Detektyw okultyzmu Quincey Morris i jego "konsultant", biała wiedźma
Libby Chastain, zostają zatrudnieni by uwolnić rodzinę od śmiertelnej
klątwy, która wydaje się datować na czas rozpraw czarownic w Salem.
Pełen niebezpieczeństw, szlak prowadzi ich na trop tajemniczego
okultystycznego podziemia Bostonu, San Fracisco, Nowego Orleanu i
Nowego Jorku, poszukując korzeni klątwy. Po przeżyciu serii
przerażających prób pozbawienia ich życia, tych dwoje podąża
nieubłaganie w kierunku Salem - w samo serce ciemności.
Black Magic Woman
Quincy Morris Supernatural Investigator
by
Gustainis Justin
Prolog
Wioska Salem
Kolonia Massachusetts
Lipiec 1692
Mimo, że siedziała w pokoju pełnym ludzi, Bridget Warren nigdy nie czuła
się tak samotna. Była otoczona przyjaciółmi, krewnymi, sąsiadami,
znajomymi, z mężem Nathanielem siedzącym obok niej po prawej, równie
dobrze mogła stać naga przed tronem Boga, tak bardzo była przestraszona.
W celu odsunięcia myśli od tego co będzie musiała zrobić za kilka minut,
pozwoliła spojrzeniu wędrować po wnętrzu miejscowej sali spotkań, która
służyła również jako kościół w Niedziele, a teraz miała być użyta jako sala
sądowa.
Pobielone ściany, cała purytańska surowość i prostota, zostały naruszone
przez kilka wąskich okien, a oliwne lampy ustawione zostały co dziesięć
stóp (3m). Sufit był wysoki, jego niepomalowane stropy były wyraźnie
widoczne dla każdego, kto mógłby spojrzeć w górę, szukając wskazówek
Niebios. Rzędy twardych, drewnianych ławek, przez projekt oferujących
minimalną wygodę, żeby nikt nie przyniósł wstydu przysypiając w trakcie
kazania - zresztą, drzemka raczej nie kusiła wielu z obecnych na procesie.
Siedząc w ostatnim rzędzie, Bridget widziała, że wszystkie ławki były
zajęte. Żadna rodzina w Salem nie brała pod uwagę wysłania reprezentanta
na proces. Nikt by się nie ośmielił.
W końcu, Bridget wmusiła się do spojrzenia na przód sali spotkań, gdy
siedmiu sędziów siedziało za rządem stołów. Ich wyraz twarzy był ponury
i prawy, odpowiednie dla odpowiedzialności powierzonej im przez
kolonialnego gubernatora - i, pośrednio, przez Pana Boga. Główny Sędzia
William Stoughton, kolonialny zastępca gubernatora, siedział stoicko po
środku rzędu prawości.
Dwadzieścia stóp otwartej przestrzeni oddzielało sędziowskie stoły od
pierwszych rzędów ławek. Tam zawsze kierują oskarżonych, pomiędzy
ludźmi a mianowanymi strażnikami.
Główny sędzia Stoughton wpatrywał się w kobietę, która teraz stała przez
sądem. Jego złowrogie spojrzenie wydawało się w rozmysłem zamrażać
krew każdego oskarżonego grzesznika wystawionego na nie. Bridget
widziała więcej niż jednego biednego nieszczęśnika więdnącego pod
wpływem jego bezlitosnego, badawczego spojrzenia, przyznającego się do
winy bez męki procesu - tym samym oszczędzając Kolonii dużej ilości
czasu, kłopotu i wydatków.
Bridget Warren modliła się, żeby ta sprawa właśnie taka była - nawet,
wiedząc w sercu, że taki wynik był mniej prawdopodobny niż śnieg w
lipcu.
- Żona Carter - Stoughton oświadczył poważnie. - ty zostałaś oskarżona o
zadawanie się z Diabłem i praktykowanie czarów, nikczemne czyny
potępione przez Pismo Święte jak również prawo Kolonii. Jaka jest twa
odpowiedź na te zarzuty?
Kobieta, która stała przed sądem ani się nie skuliła ani odwróciła wzroku
od przeszywającego spojrzenia Stoughtona. Brzmiała zarówno na pewną
siebie jak i spokojną gdy odpowiedziała
- Nie jestem winna tych przestępstw ani żadnych innych, wasza
Lordowska Mość.
- Prawda tego zostanie ustalona. - Główny Sędzia powiedział srogo.
Podnosząc głos, przemówił do zgromadzenia, - Kto składa świadectwo
przeciw tej kobiecie?
Cisza po zadaniu tego pytania wydawała się cięższa z każdą mijającą
sekundą.
Stoughton wpatrywał się na całą długość sali spotkań, a Bridget Warren
mogła poczuć zimne ugryzienia tego spojrzenia. Chciała się podnieść, ale
trzęsące się nogi nie chciały słuchać. Nathaniel położył uspokajającą rękę
pod jej łokieć, ale nie próbował jej podnieść. Czy wstać, czy pozostać na
swoim miejscu, było jej decyzją i tylko jej.
Chwytając obiema dłońmi oparcie ławy kościelnej przed nią, Bridget
podniosła się na nogi. W głosie głośniejszym i bardziej zdecydowanym niż
kiedykolwiek myślała, że jest zdolna, oświadczyła.
- Ja.
* * * *
Nathaniel Warren ostrożnie stoczył się z nagiego ciała jego żony i ułożył
się na łóżku obok niej, obejmując ją. Czekał aż jego serce zwolni do
normalnego rytmu, a jego ręka, która delikatnie przykrywała lewą pierś
Bridget, powiedziała mu, że jej puls również szybko bije.
Po kilku minutach, uśmiechnął się.
- Twój zapał dzisiejszego wieczora przywodzi na myśl pierwszy miesiąc
naszego małżeństwa. Spółkowałaś jakbyś była nawiedzona, moja
ukochana.
- Ucisz się - powiedziała łagodnie. - Nie mów takich słów - są
niebezpieczne, w tych czasach.
- Co 'spółkować'? Co w tym jest niebezpiecznego?
Klepnęła jego nogę, ale nie zbyt mocno.
- Nie, głupcze, chodziło mi o ' nawiedzenie', jak wiesz bardzo dobrze.
- Tak, cóż, przypuszczam, że wiem. - powiedział z uśmiechem.
- Mimo wszystko, wiem coś miał na myśli. Moja pasja płonęła jaśniej tym
razem. Być może, chciałam zatracić się w rozkoszy, zapomnieć o
dzisiejszej rozprawie
- Najprawdopodobniej masz rację. - powiedział. - ale nie uskarżam się na
rezultaty. - westchnął z zadowoleniem.
Kilka spokojnych minut upłynęło, gdy nagle zapytał.
- Czy ona zawiśnie?
- Sarah? Tak, zawiśnie - tak, jak powinna. - Głos Bridget stracił całą
frywolność. - To smutne, Nate, całą tą zgubę sama zesłała na siebie. Nie
miałam radości, potępiając ją w sądzie. To było najtrudniejsze, ze
wszystkiego co kiedykolwiek robiłam.
- Mimo to, sędziowie uwierzyli tobie. Ale przecież, robią to samo przy
każdym oskarżycielu, który wystąpił.
- Powiedziałam prawdę. Wiesz, że tak było.
- Gdyby tylko prawda wystarczyła by zwyciężyć. - powiedział sucho.
- Tak. - powiedziała ponuro. - Tak wielu dobrych, niewinnych ludzi
potępionych przez słowa szalonych dzieci, czy zazdrosnych sąsiadów, albo
przesądnych głupców. Ale Sarah Carter...
- 'W przymierzu z Diabłem'. Nie dałbym temu wiary, nie słyszałem słów z
twych ust.
- Nie dałabym wiary, sama, ale widziałam na własne oczy. Składała w
ofierze kozę, tego dnia gdy natknęłam się na nią w lesie, miała znak
Diabła narysowany w ziemi wokół siebie - pentagram, odwrócony krzyż, i
temu podobne. Rozpoznam czarną magię gdy ją widzę, Nate nawet gdy
sama praktykuję tylko białą.
- tak, wiem. - mars pojawił się na twarzy Nate'a. - Czy Sarah czasem nie
ma córki?
- Ma, Rebecca, jest jej na imię. - powiedziała Bridget - Wiek... osiem lat,
czy coś koło tego.
- Co się z nią stanie? Jej ojciec umarł, chyba jakiś czas temu.
- Tak, koń go zrzucił i roztrzaskał czaszkę. Tak powiedział mi Goody
Close.
- Więc, dziewczynka jest sierotą, a matka idzie na szubienicę. - Nate
potrząsnął smutno głową. - Co się z nią stanie? - spytał ponownie.
- Jej krewni mieszkają w Bostonie, albo tak mówią. Może przyjmą do
siebie dziecko.
- Pomodlę się, żeby tak zrobili. To byłaby niesprawiedliwość, gdyby
głodowała na ulicach. Córka nie powinna nosić winy za nikczemności
matki.
- Tak. - powiedziała. - Już zbyt wielu niewinnych pochłonęła ziemia w
imię sprawiedliwości.
* * * *
Trzy dni później Sarah Carter została powieszona za czary.
Zmarła dzielnie, jeśli jej odmowa w błaganiach, krzykach i płaczu, który
zwykle towarzyszył takim wydarzeniom, można uznać za oznakę odwagi.
Gdy spytana o ostatnie słowo, Sarah Carter powiedziała zimnym, czystym
głosem, którego niektórzy mówią, że słyszeli w całej wiosce Salem:
- Żebyście wszyscy zostali zesłani do Piekła, i to wkrótce.
Wtedy kopnięciem usunięto drabinę spod jej nóg.
Bridget Warren stała w oddali i zmuszała się do patrzenia. Ekspresja na jej
twarzy przypominała kogoś, kto ma zamiar wymiotować - i dokładnie tak
się czuła.
Nate stał z nią, ramieniem obejmował jej ramiona.
- Nie potrzeba nam tego. - powiedział łagodnie. - Po co zapraszać smutek
do twego serca?
- Spowodowałam to. - powiedziała stanowczo. - Nie chowam się przed
konsekwencjami, nie ważne jak brzydkimi.
Nate uścisnął ją mocniej. Kilka chwil później, mieli się właśnie odwrócić i
odejść do domu, gdy Nate nagle warknął
- Gah! Nie mogę uwierzyć, że przyprowadzili dziecko!
Bridget wpatrywała się w męża.
- Jakie dziecko?
Wskazał podbródkiem.
- Spójrz, tamten.
Podążyła ze jego gestem na jednego z grupki ludzi stojących na Gallows
Hill. Chwilę jej zajęło rozpoznanie dorosłych jako krewnych Sarah Carter
z Bostonu, którzy zwrócili jej uwagę kilka dni temu. Stali blisko siebie,
kobieta płakała cicho.
Ale jedna osoba, która z nimi stała, dziewczynka w wieku około ośmiu lat,
nie płakała.
Wpatrywała się w Bridget Warren.
Bridget wydawało się, ze ona i dziewczynka wpatrywały się w ciebie
długo czas, który został przerwany gdy dziewczyna podniosła lewą dłoń,
dwa pierwsze palce rozszerzone, rysowała krótki ale wyraźny wzór w
powietrzu.
Bridget sapnęła, i natychmiast podniosła prawą dłoń do własnego gestu -
znak, standardowa obrona przed klątwami czarnej magi.
Rebecca Carter nadal się wpatrywała, bez wyrazu, na Bridget dopóki jej
ciocia chwyciła rękę dziewczynki i odciągnęła ją.
Nate Warren zaobserwował krótką, cichą wymianę pomiędzy dwoma
kobietami. Nawet jeśli by nie zobaczył, wyraz twarzy żony powiedziałby
mu, że coś się stało.
- Bridget, Co to oznacza? - szepnął przy wydechu.
Jego żonie zabrało jeszcze chwilę by oderwać spojrzenie od małej
dziewczynki - najmłodszej czarnej wiedźmie jaką widziała, albo o jakiej
słyszała.
- Oznacza? - powiedziała w końcu. - Zdaje mi się, że to oznacza tylko
jedną rzecz, Nathaniel. - Zatrzymała się i spojrzała jeszcze raz na postać
pozbawioną życia na szubienicy, Następnie posłała ostatnie spojrzenie na
oddalającą się Rebeccę Carter. Po kilku sekundach kontynuowała, głosem,
który zmroził krew Nate'a. - Oznacza to, że ta niegodziwa sprawa jeszcze
się nie skończyła.
Primus Visitation
Rozdział 1
Lindell, Texas
Zaludnienie 3,409
- Powiedzieli, że tu dzisiaj będą. - warknął Hank Dexter. - Ci skurwielcy
obiecali nam.
Pochylił krzesło do przodu i wypluł sok z tabaki na, pokryty kurzem, asfalt
głównej ulicy, gdzie od razu zaczęło skwierczeć. Następnie ponownie
oparł swoją wagę na krzesło, przechylając jeszcze raz by oparło się o front
Emma's Cafe. Krzesło, tanie, bez podłokietników, zrobione z aluminium i
plastiku, normalnie ozdabiające jeden ze stołów w najlepszej (i jedynej)
jadalni Lindella. Ale Jerry Jack Taylor, który przejął biznes po tym jak
Emma umarła cztery lata wcześniej, nie uwyraźnił żadnych obiekcji, gdy
Hank i jego kumpel Mitch McConnell wynieśli kilka krzeseł na zewnątrz.
Emma's nie prosperowało tak dobrze jak kiedyś, w każdym razie - i wcale,
po zmroku.
Mitch zrobił widowisko z patrzenia na jego zegarek.
- Dzień jeszcze się nie skończył. - powiedział. - Gówno, jest dopiero po
trzeciej.
- Tak, a po kolejnej godzinie będzie po czwartej, później piątej, i szóstej, i
wkrótce po tym, pieprzone słońce zejdzie i znowu się zacznie.
Mitch nic na to nie odpowiedział. Ale po chwili, zapytał.
- Dlaczego po prostu nie wyjedziesz, człowieku? Spieprzyć stąd, jak
połowa ludzi w mieście zrobiła.
- Ponieważ tam jest Jolene, dlatego. Ona gdzieś tam jest - z nimi. - Patrzył
się na drugą stronę ulicy, na Goliad Hotel, na całek jego dwa piętra, a
nienawiść w jego oczach wydawała się być żywym stworzeniem. Po kilku
chwilach spytał. - A co z tobą? Dlaczego nadal kręcisz się to tej dziurze?
- Widziałeś co zrobili mojemu tacie. Byłeś tam gdy go znaleźliśmy.
- Taak, - powiedział łagodnie. - Tak, byłem tam.
- Ludzie mówią, ze on był jednym ze szczęściarzy, bo od razu go zabili.
Nie... zmienili go. - śmiech Mitch nie miał w sobie żadnego humoru. -
Szczęściarz, gówno prawda. Nikt nie zasługuje na takie szczęście, nie
proszę pana, a ja nie odejdę dopóki jakoś się na skurwielach nie odegram.
- Taa, sporo ludzi ma rachunki do wyrównania z pijawkami. Dobra rzecz,
w pewnym sensie, bo bez nich, nie zdobyłbym pieniędzy na ich
pieprzonego eksperta, który miał kurewsko już tu być...
- Hej, co to? - powiedział nagle Mitch. Wpatrywał się na lewo, gdzie
główna ulica łączyła się z Rough 12
Hank spojrzał w tamtą stronę, oczy zmrużyły się w jasnym świetle. Po
chwili, wypluł kolejną porcję soku tytoniowego.
- Nah, to nic. Słyszałem, że starzy podróżują z kilkoma bliźniakami, razem
z jakimiś czterokołowymi jeepami, i nie wiem po co. To jakiś regularny
konwój. - głową wskazał w górę ulicy. - ta chmura kurzu nie jest
wystarczająco duża na więcej niż jeden pojazd, a to tylko samochód,
najprawdopodobniej. Jakiś cholerny turysta minął zakręt na autostradzie,
albo coś.
Hank miał rację o jednym samochodzie, co było udowodnione kilka minut
później, gdy ciemno niebieski Mustang zaparkował przez Emma's Cafe.
Ale mylił się co do reszty.
Człowiek, który wysiadł był wysoki i szczupły z czarnymi włosami i
mocnym zarostem, który wyglądał jakby musiał być golony dwa razy
dziennie. Nosił luźne, szare spodnie i białą koszulę z podciągniętymi
rękawami, odsłaniającymi silne przedramiona. Jego ciemne okulary
wyglądały jak z filmu "faceci w czerni", ale miał na tyle dobre maniery, że
je ściągnął, zanim zagadnął do Hanka i Mitcha.
- Cześć. - powiedział z kiwnięciem. Nie uśmiechnął się, jak zwykle robili
to nieznajomi mający zapytać o drogę.
Hank i Mitch odpowiedzieli na jego pozdrowienie, ale nic więcej.
Nieznajomy nie wydawał się skrępowany ich milczeniem. Nie podszedł
wrogi czy wyzywający, ale był w nim jakiś bezruch, jakby mógł tam stać
cały dzień i połowę nocy, czekając aż coś się zdarzy. To był rodzaj
cierpliwości, który widać u niektórych myśliwych, tych, który zawsze byli
gotowi, nie ważne jaki sezon czy pora roku.
W końcu, Mitch powiedział.
- Zgubiony, co?
Nieznajomy zdawał się poważnie rozważać pytanie zanim potrząsnął
głową.
- Nie, jeśli to jest Lindell, nie jestem. - przyjrzał im się bardziej uważnie. -
I nie jeśli w chłopaki jesteście Hank Dexter i Mitch McConnell - jego
akcent pokazywał, że nie jest miejscowym, ale nie był Yankesem czy
czymś podobnym. Zamiast tego, brzmiał jak Teksański chłopak, który
odszedł i zdobył gdzieś edukację.
Hank nagle przysiadł bliżej, ze stuknięciem stawiając parę nóg krzesła.
- Ty nie jesteś Jack...
- Nie, nie jestem. - powiedział nieznajomy. - Jack ma całą załogę, z którą
pracuje, jak wy, koledzy, prawdopodobnie wiecie. Wszyscy ugrzęźli w
niezłym bagnie w Waco. Z tego co słyszałem, to co miało być prostą
robotą, zmieniło się poważną plagę robactwa, a Jack i jego załoga są po
uszy w krwiopijcach. - Nieznajomy obrócił głowę w lewo i przyjrzał się
Goliad Hotel. Następnie się rozejrzał. - Ale Jack zobowiązał się wam,
koledzy, a on dotrzymuje słowa. Więc zadzwonił do mnie. Prosił bym
przyjechał i sprawdził czy mogę pomóc w waszej sytuacji.
- Sam, bez żadnej pomocy? - Hank nie przejmował się pogardą w swoim
głosie. - A kim ty, kurwa, jesteś?
- Nazywam się Quincey Morris - powiedział nieznajomy, nie mówiąc tego
w sposób, jakby coś miało to dla nich znaczyć. I nie znaczyło.
- I pracujesz dla Jacka, prawda? - spytał Mitch.
- Nie, jestem kimś w rodzaju niezależnego wykonawcy. - Powiedział
Morris, uśmiechając się lekko. - I tak się składa, że wiszę Jackowi kilka
przysług. Dużych. - spojrzał na zegarek, następnie na niebo. - Ale czas leci
gdy my tu sobie rozmawiamy, a jest sporo do zrobienia przed zachodem
słońca. - podniósł swoje gęste czarne brwi. - Zakładam, że wy, koledzy,
nadal jesteście zainteresowani zrobieniem czegoś?
- No jasne, że tak - powiedział Hank i wstał od razu. - Idziemy.
* * * *
- Co to, do cholery, jest? - spytał Mitch, gapiąc się. - Kwiaty? Mamy
walczyć z przeklętymi pijawkami, kwiatami? Panie, jesteś całkowicie
świrnięty.
Morris otworzył bagażnik Mustanga, ukazując kilka wiązek kolczastych
patyków, kilka nadal miało kwiaty. Woń uwolniona przez otwarcie
bagażnika, miło przypominała szklarnię, chociaż szybko zniknęła w
gorącym, suchym powietrzu.
- To gałęzie dzikiej róży. - powiedział Morris. - Mają wiążący efekt na
wampiry-albo pijawki, jak wolicie.
Mitch zerknął podejrzliwie na wiązki.
- Co to znaczy-'wiążący efekt'?
- Cóż, na przykład, jeśli położysz jeden na wampirzą trumnę, nie może jej
opuścić, nawet po zmroku. Musi zostać w środku.
- Więc, co, oczekujesz, że tam wejdziemy... - Hank wskazał głową Goliad,
- i położymy je na kilku trumnach? Czyś ty, cholera, oszalał?
Zanim Morris mógł odpowiedzieć, Mitch powiedział.
- Panie, miał na myśli, że znamy kilku kolesi, którzy weszli do Goliad, po
tym jak to się wszystko zaczęło, chcieli zając się pijawkami. W świetle
dziennym i tak dalej-nie byli głupi. Ale oni już nie wyszli, żaden.
Morris potrząsnął głową.
- Nie, nie wchodziłbym tam, dzień czy noc, i również nie prosiłbym was,
koledzy, o to. Mają prawdopodobnie pułapki, pułapki opadające, kto wie
jakie jeszcze diabelstwo jest tam ustawione. Ale, widzicie, efekt wiązania
działa na różne sposoby. - rozwiązał wiązkę i wziął jedną gałąź. - postaw
to w drzwiach i przymocuj tam, a wampir nie będzie mógł wyjść. -
wskazał na drugą stronę ulicy, na główne wejście do Goliad. - Jak,
powiedzmy, tamte drzwi.
Hank i Mitch patrzyli na Morrisa z większym zainteresowaniem niż
wcześniej pokazywali, od jego przyjazdu.
- Wy weźmiecie inną gałąź, - mówił dalej, - i postawicie w oknie, a żaden
wampir nie wyjdzie przez to konkretne okno, jak długo ta gałąź tam
zostanie.
Morris wskazał na zawartość bagażnika Mustanga.
- Jak widzicie, zabrałem całkiem sporo gałęzi dzikiej róży ze sobą-
wystarczająco by zamknąć hotel szczelniej niż więzienie Huntsville,
przynajmniej dla wampirów. Ale potrzebuję, koledzy, waszej pomocy.
Zabrałem kilka stolarskich pistoletów na zszywki, spodziewam się, że
wiecie skąd skombinować drabinę czy dwie.
Po wpatrywaniu się w zawartość bagażnika przez kilka sekund, Mitch
podrapał czubek głowy w zainteresowaniu.
- Więc, co ty zamierzasz zrobić-trzymać pieprzone pijawki zamknięte w
Goliad na zawsze? Ten pies po prostu nie będzie polował, panie.
Wcześniej czy później, te twoje różane gałęzie zaczną gnić, a wtedy...
Morris wyciągnął rękę, dłonią na zewnątrz jak policjant drogowy.
- Nie to mam na myśli, nie całkiem. Nie zamierzam trzymać wampirów
zamkniętych bez końca, Chcę tylko ich zamknięcia na trzy dni-cóż, trzy
noce, ściśle mówiąc.
- Tak, okay, powiedzmy, że możemy ich zamknąć na trzy dni i noce. -
powiedział Hank. - Co się później stanie?
Morris im powiedział.
* * * *
Trzy dni później 4:48 rano
Morris otworzył tylną część rdzewiejącej, starej ciężarówki na bydło, a
Hank Dexter pomógł mu ustawić rampę na miejsce. Cztery jałówki nie
chciały ruszyć się z miejsca, ale Mitch McConnell wspiął się do przyczepy
i przegonił je w dół rampy, po jednej na raz. Każda krowa miała już
związany sznur wokół szyi, a Hank i Morris użyli ich jako smycze by
poprowadzić je na określone miejsce, i przywiązali.
Przywiązali jedną krowę do latarni, kolejną przy parkometrze. Kolejne
dwie przywiązane zostały do samej ciężarówki - jedna do klamki, druga do
przedniego zderzaka. Wszystko to działo się przed Emma's Cafe,
dokładnie po przeciwnej stronie ulicy od Goliad Hotel.
Mimo że przyzwyczajone do ludzi, zwierzęta były niespokojne. To może
mieć coś wspólnego z nowym miejscem i zapachami, ale prawdopodobnie
spowodowane było to wyciem i drapaniem, które bez przerwy dochodziły
z wnętrza Goliad. Ludzie byli spokojniejsi od zwierząt - w końcu, słuchali
tej bezustannej kakofonii przez ostatnie dwie noce.
Mitch sprawdził wszystkie węzły, następnie dołączył do dwóch mężczyzn,
stojących na środku ulicy. Obaj patrzyli na Goliad.
- Brzmi jak wariatkowo w czasie trzęsienia ziemi, co nie? - powiedział
Mitch.
- Jest gorzej niż wczorajszej nocy. - zaobserwował Hank.
- Pewnie, że jest. - powiedział Morris. - Są bardziej głodni. O to chodziło,
pamiętasz? - zerknął na zegarek w słabym świetle latarni. - Zrobię to o
5:06. A wy koledzy?
Hank sprawdził luminescencyjną tarczę Timex'a.
- Całkiem blisko, powiedziałbym.
Mitch tylko przytaknął.
- Więc lepiej ustawić się na pozycjach - powiedział Morris. Spojrzał na
Hanka, który wyciągał duży myśliwski nóż zza paska. - Na pewno nie
masz nic przeciw tej części, partnerze?
- Uwierz w to. - powiedział mu Hank. - Pracowałem w rzeźni przez jakiś
czas, gdy byłem młodszy. Nie bawiłem się przy tym, ale wykonywałem
moją robotę.
- W porządku. Spadasz z powrotem do Emmy gdy skończysz, a Mitch, ty
go wpuścisz. Wtedy, wy dwoje, odkorkujecie butelkę, dobra?
- To duże 10-4 (*entuzjastyczna zgoda) - powiedział Mitch. Przez chwilę
patrzył na Morrisa uważniej. - Uważaj na siebie, słyszysz?
- Tak zamierzałem. - Powiedział Morris z sztywnym uśmiechem i odwrócił
się. Pobiegł w noc, zawołał przez ramię.
- Pamiętajcie o Alamo!
* Alamo - bitwa pomiędzy meksykanami a teksańczykami w XIX wieku. Miała miejsce podczas
długiej walki o niepodległość Teksasu - rewolucji teksańskiej, która rozpoczęła się w październiku
1835 roku.
* * * *
Mitch McConnell stał w środku Emma's Cafe i starał się nie patrzeć jak
Hank Dexter podrzyna każdej krowie gardło. Hank ruszał się tak szybko,
że ostatnie zwierzę, otrzymujące jego uwagę, zaczęło odczuwać cierpienie
gdy ostre ostrze myśliwskiego noża przecięło ciało pod brodą.
- Ja również nie lubię tej części. - powiedział im Morris. - ale
potrzebujemy krwi, dużo, a musi być świeża. Jeśli to jakieś pocieszenie, te
biedne, przeklęte krowy nie będą cierpieć długo.
Jego rzeźnicka robota skończona, a Hank pobiegł do frontowych drzwi
Emmy. Mitch go wpuścił, następnie zamknął i zabezpieczył ponownie
drzwi. Każde skrzydło podwójnych drzwi miało duże szklane panele, a
teraz każdy panel przyozdobiony został dużym krzyżem, namalowanym
czarną farbą. Ten sam święty symbol ozdabiał każde okno Emmy - i każde
okno i drzwi na głównej ulicy, jak również każda budowla na obszarze
dwóch przecznic.
- Ta cała sprawa z wampirami, które muszą mieć pozwolenie by wejść do
mieszkania za pierwszym razem, to bzdury. - powiedział Morris. - Ale
efekt krzyży jest prawdą. Święta prawda, można powiedzieć.
- Dobrze się spisałeś,partnerze. - powiedział Mitch, gdy Hank wycierał
ostrze noża serwetką.
- Założę się, że krowy tak nie myślą. - powiedział Hank, szybko
oddychając. - Powiedział dwie minuty, prawda?
- Tak, mniej więcej. Najlepiej sprawdź godzinę-tym masz zegarek
świecący w ciemności. - Zostawili światła w Emmie zgaszone. Krzyże czy
nie, nie chcieli przyciągać uwagi w ciągu następnych kilku minut.
Mitchowi wydawało się, że czekali pół wieczności, gdy pandemonium
dochodzące z Goliad wydawało się podwoić swoje szalooństwo, a później
ponownie podwoić. W końcu, usłyszał jak Hank powiedział.
- W porządku, sądzę, że już czas.
Przeszukiwali podłogę, szukając obiektów, które tam wcześniej zostawili:
dwie metalowe rury, które wcześniej były nogami jednego z tanich krzeseł
kawiarni. Wokół każdej rury były zawiązane końce żyłki wędkarskiej
wytrzymującej ciężar 150 funtów (68 kg). Każde czarne, grube włókno
biegło pod drzwiami, ponad chodnikiem, na drugą stronę ulicy, aż do
głównych drzwi Goliad Hotel. Każda linka została przywiązana do gałęzi
dzikiej róży zabezpieczających drzwi. Jedna linka prawdopodobnie by
wystarczyła, ale bezpieczniej było użyć dwóch.
- Nie możemy pozwolić sobie na żadne błędy. - powiedział do nich Morris.
- Najpierw zajmiemy się luzem. - powiedział Hank z napięciem. Każdy z
mężczyzn zaczął toczyć rurkę trzymaną w ręce, która ciągnęła linkę spod
drzwi i zawijała wokół rurki. Po kilku sekundach, obie linki były napięte,
wywierając nacisk na gałęzie dzikiej róży po przeciwnej stronie ulicy,
razem z dużymi zszywkami, trzymającymi je na miejscu.
- Okay, dalej, - powiedział Hank. - Powoli i spokojnie.
Spięli nogi i zaczęli ciągnąć, mocniej i mocniej. Nagle, liny znowu się
poluzowały, co powiedziało Hankowi i Mitchowi, że odnieśli sukces.
Gałąź dzikiej róży nie zagradzała już drzwi Goliada.
nic się nie wydarzyło przez długi czas - dwie, może trzy sekundy. Wtedy
drzwi Goliada gwałtownie się otwarły jak śluza w Piekła.
* * * *
Było ich siedemnastu, i obżerali się krwawiącymi, przerażonymi krowami
jak rekiny w stadzie grubych fok. Niektóre wampiry podbiegły od razu do
bluzgających fontann krowich karków, gdy inne używały kłów by samemu
otworzyć świeże rany. Niektóre opadły na kolana i ręce, zlizując
rozlewające się czerwone kałuże. Żaden nie zerknął na Emma's Cafe.
Zobaczyli i poczuli, i już o niczym więcej nie myśleli poza krwią. To nie
była ludzka odmiana jaką woleli, ale była ciepła, i świeża - i była to krew.
Hank i Mitch stali oddaleni od okien by uniknąć wykrycia, ale mogli
zobaczyć widowisko na zewnątrz. Po kilku chwilach, Mitch usłyszał
Mamrotanie Hanka.
- Ah Jezu cholerny pierdolony pieprzony. Przeklęte, gówno!
- Co jest partnerze? Co się stało?
Hank potrząsnął głową kilka razy.
- Jolene jest z tymi pijawkami. Jest jedną z nich.
Mitch nie wiedział co powiedzieć, więc siedział cicho.
- Ciągle sobie powtarzałem, że może jeszcze jej tego nie zrobili, wiesz?
Miałem nadzieję, może oni, nie wiem, uratują ją, by łapała i przynosiła im
w ciągu dnia, albo coś. - Hank ponownie potrząsną dużą głową, jak bokser
próbujący otrząsnąć się z nokautującego ciosu przed następną rundą.
- Kurwa, kogo chciałem oszukać? Tylko siebie, zgaduję. Jak cholernie
zwykle.
Wysunął jedno krzesło spod pobliskiego stołu i usiadł ciężko. Nadal
niepewny co powiedzieć, i bojąc się pogorszyć sytuację, mówiąc coś
złego, Mitch zdecydował zostawić na chwilę Hanka samego z jego bólem.
Ponownie zwrócił uwagę na masakrę na ulicy.
Teraz gdy zaczął patrzeć na wampiry jako jednostki, mógł rozpoznać żonę
Hanka, Jolene, bardzo łatwo. Razem z Waltem fryzjerem, Tomem
Jespersonem szeryfem, i trzema nastolatkami, który zwykle kręcili się koło
basenu cały dzień gdy powinni być w szkole. W zasadzie, każda z tych
istot obżerająca się krowią krwią była Mitchowi znajoma.
Zajęło mu chwilę zrozumienie co to oznacza.
- Gdzie jest pieprzony Mistrz? - powiedział na głos.
Hank podniósł głowę z rąk i spojrzał.
- Huh? Co mówisz?
- Mistrz. Koleś, który przyjechał do miasta i rozpoczął to całe wampirze
gówno. Tak jack powiedział, że go nazywają, pamiętasz? Mistrzowie. Cóż,
znam tam każdą przeklętą osobę, znam ich od dawna, tak jak ty. Więc, kim
jest ten pieprzony krwiopijca, który to zaczął? I gdzie on jest?
Hank spojrzał na drugą stronę ulicy, na otwarte drzwi Goliad. W środku
hotelu, kawałek za drzwiami, wydawało się być coś czerwonego... nie,
dwa cosie. Zmrużył mocno oczy, i nagle wiedział na co patrzy - oczy. Para
oczu, świecących na czerwono.
- Oh, kurwa. - powiedział cicho Hank. - Sukinsyn jest nadal w środku.
- Kurwa jest dobra. - powiedział Mitch, wskazując na lewo. - Spójrz tam.
Szybko idąc wzdłuż chodnika w poprzek drogi, pozostając w cieniu gdy to
było możliwe, był Quincey Morris. Niosący świeże gałęzie dzikiej róży w
jednej ręce, a w drugiej duży pistolet na zszywki, Kierował się dokładnie
na Goliad Hotel.
* * * *
Morris czuł się przezornie optymistycznie. Wszystko zdawało się iść
według planu, a wiedział jak rzadko to się zdarzało. Robert Burns kiedyś
napisał " Najlepiej sporządzone plany myszy i ludzi Odchodzą" a angielski
profesor Morrisona w Princeton kiedyś zinterpretował ostatnią część jako
"rzeczy zazwyczaj pieprzą się niewiarygodnie". Nadal - jak na razie,
nieźle.
Jeśli jego szczęście się utrzyma, ten cały bałagan skończy się za kolejne
piętnaście minut czy co koło tego. Wtedy może pomóc posprzątać, może
prześpi się kilka godzin, a do wieczora będzie w Austin.
Istoty po drugiej stronie ulicy nadal obżerały się krowią krwią i nie
zwracały uwagi co się dzieje za nimi. Gdy się podkradał, Morris mentalnie
przygotowywał kroki na następne kilka sekund: zbliżyć się do drzwi
hotelu, szybko przypiąć świeże gałęzie dzikiej róży, skoczyć do Mustanga
zaparkowanego kilka jardów dalej, i uciec zanim wampiry zorientują się
co się dzieje. Następnie, pozwolić sprawom przybrać odpowiedni kurs.
Doszedł do drzwi Goliad i chwytał właśnie jedne skrzydło drzwi gdy zdał
sobie sprawę, że Bobby pieprzony Burns znowu miał rację, gdy wampirzy
Mistrz wyskoczył z wnętrza i chwycił go za gardło.
Impakt ataku Mistrza posłało obu na chodnik, wampir na górze. Morris
został pozbawiony oddechu, a uderzenie tyłem głowy o cement również
nie pomogło. Ale wiedział, że jeżeli czegoś teraz nie zrobi, dołączy w
szeregi nieumarłych, a nie pozwoli by coś takiego się stało.
Zgubił zszywacz w czasie upadku, ale nadal trzymał drugi przedmiot,
który niósł i, gdy Mistrz wampirów zbliżył te zęby drapieżnika do jego
gardła, Morris wsadził gałęzie dzikiej róży pomiędzy szczękę stwora i
pchnął, mocno.
Żaden z ekspertów, który pisali o naturze wampirów, nie Van Helsing, albo
Blake, albo Tregarde, albo żaden inny, nie mógł przekonywująco wyjaśnić
dlaczego nieumarli są odpychani przez pewne naturalne substancje, jak
czosnek, tojad albo dzika róża. Może to pewien rodzaj alergii, albo jest
jakieś głębsze, duchowe znaczenie. Ale dla pragmatyka jak Morris,
zastanawianie się, dlaczego te rzeczy działają przeciw nieumarłym, jest
mniej ważne niż wiedza, że działają.
Mistrz odsunął się, dławiąc. Wyszarpnął gałąź dzikiej róży z ust i cisnął na
bok, z wściekłością wypluwając małe fragmenty na chodnik. To zajęło
tylko kilka sekund, następnie Mistrz odwrócił się do swojej ofiary - tylko
po to by zostać uderzonym otwartą dłonią Morrisa, tuż nad brwiami.
Uderzenie było wystarczająco mocne by rozbić małe plastikowe
pęcherzyki, każdy wielkości ciężarnej 25 centówki, przyklejone do dłoni
Morrisa.
Wcześniej, wyciął te pęcherzyki z folii pakującej, następnie użył
małokalibrowej podskórnej igły, napełniając każdy 50cc (20 gram) wody
święconej - teraz większość spływała na oczy Mistrza.
Efekt, podobny do kwasu siarkowego wylanego na człowieka, był
natychmiastowy i niszczycielski. Mistrz przytknął ręce do zrujnowanych
oczodołów i opadł na bok na chodnik, wyjąc w agonii.
Morris nie marnował czasu na patrzenie na Stwora. Ponownie podniósł
gałąź i, po kilku chwilach poszukiwań, znalazł zszywacz. Podnosząc się,
pośpieszył zamknąć frontowe drzwi Goliad i przypiąć gałęzie dzikiej róży
w poprzek nich, trzema zszywkami, na szczęście.
Następnie odwrócił się i zobaczył, że szczęścia właśnie mu zabrakło.
Siedemnaście wampirów stało teraz przed hotelem, i wszyscy patrzyli
prosto w niego, twarze pełne wściekłości - i głodu.
* * * *
Patrząc z wnętrza Emmy, Hank i Mitch byli na zmianę zmartwieni i
rozradowani gdy Morris atakował Mistrza wampirów, a później go
pokonał. Ale gdy Mistrz krzyczał w agonii, zobaczyli, że żerujące
wampiry w końcu zaczęły zawracać uwagę. jeden po drugim, porzucali
krew, teraz martwych krów, i odwracali się w kierunku Goliad Hotel.
- Oh, cholera. - powiedział Mitch. - Teraz ma przechlapane. Kilku z
krwiopijców jest pomiędzy nim a autem.
- Tak, - odpowiedział Hank. Jego oczy zwężyły się w koncentracji.
- Może ma jeszcze trochę wody święconej, którą użył na Mistrza. To
może...
- Zamknij się i słuchaj. - powiedział Hank przez zaciśnięte zęby. - Mam
pomysł. - Zabrało mu tylko kilka sekund wyłożenie tego Mitchowi,
któremu oczy rozszerzały się z każdym słowem.
- Nie myślisz poważnie o wyjściu na zewnątrz, człowieku. - powiedział
Mitch. - Chryste, tam jest cała masa pieprzonych pijawek, a my...
- Idę. - odpowiedział Hank. - Sam albo z tobą, chroniącym moje tyły, ale
idę. Więc jak będzie?
Mitch wziął głęboki wdech i wypuścił go.
- Okay, okay, w porządku. - głos mu się trząsł. - Chodźmy zanim
odzyskam trochę zdrowego rozsądku i zmienię zdanie.
Hank kiwnął głową i wyciągnął nóż zza paska.
- Tyko najpierw przetnę linę z tych nóg krzesła.
* * * *
Gdy wampiry ruszyły na niego, Morris starał się opracować plan działania.
Problemem było, że nie miał żadnych opcji, nie mając wody święconej.
Zdecydował się wypróbować desperacki sprint przez tłum Nieumarłych,
mając nadzieję, że zaskoczenie i rozmach pozwoli mu przedrzeć się przez
nie zanim zdążą zareagować. Później może spróbować Emmę, albo może
przyczepę ciężarówki. Tak czy inaczej, nie musiałby się opierać zbyt
długo.
Wiedział, że nie ma większych szans. Było zbyt wiele wampirów by jego
plan mógł się powieść. Ale, niech będzie przeklęty, jeśli ma zamiar się
kulić, jak jakaś bohaterka w kiepskim horrorze, czekając aż go dopadną.
Jeśli chcieli jego krwi, równie dobrze mogą o nią z nim powalczyć.
Zbierał się na bieg gdy nagle usłyszał jak Hank Dexter wrzeszczy:
- Hej, pieprzone pijawki! Tutaj!
Kilka wampirów odwróciło się na dźwięk głosu Hanka. Morris mógł
widzieć jak Hank stoi przed Emma's Cafe, i wyglądało na to, że Mitch jest
kilka kroków za nim.
- Nadal głodni, co? - Krzyknął Hank. - Co powiecie na prawdziwy
smakołyk?
Hank wyciągnął przed siebie rękę, odsłaniając długie, owłosione ramię.
Prawą ręką trzymał myśliwski nóż, szybkim, oszczędnym ruchem Hank
przeciął ostrzem po lewym nadgarstku. Arteryjna krew zaczęła
natychmiast wyciekać. Hank zamachał lekkomyślnie zranioną ręką,
rozpryskując krew na ulicę w łuk, który wyglądał czarno w świetle
ulicznych lamp. Jego głos brzmiał prawie histerycznie gdy krzyknął.
- Chodźcie na kolację, wy nisko czynszowe skurwysyny!
Wszystkie wampiry skupiły się teraz na Hanku, gdy gwałtownie na niego
ruszyły, Morris wykonał swój ruch. Jeden wampir nadal był pomiędzy nim
a Mustangiem, Morris uderzył go wyprostowanym ramieniem, który Jim
Brown mógł pochwalić. Pomyślał, że na jego dłoni mogą pozostać jakieś
krople wody święconej, a krzyk wampira potwierdził jego przypuszczenie.
Teraz nieograniczony, szarpnięciem otworzył drzwi Mustanga, wskoczył
za kierownicę, i szybko zamknął i zabezpieczył drzwi. Myślał, że
uruchamiając silnik mógłby przyciągnąć uwagę niektórych nieumarłych,
ale one były zbyt zainteresowane widokiem i zapachem świeżej, pulsującej
krwi Hanka Dextera, by coś zauważyć.
Widząc, że osiągnął co chciał, Hank chwycił mocno nadgarstek i tyłem
skierował się do otwartych drzwi Emmy. Wampiry podążały za nim, to
wtedy Mitch McConnell wystąpił do przodu.
Trzymał jedną nogę krzesła w każdej ręce, a gdy wampiry podeszły,
wyciągnął je przed siebie ustawiając je w kształt krzyża, Widział jak facet
robi coś podobnego w jednym z tych filmów o Draculi w telewizji, wtedy
się sprawdziło, kierując zło w tył jak nieodparta siła. Mitch bezgłośnie
modlił się do Boga i Syna Jezusa by miało podobny efekt, i tym razem.
Działało całkiem dobrze.
Wampiry gorączkowo zmieniały kurs, kuląc się przed świętym znakiem,
który trzymał Mitch w trzęsących się rękach. Ich przerażenie i
dezorientacja dały Hankowi Dexter możliwość wejścia do Emmy, gdzie
natychmiast założył na rękę opaskę uciskową, którą on i Mitch
przygotowali chwilę wcześniej.
Po drugiej stronie ulicy, Morris odpalił Mustanga i pognał główną ulicą,
zastawiając za sobą tumany kurzu. Przedni zderzak uderzył w jednego
wampira, kobietę, powalił ją. Ale Morris przejechał tylko 50 czy 60 jardów
zanim wdepnął w hamulce, odwracając kierownicą ostro w lewo. Te
działania, połączone z kurzem na ulicy, pozwoliły Mustangowi odwrócić
się o 180 stopni w idealnym ruchu przemytnika alkoholu, które obróciło
samochód przodem do kierunku, z którego przyjechał. Morris ponownie
wcisnął gaz, następnie włączył długie światła.
Wcześniej tego dnia, użył resztki czarnej farby, ostrożnie malując krzyże
na reflektorach. To oznaczało, że włączając światła posyłał dwa cienie w
kształcie krzyży, tam gdzie skierowane było auto.
W tej chwili, skierowane było na grupę wampirów na środku ulicy.
Dym i krzyki wyrastały z każdego miejsca, na które skierowane zostały
cienie krzyży i dotknęły nieumarłego. Morris skierował Mustanga na
środek tłumu, a wampiry rozpierzchły się jak kręgle. Przejechał przez nie,
za nie i kilka bloków dalej, zanim powtórzył manewr uciekinierów rumu,
odwracając auto. Pozwolił potężnemu silnikowi pracować na wolnych
obrotach, gdy lustrował scenę, którą przed chwilą minął.
Chodnik przed Emmą był pusty, co znaczyło, że Hank i Mitch byli
bezpieczni w środku, chronieni przez krzyże namalowane na drzwiach
kawiarni. Wampiry kręciły się po ulicy w zdezorientowaniu. Odkąd
reflektory Mustanga zostały włączone, Morris nie sądził by jakiś wampir
kierował się w jego stronę.
Podniósł trochę bardziej wzrok i ujrzał widok, który oglądał wiele razy w
swoim życiu, ale nigdy z tak głęboką ulgą.
Wschód słońca.
Wampiry zaczęły uświadamiać sobie o zbliżającym się świcie, mniej
więcej w tym samym czasie, natychmiast zaczęły rzucać się w
poszukiwaniu kryjówki. Ale żadnej nie było. Każde drzwi i okna, do
których podeszli, były ozdobione krzyżem, blokującym ich drogę tak
skutecznie jak stalowe kraty.
Nie minęła minuta, a wampiry zaczęły płonąć.
Pierwszy zaczął mężczyzna w pocztowym uniformie, i nawet z odległości
dwóch bloków, Morris mógł słyszeć jego wrzaski, gdy oczyszczające
promienie słońca zmieniły go w płomienie. Inni podążyli za nim chwilę
potem - pierwszy, później kolejny, dwóch więcej, w końcu, wszyscy
płonęli, wypełniając powietrze wrzaskami bólu i wściekłości. Mistrz, dużo
starszy i silniejszy, poszedł ostatni, patrząc się w niebo zniszczonymi
oczodołami, niezdolny zobaczyć wspaniałej jarzącej się kuli, która
zmieniała go w pochodnię.
Chwilę później było po wszystkim.
Morris jechał powoli z powrotem, drogą, którą przyjechał i zaparkował
przed Emmą. W górę i w dół głównej ulicy, ludzie zaczęli wychodzić z
domów. Wychodzili ostrożnie, kilku na raz, tak jak ludzie robiliby po
tornadzie.
Gdy Morris wyszedł z mustanga, drzwi Emmy otwarły się. Mitch wyszedł
najpierw, później Hank, który obwiązał nadgarstek pasem obrusa.
Stali we trójkę na chodniku, odwracając wzrok od rumowiska na ulicy -
czterech martwych krów, kałuż krwi, które już zaczęły zwabiać muchy, i
osiemnastu stosów popiołu, które kiedyś tworzyły kolonię nieumarłych.
Po chwili Mitch powiedział:
- Czy musimy zrobić coś specjalnego by pozbyć się ich prochów?
Morris pomyślał przez chwilę.
- Macie w pobliżu jakiś strumień, albo rzeczkę-jakikolwiek rodzaj
naturalnie płynącej wody?
Mitch przytaknął.
- Mamy rzekę sporych rozmiarów przy północnym skraju miasta.
- No to tam wyrzućcie prochy. Prawdopodobnie niepotrzebne
zabezpieczanie, ale nie zaszkodzi być ostrożnym. Możecie też zmówić
modlitwę, gdy będziecie to robić.
- I tak najprawdopodobniej bym tak zrobił. - powiedział mu Hank.
- To co zrobiliście było bardzo odważne, chłopcy, wyjść w taki sposób. -
powiedział Morris. - uratowaliście moją żałosną dupę, z całą pewnością.
Hank uniósł jeden kącik ust.
- Nie uważam by taki facet jak ty musiał dużo mówić o odwadze. Masz
więcej odwagi niż wkurzony grizzly, Panie Morris.
Mitch przypatrywał się uważniej Morrisowi.
- To nie twoje pierwsze rodeo, prawda? Już wcześniej robiłeś coś
podobnego.
- Taa. - powiedział Morris zmęczonym głosem. - Tak, robiłem. To część
mojej profesji, można powiedzieć.
- Jak facet kończy robiąc takie rzeczy dla zarobku? - spytał Mitch.
- To rodzaj rodzinnej tradycji. - powiedział mu Quincey Morris. Sięgnął do
kieszeni kurtki, znalazł Ray-Bansy (rodzaj okularów przeciwsłonecznych),
i włożył je. - Teraz, mamy trochę do sprzątania-ale najpierw, niech lokalny
lekarz spojrzy na tą twoją rękę. Sądzę, że będziesz potrzebował kilka
szwów, partnerze.
Rozdział 2
Maj nie jest najgorętszym miesiącem w Texasie, a Walter LaRue wydawał
się wdzięczny za klimatyzację w biurze Quinceya Morrisa.
- Myślałem o czymś. - powiedział, usadawiając swoje cielsko na krześle
naprzeciw antycznego dębowego biurka Morrisa. - Gdy będziesz składał
swój podatek dochodowy, co masz zamiar włożyć do rubryki "zawód"?
- Właściwie, znam faceta, który zajmuje się tym wszystkim za mnie. -
powiedział Morris. Południowo-zachodni akcent był lekki ale zauważalny
- przynajmniej dla LaRue, który żył całe swoje czterdziestodwuletnie życie
na północy na linii Mason-Dixon. - Mam duże skłonności do dedukcji-
podróż, głównie-próby śledzenia tego wszystkiego przyprawia mnie o ból
głowy. Do diabła, czasem wystarczy tylko pamiętanie o pokwitowaniu.
Ale, odpowiadając na twoje pytanie: za radą mojego speca od podatków,
używam 'Konsultant'.
- A nie 'prywatny detektyw'?
Morris potrząsnął głową.
- To termin prawniczy, panie LaRue, i ma konkretne znaczenie zgodnie z
prawem. Stan Texas, jak większość miejsc, ma całkiem surowe
wymagania dla licencji prywatnych detektywów-trzeba posiadać
wielogodzinne doświadczenie z wprowadzania w życie prawna, i tak
dalej. Nie kwalifikuję się na licencję-ale przecież, nie mogę powiedzieć, że
kiedykolwiek czułem potrzebę jej posiadania.
- Jak również, nie reklamujesz się na Żółtych Stronach. - to było prawie
oskarżenie.
Morris uśmiechnął się nie pokazując zębów.
- Nie, na pewno nie. - powiedział równo. - Wątpię by ludzie od książek
telefonicznych mieli kategorię, która by pasowała do mnie. Ale jest sporo
ludzi gdzieś na świecie, który widzą co robię. Moi klienci słyszą o mnie
głównie dorgą ustną-tak jak ty się dowiedziałeś. Albo tak właśnie
zakładam.
Walter LaRue chrząknął łagodnie w odpowiedzi. Był jednym z tych
dużych mężczyzn, którzy zawsze wyglądali na niechlujnych. jego drogi
szary garnitur nie zaznał dotyku żelazka od dawna, szyta na miarę biała
koszula nie miała jednego guzika przy kołnierzyku, a krawat od Hermesa
miał małą plamę, bardzo prawdopodobnie z musztardy. Jego włosy, które
były brązowe poprzetykane siwizną, były niestarannie zaczesane i
nierówno rozdzielone.
Przeciwieństwo, szczupły, trzydziestokilkuletni mężczyzna, siedzący za
dużym biurkiem, był dokładnie oporządzony i starannie ubrany. Czarne
włosy Quinceya Morrisa były zaczesane do tyłu znad jego wysokiego
czoła. Jego granatowy tropikalny garnitur był połączaniem dobrej jakości
materiał z dobrym krawiectwem. Chociaż Morris nie przejmował się
ubraniami, cztery lata w Princeton dały mu konserwatywne poczucie stylu.
Więc, każdego 2go stycznia, spędzał godzinę na internetowym
przeglądaniu katalogu Brooks Brothers and Joseph A. Banks, zamawiając
wszystko co wydawało mu się potrzebne na nadchodzący rok.
Quincey Morris był chyba jedynym dorosłym osobnikiem męskim w
Texasie, który nigdy nie posiadał string tie (bardzo cienki krawat zwykle
wiązany w kokardę).
Po kilku chwilach niespokojnej ciszy, LaRue powiedział:
- To trochę... dziwne dla mnie. To znaczy, sześć miesięcy temu, jeśli
spytałbyś mnie co będę robił dzisiaj, najprawdopodobniej powiedziałbym,
że siedział przy biurku w Madison, Wisconsin, prowadząc swoją firmę
projektującą oprogramowania. Siedzenie w Austin na konsultacji u
parapsychologa byłoby bardzo nisko na liście możliwości.
- Również nie jestem jednym z nich, panie LaRue. - powiedział Morris
cierpliwie. - Parapsycholog-prawdziwy, mam na myśli, nie jeden z tych
maniaków czy kanciarzy-jest naukowcem, kimś kto studiuje paranormalne
w zorganizowany, kontrolowany sposób. Teraz, próbuję nadążać za
poważnymi publikacjami. To nie jest trudne, skoro jest ich bardzo mało.
Ale nie uważam siebie za jakiegokolwiek rodzaju naukowca.
- Więc czym jesteś? - spytał LaRue, marszcząc brwi.
- Przypuszczam, że mógłbyś mnie nazwać interwencjonistą, jeśli chcesz
nadać temu nazwę. Powiedzmy, że mam klienta, który doświadcza
pewnych trudności, według niego pochodzących od nadnaturalnej istoty.-
Morris wzruszył ramionami. - To okazuje się być sprawą, przy której
czasem mogę być pomocny.
- Tylko 'czasem'?
- Yep, obawiam się, że tak. Wszystko zależy od natury problemu, i czego
oczekuje klient jako rozwiązanie. Na przykład, byłem proszony, nie raz, o
wskrzeszenie zmarłych.
- Mówisz poważnie?
Kolejne wzruszenie ramion.
- Ludzie, który mnie o to pytali, byli wystarczająco poważni. Ale
nekromancja nie jest czymś co praktykuję-znaczy się nigdy. Takie rzeczy
są oznaczone jako czarna magia. Nie wykonuję czarnej magii i nie zadaję
się z tymi co to robią.
- Więc, co pozostaje? - spytał LaRue. - Biała magia? Czy ją wykonujesz,
czymkolwiek to jest?
- Posiadam jakieś bardzo ograniczone zdolności w tym obszarze, panie
LaRue. Ale mam kilku współpracowników, którzy specjalizują się na tym
terenie bardziej niż ja. Dzwonię po nich,od czasu do czasu.
- Może do formularza powinieneś wpisać 'czarownik' - zasugerował LaRue
z lekkim uśmiechem.
- To również nie będzie dobre. - powiedział Morris. - Ale może
powinniśmy skupić się na zidentyfikowaniu twojego problemu, panie
LaRue. Jak rozumiem szuka pan pewnego rodzaju... interwencji?
- Tak. - powiedział LaRue, powoli kiwając. - Chyba tego właśnie
potrzebuję. Jeśli 'interwencja' jest wyszukanym sposobem powiedzenia
'pomoc, i to dużo, od razu' to właśnie tego potrzebuję.
Morris wykonał lekki gest
- Kontynuuj.
- Są te - te zdarzenia, te wydarzenia, które zdarzają się w mojej rodzinie
przez ostatnie trzy miesiące. Moja żona i dzieci są przerażone, a jeśli nie
byłbym takim dużym, silnym mężczyzną, prawdopodobnie też byłbym. -
coś podobnego do uśmiechu pojawiło się na wymizerowanej twarzy
LaRue'a, ale tylko na sekundę. - Rzecz w tym, że to się pogarsza. Na
początku było zagadkowe, następnie denerwujące, ale teraz chyba chce
nas skrzywdzić.
Morris pozostał cicho ale kiwnął w zrozumieniu.
- Na początku, były małe rzeczy. - powiedział LaRue. - Spadające obiekty
z półek gdy ktoś stał blisko nich, drzwi same się zamykały, i tym podobne.
Mówisz sobie, że to tylko wibracje z przejeżdżających samochodów, albo
bryza przedostająca się z pęknięć w fundamentach. na początku było to
łatwe do wytłumaczenia.
- Ale już dłużej nie próbujesz tego wytłumaczyć. - powiedział cicho
Morris.
- Nie, już od jakichś kilku tygodni. Ponieważ teraz jestem prawie pewien,
cokolwiek to jest, chce nas zabić.
- Wyjaśnij co masz na myśli, proszę. Bądź tak szczegółowy jak umiesz.
- Cóż, jednego wieczoru, poprzedniego tygodnia, moja żona i ja byliśmy w
kuchni przygotowując kolację, gdy duży nóż do mięsa wyskoczył z półki i
wbił się w deskę, którą przed chwilą używałem. Gdybym nie odskoczył,
przebiłby mój nadgarstek, jak pineska owada na jakimś dziecięcym
projekcie.
- Niebezpieczne, na pewno. - powiedział Morris, przytakując. - I
przerażające. Ale tak naprawdę nie zagrażające życiu.
- Nie? Nie zagrażające życiu? - w głosie LaRue'a słychać było gniew. - To
może wieczór ostatniej niedzieli? Moja córka Sarah, ośmioletnia, kąpała
się gdy moja żona stała trochę dalej przed lustrem, używając suszarki.
Przysięgała, że suszarka wyleciała z jej ręki, przeleciała w powietrzu, i
wylądowała w wannie, co, jak przypominam, zawierało jedną małą
dziewczynkę otoczoną sporą ilością wody. - Głos brzmiał prawie jak
warknięcie. - Czy to wystarczająco zagrażające życiu dla pana? Jest?
Morris wyciągnął rękę, dłonią do przodu.
- Proszę, panie LaRue, ja nie bagatelizuję pana troski o bezpieczeństwo
rodziny. - powiedział łagodnie spokojnym głosem. - Staram się
zaklasyfikować paranormalne zdarzenia, a czasem myślę na głos. Nie
chciałem pana obrazić.
LaRue odetchnął głęboko kilka razy.
- Nie, słuchaj, to nie ty, przepraszam. Przez ostatnie kilka dni jestem na
granicy. Nie twoja wina.
- Pana córka, czy ona....
- Nie, nie została porażona. Suszarka ma krótki kabel-może robią go
specjalnie takim krótkim, nie wiem-więc, zanim sięgnęła wanny, wtyczka
wyrwała się z kontaktu. Do diabła, Sarah prawie wcale nie była
zmartwiona, tylko zaskoczona. Tak było, dopóki jej matka nie dostała
histerii, a nie mogę jej za to winić.
Morris podrapał się w brodę.
- Zdarzyły się jakieś inne incydenty od historii z suszarką?
- Nie. Przynajmniej gdy ostatnim razem dzwoniłem do domu, co było... -
LaRue sprawdził zegarek. - jakieś czterdzieści pięć minut temu. - spędził
kilka sekund przyglądaniu się swojemu wskazującemu palcowi u prawej
ręki, jakby był najbardziej fascynującym obiektem na ziemi. Następnie
westchnął, dźwięk jakby pochodzący z głębi jego duszy. - Ale to chyba
tylko kwestia czasu, aż znowu coś się stanie, a ten raz może zabić moją
córkę. Albo mojego syna, pięciolatka. Albo moją żonę. Albo mnie.
Twarz LaRue'a drgnęła, a Morris był pewny, że zamierzał płakać - w
sumie, zrozumiała reakcja. Ale duży facet szybko odzyskał kontrolę.
Spędził kilka chwil przyglądając się we wzór na dywanie zanim
powiedział, bez podnoszenia wzroku.
- Proszę, pomóż nam. - jego głos był ledwie szeptem. - Proszę.
- Oczywiście. - powiedział Morris. - Oczywiście, że pomogę. Czy dzisiaj
wracasz do domu?
- Tak, chcę wracać tak szybko jak to możliwe. Mój samolot odlatuje o
18:40.
- No dobrze. - Morris wstał i obszedł biurko. - Muszę zrobić pewne
przygotowania, ale wylecę jutro rano. W zależności od połączenia,
spodziewam się być w Madison popołudniu. Chciałbym spędzić trochę
czasu w pańskim domu, z pana rodziną. Prawdopodobnie będę zadręczał
was wieloma pytaniami i muszę zobaczyć pokoje w których zdarzały się
incydenty. Wtedy dowiemy się co trzeba zrobić.
Umieścił rękę na dużym ramieniu Waltera LaRue i uścisnął, przez chwilę.
- Następnie to zrobimy.
Gdy Morris odprowadził go do drzwi, Walter LaRue powiedział
- Chciałbym spytać o coś jeszcze. Nic wielkiego, ale chodzi mi po głowie
już od jakiegoś czasu, gdy staram się nie myśleć o tym co się dzieje w
domu.
- Co takiego, partnerze. - powiedział Morris w roztargnieniu, jakby część
jego myśli była gdzie indziej.
- Byłem głównym informatykiem w collegeu-wiem, duża niespodzianka-
ale każą ci robić pewną liczbę zaliczeń na Humanistyce, jako część głupiej
Ogólnej Edukacji. Więc wziąłem kurs Gotyckiej Literatury. Wydawała się
bardziej interesująca niż większość z tego co proponowali.
- Uh-huh. - Morris wiedział do czego on zmierzał; to się już wcześniej
zdarzało.
- Cóż, jedną z książek, które mieliśmy przeczytać była Drakula, podobała
mi się bardziej niż mogłem przypuszczać. Rzecz w tym, była tam jedna
postać, jeden z mężczyzn pomagających wytropić Drakulę i zabić go.
Zgaduję, że ten facet powinien być z Texasu. - LaRue patrzył na niego z
uwagą. - A, wiesz, jestem prawie całkiem pewien, że nazywał się Quincey
Morris.
Usta Morrisa wygięły się w mały, cierpki uśmiech.
- Yep, to prawda. tak się nazywał.
- Więc, co jest? Nie jestem profesorem angielskiego, ale rozumiem różnice
pomiędzy fikcją a prawdą. Te facet w książce był wymyśloną postacią, tak
jak Drakula, albo Van Helsing, albo jak reszta z nich, prawda?
- Wielu ludzi tak by go nazwało, bez wątpienia. - powiedział Morris. Jego
twarz i głos był bez wyrazu.
- Ale co z tobą? Jak ty byś go nazwał?
- Ja? Nazwałbym go pradziadkiem. - powiedział Morris. - Teraz, życzę
bezpiecznego lotu, spotkamy się jutro w Madison. - następnie uprzejmie,
ale stanowczo, wyprowadził LaRue'a z biura i zamknął drzwi.
* * * *
Do 8:30 następnego rana, Quincey Morris prawie skończył przygotowania
do podróży na północ. Zrobił rezerwację na samolot, zaaranżował by ktoś
zajął się pocztą i trawnikiem, i zabrał klatkę zawierającą jego jedyne
zwierzę, chomika o imieniu Carnacki, do dzieciaka z sąsiedztwa, który
dobrze się nim zajmie. Następnie spakował do walizki ubrania, kilka
książek, i grubą teczkę z nazwie "Poltergeists".
Musiał jeszcze tylko rozbić jedną rzecz.
Wziął z najwyższej szuflady biurka, ognioodporny metalowy pojemnik,
trochę większy od pudełka na cygara. Otwarł go i ostrożnie wyciągnął
dwie koperty, pożółkłe do starości. Z każdej wyciągnął wielostronicowy
list, rozłożył ostrożnie kruchy papier i położył jeden obok drugiego na
łóżku, przed sobą.
Już nie raz myślał o zrobieniu kopii tych stron i umieszczeniu oryginałów
w sejfie, ale zawsze odrzucał ten pomysł. Było ważne by trzymał ten
papier i odczytywał te słowa przed wyruszeniem w śledztwo, zwłaszcza
jeśli zapowiadało się trudne i niebezpieczne. To pomagało mu
przypominanie sobie czym był, i skąd pochodził.
Przeczytał powoli każdy list. Jeden był podpisany "John W. Seward, M.D."
Drugi, napisany trzęsącą się ręką starca, podpisany "Abraham Van
Helsing, M.D., D. Ph., D. Lit., etc."
To były te dokumenty, wraz z kontem ofiarowane przez Stokera,
pozwalające rodzinie poskładać w całość losy pierwszego Quinceya
Morrisa, który walczył i zginął z dala od domu.
* * * *
Karpaty
Transylwania
Listopad, 1887
Słońce wisiało teraz nisko nad horyzontem, co powodowało większy
pośpiech zarówno dla pościgu jak i ich zwierzyny. Dwie strony zmuszały
konie do wielkiego wysiłku - wszyscy wiedzieli, że ta krwawo czerwona
kula zniknie za szczytami gór, a wtedy dalszy pościg będzie daremny.
Amerykanin stał na czele pościgu. Jechał twardo i dobrze, pochylony nad
szyją wierzchowca by zmniejszyć opór wiatru, i zredukować zamazywanie
pola widzenia spowodowane zimnym powietrzem chłoszczącym
niezabezpieczone gałki oczne.
W przeciwieństwie do swoich kompanów, Amerykanin posiadał pewne
doświadczenie w prowadzeniu konia do walki, chociaż jaskrawo ubrani
cyganie przed nimi byli trochę podobni do Apaczów, z którymi walczył na
południu Texasu jako młody człowiek, prawie dwadzieścia lat wcześniej.
Wóz cyganów spowalniał aż się zatrzymał, trzymany na muszce strzelby
Miny i Profesora, którzy chowali się w zasadzce za jakimiś kamieniami
przy wejściu do zamku. Ale cyganie, chociaż zablokowani, nie chcieli się
poddać. Zsiadając, wyciągali noże spod ubrań i uformowali obronny
kordon wokół wozu a na nim dużej, prostokątnej skrzyni.
Słońce powoli zachodziło.
Amerykanin podjechał do sceny i zsiadł z siodła zanim jego wierzchowiec
całkowicie się zatrzymał. Podbiegł do wozu cyganów, wyciągając zza
paska duży myśliwski nóż. Widział jak Harker podbiega z przeciwnej
strony, machając nożem kikri* jak kosą.
*podobny do maczety ale krótszy. Ciężki zakrzywiony nepalski nóż używany zarówno jako broń
sieczna o głowni krzywej jednosiecznej oraz jako narzędzie.
Oboje zaatakowali bez wahania. Nie było czasu na pertraktacje z
cyganami, nawet jeśli w jakiś sposób znaleźli wspólny język. Pozostało
tylko kilka minut światła dziennego, a później jego czas się skończy.
Amerykanin walczył brutalnie i instynktownie, co było jedynym sposobem
walki z dziwacznościami z jakąkolwiek szansą na przeżycie. Cięcie,
odparowanie, pchnięcie, odparcie, cięcie, zwód, cięcie, pchnięcie,
odparowanie, duże stalowe ostrze noża myśliwskiego nie zatrzymywało
się, pchnięcie, odparowanie, zwód, cięcie, lewa ręka również pracowała,
bijąc, drapiąc, blokując, popychając, wydłubując gdy gnał do przodu, do
przodu, zawsze do przodu. nie znał strachu, ani bólu, ani łaski, a trzech
cyganów leżało drgając na ziemi zanim reszta w końcu ustąpiła przed tym
szaleńcem, chwilę potem ich krewni po drugiej stronie poddali się pod, ta
samo rozpaczliwym, atakiem Harkera.
Tych dwoje mężczyzn przedostało się do cienkiego łóżka na wozie i
natychmiast zaczęli podważać przybite gwoździami wieko skrzyni,
schronienie i miejsce odpoczynku istoty, dla której przebyli tak wiele mil,
by ją zniszczyć.
Używając noży jako dźwigni, poluzowali gwoździe, wyszarpnęli pokrywę
i cisnęli na bok - właśnie gdy ostatnie promienie słońca zniknęły z
zachodniego nieba.
On był w środku, tak jak wiedzieli, że będzie, z pozoru tylko zwłoki, ale
wtedy, gdy światło dzienne zniknęło za horyzontem, starożytne oczy
otwarły się, a ostre kły nagle się pokazały gdy twarz wykrzywiła się w
triumfującym uśmiechu - uśmiechu, który zniknął gdy ostrze noża
myśliwskiego wbiło się w serce potwora, a ostrze kukri w jego gardło.
Nagły podmuch energii ze skrzyni powaliło dwóch mężczyzn na plecy, ich
noże zabrzęczały wolne w drewnianej skrzyni. Straszny dźwięk wypełnił
powietrze wokół nich, ogromny ryk, który jakoś połączył wrzask bólu,
krzyk strachu i, najsilniejszy, zwierzęce wycie wściekłości. Trwał tylko
przez kilka sekund, ale gdy dwoje mężczyzn podnieśli się i zerknęli do
prowizorycznej trumny, w środku pozostał tylko pył, kilka skrawków
ubrania i pół tuzina złotych guzików, każdy stylizowany literą "D".
Ocaleli cyganie również obserwowali jak ich mistrz się rozpada.
Odpowiadając na wykrzyknięty rozkaz ich przywódcy, wsiedli na konie i
uciekli, pozostawiając martwych za sobą. Gdy odgłos kopyt zanikł,
przeszywająca cisza zapadła na zaimprowizowanym polu bitwy,
przerywana tylko przez wiatr i dalekie wycie wilków.
To dopiero wtedy ktoś zauważył, że Amerykanin krwawił.
Zarówno Seward jak Van Helsing byli lekarzami, ale niewiele mogli
zrobić. Jedno z ostrzy cyganów przecięło główną arterię, a pośpiesznie
zastosowane opaski uciskowe nie powstrzymały upływu
jaskrawoczerwonej krwi.
Mina Harker przyklękła przy Amerykaninie, biorąc jego dłoń w swoją.
Płakała cicho, a on odwrócił głowę w jej stronę, prawdopodobnie
zamierzając powiedzieć coś mężnego i pocieszającego. Nagle jego oczy
powiększyły się. Z trudem, podniósł jedną drżącą rękę, wskazując na czoło
Miny.
- Spójrz! - wychrypiał. - Zniknęła! Blizna...
Spojrzeli, wszyscy: Harker, jego ręce nadal czerwone od krwi hrabiego;
Jack Seward, wąsy trzęsły mu się z emocji; Lord Godalming, jego
szlachecki profil ledwo widoczny w mroku; i Van Helsing, ich przywódca,
którego mądra stara twarz przeszła od wyczerpania do radości przy
jednym wdechu.
Czoło Miny Harker, które było okaleczone od tygodni przez dotyk opłatka
Eucharystii, teraz było całkowicie gładkie.
- Niech Bóg będzie pochwalony! - powiedział Van Helsing podniosłym
tonem. - Jej czoło jest nieskalane jak dziewiczy śnieg-klątwa została
cofnięta, przez śmierć Diabła, który ją spowodował!
Jeden po drugim, mężczyźni uklękli na ziemi w szacunku dla cudu,
którego właśnie doświadczyli.
To stało się w czasie tej przerwy, Quincey Morris z Laredo w Texasie i
wielu punktów na wschodzie, położył się, zamknął oczy i cicho zmarł.
Jakiś czas później, załadowali ciało Morrisa na tył wozu, który cyganie
porzucili.
- Powinniśmy włożyć go do trumny, profesorze? - spytał Godalming.
Van Helsing stanowczo potrząsnął głową.
- Nie powinniśmy zanieczyszczać zwłok naszego przyjaciela przeklętymi
pozostałościami takiej obrzydliwości. Myślę, że zasługuje na coś więcej z
naszej strony.
W końcu, wzięli płaszcze i kurtki z kilku martwych cyganów i ułożyli je
na kształt całunu. A cyganów nakopali we wspólnym grobie. Gdy Harker i
Lord Godalming pracowali nad tym, Seward i Van Helsing stali trochę
dalej, cicho rozmawiając.
- Będziemy musieli poczynić pewne przygotowania by wysłać ciało
Quinceya z powrotem do Texasu, na pochówek. - powiedział Seward. -
Wisz, że tego by chciał.
Starszy mężczyzna pokiwał.
- Tak mi kiedyś powiedział, lata temu.
- Powinniśmy również wysłać telegram do rodziny. Nie możemy wysłać
im trumny bez uprzedzenia.
Van Helsing westchnął.
- Masz całkowitą rację. Wyślę telegram z Bistritz. Jego rodzina musi się
dowiedzieć, nieważne jak tragiczne są wieści. Powinniśmy również
obszerniej napisać, tak by wiedzieli o jego heroicznym końcu, gdy będą go
chować do ziemi.
- Wydaje mi się, że jego rodzice nadal żyją.
- Tak, i jedno dziecko również.
- Dziecko! Masz na myśli, że Quincey był żonaty? - głos Sewarda
zdradzał szok. - Ale... ale zabiegał o rękę Lucy, tak jak Godalming i ja!
Stary Holender położył delikatnie rękę na ramieniu Sewarda.
- Nie rozpaczaj, przyjacielu Johnie. Quincey był raz żonaty, prawda. Ale
jego żona umarła, przy porodzie. To było, teraz... - Van Helsing obliczył
szybko. - około czterech lata temu. Więc, nie bój się. nasz Amerykański
przyjaciel był dżentelmenem. Mógł ożenić się z panną Lucy, gdyby go
zechciała. Ale, jak się sprawy rozwinęły...
- Tak, zupełnie. - Seward zamknął mocniej oczy na chwilę. Los Lucy
Westenra była raną na jego duszy, która będzie potrzebowała dużo czasu
na wyleczenie, może całe życie. - Ale mówisz, że dziecko żyje?
- Tak-żyje,a teraz jest pod opieką rodziców Quincey'a na ranchu,
przynajmniej tak mi mówił jakiś miesiąc temu.
Van Helsing zobaczył, że inni skończyli z ciałem Morrisa i
przygotowywali się do odejścia. Gdy obaj mężczyźni ruszyli do swoich
koni, Seward powiedział.
- Czy dziecko Quincey'a to chłopiec czy dziewczynka? Nie powiedziałeś.
- Chłopiec. Silny i zdrowy, tak mówią. - Van Helsing wskoczył na siodło. -
Powinniśmy się pomodlić by syn urósł na tak dzielnego i nieugiętego jak
jego ojciec.
- Tak, powinniśmy. - powiedział Seward. - Świat potrzebuje takich ludzi. -
Odwrócili konie i dołączyli do innych na drodze, która zabierze ich do
Bistritz, a, za jakiś czas, z powrotem do Anglii. Za sobą pozostawili nic
więcej poza ruinami zamku, kilkoma złotymi guzikami i garścią szmat
rozrzuconymi przez zimny karpatiański wiatr.
* * * *
Morris skończył czytać listy, złożył je ostrożnie i włożył do oryginalnych
kopert. Włożył dwie koperty do ognioodpornego pudełka i zamknął.
Następnie odłożył pudełko do szuflady biurka.
Wysoki Teksańczyk, który umarł w cieniu Zamku Drakuli, był pierwszym
z rodziny Morrisów walczącym z siłami ciemności od zawsze
nawiedzających świat.
Ale nie był ostatnim.
Quincey Morris zamknął walizkę, podniósł ją z łóżka i wyszedł by zdążyć
na samolot.
Rozdział 3
Dom LaRue na pewno nie wyglądał przerażająco. Ale, pomyślał Morris,
one nigdy tak nie wyglądają. Przyjemny biały dom kolonialny z zielonymi
szarymi wykończeniami, którego jakiś hollywoodzki asystent producenta,
poszukujący lokalizacji do nowego filmu Wesa Cravena, nie zaszczyci
drugim spojrzeniem. Morris był w kilku domach z udowodnionym
nawiedzeniem w ciągu tych lat, i żaden nawet odrobinę nie przypominał
Zamku Drakuli - miejsce, o którym Morris dużo wiedział.
Był dom w Zachodnim Pittston w Pensylwanii - mały z białą elewacją. Nic
specjalnego z wyglądu, ale czyste zło w środku - równie złe jak nijakie
miejsce w Amityville na Long Island. A kiedyś Morris spędził godzinę w
pewnej rezydencji miejskiej w Georgetown w stanie Washington. Chodząc
to tym eleganckim domu, nigdy byś nie zgadł, że dwóch jezuickich
kapłanów tam zmarło odprawiając egzorcyzmy na małej dziewczynce.
Morris nauczył się, że zło się nie reklamuje. Nie musi.
Czterdziestoparoletnia blondynka, która odpowiedziała na jego pukanie,
prawdopodobnie była dość atrakcyjna kilka miesięcy temu, zanim strach i
niepokój, i bezsenne noce zebrały swe żniwo.
- Pani LaRue?
- Tak, o co chodzi? - powiedziała niecierpliwie. Wyraźnie, była gotowa
odeprzeć gości, obojętnie czy sprzedawców, Światków Jehowy, czy
kandydatów do Rady Miejskiej.
- Nazywam się Quincey Morris, proszę pani. Oczekujecie mnie, mam
nadzieję.
Przez mgnienie oka wpatrywała się w niego obojętnie, potem zaświtało
zrozumienie.
- Oh, pan jest... To znaczy, tak, oczywiście, mój mąż mi powiedział. Proszę
wejść.
Poprowadziła Morrisa poprzez krótki korytarz do salonu, gdzie jej mąż
siedział na kanapie obok ciemnowłosego chłopca, około pięcioletniego.
Oglądali film, który Morris rozpoznał. Wyraźna animacja poklatkowa
przedstawiająca przygody stukniętego brytyjskiego wynalazcy i jego
wytrzymałego psa.
LaRue wstał, gdy Morris wszedł, i podszedł by potrząsnąć jego ręką.
- Cieszę się, że dotarłeś. Dobrze cię widzieć, jak rozumiem, że poznałeś
moją zonę.
Morris przytaknął. Patrząc na chłopca powiedział.
- A kim jest ten przystojny młody koleżka?
- To jest mój syn, Tim. Przywitaj się z panem Morrisem, Timmy.
Chłopiec odwrócił bladą twarz do Morrisa na tyle długo by powiedzieć
"Cześć", zanim wrócił do oglądania. - Oglądamy Wallace i Gromit. Chcesz
oglądać z nami?
- Może później, Timmy, dziękuję. - powiedział Morris. - Najpierw muszę
przez chwilę porozmawiać z twoimi rodzicami, okay?
- Okay. - spojrzenie chłopca nie opuściło ekranu telewizora.
Morris odwrócił się i zamierzał spytać o coś LaRue gdy głos chłopca
rozbrzmiał za nim.
- Zamierzasz złapać ducha?
Morris spojrzał na Timmy'ego, który nadal patrzył na telewizor.
- Czy myślisz, że tu jest duch, Timmy?
Drgnienie małych ramion.
- Chyba. Mama i Tata mówią, że jest. - głos chłopca był całkowicie
pozbawiony wyrazu.
Morris podszedł bliżej kanapy.
- Widziałeś ducha? - spytał łagodnie.
- Uh-uh. Jest niewiedzialny.
- Niewidzialny, nasz na myśli?
Kolejne wzruszenie ramion.
- Taa, chyba.
- To skąd wiesz, że jakiś tu jest?
- Robi różne rzeczy. Złe rzeczy. Straszy Morę i Tatę. I Sarah. To moja
siostra. Ona zawsze płacze i takie tam. - głos Timmiego LaRue pozostał
pusty jak gdyby omawiał komiks, który ledwo pamięta.
Morris zrobił normalnie wyglądający krok w bok,tak by mógł patrzeć
chłopcu prosto w oczy.
- A co z tobą, Timmy? Czy ty się boisz?
- Uh-huh. - Dwie sylaby, monotonnie wypowiedziane. Morris był teraz
pewny.
Skorupa szokowa. Dziecko zamknęło się w skorupie, albo jakkolwiek to
teraz nazywają - nerwica pourazowa. Był tak przerażony, że ominął strach
i wyszedł po drugiej stronie. To zaszło za daleko, on będzie kłębkiem
nerwów, prawdopodobnie przez całe życie.
Morris ponownie spojrzał na zbyt spokojną twarz chłopca. Jeśli już nie
jest.
- Jeśli tu jest duch, złapię go, Timmy. Obiecuję.
- Okay. - powiedział beznamiętnym, słabym głosem.
Morris wrócił do rodziców, którzy patrzyli na ich rozmowę z mieszaniną
smutku i rezygnacji.
- Chciałbym, żebyście oprowadzili mnie po domu, jeśli możecie. -
powiedział dziarsko. - Nie tylko po pokojach, w których zdarzyły się ataki,
ale po całym domu. Dobrze?
- Dobra, ja będę czynił honory. - powiedział LaRue. Spojrzał na żonę i
powiedział. - Czy ty chcesz...? - zrobił mały ruch głową w kierunku syna.
- Pewnie, zostanę z Timmym. - powiedziała z cieniem uśmiechu. -
Pooglądamy jeszcze trochę Wallacea i Gormita.
Gdy mężczyźni opuścili salon, Morris spytał cicho.
- Gdzie jest mała dziewczynka-w szkole?
- Tak. - powiedział LaRue. - Wróci do domu za kilka godzin.
- Jak ona sobie z tym radzi? Tak jak Timmy?
- Nie, ona jest... nerwowa. zdenerwowana cały czas. Budzi się z krzykiem
trzy, cztery razy w tygodniu. - LaRue potrząsnął głową. - Nie wiem co jest
gorsze, patrzenie jak ona rozlatuje się po kawałku, albo patrzenie jak Tim
zmienia się w cholernego zombie. - głos LaRue załamał się przy dwóch
ostatnich słowach, ale szybko odzyskał kontrolę. Morris zastanawiał się ile
kosztuje tego dużego człowieka utrzymanie takiej kontroli - i jak długo to
potrwa zanim tama pęknie.
Zaczęli zwiedzanie domu.
* * * *
- Co to jest? - spytał Morris. Zatrzymali się na korytarzu drugiego piętra,
przed dużą dębową biblioteczką. Górna półka była na poziomie oczu
Morrisa, i to stało tam, pośród zwykłych rodzinnych bibelotów, to coś
przykuło jego uwagę.
LaRue spojrzał na mały obiekt w dłoni Morrisa.
- Oh, moja teściowa kiedyś je robiła. Mówiła, że to talizmany na szczęście,
czy coś takiego. Zawsze znajdujemy je gdzieś w domu.
Morris zakręcił talizmanem między palcami. Jego podstawą był trzy
calowy drut zwinięty w figurę osiem - która, leżąc na boku, jest
mistycznym symbolem wieczności. Trochę zielonej nici zostało zawinięte
na środku, pomiędzy nie wsadzono kilka gałązek jakiejś rośliny, teraz od
dawna martwej.
Morris potarł mały kawałek rośliny o palec wskazujący, następnie go
polizał. Aconitum, alias Tojad. No, cóż.
- Bardzo chciałbym poznać twoją teściową. - powiedział do LaRue. - Czy
mieszka gdzieś w pobliżu?
LaRue potrząsnął głową.
- Kiedyś mieszkała z nami. - powiedział. Zmarła cztery miesiące temu.
- Współczuję z powodu waszej straty. - Morris pomyślał przez chwilę. - A
te ataki, kiedy mniej więcej się zaczęły?
- Około trzech miesięcy temu. - powiedział LaRue z westchnieniem.
Przeczesał palcami niechlujne włosy. - Wiem do czego zmierzasz. -
powiedział. - Wiesz, mnie też przyszło to do głowy. Tylko nie miałem
odwagi powiedzieć tego na głos.
- A tak dokładnie, czego powiedzieć?
LaRue zrobił niecierpliwy gest.
- Że Greta... duch, dusza, jakkolwiek to nazwiesz, jest odpowiedzialny za
całe to gówno.
- Czy tak właśnie myślisz?
- Cóż, Chryste, ty tak myślisz, prawda?
Morris wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział.
- Chcę powiedzieć, - powiedział LaRue. - Jeśli idziemy zgodnie z
założeniem, że to wszystko spowodowane jest przez jakiegoś rodzaju
ducha... a jeśli spojrzysz na przedział czasu, i inne...
Morris nadal obracał w palcach mały talizman, patrząc jak się kręci. Bez
patrzenia w górę, spytał.
- Czy twoja teściowa była w dobrych stosunkach z rodziną?
- Tak, tak, była. To znaczy, słyszałem te wszystkie żarty o teściowych. Ale
Greta była w porządku, wiesz? Wszyscy całkiem nieźle się
dogadywaliśmy.
- Dzieci również?
- Oh, tak. Kochała dzieci. One również ją kochały. Mocno przeżyły jej
śmierć - a wtedy to całe gówno się zaczęło...
- Jak rozumiem, miała własny pokój?
- Pewnie, jest w dole korytarza. Chcesz najpierw obejrzeć resztę domu?
Morris wsunął mały talizman do kieszeni.
- Nie, zobaczyłem tu już wszystko co miałem.
* * * *
- Wszystko wygląda prawie tak jak to zostawiła. - powiedział LaRue. -
Nikt z nas nie miał serca pakować rzeczy Grety, a pokój i tak nie jest nam
do niczego potrzebny. Poza tym, po tym... jak zaczęły się te incydenty,
byliśmy trochę zajęci.
- Dobrze wiedzieć. - powiedział Morris, rozglądając się po przestronnej
sypialni. Ozdóbki i pamiątki wypełniały sekretarzyk, nocny stolik i półki,
ale nic interesującego nie przyciągnęło jego uwagi na dłużej. - Słuchaj,
zamierzam przeszukać pokój. Będę się obchodził z jej rzeczami ostrożnie i
z szacunkiem, i odłożę wszystko na miejsce. Ale muszę to zrobić. Czy to
cię zmartwi?
LaRue wzruszył ramionami.
- Raczej nie. Ale czego będziesz szukał?
- Dam ci znać, jak to znajdę.
Osiem minut później, zrobił to.
Morris stał patrząc się na dolną szufladę komody, rozważając nad tym co
znalazł po przesunięciu kilku kocy i starej flanelowej koszuli nocnej: starą
książkę z białą skórzaną okładką, mały srebrny dzwonek i ręcznie robione
świece w kilku kolorach i kształtach. Było jeszcze kilka innych
przedmiotów, które rozpoznał.
Morris wyjął z kieszeni mały talizman, który znalazł wcześniej. Gdy
obracał go powoli w palcach, powiedział do LaRue.
- Cóż, wygląda na to, że mam kilka dobrych i kilka złych wiadomości.
LaRue pokiwał ostrożnie, czekając.
- Po pierwsze, jestem prawie pewien, że wasze problemy nie są
spowodowane przez poltergeista albo jakiegoś innego złośliwego ducha. -
LaRue kiwną ponownie.
- A jakie są złe wieści?
Morris patrzył na niego przez kilka sekund, zanim powiedział cicho.
- Przykro mi, Walter-to była zła wiadomość.
Rozdział 4
Cecelia Mbwato siedziała rozciągnięta na krześle w tanim pokoju
motelowym, patrząc na niebo przez brudną szybę, i czekając niecierpliwie
na przyjście nocy.
Nie była jednym z tych istot, które głupi Amerykanie nazywali
"wampirami". Była człowiekiem, mniej więcej, i mogła funkcjonować w
świetle dziennym równie dobrze jak inni. Ale czuła pewną sympatię do
ciemności, zwłaszcza od kiedy stała się umthakhati w wieku czternastu lat,
okazja, o której zawsze myślała jako obejmowaniu Wielkiej Ciemności.
Poza tym, pewne czyny niezbędne dla jej umiejętności, lepiej było
przeprowadzać pod osłoną nocy.
Słońce sięgało teraz horyzontu i zaczęło znikać. Było wystarczająco dużo
chmur by odbijać gasnące światło, wypełniając niebo różanym blaskiem,
który niektórzy mogą nazwać pięknym. Ale Cecelia Mbwato nie wiedziała
nic o pięknie, dbała tylko o opadanie czarnej peleryny nocy.
Gdy na dworze było już ciemno, podniosła telefon i wcisnęła dwie cyfry.
Głos, który pojawił się w słuchawce, powiedział.
- Taa.
- Już czas - powiedziała, starając się nie pokazać zapału w głosie. - Bierz
samochód.
Odłożyła słuchawkę nie czekając na odpowiedź.
* * * *
Snake Perkins prowadził dużego, poobijanego Lincolna Continental
umiejętnie przez ciche ulice prowincji, stukając placami jednej ręki o
kierownicę w rytm muzyki, którą tylko on słyszał.
Jego pasażer nie lubił radia, ale było w porządku. Snake miał repertuar
piosenek w swojej głowie, który mógł odtwarzać kiedy tylko chciał. Nie
było to tak dobre jak słuchanie ich z zewnętrznego źródła, jak stereo czy
coś, ale nie było całkiem złe. Snake Perkins nosił więcej utworów w
swojej głowie niż mógłbyś znaleźć w typowym iPodzie nastolatka.
Obecnie słuchał 'sweet home Alabama' Lynyrda Skynyrd, piosenkę, którą
Snake zawsze słuchał mimo, że był chłopcem z Mississippi. Doszedł
właśnie do części, w której Skynyrd był wkurzony na Neila Younga, gdy
Cecelia Mbwato powiedziała
- Tutaj, obok parku. Zaparkuj pod tym dużym drzewem.
Snake zrobił jak powiedziała. Część niego, produkt dziecięcej generacji
szczególnie biednych, niczego nieświadomych, wstępujących do Klanu
dewotów, posłusznych wszelkim rozkazom kobiety, która była
najczarniejszą czarną jaką kiedykolwiek widział, a poza tym cholernym
cudzoziemcem. Ta część niego bardzo chciałaby uderzyć apodyktyczną
czarnoskórą sukę w twarz pięć czy sześć razy, wysiąść, obejść auto i
wyszarpnąć ją z samochodu. Następnie przywiązać kilka lin wokół jej
kostek, a drugie końce do zderzaka, później zrobić sobie długą przyjemną
przejażdżkę, osiem mil na godzinę (12km/h).
Ale Pani, której służył, wyraziła bardzo jasno: miał robić cokolwiek powie
ta czarna kobieta, zabrać ją gdziekolwiek chciała, i pomóc jakkolwiek
mógł. A Snake Perkins bał się gniewu swojej Pani nawet bardziej niż bał
się gniewu własnej matki
Zaparkował tam gdzie miał, zgasił światła, wyłączył silnik. Gdy zobaczył,
że kobieta nie wysiada, spytał:
- Co teraz?
- Czekamy. Myślę, że ktoś odpowiedni niedługo się zjawi.
- Skąd wiesz? - Snake uważał by słychać było tylko ciekawość, nawet jeśli
nie zamęczał ją czy coś.
Wskazała policzkiem na park.
- Tam jest miejsce dla dzieci.
- Taa, plac zabaw. Więc? Jest ciemno, dzieci są dawno w domach.
- Teraz, tak. Ale dzieci, czują się tu bezpieczne. Dziecko, które nie jest
bezpieczne w domu, walczący rodzice, złośliwy starszy brat-wielu
przychodzi by ponownie poczuć się bezpiecznie, choćby przez chwilę.
Więc czekamy.
- Taa, okay.
Snake powrócił do szafy grającej w swojej głowie. Skończył właśnie
wybijać rytm do "Elvira" Oak Ridge Boys, gdy Cecelia Mbwato
powiedziała:
- Dlaczego nazywają cię 'Snake'? Dlatego, że jesteś wysoki i chudy? Czy
dlatego że jesteś zabójczy jak mamba?
Snake myślał, że mamba to jakiś rodzaj tańca, który tańczyli meksykanie,
ale powiedział:
- To nie przezwisko. To moje prawdziwe imię. Nadali mi go w dniu moich
narodzin.
- Ciekawe imię jak dla dziecka.
- Moi rodzice widzieli film, Ucieczka z Nowego Jorku. jest nim bohater,
facet nazywany Snake Plisskin. Chyba myśleli, że to całkiem fajne imię.
- Musiało przynieść ci ono dużo kpin gdy byleś mały, od innych dzieci. - w
głosie Ceceli Mbwato nie było cienia sympatii.
- Taa, można tak powiedzieć.
- Gdyby moi rodzice zrobili mi coś takiego, chyba korciłoby mnie by ich
zabić, przy dorastaniu.
Było coś w głosie Snake'a Perkins co było prawie wystarczające by
przestraszyć nawet Cecelię Mbwato gdy powiedział łagodnie:
- Skąd wiesz, czy tego nie robiłem?
* * * *
Dexter Galvin kochał plac zabaw, nawet w nocy, gdy nie było tam dzieci, z
którymi mógł się bawić. W zasadzie, noc była lepsza, bo było cicho. Dex
lubił siadać na jednej z huśtawek w nocy - nie huśtając się, tylko kołysząc
tam i z powrotem, rozmyślając o czymś.
Rzeczy o których zazwyczaj myślał obejmowały jego Mamę i Terryego,
jej ostatniego chłopaka. Kilka miesięcy temu, Terry namówił Mamę by
skosztowała jego towaru, czystą amfę czy coś.
Paliliby ją i całkiem niedługo stali się dziwni, mówiliby jak karabin
maszynowy, śmiali się,płakali, nie spaliby przez dni. Wtedy amfa
przestałaby działać, staliby się smutni i złośliwi aż mieliby więcej. Wtedy
wszystko zacznie się od początku.
Dziś w nocy, Terry chciał by Dex spróbował fajki, której on i Mama
używali. Mama go usłyszała i zaczęła wrzeszczeć, coś jak 'Jezu, Terry, on
ma tylko pieprzone dziewięć lat!' Wtedy Terry się rozgniewał i
spoliczkował Mamę. Jakiś czas po tym, Dex wymknął się i skierował na
plac zabaw.
Przy wejściu na plac zabaw stał duży, poobijany samochód. Dex zobaczył
sylwetki dwóch ludzi na przednich fotelach, jedna wyglądała jak kobieta.
Dex się zastanawiał czy zabawiali się, zatrzymując gdy zobaczyli, że
podchodził. Cóż, nogą się zabawiać jak długo chcą, Dexa to nie
obchodziło. To nie jego sprawa.
Właśnie mijał samochód, gdy usłyszał jak jedne drzwi się otwierają.
Spojrzał za siebie i zobaczył wysiadającego wysokiego, naprawdę
chudego faceta. Facet spojrzał na Dexa i zawołał
- Hej, dzieciaku, poczekaj chwilę. Chcę o coś zapytać.
Tak, pewnie. Dex widział wystarczająco telewizji by rozpoznać
niebezpieczeństwo. Odwrócił się i pobiegł, najszybciej jak mógł, w
kierunku parku.
Prawie udało mu się dobiec do bramy parku.
* * * *
Snake Perkins zatrzasnął klapę bagażnika i usiadł za kierownicą.
- Martwy nie jest dla mnie dobry.
- Nie zabiłem go - powiedział jej Snake Perkins. - Tylko go uśpiłem by
spokojnie przykleić taśmę klejącą.
- Co znaczy 'uśpiłem'?
Snake wyciągnął rękę, place ustawiając tak jakby trzymał dużą szklankę.
- Złapałem go za szyję i nacisnąłem na tętnice szyjne. Ucina dopływ krwi
do mózgu, działa od razu. Bez trwałych szkód.
W tym momencie usłyszeli pierwszy przyciszony krzyk dochodzący z
bagażnika.
- Widzisz? - powiedział Snake. - Mówiłem.
Snake nie martwił się hałasem. Musiałbyś siedzieć w aucie albo stać tuż
obok by coś usłyszeć, a za jakiś czas to i tak nie będzie miało znaczenia.
Cecelia Mbwato kiwnęła głową.
- Dobrze. Teraz zabierz nas do wyznaczonego miejsca. Gdy tam będziemy
i ukończę przygotowania, będziesz pomagał mi z procedurą. - zatrzymała
się. - Powiedziano mi, że nie przeszkadza ci krew ani ból innych.
- Jak długo nie jest moim, w ogóle mi nie przeszkadza.
Kolejne kiwnięcie.
- Bardzo dobrze. Teraz jedź.
Snake uruchomił auto i skierował się na odizolowane miejsce przy
jeziorze, który on i kobieta znaleźli dzień wcześniej.
Zastanawiał się z jaką ilością krwi i bólu będzie musiał sobie radzić gdy
tak dojadą.
Rozdział 5
Gdy zabrzmiał dzwonek, wysoka szatynka odłożyła chochlę i poszła
otworzyć drzwi.
W przedpokoju stała kobieta średniego wzrostu i raczej przysadzistej
budowy. jej twarz, za szkłami lotniczych okularów, otoczona była gęstymi
czarnymi włosami. Poważny wyraz twarzy dobrze pasował do szarego
garnituru i zgrabnej teczki.
- Jestem trochę wcześniej, - powiedział gość. - Mam nadzieję, że nie masz
nic przeciwko.
- To nie problem. - powiedziała jej Libby Chastain, otwierając szerzej
drzwi. - Wejdź. Wyłączę tylko kuchenkę.
Weszły do dużej kuchni mieszkania, gdzie Libby zgasiła niebieski płomień
płonący pod dużym czarnym garnkiem.
- Ah, kocioł! - gość, który nazywał się Susan Mackey, wykrzyknął. - A co
jest w środku-ogon salamandry, oko traszki, ten rodzaj rzeczy?
Libby uśmiechnęła się nieznacznie.
- Bardziej masa pomidorowa i liście bazylii. - powiedziała. - Robię sos do
spaghetti na później. Ale może bez problemu trochę posiedzieć. Może my
zrobimy to samo?
Głęboka bruzda pojawiła się pomiędzy brwiami Susan Mackey.
- Przepraszam?
- Mam na myśli posiedzieć. Przejdźmy do salonu.
Pokój dzienny mieszkania był wykonany w kolorach ziemi, meble były
wygodną wersją współczesnej Skandynawii. Gdy obie już siedziały, Susan
pochyliła się i powiedziała:
- Jak już mówiłam przez telefon, mam robotę, która odpowiadałaby
twoim, uh, talentom. Jesteś zainteresowana?
- To zależy od roboty, jak zawsze. Diabeł-czy raczej, Bogini-żyje w
detalach. Czy to będzie podobne do ostatniego?
- W pewien sposób, ale na większą skalę.
Libby myślała przez chwilę.
- Jak się nazywała ta stara oszustka w Cleveland? Siostra Meredeth, czy
coś podobnego? - w jej głosie było rozbawienie.
- Matka Josephine - powiedziała Susan. - Możesz jej nie pamiętać zbyt
dobrze, ale zakładam, że ona nadal pamięta ciebie-nie wspominając jej
seansu spirytystycznego na którym byłyśmy.
- Myślałabyś, że osoba twierdząca, że przywołuje dusze z zaświatów, jest
przygotowana na pojawienie się prawdziwego ducha.
- Najwyraźniej nie, sądząc po sposobie w jaki wybiegła z pokoju z
krzykiem. - Libby przypatrywała się drugiej kobiecie przez chwilę. -
Wiesz, Susan, czasem zastanawiam się co inni ludzie z Stowarzyszenia
Popierania Racjonalnego Myślenia powiedzieliby, gdyby wiedzieli,, że
czasem obalasz spirytystów przez zatrudnianie prawdziwej wiedźmy.
- Jesteś przedstawiana jako 'konsultant' - powiedziała Susan , wzruszając
ramionami - Jak długo dostaję rezultaty, nikt nie będzie zadawał zbyt
wielu pytań o prawdziwą naturę konsultanta. - przez chwilę bawiła się
zapięciem teczki. - Poza tym, my nie jesteśmy przeciwni duchowości, dla
zasady, albo nawet wiary w siły nadprzyrodzone. Jesteśmy tylko przeciwni
używaniu wiary do wykorzystywania naiwności ludzkiej.
- I to właśnie masz tym razem? Kolejny kanciarz?
- Ten facet jest kanciarzem tak jak Hudini magikiem - crem de la
śmietanka. Albo może śmietanka de la lizus bardziej pasuje.
- Więc, czym on się zajmuje?
- To, - powiedziała Susan, - jest coś, co powinnaś sama zobaczyć.
* * * *
Wiele małych, niezależnych kin zostało doprowadzonych do bankructwa
przez megaplexsy centrów handlowych, kablówki płać-i-oglądaj i
odtwarzaczy DVD. Niektóre z tych pałaców marzeń zostały rozebrane,
gdy inne odnowione dla innych celów - jak jeden na wschodniej
pięćdziesiątce w Nowym Jorku gdzie teraz duży namiot głosił
"Duszpasterstwo Tommy'ego Timberlake", a mniejszymi literami
"Leczenie, Świadectwa, Proroctwa."
Po drodze, Libby i Susan minęły stół, na którym stało pudełko z napisem
"Dotacje" strzeżone przez dużego mężczyznę wyglądającego bardziej jak
bramkarz niż diakon. Skoro każdy przed nimi zdawał się uiszczać
"dobrowolną" ofiarę, dwie kobiety poświęciły kilka dolarów. Nie chciały
przyciągać na siebie uwagę.
Wnętrze teatru prawdopodobnie nie wyglądało tak dobrze od otwarcia w
latach 1940tych. Zostało obszernie odnowione bardziej w kierunku
wielkiego bogactwa niż dobrego gustu. Jednakże, duże plakaty z
biblijnymi cytatami nie były częścią oryginalnego wystroju, jak również
olbrzymi krzyż dominujący scenę. Surowość prostego, czarnego krzyża
równoważyło wiele donic z roślinami ustawionymi wokół niego.
Miejsce szybko się wypełniało, ale dwie kobiety zdołały znaleźć miejsca
siedzące obok siebie w połowie środkowej części. Krzesła były luksusowo
wyściełane i niezwykle wygodne. "Bliższy mój Bóg, do ciebie" cicho
rozbrzmiewało w systemie głośników teatru.
Blondynka z trwałą nosząca niebieską sukienkę eleganckiej prostoty,
działała w pokoju. Gdy przemieszczała się wśród siedzącego tłumu,
machała do wielu osób, a uśmiech nie schodził z jej ust. Okresowo
zatrzymywała się by porozmawiać z kimś przez minutę czy dwie i ruszała
dalej.
- Kto to? - spytała Libby.
- Winona Timberlake, żona Księdza Tommy'ego. - powiedziała Susan
cicho. - Połączenie udawanego ciepła i pani ceremonii. Ona poznaje i wita
ludzi przed każdą posługą.
- Wgląda na to, że zmierza w naszym kierunku.
Winona Timberlake powoli kierowała się w ich stronę, zatrzymała się dwa
rzędy przed nimi.
- Cześć, kochana, witam w naszym kościele. - powiedziała do kobiety w
średnim wieku. - Jestem Winona Timberlake.
- Oh, wiem kim jesteś! - wykrzyknęła radośnie kobieta. - Widziałam cię w
telewizji, nawet nie wiem jak wiele razy! Jestem Madge Collier, a to moja
siostra, Rosie.
- Pierwszy raz uczestniczycie tutaj w naszej posłudze?
- Tak, to prawda. Jestem z Patterson w New Jersey. Oglądam wasz
program co tydzień, wiesz, ale pomyślałam, że jak przyjdę osobiście
pomoże mi to znaleźć łaskę by, cóż, przejść przez trudności.
- Czy jest coś szczególnego co ci przeszkadza, kochana? - w głosie
Winony można było usłyszeć sympatię i zatroskanie.
- Cóż, właściwie to doktor powiedział mi, że mam raka- no wiesz,
kobiecych części. I on chce bym przeszła operację. Ale ona jest bardzo
droga, a nie mam prawie w ogóle ubezpieczenia, i ja tylko...
Kobieta, Rosie, chwyciła rękę siostry leżącej na poręczy.
- W każdym razie, - kontynuowała Madge Collier - miałam nadzieję, że
będąc tu z Księdzem, może Duch Święty mnie zainspiruje, no wiesz,
pomoże podjąć decyzję co robić dalej.
- Jestem pewna, że tak się stanie, kochana. - powiedziała Winona
Timberlake z olśniewającym uśmiechem. - Nie mam wątpliwości, że
wszystko się dobrze ułoży. najważniejsze, że ufasz naszemu Panu
Jezusowi.
- Oh, wierzę, zawsze wierzyłam. - powiedziała Madge, ale kobieta już
poszła dalej powitać nowo przybyłych.
Po kolejnych kilku minutach bywania wśród zabranych wiernych, Wiinona
Timberlake wspięła się na schody prowadzące na scenę. Sługa podał jej
mikrofon i, do czasu gdy dotarła do środka sceny, światło reflektora
czekało na nią. Muzyka przestała grać, a szmer tłumu szybko przycichło.
W nagłej ciszy, Winona Timberlake zwróciła uwagę na publiczność.
Trzymała na nich spojrzenie przez dłuższy czas, zanim powiedziała
- Przyjaciele, chciałabym was powitać na naszej dzisiejszej posłudze. To
wspaniałe uczucie, prawda, zebranie się wierzących chrześcijan w
towarzystwie Ducha Świętego? A wspólnota jest teraz bardzo ważna,
prawda? Ponieważ żyjemy w ciężkich czasach, wy jak i ja.
Zatrzymała się na chwilkę.
- Ciężkie czasy w których nasze dusze są atakowane, nasze rodziny
zagrożone, nasze szkoły skorumpowane, a ulice naszych miast nie są
bezpieczne dla przyzwoitych ludzi. - szmer zgody rozbrzmiał wśród
tłumu.
- Ale dla tych, którzy wierzą w Pana Jezusa, zawsze w sercach będzie
nadzieja. I tutaj z wiadomością nadziei, z wiadomością i wizją, i
błogosławionymi siłami leczenia i proroctwa, jest człowiek, którego z
dumą mogę nazywać moim mężem i natchnieniem - Czcigodny Tommy
Timberlake!
Rozbrzmiałe brawa nie zawstydziłyby gwiazdy rocka.
Światło reflektorów Winony Timberlake zamrugało i natychmiast zostało
zastąpione przez inne, oświetlające mężczyznę stojącego po lewej stronie
sceny. Był średniego wzrostu, chociaż w jego ręcznie szytej marynarce
ramiona były nieznacznie wywatowane. Jego kręcone czarne włosy
wydawały się lśnić w świetle nad głową, był przypadkiem całkowitej
kontroli energii gdy wyszedł na środek sceny, który jego żona cicho
opuściła. Nawet gdy się ruszał, Czcigodny Tommy Timberlake już mówił.
- Czuję jak duch Pana zaczyna się objawiać, przyjaciele. - aplauz ucichł
przy jego pierwszych słowach. Jego głos wydawał się ściszony, intymny,
ale mikrofon przenosił jego słowa w każdy kąt dużego teatru.
- A dlaczego On nie mógłby być pomiędzy nami, gdzie przyszliśmy by Go
chwalić? - Kilka osób z publiczności krzyknęło "Amen" i "Chwalić Jego
imię". - Czy On nam nie powiedział 'Przyjdźcie do mnie, wy którzy
cierpicie i boicie się'? Czy nie to powiedział nam Pan, Bóg Gospodarzy?
"Powiedział", "Tak, chwalić Go" i "To prawda" rozchodziło się z różnych
rogów.
- W takim razie, musimy wierzyć - powiedział Czcigodny Tommy
Timberlake. - Musimy ufać Panu. Musimy ufać, że Pan widzi nasz ból, zna
nasz strach, rozumie naszą udrękę, oraz, że On uratuje nas od tego jeśli
tylko poprosimy.
Wielebny Tommy zamknął mocno oczy, jak człowiek dotknięty nagłą
migreną. Ostro nabrał powietrza, co było wyraźnie słyszane ponad
mikrofonem.
- Czy jest tu kobieta o mieniu Beatrice? Beatrice, której matka jest
poważnie chora?
Kobieta daleko z lewej nagle krzyknęła
- Tak, to ja! To ja!
Wielebny Tommy zrobił kilka kroków w jej kierunku. jego oczy były teraz
otwarte, jego spojrzenie przeszywające.
- Beatrice, twoja matka jest chora na - czy to zapalenie okrężnicy?
- Tak, to prawda, Wielebny! Oh, mój Panie, tak!
- Zostałem zawiadomiony, Beatrice, że twoja matka zostanie wyleczona
jeśli będziesz miała wystarczająco silną wiarę. Czy wierzysz, Beatrice?
Kochasz Pana Jezusa?
- Oh, tak, Wielebny Tommy! Chwalmy Jego imię!
- W takim razie jeśli twoja wiara jest silna, jeśli naprawdę wierzysz, twoja
kochana matka zostanie wyratowana z ciężkiej sytuacji.
Wielebny Tommy wziął kolejny głośny wdech.
- Czy jest tu mężczyzna o imieniu Jimmy, nie Jerry, z Midwest, z Iowa?
Trwało tak kolejne dziesięć, czy coś koło tego minut, a wtedy Wielebny
Tommy powiedział
- Czy jest tu kobieta o imieniu Madge z New Jersey, wydaje mi się, że z
Patterson?
Kobieta, która rozmawiała z Winoną Timberlake podskoczyła na nogi i
zaczęła machać jak oszalała.
- To ja,Wielebny, tutaj!
- Madge, Pan wyjawił mi, że jesteś chora, rak. Zgadza się, prawda?
- Tak, Wielebny, tak! Chwalmy Jego imię!
- Czy wierzysz, że Pan ma moc by cię uzdrowić, Madge?
- Tak, wierzę, Wielebny Tommy!
- Czy czujesz Jego leczniczy dotyk nad sobą, nawet teraz?
- Oh, mój Panie, tak, teraz czuję!
- Czujesz jak komórki rakowe się kurczą, umierają, znikają z twojego ciała
poprzez świętą moc Pana Jezusa? Mówię, czy CZUJESZ?
- Oh tak, tak, czuję Wielebny, TAK! - teraz zaczęła krzyczeć.
Wielebny Tommy spojrzał w górę do nieba, oczami jak u szczeniaka, w
pobożnej wdzięczności.
- Dziękujemy Ci, Jezusie, za uleczenie tej biednej kobiety, dziękujemy,
Panie, dziękujemy. - Ponownie głośno nabrał powietrza. - Czy jest wśród
nas ktoś, kto ma syna w więzieniu, kobieta o imieniu... Nancy?
* * * *
- Więc, zauważyłaś - powiedziała Susan, - że taca z datkami, czy
jakkolwiek to nazywają, została podana na końcu, nawet jeśli datki były
uiszczane przy wejściu?
Libby Chastain przytaknęła w roztargnieniu. Siedziały w kawiarni kilka
bloków z dala od świątyni Wielebnego Tommy'ego.
- I możesz założyć się o dolną drachmę, że nie było by takiego brania
gdyby nie duchowy pies i widowisko, które wielebny Tommy odprawia za
każdym razem. - ciągnęła Susan. - nie wiem dlaczego on się nie nazwie
'Niesamowity Crisco' i zacznie pracować w Las Vegas, poza tym, że
prawdopodobnie zarobisz dużo więcej pieniędzy gdy twoje wyczyny
jasnowidzenia są uprzejmością Pana Wszechmocnego - i, a propos,
słyszałaś przynajmniej jedno moje słowo od kiedy tu przyszłyśmy?
Libby spojrzała w górę znad kawy i z cierpkim uśmiechem powiedziała
- Wiem jak on to robi.
* * * *
Dwa tygodnie później, dwie kobiety były z powrotem w zatłoczonym
teatrze, patrząc jak Winona Timberlake obchodzi tłum przed rozpoczęciem
wielbionej posługi.
- Oczywiście, Winona jest kluczem. - powiedziała łagodnie Libby. - Ona
jest źródłem informacji, których używa Wielebny Tommy do swoich
małych 'bożych inspiracji'.
- Ale oni nie mają kontaktu ze sobą pomiędzy jej rozmowami z
publicznością a rozpoczęciem posługi. - wyszeptała Susan. - Chodzi mi o
to, że ona nawet nie opuszcza sceny zanim Tommy wychodzi by robić
swoje.
- Tak, myślę że to jest zamierzone. Inaczej, nawet ci ludzie, którzy chcą
tak desperacko wierzyć, mogliby zacząć wyczuwać pismo nosem. Ale jest
wiele sposobów na komunikowanie się w dzisiejszych czasach, mała, a nie
wszystkie obejmują wiadomości od Wszechmocnego. - sięgnęła do torebki
i wyciągnęła pakiecik owinięty w tkaninę i związany dwoma małymi
wstążkami - jedną zieloną, drugą niebieską.
- Co to, na boga, jest. - spytała Susan.
- Coś, co przygotowałam wcześniej tego wieczora. Zostało nasycone
zaklęciem ujawniającym ukryte. To zaklęcie zwykle używa się do
odnajdywania skarbów, i tym podobnych rzeczy, ale myślę, że powinno
zadziałać całkiem dobrze do tego co mam na myśli.
- Miałam nadzieję, że tylko machniesz różdżką i zmienisz Wielebnego
Tommy'ego w żabę, czy coś.
- Jeśli bym tak zrobiła, zawsze przypuszczając, że umiałabym, tylko
stworzyłabym współczucie dla niego. Winona prawdopodobnie
namówiłaby tych ludzi by co tydzień przynosili mu muchy. - delikatnie
poklepała paczkę na swoim kolanie. - To jest lepsze, uwierz mi.
- Skoro tak mówisz. Ty jesteś ekspertem.
- Czy zdołałaś sprowadzić ludzi z mediów?
Susan przytaknęła.
- Redaktor religijny z New York Times jest gdzieś tutaj, również udało mi
się zainteresować człowieka z Post. Siedzi jakieś sześć rzędów za nami.
Kobieta z WPIX-TV nie była pewna czy zdoła przyjść, ale obiecała
spróbować.
- Nieźle, dobra. Łącząc ludzi którzy naprawdę są publicznością, powinno
wystarczyć - Oh, spójrz, Winona zaczyna.
Wzór posługi był taki sam. Winona Timberlake zrobiła kilka pobożnie
brzmiących uwag, przedstawiła Wielebnego Tommy'ego, a następnie
dyskretnie zniknęła ze sceny. Wielebny prawił frazesy przez chwilę,
następnie ponownie zaczął głośny występ z otrzymywaniem natchnienia
dotyczące problemów członków publiczności.
Nadawał przez około pięć minut gdy Libby pochyliła się do Susan i
powiedziała cicho:
- Wydaje mi się, że to równie odpowiedni czas jak inne. - Ostrożnie
rozwiązała dwie wstążki wokół obiektu leżącego na jej kolanach,
mamrocząc w języku, którego Susan nie rozpoznała. Materiał rozchylił
się,ukazując mały zbiór gałązek. Miały około sześć cali długości (15cm) i
pokryte jakimś niebieskim proszkiem.
Libby chwyciła pęk gałązek obiema dłońmi, powiedziała coś jeszcze w
obcym języku i powtórzyła to jeszcze dwa razy. Następnie, ostrym ruchem
nadgarstka, połamała gałązki na pół.
Mikrofon wokół szyi Wielebnego Tommy'ego natychmiast stracił
zasilanie, ale zasilanie w głośnikach nie zniknęło. Za to, zaczęły nadawać
iny głos, który bardzo przypominał głos Winony Timberlake.
- Przejdź trochę na prawo - powiedział kobiecy głos. - Jest tam stary pryk
z New Hampshire, którego córkę zdiagnozowano z AIDS, drobna szlaja.
Jego imię to Martin, przy okazji...
Przez kilka sekund, Wielebny Tommy wydawał się nieświadom, że
publiczność przestała słyszeć jego głos i zaczęła słuchać innego. Ale
wtedy jego oczy rozszerzyły się, a usta otworzyły szeroko. Zamiast
wyglądać jak mężczyzna w trakcie migreny, szybko zaczął wyglądać na
kogoś w trakcie zawału. jak oszalały zaczął stukać w mikrofon, następnie
spojrzał za scenę o warknął na kogoś.
- Włącz ponownie tę przeklętą rzecz!
Ale mikrofon pozostał cicho, a niepogłośniony głos Wielebnego
Tommy'ego szybko został zagłuszony przez gniewny szmer tłumu, który
szybko przeszedł w krzyki, gwizdy i okrzyki niezadowolenia.
Tymczasem, Winona Timberlake mówiła dalej:
- Teraz kobieta o imieniu Catherine, jakaś gruba krowa z Wisconsin, która
ma dużo problemów z wysokim ciśnieniem, niespodzianka, niespodzianka.
Zobacz czy umiesz wymodlić od niej pięćdziesiąt funtów (22 kg) mniej...
* * * *
Na tylnym fotelu taksówki, Susan Mackey wciąż się uśmiechała.
- Wiesz, miałaś rację. - powiedziała do Libby. - To naprawdę było lepsze
niż zmienienie go w żabę. Nie sądzę by Wielebny Tommy będzie służył
wielu wiernym w następnym tygodniu, albo w kolejnych tygodniach.
- Nie, spodziewam się, że będzie miał szczęście jeśli pojawi się
wystarczająco ludzi do wypełnienia schowka na szczotki. To również nie
mogło zdarzyć się to milszemu facetowi.
- Ale jak odkryłaś, że on i Winona używają nadajnika radiowego? Jakieś
mistyczne wróżenie?
Libby prychnęła.
- Bardziej zdrowy rozsądek, kochanie. - powiedziała. - Musiał odbierać
informacje od Winony - która miała niesamowitą pamięć, w połączeniu z
paskudną gębą. I od kiedy ona wyraźnie nie rozmawiała z nim, zanim nie
wszedł na scenę, musiała karmić go informacjami gdy już na niej był. W
tych czasach robią odbiorniki radiowe wielkości guzika do koszuli, a on z
pewnością miał jeden w uchu. Nie mogłam go zobaczyć, ale nie musiałam
- uh, kierowco, to jest mój budynek, ten na rogu.
Pięć minut później, Libby Chastain otwierała drzwi swojego mieszkania.
Gdy zaczęła włączać światła, cicho nuciła -melodię, którą Wielebny
Tommy Timberlake rozpoznał jako "Rock of Ages".
Wtedy telefon zaczął dzwonić.
* * * *
Quincey Morris siedział na brzegu łóżka w Holiday Inn i zerkał na
plastikową kartę graficzną, która wskazywała kierunki rozmów
zewnętrznych. Po chwili, sięgnął do wnętrza kurtki i wyciągnął cienką
książeczkę adresową. Poszukał numeru i zaczął wystukiwać.
Telefon po drugiej stronie został odebrany po czterech sygnałach.
- Wiedziałam, że będziesz dzwonił. - był to kobiecy głos, alt i trochę
ochrypły.
- Założę się, że mówisz to wszystkich chłopakom, Libby.
Kobieta zachichotała.
- Tak, to prawda, Quincey, do dziewczyn też. Wiesz, pomaga tworzyć aurę
tajemnicy.
- Zawsze uważałem cię na nadzwyczaj tajemniczą. - powiedział Morris. -
Więc, jak interesy?
- Cóż, właśnie wróciłam do domu z interesującego przedstawienia
pewnego kaznodziei i jego żony, których długo się nie zapomni. Ale, poza
tym, wszystko idzie raczej powoli.
- Może powinnaś zdobyć swój własny numer 900.
- Pewnie, to jest to. 1-900-JA-WIEDŹMA, może? mogłabym mieć własną
kryptoreklamę.
- Ma swój potencjał. - powiedział. Wtedy jego głos stał się poważny. -
Słuchaj, mam sprawę w Madison, Wisconsin, potrzebuję cię.
- Dobra. Kiedy? - jej głos również stracił beztroskę.
- Najszybciej jak możesz tu przyjechać.
Myślała przez chwilę.
- Jeśli będzie jakiś lot dziś wieczór, będę na nim. Jeśli nie, wsiądę do
pierwszego jutro rano.
- Okay, tak będzie dobrze.
- Więc, co to za robota? Muszę wiedzieć jaki sprzęt spakować.
- Chcę byś zrobiła kilka rzeczy. Pierwsze to ożywienie i może
wzmocnienie, sieć odpierających talizmanów w domu.
- Jak potężne muszą być?
- Najsilniejsze jakie masz. Rodzina była pod wzrastającym magicznym
atakiem przez ostatnie trzy miesiące. Ze śmiertelnym skutkiem, wygląda
na to.
- Dobra, wygląda dość bezpośrednio. A reszta?
- Znaleźć osobę odpowiedzialną za tą napaść i powstrzymać.
- Powstrzymać napaść - czy osobę?
Morris pomyślał o LaRue'ach, ponownie zobaczył strach i wyczerpanie, i
rozpacz wyrytych w ich twarzach, jak miedziane ryciny porysowane przez
kwas.
- Cokolwiek trzeba, Libby. - powiedział cicho. - Cokolwiek trzeba.
* * * *
Morris wykręcił kolejny numer, ten do innego pokoju hotelowego. Gdy
Walter LaRue odpowiedział, Morris zapytał
- Zaaklimatyzowaliście się?
- Całkiem nieźle. Zdecydowaliśmy, że zostawimy wewnętrzne drzwi
otwarte. Marcie jest obok z Sarah, a Timmy i ja będziemy razem. Ale ja
nadal nie rozumiem dlaczego myślisz, że tu będziemy bezpieczniejsi niż w
domu. To znaczy, jeśli mówimy o czymś, uh, no wiesz...
- Nadprzyrodzonym?
- Tak, prawda. To znaczy, co powstrzyma to coś od podążania za nami,
cokolwiek to jest?
- Ponieważ wszystkie ataki skierowane były w waszą przestrzeń. -
wyjaśnił Morris. - Czy twoja córka informowała o jakichś incydentach gdy
była w szkole?
- Nie, nie zrobiła tego, masz rację. - Czekaj - a co z moim samochodem,
gdy prawie zderzyłem się czołowo z ciężarówką?
- Twój samochód jest częścią waszej przestrzeni. Jesteś w nim codziennie,
jak zgaduję, i w przewidywanym czasie. Dojeżdżając do pracy, i tak dalej.
- I myślisz, że to wszystko zmienia?
- Jestem pewien. Porozmawiamy o tym więcej, jutro rano. Ty i twoja
rodzina musicie się porządnie wyspać, okay? Jutro my popracujemy nad
ponownymi bezpiecznymi warunkami w waszym domu.
- Kim są my?
- Jak i konsultant po którego zadzwoniłem, przyjedzie dzisiaj późno w
nocy albo jutro wcześnie rano.
- Konsultant? A ten będzie się nazywał - Van Helsing?
- Ona nazywa się Elizabeth Chastain i jest jedną z najlepszych w kraju w
tym co robi.
- Masz na myśli, że jest kimś w rodzaju... łowy duchów?
- Nie, mam na myśli, że jest pewnego rodzaju czarownicą.
Rozdział 6
Myśliwy przyleciał do Nowego Jorku liniami British Airways z Londynu,
pomimo że jego podróż zaczęła się dzień wcześniej, w żarze i kurzu
Johannesburga w południowej Afryce. Jego szczupłe ciało bolało od tylu
godzinach wpychania jego 195 centymetrów w fotel samolotu w klasie
ekonomicznej, które wyraźnie zaprojektowane były z myślą o mniejszych
ludziach.
Gdy wszedł do głównego terminalu, szybko przejżał nierówne półkole
ludzi, każdy czekający na spotkanie pasażera, kilku trzymało małe
tabliczki z nazwiskami. Nie zauwarzył swojego nazwiska, ale nie był
zmartwiony. Oni wiedzieli, że tu jest. Znajdą go.
Chuda twarz mężczyzny miała ten ogożały wygląd kogoś, kto spędza dużo
czasu na zewnątrz bez luksusu kremu z filtrem. Jego oczy były blado
niebieskie,które czasem widać na porcelanie drezdeńskiej. Bez przerwy się
poruszały, a mrugały rzadko, widziały wszystko. Letni szary garnitur, nie
tani ani nie za drogi, już był zmięty gdy wsiadał do samolotu w Jo'burg.
Do teraz, nawet zmarszczki miały zmarszczki.
Odzyskał swoją dużą, zniszczoną walizkę z taśmociągu bagażowego i
skierował się do odprawy celnej. Stał w kolejce niecałą minutę gdy
podszedł do niego dobrze ubrany, trzydziestokilku letni czarny mężczyzna
trzymający teczkę.
- Pan Van Dreenan? - Murzyn nie brzmiał nawet trochę niepewnie.
- Detektyw Sergeant Van Dreenan, ja.
Oczy drugiego mężczyzny mogły się trochę zwęzić gdy Van Dreenan użył
tytułu, ale jeśli tak, wyrażenie znikło w mgnieniu oka. Wyciągnął małe
skurzane etui zawierające odznakę i laminowaną kartę identyfikacyjną.
- Agent specjalny Dale Fenton, FBI.
Fenton wsunął etui do kieszeni i wyciągnął dłoń.
- Witamy w Ameryce. - Jego uścisk był energiczny i bardzo biznesowy.
Po przywitalnym uścisku dłoni, Fenton cofnął się o krok i powiedział.
- Czy zechciałby pan pójść z nami, proszę?
Poprowadził Van Drennana do pobliskiego biura oznaczonego 'wstęp tylko
dla personelu'. W środku, śliczna chinka, pracująca nad komputerem
spojrzała w górę.
- Oh, witam, Agencie Fenton. - powiedziała przyjaźnie. - Czy to jest
dżentelmen, o którym rozmawialiśmy?
Fenton przytaknął. Van Dreenan odłożył walizkę i zrobił krok do przodu.
- Garth Van Dreenan, - powiedział. Ostrożnie potrząsnął ręką kobiety,
jakby śwadom jak łatwo można złamać kości.
- Veronica Chen - powiedziała. - Witamy w Stanach Zjednoczonych, Czy
mogę prosić pana paszport i wizę, proszę?
Powoli przesunęła jego paszportem przez skaner wyglądający podobnie do
tych urzywanych w supermarketach, w nagrodę otrzymał kilka
elektronicznych bipów i iluminację małego zielonego światła. Następnie,
sprawdzając jego wizę, wpisała coś do komputera, czekała, później
wpisała jeszcze coś. Kliknęła myszką, a na szafce za nią ożywiła się
drukarka i wolno wypluwała dokument.
Veronica Chen otworzyła szufladę i wyciągnęła kilka nowych pieczątek.
Zaaplikowała każdą do paszportu i wizy, zasępnie zwróciła je Van
Dreenanowi. Wyciągając kartkę z drukarki, położyła ją przed Fentonem.
- Podpis i numer odznaki, proszę. - powiedziała do faceta z FBI. - I
dzisiejsza data.
Fenton szybko wypełnił i zwrócił dokument.
- Dzięki, Veronica, jestem wdzięczny za twoją pomoc. - następnie
odwrócił się do Van Dreenana i powiedział. - Właśnie przeszedłeś
odprawę. Idziemy.
Gdy szli w dół korytarza, Van Dreenan spytał:
- Co to był za formularz, który podpisałeś?
- To byłem ja oszczędzający koledze poniżenia z przeszukania bagażu
przez potwierdzenie, że nie przywiózł niczego nielegalnego do kraju. -
powiedział Fenton. Przyjrzał się walizce Van Dreenana. - Mam nadzieję,
że nie zrobisz ze mnie kłamcy i nie trzymasz tam karabinu maszynowego.
- Nie brzmiał jakby żartował.
Van Dreenan uśmiechnął się krzywo.
- Nie. - powiedział. - Nie... karabin maszynowy. - pauza była podobnna do
tej, którą Bela Lugosi robił w filmach mówiąc "nigdy nie pijam... wina."
* * * *
Biura FBI Nowego Jorku mieściły się na dwóch piętrach Federal Plaza na
skrzyżowaniu Dziewiątej alei i Zachodniej 34. Pomimo, że przestrzeń jest
na wagę złota, kilka małych biur stało pustych dla agentów na
tymczasowej służbie i innych federalnych egzekutorów prawa
przyjeżdżających do miasta służbowo.
W pokoju dla niego przydzielonym, Fenton usiadł za porysowanym i
poobijanym metalowym biurku, machnął by Van Dreenan usiadł na tanim
krześle na przeciwko, następnie wziął trzy grube akta z teczki i położył na
biurko.
- Trzy ofiary. - powiedział. - Wszystkie to dzieci.
- Ja, wiem, trzy. - powiedział Van Dreenan. - Jak na razie.
Fenton rzucił na niego okiem zanim kontynuował.
- Dwie w Pensylwanii, kolejna w Zachodniej Virginii, wszystkie w
odstępie dwóch tygodni. Identyczne MO w każdym przypadku. Uh, to
skrót dla...
- Jestem zaznajomiony z modus operandi, Agencie Fenton. - powiedział
łagodnie Van Dreenan. - Proszę kontynuować.
- Biuro zostało poinformowane dopiero przy trzeciej ofierze. Morderstwo
samo w sobie nie jest federalną zbrodnią w tym kraju, ale gdy okazało się,
że zabójca lub zabójcy przekroczyli linię stanową, stało się to naszą prawą.
- Przez 'naszą' ma Pan na myśli Jednostkę Nauk Behawioralnych. (BSU)
Fenton przytaknął.
- Oficer terenowy zajmuje się większością śledztw przejmowanych przez
Biuro. Ale seryjny morderca często przekracza jurysdykcję. I my również.
Pana departament jest całkiem dobrze znany w kręgu stosującym prawo,
nawet w prowincji takiej jak Południowa Afryka. - przy ostatnich słowach
w głosie Van Dreena słychać było ślad ironii. - Słusznie sławni.
- Tylko nie myśl, że to jest jak w filmach czy telewizji. Tam jest głównie
gówno.
- Ja nie chodzę na filmy. - powiedział Van Dreenan, - I rzadko oglądam
telewizję.
Fenton przez chwilę krzątał się przy aktach.
- Rozumiem, że został pan zaproszony tutaj jako 'konsultant' ponieważ ma
pan pewnego rodzaju reputację. Ja sam, nigdy o tym nie słyszałem.
Szerokie ramiona Van Dreena drgnęły w czymś w rodzaju wzruszenia.
- Nic dziwnego, naprawdę. Staramy się unikać nadmiernego rozgłosu.
- Jednostka Zbrodni Okultystycznych. - Fenton potrząsnął głową. - To
brzmi trochę jak X-files czy coś podobnego.
- Jakie akta? Nic o nich nie wiem.
- Przepraszam, zapomniałem, że nie ogląda pan telewizji. Mniejsza o to.
Jednak, poczytałem o pana jednostce, gdy zostałem wyznaczony na pana
łącznika. Zajmujecie się całkiem niezłymi dziwactwami. Niektórzy tutaj
mogą nie traktować tego poważnie.
Van Dreenan wpatrywał się w niego w ciszy przez kilka sekund zanim
pochylił się do przodu. Jego niebieskie oczy wwiercały się w Fentona gdy
przemówił, ale nigdy nie podniósł głosu.
- W zeszłym roku w Południowej Afryce zarejestrowano 158 zbrodni z
użyciem czarów, Panie Fenton. Wiele innych, z całą pewnością, nie zostało
zgłoszonych. Z tych, 78 procent to zbrodnie przeciw ludziom wierzącym
w czary. W oddalonych wioskach, społecznościach miejskich, czasem
nawet w miastach, mężczyzna albo kobieta zostaje oskarżona o czary, to
jest poważna sprawa. Są konsekwencje.
Fenton wciągnął powietrze by coś powiedzieć, ale Van Dreenan
kontynuował tym samym lodowatym, cichym głosem.
- Czasem miejscowy wódz wyznacza grzywnę płaconą ofiarom. Ale gdy
sprawa jest bardziej poważna, oskarżona wiedźma może zostać
'zaobrączkowana'. Czy wie pan co to oznacza, panie Fenton? To nie ma nic
wspólnego z biżuterią, mogę pana zapewnić.
Ponownie, Fenton nie miał szans odpowiedzieć.
- Związujesz kogoś, dobrze i ciasno, ja? Może do drzewa, może nie.
następnie bierzesz starą oponę, wlewasz do niej trochę benzyny, moczysz
całkiem dokładnie, Umieszczasz oponę na szyi uwiązanej osoby. Jak
zawieszanie naszyjnika na szyi kobiety, wiesz? Następnie podpalasz ją. To
jest jeden okropnie paskudny sposób na umieranie, Panie Fenton.
- Słyszałem o tym, - powiedział Fenton kiedy Van Dreenan w końcu zrobił
przerwę.
- Ach, wiesz coś o moim kraju. To dobrze. Ale czy wiesz dlaczego stosują
taką metodę?
Fenton wzruszył ramionami.
- Jako przykład, żeby odstraszyć innych? jest powolne, agonalne, a
końcowy rezultat wygląda przerażająco.
- Taki efekt wywiera, oczywiście. Ale to nie jest główny powód.
- W takim razie, jaki jest?
- Plemienne wierzenia mówią, że jedyny sposób na całkowite zabicie
wiedźmy to ogień. Inaczej, mówi, mogą wrócić, szukając zemsty.
Fenton zrobił minę.
- Całkiem cholernie barbarzyńsko.
- bez wątpienia. - powiedział Van Dreenan. - Ale takie barbarzyństwo, jeśli
musi zostać tak nazwane, nie zawsze jest ograniczone do Afryki, Panie
Fenton. Robią to samo w Europie, rozpoczęte w 15-tym wieku, wie pan. I
zawsze używają ognia. Malleus Maleficarum jest bardzo oczywiste...
- Że co?
- Młot na czarownice, w angielskim tłumaczeniu. To była książka, która, w
efekcie, była biblią dla łowców czarownic. Jest wadliwa z wielu
względów, ale mówi bardzo wyraźnie, że wiedźma musi zginąć od ognia.
Sprowadziło to wiele cierpienia niewinnym ludziom w ciągu tych dwustu
lat.
- Zobacz, Van Dreenan sami spalamy światło. Czy jest jakaś płęta tych
lekcji historii?
- Rzeczywiście jest, Panie Fenton. Mówiłeś, że nie bierzesz mojej pracy na
poważnie...
- Hej, czekaj, nigdy nie mówiłem...
- i zwyczajnie chciałem dać panu jakąś perspektywę tego co robię.
Oczywiście, dochodzenie w takich sprawach, które dopiero co opisałem, to
tylko część pracy mojej jednostki. Reszta obejmuje aktywną działalność
samych wiedźm.
- Zastanawiałem się kiedy pan do tego dojdzie.
- Powód mojej obecności, ja. Zrozum, gdy mówię o wiedźmach, nie
odnoszę się do sangomas, tradycyjnych uzdrowicieli. Oni praktykują tak
zwaną medycynę ludową. Większość z tego co robią jest całkiem
rozsądne, a reszta tak naprawdę nie wyrządza krzywdy, w większości. Ale
czary... - Van Dreenan potrząsnął głową kilka razy. - to jest coś całkiem
innego. Odnosi się do czarnej magi - używacie w kraju tego samego
określenia, prawda? Czarna magia?
Fenton wzruszył ramionami.
- Pewnie. W bajkach.
- Cóż, co z czym się mierzymy w mojej jednostce nie są bajkami, Panie
Fenton. Wiedźmami są ludzie używający czarnej magii, a czarna magia ma
tylko jeden cel - ranić ludzi.
- Chodzi ci o to, że myślą, że to krzywdzi ludzi, prawda?
Van Dreenan tylko na niego spojrzał/
- Te wiedźmy o których mówisz, - powiedział Fenton. - popełniają
przestępstwa w błędnym przekonaniu, że robiąc to uzyskają
nadprzyrodzone moce, prawda?
Van Dreenan nadal milczał.
- Czy, mówisz o jakiegoś rodzaju psychosomatycznym efekcie? jak
voodoo? O tym też czytałem. Facet dowiaduje się, że został przeklęty
przez houngan, a ponieważ houngan są częścią tego samego systemu
wiary, umysł faceta powoduje u niego symptomy zgodne z przekleństwem.
O takim czymś mówisz?
Van Dreenan przywołał niewielki uśmiech.
- Oczywiście, Agencie Fenton. Do czego innego miałbym się odnosić?
Umiejętność wykorzystania i kierowania tak zwanymi 'siłami ciemności'?
Jeśli bym tak powiedział, uznałby mnie pan za szaleńca albo głupca, tak
myślę, ja? Na pewno nie taki doświadczony, profesjonalny oficer
policyjny, którym jestem.
Fenton powili kiwnął głową.
- Taak, - powiedział, studiując twarz Van Dreenana, - Tak, chyba tak bym
zrobił odnośnie tego.
Secundus Investigation
Rozdział 7
Walter LaRue spał do prawie 9:30, oznaka jak naprawdę wyczerpany był.
Kilka minut po 10, świeżo ogolony i umyty, właśnie podnosił telefon by
zadzwonić do Morrisa gdy usłyszał pukanie do drzwi. Po szybkim
spojrzeniu przez judasz, otworzył by przyjąć Morrisa i towarzyszącą mu
kobietę.
- To jest Elizabeth Chastain, wspominałem o niej wczoraj w nocy.
powiedział Morris. - Libby, poznaj Waltera LaRue.
Ręka, którą podała kobieta była wolna od biżuterii i lakieru do paznokci, a
jej chwyt był zaskakująco silny.
- Witam, Panie LaRue. - powiedziała, jej głos był przyjemnym kontraltem.
- Miło mi pana poznać, pomimo tych okropnych okoliczności. - była
wysoka, jej ciemne brązowe włosy sięgały ramion. Inteligentne szare oczy
spoglądały z twarzy, która nigdy już nie zobaczy trzydziestki. Ta kobieta
nie była, jak większość mężczyzn by powiedziała,'klasyczną pięknością',
ale LaRue pomyślał, że ma najmilszą twarz jaką kiedykolwiek widział.
- Dziękuję, doceniam to, Panno Chastain - albo czy wolisz 'panno' czy
'pani', czy...
- Może powinieneś po prostu mówić mi Libby. - powiedziała.
- Dobrze, będę, dziękuję. Proszę - wejdźcie i usiądźcie.
Gdy już wszyscy siedzieli, LaRue powiedział:
- Mam nadzieję, że wybaczysz mi gapienie się, Libby, tylko, że nie bardzo
wyglądasz jak moje wyobrażenie wiedźmy.
Libby Chastain roześmiała się miękko.
- Nic się nie stało, Panie LaRue. - powiedziała. - Jak Sigourney Weaver
powiedziała w jednym z filmów Obcy, 'często tak mam'.
- Nie chciałem obrazić.
- Nie obraziłeś. - powiedziała. - Jestem zaznajomiona z tym wizerunkiem,
uwierz mi: Stożkowy kapelusz, latające miotły, brodawki, maniakalne
paplanie, i cała reszta. - spojrzała na Morrisa i powiedziała, śmiertelnie
poważnie. - Pracowałam nad moim paplaniem, przy okazji, Quincey. Teraz
brzmi bardziej nieludzko. Przypomnij mi żebym to dla ciebie zrobiła przed
wyjazdem.
LaRue delikatnie się na to uśmiechnął zanim powiedział do Morrisa.
- Powiedziałeś poprzedniej nocy, że wyjaśnisz dlaczego potrzebujemy
usług, uh...
- Wiedźmy. - Powiedziała Libby solennie.
- Tak, racja, wiedźma. Nie sprzeczam się z tobą, zrozum, nie kwestionuję
twojej oceny. - spojrzał z Libby na Morrisa, i znowu na Libby. - Chcę
tylko wiedzieć co, do diabła, sie dzieje.
- Nie winię cię za to, partnerze. - powiedział Morris. Przez kilka sekund
zbierał myśli, następnie powiedział - Pierwszą rzeczą jaką musisz
zrozumieć jest: gdy później zabiorę Libby do waszego domu, ona nie
będzie pierwszą wiedźmą przekraczającą próg domu.
- Czy ty mówisz o tym kimkolwiek robiącym te rzeczy nam? Masz na
myśli, że ktoś włamał się do naszego domu...
- Nie, Panie LaRue. - powiedział Morris. - Mówię o pana zmarłej
teściowej.
LaRue zmrużył oczy. Po przypatrzeniu się każdemu przez kilka sekund,
powiedział, chłodno:
- Przypuszczam, że ta uwaga nie miała być żartem, ponieważ nie uznaję
tego za zabawne. Bardzo lubiłem Gretę, a dzieci ją kochały - nie
wspominając mojej żony, która prawdopodobnie nie chciałaby słyszeć jak
nazywacie jej matkę wiedźmą.
- Nie zamierzaliśmy obrazić jej pamięci. - powiedział Morris, potrząsając
głową dla podkreślenia.
- Chyba musimy sobie coś wyjaśnić. - powiedziała cierpliwie Libby. - My
nie używamy słowa 'wiedźma' w popularnym sensie, co, jak powiedziałeś
sobie, ma negatywne skojarzenia. To słowo ma konkretne znaczenie i nie
ma nic wspólnego ze stereotypem. Gdy Quincey przedstawiał mnie jako
wiedźmę, nie było to ani zabawne ani słodkie. Był bardzo dokładny - tak
jak był używając tego terminu przy opisie twojej zmarłej teściowej - niech
spoczywa w pokoju.
- Widziesz, są dwa podstawowa rodzaje czarów - powiedział Morris. -
Każdy ma kilka nazw, zależy z kim rozmawiasz, ale o podstawowym
rozróżnieniu pewnie słyszałeś: białe i czarne.
- Biała magia i czarna magia - powiedział LaRue. Już nie wyglądał na
rozzłoszczonego, tylko zainteresowanego. - Więc, jaka jest różnica?
Biała magia opiera się na siłach natury - powiedziała mu Libby. - Z
czterech podstawowych elementów ziemi, powietrza, ognia i wody, jak
również od słońca i księżyca.
- Czy to wyszukany sposób mówienia 'od Boga'? - spytał LaRue.
Libby zastanowiła się przez chwilę.
- Cóż, może być - chociaż niektórzy z nas mogą użyć innych terminów,
wliczając 'Boginie'.
- A jeśli chcesz ustawić Boga jako źródło białej magii - powiedział Morris
- nie powinno być zbyt trudno odgadnąć skąd pochodzi druga strona.
- Nie, podejrzewam, że nie. - powiedział LaRue. - Spojrzał na Libby
Chastain i spytał - Która jest silniejsza?
- Nie ma odpowiedzi na to pytanie. - powiedziała mu. - Ale istnieje kilka
wyraźnych różnic w praktyce. Na przykład, nie możesz używać białej
magii by kogoś skrzywdzić.
- Dlaczego nie?
Libby wzruszyła ramionami.
- To jest po prostu niemożliwe. W białej magi nie istnieją rytuały, które
mogłyby być użyte do wyrządzenia komuś krzywdy. Białe wiedźmy, na
przykład, nie wrzucają klątw.
- To jest sprawa, jestem trochę zaskoczony, że źli nie starli was z
powierzchni ziemi dawno temu. Przypuszczam, że czarna magia zezwala
na klątwy.
- Oh, tak, steki. - powiedziała Libby. - Ale nie zakładaj, że biała magia jest
bezsilna. Samoobrona jest dozwolona, jak również obrona innych. Jest
wiele sposobów na osiągnięcie tego celu.
- Już widziałeś jeden z nich. - powiedział Morris.
Może był na nieznanym terenie, ale Walter LaRue nie był głupi.
- Masz na myśli te talizmany. Te zrobione przez Gretę.
- Tak, te - powiedziała Libby. - To odpierające talizmany, są tak nazwane
ponieważ mogą odpierać zaklęcia rzucane przez innych, wliczając klątwy.
- To miałem na myśli nazywając twoją teściową wiedźmą. - powiedział
Morris. - Nie miałem na myśli żadnej kalumnii, chociaż mogłem to
wyjaśnić trochę lepiej. Jest oczywiste, z tego co pozostawiła Greta, że jest
białą wiedźmą, a ta nazwa nie jest obrazą.
- Była również waszym obrońcą. - dodała Libby. - Najwyraźniej, te
odpierające talizmany były używane do obroty twojej rodziny przed
atakiem czarnej magii. Problemem jest, że wiele zaklęć zachowuje swoją
moc gdy wiedźma nadal jest żywa.
LaRue patrzył na nią przez kilka sekund, następnie pokiwał głową.
- Więc gdy Greta została zabita, talizmany przestały działać. A później,
ktoś kto praktykuje czarną magię morduje nas.
- Albo to, albo zaklęcie było już na miejscu. - powiedział Morris. - Wiesz,
coś jak samolot oczekujący na lot. A gdy twoja teściowa umarła....
- Samolot uniósł się w powietrze. - powiedział LaRue. - Dokładnie nad
nami.
- Tak, coś w tym rodzaju. - powiedział Morris. - Co prowadzi nas do
pytania kto za tym stoi. Macie wroga, Panie LaRue. Albo ktoś w pana
rodzinie. Masz jakiś pomysł kto może nim być?
- Wróg, który zna czarną magię? Nie mogę w tym pomóc. - powiedział
LaRue. - Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to istnieje, aż do teraz.
- Pana wrogiem nie musi być wiedźma. - powiedziała Libby. - Tylko ktoś
kto wiem jak jedną znaleźć. Całkiem sporo wiedź, białych i czarnych,
można wynająć, jeśli wiesz gdzie szukać.
- Jacyś biznesowi rywale? - spytał Morris. - Może ktoś kogo pokonałeś
przy jakimś dużym softwarowym kontrakcie? Albo może były pracownik,
który nie przyjął zbyt dobrze zwolnienia?
LaRue siedział, wpatrując się w podłogę przez dobrą minutę.
- Nie, przepraszam, ale nie przychodzi mi do głowy żadna rozsądna
możliwość. Mam konkurencję w biznesie, ale nic z nożem na gardle. I nie
zwolniłem nikogo od lat. Ludzie odchodzą, oczywiście, z różnych
powodów. Ale nie ma żadnej złej krwi, która przychodzi mi do głowy.
Później gdy oboje szli przez parking, Morris spytał Libby.
- Myślisz, że mówi prawdę?
- Tak, myślę, że tak. - powiedziała Libby. - Nie wyczuwałam od niego
żadnych wibracji towarzyszących oszustwu.
- Cholera. To wszystko utrudnia.
- Możliwe. Ale nie zaniedbujmy oczywistego.
- Którym jest...?
- Obrońcą jest matka żony, prawda?
- Prawda, no i co?
- Więc, gdy skończymy z domem, myślę, że powinniśmy porozmawiać z
żoną.
* * * *
Quincey Morris użył swojego pożyczonego klucza by otworzyć drzwi.
- Wejdź, - powiedział do Libby Chastain. - Witam w Chez LaRue.
Zamykając za nimi drzwi,Libby oparła się o nie. Ona i Morris stali cicho
w korytarzu przez prawie pełną minutę. Wydawało się jakby czegoś
nasłuchiwali, ale nie mówili co to jest.
- Nikogo nie ma w domu. - w końcu powiedział Morris. - ale wiedzieliśmy
o tym. Chodźmy.
- Czekaj. - powiedziała, łapiąc go,na chwilę, za przedramię. - Przyszło mi
do głowy, że najlepiej trzymać nasze myśli dla siebie gdy tu jesteśmy -
przynajmniej do czasu aż odpierające talizmany będą z powrotem na
miejscu.
- Dlaczego? Co cię niepokoi?
Westchnęła raz, miękko.
- Quincey, kazałeś LaRue'om przenieść się do Holiday Inn. Dla ich
bezpieczeństwa,powiedziałeś, prawda?
- Tak, pewnie.
- A dlaczego to zrobiłeś?
- Ponieważ wydaje się, że magiczne ataki są skierowane na miejsce, w
którym LaRue'owie - oh.
- Spędzają dużo czasu. - skończyła. - Dokładnie. Więc zaklęcie
stwarzające wszystkie te problemy, jest skierowane na miejsce, a nie ludzi.
Co oznacza, że przeklęta rzecz - mówię dosłownie - może nie odróżniać
ludzi, którzy tu żyją od kilku gości.
- Masz na myśli, jak ja i ty.
- Odgadłeś Sherlocku. Więc trzymamy się razem, chronimy nasze plecy, i
jesteśmy gotowi na wszystko. W porządku?
- Nie będę się sprzeczał.
Ma krótko uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- To będzie pierwszy raz. Oh - jeszcze jedno.
- Tak, mamo.
- Jeśli, o każdej porze gdy tu jesteśmy, usłyszysz jak mówię 'wychodzić' -
a jeśli w ogóle to powiem, to powiem to głośno - wychodzisz najszybciej
jak możesz/ Drzwi, okna - cokolwiek jest bliżej, tego używasz. Nie
zadajesz pytań, nie wahasz się, nie martwisz się o mnie. Jesteś na drodze
ciężarówki, a to jest słowo odpalającej broni. Usłyszysz je, wychodzisz.
Zrozumiano?
Morris spojrzał w łagodne szare oczy, tylko kilka cali niżej od jego.
- Libby, pracujemy razem, ile, piąty, szósty raz?
- Szósty, jeśli liczysz ten. - powiedziała.
- Nigdy cię takiej nie widziałem. Zawsze byliśmy ostrożni, to jedyna
rozsądna myśl. Ale ta twoja krótka przemowa - o co, do diabła, chodzi?
Wytrzymała jego spojrzenie i wzruszyła ramionami.
- Tylko przeczucie. Czasem je mam. - krzywy uśmiech. - Coś jak intuicja
wiedźmy.
Morris nie zaśmiał się. Miał więcej szacunku dla intuicji niż większość.
- A to przeczucie dotyczy czego?
- Dużo zostało tu użytej mocy, mogę ją wyczuć. - wyciągnęła swoją prawą
rękę, dłonią do dołu. Lekko drżała. Morris zdał sobie sprawę, że to
pierwszy raz gdy jej ręce nie były spokojne jak kamień. - To jest nie
dobrze, Quincey,
- Wystraszona?
Kiwnięcie.
- Uh-huh.
- Chcesz wracać do domu?
- No pewnie, że chcę. - opowiedziała.
- Tak, ja też.
- Więc, na co czekamy?
Odwrócili się i powoli ruszyli, ramię przy ramieniu, w kierunku salonu
LaRue'ów.
Rozdział 8
Na początku, wszystko szło gładko - tak dobrze, że uśpiło to ich czujność.
W dziewięciu różnych lokalizacjach w domu - dziewięć to trzy
podniesione do trzeciej potęgi, bardzo potężna liczba w białej magii -
Libby Chastain umieszczała małe przedmioty zrobione z słomy, drewna i
srebrnego drutu. Wyglądały bardzo podobnie do tych znalezionych przez
Quinceya Morrisa dzień wcześniej. Nad każdym talizmanem, Libby
recytowała krótką inkantację w języku, którego Morris nie rozpoznał. Po
drugim razie, spytał ja o to.
- To starożytny aramejski. - powiedziała.
- Kiedy zaczęłaś go używać? Zazwyczaj, gdy musiałaś używać
starożytnego języka dla zaklęć, używałaś łaciny albo greki, prawda? -
Morris studiował oba, niechętnie, w Princeton.
Przytaknęła.
- Pracowałam na aramejskim przez ostatnie kilka lat. Czasem było trudno,
ale warte wysiłku. Posiada dużo mocy, więcej niż większość martwych
języków.
- Dlaczego tak jest?
- Głównie dlatego, że jest język używany przez sławnego żydowskiego
kaznodzieję wiele lat temu. Faceta nazywanego Joshua bar-Joseph.
Zmarszczki pojawiły się na czole Morrisa.
- Czy to ktoś o kim słyszałem?
Libby Chastain uśmiechnęła się lekko.
- Spodziewam się, że tak. Jest całkiem dobrze znany, ale przeważnie, z
jakiegoś powodu, przez jego greckie imię.
- Które brzmi...
- Jezus. Jezus z Nazaretu.
- Oh. On.
* * * *
Libby umieściła ósmy talizman na górnej półce bieliźniarki, tak blisko
tylnej ścianki jak umiała sięgnąć. Zamykając drzwi, powiedziała do
Quinceya Morrisa.
- Jeszcze jeden.
- W którym miejscu, jak myślisz?
Rozważyła szybko.
- Kuchnia. Jeszcze nie umieściliśmy tam żadnego, a da nam to niezłą
równowagę sił z innymi talizmanami.
Gdy szli w dół korytarza w kierunku schodów, rzeczy już się działy w
kuchni LaRue'ów. Szuflady powoli się otwierały pozornie z własnej woli.
Mierząc się z pustym domem, zaklęcie rzucone przez czarną magię leżało
cały dzień, a w tym czasie zbierało siłę.
Zdecydowanie było wystarczająco silne by otwierać szuflady. Ale nie
wszystkie kuchenne szuflady, istotnie, nie.
Tylko te zawierające noże.
* * * *
Byli dwa albo trzy kroki od drzwi do kuchni LaRue'ów, gdy Libby nagle
zatrzymała się.
Morris robił jeszcze jeden krok, zanim jego świadomość ruchów Libby
zatrzymała go w pół korku. Przypatrywał jej się przez chwilę zanim spytał,
łagodnie.
- Co?
Jej oczy zmrużyły się w koncentracji, powoli potrząsnęła głową na boki.
- Nie wiem. - powiedziała, a Morris mógł usłyszeć napięcie w jej głosi. -
Coś -tu jest jakieś poruszenie, którego wcześniej nie było, albo może nie
było aktywne.
- Ktoś jeszcze tu jest?
- Nie, to nie człowiek. To nawet nie jest martwe, nie tak naprawdę.
- ' Nie tak naprawdę' nie jest zbyt pomocne, Libby.
- Wiem, przepraszam. Tylko, że wrażenie, które odbieram, nie jest zbyt
zdefiniowane,
- Czy to czas na kapitulację?
Była cicho przez kilka sekund zanim westchnęła ciężko.
- Nie, prawie skończyliśmy. Ustawienie talizmanu na miejsce może samo
rozwiązać ten problem. Nawet jeśli nie, będziemy na mocniejszej pozycji.
- spojrzała Morrisowi w oczy, a cokolwiek tam zobaczyła, dodało jej to
pewnego rodzaju otuchę. - Chodźmy. - powiedziała. - Chodźmy i zróbmy
to.
Podeszła do kuchni, poczekała aż Morris do niej dołączy, i otworzyła ją.
* * * *
Quincey Morris, który był wystarczająco szybki by chwytać muchy w
powietrzu, nigdy nie przechwalał się niezwykłą prędkością swojego
refleksu. Dla niego, byłoby to jak przechwałki o tym jak jest wysoki. Nie
miał kontroli nad żadnym z tych - to były tylko części pakietu, z którym
się urodził.
Ale nawet on nie mógł być wystarczająco szybki, ale przeczucie Libby
Chastain ustawiło go na maksymalną czujność.
Pierwsze co zauważył gdy weszli do kuchni było cztery czy pięć szuflad
na drugim końcu pokoju.
Otwarte.
Drugim przyciągającym jego uwagę, był słaby dźwięk dochodzący z
szuflad.
Przybory kuchenne szeleściły, poruszały się, ocierały o siebie.
Co LaRue'owie mogli tam trzymać?
Łopatki. Widelce. Trzepaczki. Łyżki.
Noże.
Z powodu tych ciekawych hałasów, Morris patrzyła dokładnie na otwarte
szuflady gdy coś wyleciało z jednej z nich i leciało w ich kierunku z
straszliwą, oślepiającą szybkością.
Noże!
Wyczuł raczej niż zobaczył trajektorię przedmiotów, określił cel
instynktownie niż świadomą myślą, a był tylko wystarczająco szybki by
wyciągnąć otwartą prawą rękę i zagrodzić nią drogę.
To dlatego ostry nóż nie wbił się w gardło Libby Chastain, gdzie zmierzał.
Zamiast tego, cztero-calowe (10 cm) ostrze przebiło czysto dłoń Quinceya
Morrisa, zatrzymało się tylko przez plastikową rączkę.
W kuchni, dźwięki metalu ocierającego się o metal przybrały na sile.
* * * *
Libby Chastain może nie miała błyskawicznych odruchów Morrisa, ale to
nie znaczyło, że była wolna czy głupia. Zamiast stać i gapić się na nóż
wystający z krwawiącej dłoni Morrisa, chwyciła jego rękę nad łokciem i
wyciągnęła go z pokoju.
Ich nogi zaplątały się gdy cofali się do tyłu, powodując, że oboje upadli na
podłogę w korytarzu, poza kuchnią. To właśnie Libby próbowała zrobić, a
jej powód stał się jasny w chwili gdy wylądowali na dywanie - jeszcze
dwa noże przeleciały przez powietrze w miejscu gdzie stali, i wbiły się w
ścianę.
Libby zahaczyła stopą kuchenne drzwi i zatrzasnęła je silnym ruchem
nogi. Po chwili, usiadła, odwróciła i oparła o drzwi. Następnie spojrzała na
Morrisa, którego ręka zakrwawiała dywan.
- Czy... czy możesz usiąść?
- Tak, chyba. - powiedział przez zaciśnięte zęby. Kilka sekund później,
siedział obok niej, jego plecy podpierane przez drzwi kuchenne. Oboje
mogli słyszeć, i czuć, głuche odgłosy gdy więcej noży wbijało się w drzwi
od strony kuchni, jak głodne zwierzęta spragnione wolności.
- Pokaż. - powiedziała, delikatnie wzięła jego dłoń w swoje. Po szybkim
zbadaniu, powiedziała: - Trzeba to wyciągnąć, Quincey.
Morris, gdy jego twarz przybrała kolor brudnego mleka, wolno kiwnął
głową.
- Więc zrób to.
- W porządku. - powiedziała. - Ale najpierw, zrobię to dla ciebie trochę
łatwiejsze.
Nadal trzymając jego zranioną rękę, zaczęła cicho coś recytować w
języku, który zidentyfikowała jako starożytny aramejski. Trwało to około
pół minuty. Po tym czasie, patrząc w dół na rękę Morrisa, zrobiła w
powietrzu tajemniczy znak tuż nad raną i wymówiła dwuczłonowy zwrot.
Następnie złapała rączkę ostrego noża i szybko, i płynnie wyciągnęła
ostrze.
Morris spojrzał na nią.
- To powinno boleć jak diabli. - powiedział. - A nic nie poczułem. -
spojrzał na zranioną rękę w zdumieniu. - W zasadzie, nadal nic nie czuję.
teraz, w ogóle nie boli.
Libby przytaknęła.
- Tymczasowo zablokowałam twoje nerwy na wysyłanie sygnałów bólu.
Ni potrwa to długo, więc lepiej cię...
Poczuli w kościach uderzenie ułamek sekundy przed miażdżącym,
ścierającym dźwiękiem dobiegającym ich uszu. Gdy spojrzeli na siebie,
identyczny wyraz szoku na twarzy, poczuli to - i usłyszeli - ponownie.
Coś biło o drzwi od środka - coś, co było o wiele większe od noża.
Libby Chastain nagle przetrząsała obszerne kieszenie kurtki, którą nie
zdjęła od czasu wejścia do domu. Gdy przeszukiwała, nie całkiem
szaleńczo, przedmioty, które tam miała, powiedziała do Morrisa.
- Pozbieraj się tak dobrze jak umiesz! Wbij pięty w dywan, jeśli to
pomoże. Musimy trzymać drzwi! - Kolejne walnięcie od kuchni mocno
zaakcentowało jej słowa.
Morris przyjął najlepszą pozycję jaką mógł, starając się nie myśleć o krwi
płynącej z jego obrażenia. Improwizacyjne czary Libby powstrzymały ból,
ale nie zrobiły nic z krwawieniem.
- Nie będę się z tobą sprzeczał. - powiedział. - Ale dlaczego po prostu stąd
nie znikniemy?
- Nie doszlibyśmy daleko. - powiedziała, wyjmując dwie małe buteleczki z
kieszeni. - Ruszymy się, drzwi się otworzą, a my zostaniemy poduszkami
na szpilki w mgnieniu oka, uwierz mi!
- Wierzę! - powiedział Morris, gdy kolejny trzask zatrząsł drzwiami i
otaczającą go strukturą. Teraz na framudze widniały pęknięcia. - Ale jeśli
drzwi zwalą się na nas, będziemy naleśnikami i poduszkami, prawda?
- Pracuję nad tym! - warknęła - Bądź cicho i pozwól mi pracować!
Każda z butelek zawierała proszek, jeden szary, drugi zielony. Wysypała
małą ilość szarego na prawą dłoń, i odpowiednią ilość zielonego na lewą.
następnie przesypywała je z lewej na prawą by je dokładnie zmieszać.
Kolejne uderzenie w drzwi prawie spowodowało, że wysypała to, ale
udało jej się utrzymać. Po dziewięciu przesypaniach, pozwoliła proszkowi
wysypać się z pięści na dywan w korytarzu.
Użyła tej cienkiej strużki proszku by usypać na podłodze małe kółko, w
środku nasypała odwrócony trójkąt. Pozostały proszek wysypała na sam
środek trójkąta, powstał nasyp o wysokości około cala (2,5 cm).
W tym czasie, napaść na drzwi trwała nadal. Morris pomyślał, że
uderzenia stały się silniejsze, a pęknięcia powstały już na samych
drzwiach. Pomimo jego pragnienia, by nie przeszkadzać wiedźmie gdy
pracuje, Morris nie mógł powstrzymać słowa, które wyszło z pomiędzy
jego zaciśniętych zębów.
- Libbyyyy...
- Wiem, wiem! - powiedziała mocno. Z jej lewej kieszeni kurtki
wyciągnęła zapalniczkę, przytrzymała tuż nad małym kopczykiem proszku
i pstryknęła zapłon.
Proszek od razu zajął się ogniem, ale palił się wolno, płomień przybrał
barwę ciemnego niebieskiego. Libby trzymała rękę, dłonią w dół, tuż nad
płomieniem.
- Benedic Domine creaturam istam ignis - skandowała. - Clarifica in me
hodierno die, licet igno filio tuo…
Morris znał wystarczająco łacinę by wiedzieć co ona mówi, ale jego
uwagę rozpraszały uderzenia za nim, każde walnięcie pięści olbrzyma.
Każde zderzenie rozpryskiwało odłamki i gipsowy kurz, podejrzewał, że
drzwi nie wytrzymają dłużej niż minutę.
Morris zastanawiał się czy posiada dość charakteru by rzucić się na Libby
gdy drzwi się poddadzą. Wtedy mógłby zostać, co Libby nazwała,
'poduszką na szpilki' przekłuty każdym ostrym obiektem, który
LaRue'owie trzymają w kuchni. Ale Libby by przetrwała, mogła by
ponownie zapewnić bezpieczne warunki w domu, następnie mogłaby
poszukać odpowiedzialnego za zło sprowadzone na rodzinę LaRue.
I niech ci Bóg pomoże, kimkolwiek jesteś, myślał, gdy ta dobra, łagodna
kobieta dopadnie cię. Przy swoim sprawiedliwym gniewie ona będzie
bezlitosna.
Morris odtwarzał w myślach swoje ruchy, kalkulował najszybszy sposób
na powalenie Libby i całkowite nakrycie jej swoim ciałem, gdy ona nagle
krzyknęła:
- Finis!
Morris zauważył, że dziwnie zabarwiony niebieski płomień zniknął,
pozornie sam od siebie. nagła cisza była jak balsam dla ich uszu i nerwów.
Z kuchni nie dochodziły żadne dźwięki, nic już nie uderzało w to co
zostało z drzwi. Nie było niczego poza błogosławioną ciszą, tylko
zakłócaną przez ciężkie oddechy Libby Chastain.
Quincey Morris spędził kilka sekund upajaniu się słodką wiedzą, że mimo
wszystko nie zginie. Nagle powiedział.
- Łacina!
Libby spojrzała na niego.
- Rzucałaś zaklęcie w łacinie. - powiedział Morris.- Co się stało z
starożytnym aramejskim, językiem Jezusa, i całą resztą?
Wzruszyła ramionami.
- W stresujących sytuacjach, idziesz za tym co znasz najlepiej. Z łaciną
pracuję od bardzo dawna, i nie robię przy niej błędów.
- Stres? - Morris uśmiechnął się krzywo. - Czy ty się czymś stresowałaś?
Libby zaczęła porządkować magiczne składniki w kieszeniach.
- Uderzyłabym cię gdybyś już nie krwawił. - powiedziała, uśmiechając się.
- Chodź, umieścimy ten ostatni odpierający talizman, tak by LaRue'owie
mogli wrócić do domu. Ale najpierw, chcę zabandażować tą twoją rękę.
Rozdział 9
Van Dreenan skończył przeglądać ostatnią z trzech akt i rzucił ją na
pożyczone biurko Fentona. Był, w zasadzie, już zaznajomiony z ich
zawartością, skoro informacje, razem z fotografiami z miejsca zbrodni,
zostały wysłane e-mailem do Jednostki Zbrodni Okultystycznych w
Południowej Afryce tydzień wcześniej.
Ale zawsze dobrze było odświeżyć pamięć ze szczegółów sprawy; czasem,
nawet najmniejszy detal może wszystko zmienić. Poza tym, Fenton
oczekiwał, że przejrzy akta zanim będą rozmawiać, a Van Dreenan chciał
zadowolić Fentona, w granicach rozsądku. Będzie potrzebował Fentona.
- W porządku, przejrzyjmy szczegóły. - powiedział Van Dreenan, - Co pan
myśli o naszej sprawie, Agencie Fenton?
- To nie jest 'nasza sprawa', Sierżancie. Jest moja. Pan jest tylko doradcą.
- Oczywiście, tak. Stare przyzwyczajenia. Ale, w każdym wypadku, jakie
ma pan podejrzenia?
- Dla tego typu zbrodni, to jest... niezwykłe. - powiedział Fenton,
marszcząc brwi. -Chodzi mi o to, BSU już wcześniej zajmowało się
rytualnymi morderstwami. To nie jest tak popularne jak ludzie uważają,
ale się zdarza. Ale to... - Fenton zrobił gest w kierunku akt rozrzuconych
na biurku, - sięga poza wszystkie znane nam wzory.
- Żadna niespodzianka, naprawdę. - powiedział Van Dreenan. - Ponieważ
to co tu masz nie jest rytualnym morderstwem.
- Oh, daj spokój! Te dzieci zostały zarżnięte, wszystkie w ten sam sposób.
Wszystkie organy zostały usunięte i zabrane, tylko Bóg wie dla jakich
celów. Wolny poziom histaminy w krwi wskazuje, że jeszcze żyli gdy
zostali rozcięci, jak pieprzone zwierzęta w rzeźni! Jeśli to nie brzmi jak
rytualne morderstwo dla ciebie, koleś, to może powinieneś wracać do
swojej...
Van Dreenan wyciągnął rękę, dłonią w kierunku Fentona, by powstrzymać
tyradę.
- Proszę, Agencie Fenton, nie chciałem obrazić pana inteligencji. Mamy
odmienne zdanie dotyczące semantycznej różnicy, chociaż ta jest bardzo
ważna. - Van Dreenan pochylił się do przodu. -Proszę, gdyby mógł pan -
zdefiniować rytuał dla mnie.
Grymas pozostał na twarzy Fentona.
- Widzisz, ja nie zamierzam w to grać...
Ręka ponownie została wyciągnięta. To nie był władczy gest, jaki mogli
by zrobić policjanci na drodze, ale raczej apel o spokój.
- Nie zamierzam marnować pana czasu pustym trajkotaniem, jak wkrótce
zobaczysz. na tą chwilę, zabaw mnie, proszę. No więc, czym jest rytuał?
Fenton zrobił zamierzony głęboki wdech i powoli go wypuścił. Spoglądał
na Van Dreenana przez kilka sekund, zanim powiedział.
- Rytuał to określone działanie mające symboliczne znaczenie, rodzaj
ceremonii, by osiągnąć jakiś ustalony cel. Wystarczy?
- Najwyższa ocena, Agencie Fenton. To dobra definicja, zgadzam się z nią
w pełni. Teraz, jeśli dogodzisz mi jeszcze trochę: jaki rytuał zawierają te
morderstwa?
- I o to chodzi! Nie wiemy. Myślałem, że po to Pan tu jest.
- Możliwe. - powiedział Van Dreenan. - Możliwe, że tak jest. Ale rozważ
to pytanie: jeśli pan nie wie jaki rodzaj rytuału został przeprowadzony,
skąd wiesz, że rytuał w ogóle jest w to zaangażowany?
Fenton tylko na niego patrzał. W końcu powiedział:
- Profil ofiar jest ten sam w każdej sprawie: dzieci. Modus operandi jest
ten sam: odizolowany teren, dzieci rozebrane i przybite do ziemi, zostały
rozcięte gdy nadal żyły, organy wewnętrzne zostały usunięte. To całkiem
podręcznikowa definicja rytuału.
Van Dreenan pokiwał głową.
- W sensie psychologicznym, tak. Jakiekolwiek powtarzające się
zachowanie może zostać uznane za rytualne. Ale znaczenie religijne jest
nieco inne.
- Nie jestem pewny czy widzę różnię. - Fenton nie brzmiał już na
rozgniewanego, ale na zainteresowanego.
Van Dreenan zrobił gest ręką w kierunku blatu.
- Obaj czytaliśmy akta, ja? I widzieliśmy zdjęcia. Więc, powiedz mi: były
tam jakieś okultystyczne czy ezoteryczne symbole na czy w pobliży
miejsca zbrodni?
Fenton nie musiał sprawdzać w aktach.
- Nie.
- Jakieś ślady świec, pochodni czy palonych kadzideł?
- Nie, żadnych.
- Czy wiemy ilu ludzi było obecnych gdy działy się te okropieństwa?
- Ciężko powiedzieć na pewno. Ludzie, którzy odkryli miejsce zbrodni
chyba obeszli całe to miejsce zanim policja przyjechała. Naszą najlepszą
oceną jest dwa.
- Więc, nie mamy symbolizmu, nic nie palono, i uczestniczyło absolutne
minimum potrzebne do tego czynu. Dziwny przypadek rytuału, nie
uważasz?
Fenton potrząsnął głową z frustracji.
- Więc jeśli to nie jest rytuał, w takim razie co to, do diabła, było?
Po raz pierwszy w czasie ich rozmowy, Van Dreenan wydawał się wahać.
- Agencie Fenton, czy słyszał pan kiedyś o muti morderstwach?
- Czy powiedział pan właśnie 'multi-morderstwa'? - spytał Fenton. -
Wielokrotne morderstwa?
- Nie, nie mówiłem. - powiedział mu Van Dreenan. - Chociaż, prawdą jest
że jedno czasem prowadzi do drugiego.
- Jeśli próbuje mi pan zamieszać w głowie, proszę zanotować, że właśnie
się udało.
- Moje przeprosiny, nie takie były moje zamiary.
Van Dreenan zamknął oczy na kilka sekund, jakby próbował
uporządkować myśli.
- Muti jest czerpane z zuluskiego słowa odnoszącego się do magicznych
napoi. Dlaczego czasem jest to nazywane medycznymi morderstwami.
Musi pan pamiętać, że w wielu częściach Afryki, magia i medycyna to to
samo.
- Tylko grupa prostackich czarnuchów biegających z kośćmi wystającymi
z nosów, huh?
Oczy Van Dreenan zmrużyły się, pomimo że głos pozostał łagodny.
- Nie zamierzałem nikogo znieważać, Agencie Fenton, ani pana ani pana...
przodków. Kultury są różne. Ludzie są różni. Jeśli opisuję plemienne
religie Południowej Afryki, nie oznacza to, że z nich szydzę. To znaczy, że
je znam, a znam je dlatego, że zmagam się z nimi na co dzień.
- Tak, w porządku. Przepraszam, że na ciebie naskoczyłem. Chodzi o to...
Ja często czytałem w gazetach o segregacji rasowej gdy byłem młodszy.
Widziałem rzeczy w telewizji, czasem, to właśnie... - Fenton pozostawił
zdanie niedokończone.
- Rozumiem, chyba. - Van Dreenan westchnął, a dźwięk ten sprawił, że
brzmiał na starego i zmęczonego. - Segregacja rasowa była jaka była.
Żaden z nas nie może zmienić historii. I żaden z nas nie musi opłakiwać
jego minięcia.
- Okay, po prostu, zapomnijmy, że o tym wspomniałem, dobra? Mówiłeś
o magii i religii.
- Tak, cóż,morderstwa muti są obecne już od bardzo dawna, całkiem
możliwe, że od wieków. Odnosi się do zabójstwa człowieka by uzyskać
jego części ciała, które są używane w magicznych rytuałach. To właśnie
miałem na myśli, gdy mówiłem, że te trzy morderstwa same w sobie nie są
rytualne. Rytuał przychodzi później, a organy są ich podstawową częścią.
- Więc, ofiary wcale nie są użyte jako ofiara. - Fenton odezwał się tak
cicho, że mógłby mówić do samego siebie.
- Dokładnie. Tak naprawdę, możesz powiedzieć, że śmierć jest prawie
przypadkowa. Przedmiotem są usunięte organy.
- Więc rytuał jest związany, tylko nie w sposób, jaki myśleliśmy.
- Oh, może być kilka rytualnych elementów w morderstwie. Specjalny nóż
może być użyty, pewne zaklęcie mogą być wypowiedziane gdy organy są
wyjmowane, ale to zależy od regionu i wydaje się być mało znaczące. Oh,
poza dwoma rzeczami, które są uważane za ważne.
Gdy Van Dreenan nie kontynuował, Fenton powiedział:
- Każesz mi pytać, prawda? Okay, panie ekspercie, jakie są te dwa rytualne
elementy?
- Widziałeś oba, nawet jeśli ich nie rozpoznałeś w tamtym czasie. Jedno z
ciał zostało znalezione w stawie, ja? Drugi niedaleko strumyka, trzeci
blisko stawu. To nie jest zbieg okoliczności. Morderstwo Muti utrzymuje,
że ciało musi zostać na zewnątrz, blisko wody.
- To nam zbytnio nie pomoże. - powiedział Fenton. - W tym kraju jest w
diabły rzek, strumieni i stawów. Jaka jest ta druga rzecz?
- Najbardziej niefortunne dla ofiary, tradycja muti wymaga by organy były
wydobywane gdy on albo ona jeszcze żyją.
Fenton potrząsnął głową.
- Biedne dzieci. - powiedział cicho.
- Rzeczywiście, tak, biedne dzieciaczki. - powiedział Van Dreenan. Było
coś dziwnego w jego głosie co zwróciło uwagę Fentona, ale zanim mógł
coś powiedzieć, Van Dreenan kontynuował. - Był kiedyś przypadek gdy
morderstwo muti zostało dokonane w oddalonej wsi. Ale w ostatniej
dekadzie czy coś koło tego, przypadki zostały również zanotowane w
obszarach miejskich.
- Czy wszystkie ofiary to dzieci?
- Nie zawsze, nie. Ale niektórzy z umthakhati wierzą, że organy młodych
zawierają więcej mocy.
- Um-co?
- Umthakhati - powiedział Van Dreenan. - Zulu dla 'wiedźmy' czy
'czarownika'. W języku Sotho, nazwa to baloyi.
- Mówisz w Zulu?
Van Dreenan wzruszył ramionami.
- Nie biegle. Wystarczająco by się porozumieć.
- A co z tym drugim, który wspomniałeś?
- Sotho? Kilka słów i zdań, nie więcej.
Fenton przytaknął, jakby doskonale rozumiał.
- To muti morderstwo, czy jest ono wyłączną cechą Południowej Afryki?
- Nie, słyszano również o przypadkach w Lesotho i Suazi. Były też nie
potwierdzone doniesienia z kilku innych miejsc, jak Nigeria. Ale
najbardziej popularne jest w moim kraju.
- Więc mordercami są czarni Afrykanie. A co z ofiarami? To samo?
- Nie zawsze. Czasem są biali. Zwłaszcza w ostatnich latach.
Fenton znowu usłyszał tą zmianę w intonacji. Wtedy Van Dreenan miał
atak kaszlu, który trwał przez kilka sekund. Fenton zaoferował mu
szklankę wody.
- Nie, nic mi nie jest, dziękuję. - powiedział Van Dreenan, kilka razy
oczyścił gardło. - Miałem właśnie powiedzieć o kilku incydentach
morderstw muti doniesionych za granicą. Kilka lat temu mieli sprawę w
Anglii.
- Takie same M.O. jak nasze? - spytał Fenton.
- Tylko w ogólnych sprawach. Ciało dziecka, czarnoskóry mężczyzna w
wieku siedmiu lat, został wyciągnięty z Tamizy, brakowało mu ramion,
nóg i głowy.
- Miejscowe dziecko?
- Prawdopodobnie nie, chociaż ciało nie został zidentyfikowane.
Detektywi nazywali go 'Adam', po to by biednemu chłopcu dać choćby
godność posiadania imienia.
- Czy kiedykolwiek dokonali aresztowania?
- Ostatecznie, nie. Scotland Yard bardzo interesowali się kobietą Yoruba z
Nigerii, ale fizyczne dowody były minimalne, a kobieta nie chciała
przyznać się do zaangażowania. Oficjalnie, sprawa pozostała otwarta. Ale
coś dobrego z tego wyszło: Scotland Yard zostało skłonione do
zapoczątkowania Projektu Violet, który na prowadzić śledztwa związane z
czarami na terenie Brytanii. Jak rozumiem, byli bardzo zajęci.
- Cóż, jak sobie możesz wyobrazić, Nauki Behawioralne wyszukały każdą
bazę danych jaka istnieje, i w Północnej Ameryce nie zarejestrowano
żadnych zbrodni tego rodzaju. Te trzy sprawy są naszymi pierwszymi.
Van Dreenan przypatrywał się Fentonowi bardzo mocno, gdy powiedział:
- Chciałbym móc zapewnić cię, że będą ostatnimi.
Rozdział 10
Quincey Morris i Libby Chastain szli z Walterem LaRue po ruinach kuchni
jego rodziny. Rozbite szkło i kawałki naczyń chrzęściły pod ich nogami.
- Jezusie Chrystusie Wszechmogący. - powiedział cicho duży mężczyzna.
- Nie, Panie LaRue. - powiedziała Libby. - Chyba mogę zapewnić, że On
nie był za to odpowiedzialny.
LaRue powoli wszystko ogarnął: noże i inne ostre obiekty leżały wszędzie
- poza tymi wbitymi w drzwi albo w ścianę naprzeciw; garnki i patelnie
pokrywały podłogę, spadły albo zostały zrzucone z haków; stół jadalny,
który wyraźnie był użyty jako taran do drzwi wyglądał najgorzej; i same
drzwi - przełamane, popękane, wyżłobione i ledwo się trzymały.
Ogromne uszkodzenia drzwi kuchennych były wyraźną wskazówką dla
Morrisa jak blisko tak naprawdę było dla niego i Libby wczorajszego
popołudnia. Tylko kilka uderzeń więcej i byłby koniec, pomyślał. Wtedy
drzwi by opadły, a on miały szansę zobaczyć jak czuł się Davy Crockett
gdy meksykańscy żołnierze przyszli po niego z bagnetami.
Wyjaśnili wszystko LaRue w czasie jazdy z Holiday Inn. Byłoby okrutne
po prostu pozwolić mu wejść i odkryć tą masakrę.
Po uważnym obejrzeniu uszkodzeń, Walter LaRue wziął głęboki wdech,
wypuścił go, i powiedział łagodnie:
- Cóż, mogło być gorzej.
Morris tylko przytaknął. Nie spojrzał na Libby, mimo że oboje spodziewali
się eksplozji, biorąc pod uwagę napięcie w jakim ostatnio żył LaRue.
- I jeśli cokolwiek to zrobiło... - LaRue wskazał na całą kuchnię - pozwoli
wam zabezpieczyć ponownie dom, wtedy, pieprzyć to, warto było!
- Tego mogę pana zapewnić. - powiedziała Libby. - Zaklęcie, które
spowodowało te ataki na ciebie i twoją rodzinę nie będą już was kłopotać.
- Ale praca jeszcze nie skończona. - powiedział Morris. - Musimy
zlokalizować źródło zaklęcia zanim, ktokolwiek rzucił to cholerstwo,
dowie się co zrobiliśmy i zacznie pracować nad następnym.
Niepokój zachmurzył twarz LaRue.
- Chcesz powiedzieć, że umieściliście tu tylko zabezpieczenie przed
jednym, konkretnym zaklęciem?
- Nie, mógłbyś nazwać to systemem o szerokim spektrum. - powiedziała
mu Libby. - Podobny do tego umieszczonego przez Gretę, chociaż, jeśli
mogę schlebić sobie, nieco silniejszy. Ale żaden system nie jest całkowicie
niezawodny.
- Ponieważ rozumiem tego rodzaju rzeczy, to jest trochę jak wyścig
zbrojeń w czasie Zimnej Wojny. - powiedział Morris. - Sowieci
wystaraliby się o nowy pocisk, a my wynaleźlibyśmy jak się bronić.
Wszystko dobrze - do czasu aż nie wynajdą lepszego pocisku.
LaRue przesunął ręką po niechlujnych włosach.
- Chryste, kiedy myślałem, że jest już bezpiecznie...
- Poza tym, - kontynuował Morris. - żadne prawo nie mówi, że wróg musi
się trzymać magii. Co jeśli on - albo ona - nie będzie w stanie przebić
ochrony Libby i zdecyduje by przyjść tu, powiedzmy o 3 rano, i założyć
bomby?
LaRue mówił spokojnie, ale krople potu spływały z jego czoła.
- Widzicie, chcę mieć to naprawiona, na dobre. Chcę móc spokojnie spać
w nocy. Chcę by moje dzieci mogły ponownie poczuć się jak dzieci,
zamiast zwierzyną łowną. - Patrzył z Morrisa na Libby i z powrotem. -
Teraz, ile więcej będzie mnie kosztować załatwienie tej sprawy?
Morris odepchnął się od kuchennego kontuaru, o który się opierał.
- Ani centa. - powiedział do LaRue. - Zgodziłeś się na moją zapłatę w
Austin i zapłać ją. Cokolwiek teraz zrobimy, jest częścią usługi.
Morris przerwał i powoli rozejrzał się po kuchni.
- Chociaż, wiesz co? Biorąc wszystko pod uwagę, prawdopodobnie zrobię
to za darmo. - powiedział i wyszedł z kuchni.
Libby Chastain patrzyła na LaRue przez sekundę zanim powiedziała.
- Ja też.
Wyszła za Morrisem.
* * * *
Gdy Morris uruchamiał auto, powiedział do Libby:
- Zamierza zostać trochę dłużej i posprzątać, prawda?
- Tak nam powiedział. Więc, przypuszczam, następny przystanek to
Holiday Inn?
- Tak, Holiday Inn - i żona.
* * * *
- Możemy porozmawiać tutaj. - powiedziała Marcia LaRue, otwierając
przesuwane drzwi na hotelowy balkon. - Dzieci są w pokoju obok,
oglądają kreskówki, ale w ten sposób nie będą nam przeszkadzać i vice
versa.
Quincey Morris i Libby Chastain podążyli za nią i Morris zasunął za nimi
drzwi.
- Poza tym, - kontynuowała Marcia LaRue. - tutaj mogę palić. - jakby
potwierdzając jej słowa, wyciągnęła paczkę Winstons, wytrząsnęła jeden i
zapaliła.
- Tak naprawdę, rzuciłam ten wstrętny nałóg, jakieś osiem miesięcy temu.
- powiedziała cierpko. - Ale ostatnie wydarzenia dużo żądały od moich
nerwów.
- Mogę sobie wyobrazić. - powiedziała Libby Chastain,kiwając głową
współczująco. - Ale teraz wszystko powinno iść już w dobrym kierunku.
- Tak, tak słyszałam. Walter dzwonił z domu chwilę temu. - stuknęła
papierosem o poręcz, rozsypując na parking na dole, mały tuman popiołu.
- Mówił mi, że kuchnia będzie wymagała poważnego przebudowania.
Powiedział również, że jest tego warte, skoro uznaliście, że już jest dobrze.
Czy to prawda?
Morris i Chastain spojrzeli krótko na siebie zanim Morris zruszył
ramionami i powiedział.
- Mniej więcej.
Marcia spojrzała na niego zwężonymi oczami.
- Nie dokładnie to spodziewałam się usłyszeć. - powiedziała. - Wydawało
mi się, że ten szalony problem już się skończył. Czy mówicie mi, że
jeszcze nie koniec?
- Nie, Ma'am, jeszcze nie koniec. - powiedział jej Morris. - Powinna pani o
tym wiedzieć lepiej niż inni.
Marcia długo zaciągała się papierosem, jej oczy nawet na chwilę nie
opuściły twarzy Morrisa.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz.
- Obawiam się, że masz. - powiedziała cicho Libby Chastain.
- Oh, Chryste, teraz Madam Olga dokłada swoje dwa centy. - warknęła
Marcia. - Co, do diabła, wiecie?
- Wiem o potwornym ciężarze, jaki nosi twoja psychika. - powiedziała
Libby. - Widzę jak blisko jest do zmiażdżenia ciebie.
- Jesteś śmieszna, paniusiu, naprawdę jesteś! - powiedziała Marcia LaRue
pełnym pogardy głosem. - Co będzie dalej - przepowiesz mi przyszłość za
$2.95 za minutę? Czy nie widziałam cię wczorajszej nocy w telewizji, tuż
po jamajskiej kobiecie wróżącej z kart?
Głosy Libby pozostawał łagodny.
- Zostałam nauczona odczytywania ludzkich aur. - powiedziała. - To nie
zawsze działa, ale twoja jest czysta i wyraźna, Marcio. Od kiedy cię
spotkałam twoją aurę zdominowały dwa kolory: zielony dla strachu i fiolet
dla poczucia winy. Strach jest bardzo silny, ale wina silniejsza.
- Ile miałaś lat? - spytał nagle Morris.
Marcia LaRue powróciła na niego spojrzeniem.
- Kiedy miałam ile lat?
- Gdy dowiedziałaś się, że twoja matka była wiedźmą. - powiedział.
Marcia wpatrywała się w niego, następnie powoli odwróciła się i położyła
ręce na żelaznej poręczy balkonu. Patrzyła na pusty parking przez dłuższy
czas zanim łzy zaczęły spływać w dół policzków. bez patrzenia na
Morrisa, powiedziała cicho:
- Łajdak. Ty pieprzony łajdaku. Kobieta jest martwa. Była moją matką i
kochałam ją, a teraz nie żyje. Nie możecie przynajmniej jej pozostawić w
spokoju?
- Martwi mają już spokój. - powiedziała jej Libby. - To o żywych Quincey
i ja się martwimy. Jak ty. Twój mąż. Twoje dzieci.
- Ale Walt powiedział, że to naprawicie! - teraz jej głos się łamał. - Wrócił
z Texasu i powiedział, że możesz to powstrzymać! - Jej ramiona zaczęły
się trząść przez dręczące ją szlochy.
Libby podeszła do niej, objęła ją ramionami i przytuliła.
- Już dobrze, wyrzuć to z siebie. - jej głos był ledwie szeptem. - Wyrzuć to
wszystko z siebie, już dobrze. Pozbądź się tego.
Gdy Marcia nadal płakała, Libby spojrzała w górę, nawiązała kontakt
wzrokowy z Morrisem, następnie spojrzała na zamknięte drzwi na patio.
Morris spojrzał i zobaczył dwoje dzieci LaRue stojących w pokoju,
patrzących w ciszy na matkę.
Ponownie spojrzał na Libby, zrobiła niewielki ruch głową w kierunku
pokoju. Morris kiwnął głową i podszedł do drzwi, otworzył je
wystarczająco by się wślizgnąć do środka. Zamknął za sobą drzwi, opadł
na kolana, zbliżając się do poziomu dzieci.
- Wszystko w porządku, partnerzy. - powiedział im. - Wasza mama jest
smutna z powodu tych złych rzeczy, które się wam zdarzyły w domu,
wiecie?
Pokiwały, poważni jak sędziowie.
- Moja przyjaciółka Libby jest bardzo miłą panią i pomoże waszej mamie
poczuć się lepiej. Może wrócimy wszyscy do drugiego pokoju i obejrzymy
przez chwilę kreskówki? Wasza mama przyjdzie kiedy będzie gotowa. Ona
musi tylko porozmawiać z moją przyjaciółką jeszcze przez chwilę, okay?
- Okay. - odpowiedziały razem. Gdy wszyscy troje skierowali się do
przylegającego pokoju, dziewczynka spytała:
- Czy będziemy mogli wkrótce wrócić do domu?
- Tak, powiedział Morris, przytakując. - tak, myślę, że będziecie mogli.
* * * *
Rana na ręce Morrisa sprawiała kłopoty, więc Libby Chastain zgodziła się
prowadzić jego wynajęty samochód gdy odwozili resztę rodziny do domu.
Mimo, że była tam tylko dwa razy, dotarła bez kłopotu, z niewielką
pomocą Marcii LaRue.
Gdy Libby wjechała na podjazd, Morris odpiął pas bezpieczeństwa i
odwrócił się do tylnych foteli, gdzie Marcia LaRue siedziała razem z
dziećmi.
- Na pewno Libby wyjaśniła wam, że dom jest już bezpieczny. -
powiedział.
- Tak, powiedziała. - odpowiedziała Marcia. - I jestem wam bardzo
wdzięczna. Wszyscy jesteśmy. - jej oczy, pomimo że czerwone od płaczu,
były spokojne.
- A co do innej sprawy, którą przedyskutowałyśmy. - powiedziała Libby. -
Quincey i ja zaczniemy od razu. Damy wam znać kiedy będzie po
wszystkim.
Morris rzucił Libby krótkie spojrzenie, ale pozostał cicho. Wyraźnie,
starała się być dyskretne by nie przestraszyć dzieci jeszcze bardziej.
Gdy Marcia i dzieci wyszły z auta, frontowe drzwi domu otwarły się. Stał
tam Walter LaRue, jego uśmiech groził przepołowieniem twarzy na pół.
Dzieci podbiegły do niego, ale Marcia zatrzymała się po dwóch krokach i
odwróciła do auta. Libby i ona wpatrywały się w siebie przez przednie
okno kilka sekund. Morris nie był w stanie zinterpretować wyrazu twarzy
kobiety, ale widział jak Marcia LaRue pokiwała kilka razy i skierowała się
do domu, do jej rodziny, i jej życia.
Siedzieli w aucie, patrząc jak rodzina wchodzi do domu i zamyka za sobą
drzwi. Wtedy Libby powiedziała
- Jesteś głodny? Wyszło tak, że jeszcze nie jedliśmy lunchu.
- Ciągle trafiamy na wrogie kuchnie. - odpowiedział Morris. - pewnie,
mogę coś zjeść.
- W takim razie co powiesz na wczesny obiad? - Libby uruchomiła silnik i
zaczęła wyjeżdżać z podjazdu.
- Brzmi wspaniale. A gdy będziemy jedli, powiesz mi czego dowiedziałaś
się do Marcii, prawda?
- Absolutnie. To fascynująca historia, w raczej ponury sposób.
- Ro może podpowiedź, co?
Libby zatrzymała się na czerwonym świetle.
- Dobra. - powiedziała. - Pamiętasz Hatfieldów i McCoyów?
- Masz na myśli te dwie rodziny w - gdzie to było, Tennessee?
- Raczej Kentucky. Późny wiek dziewiętnasty.
- Pewnie, słyszałem o nich. Mieli taki duży zatarg, tylko Bóg wie jak
długo trwał.
- Cóż, Marcia LaRue jest zamieszana w swój własny zatarg. Tylko ten trwa
od wieków.
* * * *
Libby Chastain przełknęła ostatni widelec wegetariańskiego chińskiego
dania i odsunęła talerz. Po łyku wody, kontynuowała
- Więc, od Salem, każdy potomek Bridget Warren był magicznie
atakowany przez potomków Sarah Carter. Tak powiedziała mi Marcia.
- A Marcia w to nie wierzy. - Quincey Morris nadal rozpracowywał swój
stekiem po Nowojorsku.
- W tech chwili - ani słowu. Twierdzi, że to cytuję 'przesądne bzdury'.
- Cóż, to wiek sceptycyzmu. - powiedział Morris. - Wielu ludzi nie wierzy
w nic co nie zmieści się pod mikroskop.
- Smutne, ale prawdziwe. A Marcia widocznie jest sceptyczną sceptyczką.
W collegu zajęła się Filozofią - logiczny pozytywizm, racjonalizm, i Bóg
wie co jeszcze. Wszystkie te systemy, które twierdzą, że istnieje tylko
świat materialny.
- Tak, wiele z tego działo się w Princeton gdy tam byłem.
- Ale to nie wpłynęło na ciebie?
- Z historią mojej rodziny? Żartujesz sobie? Nie, mój tato naprowadził
mnie dużo wcześniej niż poszedłem do collegu. - Morris odsunął swój
talerz i sięgnął po menu z deserami leżący koło przypraw. Po przejrzeniu
go, spytał Libby.
- Zamawiasz deser?
- Nie, wezmę tylko kawę. Ale ty się nie krępuj.
Nie zerkając znad menu, Morris powiedział śmiertelnie poważnie.
- Pisze tu, że mają ciasto z masłem orzechowym. Z sosem czekoladowym.
Spojrzał w górę i zobaczył, że Libby patrzy na niego z krzywym
uśmiechem.
- Ty bękarcie. - powiedziała przyjaźnie.
- To jest sprawa między mamą a tatą, a ich tu nie ma.
Kilka minut później, gdy oboje zajadali ciasto z masłem orzechowym,
Morris powiedział.
- Zakładam, że Marcia LaRue porzuciła sceptycyzm w sprawach
dotyczących sił nadprzyrodzonych.
- Oh, pewnie. Gdy zaczęły się ataki, doszła do ich przyczyny. Ale wtedy
było już za późno. Nie wiedziała nic o magii i nie wiedziała jak stworzyć
obronę.
- Wygląda na to, że matka łatwo porzuciła zwerbowanie Marcii na poczet
białych wiedźm.
Libby potrząsnęła głową.
- Nie, nie zrobiła tego, naprawdę. Marcia mówiła, że wspominała o tym od
czasu do czasu, raczej tylko ogólnie. Ale Marcia nie chciała z nią o tym
rozmawiać.
- Nadal, biorąc pod uwagę jaka była stawka, może delikatne podejście nie
było najlepszym sposobem.
- Wiem. Ale matka chyba zakładała, że ma jeszcze dużo czasu by
przekonać Marcię. Kobieta miała tylko 52 lata gdy umarła, Quincey.
Brwi Morrisa zmarszczyły się w zastanowieniu.
- To znaczy, że miała Marcię w wieku...
- Dwudziestu lat. Pytałam. Młodo, jak na dzisiejsze standardy, ale również
nie dziecięca panna młoda.
- Nie, chyba nie. Była w dobrym zdrowiu?
- Marcia mówi, że była, tak. Więc nie było nierozsądnie myśleć, że ma
jeszcze kilka lat by, co, przekonać córkę. - Libby nadziała na widelec
ostatni kawałek ciasta i włożyła go do ust, przeżuła o połknęła. - Wtedy
przyszedł pijak za kierownicą minivana.
- Więc mama nagle poszła do domu Jezusa, a razem z nią ochrona
odpierających talizmanów.
- Które zostały właśnie reaktywowane, przy odrobinie niebezpieczeństwa
dla ciebie i dla mnie. - powiedziała Libby. Odsunęła pusty talerz. - Ale, to
tak jak mówiłeś Walterowi w domu: to tylko kwestia czasu zanim obecny
potomek Sarah Carter spróbuje czegoś innego. Statyczne zaklęcie jest jak
naprawiona linia obrony na wojnie. jest dobra do czasu aż ktoś znajdzie
sposób na jej obejście.
- I wcześniej czy później, ona to zrobi - kimkolwiek ta 'ona' jest.
Libby przytaknęła.
- Bardzo prawdopodobne. I, chociaż LaRue'owie wydają się miłymi
ludźmi, raczej nie chcę z nimi zamieszkać do czasu następnego ataku,
miesiąc od teraz - albo rok.
- Więc, musimy znaleźć tego co to robi - a co potem? nie możesz użyć
białej magi by kogoś zniszczyć, nawet kogoś kto na to zasłużył. Oboje to
wiemy. W porządku, załóżmy, przez szczęście, wytrwałość, czy dobrą
karmę czy cokolwiek, zdołamy znaleźć tą czarną wiedźmę, która twierdzi,
że jest potomkinią Sarah Carter. Co, do diabła, z nią zrobimy?
Libby używała serwetki by wytrzeć sos czekoladowy z palców.
- To co powiedziałeś mi zeszłej nocy przez telefon.
Spojrzała w górę, a jej łagodne szare oczy nagle stały się zimne i twarde
jak polarny lód gdy powiedziała:
- Cokolwiek trzeba, Quincey. Zrobimy co będziemy musieli.
Rozdział 11
Samochód Hummer H2 Stretch limo wyglądał jak produkt unii pomiędzy
Rolls-Roycem i busem Greyhound. Jego czarna karoseria była tak
głęboka, że zdawał się znikać wśród otoczenia, jakby limuzyna była
wszystkożernym Behemotem (*bestią) wchłaniającą i pożerającą wszystko
na swojej drodze.
Wiedźma podchodząca do auta nie bała się, że zostanie pożarta. Christine
Abernathy Nie miała strachu przed niczym ani nikim - chociaż, jeśli
zostanie przyciśnięta, mogłaby przyznać, że mężczyzna siedzący w
limuzynie czasem niepokoił ją.
Otwarła tylne drzwi, wślizgnęła się do środka i zatrzasnęła je z mocnym,
satysfakcjonującym odgłosem. Wiedziała, że zaciemnione okna
powstrzymają każdego z zewnątrz do zobaczenia co jest w środku, a grube
szkło oddzielające kierowcę nie pozwoli mu podsłuchiwać - jakby mógł
coś usłyszeć z odległości 30tu stóp (9 m). Mężczyzna, z którym się
spotkała, wolał robić interesy w prywatności - zwłaszcza jej rodzaj
interesów. A co on preferował, to dostawał. Zawsze.
Nazywał się Walter Grobius i miał więcej pieniędzy niż Bóg.
- Jakie wieści? - jego głos był ochrypły, jakby ktoś porysował jego struny
głosowe.
- Przygotowania są w toku. Skończyłam większość z wstępnych zaklęć i
szukam kilka innych, których jeszcze nie użyłam. To trochę potrwa - ten
rodzaj materiałów nie są dostępne w internecie.
- A... inny?
- Również rozpoczęty. Zawarłam umowę ze specjalistą gałęzi magi, z
którą osobiście nie jestem zaznajomiona. Przyjechała do kraju z Afryki
trzy tygodnie temu. Mam powody by wierzyć, że zaczęła zrywać materiały
jej potrzebne. Gdy fetysze będą gotowe, przyniesie je mnie. Gdy połączę
je z tym nad czym pracuję, powinny posiąść wielką moc.
- Jak długo?
- Nie można stwierdzić na pewno. Są procedury, których musi
przestrzegać. Niektóre rzeczy muszą być zrobione w odpowiedni sposób,
jeśli magia ma działać jak należy. I musi uważać na organy
sprawiedliwości. - Christine pozwoliła sobie na słaby uśmiech - Oni
upierają się nazywać jej czyny morderstwami.
Grobius pokiwał głową.
- Byłem w kontakcie z innymi specjalistami, których mi podałaś.
Większość jest teraz częścią projektu, zajęci swoimi zadaniami.
- Tylko większość? - świadomość, że ktoś mu odmówił trudno było pojąć.
- Dwóch jest martwych. A kolejny nieuleczalnie chory umysłowo.
Wiedźma pomyślała, że dla tego mężczyzny użycie słów 'chory umysłowo'
to ćwiczenia ironii, z których Sofokles byłby dumny. Ale zatrzymała
opinię dla siebie. Nawet ktoś taki jak ona rozumie wartość dyskrecji.
- Jestem zaniepokojony - powiedział Grobius - czy wszystko będzie
gotowe na docelowy dzień.
- Myślę, że będzie, ale musi pan zrozumieć czarna magia nie jest nauką
ścisłą. Trzeba brać siły ciemności takimi jakie się znajdzie, a nie zawsze są
chętne do współpracy, nawet dla wykwalifikowanego praktyka Sztuki.
- W takim razie, nie śpieszmy się zanadto. Nie chcę żadnych błędów. Przez
nikogo. - Jego spojrzenie spoczęło na Christinie Abernathy, a ona poczuła
jak jej serce na chwilę przyśpieszyło. Dla niej, to był odpowiednik osoby
krzyczącej histerycznie.
Może to dlatego dla niego pracuję, pomyślała. On był ostatnią żyjącą
osobą, teraz gdy Matka odeszła, która napawała ją strachem.
- Jeśli zajdzie taka potrzeba, - kontynuował. - Poświęcę Halloween na
korzyść alternatywnego dnia w kwietniu.
- Noc Walpurgii (*30 kwietnia-sabat czarownic)
- Prawie tak samo dobry dla naszych celów, tak mówią.
- Rzeczywiście, całkiem sprzyjający. Wszystkich Świętych jest lepsze, ale
zamiana nie powinna zrobić różnicy dla... ostatecznego wyniku.
- Cóż, lepiej żeby wszystko się udało za pierwszym razem, skoro następna
okazja, najprawdopodobniej, nie przyjdzie zbyt szybko.
- Nie. - powiedziała prosto, jeśli się nie powiedzie, nikt z nas nie przeżyje
by spróbować ponownie.
Grobius zagubił się w myślach, jakby rozważał wspaniałości celu, który
chciał osiągnąć. W końcu, ponownie spojrzał na Christine, kiwnął głową i
powiedział:
- Bardzo dobrze. Kontynuuj. Zostaniesz powiadomiona, gdy będę chciał z
tobą rozmawiać.
Wiedząc, że została odprawiona, powiedziała "Oczywiście." i sięgnęła do
klamki.
Oddalając się od limuzyny, wzięła głęboki wdech świeżego powietrza.
Cieszyła się, że stamtąd wyszła, nie tylko z powodu sposobu w jaki starzec
na nią wywierał. Hojnie wyściełany samochód i mosiężne wnętrze zawsze
przypominał jej wnętrze trumny. To było, w jakiś sposób, jakby
mężczyzna w środku był już martwy. Jakby zapraszał by do niego
dołączyła.
* * * *
Kolejne miasto, kolejny tani motel. Pieniądze nie były problemem, ale
łatwiej było przemykać się niezauważenie w tanich miejscach, a Snake
Perkins dostał instrukcje by się nie wychylać.
Spuścił kartki komiksu, którym był pochłonięty, i sprawdził co robi
kobieta. Prz kiwającym się stoliku, rozłożyła kawałek gazy wielkości
męskiej chusteczki. Na jego powierzchni rozkładała cykl małych
obiektów, przy każdym zatrzymywała się i recytowała coś w języku,
którego Snake nigdy nie słyszał. Założył, że to jej ojczysty język,
skądkolwiek ona pochodzi. Prawdopodobnie, jakieś miejsce gdzie
wszyscy biegają z kośćmi wystającymi z nosów.
Snake miał nadzieję, że wkrótce tam wróci. Miał po dziurki w nosie
rządów kogoś kto, jego zdaniem, powinien sprzątać po białych
pracujących w biurowcach.
Uważał by jego uraza nie była widoczna. Pomimo faktu, że dostał wyraźne
rozkazy od jego Pani, której bał się niezmiernie, ta czarna kobieta zbyt
dobrze radziła sobie z nożem. I nie bała się go używać, jak Snake zdążył
zaobserwować.
Patrzył jak Cecelia Mbwato dodawała gałązkę o dziwnym kształcie i
trochę substancji roślinnej do przygotowanych obiektów leżących na
gazie. Następnie, z czerwonej i białej plastikowej chłodni, takich jakie
używają na plaży, wyciągnęła szarą, pomarszczoną bryłę ciała, kształtu i
wielkości dziecięcej pięści. Snake natychmiast to rozpoznał.
To było serce sześcioletniej dziewczynki, którą Cecelia Mbwato rozcięła
wczorajszej nocy.
Rozsypała na zebrane materiały dwa rodzaje proszków, jeden drobny a
drugi gruboziarnisty, cały czas mamrocząc coś w obcym języku.
Następnie, z niesłychanym oddaniem, zwinęła gazę i zawiązała ją, na
każdym końcu i po środku, jaskrawozielonym sznurkiem, wcześniej
zmierzonym i pociętym na jednakowe długości.
Snake wiedział dość by milczeć gdy odbywał się rytuał. Ale teraz gdy już
się skończył, spytał, wskazując na zwiniętą paczuszkę.
- A tak w ogóle, jak wy to nazywacie?
Cecelia Mbwato spojrzała na niego swoimi oczami jaszczurki. Po chwili
powiedziała.
- Po angielsku, nazwalibyście to, chyba, fetyszem.
Snake zmarszczył czoło.
- Nie jest to coś perwersyjnego związanego z seksem? Jak podniecanie się
kobiecymi stopami, czy coś?
- Nie wiem nic z tych obrzydliwych i perwersyjnych seksualnych praktyk
waszych ludzi. - powiedziała sztywno. - I nie chcę wiedzieć. Ten fetysz
jest najpotężniejszym magicznym talizmanem, tak jak dwa poprzednie,
które już ukończyłam.
Snake kiwnął głową z szacunkiem. Wiedział o magii i co ona może zrobić.
Był wystarczająco mądry by się jej bać.
- Tak, cóż. - powiedział. - Jak dużo ich jeszcze musisz zrobić?
- Jeszcze dwa. Tylko dwa, wtedy wszystkie zostaną dostarczone osobie,
która się przesłała. Wtedy otrzymam wynagrodzenie, a nasz wspólny czas
się skończy.
- Cholera. - powiedział Snake beznamiętnie, - Jaka szkoda.
Rozdział 12
Budynek Kingsbury zajmował jeden róg niemodnej dzielnicy dwie
przecznice od ulicy Boylston, najbliższe głównego traktu jaki istniał w
Bostonie. Dziesięciopiętrowa struktura została wybudowana w czasach
rządów Trumana, a wygląd: krusząca się czerwona cegła, skrzypiące
drewniane deski, i wyblakłe ściany, i sufity wydzielały chmury kurzu, i
farby za każdym razem gdy przejeżdżał jakiś autobus albo ciężki
samochód. Ludzie, nadal robiący interesy w tym rejonie, żartowali, że
Komisja Ochrony Zabytków rozważa uznanie Kingsbury za historyczne
miejsce, do czasu gdy ustalono, że nic historycznie ważnego się tam nie
zdarzyło - nigdy.
Jedynym ustępstwem nowoczesności w tym budynku była instalacja wind.
To była jedna z nich, zatrzymująca się na dziewiątym piętrze, która
wypluła Quinceya Morrisa, Libby Chastain, dwie kobiety ubrane jak
sekretarki i małego mężczyznę z tłustymi włosami, który wyglądał jak
obsługa procesu sądowego.
Morris i Chastain dotarli do drzwi z numerem 936, które opisane zostały
"C. Prendergast i synowie. Genealogia". W środku, zostali powitani przez
zuchwałą dwudziestoparoletnią kobietę, siedzącą za antykowym dębowym
biurkiem. Używała jubilerskiej lupy do badania wyblakłych stron starej
księgi.
- Witam, proszę wejść. - powiedziała. - Usiądźcie, jeśli znajdziecie jakieś
krzesła w tym bałaganie.
Morris spojrzał na młodą kobietę, miała krótkie kasztanowe włosy i twarz,
która była bardziej interesująca niż piękna. Duże szkła jej lotniczych
okularów nie skrywały inteligentnych niebieskich oczu czy piegów
rozsypanych po nosie i wysokich kościach policzkowych.
- Przyszliśmy zobaczyć się z Sidney Prendergast. - powiedział. -Jesteśmy
umówieni.
- To znaczy, że wy jesteście Morris i Chastain, prawda? - nie czekając na
odpowiedź, odwróciła się do Libby i powiedziała. - Po prostu postaw te
rzeczy na podłogę.
Morris zobaczył, że Libby przesuwała stertę czterech czy pięciu książek z
pobliskiego krzesła.
- Masz rację. - powiedział do młodej kobiety. - Jestem Quincey Morris a to
Libby Chastain.
- Miło was poznać. Jestem Sidney Prendergast. - Wstała i wyciągnęła rękę
do Morrisa. Po chwili wahania, wziął ją. Gdy potrząsali rękoma, zauważył,
że kobieta nosiła wyblakłą koszulkę z Harvardu i niebieskie dżinsy. Gdy
Libby podeszła się przywitać, Morris przesunął karton pełen akt z krzesła
na podłogę.
Gdy już wszyscy siedzieli, Sidney Prendergast zamknęła księgę i
powiedziała:
- Cóż, zacznijmy od FAQ.
Nastała chwila ciszy zanim Libby powiedziała.
- Masz na myśli 'często zadawane pytania'?
- Trafiłaś. - powiedziała Sidney Prendergast, kiwając głową. - Nowi klienci
zwykle mają te same pytania. Takie jak: 'Czy Sydney nie jest męskim
imieniem?' Odpowiedź: Tak, zazwyczaj, poza ludźmi starych pieniędzy
WASPu, którą była moja matka zanim dziadek spłukał jej spadek.
- Widzę, że już to przerabiałaś. - powiedział Morris z nikłym uśmiechem.
- Oh, pewnie. Nie przeszkadza mi to, naprawdę. Zobaczmy, co jeszcze?
Jest 'Dlaczego na drzwiach pisze C. Prendergast i synowie?' Dlatego, że
tatko, Charles Prensergast, był zarówno optymistyczny jak i uparty. Moi
bracia nigdy nie zainteresowali się genealogią - jeden jest policjantem w
Fall River, drugi jest nauczycielem w liceum - ale tatko był zbyt dumny na
zmianę nazwy. - Jej wargi wygięły się w uśmiechu. - Poza tym, zwykle
mówił, że jestem jego ulubionym synem.
- Zwykle mówił? - spytała Libby. - Czas przeszły?
- Niestety. Tatko zmarł prawie trzy lata temu. Pracowałam dla niego
dorywczo od wielu lat, więc zostawił mi interes. - przesadnie wzruszyła
ramionami. - Płaci rachunki gdy kończę doktorat. Później, zobaczymy.
- Gdzie robisz doktorat? - spytał Morris.
Pokazała na front koszulki, przytrzymując ją chwilę.
- Koszulka mówi prawdziwą historię. - oświadczyła z kolejnym
uśmiechem. - Veritas, kochani, veritas. - już bez uśmiechu, kontynuowała -
Biorąc pod uwagę wysokość czesnego na Harvardzie, mam nadzieję
ludzie, że macie jakąś miłą, skomplikowaną genealogiczną sprawę, która
pozwoli mi przedstawić wam ładny, pokaźny rachunek. Więc, o co chodzi?
Morris powiedział:
- Jesteśmy zainteresowani odnalezieniem kobiety, która jest potomkiem
kogoś straconego w czasach procesów czarownic w Salem.
Sidney Prendergast przyglądała się im przez chwilę, zanim powiedziała.
- Wiecie, liczę za godzinę, za każdą minutę w górę. - Dobry humor zniknął
z jej głosu. - Więc jeśli to jest jakiś żart, skończy się na wydaniu przez was
sporej ilości pieniędzy.
- Nie, jesteśmy całkowicie poważni. - powiedziała Libby. - I jesteśmy
gotowi zapłacić za twój czas, nie ważne ile go poświęcisz.
Młoda kobieta patrzyła na Libby przez długi czas zanim kiwnęła głową.
Następnie otwarła szufladę biurka, wyciągnęła podkładkę i złapała ołówek
z blatu.
- Więc, chcecie zlokalizować kogoś kto teraz żyje, kogoś kto ma przodka
zmarłego podczas okropnych wydarzeń w Salem, w latach 1690tych
Morris i Chastain kiwnęli głowami.
Sidney Prendergast pisała szybko na podkładce. Bez patrzenia w górę,
powiedziała
- Wiecie, dowiedzieli się co to spowodowało.
- Spowodowało co? - spytał Morris.
- Napady i inne dziwne zachowania niektórych obywateli oskarżonych o
czary. - spojrzała w górę znad podkładki. - Sporysz zbóż.
- Nie mów. - powiedziała uprzejmie Libby.
- Tak, czytałam o tym na zajęciach z Amerykańskiej Mitologii.
Najwyraźniej, sporysz jest jakiegoś rodzaju grzybu, który skaża zboże na
polu - pszenica, żyto, chyba każdego rodzaju. Nie jest widoczny dla oka, a
gorąco gotowania nie zawsze wszystko zabija.
- Więc, co ten przebiegły grzyb robi? - spytała Libby.
- Niszczy ośrodkowy układ nerwowy. Ludzie, którzy zjedli chleb, czy
ciasto, czy cokolwiek, mogą cierpieć na niekontrolowane drżenie kończyn,
paraliż, majaki, różnego rodzaju dziwne zachowania.
Morris przytaknął.
- Widziałem rezultaty zatrucia sporyszem na Bliskim Wschodzie. Nie jest
to ładne.
- Nie, chyba nie. Więc niektóre pola w pobliżu Salem były zarażone
sporyszem i to ziarno zostało zebrane, upieczone i zjedzone. Rezultat:
Wielu ludzi zaczęło zachowywać się bardzo dziwnie, a władze
zdecydowały, że są albo ofiarami czarów, albo samymi czarownicami.
Wtedy zaczęli aresztować ludzi i wieszać ich.
- Jestem ciekaw jednego. - powiedział Quincey Morris. - Jak, osoba
występująca z tą teorią, faktycznie założyła, po trzystu iluś tam latach, że
sporysz był w zbożu zjadanym przez ludzi z Salem?
- Cóż, nie mogli tego udowodnić, po tak długim czasie - powiedziała. - Ale
to jest zrozumiałe. Mam na myśli, coś wywołało tą histerię.
- W takim razie, nie były to prawdziwe czarownice. - powiedziała Libby,
jej twarz, jak również głos, niczego nie wyrażały.
- Nie, raczej nie. - powiedziała Sidney Prendergast z niewielkim
uśmiechem. - Przykro mi, jeśli to was rozczarowuje.
- Myślę, że będziemy mniej rozczarowani, jeśli znajdziesz nam osobę,
którą się interesujemy.
- Zdajecie sobie sprawę, że zwykle idzie się w drugą stronę, prawda? -
powiedziała Sydney Prendergast.
- Co masz na myśli? - spytał Morris.
- Zwykle, moi klienci chcą bym zaczęła od teraźniejszości - to znaczy, od
nich - i pracowała do tyłu. Czasem chcą dobrej kopii drzewa
genealogicznego na jakieś spotkania. Innym razem, starają się zgłosić
roszczenia do jakiegoś funduszu powierniczego, które zostało rozdane
'wszystkim żyjącym krewnym zmarłej Mary Jones' albo kogoś. I, dosyć
często, klienci chcą bym ustaliła czy pochodzą od jakiejś znaczącej, nawet
królewskiej, rodziny. nie umiem stwierdzić ile zleceń miał tatko gdy
Księżna Di jeszcze żyła.
- Obawiam się, że tym razem nie będzie żadnych funduszy. - powiedziała
Libby, wzruszając ramionami.
- A ja już wiem, że jestem potomkiem bękarta brytyjskiej królewskiej
rodziny, więc na to nie musimy tracić czasu. - powiedział Morris z lekkim
uśmiechem.
Sidney Prendergast potrząsnęła głową z udawaną dezaprobatą. - Cóż,
zobaczmy z czym mamy pracować. - Dodała do podkładki czystą kartkę. -
Jak się nazywa osoba stracona w Salem?
- Carter. - powiedziała Libby. - Sarah Carter.
- A rzekoma zbrodnia?
- Czary.
* * * *
W domu mile dalej, w pokoju, do którego nikt by nie podejrzewał, że
Christine Abernathy kiedykolwiek wejdzie, właśnie miał rozpocząć się
rytuał. Pomimo że zastosowane przedmioty były nowoczesne, sam rytuał
był bardzo, bardzo stary.
Wśród wirującego dymu czterech lasek kadzideł, podniosła kawałek 60
centymetrowego drutu, takiego używanego w wielu elektrycznych
systemach. Trzymała drut 6 cali nad płomieniem grubej, czarnej świecy.
- Fiagra. - recytowała. - Fiagra, fiagra, fiagra. - pomimo że drut nie wszedł
w bezpośredni kontakt ze świecą, zaczął się tlić, następnie zajął się
ogniem. Upuszczając palący się drut na zimną kamienną podłogę,
Christine odwróciła się do następnego obiektu - czujnik dymu, używanego
w wielu domach i komercyjnych budynkach. Przesunęła czterokrotnie
rękoma nad urządzeniem, za każdym razem wymawiając "Dormire".
Skandowała.
- Dormire, dormire, dormire.
Na podłodze, kawałek elektrycznego drutu nadal się palił, zapach jego
izolacji dodał mocną chemiczną nutę do zapachu kadzideł.
Na pobliskim stole, czujnik dymu, z nienaruszonymi bateriami, nadal
milczał.
* * * *
- Mogę sprawdzić dokładną datę śmierci Sarah Carter, jeśli potrzeba.
Przetrwało wiele dokumentów z czasu procesów czarownic. - Sidney
Prendergast pisała przez kilka chwil, następni spojrzała w górę. - No więc,
potomkowie Sarah?
- Jedna córka. - odpowiedział Morris. - Imię Rebecca. Jeśli jest jakieś
drugie imię, nie znamy go.
- Okay, to raczej nie ma znaczenia. Ludzie nie zawsze mają drugie imię w
dzisiejszych czasach. - napisała coś jeszcze. - Data urodzenia Rebecci?
- Również nie znana. - powiedział. - Wierzymy, że miała około siedem lat
gdy jej matka zmarła, więc...
Sidney Prendergast ponownie spojrzała w górę.
- Mówicie, około siedmiu. - pogarda dla nieprecyzyjności była wyraźna w
jej głosie. - Noo dobrze, co się stało z małą dziewczynką po śmierci
matki?
- Została zabrana przez krewnych z Bostonu. - powiedziała Libby.
- Ich nazwiska?
Libby potrząsnęła głową.
- Nie mamy pojęcia.
Sidney Prendergast zamrugała kilka razy.
- Cóż, czy to była rodzina ze strony matki, czy ojca?
- Obawiam się, że ta sama odpowiedź. - powiedziała Libby.
- Czy oni formalnie adoptowali Rebeccę, czy tylko pozwolili jej mieszkać
z nimi?
Quincey Morris i Libby Chastain milczeli.
Sidney Prendergast postukała ołówkiem o biurko kilka razy.
- Cóż, w takim razie, jakie jeszcze informacje manie o linii rodzinnej?
Po kolejnej krótkiej chwili ciszy, Morris odpowiedział.
- Obawiam się, że nic więcej.
- Nic?
- To są wszystkie fakty jakie znamy. - powiedział Morris. - Mieliśmy
nadzieję, że ty będziesz mogła wypełnić luki. Dlatego chcemy cię
zatrudnić.
- By znaleźć kogoś żywego, mając nic poza... - uderzyła lekko dłonią o
podkładkę - tym?
Morris pokiwał głową z zakłopotaniem.
- Do diabła, skąd macie pewność, że ta linia rodziny nie wymarła gdzieś
po drodze? To się często zdarza, zwłaszcza z rodzinami tak starymi. Skąd
wiecie, że istnieje jakiś żywy potomek?
- Wiemy. - powiedział Morris. - Nie mam prawa powiedzieć skąd, ale
wiemy.
- Aw, Jezu... - Sidney Prendergast rzuciła ołówek na biurko i odchyliła się
na krześle. - Cóż, na szczęście dla was, mój staruszek wychował mnie na
etyczną osobę. Więc, zamiast spędzać sześciu miesięcy na udawaniu pracy
nad tym kawałkiem gówna, a następnie wysłaniu wam rachunku na 10 cz
12 stów, powiem wam od razu: to jest niewykonalne. Nie z tymi
ograniczonymi...
- Przepraszam.... - powiedziała nagle Libby Chastain. - odwracając się do
niej, Morris zobaczył, że Libby rozgląda się po pokoju, następnie spojrzała
na drzwi, przez które weszli. - Przepraszam, że przerywam - kontynuowała
Libby, a było coś w jej głosie, co natychmiastowo postawiło Morrisa w
stan gotowości. - Ale tak się zastanawiałam, czy wy też czujecie dym?
Rozdział 13
- Poczekajcie tutaj. - powiedział Morris. Otworzył drzwi na korytarz i
wyszedł na podest. Kilka chwil później wrócił. - Schody są już wypełnione
dymem. - powiedział krótko. - Nigdy nie dotrzemy na dół - albo się
usmażymy albo udusimy.
Ludzie z innych biur byli teraz na korytarzu, wołali do siebie i biegali w
różne strony. Smużki dymu wirowały wokoło jak złe duchy.
Libby odwróciła się do Sidney Prendergast.
- Czy są jakieś inne schody na tym piętrze?
- Nie, ale kogo to obchodzi? - powiedziała Sidney gorączkowo. - Weźmy
pieprzoną windę!
- Zły pomysł - powiedziała jej Libby. - Przyciski przypodłogowe mają
czujnik ciepła. Winda pojedzie prosto w ogień.
- Jezu, co robimy? - głos Sidney Prendergast zbliżał się do histerii.
Libby położyła uspokajającą dłoń na jej ramieniu, następnie powiedziała
do Morrisa.
- Straż pożarna powinna przybyć niedługo. Myślisz, że tyle wytrzymamy?
Morris potrząsnął głową z powątpiewaniem.
- Ogień jest jakieś piętro czy dwa pod nami. W każdym razie, słyszysz
jakiś alarm przeciwpożarowy, czujniki dymu, cokolwiek?
Libby słuchała przez chwilę.
- Nie, nie słyszę. - powiedziała i spojrzała na Morrisa. - To prawie tak
jakby ktoś chciał nas tu uwięzić, prawda?
- Potomek Sarah Carter gra na całego. - powiedział ponuro Morris. - Czy
umiałabyś jakoś zgasić ogień?
Libby potrząsnęła głową.
- Nie gdy teraz się rozprzestrzeniło. Potrzebowałabym sprzętu, którego ze
sobą nie mam, i dużo czasu na przygotowanie.
- O czym wy biadolicie? - Powiedziała gniewnie Sidney. - Musimy się stąd
wydostać!
Libby umieściła rękę na karku kobiety i wymamrotała kilka słów, których
Morris nie słyszał. Po kilku sekundach, jakaś część paniki Sidney
Prendergast zniknęła.
- Ona ma rację, Quincey. - powiedziała Libby.
Morris przytaknął, jego oczy zwęziły się.
- Cóż, nie możemy tu zostać i nie możemy zejść na dół. Wszystko co
pozostaje to góra.
Odwrócił się do Sidney Prendergast.
- Ile jest pięter pomiędzy nami a dachem?
Sidney pomyślała szybko.
- Trzy. Trzy piętra nad tym.
- Jest wejście na dach, prawda?
- J-Ja nie wiem, ja nigdy...
Morris odwrócił się do Libby.
- Musi być jakiś sposób na dotarcie na dach, tak by mogli naprawić
przecieki i tak dalej. Jeśli drzwi będą zamknięte, myślisz, że mogłabyś je
otworzyć?
- Prawdopodobnie, - powiedziała Libby. - Ale powiedzmy, że dotrzemy na
dach. Co nam to daje?
- Czas.
* * * *
Oczy łzawiły gdy we troje wyszli na płaski dach budynku Kingsbury.
Wszyscy kaszleli i dyszeli, mimo że użyli odzieży by nakryć usta i nos gdy
wspinali się po schodach.
Świeże powietrze ułatwiło im oddychanie w ciągu kilku minut. Sidney
Prendergast upadła twarzą w dół na chropowatą powierzchnię dachu i
leżała tam, ciężko oddychając.
Quincey Morris włożył swoją marynarkę i spojrzał poza brzeg dachu,
którą zabezpieczał cztero stopowy (120 cm) mur. Patrzył w dół gdy Libby
Chastain do niego dołączyła chwilę później.
- Szukasz schodów przeciwpożarowych? - spytała.
- Nie, wozów strażackich. Albo samochodów policyjnych. Albo
czegokolwiek co pokazałoby, że miasto wie o pożarze.
- I...?
- Żadnej pieprzonej rzeczy. I żadne syreny nie zmierzają w tę stronę.
Libby spojrzała na siebie, później pokiwała ponuro.
- Jest dokładna, kimkolwiek jest. Również potężna.
- Na tyle potężna, że miasto nie zauważa płonącego budynku?
- Nie, nie nieskończenie, ale nie sposób stwierdzić jak długo...
- Hej!
Oboje odwrócili się w stronę Sidney Prendergast, która podniosła się na
kolana, dłonie przyciskała płasko na dach. Panika ponownie wróciła do jej
głosu, gdy mówiła:
- Robi się gorąco!
Libby zrzuciła jeden sandał i położyła nagą stopę na powierzchnię dachu.
- Ma rację. Rozprzestrzenia się szybciej niż myślałam.
- Stare, suche drewno. - powiedział Morris z roztargnieniem. - Pali się jak
podpałka. - patrzył na przylegający budynek, który miał taką samą
wysokość jak Kingsbury. Miał taki sam otwarty, płaski dach.
Był przynajmniej trzydzieści stóp (9 m) dalej.
Libby podążyła za jego wzrokiem i zrozumiała natychmiast.
- Za daleko na skok. - powiedziała w zamyśleniu. - Nawet w rozbiegu, mur
zabił by twój rozmach.
- Tak, właśnie tak myślałem. - przyglądał się teraz dachowi, szukając lin,
rupieci, czegokolwiek co pomogłoby połączyć brzegi obu budynków. Nic
nie było.
Były już widoczne pierwsze smugi dymu przedostające się przez pęknięcia
na powierzchni dachu. Morris spojrzał teraz na drugi budynek jak tonący
na daleki brzeg.
- Ogień to ciężki sposób na umieranie. - powiedział cicho. Ponownie
spojrzał na brzeg dachu, na beton i makadam leżący dwanaście pięter
niżej. - Cóż, przynajmniej nie jest to jedyny sposób wyjścia. - widział
zdjęcia ludzi skaczących z World Trade Center 9/11, wolących spaść niż
spalić się żywcem. Cóż, są gorsze rzeczy niż defenestracja*. Wiele rzeczy.
*akt wyrzucenia kogoś lub czegoś przez okno.
Odwrócił się do Libby, która uważnie wpatrywała się w budynek obok,
zębami przygryzała dolną wargę.
- Co? - spytał w napięciu.
Zaczęła przeszukiwać kieszenie jasnej kurtki, którą nosiła.
- Grawitacja to prawo. - powiedziała. - Ale prawa są po to żeby je łamać.
Morris ostro odetchnął.
- Chcesz powiedzieć, że możesz użyć czarów do latania?
Libby wyciągała małe butelki i pakieciki z kieszeń.
- Mówię, że wszyscy możemy. Może. - ponownie spojrzała na drugi
budynek. - Nas troje to duży ciężar do udźwignięcia, a nie ma czasu na
odpowiednie rzucenie zaklęcia. Ale-może.
Libby zrzuciła kurtkę na dach, klękła na niej i zaczęła przygotowania.
Kilka kroków dalej, Sidney Prendergast zwinęła się w kłębek i szlochała.
Teraz dym przedostawał się bardziej stanowczo, a Morris pomyślał, że
słyszy trzeszczenie płomieni pod nimi.
- Słuchaj, - powiedział Morris do Libby, - Gdybyś tylko ty miała polecieć,
byłabyś pewna, że możesz to zrobić?
- Dość pewna, tak. - Libby używała mieszaniny proszków do zrobienia
małego kółka.
- Więc zrób to. - powiedział cierpko. - Lepiej żeby jeden zrobił to na
pewno niż nas troje roztrzaskanych na chodniku. Zrób pewną rzecz, Libby.
Libby Chastain nadal kreśliła tajemniczy wzór w kole.
- Nie mów mi teraz o tym Horacjusz-przy-moście. Pieprz to i pieprz się,
Quincey Morris. Albo wszyscy przeżyjemy razem, albo żadne z nas. -
spojrzała na niego, jej oczy były dzikie. - Teraz zamknij się i pozwól mi
pracować!
Cztery i pół minuty później, wszyscy troje stali w rzędzie na, otaczającym
dach, murze. Libby wysłała histeryzującą Sidney Prendergast w lekki
trans, a młoda kobieta zrobi teraz wszystko co jej powie. Stała pomiędzy
Libby i Quinceyem Morrisem, trzymali się z ręce jak aktorzy tuż przed
opadnięciem kurtyny. Za nimi, widać już było płomienie pomiędzy
gontami.
- Biorąc pod uwagę, że zaklęcie się udało - powiedziała Libby. - I nie
mamy tak dużo do przejścia. Wydaje mi się, że nic nam nie będzie.
- To wspaniale, - powiedział Morris krótko. Bardzo się starał nie patrzeć w
dół.
- To ważne byśmy trzymali się za ręce. - powiedziała Libby. - Zaklęcie jest
zaadresowane do nas jako jednostki, nie trzy pojedyncze. Zrozumiano,
Sidney? Trzymaj się nas obu i nie puszczaj.
- Tak, okay. - powiedziała Sidney Prendergast ospale.
- Wypowiem słowo mocy trzy razy. Przy trzecim razie, Ruszymy się.
Musimy to zrobić razem, w porządku?
- W porządku. - odpowiedział Morris. Miał tak zaciśnięte gardło, że słowa
z ledwością wyszły.
- Levate! - powiedziała głośno Libby.
Morris zacisnął zwieracz mocniej, obawiał się, że może się posikać.
- Levate!
Morris zastanawiał się czy swoim chwytem nie połamie jakiejś małej kości
w lewej ręce Sidney Prendergast.
Libby Chastain, biała wiedźma nadzwyczajna, wzięła głęboki wdech i
zawołała po raz ostatni:
- LEVATE!
Wtedy cała trójka wkroczyła w nicość.
* * * *
Na Ulicy Boyston, ich taksówka zjechała by zrobić miejsce straży
pożarnej kierującej się w przeciwnym kierunku.
- Długi dzień a przeklęty dolar krótki*. - wymamrotał Morris.
*oznacza to samo co "za mało i za późno"
- Nie całkiem cały dzień. - powiedziała zza niego Libby Chastain. - Tylko
się tak wydaje.
Sidney Prendergast użyła chusteczki by wytrzeć sadzę z twarzy.
- Nie wiem co o was myśleć, ludzie, po tym co tam zrobiliście. Chyba
naprawdę straciłam głowę zanim zemdlałam.
- Byłaś przestraszona. - powiedziała Libby. Prawdziwie uzasadniona
reakcja, przy tych okolicznościach.
- Ja nadal nie pamiętam dokładnie jak wydostaliśmy się stamtąd. -
powiedziała Sidney. - Wszystko jest...mgliste. Jak zły sen.
Libby położyła rękę na tyle głowy Sidney.
- Jesteś w szoku, czasem się to zdarza. Nie byłabym zaskoczona gdybyś
zapomniała wszystko co zdarzyło się po rozprzestrzenieniu ognia.
Czułabyś się lepiej gdybyś to wszystko zapomniała.
- Pamiętam tylko, że mówiłaś w kółko jakieś słowa. Levate? Co to jest?
- To coś co mówię w stresie. Jak mantra, pomaga mi się uspokoić.
- Wiecie, pracując w genealogi, musiałam nauczyć się łaciny. Czy tym jest
twoja mantra? Czy to nie oznacza 'wznieśmy się'?
- To prawda. - powiedziała Libby. Zaczęła delikatnie pocierać tył głowy
Sidney. - Ale, prawdopodobnie, o tym też zapomnisz. Nie martw się,
wszystko jest w porządku.
- I latanie. - nagle powiedziała Sidney. - to było jakbyśmy latali, wszyscy
troje.
- Ludzie nie umią latać, Sidney. - powiedziała jej Libby. - Wiesz o tym. -
ręka nadal pocierała głowę. - To był tylko sen. Najlepiej jeśli wyrzucisz to
z głowy.
- Cóż, mogę przynajmniej postawić wam kolację dziś wieczorem, po tym
całym myciu się?
- Chcielibyśmy, Sidney, ale Quincey i ja mamy samolot do złapania.
- Oh? Dokąd?
- San Francisco - powiedział Quincey Morris.
* * * *
Umieścili Van Dreenana w Holiday Inn, co jemu odpowiadało. Jego pokój
był czysty i stosunkowo cichy, a czułby się nieswojo w jednym z tych
amerykańskich pałacy, których reklamy widział w ilustrowanych
magazynach.
Van Dreenan starał się wieść spokojne i prywatne życie, możliwe że w
rekompensacie dla nieładu i chaosu jego pracy. Był sam od czasu rozkładu
jego małżeństwa i, jak wielu samotnych mężczyzn w średnim wieku,
szukał wygody w strukturze i regularności.
jego rutyna była taka sama, nie ważne gdzie się znajdował albo co robił.
Po rozebraniu się do bielizny, udał się do łazienki by oddać mocz, umyć
ręce, wyszczotkować zęby i napić się wody.
Następnie usiadł na łóżku i zmówił po cichu modlitwę. Nie modlił się za
siebie, ale raczej za dusze innych.
W końcu, Van Dreenan zrobił to co robił każdego wieczora od czasu
najgorszego dnia jego życia. Z dużej koperty wyciągnął wycinki z gazet,
które tak często wyciągał, że groziły rozpadnięciem się przy zgięciach.
Van Dreenan przypuszczał, że będzie musiał skleić je taśmą gdy tak się
stanie. Myśl o zwykłym przerwaniu tej wieczornej czynności nigdy nie
przyszła mu na myśl.
Ponownie przeczytał wycinki, mimo że ich zawartość wyryła się już w
jego duszy.
Pierwszy zatytułowany był "MIEJSCOWA DZIEWCZYNKA
ZAGINĘŁA', dalej mówiło 'Pretoriańska policja prowadzi dochodzenie w
sprawie zaginięcia miejscowej dziewczynki z placu zabaw, koło jej domu.
Katerina Van Dreenan, 9 lat, ostatnio widziana przez przyjaciółkę...'
Drugi nagłówek mówił 'TRWAJĄ POSZUKIWANIA MIEJSCOWEJ
DZIEWCZYNKI'
'Władze zwiększyły wysiłki by ustalić miejsce pobytu córki dowodzącego
południowoafrykańskiej policji. Katerina Van Dreenan, 9 lat, zaginiona od
wtorku, zniknęła z placu zabaw przy jej domu. Według rzecznika policji
Pietera Jowett, sprawa jeszcze nie jest traktowana jako porwanie, skoro
nie zostało postawione żadne żądanie okupu. Jednakże, podkreślał, że
zostały pojęte wszelkie....'
'ZOSTAŁO ODNALEZIONE CIAŁO ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI'
mówił ostatni artykuł. Dalej było 'Zwłoki Kateriny Van Dreenan, 9 lat,
zostały dzisiaj odnalezione przez parę turystów koło brzegu jeziora
Centaurion poza miastem Pretoria. Dziewczynka, córka
południowoafrykańskiego policjanta, Gartha Van Dreenana i jego żony
Judith, była celem intensywnych poszukiwań od zgłoszenia jej zaginięcia
we wtorek. Władze odmawiają komentarzy i nie potwierdzają raportów o
tym, że dziewczynka była ofiarą 'zabójstwa muti', skoro kilka organów
zdaje się brakować w jej ciele. Rzecznik policji mówi tylko, że prowadzone
jest intensywne dochodzenie, a aresztowania są oczekiwane...'
Kolejny raz sztylet przebił jego serce, Van Dreenan schował wycinki do
koperty, położył się do łóżka i wyłączył światła. Po jakimś czasie,
wyczerpanie przezwyciężyło żal, miłosiernie pozwalając mu zasnąć.
Spał jakieś czterdzieści minut gdy zadzwonił telefon. Odebrał po drugim
sygnale, bez gmerania czy dezorientacji - wiele już razy w swojej karierze
został obudzony dzwonkiem telefonu,żadna wiadomość nie była dobra.
- Ja. Van Dreenan.
Głos w uchu należał do Fentona, który nie tracił czasu na uprzejme
wstępy.
- Mamy kolejne. - powiedział.
Rozdział 14
Tylko garstka ludzi z terenowego biura FBI pracowało o tej godzinie, a
kilku spojrzało w górę znad biurek i wpatrywało się w Van Dreenana gdy
szybko przemaszerował obok nich zmierzając do wychwalanej dziupli
Fentona.
Kilka sekund później, Van Dreenan pochylał się nad ramieniem Fentona,
pytając:
- Co wiemy do tej pory?
- Są w ruchu. - powiedział mu Fenton - New Jersey, tym razem. Ciało
zostało odnalezione tego popołudnia, na obszarze leśnym w Glassboro. -
zdjęcia z miejsca zbrodni nadal przychodziły on-line, a Fenton ściągał je
na napęd USB, który podłączył do laptopa.
- Blisko wody? - spytał Van Dreenan.
- Tak, wygląda na to, że jest mały strumień biegnie pięćdziesiąt stóp (15,5
m) dalej.
- Ofiara - chłopiec czy dziewczynka?
- Dziewczynka. - powiedział Fenton, bardziej wyczuł niż zobaczył jak Van
Dreenan zesztywniał na chwilę. Wtedy ten duży Południowo Afrykanin
wyprostował się, podszedł do drugiego krzesła w pokoju i usiadł ciężko.
Van Dreenan przebiegł palcami po swoich gęstych włosach kilka razy,
zanim powiedział
- Wiemy jakie organy zostały zabrane?
- Jeszcze nie. Lokalne biuro koronera przyśpieszy sekcję, ale i tak potrwa
to do jutra. Cokolwiek to znaczy, jeden z pierwszych policjantów na
miejscu powiedział, prywatnie, że chyba odcięto biednemu dziecku wargi
sromowe. To...
- Zewnętrzne wargi pochwy, tak wiem. - powiedział Van Dreenan. Jego
głos był bezbarwny.
- A męskim ofiarom, poza organami, brakowało ich penisów. - powiedział
Fenton zapobiegliwie. Następnie potrząsnął głową. - Jak takie coś może
dodać mocy jakiejś pieprzonej wiedźmie? Jezu, przecież te dzieci nie żyły
wystarczająco długo by być aktywne płciowo.
- O to, tak naprawdę, chodzi, Agencie Fenton. Organy, nigdy nie użyte dla
seksualnych celów, są czyste, bez skazy. Nie straciły swojej mocy
mechanizmu tworzenia. - Van Dreenan wzruszył ramionami. - Albo tak
wierzą niektórzy afrykańscy czarnoksiężnicy. Różniący się plemieniem
czy religią. To jest również pojęcie szczęścia.
- Możesz powtórzyć? Szczęścia?
Van Dreenan przytaknął.
- Niektóre wierzenia plemienne twierdzą, że każdy z nas rodzi się z pewną
szczyptą szczęścia przydzieloną przez Boga. Jest to tak jakby pewna
kwota pieniężna, redukowana przez wydatki. Jeśli człowiek ma dużo
szczęścia gdy jest młody, jego powodzenie może się wyczerpać gdy
dojdzie do średniego wieku.
- Tak, więc? Co to ma wspólnego z zabijaniem dzieci?
- Dzieci, z definicji, nie żyją wystarczająco długo by zużyć swój zapas
szczęścia. Większość z tego jest nadal obecna. A niektórzy czarownicy
twierdzą, że mogą uchwycić to szczęście i przenieść je na inną osobę przez
usunięcie niektórych organów z dziecięcego ciała i połączenia ich z
religijnym totemem czy fetyszem.
- Chore sukinsyny. - Fenton odchylił się na krzesło. - Tak, wiem, wiem.
Mam magistra z psychologii ze Stanford, a z Naukami Behawioralnymi
przez trzy lata, i nie powinienem myśleć w ten sposób o czyichś
zboczonych zachowaniach, ale, pieprzyć to, oni są chorymi sukinsynami.
- Bardziej już nie mógłbym się zgodzić. - powiedział van Dreenan. - Nie
przypuszczam, żeby któryś ze sprawców był na tyle taktowy, że zostawił
portfel, albo może wizytówkę czy przynajmniej odciski palców.
- Mało, pierdolenie, prawdopodobne. Mamy kilka wyraźnych odcisków
stóp tym razem, ale to pomoże tylko wtedy gdy będziemy mieli
podejrzanych. Chociaż, jest kilka ciekawych rzeczy w tych śladach.
Van Dreenan uprzejmie podniósł brwi.
- Naprawdę?
- Po pierwsze, stopy były nagie.
- To jest częste w większości takich rytuałów w Afryce. Wygląda na to że
ktoś odrobił pracę domową. Albo...
Fenton spojrzał na niego ostro.
- Albo co?
Van Dreenan nieznacznie potrząsnął głową.
- Raczej coś na później. Teraz, co jest drugą interesującą rzeczą w tych
odciskach?
- Cóż, facet z biura FBI, z którym rozmawiałem, nie był pewny, ponieważ
tak naprawdę nie można być, ale powiedział, że jeśli miałby postawić na to
pieniądze, byłby to pewniak.
Van Dreenan zrobił niecierpliwy gest.
- Oszczędź mi napięcia, człowieku. Czym jest ten pewniak?
- Ślady zostawiła kobieta.
* * * *
Christine Abernathy zdmuchnęła czarną świecę i zamknęła księgę czarów
z frustracją. Przeklinała głośno, zarówno nieprzyzwoicie jak i zjadliwie,
chociaż pomimo tego uważała na słowa. W tym pokoju, pewne imienia nie
powinny być wymawiane, pewne akty nie powinny być wspominane, żeby
nie zostały uznane za zaproszenie przez kogoś - albo coś.
Próbowała przez prawie dwie godziny rzucić zaklęcie przynoszące śmierć
i zniszczenie na rodzinę LaRue w Wisconsin. Nie tylko przejmowała się
wiekowym zatargiem i rodzinnym obowiązkiem (fakt, Matka dokładnie jej
to wbiła), ale Christine chciała być wiedźmą, która to skończy, raz na
zawsze. Jej przodkom udało się wymierzyć znaczne szkody potomkom
Sarah Carter w ciągu tych lat, ale zawsze ktoś zdołał uciec i kontynuować
linię krwi. Ona chciała dostarczyć śmiertelnego uderzenia, czego nikt
wcześniej nie zrobił.
Christine Abernathy zastanawiała się czy wiwaty doszłyby do Piekła w
dniu, w którym w końcu zniszczy rodzinę LaRue. Miała wystarczająco
krewnych by stworzyć całkiem spory harmider.
Wyraźnie,ta suka Chastain zainstalowała silny system odpierający i
zabezpieczający dom LaRue. Cóż, Christine, wcześniej czy później, zrobi
coś z tą wścibską Wiccipą.
I, zresztą, kolekcja Fetyszy, którą przygotowuje Afrykańska kobieta,
Mbwato, szybko będzie gotowa. Zabójstwami dzieci zaczynają
interesować się krajowe media, a na mapie można śledzić trasę Mbwato i
sługusa Christine, Snake'a, gdy zbierają, co potrzebują. Sądząc po liczbie
martwych dzieci, które pozostawiają za sobą, prawie skończyli.
Christine mogłaby, oczywiście, dostarczyć fetysze Walterowi Grobius, jak
zostało uzgodnione. Płacił jej sporo pieniędzy za nie, nie przyjąłby zbyt
dobrze oszustwa. Chociaż była czarną wiedźmą z pokaźną mocą, Christine
Abernathy nadal rozumiała wartość dyskrecji. Było tylko kilku ludzi na
świecie, który należeli do jej listy Ludzi Z Którymi Się Nie Igra. Matka
była jednym z nich. A Walter Grobius, oczywiście, kolejnym.
Ale nikt nie powiedział, że nie może użyć fetyszy do własnych zaklęć
zanim odda je klientowi. Fetysze nie zostałyby osłabione w żaden sposób
przez takie użytkowanie. A ich moc mogłaby pozwolić Christine
Abernathy przedostać się przez ochronę Libby Chastain jak gorący nóż
przez ramię dziecka.
Zastanawiała się czy LaRue'owie przeklęli by Libby Chastain w ich
ostatnich momentach, gdy zdadzą sobie sprawę, że ta biała wiedźmowa
suka ich zawiodła. Christine miała nadzieję, że tak.
* * * *
Praktycznie każda stacja benzynowa w Ameryce miała sklep spożywczy, a
Drexler's Sunoco, w wschodniej części Glassboro w New Jersey, nie było
wyjątkiem.
- Idę się odlać. - powiedział Snake Perkins, gasząc silnik Lincolna. -
Następnie zatankuję i będziemy mogli jechać na autostradę.
Cecelia Mbwato spojrzała na jasno oświetlony sklep, po drugiej stronie
pomp paliwowych.
- Jestem trochę głodna. - powiedziała do Snake'a. - Gdy opróżnisz swój
pęcherz, idź do sklepu i kup mi jakieś orzeszki arachidowe.
Snake wpatrywał się w nią.
- Jakieś co?
Cecelia mlasnęła językiem w irytacji.
- Orzeszki ziemne, tak je nazywacie. Kup mi jakieś orzeszki ziemne.
- Tak, dobra, pewnie. Chcesz zwykłe czy prażone? Małą paczkę, dużą,
puszkę czy może słoik? - Snake poszarpywał za jej łańcuch, tylko trochę.
Spojrzała na niego ze wstrętem i otwarła drzwi.
- Idź! - powiedziała z niecierpliwym gestem. - Rób swoje. Sama sobie
kupię.
Poszła dziarsko do sklepu białego człowieka, jej japonki (jedna z
nielicznych rzeczy jakie lubiła w tym kraju) klapały o asfalt. Rączka dużej
torby z materiału, zbyt dużej by nazwać ją torebką, była trzymana
kurczowo w jednej ręce.
Zabrało jej tylko kilka minut znalezienie tego co chciała, i kilku więcej by
się zdecydować, biorąc pod uwagę różnorodność i opakowania na półkach.
Tak wiele wyborów! Kto potrzebował tak wiele sposobów na kupno
zwykłych orzeszków arachidowych?
W końcu wybrała torbę plantatorskich orzeszków koktajlowych i
skierowała się na przód sklepu by za nie zapłacić. Młody mężczyzna za
ladą był jednym z tych, których w domu nazywali 'kolorowymi' -
prawdopodobnie Hindus albo Pakistańczyk. Inny człowiek stał przy kasie
przed nią, stanęła kilka kroków za nim, czekając na swoją kolej.
Wtedy człowiek przed nią sięgnął pod swoją brudną kurtkę i wyciągnął
broń.
Złapał rewolwer w dwie ręce, wycelował w twarz ekspedienta i krzyknął
- Dawaj pieniądze! Wszystkie! Pośpiesz się, skurwysynie!
Wtedy się odwrócił, potrząsając lufą jakby staną twarzą w twarz z hordą
wściekłych klientów stojących za nim, i zobaczył, że Cecelia była jedyną
osobą na miejscu. Zauważyła, że jego twarz nosiła pięć czy sześć
brzydkich strupów, które wyglądały na zainfekowane. Oczy spoglądały
szaleńczo.
Wycelował broń na pierś Cecelii
- Ty! Nie ruszaj się! Na kolana! Teraz!
Cecelia zdecydowała się nie wskazać sprzeczności jego wykrzykniętych
poleceń, klęknęła posłusznie na brudnym linoleum. Pozwoliła paczce
orzeszków opaść cicho na podłogę. Na wszelki wypadek, chciała mieć
wolne obie ręce.
Przerażony ekspedient wyciągał pieniądze z kasy trzęsącymi się rękoma.
- Wyciągnij też te duże nominały spod szuflady, dupku! Wszystkie! Ruszaj
się!
Mężczyzna odwrócił się do Ceceli.
- Co masz w torbie, paniusiu?
- Tyko moje rzeczy. - odpowiedziała spokojnie Cecelia. Miała nadzieję, że
Snake Perkins, który ma swoją broń, nie wejdzie przez te drzwi w ciągu
kolejnych kilku sekund, albo będzie tutaj prawdziwa krwawa jatka, a część
tej krwi może być jej.
- Daj mi! - powiedział człowiek. - Dalej, daj mi tą pieprzoną torbę!
- Dobrze, tylko nie rób mi krzywdy. - powiedziała. W tej torbie były
rzeczy, na których stratę nie mogła pozwolić. Nie teraz. Sfałszowała atak
kaszlu by rozproszyć złodzieja na kilka cennych sekund, gdy jedną rękę
wślizgnęła do torby. na szczęście, to czego chciała było w małej fiolce na
wierzchu.
Mężczyzna odwrócił się by jeszcze trochę nawrzeszczeć na ekspedienta, a
gdy ponownie wrócił uwagę na Cecelię, miała fiolkę ukrytą w dłoni i
paznokciem odblokowała wieczko.
- Powiedziałem, daj mi tę pieprzoną torbę, albo odstrzelę twoją pieprzoną
czarną głowę!
- Masz, weź ją, weź. - powiedziała błagającym głosem. Wyciągnęła do
niego torbę, ale zanim jego palce mogły się na niej zacisnąć, pozwoliła jej
upaść na podłogę.
Gdy pochylił się by ją podnieść, Cecelia Mbwato rozłożyła dłoń na niego,
wnętrzem do góry, palce złączone. Było tam mała szczypta drobnego,
szarego proszku.
Następnie, szybkim podmuchem oddechu, dmuchnęła proszek w jego
oczy.
Złodziej natychmiast się cofnął, odsuwając się, a Cecelia wypowiedziała
zwrot, cicho ale szybko, w języku Zulu.
Chwilę później, oczy mężczyzny zaczęły krwawić.
Krzyknął i upuścił pistolet - który, na szczęście, nie wypalił, uderzając o
podłogę. Zataczał się teraz jak piany, trzymając się za oczy, a krew
spływała pomiędzy jego palcami.
Cecelia Mbwato kiwnęła do siebie raz i podniosła torbę razem z paczką
orzeszków. Szybko podniosła się z podłogi, obeszła oszołomionego,
krzyczącego złodzieja i wymknęła się przez drzwi.
Snake Perkins właśnie wlewał benzynę do baku lincolna gdy Cecelia
pośpieszyła do auta i szarpnęła za drzwi pasażera.
- Wsiadaj! - warknęła. - Szybko!
Snake spojrzał na nią w konsternacji.
- Ale muszę zapłacić za...
- Wsiadaj i jedź! - powiedziała, jej głos trzaskał jak bat ze skóry
nosorożca.
Snake zerknął w kierunku sklepu, który właśnie opuściła, i zobaczył jak
mały facet z brązową skórą i falowanymi włosami używał kija
baseballowego do spuszczenia łomotu jakiemuś kolesiowi z rękoma przy
twarzy, i wyglądającego na poważnie pieprzniętego.
Następnie wsiadł do auta i odjechał.
Rozdział 15
Gnostyczny kościół szatana zajmował przerobioną przednią część sklepu
na skraju Tenderloin, miejsca, którego większość mieszkańców San
Francisco nazywa 'gorszą częścią miasta". Gdy on i Libby Chastain
podchodzili do starego budynku, Morris pomyślał, że może przeczytać
wyblakłe litery nad dużym frontowym oknem, wydawało się tam pisać "S.
S. Kresge & Co."
Tuż za drzwiami był niewielki hol zawierający półki pełne broszur, kilka
krzeseł i zniszczone stare biurko, które wyglądało jak ocalałe z front
liceum w latach 1960tych. Za biurkiem siedziała młoda kobieta, która
przypominała Morticię z rodziny Adamsów. Patrzyła na gości bez
zainteresowania, zaciągnęła się papierosem Marlboro i spytała znudzonym
głosem:
- Pomóc?
- Chcielibyśmy zobaczyć się z Simonem Duval. - powiedział Morris.
- Jest okropnie zajęty. Jesteście umówieni czy coś?
- Nie, ale proszę mu powiedzieć, że przyszedł Quincey Morris.
- Cóż, jak powiedziałam, jest naprawdę...
- Idź i mu powiedz, kochana. - powiedziała łagodnie Libby Chastain. -
Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Dziewczyna wpatrywała się w Libby, następnie wstała i, bez słowa,
wyszła przez najbliższe drzwi.
- Co to było? - spytał delikatnie Morris. - Magiczna kontrola umysłu?
- Tylko trochę uprzejmości. - powiedziała mu Libby. - Nie widziała jej
zbyt dużo w swoim życiu.
- Skąd o tym wiesz?
- Naprawdę, Quincey - czy myślisz, że ktoś obeznany z ludzką
życzliwością, czułby potrzebę przebywania w miejscach takich jak to?
Morticia wróciła minutę później.
- Okay, wejdźcie. - powiedziała, brzmiąc na zaskoczoną. Podążyli za nią
wzdłuż słabo oświetlonego korytarza pachnącego słabym aromatem
kadzideł, zatrzymali się przy drzwiach pomalowanych na czerwono z
czarnymi akcentami. Na gwoździu wisiał znak mówiący "Diabeł jest w
środku - każdego z nas".
Dziewczyna zapukała, przekręciła gałkę i weszła do pokoju.
- To oni, - powiedziała do kogoś w środku i odwróciła się do Morrisa i
Libby. - Wejdźcie.
Gdy przechodził przez drzwi, Morris dogodził swojej ciekawości i
odwrócił znak. Na spodzie pisało "Diabeł wyszedł - by cię dopaść!"
Dziewczyna wymknęła się, zamykając za sobą drzwi. Quincey'a Morris'a i
Libby Chastain pozostawiono wpatrujących się w poprzek lśniącego
mahoniowego stołu na Diabła - albo, przynajmniej, człowieka, który
twierdził, że jest jego przedstawicielem na ziemi.
Simon Duval przynajmniej pasował do roli. Był chudy do punktu
wychudzenia, a jego lśniące czarne oczy były głęboko osadzone w
czaszce. Kruczoczarna kozia bródka pasowała do włosów, które były
ogolone na mniszą tonsurę. Nosił czarną jedwabną koszulę z guzikami
przy kołnierzyku, wpatrywał się w swoich gości ponad długimi,
kościstymi palcami, umieszczonymi pod wąskimi, bezlitosnymi wargami.
Palce zostały cofnięte, a usta wykrzywiły się w szeroki uśmiech.
- Quincey! - powiedział Duval, co brzmiało jak prawdziwa przyjemność.
Wstał i obszedł biurko, wyciągając dłoń. - Que pieprzone pasa, hombre?
Morris, z pasującym uśmiechem, podszedł i potrząsnął jego ręką.
Duval cofnął się i powiedział:
- Dobrze wyglądasz, człowieku. Pogromianie duchów zdaje się ci służyć. -
następnie odwrócił się do Libby. - A kim jest ta urocza dama?
Gdy Morris dokonał prezentacji, Duval zaprosił gości by usiedli, wtedy
wrócił na swój fotel.
- Czy chcielibyście się czegoś napić? - spytał. - Kawa, herbata, piwo,
napój, krew dziewicy?
Odmówili grzecznie. Z idealnie nieruchomą twarzą, Morris powiedział do
Libby:
- Nie podobne do ciebie przepuścić okazję dziewiczej krwi.
Usta Libby wykrzywiły się przy kącikach gdy powiedziała.
- Próbuję ograniczać. Dostają po niej gazy.
Duval zaśmiał się.
- Wiedzę, że podróżujesz z ludźmi lepszej klasy niż zwykle, Quincey.
- A ja widzę, że nadal próbujesz zrobić kozła ze sztucznego ognia i siarki. -
powiedział Morris z uśmiechem.
- Próbuję i udaje się - najwyższej klasy. - odpowiedział Duval. -
Zdziwiłbyś się jak wielu ludzi zgadza się płacić za szansę założenia szaty z
kapturem i stać w kole, skandując Modlitwę Pańską od tyłu. Może nasikać
na krucyfiks jako bis.
- Mogę sobie wyobrazić - powiedział Morris. - Albo, raczej, nie mogę.
- Oh, do diabła, to tylko niegroźny sposób by ci głupcy poczuli się
nikczemnie. - powiedział Duval. - Albo może to bunt przeciwko ich
surowemu wychowaniu. Wielu naszych członków chodziło do Katolickiej
szkoły jako dzieci. Pewnie mają duży ubaw wyobrażając sobie co Siostra
Mary Paschal Candle by powiedziała gdyby ich teraz zobaczyła. Chociaż,
- dodał - niektórzy dołączyli dla seksu.
Morris i Libby podnieśli brwi.
Cóż, naturalnie, nie możesz wystawiać czarnej mszy bez późniejszej orgii.
- powiedział Duval. - Ludzie tego oczekują. A tak długo jak płacą za
przywileje...
Libby Chastain uśmiechnęła się.
- Tak się zastanawiałam. - powiedziała co sataniści mogą powiedzieć w
czasie orgazmu. "Oh, Boże" wydaje się niestosowne, prawda?
- Dlaczego nie zostaniecie na trochę. - zasugerował Duval z błyskiem w
oczach. - Możecie sami się przekonać.
- Może innym razem. - powiedziała uprzejmie Libby.
Morris pochylił się do przodu na krześle.
- Nie przyszliśmy dołączyć, Simon. Ale przydałaby się nam twoja pomoc.
Duval odchylił się i rozłożył ręce.
- Cokolwiek mogę, zrobię. Wiesz o tym.
Morris opisał ich problem w ochronie rodziny LaRue. Libby dopowiadała
ilekroć myślała, że potrzeba wyjaśnień.
Gdy skończyli, Morris streścił:
- Więc staramy się znaleźć czarną wiedźmę, potężną, kogoś kto wywodzi
się z długiej linii praktykantów ścieżki lewej ręki.*
*ścieżka lewej i prawej ścieżki - dwie przeciwne filozofie tradycji Wschodniej Ezoteryki, obejmuje
grupy powiązane z okultyzmem i ceremonialną magią. Lewa ręka odnosi się do czarnej magi, a
prawa do białej.
Duval pokiwał poważnie głową.
- Zdajesz sobie sprawę, jak przypuszczam, że to o czym mówisz nie ma
nic wspólnego z tym co się dzieje tutaj. Nikt w tym kościele, wliczając
mnie, nie zna jednej rzeczy o pieprzonej prawdziwej czarnej magii.
Morris przytaknął.
- Rozumiem to.
- To znaczy, ta cała operacja to tylko przynoszący pieniądze przekręt,
czym nie różni się od wielu chrześcijańskich kościołów, jeśli wiecie co
mam na myśli. No i jest ta dodatkowa korzyść którą nakrywam - często.
- Jesteś bardzo szczery. - powiedziała Libby.
- Ah, Quincey i ja, przeszliśmy razem długą drogę. Znał mnie gdy jeszcze
byłem Seymourem Lipschitz.
- Ciężko mi w to uwierzyć. - powiedziała Libby.
Duval zmarszczył brwi.
- Co? Że znamy się od tak wielu lat?
- Nie - że ktoś może nazywać się Seymour Lipschitz.
Duval ponownie się roześmiał.
- Lubię cię, Libby, naprawdę lubię. Hej, na pewno nie chcesz zostać na
orgię? Mogę obiecać dobrą zabawę, obojętnie czy lubisz facetów, czy
dziewczyny, czy obydwa.
Z enigmatycznym uśmiechem, Libby tylko potrząsnęła głową.
- Co z tobą, Quincey? - spytał Duval. - Kiedyś byłeś niezłym ogierem w
Princton, przynajmniej tak twierdziłeś.
- Pasuję, Simon, dzięki. Co naprawdę potrzebuję to namiar na tą
czarownicę, której szukam. Masz znajomości w podziemiach
okultystycznych w całym kraju. Miałem nadzieję, że mogłeś coś usłyszeć.
Duval siedział, gładząc swoją bródkę przez kilka chwil, następnie
potrząsnął głową.
- Nie, nie słyszałem nic o twojej sprawie, człowieku. Ale mogę
podzwonić, może porozmawiam z kilkoma ludźmi, którzy są bliżej tego co
chcesz niż ja.
- Będę wdzięczny, zwłaszcza jeśli zrobisz to niedługo.
Duval sprawdził zegarek.
- Skończyliśmy dzisiejszą służbę jakieś pół godziny temu, co znaczy
masowa orgia powinna trwać w najlepsze. Muszę się tam pojawić na
chwilę, ale mogę zacząć pracować nad telefonami koło północy albo
trochę po.
- Czy to nie za późno na dzwonienie do ludzi? - spytała Libby.
- Nie, niespecjalnie. - powiedział jej Duval - Większość ludzi z biznesu
mają skłonność do bycia nocnymi markami. Wiesz, przychodzi z terenem.
- odepchnął fotel na bok i wstał. - Gdzie mogę was później znaleźć?
- Jesteśmy w Sir Francis Drake - powiedział Morris. - Dzwoń o każdej
porze.
Duval odprowadził ich na zewnątrz, ale nie tą samą drogą, którą weszli.
- Mogę równie dobrze was szybko oprowadzić. - wyjaśnił. Minęli kilka
pokoi, które zidentyfikował jako kaplicę, przebieralnię, bibliotekę i nawet
kilka klas. Te ostatnie, powiedział, są używane do wykładów, sesji
wprowadzających i nawet dla programów dwunastu stopni.
- Macie tu spotkania dwunastu stopni? - spytała Libby. - Pomyślałabym, że
twój kościół chwaliłby większość tych słabości, których ten program uczy
kontrolować.
- Masz rację, tak robimy. - powiedział Duval. - Ale sponsorujemy
regularne spotkania Anonimowi Fundamentaliści, zaczęliśmy też myśleć
nad dwunastoma stopniami dla uzależnionych od seksu.
- Ty nie jesteś typem faceta przeciwnym seksualnemu uzależnieniu, Simon
- przypuszczając, że to naprawdę istnieje. - powiedział Morris.
Duval uśmiechnął się do niego.
- Oczywiście, że nie. Pomyślałem, że te spotkania to dobry sposób na
poznanie dziewczyn. Oszczędza dużo czasu, wiesz? - otwarł drzwi i
gestem zaprosił ich do środka. - Przejdźmy tędy.
Duży pokój składał się przeważnie z półek zawierających wszystko
potrzebne dla współczesnego satanizmu: szaty, kadzidła, bluźniercze
książki, filmy, DVD, seks zabawki - i dużą klatkę zawierającą pytona
tygrysiego. Wąż, który wydawał się mieć przynajmniej pięć stóp (1,5 m)
długości, spojrzał spokojnie w górę na swoich gości.
Na przedzie, Duval mówił
- To jest krótsza droga do - oh cholera.
Quincey Morris nie podążył za resztą do pokoju. Zamiast tego, stał w
drzwiach, spoglądając zwężonymi oczami na gada, który teraz kompletnie
go ignorował.
- Moja wina, przepraszam. - powiedział Duval. - Zapomniałem, że
trzymamy tu Percy'ego. Inaczej nie...
Duval krzątał się przy pułkach kilka chwil, zanim chwycił dużą czarną
szatę z wyszytymi czerwonymi symbolami. Szybko ją rozłożył i
udrapował na szklanej klatce.
Tylko wtedy gdy wąż był całkowicie zakryty, Morris wszedł do pokoju.
- Przepraszam za to. - powiedział. Zawstydzony uśmiech rozszedł się po
jego twarzy.
- Nie, całkowicie moja wina. - powiedział Duval. A do Libby powiedział -
Widzisz, mój człowiek, Quincey, ma coś do...
- Simon, - głos Morrisa był trochę głośniejszy niż potrzeba. - Zostaw to.
- Pewnie, okay, nie ma problemu. - powiedział Duval. - Chodźcie,
wyjdźmy stąd. Może poprawię trochę nastrój. Chodźcie za mną.
Wprowadził ich do kolejnego dużego pokoju, ale ten był słabo oświetlony
małymi lampkami na suficie i tuzinem czarnych świec, stojących na
różnych stolikach i półkach. Ściany zostały pokryte czerwonym
aksamitem, a podłoga zdawała się być niezliczoną ilością materacy i
futonów, na których przynajmniej dwa tuziny nagich ludzi, w wielu
różnych kombinacjach dwójek, trójek i więcej, wiło się, prężyło i jęczało
w dużej bliskości ekstazy. powietrze było wypełnione gryzącym
połączeniem kadzideł, marihuany, potu i seksu. Zwłaszcza seksu.
Morris powiedział przez zaciśnięte zęby
- Simon...
- Tylko daje wam ostatnią szansę na zmianę zdania. - powiedział niewinnie
Duval. - Jak widzicie, przyjęcie nadal trwa, jeśli chcielibyście dołączyć.
- Nie, ale i tak dzięki. - powiedział stanowczo Morris.
- Jak chcesz. - powiedział Duval wzruszając ramionami. - A ty, Libby?
Libby?
Libby Chastain zdawała się nie słyszeć. Wpatrywała się w szczupłego
mężczyznę z blond włosami, który też uważnie na nią patrzył,
jednocześnie otrzymując energiczny seks oralny od trochę pękatej kobiety
w czarnym pasie do pończoch i pasującymi pończochami.
- Wygląda na to, że twoja przyjaciółka zostanie trochę dłużej, człowieku. -
wymamrotał Duval.
Morris stanął obok Libby i delikatnie złapał ją za ramię.
- Libby, wszystko w porządku?
Nie było odpowiedzi. Libby nadal wpatrywała się w oczy mężczyzny na
podłodze.
Morris potrząsnął ramieniem Libby, następnie ustawił usta tuż przy jej
uchu.
- Libby! - powiedział ostro.
Libby powoli odwróciła głowę do Morrisa, jej twarz miała nieobecny
wyraz.
- Quincey?
- Nic ci nie jest? - w głosie Morrisa brzmiał prawdziwy niepokój.
Libby zamknęła mocno oczy na chwilę. Gdy je otwarła, wydawały się
bardziej skupione.
- tak, nic mi nie jest, ale, proszę, wyjdźmy z tej plugawej jamy.
- Słyszałeś panią, Simon. - powiedział Morris. - Którędy do wyjścia?
* * * *
Quincey Morris skręcił wynajętym samochodem na ulicę Lombard i
przejechał dwa bloki zanim zatrzymał się na światłach. Bez odwracania
spojrzenia od ulicy, powiedział do Libby Chastain
- Więc, o co tam, do diabła, chodziło?
Libby przestała przygryzać dolną wargę i powiedziała
- Nie wiem, Quincey. Naprawdę nie wiem.
- Przecież nie myślałaś nad dołączeniem do tego cyrku Tijuana, który
Simon prowadził, prawda?
- Dobry Boże, nie. Nie za tysiąc lat. Nie jestem pruderyjna, wiesz o tym.
Nigdy nie zabraniałam ludziom ich zabawy, tak długo jak wszyscy są
dorośli. Ale ten rodzaj bezmyślnej rui z pewnością nie jest dla mnie.
- W takim razie...
- To ten mężczyzna, blondyn. Znaczy, okay, nigdy wcześniej nie
widziałam orgii. Więc się rozglądała, wiesz, co kto komu robił. Jak
przypuszczam, lubieżne zainteresowanie. Ale gdy zauważyłam tego
blondyna, było tam coś...
- Znałaś go, czy może przypominał ci kogoś?
- Nie, to nie to. A on nawet nie wygląda tak dobrze. Ale był w tym ten
nagły, nie wiem, związek, jakby wszyscy inni w pokoju zniknęli albo stali
się nieistotni.
- Jak w filmach, huh?
Libby prychnęła.
- Zwykle nie mam problemu z oddzieleniem filmu od prawdziwego życia.
Ale przez kilka sekund, doświadczyłam tak nagłego przypływu, cóż, żądza
najlepiej pasuje, że naprawdę skłaniałam się do rozerwania ubrań,
odepchnięcia tej kobiety w pasie i pończochach, i wskoczenie na niego, z
tymi wszystkimi ludźmi w około.
- Bogini łaskawa. - powiedział łagodnie Morris. - Um, czy często ci się to
zdarza?
- Nie, nigdy. To znaczy, czułam już wcześniej żądzę, każdy czuł, ale coś
takiego nigdy wcześniej mi się nie przydarzyło.
- Prawie zastanawiam się czy Simon wsypał ci coś do szklanki z dziewiczą
krwią, tylko że nic nie piłaś.
- Nie, masz rację, nie piłam. - powiedziała w zamyśleniu. - Chociaż to
interesujący pomysł.
Rozdział 16
Rozległo się pukanie gdy Libby Chastain wkładała koszulę nocną,
niebieska wełna ozdobiona małymi wizerunkami Owcy Shaun. Podeszła
do drzwi, marszcząc brwi. Quincey był w pokoju obok, pukałby do drzwi
łączących pokoje jeśli by czegoś chciał. Libby niczego nie zamawiała z
obsługi, a na pewno nie oczekiwała gości.
Wyjrzała przez judasz na korytarz i nagle stała się bardzo nieruchoma.
Stała, patrząc przez szkło przez pewien czas, następnie jej prawa ręka
powoli ruszyła do łańcucha zabezpieczającego i poluzowała go, później
chwyciła klamkę i przekręciła ją.
Drzwi otwarły się i ukazały blondyna z orgii z kościoła Simona Duvala.
Stał tam w ciasnych dżinsach i białej koszulce z wizerunkiem Jima
Morrisona. Wyraźna linia erekcji pod przetartymi dżinsami powiedziała,
że nie nosił bielizny. Część umysłu Libby była świadoma, że koszula
nocna sięgała tylko do połowy uda. Reszta jej umysłu nie mogła troszczyć
się o to mniej.
Mężczyzna, który wyglądał jak młodsza i wyższa wersja Brada Pita,
uśmiechnął się leniwie do Libby.
- Nie zamierzasz mnie zaprosić?
Libby nieświadomie cofnęła się od drzwi, ale mężczyzna nadal stał w
korytarzu. W końcu, usłyszała jak wymawia
- Dlaczego nie wejdziesz?
Tylko wtedy przestąpił próg, zamykając za sobą drzwi. Libby nadal się
cofała do czasu gdy stanęła na środku pokoju. Mężczyzna podążał za nią,
jak tropiąca pantera.
- Czego chcesz? - spytała Libby głosem nie całkiem jej własnym.
- Ciebie, oczywiście.
- Ale - dlaczego ja?
Uśmiechnął się chytrze.
- Niedokończone sprawy.
Sięgnął za głowę i ściągnął koszulkę, odkrywając nieowłosioną,
umięśnioną pierś i płaski brzuch. Rzucił koszulką na podłogę, następnie
sandały, a później ciasne dżinsy.
Długi, bolesny moment później, dołączyła do nich koszula nocna Libby
Chastain.
* * * *
Umysł Libby wydawał się zawieszony w czerwonej aksamitnej mgle,
nawet gdy jej nagie ciało odpowiadało namiętnie na pocałunki i pieszczoty
blondyna. Gdzieś, głęboko w jej świadomości, głos krzyczał ostrzeżenia,
ale Libby nie zwracała na to uwagi.
Mężczyzna rozdzielił jej uda i patrzyła z fascynacją na dużego,
obrzękniętego penisa, którego miał właśnie w nią wsunąć, gdy rozległo się
pukanie do łączących drzwi.
Mężczyzna klęczący nad nią odwrócił z irytacją głowę w kierunku drzwi, i
natychmiast coś pojawiło się na jego twarzy, i nie było to całkiem ludzkie.
Mgła w umyśle Libby rozrzedziła się wystarczająco by wziąć szybki
wdech i krzyknąć
- Quincey!
Blondyn natychmiast nakrył jej usta ręką, a w pełnej napięcia ciszy, oboje
słuchali jak klamka się przekręca i szarpanie gdy zamek nie chciał ustąpić.
Mężczyzna spojrzał w dół na Libby, następnie uśmiech zaczął powracać na
jego twarz gdy framuga rozprysła się od potężnego kopnięcia, a Quincey
Morris wtargnął do pokoju jak anioł zemsty.
* * * *
Przedostanie się przez łączące drzwi było stosunkowo łatwe. Cierpliwy
weteran z zespołu Austin SWAT nauczył Morrisa podstawowej techniki, co
nazywał, 'Wybuchowego wejścia'. Ale nic z treningu nie przygotowało go
na to co znalazł w pokoju Libby Chastain.
Było wystarczająco światła dla niego by rozpoznać mężczyznę wstającego
z łóżka, jako jednego z grupy w Kościele Szatana. Morris oparł się
pragnieniu spojrzenia na nagie ciało Libby, a zamiast tego patrzył jak
blondyn staje twarzą do niego.
Przez pół sekundy, Morris bał się, że przeszkodził w intymnych
momentach dwóch dorosłych ludzi, ale wtedy przypomniał sobie
naleganie w głosie Libby gdy krzyknęła jego imię. Morris lekko przesunął
nogę, szukając idealnej równowagi tak jak go uczył sensei. Nie
spuszczając oczu z blondyna spytał
- Nic ci nie jest, Libby?
- Tak, wszystko w porządku. - powiedziała drżącym głosem. - Ale jest
coś...
- Quincey Morris, jak rozumiem. - powiedział gładko blondyn. -
Przyjemnie cię poznać, chociaż zrobiłbym to później tego wieczora.
Nadal, nie ma nic złego w zaoszczędzeniu czasu...
Gdy Morris patrzył, mężczyzna zaczął się zmieniać. Twarz stała się
okrąglejsza i delikatniejsza, włosy dłuższe, a całe ciało zdawało się
kurczyć kilka rozmiarów. Piersi zaczęły pęcznieć na bezwłosej klatce
piersiowej, gdy penis i jądra chowały się i szybko zostały zmienione w
kobiece genitalia, ogolone na gładko jak pupa dziecka.
Wystarczyło tylko kilka sekund by przystojny blondyn zmienił się w
olśniewającą, atrakcyjną blondynkę.
Quincey Morris pomyślał, że ona jest najpiękniejszą istotą jaką
kiedykolwiek widział w swoim życiu.
- Lubisz mnie, prawda Quincey? - głos był gardłowym kontraltem, tylko
trochę wyższym niż wcześniejszego mężczyzny. Morris odkrył, że dostał
nagłej erekcji.
- Tak, tak właśnie myślałam. Cóż, może coś z tym zrobimy? - kobieta
zbliżyła się o krok, utrzymując spojrzenie Morrisa. - Wszyscy troje, razem.
Odwróciła się i spojrzała w kierunku łóżka.
- Podobało by ci się, prawda Libby? Wiem, że lubisz dziewczyny tak samo
jak chłopców; wiedziałam w chwili gdy się zobaczyłam. Więc co
powiedzie, dzieci? - wróciła spojrzeniem na Morrisa. - Zabawmy się.
Bez udziału świadomości, Morris zaczął odpinać koszulę. Jego oczy były
skierowane na kobietę, jego umysł myślał tylko o wzięciu tej kobiety,
teraz, w tej chwili.
Siedząc na łóżku, Libby Chastain powoli uniosła lewą rękę, w sposób w
jaki nieszczęśliwi pływacy robią gdy toną. Następnie, używając całej siły
jaką miała, walnął wierzchem o brzeg nocnego stolika.
Ból, jak oczekiwała, był straszliwy. Wyrzucił wszystko inne z umysłu
Libby, również czerwoną mgłę, która go okrywała. Wskazała palem
wskazującym prawej ręki, jak pistoletem, a jego celem była naga
blondynka.
- Odejdź, nieczysty duchu! - krzyknęła, rysując palcem znak w powietrzu.
- I nigdy nie wracaj! Cofam zaproszenie! Isa ya! Ri ega!
Drzwi na korytarz otwarły się, pozornie z własnej woli. Morris nigdy nie
zobaczył jak kobieta-coś się rusza, ale w jednej chwili była tam w całej
nagiej chwale, a w drugiej po prostu - zniknęła. Wtedy drzwi się
zatrzasnęły - wystarczająco mocno, by obudzić cały hotel.
Morris stał tam przez kilka sekund, mrugając jak ktoś dopiero obudzony.
- Święty Panie, - powiedział cicho. Odwrócił się do Libby Chastain i
szybko odwrócił wzrok. - Słuchaj, - powiedział do ściany. - Zamierzam
użyć twojej łazienki, jeśli pozwolisz. Spryskam twarz zimną wodą, czy
coś. Ty się ubierzesz, a wtedy porozmawiamy, okay?
- Pewnie, Quincey, proszę bardzo. - głos Libby brzmiał trochę niepewnie.
Wszedł do łazienki i delikatnie zamknął za sobą drzwi.
* * * *
- Chyba słyszałem jak telefon dzwonił gdy puściłem wodę. - powiedział
Morris. Usiadł na brzegu łóżka Libby, kilka zabłąkanych kropel wody
lśniło w jego włosach jak diamenty.
- Słyszałeś. - powiedziała mu Libby. Założyła swoją koszulę nocną i
różowy szlafrok frotte. - odźwierny chciał wiedzieć czy wszystko w
porządku. Dostał zgłoszenia jakichś hałasów.
- I co powiedziałaś?
- Że też słyszałam hałas, ale brzmiał jakby dochodził bardziej z głębi
korytarza. Powiedziałam, że harmider obudził mnie z twardego snu, i że
właśnie zasypiałam gdy zadzwonił. Po tym był bardzo skruszony.
Morris uśmiechnął się lekko i znowu był poważny. Spojrzał na Libby,
która siedziała na jedynym fotelu w pokoju.
- Co powiedziałaś na koniec wyganiania naszego gościa? Nie rozpoznałem
języka.
- Starożytny Sumeryjski. To część zaklęcia przeciwko demonom.
- Z tym właśnie mieliśmy do czynienia. Z demonem?
Przytaknęła.
- Incubus - przynajmniej w męskiej formie. Kobieca jest znana pod nazwą
succubus.
- Myślałem, że legendy opisują je jako dwie osobne istoty.
- Tak jest, ale legendy się mylą. To dlatego, że ofiary demonów zwykle
widzą tylko jedną stronę jego natury. Ale, jak zauważyłeś, może przyjąć
męski albo żeński aspekt, zależy od celu.
- To mi przypomina, czy to nie powiedziało, że lubisz dziewczyny i
chłopców? To nie mój cholerny interes, ale czy grasz na dwie strony,
Libby?
Libby Chastain pociągała za rąbek szlafroka przez kilka sekund.
- Tak, - powiedziała w końcu. - Tak, jestem biseksualna. - spojrzała na
niego z brwią podniesioną w wyzwaniu. - Ale to nie robi ze mnie jakiegoś
rodzaju zdziry, Quincey.
- Jezu, Libby, oczywiście, że nie. - powiedział szybko Morris. - Nie
miałem na myśli...
Wyciągnęła rękę.
- Dobra, okay. Przepraszam. Chyba jestem trochę defensywna w tym
momencie.
- Nie, słuchaj, jak powiedziałem, to nie mój cholerny interes i nie
posądzałbym...
Ponownie mu przerwała.
- Quincey, wszystko w porządku, odpręż się, okay?
Odchyliła się na fotel.
- Nigdy nie rozmawialiśmy dużo o naszych prywatnych życiach, chociaż
wiem, że troszczymy się o siebie. Przynajmniej, wiem, że ja troszczę się o
ciebie, i jestem prawie pewna, że to wzajemne.
Uśmiechnął się do niej krzywo.
- Intuicja czarownicy?
- Coś w tym rodzaju, może. W każdym razie, jestem oddanym
praktykantem monogamii. Miałam romantyczne związki z kilkoma ludźmi
w swoim życiu. Kilku było mężczyznami, kilka było kobiet. Ale zawsze
pojedynczo. Nigdy nawet nie rozważałam czegoś w rodzaju wolność-dla-
wszystkich, które widziałam w Duvala.
- Rozumiem. - powiedział Morris. - I szanuję to, nie żeby to miało
znaczenie.
- Ma znaczenie dla mnie, Quincey. Dlatego chcę byś zrozumiał, że to co
zobaczyłeś gdy tu wtargnąłeś, było rezultatem czarów tej istoty.
- Nie musisz mi mówić. Też to czułem, pamiętasz? Gdybyś nie zrobiła
czegoś dramatycznego, przysięgam, że miała by mnie robiącego znak
nieodwracalnego mrównika z nią, szybciej niż mogłabyś powiedzieć...
Wbrew sobie, Libby zaczęła chichotać.
- Znak czego? Nieodwracalnego mrównika? Kto, do licha, tak to nazywa?
- Dobry stary chłopak z rodzinnych stron, nazywa się Joe Bob Briggs.
Zwykle prowadził własny program na kablówce, 'Joe Bob - kino dla
zmotoryzowanych. Widziałaś kiedyś?
- Chyba musiałam to opuścić, nie rozumiem jak. - powiedziała Libby z
ledwie powstrzymywanym uśmiechem.
Głos Morrisa ponownie spoważniał.
- To przywołuje interesujące pytanie. Jaki to wszystko miało cel?
- Chodzi ci o cel wysłania incubusa/succubusa?
- Dokładnie. Przypuszczamy, że to zostało wysłane przez czarną wiedźmę,
którą tropimy, prawda?
Przytaknęła.
- Nic innego nie ma sensu.
- Dobrze więc. Rozumiem czemu wysłała ogień na budynek w Bostonie.
Jeśli zostalibyśmy spaleni na popiół, ona nie ma już problemu. Jak
powiedziałaś, to ma sens, w zły, pokręcony sposób. Ale co ją obchodzi czy
zostaniemy przeleceni, nawet przez drugorzędnego demona? Succubi nie
zabijają, prawda?
- Nie, nie zabijają. Przynajmniej nie ciało.
- Nie nadążam. - powiedział Morris.
Libby zacieśniła pasek szlafroka, jakby przeciw nagłemu chłodu.
- Kontakty z incubusem, mówi się, że okradają ofiarę z witalności, ambicji
i krótkotrwałej pamięci.
Morris prychnął.
- Brzmi jak marihuanowe głowy, których znałem w collegu.
- To o wiele gorsze od nawyku marihuany, Quincey. Niektóre źródła nawet
opisują te istoty jako pożeracze dusz. To rodzaj psychicznego
wampiryzmu.
- Jezu.
- Jest wampiryczne też w inny sposób.
- Jaki?
- Po pierwszym udanym ataku, nic nie ochroni od ponownego przyjścia
tego stworzenia, i kolejnego, i kolejnego. A po każdym razie, zostaje cię
trochę mniej.
- Więc jeśli ty i ja uleglibyśmy temu czemuś, razem albo osobno...
- To jutro rano mielibyśmy znacznie mniej entuzjazmu do kontynuowania
tej naszej wyprawy. a kolejnego ranka, jeszcze mniej.
- W takim razie powiem, że mieliśmy wielkie szczęście, że dałaś radę
rzucić zaklęcie wyganiające to coś stąd. Co tu rozmawiać o demonicznym
kochanku!
- Właśnie stąd wziął się ten termin, jestem tego pewna. - Libby jeszcze
trochę bawiła się szlafrokiem. - Quincey?
- Uh-huh?
- Czy zostaniesz tutaj przez resztę nocy? - widząc jak jego oczy się
powiększaj, dodała pośpiesznie - Nie dla seksu. Nie chcę zmieniać
naszego związku w ten sposób, i chyba ty również. Ale, nie wiem... Chyba
boję się zostać sama.
- W pewien sposób, cieszę się, że spytałaś mnie o to, Libby - powiedział
cicho Morris. - Od kiedy tu siedzę próbuję znaleźć sposób na spytanie cię
o to samo, ale bez wrażenia, że próbuję cię poderwać.
Wyłączyli wszystkie światła oprócz jednego, a Morris zrzucił buty. Oboje
położyli się na wielkim łożu, obok siebie, ale nie dotykając się.
Po chwili, Morris zapadł w sen. Ale Libby Chastain leżała obudzona,
czujna i uważna, aż w końcu świt odpędził nocne zło.
* * * *
Gdy Morris powrócił do swojego pokoju, czerwone światełko na telefonie
migało. Przeczytał instrukcję dołączoną do telefonu dotyczącą
odsłuchiwania wiadomości głosowych, wcisnął odpowiednie przyciski i
czekał.
Nastąpiło kliknięcie i znajomy głos powiedział do jego ucha
- Quincey, tu Simon. Nie wiem czy to jest to, co potrzebujesz, ale tylko to
mam. W Nowym Orleanie jest mambo, nazywa siebie Queen Esther.
Słyszałem, że może być wplątana... w całe to gówno, o które mnie pytałeś.
Linia stała się cicha, a Morris miał właśnie odłożyć słuchawkę gdy głos
Duvala kontynuował
- Słuchaj, człowieku, nie trudź się z oddzwanianiem i nie przychodź do
kościoła już więcej, dobra? W zasadzie, jeśli jesteś mądry, zapomnisz o
tym całym polowaniu na czarownice i wrócisz do domu. Ale tak czy owak,
nie mieszaj mnie w to. Właśnie zanurzyłem palec w te wody co jakiś czas,
ale ty... ty pływasz z pieprzonymi rekinami, koleś. Trzymaj tak dalej, a one
zjedzą się żywcem.
Rozdział 17
Okno w wypożyczonym biurze Fentona mieściło się ponad szybem
wentylacyjnym, ale przynajmniej wpuszczało trochę światła i powietrza.
Jasne poranne promienie słońca przechodziły przez nie podnosiły na
duchu ani Fentona, ani Van Dreenana, którzy przeglądali raporty z
morderstwa w Glassboro, szukając czegoś, czegokolwiek, co
dostarczyłoby jakiegoś tropu.
Laptop Fentona, który stał otwarty na biurku, 'odezwał się' ogłaszając
przyjście wiadomości e-mail. Fenton zerknął na ekran, odwrócił spojrzenie
i wrócił do pracy. Dwie sekundy później zatrzymał się, odwrócił do
laptopa i zaczął uważniej czytać.
- To jest z biura terenowego w Trenton. - powiedział do Van Dreenana, -
Od kiedy zidentyfikowałeś zabójstwa jako morderstwa muti, prosiłem
nasze biura terenowe, te najbliższe czterech miejsc zbrodni, by przejrzeli
lokalne raporty na czas przed i po morderstwach, tydzień w każdą stronę.
Prosiłem również by zwracali uwagę na obecne incydenty, które się
zdarzają.
- A co chciałeś w ten sposób osiągnąć?
- Znaleźć coś dziwnego co może łączyć się z naszą sprawą. - Fenton
szybko otwierał akta dołączone do wiadomości.
- Na pewno nie użyłeś słowa 'dziwne' w swoich raportach. - powiedział
Van Dreenan z małym uśmiechem, pierwszym tego dnia.
- Nie, sądzę, że użyłem słów takich jak 'niezwykłe', 'nietypowe',
'specyficzne' i popieprzone'. Cóż, może bez tego ostatniego. - Fenton
zamilkł na kilka sekund. - Ale to, mój kolego, jest w pewien sposób
popieprzone. - odwrócił laptop do Van Dreenana. - Sprawdź sam.
Van Dreenan przeczytał to co było przed nim. Zmarszczka pojawiła się na
jego czole i pogłębiała się gdy kontynuował. W końcu, spojrzał na
Fentona.
- Kobieta najwyraźniej wpadła na napad z bronią w - Van Dreenan zerknął
na ekran. - wygodny sklepie. - Co to jest 'wygodny sklep'?
- Mały sklep spożywczy. Często połączony ze stacją benzynową.
- Oh, oczywiście. Wiem co masz na myśli. Więc ta kobieta, opisana jako
'afroamerykanka' - skąd świadek wiedział że ona jest z Afryki? Albo
Ameryki, jeśli o to chodzi?
- To tylko uprzejme określenie dla czarnych ludzi. - powiedział Fenton z
lekkim westchnieniem. - Nie wczytuj się w to za bardzo.
- Dobrze. Złodziej zamierzał zabrać kobiecie torebkę, a ona dmuchnęła
proszkiem w jego twarz, oślepiając go.
- Oślepiając na dobre. Sprawdź raport lekarza pogotowia. Gałki oczne tego
faceta niemal się rozpuściły. Nigdy już nie będzie widział.
- Tak czytałem tą część, - powiedział Van Dreenan. - Ale dlaczego to się
nam przyda? Dmuchnęła jakąś żrącą sodą w twarz tego faceta, co wywarło
spodziewany efekt. Dobrze dla niej, powiedziałbym. O jednego
kryminalisty mniej na ulicach.
- Tak, wiem. - powiedział Fenton. - Mógłbym się nawet z tobą zgodzić. ale
przeczytaj trochę niżej.
Van Dreenan rzucił mu wątpliwe spojrzenie, ale wrócił do raportu,
czytając szybko. Wtedy się zatrzymał. Podjechał do góry. Przeczytał jeden
fragment jeszcze raz, powoli. Następnie spojrzał na Fentona, a jego twarz
miała dziwny wyraz.
- Chemiczna analiza oślepiającego środka wykazała kilka odmian ziół i
jakąś zmieloną korę drzewa. To wszystko, nic więcej. - Van Dreenan
potrząsnął głową kilka razy. - Żaden z tych składników nie powinien
wyrządzić takiej szkody oczom tego mężczyzny, poza umiarkowanym
podrażnieniem - jakie dostaniesz przy jakimkolwiek brudzie, który dostał
się do oczu.
Fenton powoli przytaknął.
- Tak. Dokładnie.
- A to uszkodzenie jest zbyt rozległe by rozważać psychosomatyczny uraz,
nawet jeśli złodziej byłby dobrym kandydatem na to, ale nim nie jest.
- Tak. - powiedział znowu Fenton. - Mówiłem, że to jest popieprzone.
Van Dreenan ponownie patrzył na ekran.
- Rozpoznaję te zioła. - powiedział wolno. - Są powszechnie używane w
moim kraju do plemiennych rytuałów magicznych. Jeden z nich jest
rodzimy w Południowej Afryce, tak myślę.
- Uh-huh.
Van Dreenan długo wierzył, że 'uh-huh' było najpowszechniej używanym
wyrażeniem w amerykańskim angielskim. Może wyrażać zgodę,
sceptycyzm, obojętność czy potwierdzenie. Może być również użyte gdy
jesteś tak poruszony okolicznościami, że nie możesz wymyśleć nic
lepszego do powiedzenia. Van Dreenan stawiał, że to ostatnie pasowało
teraz do Fentona.
Oboje siedzieli cicho przez chwilę
- Wiesz, - powiedział w końcu Van Dreenan, patrząc na dłonie. - z
wszystkich różnic naszych krajów, jeden, który uważam za najbardziej
uderzający, to kamery monitorujące umieszczone, przynajmniej w
obszarach miejskich. Nie mówię, że to koniecznie coś złego. Na pewno
ułatwia pracę policji. Ale macie je chyba wszędzie. W budynkach
biurowych, parkingach samochodowych, bankach... - zamilkł, spojrzał na
Fentona. - sklepach spożywczych...
Fenton patrzył na niego dłuższy czas.
- Wiesz, - powiedział. - Sam bym do tego doszedł. W końcu.
- Oczywiście, że tak. - powiedział uprzejmie Van Dreenan.
Fenton odwrócił do siebie laptop i zaczął szybko pisać. Po minucie, albo
coś koło tego, Van Dreenan spytał
- Co robisz?
- Przygotowuję mapę drogi. - kliknął myszką. - Już. Drukuje się. - wskazał
podbródkiem w kierunku drzwi. - Może mógłbyś zabrać ją ze wspólnej
drukarki.
- Dlaczego potrzebujemy mapy?
- Żeby się nie zgubić w drodze do Glassboro w New Jersey.
* * * *
Pokój medialny w komendzie głównej w Glassboro zawierał pojedynczy
monitor podłączony zarówno do odtwarzacza VCR jak i DVD, oraz cztery
krzesła. Trzy z nich były zajęte.
- Doceniam, że pozwoliłeś nam spojrzeć na to bez wstępnej papierkowej
roboty. - Fenton powiedział do detektywa Hanka Mulderig.
- To nic, żaden problem. - powiedział Mulderig. Był dużym, niechlujnym
mężczyzną z białymi włosami i krzaczastymi brwiami, i brzuchem,
mówiącym, że już długo nie przechodził testu sprawności. - Chodzi o to -
kontynuował. - nie wiem dlaczego FBI interesuje się jakimś lichym
zdarzeniem w podrzędnej stacji benzynowej, zwłaszcza skoro mamy już
zbira w areszcie.
- Nie jesteśmy zainteresowani zbirem, raczej kobietą, która go oślepiła. -
powiedział Fenton.
- Tak, to było coś. - powiedział Mulderig. - Ostatnio słyszałem, doktorzy
nadal nie wiedzą co było w tym proszku, który użyła. Dzieciak to
pieprzony narkoman, nazywa się Tommy Carmody. Sam go aresztowałem
dwa razy. Jeśli mnie spytacie, zasłużył na to, co go spotkało. - zamilkł,
spojrzał na Fentona,następnie na Van Dreenana i z powrotem na Fentona. -
To ma coś wspólnego z terroryzmem?
- W pewnym sensie, tak. - powiedział mu Van Dreenan.
- Cholera. - powiedział cicho Mulderig do siebie. Podniósł pilot i
wycelował na monitor, który natychmiast ożył. Następnie wycelował w
odtwarzacz video i wcisnął kolejny przycisk. - Okay, to jest nagranie ze
sklepu, gdy to wszystko się zdarzyło.
Taśma zaczęła odtwarzać, produkując obraz, czarno biały ale ostry,
wnętrza sklepu. Było również audio.
Patrzyli jak ekspedient wypakowuje papierosy z pudła i układa je na półce
za kasą. Patrzyli jak poddenerwowany młody człowiek w ciemnej kurtce,
wiedzieli, że jest nim Tommy Carmody, podchodzi do lady. I patrzyli jak
przysadzista murzynka staje kilka kroków za Carmodym, trzymając małą
torebkę jakiegoś rodzaju przekąski.
Fentonowi wydało się, że usłyszał jak Van Dreenan ostro wciąga
powietrze, ale nic nie powiedział.
Patrzyli jak Carmody wymierza w przerażonego ekspedienta, następnie
odwraca się i kieruje broń na kobietę. Wiedzieli jak mówi do niej, krzyczy
prawdopodobnie, grozi jej bronią. Patrzyli jak ona wyciąga torbę, patrzyli
jak ona upada tuż zanim miał ją chwycić Carmody, patrzyli jak się pochyla
by ją podnieść, wtedy druga ręka kobiety szybko się unosi i uderza jak
wąż, mały obłok proszku nagle pojawia się pomiędzy nimi, Carmody w
zdumieniu chwyta się za zniszczone oczy.
Każdy z trzech mężczyzn byli potajemnie szczęśliwi, że nie słyszą
krzyków.
Patrzyli jak kobieta podnosi swoją torbę i gna do drzwi, pozornie
nieświadoma chaosu, który za sobą zostawia.
Mulderig wycelował pilotem i zatrzymał kasetę.
Fenton kilka razy postukał palcami o kolano, mars wykrzywiał jego twarz.
Powiedział do Mulderiga
- Możemy to zobaczyć jeszcze raz?
- Pewnie, jak chcecie. - Mulderig wcisnął przycisk przewijania.
Fenton zauważył, że Van Dreenan pocierał grzbiet nosa pomiędzy dwoma
palcami.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- W porządku. - powiedział Van Dreenan, głos brzmiał lekko chropowato. -
Jak najbardziej, obejrzyjmy to jeszcze raz.
Fenton patrzył na niego dłuższą chwilę, następnie odwrócił się do
monitora. Gdy kaseta dotarła do momentu gdy kobieta wdmuchiwała
proszek w oczy Carmody'ego, powiedział
- Stop. Cofnij trochę i puści, dobrze?
Mulderig powiedział jak go proszono. Tym razem, gdy film leciał, Fenton
powiedział
- Widzieliście to? Torba nie wyślizgnęła się z jej ręki, pozwoliła jej spaść,
rozmyślnie. To frajerski ruch. Ona chciała by jak-mu-na-imię, Carmody,
pochylił się i podniósł ją.
- Dlaczego, kurwa, miałaby to zrobić? - spytał Mulderig.
- By zmniejszyć dystans, - powiedział cicho Van Dreenan. - Chciała być
absolutnie pewna swojego celu.
Brwi Muldriga umiosły się, wtedy ponownie spojrzał na monitor.
- Jezu. To jest zimna, wyrachowana suka.
- Ja. - powiedział Van Dreenan. - Dokładnie tym ona jest.
* * * *
Fenton spojrzał na Mulderiga
- Więc, dokąd poszła gdy wybiegła przez drzwi? Mają też kamery na
zewnątrz, prawda?
- Tak, mają. - powiedział Mulderig. - Dajcie mi sekundę. - Detektyw
zmienił kasety w odtwarzaczu, w przeciągu minuty patrzyli jak murzynka
wychodzi ze sklepu. Szybko podeszła do jednej z pomp, gdzie wysoki,
bardzo chudy mężczyzna kończył tankować Lincolna Connie. Kobieta
odezwała się do mężczyzny, który jej coś odpowiedział w spojrzał w
kierunku sklepu. Chwilę później, wskoczył do Lincolna i wyjechał,
kobieta siedziała obok niego.
Gdy Mulderig wyciągał kasetę, Fenton powiedział zapobiegliwie.
- Cena za benzynę w dzisiejszych czasach jest jaka jest, na pewno mają
kamery wymierzone dokładnie na pompy, żeby widzieć tablice
rejestracyjne każdego, kto tankuje i odjeżdża. Tak jak ten facet.
- Domyśliłem się, że będziecie chcieli to zobaczyć. - powiedział Mulderig,
gdy wsuwał następną kasetę do odtwarzacza. - To jest tutaj.
Tym razem, kamera zrobiła ujęcie samochodu od tyłu. Patrzyli jak wysoki,
chudy mężczyzna podchodzi i zaczyna tankować.
- Ciekawe skąd on pochodzi? - spytał Fenton.
- Z John. - powiedział mu Mulderig. - Jest na kolejnej taśmie, jeśli chcecie
zobaczyć.
Kąt kamery wyraźnie pokazywał tablicę rejestracyjną Lincolna: PCL 976.
Fenton patrzył zmrużonymi oczami.
- Skąd pochodzi tablica? Umiecie stwierdzić?
- Tak, z Mississippi. - powiedział Mulderig. - Facet jest daleko od domu.
- Przypuszczając, że to jego samochód, a nie zwinął go gdzieś. -
powiedział Fenton. - Macie rejestrację?
Mulderig potrząsnął głową.
- Jeszcze nie. Złożyliśmy prośbę do DMV w Mississippi, jeszcze nie
dostaliśmy odpowiedzi. Nawet z komputerami, tam wciąż są trochę
powolni.
- Zobaczymy czy ruszą się trochę szybciej przy prośbie z FBI. -
powiedział Fenton. - Jak rozumiem, macie BOLO na auto?
- Bolo? Co to jest? - spytał Van Dreenan.
Akronim do 'rozglądać się za czymś' (*be on the lookout) - powiedział mu
Fenton. - Coś jak wpis do organów ochrony porządku publicznego
- Tak, zBOLOwaliśmy go dziś rano. - powiedział Mulderig. -
Chcielibyśmy porozmawiać z kobietą, skoro to, co ona zrobiła w sklepie
było technicznie czynną napaścią. A facet odjechał z bezołowiową
benzyną za 38 dolarów i nie zapłacił za nią.
- Jeśli nie masz nic przeciw, - powiedział Fenton. - wyślę ty kogoś z FBI
po te kasety. Skopiujemy je i oddamy. Chcę zobaczyć czy możemy
uzyskać jakieś zbliżenia ich twarzy.
- Tak, pewnie, jeśli to pomoże. - Mulderig przygryzał dolną wargę przez
chwilę. - Terroryzm, huh? Znowu ci dranie z Al Qaeda?
- Możliwe. - powiedział Fenton. - Rozumiesz, nie mogę rozmawiać o
śledztwie, nie w tej chwili.
- Pewnie, rozumiem. - twarz Mulderiga stała się ponura. Miałem kuzyna,
zginął gdy bliźniacze wieże upadły. Znałem go od kiedy byliśmy
smarkaczami. Jeśli będziecie mieli szansę, dobrze przyklejcie się do tych
skurwysynów, dobra?
- Możesz na to liczyć. - powiedział Fenton.
* * * *
Gdy szli przez parking, Fenton zerknął na Van Dreenana.
- Jesteśmy tu tylko we troje. - powiedział. - Wiec, powiesz mi co za
pluskwa weszła do twojej dupy?
Usta Van Dreenana drgnęły, ale to było w najlepszym wypadku coś
zbliżonego do uśmiechu.
- Jaka elegancka metafora, co za poezja.
- Tu masz następną. - powiedział Fenton. - Przestań pierdolić.
Van Dreenan wydał westchnienie, które zdawało się pochodzić z głębi
niego.
- Chyba, że jestem w wielkim błędzie. - powiedział - Wiem kim jest ta
kobieta. Gdy zobaczę zbliżenie z filmu, będę wiedział na pewno. Ale,
używając amerykańskiego wyrażenia, jestem na dziewięćdziesiąt procent
pewien.
- Okay, - powiedział ostrożnie Fenton. - To byłaby dobra rzecz - prawda?
- I tak, i nie. Na pewno, identyfikacja może ułatwić jej aresztowanie. Ale,
biorąc pod uwagę kim ona jest, jej aresztowanie może być bardziej trudne
i niebezpieczne niż możesz myśleć.
Fenton potrząsnął głową w konsternacji.
- No dobra, zacznijmy od podstaw. Może to, w końcu, będzie miało sens.
Kim ona jest?
- Prawie na pewno, to Cecelia Mbwato, obywatelka Południowej Afryki -
chociaż, oczywiście, mogła nie przekroczyć granicy Stanów pod tym
nazwiskiem.
- A znasz ją, skąd?
- Jest zbiegiem wymiaru sprawiedliwości. Jest poszukiwana w
Południowej Afryce za liczne zarzuty, wliczając pięć nakazów za
podejrzenie morderstwa.
- Wydaje mi się, że znam odpowiedź na następne pytanie, ale i tak je
zadam. - powiedział Fenton. - Za jaki rodzaj morderstwa jest poszukiwana.
- Są dowody, że rozcięła ciała pięciu osób i, gdy jeszcze żyły, usunęła z ich
ciał organy. Oczywiście obiekty jej... uwagi zmarły.
- Morderstwo Muti.
- Tak.
Doszli do rządowego sedana. Wsiedli do środka, Fenton za kierownicą.
Nie od razu uruchomił auto. Zamiast tego, odwrócił się i spojrzał na Van
Dreenana.
- Tylko teraz, gdy powiedziałeś morderstwo pięciu osób...
- Dzieci. - powiedział ponuro Van Dreenan. - Zabiła pięć dzieci.
Rozdział 18
Jak reszta French Quarter Nowego Orleanu, ulica Dumaine jest zalewana
hordami turystów każdego dnia. Wylewają się z ulicy Bourbon w każdym
kierunku, szukając zabawy, lokalnych kolorów i miejsc do wydania
pieniędzy. Zwykle znajdują wszystkie trzy - Quarter w dużej mierze
uciekła przed huraganem Katrina, a otaczająca okolica powoli odzyskuje
joie de vivre.
Ale wszystko się zmienia gdy zajdzie słońce. Turyści przenoszą się do
innych części Quarter, jakby jakoś wyczuwali, że ich zaproszenie zostało
cofnięte z końcem dnia. Kilku ludzi, którzy odważyli się chodzić po ulicy
Dumaine po zmroku, zwykle byli lokalni, szli szybko, oczy patrzące prze
siebie, jakby dokładnie wiedzieli co chcą i gdzie muszą iść by to zdobyć.
Quincey Morris i Libby Chastain wiedzieli czego chcą, ale zajęło im
większość dnia dowiedzenie się gdzie to znaleźć. Całkiem sporo ludzi
żyjących w Nowym Orleanie zdaje sobie sprawę, że prawdziwe,
autentyczne voudoun jest praktykowane w ich mieście, ale nie zawsze
chcą o tym mówić. Ci, którzy wiedzą, zazwyczaj mają najmniej do
powiedzenia, i mają dobry powód swojej powściągliwości. Nikt nie chce
wrócić pewnego razu do domu i znaleźć na poduszce białe pióro.
Morris i Chastain mieli kontakty w Nowy Orleanie, a kilka godzin
telefonowania w końcu się opłaciło. Już wiedzieli gdzie znaleźć kobietę
znaną jako Queen Esther.
Taksówkarz, którzy przywiózł ich na ulicę Dumaine, nie był wstanie
znaleźć adresu podanego przez Morrisa i Chastain, przynajmniej tak
twierdził. Wyrzucił ich na rogu, następnie wsunął zapłatę do kieszeni bez
liczenia.
- Miejsce, które szukacie, jest prawdopodobnie gdzieś za rogiem. -
powiedział. - Znajdziecie je całkiem szybko, tak myślę - jeśli naprawdę
chcecie je znaleźć - I już go nie było, z piskiem opon.
Zaczęli iść, ciepłe, wilgotne powietrze otaczało ich jak kokon.
- Nie możesz winić faceta za bycie płochliwy. - powiedział Morris. - Z
tuzin ludzi, z którymi dzisiaj rozmawiałem o Queen Esther, dwóch
nazwało ją bokkor, co znaczy czarny czarownik voodoo. Inny użył terminu
voudonista petro. Tak nazywają praktykanta voodoo, który służy
ciemności.
- Masz na myśli demonów.
- To wystarczająco blisko.
- Ja nie jestem tak zaznajomiona z voodoo jak powinnam być. -
powiedziała Libby. - To bardzo różna tradycja od tej, którą trenowałam. To
nie jest dziwne, jak przypuszczam, skoro Wicca narodziła się w Europie, a
korzenie voodoo sięgają Afryki. Jak to jest, że ty tyle o tym wiesz?
- Pracowałem nad pewną sprawą w Baton Rouge kilka lat temu, która
wiązała się z klątwą voodoo. Profesor w LSU nagle zachorował, a
wszyscy doktorzy, do których poszedł, byli zbici z tropu. Zrobili mu masę
badań, a wszystkie rezultaty wyszły negatywne. Okazało się, że facet
naśmiewał się z wierzących w voodoo na swoich zajęciach, usłyszał o tym
lokalny houngan i poczuł się urażony.
- Co lokalne? Huligan?
- Nie, houngan. Kapłan voodoo. Nałożył swoje mojo na profesora. Biedny
facet odczuwał niewyobrażalny ból - umierający, tak naprawdę - ale nikt
nie wiedział dlaczego, albo co z tym zrobić. Cóż, okazało się, że profesor
miał przyjaciela w departamencie antropologicznym, który znał mnie, i dał
rodzinie moje nazwisko. Wezwali mnie.
- Więc, co się stało?
- Houngan nagle zmarł, co zniosło klątwę. Wkrótce potem, profesor poczuł
się lepiej.
- Oh. - Libby spojrzała na Quinceya Morrisa, i odwróciła wzrok. - Czy
chcę wiedzieć o tym więcej?
- Nie, raczej nie chcesz.
Szli w ciszy przez kolejne kilka minut, wtedy Libby zatrzymała się przed
oszalowaną witryną sklepową.
- To tutaj.
Morris sprawdził na kawałku papieru, którzy wyciągnął z kieszeni.
- Więc to tu. Miejmy nadzieję, że Queen Esther jest dzisiaj w rezydencji.
- Jest tutaj. - powiedziała cicho Libby.
- Skąd wiedz?
- Wyczuwam ją.
Wspięli się na dwa kiwające się drewniane stopnie i otwarli zniszczone
drzwi siatkowe, jego sprężyny piszczały jak poparzony kot.
W wnętrze sklepu Hoodoo Dr Johna przypominał Libby stare Woolworth,
które regularnie odwiedzała gdy była dzieckiem. Miało te same drewniane
podłogi, przysadzisty glob górnego oświetlenia i dwupoziomowe szklane
szafki. Ale tutejszy towar bardzo się różnił. Przyćmiony sklep z
dzieciństwa Libby nie oferował swoim klientom Olej Czterech Złodziei,
Przeklinający Proszek, Cmentarną Ziemię, Olej Kosmicznych Pieniędzy
czy High John Korzeń Zdobywcy.
Zmysły Libby były wrażliwe na magiczną moc, natychmiast wiedziała, że
przedmioty na półkach i w szafkach w większości były zwykłą tandetą
zwabiającą przesądnych.
Ale gdzieś w pobliżu była moc.
Myślała przez chwilę, że może ona pochodzić z grubokościstej młodej
murzynki, która właśnie wstała ze stołka za ladą, ale szybko odrzuciła tę
myśl.
Twarz młodej kobiety ułożyła się w uśmiech, który nie całkiem sięgał
oczu.
- Czym mogę wam służyć tego wieczora?
- Szukamy Queen Esther. - powiedział jej Morris.
- W takim razie wasze poszukiwania się skończyły. - powiedziała młoda
kobieta, wyprostowując się w dostojnej pozie. - Ja jestem Queen Esther.
- Nie, nie jesteś. - powiedziała rzeczowo Libby.
Młoda kobieta spojrzała na Libby zmrużonymi oczami.
- Słuchaj, nie wiem co...
- Martha! - głos doszedł zza przejścia za młodą kobietą, otwór
przyozdobiony został koralikową zasłoną. To był kobiecy głos, a dla Libby
brzmiał staro ale silnie, bardzo silnie.
Bez kolejnego słowa, młoda kobieta odwróciła się i przeszła przez zasłonę
do pokoju mieszczącego się za nim. Kilka chwil później wróciła, już bez
uśmiechu.
- Powiedziała, że możecie wejść, oboje. - jej głos był ponury.
Libby Chastain poszła za Morrisem za ladę i przez zasłonę. Prowadziła do
krótkiego korytarzyka. Kończył się kolejną zasłoną z koralików, przez
który przedzierało się migotliwe światło.
Gdy przeszła przez zasłonę, Libby zobaczyła że źródłem światła były
tuziny świec płonących w każdej części pokoju, przez białe ściany światło
wydawało się jaśniejsze niż w rzeczywistości było.
Przy dalekie ścianie był wysoki ołtarz okryty czerwoną i czarną tkaniną.
Było na nim więcej świec, kilka obrazów w małych ramkach, czaszka,
wystarczająco duża by być ludzką, i maczeta, jego ostrze pokryte było
rozpryskami i plamami wyschniętymi na brąz. Libby poświęciła strukturze
tylko zerknięcie, zanim skupiła uwagę na kobiecie siedzącej na fotelu
bujanym, tyłem do ołtarza. Powoli się kołysała, wyglądając jak czyjaś
babcia siedząca na rodzinnym ganku, czekając aż poleci Murder, She
Wrote.
Libby czuła mocy wydobywającą się od niej falami.
Morris zdawał się nie zauważać, ale dla wytrenowanej percepcji Libby
było to jak stanie przed otwartym piecem hutniczym, i równie
niebezpieczne.
Kobieta nie wyglądała zbyt szczególnie. Była mała i stara, jej szare włosy
były krótkie. Wśród wielu zmarszczek na jej śniadej twarzy, ciemne oczy
zdawały się błyszczeć, chociaż mógł to być efekt blasku świec. Każdy
palce radełkowatych dłoni nosił przynajmniej jeden pierścień; niektóre
miały dwa albo trzy.
Powoli odwróciła głowę w kierunku wejścia i odezwała się do młodej
kobiety, która podążyła za Morrisem i Chastain na tyły. Słowa były
szybkim strumieniem dialektu Creole, który był niezrozumiały dla Libby,
ale zobaczyła, że głowa Morrisa podniosła się kilka cali. Jeśli słyszał coś
znaczącego w słowach skierowanych do młodej kobiety śpieszącej na
front sklepu, nie dał po sobie znaku.
Kobieta na fotelu bujanym odwróciła się do gości.
- Może podejdziecie bliżej? Te oczy nie widzą tak dobrze jak kiedyś.
Oboje zrobili krok do przodku. Kobieta poświęciła Morrisowi tylko
spojrzenie zanim skupiła się na Libby. Kobiety zdawały się przyglądać
sobie beznamiętnie przez dłuższy czas. Nie był to konkurs patrzenia, a
raczej chwila wzajemnej oceny - i wzajemnego ostrzeżenia.
Morris przerwał narastające napięcie pytaniem
- Queen Esther?
Stara kobieta odwróciła oczy bazyliszka na niego.
- Już znasz odpowiedź na to pytanie, mistah. Teraz, dlaczego przyszliście
do mnie?
- Nazywam się Quincey Morris, a to jest....
- Sidney Prendergast. - powiedziała gładko Libby. W czarnej magii, imię
to potęga. Nie ma mowy by powiedziała tej starej wiedźmie swoje.
Morris posłał Libby zaskoczone spojrzenie, ale szybko się opanował.
- Mamy nadzieję, że pomożesz nam kogoś znaleźć. - powiedział do Queen
Esther.
Powoli kiwnęła głową.
- Pomogłam wielu znaleźć co szukali. - powiedziała. - Ale nie wszyscy
byli szczęśliwi swoim sukcesem.
- Chcemy podjąć ryzyko. - powiedział Morris.
Kolejne kiwnięcie.
- Bardzo dobrze. Jeden tysiąc dolarów, proszę.
Morris spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem.
- Co dokładnie kupujemy?
- Szansę na spytanie mnie tego, co chcecie wiedzieć. - uśmiech ukazał
protezy dentystyczne. - Biali doktorzy nazywają to opłatą za konsultację.
Po krótkim wahaniu,, Morris wyciągnął portfel i wyjął pieniądze. Zrobił
kolejny krok do przodu i wyciągnął je do kobiety.
- Nie. - powiedziała mu. - Połóż je tam. - Wskazała na ołtarz. - Będą ofiarą
dla Baron Samedi*. Może on odpowie na wasze pytania.
* Baron Samedi (dosłownie: Baron Sobota) to w religii voodoo duch (loa)-przywódca i ojciec
wszystkich duchów śmierci Guédé, pan podziemi, mistrz magii.
Morris umieścił pieniądze obok poplamionej maczety i odsunął się.
- Kobieta, której szukamy, uprawia magię. - powiedział. - Ale podąża
ścieżką lewej ręki. Czarna magia była w jej rodzinie od wielu pokoleń,
przekazywana z matki na córkę, nawet w obecnych czasach.
- To brzmi tres groźnie. - powiedziała Queen Esther głosem nie brzmiącym
na aż pod takim wrażeniem. - A jakie jest jej prawdziwe imię?
- W tym problem, albo jeden z nich. - powiedział Morris. - Nie znamy jej
imienia. Ale jej przodkiem jest ktoś powieszony za czary w Salem,
Massachusetts - kobieta nazywająca się Sarah Carter.
Queen Esther mrugnęła raz, powoli, tak jak żaba.
- Nie rozpoznaję tego imienia. I nie znam osoby, którą opisaliście.
- Proszę o wybaczenie, ma'am, ale powiedziano mi co innego. - świece
ponownie zamigotały, pomimo że w pokoju nie było bryzy.
- Więc okłamano was. - kościste palce prawej ręki zaczęły poruszać
pierścieniami na lewej. - Tak wiele kłamstw jest na świecie, takie
oszustwo, tyle zła. - starożytne oczy zatrzymały się na oczach Morrisa. -
To może złapać w sidła tych niemądrych, wiesz, jak pajęczyna wielkiego
pająka. Zdarza się każdego dnia.
- Ale chciałem...
Libby Chastain położyła łagodnie rękę na przedramieniu Morrisa.
- Już wystarczająco przeszkadzaliśmy Queen Esther, Quincey. Naprawdę
powinniśmy iść. - I po pochyleniu głowy kilka cali w najpobieżniejszym
pokłonie do starej kobiety, Libby wyprowadziła Morrisa z pokoju.
Gdy przemierzali krótki korytarzyk prowadzący na front sklepu, Morris
powiedział kącikiem ust.
- Jak przypuszczam, wiesz co robisz.
Wymamrotaną odpowiedzią Libby było
- Zaufaj mi.
Minęli zasłonę z koralików i weszli do sklepu Hoodoo Doktora Johna.
Nigdzie nie było widać młodej kobiety. Sklep był opuszczony.
- Myślę, że mamy kłopoty. - powiedziała Libby.
- Do diabła, sam mogłem ci to powiedzieć. - Morris szybko podszedł do
półek przy drzwiach. Spędził kilka chwil przeglądając leżące tam
przedmioty. Następnie zdjął słoik, sprawdził etykietkę i odkręcił wieko.
- Co robisz? - spytała Libby.
- Kradnę. - upuścił wieko na ladę, ale trzymał słoik, który miał jaskrawą
zieloną etykietę, którą Libby nie umiała przeczytać.
- Chodź, wyjdźmy stąd.
Libby podążyła za Morrisem przez głośne drzwi siatkowe i w dół dwóch
stopni. Na chodniku, skręcił na prawo.
- Czekaj. - powiedziała Libby. - Przyszliśmy tędy. - wskazała na lewo.
- Wiem. Dlatego idziemy w drugą stronę. Chodź, szybko.
Przeszli około pięćdziesiąt stóp gdy dwóch mężczyzn wyszło z otworu
drzwiowego na ich ścieżkę. Byli czarni i duzi i szli sztywno, jakby
nienawykli do poruszania.
Każdy trzymał duży nóż.
Wrażenie Libby, że to mogą być bandziory szybko zostało rozproszone.
Mężczyźni nie zażądali pieniędzy, ani niczego innego. A w świetle
pobliskiej latarni, zobaczyła, że mają całkowicie białe oczy, jakby źrenice
przetoczyły się w tył ich głów.
Jakby nie żyli.
Ciężkie stąpanie za nią spowodowało, że spojrzała za ramię. trzej kolejni
mężczyźni, uzbrojeni i rozmieszczeni podobnie jak dwóch przed nimi,
ruszyli na nich.
- Cholera. - powiedział Morris. - Queen Esther lubi zabezpieczać się na
dwie strony.
- Nic na to nie przygotowała. - powiedziała Libby w napięciu.
Mężczyźni wlekli się w ich kierunku, noże przygotowane.
- Na szczęście, ja mam. - powiedział jej Morris.
Trzymał słoik ze sklepu voodoo w prawej ręce, trzy palce rozłożone na
otworze w równych odstępach. Podniósł rękę, następnie nagle machnął
wokół własnego ciała w szerokim łuku, a w trakcie tego ruchu obracając i
rozlewając płyn ze słoika na pięciu mężczyzn.
- Zmiatajcie stąd! - krzyknął i obrócił ramię w drugą stronę, powodując
rozlanie większej ilości płynu. - Zostawcie nas teraz i na przyszłość! - i
trzeci raz, w tę i z powrotem, ostatnią zawartość słoika wylał na twarze
mężczyzn. - Precz!
Mężczyźni cofnęli się jak potwór Frankensteina przed ogniem. Ich noże
zabrzęczały o chodnik, a oni unieśli ramiona do twarzy. Następnie,
wydobywając nieartykułowane dźwięki strachu i przerażenia, odwrócili się
i oddalili - dwóch w dół alei, pozostałych trzech na ulicę Dumaine.
Morris złapał Libby za ramię.
- Chodź. - przekroczyli ulicę, idąc szybko.
- Dokąd idziemy? - spytała Libby.
- Tak gdzie są światła i ludzie, im więcej tym lepiej.
- To skręcimy w lewo, jeśli będzie wyglądać bezpiecznie. To najszybsza
droga do centrum Quarter.
W mniej niż trzy minuty później byli na ulicy Bourbon otoczeni przez
muzykę i neony, i pianych turystów. Libby zauważyła, że Morris nadal
trzymał pusty słoik.
- Możesz mi to pokazać?
- Co? Oh, pewnie. Masz.
Spojrzała etykietę, gotyckie czarne litery ozdabiały zielone tło.
- Czarny Wypędzający Olei z Cmentarza St. Louis?
Morris przytaknął bardzo z siebie zadowolony.
- Yep. Gwarantuje dezorientację, irytację i odpychanie wrogów,
kimkolwiek mogę być, żywych, martwych czy nieumarłych.
- Myślałam, że wszystkie te rzeczy to oszustwo. No wiesz, jak królicza
łapa i czterolistna koniczyna.
Morris wziął słoik z powrotem i wyrzucił go do najbliższego kosza na
śmieci.
- Co, myślisz, że królicze łapki nie przynoszą szczęścia?
- Nie były zbyt szczęśliwe dla królików, prawda?
- Dobry punkt. Cóż, większość z tych talizmanów voodoo i mikstur jest
nic nie warta, ale nie wszystkie. Widocznie.
- Rzeczywiście widocznie. Dobrze wiedzieć co działa, a co nie.
- Najważniejsze, że te zombie myślą, że to działa.
- Tym właśnie byli? Zastanawiałam się.
Weszli na ulicę by uniknąć grupy fundamentalistów roznoszących ulotki
protestujące przeciw nagim tańcom w barach na ulicy Bourbon. Równie
dobrze mogli protestować przeciw ruchom pływowym
- Tak, to były zombie, w porządku. - powiedział Morris. - Oczy zawsze są
martwym podarunkiem. Że tak powiem.
- Czekaj chwilę. - powiedziała Libby, marszcząc brwi. - Wziąłeś ten słoik
z półki zanim zobaczyliśmy co na nas czeka.
- Gotowość jest wszystkim, jak ktoś mi kiedyś powiedział. Pamiętasz, że
Queen Esther powiedziała coś do jak-jej-na-imię, Martha, gdy weszliśmy
do pokoju?
- Tak, trochę.
- Nie mówię po kreolsku, nie na tyle by prowadzić konwersację czy coś,
ale zdołałem wyłapać słowo 'zombie' z tego co mówiła. Stara Esther raczej
nie dyktowała listy świątecznej.
- Kłamała nam, wiesz. O nie znaniu obecnej potomkini Sarah Carter.
- Tak, sam do tego doszedłem. - powiedział Morris. - Ale co, do diabła, z
tym zrobimy?
- Gdy to się zdarzy. - powiedziała mu Libby. - Chyba mam pomysł.
* * * *
Gdy Van Dreenan wszedł, Fenton powiedział bez wstępu,
- Mamy trafienie na tą tablicę rejestracyjną z Mississippi, w końcu.
- Z czego? - Van Dreenan marszczył brwi. - Oh, tak. Te z kamery
monitorującej na stacji paliw.
- To te. Nie byłem pewien jak bardzo pomocne to będzie. Pomyślałem, że
albo samochód albo tablice będą skradzione, ale wygląda na to, że byłem
w błędzie, skoro zdjęcie z prawa jazdy, które wysłali, pasuje do twarzy
faceta z nagrania. Jest też jeszcze coś interesującego. - Fenton pisał coś na
laptopie przez kilka sekund, następnie odwrócił komputer do Van
Dreenana. - Sam zobacz.
Van Dreenan usiadł i zerknął na ekran.
- Snake Perkins? - spojrzał na Fentona. - To brzmi jak pseudonim, ale to
chyba jego prawdziwe nazwisko.
- Tak, stary dobry chłopak z Hattiesburg, Mississippi.
Van Dreenanowi zdawało się, że usłyszał dziwną nutę w głosie Fentona.
- Czy jest coś w tym mieście, Hattiesburg? Coś co powinienem wiedzieć?
Fenton zrobił lekceważący gest.
- Nie, nic ważnego. Spędziłem tam sześć tygodni, jednej nocy, jakiś czas
temu. Mniejsza o to. Czytaj dalej.
- Um. Perkins został wysłany do poprawczaka za kradzież. - ponownie
spojrzał w górę. - Poprawczak?
- Tam wysyłamy nieletnich przestępców, zamiast więzienia. - powiedział
mu Fenton. - Chociaż przy niektórych tych miejscach, nie ma wiele
różnicy. Ten, do którego poszedł Snake, nie był zły. Sprawdziłem. Bardziej
jak dom dla krnąbrnych chłopców.
- Krnąbrni, rzeczywiście. A gdy był w poprawczaku, widzę, że ktoś
zamordował jego rodziców. Przeciął ich gardła gdy spali, następnie
podpalił dom. A w zwęglonych ruinach domu znaleźli...
- Dowód, że mama i tato siedzieli w biznesie dziecięcej pornografii. Mieli
małe studio w piwnicy, i całą resztę. Według oficerów śledczych, tam
zaczął się ogień, razem z pomocą pięciu galonów benzyny. Wygląda na to,
że ktoś chciał zatrzeć wszelki ślad ich działalności.
Van Dreenan czytał dalej.
- Ummm. Ale ktoś, kimkolwiek był, nie osiągnął celu. Rodzice mieli duży
ognioodporny sejf, którego zawartość ocalała z pożaru. - Kilka sekund
później, potrząsnął głową ze wstrętem. - Używali swojego syna do
niektórych... występów.
- Tak. - powiedział Fenton z grymasem. - Chciałbym powiedzieć, że o tym
nigdy nie słyszałem, ale najwyraźniej to jest częste w dziecięcej
pornografii. Pieprzone kanalie. Dajcie mi seryjnych zabójców lada dzień.
- To już nie ma znaczenia, ale czy znasz może odległość pomiędzy
poprawczakiem a rodzinnym domem chłopaka?
- Około 40 mil, sprawdziłem. - powiedział Fenton. - Wygląda na to, że ty i
ja myślimy w ten sam sposób.
- A ta szkoła nie jest mocno strzeżona?
- To nie ten rodzaj miejsca, nie. Nie jest niemożliwe żeby chłopak
wymknął się, ukradł auto, złożył wizytę rodzicom z ostrym nożem i
pięcioma galonami benzyny, następnie wkradnięcie się do poprawczaka
bez zauważenia.
- Cóż,jeśli to zrobił, nikt nie bardzo może go winić. - powiedział Van
Dreenan. Ponownie potrząsnął głową. - Piętnaście lat.
- Początek aktywnej, jeśli nie znamienitej, kariery. - powiedział Fenton. -
Jak wiele aresztowań jako dorosły? Dziewięć?
Van Dreenan sprawdził na monitorze.
- Osiem. W tym, dwa wyroki - jeden za nieumyślne spowodowanie śmierci
i drugi za napaść na tle seksualnym. Razem przesiedział, niech zobaczę...
sześć lat.
- Wygląda na to, że również, zaangażowany w okultyzm. Związał się z
jakimś sabatem czarownic, albo jakkolwiek to nazywają, tam w
Louisianie. Grupa w Nowym Orleanie prowadzona jest przez kogoś
nazywanego Queen Esther.
- Tak, właśnie widzę. Ten ślad doprowadzający go do aresztowania,
podejrzenie zabójstwa. Najwyraźniej, kult voudoun składał ofiarę z ludzi
na jednym z rytuałów. - Van Dreenan spojrzał na Fentona. - To bardzo
rzadkie. Większość praktykujących voudoun nigdy nie składa w ofierze
nic większego niż kurczak czy może koza. To ludzie przestrzegający
prawa, a nie zabójcy. Chociaż...
- Chociaż co?
- Każda religia zdaje się rozwijać własnych skrajnych szaleńców. Były
raporty, z całego świata, o kultach voudoun poświęconych bogom, którzy
żądają ofiar 'kóz bez rogów'
- Kóz - oh, tak, rozumiem.
Van Dreenan podrapał policzek w zamyśleniu.
- Bardzo interesujący chłopak, ten Pan Perkins. Na pierwszy rzut oka,
wydaje się mało prawdopodobnym towarzyszem dla Cecelii Mbwato. Ale
im więcej o tym myślę, tym lepiej to brzmi.
- Małżeństwo stworzone w niebie. - powiedział Fenton z cierpkim
uśmiechem.
- Nie, Fenton, nie w niebie. - powiedział Van Dreenan. - Nie tam.
* * * *
Słońce jasno świeciło, gdy Morris i Libby usiedli do śniadanie na zewnątrz
kawiarni. Po złożeniu zamówienia, Libby spytała,
- Więc, czy spędziłeś spokojną noc, a raczej co z niej zostało?
- Oh, pewnie. Dzięki za te odpierające talizmany, które położyłaś na
drzwiach i oknach. Jedyne zombi jakie mnie niepokoiły, były w moich
snach.
Zrobiła minę.
- Wiem co masz na myśli. Moja podświadomość wydawała się spędzać
większość nocy na festiwalu filmowym George'a Romero. Nie dobry czas.
Morris zrobił łyk kawy i powiedział,
- Wspomniałaś coś zeszłej nocy p planie poradzenia sobie z Queen Esther.
Libby przytaknęła.
- Myślę, że przy odpowiednim przygotowaniu, mogę rzucić zaklęcie
prawdy, które powinno zmusić ją do powiedzenia nam o wiedźmie.
- Będzie działać na kimś takim jak Esther? Jest bardzo dobra w swoim
mojo, jak mieliśmy okazję się przekonać.
- To nie powinno mieć znaczenia, jak długo ona nie będzie gotowa na
mnie. - powiedziała Libby. - Jeśli będzie mieć czas na przygotowanie anty
zaklęcia, to będzie zmieniać wszystko. - Uśmiechnęła się sztywno. -
Dlatego właśnie, nie mam zamiaru dać jej czasu.
- Innymi słowy, zamierzasz ją obezwładnić zanim ona będzie mieć czas na
przygotowanie obrony.
- Coś w tym rodzaju.
- Jak długo będziesz się przygotowywać?
- Zrobiłam już jakieś przygotowania wczorajszej nocy. Więc, od tego
momentu, będę potrzebować... - pomyślała szybko. - kolejnych trzech
godzin, mniej więcej.
- Więc, jeśli zaczniesz tuż po śniadaniu, wszystko powinno byś gotowe na
wczesne popołudnie?
- Najprawdopodobniej. A to dobrze.
Morris patrzył na nią pytająco.
- To znaczy, dobrze, że będziemy to robić w ciągu dnia. - powiedziała
Libby. - Wtedy biała magia jest najsilniejsza.
- A Queen Esther, będąc jedną ze złych, ma przewagę po zmroku.
- Dokładnie.
Ich zamówienie przyszło i Morris wbił się w swoje jajka.
- Dobrze, że wcześnie wstaliśmy.
* * * *
Tym razem nie mieli problemów ze znalezieniem taksówki skłonnej zabrać
ich pod odpowiedni adres na ulicy Dumaine. Najwyraźniej światło dzienne
robi również różnicę taksówkarzom. Było trochę po drugiej gdy ponownie
stali pod drzwiami Sklepu i Apteki Hoodoo Doktora Johna.
Morris patrzył przez chwilę na front sklepu, następnie odwrócił się do
Libby,
- Jest w środku?
Libby zmarszczyła brwi.
- Nie wiem. Nie wyczuwam jej w tej sam sposób co wczorajszej nocy, ale
jest coś... - potrząsnęła głową w niepewności.
- Cóż, równie dobrze możemy wejść i się przekonać.
- Ale ostrożnie.
- Nie musisz mi mówić. Jestem facetem, który w nocy przepędził zombi,
pamiętasz?
Nie było sensu się skradać. Wiedzieli, że stopnie będą skrzypieć pod ich
stopami, a sprężyna w drzwiach nadal będzie hałasować wystarczająco
głośno by obudzić zmarłych.
Nikt nie stał za ladą. Sklep zdawał się opuszczony tak samo jak wczoraj
gdy go opuszczali.
Ale coś się różniło, a Morrisowi wystarczyła chwila by zdać sobie sprawę
co.
- Czujesz to?
Libby wyraźnie powąchała.
- Tak. - powiedziała cicho. - Tak, czuję. - ten miedziany zapach każdy z
nich już kiedyś czuł i rozpoznali go natychmiast.
Świeża krew pachniała jak nic innego na świecie.
- Lepiej ja pójdę pierwsza. - powiedziała Libby. - Tym razem mam coś
przygotowane, tak na wszelki wypadek. - wyciągnęła kilka małych fiolek z
torebki i odkręciła pokrywy. - Chodźmy.
Morris poszedł za nią, czuł napięcie w piersi i żołądku.
Poruszając się powoli, ostrożnie, Libby weszła za ladę i odepchnęła
zasłonę z koralików. Odwróciła się na prawo i nagle zamarła. Morris mógł
usłyszeć jak ostro wciąga powietrze, a gdy zerknął przez jej ramię,
zrozumiał dlaczego.
Młoda kobieta nazywana Marthą leżała twarzą w dół na korytarzu, głową
w kierunku pokoju Queen Esther. Czaszka Marthy była rozłupana, rana
sięgała tak głęboko, że szara tkanka mózgowa była wyraźnie widoczna
wśród krwi, kości i włosów. Morris, który wiedział co nieco o ranach
zadanych nożem, wiedział, że potrzeba czegoś zarówno ciężkiego jak i
bardzo ostrego, by zrobić ten rodzaj uszkodzeń.
Coś w rodzaju maczety.
Libby klękła i wierzchem dłoni dotknęła jednej z nóg martwej kobiety.
- Zimna. - powiedziała cicho. - Minęło już kilka godzin. - Wstając,
przeszła ostrożnie nad ciałem by nie nadepnąć na krew na podłodze. Nie
było jej dużo; zwłoki długo nie krwawią.
Morris podążył za Libby przez krótki korytarz do kolejnej zasłony z
koralików - to, które zdobiło wejście do komnaty Queen Esther. Widział
światło wydobywające się ze środka, ale było delikatniejsze niż zeszłej
nocy.
Libby użyła jednej ręki by cofnąć trochę koralików na bok, ale nie weszła
do pokoju. Zamiast tego, stała w drzwiach i zerkała do środka, wydawało
się Morrisowi, że stała tam długi czas zanim wydała głębokie westchnienie
wydobywające się z głębi niej.
- Jest bezpiecznie. - powiedziała ponuro. - Nic nas tu nie zrani.
Morris podążył za Libby do pokoju bez okien. Więcej niż połowa świec
albo się wypaliła, albo zostało przewrócone, a w mroku prawie przewrócił
się o ciało leżące na podłodze. Po bliższym przyjrzeniu, zobaczył, że to
jeden z zombie, które zaczepiły ich noc wcześniej. W przeciwieństwie do
Marthy, te zwłoki nie nosiły żadnej widocznej rany. Dziesięć stóp dalej
leżał kolejny mężczyzna, a Morris pomyślał, że ten też przypomina
zombie z wczorajszej nocy.
Przed ołtarzem, obok bujanego fotela, leżały krwawe szczątki Queen
Esther. Było oczywiste, że , w przeciwieństwie do Marthy, stara kobieta
nie umarła od pojedynczej, niszczycielskiej rany. Musiała próbować z nimi
walczyć. Więc pocięli ją na kawałki. Dosłownie.
Pokój bez okien śmierdział krwią i gównem, i gnijącym ciałem. Klimat
Nowego Orleanu nie sprzyja martwym przy najlepszych okolicznościach.
Martha i Queen Esther już zaczęły się rozkładać, a dwa zombie zdawały
się być w zaawansowanym stanie rozkładu - ich ciała nadganiały stracony
czas ich naturalnej śmierci. Morris wiedział, że musi szybko stąd wyjść
albo puści pawia.
Libby zdawała się mieć takie same problemy. Trzymała chusteczkę przy
ustach i nosie jedną ręką, i klękła przy ciele Queen Esther. Wydawała się
szczególnie zainteresowana w odciętej prawej ręce starej kobiety, która
leżała w nieznacznym oddaleniu od reszty. Morris zastanawiał się czy ma
zamiar zabrać ją i użyć jako Dłoni Chwały - potężnego talizmanu, gdy
zostanie odpowiednio przygotowany. Trzeba zacząć z ręką mordercy, a
Queen Esther prawie na pewno się kwalifikuje. Ale Libby najwyraźniej
skupiła się na czymś kurczowo trzymanym przez martwe palce, kawałek
papieru albo kartonu, który poluzowała, spojrzała na niego i wepchnęła do
pojemnej torebki.
Wstając, odsunęła chusteczkę i powiedziała,
- Wynośmy się stąd zanim zwrócę śniadanie.
Gdy byli już na chodniku, Morris powiedział,
- Lepiej opuśćmy tą okolicę zanim jakiś turysta, szukający miłosnego
napoju, zacznie wzywać gliny.
Libby przytaknęła.
- Wróćmy na ulicę Bourbon i znajdźmy bar, co nie powinno być trudne.
Potrzebuję drinka, może nawet kilka. Następnie porozmawiamy.
Odeszli na mniej niż blok gdy Morris spytał,
- Co wzięłaś z ręki Queen Esther?
- To jeden z tematów na który musimy porozmawiać.
Rozdział 19
Libby Chastain podniosła szklankę lodowatego Stolichnaya i przystawiła
do czoła na prawie całą minutę. Później przystawiła do ust i wypiła całą
zawartość jednym łykiem.
Quincey Morris napił się swojego bourbona i wody źródlanej.
- Czujesz się już lepiej?
- Trochę. Przynajmniej pozbyłam się zapachu tamtego miejsca z nozdrzy. -
przywołała kelnerkę po kolejnego drinka. - A co z tobą?
Pozwolił spojrzeniu wędrować po pomieszczeniu zanim odpowiedział.
Homer'a Hideaway, jak każdy bar w Quarter, dobrze prosperował, nawet o
trzeciej popołudniu. Turyści z Kansas City i Pittsburgh sączyli Hurricanes i
słuchali tandetnego faux-zydeco dochodzące z szafy grającej, mówiąc
sobie, że robili teraz prawdziwe Cajun.
- Raczej nic mi nie jest. - powiedział Morris. - Chociaż cieszę się, że
wydostaliśmy się z tej rzeźni. - Poczekał aż kelnerka zaserwuje Libby
drugą wódkę. - Cholera, założę się, że stara Esther była wkurzona na
samym końcu. Zostać porąbaną przez zombie, które się samej stworzyło,
na pewno nadaje nowego znaczenia 'złapać się we własne sidła'.
Libby kiwnęła głową w zamyśleniu.
- Te dwa zombie nie zrobiły tego same od siebie.
- Nie, ci biedni łajdacy nie mają własnej woli. Zaklęcie wskrzeszania o to
dba.
- A Esther na pewno nie skłoniła ich do tego.
- Jeśli tak, to byłoby to najdziwniejsze samobójstwo. - powiedział Morris.
- Nie wydaje się to prawdopodobne.
- Więc kto to zrobił?
- Myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie równie dobrze jak ja.
- Tajemnicza pani Carter. - powiedziała to w sposób w jaki Generał
Rommel zwykle mówił 'Patton'.
- Albo jakkolwiek się teraz nazywa. Jakoś przejęła kontrolę nad
marionetkami i obróciła ich przeciw niej - może kara za to, że nas wczoraj
nie zabiła. - Morris napił się drinka. - Albo, może bała się, że Esther powie
nam coś użytecznego.
- I może to właśnie zrobiła w swoich ostatnich minutach. - Libby
wyciągnęła coś z torebki i położyła na stole. Była to wizytówka.
Morris spojrzał na nią.
- To wyciągnęłaś z ręki Esther?
Libby przytaknęła.
- Randall i Carleton Specjalne Usługi. - przeczytał na głos. - Śledztwa.
Mają biuro na ulicy Bourbon. - przejechał koniuszkiem palca po
wygrawerowanych literach. - Nie za dużo tego, co?
- Jest jeszcze coś. - powiedziała Libby i przewróciła wizytówkę. Ktoś
napisał czarnym tuszem 'Amos Gitner' i znak zapytania.
Morris zmarszczył brwi po odczytaniu tych dwóch słów.
- Amos Gitner? - Spojrzał na Libby. - Kto to, do diabła, jest Amos Gitner?
- Nie mam pojęcia. - powiedziała, odliczając pieniądze na stole. - Ale
dobrze by było gdybyśmy się tego dowiedzieli.
* * * *
Biblioteka uniwersytetu Tulane miała Nowo Orleańską Times-Picayune w
swojej bazie danych. Po wpisaniu 'Amos Gitner' do wyszukiwarki, zdołali
znaleźć i przeczytać jedyny artykuł, zawierający ten zwrot, jaki gazeta
wydała. Kilka kliknięć myszą pozwoliło im wydrukować artykuł, który
datowany był na trzy lata wcześniej:
6 Wrzesień: Ciało zaginionego mężczyzny Materie zostało wczoraj
odnalezione w opuszczonym budynku w dzielnicy przemysłowej przy
okolicznościach powodujących, że policja podejrzewa morderstwo.
Matka zgłosiła zaginięcie syna, Amosa Gitner, 26, trzy dni wcześniej,
mówią władze. Znaleźli ciało jako rezultat anonimowego telefonu,
mówiącego, że widziano ciało w budynku należącego do Porterfield
Imports, która zbankrutowała rok wcześniej.
Przedstawiciele policji odmówili komentarzy na temat doniesień o tym, że
ofiara mogła być powiązana z lokalną społecznością okultystyczną, co
mogło przyczynić się do jego śmierci. Porucznik Pierre Premeaux z
Oddziału Zabójstw, powiedział tylko, że śmierć nastąpiła w
"podejrzanych" okolicznościach oraz śledztwo nadal trwa.
Morris złożył kartkę papieru i schował na kieszeni kurtki.
- Ciekawiej i ciekawiej. - powiedział. - Myślisz, że Queen Esther
wykończyła tego biednego faceta?
- Trudno powiedzieć. - powiedziała Libby wzruszając ramionami. - Nie
wykluczałabym tego, ale nawet ona potrzebowałaby czegoś w rodzaju
powodu. My nie mamy wystarczająco informacji.
- Zastanawiam się...
- Co?
- Zastanawiam się, - powiedział Morris. - czy ktoś jeszcze jest w
Specjalnych Usługach Randalla i Carletona tak późnego popołudnia.
* * * *
Sekretarka-recepcjonistka w Randall i Carleton była drobną blondynką
nazywającą się Cindy Lee Mercell, która chciała wiedzieć czy są
umówieni.
- Nie jesteśmy. - powiedział Morris. - Nasz problem przyszedł raczej
nagle.
- Chcielibyśmy zobaczyć Pana Randalla albo Pana Carletona tylko na
kilka minut. - powiedziała Libby z uprzejmym uśmiechem. - Którykolwiek
znajdzie czas.
- Cóż, nie jestem pewna czy mogę...
- Chodzi o Amosa Gitner. - powiedział Morris.
Recepcjonistka patrzyła na niego przez trzy uderzenia serca.
- Proszę chwileczkę zaczekać. - powiedziała i przeszła przez najbliższe
drzwi.
Wróciła w przeciągu trzydziestu sekund.
- Pan Carleton się z wami zobaczy. Proszę za mną.
Poprowadziła ich do obszernego biura, którego wyposażenie było
wystarczająco stare by wyglądać na wygodne. To samo można było
powiedzieć o mężczyźnie, który wstał zza zabytkowego biurka.
Carl Carleton miał twarz jak stary but, zmarszczoną i pokrytą bruzdami, i z
widocznymi śladami zużycia. Wokół ust i oczu miał zmarszczki od
uśmiechów, ale nie uśmiechał się gdy podawał im rękę, i zapraszał by
usiedli.
Carleton przypatrywał im się w ciszy przez kilka chwil, bezczynnie
przebiegając kciukiem i palcem wskazującym w górę i w dół szwów jego
kamizelki. W końcu powiedział,
- Wiecie, zwykle przywiązujemy wagę do grzecznościowych konwersacji,
co znaczy, że zwykle długo trwa zanim przejdziemy do sedna. Ale skoro
wy dwoje praktycznie wparowaliście niezapowiedziani, może wybaczycie
mi brak manier gdy zapytam, czego wy, do diabła, chcecie?
- Czy jest pan zwykle tak niegrzeczny wobec potencjalnych klientów,
Panie Carleton? - spytała łagodnie Libby.
- Nie, ma'am, nie jestem. Ale wy dwoje nie jesteście klientami, prawda? -
mówił z wyjątkowym akcentem, który znajdziesz w pewnych częściach
Nowego Orleanu, bardziej brzmiał jak Brooklyn niż Biloxi, przynajmniej
dla uszu jankesa.
Morris pomyślał, że to jego kolej na dodanie czegoś do konwersacji
- Dlaczego tak pan myśli?
- Z powodu nazwiska, które użyliście by się tu dostać, należy do martwego
człowieka, ca jak rozumiem dobrze wiecie. Jestem całkiem pewny, że nie
jesteście krewnymi, skoro poznałem rodzinę Gitner trzy lata temu, a was
tam w ogóle nie było. Więc powtarzam moje pierwotne pytanie, w razie
gdybyście zapomnieli brzmiało: czego wy, do diabła, chcecie?
- Nazwisko Amosa Gitnera wyszło w naszym śledztwie. - powiedział
Morris. - Staramy się zlokalizować kobietę, która składa terrorystyczne
groźby rodzinie w Wisconsin. Mamy powody wierzyć, że może mieć
jakieś powiązania z kobietą w Nowym Orleanie znanej jako Queen Esther.
Carleton powoli kiwną głową.
- Esther, królowa voodoo. Tak, przypominam sobie, że z nią
rozmawialiśmy gdy jeszcze próbowaliśmy znaleźć pana Gitnera. Wysłała
was tutaj?
- W pewnym sensie, tak. - powiedziała mu Libby. - Mamy to od niej. -
podała wizytówkę z nazwiskiem Amos Gitner na odwrocie.
Carleton delikatnie trzymał wizytówkę, obracając ją swoimi dużymi,
kwadratowymi palcami.
- Tak, lubię zostawiać wizytówki ludziom,których przesłuchuję, zwłaszcza
gdy nie mają dużo do powiedzenia. Czasem dostają od nich później
wiadomość, ale niezbyt często. - Przesunął się na swoim fotelu, powodując
jego skrzypienie. - Wiecie, Queen Esther nie sprawiała wrażenia
prawdziwie przyjaznej osoby gdy z nią rozmawiałem. Faktem jest, miałem
nieodparte wrażenie, że zabije mnie gdy tylko spojrzy. Ale wy mówicie, że
po prosu dała wam wizytówkę? Tak po prostu?
Morris i Libby wymienili spojrzenia. Po chwili, Libby powiedziała,
- Niezupełnie. Quincey i ja odkryliśmy jej ciało wcześniej tego dnia, a ta
wizytówka była w jej dłoni. Została zamordowana, porąbana na kawałki.
Carleton wpatrywał się w nią, następnie powoli sięgnął po telefon,
podniósł słuchawkę i wcisnął jedną cyfrę. Po chwili powiedział do ustnika,
- Lex, mógłbyś przyjść na chwilę. Tak, jeśli możesz. Dzięki.
Odkładając słuchawkę, Carleton powiedział,
- Prosiłem mojego partnera, Pana Randalla, by do nas dołączył. Wygląda
na to, że właśnie zamierzamy pływać w jakimś poważnym gównie, a w
mojej praktyce nie pływa się samemu.
Nastąpiło pobieżne pukanie do drzwi, które otwarły się ukazując
wysokiego człowieka, szczupłego, prawie chudego, z ciemnymi włosami
zaczesanymi na płasko. Wyglądał na około dziesięć lat młodziej niż
czterdzieści kilka Carletona. Liga Bluszczowa, pomyślał Morris. Albo
Uniwersytet Virginia, co na Południu uważają jako to samo. Morris
pomyślał, że szary garnitur mężczyzny musiał kosztować trzy razy tyle co
krepa Carletona, nawet jeśli wymagała połowy ilości materiału.
Carleton dokonał prezentacji, a Lex Randall uścisnął dłonie gościom.
Następnie Carleton wręczył mu wizytówkę.
- Pani Chastain powiedziała mi, że wzięła ją z martwej ręki Queen Esther.
Pamiętasz ją, prawda?
- Ta kapłanka voodoo na ulicy Dumaine. - powiedział Randall,
przytakując. - Nie widziałem nic na ten temat w gazetach - kiedy umarła?
- Nocą, albo może wcześnie tego ranka. - powiedziała Libby.
Randall wpatrywał się w Libby, później w Morrisa, następnie spojrzał na
swojego partnera.
- Czy mówimy tutaj o naturalnej śmierci?
- Została porąbana na kawałki maczetą. - powiedział Morris. - Razem z
młodą kobietą nazywaną Marthą, która najwyraźniej dla niej pracowała.
- Były również dwa inne ciała na miejscu. - powiedziała Libby. - Chociaż,
poniekąd, zmarli jakiś czas wcześniej.
- Obawiam się, że nie nadążam. - powiedział Randall.
- To znaczy, że byli zombie, którzy wrócili do swojego naturalnego stanu
po śmierci ich reanimatora. Nim będzie, oczywiście, Queen Esther.
W pokoju zapanowała cisza, która trwała jakiś czas. W końcu została
przerwana przez Carletona, który powiedział do Morrisa.
- Wiesz, wydawało mi się, że pana nazwisko coś mi mówi, próbowałem
sobie przypomnieć gdzie o nim słyszałem. Powiedz mi, byłeś kiedyś w
Baton Rouge?
Morris ostrożnie przytaknął.
- Kilka lat temu.
- Tak mi się wydawało. - Carleton spojrzał na swojego partnera. - Ten
profesor na LSU, trzy, cztery lata temu. Facet zachorował, wyglądał na
umarlaka, a nikt nie wiedział dlaczego. Niektórzy nawet myśleli, że to z
powodu voodoo.
- Teraz pamiętam. - powiedział Randall. - Praktycznie brali od niego miarę
na trumnę, a wtedy poprawiło mu się. Tak nagle jak zachorował. -
odwrócił się do Morrisa. - To byłeś ty? Po ciebie posłali?
Morris ponownie przytaknął.
- Uh-huh.
- O co z tobą, pani, uh, Chastain, prawda? - spytał Randall. - Czy jest pani
partnerką pana Morrisa w jego śledztwach?
- Nie, nie całkiem. - powiedziała mu Libby. - Jestem w pewnym sensie
niezależnym wykonawcą, ale pracowałam już wcześniej z Quincey'em.
Dzwoni kiedy mnie potrzebuje.
- A co pani robi, - spytał Carleton. - gdy nie pomaga panu Morrisowi?
Libby wzruszyła ramionami, ale jej głos był uprzejmy gdy powiedziała,
- Zajmuję się pewnego rodzaju konsultingiem. Różni klienci mają różne
problemy. Podobnie do waszej profesji, wyobrażam sobie.
- Um. - Carleton użył swojego dużego palca wskazującego by trącić starą
wizytówkę z nazwiskiem Amos Gitner napisanym na odwrocie. Po
wpatrywaniu się przez kilka sekund, spojrzał na Randalla i powiedział, -
Zamierzam im powiedzieć.
Randall spojrzał uważniej na swojego partnera, Morris zdecydował, że
prowadzili jakiś rodzaj niemówionej konwersacji. Był tego pewien kilka
chwil później gdy Randall powoli przytaknął i powiedział,
- No dobrze. Powiedz im.
Carleton tak obrócił krzesłem, że siedział dokładnie naprzeciw Morrisa i
Libby.
- Nigdy wcześniej z nikim nie rozmawiałem o tym bałaganie. - powiedział.
- Lex wiedział bo był tam gdy to się stało. Wszyscy inni, pewnie myślą, że
się wygłupiałem. to albo nominowali mnie na głównego kandydata do
domu wariatów. Ale wiedząc to wszystko co wiem o tobie, Morris,
zgaduję, że ty powinieneś zrozumieć. A ty, ma'am, jeśli zadajesz się z tym
kolegą, oczekuję, że sama miałaś jakieś doświadczenie z jakimiś
dziwnymi wydarzeniami.
Libby Chastain uśmiechnęła się odrobinę, ale nie odezwała się.
- Tak, cóż, - mówił dalej Carleton, - powinniście wiedzieć, że gdy matka
Amosa Gitnera nas zatrudniła by go znaleźć, to nie był pierwszy raz gdy
zniknął i ulotnił się na kilka dni. Powiedziała nam, że znikał gdzieś
każdego miesiąca na trzy, cztery dni. następnie znowu pojawiał się w
domu - nadal mieszkał z mamą, pomimo że miał dwadzieścia kilka lat - a
ona powiedziałaby, gdzie do diabła był tak długo, a on odpowiedziałby, że
nie pamięta. Jakiś rodzaj amnezji, najwyraźniej, chociaż nigdy nie
pojawiała się przy innych okazjach. Chciała by poszedł z tym do lekarza,
ale on nie chciał. Mówił, że to jego problem i sam go rozwiąże.
- Zakładam, że to nie była prosta sprawa Gitnera wymykającego się na
trzydniową popijawę raz na jakiś czas. - powiedział Morris.
- Postawiłem to pytanie. - powiedział mu Carleton. - Ale jego matka
powiedziała 'absolutnie nie, mowy nie ma'. Wygląda na to, że jej własny
ojciec był alkoholikiem i była więcej niż trochę zaznajomiona z
symptomami - i zapachem, jeśli o to chodzi. Twierdziła, że jej chłopak nie
zdradzał również żadnych symptomów uzależnienia od narkotyków.
- Tajemnicza nieobecność Gitnera zdarzała się już od roku zanim jego
matka nas zatrudniła. - powiedział Randall. - Można powiedzieć, kobieta
cierpiąca w milczeniu. Dodatkowo, jest dobrze usytuowana finansowo i
miała zwyczaj okropnie dogadzać synowi.
- Rozpuszczony bachor, - powiedział Carleton kiwając głową. - Nadal,
nawet pan Gitner miał limit jej wyrozumiałości. Jednego dnia, zauważyła,
że jej syneczek znowu zniknął, przyszła tu rozgniewana i powiedziała, że
chce żebyśmy go znaleźli i donieśli jej co on, do diabła, wyprawia.
- Nie jestem detektywem, - powiedziała Libby. - ale wydaje mi się, że
śledzenie Gitnera zanim zniknie byłoby proste, niż próbować go wytropić
gdy już go nie ma.
- Wiecie, wspomniałem o tym pani Gitner. - powiedział Carleton z
cierpkim uśmiechem. - Nawet zasugerowaliśmy, że najlepiej będzie usiąść
i poczekać na kolejny miesiąc, zacząć od początku kolejnej wyprawy jej
syna w nieznane. Ale nie chciała o tym słuchać. Jej krew wrzała i chciała
byśmy teraz znaleźli jej małego bastarda, nie czekając na kolejny miesiąc i
prostszą robotę. - Wzruszył swoimi muskularnymi ramionami. - Co tam do
diabła, zamierzała płacić nam za szukanie. I tak właśnie zrobiliśmy.
- Jak wasze poszukiwania zaprowadziły was do Queen Esther? - spytała
Libby.
- Oh, jego mama powiedziała nam, że Amos spędzał czas z jakimiś
lokalnymi okultystami. - powiedział Carleton. - Przypomniała sobie, że raz
powiedział coś o efekcie voodoo ma większy niż turyści kiedykolwiek
zobaczą. Więc zamieniliśmy słówko z bardziej znaczącymi praktykantami,
wliczając kochaną Queen Esther. Ale żaden z voudinistów, z którymi
rozmawialiśmy, znał Pana Gitnera, przynajmniej tak mówili.
- Ale trochę się nam poszczęściło. - powiedział Randall. - Pani Gitner
dostarczyła nam numery tablicy rejestracyjnej BMW jej syna, a miła pani
z DMV (Departament Pojazdów Motoryzacyjnych), którą znam,
sprawdziła je dla nas. Nic niezwykłego na jego koncie, ale było wiele
mandatów za parkowanie za ostatni rok czy coś koło tego. Wszystkie były
zapłacone - pani G. musiała to zrobić - ale bardziej interesowało nas gdzie
te mandaty zostały wystawione. Prawie natychmiast, zaczęliśmy widzieć
skupiska.
- Chodzi wam o to, że mandaty zostały wypisane w tym samym obszarze.
- powiedział Morris.
- Tak, to prawda.- powiedział Carleton, przytakując. - Wszystkie były z
Ninth Ward, blisko rzeki. Dużo wokół magazynów i garaży, również wiele
opuszczonych budynków i wypaleń. I daty też pasują. Wszystkie mandaty
wypisane zostały w czasie gdy synalek znikał robić, cokolwiek on robił.
- Było jeszcze kilka innych czynników, które mogliśmy rozważyć, ale nie
zrobiliśmy tego. - powiedział Randall. - Cóż, to i tak pewnie nie zrobiłoby
różnicy. nawet gdybyśmy jakoś doszli do odpowiedniego wniosku, nie
pozwolilibyśmy sobie w to uwierzyć. - jego głos zawierał równe części
goryczy i żalu.
- Lex nauczył się tak mówić na tym jego wymyślnym uniwersytecie. -
powiedział Carleton. - Ale to, co chciał powiedzieć, były sporadyczne
doniesienia, że bezdomni na tym terenie zaczęli znikać, pojedynczo czy
dwójkami, przez jakiś czas. Zrozumcie, my nie mówimy o nagłówkach w
tutejszym Times-Picayune. Nikt zanadto się nie przejmuje bezdomnymi, a
poza tym,mogą przychodzić i odchodzić cały czas. Jacyś biedni łajdacy nie
byli widziani przez jakiś czas, kto ma wiedzieć czy zaginęli, albo może
zaczęli szukać szczęścia w Shreveport czy gdzieś indziej?
- Wspomnieliście o dwóch czynnikach. - powiedziała Libby. - Jaki jest ten
drugi?
- Daty wycieczek młodego pana Gitnera. - powiedział jej Carleton. -
Wychodził z nich wzór, ale nie zauważyliśmy tego - aż było za późno.
- Pełnia księżyca. - powiedział cicho Randall. - Wszystkie wypadały na
czas pełni księżyca.
Libby Chastain i Morris spojrzeli na siebie, ale nic nie powiedzieli.
Carleton wyjaśnił jak on i Randall zaczęli jeździć wokół tego obszaru
gdzie Amos Gitner otrzymał swoje mandaty parkingowe, a w drugim dniu
zauważyli niebieskie BMW z tablicami pasującymi do tych, jakie dała im
pani Gitner. Przyczaili się przy samochodzie i, tuż przed zmierzchem,
zostali nagrodzeni widokiem mężczyzny odpowiadającemu zdjęciowi,
które mieli. Mężczyzna odjechał beemką, a dwaj detektywi podążyli za
nim do,wyglądającego jak opuszczony, magazynu. Zaparkował i wszedł
do środka.
- Czekaliśmy chwilę, - wyjaśnił Carleton. - na wypadek gdyby robił szybki
postój z jakiegoś powodu. Ale po około pół godzinie, gdy nie wychodził,
zdecydowaliśmy się trochę rozejrzeć.
- Było już wtedy ciemno. - powiedział Randall, jakby było to coś
ważnego.
Carleton pokiwał na znak zgody.
- Więc zbliżyliśmy się do tego miejsca trzymając się cieni. Nie było to
trudne skoro większość w około były same cienie. Czarniejsze niż buty
High Sheriff of Hell*, tak było wszędzie. Oczywiście, księżyc jeszcze się
nie pokazał.
* Peetie Wheatstraw piosenkarz lat 1930tych
- Nie. - powiedział cicho Randall. - To było trochę później.
Następnie Carleton powiedział im, że on i Randall weszli przez te same
boczne drzwi jakich użył Amos Gitner. Używając kieszonkowej latarki
Randalla, mogli zobaczyć ślady stóp w grubej warstwie kurzu na
podłodze. Poprowadziły ich do metalowych schodów, na które się powoli
wspięli, ostrożnie i cicho.
Drugie piętro magazynu było wypełnione śmieciami - skrawki rupieci,
porzucone narzędzia i kilka starych kontenerów za statku.
- To wyglądało - powiedział Carleton. - jakby ten co używał tego miejsca
szybko zwiał i zostawił za sobą wszystko co nie miało dla nich w tamtym
czasie pożytku.
- I to zza jednego z tych kontenerów pojawił się Amos Gitner. - powiedział
Randall. - Nic w tym melodramatycznego. Nie wyskoczył nagle czy
zachowywał się agresywnie. Po prostu sobie wyszedł. I oczywiście, był
goły jak go Pan Bóg stworzył.
- Jak w dniu narodzin. - powiedział Carleton. - Ustawił trzy z tych dużych
dziewięcio-voltowych latarek w różnych miejscach pomieszczenia,
również kilka tych elektrycznych latarni, których używają obozowicze,
więc mogliśmy widzieć go całkiem dobrze. Chłopak był wyposażony jak
ogier muła. - spojrzał na Libby i nieznacznie pochylił głowę. - Pani
wybaczy, Ma'am.
Libby posłała mu miły uśmiech.
- Odniesienia do penisa zwykle mnie nie obrażają, panie Carleton. -
powiedziała. - Proszę kontynuować.
- Cóż, przedstawiłem siebie i Lexa temu nagiemu facetowi, następnie
powiedziałem, że jesteśmy prywatnymi detektywami, których zatrudniła
jego matka by dowiedzieć się gdzie on się, do diabła, podziewa. 'Równie
dobrze możesz się ubrać, panie Gitner' powiedziałem mu. 'Musimy
porozmawiać'.
Carleton potrząsnął głową na to wspomnienie.
- Tylko się na nas gapił. Wtedy powiedział 'Wy dwoje nie macie pojęcia w
co żeście wdepnęli'. I, wiecie, nie powiedział tego jako groźby - wierzcie
mi, wiele już takich słyszałem. Facet naprawdę brzmiał jakby to miał na
myśli. Wtedy spojrzał w kierunku okna, a ja zastanawiałem się czy nie
chce uciec w tamtym kierunku. Ale wtedy ponownie na nas spojrzał i
powiedział 'Absolutnie najlepszą rzeczą jaką możecie dla siebie teraz
zrobić to uciec stąd najszybciej jak umiecie. I zapomnijcie, że
kiedykolwiek tu byliście, albo że kiedykolwiek mnie widzieliście.'
- Więc, próbowałem mu wyjaśnić, że to tak nie działa, że nie chcemy mu
zrobić krzywdy, ale wzięliśmy pieniądze jego matki co znaczy dla nas
pracę, którą musimy dla niej zrobić.
- W ogóle się tym nie interesował. - powiedział Randall. - Ledwie zwracał
na nas uwagę.
- Tak, masz rację. - powiedział Carleton. - Wydawał się bardzo znudzony
moim przemówieniem na temat etyki naszej profesji. Następnie, nagle,
spojrzał na najbliższe okno. Księżyc musiał się wtedy pojawić zza chmur,
ponieważ zrobiło się o wiele jaśniej, a Gitner spojrzał na nas i powiedział
'Teraz już za późno'. Prawie brzmiał jakby mu było przykro.
- I wtedy zaczęło się prawdziwe gówno.
Następnie Carleton zamilkł, wpatrując się w bibułę na swoim biurku. Po
chwili, Morris powiedział,
- Jeśli czekasz by ktoś nakarmił cię następną linią, z przyjemnością się
przysłużę. Co się zaczęło?
Carleton potrząsnął głową.
- Nie, to nie tak. nie próbuję tego przeciągać, by zrobić z tego lepszą
historię. To dlatego, że nigdy nie mówiłem o tamtej nocy i czuję się jak
dupa próbując opisać coś, co nawet nie sądziłem, że istnieje, przynajmniej
nie w prawdziwym życiu.
Wziął głęboki wdech i spojrzał na Morrisa.
Czy słyszałeś kiedyś termin loup-garou?
Morris przytaknął.
- Francuska nazwa 'wilkołaków', prawda? Cajunie też tego używają. - nie
powiedział tego jakby był zaskoczony, bo nie był.
Carleton spojrzał na niego zmrużonymi oczami.
- Widziałeś kiedyś jakiegoś?
- To nie ma znaczenia. - powiedział mu Morris. - Ale jest całkiem
oczywiste, że ty widziałeś.
Carleton przesunął się na fotelu.
- Tak, chyba tak było. - powiedział w końcu. - Zadziwiająca rzecz - może
dosłownie, nie wiem. Ale patrzyliśmy jak światło księżyca pada na pana
Gitnera, i w ciągu kilku sekund zaczęło mu rosnąć futro, pazury, całe
dziewięć jardów (8 m). Nic co nie można znaleźć na tuzinach różnych
filmów dostępnych na lokalnym Blochbuster, ale to, na Boga, było
prawdziwe.
- Cały proces trwał około dwóch minut, tak mi się wydaje. - powiedział
Randall. - Przypuszczam, że mogliśmy w tym czasie zacząć uciekać. Do
diabła, może nawet byśmy uciekli. - potrząsnął głową z żalem. - Ale
byliśmy... unieruchomieni tym co widzieliśmy.
- Byliśmy jak sparaliżowani. - powiedział Carleton, kiwając głową. - W
każdym razie, do czasu gdy to pieprzone coś nas zaatakowało. W tym
czasie wyglądało bardziej jak zwierzę niż człowiek, a składało się w
dziewięćdziesięciu procent z zębów i pazurów.
- To musiało być przerażające. - powiedziała Libby. - Czy któryś z was był
uzbrojony?
- Tak, miałem Glocka 10-milimetrów, trzymam go zawsze za paskiem.
Mnóstwo ludzi nosi dziewiątki, ale ja lubię dodatkową moc. Lex zwykle
ze sobą nic nie nosi, a tej nocy również nic nie miał. Nie mogę go za to
winić, naprawdę. Do diabła, po prostu gonił jakiegoś bogatego chłopaka,
który ma jeden czy dwa złe nawyki, tak myśleliśmy. Nie trzeba ciężkiej
artylerii.
- Czy na czas sięgnąłeś po broń. - spytał cicho Morris.
- Tak, wyciągnąłem, na wszystkie różnice jakie to robi. Wystrzeliłem,
trafiłem też tego sukinsyna, jestem tego pewien. Prosto w pierś. - Carleton
potrząsnął głową. - Nawet go nie spowolniło. A sekundę później był na
mnie. Powalił mnie na podłogę, Glock gdzieś poleciał, a wtedy zaczął
robić wszystko co najlepsze by rozerwać moje gardło zębami. Zdołałem
wsadzić przedramię pod jego brodę, to dało mi jakiś nacisk. Ale
wiedziałem, że długo go nie utrzymam. Boże, ależ on był silny. Wtedy,
nagle,stanął dęba i zawył - nie krzyk, zrozumcie, ale wycie, takie jakie
oczekiwalibyście po zwierzęciu.
- To dlatego, że zauważyłem siekierę na podłodze gdy weszliśmy, -
powiedział Randall razem z różnymi innymi śmieciami, które tam
zostawiono. Więc, wziąłem ją i zrobiłem wszystko co mogłem by zatopić
ostrze w kręgosłupie tego czegoś.
- Czy to go zabiło? - Morris pochylił się do przodu na swoim fotelu.
- Nawet nie blisko. - powiedział Carleton. - To cholerne coś stoczyło się ze
mnie, skoczyło na nogi, sięgnęło do tyłu i wyszarpnął ten topór prosto z
pleców. Rzucił na bok jakby było wykałaczką. Wtedy ruszył na Lexa.
- Mnie zabrakło pomysłów, - powiedział im Randall. - więc myślałem, że
to ostatnia rzecz na jaką patrzę. Ale wtedy zaczęła się strzelanina.
Libby spojrzała na Carletona.
- Znalazłeś swój pistolet?
Duży detektyw fuknął z obrzydzenia.
- Piekło, nie. - powiedział. - W tamtym momencie,byłbym szczęściarzem
gdybym znalazł moją głowę obiema rękoma. Nie, to nie ja strzelałem. To
był facet, który właśnie wtargnął przez drzwi.
- Musiał wejść po schodach, których użyliśmy wcześniej. - powiedział
Randall. - Nie słyszeliśmy go - nic dziwnego, naprawdę, z tym wszystkim
co się działo. Miał rewolwer, wsadził trzy rundy w wilkołaka, czy Amosa
Gitnera, albo jakkolwiek chcecie go nazywać, w tylko kilka sekund.
- Musiał robić coś dobrze, - powiedział Carleton. - ponieważ to coś stanęło
tylko dęba, przewróciło się i umarło. W tej jednej chwili. Następne co się
stało wyszło prosto z filmu, przysięgam. Transformacja się odwróciła i
wkrótce patrzyliśmy na nagie ciało Amosa Gitnera. Taki jak wcześniej,
poza dziurami po kulach. I krwią, oczywiście. - Carleton potrząsnął głową
na to wspomnienie. - Niedługo później, zdołałem usiąść i spytałem faceta,
wiecie, 'Jak, do diabła, go powstrzymałeś, gdy myśmy nie mogli mu
włoska wyrwać?' On tylko wzruszył ramionami i posłał mi krzywy
uśmiech. Wtedy powiedział 'Srebrne naboje'.
Randall,nadal opierający się o framugę drzwi, powiedział,
- Powiedział nam, że jest prywatnym detektywem z Nowego Jorku.
Najwyraźniej jeden z bezdomnych, którzy zniknęli, miał brata na Północy
martwiącego się o niego, słyszał o dziwnych historiach o istocie, która
żerowała tutaj na ludziach ulicy. Ten detektyw powiedział nam, że czasem
brał sprawy obejmujące, jak to nazwał, 'niezwykłości'. Więc zgodził się
przyjechać do Nowego Orleanu i zorientować się co się tu dzieje.
- Zdaje się, że zorientował się na czas. - powiedział Morris.
- Tak, na pewno. - powiedział Carleton, powoli kiwając głową. - Dał nam
swoją wizytówkę zanim wszyscy opuściliśmy magazyn. Od tego czasu
dzwoniliśmy do niego kilka razy, coś w rodzaju konsultacji. Ale nie
widzieliśmy tego faceta od tamtej nocy.
- Ten detektyw. - powiedziała zapobiegliwie Libby Chastain. - Jak się
nazywa?
- Może brzmi to nieprawdopodobnie, - powiedział jej Randall. - na
wizytówce widniało Barry Love.
Rozdział 20
Tym razem, tani motel był w Connecticut. Snake Perkins pomyślał, że
oddalenie się do innego stanu, od tego całego gówna, które się wydarzyło,
kupi im trochę przestrzeni.
- Przyniosłaś nam problemy. - powiedział do Ceceli Mbwato.
Cecelia rozlokowała się w jedynym fotelu w pokoju, jedząc słone orzeszki,
jeden na raz. Spojrzała na Snake'a, który siedział na łóżku, z mieszaniną
pogardy i obojętności.
- Jaki to problem?
- Stacje benzynowe, w tych czasach, mają kamery nakierowane na pompy,
na wypadek gdyby ktoś zdecydował się odjechać bez płacenia. Musieli je
mieć w tamtym miejscu, w Jersey.
- Więc władze będą mieli film z nami odjeżdżającymi. Jakbyś powiedział,
'coś wielkiego'.
- To coś pieprzenie wielkiego, mają numery tablicy rejestracyjnej. Co
znaczy, do jutra, może wcześniej, każdy glina w sześciu stanach będzie
miał je w swoim małym komputerku w radiowozie. Nie mówię, że to
będzie jakaś wielka obława na nas. Ale nie ma zbyt wielu samochodów
podobnych do mojego na ulicach. Wystarczy, że przejedziemy obok
jakiegoś Dudleya Prawego, który nie jest na tyle zajęty wcinaniem
pączków by zauważyć samochód i zdecydować się na sprawdzenie
numerów, wtedy będzie WBF, na pewno.
- Co znaczy WBF?
Snake posłał jej krzywy uśmiech.
- Paniusiu, to znaczy 'Będziemy Wypieprzeni' (*We Be Fucked)
Cecelia myślała przez kilka chwil.
- W takim razie powinieneś pozbyć się auta i ukraść dla nas jakiś inny.
Snake potrząsnął głową.
- Nie, zły pomysł.
- A dlaczego tak jest? Czy tak bardzo kochasz ten rupieć, którym
jeździliśmy?
Snake poczuł jak gardziel mu się podnosi. Ten Lincoln znaczył dla niego
więcej niż ta brzydka, czarna suka znaczyłaby kiedykolwiek, ale miał
wystarczająco kontroli by tego nie powiedzieć. Zamiast tego, po głębokim
oddechu czy dwóch, powiedział jej,
- Jest kilka powodów. Pierwszy, nie jestem złodziejem samochodów.
Pewnie, mogę uruchomić auto bez kluczyków, każde dziecko to potrafi.
Ale auta w dzisiejszych czasach, cholera, mają alarmy i zamki w
kierownicy, i zdalne zapalanie, i systemy GPS, i różnego rodzaju innych
gówien, z którymi nie wiem jak się zająć. Jeśli spróbuję ukraść nam auto,
skończę przyłapany, z całą pewnością.
- Jak straszne by to było. - powiedziała bez wyrazu.
- Tak, a drugi powód, nawet jeśli zwinę auto, nie będzie wiadomo czy to
zostanie zgłoszone. Każde auto, które jest warte skradzenia, jest dobre by
ktoś za nim tęsknił. Nigdy nie będziemy wiedzieć na pewno, czy auto jest
gorące, do czasu gdy zobaczymy czerwone migające światła we
wstecznym lusterku, ale wtedy jest za pieprzone późno. Próba ucieczki
przed glinami jest dla frajerów. Cały czas to puszczają w telewizji.
- W takim razie, co sugerujesz byśmy zrobili? - machnęła ręką wokół nory
ich pokoju. - Spędzić resztę naszych żyć ukryci tutaj?
- Nie, na pewno. Mam pomysł, który nie jest taki zły. Nie ukradnę auta -
tylko tablice rejestracyjne. Nie tylko je ukradnę, ale zamienię z tymi z
Lincolna. To znaczy, kto idzie rano do swojego auta i sprawdza te cholerne
tablice? Człowiek może nie zauważyć zmiany przez tygodnie. W
międzyczasie, będziemy jeździć miłymi, czystymi tablicami, które nie są
poszukiwane przez gliny.
- To ma sens. - powiedziała niechętnie Cecelia. Zerknęła za tani zegarek,
który nosiła na nadgarstku. - Nadal zostało kilka godzin do ciemności. -
powiedziała do Snake'a. - Na co czekasz?
* * * *
Fenton i Van Dreenan stawiali czoło ulicznemu ruchowi rogatki w New
Jersey, co udowadniało, że żadnemu nie brakowało odwagi.
Van Dreenan przerwał kilkuminutową ciszę słowami,
- Gdy wrócimy do Nowego Jorku, muszę wykonać kilka telefonów.
Nie zdejmując spojrzenia z jezdni, Fenton wyciągnął telefon komórkowy.
- Masz, użyj tego jeśli chcesz.
- Dziękuję, nie. Mam już własny. Ale jeden z telefonów wymaga
sprawdzenia numeru w mojej książeczce adresowej, która jest w mojej
walizce, w Holiday Inn.
- W takim razie, mam cię tam wysadzić?
- Jeśli możesz, proszę. A inne rozmowy, znam numery, ale to w
Południowej Afryce. Dlatego powinienem skorzystać ze stacjonarnego
telefonu. Jak ci wiadomo, komórki często są zawodne przy tego rodzaju
dystansie.
- Tak, na pewno. - pauza. - Jeśli nie masz nic przeciwko gdy spytam, czy
to ma coś wspólnego z naszą sprawą?
Jeśli Van Dreenan zauważył, że Fenton odnosi się do 'naszej sprawy', nic
nie powiedział. Zamiast tego, powiedział,
- Oh tak, bardzo. Chcę prosić mojego kolegę by wysłał, w najszybszy
sposób, próbkę włosa z akt. Jednej z dotyczących Ceceli Mbwato.
- Znaleźli jakieś włosy na dwóch miejscach zbrodni. - powiedział
zapobiegliwie Fenton.
- Ja, wiem. Porównanie DNA może być bardzo pouczające, nie sądzisz? -
pozwolił sądzić Fentonowi, że to prawdziwy powód.
- Cholernie tak, na pewno. Gdy tu dotrze, poproszę szefa by nacisną na
laboratorium FBI, żeby nadali temu priorytet.
- Myślę, że będzie to bardzo pomocne. - powiedział Van Dreenan.
- Um, a co z innym telefonem? Z tym, do którego musisz sprawdzić
numer?
- Ten, mój przyjacielu, będzie miejscowy. Omawiana pani zwykle
mieszkała w Nowym Jorku. Mogę mieć tylko nadzieję, że nadal tak jest.
- Nasz system telefoniczny ma Katalog Pomocy, wiesz. Wystarczy wcisnąć
4-1-1 i porozmawiać z miłym komputerem.
- Jej numer jest prawie na pewno w spisie X.
- W czym?
- Przepraszam. Tutaj nazywacie to numerem zastrzeżonym.
- Oh. Ten ktoś zna Cecelię Jak-jej-tam?
- Mbwato. Nie, raczej nie. Ale to ktoś, kto wie dużo o magii.
Rozdział 21
Biuro Barryego Love było przy Dziewiątej alei i 48 ulicy, w rozpadającym
się ceglanym budynku, którego hol śmierdział kocimi sikami. Morris
stwierdził, że struktura przypomina mu budynek Kingsbury w Bostonie, i
miał nadzieję, że tym razem nie będzie żadnych pożarów.
Gdy samoobsługowa winda brzękała i jęczała w drodze na piąte piętro,
cicho powiedział do Libby Chastain,
- Myślisz, że ona wie, że tu jesteśmy?
Libby nie musiała pytać kim ona była. Przygryzła na chwilkę wargę zanim
odpowiedziała,
- Ciężko powiedzieć, skoro nie wiem jakich dokładnie magicznych
mechanizmów używa by nas śledzić. Najwyraźniej to jakieś wróżenie z
kuli, ale jest na to wiele różnych sposobów. Rzucałam kilka maskujących
zaklęć od czasu Nowego Orleanu, ale jedyna droga by się dowiedzieć na
pewno czy działają to gdy nikt nie próbuje nas spalić czy posiekać na
kawałki.
- Albo uwieść nas. - powiedział, myśląc o San Francisco.
- To też.
- Więc, lubisz dziewczyny, huh?
- Zostaw to, Quincey.
Barry Love ich oczekiwał i w ciągu kilku minut byli w jego biurze, i
usadawiali się w przetartych i wypłowiałych fotelach dla klientów, które
wyglądały jak sprowadzono je tanio z upadłego zakładu pogrzebowego.
Fotele pasowały dobrze ze zniszczonym starym biurkiem, przy którym
siedział detektyw, i z niemalowanymi drewnianymi półkami wiszącymi na
ścianie za nim.
Love rozmawiał przez telefon gdy oni przyszli, uprzejmie prosił ich
tolerancję o minutę by dokończyć rozmowę. Gdy detektyw mamrotał do
słuchawki, spojrzenie Morris przyciągnęły półki i ich niezwykła
zawartość.
Książki zostały wepchnięte na górną półkę, a Morris rozpoznał kilka. Były
dwie biblie (łacińska Vulgate i wersja Króla Jamesa), Praktyczne
Polowanie na Demony Stone'a, drogo oprawiona kopia Bhagavad-Gita,
Wampiry Wiktoriańskiej Anglii Newmana, Biografia Johna Balladeer
Wellmana, kilka tomów Hegel'a i jeden Sartre'a, Zbliżanie się Milenium
Black'a, i trzecia edycja Badań Okultyzmu: Zasady i Techniki napisana
przez Scully i Reyes'a.
Inne półki zawierały dziwny asortyment bibelotów, wliczając statuetkę,
którą Morris rozpoznał jako boginię Shiva, ekonomiczną butelkę
Vivarinu,ozdobny srebrny krucyfiks, który wyglądał jakby jego miejsce
było w katedrze, maskę maskę afrykańskiego szamana, małą wypchaną
zabawkę misia z brudną twarzą, Gwiazdę Dawida z brązu, skurczoną
głowę wyglądającą jak prawdziwą, dwa noże do autopsji, dużą puszkę
kawy Maxwell House, i kilka obiektów, których Morris nie zdołał
rozpoznać.
Barry Love słuchał z przejęciem głosu w telefonie i zaczął pisać notatki na
żółtej podkładce, która leżała na bibułce biurka. Prywatny detektyw
wydawał się mieć trzydzieści kilka lat, więc ślady szarości w jego włosach
były prawdopodobnie przedwczesne. Morris myślał, że zostały
przyniesione przez te same doświadczenia, które wyżłobiły linie na twarzy
mężczyzny. Była to chuda twarz z mocno zarysowanymi kośćmi
policzkowymi nad dwu-albo-trzy-dniowym zarostem na jego brodzie.
Szerokie czoło mieściło się nad, otoczonymi czerwienią, niebieskimi
oczami, które wyglądały jakby nie zaznały dobrego snu od czasów
administracji Reagana.
Love nosił pomarszczoną niebieską koszulę z kołnierzykiem przypinanym
na guziki i krótkimi rękawami. Jego blade, żylaste ramiona nosiły kilka
tatuaży, w których Morris rozpoznał pieczęcie przeciw demonom. Barry
Love, wydawało się, był człowiekiem, który poważnie traktował swoją
pracę.
Love skończył rozmawiać i rozłączył się.
- Przepraszam za to, - powiedział do Morrisa i Libby. - ale myślałem, że
ten facet może mieć namiary na coś - kogoś - kogo chcę znaleźć, a nie
nawiązuje kontaktów zbyt często. nie mogę do niego zadzwonić, skoro
przenosi się często i nie ufa komórką. No więc, - powiedział, odchylając
się na fotel. - powiedzieliście, gdy dzwoniliście wczoraj, że interesują was
jakieś informacje.
- Informacje, które mógł pan udzielić przez telefon, jeśli w ogóle je masz. -
powiedział Morris. Opóźnienie odlotu i obciążenie ostatnich kilku dni
uczyniły go drażliwym.
Love poważnie potrząsnął głową.
- Nigdy nie omawiam ważnych rzeczy przez telefon z nieznajomymi. Głos
w telefonie - do diabła, mogliście być każdym, nawet jednym z Nich.
- Nich? - spytała uprzejmie Libby Chastain.
- Z drugiej strony. - głos Love był rzeczowy.
- Ma pan jakieś doświadczenie z 'drugą stroną'? - spytała Libby.
Love przytaknął powoli.
- Więcej niż kiedykolwiek chciałem. Jak facet, którego kiedyś znałem,
zwykł mówić, chyba mam talent do tych dziwnych gówien. Ukrywałem je,
albo może to one mnie ukrywały, przez długi czas.
- Co Quincey i ja możemy zrobić, czy powiedzieć, by przekonać pana, że
my nie jesteśmy z 'drugiej strony'? - spytała Libby.
- Nie musicie nic robić. - powiedział jej Love. - Już wiem, że nie jesteście.
Libby przechyliła lekko głowę.
- A skąd pan to wie?
- Po prostu wiem, to wszystko. - Love na chwilę przeniósł spojrzenie na
Morrisa, następnie powrócił do Libby. - Tak samo, jak mogę powiedzieć,
że sami mieliście do czynienia z dziwnymi gównami. Ale nie mogę
powiedzieć, czego ode mnie chcecie.
- Jesteśmy ponieważ kilku facetów z Nowego Orleanu myśli, że może pan
nam pomóc. - powiedział Morris.
- Nowy Orlean. - Love lekko się uśmiechnął. - To będą Carleton i jak-mu-
na-imię, Randall.
- Tak, rzeczywiście.
- Pomóc w czym?
- Z dziwnym gównem. - powiedział Morris i uśmiechnął się do niego. - A
czym innym?
Morris i Libby na zmianę opowiadali Barry'emu Love o czarnej wiedźmie,
którą szukali i dlaczego. Zajęło im to trochę czasu. Ich relacja została
przerwana dwa razy przez telefon, ale za każdym razem Love szorstko
mówił do dzwoniącego,
- Odezwę się później. - i rozłączał się.
Gdy skończyli opowiadać, Barry Love rozsiadł się na fotelu,
- Ta pani, którą szukacie, wydaje się niezwykle niebezpieczna. -
powiedział.
- Jest. - powiedziała mu Libby. - To dlatego musimy szybko ją znaleźć,
zanim ona zdoła zniszczyć LaRue'ów.
- Albo nas. - powiedział Morris.
- Albo nas. - zgodziła się Libby. - Wszystko do tej pory robiliśmy dobrze,
ale agresor ma przewagę - to prawda na wojnie, piłce nożnej i magii. Jeśli
gra w kotka i myszkę będzie trwać, wcześniej czy później staniemy się
nieostrożni albo ona będzie miała szczęście. Więc musimy działać szybko.
Chude palce Love'a szczypały grzbiet jego nosa przez chwilę. Następnie
powiedział,
- Nie znam jej, nie osobiście. Były plotki już od dłuższego czasu a
potężnej czarnej wiedźmie, która wywodzi się od długiej linii, linii, która
sięga czasów Salem. Nigdy nie słyszałem by nazywali ją po imieniu, ale
chyba będę mógł ją dla was namierzyć.
Barry Love pocierał jeden z mistycznych tatuaży na lewym ramieniu z
roztargnieniem. Mógł czerpać z tego pocieszenie, albo tylko go swędziało.
- Jestem zaznajomiony z większością ludzi w mieście, którzy zajmują się
czarną magią. - mówił dalej. - Prawdziwe rzeczy, mam na myśli, nie
turystyczne pierdoły. Niektórzy wiszą mi przysługę, a inni
prawdopodobnie będą zbyt szczęśliwi gdy będę winny im jedną.
Pozwólcie mi podzwonić i zobaczę czego się dowiem.
- Jak szybko, myślisz,możesz coś dla nas mieć? - spytał Morris.
Love spojrzał na zegarek i pomyślał przez chwilę.
- Wróćcie koło dziesiątej wieczorem. Z odrobiną szczęścia, powinienem
mieć dla was jakieś wiadomości.
- Jeszcze nie ustaliliśmy zapłaty. - powiedziała Libby.
Barry Love spojrzał na nią swoimi przekrwionymi oczami i uśmiechnął się
krzywo.
- Jeśli zdołam odkopać dla was tą panią, to będzie znaczyło, że jesteście
mi dłużni naprawdę dużą przysługę, oboje. To prawda?
- Rzeczywiście, prawda, - powiedziała Libby, a Morris przytaknął na
zgodę.
- W takim razie okay. - powiedział Love. - To wystarczy.
* * * *
Skoro Libby mieszkała w Nowym Jorku zaprosiła Morrisa na kolację w jej
mieszkaniu gdy czekali by Barry Love nawiązywał swoje kontakty w
społeczności okultystycznej.
- Byłeś tu już wcześniej, więc wiesz gdzie wszystko jest, Quincey. -
powiedziała, chodząc w około włączając światła. - Czuj się jak u siebie w
domu, a ja sprawdzę kto żądał mojej uwagi w ciągu tych kilku tygodni.
Morris nalał sobie słabej szkockiej i wody zanim opadł na kanapę w
przestronnym salonie Libby. Miała kilka magazynów rozstawionych na
stoliku do kawy. W śród nich, Morris cieszył się widząc, był najnowszy
numer Cemetery Dance, który traktował jako magazyn informacyjny.
Libby podniosła stertę poczty,która zgromadziła się pod jej nieobecność, i
usiadła obok sekretarki telefonicznej. Nacisnęła 'Play' i zwróciła połowę
swojej uwagi na nagrania gdy druga zajmowała się listami, większość z
nich skończyło w pobliskim koszu na śmieci.
Jednakże czwarta wiadomość szybko przyciągnęła jej pełną uwagę.
- Elizabeth, mówi Garth Van Dreenan. Może pamiętasz mnie z brudnej
sprawy w Mozambiku, którym zajmowaliśmy się kilka lat temu. Jestem
chwilowo w Nowym Jorku i chciałbym prosić cię o pomoc w kwestii
znacznie poważnej. Byłbym niezmiernie wdzięczny jeśli zadzwonisz do
mnie jak najszybciej możesz na numer - następnie podał cykl numerów
telefonicznych. Pierwszy głos Van Dreenana zidentyfikował jako jego
komórka, drugi numer był do jego pokoju w hotelu, a trzeci do biura FBI.
Automatyczna sekretarka ogłosiła mechanicznym głosem, że wiadomość
została otrzymana o 14:18 dnia wcześniejszego.
Libby Chastain skończyła pisać numery na odwrocie koperty, następnie
wyłączyła sekretarkę. Zauważyła, ze Morris przygląda się jej.
- Nie chciałem podsłuchiwać. - powiedział. - Ale trudno było nie.
- Nie, wszystko w porządku. - powiedziała. - Garth jest z Południowo
Afrykańskiej policji, w ich Jednostce do spraw Zbrodni Okultystycznych.
- Rozpoznałem akcent. Również słyszałem o ich Jednostce Zbrodni
Okultystycznych.
- Garth jest dobrym facetem. - powiedziała. - Sprowadził mnie bym
pomogła im w sprawi, którą prowadził jakiś czas temu, a w końcu
skończyliśmy w Mozambiku. - zrobiła minę jakby kosztowała coś
gorzkiego. - Skończyło się dosyć paskudnie.
- Czy chcę wiedzieć coś więcej na ten temat?
- Nie. - powiedziała po krótkiej przerwie. - Prawdopodobnie nie.
- Wystarczająco uczciwie.
Stuknęła ołówkiem o kopertę, którą trzymała.
- Garth wybrał zły moment by potrzebować mojej pomocy. Ale może to
jest coś czym mogę się szybko zająć. A jeśli nie, miejmy nadzieję, że może
poczekać.
Podniosła słuchawkę i zaczęła wystukiwać pierwszy numer.
* * * *
- Więc widzisz. - powiedział Van Dreenan. - By zlokalizować Cecelię
Mbwato, sam potrzebuję magii.
Libby powoli pokiwała.
- Rozumiesz, że rodzaj zaklęcia lokalizującego, o którym mówisz, nie
będzie działał przy dużej odległości. Prawdopodobnie nie więcej niż kilka
mil.
- Rozumiem to. - powiedział Van Dreenan. - Zamierzam dostać się do jej
ogólnego sąsiedztwa. Oczywiście, żeby to zrobić, musi ponownie zabić.
To jest jedyny sposób by wiedzieć gdzie ona jest, albo,przynajmniej, gdzie
ostatnio była. Raczej makabryczna rozterka.
- Chyba wiem jak się czujesz. - powiedział Quincey Morris. - Mój
przyjaciel ma syna z mukowiscydozą. Jedyną nadzieją chłopca jest
przeszczep płuc, od dawcy w odpowiednim wieku i ogólnej wielkości.
Mój przyjaciel ma nadzieję i modli się o przeszczep, nawet pomimo tego,
że czyjeś dziecko musi zginąć. Trochę go to martwi.
- Życie potrafi być okrutne. - powiedział van Dreenan.
- Potrafi, zdecydowanie. - powiedział Morris. - Ale powiem ci to co
powiedziałem jemu. Ty nie odbierasz czyjegoś życie. To poza twoją
kontrolą. Wszytko co robisz, to używasz wszystkich dostępnych sposobów
by uratować czyjeś życie.
- Mówiłeś, że zabiła czterech? - spytała Libby.
- Czterech, tak. - powiedział Van Dreenan.
- Więc będzie jeszcze jedno. - powiedziała Libby. - Wiesz równie dobrze
jak ja, Garth.
- Rzeczywiście. - powiedział ponuro Van Dreenan.
- Potężna Liczba, pięć. - powiedział Morris. - Zwłaszcza w czarnej magii.
- Tak w Afrykańskiej odmianie jak i Europejskiej. - powiedział Van
Dreenan. - Cecelia Mbwato musi mieć coś okropnego na myśli. A jeśli
popełni jeszcze jedno morderstwo, to prawdopodobnie będzie moja
ostatnia szansa na... aresztowanie jej i chcę być gotowy. - spojrzał na
Libby. - To dlatego tu jestem, Elizabeth.
Libby podniosła małą plastikową torbę, która leżała na stoliku do kawy, i
przysunęła ją bliżej światła.
- Jesteś pewien, że to włos Pani Mbwato?
- Jak tylko pewny mogę być. - powiedział jej Van Dreenan. - Zostało
pobrane w czasie policyjnej obławy na jej dom zeszłego roku. Mieszkała
sama i, oczywiście, dawno opuszczona, ale zostawiła za sobą kilka
przedmiotów - wliczając szczotkę do włosów z jej odciskami palców, tylko
jej, na całej powierzchni.
Libby nieznacznie potrząsnęła głową, patrząc jak zakręcony czarny włos
się odbija.
- Jestem zdziwiona, że FBI tego nie chce. - powiedziała. - Dla analizy
DNA, czy tym podobne.
- Oni tego chcą. - powiedział Van Dreenan. - Ale policja w domu zdołała
uzyskać raczej solidną próbkę ze szczotki, przekonałem jednego z moich
kolegów by wysłał je szybko, w dwóch osobnych torebkach. FBI ma to
potrzebuje by odprawić swoją magię.
Libby wstała, nadal trzymając plastikową torebkę na dowody.
- Cóż, nich zobaczę czy będę mogła odprawić trochę swojej. To może
zając trochę czasu. - spojrzała na Morrisa. - Quincey, czy mógłbyś
dotrzymać Garthowi towarzystwa gdy ja będę próbować coś z tego
uzyskać?
- Z przyjemnością. - powiedział Morris. - Na pewno my dwoje mamy kilka
wspólnych zainteresowań. A jeśli nie, zawsze możemy pooglądać trochę
miękkiego porno na kablówce Pay-Per-View.
Libby opuściła pokój uśmiechając się i potrząsając głową. Gdy zniknęła,
Van Dreenan spojrzał na Morrisa.
- Rozumiem miękkie porno, - powiedział. - ale co to jest kablówka Pay-
Per-View?
* * * *
Dziewięć minut później, Van Dreenan wyszedł, a Libby i Morris siedzieli
przy stole obiadowym. Libby była wegetarianką, więc kolacja składała się
z rigatoni w naczyniu żaroodpornym, zawierającego trzy rodzaje serów i
pieczarek. Pomimo że Morris pochodził z długiej linii Teksaskich zjadaczy
mięsa, jego częste podróże dały mu uznanie dla różnorodnych kuchni.
Pomyślał, że danie jest pyszne i tak też powiedział.
- Mam butelką Chablis, całkiem nieźle by do tego pasowała, - powiedziała
Libby. - ale to chyba nie jest dobry pomysł w tych okolicznościach.
- Wiem co masz na myśli. - powiedział Morris. - Podchmieleni winem
będziemy wolni, a przypominam sobie stare powiedzenie, które wyraźnie
rozdziela różnice pomiędzy szybki a martwy.
- Może powinnam zrobić kawę.
- Dobry pomysł.
Jedli w milczeniu przez chwilę gdy Libby powiedziała,
- Co zrobimy jeśli Barry Love nie przyniesie nam żadnych tropów?
Morris przeżuł kolejną porcję dania zanim potrząsnął głową.
- Niech mnie szlag trafi jeśli wiem, Libby. - powiedział łagodnie. - Niech
mnie szlag trafi.
Rozdział 22
Było kilka minut przed dziesiątą gdy wrócili do holu starego biurowca.
Libby szukała przycisku przyzywającego windę gdy Morris delikatnie
złapał ją za ramię i powiedział,
- Wejdźmy schodami.
Gdy zaczęli wspinać się na odłupane i popękane stopnie, Libby spytała w
napięciu,
- Coś?
- Może.
- Co?
Morris potrząsnął głowę.
- Czekaj.
Gdy dotarli na drugie piętro, Morris spytał bardzo cicho.
- Czujesz to?
Libby wzięła głęboki wdech i zrobiła minę.
- To nie kocie siki. Chyba że tutejsze koty zaczęły pić siarkową wodę. - jej
głos był tak cichy jak Morrisa. - Nie rozpoznaję go. A ty?
- Chyba tak. Chodźmy.
Gdy się wspinali, zapach stawał się mocniejszy. Zatrzymując się na
czwartym piętrze, Morris spytał,
- Masz swój sprzęt przy sobie? - patrzył w górę, w stronę piątego piętra,
gdzie Barry Love miał swoje biuro.
- Oczywiście. - powiedziała Libby. Już rozsuwała zapięcie swojej dużej
torebki.
- Czy coś z tego zatrzymuje demona?
Oczy Libby rozszerzyły się.
- Demon? Dlaczego myślisz...?
To było gdy drzwi do piątego piętra otworzyły się gwałtownie i ujawniły
coś prosto z koszmarów.
Miało ciało orangutana i głowę hieny - poza szczęką, która wyglądała jak
dom jednego z największych gatunków krokodyla. Przykucnęło na
podeście i spojrzało w dół na nich, z jego pyska wyszedł dźwięk jakby
doberman miał się dostać za chwilę do twojego gardła.
Zdyscyplinowany umysł Libby Chastain stłumił panikę, która próbowała
w niej wzrosnąć. Utrzymywała spojrzenie na demonie gdy szybko
przeszukiwała dotykiem przedmioty w torebce. Po kilku sekundach, które
wydawały się trwać o wiele dłużej, jej palce zacisnęły się na fiolce, której
szukała. Otwarła korek kciukiem.
- Cokolwiek robisz, nie biegnij. - powiedział niewyraźnie. - to tego
oczekuje - dlatego czeka. Ta przeklęta istota wskoczy ci na plecy, sięgnie
wokoło i oderwie gardło od tyłu.
Morris wyciągnął z kieszeni małą butelkę, która miała etykietę ze sklepu
ze zdrową żywnością. Zawartość zagrzechotała gdy odkręcał wieko.
Libby zaryzykowała szybkie spojrzenie w jego kierunku.
- Co to?
- Morska sól. Nie lubią jej. Ma to coś wspólnego z butelką Salomona
wrzuconą do morza z zamkniętym wewnątrz demonem. Masz coś
przygotowane?
- Tak. To...
- Mniejsza o to, zachowaj - prawdopodobnie będzie potrzebne. Ten jest
mój.
- Ten?
- Podróżują stadami. Ten stwór pewnie nie jest sam.
Perspektywa większej ilości tych stworów sprawiła, że Libby ciężko
przełknęła.
- Więc, jak to rozegramy?
- Jak Sam Houston w San Jacinto - zaatakujemy. Chodź!
I zaczął wbiegać w górę schodów. Libby wyciągnęła fiolkę z torebki i
podążyła za nim, składając szybką modlitwę do bogini gdy biegła.
Gdy Morris był dwa stopnie pod warczącym demonem, cisnął garścią
morskiej soli w jego ohydną twarz.
- Bądź ty związany, Hellspawn, jak pieczęcią Salomona! - krzyknął.
Demon rzucił łapy do swojej twarzy i cofnął się, wydobywając dźwięk
bardzo podobny do kwilenia. Morris natychmiast pokonał dwa ostatnie
stopnie i zbliżył się, owinął jedną silną rękę wokół masywnego ryja
stwora, co uczyniło jego zabójcze zęby nieprzydatnymi. Z jedną ręką
złapał pełną garść luźnej skóry i futra na plecach demona.
Następnie, jednym gładkim ruchem, obrócił i przerzucił wijącą się ohydę
poza poręcz. Jego wściekłe krzyki odbijały się echem na klatce schodowej
do czasu gdy nagle nie zostały przerwane przez wilgotny dźwięk upadku,
pięć pięter niżej.
- Czy jest martwe? - spytała Libby.
Morris wzruszył ramionami.
- Może. W każdym razie z działania. - potrząsnął butelką morskiej
soli,jakby sprawdzał ile jeszcze zostało.
- Myślałam, że demony są nieśmiertelne i nie można ich zabić.
- Zabicie to raczej złe słowo, ale mogą przynajmniej zostać odesłane tam
skąd przyszły. Zwłaszcza jeśli zniszczysz fizyczne ciało, w którym się
ukazują. Słuchaj, musimy...
Z drugiej strony drzwi doszedł ich dźwięk wystrzał, później kolejny.
- Cholera! - powiedział Morris. - Mają też Love'a. Musimy wymyślić coś
na poczekaniu. Pamiętaj o jednym, - powiedział do Libby. - Demony nie
są mądre, większość z nich, i nie przystosowują się szybko. Trzymaj ich
zdezorientowanych, a będziesz miała szansę.
Wziął rękę Libby i uścisnął.
- Gdy wejdziemy przez te drzwi, będziemy jak jako na gorącej blasze. Jeśli
zatrzymamy się na sekundę czy dwie, będziemy usmażeni. Może
dosłownie. Okay?
Usta Libby Chastain zacisnęły się w cienkiej linii konsternacji. Kiwnęła
raz głową.
- W porządku. - powiedział Morris. - Chodźmy. - Wziął głęboki wdech,
następnie szarpnięciem otworzył drzwi na piąte piętro.
To co ich powitało mogło być wyjęte prosto ze sceny Dante, jeśli tylko ten
wielki poeta napisałbym Inferno na LSD.
Drzwi do biura Barry'ego Love było otwarte, a coś co wyglądało jak
teletubiś w kolorze rzygów z kłami leżało na korytarzu, martwe w kałuży
swoich własnych śluzów. Jego jelita były jedzone przez innego demona,
który przypominał nagiego ludzkiego karła, poza głową kozła i żywego
węża w miejscu penisa. Twa inne ohydztwa zerkały ostrożnie do biura
Love'a z każdej strony drzwi. Jeden wyglądał jak Kreatura z Black Lagoon
poza tym, że miało piersi ponętnej kobiety. Drugi był ubrany jak
nazistowski żołnierz, tylko że pod czapką była głowa dzika z ostro
wyglądającymi kłami.
Dwa demony przy drzwiach Love'a nagle się cofnęły, a chwilę później
nadeszły strzały, które rozwaliły kawałek framugi na kawałeczki. Morris
zastanawiał się ile takich rund pozostało Barry'emu Love i czy to były
srebrne kule.
Wtedy karłowate-coś zauważyło ich stojących przy drzwiach na klatkę
schodową. Odciągnęło głowę z jelit swojej kohorty i krzyknęło coś w
języku, który ani Morris ani Chastain nie rozpoznali. Wtedy obnażyło kły i
zaatakowało.
Libby Chastain zrobiła krok na przód gdy demon biegł na nich.
- Mój! - powiedziała do Morrisa. - Idź dalej!
Gdy karłowate-coś zbliżyło się do Libby warknęło, po angielsku.
- Zamierzam najpierw zjeść twoją cipę, suko!
Libby uśmiechnęła się sztywno i powiedziała,
- Zjedz to! - podniosła prawą rękę, dłonią w górę, odsłaniając jakiś
fioletowy drobny proszek. Wyciągnęła rękę i dmuchnęła mocno na dłoń,
rozpryskując proszek na nadchodzącego demona. Następnie powiedziała
coś po łacińsku a karłowate-coś natychmiast zatrzymał się z wyrazem
zdziwienia na koźlej głowie. Libby następnie zrobiła złożony znak w
powietrzu z dwoma palcami prawej ręki i krzyknęła
- Ignis!
Demon natychmiast stanął w płomieniach, straszliwie krzycząc.
Biała magia nie może być użyta do ranienia ludzi, ale nieźle działa na
Hellspawnach.
Płonące ciało demona wydzielało odór tak odrażający i wstrętny, że może
wywołać wymioty u ludzi nieprzyzwyczajonych do tego. Libby, która
miała małe doświadczenie z demonami, została złapana nieprzygotowana
na mdłości, które uderzyły ją jak cios pięścią w splot słoneczny.
Była,przez kilka sekund, bezbronna.
Podczas gdy Libby radziła sobie z karłowatym-demonem, Morris podszedł
do dwóch istot usadowionych przy drzwiach do biura Barry'ego Love. Już
wysypał pozostałą sól morską na lewą dłoń i upuścił butelkę. Prawą ręką
wyciągnął nóż sprężynowy, nielegalny w dwudziestu ośmiu stanach.
Naciskając przycisk na rączce, wysunięte zostało sześcio calowe ostrze,
które błysnęło jasno nawet w słabym świetle korytarza. Ostra stal była
pokryta srebrem, a broń została poświęcona lata temu przez arcybiskupa
Albequerque, po tym jak Morris oddał archidiecezji bardzo dyskretną
przysługę.
Ruszaj się, nie zatrzymuj, powtarzał w myślach Morris. Zatrzymamy się,
usmażymy. Usmażymy się, umrzemy.
Dwa demony czekały na niego, więc Morris zdecydował się zmianę
kierunku. Zrobił nagły sztuczny zwrot głową w kierunku drzwi do biura
Love'a. Gdy istoty zaczęły iść w tamtą stronę, Morris nagle rzucił solą w
twarz nazisty i został nagrodzony pełnym rozwścieczonym rykiem. Błysną
ostrzem na lagoonową istotę, ale zielony potwór był szybszy niż się
wydawało. Płetwiaste palce zamknęły się na ręce Morrisa trzymającej nóż,
a kły demona ruszyły do jego gardła. Morris zablokował wstrętną twarz
przedramieniem, ich dwoje potoczyło się do biura Barry'ego Love i ciężko
upadli na dywan.
Pomimo wysiłków by okręcić się gdy upadali, Morris skończył na spodzie.
Starał się użyć noża na istocie w trakcie bronienia się, ale demony są silne.
Pokryta łuskami, amfibiotyczna twarz nacierała nieubłaganie na
przedramię Morrisa, ostre zęby zbliżały się do jego gardła, gdy Barry Love
umieścił lufę Colta 38 na przeciw głowy tego czegoś i wbił zawartość jego
czaszki na najbliższą ścianę.
Love pomógł podnieść się Morrisowi.
- Przepraszam, że zajęło mi to tak długo, - powiedział. - Patrzyłem na
drzwi, sprawdzając czy więcej z nich będzie próbowało dostać się do
środka gdy my będziemy zajęci. Gdzie twoja dziewczyna?
- Ona nie jest... - zaczął Morris, ale z korytarza nadszedł krzyk. Został
szybko zduszony, ale znał te głos. - Libby!
Morris wbiegł do korytarza, Barry Love tuż za nim. Widok, który ich
przywitał, spowodował że mężczyźni nagle stanęli i stali się bardzo
nieruchomi.
Nazistowski demon z głową dzika trzymał kurczowo Libby Chastain od
tyłu i używał jej jako tarczy. Jedna włochata ręka została przyciśnięta do
ust Libby. Druga ręka trzymała nazistowski ceremonialny nóż, czubkiem
ostrza skierowany na gardło Libby. Jeśli dziko-głowy mógłby się
uśmiechać, to teraz by to robił.
- Więc gra się zmieniła. - powiedział demon. Jego głos był szorstki i
nosowy, przypominał Morrisowi zmarłego Petera Lorre. - Ale teraz
trzymam najlepszą kartę, wliczając, wydawałoby się, Królową. - nacisną
ostrzem trochę bardziej, powodując, że krew spłynęła w dół szyi Libby. -
Opuścicie broń! Teraz!
- Oglądałeś za dużo telewizji. - powiedział Barry Love swobodnym tonem,
robiąc wolny krok w lewo. - Czy macie telewizję w Piekle?
- Tak, ale tylko Jerry Springer Show. - powiedział mu demon. - Teraz
rzućcie broń, albo patrzcie jak ją patroszę!
Morris myślał, że wie co robi Love. Poruszył się lekko w prawo gdy
powiedział,
- Co się stanie gdy zrobimy jak każesz? Puścisz ją?
- Wszystko co musicie teraz wiedzieć to co się stanie jeśli NIE zrobicie jak
każę! - wrzasnął demon. - Stać spokojnie, oboje!
- Libby - powiedział Morris, patrząc jej w oczy. - Nie martw się,
wydostaniemy cię z tego. - zamilkł na uderzenie serca i mówił dalej. - I
cokolwiek zrobisz, nie mdlej.
Wydawało mu się, że zobaczył zrozumienie w oczach Libby, a miał
pewność chwilę później gdy nagle zawiła, robiąc z siebie martwy ciężar.
Demony były silne, ale nie mądre. Dzik żołnierz nie był przygotowany na
nagłą zmianę wagi Libby, opadła nisko, zanim potwór mógł poprawić
chwyt i podeprzeć ją.
Nagle, wielka brzydka głowa demona nie była chroniona.
Barry Love wystrzelił. Kula kalibru 38 wyszczerbiła kieł dzika i wbiła się
w świńską twarz.
Demon osunął się w tył, w rezultacie uwalniając Libby. Chwilę później,
jego gardło zostało przedziurawione posrebrzanym nożem sprężynowym,
który Morris rzucił z siłą i precyzją, zapewnioną przez długie lata praktyki.
Demon opadł sztywny, jak ścięte drzewo, i znieruchomiał.
- Hades über alles*? - powiedział łagodnie Morris gdy patrzył na sylwetkę
w brązowym uniformie i płaszczu swastyki. Następnie potrząsnął głową. -
Nie tym razem, partnerze.
*Hades nade wszystko
* * * *
Bourbon nie był ulubionym drinkiem Libby, ale nie narzekała gdy Barry
Love podał jej prawie czystą szklankę z zawartością trzech palców Jacka
Daniel's
Love podał drugą szklankę Quinceyowi Morris i podniósł trzecią dla
siebie. Siadając ze znużeniem na brzegu biurka, podniósł szklankę w
cichym toaście na pozostałą dwójkę.
Po dużym łyku, Libby powiedziała,
- Prawdopodobnie będziesz potrzebował pomocy przy pozbywaniu się
tych- istot przed rankiem.
Love potrząsnął głową.
- Zwykle znikają bardzo szybko, gdy zostaną zniszczone. Spójrzcie tam. -
wskazał brodą na miejsce na dywanie gdzie postrzelił tą lagoonową istotę.
Pozostała tylko duża, bezkształtna palma na podłodze. - Oczekuję, że
znajdziecie coś podobnego gdy wejdziecie na korytarz. - powiedział. - To
jedyna przyzwoita rzecz jaką robią demony, i to całkiem mimowolnie.
- Przykro nam, że sprowadziliśmy to gówno na ciebie, Barry. - powiedział
Morris.
Love spojrzał na niego zdziwionym wyrazem twarzy.
- Że co?
- Powiedzieliśmy ci wcześniej jak ta czarna wiedźma, którą szukamy,
starała się nas zabić kilka razy. Ogień, zombie, a teraz demony. Ludzie
uprawiający czarną magię przejawiają tendencję niezwracania uwagi na
uboczne szkody, o czym już się przekonałeś. Dobrze, że jesteś szybki z
tym swoim pistoletem.
- Rzuciłam ukrywające zaklęcia by ukryć nas przed nią. - powiedziała
Libby. - I, zresztą, mieliśmy nadzieję, że znikniemy z twojego życia zanim
nas wykryje. Ale to nie zadziałało w ten sposób. Więc, jak Quincey
powiedział, jest nam przykro.
Love powoli potrząsnął głową.
- Doceniam wasze przeprosiny, ale obawiam się, że są nie na miejscu.
Tym razem to Morris był zdezorientowany.
- Co masz na myśli?
- To znaczy, nie jestem tu niewinną przypadkową osobą. Wy jesteście. Te
demony były po mnie, nie po was.
- Co sprawia, że jesteś taki pewny? - spytała Libby.
- Byłem zamieszany w trwającym konflikcie z Dolnym Światem przez
jakiś już czas. Zaczęło się sprawą w Brooklynie sześć lat temu. Wyglądała
na początku na wystarczająco prostą, tylko kolejne cudzołożnico, ale
poszło prosto do Piekła. Dosłownie. To było moje wprowadzenie do
dziwnego gówna i nadal o tym śnię.
- I od tego czasu demony się ścigają? - Libby wydawała się przerażona tą
perspektywą.
- Nie ciągle, ale czasem, tak. - Love wykrzywił twarz w ponurym
uśmiechu. - Innymi razy, to ja ścigam je.
Morris zmarszczył brwi.
- Nie wiem, Barry. To wydaje się tak wielkim zbiegiem okoliczności, po
tym co Libby i ja musieliśmy się zmierzyć ostatnio. Kiedy było twoje
ostatnie spotkanie z demonami, przed dzisiejszym?
- Um, niech pomyślę- tak, to było tuż przed świętami, co wydaje się być
pracowitym czasem dla piekielnych sił, chociaż moglibyście tak nie
myśleć.
- Nie, wierzę ci. - powiedział Morris. - To ma pewną szczyptę
przewrotnego sensu.
- Cóż, podejrzewam, że nigdy tak naprawdę się nie dowiemy kogo ścigały
te potwory. - powiedziała Libby. - Ale wiem, że Quincey i ja, nie
wspominając rodziny LaRue, będziemy o wiele bezpieczniejsi gdy
znajdziemy tą czarną wiedźmę i coś z nią zrobimy. Czy byłeś w stanie...?
Barry Love lekko trzasną dłonią o biurko.
- Cholera! W całym tym szaleństwie zapomniałem. - zaczął przeszukiwać
papiery, akta i wycinki leżące na jego biurku. - Rozmawiałem z kilkoma
ludźmi zaznajomionymi ze sceną czarnej magii. Większość z nich nie wie
nic o wiedźmie, o którą pytacie, przynajmniej tak twierdzą. Ale dwóch
innych dało mi nazwisko - to samo nazwisko.
Chwilę później, powiedział,
- tak, tu jest, - i wyciągnął zabrudzoną 4 na 6 kartę z bałaganu na biurku.
Podał ją Libby, która była bliżej.
Libby przyjrzała się karcie dłużej niż to było konieczne by przeczytać to
co tam było napisane.
W końcu, podała ją Morrisowi, który zobaczył, że karta zawierała tylko te
słowa:
Christine Abernathy
Salem, Massachusetts
Rozdział 23
- Zabije jeszcze raz. - powiedział Van Dreenan. - A gdy to zrobi, musimy
być gotowi.
- Skąd wiesz, że zrobi to jeszcze tylko jeden raz? - spytał Fenton. - To
znaczy, zgadzam się, zrobi to jeszcze raz. Ona coś z tego ma, coś co ma
dla niej znaczenie. Ale dlaczego przestanie po jeszcze jednym?
- Następna śmierć będzie jej piątą. W każdym razie, pięć jest cyklem. -
Van Dreenan spojrzał w dal, podobne 'spojrzenie na tysiąc jardów', które
znajdziesz u żołnierzy widzących wiele walk i dochodzą do punktu
przełomowego.
Fenton wpatrywał się w niego.
- Nic ci nie jest, człowieku?
Van Dreenan zamrugał kilka razy.
- Nic,przepraszam. Myślałem o czymś innym.
- Wiesz, zauważyłem to wcześniej. Stajesz się trochę dziwny od czasu do
czasu, a wydaje się to zdarzać gdy rozmawiamy o morderstwach muti, w
żadnym innym razie.
Van Dreenan wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział.
Gdy ponownie się odezwał, głos Fentona był łagodny.
- Czy jest coś o czym mi nie mówisz?
Van Dreenan patrzył na niego twardo przez kilka sekund zanim opuścił
wzrok.
- Możliwe, że jest. - powiedział powoli. - I w tych okolicznościach,
powiem ci. Zacząłem cię szanować, Fenton, w czasie gdy pracowaliśmy
razem. Rzeczywiście, stwierdzam, że nawet cię lubię.
- Można powiedzieć, że to jest wzajemne. W obu aspektach.
Następnie zapadła cisza pełna zażenowania, która zwykle się pojawia gdy
mężczyźni w tej kulturze rozmawiają o takich sprawach. Van Dreenan
przerwał ją, mówiąc,
- Dziękuję za to. I nie chciałbym - jakie jest to wyrażenie? - trzymać przed
tobą tajemnic. Ale jesteś profesjonalistą i mężczyzną prawym. Jeśli
pracowałbyś nad sprawą z kimś emocjonalnie związanym, osobisty udział
w rezultacie, czułbyś się zobligowany zgłosić to przełożonym, ja?
- Wydaje mi się, że tak bym zrobił, tak.
- A reakcja twoich przełożonych byłaby jaka?
- Najprawdopodobniej, usunęli by emocjonalnie związaną osobę ze
śledztwa. Na podstawie tego, że emocje wpływają na ocenę, a zaćmiona
ocena staje na przeszkodzie śledztwu.
- Dokładnie. Teraz, powiedz mi coś. Czy powiedziałbyś, że byłem
przeszkodą w śledztwie do tej pory?
- Do diabła, nie. Nie bylibyśmy tak blisko jak teraz gdyby nie ty.
- To miło, że tak mówisz. Więc jakieś emocjonalne zaangażowanie mogło
nie mieć niekorzystnego wpływu na śledztwo, czy to uczciwa ocena?
- Pewnie.
- W takim razie wolałbym nie rozmawiać z tobą o pewnych kwestiach. W
każdym razie, nie teraz. Byłoby lepiej gdybyś mógł później powiedzieć,
pod przysięgą jeśli będzie to konieczne, że nie miałeś bezpośredniej
wiedzy o żadnych osobistych uczuciach, które mogą dotyczyć tematu tego
śledztwa.
- Rozumiem.
- Nie mogę być usunięty z tej sprawy, Fenton. Nie mogę. Nie tylko dla
własnych celów, ale dla twoich, również.
Fenton przesunął dłonią po twarzy.
- W porządku, teraz naprawdę mnie zagubiłeś.
- Wiem i żałuję tego. Mam nadzieję, że wszytko stanie się dla ciebie jasne
z czasem. Ale teraz... - Van Dreenan pochylił się na krześle. - Proszę byś
mi zaufał. Nie, potrzebuję twojego zaufania. Tylko przez krótki czas.
W trakcie kilku kolejnych sekund, Zręczny umysł Fentona rozważał kilka
czynników. Ale w rezultacie, w kółko i w kółko, powracały zdjęcia z
miejsc zbrodni. Ziemia nasiąknięta krwią. Spustoszenia poczynione przez
owady i zwierzęta. Żałosne, blade, bestialsko okaleczone ciała.
Ciągle myślał o martwych dzieciach.
Fenton sam miał dzieci, troje. Dziewczynki, osiem i trzy lata, i chłopca,
sześć lat.
Wszystkie były w przedziale wiekowym ofiar Ceceli Mbwato.
Spotkał oczy Południowo Afrykańczyka swoimi własnymi.
- W porządku, Van Dreenan. W porządku. Dostosuję się. Tylko nie spraw,
że będę tego żałował.
- To moje najszczersze marzenie, - powiedział Van Dreenan. - że żaden z
nas nie będzie tego żałować.
* * * *
Dzwoniący telefon przystawiony tuż przy jego uchu wyciągnął Snake'a
Perkinsa z niespokojnego snu. Spojrzał na zegarek i zobaczył, że był w
łóżku nico ponad cztery godziny.
Jezu, dlaczego ta suka nie zostawi go w spokoju?
- Taa?
- Zająłeś się autem?
- Taa, pewnie. Znalazłem co potrzebowałem i zrobiłem wymianę.
Dlaczego my nie...
- Musimy wyjechać stąd i znaleźć nowe miejsce. Bliżej miejsca gdzie
musimy później być.
- Masz na myśli Sa...
- Hush! Nie przez telefon.
- Oh, na Boga, paniusiu. Jesteś pieprzonym paranoikiem.
- Musimy sąd wyjechać. - powiedziała ponownie. - Pamiętaj, że prawie z
tym skończyliśmy. Wkrótce to się skończy. Wtedy będziesz mógł spać ile
zachcesz.
Snake usiadł na nierównym łóżku.
- Taa, w porządku, okay. Daj mi pół godziny.
- Masz mniej. mamy dużo do zrobienia.
* * * *
- Więc, dlaczego mówisz, że ona chce jeszcze tylko jednego? - spytał
Fenton. - Ponieważ zabiła pięć razy innym razem w Południowej Afryce?
- Nie, to nie dlatego. - powiedział mu Van Dreenan. - Raczej, wierzę, że
zabije pięć z tego samego powodu, dla którego ostatnim razem wybrała
pięć ofiar.
- To znaczy...
- Liczba pięć jest bardzo znacząca w rytuałach czarnej magii, Fenton. Nikt
nie jest pewny dlaczego, chociaż pentagram, oczywiście, jest
pięcioramienną gwiazdą i ma długi związek z ciemną ścieżką. Być może
to ma z tym jakiś stosunek.
- Tal, widziałem wiele pentagramów,chociaż większość 'okultystycznych
zbrodni' zarejestrowanych w tym kraju to bzdura.
- młodzi ludzie odgrywający role w połączeniu z paniką i plotkami? Ja, my
też mamy ten sam problem w domu. To jeden z powodów tych
wiedźmowych zabójstw, o którym wcześniej mówiłem.
- Masz na myśli morderstw czarownic. Czy raczej ludzi oskarżonych o
bycie czarownicami.
- Tak jest poprawnie. Wielka tragedia, skoro ogromna większość z nich
jest winna z powodu powiedzenia czegoś niewłaściwego w gniewie, albo
mająca grzeszną twarz, albo zrobili sobie wrogów z niewłaściwych ludzi.
- Ludzie rozmyślnie używali oskarżenia o czary, wiedząc, że są fałszywe,
tylko po to by żeby się odpłacić?
- Ja, dokładnie. - powiedział Van Dreenan. - To samo działo się w Europie
w czasie Średniowiecza i w twoim Salem w Massachusetts jakiś czas
temu. Większość z tych biednych dusz było zdecydowanie niewinnych.
- Ciągle mówisz coś jak 'większość' i 'większość ludzi'. Co robi to z resztą?
Van Dreenan wydawał się wahać zanim w końcu się odezwał,
- Prawdziwe wiedźmy, oczywiście.
Fenton usiadł drapiąc się w policzek przez chwilę.
- Wiesz, mieliśmy już tę konwersację wcześniej, gdy tu przyjechałeś.
- Ja, przypominam sobie całkiem dobrze.
- To jest chwila gdy mówię coś w rodzaju 'Oh, masz namyśli ludzi, którzy
myślą, że praktykują prawdziwe czary, pomimo że oboje wiemy, że to
przesądne nonsensy', a ty mi powiesz 'Oh tak, oczywiście, co innego to
mogłoby być' cholera.
- Nie planowałem tego powiedzieć tym razem.
- Tak? Dlaczego?
- Ponieważ - powiedział łagodnie Van Dreenan, - tym razem, myślę, jesteś
gotowy na prawdę.
* * * *
- Witamy w Rhode Island. - mówił znak. - Prosimy Przestrzegać
Ograniczeń Prędkości.
Snake Perkins podśpiewywał do wczesnych utworów Erica Claptona w
swojej głowie, ale robił minę gdy przekroczyli niewidzialną linię
oddzielającą Rhode Island z Connecticut.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł, zdobyć kolejny tak blisko niej?
- To bardzo dobry pomysł. - powiedziała Cecelia Mbwato. - Im bliżej
jesteśmy, tym szybciej dostarczę paczkę gdy będzie gotowa.
- Chcesz swoje pieniądze, huh?
Posłała mu kolejne pogardliwe spojrzenie.
- Tak jak ty chcesz swoich, tak myślę. - powiedziała. - Ale to coś więcej.
Trzeba też rozważyć sprawę bezpieczeństwa.
Snake wypuścił powietrze przez nos.
- Co to robimy nie jest dokładnie tym co nazwałbym prawdziwie
bezpiecznym - powiedział. - Dlatego płacą nam tak dużo za zrobienie tego.
- Mówisz prawdę. Ale nie ma powodu by przeciągać niebezpieczeństwo
więcej niż trzeba. Jeśli wszystko dziś w nocy pójdzie dobrze, będziemy
mieli przy sobie dowody dla pięciu morderstw. Ci amerykańscy naukowcy,
oni mogą dowieść z jakich osób te części pochodzą. Złapią nas z tym
wszystkim... z całą pewnością nas powieszą.
- W większości miejsc już nie wieszają. - powiedział Snake. - Używają
zastrzyków śmierci albo krzeseł elektrycznych. Ale rozumiem co mówisz.
- Słyszałam o tych krzesłach elektrycznych. - powiedziała w zadumie. -
Mówi się, że ludzie zabijani w ten sposób czasem zapalają się i płoną.
- Tak, chyba też o tym słyszałem. Jednak to nie ma znaczenia. Nam tego
nie zrobią. Teraz zeszliśmy do nauki.
- Nauka. Tak, chyba tak. - Cecelia Mbwato sprawdziła trasę na mapie,
którą miała rozłożoną na kolanach. - Jedź następne trzydzieści,
czterdzieści mil, następnie znajdź nam hotel. - Zamknęła głośno atlas i
rzuciła go na tylne siedzenie. - Wtedy pójdziemy poszukać jakiegoś placu
zabaw.
* * * *
- Prawdę. - powiedział pogardliwie Fenton. - Ty naprawdę myślisz, że to
gówno czarnej magii jest prawdziwe, prawda?
- Ufam temu, co zobaczyłem własnymi oczami. - powiedział mu Van
Dreenan. - I ty też powinieneś.
- Co to znaczy?
- Obejrzałeś taśmę video, tak jak ja. Widziałeś co się stało w tamtym
sklepie. I czytałeś raport z toksykologii, tak jak ja.
- Tak, okay, przyznaję, że to zagadkowe, ale to nie...
- Zagadkowe? - głos Van Dreenana zawierał swoją własną wersję pogardy.
- Kobieta dmuchnęła proszek w oczy złodzieja, ja? Prawie natychmiast,
gałki oczne zaczęły... rozpuszczać się. Później, proszek jest analizowany-
przez specjalistów, ludzi, którzy robią to na co dzień. Twardogłowa
amerykańska nauka, najlepsza na świecie, została wezwana by zmierzyć
się z problemem. I co znajdują?
- Zobacz, wiem, że to może nie...
- Co znajdują w oczach mężczyzny, Fenton? Może kwas siarkowy?
Fenton przeniósł spojrzenie na sufit.
- Nie, żadnego kwasu.
- Jakąś pochodną ługu? Coś w tym rodzaju?
- Przestań wiercić mi dziurę w brzuchu, Van Dreenan. Obaj wiemy co
pisało w raporcie.
- Zioła, prawda? Kilka różnych, zmielonych do proszku. I odrobina kory
drzewnej. Nic więcej.
Fenton potarł oczy kciukiem i palcem wskazującym.
- Tak, wiem.
- Naukowcy też w to nie wierzą. Raport mówi, że jeszcze raz powtórzą
analizę. Powinni do tej pory już ją skończyć. Chciałbyś sprawdzić
rezultaty?
Fenton spojrzał na niego.
- Chyba tak właśnie zrobię.
Odwrócił się do laptopa i zaczął pisać. Van Dreenan nie trudził się
patrzeniem nad jego ramieniem.
W mniej niż trzy minuty, Fenton wylogował się i odwrócił od komputera.
- Takie same wyniki. - powiedział z gniewną miną. - Dokładnie takie
same. Teraz ludzie z laboratorium upierają się, że próbki zostały źle
oznakowane albo może zanieczyszczone na miejscu zbrodni. To się
nazywa CYA.
- CYA?
- Zakrywanie tyłka (Cover your ass). Praktyka miłowana przez wszystkich
pracowników państwowych. - Fenton potrząsnął głową jakby próbował
zaprzeczyć temu co przeczytał. - Zobacz, człowieku, to po prostu nie jest
możliwe.
- Tylko że to się zdarzyło. - powiedział łagodnie Van Dreenan. - Uwierz mi
gdy mówię, że wiem dokładnie co czujesz. Sam przez to przeszedłem.
Jako chrześcijanin i tak, przyznaję, biały południowo Afrykanin, byłem
wychowany w szacunku do plemiennych wierzeń i praktyk rdzennych
czarnych jako nic więcej tylko przesądów - dowód, ponoć, że ich kultura
nie rozwinęła się tak bardzo jak nasza. Żaden ludzki umysł nie był tak
zamknięty jak mój.
-Więc, co go otworzyło? - Zapytał kwaśno Fenton.
- Moje śledztwo w sprawie śmierci Milesa Nshonge i dzieci.
- Miles? Cecelia? Dlaczego ci rdzenni czarni, jak ich nazywasz, mają
imiona brzmiące angielsko?
- Podczas apartheidu, rząd tego wymagał. Żadne narodziny nie mogły być
rejestrowane bez chrześcijańskiego imienia. A bez metryki narodzin, było
niemożliwe by później uzyskać pozwolenie na pracę, prawa jazdy, i tak
dalej. - Van Dreenan miał na tyle wdzięku by wyglądać na speszonego. -
Gdy Afrykański Kongres Narodowy, partia Pana Mandela, przejęła rządy,
z tą praktyką oczywiście skończono. Ale to nie miało wpływu na miliony,
które narodziły się wcześniej, chyba że zadali sobie trud legalnej zmiany
imienia. Niektórzy to zrobili, ale większość nie.
- W porządku, więc jak ten Miles jak-mu-tam sprawił, że uwierzyłeś w
czarną magię?
Van Dreenan przesunął powoli dużą dłonią po twarzy, jak mężczyzna
zbierający siły by zmierzyć się z czymś nieprzyjemnym. Następnie
pochylił się na fotelu.
- To było tak...
* * * *
Społeczność Miejska Thokoza
Republika Południowej Afryki
Luty 2003
Klimatyzacja w nieoznakowanym wozie policyjnym nie działała,jak
zwykle, więc Van Dreenan i sierżant Shemba mieli wszystkie okna
otwarte, poza momentami gdy kurz był szczególnie uciążliwy. Van
Dreenan nigdy wcześniej nie był w Thokoza, ale gdy podjeżdżali
zauważył, że wygląda jak wszystkie inne czarne społeczności, jakie
widział. Zwykła mieszanina jedno piętrowych, błotno-ceglanych
budynków i chałup z blachy, zdezelowanych samochodów, małych firm
działających z przerobionych skrzynek ładunkowych, i dzieci biegających
i bawiących się - dzieci, które powinny być w szkole, tylko że nie miały
szkoły, do której mogłyby pójść.
Każdy obszar miejski jakiejkolwiek wielkości w Południowej Afryce
miało społeczność na obrzeżach; większe miasta jak Pretonia czy
Kapsztad miały nawet kilka. Społeczności zaczęły istnieć podczas
apartheidu, gdy czarnym i 'kolorowym' nie wolno było mieszkać w
miastach razem z białymi. Ci, którzy mieli pracę w mieście, chcieli
mieszkać blisko, więc rozwinęły się społeczności.
Apartheid zniknął w 1994, ale społeczności zostały. Charytatywność
odnosiła się do nich jako dzielnice podmiejskie. W rzeczywistości, ci
którzy je widzieli, nazywali je slamsami.
Pierwszych dwóch ludzi, których sierżant Shemba spytał o drogę, tylko
wzruszyło ramionami i odeszło. Ale gdy znaleźli chłopca, około
dziesięcioletniego, powiedział im jak znaleźć dom Milesa Nshonge.
Chłopiec jeszcze nie nauczył się nienawidzić i bać się policji. Z czasem,
prawdopodobnie się nauczy.
Informacje chłopca okazały się dokładne, a kilka minut później
zaparkowali przed błotnym budynkiem, który był domem rodziny
Nshonge. Tylko Miles Nshonge żył w nim,dlatego właśnie tylko dwóch
policjantów do niego przyszło.
Gdy wyszli z auta, sierżant Shemba odblokował maskę i podniósł ją.
Używając szmaty by uniknąć poparzenia palców, usunął głowicę
rozdzielczą z silnika, owinął w szmatę i wsunął do kieszeni swojego
uniformu khaki. Ubóstwo i desperacja w większości społecznościach była
tak wielka, że żaden niepilnowany samochód nie jest bezpieczny, nawet
należący do policji. Ponieważ tak było, dwóch mężczyzn powinno mieć go
w zasięgu wzroku inaczej gdy wrócą mógłby być rozebrany do nagiego
metalu.
Detektyw Pierwszej Klasy Van Dreenan i sierżant Shemba byli partnerami
przez nieco ponad trzy lata. Van Dreenan cenił w Shembie intuicję,
odwagę, uczciwość i fakt, że facet mówił w czterech plemiennych
językach, wliczając Xhosa, który był dominującym językiem w Thokoza.
Dwóch mężczyzn ustawiło się po obu stronach frontowych drzwi zanim
zapukali. Ludzie w społeczności czasem strzelali przez drzwi jeśli nie
wiedzą, że to policja - a czasem nawet wtedy.
Po energicznym pukaniu sierżanta Shemba, męski głos zawołał po Xhosa
ze środka. Sierżant Shemba odpowiedział w tonie, który nie tolerował
żadnego nonsensu.
Kilka chwil później, drzwi otwarły się w wąską szparę ukazując bardzo
szczupłego mężczyznę około czterdziestki ze smutną, znękaną twarzą.
Sierżant Shemba zadał pytanie zawierające słowa 'Miles Nshonge'.
Smutny mężczyzna odpowiedział, następnie odsunął się by pozwolić
gościom wejść.
Duży salon był skąpo umeblowany, ale nieskazitelnie czysty. Główną
dekoracją było duże oprawione zdjęcie na ścianie ukazujące
zaprzysiężenie Nelsona Mandela na Prezydenta Republiki Południowej
Afryki. Nshonga machnął na policjantów by usiedli na drewnianych
krzesłach z cienkimi, wystrzępionymi poduszkami na siedzeniach; on
usiadł twarzą do nich na drewnianej ławce wielkości europejskiej
dwuosobowej kanapy.
Van Dreenan powiedział do Sierżanta Shemby, który pełnił rolę tłumacza,
- Proszę przekaż mu nasze kondolencje z powodu śmierci jego żony i
dzieci.
Gdy Shemba powiedział, Nshonge kiwnął głową na znak przyjęcia do
wiadomości, ale nic nie powiedział.
- Powiedz mu, że doceniamy jego chęć porozmawiania z nami dzisiaj.
Nshonge odpowiedział krótko, potrząsając głową.
- On mówi, że to nie ma znaczenia, ponieważ już jest martwym
człowiekiem.
- Poproś o wyjaśnienie.
- Powiedział, że ta sama klątwa, która zabrała jego rodzinę, zabierze
wkrótce i jego.
- Spytaj o klątwę.
Nshonge patrzył na podłogę przez chwilę, nic nie mówiąc. Wtedy, bez
podnoszenia głowy, zaczął mówić. Mówił bardzo szczegółowo jakby
dzielił się czymś co trzymał dla siebie przez bardzo długi czas. Shemba
przetłumaczył po kilku zdaniach.
- Powiedział, że lubił hazard: karty i obstawianie koni. Ma dobrą pracę
jako stolarz, ale ostatnie pięć lat zaczął obstawiać więcej i więcej. Stracił
dużo pieniędzy grając w karty z przyjaciółmi. Czasem szedł na tor
wyścigowy, ale tam jest trudniej się dostać. Więc przeważnie obstawiał u
miejscowych brokerów.
Shemba spojrzał na Van Dreenana.
- Myślę, że chce przez to powiedzieć to, co my nazywamy bukmacherzy.
- Prawda. - powiedział Van Dreenan. - poproś żeby kontynuował.
- Powiedział, że broker zwiększył by mu kredyt, pozwalając mu dalej
obstawiać nawet jeśli był winny pieniądze. Ale nadszedł dzień gdy broker
powiedział, że nie będzie więcej kredytu i chciał spłaty długu. Powiedział,
że w tamtym czasie był winien brokerowi prawie osiem tysięcy randów.
- Założę się, że wiem co się dalej działo. - wymamrotał Van Dreenan.
Shemba odwrócił się do niego.
- Przepraszam?
- Nic, mniejsza o to. - powiedział mu Van Dreenan. - Proszę kontynuuj.
- Powiedział, że broker miał dużych, mocnych mężczyzn pracujących dla
niego. Groźby zostały postawione - przeciw niemu i przeciw jego rodzinie.
Powiedział, że stał się naprawdę zrozpaczony. Powiedział, że próbował
pożyczyć pieniądze, które był winny, ale nikt nie chciał mu pożyczyć,
nawet pożyczkodawcy, pobierający duże odsetki. Więc, ze strachu o
rodzinę, poszedł do tagati.
- Słodki Jezu. - powiedział cicho Van Dreenan. Tagati to wiedźma,
jakiekolwiek płci. W przeciwieństwie do sangomas, którzy praktykowali
ludową medycynę, tagati zajmowali się tylko jednym: czarną magią. Byli
znani z bezwzględności, a ludzie, którzy z nimi robili interesy, zwykle
kończyli z obrażeniami, w taki lub inny sposób.
- Powiedział, że tagati wysłuchał go bardzo uważnie, bardzo dokładnie.
Gdy skończył, tagati spytał jak wiele pieniędzy chce - nie jak wiele był
winien, ale jak wiele chce. Powiedział, że chciałby dwanaście tysięcy
randów. To pozwoliłoby mu spłacić długi i zostawić trochę dla rodziny.
- Powiedział, że tagati następnie spytał go czy przysięgnie Wielką
Przysięgę, w zamian za pieniądze.
- Wielka Przysięga? Co to znaczy?
Po raz pierwszy od kiedy przyjechali, sierżant Shemba pokazał oznaki
zmartwienia. Będąc zdyscyplinowanym policjantem, nie był w tym
oczywisty, ale Van Dreenan wiedział, że coś jest nie w porządku.
- Wielka Przysięga, - powiedział Shemba. - to coś, do czego odwoływać
się mogą tylko najpotężniejsi tagati. Jeśli przysięgniesz na Wielką
przysięgę, jesteś związany z czarownikiem aż cię wypuści, a by zrobić
więź, dajesz mu swoją duszę. należysz do niego. Albo do niej.
Reakcją Van Dreenana była przesądna gatka, ale zatrzymał to dla siebie.
Za bardzo lubił sierżanta by okazać brak szacunku do plemiennych
przekonań, w niektóre z nich Shemba nadal wierzył, pomimo bycia
metodystą. Powiedział do Shemby.
- Spytaj czy składał tą Wielką Przysięgę.
Sierżant tak właśnie zrobił. po wysłuchaniu odpowiedzi, powiedział,
- Tak, złożył. Powiedział, że był zdesperowany, że nie miał wyboru. W
zamian za pieniądze, przyrzekł wykonać jakiekolwiek zadanie będzie
żądać tagati w przyszłości.
- Więc, tagati tak po prostu dał mu dwanaście tysięcy randów?
- Powiedział, że nie. Zamiast tego, tagati kazał mu czekać dwa dni, a
trzeciego dnia postawić na codzienne liczby, z 5-3-5, jego wybór.
Van Dreenan przytaknął. Syndykaty lokalnych liczb miały swoje
odpowiedniki na całym świecie i zawsze były bardziej popularne wśród
biednych niż legalne loterie państwowe.
- Powiedział, że zrobił jak tagati kazał, a 5-3-5 były wygrywającymi
liczbami tego dnia. Był jedynym zwycięzcą w społeczeństwie. Wygrana
wynosiła dokładnie dwanaście tysięcy rand.
Van Dreenan podniósł na to brew, ale nic nie powiedział, Nshonge dalej
mówił.
- Powiedział, że wszystko szło dobrze przez prawie dwa lata. Spłacił długi
hazardowe, już więcej się nie zakładał. Stał się innym człowiekiem,
powiedział. Wtedy tagati przyszedł do niego w śnie, żądając zapłaty.
Tagati chciał najstarszego syna pana Nshonge, chłopca w wieku siedmiu
lat. Powiedział, że tagati kazał dostarczyć chłopca na pewne skrzyżowanie,
o północy, pierwszej nocy pełni księżyca.
- W śnie, eh?
- Tak, ale musisz pamiętać, że sny są bardzo ważne wśród tych ludzi. Są
uważane za sposób porozumiewania się ze światem duchów, z ich
przodkami, i tak dalej.
- Van Dreenan przytaknął.
- Spytaj go co zrobił o tym jego śnie.
- Powiedział, że w śnie odmówił. Uznał swój dług u tagati, ale chciał by
zapłata przybrała inną formę. Nie chciał oddać jednego ze swoich dzieci.
Powiedział, że tagati nalegał, przypominając o Wielkiej Przysiędze, którą
składał, i mówił, że dostanie chłopca tak czy inaczej.
- Myślę, że możemy dojść do sedna całej sprawy, najwyższy czas. -
powiedział Van Dreenan. - Spytaj co się później stało.
- Powiedział, że księżyc stał się pełny trzy noce później. Był bardzo czujny
pierwszej nocy i trzymał wartę aż do świtu,na wypadek gdyby tagati
wysłał sługi by porwać albo siłą odebrać chłopca. Pożyczył strzelbę od
sąsiada i trzymał ją przy sobie. Ale noc minęła bez incydentów. Jednakże,
gdy poszedł obudzić rodzinę, odkrył, że najstarszy syn miał drgawki.
Powiedział, że krew wyciekała z ust chłopca, z jego nosa, z odbytu i uszu,
i nie mogli tego powstrzymać. Posłał po miejscowego sangoma, przyszedł
od razu, ale chłopiec był już martwy.
- Spytaj czy zawiadomił policję.
- Powiedział, że nie.
- A co ze służbą zdrowia?
- Również nie.
- To spytaj go dlaczego, na piekło, nie!
Gdy pytanie zostało przetłumaczone, Van Dreenan zobaczył jak Nshonge
bezradnie machnął ręką zanim odpowiedział.
- Powiedział, że chłopiec już nie żył. - powiedział Shemba. - Policja i biali
doktorzy nie mieli co robić. Powiedział, że pochowali chłopca na
miejscowym cmentarzysku z należnymi honorami.
Van Dreenan potrząsnął głową ze wstrętem na beznadziejną ignorancję
mężczyzny. Chłopiec mógł być nosicielem jakiejś zarazy, która mogłaby
zmieść całą społeczność i więcej, jeśli byłaby nieleczona.
Tylko że nikt więcej nie umarł. Oprócz reszty rodziny Nshonge'a.
- Spytaj go co się stało z pozostałą dwójka jego dzieci i jego żoną.
Shemba mówił do Nshonge, następnie słuchał odpowiedzi. Odwrócił się
do Van Dreenana.
- Powiedział, że zanim to wyjaśni są jeszcze dwie rzeczy, o których
musimy wiedzieć. Powiedział, że w dzień po pochówku, żona pana
Nshonge poszła na grób by błagać przodków o powitanie jej chłopca.
Powiedział, że gdy tam dotarła, odkryła, że grób został odkopany, a ciało
chłopca usunięto.
Van Dreenan zmarszczył brwi.
- Zwierzęta?
Sierżant Shemba przetłumaczył pytanie.
- Powiedział, że to nie mogły być zwierzęta. Grób został wykopany
głęboko żeby trzymać zwierzęta z daleka. A na ziemi były ślady rąk,
ludzkich rąk.
- Jego biedna matka, to musiało złamać jej serce. - powiedział łagodnie
Van Dreenan. Następnie do Shemby: - Powiedział o dwóch rzeczach. Jaka
jest ta druga?
- Powiedział, że tagati ponownie do niego przyszedł w śnie. tagati był
bardzo zły, mówił, że Wielka Przysięga została złamana. Mówił, że
Nshonge będzie patrzył jak pozostałe dzieci umrą, następnie jego żona,
później również on, ulegnie mocy tagatiego.
- Poproś by powiedział resztę. krótko, jeśli można.
- Powiedział, że następnej pełni stało się to samo. Tym razem to było jego
średnie dziecko, została znaleziona martwa w łóżku, w kałuży swojej
własnej krwi. Po pogrzebie, zatrudnił strażników na jej grób. Ale
następnego rana, znaleziono strażników pogrążonych w głębokim śnie, z
którego ciężko ich było obudzić. Grób jego córki był pusty.
- Ktoś uśpił strażników?
- Przysięgali, że nie. Pili i jedli tylko to co sami przynieśli, a nie widzieli
nikogo całą noc.
- I tak by to powiedzieli. - wymamrotał Van Dreenan. - W porządku,
dojdźmy do końca.
Według tłumaczenia sierżanta Shemby, Nshonge powiedział, że zwrócił
się z prośbą o pomoc do najpotężniejszego sangomasa jakiego mógł
znaleźć. Sprzedali mu cały zasób talizmanów, amuletów, maści i mikstur
do ochrony jego najmłodszego dziecka przed zemstą tagati, ale były
bezużyteczne. Pierwszej nocy kolejnej pełni księżyca, dziewczynka zmarła
w ten sam sposób co rodzeństwo.
Nshonge ponownie zatrudnił straż na grób dziecka, ale tym razem im
towarzyszył, przynosząc duży termos mocnej herbaty, którą sam
przyrządził, by pomóc im nie zasnąć. Ale, po wschodzie słońca, zbudził
się półprzytomny z bezsennego snu, i zobaczył, że straże również zasnęli,
a grób ponownie został zrabowany.
Gdy nadchodził czas kolejnej pełni, Nshonge powiedział, że nakłonił żonę
na wyjechanie na kilka dni, być może odwiedzić krewnych w dalekiej wsi.
Jednakże, nalegała, że jej miejsce jest przy mężu i odmówiła wyjazdu.
Oboje przysięgli, że całą noc pozostaną przytomni, powstrzymają tagati
przed dostaniem się do ich snów. Zrobili herbatę tak mocną, że prawie
niedającą się do picia, zostawili włączone radio na całą noc, i grali w karty
(nie dla pieniędzy) by zająć czymś czas.
Chociaż był zdeterminowany nie przyjmować żadnej postury sprzyjającej
zaśnięciu, Nshonge obudził się rano siedząc przy stole gdzie on i jego żona
grali w odmianę gin remi. Jego głowa spoczywała na złożonych
ramionach, które leżały na stole.
Naprzeciw niego, żona w podobnej pozycji. Poza tym, że była pokryta
krwią, tak martwa jak ostatnia nadzieja Nshonga.
To było trzy tygodnie temu. jak się obawiał, ciało jego żony zostało
skradzione z grobu, pomimo wszystkich środków ostrożności, a Nshonga
był teraz sam,czekając na następną pełnię, aby jego męczarnia, wraz z jego
życiem, w końcu się skończyła.
Gdy Nshonga skończył mówić, cisza w pokoju gęstniała z każdą minutą.
Patrząc na sierżanta Shembę, Van Dreenan mógł stwierdzić, że jego
partner był naprawdę zaniepokojony tym co usłyszał. Van Dreenan
pomyślał, że dokładnie wie co duży facet czuł. Powiedział do Shemby,
- Spytaj go o nazwisko tego tagati i gdzie można go znaleźć.
Gdy pytanie zostało przetłumaczone na Xhosa, Miles Nshonge wzburzył
się po raz pierwszy podczas przesłuchania.
- Odmawia. - powiedział Shemba. - Powiedział, że zemsta tagati jest już
wystarczająco straszna - nie chce jej jeszcze pogorszyć.
- Co, do diabła, może być gorsze niż to z czym się mierzy?
- Powiedział, że nie wie, i nie chce wiedzieć. Nie wyjawi na imienia tagati.
Po kilku próbach skłonienia Milesa Nshonge do wyjawienia imienia
czarnoksiężnika, Van Dreenan się poddał. Gdy wyszli, sierżant Shemba dał
mężczyźnie swoją wizytówkę, zachęcając do zadzwonienia gdyby zmienił
zdanie. Nshonge przyjął wizytówkę, ale żaden policjant nie wierzył, że
nawiąże kontakt z prawem.
Samochód był, na szczęście, nadal w jednym kawałku. Gdy odjeżdżali,
Van Dreenan spytał,
- Kiedy zaczyna się następna pełnia, czy wiesz?
Sierżant Shemba myślał przez chwilę.
- Nie dzisiaj, ale jutrzejszej nocy. Tak, jestem pewien.
Van Dreenan przytaknął powoli.
- Tak sobie myślałem, - powiedział, - pojutrze może być dobrym dniem by
tu wrócić, złożyć panu Nshonge kolejną wizytę.
Shemba spojrzał na niego, zanim powrócił wzrokiem na drogę.
- Masz na myśli, przypuszczając, że będzie jeszcze żyć.
- Ja, - Powiedział ponuro Van Dreenan. - Zawsze to przypuszczam.
* * * *
Dwa dni później
Van Dreenan i sierżant Shemba wyjechali wcześnie, co znaczy, że
przyjechali do Thokoza chwilę po 9 rano.
Niewypowiedziane pytanie nawiedzające ich myśli podczas jazdy zostało
odpowiedziane gdy tylko zobaczyli małą grupkę ludzi zebranych wokół
domu Milesa Nshonge.
Miejscowi usuwali się z drogi gdy dwóch policjantów podchodziło do
frontowych drzwi Nshonge'a, które stały otwarte. Bzyczenie much w
domu było głośne, jakby ktoś w środku przyciągał ich uwagę. Van
Dreenan był prawie pewny, że wie co to było.
Miles Nshonga leżał na plecach, na ławce gdzie siedział w trakcie
przesłuchania, kilka dni wcześniej. Mógł wydawać się pogrążony we śnie,
gdyby nie kałuża krwi rozlana pod ławką i pokrywającą spory fragment
podłogi.
Starając się nie nadepnąć na małe jeziorko krwi, Van Dreenan przeszedł
przez pokój, chociaż nie mógł dokładnie stwierdzić czego szukał. Nie było
śladów walki. Ciało Nshonge'a nie miało widocznych ran. Krew pachniała
na świeżą, a delikatny dotyka palca Van Dreenana ujawnił, że dopiero
zaczęła gęstnieć. Nshonge nie żyje nie więcej niż kilka godzin.
Van Dreenan zrobił gest podbródkiem, wskazując otwarte drzwi.
- Porozmawiaj z grupą na zewnątrz, dobrze? - prosił Shembę. - Sprawdź
czy ktoś czegoś nie widział czy słyszał, zwykła reguła - wszystko będzie
dobre.
Van Dreenan odpiął małe policyjne radio, które miał przypięte do paska,
włączył go i przygotował się na złożenie raportu o podejrzanej śmierci w
jego rejonie. Pomyślał, że nie dostaną nic bardziej cholernie podejrzanego
niż to.
Gdy mówił do Radia, rozglądał się po pokoju, ogarniając wzrokiem kałużę
krwi, muchy objadające się w niej, skąpe dekoracje, tanie ale funkcjonalne
meble...
To wtedy zauważył kawałek papieru.
Stół jadalny rodziny Nshonge wyglądał na stary, ale dobrej jakości, jakby
była to pamiątka rodowa przekazywana z pokolenia na pokolenie. na nim
stały solniczka i pieprzniczka, kilka małych butelek prawdopodobnie
zawierających inne przyprawy, tanio wyglądający naszyjnik z kilkoma
doczepionymi zębami zwierzęcymi, i pod nim, kawałek kartki papieru.
Van Dreenan skończył rozmowę przez radio powoli podchodząc do niej,
ostrożnie omijając plamy krwi. Siłą nawyku nie dotykał zawartości stołu,
ale wątpił by naukowcy dużo mu w tym pomogą.
Zastanawiał się, czy amulet na stole był jednym z tych, które kupił Miles
Nshonge od sangoma, w rozpaczliwym i daremnym wysiłku utrzymania
jego rodziny żywymi.
Na kawałek papieru pod amuletem coś pisało. Van Dreenan pochylił się i
zobaczył, że ktoś, prawdopodobnie zmarły Miles Nshonge, napisał dwa
słowa czystym, wyraźnym pismem: Jerome Lekota.
* * * *
Posterunkowy George DeBrine miał kolegę, jankesa mówiąc dokładniej,
który pracował na jednym z rezerwatów grubej zwierzyny poza miastem.
Ich dwoje spotykało się czasami na weekend, wypijali gdzieś alkohol i
opowiadali sobie kłamstwa o tym jak ich praca jest ekscytująca. I ten jego
kolega, Bennie Prescott, miał wyraz twarzy, który używał na kogoś kto
zniknął i wkurzył go. 'Ten łajdak' mówił 'jest teraz na mojej czarnej liście'.
To zawsze rozbawiało Georga, zwłaszcza gdy wcześniej wypił już trochę
piwa.
Obecna sytuacja posterunkowego DeBrine dała mu całkiem nową
perspektywę na ten zwrot i jego znaczenia. Ponieważ George był teraz na
jego czarnej liście, dobrze i pewnie. George zawsze był opóźniony gdy
trzy razy w miesiącu wywoływali jego nazwisko. Pokazywał się na swoje
zmiany, raz czy dwa trochę jak pod psem ( w porządku, prawdę mówiąc na
kacu i w grobowym nastroju). A gdy sierżant Wilson zganił go o to
wszystko (prosto w twarz, ten łajdak powiedział, że George jest hańbą dla
munduru), George doznał nagłego ataku prawie samobójczego, złego
osądu i powiedział sierżantowi by spieprzał.
I tak właśnie George znalazł się przed dwuskrzydłowymi drzwiami
kostnicy, z poleceniem by nikt nie uciekł ze zwłokami jakiegoś czarnucha.
Osiem cholernych godzin, oprócz przerwy na lunch i dwoma przerwami
na siku, stał tam. A jeśli to nie jest wystarczająco złe, miał wizualnie
sprawdzać każde zwłoki wynoszone z pokoju aby się upewnić, że szczątki
rzeczonego czarnucha, Milesa Nshonge, nie było wśród nich.
Detektyw, Van Dreenan, był bardzo dokładny w swoich instrukcjach.
Może nawet za bardzo. Zabrał George'a do dużego, zimnego pokoju i
wysunął jedną z metalowych szuflad, szukając tej jak najbardziej zajętej.
Kazał mu przyjrzeć się martwemu czarnuchowi, jakby oni wszyscy nie
wyglądali tak samo.
- Nie przeglądasz tylko metek. - powiedział mu Van Dreenan. - Ktoś
wywozi stąd zwłoki, każesz im otwierać worek i sprawdzasz kto jest w
środku. Rozumiesz? Autopsja tego dżentelmena jest zaplanowana dopiero
na pojutrze, może później, więc nie ma powodu, dla którego to ciało
miałoby opuszczać ten pokój. I lepiej dla ciebie żeby tak się stał.
George DeBrine lubił swoją pracę - przynajmniej w większości dniach. I
na pewno nie chce jej stracić i zaczynać od początku z czymś innym, które
prawdopodobnie oferowałoby mniej pieniędzy i o wiele mniej władzy.
Więc zdecydował się, niechętnie,poprawić. Żadnego więcej alkoholu.
Przynajmniej, nie gdy miał pracę następnego dnia. Nie pił nic
mocniejszego niż herbata w noc poprzedzającą to nudne, bezsensowne
zadanie.
Właśnie dlatego George był tak zdumiony gdy oszołomiony obudził się w
kącie, plecami opierał się o ścianę, a nogi wyprostowane leżały przed nim,
ręce złożone na kolanach, a w szyi miał bolesny skurcz. Niepewnie wstał
na nogi i zaczął otrzepywać brud z munduru khaki. Nie pamiętał jak
znalazł się na podłodze i uciął sobie drzemkę w kacie. Chryste, nie
pamiętał nawet myśli o zrobieniu czegoś tak niesamowicie głupiego. Było
tylko szczęśliwym trafem, że żaden ze szpitalnego personelu nie zjawił się
i znalazł go...
George przestał się otrzepywać i stał tam jak posąg, gdy okropna myśl
przemknęła mu przez głowę. Spojrzał w kierunku dwuskrzydłowych drzwi
kostnicy i wtedy, po długiej chwili wahania, zaczął iść powoli w ich
kierunku.
Zwykle, bycie w tym pokoju samemu dałoby Georgemu pełzające uczucie
niepokoju, ale tym razem był szczęśliwy będąc samemu. Dokładnie
pamiętał numer szuflady zawierającej szczątki Milesa Nshonge: 1408.
Kilka sekund później stał przed nią, jedną rękę owinął wokół zimnej
metalowej rączki. George wiedział, tak czy inaczej, że kurs jego życia od
tego momentu zostanie ukierunkowany przez to czy zmarły czarnuch tam
był czy nie.
W jego głowie, zmówił krótką, błagalną modlitwę do jego Twórcy, do
którego nie przemawiał już od dłuższego czasu. Następnie wziął głęboki
wdech i otworzył szufladę.
Poza poplamionym krwią prześcieradłem, który leżał na ciele Milesa
Nshonge, szuflada była pusta jak przyszłość George'a DeBrine w służbach
policyjnych Południowej Afryki.
* * * *
- Jeśli to nie jest jakiś stworzony obciach, to nie wiem jak by to wyglądało.
- powiedział Van Dreenan. - Kapitan jest tak wkurzony, że już pluje krwią.
Problem w tym, że on nie jest całkiem pewny na kogo ma się wściekać.
Oprócz tego biednego łajdaka DeBrine. On idzie pod siekierę, nie ma co
do tego wątpliwości.
- I powinien. - powiedział sierżant Shemba, gdy opadł na krzesło przy
swoim biurku; jego i Van Dreenana były ustawione naprzeciw siebie, więc
oni siedzieli twarzami do siebie w odległości około siedmiu stóp. Shemba
odkręcił kapsel zimnej wody mineralnej, którą ze sobą przyniósł.
- Tak myślisz? - spytał Van Dreenan. - Ja zaczynam się zastanawiać.
- Naprawdę? Dlaczego?
- Powiem za chwilę. Pierwsze najpierw. Jerome Lekota jest czysty jak łza -
przynajmniej oficjalnie. Znalazłem rejestr jego narodzin sprzed 46 lat, i to
wszystko. Nigdy nie był skazany, aresztowany, przesłuchiwany, czy nawet
pierdnął publicznie, o ile mogę stwierdzić. Nasz pan Lekota jest
modelowym obywatelem.
- Oficjalnie. - powiedział Shemba.
- Prawda. I, jak wszyscy wiedzą, tylko to ma cholerne znaczenie. A jak
tam ty? Coś wyszło?
- Wiem, że Lekota jest tagati. - powiedział Shemba. - Żyje w następnym
społeczeństwie przy Thakozie. Ci, którzy widzą czym on jest, a jest ich
kilku, boją się go.
- Odprawia potężne czary, eh? - był czas gdy Van Dreenan powiedziałby to
z protekcjonalnym uśmiechem. Tym razem się nie śmiał.
- Najpotężniejszą. Ci, którzy wywołali jego gniew, mówi się, że umarli
najstraszliwszą śmiercią.
- Jakiś szczególny sposób?
- Moi informatorzy wspomnieli o kilku, chociaż nie jest możliwe
odseparowanie plotki od prawdy gdy mówi się o takich rzeczach. - sierżant
Shemba wziął długi haust wody, następnie umieścił butelkę na biurku
przed nim i wpatrywał się w nią ponuro, jakby to była kryształowa kula
ujawniająca przyszłość, o którą za bardzo nie dbał. Nie spojrzał w górę
gdy powiedział do Van Dreenana, - Ale dwóch różnych ludzi powiedziało
mi , że słyszeli o wrogach Lekoty, którzy doświadczyli niekontrolowanego
krwawienia w nocy, z każdego otworu ciała, i szybko wykrwawili się na
śmierć.
Obydwoje milczeli przez chwilę, aż Van Dreenan chrząknął i powiedział,
- Ja, cóż, w dodatku do sprawdzania kryminalnej przeszłości pana Lekoty,
spędziłem trochę czasu z taśmami ze szpitalnych kamer monitorujących.
- Mieli jedną skierowaną na kostnicę? - Shemba wyglądał na
zaskoczonego.
- Nie, ale mieli jedną na korytarzu tuż za rogiem. Mają tam magazyn gdzie
trzymają leki, więc chcą wiedzieć kto przychodzi i odchodzi. Poszedłem
tam dziś rano i pospacerowałem trochę, żeby się upewnić, że dobrze
pamiętam to miejsce, i tak było. Nie było innej drogi z kostnicy poza
korytarzem. Żadnych drzwi, żadnych okien, nawet cholernej mysiej
dziury. Nic. Pamiętaj, że kostnica jest w piwnicy.
Shemba kiwnął powoli głową.
- To nam chyba wszystko uprości.
- Tak można pomyśleć, prawda? Cóż, przygotuj się na złe wieści, mój
przyjacielu, ponieważ nikt nie wynosił ciała z kostnicy w okresie czasu
gdy tam byłem pierwszy raz, a alarmem DeBrine.
- Nikt nie przeprowadzał autopsji? Absolutnie nikt?
- Oni mają tylko jednego patologa, a ona jest chora. Grypa, czy coś. Ma
kilka dni wolnego. Kilka ciał przyszło. Wszystko jest na taśmie i
potwierdzone przez szpitalne archiwum. Ale nikt nie wywoził stamtąd
ciała, albo czegoś co mogło ukrywać ciało, jak skrzynia, kontener na
śmieci, albo nawet pojazd parowy.
- Czy ciało Nshonge'a mogło zostać przeniesione do innej szuflady? -
spytał Shemba. - Przez przypadek czy na umyślnie?
Van Dreenan potrząsnął głową.
- Ludzie ze szpitala też o tym pomyśleli. Sprawdzili każdą. Nie ma Milesa
Nshonge'a.
- Czy w pobliżu kostnicy jest piec do spalania, gdzie ciało mogło zostać
spalone?
- Nie, przykro mi. Oh, dobra, mieli piec do spalania. Ale on jest po drugiej
stronie budynku, z żadnym dostępem do kostnicy bez przechodzenie przez
korytarz z kamerą. I zanim spytasz, sprawdziłem z technikami pokój
nagrań: nie ma śladu majstrowania przy taśmie. Żadnego.
Shemba ponownie się napił, następnie oparł się na krześle. Teraz patrzył
prosto na Van Dreenana.
- Prawie jakby to była magia. - powiedział cicho Shemba.
Van Dreenan, nie tak dawno temu, przywitałby takie oświadczenie
wybuchem śmiechu. Teraz tylko burknął.
- Ten facet, ten tagati, zmiótł z powierzchni całą rodzinę. Pięć istnień
ludzkich. A kto wie ilu wcześniej?
Van Dreenan tylko na niego patrzył.
- Pozostawiony samemu sobie, ten Lekota, na pewno zabije ponownie w
pogoni z swoimi mrocznymi celami.
- Nie możemy go aresztować. - powiedział Van Dreenan. Jego głos był
teraz tak cichy jak sierżanta Shemby. - Nie ma żadnego dowodu, że została
popełniona zbrodnia. Anie zamierzam prosić Prokuratora by oskarżył
kogoś o morderstwo przez czary.
- Zgadzam się. Nie możemy go aresztować, nawet jeśli wiemy, że jest
winny morderstwa.
Nagle Van Dreenan pochylił się do przodu, jego usta tworzyły cienką,
mocną linię.
- Więc co, na piekło, możemy zrobić?
Shemba zawahał się zanim powiedział,
- Jeśli chciałbyś wiedzieć, powiem ci. Ale bądź pewien, mój przyjacielu,
czy naprawdę chcesz wiedzieć.
W czasie kilku następnych sekund, Van Dreenan myślał przelotnie o wielu
rzeczach - jego pensji, jego żonie i dzieciach, jego szacunku do Shemby,
swoim własnym konserwatywnych, chrześcijańskim wychowaniu. Ale w
większości myślał o Milesie Nshonge i jego rodzinie.
Van Dreenan powoli podszedł do drzwi biura i zamknął je. Następnie
usiadł i powiedział do sierżanta Shemby,
- Powiedz mi.
Z "Pretoria Times"
Marzec 8, 2003
TŁUM ZABIJA RZEKOMĄ "WIEDŹMĘ"
Społeczność miejsca Umlazi (SANS). Tłum miejscowych mieszkańców
zaatakowała i zabiła mężczyznę ostatniej nocy, używając metody często
powiązanej z tak zwanym 'morderstwem czarów'.
Jerome Lekota, 46, zginął zostając 'zaobrączkowanym', co oznacza, że
opona nasączona benzyną została umieszczona na jego szyi, i podpalona.
Został rozlegle poparzony powyżej torsu, co okazało się śmiertelne. Został
uznany martwym na miejscu.
Kilku mieszkańców społeczeństwa, którzy nie chcieli by podano ich
nazwisk, powiedziało, że pan Lekota był uznawany za 'tagati' albo
praktykanta czarnej magii. Mieszkańcy mówili, że był on odpowiedzialny
za kilka morderstw w ostatnich latach, wszystkie dokonane za sprawą
czarnej magii.
Pytanie, dlaczego miejscowe uczucia obróciły się przeciw panu Lekota
dopiero ostatnio, jeszcze nie zostało odpowiedziane dla zadowolenia
detektywów prowadzących.
Plotki, że biały mężczyzna był widziany w tłumie, który zabił pana
Lekotę, są pomijane przez policję jako bezpodstawne i mało
prawdopodobne.
Morderstwo dokonane przez tłum na tak zwanej 'wiedźmie' zwykle
dokonane przez metodę 'obrączkowania', jest niefortunnym aspektem
życia w czarnych społecznościach kraju od wielu lat. Rzecznik policji
powiedział dzisiaj, że...
Rozdział 24
- I to właśnie dlatego, - powiedział Van Dreenan. - zacząłem ponownie
rozważać moje opinie na to, co kiedyś uznawałem za 'przesądne nonsensy'.
- Poczekaj chwilę. - powiedział Fenton. - Czy ty mi mówisz, że ty i ten
afrykański policjant...
- Sierżant Shemba, tak się nazywa. I obaj uważamy się za 'afrykańskich
policjantów'. - powiedział Van Dreenan łagodnie.
Fenton zrobił niecierpliwy gest.
- Jakkolwiek. Wy dwoje poszliście tam i zabiliście tego faceta? Spaliliście
go żywcem?
- Nic takiego nie powiedziałem, Fenton. Tłum zabił Jerome Lekota. Tak
jak napisali w gazecie.
- Ale ty i sierżant Shemba, wy ich poruszyliście.
- My? Nawet jeśli tak było, nie obciążałbym twojego wyczucia
profesjonalnej odpowiedzialności takim wyznaniem.
- Tak, ale ty....
- Fenton, jak czasem mówisz, daj temu spokój. Cokolwiek się tam stało,
jest poza twoją jurysdykcją, poza twoją odpowiedzialnością, i, zresztą,
dawno po.
- No to po co, do diabła to wyciągałeś?
- Teraz jesteś rozmyślnie tępy. Przestań, proszę. Wiesz dlaczego to
wspomniałem.
Fenton gniewnie obrócił swoje krzesło tak by stanęło przodem do okna.
Wyglądał na zewnątrz przez kilka sekund i nie był zadowolony z tego co
zobaczył. Bez odwracania się, powiedział do Van Dreenana,
- Tak,chyba wiem dlaczego. Myślisz, że to gówno voodoo jest prawdziwe.
- To nie jest voodoo, jako takie. Zresztą,nie ośmielę się powiedzieć co jest
a co nie jest prawdziwe. Powiem ci tylko to, co widziałem na własne oczy.
- Tak, racja. - Fentonowi nadal nie podobał się widok.
- Doświadczenie, które ci powierzyłem było moim pierwszym... w takich
sprawach. A w żadnym wypadku nie ostatnie.
Van Dreenan usiadł i czekał. W końcu, Fenton odwrócił w powrotem
krzesło. Większość jego gniewu odeszła z jego twarzy.
- Ta sprawa z Lekotą, to cię wprowadziło do Jednostki Zbrodni
Okultystycznych?
- Zgłosiłem się do przystąpienia do jednostki niedługo potem, tak. Słuchaj,
Fenton, członkowie Jednostki Zbrodni Okultystycznych to nie zgraja
przesądnych 'łowców duchów', chociaż gazety brukowe lubią używać tego
terminu. Jak powiedziałem ci w dniu, e którym przyjechałem, jesteśmy
doświadczonymi, twardogłowymi oficerami policji. Główna różnica
pomiędzy nami a przeciętnym członkiem sił policji Południowej Afryki
jest taka, że my staramy się mieć otwarte umysły - pozwalamy by dowody
ustalały nasze przekonania, a nie na odwrót.
Fenton zdobył się na ducha kpiarskiego uśmiechu.
- Musiało wymagać całkiem niezłego nastawienia.
- Nie masz pojęcia. Zostałem wychowany w holenderskim
zreformowanym kościele ,Fenton, i w porównaniu z nimi, twoje
chrześcijańskie prawo tutaj ma sporo bojaźliwej, liberalnej agnostyki. Ale
dotarłem do punktu, w którym musiałem zdecydować - pomiędzy tym co
mnie nauczono, a tym co widziałem. - duże ramiona Van Dreenana drgnęły
w wzruszeniu. - Wybrałem to drugie.
Fenton powoli przytaknął.
- Otwarty umysł, powiedziałeś.
- Myślę, że tylko to jest potrzebne.
- Powiedzmy, że chcę spróbować tej otwartości umysłu, o której
rozmawialiśmy. To nie znaczy, że będę tylko stał z boku i pozwalał ci
wymierzyć sprawiedliwość kilku podejrzanym w tym kraju - jeśli
kiedykolwiek złapiemy tych skurwysynów.
Van Dreenan rozpostarł ręce.
- Nigdy nie myślałem, że tak zrobisz. Albo naprawdę, powinieneś.
- W takim razie, dobrze.
- Ale to dlatego musimy być gotowi by działać szybko gdy - jeśli -
otrzymamy słowo o piątym zamordowanym dziecku.
- Ciężko się szybko ruszać gdy cały przeklęty kraj jest w strefie celu.
Van Dreenan potarł brodę.
- Nie cały kraj, tak myślę. Mogli pojechać gdziekolwiek, dzięki twojemu
wspaniałemu systemowi autostrad, ale zdecydowali się zostać na
Wschodzie.
- Może są leniwi.
- Naprawdę tak myślisz?
- Nie. - powiedział Fenton po chwili. - Chyba nie.
- Jest powód dlaczego zostają w tej części Stanów Zjednoczonych.
Prawdopodobnie jest to związane z celem dla tych morderstw muti.
- Mówiłeś, że zamierza zyskać magiczną moc.
- Tak, ale dlaczego tutaj? Jeśli chciała tylko mocy, mogła... - głos Van
Dreenana załamał się na chwilę. - mogła popełnić te potworności w
Południowej Afryce. Ale odbyła długą, drogą podróż do nieznanego kraju.
Musi być jakiś powód. I założę się, że z tego samego powodu pozostają na
Wschodzie.
- W porządku, przypuśćmy, że o to chodzi. Mogę wpisać alarm online do
wszystkich departamentów policji, powiedzmy, w dwunastu stanach.
Mogę prosić by mnie natychmiast powiadomili gdyby znaleziono ciało
dziecka pasujące do szczegółów z innych ofiar.
- Ja, to pomoże. A gdy coś usłyszymy, musimy szybko dostać się na
miejsce. Możesz mieć helikopter w pogotowiu? Może na dachu tego
budynku?
- Jezu, czy ty wiesz ile to będzie kosztować? Mieć helikopter czekający,
bezczynnie, może przez dni?
- Czy nie myślisz, że to będą dobrze wydane pieniądze?
- Oczywiście, że tak, ale, cholera, nie ja kontroluję pieniądze. Mój szef
musi na to zezwolić i prawdopodobnie omówić ze swoim szefem, a budżet
w tych dniach jest niski, zwłaszcza na coś co niekoniecznie ma związek z
terroryzmem.
- To jest terroryzm najgorszego gatunku, mój przyjacielu.
- Ty to wiesz i ja to wiem, ale mój szef nie.
- No to musisz mu wyjaśnić. Poproś by wyobraził sobie pozytywny
rozgłoś, jeśli Biuro zdoła oddać dwóch seryjnych morderców, morderców
dzieci, sprawiedliwości.
Fenton przygryzł wargę.
- Tak, to może przyciągnąć jego uwagę.
- Możesz również zasugerować by wyobraził sobie ogrom negatywnego
rozgłosu, który wyniknąłby gdyby FBI miało okazję aresztować tak
bezwzględnych przestępców, a nie zrobiło tego.
- Jeśli ujawniłbym coś takiego, moja kariera byłaby skończona. Wiem o
tym, a oni wiedzą, że o tym wiem.
- Ja, prawdopodobnie tak. - powiedział Van Dreenan. - Ale jeśli ja to
ujawnię, moja kariera się nie skończy.
Powoli uśmiech wypłynął na twarz Fentona. Odwrócił swoje krzesło i
podniósł najbliższy telefon.
- Niech pomyślę co mogę zrobić.
* * * *
Cecelia Mbwato i Snake Perkins porwali i zabili czworo dzieci bez
żadnych świadków czy ingerencji - przed, w czasie czy po ich złych
czynach. Zadali sobie wiele trudu by pozostać niezauważonymi,
oczywiście, ale mieli również, być może dosłownie, piekielne szczęście.
Podczas księżycowej nocy blisko Cranston, Rhode Island, ich szczęście się
wyczerpało.
* * * *
- Jezu Chryste, Tommy, to zaczyna mi przypominać liceum. - powiedziała
Marcie. Droga gruntowa była dość szeroka, ale jednak otoczona drzewami.
W trakcie jazdy, jedyne światło wytwarzały reflektory aut i księżyc w
pełni prześwitujący pomiędzy gałęziami.
- Nie moja wina, że twoja pieprzona współlokatorka zdecydowała się nie
wyjeżdżać do domu w ten weekend. - powiedział Tommy Hambledon.
Jechał wolno, szukając odpowiedniego miejsca - czegoś prywatnego, ale
nie zbyt strasznego. - Mogliśmy iść do mojego pokoju, wiesz,tak ja
zrobiliśmy poprzednim razem.
Prychnęła.
- Nie zamierzam przechodzić koło tych dupków w twoim apartamencie
gdy będę wychodzić. Uh-uh. - nadała głosowi głębszy i silniejszy ton. -
Hej kochanie, może sloppy seconds*? Pokażę ci co potrafi prawdziwy
mężczyzna.
*sloppy seconds - uprawianie seksu z kobiet, która ma w pochwie spermę innego mężczyzny
- Zająłem się tym, tak jak ci mówiłem. Powiedziałem Mitchowi całkiem
wyraźnie, że skopię jego tyłek stąd do Providence, jeśli jeszcze raz się tak
do ciebie odezwie. Wie, że to zrobię.
Znak,który właśnie minęli mówił "Zbiornik Hrabstwa, 1/4 Mili".
- Dobra. Więc teraz on i pozostała dwójka durni może po prostu rzucać mi
te gówniane uśmiechy gdy będę przechodzić. Nie sądzę.
- Okay, okay. Hej, to wygląda na miłe miejsce, huh? Naprawdę ciche,
księżyc odbijający się od wody i takie tam. Całkiem romantyczne, nie
sądzisz? - Powoli zaparkował samochód i wyłączył silnik.
Marcie poważnie rozważała odwołanie wszystkiego i zmuszenie
Tommy'ego by odwiózł ich na Kampus. Pokazywali film przy Unii
Studenckiej, który chciała zobaczyć już od kiedy pierwszy raz go
puszczali, albo ona i Tommy mogliby pójść do Rathskeller, napić się kilku
piw i trochę potańczyć. Ale wtedy pomyślała o tym jak duży penis
Tommy'ego wypełniał ją i rzeczach jakie umiał robić językiem...
- Włącz radio, niezbyt głośno. - powiedziała. - Zawsze to lubiłam, w
liceum.
* * * *
Snake Perkins nie widział wyboju na tej gównianej drodze aż było za
późno, a Lincoln podskoczył trochę gdy jego duże, miękkie sprężyny
złagodziły nagłe wgłębienie. Cecelia Mbwato zmieniła pozycję, co
spowodowało, że noże i inne metalowe narzędzia w jej torbie ocierały się
o siebie głośno.
Przełknęła zjadliwy komentarz, który miała zamiar wypowiedzieć o
sposobie prowadzenia Snake'a. Ich związek prawie się skończył, nie było
sensu w prowokowaniu tego białego głupca niepotrzebnie. Zamiast tego,
spytała,
- Jesteś pewien, że tu jest woda?
- Pewnie, - powiedział Snake. - Cały cholerny rezerwuar jest jej pełen -
przynajmniej, był tego popołudnia, a nie sądzę by od wtedy go opróżnili.
Również miło i cicho. Prawie nikt tu nie przychodzi, jak dobrze się
orientuję.
W takim razie, wszystko jest bardzo dobre. - powiedziała. To było
najbliższe komplementu jakie kiedykolwiek mu powiedziała.
Snake wrócił do słuchania koncertu Jerry'ego Jeffa Walkera,
przedstawienia, które tylko on mógł słyszeć. Poczuł ulgę, że jego praca
prawie się skończyła. Po czterech śmierciach, wkrótce pięciu, nawet jemu
zaczynało się robić niedobrze na ciągły zapach krwi w swoich nozdrzach.
* * * *
Marcie Tucker zdjęła spódniczkę i stringi, które nosiła pod spodem. Leżała
bokiem na przednim fotelu, jej głowa i ramiona opierały się na drzwiach
po stronie pasażera, jedno ramię było podparte na desce rozdzielczej, a
drugie trzymało kurczowo oparcia, jej nogi były szeroko rozwarte, a
pomiędzy nimi była głowa Tommy'ego.
Nie śpieszył się, dręcząc ją w sposób jaki lubiła, lizał szybko następnie
wolno, w górę i w dół, później z boku na bok, czubek jego języka tworzył
kółka i zygzaki, i ósemki, a Marcie była w połowie drogi do orgazmu gdy
spomiędzy na wpół zamkniętych oczu zobaczyła reflektory.
- Tommy! - Szepnęła pilnie.
-Co jest? Co się stało?
- Samochód!
- Oh, kurwa niech to szlag trafi gówno!
Przecisnął się nad kierownicę i spojrzał przez przednią szybę. Inny
samochód zatrzymał się po drugiej stronie rezerwuaru, może 300 stóp
dalej (92 m). Był zaparkowany pod kątem, więc reflektory nie świeciły
bezpośrednio na nich.
- Myślisz, że policja? - spytała Marcie.
- Nie wiem. Jeśli tak, nie ma zaświeconych czerwonych świateł.
- Jak na piekło on się tu dostał? Nie mijał nas!
- Jest druga droga w górę, po stronie Cranston. Musiał tamtędy jechać.
- A ty skąd o tym wiesz? - spytała figlarnie. - Przyprowadzasz tu sporo
dziewczyn, co?
- Wielu z nas facetów zwykle pływało w rezerwuarze podczas lata, w
porządku? Jezu!
Marcie spojrzała jeszcze raz w stronę reflektorów.
- Dlaczego on właśnie tam się zatrzymał?
- Może to para, przyjechała tu z tego samego powodu co my, zanim nam
tak niegrzecznie przerwano. - zaczął przenosić swoją rękę w górę jej
nagiego uda.
- Przestań! - nagłe pojawienie się innego auta razem ze strachem przed
prawdopodobnym aresztowaniem, było jak wiadro zimnej wody na libido
Marcie.
- Jeśli oni przyszli tu by się obijać, więc czemu zostawili oświecone
światła?
- Nic mnie to nie obchodzi. - powiedział Tommy, irytacja skradła się go
jego głosu. - Słuchaj, może my po prostu...
- Ktoś właśnie przeszedł przed światłami, widziałeś? A teraz drugi. Jest
tam dwóch ludzi, Tommy. Co oni, do diabła, robią tak późno w nocy?
- Może chcą się zabawić na zewnątrz, zamiast w środku, w aucie. Kogo to
obchodzi? Mówiąc o zabawieniu się...
- Na mokrej trawie? Padało prawie cały dzień.
Z trudem, Tommy zdołał zabrzmieć cierpliwie gdy powiedział,
- Może przywieźli koc, czy coś. Marcie, daj spokój. Zapomnij o tych...
Wtedy potworny krzyk rozbrzmiał po drugiej stronie rezerwuaru. Tommy
Hambledon nie wiedział tego jeszcze, ale to był dźwięk, który będzie
nawiedzał jego koszmary przez długi czas.
* * * *
- Operator 9-1-1. Jak mogę pomóc?
- Uh, Ja-aj potrzebuję policji, chyba.
Jaka jest natura twojego nagłego wypadku, sir?
- Zgaduję, uh, nie wiem dokładnie.
- Potrzebuję więcej informacji jeśli mam wysłać kogoś do waszej
lokalizacji, sir.
- Zbiornik Cranston. Wyślijcie ich na Zbiornik Cranston. Na uh, zachodnią
stronę, tak, zachodnia strona Zbiornika Cranston.
- Muszę wiedzieć dlaczego potrzebujesz asysty policji o tej porze, sir.
- Ktoś był, to znaczy był krzyk, on trwał i trwał. Brzmiał jak dzieciak,
może, ale nie jesteśmy pewni. Oh, Boże, proszę, po prostu wyślijcie
policję, dobra?
- Zgłaszasz krzyki po zachodniej stronie Zbiornika Cranston? Czy dobrze
mówię, sir?
- Tak, tak, ile jeszcze pieprzonych razy mam to powtarzać? Jakiś dzieciak
krzyczał, nie jakby się wygłupiał jak dzieciaki to robią, to znaczy, to było
jakby umierał czy coś. albo ona, nie wiem,nie umiem stwierdzić. A wtedy
to jakby przystało, jakby on, Jezusie, Boże. I był tam samochód,
widzieliśmy dwóch ludzi wychodzących z dużego auta, a wtedy zaczęły
się krzyki i na Miłość Boską, prześlecie tu kogoś? Proszę?
- Właśnie kogoś wysyłam do pana lokalizacji.
* * * *
Van Dreenan spojrzał na wymizerowaną twarz Fentona i powiedział,
- Powinieneś się trochę przespać, mój przyjacielu. Jest późno.
Fenton machnął ręką na tę sugestię.
- Złapałem trochę godzin tego popołudnia. Poza tym, jeśli to ma zamiar się
zdarzyć, będzie to późno, tak jak wcześniej.
Van Dreenan powoli kiwnął głową.
- Tak, spodziewam się, że masz rację.
- A co z tobą? Mógłbyś wrócić do hotelu, złapać kilka z-tów. Zadzwonię
jeśli coś się zdarzy.
- Dziękuję, ale nie. Ja już nie śpię tak długo jak kiedyś.
Dziesięć minut później, Fenton był zdumiony sobą, a prawdopodobnie
zdumiał nawet Van Dreenana, opowiadając bardzo zawiły i wysoce
obsceniczny żart.
- Więc teraz oni wszyscy tam stoją, dobra? Tato, Mama, dwoje dzieci,
babcia i rodzinny pies. Poza tym nadzy, zdyszani, ociekający potem i
dwoma albo trzema innymi płynami. A agent talentów mówi "Całkiem
niezły pokaz macie. Jak się nazywacie?" A ojciec powiedział...
Zadzwonił telefon.
Fenton złapał go po pierwszym dzwonku.
- Tak?
Spędził następną minutę czy coś koło tego na uważnym słuchaniu,
okazjonalnie robił notatki na podkładce.
- Jak daleko jest od biura na miejsce dla kogoś jadącego na sygnale? Tak?
Okay, niech samochód czeka na nas na lotnisku Providence, przy
lądowisku dla helikopterów. Chcę zatankowanego i kogoś za kółkiem, kto
zna drogę na miejsce zbrodni, i może nas tam jak najszybciej zabrać,
okay? Będę wdzięczny.
Gdy tylko linia była wolna, Fenton wystukał trzy cyfry.
- Tu Fenton. Nich rozgrzeją helikopter. Celem jest główne lądowisko dla
helikopterów w Providence, lotnisko Rhode Island, jakkolwiek się
nazywa. Nie mogą mieć więcej niż jednego, to mały stan. Chcę tam być
dziesięć minut temu. Dobra, dzięki.
Van Dreenan był już na nogach.
- Jak rozumiem, coś się stało.
- Dobrze rozumiesz. - Fenton szybko chował rzeczy do swojej teczki,
wliczając akta spraw, laptop i dwa zestawy amunicji 9 mm dla jego
Glocka. - Cranston, Rhode Island. - powiedział zwięźle. - Jakieś dzieciaki
z URI były przy zbiorniku, w zaparkowanym samochodzie. Wtedy
pokazali się nasi sprawcy, nieświadomi, i zabili ostatnią ofiarę, jakieś sto
jardów dalej. Dzieciaki słyszały krzyki i zadzwonili pod 9-1-1.
Fenton spojrzał na zegarek.
- Jesteśmy jakąś godzinę za nimi. Jedziemy.
Van Dreenan miał swoją teczkę, z którą wszędzie ze sobą nosił, chociaż
nigdy jej nie otworzył w obecności Fentona. Szybko złapał za rączkę, a
jego głos był napięty z podniecenia gdy powiedział,
- Gotowy kiedy ty jesteś, baas*.
*baas - afrykańskie określenie szefa.
Rozdział 25
- Nie można zbyt szybko tu jechać. - powiedział Specjalny Agent Spencer.
Miał wyraźny dolno wschodni akcent, który brzmiał jakby miał
sprzedawać 'jadalne małże chowdah' w telewizji. - Cholernie za dużo
wybojów. Hrabstwo nie za bardzo przejmuje się utrzymaniem tych dróg w
dobrym stanie.
- Po prostu jedź najlepiej jak umiesz. - powiedział Fenton. - Nikt nie chce
byśmy dorobili się przebitej miski olejowej. - spojrzał przez przednią
szybę, próbując zobaczyć co jest przed nimi,poza zasięgiem reflektorów. -
Wygląda na to, że prawie jesteśmy.
- Ayuh. Maksymalnie kilka minut.
Droga wkrótce zaczęła się stabilizować; wkrótce później mogli zobaczyć
światło księżyca na wodzie.
- To tutaj. - powiedział Spencer.
Van Dreenan siedział cicho na tylnym siedzeniu w czasie drogi z
Providence. Teraz pochylił się do przodu i położył rękę na ramieniu
Spencera.
- Chcę ci podziękować za przywiezienie nas tu tak szybko, Agencie
Spencer. Jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się porzucić egzekwowanie
prawa, wierzę, że łatwo znajdziesz zatrudnienie w Hollywood, jako
przewoźnik samochodowy.
Widząc lekko zdziwiony wyraz twarzy Spencera, Fenton powiedział,
- Chyba miał na myśli kierowcę kaskaderskiego.
- Oh, dobra. Hej, to było nawet całkiem fajne. Nie używamy zbyt często
świateł i syreny. To było super, widzieć jak każdy usuwa ci się z drogi.
- Wiesz, że zabieramy samochód, prawda?
- Pewnie, nie ma sprawy. Zabiorę się z jednym z chłopaków.
Spencer zatrzymał samochód wśród pół tuzina innych oficjalnych
pojazdów - stanowych, lokalnych i nieoznakowanych federalnych.
Wszystkie miały włączone błyskające światła, przez co zmieniły miejsce
zbrodni w coś co wyglądało jak fundamentalistyczne pojęcie piekła.
Fenton i Van Dreenan wysiedli z auta i podążyli za Spencerem do
człowieka z FBI, który okazał się kobietą.
Specjalna Agentka Rita Garber była wyższą od przeciętnej blondynką z
krótkimi włosami, w ciemnym garniturze i twarzą o twardym wyglądzie.
Van Dreenan pomyślał, że twardość może być tymczasowa, spowodowana
tym, z czym musiała się zmierzyć w ostatniej godzinie. Zastanawiał się jak
ona wyglądała gdy była zrelaksowana, przyjmując, że kiedykolwiek to
robiła.
Spencer dokonał prezentacji. Agentka Garber spojrzała na Van Dreenana
dłużej niż musiała, wyraźnie ciekawa co policjant z Południowej Afryki
robił na miejscu zbrodni.
- Nie mówiłeś nic przez telefon o zostawieniu ciała ofiary na miejscu, -
powiedziała do Fentona. - więc lokalni wysłali ją do kostnicy. Koroner
dokona autopsji dziś wieczorem albo jutro - mogę się dowiedzieć kiedy i
gdzie, jeśli chcecie wiedzieć, chłopaki.
- To nie będzie konieczne, ale dziękuję. - powiedział Fenton. Spojrzał na
połać ziemi ogrodzoną żółtą taśmą. - Czy kryminalistycy skończyli ze
sceną.
- Skończyli i odjechali. - powiedziała Agentka Garber. - Zarówno ich i
nasza.
Fenton spojrzał na Van Dreenana, wtedy obaj bez słowa podeszli do
nagiego skrawka ziemi, podnieśli taśmę policyjną i przeszli pod nią.
Nie zabrało im dużo czasu przyjrzeniu się najważniejszemu: czterem
kijom od namiotu wbitym głęboko w ziemię, ziemię rozoraną wokół nich,
ślady stóp w błocie. Krew już dawno wsiąkła w ziemię, ale każdy
człowiek mógłby przysiąc na Biblię, że nadal czuł gęsty, miedziany odór.
Już to wszystko widzieli wcześniej. Cztery razy,ściślej mówiąc - zarówno
na zdjęciach jaki i w przybliżeniu i osobiście.
Van Dreenan wyciągnął małą ale mocną latarkę i świecił ją naokoło.
Nagle, ruszający się snop światła zatrzymał się.
- Fenton.
Latarka Van Dreenana skupiła się na wachlarzu śladów stóp na miękkiej
ziemi. Było ich wiele na miejscu zbrodni, zrobione przez policję, ludzi
koronera, techników kryminalistycznych i Bóg raczy wiedzieć kogo
jeszcze. Ale jeden zestaw wyróżniał się wśród innych.
Ślady zrobione przez bosą stopę.
Szybko wrócili do Agentki Garber.
- Zdjęcia? - spytał Fenton.
- Tutaj. - powiedziała. Podążyli za nią do jednego z nieoznakowanych aut.
Laptop leżał otwarty na masce, chudy, łysiejący mężczyzna z odznaką
FBI, pochylał się nad nim i pisał.
- Connor, pokarz tym oficerom zdjęcia z miejsca, które nasi ludzie wzięli
wcześniej. - powiedziała mu Garber.
- Pewnie, szefie, nie ma problemu. - powiedział mężczyzna. Pracował
myszką i przyciskami przez kilka chwil, następnie zdjęcia z miejsca
zbrodni, zrobione przy ustawieniu szerokokątnym, pojawiły się na
monitorze. Rezultat był dobry, szczegóły widoczne.
- Mamy, chyba, 48 wszystkich - powiedział. - Chcecie zobaczyć je
wszystkie?
- Nie. - powiedział mu Van Dreenan. - Tylko zdjęcia ciała, proszę.
Zbliżenia ran, jeśli je macie.
Agent Connor wpatrywał się w Południowo Afrykańczyka przez chwilę,
następnie powiedział.
- Tak, pewnie, mamy je. Dajcie mi sekundę.
Cztery minuty później, Van Dreenan i Fenton byli w samochodzie, który
wiózł ich w dół zbocza najszybciej jak Fenton mógł bezpiecznie jechać.
- W porządku. - powiedział Fenton. - Byliśmy na miejscu zbrodni,
jesteśmy pewni, że to znowu Snake i Cecelia. Świadkowie powiedzieli, że
auto odjechało tą drogą, więc jedziemy tą samą trasą co nasi sprawcy. Ale
jesteśmy prawie dwie godziny za nimi, człowieku. To praktycznie zimny
szlak.
- Nie tak zimna jak sobie wyobrażasz. Oni nie od razu opuszczą ten teren
tuż po morderstwie.
- Dlaczego kurwa nie?
- Ponieważ ona musi przeprowadzić rytuał połączenia ukradzionych
organów z fetyszem, który tworzy. To jest przedmiotem morderstwa,
pamiętaj.
- Tak, ale oni mogli odjechać tysiąc mil zanim zatrzymają się by zając tą
sprawą. - Fenton gwałtownie skręcił, unikając wyboju rozmiarów klapy od
śmietnika.
- Ale tego nie zrobią. Dla maksymalnej skuteczności, rytuał musi być
przeprowadzony gdy organy nadal są... świeże. - Van Dreenan ciężko
przełknął, mając nadzieję, że Fenton nie zauważy. - I, weź pod uwagę, że
nasi przyjaciele nie bardzo się śpieszą. Nie mają pojęcia, że tym razem
byli obserwowani przez tych studentów.
- Jak możesz być pewien?
- Ponieważ ta dwójka młodych ludzi nadal żyje.
- Tak, chyba masz rację. - powiedział Fenton. - Więc, okay, w takim razie
ślad jest nadal gorący. Co, do diabła, z tym zrobimy?
- Oczywiście ich wyśledzimy. - Van Dreenan miał swoją teczkę na
kolanach i manipulował przy zasuwach w niepewnym świetle.
- A jak my to zrobimy, o wielki detektywie?
Nastąpił głośny klik gdy pokrywa teczki otwarła się.
- Z tym.
* * * *
Christine Abernathy oglądała dokument na programie historycznym o
średniowiecznych urządzeniach tortur gdy pojawił się żółty transparent na
dole ekranu. To była funkcja informowania o najnowszych
wiadomościach, którą subskrybowała jako pakiet kablówki. Chwilę
później, historia zaczęła przechodzić z prawej na lewą stronę ekranu:
R.I. POLICJA ZNAJDUJE CIAŁO ZAMORDOWANEGO DZIECKA W
POBLIŻU ZBIORNIKA CRANSTON W TYM STANIE. WSTĘPNE
DONIESIENIA SUGERUJĄ, ŻE OFIARA BYŁA OSTATNIĄ W SERII
DZIECIĘCYCH MORDERSTW/OKALECZEŃ, KTÓRE NAWIEDZIŁY
PÓŁNOCNY WSCHÓD W OSTATNICH TYGODNIACH. OFIARA,
SUSAN ANN MAISANO, 11, ZAGINĘŁA Z PODWÓRKA DOMU JEJ
RODZICÓW WCZEŚNIEJ DZISIEJSZEGO DNIA. WEDŁÓG BIURA
TERENOWEGO FBI Z PROVIDENCE, AGENCI PODĄŻAJĄ ZA
SZEREGIEM TROPÓW I OCZEKUJĄ ZROBIĆ..
Christine Abernathy miała teraz uśmiech zadowolenia na twarzy. Chyba,
że była w bardzo dużym błędzie, to tworzyło pięć ofiar, co znaczy, że
wszystkie składniki magicznego fetyszu wkrótce będzie dla niej gotowe. A
Rhode Island - tak blisko! Mogłaby otrzymać przesyłkę już dzisiaj.
Walter Grobius byłby chętny spotkać się z nią - i na pewno przyniesie
swoją książeczkę czekową. I zanim podaruje jej premię, Christine użyje
mocy by zniszczyć ochronę rodziny LaRue, a następnie by zniszczyć
samych LaRue'ów, nadając kres wiekowej wojnie rodzinnej. Potem,
zajęłaby się tymi wścibskimi amatorami Chastain i Morrisem.
Christine Abernathy spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi, zastanawiała
się czy ma czas na umycie włosów zanim przyjedzie towarzystwo.
* * * *
W kolejnym okazyjnym-piwnicznym pokoju motelowym, Cecelia Mbwato
związała ostatni sznurek by obwiązać jej piąty i ostatni fetysz
czarnoksiężnika. Wtedy zdmuchnęła dużą, czarną świecę i zgasiła laskę
kadziła, która się paliła.
Zaczęła odkładać swoje narzędzia gdy Snake Perkins wyszedł z łazienki,
gdzie zmywał krew, która dostała się na jego ręce w trakcie asystowania
przy rytuale.
- Równie dobrze możesz iść do swojego pokoju i się spakować. -
powiedziała, brzmiąc prawie uprzejmie. - wkrótce będę gotowa, a wtedy
możemy odjechać do Salem i dostarczyć materiał i odebrać naszą zapłatę.
- Brzmi wspaniale. - powiedział Snake. Wyszedł i przeszedł dwadzieścia
stóp do swojego pokoju. Spakowanie się nie zajmie dużo czasu, ale i tak
włączył telewizor. Lokalne wiadomości powinny teraz puszczać segment
sportowy, a Snake chciał zobaczyć czy Braves pokonało Yankees.
Właśnie otwarł małą walizkę leżącą na łóżku gdy zdał sobie sprawię, że
program informacyjny mimo wszystko nie puścił sportu.
* * * *
Cecelia Mbwato odpowiedziała na pukanie do drzwi, zastanawiając się
dlaczego stukanie Snake'a było tak pilne. Jej wnętrzności zacisnęły się gdy
zobaczyła jego ponury wyraz twarzy.
- Mamy mały problem. - powiedział jej. - Włącz telewizor, program 5.
Nie traciła czasu na pytania, a kilka chwil później patrzyli na młodą
kobietę z mikrofonem robiącą bezpośrednią relację z miejsca, które
wyglądało zbyt znajomo.
-... dzielą się właśnie kilkoma detalami. Do tej pory odmówili
potwierdzenia czy zaprzeczenia tego, że te straszne morderstwo
odpowiada wzorowi tak zwanego 'wodnego mordercy', który porwał,
zamordował i okaleczył kilka innych dzieci we wschodnich stanach przez
ostatnie kilka tygodni, za każdym razem pozostawiając ciała w pobliżu
wody. Studenci, którzy obserwowali zbrodnię z bezpiecznej odległości,
zdecydowali się na wywiad przed kamerą, ale jeden z nich powiedział
Action News z Kanału 5, że nigdy nie słyszała czegoś tak potwornego
jak...
Cecelia Mbwato wypowiedziała serię potwornych przysiąg w języku Zulu.
Następnie wzięła kilka głębokich oddechów by się uspokoić zanim
powiedziała do Snake'a,
- Samochód. Czy powiedzieli coś o samochodzie?
- Nic z tego co do tej pory słyszałem.
- Nadal mogą coś o tym wiedzieć - samochód jak i tablice rejestracyjne. -
zaczęła przemierzać, chociaż wielkość pokoju pozwalała tylko na trzy
kroki w każdym kierunku. - Z tymi komputerami jakie mają, tym
internetem, każdy policjant w tym przeklętym kraju może już wiedzieć.
- Cóż, może, ale nie uważam że to prawdziwe...
- Byliśmy widziani. - zatrzymała się i stanęła naprzeciw niego. Po raz
pierwszy od kiedy ją zna, jej twarz pokazała coś poza pogardą, czy
złośliwością, czy po prostu skupieniem. Teraz pokazywała coś co bardzo
przypominało strach. - Czy ty nie rozumiesz? Byliśmy widziani!
Snake Perkins faktycznie doświadczył chwilowego pragnienia by ją
pocieszyć w jej udręce. Ale zmiażdżył to, jak zawsze przy takich
uczuciach, a zamiast tego zajął umysł problemem, który miał pod ręką.
Cecelia Mbwato powróciła do przemierzania, zrobiła cztery kolejne
wycieczki tam i z powrotem po przez przetarty dywan zanim Snake
powiedział,
- Zaraz wracam, - odwrócił się do drzwi i wyszedł.
Wyszedł na tyle długo, że zaczęła się zastanawiać czy nie zdecydował się
skrócić jego męki i uciec, zostawiając ją dla policji. Wtedy wrócił,
wnosząc poobijany atlas samochodowy tras Rand-McNally, który
pamiętała, że widziała w samochodzie.
podszedł do kiwającego się stołu, przy którym wcześniej przeprowadzała
rytuał, szybko przewracał strony atlasu, następnie go położył, otwartego,
na stole.
- Zobacz tu. - powiedział do Ceceli Mbwato.
Zobaczyła, że otwarł atlas na podwójnej mapie pokazującej Rhode Island i
Massachusetts. Palec wskazujący Snake'a wskazywał punkt w pobliżu
West Warwick, Rhode Island.
- Jesteśmy tutaj, okay? - następnie przesunął palec o sześć czy siedem cali.
- Tu jest Salem.
Jego palec przejechał po linii wskazującej Trasę 95.
- Najbardziej bezpośrednia trasa, i najszybsza, jest wzdłuż głównych
autostrad. Jeśli nas szukają, to tam najprawdopodobniej będą to robić. Do
diabła, tam zawsze stoją państwowe gliny, szukając piratów drogowych.
Miniemy jakiegoś z tych starych chłopów, a wpisze nas na swoją gorącą
listę, wtedy jesteśmy udupieni, prosto i łatwo.
Cecelia Mbwato odzyskała już trochę ze swojego opanowania.
- Powinieneś ukraść kolejne tablice i zamienić, tak jak to zrobiłeś
poprzednim razem.
- Planowałem właśnie to zrobić. - powiedział jej Snake. - Ale to nam nie
da tak dużo jak myślisz. Nie ma tak wielu Connies z '95 pomalowanych na
brytyjski wyścigowy zielony na drogach. A tych z białym facetem i czarną
kobietą w środku będzie jeszcze mniej. Gliny mogą zatrzymać wszystkich
pasujących do opisu, będą mogli sprawdzić dowody osobiste i rejestrację.
Tak zrobią, a my znowu będziemy udupieni.
- Więc co sugerujesz?
- Po pierwsze, będziemy jechać tylko w nocy. Będzie trudniej sprawdzić
kto siedzi w środku Connie. To oznacza, że do Salem dotrzemy dopiero
jutro w nocy, w tej chwili jest jakieś dwie godziny do wschodu.
- W porządku. - powiedziała. - To ma sens, nawet jeśli nas to opóźni.
- Po drugie, - powiedział Snake. - zapomnimy o autostradach i
międzystanowych. Będziemy używać tylko bocznych dróg, im bardziej
boczne tym lepiej. Mniejsze miasteczka, a policja nie będzie tak chętna
zwracać na nas uwagę. Nie mogą oszczędzać siły roboczej. A jeśli któryś z
nich nas zatrzyma... - spojrzał w kierunku, co zwykle nazywał 'torbą
psikusów' Ceceli Mbwato. - Cóż, mamy większą szansę zajęcia się nimi
zanim wezwie pomoc innych małych świnek.
Wciągnęła głęboki wdech i wypuściła go.
- Bardzo dobrze. To rozsądny plan. Zgadzam się.
Snake uśmiechnął się do niej.
- Tak właśnie myślałem. Cóż, lepiej skończmy się pakować. - podszedł do
drzwi, następnie odwrócił się zanim je otworzył. - Ja, ja mam tablice do
zamiany.
Rozdział 26
Aby uniknąć owinięcia samochodu wokół drzewa, Fenton zdołał tylko
rzucić okiem na obiekt, który wyciągnął Van Dreenan ze swojej teczki, ale
jedno zerknięcie wystarczyło by stwierdzić, że nigdy czegoś takiego nie
widział.
- Właśnie miałem powiedzieć, - powiedział,patrząc ponownie na drogę. -
że musisz stroić sobie ze mnie żarty. Ale do teraz, chyba wiem lepiej.
Jesteś poważny jak diabli, prawda?
- Jestem. - odpowiedział Van Dreenan. - I Diabeł jest rzeczywiście bardzo
poważny, jak obaj o tym wiemy.
- I użyjemy tego czegoś do znalezienia dwóch seryjnych morderców.
- Taka jest moja szczera nadzieja. I czy nie uzgodniliśmy, że będziemy
mieli otwarte umysły?
Fenton potrząsnął głową kilka razy, gest mówiący tak wyraźnie jak
słowa,"W co ja się wpakowałem?"
- Tak - powiedział. - raczej tak. - ponownie potrząsnął głową. - Tylko
przypomnij mi żebym nic z tego nie umieścił w raporcie.
Ponownie spojrzał na przyrząd, który Van Dreenan trzymał teraz na
kolanach, na zamkniętej pokrywie jego teczki.
- Chcesz mi powiedzieć jak to ustrojstwo powinno pracować?
Główna część urządzenia była wyrzeźbionym w drewnie półkolem, jak
duże 'C', to miało około sześciu cali od czubka do czubka. Tajemnicze
symbole zostały wyryte w drewnie, a jedno ramię zostało spłaszczone na
spodzie tak, że to całe coś samo stało prosto. Dwa końce 'C' były
połączone przez cienki kawałek sztywnego włókna, które mogło być
struną z fortepianu. Zanim został doczepiony do ramy, drut został użyty by
nadziać na pręt kolejny kawałek drewna, który miał ogólny kształt ołówka
czy palika, wrażenie umacniało ostre zakończenie jednego końca. Ten
składnik mógł swobodnie obracać się w ramie, używał drutu jako osi.
Kawałek drewna w kształcie ołówka był zawinięty w coś, co wyglądało
jak czarna nić.
- nie mogę wyjaśnić magicznego aspektu. - powiedział Van Dreenan. - Dla
tego musiałbyś porozmawiać z Elizabeth Chastain, kobietą, która to
stworzyła dla mnie, albo z inną osobą praktykującą tak zwaną 'białą'
magią. Ale dla celów praktycznych, to urządzenie jest lokalizatorem.
Zostało nastawione na tylko jedną osobę, a tą osobą jest Cecelia Mbwato.
Fenton zaryzykował kolejne szybkie spojrzenie zanim skierował wzrok na
drogę.
- Jak, do diabła, ona to zrobiła? - spytał. - Albo to część magicznych
rzeczy, które nie umiesz wyjaśnić?
- Ten punkt, tutaj... - Van Dreenan dotknął kawałek drewna w kształcie
ołówka. - ...jest zawinięty we włos należący do Ceceli Mbwato. Elizabeth
użyła na to zaklęcia zwanego wabienia. Prościej ujmując, działa jak
przyciąganie.
- Pamiętam, że dałeś mi włosy tej suki do analizy DNA. Co ty robisz,
masz przede mną tajemnice?
- Nic takiego nie robię, mój przyjacielu. FBI dostało tyle włosów ile
potrzeba dla różnych procedur. Po prostu prosiłem sierżanta Shembę
wysłał również trochę dodatkowo z pudła dowodowego.
- Sierżant Shemba, przypominam sobie, że o nim słyszałem.
- Rzeczywiście, słyszałeś. - powiedział Van Dreenan. - Dobry człowiek.
- Więc to coś powinno zachowywać się jak kompas, tylko że zamiast
pokazywać północ, wskazuje kierunek Ceceli pieprzonej Mbwato?
- Doskonała analogia, bardzo pasuje. Dokładnie to robi.
- Skąd masz pewność, że to coś będzie działać?
- Już działa.
W aucie nastała chwila ciszy.
- A wiesz to skąd?
- Nie zauważyłeś, ponieważ mądrze koncentrujesz się na żałosnej drodze. -
powiedział Van Dreenan. - Ale gdy wyjąłem urządzenie z teczki, wskaźnik
wskazywał w twoim kierunku. Zauważ, proszę, w którą stronę teraz
wskazuje.
Fenton rzucił okiem.
- Wskazuje przed przednią szybę, na przód auta.
- I już wiemy, że nasza zwierzyna opuściła rezerwuar, używając tej drogi.
tak powiedzieli świadkowie.
- Uh-huh. Nie chcę być pryszczem na dupie tej małej wyprawy, ale to
może być tylko zbieg okoliczności, człowieku.
- Rzeczywiście, może. Ale zbliża się koniec tej drogi, który cieszę się
widzieć. Zobaczmy co się stanie gdy dotrzemy do punktu przecięcia z inną
drogą, musi zostać dokonany wybór kierunku.
Gdy auto zbliżyło się do wybrukowanej ulicy, która biegła z lewej na
prawą poziomo do drogi dojazdowej, Fenton zwolnił do szybkości
wleczenia się. Chciał patrzeć na lokalizator bez ryzyka wypadku. Księżyc
był wystarczająco jasny, że mógł widzieć bez potrzeby włączenia światła i
pogorszenia zdolności nocnego widzenia.
Jak tylko przednie koła opuściły drogę gruntową i dotknęły asfaltu nowej,
wskaźnik, sam z siebie, skierował się w lewo. Ręka Van Dreenana, Fenton
był pewien, nie dotknęła go, albo przechyliła ramy.
Fenton zamrugał gwałtownie kilka razy. Następnie wziął głęboki wdech,
wypuścił go, i powiedział,
- Chyba lepiej skręcić w lewo, huh?
- Mądry wybór.
Zatem pojechali, prosto w ciemność.
* * * *
Słońce było już na niebie od pół godziny gdy Snake Perkins wyszedł z
biura Motelu Shamrock, wymachując kluczem pomiędzy dwoma palcami.
Przeszedł około pięćdziesiąt stóp do miejsca gdzie zostawił Connie,
otworzył drzwi i wślizgnął się za kierownicę. Powiedział do Ceceli
Mbwato,
- Zwykle zameldować się można w południe lub później, więź musiałem
temu łajdakowi zapłacić dodatek, ale było warto żeby zniknąć na trochę z
zasięgu wzroku.
- Tylko jeden pokój tym razem, tak?
- Taa, tak jak uzgodniliśmy. To przyciągnie mniejszą uwagę. Więc
zameldowałem nas jako Pana i Panią.
Cecelia Mbwato wydała stęknięcie, które mogło znaczyć cokolwiek.
- A skoro zaparkowałem poz zasięgiem wzroku okna biurowego, Pan
Menadżer Motelowy nie będzie wiedział kim 'Pani' jest. Chociaż raczej nic
go to nie obchodzi.
Snake uruchomił silnik i pojechał na tyły parterowego budynku gdzie
zaparkował przez numerem 119.
- Powiedziałem facetowi, że nie będzie nam potrzebna żadna obsługa.
Mrugnąłem do niego gdy to mówiłem, więc najprawdopodobniej będzie
myślał, że zamierzamy spędzić czas na, cóż,no wiesz.
- Pieprzeniu. - powiedziała Cecelia. jej głos i twarz były bez wyrazu.
- Cóż, uh, tak, coś w tym rodzaju.
Snake wyciągnął klucz z kieszeni.
- Otworzę drzwi i zaniosę nasze rzeczy do środka. Następnie szybko się
rozejrzę, upewnię się, że nikt nie zwraca na nas uwagi. Gdy do ciebie
pomacham, wejdziesz do środka. Nie biegnij czy coś, ale też się nie
ociągaj. Okay?
- Tak, dobra, idź.
Kilka minut później, Snake zamykał drzwi pokoju 119, Cecelia Mbwato
była bezpieczna w środku.
- W dół ulicy jest kilka restauracji z Fast foodem, - powiedział. - Później
tam pójdę, kupię coś do jedzenia i przyniosę tutaj. Ale teraz, przydałby mi
się prysznic i trochę snu. A co z tobą?
Przytaknęła.
- Tak, ja również jestem bardzo zmęczona.
Snake zawahał się krótko zanim powiedział,
- Cóż, jest tylko jedno łóżko. Ale oboje jesteśmy dorośli i tak dalej. Myślę,
że możemy obyć się bez wybredności na ten temat.
- Tak, bez wątpienia.
Dwadzieścia minut później, Świeżo po prysznicu i nosząc tylko krótkie
kalesony, Snake wślizgnął się na podwójne łóżko, gdzie Cecelia Mbwato
najwyraźniej już spała. Tak naprawdę czuł się trochę niepewnie o układzie
noclegowym, ale nie z oczywistych powodów.
Snake dorastał wierząc, że wszyscy czarni ludzie brzydko pachnieli, nawet
gdy, jak Cecelia, ostatni się myli. Tacy po prostu byli. W samochodzie
zawsze zostawiał otwarte okno by nie musieć jej wąchać, ale teraz było to
nieuniknione. Jednakże, był mile zaskoczony tym, że Cecelia Mbwato nie
śmierdziała. Pachniała słabo cynamonem i niczym więcej. Po prostu tak
już jest, pomyślał.
Odwrócił się w swoją stronę z dala od niej i był, tak naprawdę, na granicy
spadnięcia gdy jej waga przesunęła się na materacu obok niego. Chwilę
później stał się świadom jej ramienia owijającego się wokół jego tali.
Następnie, po kilku sekundach gmerania pod pościelą, poczuł jak jej palce
otaczały jego penisa, który natychmiast się naprężać.
Jej głos przy jego uchu był ledwie głośniejszy niż szept gdy powiedziała,
- Jest więcej niż jeden sposób na zabijanie czasu/
* * * *
Quincey Morris podążył za Libby Chastain na zewnątrz budynku jej
mieszkania, na chodnik. Oboje zmrużyli oczy na poranne słońce.
- Gdzie najszybciej złapiemy taksówkę? - spytał.
- W dół ulicy i za rogiem. - powiedziała Libby. - Będzie szybciej niż
dzwonienie po nią o tej porze dnia.
Gdy szli, Morris regulował pasek swojej torby.
- Twoja kanapa jest bardziej wygodna niż wygląda. - powiedział. - Dzięki,
że mogłem z niej skorzystać.
- Z przyjemnością. Nie ma sensu niepotrzebnie dodawać LaRue'om
kosztów. Poza tym, myślę, że rozsądniej będzie gdy zostaniemy razem do
czasu zakończenia tej sprawy.
- Tak, słyszę cię. Cóż, może to załatwimy, teraz gdy wiemy gdzie iść.
Przesunęli się na jedną stronę by zrobić miejsce dla ładnej młodej kobiety,
która wyprowadzała na raz sześć psów, trzy smycze na rękę.
- Salem, ze wszystkich miejsc. - powiedziała Libby gdy wyprowadzaczka
psów ich minęła. - To się nazywa ukrywanie na widoku. - Zmarszczyła na
chwilkę brwi. - A tak w ogóle, kto to powiedział? 'Ukrywanie się na
widoku'?
Morris pomyślał przez chwilę.
- Nie wiem. To Poe wpadł na ten pomysł w 'Skradzionym liście'. Ale
raczej nie użył tego wyrażenia. Mam przeczucie, że to zostało
zapoczątkowane później.
- Cóż, dni ukrywania Christine Abernathy zostaną wkrótce zakończone. -
powiedziała Libby. Czy wiesz, że ona jest na liście? Zadzwoniłam na
Katalog Pomocy i sprawdziłam gdy ty brałeś prysznic.
- Jednak założę się, że nie reklamuje się na żółtych stronach.
- Nie, nie sądzę by nawet pani Abernathy miała takie jaja.
- Jesteś pewna, że nie miałaś na myśli 'jajników'. To politycznie poprawny
termin odnoszący się do kobiety, prawda?
- Przypuszczam, że tak. - powiedziała Libby. - Ale miałam na myśli jaja.
Terminus Confrontation
Rozdział 27
W piwnicy domu w Salem, Massachusetts, Christine Abernathy siedziała
spoglądając do dużej ceramicznej misy, która stała na stole przed nią.
Naczynie było udekorowane różnorodnością tajemniczych symboli
namalowanych świeżą krwią niemowlęcia tuż po tym jak została
stworzona, jakieś osiem tysięcy lat wcześniej.
Pięć przysadzistych czarnych świec paliło się na stole, ich światło odbijało
się od powierzchni ciemnego płynu wypełniającego misę prawie po brzegi.
Woń wydzielana przez płyn była gryzącym połączeniem nafty i siarki.
Dodała składniki z pobliskich kilku słoików i butelek, robiła złożone znaki
przy każdym dodanym składniku i szemrała cały czas w starożytnym
chaldejskim, języku, który był archaiczny gdy chrześcijaństwo nadal było
młode.
Niektórzy mówią, że był to język używany przez pewnego węża gdy
przyszedł kusić naiwną młodą kobietę, do ogrodu bardzo dawno temu.
Gdy piąty składnik został dodany, płyn nagle stał się czysty. Na jego
powierzchni pojawiły się poruszające obrazy, prawie tak jakby jakoś mały
telewizor został włączony w samej misce.
Obraz pokazał chudego mężczyznę z czarnymi włosami i wysoką,
brązowowłosą kobietę. Nosili walizkę i wydawali się iść miejskim
chodnikiem.
Potężny fetysz, który oczekiwała od Ceceli Mbwato nie został dostarczony
poprzedniej nocy. Christine Abernathy miała wielką nadzieję, dla dobra
wszystkich, że nic nie poszło źle, a że jej dwoje współpracowników
zostało tylko opóźnionych. Poczeka aż będzie miała fetysz w swoim
posiadaniu zanim podejmie ostateczne kroki przeciw LaRue'om, ale przez
noc utworzyła plan na poradzenie sobie z Morrisem i Chastain. Nadszedł
czas na wcielenie go w życie.
Christine Abernathy wypowiedziała trzy słowa i zrobiła gest obiema
rękoma nad misą. skupienie obrazu zaczęło się poszerzać jakby soczewka
była regulowana i osuwana dla szerszego widoku.
Teraz mogła zobaczyć ulicę i ruch uliczny, teraz zatrzymany przy
czerwonym świetle. Szybko przejrzała linię samochodów, następnie
skupiła się na jednym, niebieskim SUV-ie. Zwężonymi oczami, Christine
zaczęła mówić głośno i bardzo szybko, cała jej znaczna moc skupiona była
na tym pojeździe - i jego kierowcy.
* * * *
Arch Tracy był zmartwiony. Ruch uliczny został wstrzymany, a jeśli
znowu się spóźni, co byłoby trzecim razem w tym miesiącu, dostanie
spory ładunek gówna od Pucketta, brygadzisty. Nie wyrzucą go, nie z tego
powodu - był jednym z najlepszych spawaczy jakich mieli, nawet ten
pieprzony Puckett raz tak powiedział. Poza tym to był sklep związkowy,
co znaczy żeby zostać zwolnionym, Tracy musi wbić pochodnię w gruby
tyłek Pucketta, a następnie dać zaworowi gazowemu dobre, mocne
ściśnięcie. Uśmiech przebiegł przez usta Archa Tracy'ego gdy umysł
ożywił ten obraz. Do diabła, zawsze mogę zdobyć inną pracę.
Jakiś impuls kazał mu spojrzeć na prawo, gdzie piesi przemierzali
chodnik. W Nowym Jorku w czasie godzin szczytu poruszali się całkiem
dziarsko.
Spojrzenie Coopera nagle skupiło się na dwóch ludziach idących razem,
mężczyznę i kobietę. Nigdy żadnego z nich wcześniej nie widział, ale
jakoś patrzenie na nich bardzo go irytowało. Nie mógł powiedzieć co to
było - oni byli prawdopodobnie tylko parą niewolników pieniędzy w
drodze do pracy, wysoki facet i kobieta prawie tego samego wzrostu.
Ale było w nich coś, co wkurzało Archa Tracy.
Gdy zbliżali się do miejsca gdzie SUV stał utknięty w ruchu ulicznym,
rozdrażnienie Tracy'ego szybko przeszła do gniewu, a następnie
wściekłości. Był pochłonięty irytacyjną nienawiścią do tego wysokiego
dupka i suki obok niego, nagle stali się wszystkimi ludźmi, którzy
kiedykolwiek go skrzywdzili, przestraszyli, upokorzyli, sprawili, że poczuł
się jak nic więcej niż psie gówno pasujące tylko do wytarcia z butów.
Tracy gapił się teraz na parę, patrzył na nich jakby przez czerwone opary.
Oddychał gwałtownie, jego puls walił jak szalony bębniarz w jego uszach.
Nagle, bez jakiejkolwiek swojej świadomej decyzji, Arch Tracy szarpnął
kierownicą SUVa mocno na prawo, sprawiając, że moc układu
kierowniczego krzyczała przez obciążenie. Chwilę później jego stopa,
jakby z własnej woli, przeniosła się z hamulca na gaz.
Następnie wcisnął gaz do dechy.
* * * *
To był pisk przeciążonego układu sterowniczego, który spowodował, że
Quincey Morris zerknął w kierunku ulicy,i tylko to go uratowało. Zobaczył
jak niebieski SUV nagle wysunął się z linii stojących samochodów i ruszył
prosto na chodnik, przyspieszając z niepokojącą szybkością.
Kierował się dokładnie na niego i Libby.
Nawet reakcja Morrisa dała mu malutko czasu na zrobienie czegokolwiek.
Gdy SUV ruszał na nich, krzyknął "Libby!" i pchnął ją mocno w lewo,
chwilę zanim sam zrobił własny desperacki ruch w prawo. W trakcie tego
gwałtownego poruszenia, miał ułamek sekundy na zerknięcie na kierowcę
SUVa, którego twarz była zniekształconą maską pełną wściekłości i bólu,
które rzadko widzi się poza szpitalem psychiatrycznym.
Morris próbował zmienić swój skok w przewrotkę, ale mała walizka
wisząca na jego ramieniu, uniemożliwiła mu to. Uderzył w chodnik z
walizką pod sobą, odbił się i prześlizgnął kilka stóp - aż został zatrzymany
przez uderzenie głową w podstawę słupa latarni.
Po tym, wszystko stało się na chwilę mgliste.
Był niejasno świadomy dźwięków uderzenia gdy SUV zderzył się z
frontem sklepu Del Floria's Tailor, dokładnie przed którym Morris i Libby
wcześniej szli. Mógł słyszeć klakson SUVa, monotonny ryk, który trwał i
trwał aż ktoś musiał odepchnąć ciało kierowcy z kierownicy. Chwilę po
tym, Morris nie mógł powiedzieć jak długiej, nadszedł odgłos syren, który
stopniowo stawał się głośniejszy zanim nagle ustał całkowicie zastąpiony
przez harmider sygnałów błyskowych, trzaskanie drzwiami i
wykrzykującymi rozkazami.
I, pomimo że był pół przytomny, Morris leżał na chodniku i zrozpaczony.
Ponieważ z miejsca gdzie rozpaczliwie pchnął Libby Chastain dochodziła
tylko cisza. I cisza. I nadal cisza.
* * * *
To nadal trwało popołudniu gdy Fenton i Van Dreenan podążali drogą 1
przez Peterborough, Massachusetts. Wskaźnik magicznego urządzenia Van
Dreenana wskazywał prosto, więc uznali, że nadal są na właściwym tropie.
- Nie wiem gdzie nasi przyjaciele zmierzają, - powiedział Fenton. - ale
wydają się, jak diabli, nie śpieszyć by tam dotrzeć. Nie natrafiliśmy na nic
większego niż dwupasmówka odkąd opuściliśmy Cranston.
- To jest ciekawe. - powiedział Van Dreenan. - Niezależnie od tego gdzie
jest ich randezvous, na pewno są szybsze sposoby na dotarcie niż trasa,
którą wybrali. Przypuszczałbym, że powinni się śpieszyć.
- Nie przypuszczam by to był dobry czas za zastanawianie się czy to
magiczne coś robi to co powinno?
Van Dreenan wzruszył swoimi dużymi ramionami.
- Albo wierzysz, albo nie. - powiedział. - Ja, wierzę - być może dlatego, że
nic mi już nie pozostało. Zresztą, mój przyjacielu, jesteśmy teraz na pewno
zaangażowani.
- Mam tylko nadzieję, że ktoś na wyższych szczeblach Biura nie
zdecyduje, że powinniśmy być oddani. - teraz Fenton wzruszył ramionami.
- Jednak, masz rację. Pieprzyć to. Karty zostały rozdane i rozdaliśmy nasze
zakłady. teraz możemy tylko nimi grać.
Kilka minut później, brzuch Van Dreenana wydał dźwięk jakby mały
budynek się walił.
- Wybacz mi. - powiedział z grymasem.
- Głodny? - spytał Fenton. - Ja też. Nie jadłem od wczorajszego obiadu, co
znaczy... - sprawdził godzinę na desce rozdzielczej. - ...około siedemnaście
godzin temu.
- Nie sądzę żeby zatrzymanie się, przy tych okolicznościach, po jedzenie
było dobrym pomysłem. Jak przypuszczam byłeś już wcześniej głodny, jak
i ja. Przeżyliśmy to. Przeżyjemy i tym razem.
- Tak, ale głód równa się niski poziom cukru we krwi, co oznacza niską
koncentrację i wolniejszy refleks. A jeśli złapiemy tych skurwysynów,
lepiej byśmy grali na piątkę, bo, z tego co widziałem, będziemy tego
potrzebować.
- Ja tego nie zrozumiałem we wszystkich szczegółach, - powiedział Van
Dreenan. - ale wierzę, że pojmuję twoje znaczenie. I zgadzam się. Ale
nadal nie sądzę byśmy mogli...
- Wiesz co, - powiedział Fenton. - miejmy oczy otwarte na bary z fast
foodem, które nie wyglądają na pełne. Zatrzymamy się, wbiegniemy - cóż,
może ja wbiegnę gdy ty zostaniesz tutaj i zaopiekujesz się tym czymś -
kupię trochę jedzenia i przyniosę. Skoro jedzenie w czasie jazdy nie jest
bezpieczne, ty będziesz jadł a ja prowadził, następnie zatrzymam się
gdzieś, zamienimy się miejscami, i jak będę jadł a ty jechał. Suma
straconego czasu, góra pięć minut. Co myślisz?
- Myślę, że będę chciał ciebie gdy następnym razem mój związek
policyjny będzie negocjował kontrakt z rządem. - powiedział Van Dreenan.
- Masz rację, to dobry pomysł. Miejmy, jak to powiedziałeś, oczy otwarte
na takie miejsca.
Kilka minut później, Fenton zatrzymał się na czerwonym świetle przy
skrzyżowaniu i spoglądał przez przednią szybę.
- To przypomina Wendy's, tam na prawo. Widzisz? Przejadę przez parking,
a ty zajrzyj do środka, sprawdź jak jest zaludniony.
- Mnie pasuje. - powiedział Van Dreenan. Zaczął chować magicznego
tropiciela z powrotem do teczki.
Światło się zmieniło, a Fenton wjechał na skrzyżowanie. Być może
poziom cukru w jego krwi był naprawdę niski, albo może myśl o
podwójnym cheeseburgerze i dużych frytkach go rozproszyły.
Z jakiegokolwiek powodu zareagował powoli, zbyt wolno gdy nastoletni
chłopak w podkręconym Camaro przejechał czerwone światło i jechał
błyskawicznie prosto na nich.
* * * *
Małe, jasne światło zaświeciło Morrisowi w prawe oko, odeszło i wróciło.
Chwilę później, ta sama procedura została powtórzona z jego lewym
okiem.
- Jesteś szczęściarzem, panie Morris. - powiedział lekarz, odkładając
latarkę do kieszeni jego wykrochmalowanego, białego fartucha. - Nie ma
oznak wstrząsu mózgu, twoje odruchy zwrotne są w normie, a wyniki
EEG są negatywne. Jak tam głowa?
Morris potarł tył czaszki gdzie mógł wyczuć guza rozmiarów piłki do ping
ponga.
- Miałem kilka kaców znacznie gorszych. - powiedział. - Chociaż nie
ostatnio.
Lekarz przytaknął bez uśmiechu. Był niskim, piegowatym rudzielcem,
który przypominał Morrisowi krasnala. Jego metka mówiła "Rosenbloom".
- Szczęściarz, jak powiedziałem. - Rosenbloom spojrzał na trzymane przez
siebie akta. - Jak rozumiem pytał pan o kobietę, która była z panem,
Elizabeth Chastain.
- Tak.
- Obawiam się, że pani Chastain nie miała tyle szczęścia.
Morris poczuł ciasny, mocny węzeł w dole żołądka. Starając się panować
nad głosem, spytał,
- Martwa?
- Nie, ona żyje, chociaż przez chwilę było o włos od śmierci.
Węzeł poluzował się, troszeczkę.
- Czy przeżyje?
- Proszę zrozumieć, ona nie jest moją pacjentką. Doktor Stanhope kieruje
zespołem, który ją leczy, a jest właśnie w trakcie leczenia ofiary postrzału.
Ale miałem okazję zerknąć na kartę pani Chastain zanim tu przyszedłem.
Doznała poważnych ran, ale zdołali ją ustabilizować. Powiedziałbym, że
prognozy są... dobre.
- Powiedział pan 'poważnych ran'. Jak poważnych?
Rosenbloom zmarszczył brwi w skupieniu.
- W karcie wspomniano o przebitej śledzionie, perforowanym jelicie
grubym i jakimś uszkodzeniu nerki. Wewnętrzne krwawienia, ale pod
kontrolą. Dodatkowo dwa, nie, trzy pęknięte żebra i złamana prawa kość
strzałkowa.
- Mógłby pan powtórzyć ostatnie?
Rosenbloom zrobił minę.
- Przepraszam. Złamane ramię.
- Mogę ją zobaczyć?
- Jest na Intensywnej Terapii. Zwykle nie wpuszczają gości, którzy nie są
członkami najbliższej rodziny. Są w tym względzie dosyć rygorystyczni.
Morris zamknął oczy na chwilę. Przez zaciśnięte zęby, zaczął,
- Doktorze...
- Oczywiście, skoro pani Chastain była nieprzytomna gdy była
przyjmowana, nie było możliwości zadać zwykłe pytania o stan cywilny, i
tak dalej. Wiele kobiet zatrzymuje panieńskie nazwisko gdy wychodzą za
mąż. Jeśli byłby pan jej mężem, mógłbym pana do niej zaprowadzić, na
OIOM.
Rosenbloom patrzył ma Morrisa dłuższą chwilę.
- Proszę mi powiedzieć, panie Morris, czy jest pan mężem Elizabeth
Chastain?
Morris przytaknął, twarz miał bez wyrazu.
- Tak, doktorze. Jestem.
- W takim razie, w porządku. - zanotował coś w aktach. - Zostanie pan
poinformowany gdy obudzi się z narkozy. W międzyczasie, sądzę, że jacyś
ludzie chcą z panem porozmawiać.
- Kto taki?
- Detektywi z NYPD.
* * * *
- Jesteście pewni, że nie chcecie iść do szpitala? Żaden z was? - oczy
zastępcy szeryfa Toma Bernardi przechodziły z Fentona do Van Dreenana i
z powrotem. - Nie wyglądacie zbyt dobrze.
- Powinieneś widzieć tego drugiego faceta. - powiedział Fenton, wtedy
przypomniał sobie jak wyglądał nastolatek gdy ekipa ratunkowa wyciągała
go z wraku jego Camara. Dzieciak, najwyraźniej, nie miał zapiętych
pasów, albo ochrony poduszek powietrznych. - Przepraszam. - powiedział.
- Kiepski żart. Nie, zastępco, nic nam nie jest. Naprawdę.
Fenton dorobił się krwawiącego nosa od wybuchu poduszki powietrznej,
ale krwawienie już ustało. Van Dreenan, który siedział obok niego w
krążowniku zastępcy, miał pręgę na twarzy od walnięcia w boczną szybę,
ale worek z lodem dostarczony przez jednego z ratowników pomógł
zredukować opuchliznę, oraz Południowoafrykańczyk nie zdradzał
żadnych oznak wstrząsu mózgu. Ich samochód, jednakże, zmierzał
prawdopodobnie na złomowisko.
- Więc, jeśli wy panowie odmawiacie przetransportowania do najbliższego
obiektu medycznego, potrzebuję kilku informacji od was do raportu
wypadku.
Bernardi wyciągnął podkładkę z przypiętymi formularzami. Długimi,
wyglądającymi na skomplikowane, formularzami.
- Zastępco, byłbym niezmiernie wdzięczny jeśli pozwoliłby nam pan na
odłożenie papierkowej roboty na później. - powiedział Fenton. -
Rozumiem, że ma pan zasady i procedury do przestrzegania, a jak ich nie
lekceważę. Ale jak powiedziałem, zajmujemy się sprawą urzędową, a
detektyw sierżant Van Dreenan i ja naprawdę musimy ruszać.
- Czy stwierdzasz istnienie stanu wyjątkowego, agencie Fenton? Miej na
uwadze, że jestem zobligowany dowiedzieć się natury tego stanu, który
później będę musiał sprawdzić u pana przełożonych?
Fenton pomyślał o spróbowaniu wyjaśnienia, że on i Van Dreenan ścigają
parę seryjnych morderców używając magicznego urządzenia stworzonego
przez biała wiedźmę, a następnie pomyślał o proszeniu jego szefa Nauk
Behawioralnych by go poparł.
Fenton potarł swój nos, który już nie potrzebował jego uwagi.
- Czy możemy przynajmniej odroczyć to na ile to możliwe?
- Tak, sir. - powiedział beznamiętnie zastępca Bernardi. - Na pewno zrobię,
ile mogę.
Rozdział 28
Młody detektyw z brudnymi blond włosami powiedział, że nazywa się
Clark. Był wysoki z żylastą budową ciała kogoś, kto weekendową zabawą
nazywa dziesięciokilometrowy bieg. Morris nie usłyszał dokładnie
nazwiska drugiego detektywa, ale kończyło się ono na 'witz'. Miał
rzednące brązowe włosy, złośliwe oczy i kartoflowaty nos nad szerokimi,
niechlujnymi wąsami. Wyglądał na dwadzieścia lat starszego niż jego
partner i pięćdziesiąt funtów cięższego.
- Więc, nigdy nie spotkałeś Archiego Tracy, kierowcy z Bronco? - Clark
sprawdzał w swoich notatkach,
- Nie, nigdy. - powiedział mu Morris.
- A co z twoją przyjaciółką, Panną Chastain? Czy ona go znała?
- Nie mogę powiedzieć na pewno, ale nie mam żadnego powodu by sądzić,
że znała.
- Ale mieszka w tym mieście, prawda? Więc mogła go znać, ale nigdy o
tym nie wspomnieć?
- Przypuszczam, że to możliwe, tak. - powiedział Morris.
Cośtam-witz przemierzał pokój niecierpliwie, ale teraz zatrzymał się i
odwrócił do Morrisa.
- Czy były jakiegoś rodzaju interakcje pomiędzy tobą a tym Tracy tuż
zanim on opuścił ruch uliczny i zdecydował się na skrót przez chodnik?
- Nie, nawet go nie zauważyłem aż skierował się dokładnie na nas.
- Uh-huh. Czy czasem nie powiedział czegoś przez okno gdy
przechodziliście obok? Może coś obraźliwego do twojej przyjaciółki? Coś
na co mogłeś zareagować i wkurzyć go, albo powiedzieć 'Hej, pieprz się,
dupku'. Coś w tym rodzaju?
- Nie, nic nie mówił. - powiedział Morris. - W ogóle nie było komunikacji.
On po prostu skierował się na nas.
Cośtam-witz przytaknął jakby było to tak niewiarygodne jak króliczek
wielkanocny.
- Więc ten grab zdecydował się przejechać parę losowo wybranych ludzi, z
żadnego powodu?
- Podejrzewam, że miał powód, który był dla niego sensowny, detektywie,
nawet jeśli dla innych nie. Dlaczego nie spytasz jego?
- Tak, cóż, zrobilibyśmy to, - powiedział Cośtam-witz z gniewną miną. -
tylko że ten sukinsyn jest w śpiączce.
- Z wypadku? - spytał Morris.
- Oni tak nie myślą. - powiedział Clark. - Poduszka powietrzna zadziałała
tak jak powinna, a miał również zapięty pas bezpieczeństwa i uprząż
ramienną. Mózg faceta zdaje się być - usmażony.
- Może to być wynik przedawkowania narkotyków. - powiedział Morris. -
Tego samego, który spowodował morderczy instynkt.
- O rety, nigdy o tym nie pomyśleliśmy. - sarkazm Cośtam-witza był tak
ciężki jak jego brzuch.
Clarke posłał cierpiętnicze spojrzenie na swojego partnera.
- Raport toksykologii jeszcze nie przyszedł. - powiedział do Morrisa. - W
międzyczasie, sprawdzamy czy Tracy miał jakąś historię leczenia
psychicznego. Może być, że w dzisiejszym dniu głosy w jego głowie
kazały mu wrócić do domu, do Jezusa, a ty i twoja przyjaciółka byliście po
prostu w złym miejscu, w złym czasie.
- Głosy w jego głowie. - powiedział Morris zamyślony. - Mogłoby to być
coś w tym rodzaju, prawda? Cóż, powodzenia w dochodzeniu.
Gdy dwoje detektywów wyszło, Cośtam-witz spojrzał w tył na Morrisa,
mówiąc,
- Tak, dzięki za twoją pomoc, kolego.
* * * *
Fenton był wściekły, prowadząc wypożyczonego Forda Focus z Hertz lot,
opony piszczały. Była 16:12.
- Zastępca Koleś nie mógł nawet pożyczyć nam oficjalnego samochodu. -
warknął Fenton. - Wszystkie w użyciu, powiedział. W oficjalnych
sprawach, powiedział, każdy pieprzony jeden.
Zrobił nagły skręt w lewo bez sygnalizowania, odcinając dwa inne auta i
powodując rozbrzmienie klaksonów.
- Biuro terenowe Providence nie mogło dać nam samochodu bo jesteśmy
poza ich obszarem działania. Jesteśmy teraz problemem Bostonu,
powiedzieli. Biuro terenowe Bostonu powiedziało, że z chęcią pożyczą
nam auto - jutro albo może pojutrze.
- To nie pomoże naszej sytuacji jeśli złączysz ten pojazd z latarnią,
prowadząc jak maniak. - powiedział łagodnie Van Dreenan. - Poza tym,
chyba mam dobrą wiadomość.
- Więc dzięki ci Boże i Synie Jezusie za to ponieważ jak cholera przyda mi
się teraz jakaś dobra wiadomość!
Van Dreenan nic nie powiedział, cisza trwała przez kilka chwil. Wtedy
Fenton ostrożnie zredukował szybkość do bardziej rozsądnej i wziął kilka
głębokich oddechów.
- Przepraszam. - powiedział. - Jesteś ostatnią osobą na ziemi, która
zasługuje na kupę gówna ode mnie. Przepraszam, człowieku.
- Całkowicie zrozumiałe. - powiedział Van Dreenan. - Zapomnij o tym. A
teraz dobre wiadomości, są dwie rzeczy.
- Słucham.
- Pierwsze to lokalizator Elizabeth został ochroniony przez moją teczkę i
nie został zniszczony w wypadku. Sprawdziłem to bardzo dokładnie.
- To dobrze, chociaż nie wiem jaką pieprzoną różnicę to nam daje.
- Druga rzecz jest w innym kontekście od tego co wy Jankesi nazywacie
'dobre wieści i złe wieści'. Złą wieścią jest, że ty i ja jesteśmy idiotami.
- Już to u nas podejrzewałem. Zwłaszcza ostatnio.
- Dobrą wiadomością jest, że chyba nadal będziemy mogli dogonić
Cecelię Mbwato i jej kompana.
* * * *
Morris stał, patrząc na Libby Chastain przez, wydawało się, długi czas. Jej
łóżko na Oiomie było otoczone z trzech stron przez drogie maszyny, które
piszczały i bibczały, i pokazywały falowane linie na kilku monitorach..
Kroplówka powoli karmiła jej lewe ramię jakimś płynem.
Posiniaczone oczy Libby były tak wyłupiaste, że wyglądała jak szop pracz
albo włamywacz z jakiejś starej kreskówki. Duży bandaż zakrywał
większość lewej strony jej twarzy. Jej prawe ramię było w gipsie, a Morris
mógł tylko spekulować o innych uszkodzeniach ukrytych pod cienkim
szpitalnym kocem.
Pielęgniarka przysięgła, że wyrzuci go natychmiast jeśli tylko spróbuje
obudzić Libby. Więc czekał.
Wtedy zauważył, że jeden ze wzór na elektronicznych monitorach się
zmienił. Płytkie łuki stopniowo stały się głębsze. Morris zastanawiał się co
to oznacza i czy powinien kogoś wezwać, gdy Libby powiedziała cicho,
- Jak się masz, mały?
Morris zbliżył się do łóżka.
- Nie wiesz jak się cieszę słysząc twój głos - nawet jeśli brzmisz jakbyś
płukała gardło Drano (środek do czyszczenia odpływów).
- Trochę się też tak czuję.
Morris powoli potrząsnął głową.
- Libby, tak bardzo mi przykro.
- Zgaduję, że mogło być... gorzej. Byłoby, gdyby nie te... twoje
błyskawiczne refleksy. Teraz to podwójne dziękuję. Jestem ci winna.
Morris poczuł jak mu się gardło zaciska, musiał poczekać chwilę zanim
zaufał sobie na tyle by ponownie przemówić.
- Nic mi nie jesteś winna, Libby. Nie liczę wyników ile kto komu ratuje
tyłek w tej robocie, ale wydaje mi się, że jesteśmy kwita.
Libby ponownie zamknęła oczy, zastanawiał się czy ponownie straciła
przytomność gdy nagle spytała,
- Jak źle ze mną?
Morris powiedział czego dowiedział się od Doktora Rosenbloom.
Następnie dodał,
- Prawdopodobnie trochę to potrwa, ale gdy już poczujesz się lepiej,
możemy usiąść i co zrobimy ze starą Christine, tam w Salem. W
międzyczasie..
- Nie! - gwałtowność w jej głosie zaskoczyła go. - Nie możemy czekać.
Nie możemy.
- Libby, nie jesteś w formie na podróże i samej zmierzyć się z w pełni
doświadczoną czarną wiedźmą gdy tam będziesz.
- Wiem. To dlatego ty musisz jechać. Sam.
Morris wpatrywał się w nią, zastanawiając czy rany, których doznała,
miały jakiś wpływ na jej mózg.
Po chwili Libby potrząsnęła głową - około pół cali w każdą stronę.
- Nie, nie straciłam przytomności umysłu, razem z wszystkim innym.
Musisz jechać, to jedyny sposób na zakończenie tego wszystkiego.
- Libby, musisz odpocząć.
- Tak, ale nie wiecznie. W każdym razie, jeszcze nie. A jeśli jeszcze raz na
mnie ruszy, nie będę w stanie ją powstrzymać. Co znaczy jestem martwa.
- Dlatego powinienem zostać z tobą. Ochraniać cię.
- Tak jak dzisiejszego rana? - jej głos był łagodny.
- Libby, ja...
- Nie, wysłuchaj mnie, znowu zaczynam czuć się słabo. Wiem, że dzisiaj
uratowałeś mi życie, Quincey. Ale prawie mnie zabiła. A szpital nie
pozwoli ci zostać tutaj 24/7. Nawet jeśli pozwolą, nadal musisz czasem
spać.
Usta Morrisa zacisnęły się we frustracji.
- I pamiętaj. - powiedziała Libby. - Jeśli zginę, LaRue'owie również.
- Chryste, zapomniałem. - śmierć Libby spowodowałaby, że wszystkie
odpierające talizmany stały się bezużyteczne. Rodzina byłaby całkowicie
bezbronna na następny atak Christine Abernathy.
- Jedyna szansa to ostatni bieg. - głos Libby zaczął brzmieć niewyraźnie. -
Pamiętaj... agresor ma przewagę. Tym razem ty będziesz... agresorem.
Morris przytaknął niechętnie. W porządku. Mógł pojechać do Salem sam,
chociaż co on miał zrobić z czarną wiedźmą o mocy Christine Abernathy...
Libby zdawała się czytać w jego myślach.
- Moja torba. - wymamrotała. - W tym zamkniętym czymś... tam. Weź ją.
Morris znalazł czarną skórzaną torebkę i przyniósł ją.
- Wewnętrzna kieszeń. - powiedziała Libby. - Zamek błyskawiczny.
Czujesz to?
Morris grzebał w torebce, następnie powiedział,
- Tak, okay.
- Otwórz. Znajdź lusterko.
Morris otwarł mały przedział i znalazł małe okrągłe lusterko, około
czterech cali średnicy. Przytrzymał tak żeby Libby mogła widzieć.
- Weź go. - powiedziała. Jej spojrzenie zaczęło tracić ostrość. -
Przygotowałam... ostatniej nocy. Trzymaj przy sobie gdy spotkasz...
Abernathy. Zaklęcie lustra. Powinno pomóc jeśli ona...
I wtedy ponownie straciła przytomność.
Kilka minut później, główna pielęgniarka Oiomu kazała Morrisowi wyjść,
powiedziała również żeby nie przychodził męczyć jej pacjentki przez
następne dwadzieścia cztery godziny.
Dwadzieścia cztery godziny? pomyślał. To skończy się dużo wcześnie,
paniusiu.
* * * *
Używając kierunkowskazu, Fenton powoli i ostrożnie zjechał na pobocze
pustej drogi. Następnie wyłączył silnik.
- Powiedz mi. - powiedział. - Krótką wersję.
- Podejrzewaliśmy, że żeby lokalizator działał, musimy podążać tą samą
drogą co oni. Skoro mają przewagę, zawsze byliśmy za nimi. Przy okazji,
ja biorę w pełni odpowiedzialność za to głupie przypuszczenie.
- Jak chcesz. - Fenton pomachał niecierpliwie ręką. - Co z resztą?
- Lokalizator, powiedziała Elizabeth, powinien działać na odległość kilku
mil. Co znaczy, że nadal będziemy mogli ich zlokalizować gdy będą na
jednej z tych podrzędnych dróg, które tak lubią, gdy my będziemy pędzić
po przyległej autostradzie. Lokalizator powie nam kiedy zjechać z
autostrady przez wskazanie, że ich minęliśmy.
Fenton potarł brodę powątpiewająco, ale coś jak nadzieja rysowała się na
jego twarzy.
- Oni mogą nieźle nas zwodzić, człowieku.
- Czy miałeś coś innego zaplanowane na dzisiejszy wieczór? - spytał go
Van Dreenan.
Pięć sekund minęło. Dziesięć. następnie Fenton uśmiechnął się i
powiedział.
- Kurwa, nie.
Van Dreenan oddał uśmiech.
- Ja również. - powiedział. Ja, również.
- Pani z Hertz powiedziała, że w schowku jest mapa. - powiedział Fenton.
- Wyciągnij ją, znajdźmy najbliższą drogę do międzystanowej.
* * * *
Snake Perkins czekał aż całkowicie się ściemni zanim załadował Connie
ich bagażem. Wtedy wrócił do pokoju.
- Wszystko gotowe. - powiedział do Ceceli Mbwato.
Przytaknęła następnie obeszła pokój i zgasiła wszystkie światła. Oboje
zgodzili się, że ma powodu żeby światło z pokoju oświetlało ją gdy
wyjdzie i wsiądzie do auta.
Kilka minut później, byli w drodze.
- Masz pod ręką ten atlas? - spytał Snake.
- Tak, tutaj.
- Dobrze. Nie chcemy się zgubić. Musisz mnie poprowadzić.
- Co zrobić?
- Powiedzieć kiedy mam skręcić, żebyśmy nie skończyli na złej drodze.
Byłem już w Salem, ale nigdy nie jechałem tą drogą. Nie mogę sprawdzać
mapy i jednocześnie prowadzić.
- Bardzo dobrze.
- W schowku powinna być mała latarka. Nie możemy ryzykować jazdy z
włączonym światłem - rozświetli nas jakbyśmy byli na scenie czy coś.
Po kilku chwilach grzebania, powiedziała,
- Tak, mam ją.
Rozmawiali o wszystkim poza tym co robili przez cały dzień na
motelowym łóżku, z krótkimi przerwami na jedzenie i drzemki. Żadne z
nich nie przyzna przed sobą, a tym bardziej innymi, że właśnie mieli
najlepszy seks ich życia.
Seks pomiędzy parą ludzi, którzy się kochają, może być gorący, namiętny,
nawet nadzmysłowy.
Seks pomiędzy parą ludzi, którzy się nie lubią, dziwna rzecz, może być
czasem prawie tak samo dobry.
Ale to prowadzi do późniejszych niezręcznych momentów.
Byli w samochodzie przez prawie piętnaście minut zanim Snake
powiedział,
- Uh, słuchaj, co my...
- Nie rozmawiajmy o tym. Zrobiliśmy co zrobiliśmy, a teraz to przeszłość,
zostanie zapomniana albo pamiętana, jak chcemy.
Pochodzące od Ceceli Mbwato, Snake pomyślał, że było to prawie
poetyckie. Ale co powiedział to,
- Tak, masz rację. Właśnie sam miałem to powiedzieć. Dobrze.
Chociaż po krótkiej chwili powiedziała w zadumie,
- Jest jedna rzecz, która mnie dzisiaj zaskoczyła.
- Co takiego?
- Twój penis. Nie jest aż tak mały jak myślałam, że musi być u białego
mężczyzny.
Rozdział 29
Morris pomyślał właśnie o wejściu do samolotu. Nowy Jork do Bostonu,
musi być tuzin lotów opuszczających JFK każdego dnia. Następnie
wypożyczenie auta i przejechanie ostatnich 35 mil do Salem i cokolwiek
go tam czekało.
Ale wtedy pomyślał trochę bardziej.
Nie trzeba wiele żeby roztrzaskać samolot, jak porywacze z 9/11
zademonstrowali to nazbyt dokładnie. Morris nie wiedział co Christine
Abernathy zdoła zarządzić w drodze sabotażu - awarię elektryczną,
jakiegoś rodzaju atak na ekipę kokpitu, stado gęsi wessane do silników -
ale podejrzewał, że jest wiele możliwości. A czarna wiedźma wydaje się
nie przejmować 'przypadkowymi ofiarami'.
Morris nie był chętny do umierania, chociaż pomyślał, że jest spora szansa
nieprzetrwania konfrontacji. Ale nie był zainteresowany narażeniem
pasażerów samolotu na niebezpieczeństwo tylko po to żeby podjąć
najbardziej wygodną drogę na własny pogrzeb.
Okazało się, że ludzie z Avis wciąż się starali. Nie tylko chcieli pożyczyć
mu dosyć nowy Oldmobile, ale również dostarczyli generowany
komputerowo zestaw map i kierunków. ładna blondynka za kontuarem,
widząc że jego celem jest Salem, nawet zrobiła mały słodki żart o
czarownicach.
Wydawała się rozczarowana gdy Morris się nie roześmiał.
Zlokalizował niebieskiego Olda bez większych problemów, schował
walizkę do bagażnika. Następnie uruchomił silnik, wziął głęboki wdech i
skierował się na darwinowski wyścig rydwanów czyli ruch uliczny
Nowego Jorku.
Morris zastanawiał się czy kiedykolwiek wróci do Nowego Jorku i czy
Libby Chastain nadal będzie żywa gdy to zrobi.
Podążając za wskazówkami podanymi przez Avis, wybibczał, wytyłkował
i wyblefował swoją drogę z miasta. W przeciągu pół godziny był na
drodze 95, wielkiej północno-południowej autostrady, która obejmowała
wybrzeże wschodnie Nowej Anglii do Florydy.
Był na autostradzie przez krótką chwilę gdy zaczęło padać ropuchami.
Pierwszy z małych istot wylądował na masce Oldmobila i po prostu tam
przykucnęło, patrząc na Morrisa beznamiętnie. Kilka sekund później,
kolejna uderzyła w przednią szybę i odbiła się, pozostawiając mokry, żółty
ślad. Tylko przez chwilę, myślał, że płazy mogły spaść z drzewa - wtedy
zdał sobie sprawę, że departament autostrad państwowych nie pozwalają
drzewom rosnąć tak blisko międzystanowych. Szybkie zerknięcie do
lusterka potwierdziło, że w promieniu pięćdziesięciu jardów odcinka
drogi, którą właśnie jechał, nie ma drzew.
Wtedy ropuchy zaczęły spadać na serio. Mógł zobaczyć jak uderzają
maskę i przednią szybę, słyszał jak odbijały się od dachu i bagażnika,
brzmiało, wypisz wymaluj, jak burza gradowa, na którą natknął się Morris
lata temu w Texasie, kiedy niektóre z kawałków spadającego lodu były
wielkości kul bilardowych.
Ropuchy były również na całej drodze przed nim. Morris nie starał się ich
przejechać - bardzo lubił zwierzęta i starał się im nie sprawiać bólu jeśli
mógł - ale ich spora liczba uniemożliwiała uniknięcie zmiażdżenia
niektórych, mógł zarówno słyszeć i czuć ich ciała uderzające w podwozie
gdy były ciskane przez rotację kół. Myśl o masakrze przyprawiała go o
dreszcze.
Widoczność szybko stała się tak zła, że włączył swoje wycieraczki, ale
GM nie zaprojektowało ich do radzenia sobie z tym rodzajem opadów
atmosferycznych więc poprawa była minimalna. Morris poważnie myślał
o zjechaniu na pobocze gdy nagle zielony potop ustał. W przeciwieństwie
do ulewy, nie było stopniowego zmniejszania prysznica. Ponownie
sprawdził lusterko żeby zobaczyć czy płazy nadal spadały w rejonie, który
właśnie opuścił, ale nie dostrzegł nic niezwykłego, a droga za nim biegła
prosto przez więcej niż milę.
Minutę później, zobaczył znak zbliżającego się placu służbowego,
zdecydował się tam zatrzymać i sprawdzić uszkodzenia samochodu.
Tylko że nie było żadnych uszkodzeń.
Zaparkował Olda w lekkim oddaleniu od innych pojazdów na dużym
parkingu, następnie obszedł go dwukrotnie, powoli.
Na samochodzie nie było niczego co odzwierciedlałoby dziwaczną ulewę,
przez którą właśnie przejechał: żadnych zarysowań, żadnych wgnieceń,
nic zielonego nie przywierało do którejkolwiek opony. Nawet śluz na
przedniej szybie zniknął - jeśli tam w ogóle był.
Morris patrzył przez chwilę na bezchmurne niebo. Następnie otrząsnął się,
tak samo jak pies gdy wyjdzie z deszczu, i poszedł do głównego budynku
placu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Pół godziny później, po pochłonięciu lichego cheeseburgera i jakiejś starej
kawy, Morris mył ręce w toalecie gdy nagle zauważył, że było coś dziwnie
znajomego w mężczyźnie stojącym po jego lewej. Morris obrócił głowę i
bardziej się przyjrzał, jego oczy rozszerzyły się. Mężczyzna w średnim
wieku i zaczesanymi do tyłu brązowymi włosami nosił rodzaj
kombinezonu często znajdowanym w zakładowym otoczeniu. Odwrócił
się od zlewu i spojrzał na Morrisa oczami o spokojnym, świecącym
niebieskim kolorze. Uśmiechał się łagodnie.
Ten człowiek był absolutnym sobowtórem brytyjskiego aktora, który grał
rolę morderczego psychiatry w serii przerażających, pełnych przemocy
filmów.
- Znałem raz faceta, który spróbował przeszkodzić w planach Christine
Abernathy. - powiedział mężczyzna miękkim, kulturalnym głosem. -
Zjadła jego nerki z talerzem fasoli półksiężycowej i kieliszkiem Marlota. A
może był to Chardonnay? Tak, chyba raczej tak. - wydął wargi i wydał
ssący dźwięk staccato jakby wciągał długą nić spaghetti.
Skądś, mężczyzna wydobył pałkę wyglądającą na policyjną. Uderzył
końcówką o swoją dłoń i powiedział,
- Kiedy będziesz chciał, panie Morris.
Morris zrobił szybko krok w tył, następnie szybko zerknął do lustra,
sprawdzając czy nie ma jeszcze kogoś w pobliżu kto mógł być
potencjalnym wrogiem albo sojusznikiem. Dwóch mężczyzn stało przy
rzędzie pisuarów, najwyraźniej nieświadomi konfrontacji odbywającej się
za nimi gdy oni opróżniali pęcherze. Spojrzenie Morrisa nie zajęło więcej
niż pół sekundy i już przybrał czwartą pozycję obronną Shotokan karate i
powrócił spojrzeniem na swojego przeciwnika.
Obłąkany lekarz zniknął.
Morris zamrugał kilka razy, następnie opuścił ramiona. Jeden z mężczyzn,
którzy załatwiali się przy pisuarach, odwrócił się i spojrzał zaciekawiony
na Morrisa i wyszedł.
Morris odwrócił się do wlewu i skończył suszyć dłonie - które, zauważył,
nie były całkiem spokojne.
Gdy wrócił do auta szara Toyota była zaparkowana kilka miejsc dalej.
Kobieta o długich czarnych włosach gmerała przy bocznym oknie. Gdy
Morris podszedł spojrzała w górę z zaniepokojonym wyrazem twarzy,
mógł zobaczyć że trzymała wygięty wieszak. Była wysoka, szczupła,
prawdopodobnie około trzydziestki.
Była najbardziej zniewalająco atrakcyjną kobietą jaką widział w życiu.
- Słuchaj, przepraszam że zawracam ci głowę, ale mógłbyś mi pomóc? -
jej głos zabrzmiał trochę niepewnie.
- W czym problem? - Morris był ostrożny, niepewny czy było to
prawdziwe czy kolejna próba Christine Abernathy mieszania w jego
głowie.
- Czuję się całkowicie głupio. - powiedziała. - Zamknęłam w środku
klucze. - wskazała zakrzywionym wieszakiem. - Znalazłam to w koszu na
śmieci i starałam się sięgnąć do rączki, ale okno otwarło się tylko na cal u
góry, i po prostu nie umiem! - jej oczy błyszczały od początkowych łez.
Morris zerknął do środka Toyoty i potwierdził, że nadal były w środku,
wciąż w zapłonie. Podjął decyzję.
- Ponieważ źle się do tego zabierasz, to wszystko. - powiedział. - Pokaż
mi.
Wziął od niej wieszak i zgiął falisty czubek w cieńszą, mniejszą pętlę.
- Teraz, pokażę ci sztuczkę, którą zna każdy dobry złodziej samochodów.
Uh, nie masz alarmu, prawda?
Potrząsnęła głową.
- Dobrze.
Zaczął pracować i drucianą pętlą pomiędzy oknem a gumowym
obramowaniem, który biegł wzdłuż podstawy. Po początkowym oporze,
zdołał wsadzić to do samych drzwi, tuż nad klamką. Poruszał wieszakiem
tam i z powrotem kilka razy i nagle zatrzymał się i powiedział,
- Mam cię!
Pociągnął w górę, a guzik zamka w drzwiach odskoczył z głośnym
kliknięciem.
- O mój Boże, to niewiarygodne! - powiedziała. - I pomyśleć jak długo
spędziłam czasu nad tym cholernym...
- Po prostu trzeba znać sztuczkę. - powiedział Morris, wyciągając wieszak
z mechanizmu zamknięcia. - Gdybym miał ze sobą podkładkę, taką
używaną przez specjalistów, otwarłbym je szybciej.
- Byłeś bardzo miły. - powiedziała, kładąc rękę na jednej z jego. - Nie
wiem jak ma się odwdzięczyć.
Gdy spojrzała na niego tymi dużymi zielonymi oczami, Morris nagle zdał
sobie sprawę kim ona była.
To była Mary Beth Sturnevan, którą kochał absolutnie i całkowicie przez
większość pierwszego roku w liceum Sama Houstona. Nigdy nie próbował
nic zrobić z tym zauroczeniem, poza fantazjami. W końcu, ona była
najładniejszą, najpopularniejszą dziewczyną nie tylko w juniorach, ale w
całej cholernej szkole. Młody Quincey Morris, do którego wielu innych
dzieci odnosiło się jako do 'dziwnego chłopaka', wiedział, że jego szanse z
nią mieściły się pomiędzy niedorzecznością niczym.
A ta kobieta była Mary Beth Sturnevan wypisana dużymi literami.
Oczywiście była starsza, ale również wyższa, piękniejsza, o wiele bardziej
pociągająca niż oryginał kiedykolwiek był.
Alarm rozdzwonił się w głębi umysłu Quinceya Morrisa.
Cofnął się, zmuszając ją do puszczenia jego ręki.
- Nie trzeba się odwdzięczać, ma'am. - powiedział. - Cieszę się, że mogłem
pomóc.
Wtedy się uśmiechnęła, a dla niego było to jakby anioły śpiewały.
- Pozwól przynajmniej, że postawię ci lunch. - wskazała w kierunku
budynku, który przed chwilą opuścił. - To miejsce nie wygląda jakby
pracował tu Wolfgang Puck, ale jedzenie prawdopodobnie nas nie zabije. -
lekko przechyliła na bok głowę. - Chyba że masz lepszy pomysł?
Lepszy pomysł? Tak, mógłbym mieć. Co powiesz na pokonanie
światowego rekordu prędkości pomiędzy tu a najbliższym motelem i
będziemy pieprzyć się aż nam uszy zaczną krwawić? Co powiesz na ślub,
założenie rodziny i niezbliżanie się do Salem w Massachusetts na jak
długo będziemy żyć? A może pojedziemy w kierunku zachodu słońca i
zobaczymy czy znajdziemy to całe 'długo i szczęśliwie', o którym zawsze
słyszę?
Morris wziął głęboki wdech i powoli go wypuścił. Wtedy cofnął się
kolejny krok, jego twarzy nie pokazała jak wiele go to kosztowało.
Kolejny był łatwiejszy, troszeczkę.
- To bardzo miłe z twojej strony, - powiedział z najlepszym uśmiechem na
jaki było go stać. - ale przed chwilą jadłem i jestem trochę opóźniony z
terminem. Jednak dziękuję za ofertę.
Przeszedł do swojego auta i wszedł do środka. Po uruchomieniu spojrzał w
tył i zobaczył, że nadal tam stała, gapiąc się na niego. Już się nie
uśmiechała.
Opuścił okno i z wymuszoną życzliwością powiedział,
- Życzę szerokiej drogi.
Jej głos nie wydawał się bardzo głośny, ale wystarczająco nośny żeby
dobrze usłyszał.
- Ona cię zabije, ty bezjajowy bękarcie. Wyrwie twoje flaki i zawiąże
wokół twojej szyi jak muszkę. Ona zrobi ci...
Morris wrzucił bieg i ruszył pełnym gazem. Po chwili, już nie słyszał jej
głosu.
Poza wnętrzem jego głowy.
Jechał przez następne czterdzieści minut i minął wyjazd bez dalszych
przeszkód.
Był na I-91 w kierunku na Hartford gdy zauważył autostopowicza, który
wyglądał ogólnie znajomo. Gdy Morris podjechał bliżej, zdał sobie
sprawę, że to demon Nazista z budynku Barry'ego Love, ten z głową
dzika. Istota trzymała ręcznie robiony znak, na którym pisało "Jedziesz do
piekła?". Jego świńska głowa obracała się, patrząc na auto Morrisa gdy go
mijał.
To było pół godziny później gdy natknął się na gang motocyklowy.
Nie był pewien skąd oni się wzięli, ale nagle choppery były w jego
lusterku, nadjeżdżając szybko. Było ich przynajmniej dwudziestu i, jak
Morris patrzył, indywidualizowane Harleye zaczęły zjeżdżać w lewo na
drugi pas drogi.
Morris pomyślał o próbie ich wyprzedzenia, ale zdał sobie sprawę jak
daremne by to było - to Oldmobilem teraz jechał, nie Porsche Carrera. A
poza tym, motorzyści nie robili żadnych wrogich ruchów. Mogli być
zwykłą grupą prostaków macho w drodze na jakąś piwną popijawę.
A jeśli dojdzie do kłopotów, Morris miał jedną wielką przewagę. Harleye
miały szybkość, ale Old miał wagę. W razie jakiejś kolizji pomiędzy
motorem a samochodem, motor był przegranym - i to samo tyczy się
również tego kto nim jedzie.
Prowadzący motocykl zaczął jechać na równi z Oldmobielem. Przy
szybkości autostradowej nie można bezpiecznie oderwać oczu od drogi na
długo, ale Morris pomyślał, że nie może sobie również pozwolić na
wpadnięcie w zasadzkę. Zaryzykował zerknięcie na lewo żeby mieć lepsze
pojęcie z czym się mierzył. Po kilku sekundach, powrócił spojrzeniem na
drogę przez sobą. Jego normalnie ruchoma twarz nie miała żadnego
wyrazu, absolutnie żadnego.
To co zobaczył na Harleyu było z wielu względów standardowe wydanie
motocyklistów spod prawa: krępe ciało ubrane w buty, brudne niebieskie
dżinsy i kurtkę z dżinsu bez rękawów ze znakiem jakiegoś klubu na
plecach, całość dopełniał poobijany kask typu nazistowskiego hełmu z
insygniami swastyki na boku. Jedyne co nie odpowiadało stereotypowi
była twarz.
Ponieważ żadnej nie było.
Nawet z pośpiesznym zerknięciem, Morris zauważył, że kask znajdował
się na nagiej czaszce, bez skrawka ciała czy włosów. Po chwili Morris
zaryzykował kolejne spojrzenie, a tym razem motorzysta patrzył na niego,
jego czarne, puste oczodoły zdawały się zawierać niekończącą się noc.
Czaszko-twarz nadal miała wszystkie zęby i wydawały się szczerzyć do
Morrisa gdy motocyklista pomachał do niego przyjaźnie, następnie
przyśpieszył i odjechał na przód, rechta martwej zgrai podążała za nim.
Gdy go minęli, Morris mógł widzieć, że każda kurtka miała ten sam
symbol: stylizowana czaszka z krwią wyciekającą z oczodołów. Na górze
obrazka, gotyckimi literami pisało "Anioły Piekła", a pod czaszką dodano:
"Na Kurewsko Poważnie".
Gdy przejechał ostatni motocyklista, odwrócił się bezmięsną twarzą do
Morrisa i krzyknął,
- Do zobaczenia w Salem, Skurwysynu!
Wtedy, prawie mimochodem, rzucił otwartą puszką piwa w przednią szybę
Morrisa.
Prawie pełna puszka uderzyła w szkło z ostrym trzaskiem i odbiła się,
rozlewając pieniącego się Budweisera po całym polu widzenia Morrisa.
Gwałtownie skręcił autem na prawo, co spowodowało poślizg. Morris
ściągnął stopę z gazu, ale miał na tyle rozsądku, że nie wcisnął hamulca.
Old zjechał z drogi na pobocze i uderzył w barierkę pod kątem. Morris
przedobrzył z poprawą, co zaprowadziło auto z powrotem na drogę i na jej
lewą stronę. Nadal nie hamował, ale inercja i kompresja silnika
spowalniały samochód, i zdołał odzyskać kontrolę, dziękując niebiosom,
że ruch dopiero nadchodził za nim.
Sprowadził Olda na prawą stronę, a następnie w końcu wcisnął hamulec,
powoli zatrzymując auto na poboczu.
Siedział tam przez kilka minut, czekając aż jego serce wróci do
normalnego rytmu. Nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem czy na drodze
rzeczywiście była grupa motocyklistów znikających w oddali. To nie
miało znaczenia, naprawdę. Jeśli potrzebowałby dowodów, że sobie tego
nie wyobrażał, cienka rysa na przedniej szybie wystarczyłaby, również
rozlane piwo już schło na jej powierzchni.
Po chwili wyszedł i podszedł do strony pasażera. Faktycznie, zderzenie z
barierką zostawiło spore wgniecenie na drzwiach i nieźle zniszczyło lakier.
Morris zaczął się zastanawiać jak to wyjaśni ludziom z Avis, ale mentalnie
wzruszył ramionami, zamartwianie się o kosmetyczne uszkodzenia Olda
było jak Custer z Little Big Horn* przejmujący się plamami trawy na
spodniach z koźlej skóry.
*Little Big Horn - film z 1926 roku
Rozdział 30
Było już ciemno gdy Morris dotarł do I-90 i zauważył, że wskaźnik
benzyny spadł poniżej ćwierci zbiornika. Zbliżał się do Bostonu i znaki
przy każdym zjeździe oferowały benzynę, jedzenie i mieszkanie w jakiejś
formie. Morris wziął następną pochylnię zjazdową i pojechał według
znaków do najbliższej stacji Mobli.
Kilka minut później, czekał w sklepie na stacji żeby zapłacić za benzynę
gdy półka z gazetami przykuła jego uwagę. Zawierała nie tylko Bostońskie
gazety, ale również Providence Journal, Hartford Courant, a nawet New
York Times.
Skoro klient przed nim zdawał się mieć problem z zatwierdzeniem swojej
karty kredytowej, Morris sięgnął i wyciągnął Timesa z półki, zastanawiał
się czy jest w nim historia o ataku, który niemal kosztował jego i Libby
Chastain ich życia.
Nie znalazł żadnej wzmianki tego co szukał. Zamiast tego, na pierwszej
stronie sekcji Metra zobaczył: "Pacjentka zgwałcona, zamordowana na
szpitalnym Oddziale Intensywnej Terapii".
Morris poczuł jak jego serce zaczęło dudnić w jego piersi nawet zanim
zaczął czytać, "Elizabeth Chastain, 34, z Washington Square, została
seksualnie napadnięta i zamordowana na Oddziale Intensywnej Terapii w
Centrum Medycznym Cedar Sinai wcześniej tego dnia... Rzecznik szpitala
potwierdził, że pani Chastain została przywieziona do szpitala jako
pacjent oddziału pomocy doraźnej kilka godzin...
* * * *
Fenton i Van Dreenan przedzierali się na północ na Drodze 95, godzinę po
zachodzie słońca.
- Cholera, chciałbym żeby to był oficjalny samochód. - powiedział Fenton.
- Mógłbym przyśpieszyć do dziewięćdziesiątki czy coś koło tego, a jeśli
stanowy glina ruszył by w pościg, mógłbym znaleźć jego częstotliwość
radia i wyjaśnić, że jesteśmy tu oficjalnie, i że ścigamy podejrzanych. Do
diabła, mógłby nas nawet eskortować.
- Ale jeśli się zatrzymamy, nadal masz dokumenty FBI do pokazania. -
powiedział Van Dreenan. - To powinno nas wybawić z kłopotów. - trzymał
lokalizator na pokrywie teczki, wskazywał dokładnie przed nich.
- Tak, ale wyjaśnienia zajmą czas. Będzie chciał wiedzieć dlaczego jestem
w cywilnym samochodzie jak na początek. Następnie, gdy to wyjaśnię,
będzie musiał zgłosić przez radio moje nazwisko i numer odznaki do
kwater, którzy zadzwonią do biura FBI, bostońskiego jak przypuszczam,
którzy mogą zdecydować się zadzwonić do Nauk behawioralnych w
Quantico żeby się upewnić czy jestem czysty. Chrystus tylko wie jak na
długo całe to zawracanie głowy by nas zatrzymało.
- Cóż, zawsze możemy go zastrzelić.
Fenton spojrzał na Van Dreenana bez obracania głowy.
- Będę musiał uważać na to twoje poczucie humoru.
- Zawsze zakładaj, że żartuję. - powiedział Van Dreenan z małym
uśmiechem.
- Tak, zakładam. Nie, najlepiej trzymajmy się siedemdziesiątki, co jest
mniej więcej w granicach legalnego limitu. Tylko daj mi znać gdy
wskaźnik zacznie się znowu ruszać.
Dojeżdżali do wyjazdu do miejsca zwanego Peabody gdy to się stało.
- Wskaźnik się ruszył! - powiedział Van Dreenan. - Jest teraz na drugiej.
Lepiej zjedź tym wyjazdem.
- Dobra, rozumiem. - Fenton włączył kierunkowskaz i zaczął zjeżdżać na
prawy pas.
Gdy zjechali z drogi 95, Fenton powiedział,
- Co zrobimy gdy dotrzemy do końca pochylni?
- Miejmy nadzieję, że urządzenie zdecyduje za nas. - powiedział Van
Dreenan. Jego głos podniósł się z napięcia, ciągle bawił się zamkami
swojej teczki.
- Cóż, niech pieprzone lepiej to zrobi.
Zrobiło. Zaostrzony patyk poruszył się gładko w lewo, posyłając ich na
północ drogą 128. Fenton zmniejszył szybkość do czterdziestu pięciu,
zarówno dla bezpieczeństwa jak i miejscowych policjantów.
Właśnie mijali Centrum Handlowe Northshore po lewej gdy wskaźnik
wskazał na prawo.
- Weź następny zjazd. - powiedział Van Dreenan.
- Robi się.
Kilka minut później, Van Dreenan wymamrotał.
- Mamy!
- Co? Co jest?
- Widziałeś znak?
- Który?
- Salem, 3 mile.
- Cóż, pieprz mnie. - powiedział cicho Fenton. Następnie, głośniej, -
Chyba nie podejrzewasz...
- Tak, podejrzewam. Bardzo przypuszczam, że to nie czysty przypadek.
Byli teraz na tak zwanej Peabody Avenue, ale wkrótce wskaźnik ponownie
się poruszył, wysyłając ich na ulicę Marlborough. Wskaźnik nadal
wskazywał naprzód, ale teraz lekko wibrował.
Fenton zerknął i zauważył nagłe drganie.
- Dlaczego to robi?
- To znaczy, że są blisko. - powiedział Van Dreenan i otworzył zamki
swojej teczki. Odkładając na chwilę lokalizator, podniósł pokrywę i
pogrzebał w środku. Wyciągnął kilka przedmiotów, ponownie zamknął
teczkę i umieścił lokalizator z powrotem na miejscu.
Van Dreenan nagle pochylił się do Fentona.
- Nie ruszaj się! - powiedział i podniósł ręce do głowy Fentona. Chwilę
później, wycofał się i Fenton zdał sobie sprawę, że Van Dreenan umieścił
na jego szyi skórzany rzemień z czymś zwisającym z niego. Chwycił
mały obiekt i podniósł go do poziomu oczu.
Był to ząb dużego zwierzęcia, czubek był nadal ostry. Jakieś dziwnie
wyglądające symbole zostały wymalowane czerwienią na nim. Fenton
spojrzał na Van Dreenana i zobaczył że Południowo Afrykańczyk wkładał,
co wydawało się być identycznym naszyjnikiem.
- Co to do cholery jest? - spytał Fenton.
- Amulet, zrobiony z zęba lwa. Pobłogosławiony przez bardzo potężnego
sangoma.
- Po co?
- To obroni nas przed jej magią. Może.
- Oh, człowieku, na rany Chrystusa...
- Po prost to tam zostaw, dobrze? To nie bardziej obłąkane niż gonienie po
całym świecie ponieważ magiczny patyk tak ci każe, prawda?
- Cóż, gdy tak to ujmiesz...
- Zbliżamy się do skrzyżowania. - powiedział Van Dreenan. - Przygotuj się
do skrętu.
- W którą stronę?
- Powiem ci. Czekaj.
Gdy tylko dotarli do końca ulicy Marlborough, wskaźnik ponownie się
poruszył.
- Lewo! - powiedział Van Dreenan. - Skręć w lewo!
Fenton skręcił i nabrał szybkości. Okolica zdawała się być na wpół
wiejska, domy, które mijali, było niewiele i w większej odległości od
siebie. Wkrótce, mógł zobaczyć kolejny samochód przed nimi. Doganiali
go, a Fenton miał nadzieję, że droga pozostanie prosta na tyle, że będą
mogli go wyprzedzić gdy przyjdzie czas.
- Fenton! Czy ten samochód wygląda ci znajomo? Z pewnego nagrania?
Fenton zwiększył biegi.
- Słodki Chryste, to pieprzony Continental! Widzisz jaki to kolor?
Van Dreenan odezwał się po kilku sekundach, ale tym razem jego głos był
cichy i spokojny.
- Albo jestem w wielkim błędzie, - powiedział. - Albo to brytyjski
wyścigowy zielony.
* * * *
- Panie, masz benzynę?
Morris oderwał spojrzenie od gazety.
- Co?
Nastolatek za ladą w końcu skończył z innym klientem.
- Benzyna. - powiedział. - Czy ten niebieski Old jest twój? Ten przy
numerze 4?
Morris podszedł, starając się skupić na tym co właśnie robił.
- Uh, tak, pewnie. To ja. Ile jestem winien?
- 32,85. I dodatkowo dolara za gazetę, jeśli planujesz ją kupić.
Morris zignorował sarkazm i sięgnął po portfel niepewną ręką. Libby, oh
kochany Jezu, przepraszam. To wszystko moja wina, za wciągnięcie cię do
tego całego pieprzonego bałaganu przede wszystkim.
Wtedy mała część jego umysłu, która nie zataczała się ze wstrząsu i żalu,
doszła do interesujących faktów i przedstawiła go przodomózgowi do
sprawdzenia"
New York Times jest poranną gazetą.
Co znaczyło, że coś wartego publikacji zdarzającego się popołudniu, to
znaczy gdy Morris opuścił miejsce przy łóżku Libby Chastain, nie ukaże
się w Timesie aż do następnego dnia. To było po prostu niemożliwe.
Morris włożył do kieszeni swoją resztę i spojrzał na nastolatka.
- Słuchaj, czy mógłbyś mi wyświadczyć szybką przysługę? - złożył sekcję
Metro na pół i wyciągnął. - Mógłbyś przeczytać nagłówek tej historii?
Tylko tej.
Ekspedient spojrzał na gazetę i popatrzył w górę podejrzliwie.
- Nie umiesz czytać, to dlaczego, do cholery, kupujesz gazetę?
- Umiem czytać. Tyko że jestem dyslektykiem.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że czasem mam problemy ze zrozumieniem togo co
przeczytam, to wszystko.
- Słuchaj, człowieku, ja tu próbuję prowadzić biznes, wiesz?
Morris rozejrzał się po sklepie. Byli jedynymi ludźmi w budynku.
Wyciągnął ponownie portfel i rzucił dwudziestkę na ladę.
- To powinno wynagrodzić ci czas.
Pieniądz zniknął tak szybko, że mogło go tam w ogóle nie być.
- Ta historia tutaj, tak?
Morris przytaknął.
- Pisze 'Burmistrz Sprzeciwia się Inicjatywie Nowa Więź, Grozi Weto. -
Miał problemy z wypowiedzeniem "Inicjatywa".
Morris wypuścił oddech, którego nie wiedział, że wstrzymuje.
- Dzięki. - powiedział i odwrócił się.
- Hej, - zawołał ekspedient. - nie chcesz gazety?
- Zatrzymaj. - powiedział Morris od drzwi. - Może jest tam gdzieś jakiś
komiks.
Rozdział 31
Snake Perkins cicho słuchał Rolling Stonesów wykonujących "Brown
Sugar" gdy zobaczył reflektory w lusterku, zbliżały się szybko. Sprawdził
czy widać błyskające światła policyjnego samochodu, ale żadnego nie
zobaczył. Wtedy tamten facet włączył długie światła.
- Jezu, co to, kurwa, było? - powiedział.
Cecelia Mbwato odwróciła się i spojrzała w tył, ale tylko na chwilę.
- Kłopoty. - powiedziała i sięgnęła do torby.
* * * *
- Teraz wiem jak czuł się facet, który trzymał tygrysa za ogon. -
powiedział Fenton. - Mam na myśli, teraz gdy ich znaleźliśmy, jak ich
zatrzymamy? Nie mogę zadzwonić po wsparcie ponieważ nie mamy
pieprzonego radia! A jeśli będziemy ich gonić do samego Salem z dużą
prędkością, mogą zginąć cywile, może nawet spora ilość.
- Możesz strącić ich z drogi?
- Connie jest o wiele cięższy niż my, człowieku. Jeśli spróbuję, to on strąci
nas z drogi.
- W takim razie zbliż nas na ile to możliwe. - powiedział Van Dreenan,
jego głos był lodowato spokojny. - Zobaczmy co się wydarzy.
* * * *
Cecelia Mbwato skandowała coś w tym samym języku, który Snake
Perkins słyszał przy rytuałach przygotowujących fetysze. Wyjęła małą
skórzaną torebkę z jej wielkiej torby. Kątem oka, Snake patrzył jak
wylewa coś ze środka, wyglądało to na gruboziarnisty proszek, na swoją
rękę, cały czas skandując.
Następnie wrzuciła torebkę do jej torby i użyła wolnej ręki żeby otworzyć
okno obok niej.
- Jezu, co ty robisz?
- Po prostu jedź! - warknęła i wyrzuciła proszek z ręki prosto w nocne
powietrze.
* * * *
Fenton zobaczył dłoń i ramię, czarniejszą niż jego własna, wystającą z
bocznego okna Connie po stronie pasażera, i zastanawiał się czy on i Van
Dreenan zaczną być pod obstrzałem. Ale ręka nie trzymała broni, a zresztą
szybko zniknęła do środka.
- Czy to ona? - spytał Fenton. - Mbwato?
- Bardzo prawdopodobnie, - powiedział Van Dreenan. - ale nie wiem...
Coś przemknęło w powietrzu pomiędzy samochodami. Było i zniknęło.
Następnie powtórzyło się jeszcze raz na mgnienie i jeszcze raz. Fenton
pomyślał, szaleńczo, że wyglądało to jak twarz George'a McDougall,
seryjnego mordercę, który prawie zabił Fentona w trakcie próby
aresztowania, osiemnaście miesięcy temu. Fenton nadal miał koszmary o
George'u McDougall i o tym co znaleźli w jego piwnicy gdy ten
mężczyzna został śmiertelnie postrzelony.
Przy nim, Van Dreenan poderwał się zaskoczony. Fenton nie wiedział, że
Południowo Afrykańczyk widział krótkie obrazy czarnej mamby,
najbardziej zabójczego węża w Afryce. Jedno ugryzienie tego gada prawie
zabiło Van Dreenana gdy był młodym policjantem.
- Widzisz coś, prawda? - powiedział Van Dreenan. - Coś czego się boisz?
- Tak, skąd wiesz?
- To pospolita sztuczka wśród Afrykańskich czarowników. Zaklęcie
sprowadza wizje tego, czego najbardziej się boisz, powoduje panikę.
Byłoby o wiele gorzej, dla nas obu, gdybyśmy nie nosili tych amuletów.
Ignoruj to co wydaje ci się, że widzisz - nic tam nie ma. Pamiętaj o tym!
- Tak, okay. - Fenton'a poruszały te obrazy, ale był daleki od paniki.
Van Dreenan wyciągnął małą buteleczkę i wylewał płyn na cały wskaźnik
lokalizatora.
Wskaźnik, który był pokryty włosem Ceceli Mbwato.
Fenton zerknął zanim powrócił spojrzeniem na drogę.
- Co to?
- Coś innego,co przywiozłem z Afryki, uprzejmość od samego sangoma.
Zamierzam spróbować trochę przychylnej magii. Elizabeth rozzłościłaby
się na mnie za użycie tego, ale desperackie czasy...
Teraz gdy włos owinięty wokół wskaźnika był nawilżony, Van Dreenan
odłożył butelkę, sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął mały kartonik
- Co to? - spytał Van Dreenan po kolejnym szybkim spojrzeniu. - Więcej
magii?
- Nie, tylko zapałki. - powiedział Van Dreenan. - Pudełko zapałek, które
oszczędzałem przez długi czas.
Wyciągnął drewnianą zapałkę i zapalił ją. Następnie przysunął płomień
pod wskaźnik, mówiąc słowo w języku, którego Fenton nie rozpoznał.
Powiedział to słowo trzy razy, a przy trzecim, zawinięty włos zaczął się
palić.
- Mam nadzieję, że wiesz co, do diabła, robisz, człowieku. - powiedział
Fenton w napięciu.
- Oh, wiem, mój przyjacielu. Na prawdę wiem.
Sześćdziesiąt stóp dalej, we wnętrzu Continental, włosy Ceceli Mbwato
nagle się zapaliły.
* * * *
Gdy jej włosy się zapaliły, Cecelia Mbwato skrzeknęła. Snake Perkins
krzyknął "Jasna kurwa!" i zaczął klepać jej głowę w celu zgaszenia
płomieni.
- Nie, pozwól mi! - krzyknęła i szybko złapała z torby bandanę z
tajemniczymi symbolami wypisanymi po niej całej. Natychmiast użyła jej
do zakrycia włosów i wypowiadała słowo w Zulu, to samo pięć razy.
Ogień natychmiast zgasł; nie spowodował jej żadnych poważnych
uszkodzeń.
Ale zrywając chustę z torby tak szybko, Cecelia Mbwato wyciągnęła
również torebkę zawierającą proszek, który przed chwilą użyła na wrogów
w aucie za nimi. Trochę proszku się rozsypało, a otwory wentylacyjne
natychmiast zaczęły roznosić je po całym samochodzie. Cecelia Mbwato
była zbyt zajęta palącymi się włosami żeby zauważyć i , zresztą, była
odporna na własne zaklęcia.
Odczuwając ulgę, że ogień został opanowany, Snake Perkins ponownie
spojrzał przed siebie.
Tam, patrząc na niego przez przednią szybę, dwa razy większa niż za
życia, była wizja czego bał się najbardziej niż wszystko inne na świecie.
- Mama? - krzyknął. - Nie, Mamo, nie krzywdź mnie. zrobię co zechcesz,
cokolwiek będziesz chciała, proszę Mamo!
Snake zaczął jak oszalały machać rękoma przed sobą, jakby odparować
uderzenie, albo gorzej. Samochód, którego szybkość dochodziła
siedemdziesiątki, natychmiast zaczął zjeżdżać z drogi.
Ceceli Mbwato złapała kierownicę i wykrzykiwała słowo, które
przeciwdziałało by jej zaklęciu terroru i wróciło Snake'owi coś w rodzaju
zdrowia psychicznego.
Magia zadziałała na Snake'a, który przestał krzyczeć. Ale nie było w stanie
przezwyciężyć prawa fizycznego.
Connie walnęło w znak mówiący "Salem 1/2 mili". Znak wykrzywił się od
uderzenia, tak jak powinien, ale wtedy tylne koła najechały na niego. Przy
tej szybkości, to wystarczyło żeby wysłać auto gnające poboczem - z drogi
i z równowagi.
Connie przewrócił się dwa razy zanim spoczął na dachu, pięćdziesiąt-coś
stóp od bilbordu z wizerunkiem staruchy w stożkowy kapeluszu i napisem
"W Salem, nie omieszkaj odwiedzić Muzeum Czarownic. Zabawa dla
całej rodziny.
* * * *
Fenton powoli zatrzymał wypożyczony samochód, wpatrując się we wrak.
- W każdym razie, nie ma ognia. - powiedział. Sięgnął do kieszeni i
wyciągnął komórkę. - Na szczęście nie trzeba radia żeby zadzwonić pod 9-
1-1.
Właśnie otwierał telefon gdy Van Dreenan powiedział,
- Zobacz - pomoc nadchodzi. - i wskazał na boczne okno po stronie
kierowcy.
Fenton spojrzał na lewo i nic nie zobaczył, następnie spowrotem się
odwrócił na czas żeby zobaczyć dużą pięść Van Dreenana zbliżającą się do
jego szczęki.
* * * *
Van Dreenan ciężko wyszedł z samochodu, pocierając knykcie jego lewej
ręki. W młodości trenował amatorsko boks, dwa razy dotarł do finału
Mistrzostw Policyjnej Ligi. Nadal wiedział ja uderzać. Cios zrobił
dokładnie to miał - pozbawić Fentona przytomność bez wyrządzenia
jakichkolwiek trwałych uszkodzeń. Albo Van Dreenan pobożnie miał taką
nadzieję.
Miał nadzieję, że facet z FBI mu wybaczy; bardzo polubił Fnetona. Ale to
co miał zaraz zrobić jest dużo większe niż przyjaźń.
Sprawdził żeby się upewnić czy duży, automatyczny Sig Sauer był dobrze
przypięty za jego prawym biodrem, poklepał prawą kieszeń kurtki żeby
sprawdzić coś innego, następnie zatrzasnął drzwi auta.
Gdy szedł w kierunku wraka Continentala, Van Dreenan szybko zbadał
otoczenie. Żadnych domów w pobliżu. Pole golfowe, zamknięte o tej
porze, po drugiej stronie ulicy. Żadnego ruchu na ulicy jak na tą chwilę,
ani pieszych. Poszukał błyskających świateł w oddali. Żadnych, jak na
razie. Dobrze.
Gdy podchodził do wraku, wyciągnął małą latarkę, którą zawsze miał przy
sobie, chociaż księżyc w pełni dostarczał wystarczająco światła.
Teraz szkło chrzęściło pod jego stopami, a zapach benzyny był mocny.
Zbiornik musiał zostać przebity - nic dziwnego zważywszy uszkodzenia,
których doznał pojazd.
Najpierw sprawdził stronę kierowcy. Continental był zbyt starym modelem
by zawierać poduszki powietrzne, a szybko stało się jasne, że Snake
Perkins nie miał zapiętych pasów. Van Dreenan nie był lekarzem, ale
widział już wiele martwych ciał; rozpoznał zmiażdżoną czaszkę i złamany
kark gdy je widział.
Przeszedł teraz na stronę pasażera i zauważył, że drzwi zostały otwarte w
trakcie wypadku. Cecelia Mbwato, w przeciwieństwie do jej kompana,
miała zapięte pasy i to niewątpliwie uratowało jej życie. Oczywiście, sporo
auto było do góry nogami, dyndała teraz na biodrowym pasie i uprzęży
ramiennej, próbując się uwolnić jedną ręką, która zdawała się prawidłowo
funkcjonować. Druga, mógł stwierdzić Van Dreenan, została wielokrotnie
złamana i była teraz praktycznie nieprzydatna.
Przykucnął ostrożnie, ni chcąc wejść w kałużę benzyny, która była pod
samochodem i szybko się rozszerzała.
Zastanawiał się czy ona będzie błagać o litość, ale tylko się na niego
patrzyła, jak wielka jadowita ropucha, i nadal próbowała odpiąć pasy z
jedną sprawną ręką.
Van Dreenan zastanawiał się dlaczego nie odczuwa teraz żadnej
przyjemności, tej o którą się modlił i marzył tak wiele razy w ciągu tych
czterech lat. Patrząc na Cecelię Mbwato czuł tylko pustkę, jakby to, co go
do tej pory napędzało, w końcu umarło.
Ale nadal, miał dług do spłacenia. I obietnicę, która musiała być
dotrzymana.
Van Dreenan zaczął mówić, ale jego gardło było zaciśnięte. Spróbował
jeszcze raz, a tym razem znalazł głos.
- Cecelia Mbwato, nie znasz mnie, ale ty i moja rodzina niemniej jesteście
blisko połączeni. Spotkałaś, wiem, przynajmniej jednego jej członka.
W oddali było teraz słychać syreny. Van Dreenanowi zostało niewiele
czasu.
- Moja córka, Katerina, miała tylko dziewięć lat gdy ją zabrałaś. Katerina
Van Dreenan. Czy rozpoznajesz to nazwisko? Albo czy chociaż uczysz się
ich imion zanim ty... używasz ich?
- Czy krzyczała gdy ją rozcinałaś tamtej nocy? Czy szamotała się i gryzła,
i walczyła z tobą ile mogła? Założę się, że walczyła. Miała ducha, ta
Katrina. - głos Van Dreenana załamał się, zatrzymał się, przełknął ciężko i
ponownie zanim kontynuował.
- Musiałem zidentyfikować jej ciało w kostnicy, wiesz. Jej matka nie była
w stanie i jej za to nie winię. Zidentyfikowałem ciało Kateriny, co innego
mogłem zrobić? Ale tamtej nocy złożyłem jej również przysięgę. Teraz
wiem, że jestem słabym człowiekiem, grzesznikiem. ja, w moim życiu,
złamałem wiele przysiąg.
Van Dreenan wstał, jego kolana strzeliły jak wystrzały z broni. Sięgnął do
kieszeni kurtki i wyciągnął pudełko drewnianych zapałek. Używał ich do
zapalania świec na torcie urodzinowym jego córki. Jej ostatnich urodzin.
Syreny były teraz bliżej.
- Ale nie tym razem.
tworzył małe pudełeczko, wyciągnął zapałkę.
- Mówią, że ogień oczyszcza.
Przetarł zapałką bok pudelka, zapalając ją.
- Być może oczyści nawet kogoś takiego jak ty. Ale mam wątpliwości.
Van Dreenan upuścił zapałkę na benzynę.
- Teraz idź do swojego Ojca, w Piekle.
Następnie odwrócił się i odszedł w kierunku syren, które brzmiały jak
krzyki potępionych.
Rozdział 32
Morris zjechał z drogi 128 przy wyjeździe do Salem. Ominął zjazd, który
zaprowadziłby go prosto do centrum miasta, a zamiast tego skończył na
ulicy Marlborough. Ale gdy dotarł do Highland Avenue, sprawdził mapę i
dowiedział się, że zakręt w lewo doprowadzi go tam gdzie musiał iść.
Na prawo zobaczył sporej wielkości ogień, trochę dalej od drogi. Dwa
wozy strażackie starały się nim zając, towarzyszyły im wiele samochodów
policyjnych, ich światła błyskały. Przy świetle dostarczanym przez
płomienie i reflektory wozów strażackich, wyglądało na wypadek
samochodowy, w którym samochód wylądował na dachu.
Morris potrząsnął głową. Miał nadzieję, że nikt nie utknął w aucie gdy
wybuchnął. Spłonięcie było bardzo okropnym sposobem na zginięcie.
Kolejne kilka minut sprowadziło go na ulicę Washington i znak mówiący
"Witamy w Salem." Pięćdziesiąt stóp dalej, bilbord głosił "Odwiedź
Muzeum Czarownic".
- Nie dla mnie Muzeum, kolego. - wymamrotał Morris. - Tylko prawdziwe
rzeczy.
* * * *
Jak się okazało, jedyne przyzwoite zakwaterowanie było w hotelu
Hawthorne, co stawiało go dokładnie naprzeciw Muzeum Czarownic.
Cholera, równie dobrze mógłby nabrać nastawienia tych rzeczy, myślał
Morris gdy podpisywał kartę rejestracyjną. Zastanawiał się czy istnieją
inne miejsca na świecie zarabiające wielkie pieniądze na wspomnieniach
dawnych okropności. Czy jest Auschwitz Hilton w Polsce z autobusami
wycieczkowymi podjeżdżającymi do krematorium co kilka godzin? Może
mają mały sklep z pamiątkami, który sprzedaje magnesy z napisem
"Arbeit macht frei".
Morris początkowo planował zacząć szukać Christine Abernathy jak tylko
przyjedzie. Ale dotarł tu później niż przewidywał, był śmiertelnie
zmęczony, a jego nerwy były napięte do granic możliwości. I, po
zastanowieniu, wywnioskował, że niemądrze byłoby mierzyć się z czarną
wiedźmą w nocy, gdy jej moce były najsilniejsze. Albo cholernie się jej
boję.
Morris zadzwonił do szpitala żeby sprawdzić stan Libby - który, jak się
dowiedział, nadal był "krytyczny". Następnie się rozpakował, wziął szybki
prysznic i poszedł do łóżka. Na szczęście, nie śnił.
* * * *
Doktor Melling patrzył na nieprzytomną kobietę na szpitalnym łóżku.
Miała teraz igły IV wbite w każde ramię, była podłączona do wielu
monitorów, które buczały, bibczały i mrugały cicho. Na całym Oiomie,
podobne maszyny robiły swoją robotę z innymi poważnie rannymi
pacjentami.
Melling przejrzał kartę medyczną, która wisiała na przedzie łóżka kobiety.
Zwrócił się do mężczyzny obok niego,
- Przeszła w stan śpiączki trzy godziny temu?
Doktor Gujral sprawdził zegarek i przytaknął.
- Prawie dokładnie. Nic zaskakującego, naprawdę, zważywszy na urazy. -
Niski i masywny, był lekarzem prowadzącym Libby Chastain. Mellina,
wysoki Duńczyk z drucianymi okularami, był odsieczą Gujrala.
- To ona była walnięta przez jakiegoś maniaka, który wjechał autem na
chodnik, prawda? Słyszałem o tym w wiadomościach.
- Tak, to ona. - powiedział Gujral. - Pojazd musiał poruszać się dosyć
szybko, sądząc po powagę i rozległość obrażeń.
- Cóż, zważając na jej stan śpiączki, zamierzam uaktualnić jej stan - z
"Krytycznego" na "Śmiertelny". - Melling spojrzał znad karty, którą
wypisywał. - Zgadzasz się?
- Pewnie, ma sens. - Gujral wpatrywał się w pacjentkę przez długi czas. -
ciekawe czy przetrwa noc.
Melling odłożył kartę na przednią poręcz łóżka.
- Gdybym był rodzajem lekarza, który byłby wystarczająco niewrażliwy,
żeby nadawać szanse czemuś takiemu, prawdopodobnie stawiałbym pięć
na trzy przeciwko.
Gujral spojrzał na nieprzytomną Libby Chastain po raz ostatni.
- Tak. - Powiedział ponuro. - To tak jak ja.
* * * *
Po śniadaniu, Morris wrócił do pokoju i przejrzał materiały, które AAA dał
mu o Salem. Obejmowały mapę miasta i zlokalizował ulicę, którą szukał
bez większych problemów. Była tylko sześć przecznic stąd.
Morris odłożył mapę i wyciągnął ręce przed siebie, dłońmi w dół. Z
satysfakcją zauważył, że były pewne. Mówiło się, że był przynajmniej
jeden rewolwerowiec w drzewie genealogicznym Morrisa i jakieś jego
cechy przetrwały pokolenia. Morris zastanawiał się co ten stary
rewolwerowiec powiedziałby o przeciwniku, z którym miał się zmierzyć
tu, w Salem.
To miasto jest za małe dla nas dwóch, czarownico. Do licha!
Gdyby to było takie proste.
* * * *
Wiedział lepiej niż oczekiwać domu prosto z Rodziny Addamsów, więc
nie był zaskoczony, znajdując na 338 Chestnut ładnie wyglądający ceglany
dom kolonialny z azaliami i krzakami róż rosnącymi na frontowym
podwórku.
Ale nadal nie był przygotowany na to, co otworzy mu drzwi gdy zapuka.
Wyglądała na siedemnastolatkę gdy stała tam w ciasnych szortach i
czarnej koszulce 'Nine Inch Nails'. Zarówno brwi jak i jedno nozdrze było
przekłute małym złotym pierścienie. Nastroszone czarne włosy były
przecięte przez lekkie słuchawki podłączone do iPoda na jej pasku. Jej
głowa podskakiwała trochę w rytm czegoś, co słuchała.
Spojrzała na Morrisa z kompletną obojętnością osiągniętą tylko przez
służby cywilne i nastolatków i spytała.
- Czego chcesz?
Po chwili wahania, Morris powiedział,
- Szukam Christine Abernathy.
- Kogo?
Morris zaczął się zastanawiać czy miał właściwy adres. Ale młoda kobieta
zdjęła teraz słuchawki, więc powtórzył,
- Christine Abernathy.
- Oh. Um, tak. Wejdź.
Gdy Morris był już w środku, powiedziała,
- Tędy. - i poprowadziła go w dół wyłożonego wykładziną korytarza na
tyły domu. Korytarz kończył się wejściem do dużego, przestrzennego
pokoju, zalanego światłem słonecznym z kilku dużych okien. Morris
poszedł za dziewczyną do środka i zobaczył, że był to pewnego rodzaju
salon, zawierający niedobrane kanapy i fotele, kominek, duży telewizor i o
połowę mniejszy stół bilardowy. Plakaty ze Shreka i Spidermana ozdabiały
ściany, a rośliny doniczkowe zostały umieszczone pod każdym oknem.
Poza Morrisem i nastolatką, która go tu przyprowadziła, nie było nikogo w
pokoju.
Odwrócił się żeby spytać o coś dziewczynę - ale jej nie było. Nie słyszał
jak odchodziła.
Tak jak spięty był, powinien był ją usłyszeć.
Wrócił do drzwi, którymi wszedł i otwarł się. Długi korytarz był pusty.
Za nim, kobiecy głos powiedział,
- Witam w Salem, panie Morris. Mam nadzieję, że w twojej podróży nie
brakowało ciekawych... momentów.
Morris okręcił się w kierunku głosu i zobaczył, że przyjemnego salonu już
nie było.
Stał teraz w komnacie bez okien ze ścianami z kamienia, z łupkową
podłogą pokrytą kilkoma kilimami, na których utkano kabalistyczne
symbole. Komnata była słabo oświetlona przez świece umieszczone tu i
tam, oraz przez ogień pod, jak świat duży, spieniony kocioł.
Na półkach i szafkach stały zakurzone słoiki i butelki, oraz urządzenia,
których cele można było tylko zgadywać. Jakieś staro wyglądające
gobeliny wisiały na ścianach, przedstawiały sceny, którym Morris nie
chciał się przyglądać. Zresztą, jego spojrzenie przyciągnęła prawie
natychmiast kobieta siedząca na dużym, krześle wyglądającym jak tron,
patrzyła na niego z wyrazem rozbawionej pogardy.
Była tą samą nastolatką, która otworzyła mu drzwi. Poza tym, że nie była.
Ta młoda kobieta miała długie i falowane czarne włosy, nie krótkie jak w
jej drugim wcieleniu. Zniknęły kolczyki, teraz wydawała się nosić lekki
make up, jak również ocień szminki, który przypominał świeżą krew.
Współczesna odzież młodzieżowa została zastąpiona przez prostą czarną
sukienkę i rozszerzanymi rękawami i długą, rozkloszowaną spódnicą.
Stopy odziane w lśniące czarne buty były widoczne pod rąbkiem sukienki.
Morris postarał się odsunąć na bok jego najnowszy mentalny szok. Zrobił
kilka kroków do przodu, jego kroki były słyszalne na twardej podłodze.
Głosem tak spokojnym na jaki było go stać, powiedział,
- Christine Abernathy, jak rozumiem?
Młoda kobieta pochyliła swoją głowę w potwierdzeniu.
- Podoba ci się efekt? - spytała robiąc mały gest na cały pokój. - Jesteśmy
niczym jeśli nie tradycją, tutaj w Salem.
- bardzo imponujące. - powiedział Morris. - Prawie tak imponujące jak te
małe sztuczki, które na mnie stosowałaś gdy tu jechałem. Jak rozumiem to
była tyko iluzja. Magiczne sztuczki, prawda? jak mają w przedstawieniach
w Las Vegas?
Zwęziła lekko oczy.
- Cóż, jest wiele 'magicznych sztuczek', jak to ująłeś. I nie wszystkie
obejmują iluzję. Sądzę, że twój samochód ma pękniętą przednią szybę i
jakieś uszkodzenia karoserii, na które ludzie z Avis nie będą szczęśliwi. To
nie była całkiem iluzja, prawda?
Spojrzała w kierunku kominka i dużego naczynia, który tam musował.
- A jeśli sądzisz, że ten kocioł jest iluzją, możesz podejść i wsadzić tam
rękę, tak głęboko jak potrafisz. Poparzenia trzeciego stopnia, które
otrzymasz, zapewniam, nie będą iluzją.
Ogień pod kociołem rozgorzał na chwilę, następnie ucichnął. To brzmiało
Morrisowi jak ryk dużego, głodnego zwierzęcia.
- I nie oczekuj później ode mnie pomocy przy bólu i okaleczeniach. -
kontynuowała. - I tak zwykle nie leczę bólu i blizn. - uśmiech wrócił. -
Bardziej wolę je powodować.
- Spowodowałaś już wiele dla rodziny LaRue. - powiedział Morris.
- Tak myślisz? Oh, ale ja ledwie zaczęłam.
- Ale dlaczego?
- Zamierzał powiedzieć, ponieważ mogę, i jest w tym szczypta prawdy. -
zmieniła pozycję na dużym krześle. - Ale znasz prawdziwy powód,
musisz. Inaczej nie byłoby cię tutaj.
- Co, wszystko z powodu czegoś co zdarzyło się w czasach procesu
czarownic, trzysta coś lat temu? Wszyscy zamieszani w tą sprawę, po obu
stronach, nie żyją od bardzo, bardzo dawna.
- Tak, ale pamięć pozostaje, jak zaogniona rana. Jak będzie nadal trwać, aż
ostatni potomek suki Warren zostanie zmieciony. Sabat, któremu moja
rodzina winna jest posłuszeństwo, ma motto, Panie Morris: 'Żadna
zniewaga zapomniana, żadna rana nie pomszczona'.
- I spodziewasz się osiągnąć swoją zemstę przez czarną magię?
- Oczywiście. Powinno być to już oczywiste.
- Praktyka czarnej magii - przychodzi z dosyć wysoką ceną, prawda?
- O czym ty mówisz?
- Mówię o wiecznym potępieniu, nieuniknionym rezultacie sprzedawania
swojej duszy Diabłu. Co dostaje każdy, kto chce używać czarnej magii.
Przez chwilę było coś w jej twarzy co ją postarzało. Morris pomyślał, że
mogła to być rozpacz, ale szybko znikło i nie mógł być pewien.
- Zostałam wychowana by być czym jestem od kołyski, jeśli nie od
macicy, Panie Morris. Nigdy nie miałam wyboru bycia kimś innym. -
usiadła trochę prościej. - Nie żebym chciała gdybym miała możliwości. -
po chwili powiedziała refleksyjnie. - A kto wie, może istnieć klauzula
zwalniająca od umowy, o której mówisz. Jeśli jest, znajdę ją, na czas.
- Jakoś, nie sądzę żebyś była pierwszą czarną wiedźmą pocieszającą się tą
szczególną fantazją. - powiedział. - Brzmi dla mnie jakby ktoś
wygwizdywał jej drogę na cmentarz.
- Zaczynasz mnie nudzić, Panie Morris. To dlatego zdecydowałeś się
odbyć tę drogę do Salem? Żeby zanudzić mnie na śmierć?
- Przybyłem żeby spytać czego chcesz w zamian za pozostawienie
LaRue'ów w spokoju.
- Czego chcę? - wydawała się rozbawiona tym pojęciem. - Przybyłeś tu
żeby mnie przekupić?
- Nie, przyjechałem żeby pertraktować z tobą.
- Pertraktować? Jak miło! Co według ciebie masz do transakcji?
- To sprowadza nas do pytania czego chcesz.
Pomyślała nad tym, albo udawała.
- W porządku, to może to? Twoja mała przyjaciółka Elizabeth Chastain
dowiodła bardziej potężnego przeciwnika niż na początku zakładałam.
Wątpię żeby przetrwała swoje obrażenia, ale jest taka możliwość. A jeśli
przeżyje, może ostatecznie stanowić dla mnie problem. Tylko drobny, ale
jednak...
Morris myślał, że wie do czego zmierza, ale milczał.
- W takim razie, dobrze. - kontynuowała. - Wróć do Nowego Jorku i zabij
dla mnie tą sukę Chastain. To nie powinno stanowić żadnego problemu.
Pomimo jej poważnie słabego stanu, co robi z niej łatwą ofiarę, wydaje się
tobie ufać, Diabli wiedzą czemu.
- A jeśli to zrobię, jeśli zabiję Libby, porzucisz zemstę na rodzinie LaRue. -
głos Morrisa nic nie wyrażał.
- Tak, porzucę. - powiedziała poważnie. - Daję ci moje słowo.
- Nie, nie sądzę żebym mógł polegać na tym. - Morris pozwolił gniewowi
zabrzmieć w jego głosie. - I nawet jeśli pomyślałem przez pół sekundy, że
ty naprawdę możesz dotrzymać słowa, odpowiedzią nadal byłoby "Nie", ty
pokręcony mały potworze.
- Oh, cóż. - Wydawała się ani zaskoczona ani rozczarowana - Nie można
winić dziewczyny za próbowanie. Ale teraz pozwól, że o coś spytam,
Quincey Harker Morris: Czego boisz się najbardziej na świecie?
Węże.
Morris nic nie powiedział.
Węże.
Bardzo próbował utrzymać umysł pustym - ale to jak mówienie sobie, że
nie będziesz myślał o różowych słoniach.
Węże.
Morris miał osiem lat gdy potknął się o grzechotnika diamentowego na
trawiastym polu, który przylegał do tylnego podwórka jego domu
rodzinnego. To było jak rzut monetą, co do tego, który z nich był bardziej
zaskoczony - młody Quincey czy grzechotnik. Ale grzechotnik zareagował
szybciej i ugryzł chłopca w kostkę zanim ślizgiem powrócił w zarośla.
Pobiegł do domu krzycząc, a jego mama, po przywiązaniu opaski
uciskowej pod kolanem, przystąpiła do naruszania każdego prawa
drogowego w Teksasie, zabierając go na pogotowie. Pomimo że lekarze i
pielęgniarki wiedzieli co robić, i robili to dobrze, ból był straszliwy, a po
tym był zmuszony oszczędzać nogę przez tygodnie. Od tamtego czasu,
przerażały go...
- Węże, prawda? - powiedziała Christine Abernathy jakby Morris
odpowiedział jej na głos - Jak niezwykle freudowsko. Nie musisz się
martwić, panie Morris. Nie ma jadowitych węży w tej części
Massachusetts.- jej uśmiech spowodował, że lodowate palce przejechały
po jego kręgosłupie. - I, oczywiście, nie ma również czarownic.
Morris zaczął mówić, ale potrząsnęła głową.
- Nie, to zaczęło być męczące. Naprawdę myślę, że powinieneś już iść. -
zrobiła lekki gest ręką i Morris nagle znalazł się na zewnątrz, patrząc na
wejściowe drzwi, do których zapukał kilka minut temu. Nie czuł potrzeby
ponownego pukania.
W drodze powrotnej do hotelu, Morris w kółko odgrywał to spotkanie,
zastanawiał się co powinien był powiedzieć czy zrobić inaczej. Po chwili,
wywnioskował, że nic w jego mocy nie mogło uszczerbić nieprzejednaną
zjadliwość Christine Abernathy.
Nie przyjechał do Salem z jakimkolwiek jasnym celem. Miał zamiar
stanąć twarzą w twarz z Christine Abernathy i osiągnął to, dla tyle dobra
ile mu to dało. I chciał zmierzyć jej możliwości. To też zrobił i znalazł ją
onieśmielającą - i przerażającą. Ale nie miał pojęcia jaki powinien być
jego kolejny krok. Libby powiedziała, że musi natychmiast jechać do
Salem, no i tu jest.
Chciałby żeby Libby tu była i powiedziała mu co miał teraz zrobić.
Rozdział 33
Morris spędził większość dnia w pokoju zastanawiając się co teraz zrobić.
Doszedł do kilku pomysłów, ale na koniec odrzucał każdy ze względów
niepraktycznych, niemożliwych czy samobójczych. Zadzwonił do Cedar
Sinai żeby sprawdzić kondycję Libby, a jego brzuch wykonał powolny
przewrót gdy dowiedział się, że jej stan zmienił się z 'krytycznego' na
'śmiertelny'.
W końcu, o szóstej miał dosyć i wyszedł na kolację do Ponderosa
Steakhouse, którą mijał w drodze do miasta. Normalnie, lubił sprawdzać
lokalną kuchnię w lokalach, które odwiedzał, ale bał się, że niezależne
restauracje mogą być busterami przemysłu turystycznego miasta
czarownic. Nie był w nastroju do przeglądania menu zawierających
jadłospisy jak "mięso duszone na miotle" czy "Kociołek kremu".
Z powrotem w hotelu, niespokojnie przeglądał kanały w telewizji przez
chwilę, następnie zdecydował się wziąć prysznic. Często najlepsze
pomysły przychodziły do niego gdy ciepła woda się na niego lała, a
pomysł na pewno by mu się teraz przydał.
Morris wyłączył telewizor i zaczął się rozbierać.
* * * *
Christine Abernathy ostrożnie położył na stole narzędzia i składniki, które
będzie potrzebować. Była rozdrażniona ponieważ Afrykański magiczny
fetysz, którego oczekiwała, nie został jeszcze dostarczony, ale wiedziała,
że ten konkretny czar może rzucić bez niego. Najpierw medytowała, przez
pełną godzinę, żeby oczyścić umysł - zaklęcie, które miała rzucić, było
trudne i wymagało najwyższego skupienia. Zważywszy na to co miała
wyczarować dla Quinceya Morrisa, nie chciała popełnić żadnego błędu.
W końcu, wszystko było gotowe. Najpierw krótkie wróżenie z kuli, żeby
potwierdzić, że Morris był w hotelu. Obraz, który się pojawił w zaklętej
misie pokazał Morrisa, nagiego, odkręcającego kran w kabinie
prysznicowej. Wszystko najlepsze - pozwoli mu być mokrym i nagim gdy
zmierzy się z małym prezentem, który mu wysyłała.
Wzrok Christine Abernathy nie przejechało po nagim ciele Morrisa, ale nie
z powodu jakiegokolwiek przyzwoitości z jej strony. Gdy uprawiałeś seks
z demonami, uroki oferowane przez ludzi obu płci nie będą już nosić
żadnego powabu.
Używając długiej drewnianej zapałki, którą zrobiła własnymi dłońmi,
zapaliła pięć grubych czarnych świec, również jej dzieło. następnie
przytknęła płomień do masywnej, żółtej substancji, którą umieściła w
małego koksiaka, i natychmiast zaczął emitować wąski strumień
aromatycznego dymu.
Następnie zmieszała kilka składników z różnych butelek, słoików i małych
pudełek. Te gniotła w moździerzu aż stały się drobnym proszkiem, który
przeniosła do małej, krwistoczerwonej miski.
Przeniosła miskę do roboczej części stołu, który zawierał pentagram. Nie
został narysowany na stole, ale raczej wyrzeźbiony bezpośrednio na
drewnie. Christine Abernathy zrobiła to lata temu ze skrupulatną i
dbałością, żeby nie musiała ponownie rysować tego symbolu za każdym
razem gdy chciała odprawiać czary. Oszczędzała znaczący czas i również
chroniła się przed wszechobecnymi błędami w obliczeniach konstrukcji
pentagramu.
Sięgając do miski lewą ręką, wzięła dłoń pełną proszku i zaczęła nim
znaczyć, pozwalając tworzywu przesypywać się, tworząc wzór razem z
pentagramem. następnie powtórzyła proces, wzięła więcej proszku, i
zrobiła to ponownie. I ponownie.
Po kilku chwilach, pentagram był pełen linii, których tam narysowała,
długich i wijących się, i krętych, każdy w tym samym kształcie: kształcie
węża.
Następnie przyniosła do stołu bardzo starą książkę. Kabalistyczne znaki
zostały napisane na jej okładce, która została stworzona z tworzywa i tylko
grupa ekspertów z medycyny sądowej rozpoznała by to jako ludzką skórę.
Christine Abernathy otworzyła książkę na stronie, którą wcześniej
zaznaczyła czarną wstążką.
Zaczęła czytać na głos pierwsze słowa zaklęcia.
* * * *
Quincey Morris zakręcił wodę, otworzył drzwi kabiny i sięgnął po ręcznik.
Susząc się, zdecydował że pomimo bycia czystszym niż wcześniej, nie był
bliżej rozwiązania problemu. Nadal nie wiedział co, do diabła, zrobić z
Christiną Abernathy, do której słowa "wiedźma" i "dziwka" odnosiły się z
jednakową dokładnością.
Gdy skończył, rzucił ręcznik do kąta i poszedł do drugiego pokoju żeby się
ubrać. Właśnie otwierał szufladę komody żeby wziąć bieliznę gdy usłyszał
dźwięk, który go zastanowił.
Natychmiast przypomniał mu się stary dom jego rodziców w Austin,
razem z jego archaicznym systemem ogrzewania parowego. Nawet w
Teksasie robi się czasem zimno, zwłaszcza gdy niebieski północny
przychodzi z Kanady. Było wiele styczniowych poranków gdy młody
Quincey budził się słysząc jak kaloryfer w jego sypialni syczy od
zbierającej się pary pochodzącej z piwnicy.
Morris zmarszczył brwi. To miejsce było zbyt nowoczesne żeby używać
pary, a poza tym miał włączoną klimatyzację, nie ogrzewanie.
Nagle usłyszał to znowu - ten przedłużający się, niewytłumaczalny
syczący dźwięk.
Wtedy zobaczył węża wypełzającego spod jego łóżka.
Morris nie był ekspertem od gadów, ale każdy kto ogląda telewizję czy
chodzi do kina, dowiaduje się jak pewne rodzaje węży wyglądają,
zwłaszcza gatunki, które stanowią natychmiastowe zagrożenie dla
bohatera, czy innej postaci na ekranie.
Morris widział pierwszy film Indiana Jones Poszukiwaczach Zaginionej
Arki, trzy albo cztery razy. W rezultacie był prawie pewien, że wiedział na
co patrzy.
Otrząsając się z chwilowego poczucia niedowierzania, Morris zmusił się
do skupienia na dwóch najistotniejszych faktach jego sytuacji.
Pierwszy: razem z nim w pokoju hotelowym była Królewska Kobra.
Drugi: olbrzymi gad był pomiędzy nim a drzwiami.
Spod łóżka dochodziło więcej syczących dźwięków. Chwilę później,
kolejny wąż dołączył do Królewskiej Kobry. Morris nie rozpoznał tego,
ale kilka sekund później rozpoznał kolejnego.
Nawet po tylu latach, nie zapomniał jak wygląda grzechotnik.
Morris miał właśnie pobiec z powrotem do łazienki i zatrzasnąć za sobą
drzwi gdy jakieś poruszenie ze środka przykuło jego wzrok. Spojrzał na
czas żeby zobaczyć zabójczego Mokasyna wypełzającego z kabiny
prysznicowej, którą tak niedawno opuścił. Te też widział w Teksasie.
Dwie sekundy później, nagi Quincey Morris kucał na hotelowej komodzie,
patrząc z przerażeniem jak więcej i więcej węży pojawia się spod łóżka.
Rozpoznał przynajmniej jeszcze jeden gatunek kobry, ten był mniejszy niż
pierwszy i inaczej ubarwiony, był również pewny, że zobaczył kilka
Mokasynów miedziogłowych w rosnącej kolekcji. Inne nie były mu znane,
ale nie miał wątpliwości, że były śmiertelnie trujące, tak samo jak nie miał
złudzeń kto je wysłał. Christine Abernathy, zrozumiał, skończyła z
tworzeniem iluzji. Tym razem zdecydowała się grać na poważnie.
Rozejrzał się w około w desperacji. Telefon był po drugiej stronie pokoju,
co znaczył, że równie dobrze mógł być na księżycu. Poza tym, co miałby
powiedzieć hotelowemu operatorowi - " chciałbym zgłosić kilka tuzinów
węży w moim pokoju". Prawdopodobnie powie mu żeby to odespał.
Węże pełzały teraz po pokoju, badały meble i siebie nawzajem z
ciekawością. W tym momencie okazywały małe zainteresowanie
Morrisem, skoro był za duży do zjedzenia i nie stanowił żadnej
bezpośredniej groźby dla nich. Morris pomyślał, że ma prawdopodobnie
kilka minut łaski na wymyślenie jakiegoś wyjścia z tego kłopotliwego
położenia.
Wtedy usłyszał cichy trzask, tanie drewno komody zaczęło łamać się pod
jego ciężarem.
Kilka węży patrzyło teraz na Morrisa, reagując na dźwięk. Ich rozdzielone
języki przemykały ze i do środka, testując powietrze na więcej wibracji.
Panika wołała o uwagę w mózgu Morrisa, brutalnie ją zgniótł. Wtedy
zaczął się zastanawiać co mógłby zrobić żeby przetrwać jeśli komoda się
załamie i wyśle go na masę pełzających, wijących się śmierci.
Wiedział, że ukąszenie węża, nawet od śmiertelnego gada, nie dale
natychmiastowych skutków. Często potrzeba godziny czy więcej żeby
nieleczona dorosła ofiara zmarła.
Ale to było od jednego ukąszenia. A co z dwudziestoma? Trzydziestoma?
A nawet jeśli dotrze na korytarz, jak długo zajmie przekonanie kogoś żeby
zadzwonił na pogotowie dla nagiego maniaka, który bredziłby o pokoju
pełnym zabójczych węży? I który ze szpitala w pobliżu Salem miałoby
zapas surowicy pod ręką? Wschodnie Massachusetts nie było krajem
węży.
To znaczy, aż do teraz.
Nastąpił zgrzytliwy dźwięk gdy więcej taniego drewna, z którego składała
się komoda, zaczęło poddawać się pod jego nogami.
Morris zdał sobie sprawę, że nagie palce u prawej stopy dotykają czegoś
twardego na górze komody. Spojrzał w dół, zobaczył, że to lusterko, które
Libby Chastain dała mu w szpitalu.
Co ona powiedziała? "Trzymaj to przy sobie gdy spotkasz Abernathy", coś
takiego. Myślał w tamtym czasie, że Libby starała się powiedzieć jakoby
lustro zostało w pewien sposób zaklęte.
Poruszając się ostrożnie, sięgnął w dół i złapał małe lusterko. Przysuwając
je do twarzy, spojrzał w nie i nie był zdziwiony widząc twarz mężczyzny,
która wyglądała na przerażoną.
Nie wiedział czego oczekiwał od lustra, ale nic się nie stało.
Kilka stóp niżej, węże nadal zwijały się i tłoczyły.
* * * *
W tym momencie, na Oddziale Intensywnej Terapii w szpitalu w Nowym
Jorku, monitory podłączone do pacjentki Chastain, Elizabeth J (Kondycja:
Śmiertelna) zaczęły wykazywać nagłe zmiany, które mogłyby
zaintrygować każdego profesjonalistę medycznego, jeśli jakiś stałby w
pobliżu żeby to zobaczyć.
EEG pokazywało wyraźną zmianę w aktywności fal mózgowych podczas
gdy pomiar ciśnienia krwi wokół jednego ramienia odnotowało podskok
zarówno skurczowego i rozkurczowego ciśnienia krwi. Oddychanie
zaczęło znacznie wzrastać jak również tętno. Pomimo że jej oczy
pozostały zamknięte, niski jęk wyszedł z ust pacjentki.
Ale żaden alarm nie został włączony przy monitorach i żaden lekarz czy
pielęgniarka nie przyszli żeby zaobserwować te niezwykłe wydarzenia.
* * * *
W jej piwnicznej pracowni, Christine Abernathy zdmuchnęła pięć świec i
zaczęła odkładać narzędzia i materiały. Na jej chłodnej, pięknej twarzy
widniał wyraz zadowolenia. Zastanawiała się jak długo zajmie
Quinceyowi Morrisowi umieranie.
* * * *
Tania hotelowa komoda wydała kolejne głośne trzaśnięcie, ale tym razem
musiała to być noga ponieważ cała nagle przechyliła się do przodu jakby
zaczęła upadać. W desperacji zrodzonej z czystego przerażenia, Morris
skoczył ze szczytu upadającej komody, poprzez pięć stóp powierzchni, i
opadł na łóżko.
Myślał, że ten dystans jest zbyt duży dla skoku, ale strach jest potężnym
motywatorem. Lądując na materacu, Morris użył rozmachu żeby
przetoczyć się i stanąć na nogi. Jakoś, pomimo jego trudów, udało mu się
utrzymać małe lusterko Libby - dla całego dobra jakie robiło.
Komoda upadła na niektóre węże. Morris nie był pewien gdy jakieś
zostały zabite czy zranione, ale wyraźnie było widać jak reszta wpadła w
szał. Kilka z gadów stanęło dęba, sycząc jak szalone podczas gdy reszta
sunęła niespokojnie po pokoju, szukając czegoś do atakowania, albo drogi
ucieczki - Morris nie był pewien.
Wtedy pojawiło się coś przy nogach łóżka - głowa Królewskiej Kobry.
Morris już wcześniej zauważył, że zabójczy wąż miał przynajmniej sześć
stóp długości i używał część niej do powstania i zbadania tej dużej
ciepłokrwistej istoty, która powodowała całe to zamieszanie na jego
nowym terytorium.
Morris i wąż wpatrywali się w siebie przez długi czas. Następnie
Królewska Kobra zaczęła piąć się po łóżku.
* * * *
Libby Chastain teraz ciężko oddychała, a pot pokrył całe jej ciało,
wsiąkając w szpitalny strój i przykrycie. Jej usta poruszały się szybko jako
mówiła, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust. Pomimo że jej oczy
pozostały zamknięte, rzęsy poruszały się szybko jak skrzydła uwięzionego
ptaka.
Libby zaczęła zwijać się na łóżku, przekręcać i naprężaj jakby w agonii
jakiegoś potężnego wysiłku. Jej starania narastały i nie wymagał dużo
czasu żeby nowe chirurgiczne szwy zaczęły pękać pod napięciem, do
którego nie zostały przystosowane. Libby Chastain zaczęła krwawić z
kilku miejsc, następnie inne szwy zaczęły się poddawać i zaczęła krwawić
wewnętrznie. To nie powstrzymało jej szamotania, albo nawet nie
spowolniło.
Niektóre z tych szaleńczych ruchów w końcu włączyło jeden z alarmów
podłączonych do monitorów Libby i pielęgniarka na Oiomie pośpieszyła
sprawdzić co się stało. Oczy pielęgniarki Grety Beck rozszerzyły się gdy
spojrzała na konwulsje pacjentki jak również czytniki monitorów, które
zdawały się całkowicie rozregulowane.
Greta Beck nie traciła czasu na gapienie się. Pobiegła sprintem do
najbliższego telefonu i zgłosiła kod niebieski dla Oiomu.
* * * *
Morris cofnął się tak daleko jak mógł, poruszając się powoli żeby nie
wzbudzić wrogości w Królewskiej Kobrze, która właśnie wślizgnęła się na
łóżko. Ale było niewiele miejsca na podwójnym łóżku i w sekundę czy
dwie plecy Morrisa dotykały ściany.
Nie miał już gdzie się cofać.
Morris właśnie zdecydował że jego najlepszą szansą, taką jaka była, był
sprint do drzwi pokoju. Prawie na pewno dozna kilku trujących ukąszeń po
drodze, ale przynajmniej znajdzie się poza pokojem, i będzie mógł
zamknąć drzwi na ten pełzający horror.
Wtedy może będzie mógł namówić kogoś do wezwania ambulansu. I
może Morris będzie żył gdy już przyjedzie. I może będą mieli coś na
miejscowym pogotowiu, co może być przydatne na ukąszenia węży -
nawet liczne ukąszenia od kilku rodzajów węży, których nigdy u nie
widziano.
Tak, a świnie będą kurewsko mogły latać.
Ale alternatywą było poddać się - po prostu położyć się i umrzeć pośrodku
tego wężowiska.
A tego się nie robiło - nie w rodzinie Morrisonów.
Pierwszy Quincey Morris walczył po stronie dobra do samego końca, i do
diabła z szansami. Był początkiem długiej linii Morrisów, zarówno
mężczyzn jak i kobiet, który poświęcili się walce przeciwko ciemności.
Nie dlatego, że Morrisowie byli grupą świętoszkowatych Świętych
Ktosiów z kompleksem męczennika - ale dlatego że gdy raz spojrzałeś w
twarz prawdziwego zła, nie masz wyboru poza walczeniem z nim,
przypuszczając że chcesz zachować jakikolwiek szacunek dla samego
siebie.
Wielu w rodzinie Quinceya Morrisa cierpieli dla ich poświęcenia.
Niektórzy stracili przez to życie.
Ale żaden się nie poddał. Nigdy.
Morris zaczął rozgrzewać mięśnie łydek w przygotowaniu do skoku z
łóżka. Było bardzo prawdopodobne, że jego nagły ruch spowoduje atak
Królewskiej Kobry. Morris będzie musiał po prostu przyjąć ukąszenie
dużych zębów węża i ruszyć dalej, taj jak będzie musiał prawie na pewno
przyjąć kolejne ukąszenia w drodze do drzwi.
Gapił się w czarne, niemrugające oczy Kobry Królewskiej. Okay,
skurwysynu, przygotuj się do swojego najlepszego strzału, ponieważ...
Coś się działo.
Morris myślał na początku, że jego wzrok marniał ponieważ Królewska
Kobra przed nim wydawała się... zamazywać.
Czy już zostałem ukąszony przez te pieprzone stworzenia, a nawet nie
zauważyłem? Czy umieram? Czy tym właśnie to jest?
Ale zdał sobie sprawę, że widok reszty pokoju pozostaje niezmieniony - to
tylko wąż przed nim zaczął tracić ostrość i istotę. Dla Morrisa, to było jak
oglądanie tworzenia się zdjęcia z Polaroida, tylko że od końca. Królewska
Kobra po prostu ulatniała się.
Zaryzykował zerknięcie na podłogę gdzie inne węże pełzały w około.
Natychmiast jego wzrok wydawał się pobierać obraz ich wijących,
syczących form - i później one... zniknęły.
Morris powrócił spojrzeniem na Kobrę Królewską - ale tam niczego nie
było poza pomarszczonej narzuty. Wielki wąż zniknął.
Pozostając gdzie był, Morris rozejrzał się ostrożnie po pokoju, ale nawet
jeden gad nie był widoczny. Słuchał uważnie, ale jedynym dźwiękiem było
brzęczenie klimatyzatora i ciężkie oddychanie Morrisa.
Po kilku kolejnych sekundach, Morris poczuł jak jego kolana zaczynają się
trząść. Pozwolił im i ciężko usiadł na łóżku. Następnie zaczął się trząść,
jak człowiek wyjęty z lodowatej rzeki.
Czy ta suka Abernathy znowu się z nim bawiła? Zdecydował, że to chyba
nie o to chodziło. Kilka kolejnych sekund, a Morris przyjąłby
wystarczająco ukąszeń żeby wysłać go ponad medyczną pomoc. Nie, nie
bawiłaby się - to był zamierzony śmiertelny atak.
Więc, co?
Zdał sobie sprawę, że nadal trzyma lusterko Libby w prawej ręce. Tak
naprawdę, trzymał je tak mocno, że miał cieniutkie nacięcia na kciuku i
dłoni.
otworzył dłoń, wzdrygając się od skurczy palców, i pozwolił żeby lustro
opadło na materac. Czy zaklęcie na lustrze wygnało węże zanim mogły
wykonać swoje zabójcze zadanie?
A jeśli węże zostały rozproszone przez magię Libby, to gdzie, do diabła,
one się podziały?
* * * *
Christine Abernathy odkładała ostatnie magiczne narzędzie. Myślała o
zrobieniu kolejnego wróżenia żeby zobaczyć jak wyglądają rozdęte zwłoki
Quinceya Morrisa, ale zdecydowała, że to zbyt wiele zachodu. Później
zobaczy miejscowe wiadomości w telewizji - zobaczy co zrobią z
tajemniczą śmiercią w Salem Inn. Pomyślała, że to mało prawdopodobne
żeby rozważali czary jako modus operandi, nawet jeśli miasto słynie z...
Nagle zmarszczyła brwi. Co to był za dźwięk? To brzmiało jak...
Syczenie?
Christine Abernathy okręciła się i stanęła przodem do stołu roboczego w
porę żeby otrzymać ukąszenie od Kobry królewskiej w bok szyi.
Cofnęła się z zaskoczenia, ale wcześniej czarna Mamba zwinięta na
pentagramie dostarczyła jej dwa szybkie ukąszenia w twarz.
Kolejny krok w tył i nagle potknęła się na dużej Lachesis*, która owinęła
się wokół jej kostki, i twardo wylądowała wśród innych węży, które, do
niedawna, wiły się po pokoju hotelowym Quinceya Morrisa. Otrzymała
dwadzieścia trzy kolejne ukąszenia w następnych kilku sekundach, a
nawet więcej gdy walczyła żeby wstać z podłogi.
*Lachesis - rodzaj jadowitych węży z podrodziny grzechotnikowatych w rodzinie żmijowatych
(Viperidae), obejmujący gatunki występujące w Ameryce Południowej i Środkowej.
Masywny zastrzyk jadu już pracował jej niej, ale miała całkiem sporo
czasu na długi krzyk bólu i strachu, i wściekłości - rodzaj dźwięku, jak
mówi legenda, tak często słyszany tuż po drugiej stronie bram piekieł.
* * * *
Morris nie spał gdy jakiś sumienny pracownik hotelu wsunął egzemplarz
lokalnej gazety pod drzwi jego pokoju. Nie spał całą noc z lustrem Libby
Chastain mocno ściśniętym w jego ręce jak talizman - który, teraz już
wiedział, dokładnie tym był.
Nie wiedział czy Christine Abernathy ponownie wyśle węże, albo może
jakieś inne diabelstwo. Cokolwiek miało przyjść, chciał był przytomny
przy spotkaniu z tym. Ale reszta nocy była spokojna.
Cieszył się z dostarczonej gazety; zaoszczędziło mu to czasu na jej
poszukiwaniach. Podczas przebiegu długiej nocy, Morris opracował plan
poradzenia sobie z Christine Abernathy. Nie wiedział czy to najlepszy
możliwy plan - tylko był on najlepszy do jakiego doszedł.
Główną rzeczą jaką potrzebuje to broń, a tą było trudno dostać w swoje
ręce w tych dniach. Miał kilka pistoletów w domu, ale przywiezienie
jednego w samolocie z Teksasu, nawet w sprawdzonym bagażu,
wymagałoby albo odznaki albo odpowiednika Akt Kongresu. Pomimo
stereotypu o jego rodzinnym stanie, Morris ogólnie popierał prawa, które
utrudniają komuś kupno broni pod wpływem impulsu. Ale w tym
momencie przyjmował je jako cholerna niedogodność.
Istnieją, oczywiście, ludzie, którzy sprzedadzą broń nielegalnie, ale Morris
zgadywał, że nie ma wielu takich ludzi w Salem, Massachusetts. Boston,
może - do diabła, prawie na pewno. Ale nawet tam, musisz wiedzieć gdzie
iść i z kim rozmawiać. Handlarze bronią nie reklamują się na Żółtych
Stronach, a Morris nie ma żadnych kontaktów w Bostońskim podziemiu.
Pomyślał, że jego najlepszym wyjściem będzie sprawdzenie ogłoszeń,
spojrzenie pod "artykuły sportowe", i znalezienie kogoś kto sprzedaje
pojedynczą broń za gotówkę. W razie konieczności śrutówka czy strzelba
się nada, ale Morris miał nadzieję na pistolet - .38 czy .37 rewolwer albo,
jeszcze lepiej, .45 automatyczny.
Następnie, gdy będzie uzbrojony, wróci do domu Christine Abernathy. Z
lustrem Libby do ochrony przed magią Abernathy - przynajmniej, Morris
miał nadzieję, że nadal będzie dobre dla tego celu - i zrobi wszystko co w
jego mocy żeby odstrzelić Christinie Abernathy jej piękną, małą głowę.
Nawet jeśli mu się powiedzie, było bardzo prawdopodobne, że aresztują
go za morderstwo, ale Morris minął już punkt, w którym by się o to
martwił. Po ostatnich dwudziestu czterech godzinach, dowiedział się jak
musieli się czuć LaRueowie przez ostatnich kilka tygodni, pod groźbą
nadprzyrodzonych sił, z którymi nie migli walczyć ani przed nimi uciec, i
był całkowicie tym zmęczony. Christine Abernathy musiała zostać
powstrzymana, na dobre.
Morris podniósł papier z podłogi i przyniósł do łóżka. Rozłożył je i
właśnie miał przenieść się na drobne ogłoszenia gdy coś na pierwszej
stronie pod fałdą przyciągnęło jego uwagę.
MIEJSCOWA DZIEWCZYNA NIE ŻYJE.
PODEJRZWWNE MORDERSTWO.
Morris zamrugał kilka razy i czytał dalej.
Nastoletnia dziewczyna została znaleziona martwa w domu w Salem
ostatniej nocy, policja nie wyklucza morderstwa jako powód jej śmierci.
Ciało Christine Abernathy, 18, zostało znalezione przez policję w piwnicy
domu ulokowanego przy 328 Chestnut Avenue. Policjanci zareagowali na
telefon od sąsiadów, którzy powiedzieli, że słyszeli krzyki dochodzące z
rezydencji około godziny 10:30 wieczorem.
Rzecznik policji powiedział, że śmierć dziewczyny została uznana za
"podejrzaną", ale nie podał dalszych szczegółów. Oficjalne orzeczenie
przyczyny zgonu będzie musiało poczekać na rezultaty sekcji zwłok, która
została zaplanowana na dzisiejsze popołudnie, powiedziały źródła.
Panna Abernathy, według sąsiadów, żyła samotnie na Chestnut Avenue od
śmierci jej matki w zeszłym roku. Powiedzieli, że młoda kobieta zwykle
trzymała się siebie i miała nieliczny kontakt z...
Promienny, dziki uśmiech uformował się na twarzy Morrisa gdy czytał
artykuł, ale gdy odłożył gazetę przygasł do zamyślonego zmarszczenia
czoła.
Już widział magię Christine Abernathy, która działała na gazety. Czy to
mógł być podstęp żeby powstrzymać do od zrobienia czegoś
bezmyślnego?
Po chwili podniósł telefon, wbił jedną cyfrę i czekał.
- Proszę mnie połączyć z hotelowym sklepem upominkowym. Dzięki.
Poczekał jeszcze trochę, następnie:
- Dzień dobry. Pani roznosiła dzisiaj Salem News, prawda? Czy zostały
jeszcze jakieś egzemplarze? Dobrze, mam trochę dziwną prośbę. Nie
widziałem gazety, ale ktoś powiedział mi o historii z pierwszej strony o
jakiejś kobiecie, która została znaleziona martwa w mieście w nocy. tak, to
brzmi jak ta historia. Mój przyjaciel powiedział, że pamięta nazwisko
ofiary i brzmiało ono jak moja bratanica, a zanim pozwolę sobie na
zamartwianie się, zastanawiałem się czy mogłaby pani... pewnie, dzięki?
Abernathy? Tak się nazywała? Ulica Chestnut? Nie, to nie moja bratanica,
dzięki niebiosom. Dziękuję za pani czas, ma'am, to bardzo miło z pani
strony...
Quincey Morris odwiesił telefon i wypuścił oddech w długim
westchnieniu.
Trzy minuty później, spał.
Rozdział 34
Był tuż po czwartej po południu gdy Quincey Morris wyszedł ze szpitalnej
windy i skierował się na Odział Intensywnej Terapii. Niósł ze sobą bukiet
róż, gardenii i lilii, które kosztowały go czterdzieści pięć dolarów w
kwiaciarni na parterze.
Nikt kto nie jest lekarzem czy pielęgniarką, nie może tak po prostu wejść
na Oiom, więc Morris podszedł do szyby, która odgradzała obszar, i
spojrzał do środka. Jeśli Libby nie spała i nie była w środku jakiejś
medycznej procedury, może mógłby namówić kogoś żeby go wpuścić tak
aby mógł z nią porozmawiać przez kilka minut. Wątpił żeby pozwolili mu
zostawić kwiaty, ale miał nadzieję, że mogłaby je przynajmniej zobaczyć
zanim go wyrzucą.
Zajęło mu tylko chwilę zlokalizowanie łóżka, na którym ostatnio widział
nieprzytomną Libby Chastain.
Łóżko było puste.
Czy znowu była w sali operacyjnej?
Łóżko było posłane czystą pościelą. Monitory, które rejestrowały siły
życiowe Libby, były odłączone i wyłączone. Kroplówki, na swoich
słupach z nierdzewnej stali, zniknęły.
Okay, przenieśli ją do zwykłego pokoju. To dobry znak, znaczy, że
poprawiło jej się. To dobra wiadomość. Nie ma się o co martwić.
Nadal, nie stracił czasu przychodząc na stanowisko pielęgniarek Oiomu,
gdzie młoda kobieta w białym fartuchu pisała na klawiaturze.
- Przeprasza. - powiedział. - Moja przyjaciółka była wczoraj na Oddziale
Intensywnej Opieki, ale dzisiaj wygląda na to, że ją przeniesiono.
Zastanawiam się czy mogłaby mi pani powiedzieć do jakiego pokoju.
- Oczywiście, sir. Jak się nazywa pacjentka?
- Elizabeth Chastain.
Twarz pielęgniarki zamarła na sekundę, ale to wystarczyło żeby
uformować lodowiec we wnętrznościach Morrisa.
Bez sprawdzania w komputerze, albo liście pokoi, czy czegokolwiek
innego, pielęgniarka spojrzała na Morrisa i spytała,
- Czy jest pan członkiem rodziny?
- Nie, jak powiedziałem: jestem przyjacielem, byłym tu wczoraj. W czym
problem?
- Cóż, chodzi o to... uh, być może lepiej jeśli porozmawia pan z Doktorem
Mellingiem. Sprawdzę czy jest jeszcze w budynku. - sięgnęła po telefon.
Morris pochylił się nad kontuar. Właśnie miał złapać za klapy młodej
pielęgniarki i zacząć wytrząsać z niej informacje gdy znajomy głos
powiedział zza niego,
- Albo może mógłbyś porozmawiać ze mną.
Morris okręcił się z spojrzał na zasadniczo uśmiechniętą twarz kobiety,
która nosiła ślady sińców, bandaży czy różnego rodzaju urazów.
To była twarz Libby Chastain.
- Chodź. - powiedziała wciąż się uśmiechając. - Chodźmy na dół.
Umieram... za filiżanką kawy.
* * * *
Fenton upierał się żeby odwieźć Van Dreenana na lotnisko JFK.
Dwóch mężczyzn prawie nie odzywało się w samochodzie, chociaż w
pewnym momencie Van Dreenan powiedział,
- Wiesz, jestem przyzwyczajony do radzenia sobie samemu. Nie
potrzebuję eskorty.
- Ciesz się, że nie jesteś w pieprzonych kajdankach. - warknął Fenton.
Przez resztę drogi się nie odezwał. jeśli o to chodzi, nie mówił zbyt wiele
do Van Dreenana od tamtej nocy na samotnym odcinku drogi poza Salem
w Massachusetts.
Fenton użył swoich dokumentów FBI żeby ominąć długą kolejkę przy
punkcie kontrolnym. Van Dreenan przekazał swoją katę pokładową i dał
sprawdzić swój bagaż, Fenton nalegał żeby odprowadzić go obszaru
wylotów. Lot do Londynu, z połączeniem z Johannesburgiem, zaczynał
odprawę za czterdzieści minut.
Siedzieli jeden obok drugiego na w połowie pustej hali odlotów przez
chwilę, nie rozmawiali, aż Fenton nagle powiedział,
- Miałem przygotowaną przemowę o tym jak nie trzymam z obywatelskim
gównem, o prawach przestępców do obrony, i potrzebie procesu, żeby
uniknąć zamienienia tego kraju w pieprzone państwo policyjne.
- Jeśli czujesz, że musisz to powiedzieć, wysłucha, - powiedział Van
Dreenan. - Nawet nie będę się z tobą sprzeczał.
- Jak powiedziałem, miałem całą przemowę przygotowaną. Ale wtedy
dotarło do mnie, żeby zadzwonić do kilku ludzi, który znam, a są dosyć
wysoko postawieni w Siłach Policji Południowej Afryki.
- Więc zamiast tego zaaranżowałeś moje zwolnienie? - Van Dreenan nie
wydawał się szczególnie przerażony tą myślą.
- Nie. Jak powiedziałem, rozmawiałem z nimi. O tobie. Jeden z nich zna
cię osobiście, a drugi ma dostęp do różnych oficjalnych raportów.
Twarz Van Dreenana napięła się.
- Tak. I?
Głos Fentona złagodniał.
- I słyszałem o twojej córce. To znaczy wszystko o niej.
Po długiej, bolącej chwili, Van Dreenan westchnął głęboko.
- Tak, cóż, to było już jakiś czas temu.
- Uh-huh. Cóż, rozmyślałem o tym co usłyszałem. Spytałem siebie co bym
zrobił, jeśli jedna z moich małych dziewczynek... cóż, no wiesz.
Van Dreenan tylko przytaknął.
- Jak powiedziałem, nie trzymam z obywatelskim gównem. Ale czasem...
ah, do diabła, nawet nie wiem co staram się powiedzieć.
- Nie musisz nic mówić, mój przyjacielu. Już po wszystkim.
- Tak, cóż... - Fenton odwrócił się do Van Dreenana i wyciągnął rękę.
Południowo Afrykańczyk przyjął ją i uścisnął mocno. To było najbliższe
uściskowi na co obu ich było stać w stosunku do drugiego mężczyzny.
Facet z FBI wstał.
- Jeszcze jedno chcę powiedzieć, Van Dreenan, a to pochodzi od samej
góry Biura: nie wracaj.
Fenton zrobił jeden dziarski krok oddalając się, później następny i
zatrzymał się. Odwrócił się i stał tam, dłonie w kieszeniach, patrząc na
beznamiętną twarz Van Dreenana zanim powiedział,
- Chyba, że zadzwonię.
* * * *
- Chcą żebym została jeszcze na kilka testów. - powiedziała Libby gdy
zamieszała trochę Sweet'n Low (słodzik) w swoim kubku. - Ale już się
sama wypisałam.
- Więc, dlaczego nadal tu jesteś? - Morris nie mógł przestać patrzeć na
Libby, porównując jej nieskazitelną twarz ze wspomnieniem
poturbowanej, obandażowanej kobiety, którą widział dwa dni temu.
- Czekam na ciebie, oczywiście. Wiedziałam, że się pokażesz tak szybko
jak będziesz umiał, a nie chciałam cię przestraszyć, odkrywając że mnie
nie ma.
- Dziękuję za wiarę we mnie. I, tak, właśnie strach czułem, gdy
zobaczyłem puste łóżko na Oiomie.
- Wiem. Przepraszam, Quincey. - Libby potrząsnęła głową z żalem. - Na to
wygląda. Siedziałam w miejscu gdzie mogłam widzieć zarówno
stanowisko pielęgniarek i Oiom, odeszłam na pięć minut do toalety i
rzeczywiście...
- Tak, twoje poczucie czasu zawsze nawalało, Libby.
Roześmiali się, następnie on kontynuował,
- Chociaż, twoja magia nadal całkiem dobrze działa.
- Zaklęcie lustra, masz na myśli? Tak, jestem z niego zadowolona.
Zamierzałam ci powiedzieć o nim w drodze do Massachusetts, ale...
okoliczności stanęły na przeszkodzie.
- Myślałem, że mówiłaś biała magia nie może zostać użyta do
krzywdzenia ludzi. Christine Abernathy, gdziekolwiek teraz jest, zgłosiła
by zastrzeżenie.
- Powiedziałam ci, że biała magia nie może być użyta do inicjowania
krzywdy. - powiedziała cierpliwie Libby. - Ale pozwala ci na obronę
siebie, jak już widziałeś kilka razy.
Morris przytaknął.
- Z całą pewnością.
- Cóż, zaklęcie lustra jest jedną formą samoobrony. Odbiera zamiary
czarnej magii i zwraca je przeciw użytkownika. Trochę jak judo, gdy
użyjesz siły przeciwnika do rzucenia go na dupę.
- Więc Christine nagle znalazła się wśród wszystkich tych gadów, które do
mnie wysłała.
- Dokładnie. Prawdopodobnie mogła się uratować jeśli przygotowałaby się
na taką możliwość, ale była arogancką suką - mogę to stwierdzić na
podstawie zaklęć, których użyła przeciwko nam.
- Spotkawszy tą panią, myślę, że mogę potwierdzić twoją opinię.
- Arogancka, ale potężna, nie ma wątpliwości. Tak naprawdę, jej magia
była tak mocna, że mogłam zmienić przeznaczenie części tej energii gdy
zostało przekształcone przez zaklęcie lustra, i użyć jej do wyleczenia
siebie - czego rezultat możesz teraz widzieć przed sobą.
- I jestem taż cholernie zadowolony widząc to.
- Mogłam zrobić tą małą sztuczkę ponieważ moje rany zostały
spowodowane przez magię Abernathy, pośrednio. To pozwoliło mi na
przemienić fale energii wzdłuż - ah, nie pozwól mi zacząć z technicznymi
sprawami. To jest nudne dla wszystkich poza innym ekspertem.
- Mogę się założyć, że twoi lekarze nie są tym znudzeni. - powiedział
Morris.
Uśmiech Libby pasował do jego uśmiechu.
- O mój Boże, powinieneś ich widzieć! nie mogli zdecydować czy
skontaktować się z Amerykańskim Stowarzyszeniem Medycznym czy z
Watykanem. Nie lubię powodować tego całego zamieszania i
zdenerwowania. Ale jeśli próbowałabym powiedzieć im prawdę, jestem
całkiem pewna, że zostałabym galopem przetransportowana na piąte
piętro.
- Którym jest?
- Oddział psychiatryczny, oczywiście. Więc, grałam głupią. Powiedziałam,
że nie mam pojęcia co się stało, ale skoro wydaję się zdrowa, nie ma sensu
żebym tu zostawała.
- Nic dziwnego, że chcieli więcej testów. Stworzyłabyś jeden piekielny
artykuł, Libby. Albo całą ich serię.
- Wiem. To jest bardzo kłopotliwe dla personelu, i trochę się źle z tym
czuję. Ale po pozytywnej stronie, wydaje mi się, że jestem odpowiedzialna
za przynajmniej trzy nawrócenia religijne.
- Cóż, zanim zaczną procedurę kanonizacji, co powiesz na to żebyśmy stąd
poszli? Odniesiemy twoje rzeczy do twojego mieszkania, następnie może
pozwolisz mi postawić sobie kolację w najlepszej restauracji w mieście -
byle w tym tygodniu.
- Dorobiłeś się umowy, kowboju. - wstała i rozciągnęła się. - Dobrze
będzie znowu spać we własnym łóżku.
Morris przytaknął.
- Przynajmniej na dzisiaj.
Spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.
- Zapomniałaś? - spytał Morris. - Mamy jeszcze jeden przystanek, zanim
to się skończy.
Libby zajęło tylko sekundę żeby podchwycić jego znaczenie.
- To prawda. - powiedziała. - Tak więc zrobimy.
* * * *
W rezydencji nieco mniejszej niż Alabama, Walter Grobius siedział na
jego ulubionym fotelu, trzymając wydrukowane kopie dwóch e-maili,
które przyszły trzy godziny temu. jeden dostarczył smutne detale o
odejściu z tego życia Christiny Abernathy; drugi podawał nazwiska dwóch
niedawno zmarłych osób które zostały wyciągnięte ze spalonego
samochodu w Massachusetts i ostatnio zidentyfikowane dzięki analizie
DNA.
Walter Grobius nie okazywał swoich emocji. Zbudował swoją ogromną
fortunę na chłodnej kalkulacji i żelaznym nerwom, i nie tracił czasu
wyrażając rozczarowanie przez wulgarną fizyczną manifestację.
Miał, i była to prawda, przelotne myśli o wysłaniu służącego żeby kupił
mu psa, żeby Grobius mógł skopać go na śmierć. Ale porzucił ten pomysł
jako niestosowny i niegodny. A to się liczyło.
Zawsze reagował na niepowodzenia większą determinacją osiągnięcia
sukcesu, a tym razem nie będzie wyjątku. Przyjmował koniec świata jako
każdy inny projekt biznesu; po prostu skala była wyższa, to wszystko.
Podniósł telefon leżący obok jego fotela. Gdy tylko głos odezwał się
"Sir?" Grobius powiedział,
- Powiedz Pardee, że chcę go widzieć.
Rozłączył się nie czekając na "Tak, sir.", które przyszłoby natychmiast.
Musiały nastąpić regulacje, to wszystko. Projekt będzie sukcesem. Wielkie
Oczyszczanie będzie miało miejsce.
Wilka chwil później, Walter Grobius ponownie podniósł telefon.
Zmienił zdanie odnośnie psa.
Epilog
Madison, Wisconsin
Dzień Obecny
Gdy Morris zaparkował przed domem, Libby Chastain spojrzała na
zegarek.
- Po dziewiątej. - powiedziała. - Mam nadzieję, że LaRue'owie nie będą
mieli nic przeciwko tak późnej porze.
- Walter powiedział przez telefon, że wolą w ten sposób. Dzieci będą w
łóżkach więc nie będą podsłuchiwać naszej rozmowy. Nie ma sensu
znowu ich straszyć, teraz gdy zaczęły powracać do czegoś w rodzaju
normalnego życia.
Marcia LaRue otwarła drzwi, wyglądała na jakieś dziesięć lat młodziej niż
ostatnim razem gdy Morris ją widział.
W salonie, Walter LaRue już stał żeby ich powitać, jego szeroki uśmiech
był duplikatem jego żony.
- Dobrze was znowu widzieć, was obojga. - powiedział, potrząsając
dłońmi.
- To prawda. - powiedziała Marcia, stając obok nich. Po chwili, spytała, -
Czy to już koniec?
- Tak, - powiedziała jej Libby. - Raz na zawsze.
Gdy już wszyscy siedzieli, Morris powiedział.
- Po wszystkim co przeszliśmy, Libby i ja pomyśleliśmy, że jesteśmy wam
winni pełen raport na temat tego co robiliśmy od kiedy ostatni raz was
widzieliśmy.
- Bardziej niż wszystko, - powiedziała Libby. - chcemy byście zrozumieli,
że ta męka już naprawdę się skończyła. Chcemy żebyście dokładnie
wiedzieli co to oznacza.
- Cóż, jesteśmy więcej niż chętni o tym słyszeć, to na pewno. - powiedział
Walter LaRue, a jego żona przytaknęła.
- Więc, tak to szło. - powiedział Morris. - Po tym jak was opuściliśmy,
Libby i ja pojechaliśmy do Bostonu...
Dwadzieścia trzy minuty później, Libby Chastain zakończyła,
- I mogłam użyć trochę z pozostałej energii z jej zaklęcia żeby się uleczyć
z ran powstałych w wypadku. Tak więc, jesteśmy tutaj.
LaRue'owie siedzieli cicho przez kilka chwil. W końcu, Walter LaRue
powiedział,
- Przeszliście całkiem sporo, w naszym imieniu.
- Wszystko to była częścią usługi. - powiedział Morris z uśmiechem.
- Nie, myślę, że to ponad poczucie obowiązku. - odpowiedział LaRue.
Sięgnął do kieszeni swojej koszulki po kawałek papieru, rozwinął go i
położył na stoliku do kawy naprzeciw Morrisa i Chastain. Był to czek na
dwadzieścia tysięcy dolarów.
Morris spojrzał na niego następnie uniósł dłoń, marszcząc brwi.
- To nie dlatego ja i Libby tu przyszliśmy. Jak mówiłem już wcześniej,
wszystko zostało już opłacone.
- Wiem. - powiedział LaRue.- I akceptuję to. Ale, z tego co nam
opisaliście, wy dwoje ponieśliście niesamowite wydatki. Już sam lot
samolotem musiał kosztować przynajmniej jedną trzecią tego.
- To naprawdę nie... - zaczęła Libby.
- Oboje zgodziliśmy się, że chcemy żebyście to wzięli. - powiedziała
Marcia LaRue. - Żadne pieniądze nie są w stanie odpłacić wam za to co
dla nas zrobiliście, dla naszych dzieli, ale to gest uznania. Pozwólcie nam
na to - proszę.
Morris i Libby patrzeli na siebie przez długą chwilę. Następnie Morris
podniósł czek i schował do kieszeni kurtki.
- Cóż... na wydatki, w takim razie. I dziękuję.
Marcia LaRue powiedziała, że przygotowała dzbanek bezkofeinowej kawy
i spytała czy ktoś by chciał się napić. Wspomniała również o serniku
leżącym w jej lodówce. Morris i Libby zgodzili się na każde z tego.
- Libby, czy mogłabyś mi pomóc z filiżankami i talerzami, proszę? -
spytała Marcia LaRue.
- Oczywiście. - Libby wstała i podążyła za nią do kuchni.
Kilka minut później, Libby kroiła kawałki sernika gdy Marcia do niej
powiedziała.
- Naprawdę cieszę się, że ty i Quincey zgodziliście się wziąć pieniądze.
Libby przyjaźnie wzruszyła ramionami.
- To bardzo miło z twojej - i Waltera strony. Jestem pewna, że znajdziemy
dla nich użytek.
- Chodzi o to, było w tym pewien ukryty motyw. W każdym razie z mojej
strony.
Libby spojrzała w górę, unosząc brew.
- Oh?
Marcia kiwnęła głową.
- Wasze przyjęcie pieniędzy ułatwiło mi trochę, - chodzi mi emocjonalnie -
spytać cię o pewną specjalną przysługę.
Libby ostrożnie odłożyła nóż.
- Co dokładnie masz na myśli?
- Cóż, myślisz może, kiedy nie jesteś zajęta gonieniem demonów i zombie
z Quincey'em, może...
- Co , Marcia? - głos Libby był łagodny.
- Może mogłabyś, no wiesz, nauczyć mnie podstaw odprawiania białej
magii?
Libby ponownie podniosła nóż i powróciła do krojenia sernika.
- Siostro moja, - powiedziała. - to będzie przyjemność.
KONIEC