Wiktor Zwikiewicz Suweren motyw falliczny

background image

Wiktor Żwikiewicz

Suweren - motyw falliczny

www.fantastykapolska.pl

© Wiktor Żwikiewicz 2012

Tekst udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

background image



Bóg słońca go urodą obdarzył, niebieski Szamasz, bóg burzy, Addu, męstwem

obdarzył. Na ich obraz przez wielkich bogów stworzony boską siłę posiada. Pierś jego,
powiadają na dwanaście łokci szeroka, członek jego, powiadają, mierzy trzy łokcie.
(Gilgamesz)

"Od tej chwili wszystko, co przybierało szaty rewolucji, było po prostu zamaskowanym

Zamachem Stanu!"
(Ortega y Gasset Bunt mas)

Przyszedł na świat w klatce zawierającej kosmos ograniczony trzema horyzontami:
ile sięgną ręce – horyzont naszej obecności
ile wzrok wyślepi – właściwy horyzont zdarzeń,
ile myśl rozdmucha – horyzont wszelkiej wyobraźni.
W bliższej koincydencji stary świerk strzyknął żywicą z sęka. Robal się ocknął w

skamielinie.

„Ahoooj! – Willi Cox zaśpiewał w rynsztok, a nie opodal okoliczna suczka westchnęła

rutynowo „Do luftu” i opadła na poduszki. Czao–ju–kua nie spostrzegł jeszcze, że
samorzutnie drgnęły pierścienie jego perpetuum mobile i w szklanej kuli zapaliła się pierwsza
iskierka.

Na placu Bohaterów asfalt trzeszczał i zielone kłaki stroszył przez szczeliny.
Wreszcie Sypko Żeleźniak, co go akuszerka pogoniła z bunkra, oczy wytrzeszczył na

wstającą tęczę. Długo by rozdziawioną gębę przymierzał do niebios, lecz w parterze poczuł,
że go swędzi pięta. Uniósł stopę, a tam w chodniku dziurka i z bladego wyrostka już strzelił
pączek, rozłożył płatki i chuchnął plemnią – potem wzdrygnął się na łodyżce i miast
kwiatuszka, motyl frunął w powietrze.

– Kiej czort? – powiedział Sypko.
Zabrakło czasu na percepcję. Za plecami usłyszał najpiękniejszy hejnał dla dawcy puli

genetycznej. Okręcił się. Skoczył w tunel. Dziwnie jasno zrobiło się w bunkrze. Stara
Makarom–mawakhu gniewnie łypnęła znad wyżymaczki.

– Jest?! – ledwie tchnął Sypko.
Makarom–mawakhu poluzowała w twarzy służbistość akuszerki.
– Przyjdzie i sam zobaczy – zaproponowała.
Zajrzał jej przez ramię. Aż mu się zakołędziło we łbie. Cudeńko! Obok najukochańsza

Trampolina! Zdobył się na gest i drżącą ręką poklepał jej płaski brzuch; jeszcze miała mgłę w
oczach.

– Dosyć pieszczot – mruknęła Makarom–mawakhu.
Cofnął się rakiem. Śluza nad nim sapnęła, kiedy leciał przez próg. Wpadł prosto na

Tellenbacha.

– Kto? – zapytał Tellenbach i dziwnie nie cuchnął.
Sypko wyszczerzył się, jakby mu podniebna tęcza zagrała na zębach. Uniósł rękę i

Tellenbachowi przed nosem zabimbał małym paluszkiem. Zachichotali zgodnie. Tellenbach
objął go, ścisnął i wycmokał w profile. Następnie sięgnął za pazuchę i odkorkował menzurkę.

– Zawsze chciałem być ojcem chrzestnym – wyznał.

background image

– Jesteś – stwierdził Sypko.
Wypili.
– Przysiądźmy – zaproponował Sypko i wskazał kamienną ławę przy wylocie z

bunkra.

Przysiedli. Dobili do dna menzurki. Cuchnęli równo.
– Po mieczu więc, powiadasz – rozmarzył się Tellenbach. – Piękna sprawa! Byleby

nie pękał…

Tyle Tellenbach zdążył sprecyzować.
Na zewnątrz grzmotnęło na wprost przed ich dziuplą. Z błękitnego światła wyłupał się

ogromny, czarny konus. Nie warczał. Nie piszczał. Nie zgrzytnął nawet, a przecież im zęby
zadzwoniły cienko. Konus najpierw do dziupli przymierzył się aerodynamicznym dziobem,
potem nadrzucił zadem i jedyne wyjście zaczopował szczelnie. Zrobiło się ciemno. Sypko
przełknął ślinę. A tam pozioma szczelina pękła wyżej wzrostu dorosłego faceta, w dół
pociągnęła sierpowate końce. Zwodzony most łupnął o posadzkę. Znowu pojaśniało. W tej
aureoli coś zatupało z pochylni.

Sypko chciał się podnieść. Tellenbach założył mu imadło na kolano. Sypko ani jęknął.
Tymczasem pierwszy łajnioł ujawnił się naprzeciw. Taki był szybki, że mu własne

tupanie nie dotrzymywało kroku: dopiero po chwili rezonans podbił metaliczne czubki butów.
Przepisowy był – niebiański z drobnym przydymieniem. Srebrzysta woalka osłaniała mu
twarz. Hełm miał jak żółwią skorupę; gdzie gadzinie wystaje głowa – temu nos sterczał, gdzie
przednie łapy – tam spod woalki wyzierały oczy. W ręku trzymał krótko spiłowaną buławkę.
Drugie ramię uniósł i przed ich oczami rozpostarł dłoń z feralnym czerwonym kółeczkiem.

– Nadziór homieośtazi – powiedział dziwnie.
W srebrnej siateczce okrywającej jego twarz tkwiło kilka białych kryształów, chętnych

zębami skoczyć do pyska Sypko Żeleźniakowi i Tellenbachowi.

– Czego chcą? – odezwał się Sypko.
– Szia, szia – powiedział pierwszy łajnioł. – Milcieć. Nie lusiać się.
Za jego plecami kilka identycznych postaci ujawniło się wzdłuż ścian. Tupania ledwie

kuśtykały za nimi, kiedy rozbiegli się po kątach. Jeden polazł do środka. Stuknęła śluza
bunkra. Mignęło. Tupnęło o próg. Sypko stęknął. Pierwszy łajnioł buławką pokiwał mu przed
nosem. Wreszcie jakiś mały łajnioł wycofał się z bunkra. Przydreptał do pierwszego.

– Nić – zameldował. – Nie ma.
– Niemożliwe – stwierdził pierwszy. – Diać dietiektor.
Nad opuszczonym trapem z konusa wyleciała czarna skrzynka. Miękko wylądowała

między łajniołem a Sypko i Tellenbachem. Prawie równocześnie Makarom–mawakhu
wytknęła głowę przez uniesioną śluzę.

– Co mi tu włażą! – wrzasnęła. – Przeciąg robią! Nawet Żeleźniak z kumplem cuchną

w korytarzu, a te lazą z butami! Jeszcze coś przywloką! Zaraza!

Pierwszy łajnioł obrócił się w jej stronę.
– Nio, nio! – pogroził półprzeźroczystym palcem. – Nie pyści! Nie pyści! My ciśte.
Nie słuchała. Śluza się za nią zatrzasnęła.
Pierwszy wrócił do czarnej skrzynki. Chwilę zaglądał w szkiełko na pokrywie. Nawet

woalkę uniósł znad twarzy. Gębę miał wybieloną, trochę pryszczatą. Wzrok mu się jakoś
plątał. Wysunął siny języczek i oblizał wargi.

background image

– Ciwne, ciwne – zaciągnął. – Była aniomalia. Musiała być… a nie ma. Takie cicho, a

byli piekielnie… Niemoziwe.

– Moźliwe – przedrzeźnił go Sypko.
– U nas gra – pośpiesznie zagadał Tellenbach. – Jest dobrze. Dobrze. Nawet lepiej…

bo równo. Jak pragnę – równiutko! Nikt nie tyka homeostazy. Ot, dzisiaj Sypko został ojcem.
I chłopak jeszcze. A ja chrzestny! To wzięliśmy po jednym. Normalka. Nic poza tym.

– Ziobacim – zamyślił się łajnioł.
Czubkiem buta trącił czarną skrzynkę. Nie pomogło. Wzruszył ramionami i z żalem

dokoła zafalował wzrokiem.

– Ziobać – rozkazał tym, którzy przestali węszyć.
Zabrali. Pierwszy machnął ręką i tamtych zdmuchnęło w konus. Tylko pierwszy

zwlekał. Jeszcze się obejrzał na śluzę bunkra. Potem nad głowę uniósł swoją buławkę.
Rozjarzyła się pomarańczowo. Ta pochodnia nagle mu wyskoczyła z dłoni i strzeliła w
podłogę. Miękko weszła w ceramiczną posadzkę. Został pomarańczowy łepek, jak nit, który
na śmierć i życie powiązał tę dziuplę z wyrocznią homeostazy.

– To ziośtanie – zakomunikował łajnioł. – Nie rusiać. Rozumiom? Rozumiem? Pyta!

Nie rusiać! Nio? Nie ma. Nie ma. Rozumiom?

– Rozumiom – warknął Sypko.
– Myślom – stwierdził łajnioł.
Tyle go widzieli. Tupanie ledwie zdążyło w szczelinę, kiedy zwodzony pomost

dopełnił burtę konusa. Pancerna tarcza odskoczyła od wylotu dziupli. Znowu im zęby zagrały
o zęby i w gębach zrobiło się kwaśno.

Jak na powrozie wyciągnęło ich na wąską galerię. Mogli wzrokiem pobłogosławić

magiczne wniebowstąpienie. Wokół czarnego przecinka mrugnęła fioletowa tęczówka.
Błysnęło w oku niebios i ślad przepadł. Łajnioły wróciły w ostępy Wiecznych Łowów.

Przed Sypko i Tellenbachem otworzyła się przepaść między dwiema monstrualnymi

ścianami. Willi Cox, w chwilach poetyckiego natchnienia, nazywał to dłoniami technosfery,
które składały się do ostatecznej modlitwy, ale przyszło Zwycięstwo, więc tylko raz klasnęły,
a potem – na pamiątkę – utuliły w sobie plac Bohaterów. Willi Cox zawsze miał długi język.
Jak każdy degenerat.

Sypko jak zaczarowany przyczepił się wzrokiem ostatniej żywej pamiątki z minionego

okresu. Zawsze go fascynował ten pień zakorzeniony w urwisku Skarpy Ojczystej,
czarnozielonymi palcami macającymi w przestrzeni, jakby chciał sięgnąć Majestatu. Ten
nieskuteczny strach na łajnioły cieniem nawisał właśnie nad placem Bohaterów. Lubiący
mądrzyć się Czao–ju–kua nazwał to „świerkiem pospolitym. Dodawał przy tym, że
„przodkiem tego picea abies był, starszy filogenetycznie, świerk syberyjski, który tak długo
ustępował na północ, aż masyw technosfery zabliźnił się nad biegunem”. Ostatni świerk
znalazł żyzność w szczególnym miejscu, gdzie od kilkudziesięciu lat trwał w Skarpie
kloaczny wyciek. Ślepy wyrostek kloaki centralnej został tam zaczopowany, gdyż nie
nastąpiło jego połączenie we wspólny obwód ze Skarpą Wschodnią.

Dzisiaj Skarpa Wschodnia ledwie majaczyła we mgle. Tylko w jaśniejsze dni można

tam było dostrzec porowatość, gęstą perforację ściany, kędy dziuple prowadziły do ukrytych
schronów. Czasami coś się tam wszawiło drobnoziarniście, przepływało wzdłuż galeryjek i
pod przezroczystymi płatami, podobnymi do zeszklonego naskórka. Front tamtej Skarpy był

background image

jak stara blizna po oparzeniu. Sypko zastanawiał się zawsze, czy ich Skarpa Ojczysta z tamtej
strony sprawia podobne wrażenie?

Znacznie bliżej odezwało się znajome gulgotanie. Tellenbach, mniej zauroczony

przestrzenią, odnalazł wzrokiem jakiś ludzki ochłap puszczający bąble w rynsztoku
biegnącym wzdłuż galerii. To Willi Cox guzdrał się w swojej niszy ekologicznej.

– Zauważyłeś? – odezwał się Sypko Żeleźniak, który wzrokiem jeszcze czepiał się

miejsca, gdzie przepadł konus z łajniołami. – Coraz gorzej im idzie.

Tellenbach wzdrygnął się.
– Z czym? – zapytał.
– Z gadaniem.
Coś czknęło. To Willi Cox odkleił twarz od bryjowatości, którą uprzednio sam

wypompował w rynsztok. Usiadł i popatrzył na nich w miarę nawiedzonym wzrokiem.

– Niamniają? – zapytał i jeszcze nieco śliny puścił kącikiem ust. Następnie łyknął

powietrza i zadeklamował po swojemu:

Szarańcza odlatuje – leci, leci, leci
Nogi dybią w ziemi
Skrzydła dziarsko jęczą
Tylko głowa w chmurach blebla
– bleble, bleble, bleble…
Puenta najpełniej mu się zawiązała w gębie. Z wrażenia kiwnął się na szklanej

krawędzi rynsztoka. Wreszcie ręce wczepił w niską balustradę. Zad mu się odkleił od
chodnika – czknęło, jak przedtem gębą. Pobladł, kiedy mu wzrok niechcący omsknął się w
przepaść. Przełknął. Szmatą rękawa otarł jedną stronę twarzy. Uśmiechnął się do Sypko i
Tellenbacha.

– Nie kojarzą? – zapytał z dobrotliwością wystudiowaną u skośnookiego Czao–ju–

kua.

Willi Cox cuchnął, jak przystoi prawdziwemu mężczyźnie.
– Dziwi was, że niamniają? – zapytał i czknął.
– Co ma dziwić – zbył go Tellenbach.
– Jak kiedyś lodowiec wędrował po ziemi i przed sobą podnosił kamienie, tak nas

czoło technosfery zgarnęło z powierzchni gobu – znowu od rzeczy zaczął pleść Willi Cox. –
Metaliczność wzdęła się do stratosfery, nam został ten rozłam… Podobno w środku jakaś
jeszcze pleśń wzrosła w Informatyczny System, ale… czort wie, jak to tam jest, w głębi.

– O czym ty pleciesz? – zirytował się Teleenbach.
– A plotę! – zachichotał Willi Cox. – Technosfera nas udupiła i odgarnęła na

margines, ale poza tym… to największa budowla Wszechświata. I najwspanialsza Biblioteka.
Żebyśmy takie archiwum mieli w genach! Ech! To my przestaliśmy kontaktować. Kiedyś
żyzność gleby była jakby pamięcią po tym wszystkim, co rodziło się i zdychało na tym
globie; teraz pod czołem tego metalicznego masywu trwa mądrość minionych cywilizacji…
Zanim się dorobiły Majestatu.

– Znowu mądrzysz – tym razem Sypko zachwiał w nim natchnienie.
– Pewnie! – beknął Willi Cox. – A skąd to we mnie?
– Z nawiedzenia.

background image

– Fakt! Kloaka puszcza miły ferment. Tylko dureń skapuje w menzurkę… Nie

powiem, można pysk przepłukać, ale reszta – w żyłę, o! Potem znaleźć przytulne miejsce i
skronią namacać metal. A jak w chodniku znajdziesz odpowiednią blaszkę, to się nasłuchasz
ta–a–akich rzeczy! Żaden nie próbował? Widziałem, jak Sypko kiedyś szukał uchem w
ścianie… Ale przedtem trzeba wyrobić wrażliwość. Pojmują? Jeden Czao–ju–kua ma to w
naturze. Reszta… Wy myślicie, jak się taki wala, bo mu od zaprawy zgłupiał błędnik, to nic
do niego nie dociera. A tam dopiero chodzą prądy! Tam się telepią echa! Można polizać z
wierzchu… Zawsze wyrabia jakiś światopogląd.

Willi Cox napuszył się jak balon, jeden z takich, które Czao–ju–kua puszczał kiedyś

ze swojej dziupli z petycjami do Majestatu. Wszyscy się śmieli wtedy, że za bardzo
wymądrzył z hieroglifami.

– Co to ma do łajniołów niamniających coraz gorzej? – Sypko strącił go znowu na

ziemię.

– Myśli, że mnie dostał? – Willi Cox bystro popatrzył spode łba. – A ja ci powiem.

My, degeneraty, co się walamy w rynsztokach, mamy okazję nasłuchać się minionych
mądrości. Dlatego nie zapominamy języka w gębie. Ale mądrość obezwładnia. Dlatego
walamy się brzuchem do góry, z żyłką gdzie trzeba i z uchem przytkniętym do ziemi. Tyle po
nas, że coś wam przekażemy, kiedy przychodzi bok zmienić. To twoja szansa, Sypko. I
szansa Tellenbacha. Bez nas sami zaczniecie niamniać… Wy znów to i owo na uszko
Lizawiecie. I tak to krąży.

– Z wami łajnioły nie gadają – namarszczył się Sypko.
– A o czym? – podchwycił Willi Cox. – Łajnioły wiedzą, że prawdziwa mądrość jest

martwa. Nie cierpią natomiast, jak się ferment zbiera między takimi Żeleźniakami. Siedź
cicho, a nie wetkną buławki. Ot – bujają sobie w konusach. Robią manewry w ostępach
Wiecznych Łowów. Trenują. Z góry do nich tylko „bierz” i „puść!”. Wystarczy, kiedy trzeba
poszczuć. Dlatego niemniają, bo na co im obracanie językiem… Właściwy Majestat wcale nie
mówi. Nawet nie niamnia. Jest tak samo martwy jak miniona mądrość. Majestat po prostu
jest. Z czasem nie dogadacie się nawet z łajniołem. To ostatnia ewolucja, jaka nam została.
Rozlazła się w szwach Mądrość ziemi i Majestat niebios. To dwa absoluty. Między nimi
wasza homeostaza… Tak już jest na tym świecie. Jeden myśli. Drugi gada. Trzeci niamnia.
Czwarty szczuje. Piąty jest. Każdy z osobna, jakby to ująć…

Willi Cox utknął na moment.
– Wąska specjalizacja – ktoś im zza pleców podpowiedział cichutko.
Willi Cox pozieleniał na twarzy.
– Mimikra! – jęknął.
Odwrócili się jednocześnie. Nikogo tam nie było.
– Piękne rzeczy słyszę – zaskrzeczało znowu.
Teraz dopiero zauważyli zmarszczkę na ścianie obok dziupli. Powierzchnia muru była

gruzłowata, ceramiczna z wysiąkami metalu. Ta szarość zbiegła się w jednym miejscu,
namarszczyła się i wybrzuszyła. W tym ożywieniu coś zachichotało. Powyżej wybił się guz z
dwiema dziurkami – z każdej wychodziła siwa szczecina. Pod krzywym okapem pękły dwa
bąble i tłusto błysnęły oczne gałki. Obrys pobiegł w dół i oto ze ściany wystąpił Mimikra w
całej okazałości. Na głowie miał pilśniowy kapelusz. Szara jesionka sięgała kostek. Kołnierz
postawił na sztorc. W cieniu szary pigment jeszcze mu wędrował po twarzy, aż się zrobiła

background image

zwyczajnie mączysta, obwisła, z plamami wokół zmęczonych oczu. Jakby się wyłamał z
płaszczyzny muru. Ręce dalej trzymał w kieszeniach płaszcza.

– Ledwie miotłę wymiotło, a już chlapią języki? – zapytał skrzypiącym głosem, jakby

mu trochę tynku jeszcze uwierało w gardle.

– Licentia poetica – wymamlał Willi Cox i osuwając się wzdłuż balustrady klapnął

siedzeniem w rynsztok.

– Łajnioły poszły – zaczepnie powiedział Svpko. – Ty czego się czepiasz?
– Czysta sprawa – poparł go Tellenbach.
– Łajnioł i jego dietiektor – lekceważąco wyraził się Mimikra. – Technologia też

wymaga tradycji. Skuteczność to kultura. Nie ma kultury bez dziedzictwa pokoleń. Jeśli już
nadstawiają ucha, gdy Willi mamrocze, to niech przynajmniej starają się coś zrozumieć.

– Mam to gdzieś – ostrożnie wyraził się Tellenbach. – A ty tu po co?
Pod kapeluszem Mimikra miał oczy przymknięte, a twarz uwzniośloną, jakby

nasłuchiwał tajemnej muzyki.

– Czujesz? – zapytał wreszcie. – Coś się święci.
– Gdzie? – rozejrzał się Tellenbach.
– Willi puścił, to i czuję – mruknął Sypko.
– Można wykiwać łajnioły. Za bardzo bujają w obłokach – Mimikra uśmiechnął się

krzywo. – Pójdźmy.

Obrócił się na pięcie i zniknął w dziupli.
– Hej! Ty! Dokąd niesie!? – wrzasnął Sypko.
– Stój, durny! – Tellenbach go wyhamował na progu. – Willi Cox najadł się mądrości,

a słuchaj, jakie ody wycina w słusznej sprawie!…

Sypko wytrzeszczył oczy, ale Tellenbach nie dowiedział się, jaki był tego prawdziwy

powód. Właśnie w tej chwili nad jego głową w ceramiczno – metalicznym ulepcu Skarpy
wykruszył się maleńki pęcherzyk. Z kamienia wyjrzał robaczek, nie większy od paluszka, jaki
uprzednio Sypko zademonstrował Tellenbachowi. Różowy łepek rozejrzał się i wycofał
jeszcze. Tellenbach pociągnął Sypko Żeleźniaka. Za Mimikrą podążyli do głównego bunkra.
Na zewnątrz Willi Cox nucił radośnie:

Kra–ta–ta–ta! Słuchaj, bracie!
W Majestacie jesteś goły
Tu Mimikra, tam łajnioły
Idzie hun–hun, dudni krok
Oblubieniec nasz – zmrok! zmrok!
Och! Och! Och! Jeszcze! Jeszcze!
Kopią mnie rozkoszy dreszcze!
Kiedy przez sapiącą śluzę wkroczyli do bunkra, zastali Makarom–mawakhu trzęsącą

się pod ścianą. Klasyczne metody zawsze na niej robiły większe wrażenie niż łajnioły.
Trampolina uniosła się nieco na katafalku i pod brodę naciągnęła dziurawe prześcieradło.
Błagalnie patrzyła na Mimikrę, ale temu akurat nie było do jej golizny. Najpierw obszedł
bunkier dokoła. Na moment zatrzymał się w najdalszym kącie, za katafalkiem Trampoliny,
gdzie z tulei zapuszczonej w Skarpę Ojczystą sterczała stara głowa Bio–łącza. Kiedyś można
było pogadać z nią. Dzisiaj tylko zaprawiańcy, w rodzaju Willi Coxa, łapią w chodnikach
echa mądrości zawartej w Informatycznym Systemie. Od czasu minionej odwilży nikt nie

background image

miał głowy do remontów. Poza tym zawsze jest szansa, że jeszcze puści zmarzlina. Może
dlatego w każdej dziupli przetrwała czaszka Bio–łącza. Tej tutaj, co prawda, kość się
wyświechtała na policzkach i czole, gdzie przy porządkach, biodrami nadrzucały Trampolina
i Makarom–mawakhu. Jedynie na skroniach i przy uszach, częściowo wtopionych w ścianę,
zostało trochę nabłonka przypominającego brązowy pergamin. Mimikra wniuchał się nad tą
czaszką. Nawet jedną rękę wysupłał z kieszeni jesionki i zgiętym palcem postukał w
wyglancowane czoło. Pewnie nie znalazł powodu do niepokoju, gdyż wycofał się z komory
zmumifikowanego Bio–łącza. Teraz stanął nad kołyską, gdzie między pieluchami znaczną
żwawość wykazywała latorośl Sypko Żeleźniaka.

– Ręce przy sobie! – warknął Sypko.
Byłby z boku doskoczył do Mimikry, lecz starym zwyczajem Tellenbach wziął go w

karby. Mimikra tymczasem drugą rękę wydostał z przepastnych kieszeni. Ręce miał suche,
szare, z guzowatymi i niezmiernie długimi palucha mi. Tymi rękami powoli rozwiązał
magiczny supeł, przeciw łajniołom spleciony przez Makarom–mawakhu. Mimikra rozłożył
białe szmatki.

Latorośl Sypko Żeleźniaka machnęła nóżkami. Bobas był tłuściutki i różowy, chociaż

tak niedawno wybił się z Trampoliny. Rozkoszny pączuś, pomyślał Tellenbach.

– Rozkoszny pączuś – powiedział Mimikra.
Długo z góry sępił się nad golasem. Wreszcie westchnął i pokiwał głową. Drgnął,

jakby chciał się odwrócić od kołyski, kiedy coś wreszcie go zafrapowało. Aż się przygarbił.

Bobas majtnął łapkami. Bose pięty pierwszy krok wykonały w powietrzu. Wyprężył

się. Na wzdętym brzuszku nieco zaczerwieniło się oczko pępowiny. Poniżej gołego bębenka
sterczał różowy paluszek, niby tamten robaczek, którego przydybał Sypko, kiedy psotnik
wychylił się pierwszy raz od tysiąclecia. Zgięty fiutek nie miał zamiaru iść za jego
przykładem i zmykać przed byle Mimikrą. Wyprostował się nawet i uniósł nieco. Bobas
jeszcze rozłożył nóżki. I nagle siknął w górę. Przezroczysta stróżka błysnęła radośnie.
Strzyknęła wysoko i na skos przejechała przez pierś Mimikry. Ten odskoczył. Odruchowo
strzepnął połę jesionki. W powietrzu zatrzepotał ręką.

– O rany! – jęknął Tellenbach.
Sypko miał w twarzy różaną tęczę. Mimikra szarpnął się w stronę śluzy. Ta sapnęła

aprobująco dla spazmatycznego chichotu Sypko Żeleźniaka. Sypko przystawił usta do ucha
Tellenbacha: „Widziałeś?! Oszczał go! Oszczał!”. Tellenbach skoczył do śluzy. Wyjrzał na
korytarz. Nikogo tam nie było, chociaż w podłodze rytmicznie rozjarzał się nit pozostawiony
przez łajnioły. Na wszelki wypadek Tellenbach aż do wyjścia obmacał ściany. I tak nie miał
pewności.

Kiedy zawrócił do głównego bunkra stwierdził, że Sypko Żeleźniak przestał chichotać

i dziwnie cichy stoi nad pierworodnym. Trampolina jęknęła. Makarom–mawakhu, która od
wizyty Mimikry zapomniała języka w gębie, zrobiła się nieprzyzwoicie czerwona. Sypko i
golasek w napięciu mierzyli się wzrokiem.

Nagle z ciemnej kamery w głębi bunkra coś chrząknęło, jakby tam właśnie przytaił się

kolejny Mimikra.

– Wiesz, czego chce od ciebie? – zapytał głos.

background image

Tellenbach stwierdził ze zdumieniem, że w półmroku poruszyła się czaszka Bio–łącza.

Wyraźnie ożyła! Z wierzchu też była znowu pluszowa, powleczona świeżą skórą. Nad oczami
kiełkowały jej brwi i rzęsy – przez moment białe, aż pożółkły nieco.

– Wiesz? – znowu Bio–łącze ruszyło będą. – To na co czekasz?
Sypko jak zahipnotyzowany odstąpił od kołyski i na sztywnych nogach podszedł do

Makarom–mawakhu.

– Nie! – westchnęła.
Sypko bez słowa wziął ją pod pachy i postawił na nogi. Potem objął ją w pasie, ile

sięgnął, i łagodnie poprowadził do korytarza. Dłonią od spodu klepnął jęzor śluzy, dając znać,
żeby poczekała. Opierającą się słabo Makarom–mawakhu doprowadził do miejsca, gdzie
łajnioł upuścił feralną buławkę. Nit wyraźnie ożywił się w posadzce, gotów znowu zwalić im
na głowy konus pełen łajniołów.

– No, stara – powiedział Sypko. – Czego się nie robi dla idei. Zadziera kiecę i siada.
– Nie! – zaprotestowała słabo.
– Siada, siada i wysiaduje – rozkazał Sypko. – Tymczasem my pogadamy.
Docisnął ją do podłogi. Zesztywniała i westchnęła dziwnie. Rumieniec jej wyskoczył

na twarz – może ją pomarańczowe światło przeniknęło na wylot. Sypko Żeleźniak wrócił do
bunkra. Za nim śluza stalową wstydliwość opuściła na skonfundowaną Makarom–mawakhu.
Sypko od progu wywalił oczy na kołyskę. Różowy bobas wierzgnął. Następnie, nawet się nie
podpierając łokciem, usiadł jak wańka–wstańka. Rzadkie kłaczki oblazły mu z dużej, teraz
łysej głowy. Niemowlę bystro zerknęło w stronę Tellenbacha i – puściło do niego oko.

– No – stwierdził bobas. – Mamy trochę luzu.
To mówiąc uniósł pulchne ramionka i przeciągnął się rozkosznie. Równocześnie

zrobiło się straszliwie jasno. Prawie biało. Jeszcze bielej! Aż się w tym pogubiło światło.
Wtedy gorący wiatr owionął twarze Sypko i Tellenbacha. Podmuch rozrzucił włosy
Trampoliny, która poderwała się na katafalku, z przerażeniem i jednocześnie miłością w
oczach.

Zapachniało, jakby w piekielnym ogniu pieczone członki niemowlęcia, przed chwilą

różowiutkie, zaczęły pękać wzdłuż słojów sandałowego drewna. A on spokojnie założył te
ręce na piersi. Ruchem głowy odrzucił z czoła białe loki. Zwiewna muzyczka pojawiła się
tam, gdzie przed chwilą stała kołyska. Tak to wyglądało, jakby wreszcie ujawnił się
prawdziwy Mag, Wielki Mistrz tamtego mimikry, który stąd wyszedł jak niepyszny. Ten
szarpnął poły zgrzebnej, żeliwno–ceramicznej jesionki, która ten świat otulała szczelnie.
Strzeliły guziki zapięte od prahistorii. Tarciem powietrza rozgrzane do białości przebiły
przestrzeń jak odpryski meteoru, który eksplodował w tarczy powietrza. Tymczasem Mistrz
dalej zdzierał stęchłe szmaty. Szary pokrowiec rozdarty na wszystkie strony świata. Pękają
kolejne warstwy bardziej wzorzystych podszewek, kryształowe igły przenicowują je samym
światłem. Nad trzepot białych falban wychyla się postać strojna, chociaż naga – gra
mięśniami, chociaż nie ma w niej innego ruchu, poza wznoszeniem. Zwyczajny Mimikra
musiałby oszaleć od tego przeistoczenia.

Kątem oka Tellenbach dostrzegł, że Sypko się przeżegnał.
– Witaj! – powiedziała głowa Bio–łącza, a następnie zaczęła deklamować marsowym

głosem:

background image

"Ich skargi posłyszał Anu, bóg nieba gwiaździstego i ojciec bogów, boski władca

Uruku. Wezwał wielką Aruru, biegłą w stwarzaniu: Ty, Aruru, stworzyłaś Gilgamesza.
Stwórz teraz istotę jemu podobną. Niechaj ci będzie jak jego odbicie, jako burza serca
tamtemu równa! Niech w gród Uruku wstąpi, z Gilgameszem porywczym pójdzie o lepsze:
niechaj dzięki temu Uruk odpocznie".

Głowa Bio–łącza zacięła się, jakby potrzebowała aprobaty. Nie doczekała się, mimo to

uzupełniła:

"To usłyszawszy Aruru stworzyła w sobie istotę na podobieństwo Anu. Ręce swe

umyła, uszczknęła gliny, plunęła na nią i w step rzuciła. Walecznego Enkidu w stepie
stworzyła. Z milczenia północnego poczęty stanął, z treści Ninurty, boga wojny…!".

– Och! – ktoś roześmiał się dźwięcznym głosem. – Bez przesady z komplementami!
Jeszcze trzeszczało wzdłuż szwów pękającej przestrzeni, a w samym środku anomalii

płachty prześcieradeł rozwinęły skrzydła przetykane złotem. Tellenbacha i Sypko Żeleźniaka
obsypało rubinowym pudrem. Jeszcze leciały srebrne konfetti i kryształowe igły szyły bez
opamiętania, zabliźniały absurdalnie przenicowaną rzeczywistość. Muzyczka dalej
naświstywała cienko. Głowa Bio–łącza do taktu kiwała się w kamerze; teraz tam można
będzie iść jak do konfesjonału i pogadać z Informatycznym Systemem. Przed Sypko
Żeleźniakiem stanął wysoki, złotowłosy, nieprawdopodobnej urody młodzieniec. Rozejrzał
się wkoło.

– Tak myślałem – stwierdził, a w oczach miał płochość i ochotę do płatania figlów.
– Ktoś ty? – ponuro zapytał Sypko i spode łba, pociemniałymi oczami z góry na dół

zmierzył ucieleśniony fenomen.

– Sypko! – z wyrzutem westchnęła Trampolina; nigdy zbyt wiele nie rozumiała, ale jej

serca nie mogła oszukać najsprytniejsza mimikra.

Jeszcze pojękiwało w ścianach bunkra, gdzie też ocknęły się magiczne prądy, przed

tysiącleciem obezwładnione w masywie Skarpy, słyszalne tylko dla nawiedzonych.
Młodzieniec podszedł do Trampoliny. Pochylił się i szybko pocałował ją w policzek.
Zarumieniła się, uszczęśliwiona. Teraz stanął przed Sypko Żeleźniakiem. Chwilę patrzyli
sobie w oczy. Sypko spode łba. Młodzieniec wyraźnie chciał podejść bliżej i objąć. Zatrzymał
się w pół kroku. Zmieszał się pod napastliwym wzrokiem Żeleźniaka. Wreszcie zwyczajnie
rozłożył ręce.

– Czas ucieka – powiedział. – Muszę się rozejrzeć. Wrócę.
Okręcił się na pięcie i, dalej nagi, jak go stworzyła bogini Aruru, ruszył do śluzy. W

przelocie zerknął na Tellenbacha. Miał coś szelmowskiego w oku. Uniósł jedną brew i,
prawie niedostrzegalnie, uśmiechnął się do Tellenbacha.

– Ty dokąd? – wycedził za nim Sypko Żeleźniak.
– Wrócę – powtórzył.
Przechodząc mimo Makarom–mawakhu pogłaskał ją po siwej głowie.
– Jeszcze troszeczkę – poprosił.
Dotknięcie jego ręki spowodowało, że prawdziwy szkarłat przebił ją na wylot, aż

wzdrygnęła się, jakby poczuła w sobie pulsującą gwiazdę.

– I co teraz? – bezradnie rozejrzał się Tellenbach. – Przecież nawet nie zdążyliśmy…
– Bezmian – ze złością odchodzącego przezwał Sypko.
– Bezmian? – zdziwił się Tellenbach.

background image

Niespodziewanie Trampolina poderwała się na katafalku. Zdmuchnęło ją w stronę

śluzy. Chciała zawołać – podmuch z zewnątrz zakneblował jej usta i strącił prześcieradła,
kiedy ramiona wyciągnęła za tym, którego niedawno wydała z siebie, a już odchodził jeszcze
dalej. Sypko zagrodził jej drogę. Własną piersią osłonił jej nagość przed niespokojnym
iskrzeniem przestrzeni i pojękującą wichurą. Ona wtuliła mu twarz pod brodę i tak
szlochającą odprowadził z powrotem na katafalk. Sam przysiadł na skraju legowiska i tam ją
utulił. Nawet nie spojrzał na pustą kołyskę. W pewnej chwili zwrócił tylko twarz do
Tellenbacha. Czegoś żądał wzrokiem.

Tellenbach niczego nie rozumiał. Tymczasem głowa Bio–łącza gaworzyła po

swojemu:

"Obnażyła Szamhat swe piersi, srom odkryła, ujrzał to Enkidu i zapomniał, gdzie się

był rodził! Wyzbyła się wstydu, wzbudziła żądzę, oddech jego prędki mile przyjęła, szaty
rozrzuciła: i legł na Szamhat. Uczyniła dzikiemu sprawę kobiecą…".

Tellenbach jakby w twarz dostał wzrokiem Sypko Żeleźniaka. Chwycił się za głowę i,

obok świetlistej Makarom–mawakhu, przebiegł do wyjścia z jaskini. Za nim głowa Bio–łącza
gadała jak najęta, jakby obwieszczała innym, co właśnie się stało:

"Obłaskawił się Enkidu, już nie będzie biegał jak niegdyś, zyskał za to rozum i

słyszenie swoje rozszerzył…".

Przed Tellenbachem raz jeszcze Willi Cox pozbierał się z rynsztoka i otwartymi

ramionami przyjął go na progu nowej ery.

– Witaj! – zawołał Willi Cox. – Widzisz?! Oto staje się, o czym wzdychały echa w

tajnych zakamarkach Mądrości! Tylko tam! W obrazach I słowach! A teraz popatrz, sam
tkwisz w sercu poezji!

Tellenbach przekroczył próg dziupli i całą twarzą wpadł w coś migotliwe, pachnące.

Nogi wyżej kostek zapadły mu w sypką sierść, która porosła chodniki. Tłuste robaczki
pomykały w powietrzu, między mętnymi zgęstkami, gdzie co się mrowiło z owadzim
chrzęstem. Dalej nieprawdopodobnie jasne kolumny świateł zstąpiły z niebios w rozłam
technosfery; jej dłonie przepysznym atolem objęły Plac Bohaterów, gdzie też nowy dźwięk
budził się na dnie – żywa gwarność podnosiła się stamtąd niewidzialną falą.

Tellenbach zatoczył się w tę kipiel. Ogłupiały brnął przez kwitnące chodniki. Lękał się

tylko podejść do szmaragdowo omszałej balustrady i wychylić się w inny świat, gdzie między
półprzeźroczystymi płachtami zieleni przepadł stary świerk, tak długo do Skarpy Ojczystej
przylepiony jako prorok frenetycznej odnowy. Tymczasem ponad tym światem rodził się
nowy pomruk. To przez gardła dziupli odzywały się głowy Bio–łączy, jak polipy wrośnięte w
Informatyczny System; ich chór potężniał i pociągał ku sobie fale od Placu Bohaterów, coraz
dźwięczniej bijące w dłonie skarp:

"Wstań i prowadź mnie, Szamhat, do świętego przybytku, świetnego domu, kędy

przebywają Isztar i Anu, kędy włada Gilgamesz, mocarz wyborny, krzepki jak byk i pośród
potężnych potężny. Wyzwę go do walki, przemówię mocno, zakrzyknę na siłacza głosem
donośnym pośrodku Druku: jam jest siłacz! Mnie jednemu losy odmieniać!… ".

W tym gromowym łoskocie Tellenbach dopadł kogoś, kto właśnie wychylił się z

krzewiastej zieleni.

– Widziałeś?! – zapytał gwałtownie Tellenbach. – Musiał tędy przechodzić!

background image

Niespodziewanie na Tellenbacha spojrzały znajome oczy, jak w czystym fermencie

zaprawione bławatki. Ten ktoś miał twarz Willi Coxa. I, co dziwniejsze, był trzeźwy, chyba
pierwszy w rodzie.

– Nie może odejść ktoś, kto jest wszędzie – zadeklamował również głosem Willi

Coxa, po czym wskazał Tellenbachowi pod nogi. – Patrzysz, szukasz, wszędzie ślady, a ty
zawsze ślepy.

Seledynowy mech, jakim się nastroszyły chodniki, falował zgodnie z melodeklamacją

intonowaną przez głowy Bio–łączy. W rozkołysanej murawie wybijały się różowe piętna,
jakby ktoś tędy przeszedł, a każde jego stąpnięcie zostawiało ślad puchnący barwniej od
reszty łąki. Tellenbach jak zaczarowany ruszył w stronę, dokąd wiodły kwitnące odciski
bosych stóp.

Coraz więcej ludzi z bunkrów wylęgało na galerie. Rozgarniał ich ramionami. Prawie

płynął w tłumie, a co rusz wyskakiwała przed nim twarz Willi Coxa; widocznie natchnienie w
narodzie rosło jak grzyby po deszczu. Znalazł też Mimikrę. Ten plecami szukał oparcia w
monolicie Skarpy. Mienił się na twarzy, lecz ciągle był o kilka tonów spóźniony wobec
kalejdoskopu barw i na żywym tle zawsze się wyróżniała jego twarz skrzywiona ze złości.
Ktoś Tellenbacha wycałował w tłoku. Ktoś poklepał go po ramieniu i pokazał kciuk uniesiony
w górę. Ani się obejrzał, gdy został zepchnięty w zaciszną lagunę. W głębi bunkra zobaczył
tam niebiańsko śliczną, rozmodloną twarzyczkę. Ledwie w niej rozpoznał okoliczną suczkę.
Ktoś mu od progu szepnął do ucha: „Ffa–anta–astycz–ne! Mi–is–tycz–ne!”.

– Co tu się stało? – nie zrozumiał.
– Wreszcie jej ktoś dogodził!
Lizawieta siedziała w gniazdku między poduszkami. Nagusieńka była i śliczna do

zakochania. Włosy miała rozpuszczone. Oczy też. Jej piersi jeszcze różowymi noskami
trącały powietrze. Nigdy jej Tellenbach nie widywał takiej, chociaż nieraz stąd wymykał się
cichcem. W twarzy miała spokój i szczęście, o jakim nie śniła dotąd.

Nad wezgłowiem jej przytulni tutejsze Bio–łącze też rozkwitło niezwykle. Poza tym

zupełnie przypominało Lizawietę, jakby je wiązała zażyłość co najmniej siostrzana. Coś tu się
stało niedawno, po czym jeszcze w sanktuarium trwała dziwnie naelektryzowana atmosfera.
Głowa Bio–łącza poruszyła spuchniętymi ustami i któryś raz z rzędu oblizała się w
osłupieniu. Tellenbach zrozumiał, że nie ma czego szukać tam, kędy przeszedł prawdziwy
mężczyzna.

Wyszedł spiesznie i wpadł prosto w ręce białowłosego starca, który chętnych naganiał

do swojej dziupli. Ten w ziemistej, ale czerstwej twarzy też miał błogość o palmę
pierwszeństwa walcząc z rozmodleniem Lizawiety.

– Witaj, Tellenbachu! – zawołał czcigodny Czao–ju–kua, którego temperament brał

górę nad czcigodnością. – Nie wierzyłeś nigdy! A stary Czao cenił cierpliwość… Wejdź i
naciesz oczy!

Otwór dziupli, prowadzącej do apartamentów Czao–ju–kua, obrośnięty był

szeleszczącymi piórami. Wewnątrz kanarkowa żółć pływała po ścianach, a w niej
ciemnoczerwone plamy podobne do duchów, które jeszcze nie otrząsnęły się z piekielnego
ognia. Tellenbachowi wydało się, że zwariowany hodowca perpetuum mobile znalazł dostęp
do serca Majestatu. Tylko tutaj mogło się to wydarzyć, gdyż jedyna droga do serca Majestatu
może prowadzić wyłącznie przez absurdalność maszyny wiecznego ruchu.

background image

– Patrz! – wołał Czao–ju–kua. – A jednak się kręci!
Tellenbach pamiętał maszynę jako martwą szklaną kulę, ujętą w dwumetrowej

średnicy pierścienie, które zaskakująco długo obracały się, jeśli je popchnąć palcem. Teraz
wewnętrzna kula gorzała bielą, a wokół niej szklane sfery wirowały pasmami dymnej,
zupełnie nieszklistej przezroczystości. Wewnątrz kuli tymczasem pojawiły się ciemne obrazy,
coś tam się gotowało w wielobarwnym ukropie. Tellenbach dostrzegł fioletowe rozpryski,
jakby bengalskich ogni albo konusów eksplodujących w próżni, wyzwalających z siebie
dymne dusze łajniołów.

– Po–osz–ła w ruch! – piał Czao–ju–kua. – Teraz… co zapragniesz! Poznasz

przyszłość i wrócisz w przeszłość! Możesz tędy zajrzeć do samego siebie, bez sprzężenia z
kloaką centralną!

Tellenbach chwycił się za głowę i osunął na ławę przed tym absurdalnym ołtarzem.
– Jesteś mądry, Czao–ju–kua – odezwał się słabym głosem. – Zawsze wiedziałeś

więcej, niż inni. Willi Cox mawia, że ty jeden masz to z natury. Wytłumacz, co się dzieje!
Niczego nie pojmuję! Nic! Nic!

– Co tam, Tellenbachu! – Czao–ju–kua przysiadł obok. – Posługując się rozumem

niepodobna pojąć rzeczywistych tajemnic Wszechświata. To narzędzie najnędzniejsze z
nędznych. Trzeba czegoś więcej. Dużo więcej!

– Jak to posiąść? – z pokorą zapytał Tellenbach.
– Zapraw się – nieoczekiwanie zaproponował Czao–ju–kua.
– Po co?
– Żeby się podstroić.
– Nic nie da. Próbowałem. Potem mi tylko od rana łupało w głowie.
– I pragnienie?
– Pragnienie.
– Kiepsko stoją sprawy – szczerze zmartwił się Czao–ju–kua. – Nie słyszałeś nigdy, o

czym chodzą echa w mądrości ziemi, a ja mam ci wytłumaczyć, co nam się przytrafiło? To
jakbyś studiował teorię latania, kiedy wystarczy pomachać rękami. To również tak, jakbym ci
miał wytłumaczyć, co odczuwa człowiek, kiedy kocha albo gdy mu umiera ktoś najbliższy.

– Chcę wiedzieć! – Tellenbach rozpaczliwie pięściami zabębnił sobie w skronie.
– Widzisz, mój drogi – Czao–ju–kua objął go za ramiona. – Gdyby tu chodziło o…

takiego Willi Coxa. Przyszedłby zapluty w pestkę. I ja bym się dostroił. Zabełkotalibyśmy
sobie. Pogadali od serca. Trochę pośpiewali na okazję. I tak, gaworząc, przed świtem byśmy
doszli do wspólnych wniosków. I może bylibyśmy blisko prawdy. Albo nie. Jedno jest
pewne, gdyby ktoś tego posłuchał z boku… Tylko się postukać w głowę!

Czao–ju–kua zamachał rękami.
– Nigdy nie wierzyłeś w moje prywatne perpetuum mobile. Jak wszyscy – w tym

stwierdzeniu Czao–ju–kua nie było pretensji. – A przecież tłumaczyłem, że to nie może
ruszyć ot, tak sobie. Nie może być zwyczajną kręcącą się maszynką. Jeżeli ruszy, mówiłem,
to również cały świat zacznie się kręcić trochę inaczej, żeby w nim możliwy był fenomen
mojego perpetuum mobile. To wykracza nad logikę zwyczajnej fizyki.

– Zaufaj jeden raz – poprosił Tellenbach.

background image

– Bzdura – dobrotliwie uśmiechnął się Czao–ju–kua. – Gdy zacznę ci teraz wykładać,

co akurat myślę, a co prawdą być nie musi… i dlatego bywa prawdy bliskie; popatrzysz na
mnie jak na idiotę.

– Zaufaj – żebrał Tellenbach.
Chwilę trwała cisza, aż zdziwiony Tellenbach uniósł głowę i zerknął na Czao–ju–kua.

Temu oczy stanęły w słup. Beknął. Wreszcie z ostatecznie kretyńską miną pochylił się w
stronę Tellenbacha i zapytał konspiracyjnym szeptem: „Czy Kosmos ma jaja?”

Tellenbach pomyślał, że się przesłyszał. Na wszelki wypadek skrzywił się, jakby mu

Czao–ju–kua chuchnął w twarz czymś gorszym od fermentu z kloaki centralnej.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? – znowu chuchnął Czao–ju–kua. – Postawmy

sprawę inaczej. Czy to państwo ma jaja? Albo: czy ten naród stać na to? Albo: czego brakuje
takiemu chłopu, jak ty? Problem jest, ale wstyd tykać bliźniego… co dopiero całego
Kosmosu! A ja ciebie pytam: czy Kosmos ma jaja?

– Zwariowałeś – wzdrygnął się Tellenbach.
– To samo słyszałem przez czterdzieści lat, kiedy majstrowałem przy moim perpetuum

mobile. A jednak się kręci!

– To jest bez sensu! – krzyknął Tellenbach.
– Większość spraw i rzeczy jest bez sensu – chętnie zgodził się Czao–ju–kua. – A

jednak istnieją. Może właśnie dlatego, gdyż ich żaden sens nie ogranicza. Powiem ci, to jak z
chłopem bez jaj. Żyjesz. Czasami przed Skarpę Ojczystą wychodzisz na spacer z towarzyszką
życia. Czasami wyprowadzasz przychówek, chociaż tylko ty i ona wiecie, ile jesteś wart w
łóżku i czego dokonałeś w życiu. Do tego życia potrzebne są jaja! Bardziej niż do łóżka!
Takimi nie zaimponuje byle dawca puli genetycznej, któremu tylko ruja błyszczy w oku… A
ty, przyjacielu, ciągle tkwisz w tej samej dziupli. Na tym samym piętrze Skarpy.

– Wiesz, że nikogo nie mam – dał się złapać Tellenbach. – Nawet własnej dziupli.

Pętam się. Wiesz, jak to jest. Lubię Żeleźniaków. U nich bywam najczęściej… To wszystko.

– Jesteś facet bez jaj – potwierdził Czao–ju–kua. – Pętasz się, a nie ruszysz palcem,

żeby coś zmienić. Nieodrodny syn homeostazy. Każda homeostaza jest bez jaj. Gdzie są jaja,
tam świat się zmienia, do czegoś dąży, o coś walczy, zdobywa i tworzy. Homeostaza to ciepła
papka. Ani za ciepła, ani za chłodna. Kiedyś uważano, że ewolucja wymaga ciszy i spokoju.
Do dzisiaj są ludzie, którzy do czegoś chcą dojść… w ciszy i w spokoju! Piękne hasło! W
ciszy i spokoju można harować do usranej śmierci! Trzeba było rewolucji poglądów, żeby na
spokój spojrzeć jak na okres zbierania sił między jedną rewolucją a nowym fermentem. Precz
ze spokojem! Precz z porządkiem! Ewolucja skacze po wybojach. Trzeba nam kataklizmów!
Niech nikt dobroczynnym ładem nie ustanawia ostatecznego etapu ewolucji. To jakby światu
uciąć jaja! Kastrowanie na kosmiczną skalę!

Czao–ju–kua chichotał sobie w kułak.
– Zwariowałeś – ze zgrozą powtórzył Tellenbach.
– A widzisz – westchnął Czao–ju–kua. – Taki Willi Cox w lot by chwycił… albo

poszedł spać. Nie widzisz? Wreszcie ten świat wypiął się na homeostazę! Żyje z jajem!
Zmienia się! I każdy w nim znajduje coś… w sobie. Może to będzie szlachetniejsze niż podły
ferment z kloaki centralnej. Oto możliwe jest moje perpetuum mobile! Nigdy prawdziwej
wiary nie pokładałem w tej durnej maszynce, samej w sobie. Wierzyłem, że cały ten świat
jeszcze nie jest do luftu i ocknie się, i będzie wiedział, dokąd sam dąży, czego może wymagać

background image

od nas, a my od niego. Obracaj gałami! To jedyne, prawdziwe zmartwychwstanie! Coś ci
powiem… nasi pradziadkowie tworzyli cywilizację pod dumnym znakiem fallusa. Dynamika
wiecznego wzwodu! Nikomu nie przyszło do głowy, że tymczasem jaja zdechły!

Tellenbach żachnął się, kiedy go Czao–ju–kua niespodziewanie pięścią szturchnął w

krocze. Poderwał się jak oparzony.

– A co! – Czao–ju–kua zamrugał skośnymi oczami. – Poczuł wreszcie? Rozejrzyj się:

to zmartwychwstały Jaja tego kosmosu! Przez wielkie J! Bycze jaja! Jak pięści! Jak łeb do
łba, a w tych łbach dwie gęsto marszczone półkule! Jak Skarpa do Skarpy! Planeta do planety
i gwiazda do gwiazdy! Obserwuj… może coś się z tego narodzi? Może już zostało poczęte?

Tellenbach uwolnił się z objęć Czao–ju–kua. Trudniej było wyzwolić wzrok z

ogniska, gdzie wściekle wirowało perpetuum mobile, świetlną struną grając między czasem
przyszłym a minionym, z rezonansem w pudle teraźniejszości. Na tyle wigoru nie było ten
świat stać przynajmniej od Wielkiego Wybuchu.

Wreszcie Tellenbach wypadł przed bunkier. Za sobą usłyszał trochę smutny śmiech

czcigodnego Czao–ju–kua.

Na zewnątrz przywitał go niesamowity gwar. Zapachy kazały kręcić głową i szukać

wspaniałości potwierdzanych również przez zmysł wzroku. Wszędzie widział ludzi trochę
cudacznych, to znów zachwycająco pięknych. Byli jacyś niepokorni wobec form, do których
przywykł. Ubrani prawie wyłącznie we włosy szmaragdowe, chromowe, przetykane złotymi
piórami, bardziej przypominali zwierzoludzi, a przecież ptasie deformacje nie ujęły im siły z
oczu. Tellenbach czuł pulsowanie, przed którym sam chciałby czymś ostrym otworzyć sobie
żyły, żeby w niego wrosło do najtajniejszej komórki.

Z omszałych dziupli głowy Bio–łączy dalej nawoływały grzmiącymi chórami.
Przez okno rozdarte w zielonej koronce Tellenbach wyjrzał w przestrzeń przed

Skarpą. W przezroczystym powietrzu zobaczył nieprawdopodobnie barwny masyw Skarpy
Wschodniej. Tam też coś zakwitło na stromiznach, drgające kielichy wystawiało z dziupli i
wzdłuż galerii rozwiesiło amarantowe bluszcze. Tak długo martwy szkielet oblekał się w
ciało. Już pędy rozwijały się w powietrze, półprzeźroczyste wąsy płynęły ku Tellenbachowi,
podobne do palców trochę przed sobą macających na oślep. Dostrzegł podobne formacje
przez powietrze podążające od jego Skarpy również w tamtą stronę. Już nad Placem
Bohaterów zaplotły się pierwsi posłańcy. Z tamtej strony ktoś biegł po jednym z takich
napowietrznych mostów, a z węzłów pod jego stopami stroszyły się kwietne pąki.

Tylko Tellenbach patrzył na to ze ściśniętym sercem. Czuł w sobie, coraz

donośniejszy, głos, jakiego nie potrafią rozpoznać uszy. W szczękach się odezwał i w gardle,
skąd na język wypłynęła gorzka ślina.

Niewidzialne palce zagrały na strunach rozpiętych między Skarpami. Zdawało mu się,

że potrafi dostrzec czarne stożki świdrujące przestrzeń, za sobą zostawiające studnie
wypełnione miazgą liści, białymi drzazgami i parą buchającą tam, gdzie żywego ciała
dotknęły aerodynamiczne ostrza. Gdzieś tam zachwiał się i głową w dół runął nieszczęsny
linoskoczek. Teraz dopiero ryknęło dokoła, jakby z prahistorii zapisanej w Informatycznym
Systemie dobył się jednoczesny ryk dinozaurów i wycie syren zwiastujących rzeź dziczy
nieco bardziej zaawansowanej ewolucyjnie.

background image

Ostra bryza pobiegła przez atłasowy mech na opustoszałych chodnikach. Tellenbach

poczuł w sobie straszliwą rozpacz. Rzucił się w tę samą stronę, w którą biegł dreszcz
szarzejącego mchu.

Dziupla Żeleźniaków ciemniała w pożółkłych falbankach. Wewnątrz coś się żarzyło.

Czerwień za każdym razem buchała ze zdwojoną mocą. Nad świetlnym pęcherzem zgarbił się
ogromny cień. Tellenbach rozpoznał Mimikrę. Ten jeszcze na twarzy miał zielone plamy i na
czole kwiat z pięciu czerwonych płatków. Oczy mu pałały piekielną radością; patrzył w
rozpaloną głownię i szeptał coś, aż posapywał z napięcia. Uniósł ręce o palcach
zakrzywionych jak korzenie, które przed chwilą były wczepione w Skarpę. Kiwał się,
strasznymi rękami szamanił nad ogniskiem, zupełnie jak Czao–ju–kua wślepiony w magiczną
kulę swojego perpetuum mobile. Płaszcz Mimikry owijał się wokół niego niby liść
brunatniejący od żaru. Obok walało się coś czarniawe, wypalone do cna; za późno
nieszczęsną Makarom–mawakhu odstawiono z ognia.

– Jeszcze! Jeszcze! – mamrotał Mimikra. – O–och! Tak! Tak! I jeszcze! I mocniej!

Tak go! Tak! O!

Tellenbach poczuł się, jakby mu na karku jeżyła się sierść oblazła przed tysiącami lat.
Dalej śluza była szeroko otwarta. Prawie przyklejony do ściany prześliznął się za

plecami Mimikry. Czuł czyjąś jeszcze obecność. Nikt go jednak nie zatrzymywał. Nie był
groźny. Każdy ma w sobie coś, co jest martwe. Willi Cox posiada martwą mądrość. Willi Cox
i tak jest szczęściarzem. Tellenbach zrozumiał, że wysoko uniesiona śluza nie na niego czeka.
To była pułapka na grube zwierzę. Kiedy opuszczało ten matecznik nie przypuszczało, jak
łatwo je ściągnąć z powrotem, choćby w innych wymiarach tysiąc razy uchodziło przed
konusami łajniołow. Tellenbach pomyślał, że trzeba ostrzec tego, który niedługo zjawi się
tutaj, lecz nie wykonał kroku wstecz. Nagle obezwładniła go moc, jakiej nigdy nie zaznał
przy zbliżeniu z łajniołem. Może teraz, gdy zachwiała się homeostaza, ruszyły do prawdziwej
akcji. I stały się bardziej jeszcze obce mądrości ziemi, za to bliższe Majestatowi, który – jak
naucza Czao–ju–kua – nie mówi, nie słucha, nie czuje, nie myśli, nie uderza naprawdę, nie
karze ani nie nagradza. Majestat patronujący światu dawno wyzbył się rozumu. Nie posiada
nawet świadomości. I nikt z tych, co się pienią w rozłamie technosfery, w najbardziej
obrazoburczej wizji nie pojmie, czym jest byt, który stał się najczystszym, ostatecznym
Majestatem. Łajnioły to szczebel do niego nieco wyższy od Mimikry. Ile takich szczebli liczy
drabina władzy? Pewnie wystarczająco, żeby Majestat pozostał nieskalany, niezależnie od
tego, co dzieje się na cmentarzysku, gdzie wcześniej pogrzebano mądrość.

– O tak! Tak! – Mimikra chichotał wściekle. – Mocniej! Mo–ocniej! Poczuje na końcu

Wszechświata! Dobrze wabi! Wabi! Wabi! Dołożyć jeszcze!

Chichot trwał we wnętrzu bunkra – stokrotnie dzikszy, bo bezdźwięczny. Trwało

zawzięte posapywanie czyjejś niewidzialnej obecności. Tellenbach nie spostrzegł, kiedy
znalazł się na kolanach. Niby go nic nie trzymało, a przecież ledwie własny łeb popychał po
podłodze. Czołem uderzył w próg śluzy. Z głębi docierały do niego jęki i rzężenia. Z trudem
uniósł głowę. Policzek natychmiast wrócił do metalicznej listwy. A jednak mógł patrzeć.

Gdzieś wysoko zobaczył posiniałą głowę Bio–łącza. Miała wyraz twarzy, jakby się

zatchnęła smrodliwym powietrzem. Jeszcze kłapała zębami, może miała złudzenia, że od
każdego wdechu i wydechu zależy, czy chociaż raz w życiu zaśpiewa jeszcze.

background image

Tellenbach ruszył gałkami oczu wlepionymi w ołów. Kogoś zobaczył z boku. Z

rozrzuconymi rękami i nogami wyglądał jak przykuty do ściany. Był prawie nagi. Strzępy
ubrania trzymały się w miejscach, gdzie przez materiał przesiąkły czarne plamy. Niby go nic
tam nie trzymało, a przecież był przykuty. Sypko Żeleźniak wisiał tam rozkrzyżowany.
Krzywy był w twarzy; może mu wywichnęło jeden zawias szczęki. W oczach miał krew i
takie same sople ciekły mu z gęby. Pierś z jednej strony też miał zanadto wklęśniętą pod
łachmanami. Tellenbach słyszał jego spazmatyczny oddech.

– Ssy–yp–ko – wystękał Tellenbach; tylko się poślinił.
Niewidzialność trzymała pod ścianą Żeleźniaka. Dawno przestał się szarpać, chociaż

ręce dalej miał wykręcone koślawo i przeguby otarte do kości. Całe w nim życie uciekło do
oczu, a wzrok miał taki, aż Tellenbach uwierzył w ludzi, których żadna siła nie wtrąci w
nieświadomość. Najwyżej od razu w zaświaty. Sypko patrzył przed siebie, a krew mu ciekła z
oczu.

Tellenbach okręcił oporne kule we własnej czaszce, żeby spojrzały za wzrokiem

Sypko Żeleźniaka.

Zobaczył.
Byłby krzyknął, lecz mu przedtem język od goryczy napuchł w gardle. I jakaś

niewidzialność jeszcze go docisnęła do metalowego progu.

Przed katafalkiem zobaczył zmiażdżoną kołyskę.
Wyżej dziwnie płasko leżało nagie ciało Trampoliny.
Widział ją, jak szarpie się i drga. Zwleczono z niej całun prześcieradeł nie wyschłych

od porodu. Teraz sflaczały brzuch Trampoliny przelewał się w tę, to znów w przeciwną
stronę, marszczył się i rozpłaszczał, jakby coś na nim się przymościło, a teraz ugniatało bez
opamiętania.

– Jeszcze! – w korytarzu skrzeczał Mimikra. – Niech zapiszczy! Niech skomli! O tak!

Dobrze! Jest dobrze! Tak trzymać! Jak pragnę – równiutko! Już jest blisko! Gna! Gna!
Spieszy się cholernie! Popatrzcie, jakie czułe serduszko!

Tellenbach dalej niewiele rozumiał, kiedy Trampolina uniosła nieco białe łydki. Z

poziomu podłogi nie widział jej twarzy, tylko brzuch, rozłożone uda i drgające ręce, które
jednocześnie odpychały i przyciągały, krzywymi palcami wczepiały się w powietrze. Jeszcze
szarpała się pod niewidzialnym brzemieniem. Bose pięty wparła w ciemność stropu.
Tellenbach chciał i nie mógł odwrócić wzroku. Patrzył ze zgrozą na jej płeć otwartą szeroko,
ciemną i wilgotną, przez którą coś się przesuwało – coś, czego nie było! Przenizywało obolałą
płeć – masywne, grubości męskiego ramienia – tam i z powrotem – głębiej! Aż brzuch się
wzdymał, a ona pojękiwała cichutko. Aż krzyknęło nagle. Za nią, nieco powyżej, jakby to
była jej głowa, ten krzyk powtórzyło Bio–łącze. Pod nim nagie ciało targnęło się mocniej i
zaczęło podrzucać podbrzuszem.

Mimikra żądał: „Mocniej!”.
Przybity do ściany Sypko patrzył krwawymi oczami.
Każdemu jękowi i okrzykowi rozkoszy towarzyszył pomarańczowy rozbłysk w

korytarzu.

– Już blisko! Bliziutko! – wołał Mimikra. – Jest! Jest!

background image

Płeć Trampoliny chlipnęła i stuliła się miękko. Jednocześnie Sypko Żeleźniak odpadł

od ściany. Tellenbach też odczuł brak stopy, która go przydeptała do podłogi. Mimo to leżał
plackiem i tylko policzek przesunął na mniej nagrzany metal.

W przedsionku płomień buchnął, aż się wybielił z czerwieni. Też żar Mimikra

odtworzył i zdwoił w swojej twarzy. Za późno się spostrzegł, że wpadł we własną pułapkę
mimikry. Tylko błysnęło i smród poszedł paskudny. Mimikra siwą sadzą przylgnął do
podłogi, żeby nie podnieść się więcej.

Ponad tą garścią popiołu coś się starło ze sobą, przeraźliwy łoskot wstrząsnął

ścianami. Jakiś cień przekroczył Tellenbacha rozciągniętego na progu bunkra. Ten cień
raptownie przed siebie wyrzucił ramię i z powietrza wyłowił materialny ciężar. Sina
niebieskość wierzgnęła bez oparcia dla mosiężnych obcasów. Opadła miękko. Przedtem
dusza parsknęła przez wentyl. Znowu gdzieś wbiło się drugie ramię i wyciągnęło byle ochłap
nadziany na dyszel dozbrojony pięścią. Coś zaniamniało w gardle przeciąganym przez palce –
z drugiego końca dusza pyknęła po swojemu. Reszta pacnęła o podłogę.

Tak szedł przed siebie – nieokreślony i bezimienny. Otrząsał się z sapiącej

niewidzialności, spod hełmów wyrywał sztuczne szczęki z kryształowymi siekaczami, dwoma
palcami łaskotał ślepia aż do potylicy. I znowu z niewidzialnego muru wyrywał kamienie – w
rękach mu zostawały tylko ochłapy mięsa – w bielejących łuskach, w hełmach jak żółwie
skorupy, z ogniami świętego Elma tańczącymi na kłach wprawionych w srebrzyste kagańce, z
przerażeniem w wymoczkowatych gębach – jeżeli któraś z niewidzialności zdążyła na tę
chwilę wyciągnąć świadomość.

Na jawie każdy mu zdychał w ręku, najwyżej puszczał smrodliwą duszę. On szedł

dalej i w przestrzeń wywlekał szczury pochowane po kątach. Zebrał żniwo i sam ocknął się
wreszcie. Ramiona mu opadły. Z każdej garści na koniec wycisnął się jeden zdechły łajnioł.

Bezmian jeszcze krok postąpił przed siebie.
Tellenbach widział jego sylwetkę podobną do młodzieńca, który stąd wyszedł o

świcie. Postawą bardziej przypominał Sypko Żeleźniaka z czasów, kiedy umizgał się do
Trampoliny, aż Tellenbach odszedł z niczym. Tylko ten tutaj był jeszcze wyższy, mocniej
zbudowany i sprężysty.

Z boku pochylił się nad Trampoliną. Teraz dopiero Tellenbach zobaczył jego twarz.

To był mężczyzna nieco po trzydziestce – tyle go pewnie kosztował ten świat. Ale twarz miał
jeszcze piękniejszą niż przedtem, bardziej ogorzałą i męską; z jasnych loków zostały krótko
przystrzyżone, ciemne włosy, teraz najeżone twardo. Ubrany był w srebrzysty skafander,
doskonale gładki, jak lustro z płynnego kryształu, które miękko opina ciało, podkreślając
nagość metalicznym srebrem. W to srebro, niby amulety, wprawione były wypukłe soczewki.
Przy kostkach nóg, na kolanach, przegubach, nad sercem, z jednej strony gardła i przy skroni
krew pulsowała w owalnych kryształach. W jego twarzy Tellenbach przez mgnienie widział
pogardę i okrucieństwo – kiedy wzrok cofał się od rozchlapanych po kątach łajniołów; nagle
jej wyraz zmienił się nie do poznania – rozpacz pojawiła się w szarych oczach. Wargi mu
zadrżały.

Pochylił się szybko i z podłogi podniósł prześcieradła, na których żółkły ślady jego

własnego poczęcia. Tą białą flagą okrył nagość Trampoliny. Nawet go nie dostrzegła – nadal
wzrokiem tkwiła w niewidzialności nad sobą i spazmy przenikały jej zmaltretowane ciało.

background image

Bezmian skręcił się dziwnie. Wyciągnął ramię w stronę Sypko Żeleźniaka. Może temu z kolei
chciał pomóc przy wstawaniu. Jego ręka utknęła w powietrzu.

Sypko sam, chociaż pokracznie, przyklęknął na podłodze. Wyglądał, jakby mu ktoś

skręcił kark niezbyt dokładnie. Obiema rękami wczepił się w brzuch, gdzie mu z luźnym
chlupotem przelewały się wnętrzności. Sapnął i świeżą krew wysmarkał z nosa. Wreszcie
podniósł się, zachwiał i zatoczył na katafalk Trampoliny. Udało mu się nie wrócić na
posadzkę. Tylko jęknął i ustami chwycił skraj prześcieradła na jej piersi. Chwilę ten knebel
żuł z obłędnym bólem w oczach, aż rozluźniły mu się szczęki i tak to wyglądało, jakby mu
jego własny język wyśliznął się na białe płótno.

– W–wynośś się – wyseplenił. – Wynoś się, s–słyszysz? To przez ciebie. Przez takich,

jak ty…

Miał zamiar coś dodać, ale mu zagulgotało w przestawionych trzewiach i z płuc

chlusnęło żółtawą treścią. Trampolina zadrżała – wzrokiem dalej trwała w łajnielskich
obłokach. Sypko jej twarz nakrył dłonią, jakby chciał się upewnić, że należy do jedynej istoty,
coś dla niego znaczącej w całym jego życiu. Ucałował ją czule, po czym własną twarzą wtulił
się w jej szyję i zatkał.

Bezmian jak cień postąpił w ich stronę.
Sypko poderwał głowę i zmierzył Bezmiana spojrzeniem, w którym zawarł ostatnie

swoje pragnienie: „Idź stąd! .Precz! Wynoś się i nie wracaj więcej!”.

Tellenbach zaczął się gramolić z podłogi.
Bezmian pochylił się nad nim, przechodząc do śluzy. Zajrzał Tellenbachowi w oczy i

też powiedział samym wzrokiem: „Opiekuj się nimi”. Potem przekroczył zwęglone truchełko
Makarom–mawakhu i siwym popiołem rozmazany cień Mimikry.

Bezmian wyszedł przed dziuplę i tam dopiero roześmiał się jak szalony. Jednocześnie

grom z nieba wybiegł mu naprzeciwko. Błyskawica odbiła się od lustrzanej piersi Bezmiana i
rykoszetem cięła wzdłuż Skarpy. Całe niebo oślepło dziwacznym błękitem, w którym
zabrakło odrobiny przezroczystości. Zimny podmuch rozrzucił zieloną sierść i przetkał skalne
pory, gdzie wągry głów wbitych w bunkry nie wyparły się mądrości pogrzebanej w
mnemonicznych czeluściach Informatycznego Systemu.

Wszystkie głowy zakrzyknęły chórem, jakby w usta Enkidu wkładały te słowa:
"Kiedy bogowie stwarzali człowieka, śmierć przeznaczyli człowiekowi, życie

zachowali we własnym ręku. Ty, Gilgameszu, napełniaj żołądek, dniem i nocą obyś wciąż był
wesół, codziennie sprawiaj sobie święto, dnie i noce spędzaj na grach i pląsach! Niech jasne
będą twoje szaty, włosy czyste, obmywaj się wodą, patrz, jak dziecię twej ręki się trzyma,
kobiecą sprawę czyń z chętną niewiastą: tylko takie są sprawy człowieka! "

Jedynie głowa w bunkrze Żeleźniaków zwyczajnie zazgrzytała zębami. Oczne gałki

wytrzeszczyła przy tym i pot jej wystąpił na czoło. Tellenbach rozejrzał się i pojął, co
wywołało takie przerażenie Bio–łącza. To Trampolina wygięła się w łuk, jakby coś czy ktoś
jeszcze chciał się z niej wybić w przestrzeń tego przeklętego świata. Trampolina napuchła.
Oczy jej wyszły na wierzch, jakby wtulony z boku Sypko chwycił ją za gardło zębami,
których nie miał. Trampolina strasznymi oczami patrzyła na własny brzuch. Krzyknęła nagle.
Przezroczystymi rękami objęła szarpiący się pęcherz. I zaskrzeczała znowu, cienko jak ptak –
aż Sypko poderwał głowę nad jej piersią. Popatrzył z boku i oniemiał.

background image

W swojej ślepej uliczce głowa Bio–łącza mlasnęła sinymi wargami i raptem

wrzasnęła, nie mniej rozpaczliwie od Trampoliny, ledwie już widocznej pod nadętym
balonem jej własnego brzucha. Tellenbach doskoczył do Sypko Żeleźniaka i oderwał go od
pęcherza, gdzie coś huczało i bulgotało wściekle. Sypko szarpał się w zapamiętaniu, kiedy go
Tellenbach odciągał od śluzy. Za nimi z basowym pomrukiem nadymał się rybi pęcherz. Pod
nim resztką sił wzdrygiwały cienkie łydki. Wierzch obrzmienia sięgał stropu i bokiem
przelewał się przez katafalk, wytrwałymi kurczami dobijał do ścian. Z tyłu głowa Bio–łącza
krzyczała strasznie: „Zabierzcie mnie stąd! Nie zostawiajcie! Boże! Nie! Nie–e! Nie–e–zo–
osta–a–wiaj–cie–e!”. Sypko też zawył przeraźliwie. Ledwie go Tellenbach wyrwał z bunkra.
W przelocie strzelił w śluzę rozdziawioną ze zdumienia. Zatrzasnęła się z grzmotem.

Przed dziuplą Willi Cox właśnie się podniósł z rynsztoka. Zdziwiony rozejrzał się

wkoło, po czym zaśmiał okrutnie. Dziwne rzeczy działy się w niebie. Resztki świetlnego złota
tężały we mgle między Skarpami. W studni Placu Bohaterów trwał grzmot, jakby tam coś się
zmagało z ciemnością i w przeręblu przetaczało się z jednej strony na drugą. Między
Skarpami oklapły roślinne wici. Może je przycięły niewidzialne eskadry konusów, które
wróciły w wymiar właściwej bitwy, gdzie nadal taranują pierś Enkidu, zachodzą od strony
kosmosu i uderzają w jego czoło niepokorne wobec Majestatu.

W dziupli za Tellenbachem ostatecznie zostało zakneblowane Bio-łącze; tylko

pozostałe głowy westchnęły nagle, czymś wielce zdziwione.

– Słyszeliście, co głowy gadają? – zapylał Willi Cox. – Plotą, co im ślina na język

wynosi z ugrobionej mądrości. Kreowały nowego Enkidu! Hi–hi! Tamten w sam raz zdążył,
zanim odbiło Gilgameszowi! Temu tutaj pomyliło się o tysiąclecie! Z takim spóźnieniem
można próbować coś odkupić – z pewnością niczego się nie zrównoważy! Bez szans! Czas
przyszły pod broń powołuje takie armie, z którymi nie zmierzy się żadna archaiczna legenda,
choćby najadła się wszystkich możliwych doświadczeń. Jak tu pokonać ideę, która
zrealizować ma się w przyszłości? Walcząc z nią można samemu zarazić się Majestatem.

– Lepiej pozostać człowiekiem – gorzko skrzywił się Tellenbach. – I tkwić w Skarpie.
– W Skarpie Ojczystej – zaśmiał się Willi Cox. – Nad przepaścią. Nowe gatunki

powstają przy brzegu. Nie w głębi oceanu i nie we wnętrzu dżungli, gdzie jest ich najwięcej.
Nowa jakość rodzi się między żarnami.

– Na Placu Bohaterów – powiedział Tellenbach.
– Na Placu Bohaterów – poważnie potwierdził Willi Cox.
– Poległych dla jakiej idei?
– A to ma znaczenie?
Teraz dopiero Willi Cox namierzył Sypko Żeleźniaka.
– Jak ty wyglądasz?! – zawołał. – Już się wybrałeś w najdłuższą drogę?
– Zostaw go – poprosił Tellenbach.
– Co tak się pieści ze sobą! – oczy Willi Coxa zapłonęły niesamowicie. – Niech

pomyśli, co tam się dzieje. Tam! Jak wielki jest świat między Mądrością a Majestatem!
Posłuchaj człowieku, jakie tam się ścierają zastępy, jak się przepycha moc z jej pragnieniem.
Oto tragedia na miarę prawdziwych poetów. Cóż znaczy wobec tamtych sił! Co o nich
wiemy! Nad sobą się użalamy, a co wiemy o bezdrożach, na które wkroczył taki Bezmian? W
czym będzie musiał sobie ręce ubabrać? Boże! Dlaczego jesteśmy tacy maleńcy! Potulni w
dziuplach! Hej! Hej! Jeden się wychylił, a już go ciągniemy z obłoków na ziemię! Byle

background image

przytulić do piersi: ci, ci, cichutko. O tak! Śpij, milutki! To twój ojciec. To matka. Z nami
zostań. Ciesz się z tego, cośmy dla ciebie zmajstrowali i dbaj, żeby nie było gorzej. Może być
gorzej. Mamy to zakarbowane na karkach… A przecież to coś, co poczęliśmy z siebie i
obdarzyliśmy wolną wolą, nie lubi oglądać się przez ramię. Też wie, i owszem, że bywało
gorzej. Lecz chce żyć lepiej! I tu się ścierają odmienne postawy ojców i synów. Pierwsi drżą,
żeby nie stracić złudzeń, drudzy pragną zdobyć coś jeszcze. Za wszelką cenę. Choćbyśmy my
mieli być zapłatą za… jakąś szansę. My, którzy pragniemy już tylko przeżyć, przetrwać,
prześliznąć się w cieniu – jeszcze rok, miesiąc, godzinę! Nie trzymaj go przy sobie, Sypko!
Choćby ci zabrał wszystko, w co jeszcze wierzyłeś! Co miałeś najbliższego. Nie trzymaj go
przy sobie… I tak nie utrzymasz!

Willi Cox postawił oczy w słup. Nigdy długo nie utrzymywał się na jawie. Co miał –

powiedział. Teraz klapnął przed dziuplą; pewnie się nie domyślał, co się w niej święci. Może
dowie się od chodnika. We wnętrzu Skarpy słychać było wysilone postękiwanie.

Sypko zawył znowu. Tellenbach nie mógł go utrzymać, ciało Żeleźniaka z dziwnym

chrzęstem łamało mu się w rękach i to w najmniej oczekiwanych miejscach. Tellenbach
rozejrzał się z rozpaczą – trudno było wsparcia szukać u degeneratów w rodzaju Willi Coxa.
Zobaczył snop światła bijący z pobliskiej dziupli. Utykający Czao–ju–kua cofnął się stamtąd.
Może mu oszalało perpetuum mobile. Światło bijące z tego bunkra przenikało zakalcowatą
przestrzeń i docierało aż do Skarpy Wschodniej. Jakby tam rozwinął się ogromny ekran, a na
nim został wyświetlony ogromniasty wir, ulepiony z iskier i czarnych dymów zawijających
ramiona wokół jaśniejącego jądra.

– To Galaktyka! – przez świst wiatru zawołał Czao–ju–kua.
– Pomóż! – poprosił Tellenbach, mocujący się z Sypko.
Sam nie umiał poskromić oczu, lgnących do nagłego objawienia Kosmosu w tej

czeluści, od tysiąca lat odciętej od gwiazd. Z boku patrząc na ogromny krąg Galaktyki, jak to
zjawisko określił uczony Czao–ju–kua, Tellenbach miał wrażenie, że nie istnieje spokój
głębszy od majestatu, z jakim powoli obracał się wspaniały dysk. Ład i spokój. Kto zdobędzie
się na bluźnierstwo i zacznie głosić, że w tych żarnach zacierają się tryby. Czarne dziury
łykają materię. Wybuchają gwiazdy. Płoną planety. Toną kontynenty i zamarzają rzeki. I jakiś
Sypko Żeleźniak daremnie osłania krocze przed kopniakiem podkutym buciorem. I jego
najukochańsza Trampolina puchnie właśnie, nadziana bombą genetyczną. I ktoś gnieździ się
w Skarpach ustawionych przeciw sobie jak tarcze, chroniące odrębną mądrość i głupotę, gdyż
Plac Bohaterów rozdzielił je po wsze czasy i nie dał zjednoczyć mądrości z mądrością, jak
kloaki z kloaką.

Nowy podmuch, zwiastujący powrót wiecznej zmarzliny, popchnął Tellenbacha na

Skarpę. Równocześnie w tej ścianie usłyszał głuche tąpnięcie.

Opodal Willi Cox, już po raz trzeci, za jednym zamachem wyrwał się ze snu i z

rynsztoka. Od razu na równe nogi.

Z jednej strony dochodziło straszliwe stękanie, z drugiej pluło kanarkowym pierzem i

bił snop światła, który na Skarpie Wschodniej wypalał piętno Galaktyki. Właściwy ruch i
wszelką przemianę mierzy się tam miliardami lat biegu światła.

– Tam! Tam! – wołał Willi Cox z ramieniem wyciągniętym w przeciwną stronę. –

Śluza puchnie! Nadyma się! Trzeszczy! Boże!

background image

Jeszcze wzywał Boga, kiedy za nim rozległa się eksplozja we wnętrzu Skarpy. Potem

dziupla z przeraźliwym świstem wykrztusiła odłamki blachy. Po nich coś jeszcze strzeliło na
wolność. Nie zdążyli odliczać – jeden za drugim, po trzy albo cztery w szeregu, wyprysnęły
stamtąd smukłe wrzeciona – bez rąk, bez nóg, z głowami w żółwich skorupach, z bladymi
pyskami łajniołów – ich pomiot. Tylko śmignęli w powietrzu, a każdemu coś migotało przed
wyszczerzoną morda, jakby w szklanych zębach trzymał wirujące śmigło. Za każdym został
siad czarny, smrodliwy, oporny wobec wiatru. Skoczyli przed siebie zgrają. Srebrny klucz
rozwinęli w przestrzeni, zawyli naraz, jakby się przedtem durnego fermentu nachlali z
płodowych wód kloaki centralnej. Jak sfora głodnych psów rzucili się w miraż Galaktyki, w
nową arenę dla ich Wiecznych Łowów. Na ich nową miarę! Mścić się! Mścić! A ten przed
nimi, który nie znalazł przyjaciela przed progiem Majestatu, nie odda ich pierwszego ciosu.
Zanim się otrząśnie – poczuje bratnią duszę. Wyciągnie rękę i – da się pojmać! To jedyny
sposób, żeby go ująć w karby!

– Stój! – wrzasnął Tellenbach i przed oberwaną balustradą chwycił wyjącego Sypko

Żeleźniaka.

Wreszcie pomogli Willi Cox i Czao–ju–kua. Razem go odciągnęli, chociaż gryzł i

kopał. Powlekli za sobą w pierwszą dziuplę z brzegu; między tą wypróżnioną gwałtownym
porodem, a tą, gdzie wieczna maszyna dławiła się własną wiecznością.

Przelecieli przez ciemny korytarz. Za nimi błękitne światło sypnęło z nieba

przezroczystymi kulami, ogromnymi jak pięści. Gwizdnęły w atmosferze, zaterkotały po
galeriach. Chwilę grad młócił o Skarpę. Potem zasyczało i chlusnęło z góry. Brudna fala
pociekła z wyższych pięter. Ulewa zaślepiła rozłam pomiędzy Skarpami. Strumienie ze ścian
rwały zetlałą pajęczynę. Z lica Skarpy spełzał naskórek, jak z czaszek Bio–łączy, których
mądrość wracała w podziemia.

Potworny wodospad grzmiał za wylotem dziupli, a oni tkwili w jednym z ostatnich

pęcherzy powietrza i patrzyli po sobie przerażonymi oczami. Tylko Sypko miał wzrok pijany
wysokością i głową bił w mur, jakby mu to pomagało.

Przez zalewane gardła po raz ostatni chórem wycharczały głowy Bio–łączy:
"Chatko, chatko! Ścianko, ścianko trzcinowa! Posłuchaj mnie, chato, ścianko, uważaj!

Niech mąż z Szuruppaku, syn Uhartutu, dom swój rozbierze i korab zbuduje. Porzuć mienie,
szukaj życia, człowiecze, bogactwa znienawidź, duszę w żywych zachowaj! Wprowadź w
korab z wszelkiej duszy nasienie, ze zwierząt polnych i z ptaków niebieskich!… ".

Już od dołu szedł huk i szum piany. Słyszeli gwałtowny przybór wody, która znikąd

do nikąd pędziła przez koryto rzeki obmurowanej Skarpami. Już wir zakręcił się nad Placem
Bohaterów. Potop wzbierał. Już zalał pokłady niższych pięter i przelał nad ich obłamaną
balustradę. Sycząc odmęt wystawiał głowy plujące pianą, ręce i nogi, jakby akwatyczny
żywioł chciał się w ten świat wczepić zmysłami Bio–łączy–topielców.

– Precz! – nieco oprzytomniał Willi Cox. – Do śluzy!
Woda ich pchnęła w plecy. Nie musieli za sobą ciągnąć Sypko Żeleźniaka. Śluza za

nimi chlapnęła z góry i przycięła język fali. Tellenbach padł na kolana. Sypko spłynął dalej w
nieckę bunkra wyściełanego poduszkami. Suczka ocknęła się na swoim barłożku. Popatrzyła
zdziwiona, nieco rozczarowana, że to nie ten, który dał jej to, czym rozrzutnie częstowała
innych.

Willi Cox przykleił się plecami do zatrzaśniętej śluzy.

background image

– Tam oto wszelki potop – zaczął po swojemu, z miną błazeńską i ledwie łykając

rechot:
Tam męt i zamęt
Zielsko ze zwierzem
Łajno z aniołem w parze
A my, struchlali, my
Żeby przeczekać
W złote piernaty
Do burdelu!

Chwilę szumiało za śluzą. Wróciła cisza. Fale teraz mknęły setki pięter wyżej. Dla

pogrzebanych żywcem została cisza głębin. Ciasny keson. Ilu jeszcze schroniło się w
wodoszczelne bunkry, żeby teraz na dnie rzeki opłakiwać topielców?

Lizawieta popatrzyła na nich i uśmiechnęła się pogodnie.
– Czujcie się jak w domu – zaproponowała.
Sama wykluła się z piernatów, nieznacznie podmokłych. Goła pochyliła się nad

Żeleźniakiem, który leżał w kałuży i nosem puszczał bąbelki. Oko miał otwarte.

– Temu co się stało? – spytała ciekawie.
– Nic specjalnego – parsknął Willi Cox. – Uwznioślił życie rodzinne. Idą czasy, kiedy

wstyd oglądać się za prywatą.

– Zamknij się – chrapliwie poprosił Tellenbach.
– Och! – ktoś jeszcze westchnął.
W różowym gniazdku tego bunkra nawet głowa Bio–łącza miała złote loki i oczy jak

gwiazdy. Teraz siostrzyczka Lizawiety westchnęła zdziwiona pewnie echem, jakie do
Informatycznego Systemu dotarło stamtąd, ponad technosferą, wyżej wszelkiego potopu,
gdzie nie sięga ludzkie wyobrażenie Majestatu. Więc otworzyła pąsowe usteczka, złożyła w
trąbkę szukając w powietrzu bardziej realnego kształtu, drgnęła i nagle zwiędła.

Tellenbach patrzył na tę twarz starą, smutną, martwą. Zatroszczył się w duchu czy

zaschnie przepisowo, czy raczej pleśń ją ruszy w celi wilgotnej. W obwisłej gębie tylko język
bujał się jak żywy, długi i cienki, bezradny w umiejętności, jakiej już nigdy nie spełni.

– Och! – powtórzyła Lizawieta.
Kształtną pupką wróciła w poduszki. Może i do niej coś dotarło.
Czao–ju–kua dyszał z przerwami.
Tellenbach miał wrażenie, że tylko ich czterech i suczka tkwią w metalicznej kapsule,

wewnątrz absolutnie martwego kosmosu. Milczeli. Każdy mocował się z własną pamięcią.
Tellenbach spróbował sobie wyobrazić, co dzieje się tam, dokąd niepodobna sięgnąć
rozumem. Bezmian miał odwagę – i jemu nie wystarczyło wyobraźni. W labiryncie niebios,
prowadzącym do Majestatu, cisza trwa i spokój. Willi Cox miał rację, że legendy posiadają
gwarancję skuteczności ograniczonej w czasie. „Za późno się narodziłeś, Enkidu – do siebie
szepnął Tellenbach. – Mogliście być przyjaciółmi. Kimkolwiek jesteście. Ale władza
deprawuje. Ten, co zbudował wspaniałe mury Uruku, stał się jego Majestatem, do którego nic
co ludzkie nie ma dostępu. Ty musisz Go zburzyć, albo On zabije ciebie… może nie wiedząc
o tym”.

Aż się Tellenbach przestraszył własnych myśli.

background image

Pomyślał – przyjdzie zdechnąć w tej dziupli. Przykład dała głowa Bio–łącza, chociaż

była przystawką do wytrzymalszej maszynerii. Willi Cox też przycichł. Temu żal, że mu
Sypko zajął ulubione miejsce w kałuży. Można się walnąć obok. Zrobił to. Leżeli zgodnie –
Sypko z okiem otwartym. Willi Cox zasłuchany w ziemię.

Suczka też chlipnęła w grajdołku i ścichła. Tellenbach popatrzył na nią. Ciepła

myszka. Dobrze byłoby przytulić się obok. Spróbował wstać – watę poczuł w nogach. Znowu
przyklęknął.

Światła nigdy nie brakowało w bunkrach – z żadnego kierunku, az nie przychodziło do

głowy szukać jego źródła. Teraz po prostu zaczęło światła brakować w powietrzu. Jedynie
szelest gasnących oddechów przez półmrok docierał do Tellenbacha.

Zaczął się modlić w duszy.
Ciemność rozsuwała ściany do wnętrza technosfery. Może to Tellenbachowi, z braku

powietrza, zaczynały czarne płaty pływać przed oczami. Nie wiedział, jak to długo potrwa.
Czas dziwnie zachowuje się wewnątrz wiecznej zmarzliny.

Leżeli cisi i pogodzeni z losem, wtuleni w ciemność. Nawet w ziemi zabrakło echa

mądrość lubi być komuś potrzebna.

A kiedy nie było już nikogo – przez wieczność i nieskończoność wtedy z futerka

ciemności obnażyło się światełko wyłącznie dla duszy. Na tej prowadnicy do bunkra wstąpił
Bezmian. Ubrany był w czarny sweter i wytarte spodnie. Twarz miał kanciastą, ręce
guzowate, twarde i zniszczone. Nie rozglądając się od razu wyłowił bezwładne ciało Sypko
Żeleźniaka. Chwilę trzymał przed sobą, aż ten się wstrząsnął i jego również ogarnęła
chybotliwa poświata. Wtedy Bezmian go puścił. Tak stali naprzeciw siebie – w jednej
bioluminescencji. Sypko Żeleźniak patrzył na człowieka, któremu twarz rozorały ostre
zmarszczki, cień podkrążył oczy i pasma siwizny od skroni wśliznęły się we włosy.

Długo tak stali i mierzyli się wzrokiem.
Wreszcie Sypko Żeleźniak wyciągnął i rozłożył ręce. Jakieś to było nieporadne. Drugi

chciał mu przypaść do piersi, lecz był znacznie wyższy i potężniejszy – ich ramiona powoli
przesunęły się obok siebie, dłonie dotarły do ramion. Obydwaj postąpili krok przed siebie i
objęli się mocno.

– Synu – powiedział Sypko Żeleźniak.
– Tak, ojcze – głuchym głosem odezwał się Bezmian.
Długo trwali w bezruchu, objęci twardo.
– Jak tu się dostałeś? – zapytał Sypko.
Bezmian uśmiechnął się smutno, gdyż to akurat było najłatwiejsze z rzeczy naprawdę

niemożliwych.

– Wiesz, że jej nie ma? – zapytał Sypko.
– Wiem – szepnął Bezmian.
Znowu długo milczeli, jakby ich nie było, chociaż stali pierś w pierś – może coś w

sobie słyszeli.

– Ciężko! – znowu pierwszy odezwał się Sypko.
– Bardzo – westchnął Bezmian. – Wiesz, co mi najbardziej przeszkadza? Racjonalizm.

Dlatego trudno przełamać bezwład homeostazy. Musimy uczyć się cierpliwości… A ja
myślałem, że wystarczy chcieć i umieć walczyć. Pomóż mi.

– Jak?

background image

– Potrzeba mi chociaż twojej wiary.
Bezmian mocniej ścisnął Sypko Żeleźniaka, aż ten się uśmiechnął blado.
– Ojcze – powiedział Bezmian.
– Tak, synu – odparł Sypko i opuścił ręce.
Bezmian wahał się chwilę, a Sypko w jego oczach dopatrzył się znacznie więcej niż

niesie w sobie rozpacz i bezgraniczne zmęczenie. Bezmian odstąpił krok. Światło między
nimi pękło i każdy pogrążył się w sobie. Bezmian zniknął i Sypko nie zdążył zapytać, czy
wyjdzie stąd tak samo bezpiecznie, jak przyszedł.

Potem Sypko podszedł do Tellenbacha, który snem sprawiedliwych drzemał pod

ścianą. Potrząsnął nim za ramię. Tellenbach ocknął się, lecz wzrokiem dalej rozważał, czy
wrócił do rzeczywistości czy trwa to, co mu się przyśniło.

– Żyje – Sypko Żeleźniak uśmiechnął się nad nim.
Ten podniósł się z podłogi. W głowie miał durne zawroty.
– Wróci – ufnie zapewnił Sypko.
Tellenbach miał wrażenie, że słyszy szum fal bijących o brzeg. Ten dźwięk winien

ustąpić miejsca świadomości, a przecież narastał, aż z zewnątrz fale załomotały w śluzę.
Coraz płytsze uderzenia przebiegły przez korytarz prowadzący do bunkra, aż je rozbił załom
balustrady. Poziom galerii okazał się za wysoki dla szumiącej wody. Jej grzbiet spełzał w dół
Skarpy. Nieproszona śluza uniosła się przed nimi.

Willi Cox poderwał głowę nad podłogę.
– Wody spłynęły i ukazały żyzną ziemię – stwierdził, po czym znów skronią dobił do

posadzki.

Tellenbach objął Sypko Żeleźniaka i razem wyszli przed bunkier. Czao–ju–kua też się

ocknął i milczkiem podreptał z tyłu. Tylko suczka ziewnęła na teraźniejszość. Przed tymi,
którzy wyszli na zewnątrz, rozwinęła się przestrzeń ciemna i chłodna. Woda opadła i
skończył się potop, chociaż wodny pył dalej wirował w powietrzu, a w dole szemrał strumień
i śpiewał ostatni wir na dnie Placu Bohaterów. Poza tym rozpanoszyła się cisza, jak przed
stworzeniem tego świata, jakby w nim nigdy nie zagrało perpetuum mobile.

Sypko i Tellenbach razem unieśli wzrok do niebios. Nie znaleźli tam znaku od

Enkidu–Bezmiana ani też piętna Majestatu, którym zresztą mogło być wszystko, nawet cisza i
ciemność.

Lecz nie było im dane łudzić się homeostazą, jaką już zaczęli sobie roić. Ciemność

zbrunatniała w zenicie jak płaszcz Mimikry, zanim go przepalił płomień. Zaskwierczało tam,
w górze, wyrwało kilka gwiazd–guzików, potem nad ich głowami rozwarła się
nieprawdopodobna gardziel, po brzegi wypełniona ogniem. Chlusnęło żarem przez potworną
gębę. Ten piec zwykle wytapiał gwiazdy i nie zniżał się do naśladowania żywej materii, lecz
tym razem przelało się przez upust kosmicznej huty i rozpalona masa sparzyła atmosferę,
piekielną kataraktą runęła w studnię Placu Bohaterów. Na jego dnie zasyczały resztki wody.
Kłęby pary prześwietliła pomarańczowa zorza, jakby łajnioły nowym nitem przebiły całą
Ziemię.

Ogień nie spłynął jednak, jak przedtem wodą, wzdłuż przepaści rozdzielającej Skarpy.

Tak to wyglądało, jakby tarcze Skarp na tę okazję miały przygotowaną elektromagnetyczną
formę, w którą przelał się metal, nie tykając ceramicznych ścian. I Sypko z Tellenbachem
zrozumieli, że ta forma wypełnia się do nieba. I równocześnie rozpoznali postać lepioną z

background image

płynnej masy, ale już określoną wystarczająco, żeby w nich zabić wszelkie wątpliwości. Żar
im opalił twarze. Para buchała, hartowała metal. Tellenbach rękami osłonił twarz i zaczął się
cofać, chociaż Sypko został na skraju przepaści, przed pochodnią samotnego świerka, który
nie na długo przetrwał rajdy konusów, obumieranie reszty zielska i koniec wiecznej maszyny.

Tellenbachowi udało się z powrotem wczołgać do dziupli. Ubranie dymiło na nim,

kilka iskier zabił gołymi rękami. Kołek języka i zapiekłe usta chciały zawołać „Sypko!” – coś
o zęby stuknęło bezdźwięcznie. Obok Czao–ju–kua mamrotał pod nosem, jakby w sobie
znajdował mądrość technosfery, której nie zdążył wysłowić martwe Bio–łącza:

"Wyciosane drzwi pękły w przybytku. Stare mury sypały się w gruzy. Wyszczerbiła

się broń wzniesiona. Zbrojna drużyna odbiegła w rozsypce. Powódź kraj pokryła i znów
spłynęła. Mężni i widzący, jak nowy księżyc, urośli i znikli. Jak na łożu swoim spoczywał w
miesiącu Ab, w miesiącu cieni. Nie milczeli siedzący ani stojący, jadło jedzący i wodę pijący,
ludzie z Uruku, na sen mój nie dbali, głośny jęk podnieśli…".

Na zewnątrz metal ostygł nieco i poczerniał. Wtedy Tellenbach wypełzł ze swojego

schronienia. Suczka za nim nuciła tęsknie. Łokcie mu się ześliznęły po świeżym oblodzeniu.
Powietrze zmroziło uszy, chociaż od czoła jeszcze promieniowało gorącem.

Zobaczył wbity między Skarpy, na Placu Bohaterów osadzony cokół. Na nim

znieruchomiała postać czarna i potężna. Metaliczną głowę uniosła do nieba, skąd światło
prószyło na powolnych płatkach śniegu. Twarz miała jeszcze trochę żaru w sobie, między
zmarszczkami, w oczach i ustach – ta twarz była piękna, męska, z wysokim czołem i twardą
rysą między brwiami.

Tellenbach usłyszał, jak w nim samym coś pisnęło, jakby miał szczura zamiast serca.

Poznał twarz Bezmiana. Martwy był. Odlany z metalu. Wytopiony w kuźnicach kosmosu.

Willi Cox podpełzł i szepnął na ucho Tellenbachowi:
– Popatrz, co za skurwysyny! Wzięli się na sposób! Nie ma wyjścia, to trzeba przekuć

w ideę. Popatrz, jaki zmajstrowali symbol… Idea to najlepsze więzienie. Może trwać
wiecznie… I za pysk trzymać!

Coś jeszcze tłumaczył, dzielił się zasłyszanymi resztkami mądrości. Przeklinał

oziębienie. Tellenbach nie słuchał. Poczołgał się na skraj galerii.

Nie wiedział Tellenbach, nie domyślił się Willi Cox, może Czao–ju–kua byłby im

wyjawił, lecz staruszkowi właśnie stanęło perpetuum mobile, jakie w nim, zamiast serca,
obracało się od schyłku dynastii Hia. Z tych, co zostali, nikomu nie dostał się w spadku
ułamek mądrości, pozwalającej wierzyć, że coś tam jest – wewnątrz monstrualnego pomnika,
na miarę technosfery. Że bez reszty tego nie wypalił gwiezdny ogień. Że aż trudno sobie
wyobrazić, do czego byłoby zdolne. Lecz trzeba pomóc z zewnątrz, żeby to wyzwolić.

Tellenbach o tym nie wiedział.
Taki się jeszcze nie narodził.
Tellenbach zobaczył cień zawieszony pod czarnym drzewcem wbity w Skarpę. Burze,

potopy i piekła przetrwał tylko pień osmolony, w sam raz na szubienicę.

– Coś ty zrobił, Sypko! – za głowę chwycił się Tellenbach. – Jaki z ciebie Żeleźniak!
Willi Cox zaśmiał się nagle i sam skoczył w przepaść. Nie leciał długo – rozbił się na

galerii trzy piętra niżej. Czaszka mu dziarsko strzeliła na mrozie.

background image

Tellenbach został sam. Sam w maleńkim wszechświecie. Co prawda w dziupli w

Skarpie wabi suczka. Grzeje poduszeczki. Akurat miałby szansę. Przed Lizawietą marny
widok na księcia z bajki.

Razem czy osobno – czasami nic to nie zmienia w samotności.
Był sam. Zawieszony w próżni. Przed pomnikiem wysokim na tysiąc pięter. A kiedy

podnosił głowę w nadziei, że jednak zrozumie sens i cel Majestatu, osłupiałym wzrokiem
otarł się o Skarpę Wschodnią. I wydało mu się, że przez śnieżną zamieć dostrzega tam słabą
luminescencję Galaktyki. Lecz ogniki mrowiły się dziwnie, niepokorne wobec zwykłego
bezwładu gwiazd wyznaczających przecież ludzkie losy. Jakby tam mógł ktoś ocaleć od
wody, ognia i obłędu. Jeszcze go perpetuum mobile natchnęło swoją duszą. Dlatego przetrwał
w bunkrach, a teraz mnożył się mimo straszliwego mrozu i przed wylotami dziupli zapalał
słabe ogniska, żeby dać komuś znać – ktokolwiek przetrwał po tej stronie; że nie jest sam, że
ktoś poza nim czuwa, po prostu jest – bez oglądania się na sens i cel.

Ten ktoś prosi tylko o taki sam znak, ponad przepaścią, zdawało się – nie do

wypełnienia.

Tellenbach zbliżył do twarzy puste ręce. Bolały go poparzone dłonie. A przecież

nawet tych rąk nie dostrzegł w ciemności, jakby ich nie było. Więc nie znalazł w nich nic,
czym mógłby ogień skrzesać i czym jego byt przedłużyć.

Tak pozostał na skraju przepaści, chociaż pod nim i nad nim ognie zapalały się w

dziuplach, a jemu tylko szron zakwitał na ustach.



Tekst udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wiktor Zwikiewicz Sindbad na RQM 57
Wiktor Zwikiewicz Maszyna
Wiktor Żwikiewicz Sejmor Srebrnołuski
Wiktor Zwikiewicz W cieniu sfinksa
Antologia SF Stało się jutro 10 Wiktor Zwikiewicz
Antologia SF Stało się jutro 27 Wiktor Żwikiewicz
Wiktor Zwikiewicz Zwierciadlo nieba
Wiktor Zwikiewicz Happening w gaju oliwnym
Stało się jutro 17 Wiktor Żwikiewicz
Antologia SF Stało się jutro 8 Zwikiewicz Wiktor
Żwikiewicz Wiktor Instar omnium
Żwikiewicz Wiktor Instar Omnium(1)
Zwikiewicz Wiktor Druga jesien
motyw
mill suwerennosc jednostki
Malarstwo motyw Wenus id 278148 Nieznany
Motyw miasta, prezentacje
Motyw Boga, prezentacja j.polski motyw Boga

więcej podobnych podstron