym, zaś ruchy mas powietrza nad nimi, w ostatnich stuleciach dosyć stabilne, ulegają teraz silnym
zaburzeniom. Lasy, pokrywające zielonym kożuchem kontynenty, zawsze chłonęły duże ilości wód opa-
dowych, lecz nasza cywilizacja je wytrzebiła. Zarazem przyrosty społeczeństw ludzkich poczęły w swej
masie przypominać szarańczę. Rzecz w tym, że owady te, wyroiwszy się miliardowo, pustoszą zielone
obszary i od swego nadmiaru giną. Ludzie zaś, którzy dawniej wycofywali się z obszarów zalewowych,
obecnie czynić tego nie mogą.
Chociaż więc godzi się współczuć naszym czeskim i niemieckim sąsiadom, należy zarazem sobie
uświadomić, że nie tylko działaniem technicznym, ale i samym rozrodem człowiek rzucił wyzwanie Przy-
rodzie, czyli wspomógł rozpętanie żywiołów. Wszystkie większe miasta, zwłaszcza w Europie, rozbudo-
wały się wokół rzek. Brak wolnych terenów zalewowych skłonił do wielkich regulacji i budowy zbiorni-
ków retencyjnych. Lecz oto rekordowy stan wód na Łabie Drezdeńskiej z 1884 roku, wynoszący osiem
metrów czterdzieści cztery centymetry, został przekroczony o ponad metr.
Ujawniło się zjawisko, niechętnie przyjmowane do wiadomości, że razem z naszymi tamami, energią
atomową, satelitami, najcięższym sprzętem naziemnym możemy się stać igraszką żywiołów, jakim nie
potrafimy sprostać. Zarówno klęski, które trapią w ostatnich latach Amerykę Północną, jak powodzie eu-
ropejskie i azjatyckie stanowią skutki gwałtownych i nagłych zmian w wielkich obszarach ruchu atmosfe-
ry, którym nie umiemy się przeciwstawić. Każdorazowy wzrost poziomów wód kolejnej powodzi, wyda-
jący się skutkiem zbiegu przypadków, w istocie świadczy o tym, że całej biosferze, a zwłaszcza atmosfe-
rze zadajemy ciosy, które potęgują uszkodzenia jej dawniejszej homeostazy.
W chwili, kiedy piszę te słowa, w Niemczech i w Austrii pięć milionów ludzi zmaga się z przyborem
wód, wznosząc wały z ręcznie przynoszonych worków z piaskiem. Doraźność rozpaczliwego wysiłku
milionów, pozbawianych całości mienia wraz domami, zawisa tym bardziej w niepewności, że uczeni i
synoptycy zmuszeni są otwarcie przyznać, iż wszystkie miary prognostyczne, jakimi się posługiwali, ule-
gły już unieważnieniu przez nowy etap klęsk. Przewidywanie zmian pogody, zwłaszcza nagłych i global-
nych, stało się coraz trudniejsze i przekracza możliwości meteorologicznych komputerowych symulacji.
Trend wzmożonego rozwichrzenia i spotęgowanych zawirowań atmosferycznych jest taki, że coraz trud-
niej liczyć na powrót minionych spokojnych czasów. Niestety, wszystko wskazuje na to, że wpływ sa-
mych technologicznych wyziewów na klimat jest dosyć skromny. Amerykanie mają więc dużo racji, nie
chcąc zgodzić się na drastyczne ograniczenia emisji gazów, powodujących jakoby efekt cieplarniany.
12
****************************************************
Grzech zaniedbania
Kiedy po 11 września okazało się, że za al Kaidą stoi Osama bin Laden i wysiłki amerykańskie skon-
centrowały się militarnie na Afganistanie, chodziło mi po głowie pytanie: skąd tak szybko i tak nagle
o tym wiadomo? Otóż sprawa ta ma prehistorię, którą za amerykańską prasą pozwolę sobie w najwięk-
szym skrócie przedstawić.
Już w czerwcu 2000 na pustyni w stanie Nevada zbudowano nadzwyczaj staranną kopię domu pod
Kandaharem, gdzie Osama bin Laden mieszkał wraz ze swym dowódczym sztabem. Bezludny sa-
molot predator, lecąc na wysokości ponad trzech i pół kilometra i w odległości siedmiu kilometrów
w płaszczyźnie poziomej, wystrzelił w kierunku domu pocisk; analiza wyników eksperymentu wyka-
zała, że wszyscy ewentualni mieszkańcy musieliby zginąć. Administracja Busha otrzymała więc od
ekipy Clintona główną wskazówkę dotyczącą miejsca i sposobu, w jaki można najboleśniej trafić bin
Ladena. Jednak po trzech mniej więcej miesiącach rządów Busha prace zostały spowolnione. Robota
wywiadowcza przebiegała dwa, a nawet trzy poziomy poniżej ekipy prezydenta, a sam Bush w ogóle
się tym nie interesował, ponieważ miał w głowie jak gwoździem wbity jeden tylko projekt, a miano-
wicie balistycznej obrony, zwanej tarczą antyrakietową.
Nowa strategia zwalczania terrorystów polegać miała na łagodnym erodowaniu ich zaplecza, na po-
wolnej, fazowej eskalacji nacisku na przywódców talibów. Dawano im do wyboru rezygnację ze
zbrodniczych zamierzeń albo rozmaite nieprzyjemności, dosyć mgliście jednak określone. Przewi-
dywano uwzględnianie przez Pentagon opcji użycia siły, ale jej realizacja została całkowicie zawie-
szona. 11 września cały ten powolnie przez biurokrację budowany plan pojedynczych kroków zawa-
lił się nagle jak domek z kart i musiała oczywiście nastąpić gwałtowna eskalacja przeciwuderzenia
antyterrorystycznego. Gdyby jednak porywacze arabscy nie zabili kilku tysięcy Amerykanów, trudno
przewidzieć, jak rozwinęłaby się strategia amerykańskiego rządu. Załoga Busha wyrażała niezado-
wolenie z antyterrorystycznej polityki odziedziczonej po prezydenturze Clintona. Szczególnie ulu-
biona przeze mnie pani Condoleezza Rice, mówiąc o przeszłości powiedziała, że okres clintonowski
charakteryzował się pustosłowiem. W rzeczywistości jednak o pustosłowiu Clintona można mówić
tylko w tym sensie, że plan, który powstał za jego prezydentury, został przez Busha zawieszony na
kołku. Chodziło konkretnie o skoncentrowanie po cichu podwodnych i nawodnych statków wojen-
nych możliwie najbliżej afgańskich granic; statki miały stać na straży, oczekując ewentualnego ude-
rzenia. Nawet jednak po ustaleniu, że to właśnie zamachowcy bin Ladena zaatakowali w październi-
ku 2000 ataku niszczyciel amerykański, nowa administracja nie podjęła żadnych kroków militarnych.
Ubiegłej wiosny oficerowie wystani przez CIA do północnego Afganistanu ocenić mieli wartość od-
działów mudżahedinów, na czele których stał Ahmed Masud. W raporcie stwierdzili, że siły Masuda
są słabe i nędzne i że nie warto go wspierać ani w ogóle uwzględniać w ewentualnych rachubach
strategicznych. A w swoim pierwszym budżecie Bush wydał 13 miliardów dolarów na programy
antyterrorystyczne, dzieląc to jednak między ileś tam rozmaitych departamentów i agencji, która po-
zostawały wzajemnie na dość wrogiej stopie, toczyły się bowiem między nimi spory kompetencyjne.
13
Wyżej, ponad tymi agencjami, nikt się o to specjalnie nie troszczył, a kiedy komisja sił zbrojnych
Senatu chciała zwiększyć wydatki na działania antyterrorystyczne, sekretarz obrony Donald Rums-
feld oświadczył, że żąda od prezydenta weta; żadnych pieniędzy, bo wszystko ma iść na tarczę anty-
rakietową. Tuż przed atakiem z 11 września sekretarz skarbu administracji Busha zawiesił uczest-
nictwo Stanów Zjednoczonych w działaniach, które miały na celu penetrowanie tak zwanych bez-
piecznych „portów" bankowych, przez które odbywało się pranie brudnych pieniędzy i zasilanie nimi
terrorystów. Niepodobna oczywiście powiedzieć, czy kontynuowanie przedsięwzięć poprzedniej ad-
ministracji i zaktywizowanie działań przeciw al Kaidzie miałoby jakikolwiek wpływ na przebieg
wydarzeń 11 września, zwłaszcza że pomiędzy sztabem bin Ladena a „uśpionymi" terrorystami, któ-
rzy z Hamburga wyruszyli, by dokonać morderczego dzieła, nie było bezpośredniej rozkazodawczej
łączności. Można jednak podejrzewać, że międzyagencyjna dyskusja na temat skoordynowania wy-
siłków antyterrorystycznych osłabiła skuteczność działań amerykańskich. Wydaje się też, że Bush
nie jest mądry po szkodzie, ponieważ powrócił do koncepcji tarczy, a na ostrzeżenia, że pokonanie
talibów nie jest równoznaczne z rozbiciem siatki antyterrorystycznej, może i nie jest głuchy, ale gło-
sy te lekceważy. Dodam jeszcze na marginesie, że „agresja wąglikowa" po sumiennych badaniach
została dosyć powszechnie uznana za dzieło jakiegoś samotnego antyamerykańskiego maniaka, który
miał dostęp do kolonii bakterii wąglika wyselekcjonowanych w Forcie Derrick.
.....
Reasumując: wieszanie psów na poprzedniej administracji nie wydaje się właściwe. Prezydent
Bush okazał się wprawdzie przywódczo w porządku, nie ma jednak żadnej dalszej wizji, za to Putin
umie wykorzystać dobrą passę. Świat nasz nie da się jak tort na kawałki pokroić na kadencje po-
szczególnych rządów czy prezydentów. Istnieje ciągłość procesów, które wykraczają poza granice
tych kadencji i jeśli się tego nie uwzględni, to się w ogóle nie wie, w jakim świecie się żyje.
****************************************************
Wrzący bigos
Czytam najnowszy numer „Bez Dogmatu” – o Panu Bogu nie wyrażają się tam dobrze, ziemska jego
reprezentacja, czyli Kościół, też jest raczej źle traktowana. Zastanowiło mnie jednak co innego, mianowi-
cie artykuł, którego autor radykalnie występuje przeciwko globalizacji, powiadając, że pozbawia ona
władzy instytucje wybieralne, faworyzuje natomiast niewybieralne, zwłaszcza wielkie potęgi finansowe.
Nie jest to całkiem nieprawdziwe: olbrzymie przepływy kapitału, poszukiwanie tańszych miejsc produk-
cji oraz niewykorzystanych obszarów popytu odbywa się jakby ponad granicami. Równocześnie mury
graniczne dalej istnieją i to, co się dzisiaj dzieje na przykład w Niemczech – myślę o przygrywce do wy-
borów kanclerskich – nie znajduje oddźwięku w mediach polskich, a o tym, co się dzieje w Polsce, nic
nie znajdziemy w informacji przekazywanej przez Niemców. Być w Unii to żadna nadzwyczajna wygra-
na losu – nie mamy jednak wyjścia. Ojciec Rydzyk z posłem Łopuszańskim to trochę reduta Ordona, z tą
różnicą, że Ordon, jak wiadomo ze sztuki Mrożka, ocalał. Czy euro stanie się lepiszczem dla państw
Unii? Nic mi w kościach nie szepce, czy to będzie ze zdrowiem dla Europy w ogóle, a dla Polski
w szczególności. Jestem przy tym przekonany, że przy wymianie walut, która obejmie trzysta kilkadzie-
siąt milionów ludzi, dojść musi do przekrętów. Kiedy NRD znikała z mapy, jej waluta z dnia na dzień
przestała istnieć. Siedziałem spokojnie na kilkuset tysiącach enerdowskich marek, które zostały przeka-
14
zane do polskich banków najzupełniej oficjalnie przez berlińską agencję praw autorskich. Na pytanie, w
jaki sposób będę mógł je wymienić, usłyszałem od Niemców, że wcale, bo transfer był nielegalny. Rację
mieli ci, którzy mi radzili, by dać możliwie wiele marek Polakom pracującym w Niemczech Wschodnich,
a oni wymienią je po kursie 1:1; wstyd mi było jednak tak postąpić. Podratował mnie trochę Balcerowicz
i mo-je marki wymieniłem, choć po znacznie gorszym kursie.
....
To jednak detale. Ważniejszy dziś się zdaje konflikt religii. Oczywiście i przed 11 września świat był
wielowyznaniowy i ten, kto coś czasem czytał, wiedział, że istnieją braminizm, szintoizm i buddyzm,
a w obszernym łonie chrześcijaństwa znaleźć można liczne Kościoły odłączone. Teraz jednak islamski
półksiężyc wzeszedł jak planeta i stał się nieprzyjemnie agresywny. Nie ma chyba współcześnie religii
monoteistycznej, która by się odznaczała tak straszliwym rozrzutem interpretacyjnym. Islamiści tłuma-
czą, że religia ta jest samą łagodnością i dobrocią, z drugiej strony pan Marian Hiller w „Bez Dogmatu”
wypisał z Koranu fragmenty, z których wynika, że miejsce ostatecznego pobytu dla nie-muzułmanów
stanowi gehenna i ogień piekielny; Greczyn czy Żyd, wszyscy tam trafimy! Nożyce rozwarły się gorzej
niż paszcza krokodyla. Wychodzi na to, że jednooki mułła okopany w Kandaharze nie wykracza wcale
poza ramy islamu. W Afganistanie zaczęło się od wysadzenia półtora tysiąca lat liczących posągów Bud-
dy, później minister kultury talibów przyszedł z potężnym młotem do muzeum w Kabulu, gdzie znajdo-
wało się mnóstwo czcigodnych i starożytnych eksponatów, i rozwalał jeden za drugim.
...
Zachód utrzymuje, że chodzi tylko o walkę z terroryzmem. Są jednak znawcy, którzy twierdzą, że jest
to przede wszystkim walka z Arabami, w dziewięćdziesięciu procentach saudyjskimi, którzy pod zielo-
nym sztandarem Proroka postanowili zjednoczyć islam i liczyli, że po ludobójczym pokazie z 11 wrze-
śnia uda im się to bez trudu; może czytali Huntingtona? Godzina prawdy wybiła teraz dla publicystów
amerykańskich, którzy milczkiem udawali dotąd, że Arabia Saudyjska to całkiem przyjemny kraj. Nie-
prawda: kraj ten zastygł w głębokich eonach, które nazwano u nas „ciemnymi wiekami”, Dark Ages.
Kiedy uchwalano Powszechną Deklarację Praw Człowieka, przedstawiciel Arabii, oczywiście książę –
jest ich tam ćma – oświadczył: my nie podpiszemy, jesteśmy bowiem z innej kultury. Rojenia o wspól-
nych wartościach i ludzkości jednakowo podległej globalizacji okazują się dość utopijne.
...
Kiedyś na jednej błonie czy kliszy fotograficznej można było zrobić kilka zdjęć; w świecie dzisiejszym
podobnie nakładają się na siebie walka w Afganistanie, spory w łonie islamu, biotechnologia. Panuje spo-
ry zamęt; w Polsce, na nasze nieszczęsne szczęście, uwikłani w niesmaczne i wręcz chamskie przepy-
chanki i spory polityczne, nie bardzo to odczuwamy. Jakiś duchowny powiedział u nas, że bombardowa-
nie samolotami pasażerskimi wieżowców Manhattanu było właściwie zasłużone, ponieważ w Berlinie
odbyła się Parada Miłości i dziewczęta obnażały podczas niej piersi. Co ma piernik do wiatraka? Łącza,
które następują na fali ogólnego zaćmienia umysłowego, dosyć mnie martwią. „Wyborcza” ma w niektó-
re dni prawie trzy czwarte miliona nakładu, jednak nawet jeśli każdy numer czytają dwie osoby – uzy-
skujemy półtora miliona czytających ją Polaków. A reszta? Pozostaje pod władzą telewizji, czyli Wiel-
kiego Brata.
...
...
W polityce światowej nastąpiła seria ruchów tektonicznych. Cios zadany 11 września potędze Stanów
Zjednoczonych miał charakter nie tylko lokalny. Jak kręgi po wodzie, rozeszły się po całym świecie fale
lęku. A lęk przekłada się w ekonomice na recesję. Ataki terrorystyczne sprowokowały też kroki represyj-
ne zwężające zakres praw obywatelskich, w Ameryce wyjątkowo szerokich.
15
...
Na to wszystko nałożyło się, żeby było weselej, klonowanie. Na klonowaniu zwierząt hodowlanych
można dobrze zarobić (z hodowli myszy nikt jeszcze nie wyżył); są już wyrośnięte sztuki rozpłodowe
najlepszych ras, poszły w tamtą stronę duże pieniądze. Jak ktoś jednak słusznie zauważył, rozum krów
ani cieląt nie daje się zbadać. Nie możemy mieć żadnej gwarancji – pozaetycznej – że klonowanie czło-
wieka się uda. Niestety wielu ludziom bardzo na nim zależy, ze względu na wątpliwą sławę. Co jednak
będzie, gdy się pojawi jakiś Grek czy Włoch, który, tuląc do piersi jednomiesięczne niemowlę, zawoła: –
Wyklonowałem je i jest zdrowe, a ta pani (tu wskaże ponętną niewiastę) wynosiła to dziecię w swoim ło-
nie? Jak udowodnić, że stało się tak, a nie inaczej? Powstała szansa blagowania, która ostrość obrazu
mocno zamąca.
...
...
Widzę wokoło miszkulancję łatwo zapalną; gdybym był nieostrożny, powiedziałbym, że może to wy-
glądać na przedproże trzeciej wojny światowej. Takie wojny zwykle się niewinnie zaczynają: jakiś Prin-
cip zabija arcyksięcia, Austria stawia ultimatum Serbii, Serbia je przyjmuje, ultimatum zostaje zaostrzo-
ne... Jak mawiają chirurdzy: wiemy, gdzie zaczynamy nacinać tkanki, ale nie wiemy, gdzie skończymy.
Z pewną satysfakcją spoglądam na moją metrykę, albowiem widzę, że niedługo zejdę z tego świata, który
wydaje mi się rodzajem kotła z bigosem, do którego dorzuca się, prócz kapusty i kawałków kaczki, bryły
wrzącej lawy i na pół wypalonego żużla.
****************************************************
Początek i koniec
W ubiegłym wieku, po klęskach futurologii pojawiło się porzekadło, że nic nie zmienia się tak bardzo jak
przyszłość. Obecnie jednak okazuje się, że taka sama reguła obowiązuje w stosunku do przeszłości. Mam przy
tym na myśli w obu tych przypadkach nie to, co skryte za dekadami ani to, co składa się na historyczne dzieje
naszego gatunku. Ambicje nasze urosły do tego stopnia, że usiłujemy pogłębić wiedzę o narodzinach Wszech-
świata a jednocześnie przewidzieć jego dalsze losy.
Zadanie wysondowania zjawisk sprzed piętnastu miliardów lat jest niełatwe i dlatego wciąż ze sobą
konkurują rozmaite hipotezy kosmogoniczne, pragnące ustalić, co było na początku. Ostatnio zaś rozzu-
chwaleni badacze nawet poczęli wysnuwać dość fantasmagoryczne koncepcje ukazujące to, co było jesz-
cze wcześniej. Jedna z ostatnich takich wizji sugeruje, że wszechświaty w liczbie mnogiej mogą nastę-
pować kolejno po sobie, aczkolwiek nie bardzo wiadomo, w jakim superczasie by się to odbywało, po-
nieważ każdy kosmos winien mieć czas własny, jako ograniczenie jego trwania od rozbłysku do zaga-
śnięcia w mrocznej nicości.
Dzieje naszego systemu słonecznego (szczególnie w wypadku Ziemi) są łatwiejsze do odtworzenia, ja-
ko element wszechświatowego ogromu. Wiemy, że nasze Słońce, podtrzymujące życie na Ziemi, rozja-
rzyło się nuklearnie wiele miliardów lat przed jego narodzinami. Słońce, jako pożar jądrowy, spala wodór
obracając go w hel. Co najmniej półtora do dwóch miliardów lat będzie jeszcze gorzało ognisko słonecz-
ne, rozgrzewające się w ciągu każdych stu milionów lat tak, że nasza ojczysta planeta będzie w tym okre-
sie zyskiwała mniej więcej jeden stopień Celsjusza.
Kiedy Słońce obróci prawie cały swój wodór w hel, rozedmie się w tak zwanego czerwonego olbrzy-
ma. Zanim jeszcze pochłonie ogniem najbliższe planety, takie jak Merkury i Wenus, przeciętna tempera-
16
tura na Ziemi osiągnie tysiąc osiemset stopni. Wskutek tego oceany zagotują się i wyparują. Powstała z
nich para wodna rozłoży się na tlen i wodór, który umknie w kosmiczną przestrzeń. Rzecz oczywista,
wszystko, co żywe, zginie znacznie wcześniej. Ziemska cywilizacja ma przed sobą jeszcze wiele milio-
nów lat istnienia, o ile sama się nie zgładzi w jednym z samobójczych zamachów wojennych, do których
ma taką słabość.
Można by powiedzieć, że stan Ziemi, całkowicie już martwej, nie bardzo powinien nas interesować.
Jednakowoż uczeni nie mogą poprzestać na zamknięciu sprawy w momencie likwidacji życia. Podług
najnowszych symulacji typu astrofizycznego, późny los naszej zmartwiałej planety nie daje się jedno-
znacznie określić. Rzecz w tym, że Słońce promieniuje kosztem swej masy i tym samym natężenie jego
grawitacji będzie słabło. Jeśli tak, Ziemia - przyciągana coraz słabiej przez Słońce - będzie się od niego
oddalała, wskutek czego może się znaleźć poza powierzchnią czerwonego olbrzyma słonecznego, nawet,
jeśli jego średnica wyniesie trzysta milionów kilometrów. Pociecha z tego co prawda niewielka, ponieważ
nawet nietknięte przez rozpuchłe Słońce życie na Ziemi musi zniknąć.
Inne symulacje sugerują jednak, że ostateczny los planety sprowadza się do tego, że będzie ona po spi-
rali zapadała się w czerwonym Słońcu i tym samym ulegnie definitywnemu zniszczeniu. Konkurujące ze
sobą hipotezy nie przynoszą nam jednoznacznego opisu przyszłych dziejów naszego globu i schodzą się
tylko w jednym punkcie: już za siedemset do ośmiuset milionów lat zaczną obumierać rośliny, co pocią-
gnie za sobą zgon wszystkich gatunków zwierzęcych. Życie rozwijało się na Ziemi od niespełna czterech
miliardów lat, zaś czas, w jakim będzie jeszcze mogło wegetować, jest daleko krótszy.
Nie musimy zbytnio martwić się odległą o milionolecia perspektywą ziemskiego bytowania, ponieważ
dręczące niedogodności egzystencji kumulują się już na naszych oczach. Jakkolwiek objaśnienie kolejno-
ści, w jakiej ziemskie życie będzie zamierało, nie wydaje się sprawą szczególnie pilną, możemy z pewno-
ścią orzec, że podobnie jak istnienie narodziło się pod postacią bakterii, zdolnych trwać miliardy lat
w najcięższych warunkach, tak samo też bakterie będą ostatnią generacją organizmów żywych, wegetują-
cą głęboko pod powierzchnią wyschłego i wypalonego globu, aż i one od słonecznego pożaru rozpadną
się na atomy. Kwintesencja powyższego opisu jest prosta: wszystko, co miało początek, ma też swój ko-
niec.
8 czerwca 2002
****************************************************
Psychologia mas
Dawno temu, bo jeszcze w roku 1895, uczony francuski Gustave le Bon opublikował książkę pod tytułem
Psychologia mas. Przedstawił w niej, bodajże po raz pierwszy, niezmiennie powtarzający się w historii fenomen
swoistego roztapiania się poszczególnych indywidualności w ludzkiej masie. Ukazał na przykładach, zaczerp-
niętych zwłaszcza z rewolucji francuskiej, w jaki sposób powstają stadne zrywy zbiorowości ludzkiej, w jak
niezwykłej mierze górują w nich emocje nad rozumem, jak bardzo nieuchronnie przekształca się dowolna
prawie jednostka, bez względu na jej wykształcenie i pochodzenie, w atom zbiorowego ruchu, który może za-
równo niszczyć jak dążyć ku jakimś ideałom.
Le Bon przekonująco udowodnił jednak, na podstawie bogatego materiału faktograficznego, że uru-
chomione masy w zasadzie działają destrukcyjnie, niszcząco i gwałtownie. Typowe dla poszczególnych
17
osobowości hamulce moralne roztapiają się niejako w burzy namiętności, która zdaje się całkowicie
zwalniać człowieka z tłumu od osobistej odpowiedzialności za czyny, ponieważ staje się on tylko anoni-
mowym elementem.
Psycholog francuski zajął się też ukazaniem okoliczności, w jakich powstają, zdobywają szacunek, pre-
stiż oraz sławę przywódcy mas. Podkreślał i ukazywał, że taki lider niejako sam sobie nadaje autorytet,
zwracając się do potencjalnych zwolenników w sposób prosty i kategoryczny, apelując do ich oczekiwań
i grając przede wszystkim na negatywnych emocjach słuchaczy. Przywódca taki nie argumentuje za po-
mocą rozumowania logicznego, nie ukazuje konkretnych dowodów przeciwko tym, których piętnuje, lecz
głosi swoje orzeczenia oszczercze, brutalne, oczerniające, oświadcza, iż posiada konkretne dane, ujaw-
niające przestępcze czynności przeciwników, ponadto zaś rzuca liczne hasła oraz obietnice, zapewniając,
jak wspaniale nagrodzeni będą ci, którzy za nim pójdą.
Le Bon rozróżniał dwie kategorie przywódców mas. Po jednej stronie dostrzegał apostołów, natchnio-
nych religijnie idealistów, wybitnych mówców; po drugiej natomiast postaci mniejszego kalibru, które
posługują się retoryką arogancji, nieustannie wysilonych powtórzeń, pomówień, oszczerstw, dzięki cze-
mu mobilizują i kierują w pożądaną przez siebie stronę gniew albo zawiść tłuszczy. Przywódcy tego dru-
giego rodzaju są historycznie bardziej ułomni, niejako tymczasowi, ponieważ wielokrotnie zdarzało się w
dziejach, że potrafili równie szybko zdobyć prestiż i zaufanie, jak potem je utracić, aby zniknąć z poli-
tycznej sceny.
Praca Le Bona była jedną z pierwszych prób ukazania roli, którą w pewnych okolicznościach odgry-
wają masy dochodzące do władzy. Władzę tłumu nazywamy i dzisiaj ochlokracją. Może ona w sposób
paradoksalny, lecz prawdziwy zmierzać ku krótko triumfującej wzniosłości, moralnie ponadprzeciętnej,
jak i wyżywać się w morderczych szałach. W taki sposób masy ludzkie poruszają się w skrajni pomiędzy
anarchią i zniewoleniem. Francuski psycholog twierdził, że łagodnych, dobrze im życzących władców
masy lekceważą, mając ich za słabych. Natomiast łatwo padają łupem tyranów, którym długo pozostają
wierne i wznoszą pomniki chwały.
Kiedy streszczam, bardzo lakonicznie zresztą, pracę Le Bona, którą nabyłem w niemieckim tłumacze-
niu, nie mogę pominąć wstępu, napisanego przez profesora Walthera Moede. Uczony ów dłuższe wywo-
dy na temat dezaktualizacji Psychologii mas zamknął akapitem, w którym zapewnił, że pesymistyczne
mniemanie Le Bona o słabości i zmienności drzemiącej w masach zostało ostatecznie obalone. Przekre-
śliła je nowa epoka w historii Niemiec, stanowiąca najpotężniejszy dowód, iż istnieć może masowy ruch
powołujący naród pełen najwyższych wartości, na którego czele staje odpowiedzialny za swoją histo-
ryczną misję Führer, uosabiający niezmienne moce rasy, krwi i ojczystej ziemi. Nie sądzę, ażeby była
przypadkowa data, jaką autor tej przedmowy umieścił pod swoim tekstem a mianowicie lato trzydzieste-
go ósmego roku w Berlinie.
Zachwyty nad promienną przyszłością, ku jakiej Führer prowadzi Niemcy, stanowią prawdziwy wzo-
rzec czarnego humoru, ponieważ przedmówca książkę o gotowej się ujawnić nikczemności mas ludzkich
skrytykował na przedprożu katastrofy, w jaką Trzecia Rzesza Hitlera obróciła Europę i część Eurazji.
Nie wiem, czy warto dodawać, że książka Le Bona pozostała aktualna i że ukazany w niej przywódczy
prymitywizm, który umie rozpalić czczymi słowami ludzkie nadzieje, nadal może odegrać niepoślednią
rolę, sprowadzając całe narody na manowce.
18
****************************************************
0 starych i nowych rozmowach
ze Stanisławem Lemem
Pierwsze rozmowy ze Stanisławem Lemem przeprowadziłem pomiędzy listopadem 1981 roku
a sierpniem roku 1982, w atmo-sferze pełnego napięć oczekiwania na nieuchronną wówczas -zdaniem pi-
sarza - katastrofę polityczną kraju oraz w pierwszych miesiącach stanu wojennego, który dla obu roz-
mówców był okre-sem wyjątkowo bolesnym. Złożyło się na nie kilkanaście spotkań przy magnetofonie
w domu pisarza w Krakowie, a ich zewnętrz-nym kontekstem była brutalna pacyfikacja wolnościowych
dążeń społeczeństwa. Być może - paradoksalnie - pierwsza edycja rozmów mogła powstać tylko w tym,
a nie innym czasie, gdyż Lem - poruszony do żywego zachodzącymi wypadkami i wytrącony z normal-
nego rytmu pracy - właśnie w tych rozmowach odnajdy-wał ucieczkę i możliwość zdystansowania się
wobec agresywnej rzeczywistości.
Wkrótce potem, nie mogąc znieść sytuacji w Polsce, Stanisław Lem wyjechał za granicę na kilka dłu-
gich lat, by powrócić dopiero po upadku komunizmu. Rozmowy ukazały się w 1987 roku w Wydawnic-
twie Literackim, a ich wydanie poprzedziła wcześ-niejsza o rok edycja niemiecka pt. Lem ueber Lem. Ge-
spraeche, opu-blikowana w Insel-Suhrkamp Verlag. Na skutek ingerencji cen-zorskich wydanie polskie
zostało okrojone o rozdział Czarna bez-wyjściowość sytuacji oraz okaleczone serią drobniejszych cięć,
we fragmentach dotyczących oceny ówczesnych wypadków w kraju.
W obecnej edycji przywrócono książce jej integralny kształt, zarazem jest ona pozycją w zasadzie no-
wą, gdyż zawiera około 180 stron tekstu nigdzie dotąd nie publikowanego. Zastanawiając się bowiem nad
kształtem wznowienia, doszliśmy wraz ze Stani-sławem Lemem do wniosku, że czas dzielący oba wyda-
nia prowo-kuje do licznych aktualizacji - ze względu na inną już sytuację polityczną w kraju i na świecie,
dynamiczny postęp na polu nauki oraz głębokie przemiany cywilizacyjne, które zawsze stanowiły główny
przedmiot zainteresowania pisarza. Dodatkowe rozmowy, nagrane we wrześniu oraz grudniu 2001 roku,
pozwoliły na wzbo-gacenie wcześniejszych Rozmów ze Stanisławem Lemem o trzy nowe rozdziały (Lube
czasy, Wizja lokalna, Summa, czyli panta rhei). Rozdział pt. Czas nieutracony został uzupełniony o skre-
ślo-ne przez cenzurę partie, poświęcone reminiscencjom lwowskim z okresu „sowieckiego", przywrócono
także wspomniany już wyżej rozdział, zawierający przemyślenia pisarza na temat sytuacji Polski w dobie
stanu wojennego.
Obecne wydanie Rozmów jest zatem pozycją szczególną, ponieważ jej partie „historyczne", które
w wielu miejscach zacho-wały zdumiewającą aktualność, zyskują dopełnienie i komentarz w nowych
partiach tekstu, przynoszących spojrzenie Lema na zja-wiska końca XX i początków XXI wieku. Pisarz
dokonuje po-nownej „wizji lokalnej" swoich czasów, analizując najważniejsze kwestie cywilizacyjne,
naukowe, polityczne, kulturalne i obyczajo-we. Z równą werwą intelektualną jak w czasach stanu wojen-
nego weryfikuje własne sądy sprzed dwudziestu lat, zastanawia się nad konsekwencjami ówczesnych
wydarzeń, Formułuje nowe kon-cepcje i hipotezy, a zarazem ponownie - choć nie mniej surowo niż daw-
niej - „wymierza sprawiedliwość widzialnemu światu".
19
Pierwsze wydanie naszych rozmów miało nosić tytuł Tako rze-cze... Lem, jednak z powodów bliżej nam
nie znanych i dziś już za-pewne niezrozumiałych ukazało się jako Rozmowy ze Stanisławem Lemem.
W obecnej edycji, dążącej do przywrócenia książce jej pierwotnych kształtów, wracamy do tytułu, który
wówczas -w epoce wielkiego przełomu - wydawał nam się bardziej atrak-cyjny, więcej znaczący i ade-
kwatny do zawartości książki.
Wbrew pozorom, kompozycja tomu nie odpowiada rzeczywiste-mu porządkowi rozmów, a raczej gło-
śnych medytacji tego wyrafi-nowanego intelektualisty, wybitnego pisarza, autora wielu nie-
za-pomnianych książek, które stały się elementarzem kilku pokoleń Polaków. Materiał zgromadzony
w tym wydaniu stanowi zaledwie dwie trzecie tekstu uzyskanego w wyniku przeniesienia rozmów na pa-
pier. Jeden rozdział, znacznie lżejszy gatunkowo i nie pasu-jący do kompozycji książki, a także spore
partie dyskursywne, za-wierające powtórzenia, addenda, niezliczone dygresje oraz okazjo-nalne wątki,
musiały pozostać w szufladzie. Nawet w obecnym, poszerzonym znacznie wydaniu nie ma dla nich miej-
sca.
Stanisław Lem jest rozmówcą tyleż wdzięcznym, co kłopotli-wym. Jego nieokiełznany temperament
gawędziarza i polemisty, a przede wszystkim nieprawdopodobnie rozległy horyzont wiedzy, penetrującej
najbardziej wysunięte przyczółki współczesnej na-uki, a częstokroć nawet przekraczającej jej aktualne
rozpoznania, nie pozwoliły na narzucenie mu w miarę jednolitej, uporządkowa-nej linii myślowej i utrzy-
manie go w ryzach konwencjonalnego dyskursu. Autor Summy Techologiae nieustannie łamał wszelkie
a priori uzgodnione osie tematyczne i problemowe, prowadząc często - równolegle do porządku rozmo-
wy narzucanego przez ko-lejne pytania - jakby dialog z samym sobą, a zarazem z najnow-szymi teoriami
i koncepcjami, które zrodziła przyrodoznawcza i antropologiczna refleksja naszej doby. Aby podjąć
prawdziwie partnerską i kompetentną dyskusję naukową z Lemem, niezbęd-ny byłby poziom wiedzy, ja-
ką dysponują wyłącznie połączone ze-społy ekspertów kilkunastu dyscyplin nauk ścisłych. Taką wiedzę
zaś posiada tylko jedna osoba w kraju - właśnie bohater tej książki. Dlatego zapewne tak często sam sobie
stawiał - niejako ponad moją głową - pytania, mnożył wątpliwości i poszukiwał satysfakcjonujących go
rozstrzygnięć.
Układ tej książki jest efektem przekomponowania i uporząd-kowania magmowatej materii prowadzo-
nych przez nas rozmów -pełnych dygresji, skojarzeń i swobodnych dywagacji. Lecz żaden porządkujący
zabieg nie zatrze specyfiki efektownego i żywego stylu Lemowej gawędy - tryskającej fajerwerkami
anegdot, żar-tów oraz paradoksów, ale przecież podejmującej konfrontację z najtrudniejszymi pytaniami
naszej doby; pełnej swady, brawury i przeskoków myślowych, ale zawsze pozostającej w obrębie
pro-cedur naukowego myślenia o świecie.
Tako rzecze... Lem jest pasjonującą i barwną opowieścią o ży-ciowych losach i artystycznej drodze Sta-
nisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze; przynosi rozważania na temat współcze-
snej sytuacji nauki i kultury oraz miejsca człowie-ka w tworzonej przez niego cywilizacji; roztrząsa pod-
stawowe kwestie polityczne i społeczne, jakie stawia przed nami obecny -wrzący jak lawa - świat; pra-
gnie zgłębić tajemnice kosmosu i prawa, jakie nim rządzą; rozważa możliwości i ograniczenia
po-znawcze istoty ludzkiej; formułuje filozoficzną diagnozę aktualne-go dorobku myślowego i kulturo-
wego ludzkości.
20
W jakim stopniu problemy podjęte na tych kartach przez wciąż zdumiewającego nas rozległością swojej
erudycji i intelektu-alną żywotnością pisarza-filozofa pozwalają nam dotrzeć do źródeł wiedzy na temat
kosmosu, ludzkiej cywilizacji oraz duszy miesz-kańca ziemskiego globu w początkach nowej ery, przyj-
dzie rozsą-dzić samemu czytelnikowi. Warto jednak - czytając tę książkę -pamiętać, że jest ona nie tylko
próbą bilansu myślowej drogi pisa-rza, ale również uzupełnieniem i autokomentarzem do jego rozwa-żań,
które już od prawie pół wieku - na przemian w groteskowej, realistycznej, fantastycznej, eseistycznej oraz
filozoficzno-teore-tycznej tonacji - podejmuje w swoich kolejnych utworach. Tom Tako rzecze... Lem,
który właśnie oddajemy Państwu do rąk, jest więc tylko tym, czym być może - zapisem rozmów, prze-
prowadzo-nych w nadziei, że pomogą nam zrozumieć sens tej niezwykłej przygody, jaką jest egzystencja
każdego z nas, ludzi, i innych mieszkańców ziemskiego globu, a także dzieje całego wszechświa-ta, który
wynurzył się z nicości. Stanisław Lem odpowiada tutaj tylko na te pytania, na które odpowiedzieć mógł,
chciał i zdążył, gdyż inaczej - jak powiedział z rezygnacją w trakcie jednego ze spotkań, zanurzony
w półmroku i obłokach tytoniowego dymu, po-między włączonym magnetofonem, regałami ciężkimi od
książek i zmęczonym rozmówcą - „musielibyśmy tak rozmawiać do końca świata". Wiele jest bowiem
jeszcze pytań i odpowiedzi, z który-mi byłby w stanie i chciał się zmierzyć, ale czas Mędrca - w przeci-
wieństwie do czasu wszechświata - nie jest nieskończony.
Stanisław Bereś
Kraków, 9 kwietnia 2002
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Summa, czyli panta rei
Bereś: Zastanawiam, czy pan wie, że w pierwszym wydaniu naszych rozmów znalazł się rozdział,
który powstał sam z siebie. Otóż na taśmach było tyle narzekań na świat, który pana irytuje i nie
docenia, że złożyłem to wszystko do kupy. Powstał rozdział, który liczył sobie – bagatelka – 50
stron. Miał nosić tytuł „Pisarz niedopieszczony”, ale w ostatniej chwili zmieniłem go na „Księga
skarg i wniosków”. Czy świat się od tamtego czasu poprawił?
To znaczy, czy zaczął mnie doceniać? Oczywiście, że nie! Moja rola w kulturze i nauce była przez
dziesiątki lat (jakkolwiek stawałem się coraz bardziej popularny) jakoś dziwnie spaczana. Wyszło o mnie
szereg książek po niemiecku, a po polsku nie ma właściwie żadnej monografii, tylko jakiś bełkot o scien-
ce fiction. Jeden Jerzy Jarzębski próbował coś sensownego o mnie napisać, do czego zresztą musiał się
zdrowo podkształcać w fizyce, teorii informacji i trochę w astrofizyce, ale ponieważ jest człowiekiem
przeciążonym pracą, powstała z tego niewielka objętościowo książeczka. Na szczęście systematycznie pi-
sze posłowia do moich Dzieł zebranych. Większa ich cześć już została wydana przez Wydawnictwo Lite-
rackie. Książka Małgorzaty Szpakowskiej zdecydowanie mnie zawiodła. Jedyne, co mi osłodziło te przy-
krości, to fakt, że w niemieckiej encyklopedii figuruję nie jako autor science fiction, ale jako filozof. Po
prostu!
U nas natomiast wszystko jest postawione na głowie. Kiedyś zaproszono mnie na konferencję nauko-
wą, odbywającą się częściowo na Uniwersytecie Jagiellońskim, a częściowo w Wydawnictwie Literac-
kim. Jarzębski mówił rozsądnie, kilka innych osób też mówiło roztropnie, ale potem wyszła jakaś niewia-
sta i zaczęła gadać od rzeczy, że pewna planeta w mojej powieści jest kobietą. To było tak okropne, że
już więcej nie poszedłem. Druga część tej konferencji odbyła się w Szczecinie, a trzecia w Niemczech.
21
Wtedy Jarzębski mówi do mnie: „Proszę pana, my te materiały z sesji przeselekcjonujemy i wydamy, do-
brze?” Więc ja na to: “Proszę bardzo”. Minęło właśnie dwa i pół roku i nic nie zostało wydane. Czy to
zachęcałoby pana do wysiłków intelektualnych?
A co myśli Stanisław Lem, kiedy zagląda do poważnych prac literaturoznawczych i czyta
o swoim pisarstwie jako modelowym przykładzie postmodernizmu?
Odkładam to do ciemnego kąta, ale na ogół nawet ich nie otwieram.
Ale nie może pan lekceważyć faktu, że wszyscy poważni badacze sytuują pana prozę w obrębie
postmodernizmu...
To śmieszne, bo kiedy pisałem swoje książki, nie było jeszcze żadnego postmodernizmu.
Ale to wcale nie znaczy, że z tego powodu nie można być postmodernistą. Pan Jourdain też nie
wiedział...
(zniecierpliwiony) Ale mnie to w ogóle nie obchodzi! Jestem człowiekiem wolnym, piszę więc to, co
chcę i potrafię. Jeśli mnie zainteresowało, co może chcieć wypowiedzieć inteligentny i rozumny kompu-
ter, starałem siebie na jakiś czas przerobić na takie urządzenie, ale żebym miał się przejmować jak to ktoś
klasyfikuje, to już przesada. Te wszystkie systematyki i klasyfikacje mnie w ogóle nie obchodzą.
Kaczka na stawie też nie wie, że jest kaczką, i jest to sytuacja naturalna, ale jeśli wybitny intelektu-
alista mówi, że nie interesuje go, w obrębie jakiego ruchu umysłowego się sytuuje, to jest to już
oznaka...
(przerywa) Prace całej tej szkoły spod znaku Derridy i Lacana znam, chociaż na wyrywki. I powiem
panu, że ja w to nie wierzę! (dobitnie) Nie wie-rzę! Supersawantki amerykańskie wypełniały jakiś czas
temu “Science Fiction Studies” krytycznymi recenzjami mojego Kataru, widzianego właśnie przez mi-
kroskopowe okulary Lacana i Derridy. Powiem krótko: to było dla mnie wybitnie mało czytelne. Napisa-
łem kiedyś krótki artykuł, w którym postawiłem tezę, że jeżeli wszystko, co pisze Derrida jest na serio,
musi podlegać to testowi samozwrotności. A zatem do jego tekstów też należy zastosować ten sam zespół
powątpiewań. Ale wtedy ta metodologia się rozpada. Przestałem to wszystko czytać, bo stoję obecnie na
tym samym stanowisku, co Wojciech Skalmowski, że to jest ideologia wyłożona sposobem talmudycz-
nym, polegająca na rozszczepianiu włosa na ośmioro.
Wszędzie teraz szerzy się niekompetencja. W “Gazecie Wyborczej” na stronach popularyzacji nauki
piszą o rzeczach, o których często nie mają zielonego pojęcia. Na dodatek nikt tego nie czyta. Czasem
mam poczucie, że mówiłem przez pół wieku po chińsku, bo nikt niczego nie zrozumiał, ani nie zapamię-
tał.
Ale w przeciwieństwie do wielu ludzi pióra może pan mieć absolutną pewność, że cokolwiek zosta-
nie na tym stole, bez żadnych wątpliwości zostanie pieczołowicie zebrane, opracowane i wydruko-
wane w Dziełach zebranych.
Wie pan, ale jak biorę do ręki dwa tomy leksykonu encyklopedycznego Literatura polska, wydanego
w nakładzie dwustu tysięcy egzemplarzy i przerzucam stronę po stronie, widzę tu szalenie dużo książek,
które zmarły wraz ze swoimi autorami. Ten wodospad książek, spływający ze stołów, jest po prostu gi-
gantyczny. Trudno sobie nie pomyśleć, że u nas panuje jakaś ogromna amnezja.
Owszem, spotkały mnie przez te lata rozmaite splendory, honory, ordery, to i tamto, ale ciągle mam
dziwną świadomość, że to, co napisałem, poszło na marne. No, nie powiem, zdarzają się człowiekowi
22
drobne przyjemności, jak wtedy, gdy na moim benefisie w Teatrze Stu odczytano list od marszałka sej-
mu, Marka Borowskiego. Zaczynał się słowami: „Apentuła niewdziosek, te będy gruwaśne...”. Wtedy
pomyślałem sobie z respektem: “Ooo, ten to mnie czytał!”. Bo to jest cytat z opowiadania o Elektrybałcie
z tomu Bajki robotów. Poza tym pewnie słyszał pan, że na naszym osiedlu kilka ulic ma być nazwanych
imionami niektórych moich bohaterów?
(gwiżdże z podziwem) Nie słyszałem. Ale to mi się podoba! No i jakie są propozycje?
Ulica Elektrycerzy podoba się panu?
Bardzo. Mówię serio. To już nie wiem co panu potrzeba? Jest pan w światowych encyklopediach,
tłumaczą pana na wszystkie języki w milionowych nakładach, we własnym kraju ulice będą nosić
nazwy z pana książek, a reżyser “Titanica” pracuje w Hollywood nad “Solaris”. To czegóż chcieć
więcej ? No, chyba, że Cameron kupił prawa do tej książki po to, żeby je mieć, ale nie po to, żeby ją
ekranizować?
Producentem jest rzeczywiście Cameron, ale reżyserować będzie Steven Soderbergh, który niedawno
dostał Oscara. Ale mówiłem panu, że w umowie jest zastrzeżenie, że mi się w ogóle nie wolno mieszać
do tego filmu?
I bardzo dobrze. Bo by się pan kłócił jak z Tarkowskim i zaraz byłyby jakieś kłopoty.
Oni tego wcale nie wiedzą, że ja się z nim pożarłem. Tarkowski był bardzo bogatą osobowością, ale je-
go Solaris to film (z naciskiem) bez-na-dziej-ny, mimo, że sam. Niestety, facet był uparty jak dziki osioł.
(ze śmiechem) No to niech się pan jeszcze poskarży. Co tam jeszcze panu ekranizują w Hollywood?
(niepewnie) Noo, potem sprzedałem Niemcom prawa do sfilmowania Kataru, ale nie wiem, po co.
Chyba tylko dlatego, że Szczepański był autorem świetnego scenariusza.
I kiedy książka będzie ekranizowana?
Za dwa lata. Oni dopiero zbierają na to pieniądze. Dotąd wystarczyło im tylko na zaliczkę.
(ciągle rozweselony) To niech pan powie jak jeszcze pana nie świecie nie doceniają…
To wcale nie jest do śmiechu. Pamięta pan z Summy technologiae rozdział Dwie ewolucje o paraleli-
zmie między ewolucją naturalną biologicznych systemów i maszynami? Dostałem niedawno ze Stanów
książkę Georga Dysona pt. Darwin among the machines. The evolution of global intelligence (Darwin
wśród maszyn. Ewolucja ziemskiej inteligencji), którą napisał syn znanego fizyka Freemana J. Dysona. To
jest porządna praca, ale on ją opublikował trzydzieści lat po mnie! Czy chociaż pies z kulawą noga wie o
tym? Co, miałem do niego napisać list: “Panie Profesorze, ale ja byłem pierwszy!”. No więc się nawet nie
odezwałem. Czy ciągle mam z kimś chodzić na udry i upominać się, że powinni byli zaznaczyć, że ja to
przed nimi wymyśliłem? Poza tym bardzo mnie poruszyło, że nikt na Zachodzie (oczywiście poza Niem-
cami) nie odważył się przełożyć tej książki. Ani Ameryka, ani Francja.
A Rosja?
Oni? Oczywiście! Jak byłem w Moskwie, gdzie mieszka trzech laureatów Nagrody Nobla, do wszyst-
kich trzech byłem zaproszony. A w Polsce? Gdzie są ci laureaci nauk ścisłych?! Gdy do Krakowa przy-
jeżdżają Rosjanie, Ukraińcy lub Niemcy, zaraz mówią: “Mądry starcze, jak żyć? Na czym polega istota
człowieczeństwa?”. Polacy takich pytań nie zadają mi nigdy! Przychodzą głównie młodzi ludzie, którzy
bardzo chcą zrobić karierę literacką.
Ja nie mam zamiaru robić kariery literackiej, więc ich panu zastąpię.
23
(nieufnie) No dobrze, a w jaki sposób?
Siedzę przed panem jak przed mądrym rabinem i mówię: “Rebe, nie mam dużo czasu i ty nie masz
dużo czasu. Powiedz mi w kilku zdaniach, co mam robić, żeby się nie pogubić i nie zmarnować ży-
cia”? Jak brzmiałaby odpowiedź?
Zawsze starać się zachować intelektualną suwerenność i próbować wyrobić sobie absolutnie własny
pogląd na wszystkie rzeczy bliższego i dalszego świata. Czytać wyłącznie pierwszorzędnych autorów i
pierwszorzędne dzieła, również w literaturze, by u kresu życia móc powiedzieć tak, jak słynny matematyk
Niels Abel, który w wieku dwudziestu paru lat wymyślił całki eliptyczne: “Czytałem tylko mistrzów,
nigdy uczniów”. Iść w ślad za wielkimi rozpoznaniami naukowymi i starać się znaleźć pośród nich, ale
nie po to, by wypełniać księgi bełkotem. Wreszcie, być racjonalistą krytycznym, który połknął Poppera
i Wittgensteina, więc nie dać się łatwo wziąć na haczyk nowości, bo wszędzie są mody, nie tylko w stro-
jach. One wszystkie jednak przemijają i zostawiają za sobą wykołowanych, którzy za bardzo w nie uwie-
rzyli. Pamięta pan jak Gombrowicz próbował dogonić Sartre`a? A niech pan zobaczy, dziś z Sartre`a nie
zostało nic, zupełnie.
A czy pan pamięta, jak kiedyś mówił mi pan, że czuje się w kraju jak Gombrowicz w Argentynie -
wykorzeniony, na marginesie. Ale przecież tak już dziś nie jest. Każde zagraniczne pismo naukowe
może pan sobie sprowadzić, już nie jest pan jak Robinson Crusoe. Nie ma powodu do narzekań.
W Niemczech mam o wiele wyższe nakłady niż w Polsce.
To się powinien pan cieszyć, bo tam lepiej płacą.
(ironicznie) Ooo, niech pan spróbuje wyciągnąć od zagranicznych wydawców pieniądze, to zobaczy
pan, jaka to przyjemność.
Obecnie żaden markowy pisarz nie funkcjonuje na światowym rynku książki bez agentów literac-
kich. To oni za niego wyciskają pieniądze z wydawców.
Naturalnie mam swoich agentów literackich, ale to jest bardzo skomplikowane. Mój najwierniejszy
przedstawiciel, pan Thadewald, mieszka w Niemczech. Zawsze wykazywał najwyższą akuratność, acz-
kolwiek nigdy nie był znawcą prawa autorskiego. Pod względem aktywności finansowej był jednak ab-
solutnie niezawodny i niezastąpiony. Dawniej pracował w urzędzie finansowym, teraz przeszedł na eme-
ryturę. Niby formalnie mam reprezentanta w Stanach, z prestiżowej agencji Artists Menagement Group,
ale on zajmuje się głównie sprawami filmowymi, więc interesy nie przekraczające sumy paru tysięcy do-
larów niespecjalnie go interesują. Mam swoje ambasady w Rosji, ale Rosjanie płacą słabo, więc nie truję
sobie tym głowy, wychodząc z założenia, że ziarnko do ziarnka uzbiera się miarka. Zresztą z rosyjskim
agentem porozumiewam się wyłącznie po angielsku. Śmieszne to wszystko, prawda?
A pan dr Rottensteiner, który pana reprezentował w Austrii?
Dr Rottensteiner był moim agentem, dopóki nie poznaliśmy się osobiście. To były zresztą trudne czasy,
ja jeszcze wtedy nie miałem wielu tłumaczeń, a on z rzadka tylko wpadał do Polski. Nie był zresztą za-
wodowym agentem literackim, ale wprowadził mnie na światowe forum poprzez Anglię, co udało się po
wydaniu Solaris, którą przetłumaczono z francuskiego na angielski. Skądinąd na podstawie tego przekła-
du Soderbergh musi teraz robić swoją ekranizację. Napisał do mnie jakiś czas temu profesor Philmus
z Uniwersytetu Concordia: “Na miłość boską, niech pan coś zrobi, to nie jest porządne tłumaczenie”.
Okazuje się jednak, że nie można już nic zrobić.
24
Ciekawe, stereotyp Lema, to wyobrażenie człowieka, który znakomicie radzi sobie z agentami,
umowami i zarządza sprzedażą swoich książek niczym kapitalista kopalnią.
A widzi pan, jest inaczej, ja w ogóle sobie z tym nie radzę i bardzo bym chciał żeby ktoś zdjął z mojej
piersi ten kamień młyński. Na razie nauczyłem się jednego: najgorsi agenci to tacy, którzy zbyt przywią-
zują się do moich honorariów, by móc się z nimi rozstać. (po namyśle, pijąc herbatę) Ale może jeszcze
gorsi są “baloniarze”.
A jak mniej więcej wygląda ten pański interes zagraniczny w nakładach?
W tej chwili w Niemczech mam łącznie ponad siedem milionów nakładu, w Rosji tyle samo, z tym, że
po upadku Sowietów same tylko moje Dzieła zebrane ukazały się w trzech reedycjach - pierwsze ich wy-
danie miało chyba dwieście tysięcy nakładu. Oni zmienili zresztą sposób wydawania i pojawił się rodzaj
rosyjskiego pocketu. Papier jest byle jaki, ale książka jest. W Ameryce moje książki sprzedają się umiar-
kowanie, największym powodzeniem cieszy się, nie licząc oczywiście Solaris, Cyberiada. Właściwie tyl-
ko Francuzi, którzy nie lubią importu, okazali się odporni na Lema. Na przykład w Hiszpanii jestem dużo
bardziej znany niż we Francji. Ale Hannah Arendt musiała umrzeć, żeby wydano jej pierwszą książkę we
Francji.
Ja jestem na tyle wrażliwy językowo i na tyle znam niemiecki, że potrafię odróżnić przekład wybitny
od miernego. Najlepszą moją tłumaczką na niemiecki była Austriaczka Irmtraud Zimmerman-Gölheim,
która niestety bardzo młodo umarła. Zdolna była, tłumaczyła też znakomicie Białoszewskiego. Kiedy
spotkaliśmy się, przyszła z workiem turystycznym. Mówiła taką samą polszczyzną jak ja. Była absolut-
nym fenomenem lingwistycznym, bo nauczyła się polskiego w niewiarygodnie krótkim czasie. Tłuma-
czyła Bajki robotów, Kongres futurologiczny i Solaris, zachowując niezwykłą bliskość wobec orygina-
łów. Przekonałem się zresztą wtedy, że jest bardzo wiele rozmaitych i jednakowo dobrych metod tłuma-
czenia, ponieważ mój świetny amerykański tłumacz Michael Kandel, który przełożył Cyberiadę, śmiało
parafrazował, rozbijał transpozycje i oddalał się od tekstu, ale nigdy nie gubił jego ducha. To było zresztą
szalenie trudne.
Niestety, jest rzeczą przykrą, że tłumacze często mają dewiację egotyczną, co znaczy, że sami chcieli-
by pisać. (ze śmiechem) Dlatego właśnie Kandel, zamiast tłumaczyć, zaczął później pisać okropnie nie-
dobrą fantastykę. Ale mniejsza z tym. Tutaj widzi pan pierwsze rosyjskie wydanie Summy technologiae,
którą wyposażono w ochronny wstęp pewnego akademika radzieckiego oraz zakluczitielnoje posłowie
drugiego, po to, żeby wyjaśnić, że ja jednak tego i owego nie dociągnąłem. Oni nie mieli kłopotów finan-
sowych z tym wydaniem, więc tłumaczył dziesięciosobowy sztab ludzi między innymi Gromowa i uzna-
ny astrofizyk rosyjski Panowkin... Później moim najlepszym tłumaczem w Rosji stał się matematyk Szi-
rokow, który przełożył mi utwory groteskowo-humorystyczne, znajdując doprawdy nadzwyczajne ekwi-
walenty językowe. Gdy trzeba było przełożyć Summę technologiae na niemiecki, znakomitym tłumaczem
tekstów naukowych okazał się Friedrich Griese, ale doszło do awantur, bo on zażądał jakiegoś specjalne-
go honorarium, gdyż pracował samotnie, a nie w zespole, jak w Rosji. Doktor Unseld bardzo się przed
tym bronił, wtedy Griese zagroził, że w takim razie będzie tłumaczył „na kolanie”. Unseld przez długie
lata nie mógł przeboleć tego honorarium, ale książka miała w Niemczech powodzenie, bo wyszły dwa
wydania, a potem jeszcze “chodziła” jako pocket. Później w NRD usiłowali znaleźć tłumacza do tej
25
książki, który by nie pracował za dewizy, jednak w końcu musieli za ciężkie marki zachodnie odkupić
prawa na wydanie licencyjne.
Słyszałem, że niekiedy wyrzuca pan za drzwi dziennikarzy. Kiedy ich to spotyka?
Bywam srogi, rzeczywiście, i faktycznie od czasu do czasu zrzucam kogoś ze schodów. Oczywiście nie
dosłownie, tylko w przenośni. I w ogóle niechętnie udzielam wywiadów, ponieważ nie lubię odpowiadać
na idiotyczne pytania, a przede wszystkim nie widzę powodu, żeby ktoś zarabiał pieniądze kosztem mo-
jego czasu. Chętnie za to wygłosiłbym wykład dla fizyków, mniej chętnie dla humanistów.
A gdyby zgłosiła się do pana prestiżowa uczelnia i powiedziała, że chce u pana zamówić serię wy-
kładów-ekspertyz?
Już to parę razy robiłem, bo co jakiś czas zgłaszają się do mnie jakieś instytucje naukowe, ale żeby to
stale robić? Nie! Ja jestem przeciążony, a poza tym mam przecież osiemdziesiąt lat. Samo odwalanie ko-
respondencji to już jest ciężka praca, której sam nie mogę podołać. Niech pan zobaczy, tu na ścianie wisi
szarfa Bractwa Gutenberga. Kiedy zwrócili się do mnie, prosiłem ich żeby dali mi spokój, bo naprawdę
nie mam już na nic czasu, a oni na to: “żadnych obowiązków”! Przynieśli mi dyplom, więc go sobie po-
wiesiłem. Ale teraz już piszą: “Mamy nadzieję, że Pan do nas przyjedzie, będzie uczestniczył, coś wygło-
si”. Czyli kolejna pułapka. A ja już niczego nie chcę wygłaszać i skóra mi cierpnie już na samą myśl o
tym, co Wydawnictwo Literackie wymyśli na program mojego jubileuszu. To jest przerażające!
We Wrocławiu istnieje Salon profesora Dudka, w którym raz w tygodniu spotyka się kilkudziesię-
ciu uczonych różnych dyscyplin, by przez kilka godzin dyskutować do upadłego nad jakimś pro-
blemem. To by powinno pana zainteresować?
W tej chwili już nie. Jestem już na to za stary, bo nie ustoję czterech godzin w ogniu dyskusji. Poza
tym zauważyłem, że u nas we wszystkich dyscyplinach naukowych, co jest bardzo nieprzyjemne, ujawnia
się wyjątkowo dużo zawiści, a nawet nienawiści. Więcej niżby wypadało. Dostrzegam znacznie więcej
złej woli niż dokonań. Nie mówię już o tym, że polscy uczeni zbyt często posługują się wiadomościami
już przetrawionymi... Dlatego nie lubię już nigdzie chodzić, wygłaszać kazań i pouczać. Z poczucia obo-
wiązku przyjmuję tylko czasem dziewczyny i chłopców ze studium literackiego. W Sowietach też były
takie szkoły dla pisarzy. Jak przychodzą, zachowuję się jak Gombrowicz, który mówił do adeptów tego
typu szkół: “uciekajcie drzwiami i oknami”.
Ja słyszałem coś innego od przyjaciół, którzy tam wykładają. Oni mówią, że dość chętnie się pan
u nich udziela...
(sceptycznie) Eee tam!
Z tym, że potwierdzają, iż faktycznie z dużym zaangażowaniem zniechęca pan ich do pisania.
Jasne!
No więc dobrze, ale czegoś ich pan tam uczy. Trudno sobie wyobrazić, żeby robił pan to ze złą wolą.
Co pan im wbija do głów?
Ja ich konsekwentnie zniechęcam i tłumaczę, że “nikt nie zna dróg do potomności, jeno po samodziel-
nych bojach...” No wie pan, wykładów im nie robię, bo to nie miałoby najmniejszego sensu, więc opo-
wiadam im jak to u mnie przebiegało i tłumaczę, że droga życia pisarza jest dość koślawa, bo ja sam
przecież nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kiedyś zrobię się dla kogoś ważny, a moje pisanie
z czasem będzie nabierało coraz większej wagi. Ponieważ z początku miałem ogromną łatwość tworze-
26
nia, więc ostrzegam przed taką cechą i nie zachęcam do pisania wierszy (zwłaszcza bez rymu i rytmu),
zapewniając, że suma życiowych doświadczeń, a zatem to, że się jada z niejednego pieca chleb, jest bar-
dzo ważna dla pisarza. Nie trzeba być koniecznie “zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu”, ale
dotykanie życia wzbogaca, uświadamia różnorodność ludzką, a poza tym ujawnia kruchość światopoglą-
dów i ich zależność od wypadków historycznych i ustrojów. Najbardziej jednak zacząłem zniechęcać do
pisania, gdy zaczęła się komercjalizacja. Odtąd już zawsze wyjaśniam, że aby zostać pisarzem, trzeba się
bardzo w życiu namęczyć, a już najlepiej mieć bogatą ciotkę.
Niestety, z tego co słyszę, nigdzie na świecie writing schools nie dają dobrych rezultatów. Więcej pi-
sarzy rodzi się na ulicach niż na tych elitarnych kursach uniwersyteckich.
Też tak słyszałem. Barbara Cartland, która miała dziewięćdziesiąt lat, napisała dziewięćdziesiąt ksią-
żek. Wszystkie miały bardzo wysokie nakłady. Mrożek kupił więc pewnego dnia któryś z jej tomów, że-
by dowiedzieć się jak produkować bestsellery. Przeczytał i wstrząśnięty napisał do mnie list z Meksyku:
“Nigdy! Prędzej dam z siebie drzeć skórę pasami, aniżeli napiszę coś takiego jak ona”. (refleksyjnie) Ale
jednak w końcu złamał się i napisał po angielsku Wielebnych.
Czym go złamano?
Konkursem na sztukę za ćwierć miliona dolarów. Nagrodę ufundował Onasis. Sławek przysłał mi tekst
w maszynopisie i pyta, co o tym myślę. Ja mu na to: “Wiesz, dziwaczne”. A on na to: “To nie jest dzi-
waczne, tylko pod to jury” (śmiechy)
No i co? Zarobił coś na tym konkursie?
Eee tam, nadesłano coś ze dwa tysiące sztuk, więc nie dostał nawet wyróżnienia. Gdy przyjechał do
Krakowa, zaklął się, że nigdy jej w Polsce nie ogłosi.
A dlaczego?
Bo tam jest opisana historia anglikańskiego probostwa, na które przyjeżdża dwóch kandydatów na pro-
boszcza: jeden jest przechrzczonym Żydem, a drugi przebraną kobietą. Nie czytał pan tego? Bardzo mi to
wszystko smakowało, ale niestety sztukę strasznie zjechano. Było mi bardzo smutno zarówno z tego po-
wodu, jak i dlatego, że on ją wydał, ale już najbardziej z powodu tej jego Epifanii.
To ta farma w Meksyku?
No tak, on ją nabył za ciężki grosz, ale kiedy postanowił wrócić do Krakowa, akurat zaczęły się trząść
okoliczne wulkany, a popiół zaczął im się sypać na głowy. To była okropnie chybiona inwestycja, bo on
nie znał jeszcze wtedy hiszpańskiego, a ze swoją meksykańską żoną Susaną porozumiewał się wyłącznie
po angielsku. Kiedy kupili tę estancję, okazało się, że jej obsługa (były tam ze dwie lub trzy dziewuchy)
to prostytutki, które w wolnych chwilach uprawiają swój zawód, a zarządca jest zwykłym kryminalistą,
który chodzi z wielkim rewolwerem za pasem. Gdy przyjechała do niego z Polski telewizja, nie wpuścił
ich do środka, tylko filmowali pod bramą, ale trzeba dodać, że po obu stronach tej bramy nie było nic, bo
tam dalej nie było żadnego ogrodzenia. (długie śmiechy) Ale ponieważ Sławek nie znał języka, więc nie
wiedział co kupuje.
Ale żona znała!
No wie pan, te dziewczyny przecież się przed nimi nie reklamowały: “jam kurwa”! Potem zbudował
sobie wieżę, w której miał pisać i rozmyślać, ale na szczęście zauważył, że ona się przekrzywiła, gdy te
wulkany się ożywiły, a na jego gospodarstwo zaczął z nieba spadać popiół. Kiedy Susana wybierała się
27
do miasta, zawsze brała ze sobą wielki nóż rzeźniczy, bo tam było dość niebezpiecznie. Sławek też chyba
miał rewolwer. Więc z jednej strony był bandyta, z drugiej kurwy, z trzeciej na horyzoncie dymiły się
wulkany, a na dodatek przyplątała mu się koszmarna historia z tętniakiem. On nie chciał się operować,
ale na szczęście Susana zawiozła go do amerykańskiego szpitala, gdzie przeszedł ośmiogodzinną, poważ-
ną operację, podczas której założono mu na aortę opatrunek z teflonu. Gdyby nie ona, już by z tego nie
wylazł. To stało się dosłownie w ostatniej chwili, gdyż miał już krew w płucach, co znaczy, że był jedną
nogą na tamtym świecie. Gdy po przyjeździe do Polski poszedł do Dziatkowiaka (to bardzo znany kar-
diolog), ten powiedział mu: “Ten teflon pana przeżyje”.
Wszystko to skłoniło go do powrotu do Polski. Ale niestety z powodu tych wulkanów nikt farmy nie
chce kupić, a płacić czynsze czy podatki trzeba. Na dodatek będąc tam jeszcze - rozumując na pozór lo-
gicznie – Sławek doszedł do wniosku, że pewnie niedługo umrze, więc trzeba zabezpieczyć żonę, i wtedy
podpisał ze szwajcarskim wydawnictwem Diogenes umowę, że oni w zamian za pięćdziesiąt procent zy-
sków z jego dochodów światowych zajmą się wszystkim. No i teraz jest w kropce, bo żyje, z umowy już
się wycofać nie może, a wulkany są bardzo aktywne.
Wie pan, takiej historii, to i Mrożek by nie wymyślił. (śmiechy)
Okropna historia, aż wstyd się śmiać. Jakiś czas temu powiedział mi pan, że nie należy za dużo pi-
sać. Dlaczego?
Gdy pisze się więcej niż jedną książkę rocznie, zaraz zaczyna się zjeżdżać poziomem w kierunku Mia-
sta atomowego lub Historii o wysokim napięciu.
Agatę Christie i Simenona pan dość lubi, choć oboje pisali znacznie więcej niż jedną powieść rocz-
nie.
Gdy siedziałem w Wiedniu i nudziłem się jak mops, kupiłem sobie wszystkie książki Christie po nie-
miecku. Było ich z pięćdziesiąt, ale okazało się, że jak się już raz ogarnie ich schemat, pozostałych można
nie czytać. Kiedy w czasach PRL-owskich nie mogłem dostać “International Herald Tribune”, słuchałem
zagranicznych radiostacji radiowych i na ich podstawie próbowałem sobie wyobrazić, co mogliby w
“Heraldzie” napisać. Później na ogół się zgadzało, bo przecież grubsza wiedziałem, co mogą zrobić de-
mokraci i jak na to zareagują republikanie. Wie pan, to wszystko jest bardzo łatwe.
Zawsze słyszałem, że uprawianie felietonistyki, zwłaszcza stałej, jest dla pisarza ogromnym obcią-
żeniem psychologicznym, bo zaczyna pracować w rytmie tygodniowym. Pana felietony “chodzą”
już od dawna systematycznie w “Tygodniku” i w “Odrze”. Czy nie woli pan pisać w swoim wła-
snym rytmie, a nie w rytmie czasopism?
Po pierwsze, nie mogę już teraz pisać, bo zrobiła mi się jakaś przypadłość neurologiczna, która spra-
wia, że na maszynie nie mogę pisać sam, bo coraz częściej nie trafiam w klawisze, a na komputerze nie
umiem. Dlatego mam obecnie cały sekretariat, komputer, fax i skaner. Dzięki temu powstało Okamgnie-
nie, które w całości podyktowałem mojemu sekretarzowi.
Ale mnie interesuje, czy nie ciągnie pana do beletrystyki?
Nie ciągnie mnie. W sumie wydałem już ponad czterdzieści cztery tomy prozy i teraz już tylko samo
administrowanie tym dorobkiem, zwłaszcza w zakresie światowym, znacznie przekracza zarówno moje
możliwości, jak i sekretarza. Naprawdę! My się już gubimy w tym, że nagle się okazuje, że w jednym
miejscu wydają mi coś po fińsku, w drugim chcą wydawać po łużycku, a tam Baskowie (ci od bomb) wy-
28
stawiają jakąś sztukę, więc przychodzi czek na sto dwadzieścia dolarów, ale nie wiadomo dokładnie za
co. Już nie mówię o tych większych kontraktach, jak z Cameronem. “Co pan na to, że 20
th
Century Fox
robi ekranizację pana powieści”? – pytają mnie dziennikarze. A ja nic na to, bo nic nie wiem, ponieważ
tak stanowi umowa. Ja nie jestem już w stanie nawet obejrzeć adaptacji tego, co zrobiłem, więc nawet nie
mam motywacji, żeby dorzucać drew do tego ognia. Prawdę powiedziawszy straciłem już apetyt do bele-
trystyki.
Ale teoretycznie byłoby możliwe, gdyby pan dyktował powieści. Dostojewski to robił z dobrymi re-
zultatami...
Tak, oczywiście. Ale do dyktowania prozy fabularnej trzeba mieć “dłuższy oddech”, a ja coraz częściej
zaczynam rozumować na zasadzie: jeśli mam już dwadzieścia osiem milionów egzemplarzy nakładu
światowego, to czy muszę mieć trzydzieści milionów?
Nie o tym mówię, ale o radości pisania, przyjemności wymyślania nowych światów.
Kiedyś mnie to bardzo bawiło. Ale dzisiaj? Zupełnie niepotrzebne. Czasem mam wrażenie, że napisałem
szereg utworów przypominających trudne do spostrzeżenia szklane łodzie podwodne. Większość z nich
jest już na suchym lądzie i osiadła na mieliznach realizacji.
No przecież są rzeczy, które muszą pana “kręcić”. Choćby wirtualna rzeczywistość...
(niechętnie) Musiałbym swoją wyobraźnię wzmóc do wyższej potęgi... Wie pan, napisałem jedno czy
drugie opowiadanie o tych możliwościach, ale sam nie byłem zadowolony. Na przykład wymyśliłem hi-
storię takiego faceta, który zamawia sobie komputerowy program świata wirtualnego, w którym może
zgwałcić lub zamordować dziewczynkę (np. taką, którą widzi przez płot u sąsiada). Nie tylko mojej żo-
nie, ale i mnie samemu to się nie podobało, bo w tym było coś obrzydliwego. Widzę w tym brak oporów.
Wszystko można napisać, a rzeczywistość staje się coraz bardziej odstręczająca.
To jest wizja, która mi przypomina sugestywnością realizacji scenę w realu z pańskiego Powrotu z
gwiazd. Nawiasem mówiąc, moja córka niedawno czytała tę książkę po wizycie w Futuroskopie we
Francji. Mówiła mi, że wrażenie realności ekranowych zdarzeń jest niewiarygodnie intensywne. A
już lada dzień założą nam w kinach hełmy z emitorami na gałki oczne... Wtedy wszystko będzie już
jak prawdziwe. Notabene powiedziałem córce, że pan już nie pisze takich książek, tylko eseje, a ona
na to z zawodem: “Dlaczego”?
Bo wystarczy.
Ale tym sposobem młode pokolenie już się nie załapie na Lema....
To nieważne. Czy jeśli ma pan dziesięć tysięcy par bucików do wyboru, czuje się pan wzbogacony? Nie
sądzę. Kiedyś uchodziłem za pisarza dla młodzieży i słyszałem ciągle komplementy w rodzaju: “moje
dzieci mają wszystkie pana książki”. Już wtedy mi się nie bardzo chciało pisać następne. Poza tym daw-
niej potrzeba pisania polegała w dużym stopniu na konieczności spuszczenia wyobraźni z łańcucha. Dzi-
siaj nie mam już tej potrzeby.
Ale dlaczego?
Ze względu na to, że znam zbyt wiele prawdziwych faktów, które wymagałyby wyruszania w nie-
przyjemną przyszłość. Ona jest naprawdę groźna. Jak długo te wyprawy myślowe odbywały się w prze-
strzeni Cyberiady albo Dzienników gwiazdowych, nie miało to jeszcze takiej realnej wyporności jak teraz,
bo było trochę jak pływanie we śnie. Obecnie jednak wiele z tych paskudnych rzeczy już się realizuje.
29
Poza tym, kiedy mam w telewizorze czterdzieści programów z satelity, to nawet nie chce mi się do niego
podejść. Kiedy wyłączy się w nim dźwięk, nawet nie jest pan w stanie powiedzieć, czy ogląda pan pro-
gram francuski, turecki, niemiecki czy angielski, bo wszystkie są zrobione na jedno kopyto. Pchać się w
ten tłum z powodów materialnych nie mam potrzeby, a udzielanie pouczeń w huku tych wrzasków jest
chyba jałowe. Zbyt dużo jest tych książek i głosów. Kiedy widzę Harry`ego Pottera, który ma już milio-
ny wydań, czuję się zniesmaczony, bo nie mam ochoty brać udziału w takim maratonie. Jego warunki są
zbyt odstręczające.
Ja nie myślę wcale o walce o czytelników, ale o radości, jaką daje zamieszkanie w wymyślonym
przez siebie świecie i zarządzanie nim niczym Pan Bóg.
Tak kiedyś rzeczywiście było, ale to już minęło. Najlepsze, co można zrobić w mojej sytuacji, to po-
czuć, że nie ma się już niczego nowego do powiedzenia, ale nie w sensie nowych pomysłów fabularnych,
bo to jeszcze dałoby się zrobić. Myślę o tej dużo głębszej warstwie pisania. Wie pan, jak kończyli Prus,
Żeromski, Sienkiewicz i pamięta pan chyba ich ostatnie powieści. Ja się zawsze strasznie bałem takiego
końca. Lepiej już nic nie pisać niż tak słabo. Nie mam już poczucia, że jeszcze coś muszę. Kiedy jakiś
czas temu otrzymałem do korekty Szpital Przemienienia, a jest to książka napisana w 1947 roku przez
dwudziestosześcioletniego chłopaka, widziałem czarno na białym do jakiego stopnia to się ze mnie
“wylało”. Nie było przecież tak, że ja sobie coś z góry planowałem, konstruowałem... Po prostu siadłem
i napisałem. W tym był niepowtarzalny urok pisania, kiedy w ogóle nie bierze się pod uwagę takich rze-
czy, jak to czy to w ogóle wyjdzie, czy nie, czy to się komuś spodoba, czy nie. Nic mnie to wtedy nie ob-
chodziło. A dziś musze powiedzieć krótko: kiedy można już wszystko, to nie można nic.
Czy chce pan powiedzieć, że tworzenie fabuł i cieszenie się narracją jest znamieniem tylko mło-
dzieńczego wieku? Walkę o utrzymanie się już ma pan za sobą, strasznie dużo pan wie, więc już się
uczyć nie trzeba, dziećmi nie musi się pan już zajmować, a wnuki to sama przyjemność. Wydawa-
łoby się, że to jest dobry czas do opowiadania mądrych historii?
Ja mogę racjonalizować, ale to jest pewnie racjonalizowanie wtórne. A być może ja w ten sposób
usprawiedliwiam jakąś swoją niemoc? Ja przecież tego nie wiem. Przez długie dziesiątki lat dopisywałem
kolejne części do Dzienników gwiazdowych czy Cyberiady, a potem poczułem, że już nie warto, bo jest to
gleba kompletnie wyeksploatowana. Napisałem na przykład jeszcze Golema XIV, którego lubię, ale czy
można dalej rozmnażać rodzinę hiperintelektualnych komputerów?
Rodzinę pewnie nie, ale wykłady Golema można...
(z powątpiewaniem) Nie bardzo. Najuczciwiej, ale i najprymitywniej byłoby powiedzieć, że po prostu
straciłem ochotę, straciłem wiarę, że mogę napisać jeszcze coś takiego, jak Solaris.
Mój Boże, znam większość pisarzy polskich. Nikt nie potrafi opowiadać tak jak pan. Urodził się pan
po to, by pisać książki “do czytania”.
A kto powiedział, że mam zajmować się literaturą piękną do końca życia? Człowiek przez pewien okres
wykonuje swój zawód, ale potem może go zmienić. Pisałem to, co było zabarwione humorem, czasem
brakiem humoru. Robiłem, co potrafiłem, książki były emanacją mojej wyobraźni. Każdy powinien robić
to, co umie, a mnie się wtedy wydawało, że potrafię pisać. Potem to przekonanie osłabło i zszedłem z
kortu. Zainteresowania słabną, okoliczności się zmieniają. Zbyt dużo z tego, co było moją czystą fantazją,
nieodpowiedzialnym pławieniem się w fantasmagoriach, stało się realne. I o dziwo, rzeczywistość jest
30
dzisiaj znacznie bardziej karykaturalna, niż wytwory mojej wyobraźni. Poza tym na świecie zaczęło się
już dziać tyle ciekawych rzeczy, że dalsze wyścigi fantazji z frontem zachodzących zjawisk są daremne.
Na moim biurku leży numer “American Scientist”, w którym jest mowa o mikromaszynach atomowych.
Nie mam takich motywacji, żeby konkurować z rzeczywistością. W tym momencie już jej nie wyprzedzę.
Zacząłem więc sięgać do źródeł par excellence naukowych, które są niewyczerpanym źródłem inspiracji.
Na moją decyzję o zarzuceniu beletrystyki miały również wpływ wydarzenia polityczne. Teraz, kiedy
język ezopowych aluzji stał się zbędny, nie walczę z władzą za pomocą pióra. Pozostały jedynie gesty,
takie jak podpisywanie deklaracji, których nikt nie czyta. Są rzeczy, które wyszły z mody, albo stały się
po prostu jałowe. Niechętnie pisałbym na przykład o ekspansji kosmonautycznej, bo nie wierzę, że ludzie
mogliby skolonizować Marsa. A o rzeczach pozbawionych sensu najrozsądniej jest milczeć.
Ale pan nie milczy, tylko pisze namiętne sylwy i felietony...
Ale to nie są prawdziwe felietony. Okamgnienie na przykład napisałem jako konfrontację moich sta-
rych, sprzed czterdziestu lat, wizji i marzeń z rzeczywistością. Wtedy opracowałem coś w rodzaju prze-
wodnika po górach. Nawet w najgorszych snach nie przypuszczałem jednak, że ludzie będą się pchali
w najmniej ciekawe miejsca. Nie spodziewałem się także tak silnej komercjalizacji. Niestety, głównym
celem doskonalenia technologii są względy militarne albo finansowe. To smutne. Kiedy zastanawiam się
nad przyszłością ludzkości, czuję niepokój. Mam wrażenie, że stoimy na kolosalnej obrotnicy, takiej jak
w parowozowni. Nie wiemy, w którą stronę zostaniemy skierowani. Jeżeli poddamy się naciskom rozwi-
jających się samorzutnie technologii, grozi nam niebezpieczeństwo.
W “International Herald Tribune” widziałem ilustracje pokazujące kurę, która znosi jajko, oczywiście
nie byle jakie, lecz zawierające lizozym (antybiotyk). Sąsiadowała z nią koza, z której mleka można wy-
łowić bardzo wytrzymałe pajęczyny. Przy pomocy genów dodawanych zwierzętom naukowcy otrzymują
najdziwniejsze rzeczy. Trochę się tego boję. Opowieść o Jasiu, Małgosi i piernikowym domku czarowni-
cy, póki była szczerą fantazją, nie mogła nikomu zaszkodzić. Natomiast zobaczenie prawdziwej słodkiej
chatki i pożarcie całego dachu grozi niestrawnością. Wszystko, co pociąga, jest pomiędzy wyciągniętą
ręką a owocem. Zerwany, okazuje się zgniły, przejrzały i już nam nie smakuje. Tak jest na przykład z do-
stępem do informacji. Co z tego, że wielu ludzi ma dzięki komputerom genialne możliwości przetwarza-
nia danych, jeżeli w każdej chwili mogą być sparaliżowani przez internetowy wirus? Technologia otwiera
nowe możliwości czynienia zła bliźniemu. Jako człowiek z natury okropnie okrutny, facetów, którzy
wymyślają wirusy typu I LOVE YOU, chętnie puszczałbym na ścieżki zdrowia i smagał, a na mecie wy-
tatuowałbym im na czole napisy “wróg ludzkości numer jeden”.
Irytuje mnie zło i głupota. Zło wynika z głupoty, a głupota się żywi złem. Telewizja jest pełna przemo-
cy i uzwykla zadawanie zła. Dzięki technologii spotęgowała się anonimowość zbrodni. Internet ułatwia
czynienie bliźniemu, co mu niemiłe. Niedawno czytałem o młodym człowieku, który z hotelowego po-
koiku usiłował, nieomal skutecznie, opanować główny komputer lotniskowca amerykańskiego. Gdybym
to napisał trzydzieści lat temu, wszyscy by powiedzieli, że zwariowałem. Dziś taki paradoks mieści się w
granicach możliwości. Cała historia ludzkości to jedno mgnienie sekundy na geologicznym zegarze. Ży-
jemy w tempie nieprawdopodobnego przyspieszenia. Jesteśmy w sytuacji człowieka, który wyskoczył z
dachu pięćdziesięciopiętrowego wieżowca i w tej chwili znajduje się na wysokości trzydziestego piętra.
Ktoś się wychyla i pyta: “Jak tam?”, a spadający mówi: “Na razie wszystko w porządku”. Nie zdajemy
31
sobie sprawy, jak ogromna prędkość nami zawładnęła. Mając coraz silniejsze technologie, coraz słabiej
kontrolujemy kierunek, w jakim one zmierzają.
Zawsze chciałem konfrontować moją twórczość z rzeczywistością, aby dokonać bilansu. Tymczasem
rzeczywistość realizowała moje fantasmagorie zbyt często w karykaturalnych wykoślawieniach. Przykła-
dem mogą być japońskie zabawki. Pisałem przecież o takich samoistnych urządzeniach, ale nigdy nie
przyszłaby mi do głowy masowa sprzedaż elektronicznych piesków i kotków. Mamy w domu psy, ale
żadnego z nich nie zamieniłbym na ceramicznego bałwana, który chodzi i udaje, że szczeka. Mój pomysł
został zdegenerowany.
Wszystkie genialne wynalazki są okupione umasowieniem i trywializacją. Wynalazek druku pięćset
lat temu otworzył wielkie możliwości, ale mieli je tylko wybrani. Dziś w każdym kiosku leży masa
chłamu.
Zapewne. Wells opisywał walki zeppelinów, które ostrogami rozpruwały sobie powłoki. Lotnictwo
miało zjednoczyć ludzkość, tymczasem okazało się, że najlepiej nadaje się do bombardowania. Więk-
szość technologii ma w marzeniach świetlany awers, który dla prekursorów był jaśniejącą w ciemności
gwiazdą, ale życie dodało im rewers, czyli czarną brudną rzeczywistość, mniej lub bardziej trywialną.
Czołową ilustracją tego procesu jest wynalazek Forda. Dziś problem sprawia już nawet nie jazda, ale za-
parkowanie samochodu. Poza tym podcinamy gałąź biosfery, na której siedzimy. Wszyscy fachowcy o
tym wiedzą, ale żaden jeszcze nie wymyślił na to lekarstwa, pomimo, że odkrycia naukowe nas zalewają.
Ostatnio, ze względu na okropny ścisk, który panuje nie tylko w środkach masowego transportu, ale rów-
nież w nauce, każdy stara się wymyślić coś innowacyjnego. Jak na tej rycinie - tłum, a ze środka ktoś
woła: “Panie Boże, tu jestem!”.
To prawda, że wszędzie jest straszny ścisk. Ludzie mają bardzo mało czasu i szybko się żyje.
Mnie też go brakuje. Doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a kilka trzeba poświęcić na sen. Jak
człowiek niegdyś głodzony gromadzi wiktuały, tak ja ściągam na moją biedną głowę więcej książek i
pism naukowych, niż jestem w stanie pochłonąć. Mam pisma sprzed kilku tygodni, których nie zdążyłem
nawet otworzyć. Donoszą w nich o odkryciach naukowych, które z każdym dniem się dezaktualizują. Ro-
śnie liczba uczonych, a każdy chce rozbłysnąć jak gwiazda. Spadające gwiazdy, błysnąwszy, gasną. Ze
mną jest tak samo. Nawet, jeżeli kiedyś byłem prekursorem, moje książki nikogo już dziś nie zadziwią.
A jaką przyszłość wróży pan książce? Czy przetrwa?
Wkraczamy w dobę cywilizacji obrazkowej, ale myśli nie da się zamienić na obrazki. Dlatego książka
przetrwa, chociaż prawdopodobnie zmieni formę. Papier już zamienia się w rodzaj ekranu telewizyjnego.
Proszę sobie wyobrazić pokój wytapetowany ekranami telewizyjnymi! Panu się to pewnie podoba, ale
mnie napełnia niesmakiem, a może nawet grozą. Ale nic nie poradzę na modę do usprawniania wszyst-
kiego. Ostatnio często spotykamy się z “inteligentnymi” urządzeniami AGD. Ponieważ inteligencji nie
można wszczepić maszynom, pojęcie to rozszerzyło się jak worek. “Inteligentna” pralka rozróżnia kolo-
rową i białą bieliznę, dobiera rodzaj proszku oraz temperaturę. Lodówki nie trzeba rozmrażać, bo sama
się oczyszcza. To jest raczej skromna inteligencja. Przypomina mi to instynkt muchy, która oczyszcza so-
bie skrzydełka nóżkami.
O cywilizacji naszego wieku wypowiada się pan źle. Po dwudziestu latach od naszego ostatniego
spotkania widzę pana jednak w świetnym zdrowiu. Przed wojną ludzie w pana wieku opowiadali
32
już tylko bajki o wojnie w Mandżurii i nikt ich nie słuchał. Pan natomiast nadal wydaje kompe-
tentne werdykty na temat współczesnego świata. Niewdzięcznością jest rzucać klątwy na cywiliza-
cję, która trzyma pana przy życiu.
Nie mogę występować w charakterze faceta, który przedstawia historię swoich niezliczonych chorób
tudzież operacji, których na nim dokonywano, bo byłoby to nieapetyczne. Gdybym panu opowiedział o
swoich dolegliwościach, nie upierałby się pan przy swoim sądzie o moim świetnym zdrowiu. Prawdę
mówiąc, ledwie zipię.
Tego nie widać...
Chwilowo się zmobilizowałem (śmiech). Szuflady mojego biurka i szafy są pełne leków, które, nie
wiadomo po co, przedłużają mi życie. A świat jest rzeczywiście okropny. Jeszcze trochę się ruszam i tro-
chę pamiętam. Po wojnie powiedziałem do niewiasty, o której rękę zabiegałem, i która została moją żoną,
że po moich okupacyjnych przeżyciach nic mnie już nie zmartwi i nie przestraszy. Okazało się to nie-
prawdą. Potem były bowiem Kosowo, Czeczenia, terrorystyczny atak na Nowy Jork. Koszmar wracał.
Jest tylko jeden człowiek na świecie, któremu wszystko się podoba - Fukuyama. Według niego historia
się skończyła. Nie szanuję go... Koniec świata jest dla mnie jednoznaczny z końcem mojego życia. My-
ślę, że jesteśmy śmiertelni po to, żebyśmy tworzyli to, co śmiertelne. Panta rhei.
Głowiński napisał kiedyś zabawny tekst pt. “Starsza pani ponuro patrzy na świat”, w którym tłu-
maczył dlaczego starzy ludzie coraz bardziej narzekają na świat i nic im się nie podoba. Według
niego tak właśnie psychika ludzka broni się przed perspektywą odejścia. Łatwiej bowiem pożegnać
świat, którego się nie lubi niż ten, który wydaje się piękny.
Nie wiem, czy to prawda. Ja się czuję odosobniony i osamotniony z bardzo wielu powodów. Partnerów
do dyskusji straciłem już częściowo ze względów czysto biologicznych, bo po prostu żyli krócej ode
mnie. W środowisku literackim zawsze byłem ciałem obcym, bo moje zainteresowania nie pochodzą z
dorzecza humanistycznego. Ilość bzdur i chłamu, która mnie otacza budzi moje autentyczne przerażenie.
Kiedy czytam książki i gazety, bo jak mówiłem, telewizora już nie włączam, mam coraz częściej wraże-
nie, że grzebię w śmietniku. Co tu dużo gadać – naprawdę czuję się coraz bardziej niepotrzebny. A teraz,
aby efektownie zakończyć naszą rozmowę, wyciągnę pistolet i zacznę strzelać w pańskim kierunku.
Proponowałbym w kierunku psa, bo można go upiec i zjeść, a ze mnie byłoby tłuste mięso.
Tak, tłustego rzeczywiście mi nie wolno, bo sam jestem tłusty. A swoją drogą ciekaw jestem, co pan
teraz zrobi z tymi taśmami? To jest niewykonalne.
Liczę, że komputer mi pomoże.
(z powątpiewaniem) Komputer, sam? Już panu tłumaczyłem, że on jest głupi.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx