skłodowski 2 Rusinowa czyli krótkie wspomnienie o Dziadku i Babce

background image

Rusinowa czyli krótkie wspomnienie o Dziadku i Babce

(Płaj 39)

28 maja 2011 |

Płaj - artykuły

| Na temat:

Tatry

Jan Skłodowski

O takich miejscach mówi się dziś, że są magiczne. To prawda, bo i przed laty, choć takie określenie
nie było w modzie, odczuwało się to właśnie tak.

Przed laty, w początku lat siedemdziesiątych, to dla mnie prawie wczoraj. Ale dla dzisiejszych
tatrzańskich wędrowców to prehistoria — nic dziwnego, przecież to stulecie ubiegłe, ba, tysiąclecie
nawet. Czyli mogę napisać, że będzie słów kilka o zdarzeniach z ubiegłego tysiąclecia… Brzmi to
ładnie, bardzo historycznie. Prawie jak wspomnienie wykopaliskowego turystycznego mamuta.

Tamte czasy to moje lata studenckie. Wędrowałem po Tatrach i samotnie, i w małych koleżeńskich
grupkach. Wędrowałem wszędzie. Dziś, po latach mogę się przyznać — choć to może wyznanie
niezbyt edukacyjne — po wszystkich niegdysiejszych, wtedy już od dawna skasowanych
przedwojennych szlakach i nieznakowanych perciach, z ambicją wejścia bez liny, gdzie się tylko
da, czyli po drogach odpowiadających „jedynce” z przewodnika Tatry Wysokie Paryskiego.
Prowadziły mnie w Tatrach Wysokich, prócz wymienionego przewodnika, przedwojenne mapy i
opisy Zwolińskich. Nie tylko zresztą po ich polskiej części — Tatry Słowackie, choć trudniej
dostępne z powodu obwarowań granicznych, były osiągalne na kilka dni w ramach tzw. konwencji
turystycznej.

Na takie „nielegalne” wyprawy należało oczywiście wyruszać skoro świt, by znaleźć się na szlaku
przed pojawieniem się na nim strażników, czyli — jak się wtedy mawiało — filanców. Skoro świt,
to znaczy z Zakopanego o czwartej rano lub z Rusinowej o podobnej porze. Inaczej przejście na
przykład grani Wołoszyna od Krzyżnego w dół mogłoby zostać udaremnione i nawet obłożone
mandatem, choć jak żartowaliśmy, może nie pełnej wysokości, jako że posiadaliśmy legitymacje
studenckie, uprawniające przecież do zniżek.

Rusinowa była punktem etapowym w drodze w wyższe partie Tatr. Bywała też i punktem wyjścia,
gdy nocleg miał miejsce w szałasie Dziadka i Babki.

Ale zdarzało się też, że była docelowym punktem krótkiej wycieczki, zwykle tuż po przyjeździe w
Tatry, dla „rozkręcenia się” i aklimatyzacji, a także wtedy, gdy nastawały dni dłuższej niepogody i
nie sposób było wysiedzieć w zakopiańskiej kwaterze. A przy bytności na Rusinowej nie można
było nie zbiec do pobliskich Wiktorówek dla pokłonienia się Matce Boskiej Jaworzyńskiej —
Królowej Tatr; przybywało się do niej także specjalnie w wielkie święta, wędrując Doliną Złotą z
pochodniami na Pasterkę czy w sylwestrową noc.

background image

Szałas na Polanie Rusinowej (fot. J. Skłodowski, 1970)

Na Rusinowej gospodarzyli bacowie, owym autentycznym, odwiecznym gospodarowaniem
pasterskim, którego tamte lata były w zasadzie już ostatnimi. Żyła jeszcze tradycja zimowania na
hali przedstawicieli honornego rodu Murzańskich. Hala pełna była szałasów i szop i stanowiła żywy
skansen dawnego tatrzańskiego wypasu.

Było to w początkach września 1970 r., kiedy nie tylko dłuższa mglista pogoda, ale i potrzeba
zdobycia zaprawy przed wyruszeniem na Słowację przywiodła mnie w te strony. Dojazd autobusem
PKS z Zakopanego był możliwy wówczas jedynie do Brzezin, dalej już perpedes do Zazadniej i
wylotu Doliny Filipka. Po przejściu jej dolnego odcinka skręciłem w prawą odnogę, prowadzącą do
Filipczańskiej Polany, na której znajdowały się jeszcze pasterskie szałasy, choć wypas został tam
już zakazany. Był to ostatni rok ich istnienia, niebawem zostały albo zdewastowane, albo spalone, i
to zdaje się — przez służby TPN, by raz na zawsze uniemożliwić prowadzenie wypasu, który jako
działalność indywidualna godził w pryncypia ekonomiczne i nie tyle w porządek, co raczej bałagan
minionego systemu. Odchodząc, wykonałem kilka zdjęć tej polany i znajdujących się na niej
szałasów. Nie przypuszczałem, że w roku następnym nie będzie już tam czego fotografować.

Po opuszczeniu polany skierowałem kroki ku Wiktorówkom i Rusinowej. Na tej ostatniej królowali
latem w swym starodawnym majestacie Dziadek i Babka. Po prostu — Dziadek i Babka. Ich
nazwisko — Kobylarczyk — mało kto znał, tak jak i ich imiona: Aniela i Ludwik. Zresztą dlaczego
niby mieli nie być Dziadkiem i Babką, skoro nimi byli? Jakby żywcem wzięci z wiersza: „Byli
sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje…”. Stanowili typ górali z epoki Chałubińskiego, bo i rodzili
się, choć już nie za jego życia, to w każdym razie jeszcze w tamtej epoce, gdy płacono koronami i
krajcarami, gdy była tam Galicja. On zapewne nieco starszy, stateczny i godnie zasiadający na
ławie przed szałasem, gęby darmo nie otwierał, a jak zapytał, to z ciekawości wieści przyniesionych
z dołu, świadom, że ci, co ze świata, to nawet i o górach więcej od niego mogą wiedzieć, jako że
chętnie wypytywał o nazwy szczytów pięknie rysujących się w panoramie i prosił nawet, by mu
takową wyzdajać na kartce z zeszytu wydartej i dokładnie nazwami ich opisać — więc Jagnięcy,
Kołowy, Baranie Rogi, Śnieżny, Lodowy… Co też w miarę swej wiedzy ambitnego studenckiego
tatrologa starałem się wykonać. Innego temperamentu była Babka — drobna, ruchliwa, z tą
bystrością i zwinnością gaździny, co to jest jednocześnie wszędzie, wszystko widzi i słyszy, ale

background image

przyjaźnie i życzliwie, by służyć pomocą, gdy gościowi czegoś potrzeba — noclegu w szopie na
sianie, herbaty, żętycy… Nocleg nie był potrzebny, pewnie szklanka napoju, zresztą moja bytność u
gościnnych gazdów nie trwała długo, jako że niebawem powędrowałem dalej, nie zapominając
jednakowoż wykonać zdjęcia starodawnego szałasu — siedziby Dziadka i Babki. I znów okazało
się, że był to ostatni rok, kiedy ich sadybę można było uwiecznić na kliszy, gdyż w niedługi czas
potem została bodajże „urzędowo” spalona…

Na Rusinową dotarłem ponownie w kilka lat później, w roku 1976, stęskniony za niezwykłym
klimatem tego miejsca. Gazdowała już tylko Babka, czyli Kobylarka, jak też o niej mówili starsi
górale, która przekształciła w główną siedzibę dawną szopę. Przemieszkiwała w jej parterowej
części stale, bo aż do mrozów. Małe okienko wpuszczało do pomieszczenia nieco dziennego
światła, rozświetlającego nie tyle mrok, co dym z obudowanego paleniska, który nie zdołał ujść
przez blaszaną, wypuszczoną na pole rurą. Dopiero po przyzwyczajeniu oczu i nosa do gryzącej
dymem ciemności można było dostrzec pod ścianą ni to pryczę, ni to legowisko, które wieczorem,
po powrocie z kaplicy na Wiktorówkach oraz dopełnieniu obrządku wokół szałasu i turystów,
zajmowała Babka. Turyści mieli dla siebie wymoszczoną sianem powierzchnię na pięterku, czyli
strychu. Gramolili się tam po drabinie przystawionej do otworu-włazu w dranicowym dachu.
Bywali tam w zasadzie jedynie w nocy, bo w dzień włóczyli się po okolicznych wierchach i halach,
po powrocie spożywali studenckie jadło na zbitych z desek stołach ustawionych przed szałasem, zaś
wieczorem gromadzili się przy gitarze na dole u Babki, która leżąc na swym wyrku przysłuchiwała
się studenckim śpiewaniom, nabierając jednocześnie przez długie tygodnie tego rytuału,
odbywającego się przecież w dymie watry, właściwości dobrze uwędzonego oscypka.

Przesiadywali tam nie tylko młodzi. Stałą bywalczynią u Babki była niejaka pani Niusia, bodajże
warszawska nauczycielka, o której młodzi śpiewali rymowanki, zaś ona sama odwzajemniała się
przedwojennymi opowieściami, jak to sprawdzała ją przyszła teściowa, czy nadaje się na synową:
próba polegała na tym, że dostawała od niej motek wełny mocno splątanej z poleceniem:
„Wyprowadź mi teraz, kochanie, z niego nitkę…”. Niestety, nie pamiętani już, jak z tej próby
wyszła pani Niusia i jak wobec tego potoczyło się jej życie rodzinne…

Kolejny raz odwiedziłem Rusinową i szałas Babki we wrześniu 1982 r., więc w pierwszym roku
stanu wojennego. Tatry były nieco wyludnione, ponieważ do wejścia w nie była potrzebna
przepustka wydawana na milicji w Zakopanem. Chodzenie po górach w ogóle nie było przez
ówczesne władze mile widziane, wiedziano dobrze, że przez linię graniczną podają sobie ludzie
przychodzący od strony Polski i Słowacji w umówionym miejscu i czasie identyczne plecaki,
których zawartość mogła rozprzestrzeniać po bratnich krajach zniechęcenie do panującego
wówczas systemu… Pojawiły się właśnie wtedy kuriozalne, drukowane na dużych płachtach
rozwieszanych po Zakopanem rozporządzenia, zabraniające m.in. „prowadzenia rozmów przez linię
graniczną”…

background image

U Babki było pustawo, ledwie kilkoro studentów na

strychowym posłaniu. Wieczorem wybraliśmy się wszyscy na mszę na Wiktorówki, a było to akurat
w dzień święta Podwyższenia Krzyża. Msza była, pamiętam, wyjątkowo nastrojowa, dopełniona
śpiewem uczestników i dźwiękami fisharmonii. W pewnym momencie skrzypnęły drzwi i wsunęły
się dwie postaci w mundurach. Byli to nasi żołnierze z placówki WOP na Palenicy Białczańskiej,
młodzi chłopcy, zapewne ze służby zasadniczej. Stanęli cicho pod ścianą, w najbardziej mrocznej
części kaplicy, by być, ale nie być widocznymi, świadomi z pewnością represji, jakie ściągnęliby na
siebie od przełożonych, gdyby dowiedzieli się oni o takiej ich „nieprawomyślnej” eskapadzie. Po
mszy była wspólna herbata na dole (jak żartowaliśmy, zaparzana na święconej wodzie) i długo
toczące się dyskusje na tematy najważniejsze — oczywiście nasi żołnierze nie byli już tam obecni.
Powrót na halę do szałasu Babki zakończył się niezwykłym i zupełnie nieoczekiwanym akcentem
— któryś z jej gości rozsiadł się z fletem na podejściu na Gęsią Szyję i czarownym dźwiękiem tego
instrumentu układającym się w jakąś południowoamerykańską melodię napełnił niezmąconą
niczym tatrzańską nocną ciszę.

Następnego dnia rano Babka jak zwykle wybierała się do kaplicy na Wiktorówki. Poprosiłem ją, by
przystanęła, abym mógł jej zrobić zdjęcie, nie tyle upozowane, co po prostu nieporuszone. Górale w
ogóle chętnie dawali się fotografować, tak było i tym razem, jednak gdy Babka wsparła się o
drabinę, a ja przymierzyłem się aparatem, stwierdziła, że jak się ktoś daje fotografować, to niedługo
umrze. Nie pomyślałem nawet przez chwilę, że w tym wypadku tak się właśnie stanie.

Była to moja ostatnia bytność u Babki, ostatnie z nią spotkanie i ostatnie zdjęcie, jakie jej
wykonałem — myślę, że też ostatnie, jakie jej w ogóle zrobiono. Po powrocie do Warszawy
wywołałem film i wykonałem dwa powiększenia, które oprawiłem w proste, drewniane ramki ze
szkłem. W kilka lat później przyniosłem je w zimie na Rusinową. Szałas był zamknięty, ale nie na
klucz, i krył tę pustkę i zaniedbanie, które mówiły, że Babki nie ma już na zawsze. Wszedłem do
środka i na ścianie pachnącej dymem wygasłej watry powiesiłem przyniesione zdjęcie, by choć w
ten sposób mogła znów znaleźć się w swej gazdówce. Drugie zaniosłem do świetlicy na
Wiktorówkach. To pierwsze zniknęło chyba gdzieś po roku, drugie do dziś nie opuściło swego
miejsca. Dzięki temu Babka, która ma z pewnością niemało zajęć na dalekich niebieskich halach u
Pana, nadal przebywa na swej ukochanej Rusince, nadal wita wchodzących i zaprasza jak niegdyś
na herbatę utrudzonych tatrzańskich wędrowców.

background image

Object 1


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Numerologia - Poznaj swoją wibrację˜, POZNAJ SWOJĄ WIBRACJĘ, CZYLI KRÓTKI KURS NUMEROLOGII (1)
Winnetou czyli krotki przewodnik po coachingu
Grzegorz Kucharczyk Głowa Kolumba, czyli krótki esej o historii służalczej
Wspomnienia niebieskiego mundurka, krótkie streszczenia lektur
Mój obraz Boga czyli ogólmy dziadka z brodą
O pochodzeniu i zmianie znaczenia wyrazu kobieta na przestrzeni dziejów, czyli jak zmieniała się
Dziadek to mial przerabane czyli zycie erotyczne dawniej i dzis wierszem krotkim spisane
Oparzenia Zasady Leczenia krĂłtkie
Przeciwutleniacze czyli E
CZYTANIE GLOBALNE, CZYLI „SOJUSZ METOD
jak przyrzadzac i spozywac potrawy czyli o energetyce pozywienia eioba
Dzień Babci i Dzień dziadka

więcej podobnych podstron