michael
PALMER
z przyczyn naturalnych
Przełożył PIOTR ROMAN
Tytuł oryginału: NATURAL CAUSES
Prolog
Przez pierwsze dwie godziny jazdy skurcze Connie Hidalgo były jak drobne
ukłucia, kiedy jednak minęli zjazd z 1-95 na New London, napięcie w jej wnętrzu
zaczęło rosnąć.
— Billy, chyba coś się dzieje.
— Daj mi spokój. Powtarzasz to od cholernego miesiąca, a jeszcze jeden przed
nami.
— Powinnam była zostać w domu.
— Powinna.ś była zrobić dokładnie to, co robisz, czyli jechać do Nowego Jorku
pomóc mi sfinalizować transakcję.
— Mogłeś wziąć mercedesa. To siedzenie mnie dobija. Connie wiedziała, że
wzięcie ślicznego 500SL nie wchodziło
w rachubę. Ostatnią rzeczą, na jakiej zależało Billy'emu Molinarze, było
zwracanie na siebie uwagi oraz zainteresowanie złodziei samochodów. Nigdy nie
zmieniał nawyków — zwłaszcza gdy sprawy dobrze się miały. Zawsze jeździli na
Manhattan poobijanym fordem kombi i dzięki temu szczęśliwie stamtąd wyjeżdżali.
Mowy nie było, by tego wieczoru zgodził się na inne rozwiązanie. Nie powiedział,
ile pieniędzy jest w dwóch torbach, które wepchnął w zapasową oponę, zdawała
sobie jednak sprawę, że dużo. Więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Zaczęła się niespokojnie wiercić — zbliżał się kolejny skurcz. Wyglądała przez
okno, próbując zagubić się w uciekających do tyłu światłach i mignięciach znaków
drogowych. Była drobna — Billy mawiał, że składa się z samego brzucha — miała
szeroko rozstawione, ciemne oczy i delikatne, jakby sztucznie wygładzone rysy, a
twarz taką, że większość mężczyzn miała na nią ochotę. W wieku czternastu lat
urodziła dziewczynkę, którą oddała, praktycznie ani razu się jej nie
przyglądając, a teraz, dziesięć lat później. Bóg dał jej drugą szansę. Tym razem
nic złego się nie stanie. Nic.
— kocham cię, Billy — powiedziała łagodnie.
— W takim razie przypal mi.
Wyciągnął spod fotela grubego skręta z marihuany, fachowo go polizał i pochylił
się ku Connie.
— Nie, Billy. To niedobre dla dziecka.
— Crack jest niedobry dla dziecka. Dlatego nie pozwoliłem ci brać od chwili,
gdy dowiedzieliśmy się, że jesteś w ciąży. Nikt nigdy nie stwierdził, że jest
coś złego w trawie. Zaufaj mi.
— No dobrze, ale otwórz okno.
Connie zapaliła skręta i wbrew rozsądkowi, kiedy Billy wydmuchiwał dym, głęboko
go wdychała. Jak zwykle Billy miał rację. W czasie pierwszej ciąży paliła co
dzień — papierosy i marihuanę — a dziecko urodziło się tłuste i doskonałe.
— Posłuchaj mnie teraz — powiedział Billy. — Manny Diaz to śmieć, ale po
wszystkich handlach, jakie wspólnie robiliśmy, dość mu ufam, zwłaszcza mając
ciebie za tłumacza, jeśli nie będzie chciał gadać po angielsku. Ten deal jest
większy od wszystkiego, co robiliśmy, i musimy przedsięwziąć szczególne środki.
Chcę, żebyś siedziała w samochodzie przed bramą, z zapalonym silnikiem. Trzymaj
drzwi zamknięte, aż wyjdę i powiem, że wszystko w porządku. Gdyby cokolwiek
wyglądało nie tak — cokolwiek — wiej, gdzie pieprz rośnie, i zawiadom kuzyna
Richiego z Newarku. Jasne?
— Jasne. Wszystko jasne.
Przeszył ją ból kolejnego skurczu. Connie zagryzła zęby i przycisnęła szczupłe
palce do brzucha. W ostatnich dwóch tygodniach dwukrotnie wydawało się jej, że
już zaczyna się poród. Miała nadzieję, że i tym razem to fałszywy alarm.
Popatrzyła na zegarek Billy'ego. Jeżeli .skurcze w dalszym ciągu będą
nieprzyjemne, zacznie mierzyć czas między nimi.
Jeszcze się przekonywała, że to nic, czym należałoby się martwić, kiedy poczuła
nowy ból, tym razem w czubkach palców. Z początku trudno było to nazwać bólem.
Raczej drętwiała skóra, dość nieprzyjemnie ginęło czucie. Przy Stamford
odrętwienie zrobiło się jednak stałe — przypominało przepływ prądu i pogarszało
się, gdy uciskała opuszki palców, i nie znikało, gdy unosiła je w powietrzu.
Kuląc się w ciemności, sprawdziła palce po kolei. Bolał każdy.
To tylko nerwy, na pewno tylko nerwy, pomyślała. Billy ponownie przypalił
skręta. Jeden mach na pewno jej nie zaszkodzi, a prawdopodobnie bardzo pomoże.
Connie przyciągnęła do siebie rękę Billy'ego, przycisnęła usta do wilgotnego
papieru i wciągnęła dym w płuca. Minęło niemal pół roku od dnia, w którym po raz
ostatni była trochę napalona. Jeden mach na pewno nie zaszkodzi dziecku. Biorąc
pod uwagę, co ich czeka, malec prawdopodobnie potrzebował dyma bardziej od niej.
Przy New Rochelle skończyła skręta — sama. Ból w opuszkach palców nie osłabł, a
skurcze pojawiały się mniej więcej co pięć minut, ale przestało ją to aż tak
przejmować.
— Billy, czuję się lepiej.
:— Wiedziałem, że tak będzie, skarbie.
Po kilku kilometrach poczuła świdrujący ból w palcach stóp. Przerażona, zapaliła
kolejnego skręta.
— Hej, zostaw to!
— Myślę, że dziecko zaczyna się rodzić.
— Mam nadzieję, że jest na tyle mądre, by zaczekać, aż załatwimy handel.
Potrzebuję cię za kółkiem. Jeżeli spieprzymy sprawę, lepiej dla dzieciaka, żeby
wcale nie wychodził.
— Billy, mówię poważnie.
— A ty myślisz, że ja co, udaję króla dowcipu? — Popatrzył nerwowo na zegarek.
— Dokładnie według planu. Robimy ten interes, mała, i wchodzimy do pierwszej
ligi. Uwierz mi. To test, z którym Dominie czekał, żeby mi go dać. Nic, kurwa,
tego nie może spieprzyć.
Connie wyraźnie usłyszała dobitny ton w głosie kochanka i zacisnęła zęby, by
pokonać drętwienie dłoni i stóp. Gra szła nie tylko o pieniądze, ale o ich
przyszłość. Kiedy była młodsza, gruba i nieatrakcyjna, mężczyźni chcieli od niej
wyłącznie seksu. Kiedy się zmieniła i stała piękna, mężczyźni, którzy ją
podrywali, mieli więcej wyczucia — zabierali ją w ładniejsze miejsca, lecz w
dalszym ciągu chcieli tego samego. Dopiero Billy okazał się inny. Zrobił z niej
swoją dziewczynę i od samego początku traktował z szacunkiem. Teraz mieli mieć
dziecko i obiecał, że kiedy tylko deal zostanie zamknięty, wezmą ślub.
Bez względu na to, co będzie musiała dziś wieczór zrobić, by pomóc Billy'emu,
zrobi to. Gdyby tylko ból zelżał... choć odrobinę.
Było tak źle, że omal wybuchła łzami. Sięgnęła do sufitu i zapaliła światło w
kabinie.
— Hej, co robisz? — krzyknął Billy.
— Chcę... chcę poszukać jakiejś kasety.
Popatrzyła na swoje dłonie, po czym szybko zgasiła światło i schowała ręce tak,
by nie mógł ich zobaczyć. Wszystkie palce — od pierwszych kostek po czubki —
były niemal czarne. Środki dłoni nabrały matowoszarej barwy.
— No i?
— Co no i?
— Jaką taśmę wzięłaś?
— O... myślę, że lepiej sobie trochę odpocznę.
Proszę Cię, Boże, myślała, pozwól mi wytrzymać jeszcze godzinę. Jeszcze tylko
jedną godzinę.
Północ minęła, gdy byli na Harlem River Drive. Skręcili w Stoszesnastą Ulicę.
Connie martwiły nie tyle gwałtowne skurcze w brzuchu, ile fakt, że kiedy dotrą
na miejsce, nie utrzyma kierownicy, nie wspominając o prowadzeniu samochodu.
Lewa dłoń — unieruchomiona w szponiastej pozycji — była praktycznie
bezużyteczna. Choć mogła poruszać palcami prawej, już najlżejszy ruch powodował,
że całe ramię przeszywał silny ból.
Boże, proszę...
— No, to jesteśmy, mała — stwierdził Billy i zatrzymał się obok latarni
stojącej przy bramie rozpadającej się kamienicy. — Ci goście srają w gacie na
myśl o Dominicu, nie spodziewam się więc kłopotów. Nigdy jednak nie zaszkodzi
dmuchać na zimne, zwłaszcza przy tak dużym interesie. Czekaj więc i miej
zamknięte drzwi i zapalony silnik. Wejdę na górę i .sprawdzę towar. Jeżeli
wszystko będzie dobrze, zrobimy wymianę tu, na ulicy. Okej? Connie, spytałem,
czy wszystko okej.
Connie Hidalgo, której dłonie i stopy drżały jak w febrze, zagryzła wewnętrzną
stronę wargi i czekała, aż minie boleśnie przeszywający, szczególnie silny
skurcz. Kiedy napięcie osłabło, poczuła zbierającą się między udami wilgoć.
Odchodziły wody.
— Pppośpiesz się — wyjąkała. — Dziecko zaraz zacznie wychodzić. Chyba... musimy
jejechać do szpitala.
Billy chwycił zestaw do badania jakości towaru i poprawił kaburę pod lewą pachą.
— Trzymaj się w jednym kawałku, aż skończymy — warknął. — Jasne? — Zauważył
malujący się na jej twarzy ból i mina mu zrzedła. — Connie, skarbie, wszystko
będzie dobrze. Obiecuję. Załatwię interes z Diazem, najszybciej jak się da. A
potem, jak zechcesz, dostaniesz najlepszego lekarza w Nowym Jorku.
— Ale...
— Teraz skup się: miej drzwi zamknięte i trzymaj się z dala od kłopotów. Kocham
cię.
— Ja też cię kocham — powiedziała Connie, lecz Billy'ego już nie było.
Z wielkim trudem wślizgnęła się za kierownicę i zamknęła drzwi od strony
kierowcy. Przekonywała się rozpaczliwie, że odejście wód to nie powód do
niepokoju. Pielęgniarka ze szkoły rodzenia stale to powtarzała. Minęło pięć
minut. Potem następne pięć. Skurcze stały się bolesne jak cholera.
Chcąc odwrócić uwagę i ponownie sprawdzić palce, Connie zapaliła światło w
kabinie. Szare, zimne dłonie z poczerniałymi czubkami palców wyglądały jak
element stroju na Halloween. Spojrzała na siebie we wstecznym lusterku. Coś było
nie tak z twarzą. Umysł potrzebował kilku sekund, aby zarejestrować ciemne
strużki krwi, które zaczęły wyciekać z nosa i wijąc się, spływały w dół i wzdłuż
górnego brzegu warg ściekały ku kącikom ust.
— Proszę, Billy... pośpiesz się...
Nieporadnie przeszukiwała torebkę, by znaleźć chustkę do nosa, gdy zauważyła
ciemnoczerwoną plamę rozlewającą się w kroku i po nogawkach jasnobeżowych
ciążowych spodni. Nie był to przezroczysty ani lekko zabarwiony płyn, o którym
mówiła pielęgniarka. To była krew! Connie kręciło się w głowie, była
zdezorientowana. Spróbowała zetrzeć to, co wyciekało z nosa, wpływało do ust i
rozpryskiwało się na bluzce. Lewe ramię było jak z ołowiu.
— Proszę... niech ktoś mi pomoże... — Po chwili dotarło do niej, że słowa
kołaczą się jedynie we wnętrzu jej głowy i nie jest w stanie ich wyartykułować.
Obraz przed oczami zamazywał się, lewa część ciała odrętwiała. Ogarnęło ją
przerażenie, jakiego do tej pory nie znała.
Nagle przednia szyba forda eksplodowała do środka i obsypał ją deszcz okruchów
szkła. W ułamku sekundy z jej czoła trysnęła krew, zalewając oczy. Zaczęła je
trzeć grzbietem prawej dłoni i na chwilę odzyskała widzenie. Ciało Billy'ego
było rozciągnięte na masce, roztrzaskana głowa i jedno nieruchome ramię dyndało
martwo nad fotelem pasażera. Connie zaczęła bezgłośnie wyć.
Przez strzaskaną przednią szybę dostrzegła kilku mężczyzn zbliżających się do
samochodu. Odruchowo położyła dłoń na
dźwigni zmiany biegów i pchnęła ją, przerzucając z pozycji „parkowanie" na
„jazda". Ford skoczył do przodu, potrącił jednego z mężczyzn, odbił się od
parkujących samochodów i pomknął przed siebie. Kiedy wjechał na Trzecią Aleję,
ciało Billy'ego spadło z maski. Connie, bardziej martwa niż żywa, spojrzała
odruchowo w lewo i ujrzała na wysokości oczu światła reflektorów i maskę
autobusu.
Przez krótką chwilę słyszała straszliwy zgrzyt, któremu towarzyszył ból, jakiego
jeszcze w życiu nie czuła. Potem, tak samo nagle, nastąpiła ciemność i...
ogarnął ją spokój.
Rozdział 1
1 lipca, Dzień Przemiany
Z mieszkania Sarah Baldwin w North End do Bostońskiego Centrum Medycznego było
niemal jedenaście kilometrów. Ulice były suche, wilgotność powietrza niska, a o
szóstej rano ruch na ulicach praktycznie jeszcze się nie rozpoczął.
Sarah zmrużyła oczy i popatrzyła w poranną jaskrawość, by wyczuć „ducha" dnia.
— Dziewiętnaście minut czterdzieści pięć sekund — przewidziała.
Usiadła na siodełku dwunastobiegowego roweru, poprawiła kask i wyzerowała
stoper. Dopuszczała margines jedynie piętnastu sekund, a jednak częściej
„wygrywała", niż „przegrywała". Przez dwa lata, od kiedy jeździła do pracy na
rowerze, znacznie poprawiła dokładność, wkałkulowując w czas jazdy wszystkie
najdziwniejsze zmienne, jakie była w stanie skojarzyć z konkretnym dniem.
Wtorek czy czwartek? Dodaj trzydzieści sekund. Zwykła kawa na śniadanie czy
bezkofeinowa? Odejmij czterdzieści pięć. Dwie noce pod rząd bez dyżuru przy
telefonie? Odejmij minutę albo i więcej. Dziś tak skalkulowała czas, że będzie
musiała pedałować na tyle mocno, że poczuje, iż uczciwie ćwiczyła, ale nie na
tyle, żeby się mocno spocić.
Popatrzyła na szereg ciekawych architektonicznie domów, ciągnących się wzdłuż
wąskiej uliczki, przy której mieszkała, wcisnęła guziczek stopera i odepchnęła
się od krawężnika. Kiedyś niemal fanatycznie ćwiczyła różne metody fitness, w
którymś jednak momencie zrezygnowała z chodzenia na salę. Wolała zmuszać się do
maksymalnego wysiłku na rowerze, potem brała w szpitalu prysznic, przebierała
się w kitel i szła na obchód. Dziś nie był
jednak zwykły dzień. W Bostońskim Centrum Medycznym —jak w większości
kształcących lekarzy szpitali w kraju — 1 lipca był Dniem Przemiany.
Dla każdego lekarza — niezależnie od specjalności — to, co się dzieje się
podczas Dnia Przemiany, stanowi jeden z najważniejszych rytuałów zawodowych.
Tego dnia świeżo upieczeni absolwenci uczelni wkraczają w mury szpitali jako
pierwszoroczni rezydenci, a dotychczasowi pierwszoroczni stają się w ciągu
minuty rezydentami drugorocznymi. Dla Sarah „przemiana" miała oznaczać
zakończenie drugiego roku rezydentury na oddziale ginekologii i położnictwa i
uzyskanie prawa do określania się rezydentem trzeciorocznym. Wiąże się to z
gwałtownym wzrostem odpowiedzialności. Z dnia na dzień osoba taka zyskuje prawo
do pracy pod znacznie mniejszym nadzorem, traci jednak sporo okazji do
zasięgania fachowych porad u kierownika szkolenia — zwłaszcza na sali
operacyjnej. Świadomość tego pozwalała Sarah z nieco innej perspektywy traktować
odczuwane napięcie i inaczej radzić sobie z lękiem, z którym musiała się uporać
w Dniu Przemiany rok czy dwa lata temu, a który był jeszcze gorszy.
Jeżeli wszystko przebiegnie właściwie, za rok, po następnym Dniu Przemiany,
Sarah zostanie naczelnym lekarzem rezydentem swojego oddziału. Od tego dnia w
większości wypadków podstawowe znaczenie będą miały jej decyzje, jej ocena
kliniczna. Myśl ta była krzepiąca. Choć stanowisko naczelnego rezydenta w tak
skromnym ośrodku jak BCM nie dało się porównać do pracy w White Memoriał czy
innym olbrzymim ośrodku uniwersyteckim, to jednak robiło wrażenie — zwłaszcza że
niecałe siedem lat wcześniej nawet przez myśl jej nie przeszło, że zostanie
lekarzem.
Wrzuciła trzeci bieg, by wspiąć się na Beacon Hill, po chwili wjechała w Back
Bay. Kilka przecznic dalej, na samym rogu, stał olbrzymi budynek z czerwonawego
piaskowca; mieścił się w nim kiedyś Instytut Leczenia Holistycznego Ettingera.
Jak zwykle, kiedy przejeżdżała niedaleko, myślała o Peterze Ettingerze i o tym,
dlaczego nigdy nie oddzwonił ani nie odpisał na żaden z jej listów. Ożenił się?
Był szczęśliwy? Co się działo z Annalee, dziewczynką z Afryki Zachodniej, którą
adoptował, kiedy była dzieckiem? Gdy Sarah odeszła, Annalee miała piętnaście lat
i były ze sobą bardzo blisko. Jeszcze ciągle napawało ją smutkiem, że ich
związek nie przetrwał.
Przed trzema laty, kiedy wróciła z Włoch z dyplomem lekarskim, zatrzymała się
przy instytucie. Miejsce, które kiedyś było dla niej domem i punktem, wokół
którego skupiało się jej życie, zostało
podzielone na sześć luksusowych apartamentów. Wśród mieszkańców nie znalazła
nazwiska Petera. Kilka miesięcy później dowiedziała się o Xanadu, holistycznej
komunie Petera, mieszczącej się na wzgórzach na zachód od miasta. Postanowiła,
że kiedyś tam pojedzie. Uznała, że jeśli spotkają się twarzą w twarz, może uda
im się wyprostować kilka spraw.
Nigdy do niego nie pojechała.
Zdekoncentrowana, przejechała przecznicę na żółtym świetle, prowokując wulgarny
gest ze strony taksówkarza, który zamierzał wykorzystać ostatnią sekundę
zielonego światła.
Uważaj! — skarciła się w myśli. Bądź ostrożna! Ostatnim miejscem, w którym
lekarz mógłby się znaleźć w Dniu Przemiany, była izba przyjęć na chirurgii
urazowej.
Kiedy skręciła z Veteran's Highway w drogę dojazdową do BCM, .spojrzała na
zegarek. Od wyjazdu z domu minęło ponad dwadzieścia minut. Zsiadła z roweru, by
przejść ostatnie kilkaset metrów na piechotę. Nigdy nie stwierdziła, że wynik
prowadzonych ze sobą wyścigów rowerowych ma wartość przepowiadającą, mimo to
zanotowała w myśli, że Dzień Przemiany rozpoczęła od przegranej.
Tuż przed budynkiem szpitala drogę dojazdową pikietowali demonstranci, gwiżdżąc
na przychodzący do pracy personel i od czasu do czasu wybuchając chaotycznie
skandowanymi okrzykami. DCM przeżyło ostatni tydzień bez demonstracji — był to
najdłuższy spokojny okres, jaki Sarah sobie przypominała — teraz jednak kolejna
grupa weszła na ścieżkę wojenną. Sarah próbowała się domyślić, kto protestuje
tym razem. Pielęgniarki (ze związków RN i LPN), dział techniczny, transport,
ochrona, żywienie, administracja, fizykoterapia, sanitariusze, nawet lekarze —
każda grupa prowadziła w którymś momencie swoją akcję płacową, oblegając
szpital. Dziś przyszła kolej na dział techniczny.
PRECZ Z GLENNEM PARISEM! BCM = BARDZO CIĘŻKIE
MIEJSCE. LEPIEJ KIEROWAĆ, NIŻ WIĘCEJ OBIECYWAĆ!
BCM — NIE! UBEZPIECZENIA ZDROWOTNE — TAK!
Plakaty były w większości zrobione profesjonalnie. Hasła na nich sięgały od
ironicznych po jednoznacznie agresywne.
CZY PARIS PŁONIE? CZEMU NIE? PŁAĆCIE ALBO RÓBCIE
WSZYSTKO SAMI! UFASZ TEMU MIEJSCU NA TYLE,
BY ODDAĆ TU POD OPIEKĘ SWOJE ŻYCIE?!!!
Sarah przeszło przez myśl, że niezależnie od natury sporu działu technicznego z
dyrekcją za akcją muszą stać spore pieniądze.
— Ładny dzień na demonstrację, prawda?
Tuż obok niej pojawił się Andrew Truscott, naczelny rezydent z oddziału
chirurgii naczyniowej. Pochodził z Australii i byl zgryźliwym dowcipasem. Jego
dowcip stawał się dosłownie morderczy wskutek specyficznego akcentu, który
potrafił dozować słuchaczom od niemal niezauważalnego po dominujący. Liczył
sobie trzydzieści sześć lat i był jedynym rezydentem w wieku Sarah. Trudno się
było z nim zaprzyjaźnić — miał sztywne, tradycyjne poglądy, był zadufany w sobie
i zbyt często frywołny, ale był także znakomitym chirurgiem. Poznali się w dniu,
w którym Sarah przybyła do BCM, i szybko się porozumieli. Z początku Sarah miała
nadzieję, że to, co ich łączy, a co określała mianem „braterstwa broni", sprawi,
iż ich kontakt przemieni się w rzeczywistą przyjaźń, okazało się jednak, że
„braterstwo broni" to najbliższy stopień kontaktu, jaki Andrew dopuszcza w
stosunku do osób z BCM.
Sarah mimo to lubiła z nim rozmawiać i nieraz korzystała z jego wiedzy fachowej.
Po jakimś czasie przyznała się też wobec samej siebie, że gdyby Andrew Truscott
nie byl żonaty, z przyjemnością odkurzyłaby swój zbiór kobiecych sztuczek i
spróbowała przełamać jego rezerwę. Na razie nie znalazła rozwiązania palącego
problemu, jak stać się kompetentnym chirurgiem bez całkowitego zduszenia w sobie
potrzeby miłości, towarzystwa, seksu i innych spraw wiążących się z życiem poza
murami szpitala.
— Czym byłby Dzień Przemiany w BCM bez kilku pikiet? — spytała swego
towarzysza.
— No tak... Dzień przemiany w Bostońskim Centrum Medycznym... W skrzydle
wschodnim mamy szereg profesjonalnych pigularzy, ogłupiających nowych rezydentów
książkowymi opowiastkami o przesuwaniu się kamienia nerkowego albo wypadaniu
dysku, a w zachodnim rozczarowanych pracowników działu technicznego, chcących
wydusić z tego szpitala kilka kolejnych dolców. Czyż medycyna nie jest
wspaniała?
— BCM nie, ubezpieczenia zdrowotne tak... — powiedziała Sarah. — Od kiedy
służby techniczne zajmują się polityką szpitalną?
— Prawdopodobnie od czasu, kiedy ktoś im powiedział, że może wyduszą trochę
dolców, jeżeli Evenvell przejmie to miejsce.
— To nigdy nie nastąpi.
Truscott uśmiechnął się.
— Powiedz to im.
Przez kilka lat ambitny (niektórzy powiedzieliby skąpy) Zakład Prywatnej Opieki
Zdrowotnej Everwell czekał przyczajony niczym polujący kot i obserwował, jak BCM
drży pod ciężarem problemów podatkowych, niepokojów pracowniczych oraz
kontrowersji wynikających z oficjalnego podkreślania chęci łączenia
niekonwencjonalnych metod leczenia z medycyną i chirurgią akademicką. Statut
zakładał, że w wypadku odpowiedniego głosowania członków zarządu szpitala
(jeżeli wyrazi na to zgodę stanowa Komisja Zdrowia Publicznego) można
przetworzyć tę jednostkę w instytucję komercyjną, więc każda akcja strajkowa i
każde wydarzenie, które stawiało BCM w negatywnym świetle, zbliżało ten
wyjątkowy ośrodek do upadku.
— Nic takiego się nie stanie, Andrew — stwierdziła Sarah. — Odkąd Paris przejął
stanowisko, z roku na rok sytuacja się poprawia. Wiesz o tym tak samo dobrze jak
i ja. Dzięki naszym metodom przyjeżdżają do nas ludzie z całego świata. Nie
możemy pozwolić, by Everwell czy ktokolwiek inny to zrujnował.
— Posłuchaj, koleżanko — powiedział Truscott, a jego akcent stał się
wyraźniejszy. — Jeżeli chcesz się czymkolwiek pasjonować, powinnaś oddać swoją
odznakę chirurga. Takie są zasady.
— Też pasjonujesz się różnymi rzeczami — odparła Sarah. — Jesteś tylko za
bardzo macho, aby to okazywać. — Popatrzyła na stojący za szeregiem
demonstrantów stojak na rowery. Stały w nim jedynie dwa zardzewiałe
trzybiegowce, którym chyba pocięto opony. — Wydaje mi się, że sanitariusze byli
w trakcie swojego strajku nieco mniej bezpośredni. Wygląda na to, że będę
musiała przypiąć rower łańcuchem do łóżka w centrali przyjmowania zgłoszeń
telefonicznych. Andrew, nie masz wrażenia, że tę rozróbę pomógł zorganizować
ktoś spoza obsługi technicznej?
— Masz na myśli Everwell? Sarah wzruszyła ramionami.
— Możliwe, ale to nie jedyny kandydat. Dzięki Axelowi Devlinowi jest więcej
ludzi, którzy mają błędny pogląd na temat tego, co robimy,
Devlin, felietonista z „Heralda" o bezlitośnie konseirwatywnym skrzywieniu,
ochrzcił BCM mianem „Szpitala Chrupiącego Batona". Uczynił go częstym celem
ataku „Topora Axela" w popularnej kolumnie, zatytułowanej Hity i kity. Sarah,
która przeszła wyższego stopnia szkolenie w zakresie akupunktury i
ziołolecznictwa, została
tam dwa razy wymieniona z nazwiska — raczej niepochlebnie. Nigdy nie odkryła,
skąd Devlin się o niej dowiedział.
— Kto wie? — odparł Andrew bez większego zainteresowania. Kiwnął głową w
kierunku pikietujących. — Trzeba przyznać, że to dość sękata grupka. Nie ma
wśród nich nikogo bez tatuażu na mięśniu naramiennym. — Zatrzymał się przy
drzwiach z napisem TYLKO DLA PERSONELU. — No cóż, doktor Baldwin... jest pani
gotowa do skoku na wyższy poziom?
Sarah z namysłem pogładziła się po brodzie, po czym ujęła Truscotta pod ramię.
— Inne wybory, jakie mi pozostają, są albo nie do przyjęcia, albo nielegalne,
doktorze Truscott. Do roboty.
Piętnaście metrów nad nieskażonym działałnością człowieka górskim jeziorem Lisa
Summer stała na shraju pionowej skałnej ściany. Poza girlandami białych lilii,
owiniętymi wokół .szyi i głowy, była naga. Słońce odbijało się od jej smukłego,
doskonałego ciała i migotało w złotoblond włosach. Wszędzie wokół kłębiły się
dzikie kwiaty, pokrywające gęstą kołdrą skały i spływające z klifu obok
skrzącego się wodospadu. Wysoko w górze samotny jastrząb płynął bez wysiłku po
bezchmurnym, lazurowym niebie.
Lisa pochyliła głowę na bok i pozwoliła słońcu grzać twarz. Zamknęła oczy i
zaczęła się wsłuchiwać w odgłosy kipiącej w dole wody. Potem rozpostarła
ramiona, napięła wystające za krawędź skały palce stóp, wzięła ostatni głęboki
wdech i odbiła się. Kiedy leciała w dół, ściany, wiatr i wodna mgiełka pieściły
jej twarz. Ciało skręcało się i powoli koziołkowało w kryształowym powietrzu i
spadała... spadała... spadała...
— Trzymaj się. Lisa. Doskonale. Przyj! Skurcz prawie się skończył. Minuta
dziesięć... minuta dwadzieścia. Tak jest... bardzo dobrze. Świetnie sobie
radzisz. Doskonale to zrobiłaś.
Lisa powoli otworzyła oczy. Leżała na futonie, znajdującym się w jej zagraconym
pokoju, oświetlona promieniami wczesnoporannego słońca. Obok niej siedziała
Heidi Glassman, współmieszkanka, przyjaciółka i pomocnik porodowy, i głaskała ją
po dłoni. Obok stały dziecięce łóżeczko i stół do przewijania, rzeczy, które
znalazła w magazynie instytucji dobroczynnej i starannie odrestaurowała.
Tygodnie treningu na kursie i w domu przynosiły owoce. Lisa
była w trzeciej godzinie porodu, ale dzięki wywoływanym obrazom bez trudu
udawało jej się uciekać świadomością od bólu wywołanego każdym następnym
skurczem.
Doktor Baldwin nazywała ten proces wizualizacją wewnętrzną i zewnętrzną.
Powiedziała Lisie, że to najłagodniejsza forma autohipnozy — technika, która,
gdy się pilnie ćwiczyło, pozwala przejść nawet najtrudniejszy poród bez
jakichkolwiek środków znieczulających i innych leków. Przy niektórych skurczach
Lisa używała wizualizacji zewnętrznej — „skakała" z klifu albo „podróżowała" w
morskich głębinach na grzbiecie delfina. Przy innych stosowała wizualizację
wewnętrzną — „oglądała" mięśnie we wnętrzu własnego brzucha i tkwiącego w nim
chłopca, by mentalnie okryć siebie i jego grubą warstwą miękkiej, bawełnianej
maty.
— Jak się czujesz? — spytała Heidi.
— Dobrze. Po prostu dobrze... — sennie odparła Lisa.
— Wyglądasz bardzo spokojnie.
— Czuję się wspaniale.
Nie zdając sobie z tego sprawy. Lisa powoli prostowała palce dłoni, po czym
zaciskała je w pięść.
— Co pięć minut przez blisko godzinę. Chyba czas zawołać lekarza.
— Jeszcze się nie śpieszy — odparła Lisa. Zamknęła na chwilę oczy. — Chyba
jeszcze nawet nie zaczęło się rozwarcie.
Okiem wyobraźni widziała szyjkę macicy. Dopiero zaczynała się rozszerzać.
— Chcesz, żebym sprawdziła? — spytała Heidi.
Heidi była pielęgniarką, która pracowała kilka lat na oddziale położniczym, a
teraz asystowała doktor Baldwin przy porodach w domu.
— Nie sądzę, by to było konieczne — uznała Lisa, masując palce dłoni.
— Coś się dzieje?
— Nic. Mam tylko trochę sztywne dłonie, to wszystko.
— Może to na skutek zatrzymania wody. Sprawdzę ci ciśnienie. Heidi owinęła
mankiet ciśnieniomierza wokół ramienia Lisy
i przyłożyła stetoskop do skóry nad jej tętnicą ramienną. Ciśnienie — 90/65 —
było nieco niższe, niż powinno, ale w granicach normy dla pierwszej fazy porodu.
Heidi zastanowiła się chwilę, po czym uznała, że nie ma się czym denerwować.
Zapisała ciśnienie w notesie i zapamiętała, żeby ponownie je skontrolować za
dziesięć albo piętnaście minut.
— Kto wygra pulę? — spytała Lisa.
— Chodzi o zakład, że dziś urodzisz?
— Urodzę dzisiaj. Możesz na to liczyć.
Kevin Dow, malarz, był kolejnym mieszkańcem Knowlton Street 313. W sumie w domu
mieszkało dziesięć osób. Większość z nich była artystami albo pisarzami i nikt
nie zarabiał dużo pieniędzy. Swój sposób życia w tym domu określali jako komunę,
co oznaczało, że dzielili się niemal wszystkim. Lisa, która sprzedawała ceramikę
własnego wyrobu i czasami odnawiała meble, mieszkała w potężnym budynku z
dwuspadowym dachem od prawie trzech lat. Choć dwa razy spała z jednym z mężczyzn
z komuny, była pewna, że dziecko nie jest jego, i dała mu to do zrozumienia już
na samym początku ciąży — ku jego wielkiej uldze.
Tak naprawdę, wcale się dla niej nie liczyło, kto był ojcem. Dziecko wychowa
sama. Jej syn będzie rósł w atmosferze prostoty, miłości, cierpliwości i
wyrozumiałości oraz bez nacisku stawianych z góry oczekiwań.
Wstała z pomocą Heidi i podeszła do okna. Jej prawe ramię było ciężkie i
zmęczone.
— Chcesz czegoś? — spytała Heidi.
Patrząc przez okno na wiewiórkę, skaczącą z gałęzi na gałąź, z których wszystkie
wyglądały na zbyt cienkie, by utrzymać jej ciężar. Lisa zaczęła odruchowo
pocierać bark.
— Może trochę kakao?
— Już się robi... Liso, dobrze się czujesz?
— Tak... oczywiście. Chyba zaraz zacznie się następny skurcz. Ile trwał tamten?
— Pięć minut i trzy sekundy.
— Przy tym chyba postoję.
Lisa pochyliła tułów do przodu i oparła się o parapet. Zaczęła głęboko oddychać,
zamknęła oczy i spróbowała posłać strumień uwagi do swego wnętrza. Nic się
jednak nie wydarzyło — nie pojawiły się żadne obrazy, nie nadszedł spokój. Ból
trwał. Chyba za bardzo się starała. Powinna być skoncentrowana — tego uczyła
doktor Baldwin — .skoncentrowana i przygotowana na każdy skurcz. Po raz pierwszy
poczuła ziarno strachu. Może dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, jak źle
może być? Może nie była odpowiednio przygotowana.
Zazgrzytała zębami i wyprostowała nogi oraz ramiona.
— Jak długo? — spytała.
— Czterdzieści sekund... pięćdziesiąt... minuta... minuta dziesięć...
Skurcz zaczął słabnąć.
— Minuta dwadzieścia. Wszystko w porządku?
— Teraz tak. — Lisa odsunęła się od okna i usiadła na futonie. Czoło pokrywały
jej kropelki potu. — Ten był mocny. Nie byłam przygotowana.
Przełknęła i poczuła w ustach smak krwi. Poruszyła językiem i znalazła rankę,
którą przypadkowo sobie zrobiła, zagryzając skórę wewnątrz policzka. Ból
wywołany skurczem całkiem zniknął, ale dziwaczny dyskomfort w ramieniu i barku
trwał.
Heidi wyszła z pokoju; wróciła w chwili, gdy rozpoczynał się kolejny skurcz.
Lisa stwierdziła, że dzięki pomocy Heidi i własnemu lepszemu przygotowaniu
duchowemu udało jej się znacznie lepiej go znieść. Heidi znów nałożyła jej
mankiet i sprawdziła ciśnienie. 88/50, tętno było słabiej słyszalne.
— Uważam, że powimnyśmy zadzwonić — powiedziała.
— Coś nie tak?
— Wszystko w porządku, ciśnienie masz dobre, myślę tylko, że już czas.
— Chcę, aby odbyło się to idealnie.
— Tak będzie, Liso. Tak będzie.
Heidi pogładziła Lisę po czole i poszła do telefonu w korytarzu. Spadek
ciśnienia był minimalny, jeśli jednak oznaczał początek porodu, chciała mieć u
boku doktor Baldwin.
Po drugiej stronie ulicy, przed domem na Knowlton 316, Richard Pulasky kucał za
samochodem i odkręcał z aparatu potężny teleobiektyw. Był pewien, że ma
przynajmniej dwa dobre ujęcia dziewczyny en face. Może więcej. Wyjął z kieszeni
postrzępione zdjęcie Lisy Grayson. Postać na zdjęciu nie do końca wyglądała jak
kobieta w oknie, ale podobieństwo było wystarczające. To na pewno była ona i
jedynie to się liczyło. Pół roku pracy właśnie zwróciło się z nawiązką. Połowa
prywatnych węszycieli w mieście starała się odszukać dziewczynę, ale sukces
odniósł Rickie Pulasky.
Uśmiechając się pod nosem, wślizgnął się do samochodu przez drzwi pasażera. Przy
odrobinie szczęścia w ciągu tygodnia będzie miał w kieszeni honorarium —
piętnaście kawałków.
Rozdział 2
Sarah przypięła rower do ramy metalowego łóżka, stojącego pod ścianą w pokoju, w
którym na oddziale położniczym przyjmowano zgłoszenia telefoniczne. Przez
pierwsze dwa lata rezydentury spędziła w ciasnym sześcianie mniej więcej tyle
samo nocy, co we własnym mieszkaniu — i w ciągu ani jednej nie spała.
Po przebraniu się z kolarskich spodenek w obowiązujący na oddziale bordowy kitel
zatrzymała się przed stojącym na komodzie poszczerbionym lustrem. Rzadko
nakładała makijaż, ale na cześć Dnia Przemiany pomalowała usta jasnoróżową
szminką. Potem — jak często przed rozpoczęciem dnia pracy — przez kilka chwil
obserwowała się w milczeniu. Regularne stosowanie podczas dziesięciu lat pobytu
w Tajlandii kremu przeciwsłonecznego było naprawdę warte zachodu. Skóra twarzy
ciągle miała dobry tonus, widać było jedynie kilka piegów — na szczytach
policzków. W kącikach oczu potworzyły się drobne zmarszczki, ale nie stanowiły
powodu do zmartwienia. Ciemne włosy — przez większość życia sięgające do polowy
pleców — miała teraz krótko przycięte i jakby przyprószone drobnymi śladami
siwizny. Stwierdziła, że w sumie — biorąc pod uwagę dwa lata źle płatnej pracy,
harówy po sto godzin w tygodniu, bez wsparcia finansowego z zewnątrz — kobieta w
lustrze trzymała się znakomicie.
Jak w poprzednich latach. Dzień przemiany w BCM zaczynał się od kontynentalnego
śniadania, po czym następowały prezentacje dla personelu i rezydentów w
wykonaniu prezesa zarządu Glenna Parisa, kilku ordynatorów i jednego lub dwóch
przedstawicieli rady nadzorczej. Obecny początek różnił się od poprzednich tym,
że przy każdym wejściu do auli ochroniarze sprawdzali identyfikatory. Sarah
dogoniła Andrew Truscotta, gdy go kontrolowano.
-— Zamierzasz obserwować przedstawienie z ostatniego rzędu?
Truscott od lat zajmował tam miejsce podczas większości konferencji.
— Od czterech lat pod rząd oglądam slajdy starego z tej perspektywy i
pomyślałem, że mógłbym spróbować siąść bliżej.
— Zgoda — powiedziała i ruszyli stromymi schodami w dół amfiteatralnie
ustawionych krzeseł, w kierunku drugiego rzędu. — W naszym wieku powinniśmy
zacząć się uczyć, jak radzić sobie ze starczowzrocznością i otosklerozą. Wiesz
może przypadkiem, dlaczego są tu ochroniarze i sprawdzają identyfikatory.
Truscott chwilę się zastanawiał.
— Założę się, że szukają wariatów — odparł.
— Wariatów?
— Ludzi, którzy zechcieliby przyjść z nieprzymuszonej woli.
— Bardzo śmieszne.
— Dziękuję. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że nasz nieustraszony przywódca
wyjaśni powód nasilonych działań zapewniających bezpieczeństwo... albo przed,
albo tuż po dorocznej rekapitulacji historii naszej dostojnej instytucji. —
Wysunął dolną szczękę w karykaturze Glenna Parisa. — W tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym pierwszym roku, w pięćdziesiątym roku istnienia, Bostońskie
Centrum Medyczne przeniosło się z centrum miasta na obrzeża w celu zajęcia
dziewięciu budynków, które kiedyś mieściły Szpital Stanowy Suffolk, znany lepiej
pod nazwą Domu dla Świrów. Choć przeprowadzka ta odbyła się przed wieloma
dziesięcioleciami, w dalszym ciągu krążą plotki, że późną nocą duch Freddy'ego
Kruegera myje ręce, nakłada rękawice chirurgiczne i krąży po naszych salach
operacyjnych...
— Andrew, co się z tobą dzieje? Chodzi o stanowisko naczelnego rezydenta?
Obawiasz się, że go nie dostaniesz?
— Nie sądzę. — Sardoniczny śmiech Truscotta był niezbyt przekonujący. — Jestem
jedynie zły, że moje zbyt skromne czeki wypłat podpisuje gość, który losuje
możliwość poddania się zabiegowi chirurgii plastycznej, każe rezydentom chodzić
na roztrąbiane wizyty domowe i zamontował na porodówkach telewizję przemysłową.
— Dzięki losowaniu i wprowadzeniu rywalizacji zebrał tysiące dolarów dotacji...
prawdopodobnie setki tysięcy, a większość rodzin
jestzachwycona możliwością uczestniczenia w porodzie. Staliśmy się drugim co do
popularności oddziałem położniczym w mieście.
Zanim Truscott odpowiedział, Glenn Paris wystąpił i postukał w mikrofon. Stu
dwudziestu etatowych lekarzy, rezydentów, pielęgniarek i członków zarządu
zamilkło.
Doktor medycyny Glenn Paris, prezes zarządu Bostońskiego Centrum Medycznego,
tryskał pewnością siebie i emanował tym czymś, czym emanują ludzie sukcesu. Miał
tylko metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, ale wielu ludzi uznawało go za
wysokiego. Szczękę miał tak kanciastą, jak należało się spodziewać u członka
wyższych sfer, a siłę spojrzenia uderzającą. Pewien jego zwolennik oświadczył,
że jest mieszanką — w równych częściach — Vince'a Lombardiego, Alberta
Schweitzera i I. T. Barnuma, z dorzuconą do tego odrobiną Donalda Trumpa. Axel
Devlin stwierdził kiedyś, że jest najbardziej przykrą i niebezpieczną
przypadłością, która trafiła się Bostonowi od czasu panoszenia się Brytyjczyków.
Przed sześcioma laty zdesperowana rada nadzorcza ściągnęła Parisa z wielkiego
szpitala w San Diego, szpitala, który udało mu się postawić na nogi w
zadziwiająco krótkim czasie. W zawartej umowie zastrzegł sobie pozostawienie mu
wolnej ręki przy zbieraniu funduszy i we wszystkich sprawach dotyczących
szpitala. Zagwarantowano mu hojne wynagrodzenie oraz premie związane z zyskami
szpitala i możliwość darmowego korzystania z luksusowego penthouse'u w Back Bay,
darowanego kilka lat wcześniej szpitalowi przez wdzięcznego pacjenta. Paris od
początku rozpoczął żwawą kampanię, mającą zapewnić szpitalowi pozytywny, łatwy
do określenia wizerunek oraz doprowadzić do zamiany za wszelką cenę deficytu na
zysk.
W pewien sposób odniósł sukces. Zawrotne długi szpitala przestały rosnąć, a
nawet zaczęły spadać. W tym samym czasie coraz silniejsze podkreślanie
stosowania medycyny holistycznej i leczenia spersonifikowanego doprowadziło do
poprawy reputacji ośrodka; szpital zyskiwał opinię miejsca, w którym dba się o
każdego pacjenta.
w wielu zakresach nie udało się jednak zmienić wątpliwej reputacji BCM — zarówno
w kręgach akademickich, jak i w obiegowej opinii — a niektórzy członkowie
zarządu uważali, że niedługo w szpitalu muszą zostać wprowadzone nowe kierunki
działania.
— Witam, żołnierze — zaczął Paris. — Chciałbym powitać wszystkich na oficjalnym
rozpoczęciu dziewięćdziesiątego roku istnienia szpitala. Celem naszego
corocznego spotkania jest przedstawienie nowego personelu i udzielenie pomocy
młodym kolegom i koleżankom, aby poczuli się u nas jak w domu. — Dał znak, by
nowi rezydenci wstali, i zaczął klaskać. — Powinniście wiedzieć — powiedział do
nich — że wasza grupa jest najbardziej dopasowaną ze wszystkich grup rezydentów,
którzy trafili do BCM od czasu wprowadzenia ogólnokrajowego programu
dostosowawczego.
Rozległ się kolejny aplauz. Kilku rezydentów niespokojnie przestępowało z nogi
na nogę, najwyraźniej czekając, kiedy pozwoli im się usiąść. Paris,
rozpromieniony tak, jakby prezentował własne dzieci, nie pozwalał jednak na to.
Informacja o dużej zgodności zainteresowań szpitala i młodego narybku — polega
to na tym, że każdy szpital robi listę oczekiwań, listy oczekiwań robią
kandydaci na rezydentów, po czym komputer je porównuje — została dobrze
rozpowszechniona, ale Paris nie należał do tych, którzy pozwoliliby wyrwać sobie
z rąk okazję wyduszenia maksimum efektu z tak pożądanego faktu.
Truscott pochylił się do Sarah.
— Zauważ, jak starannie nasz nieustraszony przywódca unika przyznania się do
tego, że choć dopasowanie jest najlepsze w historii BCM, jest gorsze od
współczynnika dostosowania każdego z bostońskich szpitali akademickich.
— Naprawdę?
— Blankenship sypnął się w zeszłym tygodniu przy lunchu. Doktor Eli
Blankenship, jeden z dyrektorów, był w BCM szefem
programu szkolenia rezydentów. To jego rozległa wiedza z zakresu leczenia
alternatywnego i przychylny stosunek do pragnienia Sarah, by stosować techniki,
które opanowała, przekonały ją do umieszczenia BCM na pierwszym miejscu
ośrodków, w których chciałaby pracować. W tamtym czasie zainteresowanie jej
osobą wyraziło kilka bardziej prestiżowych szpitali — głównie z powodu
wyjątkowego życiorysu oraz wysokich wyników w testach wiedzy lekarskiej.
— Proszę siadać — rzucił w końcu Paris.
— W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku, w pięćdziesiątym roku
istnienia... — mruknął Truscott.
— Zanim przejdę dalej — ciągnął Paris — chciałbym powiedzieć kilka słów o
wzmocnionej ochronie, z którą dziś rano wszyscy się zetknęli. W zeszłym roku
zbyt wiele informacji o działaniach szpitala trafiło do pewnych dziennikarzy
oraz innych grup, które nie szczędziły wysiłków, by stworzyć niekorzystny i
szkodzący nam obraz Bostońskiego Centrum Medycznego. Niektóre przecieki
dotyczyły drobnych, codziennych pomyłek... nie, większość z nich była zbyt
trywialna, by określać je mianem pomyłek... powinienem był powiedzieć problemów
wyłaniających się w trakcie opieki nad pacjentami; zdarzają się w każdym
szpitalu i nigdy nie mówi się o nich publicznie. Inne dotyczyły wymiany zdań
podczas spotkań personelu i na konferencjach.
Zaczął piszczeć pager Sarah, na ekraniku pojawiła się informacja, że ma telefon
z zewnątrz. Klnąc pod nosem, że nie może się dyskretnie wymknąć i musi wstawać
tuż przed Parisem, ruszyła do najbliższego telefonu.
— Wszystkie szpitale konkurują ze sobą, aby utrzymać liczbę łóżek i zapewnić
rozsądny procent ich obłożenia — mówił dalej Paris. — Jak wiecie, walka o to
jest czasami ostra. Szpitale o wielkości i prestiżu White Memoriał reklamują się
w branżowej książce telefonicznej. Docieranie do opinii publicznej negatywnych
informacji o BCM... zwłaszcza nieuzasadnionych... rani każdego z nas. Od dziś na
spotkania dotyczące spraw fachowych oraz posiedzenia personelu nie mają wstępu
osoby nieupoważnione, a wszyscy ci... poza naszym rzecznikiem prasowym... którzy
będą rozmawiać o sprawach szpitala z prasą, zostaną poproszeni o rozwiązanie
umowy o pracę...
Sarah przez kilkadziesiąt sekund słuchała osoby, która do niej dzwoniła, wydała
kilka poleceń, po czym wróciła na miejsce.
— Jedna z moich domowych pacjentek zaczęła rodzić — szepnęła. — Ma jeszcze
sporo czasu, ale trochę za bardzo spadło jej ciśnienie. Mam nadzieję, że ten
cyrk zbytnio się nie przedłuży.
— Odbierasz samodzielnie porody w domu? — Truscott popatrzył na nią ze
zdziwieniem.
— Nie, Andrew. Tylko wyglądam na idiotkę. Pojedzie ze mną doktor Snyder. To
będzie nasz drugi.
Randall Snyder, ordynator oddziału ginekologii i położnictwa, siedział na
podium, tuż za Glennem Parisem. Kiedy Sarah kiwnęła
w jego kierunku głową, zorientowała się, że Paris przerwał i uważnie się jej
przygląda.
— Przepraszam... — szepnęła i spąsowiała.
— Dziękuję... — odpowiedział Paris, bezgłośnie poruszając ustami.
Odchrząknął i wypił łyk wody. Cisza na sali była dramatyczna.
— Uwierzcie mi... — powiedział w końcu — ta dywersja od wewnątrz to poważna,
bardzo poważna sprawa. Jak wiecie, pewne „czynniki zewnętrzne" i kilka
mocniejszych finansowo instytucji tylko czekają, byśmy poszli na dno. Nasz
ośrodek jest bardzo atrakcyjny i ma cudowną lokalizację. Przyjaciele, ci ludzie
będą się musieli otrząsnąć z marzeń, a ich przebudzenie będzie nieprzyjemne. Od
pewnego czasu negocjuję z bardzo dobrze sytuowaną grupą filantropów, których
głównym celem działania jest poprawa opieki zdrowotnej. Jesteśmy tuż przed
złożeniem podania o dużą dotację. Jeżeli zostanie przyznana... a w obecnej
chwili wszystko zdaje się na najlepszej drodze... BCM uzyska stabilizację
finansową i zdobędzie olbrzymi potencjał. Taki byl cel, jaki wyznaczyłem sobie
razem z wami sześć lat temu, a dziś z przyjemnością stwierdzam, że jego
osiągnięcie jest możliwe.
Buchnął aplauz, który zaczął się rozchodzić po auli, aż ogarnął wszystkich
obecnych — z Andrew włącznie.
— Oto duch walki — szepnęła do niego Sarah.
— Zaczynały mi marznąć ręce — odparł Truscott. Glenn Paris znów się
rozpromienił.
— Nie przestawajcie ze względu na mnie — powiedział, kiedy oklaski umilkły.
— Przebiegły typ — szepnął Truscott tak cicho, by nie przebić się przez śmiech,
który rozległ się po uwadze Parisa. — To trzeba mu przyznać.
— Ale czyni cuda.
— Głównie robi szum wokół siebie.
— Zanim przedstawię siedzące za mną osoby, ze względu na to, że omawiamy
kwestię zewnętrznej ingerencji w sprawy naszego szpitala, chciałbym powiedzieć
kilka słów o grupce demonstrantów, przez którą część z was była zmuszona przebić
się dziś rano. Niektórzy pracownicy działu technicznego prowadzą w tej właśnie
chwili nielegalny strajk. Mamy uzasadnione powody do tego, by przypuszczać, że
został wszczęty i jest wspierany przez którąś z instytucji zainteresowanych
naszym upadkiem. Dobrze mnie zrozumcie... nie powinniśmy pozwolić im na
uczestnictwo w procesie opieki nad pacjentem ani na prowadzenie jakiejkolwiek:
działalności w murach tego szpitala. — Z emfazą walnął pięścią I w mównicę. —
Możecie być pewni, że im na to nie pozwolimy!
Słowo „pozwolimy" jeszcze wibrowało w powietrzu, kiedy w jakimś przewodzie
doszło do przebicia, co spowodowało, że | główny generator stanął. Natychmiast
włączył się system awaryjny, dostarczający prąd do sal operacyjnych, OjOMu i
części izby przyjęć, ale pozbawiony okien amfiteatr natychmiast pogrążył się w
kompletnej ciemności.
Inauguracyjny program Dnia Przemiany został zakończony.
Rozdział 3
Jeżeli Sarah miałaby wymienić kogoś, kto był dla niej wzorem w trakcie
zdobywania specjalizacji ginekologiczno położniczej, bez wahania wymieniłaby
doktora Randalla Snydera. Od łagodnego sposobu mówienia po szare volvo —
wszystko w tym człowieku było ojcowskie i dodawało otuchy. Był gdzieś w połowie
między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, ale prowadził praktykę prywatną z
entuzjazmem i poświęceniem. Kiedy w jego dziedzinie pojawiała się nowa technika
leczenia albo metoda terapii, był jednym z pierwszych, który się z nią
zapoznawał. Jeżeli nieubezpieczona pacjentka miała problemy z ciążą, przyjmował
ją prywatnie, nie wspominając
o płatnościach.
Dziś wyrwał się z oków terminarza zajęć i wiózł Sarah do dzielnicy Jamajka
llains. Miał jej tam asystować przy odbieraniu porodu dwudziesto trzy letniej,
nieubezpieczonej samotnej matki z przesadnym lękiem przed lekarzami i
szpitalami.
— Jak ty to robisz? — spytała Sarah.
— Co? — Snyder ściszył kantatę Bacha, która rozbrzmiewała z kasety.
— Praktykujesz medycynę tak, jak praktykujesz, a nie pozwalasz na to, aby praca
pożarła ci życie.
Snyder stłumił uśmiech.
— Możesz zdefiniować słowo „praca"?
— No, wiesz... stały nacisk kolegów i prawników, ingerencje towarzystw
ubezpieczeniowych i rządu, wpływające na to, ile Wolno żądać za pracę, góry
papierzysk, które trzeba wypełniać,
1 stały strach, że mściwy albo niezrównoważony pacjent poskarży się na ciebie
lub poda cię do sądu...
— Ach, o to chodzi... Sarah, nie na tym polega największy stres w naszej pracy.
Mnie najbardziej dręczą skomplikowane przypadki, ludzie z nieuleczalnymi
chorobami, pacjenci, którzy umierają mimo naszych wysiłków.
— Ale medycyna taka jest. Reszta to...
— To też medycyna. To część zestawu. Uwierz mi... nie jestem spokojną maszyną,
za jaką bierze mnie wielu ludzi, nie idę jednak do domu, żeby bić żonę, bo nie
wygrałem na loterii albo nie udało mi się napisać bestsellera, który pozwoli
uciec od zawodu. Radzę sobie ze sprawami, o których mówisz, ponieważ, z grubsza
mówiąc, ciągle kocham to, co robię, i czuję się cholernie szczęśliwy, że
dostałem szansę na robienie tego. Skąd jednak takie pytanie? Masz jakieś
kłopoty?
— Nie można tego w zasadzie nazwać kłopotami... skręć za następnym rogiem.
— Jasne. Mówiłaś, że to na Knowłton Street, tak?
— Tak jest.
— Znam drogę. Kontynuuj.
— Wiesz o tym, że zanim poszłam na akademię, pracowałam w ośrodku medycyny
holistycznej?
— Oczywiście. Byłem na kilku twoich prezentacjach. Ciekawe rzeczy. Bardzo
ciekawe.
— Uczyłam się ziołolecznictwa i akupunktury, lecz wydarzyło się to i owo, w
wyniku czego uznałam, że chciałabym poszerzyć swoją wiedzę.
Wydarzyło się to i owo. Dobre złagodzenie. Sarah zastanawiała się, czy nie
przedstawić ze szczegółami ostatniej kłótni z Peterem Ettingerem, szybko dotarło
jednak do niej, że nie był to czas ani miejsce na odkopywanie tego trupa.
— Techniki, które stosowaliśmy w tym ośrodku, miały ograniczenia —
kontynuowała. — Nie kwestionuję tego, ale w naszych dążeniach oraz sposobie
działania... przynajmniej większości z nas... było coś niewinnego.
Koncentrowaliśmy się niemal wyłącznie na tym, co możemy zrobić dla naszych
pacjentów.
— I?
— No cóż... medycyna, którą zajmuję się obecnie, krąży tak samo często wokół
dobra pacjenta, wokół pieniędzy i wokół odpowiedzialności karmej. Wydajemy
miliony dolarów na mało ważne albo wręcz niepotrzebne badania tylko po to, by
mieć zabezpieczone tyłki na wypadek, gdybyśmy trafili do sądu. Agencje rządowe,
uważając, że służy to oszczędności, mówią nam, jak
długo wolno trzymać w szpitalu pacjenta, w zależności od choroby. Nikogo nie
obchodzi, że jedna czy druga starsza kobieta po wycięciu macicy pójdzie
przedwcześnie do domu, potknie się i złamie sobie szyjkę kości udowej.
Rozmawiamy językiem statystyk... tabel ubezpieczeniowych i procentów, nie mówimy
o żywym człowieku.
— Sarah, jesteś zbyt młoda, by być aż tak znudzona.
— Doktorze, chciałabym, by istniało cokolwiek, na co jestem zbyt młoda...
cokolwiek... i dobrze wiesz, że nie jestem znudzona. Uważam, że podjęłam dobrą
decyzję, zostając lekarzem, czasem tylko chciałabym, by ten zawód krył w sobie
coś więcej, był,.. czystszy.
Randali Snyder zachichotał.
— Każdy zna reklamę mydła Ivory, głoszącą, że jest ono czyste w
dziewięćdziesięciu dziewięciu i czterech dziesiątych procenta — powiedział i
skręcił w Knowlton. — Nic, co dotyczy człowieka, nie zbliża się do tego
poziomu... zwłaszcza w naszym zawodzie. Rozumiem jednak, co cię dręczy, i
obiecuję, że wkrótce pociągniemy tę dyskusję, najchętniej przy kolacji u nas w
domu. Jak na razie, chcialbym, żebyś wiedziała, że stajesz się cholernie dobrym
lekarzem... dokładnie takim, jakiego chciałbym mieć za partnera w praktyce
prywatnej.
— Rany, dzięki... — Sarah nie umiała ukryć zaskoczenia, a może zadowolenia. Po
raz pierwszy usłyszała, że Randall Snyder rozważał możliwość wzięcia wspólnika,
nie wspominając o tym, że padło jej nazwisko.
— Odłóż to na razie ad acta, jeśli jednak zechcesz, za parę miesięcy usiądziemy
i pogadamy o interesach — mówił dalej Snyder. — Nie ma nic złego w krytycznym
przyjrzeniu się mniej atrakcyjnym stronom naszego zawodu, dopóki nie sparaliżuje
nas to, co ujrzymy. I, na Boga, nie stawiaj nikogo na piedestale, szczególnie
mnie. — Zatrzymał się przy Ikrawężniku domu pod numerem 313. — A teraz, zanim
wejdziemy, opisz mi w skrócie stan pacjentki, do której idziemy.
W czasie studiów Sarah chyba największą wagę wśród wszelkich działań lekarza
przywiązywano do zdobycia umiejętności zwięzłego, odpowiednio styl izowanego
przedstawiania przypadku chorobowego. Kiedy była studentką, często leżała w
wannie, zapominając o stygnięciu wody, i ze stoperem w ręku kilkanaście razy
powtarzała przygotowywane na następny dzień omówienie postaci choroby, by
Wypadło idealnie. Teraz technika ta stała się częścią jej natury.
— Lisa Summer, niezamężna artystka, lat dwadzieścia trzy, ciąże dwie, zero
porodów, spontaniczna aborcja trzy lata temu. OM dziesięć dwa.
Druga ciąża, pacjentka dotychczas nie rodziła, raz poroniła, ostatni okres
dziewięć miesięcy temu. Randall Snyder kiwnął głową, by Sarah kontynuowała.
— Ciąża w każdym zakresie bez anomalii. Pacjentka przybrała na wadze trzynaście
i sześć dziesiątych kilograma przy wadze wyjściowej czterdzieści osiem
kilogramów. W czasie badania sprzed tygodnia płód znajdował się w pozycji
szczytowej, głowa zablokowana, prawdopodobnie przednią częścią potylicy.
Pomijając choroby wieku dziecięcego. Lisa nie ma historii lekarskiej. Nie pali,
pije okazjonalnie. Poza naturalnym preparatem prenatalnym żadnych leków.
— Ach tak... tajemnicza mieszanka doktor Baldwin. Kiedy opowiadałaś o niej w
zeszłym roku, byłem na konferencji wydziałowej. Chętnie dowiem się więcej.
Kontynuuj.
— Anamneza rodzinna skąpa. Obecnie nie utrzymuje kontaktu z rodzicami, brak
kontaktu z ojcem dziecka.
— Ojej.
— Prowadzi ją wykwalifikowana pielęgniarka. Wygląda na to, że w dzieciństwie
Lisa miała złe doświadczenia ze szpitalami i boi się ich.
— Stąd poród w domu.
— To jeden z powodów. Lisa jest... nie wiem, jak to dokładnie nazwać... bardzo
tajemnicza, jeśli chodzi o sprawy jej dotyczące, i nie ufa ludziom.
— Nawet tobie?
— Nie tak bardzo jak na początku, ale tak... nawet mnie.
— No cóż, wejdźmy więc i spróbujmy to zmienić.
Sarah wzięła torbę z narzędziami i sprzętem potrzebnym do przyjęcia porodu.
— Jeszcze jedno — powiedziała. — Heidi, jej pomocnica porodowa, przekazała mi,
że ciśnienie Lisy lekko spadło i tętno jest w prawym ramieniu słabiej słyszalne
niż w lewym. Ostatnie skurczowe wynosiło osiemdziesiąt pięć... w chwili gdy
Glenn zaczynał mowę. Najwyższe... kilka godzin temu... sto dziesięć.
— Jakie wnioski?
— Powiedziałabym, że to dolny przedział normy jak na tę fazę porodu. Kiedy
Heidi telefonowała, stwierdziła, że Lisa dobrze wygląda, prawdopodobnie więc nic
się nie dzieje.
Sarah zauważyła w oczach Snydera troskę i nagle dotarło do niej, że nie
potraktowała omówienia przypadku dostatecznie poważnie.
— Może i jest to dolna granica normy — stwierdził — lecz z mojego doświadczenia
wynika, że w tej fazie niewiele pacjentek ma tego typu spadki ciśnienia.
— Chyba... powinnam była wcześniej o tym powiedzieć.
— Nonsens. Jestem panikarzem z natury. Podejrzewam, że masz rację, niskie
ciśnienie prawdopodobnie okaże się skutkiem lekkiego odwodnienia. Weź narzędzia
ginekologiczne, ja wezmę resztę.
Kiedy wysiadali z samochodu, usłyszeli syrenę — przecznicę obok przejeżdżał
jakiś wóz na sygnale. Po chwili zza rogu wypadł radiowóz na sygnale, skręcił z
piskiem opon i gwałtownie hamując, zatrzymał się za vołvo. Wyskoczył z niego
mundurowy policjant i nie zwracając na nich uwagi, popędził do drzwi
wejściowych.
— Przepraszam! — zawołał za nim Snyder. — Jestem doktor Randall Snyder z
Bostońskiego Centrum Medycznego. Co się dzieje?
— Nie mam pojęcia, doktorze — odparł zdyszany policjant — ale świetnie się
składa, że pan tu jest. Telefonowano pod dziewięćset jedenaście, że jest tu
kobieta, która ma poważne kłopoty i potrzebna jest karetka. Zaraz ktoś powinien
przyjechać.
— Jak ta kobieta się nazywa? — spytała Sarah, czując, że w klatce piersiowej
nagle robi jej się supeł.
Policjant kilka razy nacisnął dzwonek do drzwi, po czym zaczął stukać w szybę.
— Summer — odpowiedział. — Lisa Summer.
...największy stres w naszej pracy... skomplikowane przypadki, ludzie z
nieuleczalnymi chorobami, pacjenci, którzy umierają mimo wszelkich naszych
wysiłków...
Kiedy szła szerokimi schodami za policjantem w jej głowie dudniły słowa
Snydera. Z góry dochodziły krzyki bólu i parskający kaszel Lisy. Zanim weszli do
pokoju, poczuła zapach krwi.
Lisa leżała z rozłożonymi nogami na futonie i krwawiła z nosa oraz ust. Przód
szlafroka plamiła jej zarówno świeża, jak i zasychająca krew, która opryskała
także łóżko, podłogę i ściany. Znacznie bardziej niepokojący był jednak szklisty
lęk w oczach dziewczyny. W karierze lekarskiej Sarah dopiero kilka razy widziała
taki wyraz oczu — ostatnio u pięćdziesięcioletniej kobiety po operacji, która
zaraz potem miała potężny zawał z nieodwracalnym zatrzymaniem akcji serca.
— To się zaczęło zaraz po tym, jak do pani dzwoniłam — wyjaśniła Heidi, kiedy
Sarah i Randall Snyder nakładali rękawiczki, po czym uklękli obok Lisy, by ją
zbadać. — Zadzwoniłabym jeszcze raz, byłam jednak pewna, że już pani jedzie.
Wszystko szło dobrze... poza ciśnieniem, o którym powiedziałam, i nagle Lisa
zaczęła się skarżyć na silny ból w prawym ramieniu i dłoni. W czasie jednego ze
skurczów przygryzła sobie policzek. Początkowo krew tylko sączyła się z ranki,
potem nagle pojawiło się jej dużo. Tuż przed pani przyjazdem zwymiotowała
jasnoczerwoną krwią. Krwiste wymiociny mogły pochodzić z nosa i gardła... co
pani o tym sądzi?
— Ciśnienie się utrzymuje? — spytała Sarah, wzięła Lisę za lewą rękę i nałożyła
jej mankiet ciśnieniomierza, by dokonać kolejnego pomiaru.
— Jeszcze trochę spadło. Skurczowe wynosi mniej więcej osiemdziesiąt. W prawym
ramieniu nie słyszę tętna.
Sarah popatrzyła na prawą rękę Lisy i natychmiast zrozumiała, dlaczego tak było.
Snyder, który szukał pulsu przy nadgarstku, w tętnicy promieniowej, w zgięciu
łokcia, w tętnicy ramiennej, też widział, co się dzieje. Ramię — od łokcia po
dłoń — było ciemne i plamiste, palce ciemnoszare, opuszki palców niemal czarne.
Z jakiegoś powodu tętnice i tętniczki dostarczające krew do kończyny zostały
zablokowane. Dopływ krwi do lewej ręki i nóg Lisy też wydawał się zmniejszony,
choć nie aż w takim stopniu.
— Ciągle osiemdziesiąt — powiedziała Sarah. — Liso, wiem, że się boisz,
postaraj się jednak zachować spokój, my będziemy stawiać diagnozę. To jest
doktor, o którym opowiadałam, doktor Snyder. Jest moim szefem.
Z daleka doleciało do nich wycie syreny nadjeżdżającego ambulansu.
— Cccco się ze mną dzieje? — spytała Lisa, zarówno przestraszona, jak i
zdziwiona.
Sarah i jej przełożony wymienili spojrzenia. Choć diagnoza wymagała
potwierdzenia laboratoryjnego, wiedziała, że podejrzewa — tak jak ona — iż są
świadkami szybkiego rozwijania się DIC — rozsianego wykrzepiania
wewnątrznaczyniowego — najdramatyczniej przebiegającego i najbardziej
przerażającego ze wszystkich nagłych przypadków zakrzepicy.
Sarah poprosiła o szmatkę i podała ją Lisie.
— Weź to, Liso, i wydmuchaj nos tak mocno, jak tylko możesz. Kiedy usuniemy
duże zakrzepy, uciskanie nosa skuteczniej zatrzyma krwawienie.
Lisa, która cały czas pluła krwią do wiaderka, zrobiła, co jej kazano. Środek
chustki natychmiast nasączył się krwią, nie było w nich jednak zakrzepów.
Najmniejszych, .Jeszcze bardziej uprawdopodabniało to diagnozę: DIC. Z jakiegoś
powodu w krwiobiegu Lisy zaczęły się tworzyć liczne maleńkie skrzepy. Krążące
mikroskrzepy zlepiały się w większe i zatykały tętnice doprowadzające krew do
rąk i nóg, zagrażając życiu tkanek.
Jeszcze bardziej zatrważająca od blokady krążenia jest prędkość, z jaką
anormalne skrzepy zużywają czynniki niezbędne do normalnego krzepnięcia krwi.
Przy ich niedoborze jakiekolwiek krwawienie stanowi zagrożenie życia.
Przerażającą możliwością jest udar spowodowany wylewem krwi do mózgu.
— Liso, za chwilę ci powiem, co naszym zdaniem się dzieje — stwierdziła Sarah.
— Wody odeszły?
Lisa pokręciła głową.
— Bardzo... się... boję... — powiedziała z trudem. — Ręka mnie dobija...
— Rozumiem. Daj nam jeszcze chwilę. Sarah popatrzyła na szefa.
— Potrzebujemy karetki, wlewu dożylnego i niech w BCM czeka hematolog albo
internista... najlepiej obaj —orzekł Snyder.
W jego głosie był zwykły spokój, minę miał jednak ponurą. Był to drugi przypadek
w ciągu niecałych trzech miesięcy, kiedy u rodzącej pacjentki BCM doszło do DIC.
Poprzednia — nie prowadzona ani przez Snydera, ani przez Sarah — zmarła na stole
operacyjnym podczas rozpaczliwej próby ratowania dziecka za pomocą cesarskiego
cięcia. Z powodu krwawienia do łożyska dziecko, do chwili gdy dało się je wyjąć,
doznało poważnego uszkodzenia mózgu i zmarło w pierwszym tygodniu życia. Nie
ustalono przyczyny DIC.
— Liso, posłuchaj mnie, spróbuj się nie bać — powiedział Snyder. — Uważamy, że
z jakiegoś powodu twój układ krzepnięcia krwi nie działa jak należy. Musimy jak
najszybciej zawieźć cię do BCM.
— Z jakiego? Co spowodowało, że krwawię? Dziecku nic się nie stanie?
— Będziemy wiedzieć więcej o dziecku, kiedy podłączymy
urządzenie monitorujące. Teraz wyraźnie słyszę jego tętno — powiedział Snyder.
— Briana — chrapliwie powiedziała Lisa.
— Słucham?
— Briana. Doktor Baldwin posłała mnie na usg. Będzie miał na imię Brian.
Syrena zbliżającego się ambulansu zamilkła, co oznaczało, że prawdopodobnie
zatrzymał się przy krawężniku.
— Liso, wiem, że to niełatwe, ale im bardziej się rozluźnisz, tym wolniej
będzie płynąć krew i tym większą będziemy mieli szansę na zatamowanie krwawienia
— powiedział Snyder. — Chcesz, żebyśmy do kogoś zadzwonili? Do rodziców? Brata
albo siostry?
Lisa chwilę się zastanowiła, po czym pokręciła głową.
— Moją rodziną jest Heidi.
— Dobrze. Sarah, mogłabyś zadzwonić do BCM...? Sarah? Sarah miała zamknięte
oczy; opuszki trzeciego, czwartego
i piątego palca przykładała do lewej tętnicy promieniowej Lisy, próbując
zlokalizować sześć rodzajów tętna, wykorzystywanych jedynie przez
akupunkturzystów i praktyków tradycyjnej medycyny chińskiej. Lewe tętna
odzwierciedlają stan serca, wątroby, nerek, jelita cienkiego, pęcherzyka
żółciowego i pęcherza moczowego. Wielokrotnie, zwłaszcza u pacjentów z bliżej
nieokreślonymi, niespecyficznymi dolegliwościami, ostrożna palpacja trzech tętn
powierzchniowych i trzech głębokich na każdym nadgarstku dawała wskazówki co do
źródła objawu i pomagała określić miejsca, w których należy wkłuwać igły
akupunkturowe.
— Przepraszam —powiedziała. Z powodu silnego pobudzenia Lisy oraz znaczącego
zaburzenia przepływu krwi badanie nic nie ujawniło. Na skutek braku krążenia w
prawym ramieniu analiza tętna po tej stronie nie miała sensu. — Zadzwonię do
doktora Blankenshipa i poproszę, by czekał na nas z kimś z hematologii.
— Dziękuję.
Do pokoju wpadli sanitariusze. Po krótkiej informacji Randalla Snydera położyli
Lisę na noszach i zaczęli zakładać wlew dożylny do jej lewego ramienia. Sarah
wyszła na korytarz, do telefonu.
— Doktor Baldwin, proszę mnie nie zostawiać... — powiedziała błagalnie Lisa.
— Zaraz wrócę.
— Niech pani powie, czy ja umrę?
Sarah żywiła nadzieję, że w jej głosie jest więcej przekonania, niż faktycznie
miała.
— Liso, nie czas teraz na negatywne myślenie. Bardzo ważne, byś była
skoncentrowana i skupiona. Musisz stosować wewnętrzną wizualizację, nad którą
pracowałyśmy. Uda ci się?
— Robiłam ją, zanim... zanim to się zaczęło. Raz zobaczyłam szyjkę macicy.
Naprawdę.
— Wierzę ci. To wspaniale. Musisz znów zacząć wizualizować. Skoncentruj się na
obserwacji krwiobiegu i naczyń krwionośnych w rękach. To bardzo ważne. Pomogę
ci, kiedy dojedziemy do BCM. Doktor Blankenship, internista, który się tobą
zajmie, to wspaniały lekarz. Idę zadzwonić do niego. Będzie na nas czekał razem
z hematologiem. Wspólnie poradzimy sobie z tym problemem.
— Obiecuje pani?
Sarah odsunęła z wilgotnego czoła Lisy kosmyk włosów.
— Obiecuję.
— Wlew dożylny założony — oznajmił jeden z sanitariuszy. — Mleczan Ringera
dwieście pięćdziesiąt mililitrów, Chce pan, by ją posadzić, doktorze?
Snyder skinął głową.
— Sarah, może ja zadzwonię, a ty pojedź z Lisą w karetce. Przywiozę Heidi.
Kiedy wychodziła z domu z sanitariuszami, robiąc, co było wjej mocy, by
powstrzymać krwawienie z ust i nosa Lisy Summer, Sarah próbowała przypomnieć
sobie wszystkie szczegóły dotyczące poprzedniej pacjentki, u której stwierdzono
DIC. Normalny przebieg ciąży, normalny przebieg porodu aż do ostatniej fazy,
potem nagła katastrofalna zmiana w układzie krzepnięcia krwi. Tak samo działo
się dziś.
Gdy pomagała wsuwać Lisę do karetki, jej głowę opanowała jedna myśl — identyczna
z tą, która drążyła lekarzy tamtej kobiety: DLACZEGO?
Rozdział 4
Do dnia dzisiejszego używano sześciu z dziewięciu budynków Szpitala Stanowego
Suffolk, zakupionych przez Bostońskie Centrum Medyczne. Dwa z pozostałych
zburzono i zrobiono na ich miejscu parkingi. Trzeci — rozpadający się,
pięciopiętrowy gmach z wykutym w umieszczonej nad wejściem betonowej płycie
napisem CHILTON — opróżniono i zabito deskami mniej więcej w czasie, gdy Sarah
rozpoczęła rezydenturę. Pozostawał ciągle w tym stanie — niemy świadek
utrzymujących się finansowych trudności szpitala.
Budynek Chiltona i garaże były oddzielone od reszty szpitala szerokim, owalnym
podjazdem. Wewnątrz pętli mieścił się duży trawiasty dziedziniec, na którym
rosło kilkanaście krzewów i ustawiono może z pół tuzina podpleśnialych
plastikowych ogrodowych stołów. Na „kampus", jak Glenn Paris nazwał ten teren,
mogły wjeżdżać jedynie samochody pracowników administracji i ordynatorzy, którzy
mieli własne miejsca parkingowe, oraz pojazdy zmierzające do izby nagłych
wypadków.
Jazda z Knowlton Street do BCM, ułatwiana przez wycie syren radiowozu i
ambulansu, trwała piętnaście minut. Sarah, która siedziała obok Lisy Summer z
tyłu podskakującego pojazdu, słyszała, jak kierowca zapowiada przez radio, że
jest w drodze z pacjentką o priorytecie jeden. Wyobraziła sobie strażnika,
który, nagle napuszony poczuciem wagi tego, co robi, biegnie do bramy i
zatrzymuje pozostały ruch.
Skurcze Lisy, które pojawiały się teraz mniej więcej co cztery minuty, były
nasilone i przedłużone. Delikatne badanie, jakie przeprowadziła Sarah, wykazało,
że szyjka macicy jest rozszerzona
jedynie na cztery centymetry, co oznaczało, że jeszcze daleko do rodzenia.
Krwawienie z nosa i ust się nasiliło. Lewa ręka i obie stopy były jeszcze
ciepłe, utrzymywał się w nich przepływ kapilarny, ale prawa ręka była od łokcia
w dół blada i pozbawiona życia.
— Wytrzymaj jeszcze trochę, Liso — powiedziała Sarah. — Jesteśmy prawie na
miejscu.
Kiedy skręcili w drogę dojazdową do BCM, Sarah zrekapitułowała swoją wiedzę na
temat DIC. Ponieważ podczas studiów nie zetknęła się z tą chorobą, jej
wiadomości pochodziły z jednego czy dwóch wykładów wysłuchanych w akademii
medycznej, kilku artykułów, które przeczytała na ten temat, oraz przypadkowego
uczestnictwa w konferencji. DIC jest nie tyle osobną, specyficzną chorobą, co
rzadką komplikacją różnych urazów i patologii. Zabiegi chirurgiczne, wstrząs,
rozlegle zakażenie, silny uraz, przedawkowanie leków, działanie toksyn,
gwałtowne oderwanie łożyska — wszystko to mogło spowodować DIC. Stan
predysponujący sprawia, że w pełni rozwinięta ta choroba jest w ponad połowie
przypadków śmiertelna.
Lisa Summer jednak nie doznała urazu ani nie była chora. Była zdrową, młodą
kobietą, u której kończyła się pozbawiona jakichkolwiek komplikacji ciąża. Może
to wcale nie było DIC?
Kiedy zbliżali się do szpitala, syrena zamilkła. Sarah szybko sprawdziła Lisie
ciśnienie i zaczęła w myśli przygotowywać przedstawienie przypadku doktorowi
Blankenshipowi. Jej zadaniem było ukazanie faktów w sposób niezamącony przez
własne poglądy i staranne unikanie własnych odczuć diagnostycznych i innych
sugestywnych stwierdzeń. Do momentu potwierdzenia diagnozy zakładanie
czegokolwiek i wykluczanie innych możliwości jest głupie i może być bardzo
niebezpieczne. Jeden z profesorów podkreślił tę zasadę w bardzo dobitny sposób:
„zakładanie to sranie po ścianie".
Eli Blankenship, być może najbystrzejszy umysł medyczny w całym szpitalu,
połączy informacje Sarah ze swoimi obserwacjami, po czym postawi wstępną
diagnozę i zaproponuje leczenie. Jeżeli nie da się odwlec rozpoczęcia terapii do
chwili postawienia ostatecznego rozpoznania, będą musieli zacząć się modlić i
robić to, co wyda im się najprawdopodobniejszą pomocną taktyką.
W tym wypadku — na włosku wisiały dwa ludzkie życia — mało realne wydawało się
to, by mogli czekać na wyniki badań laboratoryjnych. Na dodatek leczenie DIC
może mieć bardzo poważne działania uboczne. Sarah doskonale zdawała sobie
sprawę,
że dla Lisy Summer i lekarzy, pielęgniarek i techników, którzy będą walczyć o
uratowanie życia zarówno jej samej, jak i jej dziecka, dzień będzie piekłem.
Cały czas nad polem walki będzie się unosiło nieustępliwe, targające duszę
pytanie: DLACZEGO?
Kiedy ambulans podjeżdżał tyłem do rampy izby nagłych wypadków, Sarah dostrzegła
czekającego przy drzwiach Elego Blankenshipa. Jak zwykle zaskoczył ją jego
wygląd. Gdyby go nie znała, a została zmuszona do określenia jego zawodu,
typowałaby na bramkarza w knajpie, dokera albo operatora ciężkich maszyn.
Dyrektor do spraw medycznych BCM był zbudowany jak byk i choć nie miał nawet
metra osiemdziesięciu wzrostu, jego klatka piersiowa i głowa były potężne,
przedzielone jedynie symbolicznie szyją. Pomijając cienki wianuszek włosów wokół
głowy, był łysy, brwi pod szerokim czołem wyglądały natomiast jak zarośla, a
ramiona miał umięśnione niczym biblijny Ezaw. Choć rano gładko się golił, jego
policzki były stale przyciemnione tak, jak u przeciętnego mężczyzny wieczorem.
Spośród cech fizycznych jedynie oczy — bladoniebieskie, świdrujące — zdradzały
geniusz. Miał specjalizację z chorób zakaźnych, intensywnej opieki medycznej
oraz interny, był jednak szanowany także jako liumanista, znawca szachów i
brydża sportowego oraz znał się świetnie na sztuce. Spośród wykładowców BCM nikt
nie był bardziej otwarty na poglądy i metody działania studentów i rezydentów i
nikt nie uczył ich skuteczniej.
Blankenship, już w kitlu operacyjnym i rękawiczkach, podszedł do noszy, jeszcze
zanim sanitariusze wysunęli je z samochodu, natychmiast ujął Lisę za dłoń i
przedstawił się. Sarah, która cały czas uciskała nos chorej, zorientowała się od
razu, że od pierwszego dotknięcia dyrektor rozpoczął badanie i ocenę sytuacji.
Kiedy dotarli do sali A — jednej z głównych sal urazowych, Sarah niemal
skończyła opis przypadku chorobowego. Blankenship wezwał z laboratorium
specjalistkę od pobierania krwi oraz pielęgniarkę położną z urządzeniem
monitorującym płód. Skinieniem głowy nakazał im przystąpienie do pracy. W tym
momencie przez opaskę z gazy, mocującą wlew dożylny w ramieniu Lisy, zaczęła się
przesączać krew, Blankenship zauważył, co się dzieje, twarz jednak nawet mu nie
drgnęła.
— Liso, chciałbym cię poprosić o cierpliwość — zaczął — i wybaczenie nam, że nie
informujemy cię na bieżąco o tym, co robimy. W tej chwili dzieją się w twoim
organizmie różne rzeczy
naraz i obejmują różne twoje układy. Za kilka sekund nie doliczysz się
pracujących przy tobie lekarzy. Najważniejszymi poza mną będą doktor Helen
Stoddard, hematolog, i chirurg, doktor Andrew Truscott. Zadaniem hematologa
będzie zatrzymanie krwawienia, a chirurg będzie odpowiedzialny za wlew dożylny i
doglądanie twojej ręki, która nie otrzymuje wystarczającej ilości krwi. Będą nam
oczywiście także pomagać doktor Baldwin i doktor Snyder, którzy, jak tylko
ustabilizujemy twój stan, odbiorą dziecko.
— Czy dziecku nic się nie stało? — spytała Lisa. Blankenship popatrzył na
pielęgniarkę położną, która kiwnęła
głową w kierunku urządzenia monitorującego. Czynność serca płodu była
przyśpieszona, co często jest wczesnym sygnałem zbliżania się kłopotów.
— Dziecko jest w sporym stresie — oznajmiła. — Obserwujemy je bardzo uważnie.
W tym momencie na salę weszła pani doktor hematolog. Helen Stoddard, także
profesor, była ordynatorem w innym szpitalu i czasami pracowała jako konsultant
dla BCM. Jak lubiła mówić, była zdecydowaną reprezentantką „starej szkoły" i
otwarcie krytykowała „kumanie się" BCM z „ludźmi z obrzeża", jak określała
terapeutów stosujących medycynę alternatywną. W trakcie jednego ze
sponsorowanych przez szpital kursów była uczestniczką panelu, na którym
wypowiadano się przeciwko stosowaniu jakichkolwiek technik niesprawdzonych
metodami naukowymi. Blankenship i Sarah byli w stosunku do niej w opozycji,
opowiadając się za stosowaniem określonych, empirycznie sprawdzonych metod —
takich jak akupunktura czy lekarstwo — oraz za starannym naukowym badaniem
zarówno tych, jak i innych.
— Na czym stoimy, hm? — spytała Stoddard, rzucając Sarah jedynie zdawkowe
spojrzenie.
— Badania w trakcie, zamówiliśmy dziesięć jednostek.
— płytki i osocze też?
— Tyle, ile się dało.
Helen Stoddard skończyła szybkie badanie skóry, ust i nasad paznokci Lisy. Gaza,
otaczająca rurkę kroplówki, była przesiąknięta krwią; krew skapywała z niej na
prześcieradło noszy, a stamtąd na podłogę. Sączyła się także z miejsca nakłucia
żyły, skąd pobrano krew do analizy.
— Bez problemów z krzepliwością krwi w anamnezie? — spytała Blankenshipa.
— Nie było żadnych.
Stoddard chwilę się zastanowiła.
— Nie możemy czekać na laboratorium. Myślę, że podamy jej tyle krwi, płytek i
osocza, ile się da, i do tego heparynę.
Na salę weszli Randałl Snyder i Heidi Glassman — oboje nieco zdyszani. Chwilę
później zjawił się Andrew Truscott. Heidi zajęła miejsce Sarah przy łóżku,
podczas gdy Truscott, Sarah i Snyder odsunęli się pod drzwi.
— Ma poważne kłopoty — stwierdziła Sarah. Snyder spojrzał na urządzenie
monitorujące płód.
— Dziecko też — stwierdził. — Zaczęłaś podawać pytocynę?
— W karetce. Rozwarcie ma tylko pięć centymetrów.
— Jezu...
Truscott szybko zbadał ramiona, dłonie i stopy Lisy. Potem, z robiącą wrażenie
sprawnością, z prędkością, z boku szyi wstrzyknął jej podskórnie środek
znieczulający, wymacał palcami dwa kościste występy i przez znieczulone miejsce
wsunął wielkiej średnicy igłę prosto do żyły szyjnej. Następnie wprowadził przez
igłę cewnik i unieruchomił go. Uzyskano w ten sposób drugi, konieczny w tej
sytuacji dostęp dożylny.
— Tak czy inaczej, moim zdaniem będziemy musieli wziąć ją na salę operacyjną z
powodu ręki — powiedział, wróciwszy pod drzwi. — Ciągle jeszcze nie umiem się
wypowiedzieć na temat lewej ręki i stóp. Będziecie mogli zrobić cesarskie?
Snyder podszedł do Helen Stoddard, zamienił z nią po cichu kilka słów, po czym
wrócił na miejsce, kręcąc głową.
— Być może już jesteśmy w sytuacji wyboru między dzieckiem a matką — szepnął. —
Helen i inni postanowili, że nie mogą dłużej czekać na laboratoryjne
potwierdzenie DIC. Podali heparynę. W obecnym stanie ich zdaniem dziewczyna nie
ma szans na przeżycie cesarki.
Heparyna na DIC. Dla Sarah, której praktyka chirurgiczna opierała się na
zasadzie: „opanować krwawienie", metoda ta była przerażającym paradoksem:
polegała na dożylnym podaniu silnego środka przeciwkrzepliwego osobie, której
groziło wykrwawienie się na śmierć. Sens podania leku polegał na tym, by
rozpuścić patologiczne zakrzepy i przywrócić dopływ krwi do odkrwionych kończyn
i narządów wewnętrznych. Równocześnie ciągła transfuzja uzupełniałaby utratę
krwi i czynniki krzepnięcia. Było to balansowanie na krawędzi o wymiarach
cyrkowych — aż nazbyt często skazane na niepowodzenie.
Sarah patrzyła na kobietę, którą opiekowała się przez ostatnie
siedem miesięcy. Była ledwie widoczna zza kłębowiska pielęgniarek, lekarzy i
techników. W ciągu kilku minut Andrew wniósł znaczący wkład we wspólne wysiłki,
ona sama nie zrobiła jednak jeszcze niczego. To prawda, że zarówno on, jak i
wszyscy inni aktorzy tego dramatu byli od niej starsi stażem. Lisa Summer Jednak
wciąż była jeszcze jej pacjentką. Pracowały we dwie nad metodami, które można by
wypróbować i które mogłyby pomóc — pod warunkiem że Helen Stoddard i Eli
Blankenship dadzą im szansę.
Przeprosiła i pobiegła do sutereny, gdzie słabo oświetlone tunele łączyły
wszystkie budynki BCM. Jej szafka znajdowała się na trzecim piętrze Budynku
Thayera, w którym na pierwszych trzech kondygnacjach mieściły się biura
administracji, a na dwóch najwyższych pokoje do spania dla personelu. Sarah
wjechała na górę windą i po kilku minutach pędziła schodami w dół, po czym
pognała tunelem z powrotem w kierunku sali nagłych wypadków. W rękach ściskała
mahoniowe pudełko z igłami do akupunktury, które otrzymała w prezencie od
doktora Louisa Hana. Tego urodzonego w Chinach chrześcijańskiego misjonarza
poznała, gdy pracowała dla Korpusu Pokoju w wioskach Meo, na północ od
tajlandzkiego miasta Chiang Mai. Do jego śmierci, która nastąpiła trzy lata
później, był jej nauczycielem azjatyckich metod leczenia. Napis na pudełku,
elegancko wyrzeźbiony po chińsku przez samego Hana, brzmiał: LECZĄCA SIŁA BOGA
TKWI W NAS WSZYSTKICH.
Kiedy Sarah weszła na salę A, poczuła, że sytuacja się pogorszyła. Z rurki
wprowadzonej Lisie przez nos do żołądka spływał do umieszczonej na ścianie
butelki ssaka nieprzerwany strumyczek krwi. Cewnik w pęcherzu moczowym też był
czerwony. Randall Snyder, z twarzą szarą jak popiół, stał przed urządzeniem
monitorującym. Tętno nieurodzonego dziecka Lisy spadło poniżej poziomu
niezbędnego do utrzymania życia.
— Co się dzieje? — spytała Sarah, stając za nim.
— Chyba je straciliśmy — szepnął Snyder. — Moglibyśmy natychmiast zrobić cięcie
i może zdążylibyśmy z dzieckiem, ale Lisa by nie przeżyła.
— Wyjdzie z tego?
— Nie wiem. Nie wygląda to dobrze.
Sarah chwilkę się wahała, po czym podeszła do Helen Stoddard i Elego
Blankenshipa.
— Mogłabym z państwem porozmawiać?
Przez chwilę zdawało jej się, że doktor Stoddard ją odprawi, potem jednak — być
może przypominając sobie, że Sarah jest jedną z rezydentek, specjalnie wybranych
przez Blankenshipa — hematolog przeszła pod ścianę. Blankenship poszedł za nią.
— Chciałabym spróbować zatrzymać krwawienie Lisy — powiedziała Sarah.
— A co, pani zdaniem, właśnie próbujemy zrobić?
Sarah poczuła, jak napinają jej się mięśnie szczęki. Jeszcze nigdy nie narzucała
się nieproszona żadnemu rezydentowi ani specjaliście ze swoimi umiejętnościami i
technikami. Lisa była jednak jej pacjentką, a konwencjonalna terapia
najwyraźniej nic nie dawała.
— Doktor Stoddard, wiem, że nie ma pani wielkiego szacunku dla metod
alternatywnych — zaczęła, starając się panować nad głosem — ale chcę tego samego
co i pani. Chcę, by Lisa z tego wyszła. Przez ostatnie pięć albo nawet sześć
miesięcy, kiedy przygotowywalyśmy się z nią do porodu w domu, pracowałyśmy,
stosując autohipnozę i wizualizację wewnętrzną. Uważam, że w obu zakresach
zrobiła duże postępy.
— I? — Mina Stoddard była lodowata.
— W połączeniu z akupunkturą może uda nam się wykorzystać własne możliwości
Lisy, by spowolnić krwawienie. Oczywiście pod warunkiem, że poda jej pani dość
protaminy do neutralizacji heparyny.
— Słucham?
— Jeżeli uda nam się na tyle spowolnić krwawienie, by zrobić cesarskie cięcie,
będzie pani mogła znów zacząć podawać heparynę w celu rozpuszczenia zakrzepów.
— To absurdalne.
Sarah wciągnęła powietrze, żeby się uspokoić. Przez cztery lata studiów oraz dwa
specjalizacji nigdy nie miała tego typu sporu z profesorem. Teraz jednak nie
mogła się wycofać.
— Doktor Stoddard, ciśnienie Lisy spada, krwawienie się nasila i być może już
jest za późno dla dziecka.
— Dlaczego, ty arogancka, ignorancka...
— Sekundę, Helen — wtrącił się Blankenship. — Powiesz wszystko, co zechcesz,
kiedy akcja ratunkowa się skończy, teraz jednak mamy w swoich rękach dziewczynę,
której życie jest zagrożone, i tylko na niej powinniśmy się skoncentrować.
Doktor Baldwin ma rację. Heparyna nie pomoże, jedynie przyśpieszy krwawienie
tak, że przestaniemy nadążać z przetaczaniem krwi.
_ Jeśli to zrobicie, rezygnuję z uczestnictwa w ratowaniu
chorej — stwierdziła stanowczo Stoddard.
_- Helen, jesteś jednym z najlepszych znanych mi hematologów i jednym z
najbardziej oddanych pacjentom lekarzy. Nie mogę sobie wyobrazić, byś mogła
przeciwstawić się temu, co może się okazać najlepsze dla pacjenta.
— Ale...
— I w głębi serca doskonale wiesz, że te kilka minut, w których Sarah spróbuje
zastosować to, co umie, nie ma wielkiego znaczenia dla wyniku naszych działań.
— Ale... cholera jasna, w porządku. Kiedy jednak to się zakończy, to,
niezależnie od wyniku, albo ten szpital ustali jednoznaczną politykę wobec
szarlatanerii medycznej, albo ja odejdę.
— Zrobimy to, Helen. Obiecuję. Zrobimy to. Sarah, jak możemy ci pomóc?
— Na początek podajcie Lisie protaminę.
— Helen?
— Niech cię cholera, Eli. Dobrze, dobrze... to absurdalne... To kompletny
idiotyzm... — mruczała pod nosem, zdecydowała się jednak podać antidotum
heparyny.
— A teraz — dodała Sarah, czując, że jej tętno zaczyna gnać — zostawcie ze mną
Heidi, odsuńcie jak najwięcej ludzi od łóżka i starajcie się zachowywać jak
najciszej.
— Załatwione. Coś jeszcze?
— Tak. Proszę zgasić górne światło.
Kiedy nastąpił kolejny skurcz, Lisa krzyknęła. Sarah pogłaskała Ją po czole, po
czym uklękła przy niej.
— Liso, zamknij oczy i posłuchaj mnie — powiedziała łagodnie. — Musimy zabrać
się do pracy. Na tę właśnie chwilę przygotowywałyśmy się przez wszystkie sesje.
Rozumiesz mnie...? Świetnie. Zacznijmy od prostych rzeczy... od scenek, dobrze?
Wywołuj je w czasie skurczów. Pomogę ci. Heidi też jest tutaj i też ci pomoże.
Chcę, żebyś między skurczami koncentrowała się na moim głosie i spróbowała
wizualizować to, co się dzieje w twoim sercu i krwiobiegu. Wszystko porusza się
za szybko... dużo za szybko. Możliwe, że tworzą się zakrzepy i blokują twoje
naczynia krwionośne. Spróbuj się odprężyć i też je zobaczyć. Odpręż się teraz...
rozluźnij się...
Kiedy Sarah zajrzała do cienkiej, postrzępionej książeczki, Heidi sZeptała Lisie
do ucha. Upewniwszy się, że dobrze pamięta punkty akupunktury, które chciała
pobudzić, wbiła pierwszą igłę, tuż pod
lewym obojczykiem. Potem wkłuła w różne miejsca pięć stalowych igieł, jedną po
drugiej, starając się dostosować wymaganą technikę do faktu, że Lisa miała
bandaże i leżała na plecach.
W sali zapadła upiorna cisza, przerywana jedynie stłumionym pomrukiem ssaka i
cichym popiskiwaniem kardiomonitora.
— Patrz... — usłyszała czyjś szept. — Krwawienie chyba osłabło.
Sarah popatrzyła na butelkę odsysacza. Rzeczywiście strumień był słabszy.
— Liso, rozluźnij się — powtórzyła Sarah, tonem ciepłym, lecz stanowczym. —
Zwolnij pracę serca... zwolnij przepływ krwi... i rozluźnij się. Masz w sobie
siłę...
Minęła minuta. Potem następna. Lisa leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczami.
Nastąpił kolejny skurcz, w wyraźnie widoczny sposób splatając mięśnie jej
brzucha, nie poruszyła się jednak, a jej twarz pozostała spokojna.
— Sarah, tętno spadło z dziewięćdziesięciu na pięćdziesiąt — powiedział
Blankenship. — Sączenie z wlewu dożylnego i nakłucia żylnego chyba całkiem się
zatrzymało. Randałl, możesz się przygotować?
— Wszystko gotowe — odparł Snyder. — Anestezjolog czeka. Powiedz tylko słowo.
Z sondy żołądkowej kapały jedynie pojedyncze krople, sączenie spod bandaży
ustało. Sarah ostrożnie wyjęła sześć igieł. Przez dziesięć, piętnaście sekund
nikt się nie odzywał.
— Wyjmujcie — powiedziała w końcu Sarah.
Rozdział 5
2 lipca
Sarah kazała podnieść stół operacyjny o pięć centymetrów i wkręciła w
paraboliczne lampy nad ich głowami sterylne uchwyty. Trochę piekły ją oczy —
była na nogach i intensywnie pracowała od dwudziestu czterech godzin,
praktycznie przez ten czas nie drzemiąc dłużej niż kilkanaście minut. Jej
koncentracja — jak zawsze na sali operacyjnej — była jednak niczym skalpel. Po
ustawieniu promieni zacisnęła palce na trzymanym w prawej dłoni narzędziu i
ułożyła je z dokładnością do dziesiątych milimetra, aż poczuła, że stało się jej
częścią. Lewą dłonią naciągnęła skórę nad górnym brzegiem owłosienia łonowego
pacjentki, po czym jednym równomiernym pociągnięciem otworzyła powłokę brzuszną
i zaczęła oddzielać cienką, żółtawą warstwę podskórnego tłuszczu. Następnie
opanowała kilka drobnych krwawień, zaciskając je kleszczykami hemostatycznymi i
dotykając stalowego instrumentu urządzeniem do elektrokauteryzacji. Na koniec
przecięła otrzewną, ukazując wybrzuszoną, ciężarną macicę.
— Wszystko w porządku? — spytała anestezjologa.
— Pacjentka stabilna.
— No to zaczynamy.
Sarah zadrapała macicę skalpelem, po czym zrobiła w niej niewielkie nacięcie.
Włożyła następnie do środka palce wskazujące ' rozsunęła na boki grubą warstwę
mięśni. Lekkim dotknięciem ostrza przecięła błonę owodniową.
— Jesteśmy w środku — powiedziała, gdy płyn owodniowy zaczął wypływać. —
Poproszę ssak.
Zasadniczym problemem był teraz czas. Silne mięśnie macicy mogły się w każdej
chwili zacisnąć, sprawiając, że przyjście na
świat znajdującego się w niej dziecka przestanie być prostą sprawą. Na dziesięć
sekund oddech Sarah — a także, jak się jej wydawało, serce — zatrzymało się.
Wsunęła dłoń głęboko do miednicy pacjentki, szukając nóżek płodu i starając się
jednocześnie umiejscowić pępowinę. Jej palce delikatnie objęły patykowate nóżki
i wyciągnęły je przez przecięcie. Po nogach pojawił się korpus, a potem —
delikatnie, bardzo delikatnie — wysunęła ramionka i rączki. Na koniec Sarah
położyła dłoń pod kruchą jak skorupka jajka czaszką i pomogła jej wydostać się
przez otwór. Urodził się nowy człowiek.
Sarah szybko oczyściła nos i usta noworodka za pomocą końcówki ssaka. Chwilę
później panująca na sali porodowej pełna oczekiwania cisza została przerwana
rozdzierającym uszy wrzaskiem. Napięcie w pomieszczeniu natychmiast wyparowało.
— To dziewczynka, Kathy — powiedziała Sarah, trochę zbyt obojętnym tonem. —
Przepiękna dziewczynka. Gratulacje. Tato, jeśli zechcesz podejść do mnie,
będziesz mógł przeciąć pępowinę.
Tata, który dopiero co ukończył szkołę średnią, podszedł nerwowo, zrobił, co mu
kazano, po czym szybko wrócił do wezgłowia łóżka, gdzie jego młodziutka żona na
zmianę to płakała, to śmiała się ze szczęścia. Czując, że musi przełknąć, nagle
bowiem jej gardło jakby zaczęło wypełniać coś nieprzyjemnego, Sarah podała
doskonałego w każdym calu noworodka pediatrze. Miała nadzieję, że nikt na sali
nie dostrzega, jak bliska jest płaczu — nie byłyby to jednak łzy radości, lecz
smutku z powodu martwo urodzonego Briana Summera, mniej więcej siedemnaście
godzin temu.
Dochodziła właśnie szósta rano — poranek po niezwykle stresujących godzinach,
szaleńczym dniu i zwariowanej nocy. Dwa normalne porody maciczne i teraz trzeci,
cesarski, z przodowaniem pośladkowym. Tuż po pierwszej po południu minionego
dnia radosne podniecenie, spowodowane faktem, że odegrała pierwszoplanową rolę w
spowolnieniu krwawienia Lisy Summer, ustąpiło miejsca niesamowitemu smutkowi,
wynikłemu z konieczności asystowania przy usunięciu z ciała matki martwego
płodu, który zakończył życie, zanim zdążyli dotrzeć na salę porodową.
Tak samo jak dziecko poprzedniej pacjentki z DIC, mały Brian Summer zmarł z
powodu silnego krwawienia w łożysku i przedwczesnego oddzielenia się łożyska od
ściany macicy. Gdyby przyszedł na świat nawet pół godziny wcześniej, być może by
przeżył. Okropny wybór związany był z ratowaniem Lisy, która, gdyby nie
opóźniono porodu, na sto procent wykrwawiłaby się na śmierć.
z nieznanym sobie poczuciem rozkojarzenia i obojętności Sarah obserwowała własne
ręce, które wyjęły łożysko młodej kobiety, po czym zaczęły zaszywać nacięcie.
Decyzja, by ratować życie Lisy, była prawidłowa, mimo to pogodzenie się z
efektem nikomu nie przyszło łatwo. Sarah przygotowywała się do umieszczenia
klamerek do zaciśnięcia skóry, kiedy podeszła do niej pielęgniarka z chirurgii.
— Sarah, doktor Truscott chciał, bym ci przekazała, że musieli wziąć Lisę
Summer z powrotem na salę operacyjną — szepnęła.
O nie... pomyślała.
— Powiedzieli ci, co się dzieje?
— Najwyraźniej środki przeciwzakrzepowe i heparyna nie rozbiły zakrzepów w jej
ramieniu. Nie wiem dokładnie, co planuje doktor Truscott.
— Dziękuję, Win. Przyjdę najszybciej, jak będę mogła. Kathy, prawie
skończyliśmy. Pediatra dał mi właśnie znak, że z małą jest wszystko w porządku.
Ma dziewięć punktów na skali Apgar. Maksymalny wynik to dziesięć, ale dajemy go
jedynie dzieciom, które zaraz po wyjściu z brzucha umieją grać na skrzypcach.
Zaraz przyniesie ci maleństwo.
— Dziękuję, pani doktor. Bardzo pani dziękuję...
Sarah przykleiła umieszczony na ranie bandaż, odeszła od stołu i zaczęła ściągać
rękawiczki.
— Wszyscy się z tobą cieszymy.
Poszła na chirurgię. W trakcie krótkiej drogi została dwa razy zatrzymana — raz
przez pielęgniarkę, potem przez rezydenta. Oboje gratulowali jej z okazji tego,
co zrobiła z Lisą.
— Cały szpital o tym mówi — powiedział rezydent. — Wielu osobom otworzyła pani
oczy na możliwości kryjące się w technikach niekonwencjonalnych. Mam
specjalizację z okulistyki z Akademii Osteopatii w Philly i nagle, po raz
pierwszy, inni rezydenci zaczęli mnie pytać, czego się uczyłem, czego dotyczyły
wykłady, których nie mieli studenci o profilu akademickim. Ludzie, którzy tylko
pozornie popierają metody niekonwencjonalne, nagle się nimi zainteresowali.
Te słowa powinny ukoić serce Sarah, dziś jednak nie były w stanie uwolnić jej od
poczucia bezradności. Studia, wyposażenie Wartości setek tysięcy dolarów i
dziesiątki wysoko wykwalifikowanych ludzi okazały się niewystarczające do
uratowania życia dziecka Lisy Summer. Nie była to pierwsza sytuacja, w której
niemal wewnętrznie umierała z powodu straty nienarodzonych
i nowo narodzonych dzieci; fakt, że istoty ludzkie umierają, jest podstawową
zasadą medycyny; intelektualnie rozumiała tę prawdę, z jakiegoś jednak powodu
emocjonalnej reakcji na tę akurat stratę nie była w stanie zmienić ani wiedza,
ani logika.
Przypomniała sobie swój stary gabinet na piętrze Instytutu Ettingera; był
równocześnie gabinetem zabiegowym. W tamtych dniach wcale nie mniej angażowała
się w pomaganie ludziom, a jednak ówczesny świat spokojnych, nieskomplikowanych,
bardzo osobistych kontaktów z pacjentami wydawał jej się oddalony o lata
świetlne.
Różnica polegała głównie na stopniu, w jakim technika i nauka — niezależnie jak
je zdefiniować — zdominowały zachodnią medycynę. W szpitalu akademickim czasami
(a teraz właśnie tak było) czuła się, jakby zamieniła latanie na paralotni na
pilotowanie odrzutowca.
Opuściła instytut Ettingera z powodu nieelastyczności i, koniec końców,
pozbawionego tolerancji zachowania Petera Ettingera. Decyzja, by uzyskać dyplom
lekarski, była jednak spowodowana czymś znacznie głębszym: miała wrażenie, że
kiedy zostanie lekarzem, zniknie szereg ograniczeń i wynikających z nich
rozczarowań zawodowych. Niestety, mimo dysponowania najnowocześniejszym sprzętem
i znajomością najlepszych technik operacyjnych pozostałe ograniczenia tak samo
frustrowały, frustracje zawodowe zaś tak samo ją ograniczały.
W zespole chirurgicznym pracowały aktualnie cztery kobiety zatrudnione na
etatach i trzy rezydentki, a w szpitalu było tylko jedno pomieszczenie z
szafkami dla chirurgów, przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn.
Sarah zostawiła bordowy kitel chirurgiczny w szafce w pomieszczeniu dla
pielęgniarek, włożyła strój w kolorze morskiej wody, zmieniła też osłonki na
buty, czepek i maskę. Minęło dwanaście godzin od chwili, gdy obserwowała, jak
Andrew Truscott próbował udrożnić tętnice zaopatrujące prawe ramię Lisy w krew.
Celem tych działań było usunięcie jak największej liczby zakrzepów, z nadzieją,
że wprowadzenie do organizmu środków przeciwzakrzepowych dokona reszty.
Najwyraźniej jednak nie przyniosły one pożądanych skutków — konieczna była
poważniejsza interwencja.
Sarah weszła na salę operacyjną przez łazienkę. Lisa, która
przebywała na tej sali po raz trzeci w ciągu niecałej doby, była już znieczulona
i zaintubowana. Niska zasłonka, ustawiona w poprzek jej szyi, oddzielała
anestezjologa od chirurgów. Po stronie „chirurgicznej" na ramieniu Lisy
koncentrowali się Andrew i jeszcze jeden chirurg.
Przez chwilę Sarah wydawało się, że drugim chirurgiem jest ten sam naczyniowiec,
który asystował Andrew poprzednio, kiedy jednak operator przysunął sobie
stołeczek i stanął na nim, by lepiej widzieć, zorientowała się, że jest to Ken
Browne, ordynator ortopedii. Dopiero wtedy Sarah dostrzegła leżące na tacy obok
pielęgniarki obcięte przedramię z zakrzywionymi jak szpony palcami i
zorientowała się, że Browne i Andrew wcale nie przeprowadzają delikatnego
zabiegu naczyniowego, lecz agresywnie przycinają pozostałości kości promieniowej
i łokciowej — czyli kości przedramienia — kończąc amputację poniżej łokcia.
Sarah poczuła, że jej mięśnie wiotczeją. i po raz pierwszy w życiu miała
wrażenie, że zemdleje. O Boże, nie... najpierw dziecko... a teraz to...
Andrew podniósł głowę i popatrzył na nią.
— Wszystko w porządku? — spytał.
— Andrew, ona była artystką. Garncarką. Jej ręce były... przepraszam. Po prostu
sądziłam, że wróci do zdrowia.
— Prawdopodobnie teraz... ma... taką szansę — powiedział z niejakim wahaniem
Andrew. — Mnie też jest przykro, że trzeba było to zrobić, ale gangrena to
gangrena. Nie było wyboru.
— Rozumiem.
Mimo tego stwierdzenia Sarah doskonale wiedziała, że tak naprawdę to nie ma
pojęcia, co stało się z Lisą Summer.
Rozdział 6
Oddział intensywnej opieki medycznej miał dwanaście łóżek i przez całą dobę były
tu pielęgniarki —jedna na łóżko albo jedna na dwa łóżka. Rzadko się zdarzało, by
zmiana minęła bez wystąpienia u kogoś stanu zagrożenia życia i choć — pomijając
chwile, kiedy chorego ratowano — na oddziale panowała atmosfera spokoju, nigdy
nie było cicho. Przez całą dobę rozlegało się lekkie buczenie, posykiwanie i
popiskiwanie urządzeń monitorujących, pomp infuzyjnych i respiratorów, co trochę
przypominało poszum dalekiego oceanu. To tutaj — znacznie bardziej niż na salach
operacyjnych — rozgrywały się prawdziwe bitwy o życie.
Sarah zdecydowanie wolała salę operacyjną od nieprzerwanej, żmudnej i
niewdzięcznej opieki nad pacjentami w stanie zagrożenia życia, bardzo jej się
jednak podobała panująca na oddziale intensywnej opieki koleżeńska atmosfera.
Drugiego lipca o wpół do ósmej rano zajętych było siedem łóżek oddziału.
Wszystkie, czyli dwanaście, miały być zajęte po zakończeniu porannej zmiany na
salach operacyjnych. Sarah, która z braku snu czuła się, jakby miała w oczach
żwirek, siedziała na skraju łóżka w boksie numer osiem i czekała, aż Lisa Summer
zostanie przywieziona z sali pooperacyjnej. Wieści, jakie stamtąd docierały,
były — pomijając oczywistą sprawę — znakomite. Lisa przetrzymała zabieg bez
większego krwawienia, DIC szybko się cofało, a krążenie w nerkach i nogach oraz
w pozostałej części ramienia zdawało się wracać do normy. Można było
przypuszczać, że w jakiś dziwny sposób cesarskie cięcie spowodowało ustąpienie
zaburzeń krzepnięcia.
Życie Lisy zostało uratowane. Narządy brzuszne, zmysły oraz
układ nerwowy funkcjonowały i będzie w stanie chodzić. Z czasem nauczy się
lepiej używać lewej ręki i posługiwać protezą, która zastąpi jej prawą. Może
nawet znajdzie jakiś sposób, by móc wyrażać się jako artystka. Jej psychika
zacznie przepracowywać utratę dziecka i któregoś dnia może znów urodzi. Z czysto
klinicznego punktu widzenia Sarah wiedziała, że to wszystko jest prawda, mimo to
nie była w stanie zapomnieć o tym, że Lisa była jej pacjentką i jeszcze niecałe
dwadzieścia cztery godziny wcześniej z podnieceniem przygotowywała się do
porodu.
— Wszystko w porządku?
Sarah przeglądała wydruk zestawiający wyniki bardzo już licznych badań
laboratoryjnych, które przeprowadzono Lisie, i szukała jakiejś —jakiejkolwiek —
wskazówki pomocnej w zrozumieniu przyczyn katastrofy. Zaskoczona podniosła głowę
i ujrzała przed sobą Almę Young, długoletnią pielęgniarkę z OIOMu.
— Tak, jak najbardziej, dziękuję. Jestem tylko trochę zmęczona.
— Zrozumiale. Pani dziewczyna będzie tu za kilka minut. Właśnie dzwonili z
pooperacyjnej. Wygląda na to, że czuje się całkiem nieźle, oczywiście biorąc pod
uwagę sytuację.
— To świetnie. Wpatruję się w te cyferki z nadzieją, że nagle dostrzegę coś,
czego nie zauważyłam, i zrozumiem, co się stało.
— Może powinna pani raczej zamknąć oczy i kilka minut się przespać.
— Obawiam się, że jeśli tak zrobię, moje ciało może uznać, że nie musi się czuć
tak jak teraz, i będę załatwiona do końca dnia.
— Cały szpital mówi o tym, czego pani wczoraj dokonała. Dziewczyny z urazówki
uważają, że ta mała na sto procent by umarła, gdyby pani nie wkroczyła i nie
przeciwstawiła się hematologowi.
— Więc dlaczego nie czuję się lepiej, niż się czuję, Almo? Starsza kobieta
usiadła na skraju łóżka.
— Ponieważ jest pani dobrym lekarzem. Dlatego. Jest pani Wrażliwa. Obchodzi
panią ludzkie cierpienie i ból... tak naprawdę obchodzi.
— Dziękuję.
— Mogę coś powiedzieć? ¦— Oczywiście.
— Czasami wydaje mi się jednak, że pacjenci trochę za bardzo panią obchodzą.
Traktuje pani wszystko, co się z nimi dzieje, zbyt osobiście. Na przykład,
zamiast odpocząć, siedzi pani tutaj i ślęczy
nad tymi wynikami. Przez ten oddział przewinęło się mnóstwo rezydentów i
pielęgniarek i zauważyłam, że ci najlepsi mieli jedną wspólną cechę... taki mały
wyłącznik, który umieli naciskać i pozwalał im w razie potrzeby zachować
stuprocentową obiektywność. Ma pani wszystko, co potrzebne, aby być wśród
najlepszych, ale czasami wydaje mi się, że za bardzo pozwala się pani dołować.
— Tak uważasz?
— Tak. Tak samo uważa kilka innych pielęgniarek. Wie pani przecież, że naszym
ulubionym sportem jest analiza psychologiczna rezydentów. Wszyscy naprawdę panią
lubimy, lecz też się o panią martwimy. Jest tak, jakby zawsze pani sądziła, że
powinna zrobić coś więcej, i nie mogła się pogodzić z tym, że można zrobić tylko
to, co jest wykonalne.
Opinia pielęgniarki wyzwoliła strumień w większości niemiłych wyobrażeń i
emocji, związanych z Peterem Ettingerem.
— Almo, nigdy nie byłam zbyt dobra w godzeniu się z ograniczeniami. Tak
naprawdę, gdybym zawsze nie sądziła, że mogę zrobić dla pacjenta coś więcej,
prawdopodobnie nie zostałabym lekarzem.
— Co ma pani na myśli?
Sarah roześmiała się ze smutnym tonem w głosie.
— Masz trochę czasu?
W oczach Almy Young pojawiła się troska.
— Tak naprawdę nie mam do przyjazdu Lisy nic do roboty. Sarah chwilę się
zastanowiła. Zawsze była osobą lubiącą mieć
duży zakres prywatności, a fragmentaryczne życie, jakie prowadziła — internat
szkoły średniej na północy stanu i college'u na przedmieściu Bostonu, ośrodek
Korpusu Pokoju w Tajlandii, związek z Peterem i praca w Instytucie Ettingera,
następnie studia na akademii medycznej we Włoszech, a teraz szpitalna
rezydentura — wszystko to sprawiało, że łatwo było jej się izolować od nadmiaru
cudzej ingerencji. W każdym miejscu z kimś zaczynała się przyjaźnić, ale żaden z
tych związków — poza związkiem z jej nauczycielem doktorem Louisem Hanem — nie
był na tyle silny, by przeżyć kolejną przeprowadzkę. Powoli stwierdzała, że
kiedy proszono ją, by powiedziała coś o sobie — nawet jeśli miała na to ochotę —
po prostu tego nie robiła. A może nie była w stanie? Ta kobieta, z którą
pracowała od ponad dwóch lat, wyglądała jednak na rzetelnie zainteresowaną tym,
kim jest Sarah i jak reaguje na taką sytuację, która się jej przydarzyła. Może
nadszedł czas, by się nieco otworzyć.
— Kilka lat temu — powiedziała wreszcie — dokładnie mówiąc, dziesięć, mieszkałam
w górach na północy Tajlandii i pomagałam budować klinikę, w której nauczałam i
równocześnie uczyłam się akupunktury oraz ziołolecznictwa. Moim nauczycielem i
przyjacielem był tam pewien starszy mężczyzna. Był kimś w rodzaju ojca, którego
nigdy nie miałam, niestety dość nagle zmarł. Wkrótce w naszej wiosce pojawił się
ktoś bardzo do niego podobny, tyle tylko że znacznie młodszy. Był błyskotliwy i
pełen fantazji, do tego interesowały go te same zagadnienia co mnie. Kiedy się
poznaliśmy, był sławny na cały świat w wielu zakresach medycyny alternatywnej.
No cóż, w ciągu miesiąca byłam z powrotem w Stanach, razem z nim i jego córką, i
pracowałam w jego instytucie... — Sarah zastanawiała się, czy wymienić nazwisko
Petera, uznała jednak, że nie ma ku temu powodu. — Prawie trzy lata mieszkałam z
nim i jego nastoletnią córką, którą sprowadził z Afryki, kiedy była dzieckiem, i
adoptował. Przez te trzy lata byłam dla niej kimś, kto w całym jej życiu
najbardziej przypominał matkę. Choć... jak powiedziałam... pracowaliśmy z tym
mężczyzną razem w jego instytucie, z jego punktu widzenia nie pracowaliśmy
wspólnie, lecz pracowałam dla niego. Tuż zanim wydarzyło się to, o czym zaraz
opowiem, poprosił mnie o rękę, niestety w naszym życiu coraz bardziej wypływała
na wierzch jego ciemna strona... ogromne, nienasycone ego i przerażający mnie
brak elastyczności.
— Niech pani opowiada dalej.
— Miał pacjenta, rzeźbiarza, którego dosłownie wyleczył z reumatoidalnego
zapalenia stawów, zapalenia, które lekarze uznali za nieuleczalne.
— Jak tego dokonał?
— Zmienił mu dietę, dał trochę ziół, zastosował kilka podobnych technik, jakich
wczoraj użyłam z Lisą. Człowiek zamienił się z inwalidy w aktywnie uprawiającego
sport.
— Niesamowite.
— Dla nas nie było w tym nic niezwykłego. Medycyna alternatywna leczy wielu,
naprawdę bardzo wielu pacjentów, wobec których medycyna klasyczna się poddała.
My, lekarze medycyny, w dalszym ciągu niewiele wiemy o mechanizmach
chorobotwórczych. Nasze mikroskopy robią się coraz większe i większe i udaje nam
się oglądać coraz mniejsze i mniejsze rzeczy; przepisujemy penicylinę, niewiele
się nad tym zastanawiając, wciąż jednak nie wiemy, dlaczego osoba A ma zakażenia
gardła, które leczymy, a osoba B — nie. W każdym razie mój narzeczony wyjechał
na miesiąc i pozostawił swoich pacjentów pod moją opieką. Leczył rzeźbiarza z
powodu bólów głowy... za pomocą ziół, akupunktury i manipulacji
chiropraktycznych. Widziałam tego pacjenta kilkakrotnie i za każdym coraz
bardziej napawał mnie niepokojem. Twierdził, że ból głowy słabnie, a
przynajmniej nie nasila się, ale moim zdaniem jakoś dziwnie chodził. Uwierz albo
i nie, lecz wydawało mi się także, że krzywo się uśmiecha.
— Pachnie kłopotami.
— Tak też sądziłam. Zadzwoniłam do White Memoriał i porozmawiałam z
neurologiem, który wyznaczył mu wizytę na następny dzień na jedenastą rano. Mój
przyjaciel miał wrócić wieczorem z Nepalu, uznałam jednak, że pacjent musi
zostać obejrzany przez neurologa, wszystko więc zaaranżowałam. Może brzmi to
tak, jakby łatwo mi to przyszło, ale zapewniam cię, Almo, że strasznie ze sobą
walczyłam. Musiałam przygotować się na wyjaśnienie mojemu przyjacielowi,
dlaczego wystąpiłam przeciwko wszystkiemu, w co wierzył...
Sarah nie przypominała sobie, by do tej pory podzieliła się z kimkolwiek tym, co
działo się podczas ostatniego, przerażającego dnia z Peterem, ale Alma była tak
wspaniałą słuchaczką, że zwierzenie przyszło jej z zadziwiającą łatwością. Choć
opowiadała dość szybko, wszystko, co opisywała, było jedynie skrawkami tego, co
pamiętała...
Noc, która zakończyła się tak potworną męczarnią, zaczęła się magicznie. Peter
spokojnie i uważnie wysłuchał jej relacji na temat rzeźbiarza Lienry'ego
McAllistera, a jego odpowiedź — której tak bardzo się bała — brzmiała, ogólnie
mówiąc, następująco: Posłuchaj, pozostawiłem ci odpowiedzialność za instytut,
ponieważ jesteś osobą odpowiedzialną. Widziałaś, co widziałaś, podjęłaś decyzję
i chceszją sfinalizować. Co może być w tym złego?
Potem się kochali — intensywnie, namiętnie, tak jak na początku znajomości.
Sarah zdawała sobie sprawę, że Peter się przełamał — dla niej i dla dobra ich
kruszącego się związku — i że nie było to dla niego łatwe. Naprawdę był
przekonany o tym, że konwencjonalna zachodnia medycyna tak bardzo zagubiła się w
nauce, konkurencyjnej farmakologii oraz zdehumanizowanej technologii, że czyniła
więcej zła niż dobra. Nad biurkiem powiesił sobie nawet plakat z napisem:
EFEKT JATROGENNY: SCHORZENIE ALBO ZRANIENIE SPOWODOWANE SŁOWAMI ALBO DZIAŁANIAMI
LEKARZA
Miał doskonałą okazję skrytykowania jej osądu, aby narzucić kolejny raz swą
sławną opinię o lekarzach i ich metodach, a jednak z niej nie skorzystał.
Sarah nie gorzej od Petera rozumiała cudowny potencjał kryjący się w relacji
między lekarzem a pacjentem. Diagnostyczna i terapeutyczna siła metod
holistycznych budziła w niej nadzieję, lecz w odróżnieniu od Petera nigdy nie
traktowała medycyny tradycyjnej jako ostatniej i jedynej instancji. W końcu
przeżyła pęknięcie wyrostka robaczkowego tylko dlatego, że zawieziono ją
samolotem do amerykańskiego szpitala wojskowego, gdzie poddano ją
natychmiastowemu zabiegowi chirurgicznemu.
Peter miał czterdzieści lat — dwanaście lat więcej od niej. Różnica wieku,
wysoki wzrost — miał metr dziewięćdziesiąt trzy — niezwykły popęd seksualny i
sukces finansowy, wszystko to sprawiało, że w związku tym każda podejmowana
przez nią próba postawienia na swoim była ogromnym wyzwaniem, a zajmowanie
autorytatywnego stanowiska raczej marzeniem ściętej głowy. Przynajmniej jednak
Peter postanowił słuchać, a nie działać: próbował zrozumieć, że jego metody
działania nie muszą być jedyne.
W następne przedpołudnie wzięli sobie wolne i dużą część poranka spędzili na
kochaniu się. Kiedy Sarah zjawiła się w instytucie, gdzie czekało ją całe
popołudnie spotkań z pacjentami, czuła się znacznie bardziej pozytywnie
nastawiona do życia, niż bywało ostatnimi czasy.
O trzeciej po południu zaczęła się jednak dziwić, dlaczego neurolog z White
Memoriał do niej nie dzwoni. O tej porze powinny być gotowe przynajmniej
niektóre wyniki badań McAllistera. Jeżeli nie myliła się co do tego, że
rozwijają się u niego zaburzenia motoryki, należało zrobić tomografię i szereg
innych badań, a lekarz obiecał zatelefonować natychmiast po tym, jak dowie się
czegoś istotnego.
Minęło wpół do czwartej... czwarta... wpół do piątej.
Przyjmując kolejnych pacjentów, raz za razem spoglądała na zegarek. Wreszcie,
kiedy ostatni wyszedł, zadzwoniła do White Memoriał.
— Panno Baldwin, sądziłem, że pani o tym wie... — powiedział neurolog.
— Co wiem? — Nagle poczuła niemiły ucisk w gardle.
— Kiedy zjawiłem się dziś rano w pracy, na mojej automatycznej sekretarce była
wiadomość od pana McAllistera. Zadzwonił
o... o dziesiątej wieczorem i przekazał, że porozumiał się ze swoim doradcą
medycznym i niestety nie może się ze mną spotkać. Sądziłem, że mianem doradcy
określał panią.
— Nie — odparła. — Obawiam się, że miał na myśli kogoś innego. Dziękuję panu,
doktorze.
— Cóż, przykro mi, że nie mogłem więcej...
Odłożyła sluchawkę, zanim doktor skończył, i natychmiast ruszyła na sztywnych
nogach do gabinetu Petera. Siedział rozparty w fotelu, nogi położył na biurku.
— Peter, dlaczego nie powiedziałeś mi wieczorem, że dzwoniłeś do Henry'ego
McAllistera?
— Nie uważałem, że to aż takie ważne.
— Nie uważałeś, że to... aż takie... ważne? Nie zdziwię się, jeżeli się okaże,
że dostałam wrzodu w trakcie zastanawiania się, czy przedstawić go neurologowi.
— No więc nie musisz się więcej zamartwiać. — Opuścił nogi na podłogę.
— Ale powiedziałeś, że zrobiłam to, co należy.
— Zgadza się. To, co należy, zrobiłaś dla siebie, lecz niekoniecznie dla
Henry'ego.
— Skąd o tym wiesz? Jak mogłeś kazać mu odwołać wizytę, nawet go nie widząc?!
— Po pierwsze, nie wierzę, by istniało cokolwiek, co może zrobić lekarz
medycyny, czego tak samo dobrze, a nawet lepiej, nie mogą zrobić nasi ludzie.
Doskonale o tym wiesz. Po drugie, wcale nie kazałem mu odwoływać wizyty.
Powiedziałem mu, że ma postąpić według własnej oceny i niezależnie od decyzji,
jaką podejmie, będę cały dzień do jego dyspozycji. Wystarczy, by zadzwonił i
określił czas.
— I zadzwonił? — Sarah czuła, że zaczęło jej pulsować w skroniach. Miała ochotę
skoczyć przez biurko i zetrzeć mu z twarzy samozadowolenie. — Zadzwonił?!
Twarz Petera stężała.
— Chyba... przy tym zamieszaniu, które tu dziś panowało, zapomniałem sprawdzić.
— Spojrzał na kartkę z telefonami i połączył się z recepcjonistką. Kiedy
odkładał słuchawkę, oznajmił: — Wygląda na to, że nie czuł takiej potrzeby.
— Peter, kawał z ciebie skurwiela. Wiesz o tym? Obróciła się na pięcie i
ruszyła szybkim krokiem do swojego
gabinetu.
— Hej, uspokój się, mała! — zawołał za nią. — Po co te nerwy?
Historia choroby Henry'ego McAllistera leżała na jej biurku. Wybrała jego numer
i kiedy po kilkunastu dzwonkach nikt nie podniósł sluchawki, zatelefonowała pod
911. Jeżeli się pomyliła, wyjdzie na głupka, nie było jednak takiej możliwości,
by nie załatwiła do końca tej sprawy. Po raz pierwszy od trzech lat miała
wrażenie, że reaguje na bardzo trudną sytuację jak Sarah Baldwin, a nie jak
marionetka w rękach Petera Ettingera.
Peter wychodził właśnie ze swojego gabinetu, przemknęła jednak obok niego, nawet
się nie odwracając, zbiegła na dół schodami i wypadła na ulicę. Wołał za nią,
ale nie zwracała na to uwagi.
McAllister mieszkał na Soutli Endzie, jakieś dziesięć przecznic od instytutu.
Przez chwilę rozglądała się za taksówką, potem jednak zagryzła zęby, zacisnęła
pięści i ruszyła biegiem przed siebie...
— No i? — spytała Alma Young.
— Przepraszam?
— Co się stało z rzeźbiarzem? Nie może pani w takim momencie przerwać!
— Wybacz mi... — powiedziała Sarah, nie do końca pewna, ile ze swoich myśli
ujawniła. — No cóż, gdybym w tej konkretnej sytuacji uznała, że to, co zrobiłam,
było wszystkim, co się dało zrobić, mężczyzna ten prawdopodobnie by zmarł.
Policja wyłamała drzwi do jego mieszkania i znaleźliśmy go nieprzytomnego na
podłodze. Dwie godziny później leżał na sali operacyjnej w White Memoriał.
Okazało się, że to guz złośliwy... dokładnie biorąc oponiak... w prawej części
mózgu. Jak czasami się zdarza, zaczął krwawić i w czaszce rosło ciśnienie.
— Dzięki Bogu, zdążyła pani dotrzeć do niego na czas... — westchnęła Alma,
okazując prawdziwą ulgę, że siedem lat temu los okazał się łaskawy dla
nieznanego jej człowieka.
Sarah uśmiechnęła się, widząc reakcję pielęgniarki.
— Pozwolono mi wejść na salę i przyglądać się usuwaniu guza. To było
niesamowite. Wtedy postanowiłam zostać chirurgiem. Ostatecznie wybrałam
położnictwo i ginekologię.
— A tamten mężczyzna? Pani... przyjaciel? Sarah wzruszyła ramionami.
¦— Następnego dnia wyprowadziłam się i od tamtej chwili nie rozmawialiśmy ze
sobą. -— To ci historia...
— I częściowe wyjaśnienie, dlaczego nigdy nie potrafię uznać, że zrobiłam dla
pacjenta wszystko, co się dało.
-— Możliwe, dalej jednak twierdzę, że lepiej będzie, jeśli pogodzi się pani z
tym, że jest tylko człowiekiem. Dzisiejsi lekarze mają ogromne możliwości,
ciągle jednak nie są Bogiem. Nigdy nim nie byli i nigdy nie będą. Jeżeli nie
pogodzi się pani z tym, że mimo wszelkich wysiłków niektóre pani pacjentki
stracą dziecko, rękę albo jedno i drugie, albo jeszcze gorzej, to prędzej czy
później stres zacznie panią zjadać żywcem.
— Wiem o tym.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
Alma Young wyciągnęła ręce i objęła Sarah.
— W takim razie, doktor Baldwin, nie chcę, by zadręczała się pani z tego
powodu, że okropna choroba, z której powstaniem nie miała pani nic wspólnego,
zabrała tej dziewczynie dziecko i rękę. Chciałabym, by chwaliła się pani na cały
głos tym, co zrobiła pani wczoraj, aby uratować jej życie. To była wielka sprawa
dla tego szpitala i każdy, komu zależy na BCM, będzie piał nad panią z zachwytu.
Rozumiemy się?
Sarah zmusiła się do uśmiechu.
— Wedle rozkazu!
Odsunęły się drzwi i sanitariusz z pielęgniarką wwieźli Lisę na łóżku na
kółkach. Kilka chwil później zjawił się Andrew Truscott. Na jego twarzy widać
było ślady nocy spędzonej na sali operacyjnej, mało kto by się jednak domyślił,
że jest właśnie drugą dobę bez snu. Sarah znała to z własnego doświadczenia i
miała wrażenie, że z każdym rokiem pracy na chirurgii brak snu miał coraz
mniejszy wpływ na jej organizm.
— Jak ona się czuje? — spytała.
— Te amputacje nie są najelegantszą chirurgią. Przykro mi, że nie mogłem zrobić
nic innego.
— Zarówno ty, jak i ja. Założę się jednak, że teraz będzie z nią już tylko
lepiej.
— A czego innego się spodziewasz? Wyleczyłaś ją tymi swoimi igiełkami.
— Nonsens. — Jak często bywało, Sarah nie była pewna, czy sarkazm w tonie
Andrew jest żartem, czy oznacza dezaprobatę.
— Drodzy lekarze! — zawołała Alma Young. — Czy któreś z Waszych Świątobliwości
mogłoby pomóc nam przenieść tę dziewczynę?
— Już pomagam — powiedziała Sarah.
— To miłe z twojej strony, droga koleżanko, ponieważ muszę iść do piątki na
konsultację — powiedział Truscott. — Może
spotkamy się na kawie, powiedzmy za... godzinę? Chciałbym ci zadać kilka pytań
na temat wczorajszego pokazu magii. Almo, zlecenia dla naszej młodej pacjentki
są wetknięte pod materac. Pani doktor Mięsień będzie asystować.
Z pomocą Sarah, Lisa została przeniesiona z łóżka transportowego na łóżko w
boksie numer osiem. Potem Sarah się wycofają — Alma z inną pielęgniarką zaczęły
podłączać wlewy dożylne, kardiomonitor i cewnik z pęcherza moczowego.
— Teraz należy do pani — powiedziała w końcu Alma. Kiedy odeszła na tyle, że
nie mogła być słyszana przez pacjentkę, dodała: — To będzie niezła zabawa...
zwłaszcza że dziewczyna nie ma ani pieniędzy, ani rodziny do pomocy...
— Postaram się jak najszybciej załatwić jej pomoc z opieki społecznej.
— Może warto się też zastanowić nad konsultacją psychiatryczną. Od chwili kiedy
dowiedziała się o dziecku, nie zamieniła z nikim słowa.
— Wiem. Dziękuję, Almo. To dobra sugestia.
Sarah podeszła do wezgłowia łóżka. Lisa leżała bez ruchu i wpatrywała się w
sufit. Jej wargi, ciągle jeszcze poplamione zaschniętą krwią, były spękane i
opuchnięte. Zabandażowane skrócone ramię wystawało spod wyłachmanionego
prześcieradła. Sarah zaczęła do niej mówić, jednocześnie oglądając okolicę
cesarskiego cięcia. Lisa ani razu nie zareagowała.
— Cześć, Liso, witaj na OjOMie... bardzo cię boli?... Kiedy będzie cię bolało,
zawiadamiaj o tym pielęgniarki. Nie musisz rozmawiać ze mną ani z nikim innym,
póki nie nabierzesz na to ochoty... Powiem teraz kilka rzeczy i na razie sobie
pójdę. Wygląda na to, że problemy z krwawieniem i zakrzepami zniknęły i nie
potrzebujesz transfuzji... — Sarah spojrzała w oczy chorej, by ocenić, czy
rozumie, co się do niej mówi, ale nie dostrzegła w nich iskry życia. — Liso,
musisz wiedzieć, że wszyscy czujemy się okropnie z powodu tego, co się stało
tobie i... — wciągnęła głęboko powietrze, by się uspokoić — ...i Brianowi.
Zrobimy wszystko, co możliwe, byś mogła sobie z tym poradzić i dowiedzieć się,
dlaczego doszło do tego, do czego doszło. Spróbuj być silna...
Sarah odczekała minutę, lecz nie doczekała się żadnej reakcji. Przeciągnęła
grzbietem dłoni po policzku Lisy.
— Niedługo wrócę, by sprawdzić, jak ci się wiedzie. Musiało być jakieś
wyjaśnienie. Dwa tak podobne przypadki
w jednym szpitalu, w tak krótkim odstępie. Odpowiedź musiała
być gdzieś blisko. Sarah obiecała sobie w duchu, że zrobi wszystko, aby ją
odkryć.
Odchodząc, popatrzyła przez ramię na leżącą w boksie numer osiem młodą artystkę
i spróbowała sobie wyobrazić, co można czuć, przeżywając taką nagłą, niemożliwą
do wyjaśnienia tragedię. Wyszła z sali. Do spotkania z Andrew pozostały jej trzy
kwadranse, a musiała jeszcze zajrzeć do kilkunastu pacjentek.
— Dokąd wychodzisz?
— Po prostu wychodzę.
— „Po prostu wychodzę" nigdy nie było odpowiedzią do przyjęcia na to pytanie i
nie jest do przyjęcia także dziś.
— Tato, mam osiemnaście lat. Moi koledzy i koleżanki...
— Nie jesteś taka jak inni. Nie masz być taka jak inne nastolatki.
— Ale...
— Jesteś osiemnastolatką, która gra w polo, jeździ na wakacje do Europy, na
jesieni zostaniesz studentką Harvardu, a przede wszystkim jesteś beneficjentką
funduszu powierniczego, z którego dostaniesz dwadzieścia milionów dolarów, kiedy
skończysz dwadzieścia pięć lat. Z tego powodu nie jesteś i nigdy nie będziesz
taka jak inne dzieciaki. A więc... z kim zamierzasz dziś się spotkać?
— Tato, proszę...
— Z kim!!? Z tym prymitywnym Chuckiem, który, jak uważasz, lubi cię z powodu
twojej duszy i twojego charakteru? Uznano go za najprzystojniejszego chłopaka w
klasie, więc planuje robić karierę jako model i nawet nie myśli o pójściu na
studia. Zastanawiałaś się choć przez chwilę, dlaczego taki chłopak nagle zaczyna
się interesować dziewczyną ze Stanhope Academy, dziewczyną, która nie tylko nie
jest do niego w niczym podobna, ale na dodatek ma dwadzieścia kilo nadwagi!?
— Tato, przestań. Proszę... przestań.
— Nie przestanę. Z pewnych rzeczy musisz zdawać sobie sprawę. Ciągle o nich
pamiętać. Twój wspaniały Chuckie to śmieć. Niemal każdy wieczór, kiedy nie uda
ci się do niego wymknąć, spędza z cziphinderką Marcie Knuckle. Zdjęcia, które
mój człowiek zrobił szczęśliwej parce, leżą na moim biurku. Masz ochotę rzucić
na nie okiem?
— Kazałeś go śledzić?!
— Oczywiście. Jestem twoim ojcem. Moim zadaniem jest chronić
cię do chwili, aż będziesz miała dość rozsądku i doświadczenia, by chronić się
sama przed światem.
— Jak mogłeś?!
— Posłuchaj, skarbie. Wiesz, że cię kocham. Tego chłopaka interesuje tylko
jedno: pieniądze. O to idzie gra. Im prędzej się tego dowiesz, tym lepiej.
Jesteś, kim jesteś, i jedynie wtedy będziesz mogła być pewna, że mężczyzna chce
ciebie i wyłącznie ciebie, kiedy będzie miał więcej pieniędzy niż ty.
— Ty draniu!
— Nie wolno ci tak do mnie mówić!
— Ty draniu! Ty pieprzony draniu! Wszystko mi zrujnujesz! Wszystko! Nie...
dotykaj mnie... Dotkniesz mnie, to przysięgam, że nigdy więcej mnie nie
zobaczysz.
— Idź do swojego pokoju.
— A ty idź do diabła!
— Wracaj! Natychmiast!
— Idź do diabła! Puść mnie! Powiedziałam, żebyś mnie nie dotykał... cholera
jasna, puść mnie! Nienawidzę cię! Nienawidzę...
— Liso, obudź się! Jestem pielęgniarką. Liso, nic złego ci się nie dzieje.
Przestań krzyczeć. O tak... już lepiej... znacznie lepiej.
Lisa Summer zamrugała i otworzyła oczy. Wszystko było zamazane. Powoli zaczęła
coraz wyraźniej dostrzegać zatroskaną twarz pielęgniarki.
— Śniło ci się coś koszmarnego — powiedziała Alma Young. — Narkoza czasami to
powoduje.
Lisa odwróciła wzrok i wbiła go ponownie w sufit.
— Potrzebujesz czegoś? Może dam ci lodu do possania? Albo coś przeciwbólowego?
Jak wolisz. Jestem blisko, możesz wołać, kiedy zechcesz.
Alma Young nieco zasunęła zasłonki po obu stronach łóżka i wróciła do dyżurki.
Lisa zaczęła cicho płakać.
— Tato... o tato...
Rozdział 7
Sarah kupiła sobie maślaną bułeczkę i kawę i poszła do zarezerwowanej dla
lekarzy części wielkiej kawiarni. Przy pokrytym laminatem stole gawędziło dwóch
specjalistów, pozostałe cztery stoliki były jednak wolne — nic dziwnego, biorąc
pod uwagę fakt, że była to najgorętsza pora w szpitalu. Andrew spóźniał się już
pięć minut, Sarah od dawna wiedziała, że chirurdzy — jeśli w ogóle przychodzą na
umówione spotkania — zawsze się spóźniają.
Udało jej się odwiedzić trzy swoje pacjentki —jedna już słyszała o tym, co jej
się udało zrobić poprzedniego dnia. Tak jak przewidziała to Alma Young,
dramatyczne i skuteczne zastosowanie przez Sarah niekonwencjonalnej metody było
w szpitalu tematem numer jeden. W ciągu kilkuminutowego pobytu na oddziale
odebrała telefon od dyrektora do spraw szkolenia, z prośbą o zaprezentowanie
stosowanych przez nią technik na specjalnym pokazie, oraz od sekretarki Glenna
Parisa, która prosiła, by Sarah po południu wpadła do jego gabinetu. Kiedy szła
korytarzem, pielęgniarki ściskały jej dłoń albo wyrzucały w górę pięści w geście
triumfu, a naczelny rezydent na oddziale położnictwa i ginekologii zaprosił ją
na obiad, by dowiedzieć się z pierwszej ręki o uratowaniu pacjentki.
Sarah właśnie się zastanawiała, czy wypada usiąść z dala od stolika, przy którym
rozmawiali dwaj lekarze, gdy zebrali swoje rzeczy i wstali. Jeden z nich,
ogromnej wiedzy endokrynolog, Wittenberg, podszedł i podał jej rękę.
— George Wittenberg.
— Wiem. Poznaliśmy się w zeszłym roku na powitaniu Glenna Parisa. Metabolizm
wapnia i choroby przytarczycy, zgadza się?
— Ma pani znakomitą pamięć.
— w aKademii medycznej czytałam kilka pańskich artykułów dotyczących projektu
badawczego. Były bardzo interesujące.
— Hm... dziękuję. Przyszedłem pani pogratulować, ale chętnie przyjmę
komplement. Słyszałem, że dokonała pani wczoraj cudu.
— Nad Lisą pracowało wiele osób. Moja pomoc była tylko jednym z działań, dzięki
którym przeżyła.
Sarah musiała się ugryźć w język, aby nie wspomnieć, że „cud" z Lisą miał też
pewne ujemne skutki.
— Dobrze powiedziane — stwierdził Wittenberg. — Jeżeli jednak szpitalne tam
tamy się nie mylą, pani udział miał decydujące znaczenie. Sprawa trafiła zarówno
na łamy „Heralda", jak i „Globe". Niezależnie od tego, kto przekazuje Axelowi
Devlinowi negatywne informacje na temat BCM, dziś się nie popisał. Tak się
składa, że Devlin nasmarował kolejny felieton pod hasłem „zniszczyć BCM", więc w
porównaniu z artykułem na stronie trzeciej, w którym piszą o spotkaniu Wschodu z
Zachodem, pozwalającym w Bostońskim Centrum Medycznym ratować ludzi, Devlin
wychodzi na idiotę, nie raczył tego bowiem nawet zauważyć. Czytała pani gazetę?
— Nie. Jeszcze nie miałam kiedy.
— Proszę — powiedział Wittenberg i podał jej swój egzemplarz. — Już
przeczytałem.
— Dziękuję.
— Nie ma sprawy. Wie pani, nie jestem szczególnym zwolennikiem Devlina, ale
niezbyt lubię być kojarzony z miejscem, w którym urzęduje hinduski spec od
Ayurwedy, a w klinice ortopedycznej zatrudnia kręgarza. Po tym jednak, co
zrobiła pani Wczoraj, postanowiłem być nieco mniej krytyczny i dowiedzieć się
więcej o medycynie alternatywnej.
Uścisnął jej serdecznie dłoń i odszedł. Sarah rozłożyła gazetę na stole i
przejrzała dość sensacyjnie ujęty, ale oparty na faktach reportaż na stronie
trzeciej. Artykuł w „Heraldzie", którego autor wypowiada się pozytywnie o BCM...
może jednak zdarzają się cuda. Potem złożyła gazetę i otworzyła ją na stronie z
felietonem Devlina.
AKCEPTUJ ALBO PROTESTUJ
Axel Devlin
2 lipca
...I znów pojawia się Topór Axela, którego nie było przez kilka dni, ale czekał
w gotowości, by przyładować każdemu, kto zechciałby się z nami zabawić.
Dziś stare ostrze znów śmiga w powietrzu i ponownie łupie w wasz i mój ulubiony
ośrodek leczniczy, Szpital Chrupiącego Batona, znany jako Bostońskie Centrum
Medyczne. Prezes zarządu szpitala, Glenn Paris, znany jako California Glenn,
zaprezentował wczoraj podczas zebrania z okazji dorocznej zmiany rezydentów swą
najnowszą postawę. Osobom niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o dzień, w
którym nowi rezydenci rozpoczynają specjalizację, a starzy awansując kolejny
stopień.
Choć szpitalny szogun nie przedstawił żadnych tak spektakularnych (a raczej
żenujących) innowacji, jak losowanie kolejności wszczepiania implantów piersi
czy darmowy dostęp do kliniki krystalografii, oznajmił, że nic nie powstrzyma
powrotu jego szpitala na pierwsze pozycje w rankingach ośrodków akademickich.
„Możecie być tego pewni!" — wykrzyczał.
W tym jednak momencie — dokładnie w tym momencie — w szpitalu zabrakło prądu i
zgasły wszystkie światła. Zrozumiałeś, co to znaczy, Glenn? Twoje podejście
mogło zadziałać w San Diego, ale tu, w Bostonie, lubimy, by lekarze postępowali
według podręcznika, a nie według układu planet.
— To nie do wiary...
— Co jest nie do wiary? — Andrew Truscott postawił na stole talerz z ledwie
ściętymi jajkami i podejrzanie wyglądającymi kawałkami mięsa i usiadł skosem
przed Sarah.
— Ten... ten złośliwy, pozbawiony zasad... śmieć.
— Rozumiem, że masz przed sobą egzemplarz „Heralda".
— Dlaczego Devlin tak się na nas uparł?
— Nie wiesz?
— Chyba nie.
— Pięć lat temu... wiem o tym, ponieważ właśnie tu wtedy zaczynałem... jego
żona musiała poddać się operacji pęcherzyka żółciowego. Deviin chciał, żeby
stało się to w White Memoriał, ona wolała jednak Billa Gardnera i świeżą, niby
to wrażliwą atmosferę u nas. Dwa dni po operacji wykonanej ręką Gardnera dostała
potężnego zatoru płucnego i odjechała w mgnieniu oka.
— To straszne, ale mogło się przydarzyć każdemu w każdym szpitalu.
— Prawdopodobnie tak właśnie powiedział Devlinowi adwokat zajmujący się
sprawami dotyczącymi błędów w sztuce lekarskiej, zaczął się więc rewanżować na
swój sposób.
— Smutne.
_ Nie wiem. Dla niektórych ludzi taka czy inna wendeta działa
terapeutycznie. „Nie wariuj — wyrównaj rachunki". Rzucanie się na BCM w taki
sposób, w jaki to robi, prawdopodobnie pomaga „lU zachować równowagę.
¦— A jak, twoim zdaniem, zdobywa informacje? Ten artykuł jest napisany tak,
jakby siedział w amfiteatrze w chwili, gdy zgasło światło.
— Sarah, może to cię szokuje, ale nie każdy jest tak bardzo zakochany w tym
szpitalu jak ty. Dość jednak o Devlinie. Jestem spragniony wiedzy.
— O czym?
— Nie udawaj wstydliwej. Jesteś w tej chwili gwiazdą dnia i chcę dokładnie
wiedzieć, co wczoraj zrobiłaś.
Sarah uśmiechnęła się.
— To, co widziałeś. Jedynym sposobem, jaki przyszedł mi do głowy, było
spowolnienie tętna i krążenia Lisy, z równoczesnym mentalnym działaniem, mającym
spowodować zamknięcie krwawiących miejsc w jej ciele.
— Przepraszam, że to mówię, ale nieco trudno prostemu człowiekowi pojąć, że
Lisa Summer siłą wyobraźni zatrzymała tryskanie krwi ze swoich tętnic.
— Pomijając to, że byłeś tego naocznym świadkiem, Andrew. Dobry hipnotyzer może
powiedzieć hipnotyzowanej osobie, że zostanie dotknięta w ramię rozgrzanym
pogrzebaczem, i kiedy dotknie jej gumką na ołówku, osoba zahipnotyzowana zacznie
wrzeszczeć i natychmiast zrobi jej się w dotkniętym miejscu pęcherz. Jak to
wyjaśnisz? Zasadniczym problemem jest to, czego zachodnich lekarzy nauczają
anatomowie i fizjolodzy o autonomicznym układzie nerwowym. Gdyby nauczali nas
także jogini albo akupunkturzyści, nasza wiedza na temat tego, nad czym ludzie
mogą, a nad czym nie mogą panować w swoim organizmie, byłaby całkiem inna.
— Uwierz w swoje ograniczenia, a takie będą, tak? No, na pewno jestem pod
wrażeniem. Może uda ci się poprosić pannę Summer, by zajrzała do swojego wnętrza
i powiedziała nam, co dokładnie się wydarzyło? Przede wszystkim w jaki sposób
się to Wszystko zaczęło? Wie, że nie jest pierwsza?
— Chyba nie.
— A powinna. Może jeśli się dowie, ile miała szczęścia, że przeżyła, poprawi to
nieco jej nastrój.
— Mamy bardzo dużo czasu na poprawianie jej nastroju. Właśnie straciła dziecko
i rękę. Andrew... masz jakiekolwiek podejrzenia na temat tego, co się mogło
stać? Konsultowałeś kiedyś tamtą drugą dziewczynę?
— Nie. A ty?
— Nie mam pojęcia, co się z nią działo, a kiedy ją przywieziono i zmarła, byłam
na urlopie, widziałam ją jednak kiedyś w klinice.
— I?
— Była zdrową, młodą kobietą z nieskomplikowaną ciążą, jak Lisa. Przepisałam
jej specyfik ziołowy, którego często używam, i życzyłam dużo szczęścia przy
porodzie. To był jedyny raz, kiedy ją widziałam.
— Specyfik ziołowy?
— Tak jest. Niemal każda kobieta w ciąży dostaje od swojego lekarza jakieś
witaminy. W naszej klinice położniczej jest to standard. W górskich wioskach w
Tajlandii, gdzie pracowałam, wszystkie ciężarne kobiety wzbogacają dietę, tyle
że uzupełnienie stanowią zioła: mieszanka pokruszonych korzeni i ziół,
zaparzanych i wypijanych dwa razy w tygodniu jak herbata. Jedyne badanie, jakie
przeprowadzono na tych kobietach, wykazało, że ich dzieci po urodzeniu są
cięższe i mniejszy jest procent zgonów noworodków niż w grupie kobiet, które
rodziły w szpitalu akademickim w Chiang Mai. Uwierz mi, że ludzie w wioskach Meo
nie najlepiej się żywią, a warunki higieniczne są straszne. Uczestniczyłam w tym
badaniu razem z lekarzem z państwowej służby zdrowia oraz specjalistą
ziołolecznictwa, który nauczył mnie większości tego, co wiem.
— Ciekawe.
— W rzeczy samej... ciekawe.
Sarah z zapałem wykorzystywała okazję do opowiedzenia o badaniach w Tajlandii
oraz swojej pracy z plemionami Meo i Akha. Był to cudownie szczęśliwy i spokojny
czas w jej życiu. Gdyby nie nagła śmierć Louisa Hana i pojawienie się Petera
Ettingera, być może pracowałaby tam do dziś.
— To znaczy, że zamiast podawanych podczas ciąży witamin używasz mieszanki
ziół?
— Od chwili gdy udało mi się znaleźć w mieście specjalistę w zakresie
ziołolecznictwa. Robi mi mieszankę. Każdej kobiecie, z którą rozmawiam w naszej
klinice położniczej, daję wybór: witaminy lub herbatka. Niektóre biorą jedno,
inne drugie. Zapisuję wagę przy porodzie oraz dane dotyczące rozwoju dziecka obu
grup, ale liczby są jeszcze zbyt małe, by dostrzec jakąś różnicę.
— Fascynujące. O jakich korzeniach i ziołach jest mowa? .— Znasz się na
ziołolecznictwie?
-— Tylko jeśli za taką znajomość uznasz korzystanie z zestawu aromatyzowanych
herbat. Dlatego chciałbym zostać oświecony.
— W takim razie dam ci ulotkę rozdawaną wszystkim kobietom, które widuję w
klinice. Opisano w niej wszystkie dziewięć składników oraz działanie każdego z
nich.
— Arcydzięgieł, dong quai, żywokost... — zaczął wyliczać Andrew. — Brzmi to
dość egzotycznie.
— Nie do końca. Gdybyśmy byli w Pekinie, kwas foliowy, beta karoten, tlenek
miedziowy i wiele innych składników naszych standardowych witamin dla ciężarnych
uznano by za dziwaczne.
— Rozumiem. Ten szpital jest jakby dla ciebie stworzony, prawda?
— Wiem, że masz kilka zastrzeżeń, ale uważam, że oferujemy pacjentom najlepszą
opiekę ze wszystkich szpitali w mieście.
— Możliwe. Z pewnością wkrótce staniemy się wiodącą jednostką w leczeniu DIC w
przebiegu ciąży.
Zapiszczał pager Sarah. Miała zadzwonić pod wewnętrzny 2350.
— Sala porodowa — powiedziała. — Muszę iść.
— Nie troszcz się o tacę. Odniosę ją.
— Dziękuję. Andrew, uważasz, że powinniśmy powołać komisję, która zaczęłaby
badać oba przypadki?
— Moim zdaniem to doskonały pomysł. Jeżeli się zastanowić nad tym, czego
powinno być w tym szpitalu więcej, to od razu narzuca się odpowiedź. Komisji.
— Mówię poważnie. Co prawda to nie epidemia ani nic w tym stylu, ale dwa tak
podobne i niezwykłe przypadki to sprawa warta przemyślenia. Wiele osób się
dziwi. No cóż, muszę odebrać poród. Porozmawiamy później, dobrze?
— Na pewno.
Patrzył za Sarah, aż wyszła z kawiarni. Potem wyjął z kieszeni kitla kopertę i
postukał nią z namysłem o dłoń.
— Nie dwa przypadki, moja droga — mruknął. — Teraz już trzy..
Rozdział 8
Gabinet starszych rezydentów chirurgii mieścił się w pozbawionym okien,
kwadratowym pomieszczeniu o boku długości dwa i pół metra, które kiedyś służyło
Szpitalowi Stanowemu Suffolk jako magazyn szczotek. Konieczność korzystania z
tego pomieszczenia — nie wspominając już o fakcie, że użytkował go razem z dwoma
innymi osobami — była dla Andrew Truscotta upokorzeniem nie mniejszym niż
pozostałe, jakie musiał wycierpieć jako pracownik Bostońskiego Centrum
Medycznego. To powinien być jego rok. Powinien był zostać szefem rezydentów, a
następnie dostać stały, dożywotni etat. Nie było uzasadnienia wybrania gościa,
na którego się zdecydowano zamiast niego. W żadnym normalnym szpitalu coś
takiego nie mogłoby się zdarzyć.
Po roku studiów podyplomowych w zachodniej Australii poznał amerykańską
turystkę, a następnie ożenił się z nią i postanowił zamieszkać w Stanach.
Spodziewał się, że będą tam lepsze możliwości pracy i prowadzenia badań — no i
oczywiście dochody. Bostońskie Centrum Medyczne nie było ośrodkiem, który wybrał
na pierwszym miejscu na rezydenturę, ale bez niezadowolenia przyjął ofertę pracy
ze strony Elego Blankenshipa. W sumie —¦ rozumował — był to bostoński szpital
akademicki.
Trzy miesiące po rozpoczęciu pierwszego roku specjalizacji z chirurgii w BCM
Truscott zaczął dyskretnie szukać wolnych miejsc w programach rezydenckich
innych szpitali. Ponieważ były takie jedynie w wątpliwych instytucjach o jeszcze
mniejszym prestiżu, zdecydował się pozostać.
Nie cierpiał Glenna Parisa i panującej w BCM karnawałowej atmosfery. Nie lubił
pracy w szpitalu, który tak bardzo bagatelizował badania kliniczne, że wielu
pracowników uczelnianych uważało to za coś w rodzaju żartu. Przede wszystkim zaś
miał żal o to, że choć poświęcił centrum pięć lat życia, odmówiono mu awansu,
ponieważ —jak wyraził to jego ordynator: „był nieelastyczny i za mało
tolerancyjny". Następnie poinformowano go, że szpital nie ma ani pieniędzy, ani
pomieszczeń na prowadzenie badań i gabinetów, by go zatrzymać po zakończeniu
jego rezydentury. Odrzucenie przez Szpital Chrupiącego Batona było hańbą
ostateczną. Teraz Andrew Truscott siedział w maleńkim gabinecie, popijał ze
styropianowego kubka sok pomarańczowy i kolejny raz czytał list, przesłany mu
przez ordynatora chirurgii. Był datowany: 23 czerwca i został napisany w Biurze
Patologa w Nowym Jorku. Dotyczył prośby ordynatora chirurgii, by Andrew, jako
przewodniczący Komisji Zachorowalności i Śmiertelności w Przypadkach
Chirurgicznych, przyjrzał się bliżej sprawie i zalecił, jakie działania — jeśli
jakiekolwiek — powinien podjąć oddział.
DROGI DOKTORZE
Po pierwsze proszę wybaczyć opóźnienie, z jakim wysyłam panu ten list. Naszą
agencję dotknęły ograniczenia budżetu, które znacznie spowolniły prowadzenie
koniecznych do zamknięcia przypadkuw badań laboratoryjnych i cytologicznych oraz
działań biurokratycznych. Niestety tak się składa, że liczba spraw, z którymi
mamy do czynienia, stale rośnie.
Przypadek, o którym chcę panu napisać, dotyczy 24 letniej kobiety, Constanzy
Hidalgo, która zginęła w listopadzie zeszłego roku, prowadząc samochód,
staranowany przez autobus. Szczegóły sprawy oraz wyniki badań przeprowadzonych
przez mój wydział są zawarte w załączonych dokumentach, jak pan z pewnością
zauważy, wszystko wskazuje na to, że w chwili śmierci kobieta właśnie rodziła.
Nasze badania laboratoryjne i mikroskopowe pozwalają przypuszczać, że doszło u
niej do ostrego krwawienia — prawdopodobnie rozsianego wykrzepiania
wewnątrznaczyniowego.
Kilka miesięcy temu mój patolog uczestniczył w krajowym sympozjum, w trakcie
którego jeden z obecnych tam specjalistów wspomniał o przypadku DIC, które
powikłało poród z efektem śmiertelnym. Tak się złożyło, że później rozmawiano o
tym w mojej obecności. Zgon nastąpił w szpitalu, w którym pan pracuje. Na
podstawie kontaktu z rodziną pani Hidalgo dowiedziałem się, że także pochodziła
z Bostonu i była prowadzona
przez wasz oddział położniczej opieki domowej. Nie wiem, czy jest to zbieg
okoliczności, czy jakiś trend.
Proszę wykorzystać materiały w zamkniętej kopercie i w sposób, w jaki pan sobie
życzy, informować mnie o rozwoju sytuacji. DIC zdarza się w pewnym odsetku ciąż,
ale nie bez oczywistej przyczyny.
Z poważaniem
Dr med. MARYlN SILYERMAN
Prof. patologii
Andrew otworzył kopertę zawierającą kopię historii choroby Constanzy Hidalgo.
Dane sięgały wstecz aż do jej dzieciństwa, nie zawierały jednak informacji o
jakimkolwiek znaczeniu medycznym. Zjawiała się na wszystkie bez wyjątku badania
ciążowe i nic w zapiskach klinicznych nie sugerowało, że czeka ją i jej dziecko
katastrofa.
Od chwili otrzymania listu Truscott przeczytał historię choroby wiele razy,
studiował ją jednak ponownie, bardzo uważnie przesuwając palcem po każdej
linijce tekstu. Zatrzymał się przy krótkiej notatce z 10 sierpnia.
Pacjentka czuje się dobrze i w dalszym ciągu pracuje napół etatu jako kelnerka.
Narzeka nieco na zmęczenie, nie stwierdza się jednak obrzęku kostek, bólów
brzucha, częstszego oddawania moczu, bólów głowy, nieostrego widzenia ani
niecodziennego krwawienia.
Bad. fiz.: objawy czynności życiowych w normie, badanie kardiologiczne w normie,
bez obrzęków, płód w 22 tyg. Odgłosy serca płodu dobrze słyszalne, 140/ndn.
Wrażenie ogólne: 22-tyg. ciąża maciczna.
Plan: Pacjentka decyduje się przejść z multiwitaminy ciążowej na specyfik
ziołowy. Wydano 3-mies. zapas i poinstruowano o przyjmowaniu.
Powrót do kliniki: 4 tyg.
Notatka była podpisana: lek. med. S. Baldwin.
Truscott otworzył aktówkę i wyjął zapiski sporządzone na oddziale opieki domowej
na temat Lisy Summer i Alethei Worthington — dwudziestodwuletniej kobiety, która
zaczęła rodzić rankiem 4 kwietnia. Właśnie wtedy wystąpiły u niej objawy DIC
Dosłownie wykrwawiła się na śmierć na sali porodowej. Podobnie jak Constanza
Hidalgo, Alethea Worthington była raz badana w klinice położniczej przez Sarah.
Tak jak Lisa Summer i Constanza Hidalgo, zdecydowała się na przyjmowanie
zaleconych przez Sarah specyfików ziołowych.
Truscott położył nogi na biurku i zaczął dumać. Bez wątpienia był to zbieg
okoliczności, że każda z trzech ofiar DIC przyjmowała preparat ziołowy Sarah.
Podczas dwóch lat pracy w BCM doktor Baldwin zbadała dziesiątki — może setki —
pacjentek i większość z nich przeszła całkiem normalny poród.
Mimo wszystko, póki nie uda się ustalić jednoznacznej, konkretnej przyczyny
wystąpienia DIC, możliwość wykorzystania tego zbiegu okoliczności do dalszego
podkopania zaufania publicznego do BCM była bardzo intrygująca — zwłaszcza gdy
dowie się
o tym Jeremy Mallon. Mało brakowało, by Truscott uznał, że nie warto wspominać o
zgaśnięciu świateł w trakcie przemowy Glenna Parisa, powiedział mu jednak o tym.
Za pośrednictwem Mallona informacja ta dotarła do adwokata reprezentującego
Zakład Prywatnej Opieki Zdrowotnej Everwell, przez niego trafiła do Axela
Devlina. Dziennikarz o ostrym piórze zrobił resztę.
Truscott otworzył „Heralda". Nie wiedział, ile Mallon zapłaci mu za historyjkę o
Dniu Przemiany, należało się jednak spodziewać czegoś zbliżonego do połowy
miesięcznej pensji. Pieniądze były oczywiście miłym dodatkiem, ale dla Truscotta
znacznie bardziej liczyłby się list z Everwell, gwarantujący mu stały etat, w
razie gdyby ZPOZ Everwell przejął BCM. Mallon był szczodry, ale z taką obietnicą
jeszcze nie wystąpił. Być może sprawa z DIC pomoże Andrew wydębić od niego tego
rodzaju zapewnienie na piśmie.
Truscott wyjął gauloisa ze srebrnej papierośnicy, którą dostał od byłej
narzeczonej, zapalił i wybrał prywatny numer Mallona.
— Cześć, Mallon, tu Truscott — zaczął. — Cieszę się, że tak szybko wykorzystałeś
taśmę dotyczącą Dnia Przemiany. Posłuchaj teraz uważnie: mam dla ciebie coś
jeszcze. Coś naprawdę dobrego... Nie. nie chcę rozmawiać o tym przez telefon...
Tak, tak będzie doskonale. Bardzo dobrze. Jeszcze tylko jedno... obiecałeś mi
list... Tak, dokładnie ten list. Będziesz go miał ze sobą, kiedy się
spotkamy?... To świetnie. Doskonale.
Odłożył słuchawkę, zebrał kserokopie dokumentacji medycznej
i schował papiery do aktówki. Ze wszystkich płatności od Mallona ta zapowiadała
się na najsłodszą. IMiewiele go ruszało, że ujawnienie faktów, które zamierzał
przekazać, mogło ściągnąć kłopoty na głowę Sarah Baldwin. Jako chirurg miała
takie same umiejętności i była tak samo pewna siebie jak każda inna kobieta, z
którą spotkał się wśród lekarskiej braci, równocześnie jednak reprezentowała
wszystko, co go mierziło w Bostońskim Centrum Medycznym. Teraz, po sprawie z
Lisą Summer, nie będzie się dało żyć ani z nią, ani z resztą dziwacznego
elementu, zatrudnianego przez ten szpital. Należało się spodziewać, że zarówno
ona, jak i jej podobni będą się wygrzewać w promieniach swojego sukcesu niczym
stado nażartych baranów na słońcu. Był idealny moment na sprowadzenie kilku
deszczowych chmur.
Poza tym ego Sarah bez trudu przeżyło inne złośliwości, które zdradził
Mallonowi, a które dotyczyły właśnie jej, więc i z tą sytuacją sobie poradzi.
Gra szła o upokorzenie Glenna Parisa i popsucie mu przedstawienia. Był zraniony
i osłabiony i jego byt wcale nie był taki pewny.
Idąc do pracy, Andrew Truscott nucił pod nosem: Och, BCM ku krawędzi zbliża
się...
Rozdział 9
5 lipca
Sarah nigdy nie lubiła się ubierać. Jak jej się wydawało, związany z tym
dyskomfort sięgał niedzielnych poranków w Ryerton — bardziej wsi niż miasteczka
w stanie Nowy Jork, gdzie się wychowywała. Jej matka — prawdopodobnie chcąc
zatrzeć stygmat nieślubnej córki, co niedziela spędzała niemal godzinę, szykując
ją do kościoła. Sukienki Sarah były doskonale wyprasowane, buty nieskazitelnie
wyczyszczone. Zanim każde pasmo włosów znalazło się na swoim miejscu, Sarah była
zazwyczaj kilkakrotnie dokładnie szczotkowana. Zawsze — przynajmniej do chwili
kiedy u matki zaczęły się pojawiać pierwsze objawy choroby Alzheimera —jej strój
wieńczyła wielka, biała kokarda.
Obecnie Sarah kręciła się i obracała przed lustrem w sypialni, próbując ocenić,
jak wygląda w czwartym stroju, który przymierzała. Była ósma rano, za kwadrans
miała przyjechać taksówka, która zawiezie ją do szpitala. Dwa dni temu — bez
najmniejszej Wątpliwości z inspiracji Glenna Parisa i szpitalnego działu
kontaktów z prasą — w obu miejscowych gazetach pojawiły się artykuły o tym, jak
to w Bostońskim Centrum Medycznym połączyły siły medycyna wschodnia i zachodnia,
ratując życie młodej kobiecie. Pozytywne publicity BCM miało jednak krótki
żywot.
Następnego dnia w „heraldzie" pojawił się, napisany przez anonimowego autora,
artykulik. Na podstawie wiadomości z niewymienionego, ale „wiarygodnego" źródła
donoszono, że niezwykle, katastrofalne krwawienie, stanowiące powikłanie
przypadku położniczego, było trzecią tego typu komplikacją w BCM w ciągu
ostatnich ośmiu miesięcy. Według informatora, w odróżnieniu od Lisy Summer,
pozostałe dwie pacjentki zmarły.
Glenn Paris natychmiast zareagował i ogłosił, że 5 lipca o dziewiątej rano
zwołuje konferencję prasową. Ponieważ Dzień Niepodległości nie jest zbyt bogaty
w wiadomości, starannie przygotowane oświadczenie Parisa zostało omówione przez
wszystkie bostońskie rozgłośnie radiowe i telewizyjne. Oznajmił w nim, że na
konferencji prasowej wystąpią doktorzy Randall Snyder i Eli Blankenship —
ordynatorzy położnictwa i interny BCM, oraz doktor Sarah Baldwin, rezydentka,
która w tak wyjątkowy sposób przyczyniła się do uratowania Lisy Summer.
Za dziesięć dziewiąta, kiedy zadzwonił dzwonek, Sarah miała na sobie mokasyny,
marszczoną spódnicę, beżową bluzkę, ręcznie haftowany birmański pas i luźny
turkusowy blezer. Głównym ustępstwem z jej strony, w związku z oficjalnymi
okolicznościami, było włożenie rajstop, co nigdy nie wydawało jej się wygodne —
tym bardziej w lipcu.
— Idę! — krzyknęła do domofonu.
Pośpiesznie chwyciła bogato zdobione, mosiężne kolczyki, które zrobił dla niej
rzemieślnik z plemienia Akha, i wpięła je w uszy, zbiegając ze schodów. Choć
podziwiała Glenna Parisa, rola w organizowanym przez niego ekstrawaganckim
przedstawieniu nie była zbytnio w jej stylu. Doniesienie o trzecim przypadku DIC
u pacjentki BCM wymagało jednak ze strony szpitala szybkiej, uspokajającej, a
zarazem bogatej w informacje reakcji. Paris uznał, że Sarah może mu w tym pomóc.
Sprawa, która w pierwszym przypadku wzbudzała ciekawość, w drugim napawała
troską, stała się nagle przerażającym priorytetem.
Taksówkarz podwiózł ją do Budynku Thayera. Glenn Paris czekał już w swoim
gabinecie i serdecznie się z nią przywitał. Jak zwykle był doskonale ubrany.
Jego garnitur w kolorze mocnej opalenizny, błękitna jak niebo koszula i czerwony
krawat sprawiały wrażenie dobranych przez dobrego krawca na użytek telewizji.
Wydawał się nieco spięty, otaczała go jednak aura pewności siebie i energii,
która rozbrajała i dodawała mu atrakcyjności. Aura ta bardzo przypominała tę,
która przyciągnęła Sarah do Petera Ettingera.
— Sarah, domyślasz się może, kto mógł przekazać tę informacje „Heraldowi"?
— Nie, panie dyrektorze.
— Nikt, z kim rozmawiałem, się tego nie domyśla. Ordynator chirurgii dostał z
Biura Patologa Nowego Jorku list w sprawie Hidalgo i przesłał jego kopie na
patologię, położnictwo, hematologię, internę, do Komisji Zachorowalności i
Śmiertelności i... — niemal jakby na koniec sobie o tym przypomniał — do mnie.
Najpierw przeczytałem o tej cholernej sprawie w gazecie, a dopiero potem w
skierowanym do mnie liście! Co mam na to powiedzieć?! Każda osoba, z którą
rozmawiałem, dała kserokopie listu jednej albo dwóm dalszym i zrobiło się ich ze
trzydzieści. Każda z nich mogła udostępnić tę informację. Wszyscy twierdzą, że
nie zdawali sobie sprawy, jakie to ważne. No cóż. Sarah, znajdę jednak łobuza!
Niezależnie od tego, kto to jest, tym razem posunął się za daleko. Zapamiętaj
moje słowa: dostanę go!
— Na pewno, panie dyrektorze — powiedziała cicho Sarah. Choć rozumiała jego
złość, trudno jej było ją zaakceptować.
Mało brakowało, a powiedziałaby mu, że, pomijając źródło nowego przecieku i
negatywne głosy prasowe, działo się coś bardzo poważnego i przerażającego.
Bostońskie Centrum Medyczne ewidentnie stało się ośrodkiem niemiłych wydarzeń.
Kiedy wyszli z budynku od strony kampusu, dostrzegli dużą grupę ludzi idących w
kierunku auli. Byli wśród nich pracownicy szpitala i reporterzy, nawet ekipa
telewizyjna.
— Wygląda na to, że będziemy mieli sporą frekwencję — stwierdził Paris. — To
świetnie. Musimy dać opinii publicznej do zrozumienia, że panujemy nad sytuacją.
Sprawa dotacji dla naszej fundacji wygląda nieźle, ale pieniądze nie są jeszcze
zaklepane. Negatywna opinia może nam sprawić sporo kłopotów.
— Rozmawiał pan już z kimś z personelu medycznego? — spytała Sarah w nadziei,
że sprowadzi go na ziemię.
— Od pojawienia się tego artykułu niemal bez przerwy siedzę z doktorem
Blankenshipem. Mam przyjaciela w administracji Ośrodków Zwalczania Chorób
Zakaźnych w Atlancie i skontaktowałem z nim Elego. Twierdzi, że spróbuje
przysłać do nas kogoś, aby...
Paris przerwał w pół zdania i podniósł dłoń, aby Sarah się nie odezwała. Dał
znak, by poszła za nim do pomieszczeń opieki ambulatoryjnej. W niewielkiej
odległości od nich, tuż przy rogu budynku, dobrze ubrany mężczyzna z aktówką w
dłoni rozmawiał po cichu z jednym ze szpitalnych konserwatorów. Dwa dni
wcześniej dziki strajk pracowników działu technicznego załamał się na skutek
groźby Parisa, że wyrzuci z pracy każdą uczestniczącą w nim osobę. Natychmiast w
całym szpitalu pojawiły się na ścianach ulotki potępiające jego działanie i choć
wszyscy wrócili do pracy, ani jedna ulotka nie została zdjęta.
— Zna pani tego gościa w garniturze?
Sarah pokręciła głową. Mężczyzna miał czterdzieści parę lat był szczupły, jego
fryzura była ewidentnie natapirowana i miał charakterystyczny, orli nos. Nawet z
odLegłości pięćdziesięciu metrów bez trudu dało się dostrzec bryLant w sygnecie
na małym palcu Lewej dłoni.
— Powiedziałabym, że to aLbo sprzedawca samochodów, aLbo adwokat — stwierdziła
Sarah.
— Tak naprawdę to śmieć — odparł Paris. — Jest adwokatem. Do tego lekarzem.
— Jestem pod wrażeniem.
— Nie ma potrzeby. Nazywa się Mallon. Jeremy Mallon. Słyszała pani kiedyś o
nim? Nie? To dobrze. Głównie ugania się za karetkami i bierze też coś w rodzaju
zaliczki od Everwella. Jeśli się nie mylę, ma nawet trochę ich akcji. Od
miesięcy podejrzewałem, że to właśnie on kryje się za niektórymi, jeśli nie
wszyskimi, naszymi kłopotami. To małe tete a tete, którego jesteśmy świadkami,
dość poważnie uzasadnia moje podejrzenia.
Nagle Mallon ich dostrzegł. Jedno jego słowo wystarczyło, aby konserwator zaczął
się pośpiesznie oddalać. Paris szybkim krokiem ruszył w jego kierunku, Sarah
szła tuż za nim.
— Ty skurwysynu! — krzyknął Paris. — Wiedziałem, że to twoja robota!
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparł niezrażony napaścią Mallon. — Poza
tym ostrożniej bym dobierał słowa wypowiadane publicznie do ludzi.
Nawet gdyby Paris nie wspomniał jej o tym mężczyźnie, Sarah od razu by go
znielubiła.
— Awaria prądu nie była cholernym przypadkiem! — wrzasnął Paris. — Tak samo ten
lewy strajk! Podejrzewałem, a teraz mam dowód! Mam nadzieję, że dobrze
zapłaciłeś temu gnojowi, adwokacino, bo właśnie stracił pracę!
Paris na tyle podniósł głos, że kilka osób zdążających do auli zatrzymało się i
zaczęło obserwować incydent. Nadchodziło dwóch pracowników administracji —
jednego Sarah rozpoznała jako Colina Smitha, dyrektora finansowego szpitala.
— Paris, strzelasz kulą w płot — powiedział Mallon. — Nie muszę robić ci
kłopotów, sam doskonale je na siebie ściągasz.
— Wynoś się z terenu szpitala!
— Nic z tego. Zaraz ma się odbyć konferencja prasowa i zamierzam wziąć w niej
udział. Z fascynacją będę się przyglądał
temu, jak krążysz na paluszkach wokół faktu, że to miejsce staje się umieralnią.
__Dlaczego, ty śmierdzący...
Pracownicy administracji stanęli między Parisem a Malłonem, zanim Paris zdążył
się rzucić na przeciwnika.
— Spokojnie, Glenn... —powiedział Colin Smith. —Nie jest tego wart.
.— Masz się wynosić z mojego szpitala! — zawył Paris.
— Coraz bardziej wyglądasz i brzmisz jak tonący — powiedział Mallon, który
nagle zaczął Sarah przypominać gada. — A jeśli chodzi o „twój" szpital, to ciesz
się nim, póki możesz, nie sądzę bowiem, by taki stan długo się utrzymał.
— Wynoś się stąd!
Tym razem Colin Smith musiał przytrzymać swego szefa siłą.
— Wiesz co, Paris? Tak naprawdę to mam znacznie ciekawsze rzeczy do roboty, niż
kolejny raz się przyglądać, jak strzelasz sobie w stopę. Zapoznam się z
najciekawszymi fragmentami tego przedstawienia w wieczornych wiadomościach. —
Nie czekając na odpowiedź, Mallon odwrócił się i wyszedł przez budynek
ambulatorium.
— Śmieć... — ryknął Paris.
— Uspokój się — powiedział Smith.
— Colin, nie dostaną nas. Jeżeli Everwell i ten szmaciarz chcą przejąć BCM,
będą mnie musieli przedtem pogrzebać!
— Nie dojdzie do tego, Glenn. Mamy asa w rękawie. Wiesz
o tym i ja też o tym wiem.
Jego słowa miały niezwykle łagodzący wpływ na Parisa. Sarah widziała, jak
mięśnie twarzy dyrektora się rozluźniają. Otworzył dłonie, w końcu nawet się
uśmiechnął.
— Masz rację, Colin. Stuprocentową. Świetny z ciebie facet. Paris przeprosił
Sarah za to, że stracił panowanie nad sobą,
i przedstawił ją Smithowi i drugiemu mężczyźnie, którego stanowisko miało coś
wspólnego z nadzorem nad szpitalną elektrownią. Potem poprosił, by poszli
przodem.
— Jeśli się nie domyśliłaś — powiedział do Sarah — to asem, o którym mówii
Colin, jest dotacja. Mamy ją dostać od Fundacji McGratha, wokół której krążymy
od prawie trzech lat. Proszę zachować to jednak dla siebie... jak powiedziałem,
nic nie zostało Jeszcze podpisane, zaklepane i przekazane. Nie mam najmniejszej
wąpliwości, że gdyby ten śmierdzący Mallon wiedział, o jak dużą dotację chodzi i
od kogo ma nadejść, zrobiłby wszystko, byśmy jej nie dostali.
— Proszę na mnie polegać.
— Sprawa jest na ostrzu noża. Jeżeli dostaniemy pieniądze wygramy, jeżeli ich
nie dostaniemy, przegramy, pulę zaś zbiorą Mallon i Everwell. Proste.
Kiedy doszli do budynku, w którym mieściła się aula, najpierw usłyszeli i zaraz
potem zobaczyli smukły helikopter, który nadlatywał nad kampus, po czym
elegancko wylądował na lądowisku, na którego budowę Paris się uparł, mieszczącym
się na dachu budynku chirurgii.
— To ta osoba z CDC? — spytała Sarah.
— Wątpię. Nie wiem nawet, czy już kogoś wysłali. Bardziej prawdopodobne, że to
jakaś szycha z telewizji chce wziąć udział w konferencji prasowej.
— Albo któryś z naszych pacjentów ma bogatą rodzinę lub przyjaciół.
— Też wątpię. Kazałem sprawdzić każde przyjęcie do szpitala i gdyby był tu
pacjentem ktoś warty wzmianki, to wiedziałbym na pewno. Chodźmy teraz i pokażmy
im nasze przedstawienie.
— Zrobię, co się da.
Willis Grayson, przypięty w fotelu obok pilota śmigłowca typu Sikorsky S76,
obserwował rozciągające się pod nim Bostońskie Centrum Medyczne. Podniecenie,
które czuł w związku z możliwością ujrzenia po raz piervszy od pięciu lat swego
jedynego dziecka, tłumiła wściekłość na tych, którzy sprawili, że znalazło się w
takim miejscu i w takim stanie zdrowia.
Po powrocie z wyjazdu służbowego, w trakcie którego restrukturyzował firmę z
Krzemowej Doliny, pod bramą swej posiadłości na Long Island natknął się na
detektywa o nazwisku Pulasky, który tam od dłuższego czasu koczował. Detektyw
miał ze sobą zdjęcia jego córki, pierwsze fotografie od dnia jej zniknięcia,
oraz egzemplarze obu bostońskich gazet. Choć opublikowane w nich artykuły nie
zawierały zdjęć Lisy Summer, Pulasky zapewnił, że pacjentka z Bostońskiego
Centrum Medycznego i jego córka to jedna i ta sama osoba.
Wizyta kilku bostońskich ludzi Graysona w Jamaica Plains, gdzie mieszkała Lisa,
uwiarygodniła to, co twierdził Pulasky. Po zapłaceniu informatorowi Grayson
odbył dwie rozmowy telefoniczne.
Najpierw wezwał swojego pilota, potem kazał Benowi Harrisowi, osobistemu
lekarzowi, odwołać umówione wizyty i przygotować się do natychmiastowego wylotu.
Po niecałych dwóch godzinach byli na lądowisku śmigłowców na dachu jednego z
budynków BCM.
— Nie gaś silnika, Tim — powiedział Grayson, wysiadając. — Jeżeli Lisa może
podróżować, zabierzemy ją stąd i natychmiast zawieziemy do naszego szpitala. —
Pomógł wysiąść lekarzowi. — Tylko niczego przede mną nie ukrywaj, Ben. Pamiętaj,
że jesteś zobowiązany do lojalności wobec mnie, a nie tej kiszącej się we
własnym sosie medycznej zgrai, o której muszę ciągle czytać. Jeżeli ktokolwiek
coś spieprzył w zakresie opieki nad Lisą, chcę o tym wiedzieć.
Przez niemal wszystkie pięćdziesiąt cztery lata życia Willisa Graysona
napędzającą go siłą była złość. Jako dziecko brał siłę z bezradnej wściekłości,
kiedy leżał przywiązany do kolejnych szpitalnych łóżek, a lekarze zmagali się z
jego zagrażającymi życiu napadami astmy. Gdy był nastolatkiem, furia z powodu
stałej nieobecności ojca przemysłowca i emocjonalnej niedostępności udzielającej
się towarzysko matki objawiała się kolejnymi aktami agresji, powodując
wyrzucenie z kilku prywatnych szkół.
Wiele lat później, kiedy wreszcie został dopuszczony do sanctinn sanctorum
ojcowskiej firmy, jego rozpaczliwa, nieokiełznana potrzeba wzięcia odwetu kazała
mu odebrać ojcu władzę i zmienić profil biznesu z produkcji na przejmowanie
przedsiębiorstw. W ciągu niecałych dwudziestu lat jego osobisty majątek osiągnął
niemal pięćset milionów dolarów, ale on sam niewiele się zmienił.
Pokój Lisy mieścił się na czwartym piętrze budynku, na którego dachu wylądował
śmigłowiec. Choć lądowisko było nowoczesne, budynek wymagał odnowienia.
Wystarczyła minuta, by Grayson zauważył nieopróżniony kosz na śmieci, ściany
wymagające malowania, starszego pacjenta, przywiązanego do krzesła i
pozostawionego bez nadzoru na korytarzu i wszechobecny zapach będący mieszanką
brudu, potu i ludzkich odchodów.
— To miejsce jest ostatnią dziurą, Ben — stwierdził. — Nie pojmuję tego.
Mogłaby sobie kupić szpital, a trafia do czegoś takiego.
Ludzie Graysona donieśli mu, że Lisa leży w pokoju pięćset piętnaście. Mając za
plecami swojego lekarza, Grayson przeszedł szybkim krokiem obok punktu, gdzie
dyżurowały pielęgniarki, nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzącą tam i
robiącą notatki pielęgniarkę.
Krępa młoda kobieta, którą plakietka identyfikowała jako piel, dypl., mgr.
Janinę Curtis, krzyknęła za nimi:
— Przepraszam! Mogę w czymś pomóc?
— Nie — odburknął Grayson. — Idziemy do pokoju pięćset piętnaście.
— Proszę się zatrzymać! — zażądała.
Grayson zesztywniał. Zrobił, co mu kazano, przy czym zaczął powoli zaciskać i
otwierać dłonie. Stojący za nim doktor Ben Harris głośno westchnął z ulgą.
— Lisa Summer naprawdę nazywa się Lisa Grayson — powiedział Grayson z przesadną
cierpliwością. — Jestem jej ojcem, a to jest jej prywatny lekarz, doktor
Benjamin Haris. Możemy iść dalej?
Twarz pielęgniarki pomarszczyła się w namyśle, zaraz jednak rysy dziewczyny się
wygładziły.
— Odwiedziny zaczynają się o drugiej — stwierdziła. — Jeśli jednak Lisa wyrazi
zgodę, mogę zrobić vyjątek.
Pięści Graysona znów się zacisnęły, tym razem pozostały w tej pozycji.
— Czy wie pani, kim jestem?
— Słyszę, kim pan twierdzi, że jest. Proszę pana, nie chciałabym...
— Ben, nie mam czasu na te wygłupy — warknął Grayson. — Zostań tu i wyjaśnij
tej kobiecie, kim jestem i dlaczego tu jestem. Jeżeli będzie robiła jakieś
problemy, zadzwoń do cholernego dyrektora tego nibyszpitala i wezwij go. Ja idę
zobaczyć się z Lisą.
Ruszył przed siebie, nie czekając na odpowiedź.
Jedna z tabliczek wsuniętych w ramki przy drzwiach numer pięćset piętnaście
oznajmiała: L. SUMMER; drugie miejsce było puste. Willis Grayson zawahał się.
Czy dobrze zrobił, że nie przysłał przedtem kwiatów ani nie zadzwonił? Jeżeli —
jak przypuszczał — ludzie nastawili ją przeciwko niemu, trudno było przewidzieć,
co myśli. Zdecydował, że jednak lepiej wejść bez zapowiedzi.
Po tym jak Charlie albo Chuck, czy jak tam ten drań się nazywał, nakłonił ją do
ucieczki z domu, Grayson wydał dziesiątki tysięcy dolarów na odszukanie córki.
Ślad urywał się w Miami, potem chłoptyś nagle wrócił do domu bez niej, nie mając
zielonego pojęcia, gdzie mogła się podziać. Przez następne kilka miesięcy
Grayson kazał go śledzić i sprawdzać jego pocztę, nic to jednak nie dało. W
końcu gnojek oddryfował na boczny tor, nie wiedząc nawet, jak blisko był
połamania obu nóg albo i gorzej.
Nie, pomyślał ze złością Grayson. Trzeba będzie znacznie więcej niż kilka
kwiatków.
Zapukał delikatnie do drzwi, zaczekał, po czym ponownie zapukał. W końcu pchnął
je. Mieszanina zapachów pudru i mleczka pielęgnacyjnego, krochmalu i środka
odkażającego była znajoma i niemiła. Nie był w pokoju szpitalnym od wieczoru
sprzed ośmiu lat, kiedy siedział z Lisą
i trzymał za rękę żonę; została ostatecznie pokonana przez złośliwy guz, z
którym walczyła od ponad roku.
Teraz jego córka siedziała nieruchomo w wysokim, wyściełanym fotelu i patrzyła
tępo przez okno. Widok bandaży, okrywających to, co pozostało z jej prawego
ramienia, sprawił, że Grayson poczuł w gardle smak żółci. Obszedł fotel i usiadł
na marmurowym parapecie. Lisa krótko na niego spojrzała, po czym zamknęła oczy i
odwróciła głowę.
— Cześć, skarbie — powiedział. — Tak się cieszę, że cię znalazłem. Bardzo za
tobą tęskniłem.
Zaczekał na jakąś odpowiedź, z miny i układu barków odczytał jednak, że jej nie
otrzyma.
Niech będą przeklęci, pomyślał, robiąc z jej przyjaciół, współlokatorek,
kochanków i lekarzy — prawdziwych i wyimaginowanych — bliżej nieokreślony obiekt
nienawiści. Niech wszystkich piekło pochłonie za to, że cię do tego
doprowadzili.
— Przykro mi, wiem, przez co musiałaś przejść — spróbował ponownie. — Liso,
proszę... porozmawiaj ze mną. Chcę cię stąd zabrać. Przyleciał ze mną doktor
Harris. Pamiętasz go na pewno. Jest na korytarzu. Jego ludzie czekają w domu w
ośrodku medycznym. Zbada cię i jeżeli stwierdzi, że można, zawieziemy cię tam w
półtorej godziny. Tim czeka na dachu w helikopterze. Też za tobą tęsknił,
skarbie. Wszyscy za tobą tęsknili. Liso?
Lisa cały czas patrzyła w innym kierunku. Grayson wstał i zaczął chodzić po
pokoju, szukając słów, które otworzyłyby przed nim jej serce.
Miał ochotę wykrzyczeć: Gdybyś tylko mnie słuchała! Gdybyś "nie posłuchała, nic
z tego by się nie wydarzyło!
— Wiem, że jesteś na mnie zła, ale wszystko da się naprawić — powiedział. —
Naprawdę jesteś wszystkim, co mam, i zrobię wszystko, abyś znów ze mną była.
Proszę cię... Liso... Wiem, że zostałaś zraniona, i chcę ci pomóc się
zrewanżować. Chcę, żebyś się dowiedziała, dlaczego ta straszna rzecz ci się
przytrafiła... I mojemu wnukowi... Jeżeli ktoś jest za to odpowiedzialny, chcę
być młotem, który w te osoby uderzy. Dobrze... dobrze... — Wziął
głęboki wdech, aby się uspokoić, i znów podszedł do okna. — Rozumiem, że po tak
długim czasie to może nie być dla ciebie łatwe. Zatrzymam się w „Bostonian",
numer telefonu będzie leżał na twoim stoliku. Załatwię ci prywatną pielęgniarkę
i poproszę Bena Harrisa, aby porozmawiał z twoimi lekarzami. Proszę cię, moja
mała... ko... kocham cię... Pozwól mi wrócić do swojego życia.
Zawahał się, odwrócił i ruszył do drzwi.
— Wróć za jakiś czas, tato — powiedziała nagle. Grayson stanął. Usłyszał to,
czy tylko mu się tak wydawało?
— Po południu — dodała. — O trzeciej. Obiecuję, że wtedy z tobą porozmawiam.
Cichy, monotonny głos nie krył w sobie ani złości, ani wybaczenia.
Willis Grayson odwrócił się i wbił w córkę wzrok. Lisa siedziała bez ruchu i
wyglądała przez okno.
— Dobrze — stwierdził w końcu. — O trzeciej. Delikatnie pocałował Lisę w czubek
głowy. Nie zareagowała.
— Będę o trzeciej — szepnął. — Dziękuję, mała. Dziękuję... Wychodząc, stanął
przy drzwiach i jeszcze raz popatrzył na
kikut, który kiedyś był jej ręką. Ktoś za to zapłaci...
Rozdział 10
Sarah weszła za Glennem Parisem głównym wejściem do auli i podążyli ku scenie.
Jedynie kilka ostatnich rzędów było pustych, ale ludzie ciągle napływali. Każda
z trzech bostońskich stacji telewizyjnych, reprezentujących trzy wielkie sieci,
ustawiła między podium a pierwszym rzędem dla widzów reflektory, kamerzystę i
reportera. Choć Sarah rzadko oglądała telewizję, rozpoznała dwóch komentatorów
wiadomości. Było oczywiste, że perspektywa wybuchu fali rzadkiej choroby
wzbudzała dość spore zainteresowanie.
Mównica, pokryta czerwonym aksamitem, była zastawiona kilkunastoma mikrofonami.
Za mównicą stało pięć składanych krzeseł — trzy po lewej i dwa po prawej
stronie. Randall Snyder i Eli Blankenship zajęli już miejsca po lewej —
przedzieleni pustym krzesłem. Paris dał znak Sarah, by na nim usiadła.
Jeżeli Paris się denerwował, że nie dotarł przedstawiciel Ośrodków Zwalczania
Chorób Zakaźnych, nie widać tego było ani po jego minie, ani po zachowaniu.
Przez chwilę mierzył salę wzrokiem, po czym zapiął marynarkę i podszedł do
trójki lekarzy.
— No cóż, z pewnością nie da się powiedzieć, że popadliśmy w apatię — powiedział
cicho. — Gdyby zjawił się ktoś z CDC, przedstawienie byłoby nieco bardziej
dopięte, ale musimy sobie radzić z tym, co mamy. Zrobię kilka uwag wstępnych, po
czym kolej na was. Eli, ty zaczniesz, Randall, przejmiesz pałeczkę po czym,
Sarah, pani skończy. Proponowałbym, by wasze oświadczenia były krótkie,
uzupełniajcie fakty wraz z pojawianiem się pytań, Radzę wam jedynie, byście
pamiętali, że im mniej powiecie, tym trudniej będzie przekręcić wasze słowa.
Każdemu z was ograniczę
czas do dziesięciu minut... z pytaniami włącznie. Jeżeli na koniec wyda się to
sensowne, dam wamjeszcze kilka minut, i nie martwcie się... wszyscy poradzicie
sobie bez kłopotu.
Sarah zrozumiała, że to „wszyscy" było skierowane bezpośrednio do niej.
— On to uwielbia, prawda? — powiedziała, kiedy Paris podszedł do mównicy.
— Na to wygląda — odparł Blankenship. — Jest w tym bardzo dobry. Ty wyglądasz
nieco mizernie. Poradzisz sobie?
— Zdawało mi się, że tak, póki tu nie weszłam. Proszę popatrzeć na ten motłoch.
Blankenship wyciągnął mięsistą rękę i poklepał Sarah po ojcowsku po plecach.
— Przypomnij sobie stare lekarskie porzekadło — powiedział. — Każdy krwotok
kiedyś się kończy.
— To bardzo uspokajające. Dziękuję bardzo.
Wprowadzające uwagi Parisa, bez korzystania z notatek i wyrecytowane bez jednego
zająknięcia, nakreśliły obraz instytucji poświęcającej się bezgranicznie
ochronie zdrowia i walce o dobre samopoczucie obywateli Bostonu i nieustraszenie
kroczącej do walki z problemami, które dręczą opinię publiczną.
— Jesteśmy w ścisłym kontakcie z działem epidemiologii Ośrodków Zwalczania
Chorób Zakaźnych w Atlancie i obiecano nam przysłać jednego z najlepszych ludzi,
aby pomógł prowadzić dochodzenie, które już sami rozpoczęliśmy. Miałem nadzieję,
że uda mu się uczestniczyć w tej konferencji prasowej... — wskazał na puste
krzesło — niestety nie było to możliwe.
Następnie zaznaczył, że wystąpienie trzech przypadków DIC może okazać się niczym
więcej niż zbiegiem okoliczności, Bostońskie Centrum Medyczne postanowiło jednak
złapać byka za rogi i natychmiast rozpocząć dokładne dochodzenie — z
równoczesnym informowaniem opinii publicznej o bieżącym rozwoju wydarzeń.
Sarah nie podobało się, że Paris wspomniał o epidemiologu z CDC, choć przed
chwilą sam jej powiedział, że wcale nie wie, czy w ogóle ktoś stamtąd się zjawi.
Uznała jednak to za niewinną przesadę, w tych warunkach wręcz zrozumiałą. Po
prostu próbował rozwodnić jak najwięcej zarzutów. Kiedy przedstawiał Elego
Blankenshipa, sytuacja wyglądała tak, jakby artykuł z „Heralda" jeszcze wcale go
nie zmusił do wyłożenia kart.
Przemowa dyrektora nieco podniosła Sarah na duchu i czuła, że
jei napięcie trochę się zmniejszyło. Dopiero pod koniec formalistycznej
wypowiedzi Blankenshipa poczuła się na tyle swobodnie, aby rozejrzeć się po
widowni. Jeżeli w auli było — jak kiedyś słyszała — dwieście pięćdziesiąt
miejsc, to obecnych było przynajmniej dwieście osób. Wielu spośród słuchaczy
było rezydentami i wykładowcami akademii medycznej — w tym Andrew Truscott,
który zajął swoje zwykłe miejsce w ostatnim rzędzie. Sądząc po wyglądzie i
strojach, znacząca liczba ludzi przyszła jednak z miasta. Wśród nich Sarah
rozpoznała kobietę, którą — tak jak Lisę — przygotowywała do porodu w domu.
Nietrudno było wyobrazić sobie, o czym myśli i czym się zamartwia.
Najciekawsza wydała jej się jednak inna kobieta, siedząca niedaleko Andrew. Była
Afrykanką w każdym calu — dotyczyło to koloru skóry, fryzury, stroju i
biżuterii. Mimo oślepiającego światła i sporej odległości Sarah dostrzegła jej
urodę. Wodząc wzrokiem po audytorium, zauważyła, że ta niezwykła młoda kobieta
patrzy prosto na nią i cały czas się uśmiecha.
Skądś cię znam, tak? — pomyślała Sarah. Tylko skąd?
Blankenship opadł ciężko na krzesło i buchnęły oklaski. Sarah szeptem mu
pogratulowała, choć tak była zajęta obserwowaniem Murzynki, że nie usłyszała
ostatniej odpowiedzi Blankenshipa.
Jak należało się spodziewać, Randall Snyder był bardzo konkretny, a także
optymistyczny. Trzy przypadki DIC bez dwóch zdań niepokoiły, lecz bez starannego
zbadania okoliczności, zwłaszcza sposobu postawienia diagnozy, było zbyt
wcześnie nawet na próbę łączenia ich w jedno. Jak na razie, wnioskował, opinia
publiczna powinna zachować spokój i zawierzyć, że jego oddział starannie
przyjrzy się wszystkim pacjentkom pod kątem jakichkolwiek odchyleń od normy,
mogących sugerować podwyższoną podatność na niepożądane stany.
Choć jego wystąpienie nie było szczególnie treściwe, aplauz dla Snydera był
wyraźnie głośniejszy niż dla Elego. Sarah musiała przyznać, że zadziałała tu
siła ojcowskiego wizerunku, i równocześnie przypomniała sobie, że od
osiemnastego roku życia w niemal każdych wyborach prezydenckich opowiadała się
za treścią programową, a nie za ojcowskim wizerunkiem, i tylko raz głosowała na
zwycięzcę.
Wreszcie nadeszła jej kolej. W celu przedstawienia sprawy w sposób uporządkowany
wydrukowała to, o czym chciała powiedzieć, na pliku karteczek o wymiarach osiem
na dwanaście centymetrów. Po pięciu minutach omówiła większość punktów, cały
czas jednak miała wrażenie, że od słuchaczy dzieli ją przepaść. Zdawała sobie
sprawę, że, wbrew jej woli, to, co mówi, brzmi sztucznie i znacznie bardziej
apodyktycznie i pompatycznie, niżby chciała.
Najchętniej wykrzyczałaby: Halo, ludzie — to nie ja! Na tych sprawach naprawdę
mi zależy! Bardzo chciałabym o nich mówić, ale Z wami, a nie DO was. Może
chodźmy do Arboretum Arnolda, rozłóżmy na trawie parę koców i zastanówmy się nad
tym, dlaczego ludzie chorują, co to znaczy być chorym i co potrzeba, aby żyć w
zdrowiu?
Kończąc uwagi formalne, podziękowała wszystkim za skupienie i poprosiła o
zadawanie pytań. W ułamku sekundy audytorium, które wyglądało na obojętne i wpół
śpiące, zamieniło się w las machających rąk. Sarah popatrzyła na Parisa, by dał
jej wskazówkę, czy chce stanąć obok niej i wybierać pytających. Dyrektor jednak
machnął ręką i się uśmiechnął. Sarah wzruszyła ramionami, odwróciła się w
kierunku lasu rąk i wskazała palcem.
— Czy naprawdę pani uważa, że krwawienie Lisy Summer zostało zatrzymane dzięki
akupunkturze i jej wyobrażeniom?
Oczywiście, że tak uważam, kretynie!
— Mocno wierzę, że były to czynniki, które do tego doprowadziły. Ale, jak
powiedziałam, w tym samym czasie prowadzone były inne działania.
— Czy już kiedyś przedtem zatrzymała pani za pomocą tej techniki krwawienie?
Może gdyby pani jeszcze bardziej się wysiliła, pani słowa zabrzmiałyby jeszcze
bardziej protekcjonalnie...
— Niespecyficznie, ale uczestniczyłam w wielu operacjach, w których znieczulano
jedynie za pomocą akupunktury. Za każdym razem krwawienie znacznie słabło.
— Proszę nam powiedzieć więcej o pani drodze lekarskiej. Wspomniała pani, że
pracowała w ośrodku holistycznym. Gdzie dokładnie?
Glenn, czy czas już się skończył?
— Tutaj, w Bostonie. Nazywał się Instytut Ettingera. Annalee! Sarah z
niedowierzaniem zwróciła głowę ku kobiecie
w ostatnim rzędzie. Annalee Ettinger uśmiechała się do niej i machała. Minęło
ponad siedem lat od chwili, gdy Sarah po raz ostatni widziała nastolatkę, którą
Peter przywiózł z Mali jako dziewczynkę i zaadoptował. Lecz to nie upływ czasu
sprawił, że jej nie rozpoznała. Kiedy Sarah wyprowadziła się z mieszkania
Back Bay, Annalee była przemiłą i interesującą piętnastolatką, miała jednak
potężną nadwagę i była bardzo wstydliwa. Jej przemiana wyglądała na cud. Twarz —
z przepięknymi, wysokimi kośćmi policzkowymi — wyglądała jak wyrzeźbiona.
Sarah wystarczająco długo się jej przyglądała, by mieć pewność, że nawiązały
kontakt. Annalee uśmiechnęła się i skinęła głową.
.— Ettinger... — kontynuował pytający. — Czy to ten sam człowiek, który
reklamuje w telewizji taki dietetyczny proszek?
— Nie wiem — odparła Sarah. — Poza obejrzeniem od czasu do czasu w pracy
kawałka Ryzyka!, nie mam czasu na oglądanie telewizji. Nie kontaktowałam się z
panem Ettingerem od kilku lat.
— To on! — wykrzyknęła jakaś kobieta. — To ten sam człowiek! Biorę ten jego
środek i schudłam już dwanaście kilo! Jest fantastyczny!
Słuchacze buchnęli śmiechem i Sarah zrozumiała, że straciła panowanie nad
wydarzeniami. Glenn Paris szybko podszedł do mównicy.
— Doktor Baldwin, bardzo pani dziękujemy.
Wskazał jej krzesło i pozwolił słuchaczom klaskać dalej. Być może wynikało to z
nieco kontrowersyjnej wypowiedzi, może z braku zdecydowanego zakończenia, w
każdym razie Sarah miała wrażenie, że reakcja słuchaczy na jej wystąpienie była
grzeczna, ale nie entuzjastyczna. Jeżeli Snyder zdobył kilkadziesiąt tysięcy
dolarów nagrody i szanse na powrót jutro, by bronić mistrzostwa, a Eli
Blankenship wygrał kino domowe, to ona wygrała jedynie uścisk ręki i planszę do
gry w Ryzyko!
Nieświadoma mających ją wesprzeć posykiwań Blankenshipa i Snydera, Sarah wbiła
wzrok w miejsce na podłodze tuż obok butów Glenna Parisa i zaczęła czekać na
słowa, które poślą wszystkich do domu. Jej prezentacja nie była zachwycająca,
ale nie była także katastrofą. Najlepsze było to, że się skończyła. W głowie
Sarah krążyła teraz masa pytań — wartych siedmiu lat czekania — a odpowiedzi na
nie znajdowały się w ostatnim rzędzie, razem z Annalee Ettinger.
Glenn Paris zakończył konferencję obietnicą, że opinia publiczna będzie
informowana o rozwoju sytuacji. Na scenę natychmiast wpadło kilku dziennikarzy,
przepychając się niegrzecznie łokciami, by zdobyć jak najkorzystniejszą pozycję
przy mówcach. Sarah popatrzyła na Annalee, która zapewniła gestem, że się nie
śpieszy.
Po jakimś czasie tłumek pytających zaczął się rozpraszać. Paris klepnął Sarah w
plecy i właśnie zamierzała odejść, gdy podeszła
starsza kobieta. Pod pachą miała grubą teczkę, Sarah widziała ją podczas
konferencji — w cieniu, w głębi sali. Kobieta niczym nie zwracała na siebie
uwagi — była niewysoka, ubrana konserwatywnie w prostą, ciemną spódnicę i
blezer. Jej krótkie włosy ze starannie zrobioną trwałą były równą mieszanką
brązu i siwizny. Choć twarz miała w sobie coś przyjaznego i spokojnego, rysy
niemal ginęły za wielkimi, okrągłymi okularami w rogowych oprawkach. Rozglądając
się po słuchaczach, Sarah uznała ją za babcię z miasta, zbyt skromną, by przebić
się przez tłum do krzeseł.
— Doktor Baldwin, panie Paris — powiedziała. — Nazywam się Rosa Suarez.
Wymowa nazwiska była wyraźnie latynoska.
— Tak, pani Suarez? — spytał Paris, niezdolny do usunięcia ze swego tonu
akcentu zniecierpliwienia. — Czym możemy służyć?
Kobieta łagodnie się uśmiechnęła.
— Ten człowiek z Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych, o którym pan mówił...
wysokiej klasy epidemiolog, którego panu obiecano?
— Tak? — powiedział Paris. — Co z nim?
— No cóż, to ja.
Rozdział 11
Park — piaszczysta oaza z kilkoma ławkami i mocno podniszczonymi urządzeniami do
zabaw dla dzieci — mieścił się kilka przecznic odBCM. Sarah zgłosiła dyżurnemu
rezydentowi wyjście i opuściła budynek z kobietą, która kiedyś niemal została
jej przybraną córką. Obecna Annalee Ettinger — szczuplejsza, pewna siebie i
zaskakująco światowa — niewiele przypominała wstydliwą i pulchną dziewczynę, z
którą Sarah przed tylu laty tak bardzo starała się zaprzyjaźnić. Od pierwszych,
pełnych ostrożności minut ich rozmowy Sarah czuła między nimi znacznie
silniejszą więź niż kiedykolwiek, gdy część równania stanowił Peter.
— Pisałam do ciebie z akademii — powiedziała Sarah, kiedy usiadły na ławce. —
Dwa albo trzy razy. Nie odpisałaś.
Annalee kiwnęła głową.
— Jakiś rok po tym jak się wyprowadziłaś, szukałam czegoś w biurku taty i
znalazłam jeden z twoich listów, nie było jednak koperty ani adresu zwrotnego.
Skopiowałam list i zachowałam go, nigdy jednak nie zapytałam o niego ojca. Byłam
wtedy skoncentrowaną na sobie gówniarą i nie widziałam świata poza własnymi
problemami. Może powinnam była mocniej nacisnąć i spróbować nawiązać z tobą
kontakt, w sumie jednak... niezależnie od powodów, jakie miałaś... to ty nas
opuściłaś. W tamtych latach za mało należało mi na kontakcie z tobą, by się
dowiedzieć więcej.
Głos miała głęboki i melodyjny, paznokcie idealnie wymanikiurowane i pomalowane
błyszczącym karmazynem. Jeżeli jako nastolatka zachowywała się nieraz głupio,
była egocentryczna i niedojrzała, to teraz cechowała ją dojrzałość daleko
wykraczająca Poza jej wiek biologiczny.
Zapaliła i głęboko się zaciągnęła.
— Przepraszam, że odeszłam tak, jak odeszłam, ale byłam bardzo rozzłoszczona.
Mimo wszystko nie mogę zrozumieć, jak, Peter mógł ukrywać przed tobą listy ode
mnie.
— Kiedy sobie poszłaś, był bardzo zraniony i wściekły. Muszę
przyznać, że ja też... aż do dnia, w którym znalazłam twój list.__
Annalee wyjęła z torebki paczkę virginia slimów. Kiedy wystukiwała papierosa z
paczki, złote i srebrne bransoletki, których miała na każdym nadgarstku po
jakieś dziesięć, pobrzękiwały. — Podejrzewam, że nie palisz.
— Już od lat.
— To dobrze. Zyskasz na zdrowiu, wciągnęła dym.
— W jednym z moich listów próbowałam ci wyjaśnić powody odejścia — powiedziała
Sarah. — Boże... aż boję się pomyśleć, jaką przedstawił ci wersję.
— Mój ojciec jest wspaniałym człowiekiem, ma jednak pewne wady. Jedną z nich
jest noszenie w sobie urazy. Wiedziałaś, że mniej więcej rok po twoim odejściu
się ożenił? Jeżeli coś takiego w ogóle jest możliwe, to małżeństwo było typowym
wzięciem rewanżu. Była dość ładna, w WASPowskim stylu i pochodziła z bogatej
rodziny, której przedstawiciele prawdopodobnie przybyli na Mayflower **. Jestem
zaskoczona, że nie przysłał ci zaproszenia.
— Bardzo zabawne. Posłuchaj: różne sprawy toczą się tak, jak mają się toczyć.
Naprawdę w to wierzę. Kochałam twego ojca w dziewięćdziesięciu pięciu
procentach, ale pozostałe pięć procent dotyczyło spraw waŻnych, z którymi nie
mogłabym wytrzymać do końca życia. Nie wierzę, że istniała wielka szansa na to,
by coś w tym zakresie się zmieniło. Moim zdaniem to wspaniałe, że się ożenił.
— Nie sądzę, pani doktor, by podzielał pani zdanie, ich małżeństwo trwało tylko
rok.
— Rozumiem. A jaki miałyście kontakt?
— Biorąc pod uwagę to, że byłam prawdopodobnie pierVSzą czarną osobą, która
przebywała w pobliżu Carole, a dla niej nie pracowała, myślę, że niezły. Nie
widywałyśmy się często. Niedługo po twoim odejściu Peter posłał mnie do szkoły z
internatem. To
kolejny powód, który sprawił, że nie starałam się szukać ciebie. Byłam strasznie
popaprana. Sam pomysł, by posłać mnie do szkoły, był może i niezły, ale czas
został wybrany bez sensu. Wydaje mi się, że kiedy sprowadzał mnie z Mali,
spodziewał się, że zostanę kimś innym... profesorem uniwersyteckim, muzykiem
koncertowym czy kimś w tym rodzaju. W każdym razie wszystko działo się tak,
jakby stara Carole w jednej chwili była, a w następnej... pUFFF! i znikła.
— Kiedy zamknął instytut?
— Niedługo potem. Mieszkaliśmy jeszcze trochę w Bostonie, później zaczęła się
sprawa z Xanadu.
— Ach... marzenie Petera. Wiedziałam, że któregoś dnia je urzeczywistni.
Xanadu — pierwsze z planowanej sieci osiedli mieszkalnych wysokiej klasy,
mających zapewniać długie i zdrowe życie dzięki stosowaniu diety, ćwiczeń
fizycznych, określonych zabiegów związanych z porami roku, procedur
antystresowych i medycyny holistycznej. Peter opowiadał o tej ambitnej
koncepcji, odkąd się poznali, i przez lata, które wspólnie spędzili, jej
omawianie i rozważanie zajęło im niezliczone godziny.
Gdy się rozstali, Peter zaczął się rozglądać za odpowiednim terenem i
inwestorami, a nawet w holu instytutu w widocznym dobrze miejscu wystawił
zamknięty w szklanej gablocie architektoniczny projekt prototypowego kompleksu.
Twierdził, że budowa domów będzie ściśle nadzorowana, a wszystkie elementy
konstrukcyjne będą zgodne ze starożytnymi zasadami zdrowia i harmonii,
przypisywanymi hinduskim uzdrowicielom ayunvedyjskim.
— Teraz sprawa lada chwila ostro ruszy z miejsca — powiedziała Annalee — przez
jakiś czas wszystko było jednak na ostrzu noża. W którymś momencie Peter mówił
nawet o bankructwie.
— I co się stało?
— Proszek.
— Jaki proszek?
— Proszek, o którym była mowa na waszej konferencji. O ile wiem, uratował mu
tyłek. — Roześmiała się głośno. — Teraz, kiedy się nad tym zastanowię, muszę
przyznać, że to niezła rzecz... Ratuje Peterowi dupsko i pozwala mu się mnie
pozbyć! Co za produkt!
— Nie rozumiem.
— Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzania Xaiiadu. Hej, musiałaś o tym słyszeć!
— Dziś słyszałam o tym po raz pierwszy. Byłam bardzo skonfundowana, kiedy
zaczęto o nim mówić na konferencji, a każdy,,, poza mną... zdawał się wiedzieć,
o co chodzi.
— Powód jest taki, że wszyscy obecni... poza tobą... faktycznie wiedzieli, o co
chodzi. Tak jak większość ludzi w tym kraju. Cóż, Peter w ostatnim czasie tak
często występuje w telewizji, promując swój wynalazek, że aż się dziwię, że go
nie nominowano do Emmy. Nie oglądasz telewizji?
— Nie mam czasu.
Annaiee zdusiła niedopałek i kilka sekund później zapaliła następnego papierosa.
— No tak... występuje w programach, którym nadano przydomek „inforama". Są
skonstruowane jak reportaże... trvają pół godziny, występują w nich zaproszeni
goście, są naszpikowane wstawkami filmowymi i tak dalej... ale w rzeczywistości
to reklamy. Nadaje sieje głównie poza godzinami dużej oglądalności... w nocy i w
niedziele rano. I niech mnie diabli, zaczynają przynosić niezłą kasę. Peter ma
na ścianach swego gabinetu wykresy pokazujące stały wzrost sprzedaży. Odkąd
zaczął kampanię kilka miesięcy temu, sprawa rozwija się fenomenalnie. Nagle
wielki zły wilk cofnął się od drzwi do Xanadu.
— A ten proszek w ogóle działa? — spytała Sarah. — Ciekawa jestem, jakie są w
nim zioła.
— Jasne, pewnie, że działa. To nie Peter jednak wymyślił mieszankę. Jest
dziełem doktora Singha, Nie jest lekarzem medycyny, lecz terapeutą
ayurwedyjskim. Chyba wiesz, o co w tym chodzi.
— Medycyny ayurwedyjskiej nauczano w Indiach na wieki przed urodzeniem się
Hipokratesa albo Galena. Jest sporo powodów, które sprawiły, że udało jej się
tak długo utrzymać.
— W każdym razie wydaje mi się, że doktor Singh przyniósł proszek kilka lat
temu do Petera i zaproponował mu coś w rodzaju spółki. Nie znam szczegółów, ale
jestem pewna, że w umowie znalazł się punkt, zgodnie z którym Peter miał zostać
rzecznikiem firmy. Doktor Singh jest bardzo bystry, lecz nie jest
najdynamiczniejszym i najbardziej fotogenicznym człowiekiem, jakiego widziałam w
życiu. Słyszałaś kiedyś o nim?
— Nie. Nigdy.
— Ja też wiele o nim nie wiem, w każdym razie próbowałam bez efektu jakichś
stu, może dwustu diet, aby zmienić swój wygląd, gdy Peter spytał, czy nie
chciałabym zostać jego świnką doświadczalną i wypróbować kuracji, zanim w nią
zainwestuje. Efekt? — Wstała i okręciła się wokół własnej osi, aby Sarah mogła
się przyjrzeć.
— Brawo. Nie masz problemów z utrzymaniem diety?
-— Jakiej diety? Po co mi dieta? Ci, którzy obejrzeli choć jedną inforamę,
wiedzą, że Ayurwedyjski System Odchudzania Xanadu nie namawia do diety, a
jedynie zaleca umiarkowanie w jedzeniu i unikanie kilku zakazanych potraw.
— Powiedz coś więcej o umiarkowaniu — poprosiła Sarah, coraz bardziej
zachwycona tą kiedyś tak ponurą dziewczyną.
— To jest najlepsza część. Na początku, kiedy zaczęłam brać proszek, próbowałam
zachowywać umiar i traciłam wagę. Po miesiącu albo dwóch, dlatego że jestem,
jaka jestem, zaczęłam jeść jak prosiak. I dalej traciłam wagę! To dopiero wzięło
Petera. Czy to nie coś?!
Sarah wstała i czule objęła Annalee.
— I to jak! — Przytrzymała Annalee za ramiona i cofnęła się, by popatrzeć jej w
oczy. — Annalee, zawsze uważałam cię za kogoś szczególnego, kto mimo swoich
problemów ma niezwykłe możliwości. IMimo wszystko nie doceniłam cię. Stałaś się
kimś naprawdę pięknym i wspaniałym.
— Dzięki. Ty też jesteś niezwykła. Opisując mnie, o czymś jednak zapomniałaś.
— Naprawdę? Piękna... wspaniała...
— I w ciąży. — Annalee dostrzegła cień, który przemknął po twarzy Sarah. — I
szczęśliwa — dodała szybko. — Bardzo szczęśliwa. To dziecko urodzi się
niezależnie od tego, co się stanie, i chciałabym, byś to ty sprowadziła je na
świat.
— Wspaniale! Dzięki, że akurat mnie wybrałaś. Poproszę mojego ordynatora, żeby
czekał w odwodzie. Annalee, naprawdę, naprawdę jestem podniecona! Jesteś pewna
co do ciąży?
— Testowałam się w Planowaniu Rodziny. Jezu, oni są najlepsi na świecie! Nie
umieli bez większej liczby badań określić, czy to czwarty, czy piąty miesiąc,
ale fakt jest jednoznaczny. Zawsze miałam dziwne miesiączki, więc dlatego tak
późno zaczęłam podejrzewać, że to może być ciąża.
— Gratulacje. Zbadam cię i może nawet zrobimy USG. Annalee, to będzie świetna
zabawa.
— Wiem. Właśnie zastanawiałam się, do kogo iść, kiedy przeczytałam o tobie w
gazecie. Potem dowiedziałam się z telewizji ° konferencji prasowej i
powiedziałam mojemu chłopakowi, Taylorowi, że pierwsze ręce, które dotkną
naszego dziecka, to będą ręce Sarah Baldwin.
— Taylor... podoba mi się to imię. Powiedz coś o nim. Jak wygląda? Co robi?
— Wygląda... wygląda jak Denzel Washington, ma tyłek jak Wesley Snipes, a rusza
się jak Michael Jordan.
— Jezu!
— I jest muzykiem... świetnym. Gra na gitarze, na basie, nawet na trąbce.
— Rock and roll?
— Skąd! Jazz. Przez jakiś czas śpiewałam w jego zespole. Tak się poznaliśmy.
Proszek doktora Singha wywarł nieoczekiwany skutek nie tylko na Peterze. Chyba
także na mnie. Byłam m uniwerku w Massachusetts i dość dobrze sobie radziłam na
psychologii, ale moje życie towarzyskie było raczej mizerne. Nagle zza zwałów
tłuszczu wychynęła kobieta i chyba... jak ty byś powiedziała... straciłam nieco
panowanie nad sobą.
— Zrozumiałe.
— Szybko trafiłam na Zachodnie Wybrzeże, znalazłam się w artystycznym
towarzystwie, zaczęłam śpiewać i próbowałam występować w filmach. Zainteresowało
się mną trochę paru producentów, ale najbardziej chyba zależało im na moich
cyckach. Potem spotkałam Taylora. Nazywa się West. Natychmiast zaczęłam
porządkować swoje życie. Taylor często wyjeżdża na koncerty i nie śpimy na
pieniądzach, więc kilka miesięcy temu przyjęłam ofertę Petera, by wrócić do domu
i pomóc mu z Xanadu.
— Co sądzi o zostaniu dziadkiem?
— Hmmm... jeszcze... jeszcze nic nie wie. Dopiero pozna Taylora i w dalszym
ciągu sądzi, że w styczniu wracam na uczelnię.
Sarah potrzebowała kilku sekund, by przełknąć tę wiadomość.
— Mam nadzieję, że kiedyś zrobisz dyplom — powiedziała w końcu — ale uważam, że
powinnaś mu powiedzieć prawdę. Zaufaj mu.
— Rozpatrzę to.
— Poza tym i tak wkrótce zacznie się zastanawiać, dlaczego jego wspaniały
ayurwedyjski proszek zadziałał tak wybiórczo... mam na myśli dolną część twojego
brzucha.
— W tej sprawie na pewno masz rację.
— Dzięki. Miło mieć potwierdzenie, że opanowałam kilka podstaw położnictwa.
Uważam też, że jeżeli ty zaufasz jemu, on łatwiej pogodzi się z tym, że
postanowiłaś się widywać ze mną. Ten czas to czas wystarczający na zagojenie się
większości ran... Nawet jego. W końcu to się i tak wkrótce wyda... podobnie jak
sprawa z twoim brzuchem.
— Jeżeli tak sobie życzysz, zrobię to.
— Tak bym sobie życzyła, lecz musisz działać zgodnie ze swoim wyczuciem. Jeśli
razem mieszkacie i pomaga ci finansowo...
— Rozumiem.
— Nie sądzę też, by cokolwiek zmieniło wyciąganie kwestii znikających listów,
które pisałam do ciebie.
— To już prehistoria.
— Dokładnie. Jezu... ależ cię zagaduję. Myślisz, że to efekt napięcia na myśl o
perspektywie spotkania się po tylu latach z twoim ojcem?
— Powiem ci inaczej: obyś w chwili przyjmowania naszego dziecka była znacznie
bardziej rozluźniona! —Annalee znów się roześmiała. Uśmiech czynił jej twarz
jeszcze ponętniejszą.
— Popracuję nad tym. Chcę ci jednak coś powiedzieć.
— Wal.
— Jeżeli mam zostać twoją lekarką, a chcesz dać dziecku maksimum szans na to,
by urodziło się zdrowe, papierosy muszą zniknąć.
Migdałowe oczy młodej kobiety zwęziły się.
— Nie mogłabym zamiast nich zrezygnować z czegoś innego? Sarah pokręciła głową.
— To ważna sprawa.
— W porządku. Szlugi przechodzą do historii.
— Znakomicie. — Sarah popatrzyła na zegarek. — Muszę teraz wracać do szpitala,
jeżeli jednak mnie odprowadzisz, chętnie opowiem ci... przynajmniej część mojej
wersji... dlaczego odeszłam.
— Nie musisz.
Sarah wzięła Annalee pod rękę.
— Wiem.
Kiedy doszły pod bramę kampusu BCM, Annalee obejmowała Sarah ramieniem i smutno
kręciła głową.
— Nic z tego, co powiedziałaś, zbytnio mnie nie zaskakuje. Nie jest złym
człowiekiem, jest jedynie czasami trudny. A jeśli mówimy o niespodziankach, to
prawdopodobnie wcale aż tak bardzo cię nie zaskoczy, że Henry McAllister jest
Peterowi oddany, prawie zawsze bywał u nas na kolacji i projektuje wielką
fontannę, która stanie na trawniku Xanadu od frontu.
— Masz rację — odparła Sarah. — Nie zaskakuje mnie to. Zamilkła. Mimo że
odwiedziła McAllistera w szpitalu po operacji, nie dał do zrozumienia, że wie,
jaką Sarah odegrała role w ratowaniu jego życia. Postanowiła mu o tym nie mówić.
Znała prawdę sama dla siebie i to było najważniejsze — a przynajmniej tak się
jej wtedy wydawało.
— No cóż... — stwierdziła Annalee, najwyraźniej chcąc zmienić temat. — Po
pierwsze dla mnie samej, a po drugie dla dziecka w moim brzuchu będę przez
najbliższe kilka miesięcy prowadziła idealne życie. Koniec z paleniem, koniec z
piciem, koniec z siedzeniem po nocy, koniec z batonami czekoladowymi i... mam
też przestać...?
— Nie — odparła Sarah. — To możesz robić niemal do samego końca.
— W takim razie masz przed sobą początek ciąży doskonałej.
— Podręcznikowy przypadek. Jeśli już tu jesteś, to może od razu chodź do
kliniki. Co o tym myślisz? Możesz się potem zarejestrować jako pacjentka
ambulatoryjna, a zanim pójdziesz do domu, zrobimy ci rutynową analizę krwi i
moczu. Wystarczy mi czasu na krótkie badanie... sprawdzimy, czy wszystko jest w
porządku. Potem podeszłybyśmy do mojej szafki, gdzie mam zapas preparatu
ziołowego, który bierze wiele moich pacjentek. Powinnaś od razu zacząć go
przyjmować. Oczywiście, jeżeli wolisz preparat naturalny od wyrobów przemysłu
farmaceutycznego.
— Przecież w dalszym ciągu jestem nieodrodną córeczką mojego tatusia... a
jeżeli coś polecasz, zgadzam się w ciemno. W końcu to ty jesteś doktorem.
Rosa Suarez włożyła ostatnią sztukę ubrania do komody i postawiła na stoliku
przy łóżku oprawione w ramki zdjęcia męża Alberta, trzech córek i czworga
wnuków. Pensjonat, który wybrała z dostarczonej przez wydział listy, nie był
zbyt elegancki, ale wystarczająco wygodny i znajdował się tak niedaleko
Bostońskiego Centrum Medycznego, że można tam było dojść na piechotę.
Po niemal dwudziestu pięciu latach pracy w swoim zawodzie i przeprowadzeniu
dziesiątek dochodzeń w terenie rozpakowywanie się było dla niej czymś tak dobrze
znanym jak jej własna toga. To zadanie różniło się jednak od innych. Niezależnie
od tego, czy potrwa krótko czy długo, czy wyniki okażą się istotne, czy nieważne
— będzie ostatnie w jej karierze, przed wyjazdem położyła na
biurku szefa podanie o zwolnienie i obiecała Albertowi, że tym razem się nie
wycofa.
W ten sposób wszyscy będą zadowoleni. Mąż, siedemdziesięciolatek starszy od niej
niemal o dziesięć lat, będzie mógł jeszcze przez kilka lat cieszyć się razem z
nią emeryturą. Wydział będzie mógł zatrudnić trochę „świeżej krwi" i — co
znacznie ważniejsze— zapomnieć o koleżance, starszej pani, której wielu kolegów
z pracy przypisywało sknocenie bardzo ważnego dochodzenia.
— Pani Suarez, są dla pani dwie przesyłki. Ciężkie! — zawołała z dołu
gospodyni.
— Niech pani podpisze, pani Frumanian, ale ich nie podnosi! To książki. Zaraz
po nie zejdę.
Przygotowując się do pracy w Bostonie, Rosa Suarez spędziła wiele godzin w
bibliotece. Położyła teczkę z notatkami na łóżku i wyjęła plik kartek.
Charakteryzowała ją staranność i niezwykłe zwracanie uwagi na szczegóły. Były to
niemal jej znaki firmowe — klucz do przez pewien czas nieprzerwanego pasma
sukcesów. Nigdy jej to nie zawiodło — nawet w San Francisco. Przysięgła sobie,
że i tym razem dzięki swemu podejściu do pracy pozna prawdę.
Wiedziała doskonale, że szef bronił się rękami i nogami przed przekazaniem jej
tego dochodzenia. Fiasko sprawy BART prawdopodobnie pozbawiło go awansu i od
tego czasu stawał na głowie, aby zajmowała się jedynie przesuwaniem papierów,
robieniem bibliografii i porządkowaniem kilometrów wydruków komputerowych. W
chwili telefonu z Bostonu była jednak jedynym wolnym epidemiologiem, a tam
umierali ludzie.
Przebrała się w szary dres, który dostała od córek na Boże Narodzenie, i poszła
na dół wąskimi schodami. Pani Frumanian stała niczym strażnik nad dwoma
kartonowymi pudłami i najwyraźniej czekała, by Rosa sprawdziła zawartość. Była
to miła, pulchna kobieta, o twarzy pomarszczonej w sposób, który zdaniem Rosy
czynił ją interesującą.
— Poradzę sobie, pani Frumanian. Dziękuję bardzo.
— Bzdura. Jestem od pani dwa razy większa i jest pani moim gościem. Jeżeli ma
pani książki do noszenia, ja też mam książki do noszenia.
Jej silny akcent świadczył o pochodzeniu z Europy Wschodniej, Rosa nie umiała
jednak określić kraju. Wyjętym z kieszeni fartucha nożem gospodyni rozcięła
sklejającą kartony taśmę.
— Hematologia... Programowanie komputerów dla zaawansowanych... Rachunek
różniczkowy... Krzepnięcie krwi... — Starsza kobieta czytała tytuły i kładła
kolejne tomy na przedramię. Jej wymowa była zaskakująco prawidłowa. — Dwóch
moich chłopców ukończyło uczelnie. W czasie wakacji stale przywozili ze sobą
podobne książki, tyle że ich nigdy nie czytali.
— Podejrzewam, że ja spędzę sporo czasu na czytaniu.
Rosa, najdelikatniej jak umiała, wypchnęła gospodynię za drzwi. Jeżeli miała
pracować, trzeba było ustalić pewne granice. Dostała szansę — ostatnią szansę —
na okazanie się zwycięzcą i tym razem nie będzie ufać nikomu. Nikomu.
Rozdział 12
Wilis Grayson ściskał pod pachą bukiet egzotycznych kwiatów o wartości stu
pięćdziesięciu dolarów i wspinał się po schodach na czwarte piętro budynku
chirurgii. Od powrotu z wybrzeża drobne przeziębienie nie pozwalało mu wchodzić
do basenu, mile widziane było więc nawet to drobne ćwiczenie fizyczne.
Rano opuścił szpital rozentuzjazmowany, bo Lisa obiecała z nim porozmawiać.
Potem razem z Benem Harrisem spędził godzinę u doktora Randalla Snydera.
Ginekolog wydawał się dostatecznie przyzwoity fachowo, choć na pewno nie był
potęgą intelektualną. Na Benie wywarł wrażenie, co znacznie osłabiło wściekłość
Willisa na lekarzy, którzy opiekowali się jego córką. Złagodziło to także jego
obawy co do Bostońskiego Centrum Medycznego. Opieka nad Lisą wydawała się
odpowiednia — zwłaszcza że zarówno Snyder, jak i administracja szpitala cały
czas sądzili, że pacjentka nie ma czym zapłacić.
Rozczarowywało oczywiście to, że ani Snyder, ani nikt z reszty zespołu
lekarskiego nie mieli zielonego pojęcia, co mogło spowodować u Lisy problem z
obrazem krwi, lecz widać było, że próbowali dojść do sedna sprawy. Grayson
polecił Benowi Harrisowi dotrzeć do najlepszych specjalistów, aby zajęli się
Lisą.
Po południu planował złożyć wizytę pani ordynator oddziału Rehabilitacji i
fizykoterapii. Zamierzał ją taktownie poinformować, że choć docenia jej wysiłki,
doborem i założeniem protezy Lisy zaimą się specjaliści z nowojorskiego
Instytutu Rehabilitacji Ruska. Na koniec — może rano — spróbuje się spotkać z
rezydentką ginekolog, o której twierdzono, że miała największy wkład w
uratowanie życia Lisie. Jeżeli Sarah Baldwin faktycznie odegrała taką
rolę, jego ludzie dowiedzą się więcej zarówno o niej samej, jak i o jej
potrzebach i zaproponują odpowiednią nagrodę.
Naenergetyzowany odzyskaniem panowania nad sytuacją, nad którą utracił panowanie
prawie pięć lat temu, Willis Grayson szedł szybkim krokiem w kierunku sali
pięćset piętnaście. Kiedy stanął przed drzwiami, okazało się, że oba miejsca na
plakietkę z nazwiskiem są wolne. Zapukał raz i pchnął drzwi. Oba łóżka były
świeżo posłane, pokój pusty.
— Co się, do cholery...
Tłumiąc strach, zmieszanie i złość, Grayson sprawdził obie metalowe szafki,
następnie łazienkę. Wszędzie było czysto i pusto, Po opuszczeniu rano pokoju
Lisy spróbował sprawić, by przeniesiono ją do jednoosobowego pokoju, a kiedy
poinformowano go, że wszystkie pokoje na piętrze są dwuosobowe, dobitnie
przekazał pielęgniarce oddziałowej, że zapłaci każdą sumę za pozostawienie
drugiego łóżka pustego. Co się, do cholery, stało...
Rzucił kwiaty na jedno z łóżek i pobiegł do dyżurki pielęgniarek. Janinę Curtis,
z którą rozmawiał rano, wyglądała na przygotowaną do konfrontacji.
— Panno Curtis, co się stało z moją córką?! Wytrzymała jego spojrzenie.
— Nic się nie stało — powiedziała z przesadną cierpliwością. — Czuje się
dobrze. Została przeniesiona do innego pokoju.
— Ale umawialiśmy się rano, że zostanie tam, gdzie jest, i nikt inny nie będzie
z nią leżał.
— Wiem, czego pan żądał, ale Lisa poprosiła o przeniesienie i spełniliśmy jej
prośbę.
— Gdzie jest?
— Obawiam się, że nie mogę panu powiedzieć.
— Panno Curtis, nie mam nastroju na przekomarzanki.
— Po pierwsze PANJ Curtis, a po drugie to nie są przekomarzanki. Pańska córka
jednoznacznie nam przekazała, że nie życzy sobie pana widzieć.
— Co?!
— Powiedziała, że jeżeli chce pan z nią rozmawiać, niech pan spróbuje przyjść
ponownie jutro rano. Podejmie decyzję w zależności od tego, jak się będzie
czuła.
— Niech ją cholera! Kilka godzin temu kazała mi przyjść o trzeciej po południu.
Gdzie ona jest?
— Panie Grayson, proszę ściszyć głos. Nasza pacjentka wydała nam jednoznaczne i
bardzo określone polecenie i zamierzamy
w stu procentach je spełnić. Proponowałabym, aby zrobił pan to, o co prosiła, i
wrócił jutro rano.
— A ja bym proponował, aby pani uważała, z kim w ten sposób rozmawia.
— Panie Grayson, dziś rano, gdy się pan przedstawiał, w stu procentach
zrozumiałam, kim pan jest, i powiem szczerze: jest mi to obojętne. Lisa jest
dorosła i w pełni odpowiedzialna, jeśli chodzi o decyzje dotyczące jej życia.
Jest także naszą pacjentką. Wiele przeszła i zamierzam uszanować wszelkie jej
życzenia.
Uśmiechnęła się chłodno i wróciła do pracy.
Wściekle wbił w nią wzrok i przez chwilę się zastanawiał, czy nie przeszukać
wszystkich sal na piętrze. Odwrócił się jednak i odszedł szybkim krokiem.
Pierwsze spotkanie Andrew Truscotta z adwokatem Jeremym Mallonem, do którego
doszło mniej więcej dwa i pół roku wcześniej, odbyło się na stadionie, podczas
meczu drużyn Red Sox i Yankees. Zanim Glenn Paris zerwał umowę ZPOZ Everwell z
BCM, instytucja ta używała pomieszczeń szpitala do leczenia niewielkiej liczby
pacjentów wymagających hospitalizacji. Co roku — dziękując w ten sposób lekarzom
— Eyerwell wynajmował autobus, ładował go piwem i zabierał cały personel
szpitala na huczny biwak, a następnie do Fenway Parku.
Mallon dowiedział się o plotkach dotyczących rozczarowania Truscotta pracą w BCM
i zadbał o miejsce na meczu obok niego. Kiedy skończył się trzeci trening, mieli
już wspólny szyfr, dotyczący personelu szpitala i zarządu, i ustalili, że obaj
nie lubią zarówno Glenna Parisa, jak i jego ekscentrycznych błazeństw. W trakcie
piątego Truscott dał jednoznacznie do zrozumienia, że nie jest niechętny
dostarczaniu za określone gratyfikacje poufnych informacji o wewnętrznych
sprawach szpitala, podczas siódmego wymienili się telefonami i ustalili, że
powinni się niedługo ponownie spotkać.
Teraz, bogatszy mniej więcej o trzydzieści tysięcy dolarów, Andrew wpisał
fikcyjne nazwisko do księgi gości przy Federal laza 100 i jechał windą do
znajdujących się na dwudziestym ósmym piętrze biur kancelarii Wasserman i
Mallon. Jego związek z adwokatem był chwiejny. Andrew ani nie lubił go, ani mu
nie ufał, i choć Mallon był zbyt śliski, aby się deklarować co do swoich
zapatrywań, uważał, że te uczucia są wzajemne. Oczywiście
obaj odnosili z kontaktu korzyści, a informacje, jakie Truscott miał tego dnia w
aktówce, należały do tych, które sprawią, że współpraca będzie kontynuowana.
Mosiężne plakietki na mahoniowych drzwiach do firmy wymieniały czterech
partnerów i mniej więcej dwudziestu współpracowników. Jeremy Mallon okazał się
jedynym, który był adwokatem i lekarzem. Wielkie wnętrze z oszkloną biblioteką i
wielostanowiskową recepcją zdobiły oryginalne obrazy olejne, wśród których były
dzieła Sargenta, O'Keeffe'a i mały Wyedi.
Truscott zastanawiał się, ile zwycięstw i ugod w sprawach o popełnienie błędu
lekarskiego było potrzebnych, aby stworzyć taką kolekcję.
Zaraz po wejściu na teren recepcji Andrew poczuł zapach chińskiego jedzenia.
Zatrzymał się na krótko przed Sargentem i uderzająco pięknym obrazem
współczesnego realisty Scotta Pryora, a następnie podążył za zapachem do
gabinetu Mallona. Choć liczba rozrzuconych na tekowym biurku kartonów sugerowała
mały bankiet, w środku był tylko Mallon.
— Wchodź, Andy, wchodź. — Mallon dał znak pałeczkami, by gość usiadł. — Nie
wiedziałem, co chcesz, więc zamówiłem wszystkiego po trochu.
Andrew aż się skulił na dźwięk zdrobnienia swojego imienia, którego nigdy nie
lubił. ANDY. Mimo sążnistych sum, jakie dostawał, był bardzo czujny w kontaktach
z Mallonem — farciarzem, który cokolwiek robił, zdawał się zawsze dążyć do
jakiegoś ukrytego, innego celu. Andrew był przekonany, że gdyby posłużyło to
sprawom Mallona, adwokat zjadłby go z takim samym beznamiętnym entuzjazmem, z
jakim pochłaniał kaczkę po pekińsku.
— W lodówce pod barkiem jest piwo, wino, wszystko, co chcesz. Wybacz mi, jeżeli
zanadto popędzam, ale Axel czeka na mnie z pisaniem felietonu, a w moim klubie
jest przyjęcie, na które żona kazała mi przyjść.
— Nie ma problemu.
Mój klub. Choć Andrew nie czuł się najlepiej w obecności Mallona, podziwiał jego
potęgę i styl. Nie po raz pierwszy, odkąd zaczęli się spotykać, przeszło mu
przez myśl, jak by to było, gdyby kroczył drogą kariery prawniczej. Gdzieś
niedaleko stąd, na mosiężnej plakietce mogłoby być napisane: WASSERMAN, TRUSCOTT
I MALLON.
— Oglądałeś wieczorne wiadomości? — spytał Mallon.
— Nie, dopiero wyszedłem z pracy.
.— Ten cholerny Paris trafił do wszystkich trzech stacji. Niedobrze mi się robi
na widok jego gęby.
— Co krąży, to dotrze, gdzie trzeba — powiedział Andrew i poklepał aktówkę.
— Mam nadzieję, że to, co masz, jest dobre, bo zaczyna nam brakować czasu.
— A co masz na myśli?
— Dokładnie to, co powiedziałem. Konkurencja w służbie zdrowia robi się z dnia
na dzień ostrzejsza. Wielkie ryby połykają małe rybki. Nikt nie jest bezpieczny
i każdy ma lekką paranoję. W tej chwili Everwell jest w niezłej sytuacji, ale
zaczyna im brakować łóżek i przestrzeni biurowej i uznali, że nie mogą już zbyt
długo czekać, aż BCM pójdzie z torbami. Zastanawiają się nad innymi
możliwościami, z których najtańsza będzie o wiele milionów droższa od kupienia
spalonego BCM. O wiele milionów. Poza tym każdy inny zakup da znacznie mniej
miejsca i wyposażenia. Potrzebujemy tego szpitala.
— Słyszałem plotki o dużych zwolnieniach, które planuje się w BCM. Czy nie
wskazuje to na pogarszanie się sytuacji finansowej?
— Andy, między plotkami a faktami jest przepaść. Może i ludzie plotkują o
zwolnieniach, lecz mój informator w BCM doniósł mi o rozpoczęciu dodatkowego
naboru pracowników. To nie wszystko. Od kilku lat mam dobry kontakt z kilkoma
naprawdę dużymi kredytodawcami szpitala, w tym z bankiem, który udzielił im
pożyczki pod hipotekę. Ostatnio przekazano mi, że Paris i jego doradca finansowy
Colin Smith przestali się skrobać z forsą. Nawet zaczęli spłacać niektóre
rachunki. Moim zdaniem chodzi o tę fundację, o której Paris mówił w
przemówieniu.
— Wtedy po raz pierwszy o niej usłyszałem.
— I na pewno nie ujawnił nazwy?
— Słuchałeś taśmy.
-— Chcę mieć nazwę tej fundacji, Andrew, i to szybko. Jak dowiemy się, z kim
mamy do czynienia, będziemy mieli szansę na jakieś działanie. Jeżeli Parisowi i
Smithowi uda się wyciągnąć ten szpital z dna, prawdopodobnie nigdy więcej się do
niego nie dobierzemy. Nie zapominaj, o jaką stawkę dla nas obu się gra.
— Jeżeli zdobędę dla ciebie tę nazwę, oczekuję, że choć drobna część z tych
milionów, o których wspomniałeś, trafi do mnie. — TrUscott sam był zdziwiony, że
to wypowiedział.
Oczy Mallona błysnęły.
— Andrew, zrób sobie przysługę i nie próbuj przykręcać nii śruby — powiedział z
mrożącym krew w żyłach spokojem. -_ Rozumiemy się? Przynieś mi tę nazwę i
pozwól, że wybiorę nagrodę dla ciebie. Obaj wiemy, że nie masz przyszłości w
Szpitalu Chrupiącego Batona. Kropka. Muszę ci przypominać, że pomijając kilka
szpitali na zadupiu, rynek jest zapchany chirurgami? Możesz się założyć, że tych
paru nielicznych, których się jeszcze zatrudni na porządnych etatach, było
szefami rezydentów. Tego nigdy nie będziesz mógł umieścić w swoim CV. Twoja
przyszłość jest przy nas, Andy... ty o tym wiesz i my o tym wiemy. Pomóż więc
nam i zdobądź dla mnie tę nazwę.
Truscott poczerwieniał. Bez dwóch zdań w negocjacjach nie dorastał do pięt
Mallonowi — specowi od manipulacji i panowania nad ludźmi. Mógł jedynie wziąć
się w garść i się od niego uczyć. Kiedyś jego dzień na pewno nadejdzie.
— Sprawa jasna — stwierdził lakonicznie.
— To świetnie. Co masz dla mnie w tej teczce?
Andrew podał Mallonowi kartkę, którą dostał od Sarah, kserokopie historii chorób
oraz kilka swoich notatek.
— To dotyczy Sarah Baldwin.
— Rozumiem. Kolejny cierń w naszym tyłku. Ta baba stała się ulubienicą mediów.
Andrew okiem wyobraźni widział siedzącą przed nim w kawiarni Sarah — przyszłą
szefową rezydentów ginekologii — z samozadowoleniem wygłaszającą mu wykład o
sile działania terapii niekonwencjonalnej.
— Twój przyjaciel Devlin może będzie w stanie to zmienić — stwierdził.
Mallon popatrzył na przygotowaną przez Sarah ulotkę.
— Sangwinaria kanadyjska, liście księżycowego smoka, Usypiacz słoni... To
jakieś zioła?
— Dokładnie. Parzy się je i pije jako coś w rodzaju herbatki. Jak widzisz,
każdy składnik ma kilka nazw. Baldwin poleca je jako lepsze od standardowych
preparatów zalecanych ciężarnym kobietom. Twierdzi, że jakieś przeprowadzone w
dżungli badanie udowodniło przewagę tych ziół nad... jak to określa...
„przetworzonymi witaminami".
— Fascynujące. Mów dalej, Andy.
— Niemal wszyscy w BCM uważają, że Summer jest drugim przypadkiem DIC w naszym
szpitalu. To nieprawda. Jest trzecim - — Pchnął w kierunku Mallona list od
nowojorskiego patologa. — Jak bez trudu zauważysz na podstawie dokumentów
szpitalnych, które skopiowałem, wszystkie trzy kobiety... z których dwie zmarły,
a jedna ciągle jeszcze przebywa w szpitalu... poza tym że były pacjentkami BCM,
łączyło jeszcze jedno: wszystkie trzy wybrały herbatkę Baldwin.
Mina Mallona wyraźnie mówiła, że dalsze wyjaśnienia nie są konieczne.
— Czy przepisuje to jakikolwiek inny ginekolog?
— Nie.
— Skąd więc bierze ten środek?
— Od jakiegoś zielarza w Chinatown. Chcesz, żebym się dowiedział od kogo?
— Jak najbardziej. Dziś jednak z tym nie zdążymy. Po naszym spotkaniu wyślę
faks do Devlina i nie martw się, nikt więcej nie położy ręki na tych
dokumentach. Myślisz, że te zioła mogły wywołać krwawienie?
— Same w sobie nie, znane sąjednak przypadki... tak naprawdę jest ich nawet
dużo... alergii na określony związek, powodujących uwrażliwienie pacjenta na
inne czynniki.
— Podaj mi jakiś. — Mallon przysunął sobie notatnik.
— Niech się zastanowię... szereg antybiotyków... prawdopodobnie najbardziej
znanym jest tetracyklina... powoduje u określonych osób bardzo silną wrażliwość
na promienie słoneczne. Mechanizm tej reakcji nie jest do końca znany, w każdym
razie może być ona bardzo, naprawdę bardzo poważna. Nie ma możliwości określenia
z góry, które osoby spośród biorących tetracyklinę się uwrażliwią... u wielu
absolutnie nic się nie dzieje... mówi się więc każdemu, kto dostaje lek, żeby w
czasie przyjmowania go wychodzić na słońce tylko w ubraniu.
— Przypomniałem sobie teraz o tym. Zbadałeś ten spis?
— Tylko go pobieżnie przejrzałem. Nic z niego nie rozumiem. Próbowałem
sprawdzić kilka z zawartych w tym ziół.
— I?
— Będzie się tym musiał zająć ktoś, kto ma więcej czasu ode mnie i dostęp do
lepszej biblioteki. Rozmaite nazwy... naukowe, Zachodnie, azjatyckie...
powodują, że sprawa jest dość skomplikowana.
— Im bardziej to będzie skomplikowane, tym lepiej — stwierdził Mallon. —
Pojawią się liczne możliwości nieporozumień, problemy językowe, błędne listy
przewozowe...
— Niedostateczna kontrola dawkowania — dodał Andrew. - Zanieczyszczenie przez
inne zioła lub pestycydy.
— Strach pomyśleć, zwłaszcza jeśli któreś z tych ziół może mieć wpływ na
krzepliwość krwi. — Mallon zamilkł i, nieobecny duchem, przez kilkadziesiąt
sekund stukał w blat gumką. — No tak, wszystko miałoby większy potencjał,
gdybyśmy wiedzieli więcej o biologii — stwierdził w końcu. — Zanim to jednak
nastąpi, sądzę, że Devlinowi uda się wykorzystać to, co już mamy. Ten materiał
zapowiada się nieźle. Całkiem nieźle, Andy.
— Też tak uważam.
— Jak wygląda twój związek z Sarah Baldwin? Truscott się zastanowił.
— Nic nas nie łączy — odparł po chwili.
— W takim razie zrób wszystko, co w twojej mocy, aby dowiedzieć się na jej
temat, ile się da. Co tylko możliwe. — Mallon wyjął z szuflady dwie koperty. —
Nagroda za twoją lojalność i za tę informację — stwierdził i podał mu jedną z
nich. — A to jest list od dyrektora do spraw medycznych Everwell, o który
prosiłeś. Zawarta w nim obietnica wiąże się z założeniem, że Everwell przejmie
BCM. Nie będzie przejęcia, nie będzie stanowiska. Jasne?
— Jak najbardziej.
— To dobrze. Lubię jasne sytuacje. Świetnie sobie radzisz, Andy. Naprawdę
świetnie. — Malłon wsunął otrzymane materiały do aktówki i zatrzasnął ją. —
Chyba lepiej będzie nie faksować tego Devlinowi, lecz osobiście mu to zawieźć.
Przepraszam, jeśli ci się wydaje, że cię popędzam, ale żona na mnie czeka...
— Nie ma sprawy — stwierdził Truscott i ruszył do wyjścia. — Mam przynajmniej
tygodniowe zaległości w spaniu i powinienem to trochę nadrobić, zwłaszcza że
jutro rano spotykam się z Wiliisem Graysonem.
— Z TYM Wiliisem Graysonem?
— Tak. Nie wspomniałem o tym? Boże, ale tępak ze mnie. Miałem zamiar ci o tym
powiedzieć, ale tak mnie zaabsorbowała sprawa...
— O czym zamierzałeś mi powiedzieć?
— Dziewczyna, która przeżyła DIC, ta, która leży w naszym szpitalu...
— To co?
— Okazało się, że to córka Graysona.
— Słucham?
— Nie znam całej historii, lecz wygląda na to, że od lat żyje
skromnie pod nazwiskiem Lisa Summer. Grayson przyleciał dziś rano śmigłowcem i
poumawiał się z każdym lekarzem, który miał jakiś związek z leczeniem jego
córki.
— Dlaczego?
—- Nie wiem. Podejrzewam, że chce się dowiedzieć, co dokładnie się wydarzyło.
Mam się z nim widzieć o jedenastej. Mallon podrapał się w podbródek.
— Wiesz, gdzie się zatrzymał?
— Grayson? Nie mam pojęcia.
— Nieważne. Mogę się dowiedzieć. W jakim stanie jest jego córka?
— Ma depresję jak cholera, z medycznego punktu widzenia jej stan jest jednak
zadowalający. Ramię... to co z niego zostało... goi się dobrze.
— I straciła dziecko?
— Zgadza się.
— Wnuk Willisa Graysona...
— Słucham?
— Nic, nic. — Mallon nagle jakby zapomniał o obecności Andrew, złapał słuchawkę
stojącego na najbliższym biurku telefonu, zadzwonił do Axela Devlina i
przekazał, że wkrótce pojawi się u niego goniec ze „specjalną przesyłką". Potem
wybrał kolejny numer. — Z kim mówię? Z Brigitte? O, Luanne... co słychać? Jeremy
Mallon przy aparacie... Świetnie, po prostu świetnie, dziękuję. Wiesz o
przyjęciu, tak? Tak, dokładnie, jest tam właśnie pani Mallon i czeka na mnie.
Mogłabyś ją odnaleźć i przekazać, że przyjdę późno? Powiedz jej, że jeżeli nie
zjawię się do dziesiątej. Wcale mnie nie będzie. Zrozumiałaś?... Dziękuję,
Luanne. Bardzo ci dziękuję. Zadzwonię jeszcze w tym tygodniu. — Odłożył
słuchawkę. — Myślę, że Mary Ellen nie wyrzuci za burtę siedemnastu lat
małżeństwa z powodu jednej nieobecności na przyjęciu... — powiedział bardziej do
siebie niż do Truscotta. — Posłuchaj, Andy: zostaję tutaj, muszę zadzwonić.
Trafisz sam do wyjścia?
— Oczywiście. Będziesz próbował skontaktować się z Graysonem?
— Gość ma na pewno kupę adwokatów, wątpię jednak, by któryś miał lekarskie
wykształcenie. Tacy jak Grayson zawsze chcą mieć tylko to, co najlepsze. Muszę
znaleźć jakiś sposób na Poinformowanie go, kto jest najlepszy w tym zakresie
działań prawnych. Uważaj na siebie.
Nie czekając na wyjście Truscotta, wrócił do swojego biurka.
AKCEPTUJ ALBO PROTESTUJ
Axel Devlin
6 lipca
Miejsce akcji: Szpital Chrupiącego Batona, znany jako Bostońskie Centrum
Medyczne (BCM). Podczas konferencji prasowej, w której uczestniczył niemal
każdy, kto ma mikrofon, Glenn Paris, znany jako Kalifornijskie Marzenie,
poinformował opinię publiczną o najnowszych troskach dręczących jego kiedyś
dostojną instytucję leczniczą. Wygląda na to, że wśród pacjentek oddziału
ginekologicznego BCM — znane są nam TRZY PRZYPADKI ~ doszło do pojawienia się
straszliwej choroby krwawiennej, zwanej DIC. Jedna z biedaczek straciła w
efekcie ramię, pozostałe dwie — życie. Nienarodzone dzieci wszystkich tych
kobiet zmarły, zanim udało sieje sprowadzić na świat. PIĘĆ ZGONÓW; JEDNO
KALECTWO. To poważna sprawa, moi drodzy. Poważna i przerażająca jak cholera.
Paris, zawsze przykładający wielką wagę do wizerunku, odegrał wczoraj gładkie i
zgrabne przedstawienie, którego celem było złagodzenie niepokoju opinii
publicznej, wynikłego z nagłej epidemii śmiercionośnej choroby. Wybrani lekarze
przedstawili wyjaśnienia z punktu widzenia medycyny, Paris obiecał
przeprowadzenie natychmiastowego dochodzenia przez wydział epidemiologii
Ośrodków Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie, a na koniec lek. med. Sarah
Baldwin — zielarka, akupunkturzystka i ginekolog — wyjaśniła, w jaki sposób
„skoczyła" na pomoc z wiernymi igłami do akupunktury w dłoni, aby ratować życie
ostatniej ofiary DIC.
Okazuje się jednak, że ani doktor Baldwin, ani pan Paris nie raczyli się
podzielić z opinią publicznąjedną informacją o tym, co łączyło wszystkie trzy
kobiety, które zapadły na DIC. Wszystkie przyjmowały SPECJALNY SPECYFIK CIĄŻOWY,
spreparowany osobiście przez doktor Baldwin. Jest on sporządzony z dziewięciu
ziół i korzeni o takich nazwach, jak Księżycowy smok czy Usypiacz słoni. Dobra
pani doktor poleca preparat wszystkim swoim pacjentkom zamiast wypróbowanych i
wiarygodnych (oraz sprawdzonych przez FDA) witamin ciążowych. Dwie spośród
pacjentek przyjmujących ten SPECJALNY PREPARAT CIĄŻOWY nie żyją, a trzecia jest
okaleczona. Zbieg okoliczności?!
Przedstawiłem tę sprawę zaprzyjaźnionemu farmaceucie i ciągle jeszcze próbuję
zetrzeć mu z twarzy zdziwioną minę. Otrzymał listę ziół zawartych w eliksirze
doktor Baldwin i obiecał przeprowadzić dla nas kilka badań. Do ich zakończenia
nawet on nie będzie jednak w stanie odpowiedzieć na szereg pytań: Skąd pochodzą
te zioła i korzenie? Kto bada, czy nie sąskażone?! Kto bada skład preparatu?
To niesamowite, co może się dziać, jeżeli zakładowi leczniczemu pozwoli się
coraz bardziej oddalać od głównego nurtu ogólnie uznanej opieki medycznej.
Bądźcie czujni... i nie mówcie potem, że stary Machacz Toporem was nie
ostrzegał...
Rozdział 13
6 lipca
Sarah stała w sali operacyjnej pod lampą emitującą białoniebieskie światło o
barwie arktycznego lodu. Na galerii obserwacyjnej siedzieli i obserwowali ją
chyba wszyscy, z którymi miała kontakt w czasie pełnego wydarzeń weekendu.
Przyjmowała poród za pomocą cesarskiego cięcia.
— Jaka szkoda, pani dziecko nie żyje — powiedziała do pacjentki, której twarz
była zakryta prześcieradłem. Odwróciła się do galerii i ukłoniła się. — Wielka
szkoda, proszę państwa. Jej dziecko nie żyje. Jaka szkoda...
Glenn Paris uśmiechał się do niej przyzwalająco, tak samo rozpromienieni byli
Randall Snyder i Annalee Ettinger. Alma Young — ubrana w strój pielęgniarki —
klaskała i posyłała jej całusy. Kilku dziennikarzy spośród obecnych na
konferencji prasowej uniosło kciuk w geście aprobaty, kilku fotografów błysnęło
fleszem. Zaczerwieniła się i jednym szarpnięciem ściągnęła prześcieradło, pod
którym leżała ona sama. Zamiast oczu miała krwawe zagłębienia, usta zaś otwarte
w niemym krzyku śmierci.
Sarah obudziła się z krzykiem, oblana zimnym potem. Dochodziło wpół do piątej
rano.
Drżąc, wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Zrobiła sobie herbatę i zaczęła
napuszczać gorącą wodę do wanny. Przerażała ją nie tylko treść snu, ale także
fakt, że jej się przyśnił. W młodości przez wiele lat była niewolnicą wszelkiego
rodzaju koszmarów sennych. Stały scenariusz — powracający nieraz dwa, nawet trzy
razy w tygodniu — ukazywał ją związaną, zakneblowaną i kompletnie bezradną. Ten
zasadniczy wątek rozwijał się różnie — dźgano ją nożem, bito, duszono, zrzucano
z dużej wysokości, topiono w morzu. Nigdy nie widziała w snach twarzy dręczącej
osoby, nie miała jednak najmniejszej wątpliwości, że jest to mężczyzna. Czasami
— choć rzadko — przypalał ją papierosem. Bywały okresy, kiedy koszmary tak
bardzo ją męczyły, tak zdominowały jej życie, że najchętniej po prostu nie
chodziłaby spać.
Mając dwadzieścia kilka lat, powodowana sugestią zatroskanego nauczyciela,
zaczęła chodzić na psychoterapię. Dla pani psycholog było jasne, że przyczyną
horroru było jakieś wydarzenie w życiu Sarah — jednorazowe albo wielokrotne.
Terapeutka robiła, co mogła, by odkryć przyczynę, lecz matka Sarah, która coraz
bardziej popadała w demencję, nie była w stanie dostarczyć wielu użytecznych
informacji.
Psycholog posłała Sarah na kilka sesji hipnozy, raz nawet zawiozła ją do
Syracuse, na konsultację w uniwersyteckim ośrodku zdrowia. Nic nie pomagało —
Sarah po prostu nie była w stanie nawiązać kontaktu z jakimkolwiek wydarzeniem w
dzieciństwie, które mogłoby stać się ogniskiem zapalnym tak dziwacznych i
obezwładniających fantazji.
W czasie studiów dręczące sny stały się rzadsze, choć nie mniej przerażające.
Sarah poszła na kolejną psychoterapię i cykl sesji hipnozy, zgodziła się nawet
brać lek stworzony zdaniem jej lekarza do zmiany neurologicznych wzorców snu.
Zamiast poprawić sen, lek pogorszył jej średnią ocen.
Wreszcie nadszedł spokój. Rozwiązanie przynieśli prości ludzie z gór, dla
których objechała pół świata. We wsi u stóp gór Luang Chiang Dao, kilka
kilometrów od granicy z Birmą, doktor Louis Han oddał ją w ręce uzdrowiciela —
pomarszczonego, mocno Zgarbionego mężczyzny, który zdaniem Hana miał ponad sto
dziesięć lat.
Uzdrowiciel, posługujący się dialektem mandaryńskim, którego Sarah nie
rozumiała, korzystał z pomocy Hana jako tłumacza. Uważał, że nieistotne jest,
czy koszmary senne są wynikiem Wydarzeń z przeszłości, czy takich, które jeszcze
się nie zdarzyły. Liczy się jedynie to, że Sarah nie ma spokoju w czasie snu.
Jej dzienny duch przewodni pozostaje cały czas z nią związany, 3 wycieńczające
sny nie są niczym innym jak złością ducha 'niezadowolonego z zatrzymywania na
siłę i wyrazem żądania zerwania w nocy łączących ich więzów, by móc odpocząć i
się odnowić.
Zdaniem starca Sarah potrzebowała tylko jednej rzeczy, żeby pozbyć się koszmarów
sennych: spędzenia na koniec każdego dnia
kilku minut w spokoju i kontemplacji, w trakcie których najpierw ściskałaby
swego ducha przewodniego, a następnie go puszczała.
Nawet Louis Han nie znał składu herbatki, którą uzdrowiciel zaparzył dla niej
tego wieczoru, Sarah bez obaw ją jednak wypiła i wkrótce zasnęła. Kiedy obudziła
się po dwóch dobach, czuła, że ma w sobie dziennego ducha — pięknego,
śnieżnobiałego łabędzia.
Od tego czasu co wieczór medytowała przed snem, nieraz widząc przy tym, jak
biały łabędź odlatuje. Jej dni —nawet te najbardziej męczące — zaczęły się
kończyć spokojnie, a wyraźne jak film koszmary, z którymi nie mogła sobie
poradzić, nie pojawiły się więcej. Do dziś.
O tak wczesnej porze w rurach jej budynku było dużo ciepłej wody — za kilka
godzin nie wystarczy jej nawet na skromny prysznic. Sarah dolewała gorącej wody
do wanny cienkim, ale nieprzerwanym strumieniem, aż uznała, że drżenie zniknęło
na dobre. Wszystko, co się wydarza, ma SwoJą przyczynę, przypomniała sobie
często powtarzaną maksymę. Wiara w nią stanowiła jeden z fundamentów, na których
zbudowała swoje życie. Wszystko, co się dzieje, jest dla nas nauką albo ma
skierować nas w nową, ważniejszą stronę. Kiedy skończyła się wycierać i włożyła
szlafrok, informacja, którą zawierał nocny koszmar — tak naprawdę to dwie
informacje — była dla niej dość jasna.
Po pierwsze — było to zrozumiałe, ale nie całkiem do przyjęcia — pozwoliła, aby
wymagania zawodowe wygrały z życiem pozazawodowym. Czas, który poświęcała na
medytację i refleksję, coraz bardziej się skracał i stał nieefektywny. Straciła
kontakt ze swoim duchowym ja. Coraz mniej uwagi zwracała na Sarah i w coraz
większym zakresie wierzyła w to, że pomaganie innym dostarczy jej dość sił, by
radzić sobie z kolejnymi dniami. Koszmar nocny dowodził, że tak nie jest.
Informował ją także o czymś innym: dość występów na „wielkiej scenie". Wykłady
dla studentów i rezydentów to jedno, a bycie źródłem wiadomości prasowych i
telewizyjnych to coś innego. Postanowiła, że wraca do podstaw i swych
zasadniczych zajęć. Koniec z kamerami i wywiadami.
Podeszła do okna. Matowe, szare niebo rozświetlały pierwsze promienie światła,
odbijające się w mgiełce deszczu. Koszmar nocny przyniósł jeszcze jedno: dałjej
nieco dodatkowego czasu przed pójściem do pracy. Czasu na koncentrację,
odzyskanie perspektywy. Postanowiła, że od tego dnia — poza dyżurami w szpitalu
— będzie codziennie ustawiać zegarek dwadzieścia
minut wcześniej. Włączyła kasetę z odgłosami oceanu, położyła na podłodze wielką
poduszkę i usiadła na niej w pozycji lotosu.
Pozwól robić mi dziś to, co należy, pomyślala, uspokajając się kilkoma głębokimi
oddechami. Dla moich pacjentów i dla mnie... pozwól mi robić to, co trzeba...
Jej oddech spowolniał i spłycił się. Napięcie mięśni zaczęło znikać. Myśli
rozpraszały się i coraz mniej przeszkadzały.
W tym momencie zadzwonił telefon.
Po piątym dzwonku było jasne, że zapomniała włączyć automatyczną sekretarkę, po
dziesiątym, że dzwoniący był zdeterminowany albo miał problemy. Stawiając sto do
jednego, że to pomyłka lub —jeszcze gorzej —jakiś wariat, Sarah podpełzła do
telefonu.
— Halo? — powiedziała, odchrząkując.
— Doktor Baldwin?
— Słucham?
— Doktor Baldwin, nazywam się Rick liochkiss. Pracuję dla Associated Press i
byłem wczoraj na konferencji prasowej z pani udziałem.
— To niezwykłe bezmyślne i niegrzeczne, by dzwonić o tej porze. — Zastanowiła
się, czy po prostu nie odłożyć słuchawki. — Czego pan chce?
— Na początek interesowałby mnie pani komentarz dotyczący oskarżeń, jakie Axel
Devlin wysunął wobec pani w swoim dzisiejszym felietonie...
Lisa Grayson siedziała przed lusterkiem i próbowała coś zrobić z włosami. Za
parę minut jej ojciec miał złożyć kolejną — trzecią— wizytę w szpitalu. Tym
razem zamierzała się z nim zobaczyć. Podjęła tę decyzję poprzedniego wieczoru,
lecz przed godziną goniec przyniósł złoty naszyjnik z wygrawerowanym jej
imieniem; zamiast kropli nad „i" był brylant.
Gdyby na tym się skończyło — innymi słowy ojciec w dalszym ciągu nie starał się
zrozumieć, kim ona jest i co się dla niej liczy — prawdopodobnie znów by go
odesłała, do prezentu była jednak dołączona notatka. Napisał ją na papierze
listowym, który matka Zamówiła wiele lat temu — z ryciną Stony Hill, ich domu.
Lisa odłożyła szczotkę i przyjrzała się rysunkowi. Ciekawe, czy jej pokój został
przemeblowany. Kolejny raz przeczytała słowa ojca.
DROGA LISO
Wiem, że jesteś na mnie zła za rzeczy, które zrobiłem i Cię zraniły.
Przepraszam, bardzo przepraszam za to, że nie poświęciłem więcej czasu, by Cię
lepiej zrozumieć. Potrzebuję Ciebie. Wybacz mi i wróć do mojego życia. Obiecuję,
że tym razem wszystko będzie się odbywać na Twoich zasadach.
Kocham Cię TATA
Przepraszam. Pięć lat. Oboje stracili po pięć lat życia. Jeżeli on naprawdę
zrozumiał, że to były jedyne słowa, które chciała usłyszeć... Przepraszam...
potrzebuję Ciebie. Lisa dotknęła bandaża na kikucie. Teraz ona też go
potrzebowała. Może zawsze go potrzebowała?
Dumanie przerwał dzwonek telefonu.
— Halo?
— Liso, tu Janinę z dyżurki pielęgniarek. Jest tu znów twój ojciec.
— To dobrze. Czas się z nim zobaczyć. Mogłabyś go przysłać? Kiedy Wiljis
Grayson zapukał i wszedł do jej pokoju, Lisa stała
naprzeciwko drzwi. W jednym ręku trzymał różę, w drugim gazetę. Przez chwilę
stał w otwartych drzwiach i starał się wyczuć jej nastrój, potem rzucił gazetę i
kwiat na łóżko i podszedł, by objąć córkę.
— Nie masz pojęcia, jak bardzo bez ciebie cierpiałem.
— Tato, napisałeś, że bardzo ci przykro za sposób, w jaki mnie traktowałeś, i
za to, że mnie odepchnąłeś. Wystarczyło, byś to tylko powiedział.
— Chcę, żebyś pojechała ze mną do domu. Jeszcze dziś.
— Chyba nie zdążą mnie tak szybko wypisać.
— Jeśli każesz, zrobią to jeszcze dziś. Rozmawiałem już z doktorami Snyderem i
Blankenshipem. Obraz twojej krwi wrócił do normy, a szwy możemy ci zdjąć w
naszym szpitalu.
— Co z moim pokojem?
— W Stony Hill?
— Tak.
— Dlaczego... jest, jaki był. Wygląda tak samo jak w dniu, w którym... jest
taki jak zawsze. Zamierzasz przyjechać?
— Muszę spakować w domu kilka rzeczy i chcę się pożegnać z współmieszkankami.
— Pomożemy ci z Timem — powiedział z podnieceniem Grayson. — Twoja przyjaciółka
będzie u nas zawsze mile widziana i będzie mogła zostać tak długo, jak sobie
zażyczy. Rozmawiałem z niil kilka razy. To bardzo miła osoba.
— Możemy natychmiast stąd odejść?
— Zawiadomimy pielęgniarki i natychmiast po tym, jak twoi lekarze zajrzą na
oddział i wypiszą zlecenie, możemy znikać.
— Chciałabym przed odejściem zobaczyć się z doktor Baldwin. Twarz Graysona
stężała.
— Liso, mogłabyś na chwilę usiąść? Musimy o czymś porozmawiać.
Podał jej „Heralda", złożonego tak, by felieton Axela Devlina był na wierzchu.
— Dwie kobiety zmarły? To prawda?
— Obawiam się, że tak. Brałaś te zioła?
— Co tydzień. Pod koniec dwa razy w tygodniu. Obie kobiety też je brały, tak?
Grayson skinął głową.
— Liso, na zewnątrz stoi dwóch ludzi, z którymi chciałbym, byś porozmawiała. To
adwokaci. Chcę, by nas reprezentowali.
— Reprezentowali nas? Grayson wskazał na jej bandaż.
— Jeżeli ktoś, ktokolwiek, jest odpowiedzialny za to, a także za to, co... co
się stało z moim wnukiem, twoim synem, chcę, by zapłacił tak samo drogo, jak ty
zapłaciłaś.
— Ale doktor Baldwin...
— Liso, nie twierdzę, że to ona jest odpowiedzialna... czy ktokolwiek inny.
Chcę tylko, byś porozmawiała z tymi dżentelmenami.
— Ale...
— Skarbie, od tego czegoś zmarły dwie kobiety i ich dzieci. Musimy przebadać
sprawę. Dla nich, dla ciebie, a szczególnie dla tych, które mogą być następne.
— Jeśli obiecasz, że nie stanie się nic bez mojej zgody...
— Obiecuję.
— Tato, mówię poważnie.
— Nie stanie się nic, na co nie wyrazisz zgody. Porozmawiasz teraz z tymi
ludźmi?
— Jeżeli bardzo ci na tym zależy.
— Zależy mi.
Grayson podszedł do drzwi i dał znak. Po chwili do środka
weszło dwóch mężczyzn z aktówkami w dłoniach. Jeden miał nadwagę, drugi był
chudy i kanciasty, miał twarde, szare oczy.
— Panna Lisa Grayson — powiedział z dumą jej ojciec i wskazał na tęższego z
mężczyzn. — To jest Gabe Priest. Jego firma prowadzi sporo naszych interesów na
Long Island.
Adwokat podszedł do Lisy i zaczął podawać jej prawą rękę, kiedy się zorientował,
co robi. Natychmiast cofnął się o krok,
— A ten pan będzie się zajmował naszymi sprawami w Bostonie — powiedział
Grayson i wskazał na drugiego z przybyłych, dając mu znak, by podszedł. — Liso,
chciałbym, byś poznała pana Jeremy'ego Mallona.
Rozdział 14
Piętnaście po pierwszej po południu Sarah po raz pierwszy w swoim zawodowym
życiu poprosiła na sali operacyjnej, by ją zastąpiono. Podwiązanie jajowodu za
pomocą laparoskopu było zabiegiem dość prostym, do tego miała wielką ochotę go
przeprowadzić, poranek był jednak łańcuchem konferencji, wyjaśnień, rozmów
telefonicznych i kolejnych rozmów telefonicznych. Bez względu na to, jak bardzo
się starała, nie była w stanie się skoncentrować na tyle, by czuć się na sali
operacyjnej swobodnie.
Dla lekarza, którego rozpraszają poważne problemy — zawodowe albo osobiste — nie
ma gorszego ani bardziej niebezpiecznego miejsca od szpitala. Sarah nieraz
słyszała to stwierdzenie na obowiązkowych wykładach, na których omawiano
zagadnienia minimalizacji ryzyka zawodowego oraz problematykę odpowiedzialności
zawodowej, nigdyjednak nie poczuła jego znaczenia na własnej skórze. Jeden z
wykładowców ujął to tak, że w najlepszym wypadku, ryzyko popełnienia poważnej
pomyłki jest niczym kruk, który nieustannie siedzi na ramieniu lekarza i karmi
się jego zmęczeniem, brakiem czasu, rutyną i utratą koncentracji. Rozpadające
się małżeństwo, problemy finansowe, alkohol, narkotyki albo wszelkiego rodzaju
zarzuty o niedociągnięcia zawodowe jeszcze zwiększają istniejące ryzyko.
Chwilowe rozkojarzenie, pominięcie przecinka przy ordynowaniu leków,
niezauważenie zmiany w wynikach któregoś z badań laboratoryjnych — możliwości
katastrofy w instytucji zajmującej się opieką zdrowotną były nieskończone i
często bardzo dobrze Zakamuflowane.
Jeśli lekarz będzie chirurgiem, myślała Sarah, którego dręczy
niepokój, że Jego problemy mogą zostać publicznie ujawnione, to kruk wykładowcy
natychmiast zamieni się w węża. Wzięła filiżankę herbaty, poszła do pustego
pokoju na piętrze, gdzie mieściły się kwatery sypialne rezydentów, i położyła
się, próbując usunąć tępy ból głowy.
Po telefonie od dziennikarza z Associated Press, który przerwał jej medytację o
wpół do szóstej rano, odebrała trzy następne — też od reporterów, którzy chcieli
się dowiedzieć, co sądzi o felietonie Axela Devlina. Po dziesiątym: „Bez
komentarza" i czwartym: „Proszę więcej do mnie nie dzwonić", wyłączyła telefon.
Krótka próba powrotu do medytacji okazała się bezowocna. Zdecydowała się w końcu
włożyć na kombinezon ze spandexu żółtą nieprzemakalną kurtkę i w drobnym deszczu
pojechała na rowerze do sklepiku na końcu ulicy. W środku było trzech klientów.
Sarah miała wrażenie, że robi coś zakazanego, zapłaciła za kawę i pączka, potem,
jakby nigdy nic — za „Heralda". Wyszła, schowała się we wnęce i przejrzała, a
potem bardzo dokładnie przeczytała prozę Axela Devlina.
Felieton bardzo ją wzburzył, nie tyle jednak z powodu treści, co bezczelnych
przekręceń i ewidentnego zamiaru zrobienia jak największej krzywdy. To, co
napisał Devlin, było w zasadzie zgodne z faktami: wszystkie trzy ofiary DIC były
ambulatoryjnie konsultowane przez Sarah i wszystkie zdecydowały się na zestaw
ziołowy, ale przyczyna ich krwawienia nie miała z tą decyzją najmniejszego
związku. Zioła były w stu procentach zgodne z mieszanką, której przewaga nad
preparatem syntetycznym została udowodniona w badaniu naukowym. Miała kopie
artykułu, w którym zostało to opisane — opublikowanego po angielsku w jednym z
najbardziej prestiżowych azjatyckich czasopism naukowych — i mogła przedstawić
je na każdą prośbę.
Za zawartość i czystość ziołowej mieszanki gwarantował Kwong Tian Wen, jeden
znajstarszych, najbardziej doświadczonych i najbardziej uznanych zielarzy na
północnym wschodzie. Bez trudu dałoby się dowieść, że czystość jego produktów
jest równa, a może nawet przewyższa czystość preparatów wytwarzanych przez firmy
farmaceutyczne — zwłaszcza dotyczy to gencryków. Odkąd regulacje rządowe zaczęły
wymagać wszędzie, gdzie tylko się dało, substytutów gencrycznych, od czasu do
czasu zdarzało się,
że różnym pozbawionym skrupułów firmom zarzucano rozprowadzanie leków
nieodpowiadających wymaganym standardom. Wielokrotnie niższą wartość miały
związki o znaczeniu dla życia pacjentów, kary zaś, jakie nakładano na firmy,
najczęściej kończyły się na naganie i drobnym klapsie.
Sarah z przyjemnością doprowadziłaby do ujawniania takich zjawisk, tyle że
Devlin nie działał uczciwie. Wystarczyło, by poprosił ją o wyjaśnienie — zamiast
tego teraz będzie musiała wystąpić na konferencji prasowej, by jasno i
wyczerpująco odpowiedzieć na jego zarzuty.
W trakcie poranka, który właśnie minął, atmosfera wokół niej nie miała nic
wspólnego z poklepywaniami i gratulacjami po zabiegu wykonanym Lisie Summer.
Kiedy zjawiła się na oddziale ginekologiczno położniczym, by pójść na obchód,
wszędzie leżały egzemplarze „Heralda" — w dyżurce pielęgniarek, przy łóżkach
pacjentów, nawet w łazience dla personelu.
Wiele pielęgniarek niemal promieniowało wobec niej chłodem, za plecami słyszała
szepty, kątem oka dostrzegała niezbyt miłe gesty. Nikt jednak nie wspomniał
wprost o artykule — nikt poza ordynatorem, dyrektorem do spraw personalnych,
dyrektorem administracyjnym i rzecznikiem prasowym szpitala.
W południe udało jej się wyrwać z tego domu wariatów i pójść do Lisy. Jeżeli
ktokolwiek zasługiwał na wyjaśnienia obalające oszczerstwa Devlina, była to
właśnie ona. Pusty pokój, sprzątnięty i czekający na następną pacjentkę, był
niepokojący — nie bardziej jednak od informacji, że Lisa opuściła szpital razem
z ojcem niecały kwadrans temu, nie próbując nawet zadzwonić do Sarah. Nie
zostawiła żadnej wiadomości. Zaczekała jedynie na zlecenie wypisu, które wydał
Randall Snyder, i poszła sobie. Godzinę później Sarah poprosiła kogoś o
zastępstwo przy zabiegu laparoskopowym.
O wpół do trzeciej krótka drzemka i trzy aspiryny zmniejszyły Ucisk w głowie.
Położyła „Heralda" na metalowym stoliku i wyjęła z szuflady papier do pisania.
Zawsze była wojownikiem, ale w niedawnej przeszłości dwa razy postanowiła, że
nie będzie uszlachetniać pisaniny Devlina na jej temat jakąkolwiek odpowiedzią.
Tym razem jednak nie mogło być mowy o tym, by odwróciła się plecami do jego
ataku. Przedstawi i potwierdzi swoje kwalifikacje i nie przestanie działać,
dopóki nie ujawni jego destrukcyjnych, nieodpowiedzialnych metod
dziennikarskich.
W Wellesley bardzo chwalono jej pracę dyplomową z antropologii, za którą dostała
wyróżnienie — zarówno za treść, jak i za styl. Nie było powodu, dla którego sama
nie mogłaby napisać wstępnej wersji oświadczenia dla prasy, przywołującego
Devlina do porządku i równocześnie dobitnie podkreślającego wartość określonych
terapii ziołowych.
Po raz kolejny starannie przeczytała felieton, tym razem podkreślając kluczowe
słowa i frazy. Choć nie miało to zasadniczego znaczenia, przydałoby się poznanie
źródła, z którego Devlin czerpał informacje. Glenn Paris mówił o wyniszczających
ich firmę przeciekach dotyczących wewnętrznych spraw szpitala, a nawet zagroził
„zniszczeniem" tego, kto jest za to odpowiedzialny. Czy felieton, który miała
przed sobą, był wynikiem kolejnego przecieku z tej serii, czy ktoś próbował
zniszczyć jedynie ją?
Specjalny preparat ciążowy... dziewięciu ziół i korzeni... Księżycowy smok...
Usypiacz słoni...
Czyżby któraś z jej pacjentek poszła do Devlina z rozdawaną przez nią ulotką?
Bez sensu. Nigdy nie ukrywała ani faktu istnienia preparatu, ani jego składu i
nikt — nawet Devlin — szczególnie się nim nie interesował. Do dziś.
Dwie spośród pacjentek... nie żyją, a trzecia jest okaleczona...
Zamyślona Sarah wodziła długopisem po kartce. Kto wiedział, że konsultowała w
klinice każdą z trzech ofiar? Kto miał dostęp do ich historii chorób? Czy Devlin
zaufałby komuś, kto nie jest lekarzem?
Skąd pochodzą te zioła i korzenie, Kto bada, czy nie są skażone!? Kto bada skład
preparatu?
Nawet ton pytań Devlina był profesjonalny. Ktoś dostarczył mu gotowych
sformułowań. Ktoś, kto niemal na pewno był lekarzem. Sarah na kilka minut
zamknęła oczy i zaczęła przeszukiwać wspomnienia, przeczesywała fakty i
możliwości.
— Nie... — szepnęła w końcu. — O nie...
Rzuciła długopisem o ścianę, złapała kitel i wypadła z pokoju.
— Dlaczego, Andrew!? — zawyła, zbiegając schodami. — Na litość boską,
dlaczego!?
— Dla pieniędzy. To oczywiste — odparł Truscott.
Sarah huknęła pięścią w egzemplarz „Heralda", prosto w narysowaną podobiznę
Axela Devlina.
— Andrew, wiem, że nie lubisz Glenna i tego miejsca, ale od dwóch lat jesteśmy
przyjaciółmi. Mogłeś mi zrobić coś takiego dla pieniędzy?
—- Nie dla pieniędzy, kochana, dla mnóstwa pieniędzy. A jeżeli chodzi o
przyjaźń, to ostatni przyjaciel, jakiego pamiętam, ukradł mi w czwartej klasie
rower i dał go dziewczynie, która mu się podobała.
¦— Andrew...
.— Poradzisz sobie, mała. Jesteś prawdopodobnie najbardziej kompetentną kobietą,
jaką znam. Nie zapominaj, że nie istnieje coś takiego jak zła sława. Istnieje
tylko sława. Ten artykuł wzbudzi publiczne zainteresowanie twoją osobą.
— To bzdura i doskonale o tym wiesz. Kto ci płacił? Devlin? Eyerwell?
— Tak naprawdę to nie twój interes, kto mi płacił. Poza tym nie minąłem się
nijak z prawdą... ani o tobie, ani o tym szpitalu. Konsultowałaś wszystkie trzy
kobiety i dałaś im swój eliksir.
— Przed przekazaniem informacji komuś takiemu jak Devlin mogłeś przynajmniej
zadać sobie nieco trudu i porozmawiać ze mną albo przeczytać wyniki badań
dotyczące preparatu. Doskonale wiesz, że to, co zrobiłeś... sposób, w jaki to
zrobiłeś... jest nie w porządku. Nie możesz przynajmniej tego przyznać?
— Coś ci powiem — stwierdził Truscott z nagłą gwałtownością. — Przyznam, że to,
co zrobiłem, było nie w porządku, jeżeli ty przyznasz, że od chwili pojawienia
się tutaj irytowałaś ludzi swoim świętojebliwym podejściem do niedociągnięć i
bezduszności w działaniu nieszczęsnych, ograniczonych lekarzy akademickich.
Chodzisz z nadętą miną, obnosząc się z własnym przeświadczeniem, gdybyście znali
wszystkie wielkie tajemnice które ja znam i gdybyście byli tak doskonałymi
lekarzami jak ja, które niemal każdego tu przeraża.
— Ale...
— Pozwól mi skończyć! Może wydaje ci się, że pomagasz nam stawać się lepszymi
lekarzami, lecz nawet tutaj... nawet w Szpitalu Chrupiącego Batona, gdzie
uchodzi niemal wszystko... jesteś uznawana za czubka. Kobiety uważają, że nie
jesteś wystarczająco profesjonalna, a mężczyźni są przez ciebie tak zastraszeni,
że omijają cię, jak kapitanowie statków omijają góry lodowe. Zanim więc mnie
zaatakujesz, przyjrzyj się sobie.
Sarah była niebezpiecznie blisko łez. Została przez tego człowieka skrzywdzona,
jednoznacznie skrzywdzona, na dodatek udało mu się zepchnąć ją do defensywy.
Przez dwa lata pracy w BCM miała wrażenie, że wszyscy pracownicy szanują ją i
akceptują — Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Wiele osób — na przykład
Alma Young — wręcz mówiło jej o tym wprost. Należała do tych rezydentów, którzy
mogli się pochwalić najlepszymi ocenami. po dwudziestu latach praktyki prywatnej
Randall Snyder zastanawiał się, czy przyjąć ją na wspólnika. Dlaczego pozwala
temu... temu klonowi Petera Ettingeia, by tak ją traktował?
Zagryzła wargę, aż nabrała pewności, że się nie rozpłacze potem szybkim ruchem
złapała „Heralda" i skierowała się do wyjścia.
— Dokąd idziesz? — spytał Truscott.
— Wracam do pracy.
— Co zamierzasz z tym zrobić?
— Jeżeli masz na myśli, czy pójdę do Glenna, to odpowiedź brzmi: nie wiem.
— Nie wywalą mnie. Jeżeli nie będą mieli jednoznacznych dowodów.
— Andrew — rzuciła, nie odwracając się — w tej chwili mam dzięki temu, co
zrobiłeś, ważniejsze sprawy na głowie niż zastanawianie się, czy cię wywalą, czy
nie.
Rozdział 15
7 lipca
Siłownia — umieszczona w wielkim pomieszczeniu z przeszklonym dachem na tyłach
Wielkiego Domu — była urządzona nie gorzej od większości klubów. Annalee
Ettinger nie podchodziła co prawda tak fanatycznie do ćwiczeń fizycznych jak jej
ojciec, ale ćwiczyła niemal codziennie. Siłownię wyposażono w atlas
wielofunkcyjny, sztangi, symulator schodów, bieżnię, symulator nart, basen z
regulowanym przepływem wody do pływania pod prąd, poręcz baletową z lustrami,
matę do skoków gimnastycznych i saunę. Peter właśnie skończył trening z trenerem
i ćwiczył dodatkowo ze sztangą. Annalee udawała, że ćwiczy na atlasie i czekała
na odpowiedni moment do rozpoczęcia rozmowy.
Choć nie bała się ojca, jak jeszcze kilka lat temu, nie czuła się w jego
obecności swobodnie. Znała go na tyle dobrze, by móc w większości sytuacji
przewidzieć jego reakcje, nie miała jednak zielonego pojęcia, jak się zachowa,
dowiedziawszy się tego, co właśnie zamierzała mu wyjawić.
Popatrzyła na niego i jak zawsze — była pełna podziwu. W wieku czterdziestu
ośmiu lat miał ciało trzydziestolatka. Od dawna pracował niemal obsesyjnie nad
siłą i elastycznością, a dla zachowania równowagi oraz poprawy koncentracji
codziennie ćwiczył przez czterdzieści minut tai chi. Zarówno w życiu zawodovym,
jak i prywatnym nie zwykł przegrywać ani nie okazywał słabości. Jak potraktuje
decyzję, którą podjęła jego córka?
Kiedy przywiózł Annalee z Mali, miała niecałe dwa lata. W podaniu o adopcję nie
ukrywał, że uratował jej życie. Jej matka zmarła na czerwonkę i bez niego
dziewczynka nie miałaby dużej szansy na przeżycie.
— Najchętniej zabrałbym ze sobą wszystkie osierocone dzieci z twojej wioski —
powtarzał jej nieraz. — Nie było to jednak możliwe, rozważyłem więc dziesiątki
argumentów dotyczących dziesiątek dzieci i w końcu wybrałem ciebie, ponieważ
mnie nie odstępowałaś.
Od samego początku obowiązywały ją takie same jak i jego standardy wyznaczające
osiągnięcia i sukces. Nie było to może uczciwe, ale innych nie znał. Kiedy
chodziła do szkoły, źródłem stałych zmartwień Petera była jej nadwaga i brak
zainteresowań. Choć zawsze czuła się osądzana — i często wydawało jej się, że
nie dorasta do jego oczekiwań — nigdy nie miała wątpliwości, że mu na niej
zależy.
Przez dwadzieścia lat ich znajomości spotykał się z wieloma kobietami, z dwoma
mieszkał, a z jedną się ożenił, nigdy jednak nie dał odczuć Annalee, że jest dla
niego na drugim miejscu. Teraz, mimo wielu lat buntu i obojętności z jej strony,
przyjął ją do domu, zadbał o nią i uczynił częścią Xanadu — jego marzenia.
Holistyczna Wspólnota Zdrowia Xanadu powstawała na stu pięćdziesięciu akrach
mieszanych ziem uprawnych i lasów, poprzecinanych wiekowymi kamiennymi murami.
Wielki Dom — chaotyczna, trzynastopokojowa budowla — powstała w tysiąc osiemset
trzydziestym siódmym roku. Kiedy Peter kupił nieruchomość, dom był w tak złym
stanie, że część architektów uważała, iż jest nie do odrestaurowania. Udowodnił,
że nie mieli racji. Teraz dom miał trzymetrowej wysokości pokoje i fasadę
nieodbiegającą od oryginału i stał się pokazowym miejscem — centrum Xanadu.
Peter dał Annalee mały gabinet na parterze i uczynił ją zastępcą dyrektora do
spraw marketingu i kontaktów z prasą. Postanowili — w zasadzie to on postanowił
— że kiedy wróci w styczniu na studia, zmieni kierunek i zacznie studiować
marketing. Półtora roku później powinna być gotowa do obrony magisterium z
zarządzania. Równolegle ze studiami — zwłaszcza w lecie i podczas ferii
uniwersyteckich — zwiększałaby swą rolę w Xanadu.
Teraz — tak czy inaczej — ten starannie zbudowany plan musiał się zmienić.
— Tato, świetnie wyglądasz! Naprawdę super.
Peter ćwiczył z trzykilowymi hantlami w każdej dłoni. Jego czoło i przycięte tuż
przy skórze siwe włosy błyszczały adekwatnym do wysiłku potem. Doskonałe pocenie
się, pomyślała. To jest to. Oto skrócona definicja Petera Ettingera.
— Ciesz się młodością, póki czas — odparł, nie zwalniając ruchów. — To się robi
z każdym rokiem trudniejsze. Kończysz?
— Tak, nie czuję się dziś najlepiej...
Komentarz ten spowodował gwałtowne zakończenie ćwiczenia przez Petera.
— Jeśli o tym wspominasz, to od kilku dni obserwuję, że nie wyglądasz
najlepiej.
Nonsens, pomyślała. Jeżeli widzieli się w ciągu minionego tygodnia pięć minut,
to dużo. Nie musisz mi imponować, Peter. Uwierz mi, i tak mi imponujesz.
— Jestem nieco wychudzona, co?
— Tak. W rzeczy samej. — Popatrzył na jej delikatną, hebanową twarz. — Bardzo
dowcipne...
Annalee przypomniała sobie, że poczucie humoru jej ojca było znacznie mniej
rozwinięte od jego innych cech. Będzie musiała się pilnować w czasie tej
rozmowy. Przeciągnęła długie, smukłe ciało, ciekawa, czy zauważył niedużą, niską
wypukłość jej brzucha.
— Boli mnie nieco brzuch — powiedziała.
— Może napij się herbaty żeńszeniowej.
Popatrzył na koparkę podążającą z hukiem w kierunku jeziora, nad którym
powstawał amfiteatr.
— I mam lekkie wzdęcie.
— W takim razie należałoby do niej dodać nieco kory jabłoni i szafranu.
— I... i od... pięciu miesięcy nie miałam okresu.
Peter wyraźnie zesztywniał i powoli się do niej odwrócił.
— Od ilu?
— Od pięciu. Zmrużył oczy.
— Czy mam w takim razie zakładać, że jesteś w ciąży? Annalee słabo się
uśmiechnęła.
— Byłoby to zasadne założenie.
— West? Muzyk?
— Tak. Tato, jeśli zapomniałeś, ma na imię Taylor.
— Jesteś pewna?
— Że nazywa się Taylor?
— Nie, o ciąży.
Annalee przyjrzała się ojcu, próbując wywnioskować z jego niiny i tonu głosu, co
myśli i czuje. Uznała, że sygnały są zachęcające.
— Jestem pewna. Zrobiłam test. Zanim zadasz następne pytanie chciałabym ci
powiedzieć, że jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa i podniecona.
— To miło.
— Nie bądź nonszalancki.
Peter nałożył luźny frotowy podkoszulek. Annalee zdawała sobie sprawę, że myśli
nad implikacjami tego, co usłyszał. Wyraźnie było widać, że nie jest zadowolony,
ale to nie zaskakiwało jej. Zadowalało go niewiele rzeczy, których nie
zainicjował ani nie kontrolował.
— A Taylor? — spytał.
— W dalszym ciągu będzie jeździł z zespołem. Prędzej czy później weźmiemy
jednak ślub.
Peter złapał pięciokilową hantlę i mechanicznie wykonał z nią po dziesięć
powtórzeń ćwiczenia bicepsu —najpierw jedną, potem drugą ręką.
— Kochasz go? — spytał niespodziewanie.
Pytanie zaskoczyło Annalee, zwłaszcza że nadeszło bez wypytywania o jego zarobki
i przyszłe dochody.
— Tak... oczywiście. Bardzo go kocham.
— I podchodzi poważnie do muzyki?
— Bardzo.
Annalee nie mogła uwierzyć w jego słowa. Przez lata sądziła, że ta cecha ojca
jest zarezerwowana jedynie dla płacących pacjentów.
— Mam przyjaciela... w zasadzie pacjenta... wiceprezesa w Blue Notę Records.
Znasz tę firmę?
— Najlepsi producenci jazzowi w branży.
— Mogę załatwić zespołowi Taylora przesłuchanie.
— To byłoby cudowne. — Po ślubie.
— To przypomina.
— A jeżeli mój przyjaciel powie, że są wystarczająco dobrzy, sfinansuję
produkcję ich albumu.
— Rozumiem.
— Pod warunkiem że oboje razem z dzieckiem zamieszkacie w Xanadu, do chwili aż
będziecie samodzielni finansowo.
— To bardzo szczodra oferta.
— Annalee, jesteś moim jedynym dzieckiem. Chcę, byś miała dobre życie.
— Rozumiem — powiedziała, ciągle mocno zaskoczona i nieco
zdezorientowana jego reakcją. — Nie mogę z góry na sto procent zapewnić, że
Taylor zgodzi się na twoje warunki, ale sądzę, że tak będzie.
-— Ja też tak sądzę. No i oczywiście chciałbym, aby dziecko przyszło na świat w
Xanadu. Zdobędziemy dla ciebie najlepsze akuszerki świata.
— Ale... ale już prawie postanowiłam, że chciałabym urodzić w szpitalu, z
pomocą ginekologa.
— Tak?
Annalee miała poważne podejrzenia, że ojciec się domyśla, co nastąpi.
— Już się z jedną widziałam. Zgodziła się przyjąć mnie jako pacjentkę.
— Kobieta? Annalee westchnęła.
— Sarah. Sarah Baldwin. Widziałam się z nią w szpitalu. Wybuch, którego się
spodziewała, nie nastąpił.
— Wiem — powiedział krótko.
— Słucham?
— Widziałem cię w wiadomościach wśród publiczności. Twierdzenie, że wybijałaś
się z tłumu, byłoby dla ciebie niesprawiedliwe.
— Dlaczego nic nie powiedziałeś?
— Właśnie coś mówię. Teraz, kiedy wiem, po co tam poszłaś, mówię nawet sporo.
Nie chcę, aby mój wnuk przyszedł na świat w jakimś zawiiusowanym, cuchnącym
środkami do odkażania, popełniającym błędy szpitalu. Zwłaszcza nie z pomocą
Sarah Baldwin.
— Ale...
— Annalee, na ławce leży wczorajszy „Herald" i dzisiejszy „Globe". W obu
gazetach są artykuły o Sarah. Zakładam, że ich nie czytałaś ani nie oglądałaś
wiadomości. W przeciwnym razie najprawdopodobniej byś o tym wspomniała.
Czekał cierpliwie, aż przejrzała gazety.
— Dała ci te zioła? — spytał w końcu.
-— Tak. Sądziłam... sądziłam, że to zaakceptujesz.
¦— Nie ma niczego w wykonaniu Sarah Baldwin, co mógłbym zaakceptować... może
poza porzuceniem przez nią destrukcyjnych wysiłków w kierunku połączenia
medycyny i leczenia.
— Ale...
— Annalee, dziś o drugiej ma przyjść do mnie kilku ludzi Sądzę, że powinnaś być
obecna na tym spotkaniu.
— Kto to będzie?
— O drugiej. W moim gabinecie. I proszę: ani słowa na ten temat Sarah Baldwin,
przynajmniej dopóki nie usłyszysz, co ci ludzie mają do powiedzenia. Zgoda?
Annalee ze zdziwieniem patrzyła, jak wiele bólu i złości widać na jego twarzy.
Wiedziała, że odchodząc, Sarah go zraniła, aż do tej chwili nie miała jednak
pojęcia jak bardzo.
— Zgoda — powiedziała w końcu.
Rozdział 16
8 lipca
Lydia Pendergast zgięła się w pasie i powoli, bardzo powoli, wyciągnęła dłonie
ku podłodze. Wszyscy stojący obok łóżka do badań — Sarah Baldwin, kręgarz
Zachary Rimmer i pielęgniarka z ośrodka walki z bólem — obserwowali ją
wyczekująco.
— W dół i w dół, i nie wiadomo, gdzie się zatrzyma — powiedziała Lydia.
Była żwawą siedemdziesięciolatką, którą jakiś czas temu praktycznie przykuły do
łóżka ból i sztywność w dolnej części pleców. Wielu ortopedów i neurochirurgów
uznało, że powodem jej dolegliwości są ostrogi, powstałe w wyniku
zwyrodnieniowego zapalenia stawów. Uznali, że nie mogą operować z powodu braku
pewności co do efektu zabiegu korekcyjnego, wieku pacjentki oraz zaawansowania
choroby. Na koniec jeden z lekarzy wysłał chorą do ośrodka zwalczania bólu BCM —
multidyscyplinarnej kliniki, która stawała się coraz bardziej znana i szanowana
na północnym zachodzie.
Tuż po rozpoczęciu pracy w szpitalu Sarah zaoferowała ośrodkowi swe umiejętności
z zakresu akupunktury. Zazwyczaj udawało jej się pracować tam pół dnia w
tygodniu.
Palec Lydii dotknął kafelka na podłodze.
— TA DA! — zawołała, nie prostując się. — W porządku. Doktor Baldwin... teraz
dodatek dla pani.
Lekko przesunęła stopę i pochylała się dalej, aż położyła płasko na podłodze
całą dłoń. Zatrzymała się, by Sarah mogła zrobić zdjęcie antycznym polaroidem,
będącym własnością kliniki. Potem, przy aplauzie siedzących na galerii widzów,
wyprostowała się i ukłoniła.
Niech Bóg panią błogosławi... niech Bóg Was wszystkich błogosławi...
Kiedy Sarah szła schodami w górę, by schować w szafce na trzecim piętrze Budynku
Thayera pudełko z igłami do akupunktury, które niosła ze sobą, w głowie odbijały
jej się echem słowa Lydii Pendergast. Sukces terapeutyczny; wdzięczna pacjentka;
praca do wykonania. Dzień wyglądał niemal jak zwykły dzień — zwłaszcza
wporównaniu z dwoma poprzednimi. Wielu pracowników szpitala zachowywało się
wobec niej w sposób wyraźnie chłodny i choć było to nieprzyjemne, na pewno dało
się wytrzymać. Kilka razy była bliska załamania i wtedy ktoś inny mówił coś
miłego albo dodającego otuchy, inaczej jednak było z irytującą, wytrwałą i
pozbawioną jakichkolwiek skrupułów prasą. W domu przestała odbierać telefony, a
z telefonistkami w szpitalu umówiła się, że będą starannie selekcjonować
pragnące rozmawiać z nią osoby.
Nie było to wcale zabawne, wiedziała jednak, że — tak jak wszystko inne — i ta
sytuacja minie.
Sarah otworzyła szafkę. Kiedy rozsunęły się drzwi windy, była zasłonięta.
Wysiadł z niej Andrew Truscott i poszedł szybkim krokiem do pokoju czterysta
dwadzieścia jeden —jednego z pomieszczeń sypialnych, z którego Sarah często
korzystała. Wydało jej się dziwne, że choć nadchodziła pora lunchu, Andrew
zamierza sobie zrobić przerwę. Może chciał się chwilę przespać, aby pozbyć się
bólu głowy.
Uśmiechnęła się na tę myśl.
Na pewno nie bolała go głowa ze strachu, co powie na jego zachowanie Glenn
Paris. Kilka godzin po ich rozmowie w gabinecie Andrew postanowiła nie składać
na niego doniesienia i przekazała mu swą decyzję następnego dnia. Nie oczekiwała
podziękowań, jego reakcja wcale jej więc nie rozczarowała.
— Rób, co chcesz — stwierdził zjadliwie. — Nie masz dowodów, a biorąc pod uwagę
twoją obecną sytuację w tym szpitalu, wątpię, aby Paris albo ktokolwiek skupił
się na tym, co masz do powiedzenia.
Truscott miał rację. Miała dość problemów bez rozpoczynania bitwy, w której
liczyłoby się jej słowo przeciwko słowu nienagannie się zachowującego,
stosownego w każdym calu starszego rezydenta chirurga. Nie to było jednak
decydującym argumentem, doniosłaby na niego, gdyby uważała, że coś to pomoże.
Jeżeli przecieki się powtórzą, nie będzie miała wyjścia.
Właśnie zamierzała zamknąć szafkę, kiedy drzwi windy ponownie się otworzyły. Tym
razem wysiadła z niej Margie Vates, pediatra. Była matką dwójki dzieci i żoną
przemiłego człowieka, który prowadził szpitalne biuro spraw socjalnych. Bystra i
atrakcyjna, równocześnie była niepewna siebie i strasznie lubiła flirtować.
Stojąc za drzwiami szafki, Sarah patrzyła, jak Margie poprawia białą spódnicę,
sprawdza swój wygląd w wiszącym na ścianie lustrze, cicho puka do drzwi pokoju
czterysta dwadzieścia jeden i wślizguje się do środka.
Andrew Truscott i Margie Vates! Po chwili namysłu Sarah stwierdziła, że w
zasadzie nie jest to zbyt zaskakujące, cicho zamknęła szafkę i ruszyła w
kierunku pobliskich schodów. Andrew rzadko mówił o swojej żonie i dziecku, a od
czasu do czasu pojawiały się kolejne plotki łączące Margie z kolejnym lekarzem
BCM. Oboje mieli wielkie ego i dużą potrzebę akceptacji. Ich schadzka — choć
obserwowanie tego faktu było mało przyjemne — wydawała się logiczna.
W kafejce Sarah wzięła kanapkę z tuńczykiem, chipsy i sok ananasowy i wyszła z
jedzeniem na zewnątrz, zmierzając do jednego ze stojących na dworze stolików.
Najpierw przyznał się do nielojalności wobec szpitala, a teraz Margie Vates... w
ciągu kilku ostatnich dni jej opinia o Andrew spadła na łeb na szyję. Sarah
szybko zjadła i wróciła do szpitala przez budynek chirurgii. Przez głośniki
wywoływano Andrew Truscotta — miał się stawić jak najszybciej w sali dwieście
dwadzieścia siedem. Korytarzem biegł chirurg z pierwszego roku rezydentury —
Bruce Lonegan. Minął Sarah i pognał schodami w górę.
— Bruce, co się dzieje?
— Nie wiem! — odkrzyknął podniecony. — Chyba pęknięcie ttb.
„Ttb" — tętniak aorty brzusznej. Pęknięcie takiego tętniaka jest jednym z
najgroźniejszych stanów zagrożenia życia i wymaga natychmiastowej interwencji
chirurgicznej. Nawet gdyby miała pilne obowiązki — a przez najbliższą godzinę
nie planowała nic Ważnego — Sarah zareagowałaby na tego typu wezwanie o pomoc.
Poza tym, pomyślała złośliwie, że w tej właśnie chwili Andrew Truscott może nie
być w najlepszej formie do przeprowadzenia zabiegu chirurgicznego w nagłym
przypadku.
W sali dwieście dwadzieścia siedem panowało wczesne stadium zorganizowanego
chaosu, jaki zawsze towarzyszy sytuacjom kryzysowym w szpitalu prowadzącym
szkolenia młodych kadr. Bruce Lonegan i inny rezydent chirurg skakali wokół
starszego pana
znajdującego się w ewidentnie ciężkim stanie. Był półprzytomny wił się i jęczał.
— Zamów na cito dziesięć jednostek krwi i zawiadom blok operacyjny, żeby się
przygotowali! — krzyknął Lonegan. —Art, wkłuj się do tętnicy! Niech ktoś
spróbuje zmierzyć ciśnienie! Jasna cholera, gdzie jest Andrew!?
— W czym mogę pomóc? — spytała Sarah, kiedy z głośnika nad ich głowami ponownie
rozległo się wezwanie Truscotta.
— Ten gość to pacjent Andrew — odparł Lonegan. — Wyszedł trzy albo cztery dni
temu na... w celu usunięcia tętniaka. Zabieg był planowany wcześniej, ale
pojawiła się niewydolność krążenia, więc kardiolodzy poprosili, abyśmy
przełożyli zabieg do czasu, aż sytuacja się unormuje. Miał być operowany jutro.
Przed chwiią weszła do niego pielęgniarka i zastała go w takim stanie. Bardzo
spadło mu ciśnienie, jest nieprzytomny. Brzuch jest napięty, musi mu się
przesączać tętniak. Cholera jasna, wzywają Andrew tylko przez głośniki czy też
przez pager?
Sarah przypomniała sobie, że na piętrze, gdzie znajdują się pokoje sypialne, nie
ma głośników, a Andrew najprawdopodobniej nie podał telefonistce numeru pokoju,
w którym będzie. Jeżeli wyłączył pager, nie zostanie zawiadomiony. Nikt poza mną
nie wie, gdzie teraz jest. Podniosła słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu i
zasugerowała telefonistce, aby zadzwoniła do pokoju czterysta dwadzieścia jeden.
— Jeśli doktor Truscott nie podniesie, proszę mnie natychmiast zawiadomić —
poprosiła.
Do Lonegana i jego kolegi dołączył ktoś z interny, było jednak jasne, że pacjent
przegrywa walkę z czasem. Lonegan pracował na chirurgii dopiero od tygodnia. Bez
doświadczonego chirurga naczyniowego stał na straconej pozycji i zdawał sobie z
tego sprawę.
— Może Andrew ma wyłączony pager — powiedziała Sarah, uświadamiając sobie, że
do chwili przybycia starszego stażem lekarza albo chirurga musi przejąć
kierowanie akcją. — Powiedziałam telefonistce, jak ma próbować go złapać, przez
ten czas załóżcie mu wlewy, podajcie trochę płynów, spróbujcie stetoskopem
dopplerowskim zbadać ciśnienie, załóżcie cewnik i każcie przygotować salę
operacyjną. Dlaczego on tak podryguje?
— Ciśnienie jest góra sześćdziesiąt. Dlatego.
Choć internista mógł mieć rację, wyjaśnienie to nie zadowoliło Sarah. Widziała
wielu pacjentów we wstrząsie, niektórych w stanie, który przypominał atak
padaczki, ale w tym wypadku było coś
innego. Dyskretnie, ale starannie sprawdziła choremu tętna akupunkturowe. Kilka
z nich było słabych i nitkowatych. Miała za mało doświadczenia, aby dokładnie
ocenić znaczenie tego faktu, czuła jednak, że cokolwiek się tu działo, było
ogólniejsze od przeciekającej tętnicy. Może mieli do czynienia z jakimś
zaburzeniem metabolizmu?
Pielęgniarka właśnie skończyła pobierać krew. Sarah odciągnęła ją na bok.
— Niech laboratorium zrobi pełne badanie składu chemicznego. Jak najszybciej.
Zwłaszcza niech ustalą poziom elektrolitów, cukru, wapnia, fosforu i magnezu.
Zadzwonił telefon przy łóżku. Sarah capnęła słuchawkę, chwilę słuchała, po czym
ją odłożyła.
— Doktor Truscott zaraz tu będzie — powiedziała.
Do przybycia Andrew minęło niemal pięć minut. Kiedy wpadł do sali, przy
pacjencie był już anestezjolog, choremu podawano krew, a na korytarzu czekał
transport, by przewieźć starszego pana na salę operacyjną. Zadzwoniono także do
jego rodziny i poinformowano o pogorszeniu się sytuacji. Zabieg w tych
okolicznościach znacznie zmniejszał szansę na przeżycie.
— Przepraszam wszystkich — powiedział Truscott, natychmiast przejmując
„dowodzenie". — Mój cholerny pager wysiadł.
Całkowicie ignorując Sarah, szybko dokonał oceny stanu pacjenta i zlecił
przewiezienie go na salę operacyjną. Potem kazał opowiedzieć, co się stało;
lekarz złożył nerwowe, nieco nieskładne sprawozdanie.
— Na bloku operacyjnym czekają gotowi — zakończył Lonegan. — Krew poszła na
chemię i próby krzyżowe.
— Świetnie, chłopcze, bardzo dobrze — rzucił krótko Truscott, równocześnie
osłuchując brzuch pacjenta za pomocą stetoskopu — bo zaczniemy go kroić, zanim
doliczysz do trzech.
Do sali wpadli noszowi i zaczęli przenosić pacjenta na łóżko na kółkach. Dopiero
wtedy Truscott odwrócił się do Sarah.
— A co panią tu sprowadza, pani doktor? Czy poza wszystkimi innymi problemami
ten człowiek ma też coś ginekologicznego?
Jedna z pielęgniarek głośno się roześmiała. Sarah uspokoiła się, powtarzając
sobie, że Truscott za mało się dla niej liczy, aby dała mu się zdenerwować.
— Pomyślałam sobie, że może jesteś nieco zmęczony i może ci
się przydać pomoc — odparła. — Wiedziałam, że... hm... odpoczywasz w pokoju
czterysta dwadzieścia jeden. Kiedy tam wchodziłeś, stałam akurat przy swojej
szafce. Dlatego telefonistka się dowiedziała, gdzie po ciebie dzwonić.
Truscott zbladł. Kąciki jego warg wykrzywiły się.
— Dziękuję... bardzo... — wydusił. — Jesteś dla mnie ostatnio niezwykle
uprzejma...
— Nie przywiązuj do tego wielkiej wagi — odparła Sarah, patrząc mu prosto w
oczy.
Sanitariusze ułożyli pacjenta na łóżku. Machnięciem ręki Truscott kazał im
pędzić do sali operacyjnej. W kilka sekund pokój opustoszał, poza Sarah i jedną
pielęgniarką wszyscy wyszli. Podłoga — zarzucona zakrwawionymi płatami gazy i
papierowymi opakowaniami, plastikowymi osłonkami igieł, gumowymi rękawiczkami,
butelkami po rurkach do wlewów i tak dalej — wyglądała jak pobojowisko. Sarah
nałożyła rękawiczki i zaczęła sprzątać.
— Zajmę się tym — powiedziała pielęgniarka.
— Jest pani lepiej w tym ode mnie przeszkolona? Pielęgniarka uśmiechnęła się.
— Dziękuję.
W tym momencie do sali wpadła dziewczyna z wydrukiem komputerowym w ręku.
— Gdzie są wszyscy? — spytała zadyszana.
— Poszli na blok operacyjny. Dlaczego pani pyta? Pielęgniarka podała Sarah
wydruk.
— MIa poziom magnezu zero koma cztery — powiedziała. — Kierowniczka kazała
przekazać, że sprawdzała dwa razy i...
Sarah już jednak nie słuchała. Popatrzyła na telefon, zmieniła jednak zdanie i
wybiegła na korytarz. Poziom magnezu 0,4 — znacznie poniżej normy — wyjaśniał
stan kliniczny pacjenta. Tak niski poziom magnezu zawsze zagraża życiu, a jeśli
się go nie podwyższy przed rozpoczęciem zabiegu, skończy się on dla chorego
śmiertelnie. Sarah podejrzewała, że tak silny spadek poziomu magnezu wynikał ze
złego znoszenia intensywnej kuracji diuretycznej, którą zastosowano w celu
usunięcia niewydolności krążenia.
"objaw .lATROGENNY: SCHORZENIE ALBO URAZ, SPOWODOWANE SŁOWAMI ALBO DZIAŁANIAMI
LEKARZA.
Sarah „włączyła" tablicę świetlną, która kiedyś wisiała nad biurkiem Petera
Ettingera. Wszystko wskazywało na to, że nagłe pogorszenie się stanu pacjenta
nie było spowodowane chorobą.
a leczeniem — środkami moczopędnymi, a nie tętniakiem. Dotarła do drzwi bloku
operacyjnego w chwili, gdy łóżko na kółkach wjeżdżało do jednej z sal. — Andrew,
zaczekaj!
Nie minęło pół godziny, jak starszy pan zareagował na wlew z magnezem i się
obudził. Do przejścia przed rokiem na emeryturę Terence Cooper był dość znanym
szkutnikiem. Śmiał się w sposób nieco przypominający gdakanie i miał wspaniały,
bezzębny uśmiech. Zaraz po ujrzeniu Sarah zaprosił ją na randkę, zapewniając, że
jego żona nie będzie mu tego miała zbytnio za złe,
— Pani Cooper stale mi mówi, żebym próbował nowych rzeczy. Sarah pozwoliła
uścisnąć sobie rękę, po czym odwróciła się, by
wyjść. Dopiero wtedy Andrew się do niej odezwał. Stanął między nią a drzwiami.
— Mogę wyjaśnić sprawę pokoju czterysta dwadzieścia jeden — powiedział.
— Wcale mnie to nie interesuje — odparła. — Poza tym że po zejściu na dół
mógłbyś być uważniejszy. Gdybyś nie... spał, podejrzewam, że przed wzięciem go
na salę sprawdziłbyś chemię.
— Chyba masz rację.
— To świetnie — rzuciła Sarah, minęła Truscotta i wyszła na korytarz. —
Uwielbiam mieć rację.
— Dzięki za uratowanie mi tyłka — zawołał za nią. — Jesteś świetnym lekarzem!
Sarah ułożyła sobie w głowie odpowiedź, pokręciła jednak tylko głową i szła
dalej. W chwili gdy dotarła na oddział ginekologicznopołożniczy, zabrzęczał jej
pager. Oddzwoniła, spodziewając się usłyszeć głos Andrew, lecz nie miała ochoty
na naprawianie z nim stosunków. Odebrał jednak ktoś inny: Annalee Ettinger.
Sarah siedziała na skraju łóżka w niewielkim pokoiku dla rezydentów i ze
smutkiem słuchała relacji o tym, jak zachował się jej ojciec.
— Nie wiem, co bardziej go zdenerwowało... to, że poszłam do ośrodka
akademickiego, czy to, że spotkałam się z tobą—powiedziała Annalee.
— W tym równaniu jestem najmniej ważnym elementem. Znam ginekolog w
Worcesterze, która z przyjemnością przeprowadzi ci poród w domu.
— Peter uparł się, żeby nie było żadnych lekarzy. Jedynie położne. Mówił wręcz
o sprowadzeniu kogoś z Mali.
— Jak ty się z tym wszystkim czujesz?
— Żal mi ciebie po tym, co powypisywano na twój temat w prasie, nijak to jednak
nie wpłynęło na moją opinię.
— To dobrze.
— To samo dotyczy obietnic Petera... pieniądze, nagranie dla Taylora i tak
dalej. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo się staram, nie mogę zapomnieć o
tym, co Peter dla mnie zrobił... od samego początku.
— Rozumiem.
— Wiem, że nie jest ideałem, ale...
— Annalee, nie musisz się tłumaczyć. Rozumiem cię. Jesteś zdrową młodą kobietą,
do tego w znakomitej formie. Nie mam powodów przypuszczać, by pojawiły się
jakiekolwiek problemy. Prześlę ci adres tej ginekolog z Worcesteru... ot tak, na
wszelki wypadek, gdybyś chciała jakiejkolwiek pomocy.
— Dzięki, że starasz się mi wszystko ułatwić.
— Nonsens.
Zapadła długa chwila niezręcznej ciszy.
— Sarah... jest jeszcze coś — powiedziała w końcu Annalee. —-Peter chciał,
żebym wzięła udział w pewnym spotkaniu...
— Mów dalej.
— Było czterech ludzi i Peter. Chcieli, aby zbadał skład preparatu ziołowego,
który podajesz, i sprawdził kogoś, kto nazywa się Kwang albo Kwok czy jakoś
tak... wiesz, o kogo chodzi?
Sarah poczuła zamęt w głowie.
— Tak, wiem. Co to byli za ludzie?
— Dwa garnitury z Nowego Jorku. Prawnicy. Był z nimi William Grayson, ojciec
dziewczyny, którą uratowałaś. Musi być wielką szychą, bo Peter skakał wokół
niego jak szczeniak. Zachowywał się tak, jakbym powinna wiedzieć, kim jest, ale
nie znam go.
— A czwarta osoba? — Dłoń, którą Sarah trzymała słuchawkę, była lodowata.
— Kolejny prawnik. Bardziej śliski od pozostałych dwóch, jeśli rozumiesz, co
mam na myśli. Nazywa się Mallon.
— Niestety jego też znam.
— Sarah, Peter powiedział o tobie kilka dość niemiłych rzeczy. Chyba mówił je z
mojego powodu. Powiedział na przykład, że nigdy nie byłaś tak dobrą zielarką ani
akupunkturzystką, za jaką
się uważasz. Mało brakowało, a kazałabym mu przestać albo bym wyszła, nie mogłam
jednak zrobić ani jednego, ani drugiego. Przepraszam...
— Annalee, nie przepraszaj. Rób to, co uważasz za słuszne, i bądź ze mną w
kontakcie. Jestem ci bardzo wdzięczna, że zadzwoniłaś.
— Naprawdę przepraszam...
Sarah odłożyła słuchawkę. Obawiała się, że jeśli jeszcze coś powie, to się
rozpłacze, a Annalee nie potrzebowała dodatkowego stresu. Jakie to szalone...
kiedy byli razem — razem pracowali i tworzyli parę — Peter mówił zarówno jej,
jak każdemu, kto miał ochotę tego słuchać, że jest jedną z najlepszych
specjalistek ziołolecznictwa i akupunkturzystką w Ameryce, a teraz nagle... była
nieudolną oszustką.
Poprawiła poduszkę pod głową i bezmyślnie wbiła wzrok w sufit. Prawda była taka,
że zostając lekarzem medycyny, próbując połączyć najlepsze osiągnięcia obu sztuk
leczenia — wschodniej i zachodniej — stała się zagrożeniem dla fachowców po obu
stronach barykady. To, że obaj atakujący ją ludzie — Andrew i Peter — byli
mężczyznami, nie musiało mieć znaczenia, podejrzewała jednak, że ma.
Przez kilka minut — otoczona kokonem samotności i odrzucenia — płakała. Nie
potrwało jednak długo, jak stwierdziła, że poczucie winy przechodzi w złość.
Poza nadepnięciem na rozdęte ego dwóch mężczyzn nie zrobiła nic złego. Jeśli
chcą walczyć, niech im będzie. Podniosła się i nadała wiadomość dla Elego
Blankenshipa. Oddzwonił po minucie.
— Doktorze Blankenship — zaczęła. — Nie wiem dokładnie, z kim powinnam
porozmawiać ani co mam robić, ale chciałabym się jak najszybciej z panem
spotkać. Wydaje mi się, że ktoś chce mnie zaskarżyć.
Rozdział 17
20 lipca
Sarah wiedziała, że bywały już w jej życiu chwile, gdy była tak podejrzliwa i
czuła się tak skrępowana jak dziś, nie umiałaby jednak powiedzieć, kiedy to
było. Sala posiedzeń zarządu imienia Milsapa w BCM była długa i dość wąska,
wyłożona puszystym wschodnim dywanem. Sięgające od podłogi do sufitu okna
ukazywały widok na centrum miasta, a wielki orzechowy stół otaczało dwadzieścia
krzeseł z wysokimi oparciami, obitych skórą w kolorze byczej krwi. Choć Sarah
jeszcze nigdy tu nie była, słyszała o tym pomieszczeniu — głównie z ust lekarzy,
którzy narzekali, opowiadając, jakich to sprzętów medycznych postanowił nie
kupić Glenn Paris, aby można było wyposażyć to wnętrze.
Przy jednym końcu stołu siedziało pięciu mężczyzn — Paris, doktorzy Snyder i
Blankenship, dyrektor do spraw finansowych Colin Smith oraz afektowany adwokat
Arnold Hayden. Popijali drinki, nalewane z butelek wyjętych z wyłożonego
lustrami barku, i przyjaźnie gawędzili. Sarah chodziła obok drugiego końca
stołu, na zmianę to wyglądając przez okna na zwiewany silnymi podmuchami deszcz,
to spoglądając na zegarek.
List przysłany kilka dni temu przez mecenasa Jeremy'ego Mallona do firmy, w
której Sarah była ubezpieczona — Mutual Medical Protective Organization —
uczynił sprawę oficjalną. Sarah została oskarżona o działanie niezgodne z
wymogami sztuki lekarskiej w wypadku Lisy Grayson. Dwa dni później inspektor do
spraw rozpatrywania roszczeń w MMPO przydzielił do jej sprawy adwokata Matthew
Danielsa. Mające się zaraz rozpocząć spotkanie zostało zwołane na jego żądanie.
Sarah niemal przez godzinę rozmawiała ze swoim nowym
adwokatem przez telefon, w wyniku rozmowy nie dowiedziała się jednak o nim
niczego poza tym, że pochodzi z południa i jest bardzo oszczędny w słowach.
Podejrzewała, że jego obraz, jaki sobie stworzyła, był bardziej wynikiem
tkwiącego gdzieś w jej głowie hollywoodzkiego stereotypu łysiejącego, otyłego,
pocącego się prawnika, niż tego, co mówił.
— Sarah! — zawołał Paris. — Chodź tu do nas i wypij kieliszek tego chablis!
Robimy się nerwowi od samego patrzenia, jak krążysz niespokojnie w tę i z
powrotem.
Sarah zawahała się, postanowiła jednak iść po linii najmniejszego oporu i
przyjęła ofertę. Podobnie jak obaj ordynatorzy, od chwili wysunięcia wobec niej
oskarżenia Paris zachowywał się kordialnie, była jednak pewna, że każdy z nich
ma swoje wątpliwości.
— Ciekawe, dlaczego ten Daniels chciał, abyśmy zebrali się w szpitalu, a nie u
niego w kancelarii — niemal wypluł Arnold Hayden. — Nieodpowiednio. Bardzo
nieodpowiednio.
— Arnold, słyszałeś coś kiedyś o nim? — spytał Smith.
— Nie. Zacząłem sprawdzać, ale daleko nie zaszedłem. Ma dyplom prawa z Essex.
— Harvard to to nie jest.
— Nawet nie uczelnia prawnicza — poprawił Hayden złośliwie. — Pracuje w
kancelarii Daniels, Hannigan i Goldstein. Nigdy o niej nie słyszałem, lecz ktoś
zbiera dla mnie informacje.
— Jestem pewna, że firma ubezpieczeniowa nie przydzieliłaby do mojej sprawy
kogoś, kto nie jest dobry — powiedziała Sarah. — To ich pieniądze. Poza tym
chyba nie potrzeba Clarence'a Darrowa, by udowodnić, że nie postępowałam wbrew
sztuce lekarskiej. Mallon opiera oskarżenie wyłącznie na tym, że trzy kobiety
brały mój preparat. Możemy przedstawić mnóstwo innych, które też go brały i
urodziły bez jakichkolwiek komplikacji.
— To prawda — stwierdził Blankenship. — Aby zamknąć krąg, potrzebujemy
zachorowania na DIC o podobnych objawach, ale dotyczącego kobiety, która nigdy
nie brała niczego innego jak standardowe witaminy ciążowe.
— Wolałabym, żeby uznano mnie za winną, niż przyczynić się do tego, by choć
jeszcze jedna kobieta musiała przez to przechodzić.
— Naturalnie. Jak najbardziej. To oczywiste, że wszyscy uważamy tak samo, jeśli
jednak coś takiego miałoby się przydarzyć... albo gdzieś się przydarzyło... na
pewno zarówno ty, jak i twoja mikstura byłybyście poza podejrzeniem.
Sarah popatrzyła na zegarek i znów zaczęła chodzić. Matthew Daniels spóźnił się
już pięć minut. Jego przybycie sprawiłoby, że grupa składałaby się z dwóch
prawników, dwóch profesorów medycyny, dwóch dyrektorów szpitala i jej. To, że
znalazła się w grupie jako jedyna kobieta, w znacznym stopniu neutralizował
fakt, że była dyplomowanym lekarzem medycyny, nic jednak nie równoważyło jej
zakłopotania tym, że była osobą oskarżoną. Prawdę mówiąc, lepiej by się czuła,
gdyby niechcący wpadła na obrządek inicjacyjny ekskluzywnego studenckiego
bractwa. Byłoby jej znacznie łatwiej, gdyby przyszła z nią Rosa Suarez,
epidemiolog nie dała się jednak namówić, twierdząc, że najlepiej będzie, jeśli
pozostanie z dala od polityki szpitala i rządzących nim ludzi.
Od pojawienia się na scenie Suarez zdawała się mieszkać w BCM. Sarah widywała ją
w najróżniejszych porach — przemierzającą korytarze z kserokopiami dokumentów,
schowaną za stertami grubych tomiszczy w bibliotece, robiącą notatki w archiwum
czy rozmawiającą z pracownikami. Na samym początku dochodzenia przesłuchiwała
bardzo długo Sarah, potem przeprowadziła z nią kilka dodatkowych, krótkich
rozmów. Choć niechętnie mówiła o czymkolwiek, co nie miało związku z jej
zadaniem, ujawniła, że miała w Georgii męża imieniem Alberto i żadnej rodziny
ani przyjaciół w Bostonie. Sarah zaprosiła ją na kolację, Suarez jednak
grzecznie odmówiła. Choć mówiła cicho i łagodnie i na pewno nie była agresywna,
Sarah bez trudu dostrzegła jej inteligencję i determinację.
— Sarah — powiedział Paris. — Sporządziłaś listę składników swojej mieszanki?
— Listę tak, ale bez wyjaśnień dotyczących poszczególnych składników. Zrobiła
to Rosa Suarez. Zamierza uzupełnić te informacje, kiedy będzie miała okazję
przeprowadzić kilka badań.
— Właśnie ją ma. Cóż za dociekliwa kobieta! Mogłaby mnie tylko lepiej
informować o tym, co się dzieje. Mam wrażenie, że nie bardzo mnie lubi, choć nie
mam pojęcia dlaczego. Pozwoliłem jej poruszać się bez ograniczeń po szpitalu.
Wiadomo, czy coś odkryła?
— „Pożyczyła" jedną z moich laborantek i w moim zapasowym laboratorium zaczęła
coś hodować — powiedział Blankenship. —
Sarah, zgadzam się z Glennem. Pani Suarez jest bardzo kompetentna, ale też
bardzo skryta. Podejrzewam mimo wszystko, że tak czy inaczej dotrze do sedna
całej tej sprawy.
— Co sprawiłoby, że sens tego spotkania oraz zatrudnienie twojego spóźnionego
adwokata okazałyby się wątpliwe...
— Spóźniać się na zwołane przez siebie spotkanie... —jęknął Arnold Hayden. —
Nieodpowiednio. Bardzo nieodpowiednio.
Jakby na komendę, drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Matt Daniels. Stojąc
na korytarzu, otrząsał z wody parasol i płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy się
odwrócił, Sarah z przyjemnością musiała przyznać, że jej wyobrażenie o nim nie
mogło być dalsze prawdy. Był wysoki i dobrze zbudowany, miał kanciastą, ogorzałą
twarz. Był też przemoczony do nitki.
— Daniels. Matt Daniels — powiedział i zaczął suszyć czoło i ciemne włosy
chusteczką, jeszcze bardziej mokrą od reszty jego ubrania. — Przepraszam, że się
spóźniłem. Złapałem gumę. Z własnej winy. Zrobiłem dziś tyle głupot, że nawet
gdybym był papieżem, powinno się mnie wykląć.
Jego akcent był wyraźny, ale nie tak silny, jak zapamiętała Sarah. Fale, jakie
od niego emanowały w jej kierunku, były bez wyjątku pozytywne — zwłaszcza te,
którymi informował ją, że jest w tym zgromadzeniu tak samo nie na miejscu jak
ona. Podszedł do najbliższego mężczyzny, by podać mu rękę — przypadkiem okazał
się nim Randall Snyder. Kiedy stało się jasne, że ordynator położnictwa i
ginekologii woli pozostać suchy, adwokat cofnął się i jedynie skinął głową.
Nieodpowiednio, pomyślała Sarah z zadowoleniem. Bardzo nieodpowiednio.
Daniels okrążył stół, aby znaleźć puste krzesło, postawił aktówkę na blacie i
starł z niej wodę rękawem sportowej marynarki. Jeśli uświadamiał sobie
rozbawione i pełne niewiary miny na twarzach piątki mężczyzn obok niego, nie
okazał tego.
— Panie Daniels, nazywam się Sarah Baldwin — powiedziała Sarah. Wyciągnęła rękę
na powitanie, jej dłoń zniknęła w jego dłoni.
— Matt. Matt wystarczy.
Zaczęła mu przedstawiać obecnych, przy Haydenie pamięć ją jednak zawiodła.
— No tak, chciałbym jeszcze raz państwa przeprosić i podziękować za przybycie w
tak niemiły wieczór — powiedział Daniels, kiedy dość zirytowany Hayden się
przedstawił. — Naszym
adwersarzem w tej sprawie jest Jeremy Mallon i postanowiłem zwołać spotkanie po
mojej rozmowie z nim dziś rano. Jak z pewnością państwo wiecie, jest zdecydowany
rozdmuchać sprawę.
Nikt nie zaoponował. Sarah dostrzegła, jak obecni wymienili się spojrzeniami,
bez trudu odczytując ich myśli. Ze słów Glenna Parisa wynikało, że w kręgach
prawników zajmujących się błędami w sztuce lekarskiej Mallon był legendą.
— Panie Daniels, czy wie pan, kim jest Jeremy Mallon? —-spytał Arnold Hayden.
Oho, pomyślała Sarah. A więc to tak...
— Hm, cóż, w zasadzie to nie, proszę pana. Nie wiem.
— Panie Daniels... — kontynuował prawnik. Odchrząknął. — Zanim zaczniemy,
chętnie dowiedzielibyśmy się nieco o pańskich doświadczeniach w zakresie spraw
dotyczących błędów w sztuce lekarskiej. Do tej pory nasz szpital nigdy nie był z
tego powodu skarżony, mamy jednak wszelkie podstawy zakładać, że jeśli Sarah
przegra, to do tego dojdzie. I zrobią to nie tylko Graysonowie, ale także
rodziny pozostałych kobiet. Co gorsza, będziemy musieli znieść lanie ze strony
prasy. Mam więc nadzieję, że nie uzna pan mojego pytania za arogancję.
— Skądże znowu, panie Hayden — powiedział obojętnym tonem Daniels. — Dlaczego
miałbym, nie wygląda pan wcale na aroganckiego. Odpowiedź na pańskie pytanie
brzmi: broniłem tylko jednego lekarza oskarżonego o błąd w sztuce lekarskiej.
Był dentystą. Kobieta oskarżyła go o to, że jej bóle głowy są spowodowane
wyrwaniem dodatkowego zęba trzonowego, co spowodowało, że popsuł się jej zgryz.
Doprowadziliśmy do procesu i wygrałem sprawę.
— To bardzo uspokajające — odparł niezbyt grzecznym tonem Hayden. — Wie pan
może, dlaczego MMPO akurat pana wybrało do prowadzenia tej sprawy?
— Jeśli mam być szczery, też się nad tym zastanawiałem, choć nie kryję, że
bardzo mi to pochlebia. Jestem na ich liście adwokatów już od dwóch lat i po raz
pierwszy przekazali mi sprawę.
— To wspaniale, wprost cudownie! — wybuchnął Paris. — Panie Daniels, nie chcę,
aby zabrzmiało to niegrzecznie, ale gra idzie o wielką stawkę. Pański
przeciwnik... Jeremy Mallon... postawił sobie za cel doprowadzenie tego szpitala
do upadku. Jest w tym, co robi, cholernie dobry Mam na myśli skarżenie lekarzy.
Nie sądzi pan, że powinniśmy zadzwonić do MMPO i poprosić o przydzielenie do tej
sprawy innej kancelarii?
Sarah obserwowała, jak Daniels zastanawia się nad odpowiedzią. Jeżeli atak z
dwóch flank wywarł na nim wrażenie, jego mina tego nie zdradzała, co
przypominało jej Fessa Parkera w roli Davy'ego Crocketta, zastanawiającego się
nad tym, czy stanąć do obrony Alamo. Jego mina była bardzo poważna, ale w
błękitnych oczach kryła się iskra — buntowniczy ogieniek — który (była tego
pewna) tylko ona widziała.
— No cóż... — powiedział w końcu Daniels — z wielu powodów bym tego nie chciał,
ale ponieważ panowie poruszyli temat, powinniśmy rozważyć za i przeciw.
— To dobrze — rzucił Paris.
— Jednakże chciałbym zwrócić uwagę na kilka szczegółów — dodał Matt. — Po
pierwsze doktor Baldwin jest moją klientką i to, czy zostanę, czy odejdę, zależy
tylko i wyłącznie od niej, I odemnie, po rozmowie z nią co nieco przeczytałem i
pogawędziłem sobie z kilkoma osobami. Mallon czy nie Mallon, uważam, że mogę ją
dobrze bronić.
— Jak może pan mówić coś takiego, nie mając żadnego doświadczenia w tej
dziedzinie? — spytał Hayden.
— Ponieważ prawo jest prawem, panie Hayden, a ciągle jestem na tyle naiwny, że
proces sądowy kojarzy mi się z odkrywaniem prawdy. A docieranie do prawdy było
czymś, co zawsze lubiłem.
Glenn Paris popatrzył na Sarah.
— Sarah, naszym zdaniem lepiej byłoby, gdyby doradzał ci i bronił cię ktoś
bardziej... jak mam to powiedzieć... doświadczony od pana Danielsa. Ma jednak
rację... ty jesteś klientką. Decyzja należy do ciebie.
Sarah popatrzyła na Danielsa, który chłodno wytrzymał jej spojrzenie. Dawać tego
Santa Annę, panie Travis. Nigdzie się nie wybieram.
— No cóż, panie Paris, jeśli wolno mi zdecydować bez narażenia się na utratę
pracy, to mam wrażenie, że jeżeli pan Daniels będzie się w sądzie zachowywał
podobnie jak tutaj, to jestem
w dość dobrych rękach. Panie Daniels... Matt... jestem pewna, że jeżeli będzie
pan musiał skorzystać z pomocy pana Haydena albo innego prawnika BCM, to pan to
zrobi, tak?
— Oczywiście.
— W takim razie, panie Paris, ten człowiek może mnie reprezentować.
— Dobry Boże! — wykrzyknął nagle Eli Blankenship. — Chyba właśnie sobie
przypomniałem, kim jest nasz pan Daniels! Proszę powiedzieć, czy mam rację,
Matt. Koniec dziewiątej rundy, bez autów, bazy zapakowane, trzy i zero na
pałkarza z Toronto...
— Tak, tak... — powiedział Matt nieco niecierpliwie. — To byłem ja. Dziękuję,
że pan pamięta, ale to dawna historia.
— Co pamięta? — spytała Sarah.
— Dziewięć rzutów, dziewięć trafionych, trzy auty, koniec meczu — powiedział
Blankenship. — Jedna z najwspanialszych w historii krótkich akcji rewanżowych.
Kiedy usłyszałem nazwisko, od razu wydało mi się znajome.
— Jestem pewien, że trochę zwiódł pana z tropu ten „Matt" — powiedział Daniels
znacznie grzeczniej. — Niewielu pamięta, że mam prawdziwe imię.
— Hej, może mi ktoś wyjaśnić, o co chodzi? To ja jestem oskarżona!
— Obawiam się, że też nic nie rozumiem — powiedział Paris.
— Czarny Kot Daniels — wyjaśnił Blankenship. — Dziesięć lat jako rezerwowy
miotacz w drużynie Red Sox.
— Dwanaście — poprawił Daniels. — Jeśli jednak nie mieliby państwo nic
przeciwko temu, aby wrócić do...
— Dlaczego czarny kot? — spytał Paris. Daniels westchnął.
— Doktor Baldwin... Sarah... naprawdę mi przykro za to zamieszanie. Wyobrażam
sobie, że cała sytuacja musi być dla pani przerażająca. Siedzieć tu, podczas gdy
powątpiewa się w moje kwalifikacje, a terazjeszcze ta gadka o baseballu... to na
pewno niczemu nie służy.
— Nic mi nie jest — odparła Sarah. — Poza tym też chętnie się dowiem.
— No dobrze. Panie Paris, mój przydomek jest wynikiem licznych zabobonów, w
które wierzyłem, grając.
— Wchodząc do gry, stawał pan zawsze najpierv na pierwszej bazie — powiedział
Blankenship. — Nigdy nie siadał pan w miejscu, gdzie rozgrzewają się rezerwowi
zawodnicy. Nigdy pan nie rzucał, nie będąc obwiązany w pasie czerwoną tasiemką.
— Niebieską — poprawił Matt. — Zna się pan na baseballu.
— Oczywiście, niebieską. W dalszym ciągu pan taki jest? Znaczy się...
przesądny?
— Hm... ee... jeśli o to panu chodzi, to w dalszym ciągu przywiązuję wagę do
rytuałów i wierzę w szczęście, ale zapewniam, nie przeszkadza mi to. Kiedy
jestem na sali sądowej, tasiemkę wiążę na pasku od strony pleców, aby zasłaniała
ją marynarka. Może jednak przeszlibyśmy teraz do sedna. Jak elokwentnie zauważył
pan Paris, gra idzie o dużą stawkę. Niestety wszystko wskazuje na to, że nasz
szacowny adwersarz zyskał nad nami nieco przewagi.
— Co ma pan na myśli? — spytał Paris. Daniels wyjął z aktówki notatki.
— Sarah, mężczyzna, który zaopatruje panią w zioła i korzenie... nazywa się
Kwong?
— Zgadza się. Kwong Tian Wen.
— No cóż, dziś po południu pan Mallon uzyskał ex parte nakaz zamknięcia sklepu
pana Kwonga. Jutro rano o ósmej będzie tam z chemikiem, przedstawicielem biura
szeryfa i Bóg wie kim jeszcze. Zamierza pobrać próbki znajdujących się tam
substancji i rozpocząć procedurę dowodową.
— Może pan to zablokować? — spytał Paris.
— Niech na to pytanie odpowie pan Hayden.
— Nie w tej chwili, Glenn — powiedział Hayden. — Zostaliśmy wymanewrowani.
Doktor Baldwin, jak Mallon mógł tak szybko poznać nazwisko tego człowieka?
— Przychodzi mi do głowy kilka możliwości.
— No i? — powiedział Paris.
— Zanim wymienię jakiekolwiek nazwiska, chciałabym sprawdzić kilka rzeczy. Ufam
panu Kwongowi bez zastrzeżeń... jest jednym z najlepszych fachowców w swojej
dziedzinie. Im szybciej Mallon zrobi swoje, tym szybciej zrozumie, że nie ma
powodów do wysuwania oskarżeń.
— Moim zdaniem przy przeszukaniu sklepu pana Kwonga powinien być obecny ktoś ze
szpitala — stwierdził Daniels. — Spotkamy się jutro pod tym adresem. — Przesunął
w stronę Haydena kopię nakazu sądowego.
— Nie mogę — odparł prawnik. — Będę w tym czasie w sądzie.
— Eli, a ty? — spytał Paris. — Byłbyś doskonałym reprezentantem szpitala.
— Chyba mogę się tam wybrać.
— Doskonale. Dostaniesz dodatkowy deser. Musimy mieć nadzieję, że Sarah się nie
myJi. Panie Daniels, chyba już pan rozumie co mamy na myśli, mówiąc o tym, że
Mallon jest groźny? Prowadził dziesiątki... może nawet setki... spraw o
popełnienie błędu w sztuce lekarskiej. Ma mnóstwo łudzi do pomocy i nie odpuści
absolutnie niczego.
— To fakt, nie wygląda na osobę, którą można zjeść na śniadanie — przyznał
Daniels.
— Może mógłby pan włączyć w tę sprawę swoich partnerów? — spytał Hayden. — Czy
panowie Hannigan albo Goldstein mają w tym zakresie jakieś doświadczenie?
Cholera jasna, pomyślała Sarah. Nigdy mu nie odpuszczą?
— Cieszę się, że poruszył pan ten temat — stwierdził Daniels.
— A więc mają doświadczenie w sprawach, w których oskarża się lekarza o błąd w
sztuce — skwitował to Hayden. — To świetnie. W tym biznesie współpraca jest
podstawą.
— No cóż, nie do końca tak jest. Billy Hannigan nigdy nie lubił być adwokatem,
ale żona nie pozwalała mu robić nic innego. W zeszłym roku uciekła z innym
adwokatem, a wtedy on po prostu wyjechał. Kiedy ostatni raz o nim słyszałem,
pracował podobno jako dyskdżokej w stacji radiowej w Lakę Placid.
— A Goldstein?
Daniels podrapał się po brodzie, po czym westchnął.
— Cóż... prawda jest taka, że Goldstein to wymysł Billy'ego. Zanim do niego
dołączyłem, nazywał swoją kancelarię Hannigan i Goldstein... chyba po to, aby
ściągać żydowskich klientów. Papier firmowy już zmieniłem, także w nagłówku jest
tylko moje nazwisko, ale ciągle zapominam zmienić nasze ogłoszenie w książce
branżowej.
— To bardzo nieodpowiednie postępowanie — stwierdził Hayden. — Naprawdę wielce
nieodpowiednie.
— Sarah — powiedział Paris. — Uważam, że tego typu kamuflaż pozwala ci ponownie
rozważyć swoją decyzję.
— Panie Paris, kamuflaż to chyba zbyt mocne słowo. Moim zdaniem nie było tu
próby ukrycia prawdy. Sądzę, że poradzimy sobie z pomocą pana Danielsa... nawet
bez pana Goldsteina.
— Bardzo dziękuję — powiedział Daniels. — Jeśli więc stoimy wszyscy w tym samym
narożniku, powinniśmy może zacząć przygotowywać obronę. Jutro o ósmej rano
zaczyna się runda pierwsza. Na tym zakończmy.
— Bardzo nieodpowiednio... — rozległo się westchnięcie.
Rozdział 18
Pomijając pracownicę nocnej zmiany. Rosa Suarez była w archiwum sama. Zbliżało
się wpół do jedenastej, a od południa nic nie jadła. Plecy i kark bolały ją od
pochylania się nad biurkiem, w pewnym sensie jednak niewygoda miała w sobie coś
przyjemnego. Minęły ponad dwa lata od czasu, kiedy ostatni raz mogła poświęcać
długie godziny na prowadzenie dochodzenia — dwa lata od wykonywania pracy
stanowiącej poważne wyzwanie.
Wstępna faza dociekań miała zostać zakończona tego wieczoru. Zarówno Alberto,
jak i jej szef z niecierpliwością wyczekiwali powrotu Rosy do Atlanty. Niestety
ani jeden, ani drugi nie będzie zadowolony z tego, co miała im do powiedzenia.
Jak na razie, nie udało jej się wyjaśnić, skąd wzięły się dziwaczne przypadki
DIC, lecz dwie rzeczy były jasne. Z czysto statystycznego punktu widzenia nie
był to zbieg okoliczności. Tak samo pewne było to, że dopóki nie ustali się i
nie usunie przyczyny tragedii, wystąpią kolejne przypadki choroby.
Czekało ją dokładne przeczesanie baz danych CDC, przejrzenie ich kombinacji oraz
sprawdzenie kilku wstępnych wyników hodowli kultur bakteryjnych. Potem będzie
musiała najprawdopodobniej wrócić do Bostonu. Udało jej się porównać właściwości
fizyczne wszystkich trzech kobiet oraz sprawdzić pewne dane demograficzne —
niektóre związki były prawdopodobnie znaczące, inne zbyt niejasne, aby brać je
poważnie. Wszystkie trzy kobiety miały grupę krwi A plus i mieszkały niecałe
pięć kilometrów od szpitala. Wszystkie od przynajmniej czterech lat były
pacjentkami Bostońskiego Centrum Medycznego i każda była już raz w ciąży. Jeśli
chodzi o mniej logiczne powiązania, to wszystkie trzy urodziły
się w kwietniu (choć w różnych latach), były pierwszymi dziećmi swoich rodziców
i skończyły edukacje na szkole średniej. Były praworęczne i miały brązowe oczy.
Należało zebrać znacznie więcej danych, lecz w tej fazie badań najbardziej
niepokojącym czynnikiem był preparat ciążowy, podany wszystkim trzem kobietom
przez Sarah Baldwin. Botanik ze Smithsonian Institution oraz przyjaciel z MEmory
University dostarczyli kilka wstępnych danych dotyczących dziewięciu składników
specyfiku, konieczna była jednak dokładna analiza biochemiczna. Instynkt
podpowiadał Rosie, że choć każdy ze składników specyfiku ziołowego mógł być
czynnikiem pobocznym, biorącym udział w rozwijaniu się zagrażającej zdrowiu
reakcji biologicznej, to same w sobie były niegroźne. Narzędziem jej profesji
nie był jednak instynkt — ważne były liczby i prawdopodobieństwa.
— Ramono, przepraszam! — zawołała do archiwistki siedzącej za biurkiem po
drugiej stronie sterty akt. — Czy to wszystkie akta dotyczące grupy, którą
badam?
— Dane z siedmiu lat, dotyczące kobiet, które rodziły w tym szpitalu i albo w
trakcie porodu, albo po nim miały transfuzję. Dostała pani wszystkie teczki.
Pani Suarez, wie pani, że od chwili przybycia do BCM spędziła tu pani więcej
czasu niż wszyscy pracownicy szpitala razem wzięci?
— Założę się, że masz rację, dziś będzie to jednak mój ostatni pobyt tutaj...
przynajmniej na jakiś czas. Jutro wracam do...
Rosa przervała w pół zdania i wbiła wzrok w leżącą przed nią teczkę. Były to
dokumenty dotyczące Alelhei Worthington, drugiego przypadku DIC. Już kilka razy
czytała słowo po słowie na każdej kartce — tak samo jak przeanalizowała akta
Constanzy Hidalgo i Lisy Summer. Teraz jednak jej uwagę zwróciło coś innego.
— Pani Suarez... wszystko w porządku?
— Tak, tak, jak najbardziej, moja droga! Ramono, masz przypadkiem nożyk albo
pilniczek do paznokci?
— Mam w torbie szwajcarski scyzoryk oficerski, więc chyba znajdzie się i jedno,
i drugie.
— Doskonale. Mogłabyś przynieść mi jeszcze raz teczki pozostałych dwóch kobiet,
no wiesz...
— Summer i Hidalgo. Oczywiście.
— Dziękuję, moja droga.
Używając okularów jako szkła powiększającego. Rosa przyjrzała się miejscu, w
którym jeden z dwóch elastycznych pasków metalu
spinał kartki. Tam gdzie metalowy wąs przechodził przez dziurki w kartkach,
wystawały poszarpane kawałeczki papieru. Rosa zaznaczyła kartki po obu stronach
wystających fragmencików i ostrożnie poluzowała zapięcie. Przesunęła ostrze
szwajcarskiego scyzoryka między kartkami i na stół wypadły dwa maleńkie
kawałeczki papieru.
Delikatnie włożyła oba kawałki do koperty, po czym upewniła się, że podobne
skrawki papieru tkwią przy drugim metalowym wąsie. Zostawiła je na miejscu i
zacisnęła mocowanie kartek tak, jak było przedtem. To, co odłożyła, dowodziło
niemal ze stuprocentową pewnością, że z akt wyrwano kartki — prawdopodobnie
dwie. Znalezienie identycznych śladów ingerencji w teczce Constanzy Hidalgo
zajęło jej niemal dziesięć minut. Skrawki papieru świadczyły o usunięciu
przynajmniej dwóch, a być może nawet trzech kartek.
Najgrubszą teczkę miała Lisa Summer. Zanim Rosa upewniła się, że z jej
dokumentacji nic nie usuwano, dochodziła jedenasta. Położyła teczki w stosik i
po raz pierwszy od dwóch godzin wstała i przeciągnęła się. Trudno było ocenić
znaczenie odkrycia; mimo że akta Summer wyglądały na nietknięte, fakt, że dwie z
trzech teczek ofiar DIC zniszczono, był istotny. Co do tego nie miała
wątpliwości.
Na dworze przestało lać i na czarnym jak aksamit niebie pojawiło się kilka
bladych gwiazd. Nagły zwrot sytuacji sprawił, że Rosa poczuła przypływ nowej
energii. Jakaś jej część domagała się, by — tak jak często to robiła — nie
kładła się spać, lecz usiłowała rozwikłać zagadki, aż pojawią się odpowiedzi,
miała już jednak sześćdziesiąt lat i trudno było przewidzieć, w jakim stopniu
czułaby się wyczerpana. Biorąc pod uwagę to, że będzie miała pracowity dzień w
Atlancie, musiała przed porannym lotem przespać się choć kilka godzin.
Dokuczała jej rozpaczliwa potrzeba podzielenia się z kimś tym, co odkryła — z
kimkolwiek, kto zechciałby jej wysłuchać i powiedzieć, co o tym myśli.
Werbalizacja chodzących po głowie pomysłów i ciągów logicznych była kiedyś dla
niej bezcennym narzędziem, lecz rany spowodowane sprawą BART — sprawą sprzed
dwóch lat — ciągle jeszcze były bolesne. Ów utrzymujący się ból przypominał jej
raz za razem, by jak najmniej ufać ludziom.
Rosa zebrała swoje rzeczy, podziękowała archiwistce i obiecała niedługo wrócić.
Wyszła z budynku od strony kampusu. Dwie kobiety umarły z powodu tajemniczej
komplikacji zdrowotnej
i w obu wypadkach zmanipulowano opis historii choroby... Rosa zaczęła szukać
jakiegoś niewinnego wyjaśnienia, nic jednak nie przychodziło jej do głowy. To,
co zaczęło się jako fascynująca epidemiologiczna układanka, nagle zamieniło się
w ponurą sprawę.
Sarah podała rękę każdemu z pięciu przedstawicieli BCM i podziękowała wszystkim
za gotowość niesienia pomocy. Spotkanie, które zaczęło się w atmosferze napięcia
i konfrontacji, okazało się w końcu bardzo owocne. Wszyscy zgadzali się co do
tego, że kluczem do szybkiego zneutralizowania oskarżenia, które wysunął
Grayson, jest znalezienie identycznego przypadku DIC u pacjentki w końcowej
fazie ciąży — w BCM albo dowolnym szpitalu — która nigdy nie miała do czynienia
z Sarah.
W związku z sugestią Matta Daiiielsa, Paris i Snyder zobowiązali się nawiązać
kontakt z kolegami w całym kraju, a Blankenship postanowił prześledzić
literaturę fachową. Arnold Hayden obiecał, że pozostanie w bliskim kontakcie z
Danielsem, a Colin Smith zapewnił, że wszystkie wydatki, poniesione przez
Haydena albo jego podwładnych, zostaną pokryte z funduszy szpitala. Na koniec
ustalono, że uczestnicy spotkania będą prezentować jednolite poglądy wobec
Jeremy'ego Mallona i prasy. Dopóki Sarah Baldwin nie udowodni się jakiejkolwiek
winy, będą ją uważać za niewinną. Aby okazać swe wsparcie, następnego poranka
Eli Blankenship miał towarzyszyć Sarah i Mattowi podczas przeszukania sklepu
chińskiego zielarza.
— Dobra robota — powiedziała Sarah do Matta, kiedy brał parasol i płaszcz. —
Udało się panu rozwiązać bardzo trudną sytuację z powściągliwością i klasą.
— Nonsens. Gdyby nie rzuciła mi pani kilku piłek, wyleciałbym z gry.
— Nie jestem zbyt dobra w slangu baseballowym, ale jeśli się nie mylę, to
wypada się z gry, kiedy przeciwnikowi uda się dobrze rzucić kilka piłek...
Po raz pierwszy uśmiech Matta był spontaniczny i niekontrolowany. Sarah
natychmiast uzupełniła listę właściwości, którymi ujął ją ten mężczyzna.
— W dalszym ciągu nie mam pojęcia, dlaczego inspektor w MMPO przydzielił mnie
do tej sprawy, ale cieszę się, że to zrobił. Nie jestem tak gładki jak większość
kolegów, przeciwko którym staję, lecz proszę się nie martwić... umiem walczyć i
przetrwać. Zawsze wykonuję prace domowe i, na szczęście, jestem bystrzejszy, niż
na to wyglądam.
— Nie martwię się. Naprawdę. Poza tym mam nadzieję, że po jutrzejszym dniu
będziemy mogli świętować najszybciej wygraną sprawę w pańskiej karierze. Niech
mi pan powie jedno; jak udało się panu grać w baseball i równocześnie skończyć
studia prawnicze?
— No cóż... byłem zawodnikiem rezerwowym. Jako miotacz zawsze dobrze panowałem
nad piłką, ale okazałem się za mało błyskotliwy, aby wspiąć się na szczyty. Po
drugim roku w pierwszej lidze w prasie zaczęto wytykać mi błędy... moje piłki
leciały za wolno albo nieidealnym torem... oznajmiając, że władze klubu nie
zechcą mnie i nie utrzymam się przez następny rok. W którymś momencie tyle się
naczytałem uwłaczających mi artykułów, że postanowiłem mieć coś w rezerwie.
Zacząłem studiować między sezonami i osiem lat później zrobiłem dyplom. Z Red
SoxaiTii byłem kilka lat w Lidze Narodowej... tak samo z Exposami... a także z
Pawtuckett w Lidze Międzynarodowej, a kiedy zostałem prawnikiem, jeszcze przez
rok rzucałem dla drużyny z pierwszej ligi.
— To niesamowite!
— Poprawka. To efekt dwóch króliczych łap, egipskiego amuletu sprzed dwóch
tysięcy lat i sławetnej niebieskiej tasiemki, o której mówił doktor Blankenship.
No i kilkunastu innych rytuaów.
— Naprawdę wierzy pan w takie rzeczy?
— Parafrazując to, co Mark Twain powiedział kiedyś o Bogu, powiem, że
postanowiłem wierzyć w to, na wypadek gdyby miało się okazać, że coś w tym jest.
— Przesądny adwokat, który cytuje Marka Twaina i gra w pierwszej lidze w
baseball... trudno pana nazwać przeciętniakiem.
— Panią też. Jezu, prawie jedenasta! Obiecałem opiekunce do dziecka, że wrócę!
— Opiekunce do dziecka?
Choć ich stosunek był czysto zawodowy i Sarah wiedziała, że z powodów etycznych
Matt musi się tego trzymać, wiadomość, że jest żonaty, rozczarowała ją.
— Mam dwunastoletniego syna. Nazywa się Harry. Przez większość roku mieszka z
matką.
— Rozumiem.
-— No cóż, to spotykamy się jutro rano u pana Kwonga?
— Jeśli uda się panu trafić.
— Mijałem już to miejsce. Jak mówiłem, zawsze staram się odrabiać prace domowe.
Jadę na Brookline... podwieźć gdzieś panią?
— Dziękuję, ale mieszkam na North Endzie i mam w szpitalu rower. Przestało
padać, a jazda zaraz po burzy jest czystą przyjemnością.
Matt wyciągnął rękę, by się pożegnać. Ich spojrzenia się spotkały i na krótką
chwilę coś między nimi zaiskrzyło. Sarah natychmiast odwróciła głowę.
— Proszę się nie martwić — powiedział Matt. — Poradzimy sobie.
— Jestem tego pewna. Jeszcze tylko jedno pytanie. Zanim pan przyszedł, Hayden
stwierdził, że większość adwokatów zorganizowałaby wstępne spotkanie w swoim
biurze. Dlaczego tak pan nie zrobił?
Matt włożył płaszcz, w jedną dłoń wziął aktówkę, w drugą parasol.
— Prawda jest taka, że chciałem zrobić dobre wrażenie na Glennie Parisie i jego
ekipie, zwłaszcza jednak na pani, a moje biuro nie należy do największych i
najelegantszych w mieście.
— Rozumiem.
— A co gorsza, mój cholerny partner, pan Goldstein, za nic nie chce sprzątać.
Następnym razem może zaryzykuję i się pani pochwalę. Teraz jednak proszę się
przespać... mamy jutro ciężki dzień.
Sarah patrzyła, jak jej adwokat idzie do windy. Wszelkie obawy dotyczące
następnego dnia i spotkania w sklepie Kwong Tian Wena nie liczyły się, bo już za
dziewięć i pół godziny znów zobaczy swojego adwokata.
— Skończyli państwo?
Zgarbiona sprzątaczka od godziny jeździła odkurzaczem po korytarzu, czekając, aż
będzie mogła wejść do sali Milsapa.
— Tak, oczywiście.
— Nie ma sprawy, nie ma sprawy. Przystojny z niego chłopak...! bardzo
przystojny. — Oczy starej kobiety migotały.
— Wie pani co? To samo sobie pomyślałam, ale chyba domyśliła się pani tego.
— Wiesz, dziecko, patrzyłam nie tylko na niego... patrzyłam częściej na
ciebie...
Wdychając słodkie, czyste letnie powietrze, Sarah wyszła z budynku od strony
kampusu i zaczęła iść w kierunku miejsca, gdzie przypięła łańcuchem swój rower.
Teren był jasno oświetlony
i dobrze patrolowany i choć od czasu do czasu pojawiały się informacje o
natarczywych zachowaniach wobec kobiet —jedna została napadnięta i okradziona —
rozległy plac nie wywoływał w Sarah poczucia zagrożenia.
Administratorzy terenu w regularnych odstępach umieszczali notatki z żądaniem,
aby zostawiać rowery wyłącznie w przeznaczonych do tego miejscach, ponieważ
jednak znajdowały się one poza kampusem, pracownicy techniczni i pielęgniarki,
pozostający w szpitalu po zapadnięciu zmroku, nie zważali na to i przypinali
rowery do żelaznych balustrad schodów znajdujących się przed wieloma wejściami
do budynków.
Sarah przypięła swój rower do niskiej, stalowej balustrady przy bocznym wejściu
do budynku chirurgii. Miejsce wydawało jej się bardzo przydatne jako schowek na
rower i używała go już wielokrotnie. Kiedy wyszła zza rogu, zdziwiła ją
ciemność. Światło nad wejściem się nie paliło — nie pamiętała, by kiedykolwiek
wcześniej to się zdarzyło. Próbowała przebić wzrokiem mrok i zrobiła ostrożny
krok... potem jeszcze jeden. Mężczyzna stał z lewej strony, mocno przytulał się
do ściany.
Czując czyjąś obecność, Sarah zamarła. Zmrużyła oczy i zamrugała, niestety jej
wzrok nie zaadaptował się jeszcze na tyle, by mógł przeniknąć ciemność. Było
bardzo cicho. Sarah wysilała się, aby usłyszeć oddech albo jakiś ruch. Coś tu
było... blisko. Przeniosła ciężar na prawą nogę, aby w każdej chwili móc się
odepchbąć i rzucić do ucieczki.
— Wiem, że tu jesteś. Czego chcesz? — usłyszała nagle własny głos.
Minęło pięć nieskończenie długich sekund... dziesięć.
— Nniech pppapani nnnie uucieka — powiedział mężczyzna szarpanym szeptem.
Sarah odruchowo cofnęła się, równocześnie jednak odwróciła się w stronę, z
której dobiegał głos. Mężczyzna, widoczny teraz jako kontur, wyszedł z cienia.
Nie był wiele wyższy od Sarah i wydawał się bardzo szczupły. Ledwie dało się
dostrzec kontury jego twarzy.
— Ppani dododoktor Baldwin... chchchodzę za papaniąod kilku dni. Mmuuszę z
ppanią porozma...
— Sarah, to pani?
Sarah zawirowała na pięcie. Niecałe pięć metrów od niej stała Rosa Suarez,
odwrócona tak, że widziała Sarah, ale nie widziała mężczyzny. Usłyszawszy głos
Rosy, mężczyzna zaczął uciekać.
Pochylił nisko głowę i przebiegł obok niej, potrącając ją i niemal przewracając.
— Stój! — krzyknęła Sarah.
Mężczyzna przecinał już trawnik i biegł w kierunku frontowej bramy. Z walącym
sercem Sarah podeszła do Rosy.
— Nic pani nie jest?
— Nie, wszystko w porządku. — Rosa ciężko oddychała i patrzyła w kierunku, w
którym pobiegł mężczyzna. Poklepała się po piersi. — Kto to był?
— Nie mam pojęcia. Znał moje nazwisko i powiedział, że musi ze mną porozmawiać.
Kiedy pani zawołała, uciekł.
— Dziwne.
— Strasznie się jąkał. Powiedział, że chodzi za mną od kilku dni. Ale teraz
wydaje mi się, że chyba go już kiedyś widziałam. Jeździ zagranicznym niebieskim
samochodem... chyba hondą. Boże, jakie to było dziwaczne... nie mogę uwierzyć,
że nie rzuciłam się do ucieczki. Cała się trzęsę.
Rosa ujęła dłonie Sarah w swoje. Niemal natychmiast drżenie osłabło. Po chwili
Sarah odpięła rower. Obie kobiety ruszyły powoli w kierunku głównej bramy —
Sarah prowadziła rower
— Przepraszam, że nie mogłam pani pomóc na dzisiejszym spotkaniu — odezwała się
po chwili Rosę. — Jak poszło?
— Chyba dość dobrze. Adwokat Lisy ma nakaz przeszukania jutro sklepu mojego
dostawcy ziół i pobrania próbek.
— Martwi się pani tym?
— Tak naprawdę to się z tego cieszę. Im prędzej zbadają składniki, tym szybciej
adwokat zrozumie, że nie zrobiłam nic złego.
Rosa zatrzymała się i popatrzyła na Sarah. Było jasne, że chodzi jej coś po
głowie — coś, o czym chciałaby porozmawiać.
— Sarah, cieszyłabym się, gdyby odprowadziła mnie pani do domu — powiedziała w
końcu. — Mój pensjonat jest zaraz za rogiem. Chciałabym pani wyjaśnić, dlaczego
postanowiłam nie przedstawiać na waszym dzisiejszym spotkaniu moich ustaleń i
opinii.
— Nie ma takiej potrzeby.
— Niepokoi mnie to, że była pani śledzona. Uważam, że to, co odkryłam, może być
bardzo ważne... zwłaszcza jeśli to, co właśnie się pani przydarzyło, ma
jakikolwiek związek ze sprawą.
— Proszę mówić dalej.
— Chciałabym zacząć od tego, że w mojej ojczyźnie, na Kubie, byłam lekarką...
Sarah z wytężoną uwagą słuchała zwięzłego, ale wymownego streszczenia życiorysu
Rosy. Po emigracji z Kuby z powodów politycznych Rosa — ledwie znając angielski
— przeszła przez kilka obozów dla uchodźców i po jakimś czasie musiała pogodzić
się z tym, że nie ma sposobu, by udało jej się udokumentować swe wykształcenie
oraz dyplom lekarza. Po kilku zatrudnieniach w dość „czarnych" zawodach udało
jej się zdobyć prostą pracę urzędniczą w CDC, Jej mąż — w ojczyźnie poeta i
nauczyciel — pracował w introligatorni, gdzie dotrwał do emerytury, na którą
przeszedł przed kilkoma laty.
Bystry umysł i doświadczenie medyczne Rosy sprawiły, że stosunkowo szybko
otrzymała stanowisko epidemiologa. Sarah słyszała o kilku jej sukcesach — o
głównej roli, jaką odegrała w wyśledzeniu źródła wybuchu choroby legionistów w
Filadelfii i o odkryciu związku między liczbą zgonów z powodu białaczki w jednym
z teksańskich hrabstw a zatrutym przez odpady promieniotwórcze strumieniem. U
szczytu świetnej kariery Rosa została przydzielona do zbadania doniesień o
niezwykłym zakażeniu bakteryjnym, które zaczęło się pojawiać w różnych —
geograficznie wydzielonych — miejscach w San Francisco. Nieznany zarazek zdążył
do czasu rozpoczęcia dochodzenia zabić kilka osób o osłabionym układzie
odpornościowym oraz cierpiących na inne dolegliwości zdrowotne.
Zbierane przez niemal rok dane, będące wynikiem tysięcy wywiadów oraz hodowli
bakteryjnych, jednoznacznie wskazywały winnego: Armię Stanów Zjednoczonych. Na
podstawie swoich dociekań Rosa uważała, że w celu zbadania pewnych założeń
prowadzenia walki biologicznej i teorii o mechanice prądów powietrza wojsko
używa biologicznie nieaktywnego markera bakteryjnego w tunelach BART, czyli Bay
Arena Rapid Transit. Ze względu na delikatną naturę oskarżenia Rosa nie
ujawniała swoich odkryć, dopóki zebrane przez nią materiały nie pozwalały na
jednoznaczną interpretację. Niestety w którymś momencie powiedziała o nich
nieodpowiedniej osobie.
Do sprawdzenia jej wniosków kongres wyznaczył doborowy zespól, złożony z
najlepszych w kraju epidemiologów i specjalistów chorób zakaźnych. Komisja
stwierdziła, że w licznych wnioskach
Rosy brakuje najważniejszych danych, a przygotowane przez nią programy
komputerowe nie chciały działać albo działały bardzo słabo, rachunek
prawdopodobieństwa nie potwierdzał hipotez technicy laboratoryjni nie otrzymali
próbek, które — jak biła się w piersi — wysyłała. Na koniec — co było
najbardziej haniebne — jeden z członków komisji bez większego trudu odnalazł
źródło zakażenia: wysypisko śmieci na obrzeżu miasta. Dyrektorzy prywatnego
laboratorium, odpowiedzialni za omyłkowe przyjęcie skażonego materiału, bez
nacisków przyznali się do błędu. Zostali skazani, lecz wkrótce — czego Rosa
dowiedziała się swoimi sposobami — otrzymali wielkie zlecenie wojskowe.
— Tak więc wysypisko oczyszczono i liczba zakażeń zaczęła spadać — powiedziała
Rosa. — Mnie, że tak powiem, odsunięto na boczny tor, a to dochodzenie
przydzielono mi tylko dlatego, że nikt inny nie był akurat wolny.
— Dopuszczono się sabotażu. Nie mogę w to uwierzyć. Przepraszam... wierzę.
— Może więc rozumie pani teraz, dlaczego chciałam zachować dystans wobec
wszystkich osób związanych z tą sprawą... z panią włącznie.
— Roso, proszę się tym nie przejmować. Musi pani wykonywać swoją pracę.
— Jutro rano wracam na jakiś czas do Atlanty. Moje dochodzenie jest dopiero w
fazie początkowej, natknęłam się jednak na kilka spraw, które nie dają mi
spokoju, i chciałam panią ostrzec.
— Ostrzec mnie?
— Nie chodzi o to, o czym pani myśli — powiedziała Rosa i poklepała Sarah po
ramieniu. — Tak naprawdę to chciałam pani od kilku dni powiedzieć, że wstępne
wyniki badań wskazują na to, iż mamy do czynienia raczej z jakimś rodzajem
infekcji, a nie z toksyną albo trucizną. Nie chciałam... nie chciałam jednak z
nikim o tym rozmawiać.
Doszły do zdobionego wiktoriańskimi sztukateriami budynku, w którym Rosa się
zatrzymała.
— Przed czym więc chce mnie pani ostrzec?
— Sarah, jesteś osobą, która bardzo dba o innych. W twoim zawodzie to ważna
cecha. Widzę, jak cierpisz z powodu oskarżeń, które przeciwko tobie wysunięto.
Nie chcę w tej chwili mówić o szczegółach, mam jednak powody uważać, że ktoś
może starać się o to, bym nie odkryła prawdy. Zakładając, że tą osobą nie jest
pani... a takie założenie postanowiłam zrobić... powinna być pani
ostrożna przy wyborze osób, z którymi będzie pani rozmawiać i którym zechce pani
zaufać.
— Ale...
— Sarah, proszę nie protestować. Już ujawnienie tego, co powiedziałam, było dla
mnie trudne. Kiedy uznam, że będzie to odpowiednie, powiem pani więcej. Czeka
mnie teraz wiele pracy, a pani musi przygotować się do obrony.
Sarah westchnęła.
— Pani założenie jest prawidłowe. Nie jestem osobą, która chciałaby ukryć
prawdę.
Rosa znów poklepała ją po ramieniu.
— Wiem, moja droga. Proszę o cierpliwość wobec mnie i niech pani zachowuje
wielką, naprawdę wielką ostrożność.
Sarah zaczekała, aż starsza pani weszła do środka, po czym powoli popedałowała w
kierunku centrum. Przez jakiś czas pracowała nad oczyszczeniem umysłu. Kiedy
uznała, że nic z tego nie wyjdzie, skoncentrowała się na myśleniu o swoim nowym
adwokacie i dziwnym, jąkającym się człowieczku. Za każdym jednak razem jej myśli
zaczynały krążyć wokół tajemniczego ostrzeżenia Rosy Suarez.
Proszę o cierpliwość wobec mnie i niech pani zachowuje wielką, naprawdę wielką
ostrożność.
Jeżeli pani epidemiolog zamierzała ją przestraszyć, znakomicie jej się to udało.
Rozdział 19
21 lipca
Sklep zielarski Kwonga Tian Wena zajmował parter i piwnicę mocno zniszczonej,
trzypiętrowej ceglanej kamienicy. Sarah bardziej niż zwykle zajęła się swoim
wyglądem i doborem stroju, wyszła z domu piętnaście po siódmej i przeszła kilka
kilometrów z North Endu do Chinatown na piechotę. Czuła pewną obawę przed
spotkaniem z Jeremym Mallonem i ciągle jeszcze nie mogła zapomnieć o spotkaniu z
dziwacznym jąkałą i ostrzeżeniu Rosy Suarez. Poranek był jednak jasny, powietrze
niezwykle przejrzyste a jej nastrój znacznie się poprawił — nareszcie zostanie
usunięty cień, który zawisł nad ziołowym preparatem, a poza tym zobaczy się ze
swoim adwokatem.
Znała Kwonga z lat pracy w Instytucie Ettingera, a po ukończeniu akademii
medycznej odszukała go przy pomocy kilku znajomych z bostońskiej wspólnoty
terapeutów holistycznych. Chociaż w tym kręgu bardzo go szanowano, mimo to przed
podjęciem współpracy Sarah dwa razy z nim rozmawiała, Prawie nie mówił po
angielsku, ale kiedyś doskonały chiński Sarah okazał się jeszcze na tyle dobry,
że mogli robić interesy. Kiedy potrzebował tłumacza, Kwong walił laską w sufit
albo w rurę wodociągową i w ciągu minuty lub dwóch zjawiał się któryś z jego
urodzonych w Ameryce wnuków.
Sarah podziwiała wiedzę Kwonga i pociągała ją wiecznie optymistyczna postawa
tego mężczyzny. Oczywiście dostrzegała w nim wiele uderzających podobieństw —
fizycznych i metafizycznych — z Louisem Hanem. Nic na to nie mogła poradzić —
wierzyła, że spotkanie z Kwongiem daje jej namiastkę kontaktu z kimś, kim byłby
jej nauczyciel, gdyby dożył siedemdziesiątki.
Początkowo Sarah odbierała zioła osobiście, potem jednak, kiedy zwiększyły się
wymagania szkolenia specjalizacyjnego, zaczęto jej dostarczać preparat. Teraz —
być może po raz pierwszy — dotarło do niej, jak bardzo tęskniła za wizytami w
sklepie, pomyślała ze smutkiem, że rozluźnienie kontaktów z Kwongiem to kolejny
punkt na liście ofiar jej praktyki lekarskiej.
Sklep mieścił się przy wąskiej uliczce, w zasadzie zaułku odchodzącym od
Kneeland. Kiedy Sarah wyszła zza rogu, ujrzała starszego pana oraz Debbie, jedną
z jego wnuczek. Stali na zewnątrz budynku, co wydawało się dziwne, zaraz jednak
ujrzała żółtą taśmę, przylepioną na krzyż na drzwiach i na oknach. Myśl o
upokorzeniu i zdziwieniu Kwonga, kiedy jakiś zastępca szeryfa albo konstabl
pojawił się z nakazem sądowym zamknięcia lokalu, była bardzo bolesna.
— Dzień dobry, panie Kwong — powiedziała Sarah po kantońsku. — Cześć Debbie.
Przepraszam z powodu tego... — Wskazała w kierunku taśm.
Kwong machnął sękatą dłonią, dając znak, że nie ma za co przepraszać, Sarah
widziała jednak, że jest zdenerwowany. Nagłe dotarło do niej, że minął już chyba
rok, odkąd ostatni raz się widzieli. Siwa kozia bródka była nieuczesana i pod
dolną wargą poplamiona nikotyną. Strój z niebieskiego jedwabiu — prawdopodobnie
ten sam, w którym zawsze go widywała — był postrzępiony i miał popękane szwy.
Czyżby Kwong tak bardzo się zestarzał? A może przedtem patrzyła na niego
młodszymi, naiwniejszymi oczami?
— Mężczyzna cały czas pilnuje sklepu, odkąd założyli te taśmy — wyjaśniła
Debbie. — Chodzi od alejki do drzwi i od drzwi do alejki. Mówi, że chce zadbać o
to, aby nikt niczym w środku nie manipulował. Co ma na myśli?
— Nic ważnego, Debbie. Wszystko wróci do normy, zanim zdążysz mrugnąć okiem.
Naprawdę bardzo mi przykro, że musicie z dziadkiem przez to wszystko
przechodzić.
Kruchość starszego pana była uderzająca. Sarah modliła się, by Mallon i jego
ludzie po prostu wzięli potrzebne im próbki i poszli sobie. Jeżeli będą w
jakikolwiek sposób zastraszać Kwonga, Matt będzie musiał za wszelką cenę go
bronić. Właśnie zamierzała, korzystając z pomocy Debbie, wyjaśniać Kwongowi
sytuację, kiedy w głębi uliczki pojawił się adwokat. Razem z nim szedł Eli
Blankenship — energicznie gestykulował, jakby dyskutowali na szczególnie trudny
temat. Sarah bardzo się cieszyła, że ma go
u swego boku — nie było w BCM człowieka o bystrzejszym umyśle i bardziej
imponującej prezencji. Matt był co prawda wysoki i dobrze zbudowany, ale przy
profesorze wyglądał jak drobny chłopaczek.
Przedstawiła ich sobie z pomocą Debbie. Było oczywiste, że zielarza interesuje
tylko jedno — aby obaj dali mu święty spokój.
Matt natychmiast poprosił Sarah i Blankenshipa na stronę.
— Czy ten człowiek wie, co się dzieje? Sarah wzruszyła ramionami.
— W głowie ma jeszcze wszystko po kolei — powiedziała. — Podejrzewam, że dość
dobrze wie, co się dzieje, nie jestem jednak pewna, czy kojarzy, że to wszystko
nie jest związane z nim, lecz ze mną.
— Wygląda, jakby zbyt wiele czasu spędzał z fajką do opium w ustach.
— No to co? Opium jest częścią jego kultury. Nie podejrzewasz, gdzie może być
Mallon?
— Nie, choć spodziewałem się, że się spóźni. Denerwowanie i irytowanie
przeciwnika to stara prawnicza sztuczka. Utrzymała się przez wieki głównie
dlatego, że działa. — Dał znak, aby wrócili do starca i dziewczynki. — Debbie —
powiedział grzecznie — przeproś dziadka za to, że nadużywamy jego uprzejmości, i
obiecaj mu, że zrekompensujemy niewygody.
Dziewczynka — ubrana w dżinsy i bawełnianą bluzę — wyglądała na trzynastolatkę.
Miała gładką twarz i krótkie czarne włosy. Sarah zamierzała powiedzieć Mattowi,
aby używał łatwiejszych pojęć niż „nadużywać uprzejmości" i „rekompensować
niewygody", kiedy dziewczynka z szybkością karabinu maszynowego zaczęła
tłumaczyć. Starszy pan jedynie burknął i machnął ręką.
— Mówi, że służyć wam, to dla niego przyjemność, i nie musicie mu nic płacić —
wyjaśniła Debbie.
W tym momencie w alejkę wjechała długa limuzyna. Sarah odwróciła się do Kwonga,
aby uspokoić go, że przybysze nie są groźni.
— Ten tłusty to szeryf Mooney — powiedział Matt do Elego — a ten wysoki... czy
to nie gość z telewizyjnych programów o odchudzaniu?
Sarah cicho jęknęła i przyjrzała się lincolnowi. Między Mallonem i szeryfem stał
Peter Ettinger — wyprostowany, jakby połknął kij od szczotki, wyższy od nich
przynajmniej o głowę.
Przeszywał wzrokiem uliczkę na całej długości i wpatrywał się prosto w Sarah.
— Ty draniu... — mruknęła pod nosem. To on musiał być „świadkiem ekspertem"
Mallona.
Delikatnie dotknęła Kwonga, który zrobił minę świadczącą o sporej dezorientacji.
Cofnęła się i obserwowała, jak dwie grupki mężczyzn — niczym przeciwnicy w
jakiejś makabrycznej konkurencji sportowej — podchodzą do siebie i zaczynają się
sobie przedstawiać. Chwila gdy Matt wyciągnął rękę do Petera, zapadła jej
głęboko w pamięć.
Szeryf hrabstwa, dyrektor do spraw medycznych BCM, Peter, Matt, zdezorientowany
stary Chińczyk, rozwinięta nad wiek nastolatka. Cała sprawa nagle nabierała
karnawałowej atmosfery. Za kilka minut, kiedy cała ósemka wejdzie do środka
sklepu, wszystko na pewno stanie się jeszcze dziwniejsze. Sklep Kwonga był
przedziwnym labiryntem i nie miał jednoznacznych przejść. Osiem osób sprawi, że
raczej na pewno przekroczona zostanie granica możliwości wnętrza.
Matt przyprowadził przeciwników do miejsca, gdzie stała Sarah. Peter pozwolił,
by go jej przedstawiono. Wyciągnął rękę, ale Sarah nie podała mu swojej.
— No proszę — powiedział. — Wygląda na to, że wpakowaliśmy się w niezłe
kłopoty... — Jego mina była bardzo podobna do tej, którą miał owego straszliwego
ostatniego dnia w swoim gabinecie.
— Wygląda też na to, że staliśmy się jeszcze bardziej władczy i niemili, niż
byliśmy — odparła.
Nie masz do czynienia z dzieckiem patrzącym na świat rozszerzonymi oczami,
przywiezionym z dżungli, Peter. Jeśli rwiesz się do walki, to się nie
rozczarujesz.
— Znacie się? — spytał Matt.
— Doktor Baldwin kiedyś coś dla mnie robiła — szybko powiedział Ettinger.
— „Ciężko harowała", byłoby lepszym określeniem. Nie jestem z tego dumna, ale
zanim się obudziłam i przeskoczyłam przez mur, żyliśmy ze sobą przez trzy lata.
— Żyliście ze sobą!? — wykrzyknął Matt. — Mallon, co to ma znaczyć!?
Przez sekundę albo dwie, zanim Mallon odpowiedział, Sarah Wyraźnie widziała w
jego oczach zdziwienie. Peter ukrył to przed nim! Drań tak bardzo chciał się na
niej zemścić, że nie powiedział słowa o ich wspólnej przeszłości!
— Peter... ee... pan Ettinger tylko pomaga nam przygotować sprawę... —
powiedział dość agresywnie Mallon. — Nie... nie zamierzaliśmy wzywać go na
świadka do sądu. Pełni jedynie funkcję doradczą.
— Sądziłem, że stać pana na coś więcej niż powierzenie roli
rzeczoznawcy odrzuconemu kawalerowi — oświadczył Matt.__
Nie lubię, jeśli aż tak bardzo ułatwia mi się sprawę. Możemy wejść do środka i
załatwić co trzeba?
Mallon nie odpowiedział, po jego minie widać było jednak, że Matt upuścił mu
krwi — jeśli nawet była to tylko kropla lub dwie.
— Niezły ruch — szepnęła do niego Sarah. — Teraz niech pan tylko zadba, żeby
Mallon nie zrewanżował się na panu Kwongu.
Przecięto żółte plastikowe taśmy i przedstawiciele stron — prowadzeni przez pana
Kwonga i jego wnuczkę — zaczęli wchodzić do sklepu. Carihale de Baldwina,
pomyślała Sarah. Szeryf Mooney — mistrz ceremonii w białym garniturze z kory.
Jeremy Mallon — wąż i galaiit w jednym ciele. Eli Blankenship bez lamparciej
skóry, niemal rozpychający framugę drzwi. Peter Ettinger — człowiek szczudło,
pochylający się, aby wejść do środka. Carmyale de Bealdwina. Kiedy znaleźli się
w środku, Sarah z satysfakcją zauważyła, że wystające krokwie powodują, że
człowiek szczudło musi być stale pochylony.
Sklep był bardziej zagracony i pachniał mocniej, niż Sarah pamiętała. Wszędzie
były łodygi dzikich roślin i zasuszonych kwiatów, powtykane między beczułki
korzeni, mąki, ryżu i liści. Stary kontuar ze szklanym frontem i półki pod
ścianą były zastawione słojami o najróżniejszych wielkościach, kształtach i
zawartościach. W jednym znajdowały się pocięte na kawałki skorpiony, w innym
duże pszczoły, jeszcze innym węgorz w płynie konserwującym. Na niektórych
słojach były kartki z napisami po chińsku, ale większości nieoznakowano.
W kącie leżały dwa zaspane, nieco wyliniałe, długowłose koty — jeden całkiem
biały, drugi czarny jak sadza. Pośrodku bałaganu, niczym totem albo wykrzyknik,
stał dobrze zaopatrzony, druciany regał z wyrobami do pielęgnacji stóp firmy Dr
Scholl.
— Nie sądzę, by sprowadzenie tu ławy przysięgłych nam pomogło — szepnął
Blankenship.
— Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie — odparła Sarah.
— No więc, drogi kolego, jak zamierza pan działać? — spytał Matt.
Mallon, najwyraźniej nieświadom tego, że opiera się plecami garnituru od
Armaniego o gruby, zakurzony pęk wysuszonych słoneczników, teatralnie — powoli i
pogardliwie — rozejrzał się po wnętrzu. Było jasne, że już się otrząsnął.
— Mamy listę składników preparatu stosowanego przez doktor Baldwin — powiedział
w końcu. — Będziemy po kolei prosić o dostarczenie ich nam. Jeśli zajdzie taka
potrzeba, wnuczka pana Kwonga będzie tłumaczyć. Próbki każdej substancji zostaną
umieszczone w dwóch, opisanych zgodnie z obowiązującą procedurą, torebkach na
dowody. Pierwszą torebkę będzie zamykał szeryf Mooney, zamknięcie podpisze pan
albo doktor Baldwin. Zawartość drugiej torebki zostanie zbadana przez pana
Ettingera, który sporządzi wszelkie notatki, jakie uzna za stosowne. Jeszcze
dziś, w godzinach późniejszych, zacznie razem z zespołem botaników i chemików
naukowo określać każdy składnik. Czy wyraża pan zgodę na tę procedurę,
mecenasie?
— Sarah, Eli, nie macie nic przeciwko temu?
— Jako przedstawiciel Bostońskiego Centnara Medycznego też chciałbym zbadać
każdy składnik — powiedział Blankenship.
— Zna się pan na ziołolecznictwie? — spytała Sarah.
— Tak, nieco.
Jego półuśmiech sugerował, że, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, to co
Blankenship określał mianem „nieco", czyniło z niego niezłej klasy eksperta.
Sarah poprosiła Blankenshipa i Matta, aby podeszli bliżej.
— Jest coś, co powinnam wyjaśnić — powiedziała.
— Nam czy wszystkim?
— Wszystkim. — Odchrząknęła, by usunąć nerwowość z głosu.
— Bądź bardzo ostrożna — ostrzegł Blankenship. — Pamiętaj... to przeciwnik.
— Rozumiem. Panie Mallon, zanim pan zacznie działać, chciałabym wyjaśnić, że
skład mikstury przywiozłam z Azji Południowo Wschodniej. Został napisany po
chińsku przez wybitnego zielarza i uzdrawiacza. Mam przy sobie kopię tej wersji.
Z niej właśnie korzystał pan Kwong, by przygotować herbatkę, którą przepisuję.
Niektóre angielskie nazwy na wykazie, który pan ma... udostępnionym moim
pacjentkom... to według mnie określenia najbardziej odpowiadające nazwom korzeni
i ziół, jakich używa.
— Dopóki na obu listach substancje są wymieniane w tej samej kolejności i
przyzna pani wraz z panem Kwongiem, że to, co
wkładamy do torebek, jest identyczne z tym, co podała pani Lisie Grayson, nie
będą mnie interesować nazwy. W odpowiednim czasie pan Ettinger wraz ze swoimi
współpracownikami przedstawi nam nazwy naukowe i skład chemiczny. Poproszę
jednak o kopię listy po chińsku.
Debbie przetłumaczyła dziadkowi, co postanowiono, i podała mu wykaz. Sarah była
pewna, że starszy pan zna na pamięć skład mikstury, ujawnianie tego przed
Mallonem nie posłużyłoby jednak jej sprawie.
— No to świetnie — powiedział Mallon. — Numer jeden to pseudożeńszeń
orientalny.
— Panax pseitdoginseiig — szepnął pod nosem Blankenship. Debbie poprosiła
dziadka, aby wyjął wymienioną roślinę. Zielarz
nieco niecierpliwie kiwnął głową, ledwie rzucił okiem na listę i spod kontuaru
wyciągnął wielki słój z zasuszonymi kawałkami w środku. Za pomocą metalowej
łopatki noszącej oznaki wieloletniego użycia nasypał trochę suszu do dwóch
plastikowych torebek. Na jednej z nich Sarah poświadczyła podpisem autentyczność
i podała torebkę Mattowi, on zaś przekazał ją szeryfowi. Druga torebka trafiła
najpierw do Blankenshipa, potem do Petera. Blankenship potrzebował jedynie
chwili, by spojrzeć na zawartość, Peter powąchał próbkę, wziął odrobinę na język
i roztarł nieco substancji między palcami. Po kilku hmm...mmm...hmmm, które
zdaniem Sarah służyły jedynie zirytowaniu jej, włożył próbkę numer jeden do
teczki.
Drugi specyfik — pomarszczony korzeń — został potraktowany tak samo, także
trzeci, który na liście Sarah nosił nazwę Księżycom' smok.
— Tak naprawdę to wióry kory drzewa medarah — wyjaśniła Sarah. — Jest
endemiczne na Jawie, występuje jednak także w południowych Chinach. Wspaniałe na
zaburzenia wewnętrzne i żołądkowe. Doskonale wpływa na poranne mdłości.
Zauważyła, że stojący przy przeciwległym końcu lady szeryf Mooney zaczął się
uważnie przyglądać zawartości jednego ze szklanych słojów. Stał na najwyższej
półce, za kilkoma większymi pojemnikami. Sarah wytężyła wzrok, aby dostrzec, co
też tak bardzo ciekawiło stróża prawa, i dać znać Mattowi, kiedy Kwong zaczął
dziko machać rękami i wrzeszczeć.
— Nie! Nie! Nie! — zawył, a jego twarz była mieszaniną złości i zaskoczenia. —
Nie, nie, nie!!!
Zachowywał się niemal histerycznie. Złapał się wnuczki i gestykulował w kierunku
dwudziestolitrowego słoja, z którego właśnie miał wyjąć próbkę czwartego
składnika mieszanki. Sarah nigdy przedtem nie słyszała, żeby stary Chińczyk tak
podnosił głos, ale przestraszone, sfrustrowane spojrzenie znała doskonale.
Często widywała taki wyraz oczu u matki, kiedy choroba Alzheimera nieubłaganie
postępowała. Coś poszło nie tak... stało się coś bardzo złego.
Rozdział 20
— Debbie, co się dzieje?
Dziewczynka, która bezskutecznie próbowała uspokoić dziadka, jedynie pokręciła
głową.
Sarah wzięła nieduże krzesełko i pomogła posadzić na nim starszego pana. Kwong w
dalszym ciągu — choć znacznie mniej energicznie — mówił do Debbie i pozostałych
po kantońsku, wyrzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego. Sarah uklękła
obok niego i gładziła go po ręku, aż zaczął się uspokajać. — Nie wiem, co się
stało — powiedziała Debbie. — Wyjmował zioła i wkładał je do torebek i wszystko
było w porządku. Nagle wyjął kawałek ze słoja, powąchał go i zaczął krzyczeć.
Bardzo się o niego boję. Nie czuje się dobrze.
Twarz Kwonga — już na początku dość ziemista — zrobiła się jeszcze bledsza.
Sarah odruchowo zbadała tętno promieniste przy nadgarstku. Przez chwilę zdawało
się jej, że serce dziko mu wali, potem jednak zauważyła, że to wali jej własny
puls, który czuła w opuszce palca. Choć znaczenie takiego obrotu wydarzeń nie
zostało jeszcze przeanalizowane przez jej umysł, ośrodkowy układ nerwowy
najwyraźniej już tego dokonał. Zdziwienie... ewidentna pomyłka... reakcja
histeryczna. Nigdy by się tego nie spodziewała po swoim zielarzu. Z drugiej
strony, Kwong, którego pamiętała, był kimś całkiem innym.
— Doktorze Blankenship, uważa pan, że nic mu nie jest? — spytała.
— A tobie? — odpowiedział szeptem. Sarah zagryzła dolną wargę i skinęła głową.
— Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę... —powiedziała.
— Co tu się dzieje? — spytał głośno Mallon.
— Dostał jakiegoś ataku... to się dzieje! — niemal krzyknęła Sarah. Wzięła
głęboki wdech, aby się uspokoić. — Przepraszam. Mie chciałam na pana naskakiwać.
Muszę porozmawiać z panem i sądzę, że doktor Blankenship powinien zbadać pana
Kwonga.
Mallon odszedł kilka kroków, by Sarah mogła porozmawiać ze swoim adwokatem. Eli
Blankenship zajął się Kwongiem — dotknął jego tętnicy szyjnej, zbadał uderzenie
koniuszkowe serca, obejrzał źrenice i nasady paznokci i ocenił ruch klatki
piersiowej przy wydechu.
— Proszę państwa, sytuacja jest taka — powiedział Matt po wysłuchaniu Sarah —
czwarte zioło na liście powinno być czymś w rodzaju rumianku, a pan Kwong
najwyraźniej się zdenerwował, gdyż zawartość słoja okazała się inna.
— A co to jest? — rzucił Mallon energicznie, niczym atakujący rekin. — Jest na
liście? Debbie, spytaj go, co to za roślina. Spytaj, czy dodał jej do mieszanki,
którą dał doktor Baldwin.
— Debbie, nie rób tego — wtrącił się Matt. — Jezu, Mallon, co się z panem
dzieje? Eli, w jakim on jest stanie?
— Niestety nie mam stetoskopu — odparł Blankenship. — Myślę, że nic mu nie
jest, ale nie mam ostatecznej pewności.
Kwong był znacznie spokojniejszy, choć nie mniej zdziwiony. Siedział, opierając
dłonie na kolanach, wpatrywał się w słój i kręcił głową.
— Debbie, czy twoja mama jest w domu? — spytała Sarah. — Chyba powinniśmy
zaprowadzić go na górę i dać mu się położyć.
— W domu nie ma nikogo — odparła dziewczynka. — Ale mogłabym go przypilnować.
Może dałabym mu trochę chińskiego wina. Uwielbia je.
— Sekundę! — rzucił Mallon. — Chcę otrzymać odpowiedź na moje pytanie.
— Wypchaj się, mecenasie — warknął Matt. — To przedstawienie jest skończone.
Peter, który przez ten czas kontynuował badanie zioła, odchrząknął, aby ściągnąć
na siebie uwagę.
— Może się mylę — powiedział tonem, sugerującym, że dobrze wie, co mówi — ale
moim zdaniem jest to zioło znane jako iwni. Naukowa nazwa brzmi: Moriula
citrifolia. Używa się go na wyspach Pacyfiku w postaci okładu do powstrzymywania
krwawień, a w postaci naparu do uregulowania krwawienia miesiączkowego i
osłabienia zbyt silnych krwawień wewnętrznych. Bardzo skuteczne. Bardzo silne.
Wniosek wypływający z tego stwierdzenia —jeżeli było prawidłowe — zrozumieli
wszyscy: zioło o silnym działaniu na krzepnięcie krwi zostało omyłkowo
wprowadzone przez Kwonga do mieszanki zamiast rumianku. Przez chwilę wszyscy
zdawali się mówić naraz: Małlon poganiał Petera, aby jak najszybciej zrobił
analizę biologiczną i chemiczną, Matt kazał Mallonowi milczeć, Blankenship
uspokajał Kwonga i pytał go, czy czuje się wystarczająco dobrze, aby
kontynuować, Sarah pytała Debbie, czy umiałaby znaleźć lekarstwa dziadka, żeby
mogli się zorientować, na co choruje
Zamieszanie i hałas przerwał szeryf Mooney.
— Przepraszam wszystkich — powiedział głośno. — Mam spotkanie i muszę niedługo
wracać do biura, zanim jednak wyjdę, obawiam się, panie Kwong, że będzie mi pan
musiał jeszcze coś wyjaśnić. — Odwrócił się do Blankenshipa. — Doktorze, czy pan
Kwong jest na tyle zdrowy, by mógł mi podać ten słój z górnej półki? Ten z
brązowym proszkiem? Z tyłu, z samego końca półki?
— Podejrzewam, że jeśli to ważne, to...
— Chwileczkę! —przerwał Matt. — Szeryfie Mooney, co pan robi? Nie ma pan prawa
szykanować tego człowieka!
Mooney, któremu z pięć centymetrów brzucha zwisało za pasek, zaczął machać
paluchem na adwokata.
— Poznaliśmy się dopiero dziś, Matt, ale od razu miałem wrażenie, że pana znam
— powiedział. — Lubiłem patrzeć, jak pan rzuca. Oglądałem ten sławny mecz z
Toronto, nie muszę jednak wysłuchiwać, co mam prawo robić, a czego nie.
— Lecz...
— Zwłaszcza że się pan myli. — Wyjął z wewnętrznej kieszeni jakiś dokument i
podał go adwokatowi. — Ten nakaz został wydany wczoraj wieczorem przez sędziego
Johna O'Briena i daje nam prawo wkroczenia do tego lokalu i wzięcia wszelkich
próbek.
— Wydany na jakiej podstawie?
— Na podstawie telefonu w sprawie tego człowieka... gorąca linia narkotykowa.
Zdobyłem nakaz na wszelki wypadek, nie zamierzałem go używać aż do chwili, gdy
dowiem się czegoś o właścicielu tego lokalu. Tak się jednak składa, że
pracowałem dla DEA i kiedy widzę opium, natychmiast je poznaję. A moim zdaniem
dokładnie to jest w tym słoju.
Angielski słownik Kwonga, choć bardzo skąpy, obejmował jednak słowo „opium".
Jego podniecenie natychmiast znów zaczęło narastać.
— Opium nie! Nie moje! — krzyczał, przeplatając protesty po angielsku kanonadą
słów po kantońsku.
Na jego twarzy malowało się nie tylko zdziwienie, ale także przerażenie.
— Mooney, cholera jasna! Nie widzi pan, że człowiek nie jest w formie na takie
zabawy?
— Młoda damo, mogłabyś poprosić dziadka, aby podał mi ten słój? — nalegał
szeryf.
Matt złapał słój z półki i walnął nim o kontuar.
— Tak bardzo pożąda pan tego słoika? Proszę, oto on! Co z pana za policjant...
dręczyć w taki sposób starca na oczach dziecka?
— Dla kogoś, kto nie lubi handlarzy narkotyków, nie liczy się ich wiek.
W tym momencie Kwong, który wrzeszczał i machał patykowatymi ramionami jak
szalony, nagle zamarł. Jego oddech stał się ciężki i pochrapujący, twarz
natychmiast pociemniała.
— Dziadku!
Sarah i Eli zrozumieli, co się dzieje. Ostry obrzęk płuc — niewydolność serca,
niemal na pewno w wyniku zawału. Szybko położyli Kwonga na podłodze. Usilnie
próbował złapać powietrze, w wyraźnie słyszalny sposób rzęził, oddychał
przynajmniej dwa razy szybciej niż normalnie i walczył, by nie położono go na
plecach.
— Wezwijcie karetkę — powiedział Blankenship w przestrzeń. — Sarah, możesz się
z nim porozumieć?
— Trochę.
— Stań więc za nim i zrób co możesz, aby go uspokoić. Musimy zyskać nieco
czasu, aż zjawią się ratownicy z tlenem i morfiną.
Sarah zaczęła wycierać staremu człowiekowi czoło i twarz. Silnie się pocił.
Szeptała mu do ucha i masowała po plecach. Tlen i morfina, myślała. Tlen i
morfina...
— Doktorze Blankenship... —powiedziała w którymś momencie. — Opium.
Profesor natychmiast zrozumiał. Ostra niewydolność serca — nawet spowodowana
zawałem — często w znakomity sposób reaguje na silne, narkotyczne uspokojenie.
Morfina jest w tym stanie jedną z terapii z wyboru. A morfina jest, jak wiadomo,
pochodną opium...
— Jesteśmy pewni, co jest w tym słoju?
Sarah znów wytarła czoło Kwonga. Kolor jego skóry był upiorny. Wydawało się
bardzo prawdopodobne, że obrzęk płuc zamieni się przed przybyciem ratowników w
zatrzymanie pracy serca.
— Debbie, chodź tu szybko! — powiedziała. — Nie bój się. Potrzebujemy twojej
pomocy. Spytaj dziadka, czy w tym słoju rzeczywiście jest opium. Powiedz mu, że
to bardzo, bardzo ważne.
Dziewczynka nie poruszyła się.
— Debbie, proszę cię... — błagała Sarah. — To może uratować mu życie. Musimy
wiedzieć. Zapytaj go.
— Nie muszę pytać. To jest opium. Jego opium. Wszyscy w rodzinie wiedzą: pali
je z przyjaciółmi. Od dawna tego jednak nie robił. Poza tym zawsze trzymał je
zamknięte na dole. Nie wiem, jak ten słój trafił na tę półkę.
— Dziękuję, Debbie — powiedziała Sarah. — Dobrze zrobiłaś, że nam powiedziałaś.
Nie martw się.
Eli Blankenship wkładał już kryształki pod język starego Chińczyka. Sarah znów
się nim zajęła — uspokajała go, wycierała spoconą twarz. Po minucie Blankenship
podał następną dawkę.
— Ty praktykowałaś w dżungli — powiedział. — Dla starego zwierza szpitalnego
jak ja podawanie tego typu lekarstw jest nieco przerażające.
Oddech Kwonga robił się jednak wyraźnie wolniejszy i poprawił mu się kolor
skóry. W dalszym ciągu walczył o każdy łyk powietrza, ale śmiertelny strach w
jego oczach znikał.
— Puls zwalnia, robi się mocniejszy — powiedziała Sarah z podnieceniem.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia kryzysu popatrzyła na Matta.
— Niezła robota — poruszył bezgłośnie ustami.
Kiedy zjawili się sanitariusze, Eli zdążył podać trzecią porcję opium i Kwong
nie był już in extremis. Po kilku minutach, w trakcie których prawnicy obu stron
obserwowali wydarzenia w milczącej fascynacji, sanitariusze przypięli nowy
ładunek do noszy, podłączyli tlen, wlewy dożylne i podali leki. Akcją kierował
Eli Blankenship. Choć sytuacja wydawała się opanowana, nalegał, aby pozwolono mu
pojechać z Kwongiem do szpitala. Wsadzono starca do karetki i Blankenship — z
zadziwiającą gracją — wskoczył do środka za noszami. Kiwnął na pożegnanie Sarah,
uniósł do niej kciuk i odjechali.
Jeremy Mallon mamrotał coś do Matta o „byciu w kontakcie" i wyprowadził ze
sklepu swoich dwóch towarzyszy. Debbie pobiegła na górę, by zostawić matce
kartkę, że ma przyjechać do White Memoriał.
Sarah, nagle blada nie mniej niż był Kwong w najgorszej chwili, opadła na
krzesło. Matt przyniósł jej szklankę wody.
— Wykonała pani zadziwiającą robotę — powiedział.
— Cieszę się, że był z nami doktor Blankenship. Jest mistrzem.
— Ale to pani wpadła na pomysł podania opium. Starszy pan wyjdzie z tego?
— Nie wiem. Jest taki... taki kruchy. Jakby od ostatniego razu, kiedy się
widzieliśmy, zrobił się nagle bardzo stary.
— Wtedy był nieco inny?
— Całkiem inny. Ma kłopoty, prawda?
— To zależy. Sądzi pani, że Kwong cały czas dawał pani nie to, co trzeba?
— Nie wiem. Nie mam pojęcia, co sądzić.
— Jeśli o mnie chodzi, czuję smród. Co to opium robiło na półce?
— Może HanWen zgłupiał na starość. Jeśli tak, mógł tak samo dobrze postawić
słój na wystawie.
— Nie kupuję tego. Przynajmniej nie teraz. A anonimowy telefon, gorąca linia
narkotykowa? Nie bądźmy naiwni.
— A co z ziołem no i jeśli Jeśli Peter ma rację, a sądzę, że ma, jak to pan
wyjaśni?
— Nie wiem. Może staruszek coś spaprał, może to jest czyste, ale kawałek z
opium jest za oczywisty, Zbyt im pasuje.
— Nie ma pan jednak pomysłu, jak udowodnić, że Tian Wen został wrobiony,
prawda? Jeśli został.
— Nie mam.
— Mnie też nic nie przychodzi do głowy.
— No cóż, wygląda na to, że czeka nas trochę ciężkiej pracy — stwierdził Matt
ponuro. — Ciężkiej pracy nigdy się jednak nie bałem. Poradzimy sobie.
W tym momencie wstał długowłosy, czarny kot Kwonga, podreptał do Matta i usiadł
mu na stopach.
Rozdział 21
Kula skręciła w prawo i dudniąc, mknęła po torze, dwa centymetry od rynienki
bocznej — znacznie bliżej, niż życzyłby sobie tego Leo Durbansky. Dziesięciu
mężczyzn — pięciu z jego od lat ostatniej drużyny Komisariatu Czwartego i pięciu
z Dorchesteru, odwieczni mistrzowie Ligi Policji i Straży Pożarnej — wstrzymało
oddech, kiedy boczna rotacja sprawiła, że kula zaczęła się kierować ku miejscu
między jedynką a trójką. Dotarcie do kręgli zdawało się trwać wieczność.
— Zasuwaj... — szepnął Leo. — Zasuwaj, mała, zasuwaj...
Leo nie mógł się pozbyć wrażenia, że sytuacja była jak artykuł rodem z
„Wielkiego Świata Sportu": ostatnia kula ostatniego meczu sezonu, stawką jest
mistrzostwo, naprzeciwko Tych, Którzy Zawsze Wygrywają stoją Ci, Którzy Nigdy
Nie Wygrywają, a Leo Durbansky, którego przeciętna wynosi sto pięćdziesiąt,
nagle rozgrywa mecz życia. Robi dwa razy czterdzieści pięć, dwa razy
sześćdziesiąt osiem a teraz, być może... być może... zrobi...
Kasztanowa kula Lea załomotała z ogromną siłą, przewracając dziewięć kręgli
niczym wystrzelony z haubicy pocisk. Dziesiąty pozostał jednak w pionie, bujając
się na boki niczym serce metronomu. Paru kolegów z drużyny jęknęło. Ktoś
poklepał Lea po ramieniu. Nagle, nie wiadomo dlaczego, na tor wypadł jeden z
przewróconych kręgli i powoli, wirując jak na bardzo zwolnionym filmie, zaczął
po niej tańczyć.
Członkowie obu drużyn zamarli. Kręgiel, który nie zamierzał sluchać praw fizyki,
trącił dziesiątkę. Chwila była odpowiednia, gwiazdy stały jak należy i
dziesiątka — trafiona w momencie gdy była lekko odchylona na bok — wychyliła się
poza punkt ciężkości,
przez trwającą wieczność kpiła sobie z obserwujących ją łudzi, po czym poleciała
na bok.
Wrzask i aplauz przekroczyły wszelkie wyobrażenia Lea. Był od dwudziestu dwóch
lat weteranem patrolowania ulic, który przez niinione dwa dziesięciolecia nie
zrobił niczego, by się zhańbić, ale także niewiele, aby się czymś wyróżnić, a
teraz było jasne, że jego nazwisko i wyczyn zostaną zapamiętane na zawsze. Mack
Peebłes obiecał, że napisze o jego wyczynie do „Sports Illustrated", do rubryki
Twarze z tłumu, a Joey KeiTigan wspomniał o telefonie do swojego kuzyna, który
pisał o sporcie dla „Heralda". Nawet chłopcy z Dorchesteru postawili mu piwo.
Kiedy postanowił iść do domu, było już po jedenastej. Niedługo po meczu dzwonił
do Jo, opowiedział jej o niesamowitym wieczorze i wspomniał, żeby nie czekała.
Może jednak będzie czekała. Może? Noc była chłodna i bezksiężycowa, a wiedząc,
że mógł wypić o piwo za dużo, jechał znacznie ostrożniej niż zwykle. Gdyby
jedynie odrobinę mocniej przycisnął pedał gazu, najprawdopodobniej nie
zauważyłby ruchu w ciemnym wejściu do piwnicy po prawej stronie ulicy.
Leo wcisnął hamulec i odruchowo zgasił światła. Niewysokimi schodkami wychodził
na poziom ulicy mężczyzna, popychany przez drugiego mężczyznę. Napastnik —
blondyn — był mniej więcej o pół głowy wyższy od swej ofiary, a prawą rękę
trzymał w kieszeni wiatrówki w taki sposób, że nie mogło być najmniejszej
wątpliwości, że ma tam broń. Leo zgasił silnik, otworzył schowek i wyjął
służbowy rewolwer.
Gdyby jechał radiowozem, musiałby postąpić zgodnie z przepisami i natychmiast
zażądać wsparcia, ale w prywatnym samochodzie nie miał radia, jego osobisty
regulamin nakazywał zaś odpowiednie — ostrożne — działania. Nie wiadomo, co by
zrobił kiedy indziej, ale ten wieczór był zaczarowany. Sprawdził bębenek
rewolweru i przyglądał się uważnie, jak niższy mężczyzna jest wpychany — jego
głowa wylądowała na podłodze, a kolana na tylnej kanapie — do czarnego albo
ciemnogranatowego, dość nowego oldsmobila. Po wepchnięciu do samochodu ofiara
była praktycznie bezradna i łatwa do pilnowania. Mogło to sugerować, że
napastnik jest zawodowcem. Leo zwilżył wargi.
Jadąc przez South End, a następnie wjeżdżając na drogę szybkiego ruchu,
powtórzył pod nosem numery rejestracyjne oldsmobila. Miał suche usta i wilgotne
dłonie. Wbrew własnej woli i dość nieadekwatnie do sytuacji wciąż na nowo
przeżywał chwile
swego triumfu w Beantown Lines. Tocząca się kula brzmiała w jego głowie jak
crescendo kotłów, a jej uderzenie w kręgle niczym eksplozja miny
przeciwpiechotnej.
Kiedy przejeżdżali przez most Neponset, ujrzał przez tylną szybę jadącego przed
nim samochodu jakiś ruch i przez chwilę zastanawiał się, czy gość na podłodze
nie dostał właśnie w czapę. Wzruszył ramionami. Jeśli doszło do morderstwa, nic
na to nie poradzi, jeśli jednak nie, oznaczało to, że ta magiczna noc
przygotowała dla Lea Durbansky'ego znacznie więcej niż nagrodę za grę w kręgle.
Leo właśnie wyobrażał sobie, jak dumna będzie żona z wymienienia go w raporcie
dziennym, gdy oldsmobil skręcił i wjechał w słabo oświetloną, rzadko zabudowaną
uliczkę. Zwolnił i pozwolił samochodowi przed sobą kawałek odjechać. Nie byłby
to pierwszy trup wyrzucany w tej okolicy, los chciał jednak tym razem, aby
sprawy odbyły się inaczej. Mundur Lea leżał złożony na tylnym siedzeniu. Nie
spuszczając oczu ze ściganej zwierzyny, sięgnął za siebie po kajdanki i wsunął
je do kieszeni.
Reflektory oldsmobila zgasły na tle poświaty tworzonej przez światła miasta, bez
trudu dało się jednak dostrzec jego kontury. Stał przed wypalonym budynkiem. Leo
widział kilka dróg, którymi mógłby niewidziany zbliżyć się do samochodu
porywacza. W środku oldsmobila zapaliło się na chwilę światło — zabójca otworzył
drzwi i wysiadł.
Może to wcale nie jakiś wielki profesjonalista, pomyślał Leo. Dobry zawodowiec
nigdy by nie pozwolił na to, aby w trakcie roboty zapaliła się lampka kabiny.
Sam wyciągnął rękę i ustawił przełącznik lampki w takiej pozycji, aby się nie
włączyła. Delikatnie otvorzył drzwi, wysunął się na zewnątrz i natychmiast
przykląkł na jedno kolano. Słyszał dwa męskie głosy, z tej odległości jednak nie
był w stanie rozróżnić słów.
Aby się dowiedzieć, w jaki sposób zabójstwo zostanie wykonane, musiał jak
najszybciej zbliżyć się do napastnika i jego ofiary. Bulgotało mu w żołądku. Do
gardła podchodził nieprzyjemny smak mieszanki piwa i żółci.
Ostrożnie, nakazał sobie. Zachowaj taki sam spokój jak w kręgielni, to zaraz
przyszpilisz tego drania...
Chwycił mocno rewolwer, przycisnął palec do spustu i w kilkanaście sekund
zbliżył się do obu mężczyzn o trzydzieści metrów.
— Pppmoszszszę, nnniech pppan tttego niinie robi. Nininikomu nie zagrażam.
— Masz minutę, by powiedzieć mi, komu się wygadałeś. Masz sześćdziesiąt
sekund... jeszcze pięćdziesiąt...
— Ppprnoszszę... proszszszę...
Ofiara, z trudem wyjąkująca każde niemal słowo, klęczała, jęczała i chlipała.
Leo podpełzł do rogu rozpadającego się płotu. Był oddalony od miejsca zbrodni o
mniej więcej pięćdziesiąt metrów i żałował jak cholera, że nie wozi w taurusie
reflektora. W aktualnej sytuacji miał minimalną przewagę, gdyby jednak zaświecił
blondynowi w oczy z mocnej latarki, sprawa byłaby całkiem inna. Przysunął się ze
dwa metry bliżej. Potem jeszcze dwa.
— Czas minął — powiedział zabójca.
— Stój! — wrzasnął Leo. Serce waliło mu jak szalone. — Nie ruszaj się! Nawet
nie próbuj...
Blondyn przekręcił głowę nie więcej jak o kilka milimetrów, jakimś sposobem Leo
zrozumiał jednak, że nie podda się bez walki. Kiedy palec Lea zaczął pociągać za
spust, zabójca zanurkował w bok, przekręcając się w czasie lotu w powietrzu. Leo
strzelił tuż przed pojawieniem u wylotu lufy zabójcy jasnego płomyka. Odgłos
strzału przeciwnika niemal zlał się z okrzykiem bólu.
Mam cię! — pomyślał Leo. Mam cię!
Zabójca ciężko upadł, złapał się za nogę i zaczął się rzucać na boki. Jego
jąkająca się ofiara szybko wstała i rzuciła się do ucieczki. Kiedy mężczyzna
zniknął w ciemności, Leo uznał, że to pewnie jakiś miejscowy łachudra, którym
nie warto się zajmować; to, co zapewni mu nagrodę — tytuły w gazetach i
wymienienie z nazwiska w raporcie — leżało przed nim, wijąc się z bólu na ziemi.
Prawdopodobnie poszukiwany, pomyślał. Może jest nawet na którejś z ważnych list.
— Teraz słuchaj, dupku. Leż na miejscu i się nie ruszaj! Jestem z policji!
Leo wykrzyczał te słowa, nic jednak nie usłyszał. Zakręciło mu się w głowie...
wszystko jakby się oddaliło... dostał mdłości. Nagle poczuł kłucie po prawej
stronie szyi — tuż za uchem. Sięgnął tam ręką i dłoń oraz przedramię zalała mu
krew. Zawroty głowy i mdłości nasilały się. Leo opadł na kolano. Bardzo powoli
przewrócił się na bok.
Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał Leo Durbansky, był niesamowity łoskot tysiąca
kul do kręgli, pędzących po tysiącu torów i uderzających prosto w tysiąc miejsc.
Rozdział 22
29 sierpnia
Tuż po dwunastej w południe Sarah minęła Public Garden i wyszła na Boston
Common, gdzie była umówiona z Mattem. Dzień, który już o świcie zapowiadał się
na gorący, zrobił się parny. Na trawie pod rozłożystymi, dającymi dużo cienia
drzewami jedli lunch biznesmeni w koszulach z krótkimi rękawami. Wszyscy mieli
poluzowane krawaty i przy każdym leżała starannie ułożona marynarka. Na wielkiej
polanie, na której swego czasu musztrowano żołnierzy szykujących się do wojny o
niepodległość, rozmawiały ze sobą grupki matek w szortach i kusych topach, a po
bujnej letniej trawie szalały ich dzieciaki.
Sarah najchętniej wyciągnęłaby się na ziemi i odpoczęła. Albo spotkałaby się z
Mattem na pikniku, zjadła z nim kilka sandwiczy z indykiem i pesto od Nicole, po
czym poszła na relaksujący spacer po Charles. Prawdę mówiąc, niemal wszystko
byłoby lepsze od tego, co ją czekało. O pierwszej mieli się z Mattem stawić w
sali na pierwszym piętrze budynku Sądu Najwyższego Hrabstwa Sufibik — przed
trybunałem zajmującym się pomyłkami lekarskimi.
Matt, który w ostatnich latach trzy razy uczestniczył w posiedzeniach tego
trybunału, wyjaśnił jej kilka szczegółów proceduralnych, włącznie z tym, że
mogłaby się wcale nie zjawić. objaśnił, że oskarżani lekarze rzadko decydują się
na osobistą obecność na procesie, zwłaszcza jeśli — tak jak dziś — istnieje
spore prawdopodobieństwo, że wyrok będzie dla nich niekorzystny. Ponieważ mogła
sobie dogodnie ustalić godziny przyjmowania pacjentów ambulatoryjnych i miała
niemal chorobliwą potrzebę bezpośredniego uczestniczenia w prawniczej bitwie o
zachowanie dobrego
imienia, więc nie brała absolutnie pod uwagę możliwości takiej decyzji.
System trybunałowy, zainicjowany w Indianie, a następnie przejęty przez
Massachusetts, powstał po to, żeby odstraszyć przed oskarżaniem lekarzy z
błahych powodów. Wierzono, że tego rodzaju procedura zmniejszy któregoś dnia
horrendalne składki ubezpieczeniowe, powodujące, że lekarze przestają prowadzić
praktyki kliniczne. Składki te oraz opłaty dodatkowe, także zaległe, sięgające w
wypadku niektórych specjalistów do stu tysięcy dolarów rocznie, były główną
przyczyną rosnącej spirali kosztów opieki zdrowotnej. Aby otrzymać licencję,
obowiązkowe było odpowiednie zabezpieczenie finansowe, w efekcie czego lekarze
chcący pracować w stanie Massachusetts musieli stale zwiększać liczbę pacjentów
i zlecać coraz więcej „obronnych" badań laboratoryjnych.
Jak wyjaśnił Matt, zadaniem trybunału składającego się z sędziego, prokuratora i
lekarza o tej samej specjalności co oskarżony nie było ustalenie winy albo
niewinności. Miał jedynie odpowiedzieć na pytanie, czy przy założeniu, że
zarzuty Lisy Grayson są prawdziwe, doszło do popełnienia błędu w sztuce
lekarskiej. Ujmując to w języku prawniczym, chodziło o ustalenie, czy oskarżenie
wysuwane przez Lisę Grayson i jej adwokatów jest oparte na domniemaniu
faktycznym.
— Trybunał znacznie częściej wypowiada się na korzyść powoda niż oskarżonego,
ale nawet w sytuacjach, w których powód przegrał w trybunale, może dojść do
procesu w zwykłym sądzie po złożeniu kaucji... w Massachusetts wynosi ona sześć
tysięcy dolarów... pokrywającej koszty procesu i honorarium adwokata — wyjaśnił
Matt. — Jeśli sędzia uzna, że powód nie jest w stanie złożyć kaucji, może od
niej odstąpić. Jeśli chodzi o Graysonów, raczej nie ma takiej obawy.
Od trawnika odbiła się wysłużona, poplamiona na zielono piłka do baseballu i
przetoczyła się po chodniku tuż przed nogami Sarah. Podniosła ją i z potężnym
zamachem odrzuciła goniącemu ją nastolatkowi. Chłopak, Latynos, odruchowo złapał
piłkę w rękawicę i wstydliwie uśmiechnął się do niej spod daszka czapki z logo
Red Soxów.
— Niezła ręka jak na dziewczynę, co Ricky? — zawołał Matt. Pomachał do Sarah
przez trawnik, zostawił grupę chłopaków,
z którymi grał, i ruszył w jej stronę. Miał na sobie adidasy, podkoszulek ze
znakiem graficznym Greenpeace i spodnie od
dresu. Mówiąc, gestykulował rękawicą, jakby była częścią jego dłoni.
— Ricky, ładnie złapałeś — powiedział, mijając chłopaka. — Chwyt między palcem
wskazującym a środkowym zaczyna ci wychodzić. Cześć, może zobaczymy się jutro.
— Sprytny chłopak — powiedziała Sarah.
— To przestępca — odparł Matt. — Nie, żartowałem, choć no... nie do końca. Te
dzieciaki to członkowie gangu. Los Muchachos. Kilka lat temu sąd przydzielił mi
obronę dwóch z nich. Na szczęście nie było to nic poważnego, w każdym razie
pokazałem im kilka wycinków z gazet na mój temat... oczywiście tylko tych z
dobrymi opiniami... i zostaliśmy czymś w rodzaju kumpli. Teraz cały gang gra w
piłkę, a paru pracuje z młodszymi dzieciakami. Ricky zmontował nawet drużynę
szkolną. Ma talent.
— I to wszystko twoja zasługa?
— Skądże! Ich. Ja tylko im powiedziałem, że nie ma nic złego w waleniu w piłkę
zamiast w czyjąś głowę. W przyszłym tygodniu Ricky'emu kończy się zawieszenie.
Jakiś czas temu zdobyłem dwa bilety w loży na mecz Soxów z Baltimore i chciałem
iść z Harym... to mój syn... ale musiał wracać do domu, do szkoły letniej, więc
wezmę Ricky'ego. Miała to być niespodzianka, ale powiedziałem mu. Nie za bardzo
umiem robić niespodzianki.
— Gdzie mieszka Harry?
Cień smutku przemknął po twarzy Matta.
— W Kalifornii.
Ton, jakim to powiedział, zniechęcał do zadawania dalszych pytań. Po kilku
minutach niezręcznej ciszy Matt lekko się uśmiechnął i skinął głową w kierunku
dalszego końca Common.
— Moje biuro jest tam.
Sarah ucieszyła się, że przestaną rozmawiać o niemiłych dla niego sprawach, i
ruszyli.
Garnitur miał w pracy— na czwartym piętrze przebudowanego domu mieszkalnego z
brązowego kamienia. Sarah już przy wejściu stwierdziła, że trzypokojowy
apartament nie jest ani tak brzydki, ani zagracony, jak to przedstawił.
— Wszystko jest względne — odparł. — Niestety w moim biznesie adwokatów jest
więcej niż szarańczy i liczy się wizerunek. Kiedyś zabiorę cię do Jeremy'ego
Mallona, to zobaczysz, jakie on ma biuro.
— Oszczędź mi tego.
Przedstawił ją swojej sekretarce — miłej kobiecie o matczynym
wyglądzie i imieniu Ruth. Sarah wiedziała, że kobieta pali się do rozmowy,
jeszcze zanim otworzyła usta.
— Pan Daniels jest wspaniałym człowiekiem — zaczęła zaraz po tym, jak Matt
poszedł się przebrać.
— Na takiego wygląda.
— Jest też znakomitym prawnikiem. I świetnym ojcem. Mówi, że jest pani
najważniejszym klientem, jakiego miał kiedykolwiek. Zawsze ciężko pracuje, ale
jeszcze nie widziałam, by jakiejś sprawie poświęcał tyle czasu.
— To uspokajające.
Sarah uśmiechnęła się niewyraźnie i popatrzyła na wąski stolik do kawy w
poszukiwaniu jakiegoś czasopisma. Skończyło się na czteromiesięcznym egzemplarzu
„Consumers Report" z pozaginanymi rogami kartek. Niestety informacja, którą
chciała w ten sposób przekazać Ruth, nie została odebrana.
— Zostaje, kiedy wychodzę wieczorem — paplała dalej — i już jest, kiedy
przychodzę rano. Kobieta, z którą się ostatnio spotykał, nie mogła pojąć, jak
ważne jest dla niego rozwijanie kancelarii po tym, co się stało z Harym i tak
dalej. Zerwała z nim chyba dlatego, że nie poświęcał jej dość uwagi. I tak jej
nie lubiłam. Zbyt snobistyczna, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Pan Daniels
zasługuje na kogoś lepszego.
Nagle Sarah poczuła, że nie wie, czy bardziej wolałaby poprosić kobietę, by
przestała opowiadać jej tak osobiste rzeczy o szefie, czy zacząć wypytywać ją o
dalsze szczegóły, Postanowiła pójść pośrednią drogą.
— Co się stało z Harrym? — spytała, przypominając sobie smutek na twarzy Matta
i podejrzewając najgorsze.
— Nie chodzi o Harry'ego, ale o byłą żonę pana Danielsa. Kilka lat temu
praktycznie porwała chłopaka i przeniosła się do Kalifornii. Do Los Angeles. Pan
Daniels walczył z nią w sądzie, lecz nic nie wskórał... choć wszyscy wiedzą, że
jego była nadużywa alkoholu, a on byłby znacznie lepszym rodzicem dla chłopaka.
— To bardzo smutne.
— Istotnie. Tak mu zależy na chłopaku, że niczego tej kobiecie nie odmówi.
Prywatna szkoła. Szkoła letnia. Dodatkowe pieniądze na ubrania. Koszty jego
przylotów tutaj i z powrotem, kiedy raczy pozwolić mu się widzieć z synem.
Wypisuję sporo czeków, więc wiem, ile płaci za te loty. Myślę, że to dlatego
pani sprawa jest dla niego taka ważna. Jeśli dobrze sobie poradzi, firma
ubezpieczeniowa prawdopodobnie zacznie mu przysyłać więcej spraw. Przepraszam...
nie gadam zbyt wiele? Pan Daniels stale mnie strofuje za to, że zagaduję
klientów, prawda jest jednak taka, że gdyby było ich więcej, mówiłabym mniej...
jeśli rozumie pani, co mam na myśli.
Sarah zastanowiła się, jak długo musiałaby znać swego lakonicznego adwokata, aby
się dowiedzieć tylu osobistych rzeczy na jego temat, ile dowiedziała się po
trzech minutach kontaktu z sekretarką. Zanim skończyła myśl, zaskrzeczał
prastary interkom na biurku Ruth.
— Sarah, przepraszam, że to trwa tyle czasu — powiedział Matt. — Zadzwoniłem do
klienta w pewnej drobnej sprawie i nie chce mnie puścić. To już długo nie
potrwa. Ruth, przestań robić to, co robisz, i zabaw naszego gościa. Nie chcemy,
aby pomyślał, że jesteśmy jedną z tych nadętych firm, odnoszących się z rezerwą
do klienta.
Budynek Sądu Najwyższego Hrabstwa Suffolk, wielki granitowy grzmot, znajdował
się nieopodal biura Matta — pięć minut spacerem.
— Mam nadzieję, że nie spodziewa się pani czegoś w stylu Perry'ego Masona —
powiedział, gdy czekali na światłach przy Washington Street. — Mallon nałoży
dziś twarde rękawice i będzie bębnił w nas bezlitośnie... pisemnymi
oświadczeniami, składanymi pod przysięgą, listami od ekspertów, artykułami
naukowymi. Kiedy skończy, uraczymy trybunał argumentami niewiele różniącymi się
od twierdzeń, że matka Mallona nosi wojskowe buty. To będzie nasza pierwsza
bitwa, tyle tylko że oni mają karabiny, a my nie, nie będzie więc zbyt
przyjemna. Niech pani jednak nie zapomni, że to jedynie przygrywka.
— Brzmi to okropnie.
— Proszę się nie martwić, mamy szansę. Proszę nie dać się wytrącić z równowagi
po tym, co pani usłyszy. Jak już pani raz powiedziano w sklepie pana Kwonga, ci
ludzie nie są pani przyjaciółmi. A tak na marginesie, widziałem się z nim
wczoraj.
— Z Tian Wenem.
— Tak. Byłem u niego kilka razy. Zrezygnowałem z bronienia go z powodu
konfliktu interesów w związku z pani sprawą, ale załatwiłem mu Angelę Case. Jest
znakomitym adwokatem. Naprawdę lubię starego. Wspomniał, że odkąd wyszedł ze
szpitala, ani razu go pani nie odwiedziła.
— Nie chciałam iść do niego ze względu na zamieszanie wokół
twojej osoby. Jest przemiłym starszym panem i bardzo mi przykro z tego powodu,
że zachorował i oskarżono go o przechowywanie opium, prawda jest jednak taka, że
jestem też zła. To było jego opium; nie zaprzeczył.
— Zgadza się, jeśli jednak dobrze pamiętam, to pani powiedziała mi kiedyś, że
palenie przez niego opium jest sprawą kulturową, a nie kryminalną. Zaprzecza, że
trzymał opium w sklepie, i cały czas utrzymuje, że gdyby nawet wypalił
pięćdziesiąt fajek, nie pomyliłby opium z rumiankiem...
— Ale pomylił. Zrzucanie z siebie odpowiedzialności nie zmieni rzeczywistości.
Matt, paliłam opium kilka razy, kiedy byłam w Tajlandii, i wiem, co może zrobić
z człowiekiem. Jest bardzo prawdopodobne, że Tian Wen spieprzył sprawę z powodu
beztroski, wieku, opium albo jakiejś kombinacji tych czynników, a wskutek jego
błędów... pomyłek w trakcie przygotowania mieszanki... zginęli ludzie.
— Nie kupuję tego.
— Nie dziwię się. Jest pan moim adwokatem, ale dopóki nie zdobędzie pan dowodu,
że go wrobiono... wraz ze wskazaniem kto i dlaczego... będę uważała, że być może
to właśnie on jest odpowiedzialny za to, co się stało z tymi kobietami. Ja
jestem współodpowiedzialna, ponieważ zdecydowałam się skorzystać z jego pomocy.
Wyszli zza rogu pasażu handlowego, naprzeciwko Sądu Najwyższego. Ujrzeli przed
sobą grupkę może dwudziestu demonstrantów. Samotny mundurowy policjant
powstrzymywał ich od wejścia na schody. Z boku ekipa Kanału 7 robiła wywiad z
jednym z demonstrantów — wychudzonym, brodatym mężczyzną w sięgającym ziemi,
purpurowym płaszczu z kapturem.
— Nie podoba mi się to — mruknął Matt, zatrzymując się, by ocenić sytuację.
— O co tu chodzi? — spytała Sarah.
— Jeśli się nie mylę, o panią. Czytała pani rano „Heralda"? Sarah pokręciła
głową.
— Byłam o siódmej w klinice i ledwie zdążyłam napić się kawy. Tylko niech pan
nie mówi, że znów udało mi się trafić na łamy gazety.
— Pani oraz pani szpitalowi. Na czwartej stronie jest artykuł o dotacji, którą
BCM dostało niedawno na budowę ogromnego ośrodka, w którym badano by w naukowy
sposób pewne aspekty medycyny alternatywnej. Macie Budynek Chiltona?
— Budynek Chiltona. Jest zamknięty i zabity deskami. Za kilka miesięcy ma
zostać zburzony, a na jego miejscu powstanie nowy ośrodek. Ale to stara
sprawa... wszyscy w BCM wiedzą o niej od tygodni.
— Dla „Heralda" to nowina. Zaraz obok tego artykułu, na stronie piątej, jest
informacja, że ma pani dziś stanąć przed trybunałem orzekającym w sprawach
dotyczących błędów w sztuce lekarskiej. Wspomina o tym także Axel Devlin.
„Początek końca doktor Płatek", tak to mniej więcej określa. Zadzwoniło do
mojego biura kilka osób... chodziło im o szczegóły. Nic nikomu nie powiedziałem,
ale Ruth uważa, że ktoś zamierzał zorganizować popierającą panią demonstrację.
To musi być to.
— O nie...
— Jeśli nie ustali się tego wcześniej, nie ma możliwości dostania się do
budynku tylnym wejściem. Chyba nie mamy wyboru i musimy stawić temu czoło. Jako
pani adwokat radzę, aby przez najbliższe kilka minut ograniczyła pani swoje
słownictwo do: „Dziękuję" i „Bez komentarza". Zgoda?
Demonstrantami byli głównie przedstawiciele najróżniejszych specjalności
medycyny alternatywnej. Sarah część z nich rozpoznała, na przykład wysokiego
chiropraktyka i akupunkturzystę, który kiedyś zajmował stanowisko profesora
zwyczajnego w Pekinie. Zjawiły się także trzy kobiety, które przyjmowały
preparat Sarah, przeszły normalnie ciążę i urodziły bez komplikacji. Dwie z tych
kobiet przyniosły swe dzieci w nosiłkach na plecach.
Kiedy Sarah i Matt się zbliżyli, grupa zaczęła klaskać.
— Trzymaj się! — krzyknął ktoś.
— Powodzenia, pani doktor! Jesteśmy z panią — zawołałaf kobieta.
Niosła ręcznie robiony transparent z napisem:
ALTERNATYWNI TERAPEUCI NAPRAWDĘ DBAJĄ O PACJENTA
Osobnik w purpurowym płaszczu przervał wywiad dla Kanału 7 i podszedł szybkim
krokiem, wyciągając przy tym rękę.
— Doktor Misza Korkopowicz, leczenie energią i szamanizm — przedstawił się. —
Jesteśmy z panią, doktor Baldwin. Dzięki pani nasze szeregi zacieśniły się jak
nigdy dotąd.
— Dziękuję... —mruknęła Sarah, zaraz jednak Matt pociągnął ją w górę schodami.
— Matt, to bardzo dziwne i trudne dla mnie.
Część z tych ludzi szanuję jako uzdrowicieli, ale niektórzy, jak na przykład ten
Misza, to szarlatani.
Kiedy wchodzili do budynku, Matt spojrzał za siebie.
— Podobnie by było, gdyby to byli lekarze, prawda?
— Spójrzmy, co tu mamy, i jak zamierzamy udowodnić zasadność naszego
powództwa...
Jeremy Mallon krótko popatrzył w notatki i zaczął powoli spacerować przed
trybunałem. Dwaj siedzący za stołem dla powodów adwokaci uważnie go obserwowali
—jeden był mniej więcej w wieku Mallona, drugi nieco starszy.
— Adwokaci Graysona — szepnął Matt.
Skinął głową w kierunku sali sądowej, która w chwili ich przybycia była niemal
pusta. Teraz część miejsc zajmowali demonstranci sprzed gmachu, a między
fotelami przeciskał się właśnie Willis Grayson z czteroosobowym orszakiem. Zanim
Sarah zdążyła odwrócić wzrok, odnalazły ją jego zimne szare oczy. Kryjąca się w
nich siła i złość sprawiły, że Sarah zadrżała. Kiedy znów popatrzyła na Mallona,
natychmiast pomyślała o Lisie — jak się czuje i czy zaproponowano jej
uczestnictwo w procesie.
Należąca do składu trybunału lekarka — Rita Dunleavy, ginekolog z Harvardu — i
prokurator, łysiejący, pomarszczony mężczyzna o nazwisku Keefe, siedzieli obok
sędziego Judaha Landa, który zdaniem Matta był nieprzejednanym weteranem walki o
sprawiedliwość i spędził ponad dwadzieścia pięć lat na ławie sędziowskiej.
Wstępne uwagi Mallona zawierały takie słowa jak: „niebezpieczne", „lekkomyślne",
„nieodpowiedzialne", „niedbałe", „aroganckie", „niskiej jakości", „nieudane" i
„fatalne". Twierdził, iż Sarah przepisywała potencjalnie silną mieszankę leków
pacjentkom znajdującym się w stanie zwiększonej wrażliwości organizmu
przygotowującego się do porodu.
— Biorąc pod uwagę brak kontroli nad lekami ziołowymi — mówił — między glebą w
Azji Południowo Wschodniej a krwiobiegiem kobiety w Bostonie istnieje mnóstwo
etapów pośrednich, na których coś może się popsuć. Wnioskujemy dziś o zapoznanie
się z listami dwóch specjalistów — ginekologa, doktora Raymonda Gorfinkle'a, i
niebędącego lekarzem zielarza, pana Harolda Linga. Wynika z nich, że przepisując
pacjentkom ziołowy preparat zamiast witamin ciążowych, doktor Baldwin wykroczyła
poza granice
standardowej praktyki medycznej, a w sposobie przygotowania i podawania tegoż
preparatu wykroczyła poza standardy praktyk terapii holistycznych. Zwłaszcza
list pana Linga kwestionuje kompetencje zielarza, który zalecił zestaw ziół, a
następnie sporządził specyfik przepisywany przez doktor Baldwin.
Następnie Mallon przeczytał wszystkim oba krytyczne listy. Gorfinkle, ginekolog
z West Roxbury, podkreślał, że w trakcie ponad trzydziestu lat praktyki widział
wszelkie możliwe rodzaje rytuałów i obrządków, do których uciekały się
pacjentki. Niektóre z nich wydawały mu się bardzo niezdrowe, inne nieszkodliwe,
nigdy jednak nie spotkał się z czymś poważnie odbiegającym od standardów
medycznych i zlecanym przez lekarza. Jego zdaniem, podawanie w latach
dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, w Bostonie w stanie Massachusetts, ziół
zamiast zaaprobowanych przez FDA witamin ciążowych stanowi działanie medyczne o
zaniżonym standardzie.
Ling, zielarz z nowojorskiego Chinatown, był nie mniej krytyczny. Napisał, że
leki ziołowe mają rację bytu przy działaniach służących utrzymaniu zdrowia, ale
i wtedy tylko w niewielkich ilościach oraz przy przygotowywaniu ich przez
renomowanego, odpowiedzialnego zielarza. Jego zdaniem Kwong Tian Wen — znany z
tego, że zażyva opium — nie jest ani renomowany, ani odpowiedzialny. Poza tym —
zioło w słoju, w którym według Kwonga powinien być rumianek — mogło spowodować
problemy z krzepliwością krwi.
— Ling jest jednym z najstarszych przyjaciół Petera — szepnęła Sarah — a
Gorfinkle to wynajęty pistolet. Robi majątek, zeznając przeciwko innym lekarzom.
— Nie jestem zaskoczony. Moja żona na pewno z przyjemnością zrobiłaby mi to
samo, co Ettinger robi pani.
— Panie Daniels — powiedział sędzia Land tonem sugerującym, że wolałby, aby
Matt się wcale nie odzywał — ma pan pięć minut na przedstawienie swoich
argumentów. Na obecnym etapie nie zostaną rozpatrzone listy od ekspertów, gdyby
chciał pan takie przedstawić, ani inne dowody.
— Wiem, Wysoki Sądzie. Dziękuję bardzo. — Do Sarah szepnął: — Niech pani
posłucha: nie chcę powiedzieć nic, co pozwoliłoby Mallonowi się zorientować,
którą część jego argumentacji chcemy obalić. W obecnych okolicznościach nie
wiem, w jaki sposób moglibyśmy wygrać tę sprawę, na razie zrobię więc tylko
tyle, żebyśmy się sami nie zranili.
— Rozumiem — powiedziała Sarah, choć wcale nie była tego pewna.
— Wysoki Sądzie, doktor Dunleavy, panie Keefe — zaczął Matt, starając się nie
kopiować techniki chodzenia swego poprzednika i wplatając w sposób mówienia
jedynie lekki akcent. — Zajmujemy się dziś sprawą, która przez mojego kolegę,
pana Mallona, została przedstawiona jako przypadek oparty na domniemaniu
faktycznym. Zamiast faktów pokazano nam jednak jedynie zasłonę dymną. Czego
zabrakło? Co próbuje pan Mallon ukryć za zasłoną dymną? Wydaje mi się, że
dostrzegacie to państwo tak samo wyraźnie jak ja. Pan Mallon próbuje ukryć fakt,
iż nie ma żadnego dowodu na to, że jakiekolwiek działania podjęte lub zaniechane
przez doktor Sarah Baldwin mają związek z wystąpieniem u Lisy Grayson DIC.
Uczciwie mówiąc, jestem zaskoczony, że dysponując tak mało solidnym materiałem,
pan Mallon zdecydował się na przekazanie tej sprawy do trybunału. Usłyszeliśmy,
co doktor Gorfinkle ma do powiedzenia o tym, że „nie powinno się było", a pan
Ling na temat „możliwe, że mogłoby", są to jednak niewiele znaczące spekulacje.
Nie usłyszeliśmy argumentów naukowych, ani jednego fachowego określenia, które
wskazywałoby nieprawidłowe decyzje zaangażowanej, oddanej pacjentom lekarki i
precyzowało, z powodu... z powodu!... których przypisywanych jej działań doszło
do martwicy płodu i poważnego inwalidztwa matki. Nie przedstawiwszy takiej
fachowej opinii, panu Mallonowi nie udało się dowieść, że powództwo opiera się
na domniemaniu faktycznym. Na tej podstawie wnioskuję o oddalenie oskarżenia.
— Brawo — szepnęła Sarah, kiedy Matt usiadł. — Brawo.
— Gówno prawda — odszepnął.
— Słucham'.''
— To ja stawiam zasłonę dymną, a po minach członków trybunału widać bez trudu,
że to dostrzegają. Mallon zrobił więcej, niż musiał, by wygrać.
Sędzia podziękował uczestnikom, obiecał ogłosić decyzję w ciągu godziny i
zamknął posiedzenie.
Kiedy wychodzili z sądu, Matt się nie odzywał. Milczał też przez sporą część
drogi do biura.
— No i co? — spytała w końcu Sarah.
— w związku z czym?
— Co pan sądzi?
— Na jaki temat? — Sprawiał wrażenie zaskoczonego i rozkojarzonego.
— Na temat tego, co się właśnie odbyło.
— Sądzę, że przegraliśmy.
— I co z tego? Przepowiedział pan to przed wejściem na salę.
— Nie zmienia to faktu, że źle się z tym czuję. Nieźle nam przyłożyli, a Mallon
nawet się przy tym nie spocił. — Opadł na stojącą na chodniku ławkę. — Niech
mnie pani posłucha: martwe noworodki i okaleczone matki sprawiają, że ławy
przysięgłych ogarnia złość. Nie wiem, w jakim stopniu Mallon jest w stanie
powiązać zioła pana Kwonga z DIC Lisy Grayson ani czy sędzia pozwoli mu
przedstawić pozostałe dwa przypadki DIC, podejrzewam jednak, że wykorzystując
to, iż Kwonga aresztowano za wykroczenie związane z narkotykami, a następnie
zapraszając do złożenia zeznań kruchą, ładną, jednoręczną Lisę, uda mu się
wytworzyć nastrój emocjonalny, który sprawi, że ława przysięgłych na nas
przerzuci ciężar przedstawienia dowodów. W takiej sytuacji nie chce się znaleźć
żaden obrońca.
W postawie Matta było coś nerwowego, w jego oczach i okolicy szczęki dało się
dostrzec napięcie, którego Sarah dotychczas u niego nie widziała.
— Może powinien pan od razu przejść do sedna? Popatrzył na nią zaskoczony, że
tak szybko i precyzyjnie go
przejrzała.
— Sedno jest takie, że istnieje opcja, której nie omawiałem z panią, a którą
powinniśmy teraz poważnie rozważyć.
— To znaczy?
„Czarny Kot" Daniels zagryzł dolną wargę i zaczął przesuwać obcasem leżący na
chodniku niedopałek.
— Zrezygnować.
Rozdział 23
Zbliżała się do trzyrodzinnego domu stojącego przy ślepej uliczce w
podupadającej dzielnicy Dorchester. Bardzo by mu się przydały nowe dachówki,
studzienki kanalizacyjne i malowanie. Niosąc ciężką aktówkę. Rosa Suarez powoli
szła prowadzącą do frontowych drzwi ścieżką. W zasadzie kończyła zbieranie
faktów, jak na razie nie pojawiło się jednak nic, co mogłoby wyjaśnić pojawienie
się w Bostońskim Centrum Medycznym trzech przypadków DIC.
Na jej prośbę CDC rozesłało do setek szpitali listy z zapytaniami o podobne
doświadczenia. Niestety wszystkie zgłoszone przypadki miały logiczne,
„klasyczne" przyczyny — takie jak: abruptio placeutae, toksemia czy ogarniające
cały organizm zakażenie.
W nadziei, że dostrzeże coś, czego nie udało jej się dostrzec za pierwszym
razem, Rosa postanowiła powtórzyć niektóre etapy dochodzenia. Zabierała się
właśnie do przeprowadzenia kolejnych rozmów z rodzinami obu zmarłych kobiet, w
połowie tygodnia chciała odbyć rozmowę z Lisą Grayson. Równocześnie planowała na
różne sposoby sprawdzać posiewy, których miała mnóstwo.
Choć jej bezpośredni przełożony w zasadzie nie powiedział niczego wprost,
pojawił się pierwszy sygnał niecierpliwości — krótka notatka służbowa.
Informował w niej. że doktor Wayne Werner, starszy epidemiolog, kończy
prowadzone przez siebie aktualnie dochodzenie i za trzy lub cztery tygodnie
będzie mógł Zostać przydzielony do nowego zadania. Każda osoba z wydziału, która
przewiduje, iż będzie potrzebowała jego pomocy, ma złożyć
w terminie dwutygodniowym pisemny wniosek w tej sprawie. Rosa wiedziała, że w
najlepszym razie notatka jest skierowanym do niej żądaniem o przedstawienie
jakiejś prawdopodobnej hipotezy, a w najgorszym — ostrzeżeniem, że wkrótce
zostanie zastąpiona.
Nazwisko topornie napisane nad skrzynką pocztową mieszkania na parterze brzmiało
BARAHONA. Fredy Barahona, robotnik, nie wychodził już z domu z powodu schorzenia
kręgosłupa. Jego żona Maria pracowała na nocnej zmianie w fabryce obuwia
sportowego. .Jej córką z pierwszego małżeństwa —jedyną, jaką było jej pisane
spłodzić — była Constanza Hidalgo.
Rosa wyraźnie czuła zmęczenie intensywnym śledztwem. które trwało już prawie dwa
miesiące. Schudła, po raz pierwszy od kilku lat pokłóciła się z mężem i w kąciku
oka pojawił się irytujący tik, była jednak wystarczająco przestraszona i
zdeterminowana, by pracować mimo wszelkich trudności. Rozpaczliwie pragnęła
odejść na emeryturę jako zwycięzca, znacznie ważniejsze było jednak to, że
chciała zapobiec zbliżającej się — była o tym przekonana — katastrofie.
Ktoś z rozmysłem wyrwał kartki z historii chorób przynajmniej dwóch z trzech
pacjentek z DIC, śledzono i raz nawet zaczepiono Sarah Baldwin, a skrupulatne
techniki badawcze, które tak wiernie służyły Rosie przez lata, nie przyniosły
żadnego rezultatu, Rosa miała wrażenie, że krąży wokół tykającej bomby
zegarowej, nie mając najmniejszego pojęcia, jak ją rozbroić. W tej fazie
dochodzenia pewne wydawało jej się jedynie przeświadczenie, że dopóki nie uzyska
— i to szybko — odpowiedzi, umrą kolejne kobiety i ich nienarodzone dzieci.
Maria Brahona była pulchną, spracowaną kobietą, która w pewnym okresie swego
życia mogła być nawet dość atrakcyjna. Udawała radosną, ale w jej oczach było
widać ból z powodu utraty jedynego dziecka. Podczas pierwszej rozmowy z Rosą
zaczęła płakać, natychmiast jednak wzięła się w garść, przeprosiła i odpowiadała
dalej na pytania. Teraz (jej mąż drzemał po drugiej stronie pokoju na
zdezelowanej leżance) podała Rosie herbatę i ponownie mówiła o Connie. Choć jej
angielski był wystarczająco dobry, wyraźną ulgę sprawiało jej, że może rozmawiać
po hiszpańsku.
— W samochodzie znaleziono narkotyki — mówiła. — Powiedziano nam, że Connie
miała we krwi marihuanę, ale nie wierzę w to. Była szczęśliwa. Dobra. I tak
bardzo, bardzo piękna. Jej jedynym przestępstwem było to, że zakochała się w tym
draniu
Billym Molinarze. Proszę, pani Suarez... proszę. Przepraszam, że zaklęłam.
— Nie musi pani przepraszać, pani Barahona.
— Była taka piękna... gdyby pani ją widziała... kiedy szła, mężczyźni
zatrzymywali się na ulicy. Wybraliśmy już imię dla jej chłopca. Giullenno. Choć
pewnie wołano by go Billy, Connie zamierzała dać mu imię w języku hiszpańskim.
Tak samo jak podczas pierwszej rozmowy, Maria Barahona chwilami mówiła bez ładu
i składu. Znów była bliska płaczu i Rosa dość rozpaczliwie wpadła jej w słowo.
— Proszę pani, kilka lat temu... od trzech do pięciu... pani córka była z
jakiegoś powodu leczona w Bostońskim Centrum Medycznym. Wie pani, o co chodziło?
Kiedy pani Barahona skoncentrowała się na pytaniu Rosy, z jej twarzy zniknęła
część cierpienia.
— Niczego... niczego takiego nie pamiętam. Miewała bóle głowy i czasami
problemy z żołądkiem, zwłaszcza... hm, rozumie pani, podczas comiesięcznych
przypadłości, ale nie było to nic, co nie przeszłoby po wzięciu lekarstwa.
Zawsze bardzo ufała lekarzom z Bostońskiego Centrum. Jeśli kazali jej wziąć
jakąś tabletkę cztery minuty po czwartej, moja Consfanza siadała i patrzyła na
zegarek aż do trzy po czwartej.
A więc kolejny ślepy zaułek. Rosa wbiła wzrok w podłogę i próbowała wyobrazić
sobie przerażenie, jakie narastało w Connie Hidalgo w ostatnich godzinach życia.
Czy istniała jakaś droga do poznania prawdy? Czego jeszcze powinna spróbować?
— Pani Barahona... Mario... wiem. że Connie mieszkała z Billym Molinarem —
powiedziała w końcu. — Kiedy ostatecznie wyprowadziła się z domu?
— Planowali ślub — powiedziała Maria, wyraźnie zażenowana. — Wiele nocy
spędzała u nas. Wiele.
— Niech się pani nie gniewa, nie zamierzałam niczego sugerować, zastanawiałam
się tylko, czy w pokoju są jeszcze jej rzeczy. To wszystko. Jeśli tak i nie
miałaby pani nic przeciwko temu, chętnie rzuciłabym na nie okiem.
— O! Oczywiście. Jeśli uważa pani, że mogłoby to w czymś pomóc, może pani
oglądać, co tylko pani zechce. Jej pokój jest w głębi, po prawej. Niczego nie
zmieniałam. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chętnie zaczęłabym jednak
robić kolację. Rozumie pani... pracuję na nocnej zmianie.
— Wiem — odparła Rosa i popatrzyła na Fredy'ego Barahonę, któremu bardzo
przydałoby się golenie. Od chwili jej przybycia praktycznie nawet nie drgnął.
Rosa była ciekawa, czy kiedykolwiek w życiu zrobił własnoręcznie jakiś posiłek,
i natychmiast przyszła jej do głowy myśl, jakie sama ma wielkie szczęście, iż
udało jej się spędzić czterdzieści lat małżeństwa z Albertem Suarezem. —
Dziękuję, Mario, poradzę sobie.
Sypialnia Connie Hidalgo zdradzała, iż była ona kobietą, która nigdy nie
przestała być dziewczynką. Komoda i łóżko — pomalowane prawdopodobnie przez samą
Connie — były białe z różowymi akcentami. Poszewki na poduszki (też różowe),
miały falbanki i ręcznie namalowano na nich niedźwiadki i baloniki. Wszędzie
stały pluszowe zwierzęta — było ich ze sto. Zebry i słonie, niedźwiedzie i
małpy, koty i najróżniejsze psy. Ściany niemal całkiem pokrywały plakaty
ukazujące romantyczne wyspy i rozświetlone wielkie miasta. Rosa musiała
przełknąć, by pozbyć się goryczy smutku w ustach. Co prawda patolog stwierdził
we krwi Connie obecność marihuany, ale Rosa była pewna, że dziewczyna stałaby
się kochającą, oddaną dziecku matką.
Rosa wzięła do ręki stojące na komodzie zdjęcie i uniosła zasłonę w oknie, aby
lepiej mu się przyjrzeć. Była na nim Connie — jeszcze bardziej emanująca pełnią
życia niż na zdjęciu z gazety, które Rosa miała w swoich aktach — ramię w ramię
ze smagłym, przystojnym, uśmiechającym się z pewnością siebie młodzieńcem.
Musiał to być Billy Molinaro. Zdjęcie zrobiono na pokładzie jakiejś łodzi,
prawdopodobnie widokowej. Z tyłu wznosiła się charakterystyczna panorama
Manhattanu. Connie — o skórze koloru miedzi, szczupła i z nie byle jakim biustem
— była zachwycająca.
Nie bardzo wiedząc, czego właściwie szuka. Rosa najpierw zajrzała do szuflad
komody, a następnie przejrzała zawartość niewielkiej biblioteczki. Stały tam
kieszonkowe wydania romansideł i nieoddane książki z bibliotek. Nie było albumu
z fotografiami ani wycinkami prasowymi, był jednak rocznik — „Miecz i Róża" —
Saint Ceciha's High School. Było to niskobudżetowe wydawnictwo — mocno różniące
się od drukowanych na błyszczącym papierze, całkowicie kolorowych egzemplarzy z
innych szkół, na przykład tych, do których chodziły jej córki.
Zaczęła przeglądać kartki i czarno białe zdjęcia, szukając fotografii Connie. Za
pierwszym razem nie znalazła jej, nie było też zbyt wielu wpisów od kolegów i
koleżanek z klasy. Te, które znalazły się w środku, nie były zbyt wylewne:
Wszystkiego najlepszego wspaniałej koleżance... Nie znaliśmy się zbyt dobrze,
ale
mam nadzieję, że poszczęści Ci się w życiu... Wszystkiego najlepszego od
koleżanki z lekcji łaciny... Rosa znów popatrzyła na promieniejącą, zmysłową
kobietę płynącą statkiem wycieczkowym z pełnym fantazji młodym mężczyzną, który
miał zostać jej mężem. Chłodne pozdrowienia od szkolnych kolegów i koleżanek
nijak do niej nie pasowały.
Rosa przerzuciła kartki, by obejrzeć znajdujące się na końcu zdjęcia klasowe. W
roczniku klasy jej córek umieszczano na każdej stronie cztery spore kolorowe
portrety, a „Miecz i Róża" miała na stronie po dziesięć zdjęć czarno białych.
Pod każdym — miniaturową czcionką — znajdowało się streszczenie osiągnięć ucznia
z lat pobytu w szkole świętej Cecylii. Constanza Hidalgo pracowała w kawiarni i
była członkiem klubu sztuki kulinarnej. Nie było słowa o udzielaniu się w
zespole muzycznym, kółku artystycznym czy sekcji sportowej. Rosa wbiła wzrok w
zdjęcie Connie. Nawet uwzględniając fakt, że portret był nieco nieostry. Rosa
wątpiła, czy sama z siebie rozpoznałaby na nim Connie.
Znów popatrzyła na zdjęcie ze statku. Dziewczyna z rocznika była tą samą, która
towarzyszyła młodemu mężczyźnie... choć właściwie był to ktoś inny. Usta te
same, oczy też, nie było w nich jednak spojrzenia widocznego w oczach z nowszego
zdjęcia. Twarz z rocznika była znacznie bardziej okrągła i mniej ciekawa. Jakby
ktoś wziął nóż do obierania i ściągnął z twarzy młodszej Connie bylejakość.
Rosa odłożyła rocznik i zaczęła dalej badać pokój. W biblioteczce i na podłodze
nie znalazła nic ciekawego. Otworzyła niedużą szafę. Były tu dwie sukienki
ciążowe, kilka eleganckich garsonek i sukienek (numer sześć) i kilkanaście par
butów. Jeśli to, co znajdowało się w szafie, było tą częścią garderoby, której
Connie postanowiła nie przenosić do mieszkania Billy'ego Molinara, bez wahania
można by umieścić byłą pracownicę szkolnej kafejki i członkinię klubu gotowania
na liście kandydatek do tytułu najlepiej ubranej kobiety w mieście.
Dno szafy — podobnie jak większość pokoju — było zasłane pluszowymi zwierzętami.
Rosa nie miała pojęcia, co zwróciło jej uwagę i jaki rodzaj wyczucia kazał jej
się schylić i odsunąć stertę na bok, w każdym razie pod niedźwiedziami,
lampartami śnieżnymi i tukanami leżało pudełko po butach, przewiązane kilkoma
gun)kami.
W środku znajdował się pamiętnik.
Matt wywołał entuzjazm sekretarki, dał jej bowiem do końca dnia wolne.
Podzielili się z Sarah kanapką z mielonką i frytkami.
które kupili w Gold's i przez dłuższy czas rozmawiali o samych nieważnych
rzeczach.
— Musi pani zaraz wracać do szpitala? — spytał, nalewając kawę zaparzoną w
noszącej ślady długiego używania maszynce do kawy.
— Muszę wypisać kilka pacjentek i przekazać je koledze zajmującemu się opieką
ambulatoryjną, sporządzić parę dokumentów i zabrać rower, ale mogę jeszcze
chwilę zostać.
— To świetnie. Powinniśmy omówić kilka spraw.
— Na przykład rezygnację?
— Na przykład dokładnie określić, z kim właściwie walczymy i jak działają firmy
ubezpieczające lekarzy na wypadek popełnienia błędu w sztuce lekarskiej, takie
na przykład jak MMPO.
Ślady napięcia, w ciągu ostatnich sześciu tygodni narastającego u jej adwokata,
zdawały się na trwale wyryte na jego czole. Kiedy spotkali się po raz pierwszy,
jej niewinność — o której udowodnienie miał walczyć — wydawała się oczywista,
jednoznaczna. A teraz? Popijała kawę i poprosiła, by kontynuował.
— Po pierwsze chciałbym, aby wiedziała pani, że moim zdaniem w tej sprawie coś
śmierdzi. Wiem, że może trudno pani w to uwierzyć, ale uważam, że ktoś wrobił
Kwong Tian Wena, aby wyglądało, że to on... a z nim pani... jest odpowiedzialny
za trzy przypadki DiC.
— W obecnej sytuacji nie mamy jednak żadnego dowodu na to, że to nie myjesteśmy
winni. Mamy jedynie słowo Kwong Tian Wena.
— I słowo jego rodziny. Możemy oprzeć obronę na założeniu, że ktoś stara się o
to, aby przypisać pani winę. Nie osiągniemy jednak celu, nie przedstawiając, kto
to robi i dlaczego.
— Co oznacza, że przegramy.
— Sarah, naprawdę musimy się z tym liczyć. — Zamilkł. Miał zaciśnięte pięści.
— Zaraz, zaraz! To nie pan mi mówił, że w większości wypadków naszemu systemowi
prawnemu udaje się trafnie określić, co jest prawdą, a co nie?
— „W większości wypadków" nie oznacza zawsze, w tej sprawie zaś sytuacja jest
naprawdę skomplikowana. Tian Wen bywa w kiepskim stanie umysłowym i mogę
próbować uzyskać od lekarza zwolnienie go z konieczności składania zeznań,
liczenie na to jest jednak dość ryzykowne, bo jego stan ogólny się poprawił i
jeśli nawet sąd przychyli się do naszego wniosku, Mallon może go zechcieć
przesłuchać w domu. Tak czy owak,
przysięgli przyjrzą mu się... jak to się mówi w ich slangu... blisko i
osobiście.
— Jak Mallon wytłumaczy, że tak wiele kobiet piło herbatkę ziołową i nic im się
nie stało?
— Podejrzewam, że zna pani odpowiedź na to pytanie.
— Chce pan powiedzieć, że po prostu stwierdzi, iż Tian Wen źle sporządził tylko
kilka porcji mieszanki?
— Albo że nieodpowiednie zioło lub zioła z jakichś powodów zadziałały u części
kobiet, a u pozostałych nie zadziałały. W obecnej sytuacji wystarczy, że
przedstawi wersję sprawiającą wrażenie racjonalnej... nie będzie wcale musiała
mieć związku z prawdą. Trzeba wziąć pod uwagę, że on będzie miał u swego boku
Lisę Grayson, a my Tian Wena, przysięgli zaś mogą sądzić, iż rozpatrują skargę
nie przeciwko ludziom z krwi i kości, lecz superbogatym towarzystwom
ubezpieczeniowym, więc obawiam się, że może się skończyć na tym, że my będziemy
musieli udowodnić niewinność. Już widzę Mallona. — Wziął do ręki piłkę
baseballową i rękawicę i zaczął chodzić po gabinecie. Uderzając piłką o
rękawicę, rozpoczął przemowę: — Ta śliczna młoda artystka z dwiema zdrowymi
rękami i zdrowym dzieckiem w łonie oddała się z ufnością i wiarą w ręce doktor
Sarah Baldwin. Doktor Baldwin zrobiła z tą śliczną, młodą artystką coś
niecodziennego i nieprzepisowego... coś, co daleko wykraczało poza normy
przyjęte w społeczności lekarskiej, i nagle śliczna, młoda artystka traci
dziecko i prawą rękę. Ponieważ w trakcie ciąży naszej ślicznej, młodej artystki
nie wydarzyło się nic innego, doktor Baldwin powinna udowodnić sądowi, że to nie
ona jest winna tragedii.
— Brzmi okropnie.
— W terminologii prawniczej ta drobna manipulacja na końcu nazywa się res ipse
loguitor... sprawa albo czyn przemawiają same za siebie. To lufa prawniczej
broni, w którą nie lubi patrzeć żaden adwokat, używa się jej jednak czasami...
głównie podczas procesów, których przedmiotem jest błąd w sztuce lekarskiej.
— Sądziłam, że można uważać mnie za niewinną, dopóki nie udowodni mi się winy.
— Jeśli Mallon nakłoni sędziego do przyjęcia res ipse loguitor, nam zaś nie uda
się udowodnić, że to nie z naszej winy doszło do tragedii, jesteśmy ugotowani.
Więcej, jeśli przegramy, z niemal stuprocentową pewnością należy oczekiwać, że
kolejne dwie rodziny sięgną po to, co pozostało z pani ubezpieczenia, co pani
posiada lub mogłaby kiedykolwiek posiadać. — Zatrzymał się i opadł na krzesło.
— Co powinnam, pana zdaniem, zrobić?
— Zanim na to odpowiem, chciałbym, aby wiedziała pani jeszcze jedno. Ma to
związek z Willisem Graysonem. Niemal od początku sprawy coś mnie dręczyło, a
dziś, kiedy go ujrzałem w otoczeniu armii prawników, chyba zrozumiałem, o co
chodzi, Sarah, on nie tylko chce sprawić, by pani przegrała sprawę, on chce
panią zniszczyć.
— Nie... nie rozumiem — stwierdziła, czując nagle zimno na plecach.
— Jeśli się nie mylę, Grayson ma więcej pieniędzy niż Bóg dusz w swej owczarni,
tak?
— Tak sądzę.
— Bez dwóch zdań nie miałby nic przeciwko temu, aby dostać sześćdziesiąt
procent z przyznanego przez ławę przysięgłych dużego odszkodowania,
prawdopodobnie nie sięgałoby to jednak dochodów, jakie uzyskuje z odsetek od
lokat kapitałowych. Mówiąc inaczej, Mallonowi chodzi o pieniądze i przyłożenie
pani szpitalowi, a Graysonowi o to, aby pani... lub osoba odpowiedzialna za
tragedię jego córki... została na długo wycofana z obiegu.
— To nie do wiary. Willis Grayson prowadzący krucjatę, która ma mnie
zniszczyć... to szalone, kompletnie zwariowane. Chce pan wiedzieć, co jest w tym
wszystkim jeszcze bardziej zwariowane? Najbardziej zwariowane ze wszystkiego?
Nie do końca wiem, czy jego działanie jest uzasadnione, czy nie.
— Mówiłem pani, jakie jest moje zdanie na ten temat.
— Mówił pan. Co powinnam robić dalej?
— Możemy spróbować uzyskać jakąś ugodę... bez przyznawania się do winy. Nie
jestem pewien, czy uda mi się nakłonić do tego MMPO, Mallona albo Graysona, ale
nigdy nic nie wiadomo. To coś w rodzaju „meksykańskich zapasów"... pata, w
którym my twierdzimy, że wygralibyśmy sprawę, ale honoraria adwokackie
przekroczyłyby sumę ugody, a druga strona twierdzi, że MMPO zapłaciło mimo
nieprzyznania się do winy, co implikuje, iż mieli rację, składając pozew.
Kończymy wymianę retorycznych figur i wszyscy żyją dalej. Nim człowiek zdąży się
zorientować, fale zamierają i wielki staw znów jest spokojny.
— Możemy to osiągnąć?
— Możemy spróbować.
— Uważa pan, że powinniśmy.
Matt złożył dłonie czubkami palców i spojrzał w okno. Zmarszczki przecinające
jego czoło pogłębiły się.
— Jeśli się zgodzą, odpowiedź brzmi „tak" — powiedział w końcu. — Tak, uważam,
że powinniśmy to zrobić.
— Muszę to przemyśleć. Ile mamy czasu?
— Może tydzień. Jeśli pani na tym zależy, może nieco więcej.
— Dziękuję.
Była rozkojarzona, czuła się niemal chora i nagle poczuła wielkie zmęczenie.
Kwong Tian Wen... Matt... Lisa... Willis Grayson... szpital... cholerny Peter...
oskarżenie o przestępstwo kryminalne... kolejne pozwy... jak to możliwe, że ta
sprawa jeszcze tak niedawno wydawała się prosta? Odstawiła filiżankę i wstała,
by wyjść.
— Odwiozę panią do szpitala.
— Nie trzeba.
— Sarah... z przyjemnością panią odwiozę. Bardzo bym chciał... Odwróciła się,
by na niego popatrzeć, ale szybko spojrzał w bok
i zaczął pakować dokumenty do teczki.
Z przyjemnością panią odwiozę... bardzo bym chciał... Naprawdę to powiedział?
— Propozycja przyjęta — stwierdziła.
Kiedy w ślimaczym tempie oddalali się od centrum, Matt skoncentrował wzrok na
jadącym przed nimi samochodzie. Sarah nigdy by nie pomyślała, że może być
zadowolona z korków na ulicach, ale to, co dotychczas było niemożliwe, stało się
prawdą. Jazda z biura Matta do BCM normalnie zajmowała kwadrans, teraz trwała
czterdzieści minut. Pomijając kilka zdań o sprawach niezwiązanych z procesem,
milczeli. Kiedy mówiła, patrzyła prosto na niego, a gdy milczeli, obserwowała go
kątem oka. Okoliczności były najgorsze z możliwych — zadurzenie się w adwokacie,
który miał ją właśnie bronić w sprawie o błąd w sztuce lekarskiej, nie było
najmądrzejszą rzeczą na świecie, a właśnie to się w tej chwili działo. Nie
widziała sposobu, w jaki mogłaby temu zapobiec.
Choć do tej pory tego nawet nie zasugerował, czuła, że Matt jest nią
zainteresowany, etyka zawodowa nie pozwalała mu jednak postępować zgodnie z
emocjami czy choćby je wyrazić. Może gdyby doszło do ugody z przeciwnikiem,
przeszkody przestałyby
być barierą i mogliby zacząć się lepiej poznawać, a może nawet zakochać...
Przed podjęciem decyzji w kwestii ugody Sarah musiała się czegoś dowiedzieć.
— Matt, niech mi pan powie jedną rzecz. Co by pan zrobił, gdyby mógł pan
rozegrać tę sprawę wedle własnej woli, tak aby mieć z niej jak najwięcej zysku
dla siebie?
Uważnie na nią popatrzył.
— Dziwne pytanie. Co ma pani na myśli, mówiąc: „jak najwięcej zysku dla
siebie"?
— No, wie pan... sprawy finansowe, rozwój kariery. Zanim zadała to pytanie,
zastanawiała się, czy podzielić się
z nim swoim wrażeniem na temat Ruth. Kobieta była jej zdaniem zbyt rozgadana i
być może wręcz stanowiła dla niego zawodowe zagrożenie, ale rozmowa o tym
wydawała się nieco pochopna. Przez chwilę obawiała się, że Matt podejrzewa, iż
wie o nim więcej, niż sam ujawnił.
— No cóż... — stwierdził w końcu. — Obawiam się, że gdyby uszeregować
hipotetyczne opcje, to najbardziej pożądaną byłaby sądowa walka typu „wszystkie
chwyty dozwolone", stoczona z Mallonem i zakończona naszym sukcesem;
spowodowałaby wrzawę w mediach, zyskałbym ogromne honorarium, a pani
uniewinnienie.
— A najmniej pożądaną?
— Według tego samego scenariusza, ale z naszą przegraną. Byłbym w efekcie
raczej skończony jako specjalista od obrony osób oskarżonych o błąd w sztuce
lekarskiej, nie wspominając o szansie na uzyskanie dobrych referencji. W naszym
biznesie wszyscy wiedzą, który adwokat wygrywa, a który nie, i nikt nie stawia
na przegranego.
— Czy dlatego zaleca pan ugodę?
Wcisnął z całej siły hamulec i wbił w nią wzrok. Chyba nie słyszał wściekłego
trąbienia za nimi.
— Tak pani uważa?
— Proszę się nie obrażać. Nie uważam tak i nie to miałam na myśli... cholera,
Matt... chyba sama nie wiem, co chcę powiedzieć. Po prostu zależy mi na tym, by
to wszystko się skończyło.
Jego mina natychmiast złagodniała. Ujął ją za rękę. Ruszył i podjechał do
krawężnika.
— Sarah, gdybym uważał, że to nam pomoże, dałbym sobie
wbić drzazgi pod paznokcie. Pracowałem jak szalony, przyjrzałem się sprawie z
każdej strony, a ciągle wpadam w ślepe uliczki. Jeśli zbyt mocno naciskam w
kwestii ugody, to prawdopodobnie dlatego, że dziś po raz pierwszy poczułem, co
się szykuje, jeśli jednak jest pani na to zdecydowana albo druga strona nie
zgodzi się na ugodę, jestem gotów walczyć. Prawdopodobnie nie wie pani zbyt
wiele o rezerwowych miotaczach, ale najogólniej mówiąc, nie mają w mózgu pola,
które zwykłym ludziom sygnalizuje, że istnieje uzasadniony powód, by zacząć się
czegoś bać. Sugestia ugody to moim zdaniem wyjście najlepsze dla pani. Być może
to wyjście okaże się także najlepsze dla mnie, ale jeśli tak się stanie, będzie
to dziełem przypadku. Niech się pani nad tym wyjściem dobrze zastanowi. Ta
sprawa jeszcze sienie zaczęła, a już narobiła więcej szumu niż większość innych
procesów, i jeśli pójdziemy do sądu, zostanie pani pierWszoplanową aktorką,
zmuszoną do występu na cyrkowej arenie, jakiej sobie pani nie wyobraża. Axel
Devlin okaże się wtedy jedynie jednym z pani problemów.
— Rozumiem i przepraszam za to, co powiedziałam. Zawiadomię pana natychmiast po
podjęciu decyzji.
Skinął głową i włączył się ponownie do ruchu.
— Proszę się nie martwić — stwierdził. — Tak czy inaczej, sprawy się uregulują.
Nieważne, co się stanie...
— Tak? —Mów, Matt, ponaglała go w myśli. Powiedz mi, że nieważne, co się
stanie, będziemy walczyć razem. Powiedz mi, że jesteś szczęśliwy, bo mnie
poznałeś...
— Chciałem... eee... by pani wiedziała, że stuprocentowo stoję po pani stronie.
Dwie minuty później zatrzymał się przy głównym wjeździe do BCM. Sarah
podziękowała za podwiezienie i przez chwilę dumała, czy nie ujawnić tego, co
czuje, postanowiła się jednak odwrócić i odejść. Miał już dość spraw na głowie.
Jeśli źle odczytała jego zachowanie, tylko spowodowałaby większy stres.
Weszła na teren kampusu przez bramkę strzeżoną przez ochroniarzy i poszła w
kierunku budynku chirurgii, przy którym zostawiła rower. Krótka przejażdżka
przez arboretum będzie znakomitym odpoczynkiem przed już zbyt długo odkładaną
nasiadowką przy dyktafonie. Ugoda czy walka? Po głowie gnało jej tysiąc myśli.
Szła rozkojarzona i dopiero kilka metrów przed budynkiem zorientowała się, co
się stało.
Rower ubabrany był jaskrawoczerwoną emalią. Do siodełka ktoś przywiązał
szmacianą lalkę, którą też oblano czerwoną farbą.
Jedno ramię lalki było oderwane i rzucone na ziemię. Brzuch rozpruty. Do piersi
przypięta była kartka z bazgrołem:
KONOWAŁ ZABÓJCA
Sarah próbowała zachować spokój, po policzkach popłynęły jej jednak łzy i
pognała do budynku chirurgii. Zadzwoniła do ochrony, zaraz potem do Matta.
— Proszę o telefon do szpitala — nagrała się na automatycznej sekretarce. —
Musimy się jak najszybciej zobaczyć. Podjęłam decyzję, co robimy.
Rozdział 24
— Hodowle zniszczone! Wszystkie! Nigdy przedtem coś takiego się nie zdarzyło.
Nigdy!
Zdenerwowany technik laboratoryjny, bystry młodzieniec o nazwisku Chris Hall,
kręcił z niewiarą głową. Choć prawdopodobnie Rosa była z ich dwojga bardziej
zrozpaczona, pocieszająco klepała go po ramieniu.
— Kiedy sprawdzał je pan ostatnio?
— Wczoraj po południu. Przechodzę między inkubatorami codziennie. Nie tylko
pani materiał został zniszczony. Wniwecz pójdą dziesiątlii eksperymentów i
innych hodowli. Boże, nie mogę w to uwierzyć! Doktor Wheelock, doktor Caro,
doktor Blankenship... wszyscy się wściekną. Wczoraj zmieniałem podłoże i
wszystko, co wyrzucałem, było idealne, kryształowo czyste. To, co umieściłem,
musiało być z jakiegoś powodu zakażone cytotoksyną.
— Bywa, Chris. Takie rzeczy się zdarzają. Każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o
mikrobiologii, rozumie to, zwłaszcza ci, którzy mieli do czynienia z hodowlami
tkanek. — W odróżnieniu od bakterii, które hodowano w laboratorium na agarze
odżywczym, mającym konsystencję ciała stałego, wirusy można hodować jedynie na
żywych, mnożących się tkankach. — Pokaż mi laboratorium, które nigdy nie miało
problemów z zanieczyszczeniem hodowli tkankowych, to uznam, że laboratorium
takie nigdy niczego nie zrobiło. Nie masz zamrożonych próbek?
— Parę.
— Coś z tego, co ci dałam?
— Wątpię. Doktor Suarez, tak mi przykro... naprawdę.
— Przepraszaj, jeśli zrobiłeś to z rozmysłem, a jeśli nie, doprowadź
laboratorium do porządku i się nie martw. Poradzimy sobie.
Uznała, że nie ma sensu dokładać laborantowi, sama jednak czuła, jak z każdą
sekundą coraz bardziej dręczy ją pulsujący bół głowy, spowodowany zmęczeniem i
rozczarowaniem. Choć nie zamierzała tego ujawniać Chrisowi Hallowi, niezależnie
od tego, co się stało, strata rozpoczętych hodowli nie była aż tak
katastrofalna, jak można by się spodziewać, gdyż z powodu sprawy BART z niemal
paranoidalną starannością kopiowała wszystko, co robiła — nawet
najtrywialniejsze prace. Duplikaty każdej próbki posłała Kenowi Mulhollandowi,
staremu przyjacielowi z laboratorium CDC w Atlancie. Podczas ostatniego
sprawdzianu — mniej więcej tydzień temu — nie znalazł niczego.
— Mam nadzieję, że inni będą tak samo wyrozumiali jak pani.
— Jestem tego pewna. Masz księgę hodowli, które dla mnie robiłeś?
Podał jej standardowy, oprawny w tekturę notes laboratoryjny z napisem na
okładce: R. SUAREZ. Rosa otworzyła aktówkę i położyła notes na pamiętniku Connie
Hidalgo. Zamierzała zabrać się do czytania po tylenolu i krótkiej drzemce.
— Wspomniałem o tym, że w paru pani buteleczkach zaczynało coś się dziać?
— Nie, nie wspominałeś.
— Próbki te zaznaczyłem w księdze gwiazdkami na marginesach, żeby częściej je
sprawdzać. Nie było to nic konkretnego, jedynie lekkie poszarpania płatka z
tkanką, jakie się obserwuje we wczesnych fazach zakażenia. Tego rodzaju zmiany
pojawiają się, gdy w komórkach tkanki zaczyna brakować gazu... na tej podstawie
wiemy, kiedy trzeba rozmrozić kolejną partię.
— Dziękuję, Chris. Gdy wrócę do siebie, sprawdzę kody i zobaczę, jakie próbki
były w tych buteleczkach.
— Jeśli zaczynało coś rosnąć... w co mocno wątpię... był to najwolniej rosnący
wirus, z jakim miałem do czynienia w życiu.
— Prawdopodobnie nic się nie działo, ale dziękuję, że mi o tym powiedziałeś.
Dzięki też za chęć współpracy. Zostawię doktorowi Blankenshipowi notatkę i
powiem mu o twoim pozytywnym nastawieniu.
— Dziękuję bardzo. Po tej katastrofie przyda mi się każda pomoc.
Rosa wyszukała w głębinach torebki dwa tylenole, popiła je ciepłą wodą z jednego
z wszechobecnych w szpitalu „źródełek"
i wyszła z budynku. Parne popołudniowe gorąco, które biło od asfaltu i pni
drzew, przypominało jej dom. Przypominało jej jednak także, że nikt — szef, mąż,
dzieci — nie chciał, aby wracała do Bostonu. Nikt poza nią tego nie chciał. Mimo
wszystko — wbrew zanieczyszczeniu hodowli tkankowych — czuła, że może, być może,
ciężka praca wreszcie się opłaci.
Dotychczas nieprzejrzany pamiętnik i książka laboratoryjna, zawierająca opisy
prawdopodobnie pozytywnych hodowli. Nie było to wiele, ale na pewno więcej, niż
miała kilka godzin temu.
Kiedy dotarła do pensjonatu, jej sukienka pod pachami i przy dekolcie była
przemoczona. Obowiązkową konwersację z panią Frumanian, obejmującą sprawozdanie
z postępów, odbyła, udzielając jeszcze bardziej skąpych odpowiedzi niż zwykle.
Szybko poszła na górę, wdzięczna, że gospodyni nie zabrała jej stojącego na
oknie małego wentylatora.
Po przebraniu się w szorty i bawełniany podkoszulek sprawdziła, przy których
hodowlach Chris rall postawił krzyżyk. Były dwie — 172A i 172B — obie na
podłożu z fibroblastów. Klucz kodowy, schowany w jednym z podręczników,
identyfikował źródło obu próbek jako surowicę pobraną z tego, co pozostało z
procesu krwiotwórczego Lisy Grayson. Rosa przejrzała resztę notatnika, po czym
zadzwoniła do Atlanty, do Kena Mulhollanda. Wirusolog przekazał jej, że w żadnej
z próbek, które mu przysłała, nie udało się niczego wyhodować — ani w
fibroblastach, ani w żadnych innych komórkach. Ślepy zaułek.
Rosa ułożyła wysoko stopy, zamknęła oczy i spróbowała się zdrzemnąć. Po
dziesięciu minutach zrezygnowała. Będzie miała mnóstwo czasu na spanie, kiedy
afera zostanie rozwikłana. Położyła przy łóżku notes i długopis, nasunęła
okulary na ciągle jeszcze zaczerwieniony nos i otworzyła pamiętnik Constanzy
Hidalgo.
Obejmował on okres pięciu lat, a notatki były prowadzone niemal codziennie.
Niektóre zawierały jedynie kilka słów, a niektóre składały się z zapisanych na
maszynie kartek, podpiętych pod odpowiednią datę. Wymieniając osoby, posługiwała
się inicjałami łub tajemniczymi skrótami. Niemal na każdej kartce było coś
narysowane — w większości twarze... małe, niezłe szkice.
Zapiski zaczynały się w dniu siedemnastych urodzin Connie i kończyły tuż przed
dwudziestymi drugimi. Ton pierwszego wpisu sugerował, że pamiętnik, który miała
w ręku Rosa, poprzedzał inny tomik. Niemal od pierwszej strony Rosa znalazła się
w smutnym życiu i paśmie pełnych bólu fantazji nieśmiałej, źle wyedukowanej
dziewczyny, mieszkającej z matką, która nie miała dla niej wiele czasu, i
ojczymem dotykającym jej za często i nazbyt intymnie. W miarę czytania w Rosie
narastało przeświadczenie, że należy za wszelką cenę ukryć pamiętnik przed Marią
Barahoną. Connie jakoś udało się odeprzeć większość awansów Fredy'ego Barahony,
a mniej więcej po ukończeniu dwudziestu lat przestała o nich wspominać. Jeśli
Maria o niczym nie wiedziała za życia Connie, nie było sensu skazywać jej teraz
na cierpienie z powodu odkrycia tak nieprzyjemnej sprawy.
Od czasu do czasu pojawiały się informacje o wizytach w różnych klinikach
Bostońskiego Centrum Medycznego. Tak jak mówiła Maria Barahona, chodziło głównie
o zapalenie gardła i bóle głowy. W wieku osiemnastu lat Connie zachorowała na
rzeżączkę. Leczono ją na oddziale nagłych wypadków, a została zarażona przez
kogoś o inicjałach T.G., mężczyznę, który „kłamał, mówiąc, że mnie kocha, a
wiedziałam, że kłamie. No cóż, póki to trwało, było fajnie, żebracy zaś nie mogą
być wybrańcami".
Rosa zaczynała odczuwać coraz większe zmęczenie i właśnie zamierzała odłożyć
pamiętnik, kiedy natrafiła na kolejny wpis dotyczący wizyty w BCM, kiedy Connie
skończyła dziewiętnaście lat, zanotowana została
Wizyta w BCM z powodu bólu głowy. Dziwny mały doktor... przyszedł do mnie doktor
S., chyba Arab... coś w tym stylu. Stwierdził, że nie muszę być już dłużej
gruba. Powiedziałam mu, że diety nic mi nie dają, na co odparł, że wcale nie
będę się musiała głodzić. Chce mnie zobaczyć za tydzień. Chyba nie pójdę. A może
pójdę? Jest dość miły.
Nagle Rosa się obudziła. Nastąpiły liczne wizyty u doktora S. Kilka razy Connie
wspominała o „dietetycznym proszku", a największe wrażenie robiło to, że
rzeczywiście ubywało jej na wadze. W ciągu czterech miesięcy Connie Hidalgo
straciła dwadzieścia pięć kilogramów, a w sumie — po pół roku — trzydzieści;
ważyła wtedy czterdzieści dziewięć kilogramów. Tak wielka zmiana robiła
wrażenie. Rosę znacznie bardziej zaintrygowało jednak to, że dzień, w którym
Connie rozpoczęła kurację u doktora S., był tym samym dniem, spod którego
zaczęto wyrywać kartki z jej historii choroby. We wpisach, które pozostawiono,
nie było jakiejkolwiek wzmianki o tym, że odwiedziny u doktora S. — ktokolwiek
to był — mogły
mieć jakiś związek z jej gwałtowną śmiercią. Rosa była jednak pewna, że jeśli
taki związek istniał, ustali go.
Przebijała się przez resztę pamiętnika, gdy z Atlanty zadzwonił Ken Mulholland.
— Roso, mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Kiedy rozmawialiśmy, sprawiałaś
wrażenie wykończonej.
— Byłam, ale się ożywiłam. Wiesz, jak to bywa z kobietami... w jednej chwili
jesteśmy bez sił, zaraz potem tryskamy energią.
— Wszyscy powinniśmy się tak starzeć jak ty. Posłuchaj mnie, po naszej rozmowie
poszedłem do laboratorium i przejrzałem kilka próbek, o których wspomniałaś. W
jednej z nich... tylko jednej... pływa dziwny fragment DNA. Mój technik sprawdza
ją dokładnie. Możliwe, że to twór wirusowy, ale hodowla tkankowa wydaje się
czysta, a przy tak małej ilości materiału trudno dokładnie się wypowiadać.
Mogłabyś dostarczyć mi jeszcze jakieś próbki?
— Może od tej samej pacjentki, ale w chwili uzyskiwania surowicy była chora, a
teraz wyzdrowiała.
— Rozumiem.
— Posłuchaj, spróbuję zdobyć surowicę ozdrowieńca, nie mam jednak pewności, że
mi się uda. Pacjentka, o którą chodzi, skarży jednego z lekarzy szpitala o
popełnienie błędu w sztuce lekarskiej i w obecnej chwili może się nie bardzo
palić do współpracy.
— A co z pozostałymi dwiema pacjentkami?
— Obie nie żyją.
— Nie ma innych przypadków?
— Nie ma. — Rosa zawahała się. — Przynajmniej na razie.
Kiedy Matt oddzwonił, Sarah była już w domu — leżała zwinięta na kanapie, ubrana
w najwygodniejsze, podarte dżinsy i piła drugi kieliszek chardonnay. Złożyła
zeznania ochronie szpitala i policji i zostawiła notatkę Glennowi Parisowi,
który był na jakimś spotkaniu. Zgłosiła wyjście rezydentowi i dała się podwieźć
do domu sekretarce oddziału ginekologiczno położniczego.
— Kto mógł to zrobić? Masz jakiś pomysł? — spytał Matt, gdy opowiedziała mu, co
się stało w ciągu ostatnich godzin.
— Nie wiem. Każdy. Te trzy dziewczyny miały przyjaciół i rodziny. Po świecie
kręci się mnóstwo wariatów, którzy oglądają w telewizji wiadomości i natychmiast
postanawiają zostać krzyżowcami. Nie jestem cyniczna, ale wiem, że ludzie umieją
być paskudni.
— Potwierdzam. Powiedziałaś, że podjęłaś decyzję. Chcesz mi ją przekazać
telefonicznie czy osobiście?
Sarah żywiła nadzieję, że Matt zada to pytanie, i miała przygotowaną odpowiedź.
— Miałbyś ochotę do mnie przyjechać? Lubię gotować, a zupełnie brak mi na to
czasu. Mam w domu dość produktów, aby przygotować posiłek... pod warunkiem, że
nie jesteś zbyt wybredny. Przy okazji, nie dokończę sama butelki wina.
— Załatwione. Będę za pół godziny. Mógłbym usłyszeć jakąś wskazówkę co do
podjętej decyzji?
— Więcej niż wskazówkę. Postanowiłam, że pod żadnym pozorem nie mogę dopuścić
do ugodowego załatwienia sprawy.
— Kiedy się rozstawaliśmy, sądziłam, że wiem, co mam robić — powiedziała Sarah.
— A kiedy zobaczyłam, co zrobili z moim rowerem, byłam stuprocentowo pewna.
Siedzieli na kanapie, pili kawę bezkofeinową i jedli resztki ciasta, które
upiekła z mrożonki znalezionej w czeluściach zamrażarki. Kolacja — naleśniki z
kurczakiem i grzybami oraz smażone krótko na tłuszczu warzywa — została przyjęta
dość wyrozumiale, mimo to Sarah wcale nie była tak odprężona, jak by chciała.
Powodem był przede wszystkim incydent w szpitalu, ale także to, że Matt był
pierwszym mężczyzną, którego gościła u siebie od niemal dwóch lat.
— Zrobimy wszystko, cokolwiek powiesz.
Jeśli nie podobało mu się, że podjęła decyzję niezgodną z jego zaleceniem,
dobrze to ukrywał.
— Matt, przeraża mnie to, co może się wydarzyć w sądzie, ale ugoda bez
jakichkolwiek wniosków nie doprowadzi do powstrzymania ludzi z czerwoną farbą, a
nie zamierzam spędzać życia na uciekaniu przed nimi ani na odpieraniu ich
ataków. Jeśli jestem niewinna, muszą się o tym dowiedzieć, a jeśli jestem winna,
to ja muszę się o tym dowiedzieć. Uwierz mi, nie rozpadnę się, jeżeli nawet
wydarzy się coś najgorszego, jeżeli Willis Grayson dopnie swego i pójdę do
więzienia. Wierzę w siłę wyższą i wierzę w to, że ma wobec mnie konkretny
zamiar. Na tym stoisz.
— Na tym stoję. Podejrzewałem, że zdecydujesz się walczyć, i muszę przyznać, że
jak tylko wysiadłaś z samochodu, zacząłem planować terminy składania oświadczeń
pod przysięgą. Na pierwszy ogień pójdzie twój stary przyjaciel Ettinger. Mogę
obiecać jedno: niech Mallon szykuje się na walkę jak cholera.
— Cieszę się, że mnie reprezentujesz.
— Jest jednak pewien problem. Musisz mi pomóc go rozwiązać.
— O co chodzi?
Było mu wyraźnie nieswojo. Chwilę się powiercił, po czym odwrócił się do niej i
ujął ją za ręce.
— Sarah, nie możemy pozwolić na to, by cokolwiek się między nami wydarzyło...
przynajmniej do zakończenia tej sprawy. Chciałem... cholera, nawet nie wiem, co
chciałbym powiedzieć. Musisz przestać tak na mnie patrzeć.
Splotła palce z jego palcami. Twarz Matta — przemiła, wspaniała twarz — mówiła
wszystko, co Sarah chciała wiedzieć o jego uczuciach względem niej.
— Chciałabym ci pomóc, ale nie umiem panować nad tym, co czuję i jak na kogoś
patrzę. Tak jak ty nie umiesz zapanować nad sposobem, w jaki teraz mi się
przyglądasz.
Powoli przeciągnęła językiem po wargach. Matt rozpiął kołnierzyk.
— Sarah, musisz przestać tak robić, zanim się całkiem rozpłynę — powiedział. —
Posłuchaj, pracuję dziewięćdziesiąt godzin w tygodniu, jestem samotny jak
cholera i prawda jest taka, że zaczynam myśleć o tobie na okrągło, jeśli jednak
mam dalej być twoim adwokatem, nie jest to dobry pomysł. Nawiązywanie związków
uczuciowych z klientami jest niewskazane, ponieważ zaburza to obiektywizm
spojrzenia. W niektórych stanach jest to wręcz uregulowane prawnie. Niedługo
może tak samo być w Massachusetts.
— Rozumiem.
— Więc pomożesz mi? Przynajmniej na razie. Nie mam zbyt silnej woli.
— Zastanowię się nad tym, pamiętaj jednak, że jestem już dużą dziewczynką,
umiem w miarę dobrze o siebie zadbać i niezależnie od tego, co się stanie, nie
zamierzam skarżyć się na ciebie do adwokatury. Poza tym czyż to nie wspaniałe
dla klienta, że broni go adwokat, który nieustannie o nim myśli?
— Sarah, to nie żarty. W twojej sprawie trzeba podejmować wiele decyzji.
Mnóstwo. Dziś podjęłaś decyzję sama, ale przy innych będziesz potrzebowała
obiektywnego, beznamiętnego adwokata. Jeśli zacznę być zbyt zaabsorbowany tobą,
będę musiał zrezygnować.
— Zaabsorbowany... mną... jak ładnie to brzmi... Matt, przepraszam, nie bądź na
mnie zły. Doskonale cię rozumiem. Naprawdę. Nie chcę sprawiać ci kłopotów.
Jestem pewna, że jeśli potrzebna ci będzie pomoc, ktoś taki się znajdzie. Ufam w
tym zakresie twojej ocenie... i swojej. Moja sprawa jest oczywiście ważna, ale
tylko z punktu widzenia kogoś, kto przez kilka ostatnich lat spędził zbyt wiele
czasu ze stetoskopem w ręku.
Wzięła go za ręce. Ich oczy się spotkały. Tym razem Matt nie próbował odwrócić
głowy. Sarah poczuła, że robi jej się sucho w ustach. Ile czasu minęło od
ostatniego razu, kiedy czuła się tak z mężczyzną? Powoli zamknęła oczy, jej ręce
przesunęły się w górę jego ramion i zaczęła się do niego przysuwać. Czuła, jak
Matt pochyla głowę, a jego usta się przybliżają. Rozległ się dzwonek telefonu.
Napięcie natychmiast opadło. Matt głupawo się uśmiechnął, opuścił ręce i odsunął
się.
— Mam automatyczną sekretarkę — powiedziała. Najchętniej wyrwałaby telefon ze
ściany.
— Nie ma sprawy. Odbierz. Proszę cię, podnieś.
Głosu, który rozległ się w słuchawce, nie słyszała od półtora miesiąca.
— Sarah, mówi Andrew Truscott. Jeśli zamierzasz odłożyć... nie rób tego!
Cholera, pomyślała i zakryła dłonią mikrofon.
— To Andrew Truscott... — szepnęła do Matta. — Chirurg, o którym ci mówiłam...
Tak, Andrew? — powiedziała do słuchawki przesadnie chłodno. — Czego chcesz?
— Byłaś bardzo delikatna, nie robiąc mi kłopotów z Parisem — zaczął. — Także w
sposobie, w jaki potraktowałaś... tę drugą sprawę.
— Dzwonisz, aby mi to powiedzieć?
— Paris właśnie zaproponował mi bardzo dobre stanowisko w BCM, wraz z katedrą
dydaktyczną w akademii medycznej i własnym laboratorium w nowym centrum... tym,
które ma powstać na miejscu Budynku Chiltona. Planuje prowadzenie tam naprawdę
podniecających programów badawczych. Wszystko wskazuje na to, że dzięki jego
metodom szpital w końcu wyszedł z zapaści finansowej.
— Nie zamierzam ci gratulować.
— Gdybyś mu się na mnie poskarżyła, moja kandydatura być może nigdy by nie
przeszła.
— Dzwonisz, by mi to powiedzieć?
— Nie. Sarah... posłuchaj mnie, nie wiem, jak długo on jeszcze u nas zostanie.
Dzieje się w tej chwili coś, co ma związek z tobą, a chcę ci pomóc. Naprawdę.
— Nie rozumiem.
— Jestem w tej chwili w Chinatown. Jadłem kolację z przyjacielem z Australii, w
miejscu, które nazywa się Szechuan Terrace przy Hudson Street. Mój przyjaciel
musiał wracać do hotelu, a kiedy wyszedł, zostałem jeszcze na drinka. Wtedy przy
sąsiednim stoliku ktoś wymienił twoje nazwisko... wspomniał o tym, jak
zachowywałaś się w sądzie i jak łatwo było zamienić coś w sklepie zielarza.
Wyraził się, że z radością załatwił twój tyłek i tyłek Kwonga.
Sarah poczuła, że zaczyna jej walić serce. Cała się napięła.
— Gdzie ten człowiek jest teraz?
— Tu, na sali, po drugiej stronie. Dałem kasjerce dwadzieścia dolarów i podała
mi jego nazwisko. Facet nazywa się Tommy Szeto. — Andrew przeliterował. — Znasz
go?
— Nie. Pierwszy raz słyszę to nazwisko.
— Jest z dwoma ludźmi. Kasjerka chyba ich się trochę boi. Twierdzi, że nie wie,
gdzie ten Szeto mieszka i... cholera, Sarah, chyba wychodzą. Pójdę za nimi.
Spotkajmy się tu za trzy kwadranse albo za godzinę. Szechuan Terrace. Hudson
Street. Do zobaczenia. Zaufaj mi... przyjdź...
Sarah przez dziesięć sekund słuchała sygnału, po czym odłożyła słuchawkę.
Półtora miesiąca nie dawał znaku życia, nie wspominając o przeprosinach, a teraz
coś takiego... Matt z zaciekawieniem przyglądał się jej.
Nie miała powodu wierzyć Truscottowi, nie była jednak w stanie określić żadnego
ukrytego motywu, jaki mógłby mieć, dzwoniąc do niej. Jeśli to, co powiedział,
było prawdą i mógł wszystko udowodnić, miała podstawy przypuszczać, że wszystko
w jej życiu obraca się ku lepszemu.
— Powiedział, że telefonuje z restauracji w Chinatown, że obok siedział
człowiek, który zamienił zioła w sklepie Kwonga i mówił o tym. Chce się tam ze
mną spotkać za mniej więcej godzinę. Pojedziesz ze mną?
— Oczywiście. Wierzysz mu?
— Czy to ważne? Chcę, by ta sprawa się skończyła. Bardzo mi na tym zależy.
Objął ją i mocno uścisnął.
— Mnie też.
Rozdział 25
— Muszą tu serwować niesamowite jedzenie, bo, sądząc po panującej atmosferze,
długo by się nie utrzymali — powiedział Matt.
Najtrafniejszym opisem Szechuan Terrace było słowo: „plastikowy". Z sufitów
zwisały plastikowe latarnie, na stołach leżały plastikowe obrusy, na ścianach
wisiały plastikowe chińskie płaskorzeźby. Nawet boksy — zrobione z czerwonego
plastiku — były przedzielone plastikowymi zasłonkami.
Sarah i Matt poszli do Chinatown na piechotę. Mimo że znacznie się ochłodziło, a
na wschodzie widać było raz za razem błyskawice, bryza była jednak przyjemna i
miasto tętniło życiem.
Dochodziło wpół do dziesiątej, wnętrze lokalu okazało się zapełnione w jednej
czwartej. Większość klientów była pochodzenia azjatyckiego.
— Też myślisz, że miarą jakości chińskiej restauracji jest liczba jedzących w
niej Chińczyków? — spytała szeptem Sarah.
— Oczywiście. Każdy tak uważa.
— Sądziłam tak, zanim spędziłam kilka lat na Dalekim Wschodzie. W
rzeczywistości jest tyle samo Azjatów gustujących w złej chińskiej kuchni, co
Amerykanów uwielbiających złe zachodnie potrawy. To tylko sprawa czasu, aż ktoś
otworzy w Pekinie budkę z MeSaigonkami.
Matt usiadł przy długim, mahoniowym barze, a Sarah nonszalancko przeszła między
boksami i wróciła do niego.
— Ani widu Andrew — stwierdziła i usiadła obok Matta, na pokrytym plastikiem
stołku.
— Jeśli dobrze opisałaś Truscotta, to wolta o sto osiemdziesiąt stopni wydaje
się dość dziwna.
— Niekoniecznie. Andrew wie, że mogłam narobić mu w szpitalu mnóstwo kłopotów,
a nie zrobiłam tego. Niedawno zauważyłam też, że przeoczył odbiegający od normy
wynik badania laboratoryjnego; pacjent mógłby mu umrzeć na stole, poza tym...
jaki mamy wybór? Ten Tommy Szeto może być kluczem do wszystkiego.
Za dziesięć dziesiąta Sarah poszła do kasjera, który po krótkiej rozmowie z
kelnerkami stwierdził, że tego wieczoru nie było w lokalu nikogo, kto by
odpowiadał rysopisowi Andrew Truscotta. Dodał jednak, że było bardzo dużo gości.
Na dźwięk nazwiska Tommy'ego Szeto w ciemnych oczach kasjera błysnął ognik
świadczący o tym, że nie jest mu ono obce, zaprzeczył jednak, by kogoś takiego
znał.
— Nikt tu nie pamięta Andrew, wydaje mi się jednak, że kasjer zna Szeto —
szepnęła Sarah do Matta. — Twierdzi, że nie zna go, ale zdradzają go oczy.
— Więc gdzie jest Andrew?
— Nie wiem, mam jednak pod splotem słonecznym niemiłe odczucie. Zaczekajmy
jeszcze dziesięć minut.
— Wpadłem na lepszy pomysł.
Matt poszedł do automatu wiszącego w wejściu i zaczął wertować książkę
telefoniczną. Z miejsca, w którym stanął, widać było każdą osobę wychodzącą z
jakiegokolwiek boksu, a więc Andrew widziałby wychodzącego Szeto. Intuicja
podpowiadała Sarah, że Truscott naprawdę podsłuchał rozmowę, której treść jej
przekazał, jeśli jednak tak było, to gdzie się podział?
— Sze kreska to? Tak wymawia się to nazwisko? — spytał Matt po powrocie do
stolika.
— Tak powiedział Andrew.
— W książce jest kilka takich nazwisk, ale nie towarzyszy im imię Tommy.
— Nie zaskakuje mnie to.
— Znam gościa z Chinatown, nazywa się Benny Hsing, a w książce jest niejaki
Bennett Hsing.
— I co?
— Był pracownikiem klubu u Soxów, ale wyrzucono go z pracy. Mieszał się do
wszystkich spraw i nie umiał utrzymać języka za zębami. Jeśli ten Szeto jest
czymś więcej niż wytworem wyobraźni Truscotta, Benny będzie go znał.
— Gdzie mieszka?
— Przy Regal Street. Kilka przecznic stąd.
— Będzie chciał z tobą rozmawiać?
— Może zechce. Dość mnie lubił. Moje życie było takie nudne, że nie wplątał się
w kłopoty, rozpowszechniając plotki o mnie. Nikt by nie uwierzył, że robię coś
niezwykłego, dał mi więc spokój. Poza tym kiedy Steve Matz oskarżył go o
kradzież złotego łańcucha na szyję i sprawił, że wywalono go z roboty, starałem
się podkreślić, że z prawnego punktu widzenia... bez naocznego świadka i bez
przedstawienia przywłaszczonego przedmiotu... Matz nie bardzo ma go o co
oskarżyć.
— To dlaczego wyrzucono Benny'ego?
— Byłem wtedy studentem drugiego roku, do tego niezbyt pilnym, a drużyna
zawdzięczała Matzowi najwięcej wygranych piłek, strikeoutów i punktów z biegu,
bez błędu przeciwnika. Dopóki tak grał, mógł doprowadzić do wyrzucenia niemal
każdej osoby z klubu.
— Może najpierw zadzwońmy?
— Benny nigdy nie nadstawił za kogoś karku, więc może trudniej mu będzie
odmówić, jeśli zjawimy się u niego bez zapowiedzi.
Wyszli z restauracji o dziesiątej, przedtem jednak Sarah zadzwoniła do Truscotta
do domu. Widziała kilka razy jego żonę — Claire — która zawsze robiła na niej
wrażenie słodkiej, choć boleśnie nieśmiałej osoby. Nie znała nikogo innego, kto
z tak niebiańską cierpliwością znosiłby ekstrawagancje i uszczypliwy język
Truscotta.
— Hm... myślałam, że pani wie — powiedziała Claire. — W końcu jesteście z
Andrew przyjaciółmi...
— O czym?
— Jesteśmy w separacji. Andrew wyprowadził się jakieś półtora miesiąca temu.
Mieszka w apartamencie niedaleko szpitala. Jeśli pani chce, mogę podać numer
telefonu.
— Claire, tak mi przykro...
— Dziękuję za współczucie, ale jakoś sobie radzimy - W ostatnich latach i tak
miałam wrażenie, że poślubił szpital, a teraz związał się z nową kobietą. Nie
powiedział z kim. Nie wiem, czy mi pani uwierzy, ale dopuszczałam myśl, że z
panią.
— Nic z tych rzeczy. Tak naprawdę nie rozmawialiśmy od kilku tygodni.
Sarah zapisała nowy numer Andrew i wybrała go. Nie podniesiono słuchawki.
Regal Street znajdowała się niedaleko od Combat Zonę, kiedyś kwitnącej dzielnicy
czerwonych latarni. Dzieliły ich od niej ponad trzy przecznice, które przeszli w
siąpiącym deszczu i w towarzystwie dalekich grzmotów. Dom Benny'ego Hsinga
okazał się niezbyt zapraszającą kamienicą z cegły, w bramie śmierdziało moczem,
a domofon miał zbyt wiele guzików, jak na wielkość budynku. Przy jednym z nich
znaleźli nazwisko Hsing. Po dwóch buczeniach pojawił się u szczytu schodów
prowadzących na pierwsze piętro, popatrzył na nich z góry i podszedł do drzwi.
— Kot! — wykrzyknął. — Zawsze jesteś miłym widokiem dla moich zmęczonych oczu!
— Mówił szybko i urywał końcówki, co stanowiło ostry kontrast z przeciąganiem
słów przez Matta.
— Cześć, Benny! Co słychać? Benny... to jest Sarah Baldwin. Masz chwilę czasu?
— Dla ciebie? Dla Czarnego Kota? Oczywiście, jasne. Wchodźcie. Wchodźcie.
Benny był brzuchatym, łysiejącym mężczyzną, miał popsute zęby, nieszczery
uśmiech, poplamione spodnie i podkoszulek i cuchnął tytoniem, potem i piwem.
Sarah uznała, że zapewne zmienił się na gorsze od czasu, gdy pracował dla Red
Soxów, nie musiała jednak zbytnio wysilać wyobraźni, by ujrzeć, jak kradnie
komuś złoty łańcuch.
— Żona śpi — powiedział Benny, wskazując na drzwi sypialni, po czym poprowadził
ich do kanapy przykrytej brązowym wojskowym kocem. — Podać wam coś? Piwo? Colę?
Jezu. Kot, co za przypadek... niedawno oglądałem mecz Soxów z Detroit i
myślałem, no wiesz, o dawnych czasach. Droga pani, ten facet obok pani był
kiedyś cholernie dobrym miotaczem. Świetnym jak cholera.
— Tak słyszałam.
— Do tego łebskim. Mówię pani, mało było bardziej łebskich. Kot, jesteś teraz
papugą, prawda?
— Tak, Benny. Potrzebujemy twojej pomocy.
— Mojej pomocy?
— Szukamy kogoś. Nazywa się Szeto. Tommy Szeto. Benny gwałtownie odwrócił się
do Sarah i wyciągnął ku niej
gruby paluch.
— Lekarka! To pani! Lekarka Kwong Tian Wena! Jezu, przepraszam panią, że tak
mówię, ale wygląda pani znacznie ładniej niż na zdjęciu, które wydrukowali w
gazecie.
— Dziękuję...
— Kwong twierdzi, że ktoś go wrobił — przerwał jej Matt. —-Przysięga, że ktoś
grzebał w jego ziołach w sklepie, przyniósł z piwnicy opium i włożył je do słoja
na półce. Słyszałeś coś na ten temat?
— Czarny Kot Daniels... w moim domu. Masz u mnie dług, Kocie. Byłeś jedyną
osobą, która stanęła po mojej stronie, kiedy dobrał się do mnie ten drań Matz.
Jedyną. Odkąd mnie wywalili, nie najlepiej mi się wiedzie. Naprawdę kiepsko.
Powiódł dłonią wokół siebie, ukazując nędzne mieszkanie. Matt wyciągnął portfel
i położył na stole dwie dwudziestki.
— To ważne, Benny — powiedział. Benny patrzył na pieniądze z pogardą.
— Nie wiem zbyt wiele — stwierdził. — Tak naprawdę to nie wiem nic.
— Benny, nie mam przy sobie więcej gotówki. Uwierz mi. Nie... chwileczkę! —
Sięgnął ponownie do portfela i wyciągnął dwa bilety, delikatnie, jakby były
zrobione z bezcennego kryształu. — To dwa bilety w pierwszych rzędach, na mecz
Soxów z Orioles w przyszłym tygodniu. Zaraz za pierwszą bazą. Powiedz nam to, co
chcemy wiedzieć o Tommym Szeto, a czterdziestak i bilety są twoje.
Sarah otworzyła usta, by zaprotestować przeciw takiemu wyrzeczeniu ze strony
Matta, adwokat zastopował ją jednak szybkim spojrzeniem. Benny wpatrywał się
chciwie w bilety.
— Wiesz, jak dawno nie byłem na meczu?
— W przyszłym tygodniu możesz być na stadionie. Powiedz nam, co wiesz o Tommym
Szeto, i gdzie mogę go znaleźć.
— Kocie, słyszałem jedynie plotki. Tylko plotki. Szeto nie jest miłym facetem.
Absolutnie. Jeśli się dowie, że powiedziałem komuś o nim, zacznie sprzedawać
moje ciało po kawałku. Jest z tong, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Należy do gangu?
— Tong to nie gang. Kocie. Gangi mogą działać, jeśli tong im pozwoli.
— Mów dalej.
— Krążą plotki... tylko plotki... że Szeto dostał masę kasy za narobienie
Kwongowi koło dupy. Naprawdę masę kasy.
— Wiedziałem — szepnął Matt.
— Od kogo? — spytała Sarah, nagle skonsternowana i równocześnie przestraszona.
Benny Hsing wzruszył ramionami i pokręcił głową.
— Gdzie można go znaleźć'.' — spytał Matt.
— Pojawia się i znika. Jest często w Nowym Jorku. Wiesz... tam, gdzie wpływają
statki. Ma tam różne kobiety, ale często grywa w pokera u Maurice'a Fanga.
Benny patrzył pożądliwie na pieniądze i bilety, Matt nie wykonywał jednak
żadnego ruchu, by mu je podsunąć.
— Gdzie to jest?
— Kocie, proszę... jeśli Szeto dowie się, że cokolwiek sypnąłem, jestem trupem.
— Nic się nie dowie. Gdzie to jest?
Benny jeszcze się wahał, po czym napisał adres na odwrocie koperty.
— Pierwsze piętro. Zielone drzwi. Poker co noc do piątej rano, potem na nowo od
dziesiątej rano. Maurice jest okej, ale to kumpel Szeto. Szeto to wąż.
Powinniście być ostrożni.
— Będziemy. Po czym poznam Szeto?
Henry przeciągnął palcem po twarzy — od kącika oka do kącika ust.
— Wielka blizna. Chyba od noża.
Matt odsunął się od pieniędzy i biletów i Benny capnął je jednym ruchem. Poszedł
potem szybkim krokiem do sypialni i wrócił z piłką baseballową.
— Masz, Kocie — powiedział. — Byłeś dla mnie dobry. Zawsze. Gdy rzuciłeś tę
piłkę w meczu z Toronto, wygraliśmy ligę. Pamiętasz? Nieraz mało brakowało, bym
ją sprzedał, za każdym jednak razem mówiłem sobie, że to twoja piłka i kiedyś ci
ją oddam.
— To bardzo miłe z twojej strony, Benny. Dzięki.
Matt kilka razy uderzył piłką o dłoń, po czym schował ją do kieszeni.
— Naprawdę uważaj z Szeto — powtórzył Benny. — Uważaj i nie wspominaj o mnie.
Życzę szczęścia, proszę pani.
Sarah podziękowała i zeszli źle oświetlonymi schodami do śmierdzącej bramy.
Deszcz nasilił się, mocniej wiało.
— Chodźmy do kawiarni na rogu zastanowić się, co dalej. Sarah wskazała na
najbliższe otoczenie i zatkała nos.
— Zrobię wszystko, by tylko stąd wyjść. To było miłe z jego strony, nie
sądzisz?
— Co?
— Że dał ci piłkę.
— Aha. Pomijając fakt, że mam w domu piłkę z tamtego meczu.
Ciągle lało, choć burza przeszła. Po kawie i szarlotce Sarah i Matt wyszli z
kawiarenki i przebiegając od bramy do bramy, dotarli do bankomatu Banku
Bostońskiego. Rozpatrzyli i odrzucili wszelkie możliwe wyjścia z sytuacji i w
końcu wrócili do pierwszego pomysłu: znajdą Tommy'ego Szeto i w jakiś sposób
wyciągną od niego, kto go zatrudnił i dlaczego. Zdecydowali, że zastosują
wszelkie dostępne środki, by osiągnąć cel — prośbę, groźbę lub przekupstwo, a
jeśli trzeba będzie, nawet odrobinę przemocy.
Sarah przestała wątpić, że to Tommy Szeto podmienił zioła w sklepie Kwong Tian
Wena. Pogodziła się z myślą, że ktoś chciał zrujnować starego albo zniszczyć jej
karierę zawodową — prawdopodobnie jedno i drugie. Szansa na zatrzymanie tego
typu gangstera jak Szeto na tak długo, by go oficjalnie przesłuchać, była
niewielka — mniej więcej taka sama jak szansa na zainteresowanie sprawą wymiaru
sprawiedliwości. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie było dobrego wyjścia. Musieli
znaleźć Szeto, zanim się dowie, że go szukają, i zniknie. Proste.
Bankomat dał im tylko dwieście pięćdziesiąt dolarów, Matt uznał jednak, że może
to wynikać z ustalonego przez bank dziennego limitu wypłat. Rozpryskując
fontanny wody, pobiegli do znajdującego się cztery przecznice dalej domu, w
którym miał się odbywać conocny poker. Nie znaleźli odpowiedzi na pytanie, co
mogło się stać z Andrew Truscottem, i dręczyło ich to.
Postanowili — zdając sobie sprawę, że był to jedynie szczątkowy plan — że będą
się zachowywać tak, jakby mieli oficjalną sprawę do Szeto — na przykład chcieli
mu oddać pieniądze.
— A jeśli nie połknie haczyka? — spytała Sarah.
— To przejdziemy do planu B, choć nie bardzo wiem, na czym polega. Koniec
końców wszystko może zależeć od tego, który z nas jest potężniej zbudowany.
— Albo lepiej uzbrojony.
Dwupiętrowy, rozpadający się budynek stał przy wąskiej uliczce, jedną przecznicę
od sklepu Kwonga. Frontowymi drzwiami wchodziło się do holu, zarzuconego
śmieciowymi przesyłkami i oświetlonego nie lepiej niż wejście do kamienicy przy
Regal Street.
Zielone drzwi, pomalowane błyszczącą farbą, znajdowały się u szczytu schodów
prowadzących na pierwsze piętro. Dolatywała zza nich muzyka smyczkowa i
piskliwy, kobiecy śpiew.
— Pamiętaj o tym, by wyglądać tak, jakbyś wiedziała, co robisz — szepnął Matt
do Sarah, zanim zapukał.
Drzwi uchyliły się — tylko na tyle, że w szparze dało się zauważyć jedynie pasek
twarzy i otoczone pomarszczoną skórą oko.
— Czego chcecie?
Głos był ponury i niecierpliwy.
— Nazywam się Matt Daniels, — Matt machnął wizytówką i szybko ją schował. —
Jestem adwokatem z kancelarii Hannigan, Daniels i Chung. Jeśli Maurice Fang to
pan, muszę z panem porozmawiać.
— O czym?
— O pieniądzach należnych jednemu z pana klientów. Chodzi o dużą sumę. Panie
Fang... wiem, że gra się tutaj w karty i nie interesuje mnie to, nie zwykłem
jednak robić interesów na korytarzu. Możemy wejść? Jest już późno i naprawdę
chciałbym zakończyć tę sprawę i iść się przespać.
Przysłuchując się temu przedstawieniu, Sarah — niewidoczna zza drzwi — kiwnęła z
uznaniem głową. Po kilku sekundach sztaba w drzwiach odsunęła się i zielone
drzwi stanęły otworem. Mieszkanie Maurice'a Fanga było znacznie lepiej urządzone
od mieszkania Benny'ego Hsinga, unosiło się tu jednak znacznie więcej dymu. Zza
drzwi pokoju w głębi holu wypływała gęsta, niebieska chmura.
— Kogo szukacie? — spytał Fang.
Był nadzwyczaj chudy i drobny, mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat i był ubrany w
czarną koszulę z grubym, białym krawatem. Pierwsze wrażenie Sarah było
następujące: czyjś dziadek próbujący udawać Nathana Detroita. Matt natychmiast
tak się przesunął, by znaleźć się między Fangiem a zadymionym pokojem.
— Jak powiedziałem, jestem adwokatem. To moja asystentka, panna Shaip.
Zajmujemy się przeniesieniem praw własności pewnej nieruchomości i szukamy pana
Szeto. Ma na imię Tommy. Jestem upoważniony do przekazania z góry do
pięćdziesięciu dolarów za informację, która pomoże mi go znaleźć, abym mógł się
zająć zleconą mi sprawą. Szukamy go cały dzień i ktoś nam zasugerował, byśmy
poszukali tutaj.
— Kto?
— Panie Fang, jestem prawnikiem i ten, kto to zrobił, zrobił to w zaufaniu.
Dzięki temu nikt nie musi się o nic martwić. Z panem włącznie.
— Pokaż pięćdziesiątaka.
Fang wziął banknoty i kazał Mattowi i Sarah zaczekać w salonie, po czym poszedł
do pokoju karcianego. Matt pozostał tam, gdzie rozmawiali, Sarah przybliżyła się
do niego. Po minucie Fang wrócił i wyciągnął rękę z pieniędzmi.
— Nikt nie zna żadnego Szeto. Hej, czekaj pan! Matt właśnie go minął i
skierował się do pokoju gry.
— Spytam sam — stwierdził. — Mieliśmy naprawdę ciężki dzień. Kiedy Sarah
ruszyła za Mattem, natychmiast zauważyła, że
jednym z grających w karty Chińczyków jest Szeto. Był szczupły i niezdrowo
blady, miał małpie rysy, cienki jak ołówek wąsik i rzucającą się w oczy bliznę,
przebiegającą dokładnie tak, jak powiedział Benny.
Maurice Fang spróbował wyciągnąć Matta z pokoju, został jednak bez trudu
odepchnięty na bok.
— Nie wiem, czy któryś z panów jest Tommym Szeto, ale muszę z nim porozmawiać o
czekających go pieniądzach — skłamał. — Dużych pieniądzach.
Mężczyźni przy stole wpatrywali się w niego bez słowa. Nikt się nie poruszył.
— Widzisz pan? — zaprotestował Fang. — Widzisz pan? Wynoście się teraz!
Matt popatrzył na Sarah. Oboje doskonale wiedzieli, że nie dostaną drugiej
szansy. Szeto najwyraźniej nie kupił wersji Matta.
— Chyba przejdziemy do planu B — szepnął przez ramię Matt. Rozejrzał się wokół
siebie, po czym podszedł do Szeto i złapał
zaskoczonego Chińczyka za rękę.
— Miło pana spotkać, panie Szeto. Naprawdę miło. Zanim Szeto zdążył zareagować,
Matt pociągnął go w górę,
wykręcił mu rękę na plecy, a wolnym ramieniem otoczył jego szyję i zacisnął
chwyt.
— Ccco... jjesst... — wycharczał Chińczyk.
— Nic ci nie zrobię, Tommy — powiedział Matt i wyciągnął więźnia na korytarz —
ale musimy pogadać. — Zacisnął mocniej ramię. — Rozumiesz mnie?
Szeto skinął głową. Matt trzymał go mocno. Odwrócił Chińczyka twarzą do Sarah.
— Wiesz, kim ona jest? Wiesz?
Szeto próbował walczyć, ale szybko zrezygnował. Był przynajmniej piętnaście
centymetrów niższy od Matta i dwadzieścia pięć kilogramów lżejszy.
— Puść... mnie...
— Wiesz, kto to jest?
— Wiem.
— I po co przyszliśmy?
— Tak... wiem. Puść...
Matt poluzował chwyt, a wtedy Szeto z niezwykłą prędkością wyrwał rękę,
grzbietem dłoni uderzył Matta w twarz i z całej siły kopnął go kolanem w krocze.
Matt jęknął z bólu i padł ciężko na ścianę. Szeto zamierzał powtórzyć cios, ale
Matt zdążył się pozbierać. Gangster wrzasnął coś po chińsku do Maurice'a Fanga,
pognał do okna na końcu korytarza i wyskoczył na schody pożarowe. Matt — oczy
szkliły mu się i łzawiły, z kącika ust ściekała krew — rzucił się za nim. Sarah
biegła niemal równo z nim. Szeto zniknął ze schodów pożarowych i po chwili
usłyszeli okrzyk bólu.
— Zranił się — powiedział Matt, patrząc w dół, na deszcz. — Złapiemy go.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł na śliską, żebrowaną metalową konstrukcję. W
ciągu kilku sekund Sarah stała obok niego.
— Pierdol się, pojebie! — wrzasnął za nimi Maurice Fang. Szeto, najwyraźniej
nie mogąc zejść, skoczył na dół. Był jakieś
dwadzieścia metrów od nich i ciężko kuśtykając, uciekał w kierunku sąsiedniego
zaułka.
— Musimy się śpieszyć — powiedział Matt, ukląkł i zwolnił zaczep schodków.
— Nic ci się nie stało? — spytała Sarah, kiedy zeszli na błotnistą, źle
wybrukowaną uliczkę.
— Potem! — rzucił. — Chodź!
Sarah popędziła za Mattem, rozpryskując fontanny wody z błotnistych kałuż.
Dogoniła go tuż przed skrętem w sąsiedni zaułek. Stały wzdłuż niego pojemniki na
śmieci i pełne odpadków kartonowe pudła, latarnie były niezapalone. Wpatrywali
się w deszcz i ciemność, nikogo jednak nie mogli dostrzec.
— Co Szeto krzyknął do Maurice'a? — spytał Matt. — Zrozumiałaś?
— Nie jestem pewna. Chyba: „zawołaj Guo Minga" albo coś podobnego.
Szli ostrożnie uliczką. Tommy Szeto mógł się ukryć w wielu
miejscach i czekać, by ich zaatakować. Nagle uliczkę zalało jaskrawe światło
błyskawicy i po chwili gruchnął grzmot. Nie minęło wiele czasu, jak znów
błysnęło.
— Tam! — wrzasnął Matt, wskazując przed siebie.
Dostrzegł cień Szeto, który sunął wzdłuż budynku ku przeciwległemu końcowi
uliczki. Kiedy usłyszał krzyk Matta, rzucił się do ucieczki. Pognali za nim i po
chwili wbiegli na tory tramwajowe, prowadzące do wielkiej Stacji Południowej.
Szeto dokuśtykał do pustego składu i zniknął między dwoma wagonami. Matt —
bardzo już zmęczony — biegł kawałek za nim, Sarah — mająca wyraźnie lepszą
kondycję — podążała w odstępie kilku kroków. Kiedy przeszli między wagonami,
zamarli.
Szeto był oddalony od nich może o piętnaście metrów, przestał jednak biec i
odwrócił się. Obok niego stało jeszcze trzech ludzi — dwaj Azjaci — w tym jeden
z bronią w ręku, i... Andrew Truscott.
— Jezu... — mruknąl Matt.
— Matt, to Andrew... — szepnęła Sarah, mrużąc oczy.
— Tak podejrzewałem — odparł Matt.
— Andrew... co ty wyprawiasz?! — krzyknęła Sarah. — Co tu się dzieje?
— Zapraszam do nas! — krzyknął Szeto, przekrzykując łoskot tramwajów. — Powoli!
Guo Mingjest doskonałym strzelcem. Nie każcie mu się wykazywać umiejętnościami!
— Andrew, co tu się dzieje?
— Nie widzisz? — powiedział Matt. — Schowaj się za mnie i idź w stronę wagonów.
Szybko...
Sarah nic nie rozumiała, zrobiła jednak to, co kazał.
— Jeszcze jeden krok i oboje jesteście martwi! — ostrzegł Szeto. — Tak jak wasz
przyjaciel! — Mężczyźni stojący po obu stronach Andrew odsunęli się i martwe
ciało zwaliło się na tory. — Guo Ming, zabij ich — spokojnie powiedział Szeto.
— Sarah, biegnij! — zawołał Matt, kiedy Szeto wyłonił się zza swoich ludzi.
Matt trzymał dłoń w kieszeni, mocno zaciśniętą na piłce. Płynnym ruchem wyjął
rękę z kieszeni, zrobił krok do przodu i rzucił. Człowiek z bronią, oddalony od
niego nie więcej niż o dziesięć metrów, potrzebował sekundy, by pojąć, co się
dzieje, ale okazało się to — jak dla niego — o sekundę za długo. Mocna, rzucona
z rotacją piłka, trafiła go prosto w krtań, tuż nad obojczykiem. Rewolwer
wystrzelił w powietrze i upadł na żwir. Mężczyznę
szarpnęło do tyłu, jakby kopnął go muł, padł jak wór na ziemię i zaczął cicho
jęczeć.
Sarah przeciskała się między wagonami.
— Uciekaj, Sarah! — znów zawołał Matt, biegnąc za nią. — Z powrotem do zaułka!
Przecięli ulicę i kiedy odwrócili się u wylotu uliczki, zobaczyli, jak Szeto i
jego ludzie wychodzą spomiędzy wagonów. Rewolwer w dłoni gangstera błysnął i
cegła nad głową Sarah rozprysnęła się na kawałki. Matt złapał ją za rękę i
pociągnął ku ziemi. Rzucili się do dalszej ucieczki.
Rozdział 26
— Widzisz ich? — spytała Sarah.
Kulili się za samochodem zaparkowanym na jakiejś ciemnej ulicy. Zbliżała się
północ, bezlitosna, kłująca ulewa cały czas dręczyła świat. Matt popatrzył przez
okna samochodu.
— Są po drugiej stronie ulicy — szepnął. — Ten drugi nie chce chyba wybierać
się zbyt daleko bez Szeto, a Szeto nie bardzo może chodzić ze zranioną nogą.
Chyba moglibyśmy im uciec.
— Wiesz, gdzie jesteśmy?
— Nie do końca, ale centrum musi być tam.
Sarah ostrożnie się uniosła i zobaczyła dwójkę bandytów. Nie wydawało się, by im
się szczególnie śpieszyło.
— To wariaci! Zabili Andrew! Matt, boję się! Nie mogę przestać się trząść.
— To znaczy, że będziesz musiała dowodzić, bo jestem w gorszym stanie.
Posłuchaj, Szeto ledwie może się poruszać. — Rozejrzał się po ulicy. — Tamten
zaułek... biegniemy do niego, po czym spróbujemy dostać się na Stuart Street...
a przynajmniej gdzieś, gdzie są ludzie. Zgoda?
— Matt, zobacz!
Tam gdzie jeszcze przed chwilą było dwóch ludzi, teraz stało czterech. Nowa para
wyszła zza pleców Szeto i rozglądała się po ulicy. Jeden z nich mial broń, drugi
mówił do walkietalkie albo. telefonu komórkowego. Obaj przybysze wyglądali na
wypoczętych| i bardzo wysportowanych.
— Jezu, są jak wojsko...
— Tong. Pamiętasz, co mówił o nich Benny?
— Musimy się stąd wydostać.
— Jezu, Matt... są chyba kolejni...
Faktycznie — trzech nowych bandytów pojawiło się na końcu ulicy.
— Naszą jedyną drogą ucieczki jest teraz tamta alejka. Musimy się tam dostać.
Trzymaj głowę nisko, aż znajdziemy się za rogiem, potem gnaj, ile sił w nogach.
Gotowa?
— Tak.
— Sarah... naprawdę mi na tobie zależy. Chodź, zakończmy to! Nisko pochyleni,
zaczęli się powoli wycofywać. Aby zachować
równowagę, trzymali dłonie na asfalcie.
— Teraz! — powiedział w końcu Matt.
Obrócili się na pięcie i pognali uliczką. Jeden z prześladowców wrzasnął za ich
plecami i w chwilę później rozległy się trzaśnięcia dwóch strzałów.
— Trzymaj się nisko! — zawołał Matt. — Nie przystawaj! Zaułek był wąski i pełen
śmieci. Przebiegając, Matt przewrócił
pojemnik z odpadkami, potem drugi.
— Na prawo! — krzyknęła Sarah i wskazała palcem do przodu. Na końcu zaułka
pojawiło się dwóch następnych mężczyzn.
Nagle Chinatown — obejmujące góra kilkanaście kwartałów bloków — stało się
nieskończenie wielkie. Reagując na polecenie Sarah, Matt skręcił w wąską
przestrzeń między dwoma budynkami, poślizgnął się, upadł, wstał i pobiegł dalej.
— Mnożą się... jak... króliki — wydyszał. — Sarah, nie wiem, czy uda nam się
stąd wydostać. Chyba musimy znaleźć jakąś kryjówkę.
Sarah była w tej chwili z nich obojga wyraźnie szybsza. Kiedy dotarli do
skrzyżowania, wyprzedzała Matta o trzy metry. Zwolniła i spojrzała w prawo.
Kilka metrów od nich dostrzegła wejście do kina. Było ewidentnie nieczynne i
zabito je deskami, ale na froncie wisiały podarte plakaty, reklamujące chińskie
filmy. Był nawet plakat, na którym Humphrey Bogart i Katherine Hepbum prowadzili
„Afrykańską Królową".
— Matt... — westchnęła, wskazując na drzwi. — Możesz je otworzyć?
Uderzył raz ramieniem, po czym się cofnął i wyłamał drzwi jednym potężnym
kopnięciem. Wślizgnęli się do środka i szybko zamknęli drzwi. W holu było dość
ciemno, rozjaśniał go jedynie poblask światła lamp ulicznych, wpadający przez
dwa nieduże okienka, umieszczone wysoko na jednej ze ścian. Poza mocno
zniszczoną wykładziną dywanową nie było żadnego wyposażenia.
Choć kino wydawało się nieodwiedzane prawdopodobnie od kilku lat, Sarah bez
trudu wyczuła zapach prażonej kukurydzy, którą tu robiono i sprzedawano.
Trzymając się za ręce, weszli na salę. Tak samo jak w holu tutaj również było —
tuż przy suficie — kilka wąskich okienek, które musiano zasłaniać podczas
projekcji. Przez okienka wpadało tyle światła, że dało się dostrzec kontury
proscenium. Siedzenia — z wyjątkiem kilku bardzo zniszczonych — wymontowano i
wyniesiono.
— Prawdopodobnie sala pochodzi z okresu świetności wodewilów — stwierdził Matt.
— Musimy znaleźć kryjówkę albo boczne drzwi i szybko stąd znikać.
Sarah wskoczyła na scenę.
— Matt, popatrz tutaj! — szepnęła.
Na ścianie, z boku sceny, z sufitu zwisała stalowa drabinka, której dolny koniec
był jedynie kilka centymetrów nad podłogą. Prowadziła na wąski, podwieszony pod
sufitem pomost, biegnący jakieś siedem, osiem metrów nad ich głowami, ledwie
widoczny w mroku. Nie czekając, Sarah wzięła ze sterty pod ścianą pikowaną matę,
jakiej używa się do przeprowadzek, i zaczęła się wspinać na górę.
— Jest mocna! — zawołała po chwili. — Chodź!
Kilka sekund później drzwi do holu otworzyły się z trzaskiem. Z ulicy doleciały
głosy. Matt popatrzył w górę, nie był jednak w stanie dostrzec Sarah. Zarzucił
na ramię dwie następne maty do przeprowadzek i błyskawicznie zaczął się wspinać.
Metalowy pomost — szeroki na metr, zwisający z sufitu na metalowych prętach —
był dość masywnie zbudowany. Matt rozłożył jedną z mat obok maty Sarah, a drugą
zwinął, robiąc prowizoryczną poduszkę. Materiał był wilgotny i zalatywał
stęchlizną, ale w stanie, w jakim się znajdowali — przerażeni i przemoczeni do
nitki — przekroczyli granicę, za którą przestaje się odczuwać niewygodę. Matt
położył się obok Sarah i wciągnął nogi na pomost w chwili, gdy bandyci weszli do
kina.
— Widzisz coś? — szepnęła Sarah, niemal przykładając usta do ucha Matta.
Matt pokręcił głową i położył się na plecach, modląc się, by byli niewidoczni
dla mężczyzn na dole. Intruzi — było ich chyba dwóch — paplali po chińsku, lecz
w głosach nie czuło się pośpiechu. Po minucie, może dwóch, obeszli kino, po czym
poszli sobie. Drzwi wejściowe otworzyły się, a potem zamknęły. Naprawdę opuścili
kino?
Sarah otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Matt przyłożył jej palec do warg,
nakazując ciszę, i mocniej przyciągnął ją do siebie. Minęło pięć minut i w
ciemności rozległo się odchrząknięcie i ciche kaszlnięcie.
— Wiedziałem... — szepnął Matt.
W tym momencie drzwi wejściowe jeszcze raz trzasnęły. Kilku nowych ludzi zaczęło
rozmawiać z gangsterem, którego zostawiono na straży. Nagle ciemne, stęchłe
powietrze przeciął strumień jaskrawego światła.
— Cholera...
Matt nie tyle wypowiedział to słowo, co przedstawił je mimicznie.
Sarah jeszcze mocniej się do niego przytuliła. Rozpaczliwie próbowała zrozumieć
mówione po chińsku zdania, udawało jej się jednak wychwycić jedynie pojedyncze
słowa i tylko czasami jakiś zwrot. Mimo to było jasne, że Tommy Szeto jest
zarówno wściekły, jak i przerażony. Wszystko wskazywało na to, że komuś — ani
razu nie padło nazwisko, które by rozpoznała — bardzo się nie spodoba, gdyby
Sarah i Mattowi udało się uciec i zaczęliby mówić. Ten, który zdołałby ich
odnaleźć, mógł się spodziewać nagrody.
Próbując się nie ruszać nawet przy oddychaniu, patrzyli, jak plamy światła
poruszają się po suficie i omiatają pomost — z pewnością oświetlały także spody
mat, na których leżeli. Matt z podziwem uznał, że wzięcie ich na górę było ze
strony Sarah genialnym posunięciem. Był ciekaw, jak ich gniazdko wygląda z dołu.
Prawdopodobnie wcale nie przypomina kryJówki. Jeśli uda im się wyjść cało z tego
kina, będzie musiał w szczególny sposób podziękować Sarah... Jeśli.
Światła i głosy w dole zbliżyły się do sceny. Promień przebił się przez
kratownicę pomostu, potem następny. Światła przesunęły się wzdłuż konstrukcji i
wróciły. Sarah poczuła, że zaczyna drżeć. Prawdopodobnie czując jej ruch, Matt
lekko odwrócił głowę i przycisnął usta do jej czoła. W tym momencie jeden z
mężczyzn w dole złapał za drabinę, metalowa konstrukcja zatrzęsła się. Kiedy
wszedł na pierwszy szczebel, pochyliła się. Usta Matta mocniej przywarły do
czoła Sarah. Mężczyzna zrobił drugi krok w górę, potem trzeci. Nagle pomost się
uniósł i silnie zabujal — mężczyzna odepchnął się od drabiny i zeskoczył na
scenę.
— Nic nie ma — powiedział.
Promienie latarek — przynajmniej te, które widać było z góry — zaczęły się
przesuwać po innych częściach sali. Uciekinierzy — przemoczeni i wycieńczeni —
walczyli z potrzebą poruszenia się. Mrowiły ich kończyny, mięśnie zaczynały
dostawać skurczów. Dłonie i stopy przeszywało zimno. Obejmowali się mocno, by
się nie poruszyć ani nie jęknąć — byli razem, ale bardzo od siebie oddaleni.
Poszukiwania trwały jeszcze mniej więcej pół godziny. Tommy Szeto wyszedł
wcześniej, ale jego ludzie bardzo dokładnie przeczesywali teren. Dwa razy
otwarto i zamknięto drzwi wejściowe. W końcu zapadła cisza.
Sarah zaczęła zmieniać pozycję, lecz Matt powstrzymał ją.
— Są tu jeszcze — szepnął niemal bezgłośnie. — Nie ruszaj się.
Lekko odwrócił głowę i nagle jego wargi dotknęły jej warg. Gdzieś z ciemności w
dole dobiegł szelest ubrania i usłyszeli ciche chrząknięcie. Nie mając ochoty —
ani odwagi — oderwać ust od warg Matta, Sarah przesunęła rękę w górę, aż
dotknęła jego szyi. Leżeli tak przez następne dwie godziny — z zamkniętymi
oczami i zsynchronizowanym oddechem. Pilnujący kina mężczyzna mniej więcej co
kwadrans ruszał się albo robił jakiś hałas. Wreszcie — po bolesnej wieczności —
włączył walkietalkie i zaczął mówić po chińsku.
— Chce iść — szepnęła Sarah.
Chińczyk przeciągnął się i stęknął. Poczłapał w głąb sali. Znów otworzyły się i
zamknęły drzwi. Potem zapadła cisza.
— Co sądzisz? — spytał Matt.
— Chyba nas nie znaleźli.
— Moim zdaniem poszedł.
— Matt, nie mogę przestać myśleć o Andrew. Nie ruszaj się jeszcze.
Odwrócił głowę tak, że ich usta znów się zetknęły.
— Jeśli nalegasz...
O wpół do szóstej rano zamglone światło nowego poranka zaczęło rozjaśniać
wnętrze kina. Skuleni na zardzewiałym pomoście, Sarah i Matt poruszali się
nieznacznie tylko po to, aby nie sparaliżowało im kończyn. Nie przestali się
jednak obejmować i nie rozmawiali. Jedno z nich — a może nawet oboje —
prawdopodobnie przez jakiś czas spało, choć nie byli tego pewni. Matt przesunął
dłonie tak, że objął twarz Sarah i pocałował ją delikatnie w oczy.
— Byłaś niesamowicie dzielna — powiedział. — Popełniłem wielkie głupstwo, chcąc
bawić się z tym draniem w komandosa.
— Naprawdę sobie poszli?
Matt powoli i ostrożnie usiadł, po czym popatrzył między elementami kratownicy
pomostu.
— Nie wiem, co się dzieje w holu, ale sala jest pusta. Myślę, że powinniśmy
jednak poczekać z wyjściem do jakiejś dziewiątej. Im więcej ludzi będzie na
ulicach, tym większa szansa na dotarcie do domów. Uczciwie powiem, że gdybym był
Tommym Szeto, już byłbym w drodze do jakiegoś dalekiego miejsca.
— Biedny Andrew... naprawdę próbował mi pomóc.
— Może zrobił to, aby odzyskać miejsce w niebie — stwierdził Matt. — Biorąc pod
uwagę, jak skończył, chyba będziesz musiała przyznać, że zachował się cholernie
szlachetnie. Ciekawe, czy zdążył się dowiedzieć, kto zapłacił Szeto. Masz jakiś
pomysł?
— Nie. Ani kto, ani dlaczego. Teraz jednak wiemy coś ważnego.
— To, że ktoś za wszelką cenę próbuje wykazać, że ty jesteś winna spowodowania
przypadków DIC.
— Nie jest to oczywiście dowód, że Tian Wen i ja jesteśmy niewinni, wygląda
jednak na to, że ktoś tak uważa. Kiedy się stąd wydostaniemy, możemy próbować
dowiedzieć się, kto to jest. Najpierw jednak pójdę porozmawiać z Claire
Truscott.
— Wydawało mi się, że mówiłaś, iż Andrew od niej odszedł.
— W dalszym ciągu jest ojcem ich dziecka. Chcę jej pomóc we wszelki możliwy
sposób... teraz i w przyszłości.
Matt popatrzył na zegarek.
— Dwie godziny. Może dwie i pół. Chyba powinniśmy zostać na górze i zachowywać
się bardzo cicho.
— Też tak sądzę.
Uśmiechnęła się i lekko go pocałowała. Wsunął jej rękę z tyłu pod bluzkę i
zaczął masować plecy.
— Nie jest to dokładnie ta podkołdrowa sytuacja, o której fantazjowałem —
stwierdził.
— A ja myślałam, że specjalnie zaaranżowałeś tę noc, wiedząc, że gustuję w
niezwykłych przygodach.
— Obiecaj, że nie zgłosisz moich niecnych czynów do adwokatury.
— Jeśli obiecasz, że nie zrezygnujesz ze mnie jako klientki. Znów go
pocałowała, tym razem nieco namiętniej, badając
językiem wnętrze jego ust. Sięgnęła w dół, poluzowała pasek jego spodni, po czym
zaczęła go delikatnie głaskać.
— Byłeś w nocy bardzo macho, Kocie... — szepnęła. — Ten tchórz nic złego ci nie
zrobił?
— Nie przypominam sobie — odparł, patrząc na nią rozszerzonymi oczami. — Może
trochę... o tak... to, co robisz, naprawdę pomaga... naprawdę...
Ponownie się do niego uśmiechnęła. Nocny horror, który właśnie minął, kazał jej
myśleć o przyszłości oraz o mężczyźnie, którego łagodne oczy się w nią
wpatrywały.
— To dopiero początek... — szepnęła. — Pamiętaj, że jestem lekarzem. Kiedy
uznam, że to uzasadnione z klinicznego punktu widzenia, pocałuję i będzie
lepiej...
Rozdział 27
9 października
— Skalpel... proszę gąbkę... przygotować wziernik... No i jak, Kristen? Czujesz
coś? Doskonale, to znakomicie... Chcesz w dalszym ciągu oglądać wszystko na
monitorze?... Dobrze. Działamy dalej...
Młoda kobieta na stole operacyjnym, matka trojga dzieci, błagała o podanie jej
zamiast narkozy znieczulenia miejscowego. Choć normą była narkoza, Sarah
wyraziła zgodę na zmianę procedury. Pierwsze podwiązanie jajników za pomocą
laparoskopii robiła pod koniec pierwszego roku rezydentury i wszystko poszło jak
po maśle — podobnie następne dwadzieścia czy dwadzieścia pięć takich samych
zabiegów, w których w trzech przypadkach wykorzystała znieczulenie lokalne,
połączone z podaniem silnych środków uspokajających. Była naprawdę dobrym
chirurgiem — technicznie i klinicznie jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym
wśród tych, którzy przeszli identyczny proces szkoleniowy. Dlaczego jej
szpitalne życie zamieniło się w takie piekło?
— W porządku, Kristen. Patrzysz teraz na swe wnętrze. Na czubku tego
laparoskopu jest maleńkie, ale silne światełko. Po prawej stronie lampki
znajduje się światłowód, który zbiera światło i sprawia, że może poruszać się po
zakrętach. Światłowód transmituje obrazy do tego okularu i na monitor. W tej
chwili gwiazdą ekranu jest twój lewy jajnik... ta maleńka różowa plamka na
środku! Niesamowite, co?
Technika światłowodowa. Sarah czasami zastanawiała się, kto jest autorem tego
zadziwiającego, rewolucyjnego wynalazku. Dzięki niemu nie tylko zmieniła się
światowa komunikacja, ale przesunęły się także granice chirurgii —
prawdopodobnie żaden pojedyńczy wynalazek od momentu stworzenia znieczulenia nie
spowodował większego postępu. Czy życie odpowiednio wynagrodziło autora? Stał
się bogaty? Był pogodzony ze światem, czy może spory z kolegami, choroba albo
czyjeś machinacje sprawiły, że życie stało się dla niego ciężkie?
Przez maleńkie nacięcie tuż nad łonem Kristen wsunęła do środka dwubiegunowy
instrument do przyżegania, i patrząc przez laparoskop, przeprowadziła jego
końcówki wokół wąskiego jajowodu. Następnie przesunęła końcówki wzdłuż jajnika —
od miejsca, gdzie łączył się z macicą — do postrzępionego końca tuż przy
jajniku.
— Wszystko gra, Kristen, twój jajowód jest całkowicie czysty. Za chwilę złapię
go szczypczykami na końcu przyżegacza i zamknę za pomocą temperatury. Jeśli
chcesz w dalszym ciągu patrzeć, zobaczysz prawdopodobnie, jak komórki tkanki
tłuszczowej się gotują i pękają. Potem... abyś w przyszłości nie musiała
zmieniać danych w zeznaniu podatkowym z powodu powiększenia się rodziny...
zrobimy to samo w jeszcze jednym miejscu, trochę bliżej macicy. Przyżegania
spowodują obumarcie nerwów czuciowych, biegnących wzdłuż jajowodu, nie będziesz
więc czuła dużego bólu... jeśli w ogóle go poczujesz...
Które zrobimy... po tym jak skończymy... użyte odruchowo zwroty brzmiały
dziwnie, pasowały do samopoczucia Sarah. Popatrzyła na pielęgniarki. Zazwyczaj
bardzo lubiły z nią pracować — zawsze rozmawiały i dowcipkowały podczas
zabiegów, teraz jednak, choć trudno było powiedzieć dlaczego, pojawił się między
nimi dystans.
Sarah i Matt zgłosili zabójstwo Andrew na policji, ale przydzielony do sprawy
detektyw nie odnalazł jego ciała ani nie udało mu się stwierdzić czegokolwiek,
co dowodziłoby popełnienia przestępstwa. Nie odnalazł Tommy'ego Szeto ani
żadnego świadka, gotowego potwierdzić cokolwiek z zeznań jej i Matta. Sprawa o
popełnienie błędu w sztuce lekarskiej przeciwko Sarah postępowała, a z powodu
niczym nieudowodnionej relacji z wypadków w nocy w Chinatown w dalszym ciągu jej
osoba ściągała spore zainteresowanie mediów. Po szpitalu krążyło pocztą
pantoflową sporo plotek. Jedna z nich głosiła, że Andrew zostawił żonę dla
Sarah, po czym — kiedy Sarah rzuciła go dla nowego mężczyzny — wyjechał do
Australii. Według innej zaś Sarah miała zabić Andrew w trakcie sporu, jaki mieli
jako kochankowie, a potem wymyśliła legendę o chińskim gangu, w razie gdyby
kiedyś znaleziono jego ciało. Świadomość, że nie ma jakiejkolwiek
możliwości przekonania wątpiących w nią ludzi, była strasznie frustrująca.
Jeśli chodzi o Sarah i BCM, ton prasy zmienił się z destrukcyjnego na brutalny.
W „Globe" opublikowano wstrętny list autorstwa prezesa Stowarzyszenia Sąsiedztwa
Chińskiego. Określono w nim oskarżenia Sarah dotyczące tongs i zastosowanej
wobec niej przemocy jako obraźliwe dla mieszkającej w Chinatown społeczności. W
licznych publikacjach i programach radiowych zakwestionowano jej motywy,
moralność, a nawet zdrowie psychiczne. Najgorsze było to, że nic się nie
zmieniło. Absolutnie nic.
W rozpaczliwej próbie oczyszczenia nazwiska Sarah — i nagle zachwianej własnej
reputacji — Matt zatrudnił prywatnego detektywa. Po ponad trzech tygodniach
poszukiwań i zainkasowaniu przeszło dwóch tysięcy dolarów honorarium detektyw
stwierdził jedynie, że Tommy Szeto wyjechał z Bostonu, a prawdopodobnie także z
kraju. Nikt, z kim rozmawiał w Chinatown, nic nie wiedział o doktorze Andrew
Truscotcie.
— No i po wszystkim, Kristen. Jeszcze tylko kilka plastrów i możesz jechać na
salę — powiedziała Sarah. — Dziękuje wszystkim. Dziękuję bardzo.
Padło kilka mruknięć, nikt jednak głośno nie pochwalił zabiegu, który został
doskonale wykonany. Sarah ściągnęła rękawiczki i poszła do przebieralni dla
pielęgniarek. Czuła się izolowana i chciało jej się płakać. Mimo wszystko ciągle
zależało jej na pracy i odkryciu prawdy — zwłaszcza od śmierci Andrew — było
jednak dość wątpliwe, że kiedyś jeszcze poczuje się dobrze w BCM. Znalezienie
się na piedestale — a dotyczy to większości lekarzy — sprawia, że człowiek staje
się łatwym celem. Sarah nigdy by nie przypuszczała, jak krucha może być
reputacja lekarza i szacunek do niego jako do fachowca. Niezwykle bolesne było
stwierdzenie, że ponad dwa lata dobrej pracy bez jakiegokolwiek błędu — z
braniem bez szemrania dodatkowych dyżurów i pomaganiem zawsze, kiedy to było
konieczne — nie wystarczyły do zrównoważenia bezpodstawnych plotek i insynuacji.
Przebrała się w czyste ubranie, włożyła swój kitel i wyszła. Zatrzymała się w
punkcie pocztowym, by sprawdzić, czy są dla niej jakieś przesyłki. Między
raportami i pisemnymi transkryptami tego, co przy operacji każdy chirurg ma
obowiązek nagrać na taśmę magnetofonową, była pozostawiona rano notka od Rosy
Suarez, która prosiła o kontakt. Był też list od prezesa zarządu szpitala —
zaopatrzony w drukowaną z komputera naklejkę.
Koperta wyglądała tak samo jak wiele podobnych, otrzymywanych z zaproszeniem na
herbatkę personelu i zarządu czy informujących o kursie mającym zaktualizować
stan jej wiedzy. Tym razem jednak koperta nie zawierała zwykłego materiału.
Tekst — podpisany przez jakąś maszynistkę z upoważnienia prezesa zarządu —
grzecznie informował Sarah, że z powodu otaczającej ją i jej przyszłość
niepewności złożona z profesjonalistów podkomisja zarządu zażądała od ordynatora
oddziału ginekologii i położnictwa, doktora Randalla Snydera, przedstawienia
alternatywnej rekomendacji na stanowisko naczelnego rezydenta.
— Cholera! — Sarah wsunęła list do kieszeni kitla i walnęła pięścią w ladę.
— Co, cholera?
Uśmiechał się do niej Eli Blankenship, którego łysina błyszczała w jaskrawym
jarzeniowym świetle. Jego obecność natychmiast złagodziła złość Sarah. Od
początku gehenny dyrektor do spraw medycznych miał dla niej zawsze jakieś dobre
słowo — emanował optymizmem i dodawał otuchy, analizował jej problemy,
wykorzystując w pełni swój niesamowity intelekt. Powiedział jej na przykład, że
nie ma najmniejszej wątpliwości, iż to, co mówiła z Mattem o Tommym Szeto i
Andrew Truscotcie, jest w stu procentach prawdą. Jego zdaniem tak samo uważałby
każdy prawdziwy znawca tajemnic, DIC. relacja była zbyt fantastyczna i zbyt
niedopracowana w szczegółach, by mogła być czymś innym niż faktograficzną
relacją.
— Dzień dobry, doktorze — odezwał się pracownik punktu pocztowego, podając mu
wielki plik komunikatów, raportów z laboratorium, czasopism i gazet.
— Dzień dobry. Tatę. Jak małżonka?
— Dzięki panu świetnie jej się wiedzie.
Blankenship uśmiechnął się z zadowoleniem i podszedł z Sarah do okna.
— Co się dzieje? — spytał.
Wyjęła list od zarządu i podała mu go. Przeczytał go w kilka sekund.
— To absurdalne! — wykrzyknął. — Rob McCormick i te baby z zarządu spędzają
tyle czasu na przejmowaniu się pozorami, że nie dostrzegają prawdziwych
osiągnięć. Ergo, sami też ich nie mają. Idioci. Sarah, nie byłem umówiony z tobą
i twoim adwokatem?
— Był pan. Jutro po południu.
— Obiecuję, że do tego czasu zdążę porozmawiać z McCormickiem. Nie mogę ci
zagwarantować, że zmieni stanowisko, ale kiedy muszę, umiem być bardzo
przekonywujący. Obiecuję ci też, że napiszę dłuższy artykuł o DIC. Stałem się w
tej dziedzinie niezłym ekspertem i jestem dość mocno przekonany, że przyczyną
całego zamieszania jest coś znacznie poważniejszego niż nieodpowiedni składnik w
twoim suplemencie, i przysięgam, że dowiemy się co. — Patrzył w jej wypełnione
złością i rozpaczą oczy. — Sarah, nie możesz pozwolić, aby ta sprawa cię
złamała. Masz w tym szpitalu znacznie więcej wsparcia, niż sądzisz... moim
zdaniem... także ze strony doktora Snydera. Byłbym zaskoczony, gdyby się
okazało, że ma coś wspólnego z tym listem.
— Musi mieć. Jeszcze kilka miesięcy temu zaproponował, bym została jego
wspólniczką, a teraz jest tak chłodny i formalny, że bardziej się nie da. Mam
wrażenie, że większość ludzi tutaj... wśród nich doktor Snyder... byłaby
najszczęśliwsza, gdybym zrezygnowała i uciekła.
— Ale nie zrobisz tego?
— Nie, doktorze, nie zrobię tego. Nie zamierzam uciekać, ponieważ bez względu
na to, co uważa większość, nie mam sobie nic do zarzucenia... ani w sprawie
choroby tych trzech kobiet, ani w wypadku Andrew.
Dla dodania otuchy Blankenship objął ją ramieniem.
— Dowiemy się, jakie jest sedno sprawy — stwierdził z przekonaniem. — Dowiemy
się, co zaszkodziło tym kobietom, a także ustalimy, kto odpowiada za śmierć
Andrew Truscotta. Sarah, wkrótce nastąpi przełom. Czuję to w trzewiach. —
Poklepał się po brzuchu, którego nie powstydziłby się zawodnik sumo. — A tak się
składa, że nie są najwrażliwszym miejscem w moim ciele. Teraz zrobię, co w mojej
mocy, aby nikt w tym szpitalu nie podejmował żadnych działań przeciwko tobie na
podstawie wiary w coś, co ich zdaniem mogłoby być zgodne z prawdą.
— Dziękuję. Dziękuję za wszystko.
— Nie ma za co. Zobaczymy się jutro wieczorem... liczę na to, że będę miał dla
ciebie dobre wiadomości od tego cholernego zarządu. Dokąd teraz się wybierasz?
— Chcę zadzwonić do Rosy Suarez. Najwyraźniej coś znalazła, o czym chce mi
powiedzieć.
— Opowiesz mi o tym jutro. A może uda ci się namówić naszą tajemniczą panią
epidemiolog, by przyszła na nasze spotkanie i sama o wszystkim powiedziała.
— Może — odparła Sarah, czując, że od tygodni nie była tak skupiona i
zdecydowana. — Może ją namówię.
— Roso, co to znaczy, że odsunięto panią od śledztwa? Sarah siedziała na stołku
u stóp łóżka Rosy Suarez i wpatrywała
się w nią z niewiarą.
— Już kiedyś mówiłam, że nieczęsto mam z moim szefem takie same poglądy.
— Chodzi o to dochodzenie w San Francisco?
— Dokładnie.
— Ale ktoś przecież pozmieniał pani dane!
— On tak nie uważa, w każdym razie wytknął mi brak postępów oraz podkreślił, że
nie wystąpiły kolejne przypadki DIC i do chwili przejścia na emeryturę za cztery
miesiące mam siedzieć w bibliotece. Nie przewiduje zastąpienia mnie w tym
śledztwie nowym pracownikiem.
— To straszne. — Sarah czuła, jak w piersiach zawiązuje jej się supeł
przerażenia. Miała nadzieję... głęboko w to wierzyła... że ta niezwykła,
pracowita, mała kobieta w jakiś sposób rozwikła zagadkę, która zagrażała jej
karierze. — Po tym, co mi pani mówiła, naprawdę miałam nadzieję na przełom, a
teraz pani wyjeżdża. Jest mi...
Rosa Suarez przerwała jej gestem dłoni. Usiadła na skraju łóżka, tak by mieć
oczy na poziomie oczu Sarah.
— Nastąpił przełom i zapewniam panią, że nie wyjadę — oświadczyła.
— Ale...
— Mam mniej więcej półtora miesiąca niewykorzystanego urlopu zdrowotnego, więc
oficjalnie jestem na zwolnieniu i wracam do zdrowia po wypadnięciu dysku.
Zaprzyjaźniony ortopeda, który był mi winien przysługę, okazał się tak uprzejmy
i sporządził odpowiednią dokumentację.
Rozbujany wskaźnik nastroju Sarah nieco się podniósł.
— Dziękuję pani... — powiedziała, wyraźnie ochrypłym głosem. — Dziękuję, że
pani nie rezygnuje, lecz muszę przyznać, że nie rozumiem tego. Jak pani wydział
może przerywać dochodzenie, w którym doszło do decydującego przełomu?
— Ponieważ nic o nim nie wie — odparła Rosa z uśmiechem. — I nie dowie się,
dopóki sprawa nie będzie stuprocentowo pewna i dwa razy potwierdzona. Czuję, że
choć w tę sprawę nie
jest... tak jak to było w San Francisco... zamieszana Armia Stanów
Zjednoczonych, to mogą z nią mieć do czynienia potężne i bogate siły.
— To znaczy?
— Problem, z jakim się pani spotkała, był dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, nie
stwierdzono ani jednego przypadku DIC, z którym nie byłaby pani związana, po
drugie, w żadnym z trzech przypadków nie stwierdzono innego wspólnego czynnika
ryzyka poza pani preparatem ziołowym.
— Jak na razie rozumiem.
— Po wpadnięciu w liczne ślepe zaułki odkryłam jednak inny czynnik, łączący
wszystkie trzy przypadki DIC.
— Mianowicie? — z podnieceniem spytała Sarah.
— Mianowicie wagę.
Przez ponad kwadrans Rosa opisywała swe wysiłki, które zakończyły się
znalezieniem pamiętnika Constanzy Hidalgo oraz odkryciem, jak niesamowicie wiele
straciła kilogramów... dzięki jakiemuś proszkowi otrzymanemu od lekarza z BCM,
„obcokrajowca", opisywanego w pamiętniku jako „dr S.".
— Z tą informacją w zanadrzu, prześledziłam jeszcze raz przeszłość Alethei
Worthington i Lisy Summer. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, niżbym chciała,
głównie dlatego, że rodzina Alethei Worthington praktycznie nie istnieje, a Lisy
i jej ojca nie było w kraju przez prawie cały miniony miesiąc. Mimo wszystko
dowiedziałam się intrygujących rzeczy. Alethea miała kiedyś straszliwe kłopoty z
wagą. Jeden z sąsiadów powiedział mi, że ważyła ponad sto kilo. Zrobiłam z jej
albumu szkolnego kilka kserokopii. Proszę, oto Alethea... jak widać, była dość
spora.
— Wiadomo, czy brała ten sam preparat odchudzający co Connie?
— Nie do końca, udało mi się jednak ustalić, że schudła prawie cztery i pól
roku temu... mniej więcej w tym samym czasie co Connie. Strony obejmujące ten
okres zostały wyrwane z prowadzonych w BCM historii chorób obu dziewczyn.
— I nikomu pani o tym nie mówiła? Rosa pokręciła głową.
— Po wydarzeniach w San Francisco niełatwo mi przyszło podzielić się tymi
informacjami nawet z panią — stwierdziła. — Wiem jednak, ile pani wycierpiała, i
choć nie bardzo znam się na rozpoznawaniu, komu można ufać, pani ufam.
— Dziękuję. Boże, tak bardzo pani dziękuję...
Blankenship miał rację. Przełom był bliski.
— Jest coś jeszcze — powiedziała Rosa. — Znacznie więcej.
— Lisa?
— Dokładnie. Nie rozmawiałam z nią bezpośrednio, ale byłam kilka razy w domu, w
którym mieszkała w Bostonie. Jej współlokatorzy byli podejrzliwi... szczególnie
z powodu powództwa przeciwko pani, ale w końcu pomogli. Dali mi te zdjęcia. Na
górze są ujęcia z okresu zaraz po przeprowadzce, ostatnie są nowsze.
— Schudła ze dwadzieścia kilogramów!
— Nieco ponad trzydzieści. W domu mieszkał tylko jeden mężczyzna, który był
tam, kiedy cztery i pół roku temu straciła na wadze, lecz jest pewien, że udało
jej się to dzięki jakiemuś proszkowi. Okres się zgadza, prawdopodobnie chodzi o
ten sam proszek. Sarah, nie mamy do czynienia ze zbiegiem okoliczności. Jestem o
tym przekonana.
— Sprawdzała pani, czy w historii Lisy też brakuje kartek?
— Nie ma dowodu, by cokolwiek usunięto, to jednak o niczym nie świadczy. Nie ma
ani jednego wpisu z całego roku.
— Roso, to naprawdę jest przełom! Ma pani pojęcie, kim może być ten doktor S.?
— Domyślam się. Pamiętnik Constanzy Hidalgo sugeruje, że to mężczyzna,
prawdopodobnie nieamerykańskiego pochodzenia. Dodałam do tego równania okres, w
którym podawano ten fantastyczny proszek, i inicjał „S". Następnie sprawdziłam
listę pracowników. — Chwilę pogrzebała w aktówce, po czym wyciągnęła notes. -
Zakładając, że wszystkie parametry, które wybrałam, są prawidłowe, mamy trzech
dobrych kandydatów. Nie bardzo wiedziałam, co zrobić z opinią, że mężczyzna był
„obcokrajowcem". Constanza nie była tego zbyt pewna. Pierwsza osoba z listy do
dziś pracuje w BCM, pozostali dwaj zwolnili się kilka lat temu.
Podała Sarah notes.
— Lek. med. Gilberto Santiago... lek. med., dr. fil. Sun Soon... dr med.
(ayurw.) Praraod Singh — przeczytała Sarah. — Żadne z tych nazwisk nic mi nie
mówi. Nawet Santiago.
— Co może znaczyć stopień naukowy ostatniego lekarza? — spytała Rosa.
— prawdopodobnie doktor medycyny ayurwedyjskiej. To prastary hinduski system
leczniczy... — Głos Sarah zamarł.
— Co się stało? Wyglądasz, jakbyś właśnie ujrzała ducha. Sarah powoli podniosła
głowę i popatrzyła Rosie w oczy.
— Być może właśnie ujrzałam prawdę. Muszę zadzwonić.,
— Proszę skorzystać z mojego telefonu. Jeśli to międzymiastowa, może pani
skorzystać z mojej służbowej karty kredytowej. Zanim ktoś się połapie, że
pracownica znajdująca się na zwolnieniu lekarskim w Atlancie dzwoniła z Bostonu,
dawno będę na emeryturze.
Jedyną rzeczą, jaką Sarah mogła zrobić, aby skontaktować się z Annalee Ettinger,
było pozostawienie jej pilnej wiadomości u telefonistki w Xanadu. Nie podała
swego nazwiska, ale nazwisko Rosy, i kilkakrotnie podkreśliła wagę sytuacji.
— Wygląda na to, że teraz pani kolej na wyjaśnienia — powiedziała Rosa, kiedy
Sarah odłożyła słuchawkę.
Choć sama nie wiedziała zbyt wiele, Sarah przekazała swoje informacje o
Pramodzie Singliu i Ayurwedyjskim Ziołowym Systemie Odchudzającym. Przedstawiła
Petera Ettingera, najkorzystniej jak umiała. Rosa natychmiast jednak dosłyszała,
z jakim napięciem w głosie o nim opowiada.
— Na mnie robi wrażenie klasycznego megalomana — stwierdziła.
— Od początku wiedziałam, że nie jest mu obca pycha, ale przede wszystkim
dostrzegałam w nim wizjonerstwo.
— Z moich doświadczeń wynika, że zarówno jedno, jak i drugie często prowadzi
prosto właśnie do megalomanii.
Kiedy zadzwonił telefon, Sarah odruchowo sięgnęła po słuchawkę.
— Mówię z panią doktor Rosą Suarez? Natychmiast rozpoznała głos Annalee.
— Annalee, to ja, Sarah. Co słychać?
— Hej, cóż za niespodzianka! Dzięki tobie u nas obojga wszystko idzie świetnie.
Małe zaczyna tęsknić za wielkim skokiem.
— Ile jeszcze zostało?
— Sześć, siedem tygodni. Jeśli o mnie chodzi, mogłoby to być jednak już jutro.
Peter sprowadził z Mali dwie akuszerki, które nie odstępują mnie na krok.
Ponieważ nie mają nic innego do roboty, stale tylko gotują, sprzątają i wpadają
jedna na drugą.
— Annalee, taka jestem podniecona...
— Aha. Tym razem Peter przerasta siebie. Powiedz mi teraz, o jaką to
niecierpiącą zwłoki sprawę chodzi i kim jest Rosa Suarez.
— Tak naprawdę to doktor Suarez. Jest obok mnie. Badała... badała dla rządu
programy odchudzające i opowiedziałam jej o kuracji Petera i o doktorze Singhu.
— Zbierają forsę szuflami. Peter otworzył w dotychczasowym punkcie sprzedaży
całkiem nowy plac załadunkowy. Przynajmniej dwudziestu ludzi zajmuje się
wyłącznie pakowaniem towaru i wysyłką. Wygląda na to, że pół Ameryki ma nadwagę
i ogląda w nocy telewizję, a każdy... jak wyraża się Peter... chce podążyć
wyższą ścieżką ku szczupłej sylwetce.
— Annalee, czy wiesz, jak mogłybyśmy się skontaktować z doktorem Singhiem?
— Nie. Przyjeżdża co kilka tygodni z nową dostawą kapsułek z witaminami, ale
praktycznie go nie widuję. Mogę spytać Petera, nie mówiąc mu, że chodzi o
spotkanie z tobą. Jest wściekły, że twój adwokat kazał mu zeznawać.
— Nieźle... posłuchaj, Annalee, nie ściągnij sobie przeze mnie kłopotów na
głowę, bardzo by nam jednak pomogło, gdybyśmy mogły porozmawiać z doktorem
Singhiem.
— Zobaczę, co da się zrobić. To wszystko?
— Mogłabyś przysłać mi trochę tego proszku?
— Chcesz powiedzieć, że nie zamierzasz płacić czterdzieści dziewięć
dziewięćdziesiąt pięć czekiem albo kartą znaczącej firmy kredytowej i wolisz
uniknąć trzech do sześciu tygodni czekania na dostawę... przepraszamy, że nie
można płacić przy odbiorze gotówką? Chyba mogę ci pomóc w tym zakresie.
Sarah podała Annalee adres Rosy, podziękowała i na koniec jeszcze raz bardzo
poprosiła przyjaciółkę, by za żadną cenę nie popadła w jakikolwiek konflikt z
ojcem. Potem usiadła i wbiła wzrok w jesienne kolory za oknem.
— Roso, naprawdę pani sądzi, że ten proszek na odchudzanie może mieć związek z
przypadkami DIC?
— Zakładając, że fakty, jakimi dysponujemy, są prawdziwe, jest to tak samo
prawdopodobne jak to, że spowodowała je twoja mieszanka ziołowa.
— Nie widzę w tym odrobiny logiki.
— Jest tak, ponieważ fakty, którymi dysponujemy, nie są kompletne. Chętnie
zobaczyłabym którąś z „reklam edukacyjnych", o których pani mówiła.
— Zajmę się tym. Mój adwokat ma paru znajomych w telewizji. Może uda mu się
zdobyć kasetę na jutro... mamy wieczorem kolejne spotkanie w większym gronie, na
którym chcemy omawiać postępy przygotowań do procesu. Może pani przyjdzie?
— Nie myślałam o tym, ale ze względu na to, że nie uczestniczę teraz oficjalnie
w sprawie, chyba przyjdę. Zwłaszcza że jedną z atrakcji wieczoru będzie tak
dobry film. Szczególnie w kontekście tego, co mi pani powiedziała i co
wychwyciłam z pani rozmowy telefonicznej... stawka właśnie wzrosła.
— Nie rozumiem.
— Pani przyjaciółka Annalee też brała ten proszek, prawda?
— Brała.
— i za kilka tygodni rodzi.
— Nie pomyślałam o tym...
— Biorąc pod uwagę wszystko, nad czym musiała pani myśleć w ciągu ostatniej
godziny... nic dziwnego. Na szczęście mamy nieco czasu. Niezbyt wiele, ale mamy.
Spotkamy się jutro wieczorem u pani adwokata.
Sarah mocno i długo uścisnęła Rosę i obiecała, że nikomu nic nie powie o tym,
czego się właśnie dowiedziała, po czym zbiegła na dół schodami i wróciła do BCM.
Była na krzywej wznoszącej, od dawna nie czuła się tak podniecona i
naenergetyzowana.
Rosa usiadła po turecku na łóżku i zaczęła analizować nowe informacje. Sarah
miała rację — wiązanie zachorowania na DIC z krótkoterminowym przyjmowaniem
przed kilku laty sproszkowanych ziół nie miało zbytniego sensu... na razie. Nie
wiązało się to także w jakikolwiek sposób z faktem zniknięcia kartek z historii
chorób. Rysując w notesie nieskoordynowane linie i strzałki, Rosa próbowała
poukładać dane, po jakimś czasie poczuła jednak, że traci koncentrację.
Wycieńczona, opadła na poduszkę. Wszystko było nieuchwytne. Wszystko. Czuła się
tak, jakby kazano jej układać puzzle z galarety. Jej największym marzeniem było
zamknięcie akt i udanie się na spoczynek, zamiast tego jednak zadzwoniła do Kena
Mulhollanda w laboratorium CDC.
— Cześć Roso! Jak plecy?
Sam dźwięk jego głosu wywołał na jej ustach uśmiech. Ze wszystkich kolegów z
pracy jedynie Ken wiedział, gdzie Rosa faktycznie przebywa i w jaki sposób
zdobyła wolne dni.
— Dzięki Bogu codziennie gorzej — odparła. — Masz coś dla mnie?
— Tak i nie. Nie wiem, jak mają się sprawy między tobą a twoim szefem, ale
dostaliśmy oficjalną notatkę, że twoje dochodzenie zostało zamknięte. Nikt w
wydziale nie ma mu poświęcać czasu. Szef mojego działu był u mnie w tej sprawie
osobiście, wiedział bowiem, że ci pomagałem, i... eee... dostałem jednoznaczne
polecenie.
— To znaczy, że zostałeś ostrzeżony. Mojemu szefowi naprawdę
więc zależy, bym poniosła porażkę. Przykro mi, Ken. Nie ryzykuj, choć muszę
powiedzieć, że potrzebuję twojej pomocy.
— Z chęcią służę pomocą. Nie jesteś jedyną osobą, która może zachorować. Jeśli
będzie trzeba, zachoruję na grypę i przyjadę ci pomóc na miejscu. Mówiłaś, że
masz dostęp do sprzętu, tak?
— Nie takiego jak twój, ale mam. Do laboratorium z technikiem. Masz coś nowego?
— Mamy dość faktów, by stwierdzić, że w chwili ostatniego pobrania krwi, w
lipcu, twoja dziewczyna miała jakiegoś wirusa DNA, niestety jest ich za mało do
sklasyfikowania albo określenia typu. Niczego więcej się nie dowiemy, bo nasza
ostatnia próbka została zużyta. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej,
potrzebne jest osocze.
— Więc trzeba będzie je w jakiś sposób zdobyć...
— Muszę też znać nazwisko i numer twojego technika. Możliwe, że będę musiał
prosić go o zajęcie się hodowlą.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
— To ważna sprawa, prawda?
— Ken, siedzę tu na szczycie wulkanu i mogę ci przysiąc, źe wkrótce... bardzo
niedługo... wybuchnie.
Rozdział 28
10 października
— Nazywam się Johnny Norman i mówię do Państwa z Television City. Chciałbym
zapytać wszystkich... obecne w studiu osoby i miliony telewidzów przy
odbiornikach: jesteście gotowi zmienić swe życie na lepsze?!
— Tak!
— Jesteście gotowi złapać szczęście za nogi i nie puszczać go?!
— Tak!
— Jesteście gotowi podążać Wyższą Ścieżką ku Szczupłej Sylwetce i Zdrowiu?
— Tak!
— Nieco głośniej, proszę. Nie słyszę was.
— TAK!!!
— No to świetnie! Znaleźliście się w odpowiednim miejscu, więc zaczynajmy.
Najwyższy czas znów pozdrowić naszego trenera z High Road... człowieka, który
doprowadził swój klub do dwóch Superpucharów, ale nie umiał oderwać się od
pucharków z lodami. Prześlijmy wielkie, odchudzające za pomocą ziół pozdrowienie
trenerowi Tomowi „Niedźwiedziowi" Griswoldowi!
Na scenę wbiegł wysoki, kanciasty na twarzy i smukły jak młode drzewko trener
Tom Griswold. Klaskał, jakby był w trakcie swego sławnego „kazania w przerwie".
Wypełniający poczekalnię gabinetu Matta ludzie obserwowali materiał reklamowy, z
niemal chorobliwą fascynacją wysłuchując życiorysu Griswolda, ilustrowanego
zadziwiającymi obrazami, które demonstrowały rozwój jego kariery, ukazywały
coraz większy szacunek, jakim go darzono, i uwidaczniały stale zwiększanie się
obwodu jego brzucha.
— Miałem w banku więcej pieniędzy, niż chciałbym wydać,
kochającą rodzinę, robiłem karierę jako komentator i ważyłem sto trzydzieści
kilogramów, przez co lekarze byli przekonani, że nie przeżyję następnych kilku
miesięcy. Z początku spokojnie mi poradzili, abym schudł. Potem zaczęli trochę
bardziej grozić. Powiedzieli, że jeśli nie stracę na wadze, mogę sobie darować
kupowanie niedojrzałych owoców. (Wybuch śmiechu na sali). No cóż... popatrzcie
na mnie teraz!
Zawirował w pełnym gracji piruecie, zachwycone audytorium na sali wybuchnęlo
głośnym aplauzem.
— Zadziwiające... — mruknął Glenn Paris.
— Ameryka... — stwierdził Eli Blankenship. — Kraj, w którym nigdy się nie jest
zbyt bogatym albo zbyt szczupłym.
— A teraz, Johnny... — ciągnął trener — zanim ujrzymy człowieka, któremu
Ameryka zawdzięcza to zadziwiające odkrycie, podaj nam aktualną liczbę.
Ekran wypełniła olbrzymia, jaskrawo oświetlona tablica z szeregiem pustych pól,
które zdawały się czekać na oznajmienie przez Johnny'ego Normana wspaniałej
wieści.
— W porządku, trenerze. Zaczynamy. Na dzień dzisiejszy liczba ludzi w naszym
kraju i na całym świecie, tych, którzy dołączyli do naszej Wyższej Ścieżki ku
Szczupłej Sylwetce i Zdrowiu, wynosi pięćset siedemdziesiąt jeden tysięcy
sześćset dziewiętnaście! (Potężny aplauz).
— Po czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt pięć za sztukę — stwierdził adwokat
Arnold Hayden. — Niesamowite. Od kiedy to rozprowadzają?
— Od mniej więcej pół roku — powiedział Matt.
— Nie zapominaj, Arnoldzie — włączył się do rozmowy Colin Smith— że wszystko
wskazuje na to, iż to działa. Naprawdę. Nie zapłaciłbyś pięćdziesięciu dolarów,
by pozbyć się tej swojej opony... zwłaszcza gdybyś nie musiał się w tym celu
zadręczać dietami?
— Dziękuję, John — powiedział trener Griswołd. — Chciałbym teraz wszystkich
przedstawić człowiekowi, który dał mi kilka lat życia, nie wspominając o tym, co
zrobił dla mojej gry w tenisa i, o czym szybko opowie wam moja piękna żona
Sherry, mojego życia miłosnego. — Nastąpiło kilka podnieconych „och!". —
Najpierw jednak posłuchajmy piosenki w wykonaniu jednej z prawdziwych cór
Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego. Betty Wilson, gwiazda
Broadwayu, niegdyś o wadze ponad stu kilogramów, będzie pierwszą osobą, która
opowie wam o tym,
jak bardzo nienawidziła patrzeć w lustro. Dziś w dalszym ciągu jest gwiazdą,
popatrzcie jednak na to, co sama codziennie ogląda w lustrze... — Rozległy się
gwizdnięcia i okrzyki, przeznaczone dla piosenkarki, której wyszywana
niebieskimi cekinami tunika w rozmiarze numer sześć zdawała się namalowana na
idealnie kształtnym ciele). — Panie i panowie, tytułową piosenkę z najnowszego
przedstawienia Broadwayu zaśpiewa Betty Wilson!
Matt przewinął taśmę na szybkim podglądzie, a kiedy to robił, obecni widzowie
pomrukiwali, wyrażając niewiarę albo zachwyt, który ledwie przechodził im przez
gardło. Po piosence i kolejnych dwóch minutach lepkiej od słodyczy przemowy,
trener — przy żywiołowej owacji łudzi w studio — przyprowadził na scenę Petera
Ettingera. Sarah poczuła, jak na jego widok tężeją jej mięśnie szczęki, lecz
nawet ona musiała przyznać, że choć w różnych okolicznościach wyglądał na
większego, niż był w rzeczywistości, w telewizji wydawał się jeszcze bardziej
imponujący.
Z wdziękiem żyrafy kroczył z jednego końca sceny na drugi i recytował zapisaną
ze wszystkimi szczegółami historię odkrycia przez siebie w New Delhi doktora
Pramoda Singha oraz jego zachwycającego Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu
Odchudzającego. Następnie oświadczenia złożyło kilku starannie dobranych
klientów, którzy doznali niepowodzeń z najróżniejszymi innymi metodami
pozbywania się nadwagi. Ich poruszające wyrazy uznania były przeplatane wstępem
do medycyny ayurwedyjskiej, w którym przedstawiona została jej historia trwająca
wiele tysięcy lat. Metoda powstawała w czasach, z których pochodzą pierwsze
zapisy historyczne człowieka, przeszła przez liczne okresy zachwytu i niechęci i
w niewiarygodny sposób odrodziła się w latach osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku.
Na koniec — na tle obrazów z Indii — kilka słów powiedział sam Pramod Singh.
Oznajmił, że zioła, z których składa się mieszanka, to jedynie część sukcesu —
choć trzeba przyznać, że najważniejsza.
— Używaj naszego proszku w odpowiedni sposób, jedz z umiarem, unikaj pięciu
zakazanych potraw — mówił lytmicznie, niemal śpiewnie — a niezależnie od tego,
co będziesz poza tym robić, stracisz na wadze tyle, ile chcesz. Medytuj pięć
minut dziennie, stosuj się do podstawowych zasad Ayurwedy, przedstawionych w
podręczniku, a poza odzyskaniem szczupłości poznasz wiele nowych swobód.
Poznasz, czym jest wolny duch. Przepraszam, że nie mogę być z wami osobiście,
ale muszę nadzorować zbiór
dwunastu najważniejszych, naturalnych składników naszego proszku. Już się nie
mogę doczekać spotkania z wami za kilka tygodni. A teraz niech znów mówi doktor
Peter Ettinger.
— Doktor czego? — spytał Matt i zatrzymał taśmę.
— Peter Ettinger ma kilka doktoratów, przyznanych przez różne instytuty, lecz
wątpię, czy ma tytuł doktora medycyny, uzyskany na konwencjonalnej akademii
medycznej.
— Pani ton każe zakładać, że nie bardzo go pani lubi — powiedział Colin Smith.
— Dla mnie to on jest nadętym dupkiem — stwierdził Glenn Paris.
Sarah uśmiechnęła się pod nosem, była bowiem niemal pewna, że Peter takimi
samymi słowami opisałby Parisa.
— No cóż — powiedział Matt — chyba powinniśmy zaczynać. Ja już powiedziałem
swoje, podkreślając, że koszmarna noc, którą przeżyliśmy z Sarah w Chinatown,
była zdarzeniem faktycznym, a choć plotki krążą... brak ciała i tak dalej,
Andrew Truscott nie żyje. Policja nie odkryła nic nowego, tak samo zatrudniony
przeze mnie prywatny detektyw, mimo że jest bardzo dobry Nie zrezygnowaliśmy z
udowodnienia, że nasza opowieść jest prawdziwa, ale nie bardzo mamy też pomysł,
jak w tej sprawie działać dalej. Ktoś chciałby coś zaproponować? No tak... jeśli
nie ma żadnych pytań, proponuję przejść do dalszych punktów programu. Jak na
razie Jeremy Mallon wygrywa na całej linii, a my tylko się bronimy. Mam
nadzieję, że jutro... po formalnym przesłuchaniu Petera Ettingera... sytuacja
się zmieni. Zanim puszczę dalej taśmę, pani Suarez przedstawi w ogólnym zarysie,
na czym będziemy próbowali go przyszpilić. Mam nadzieję, że zechce powiedzieć
kilka szczegółów. Najpierw jednak poproszę o głos doktorów Snydera i
Blankenshipa... w dowolnej kolejności.
Sarah na ułamek sekundy udało się spojrzeć Mattowi w oczy. Był pewny siebie i
panował nad przebiegiem spotkania. Jakiż zrobił postęp od chwili pojawienia się
w Sali Milsapa w BCM... Jakże marzyła o dniu, w którym będą mogli być oficjalnie
przyjaciółmi i kochankami, dniu, w którym Willis Grayson, jego złość i jego
adwokaci będą sprawą przeszłości.
— Chyba ja zacznę — powiedział Randall Snyder. — To, co mam do powiedzenia, nie
zajmie dużo czasu. — Odkaszlnął. — Poprosiłem Amerykańskie Kolegium Położnictwa
i Ginekologii o wysłanie do ordynatorów wszystkich oddziałów ginekologicznych w
kraju listów z prośbą o informacje na temat przypadków
DIC podczas ciąży i porodu, o niewyjaśnionym pochodzeniu. Jak na razie nie
zgłoszono ani jednego przypadku, w którym nie wystąpił choć jeden czynnik
predysponujący: ahniptio placentae, infekcja, toksemia, niedokrwistość
sierpowatokrwinkowa, śmierć płodu in utero. Ani jednego. Sarah... muszę
powiedzieć, że po wysłaniu tylu listów i dziesiątkach telefonów niezgłoszenie
nawet jednego przypadku DIC, choroby, która rozwinęła się bez przyjmowania
ordynowanej przez ciebie herbatki ziołowej, pozostaje dla mnie bardzo
niepokojące i... jeśli mogę się tak wyrazić... bardzo obciążające.
— Dziękuję — chłodno oświadczył Matt. — Może pan mówić, co pan chce, ale jest
ewidentne, że ktoś podjął wielki wysiłek i spowodował mnóstwo bólu, by mieszanka
ziołowa sprawiała wrażenie czynnika odpowiedzialnego za DIC. Fakt ten znacznie
bardziej niż wszystko inne sugeruje, że odpowiedzialność leży gdzie indziej.
Doktorze Blankenship?
Dyrektor do spraw medycznych z namysłem postukał ołówkiem o wnętrze dłoni, po
czym podniósł plik papierów, które położył przed spotkaniem na podłodze obok
swego krzesła.
— No cóż... zgodnie z moim zadaniem miałem zostać jednym z najlepszych na
świecie specjalistów z zakresu rozsianej koagulopatii wewnątrznaczyniowej.
Okazało się, że nie jest to tak skromne zadanie, jak początkowo myślałem.
Odkryłem, że wszyscy zajmujący się krzepliwością wiedzą, kiedy mają do czynienia
z DIC, ale nie mają pojęcia dlaczego. Popularniejsza nazwa DIC brzmi
„koagułopatia ze zużycia czynników krzepliwości", ponieważ podczas jej trwania
wszystkie czynniki krzepliwości krwi ulegają zniszczeniu... giną we wnętrzu
niewielkich, nienaturalnych skrzeplin. W swej najgorszej postaci DIC niemal
zawsze kończy się śmiercią i fakt ten sprawia, że uratowanie przez oskarżoną
Sarah życia powódce Lisie jest tym bardziej godne podziwu. Pacjenci, u których
dojdzie do tak nasilonego DIC, jakie rozwinęło się u powódki, po prostu
umierają. Czy zeznałbym to, stojąc na miejscu dla świadków, panie Daniels? Może
pan być tego pewien. — Ton Blankenshipa, dotychczas chłodny, nagle zrobił się
dramatyczny. — Jeśli mam być szczery, to powiem, że zrobiłbym wszystko, co w
mojej mocy, by pomóc Sarah. Ta sprawa bardzo mnie dręczy i tak samo dręczy mnie
brak pomocy ze strony naszego szpitala. Kilka miesięcy temu, kiedy spotkaliśmy
się po raz pierwszy, obiecaliśmy zarówno jej, jak i sobie, że zaprezentujemy
wspólny front i będziemy traktować Sarah jako niewinną, dopóki nie
zostanie udowodnione... udowodnione!... co innego. Randall, Glenn, rozmawiałem z
Robem McCormickiem o liście, który rozesłał, żądając w przyszłym roku
zastąpienia Sarah na stanowisku głównego rezydenta na oddziale ginekologii.
Powiedział, że chętnie wycofa się na razie z tego pomysłu, jeśli wy dwaj
uważacie, że należy tak zrobić.
— Eli... — przerwał mu Paris — nie jest teraz raczej czas ani miejsce na...
— Glenn, przepraszam cię bardzo. Nie chcę zaczynać wojny ani żenować Sarah,
jeśli jednak staniemy jednym frontem, jak ustaliliśmy, McCormick będzie musiał
się wycofać. Jasne?
Paris był wyraźnie oburzony. Nie chodziło o to, czy zgadzał się, czy nie z
postulatem Blankenshipa — nie lubił, jeśli w jakimkolwiek zakresie mówiło mu
się, co ma robić.
Po długiej przerwie, w trakcie której wziął się w garść, uśmiechnął się i skinął
głową.
— Masz rację, Eli. Nie wiem, skąd u Roba ten pomysł, ale zadzwonię jutro do
niego i wybiję mu go z głowy.
— Znakomicie. Randall?
— Nie mam nic przeciwko temu — bez entuzjazmu stwierdził Snyder.
— W takim razie jedziemy dalej — stwierdził Blankenship. — Jest pewna kategoria
przyczyn DIC, o której chyba warto wspomnieć, a są to trucizny. Wstrzyknięcie
naturalnie występującego czynnika krzepliwości krwi, trombiny, może spowodować
obraz chorobowy typu DIC, tak samo podanie określonych jadów żmij.
— Mokasynów? — spytał Matt.
— Nie. Grzechotników.
— Nie wierzę, by doustne podanie któregoś z tych związków mogło komukolwiek
zaszkodzić — stwierdziła Sarah. — Kiedy zaczęło się DIC, Lisa była w domu.
Wątpię, by dostała jakikolwiek zastrzyk.
— Albo została ukąszona przez węża — dodał głupkowato Arnold Hayden.
Nikt się nie roześmiał.
— Jak powiedziałem, o działaniu trucizn wspomniałem jedynie dla pełności obrazu
— odparł Blankenship. — Musimy brać pod uwagę, że istnieje toksyna, która
przyjęta doustnie, powoduje DIC. Może ktoś znalazł się w jej posiadaniu i mści
się na naszym szpitalu albo oddziale ginekologii. W obecnym stadium nie da się
tego wykluczyć.
— Tylko tego jeszcze nam brakowało... — jęknął Glenn Paris. — Szaleńca...
— Ktoś ma jakieś pytania? — spytał Matt. — Nie? W takim razie, Roso, może
byłaby pani uprzejma przedstawić nam parę szczegółów dotyczących postępów pani
dochodzenia. Mogłaby pani streścić dotychczasowe wnioski?
Wczesnym popołudniem Sarah ponad godzinę rozmawiała z Rosą. Epidemiolog była
między młotem a kowadłem; z jednej strony konieczne było, aby ci, którzy mogli w
jakiś sposób pomóc Sarah, mieli wszystkie informacje i mogli na ich podstawie
poszukiwać rozwiązań, a z drugiej —przeżyła na własnej skórze, jak zabójcze może
być ujawnianie szczegółów dochodzenia przed jego zakończeniem. Wiedziała, że
dopóki wyniki nie zostaną sprawdzone, ponownie zweryfikowane i zamknięte, będzie
się czuć nieswojo, przekazując komukolwiek szczegóły swojej pracy. W końcu tak
naprawdę nie ustaliły nic poza tym, że Rosa weźmie udział w spotkaniu i ujawni
tyle danych oraz swoich przypuszczeń, ile uzna za stosowne. Nic więcej.
— Na początek muszę podkreślić to, o czym przed chwilą mówił doktor Snyder —
zaczęła Rosa. — Związek między przyjmowaniem ziół podawanych przez Sarah a
pojawieniem się wszystkich trzech przypadków DIC jest pewny, choć nie umiemy
jeszcze określić, czy jest znaczący w naukowym rozumieniu tego słowa. Muszę tu
dodać, że zarówno moje doświadczenie laboratoryJne, jak i wyniki prac badawczych
przemawiają przeciwko istnieniu bezpośredniego toksycznego związku między DIC a
przyjmowaniem jakiegokolwiek zioła. Znacznie bardziej prawdopodobna byłaby
alergia na któryś ze składników albo zanieczyszczenie go jakąś toksyną, co do
obu tych ewentualności mam jednak duże zastrzeżenia. Popieram także zdanie moich
przedmówców, że znalezienie choćby jednego przypadku DIC u osoby, która nie
przyjmowała specyfiku doktor Baldwin, jednoznacznie uwolniłoby ją od zarzutów.
— Sądzi pani, że można jakoś wykorzystać sprawę tych ayurwedyjskich produktów
odchudzających? — spytał Paris.
— Miałam nadzieję, że pan nam w tym zakresie pomoże, panie Paris. Co wie pan o
Pramodzie Singhu?
— Tak naprawdę to niewiele. Sześć lat temu, kiedy zacząłem pracować w BCM,
postanowiłem poszerzyć działalność naszego szpitala o różne aspekty tak zwanej
medycyny holistycznej. Szukałem dla BCM określonej tożsamości... czegoś, co
sprawi, że
ludzie będą chcieli do nas przychodzić. Pramod Singh był wtedy bardzo szanowanym
lekarzem medycyny ayurwedyjskiej, jakoś dowiedział się o naszych planach i
skontaktował się ze mną. Dałem mu pensję i przez niemal dwa lata pracował w
naszym dziale opieki ambulatoryjnej. Potem po prostu się zwolnił. Bez
zapowiedzi. Bez listu wyjaśniającego motywy tego kroku. Przekazując jedynie
jednozdaniową notkę. Następny raz widziałem go na jednej z tych idiotycznych
reklamówek. Kiedy go zatrudniałem, miałem nadzieję, że zostanie włączony w
bardziej rozwiniętą formę medycyny holistycznej w naszym szpitalu, ale do chwili
otrzymania dotacji od Fundacji McGratha mieliśmy tak kiepską sytuację finansową,
że nie byłem mu w stanie czegokolwiek zagwarantować. Jeśli już przy tym
jesteśmy... zapraszam wszystkich na wyburzenie Budynku Chiltona pod koniec
miesiąca. Będzie to równocześnie początek największego programu rozbudowy w
historii BCM. Tuż przed Wielkim Wybuchem stawiam szampana. Mam także nadzieję,
że niektórzy z was zechcą uczestniczyć w loterii, którą prowadzimy, a której
główną nagrodą jest możliwość uruchomienia dźwigni, która wyzwoli wybuch. Jeśli
wolno mi to tak określić... okazja, która zdarza się raz w życiu.
— Czy ktoś z państwa wie może, czy podczas pracy w BCM doktor Singh stosował
swój proszek odchudzający? — spytała Rosa, ignorując bombastyczną gadkę Parisa.
— Moglibyście państwo o to popytać?
— Uważa pani, że ten produkt ma jakiś związek z przypadkami DIC? — spytał
Snyder.
— Doktorze Snyder, ja się zazwyczaj obracam w kręgu prawdopodobieństw. Im
częściej jakiś związek występuje, tym prawdopodobniejsze, że jest statystycznie
istotny, a do szeregu wspólnych cech naszych trzech przypadków zapewne możemy
dodać kontakt... przed czterema lub pięcioma laty... z doktorem Singhiem i jego
preparatem. Nie zapominajmy, że... jak wyjaśnił nam właśnie pan Paris...
świadomie stworzono wyjątkowy ośrodek, w którym powstawały takie produkty, jak
proszek doktora Singha czy specyfik ziołowy doktor Sarah, może się więc okazać,
że najbardziej łączy wszystkie trzy kobiety, którymi się zajmujemy, to, że
zdecydowały się poddać opiece BCM.
— Tego nam tylko brakowało! — wykrzyknął Paris. — Roso, chyba nie zamierza pani
czegokolwiek z tego przekazać prasie?
Rosa uśmiechnęła się.
— Nakłonienie mnie do ujawnienia tego, co powiedziałam, nawet w tym gronie,
kosztowało doktor Baldwin sporo wysiłku. Nie zamierzam przedstawiać moich
wniosków szerszemu gremium, przynajmniej nie w tej chwili.
— Proszę państwa! — stwierdził Matt. — Jeśli nie ma innych spraw, uznajmy
spotkanie za zakończone i zabieram się do przygotowania naszej pierwszej
ofensywy. Arnoldzie, przesłuchanie Ettingera odbędzie się o jedenastej w biurze
Malłona. Zapraszam.
— Może przyjdę — odparł adwokat.
— Daj im popalić, Daniels — stwierdził Paris. Uczestnicy spotkania zaczęli się
rozchodzić — w końcu pozostali jedynie Matt, Sarah i Rosa.
— Chyba poszło dobrze'.'' — powiedziała Sarah.
— Daj spokój. Nie posunęliśmy się właściwie nawet o krok. — Matt chodził przy
oknie, zaciskając pięści ze złości. — Brakuje fragmentów historii chorób,
zapłacono chińskim gangsterom, aby wrobili ciebie i bezradnego starego
człowieka, śledzi cię jakiś nerwowy, mały, jąkający się świr. Ktoś gdzieś wie,
co tu się dzieje, a mnie robi się niedobrze na myśl, że nie jestem to ja, i
coraz bardziej mnie to męczy.
— Może będę mogła trochę pomóc — powiedziała Rosa.
— Słucham? — Matt gwałtownie się zatrzymał.
— Jest jeszcze coś, o czym nikomu nie wspominałam. Postanowiłam podzielić się
tym z wami... ale z nikim innym. Proszę nikomu nie ujawniać tego, co zaraz
powiem.
Matt popatrzył na Sarah.
— Ma pani nasze słowo.
— W chwili gdy nastąpił kryzys. Lisa Grayson miała we krwi wirusa DNA. Mój
laborant nie umie go dokładnie określić, wie jednak, że nie jest on czymś
zwykłym. Do dokładnego zbadania potrzebuje więcej osocza krwi Lisy.
— Choć nie ma u niej symptomów DIC?
— Weźmie wszystko, co dostanie. Jeśli hodowla bakteryjna nic nie wykaże,
poszuka przeciwciał i sprawdzi, czy można odkryć coś tą drogą. Zna się doskonale
na swojej pracy, obawiam się jednak, że nie dotrzemy do Lisy z ominięciem jej
adwokata.
— Może w takim razie, zanim zaatakujemy Ettingera, powinniśmy porozmawiać z tym
adwokatem — stwierdził Matt.
— Sprawa jest bardzo ważna — powiedziała Rosa. — Nie
wierzę, że za to, co się stało, odpowiedzialny jest sam proszek odchudzający ani
sam specyfik ziołowy. Oba preparaty mogą grać jakąś rolę, ale sensowniejsze
wydaje się zakażenie. Mam okropne wrażenie, że jeśli wkrótce nie dotrzemy do
sedna sprawy, umrą kolejne kobiety.
Osiemdziesiąt kilometrów na zachód, na łóżku z baldachimem leżała Annalee
Ettinger w ramionach swego narzeczonego Taylora.
— Tay, znów coś drgnęło. Dotknij tutaj. Jestem gotowa przysiąc, że mam skurcze.
Rozdział 29
11 października
Nie było uprzejmego przedstawiania się, kulturalnego podawania sobie rąk. Bitwa
rozpoczęła się zaraz po tym, jak przeciwnicy się zjawili i usiedli przy wielkim
stole konferencyjnym w bibliotece kancelarii Mallona, ledwie pani stenograf
rozłożyła swoją maszynę i zdążyła rozluźnić palce. Ponieważ nie było sędziego,
Sarah zastanawiała się, jak obrzydliwie może się wszystko potoczyć.
— Pańskie pełne nazwisko? — zapytał Matt po podaniu do protokołu godziny, daty,
miejsca spotkania, listy obecnych i celu, w którym się wszyscy zebrali.
— Peter David Ettinger.
— Zawód?
— Jestem antropologiem i uzdrowicielem.
— Pańskie wykształcenie?
— Mam dyplom ukończenia Reed College i magisterium Uniwersytetu Stanu
Michigan... oba z antropologii, oba z wyróżnieniem.
— W reklamach telewizyjnych pańskiego produktu mającego służyć odchudzaniu
często jest pan ohreślany jako „doktor". Ma pan taki stopień naukowy?
— Zostałem doktorem honoris causa Wyższej Szkoły Chiropraktyki w Holbrook, w
związku z osiągnięciami w ziołolecznictwie, i kilku innych uczelni.
— Zrobił pan doktorat z filozofii?
— Nie.
— A jest pan doktorem medycyny?
— Oczywiście, że nie.
— Jakie jest pańskie obecne stanowisko?
— Jestem dyrektorem wykonawczym Holistycznej Wspólnoty Zdrowia Xanadu oraz
przewodniczącym Korporacji Xanadu.
— Co dokładnie robi ta korporacja?
— Produkujemy i rozprowadzamy Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzający.
Matt przed spotkaniem wyjaśnił Sarah, że klucz do skutecznego przesłuchania
świadka jest taki sam jak w wypadku wzięcia kogoś w krzyżowy ogień pytań na sali
sądowej — nie zadaje się pytań, na które nie zna się odpowiedzi. Niestety —
dodał zaraz — na jedyne istotne pytanie, które zamierzał zadać Peterowi
Ettingerowi, nie znał odpowiedzi.
Sarah wpatrywała się w swoje dłonie, które ciasno splotła i położyła na stole.
Miała nadzieję, że Peter nie dostrzeże, jak mocno je zacisnęła. Kiedy
przyjechała do Bostonu, myślała nawet o tym, by nawiązać z nim kontakty czysto
zawodowe albo koleżeńskie, teraz jednak ledwie była w stanie na niego patrzeć.
Nigdy nie zrobiła mu nic złośliwego, zależało jej jedynie na takim życiu, by nie
mieć z nim nic wspólnego. Ani razu nie potępiła go publicznie, nie wysłała mu
ani jednego niemiłego listu, nie opublikowała żadnego demaskatorskiego artykułu,
nie zażądała jakiejkolwiek rekompensaty za korzyści, jakie odniósł zawodowo
dzięki byciu z nią, a mimo wszystko pomagał montować przeciwko niej oskarżenie,
które nie tylko mogło ją pognębić zawodowo, ale wręcz spowodować, że zostanie
wtrącona do więzienia.
— Powiedział pan, panie Ettinger, że jest uzdrowicielem... przepraszam, woli
pan, by zadając pytania używać słowa „pan" czy „doktor"?
— Wszystko jedno. Może być „pan".
— Mecenasie, proszę nie być napastliwym wobec świadka — wtrącił Jeremy Mallon
obojętnym tonem, choć było to wyraźne ostrzeżenie. — Ani w słowach, ani w
sposobie mówienia. Zrobi pan to, a przesłuchanie skończy się szybciej, niż się
panu marzyło.
— Panie Mallon, proszę mi nie grozić — skontrował Matt. Sarah miała wrażenie,
że specjalnie podkreślił przy tym swój akcent z Missisipi. — Sam pan osiodłał
tego muła kilka miesięcy temu, w sklepie starego, chorego człowieka, więc bądź
pan... wraz ze sztabem swoich ekspertów... gotów go ujeździć.
Siedząca w rogu sali stenografka beznamiętnie szeptała wypowiadane na sali słowa
do osłoniętego specjalną obudową mikrofonu, równocześnie pisząc stenogram na
maszynie. Arnold Hayden, który siedział po prawej ręce Matta, skinął głową,
dając do zrozumienia, że riposta była uzasadniona i odpowiednia. Siedzący
naprzeciwko Haydena asystenci Mallona szepnęli coś Mallonowi do ucha. Sarah
ukradkiem popatrzyła na Petera; jego twarz wyglądała jednak jak pozbawiona
emocji maska. Wszystko wskazywało na pułapki w pułapkach, ukrytych w pułapkach.
Gdyby od tego procesu nie zależało jej życie zawodowe i styl bycia,
przyglądałaby się mu z najwyższą fascynacją.
Dzień zaczął się kontrowersyjnie — na godzinę przed przesłuchaniem. Mallon bez
jakichkolwiek wyjaśnień odmówił wyrażenia zgody na pobranie krwi jego klientce —
Lisie Grayson — i stwierdził, że ani Matt, ani Sarah, ani Rosa Suarez ani
ktokolwiek inny, kto nie uzyska jego zgody, nie ma prawa się z nią kontaktować.
Matt przyjął to pozornie obojętnie i zdecydował się nie zarzucać czegokolwiek
Ayurwedyjskiemu Ziołowemu Systemowi Odchudzającemu, dla Sarah było jednak jasne,
że zanim spotkanie się skończy, złota żyła Petera zostanie zaatakowana.
Arnold Hayden był z nimi od samego rana. Sarah z przyjemnością stwierdziła, iż
nieuzasadnione okazało się jej pierwsze wrażenie, w którym doszła do wniosku, że
pod bardzo reprezentacyjnym wyglądem niewiele się kryje fachowości.
Przenikliwość Haydena była bez dwóch zdań bardzo przydatna Mattowi, a jego styl
bycia bardzo ją samą uspokajał. Teraz — w walce — obecność i postawa Haydena
dodawały pytaniom Matta wiarygodności i siły.
Było jeszcze coś, co uzasadniało obecność szpitalnego prawnika — możliwość
udzielenia pomocy, gdyby w jakikolwiek sposób objawił się ograniczony
obiektywizm Matta. Nie chciał rezygnować ani z Sarah, ani z bronienia jej i
prosząc Haydena o pomoc, dokładnie o tym myślał. Choć nie ujawnił, jak daleko
zaszła jego znajomość z klientką, podejrzewał, że szpitalny prawnik sporo się
domyśla.
— Znakomicie, panie Ettinger, wróćmy do sedna — powiedział Matt. — Mógłby nam
pan przedstawić swoją definicję uzdrowiciela?
Przez następne półtorej godziny Matt zadawał, przeformułowywał i znów zadawał
pytania mające nie tyle dotknąć jakiegoś prawnie istotnego zagadnienia, co
raczej wypełnić luki i nadać określony ton przesłuchaniu. Strategia, jaką
ustalili we troje przed spotkaniem, miała doprowadzić do tego, aby w końcu Peter
przyznał, że sposób, na jaki Sarah dobierała i przepisywała zioła, nie różni się
od metody, którą stosuje sam. Gdyby się do tego przyznał, automatycznie stałby
się biegłym, którego mogłaby wykorzystać
obrona. Wtedy Matt zacząłby rozkładać na czynniki pierwsze związki między
Ettingerem, Ayurwedyjskim Ziołowym Systemem Odchudzającym i Pramodem Singhiem.
— Kiedy dojdę do tego punktu, pomacham tym — powiedział Matt rano, unosząc w
dłoni egipski amulet. — Jaką ma szansę przeciwko dwóm tysiącom lat czarnej
magii?
Po upływie półtorej godziny zrobili przerwę, w trakcie której jedna z pracownic
Mallona przyniosła kawę.
— Matt, może powinieneś zamienić się filiżankami z Jeremym — szepnęła Sarah. —
Kto wie, co mógł ci wsypać do kawy.
— Bzdura — odparł. —Boi się mnie tak samo, jak głodny lew górski bałby się
zajączka wielkanocnego. Zamordowanie mnie to ostatnia rzecz, jaką chciałby teraz
zrobić. Bardzo dobrze się mną bawi, zaraz jednak nieco przykręcę jego ekspertowi
śrubę. Wskaźnikiem tego, w jakim stopniu mi się to udaje, będzie częstotliwość i
głośność, z jaką Mallon zacznie zgłaszać sprzeciwy. Arnoldzie, masz jakieś
propozycje?
— Tak naprawdę to żadnych. Moim zdaniem nadszedł czas, by ustalić kilka
szczegółów dotyczących pana Singha. Jak na razie sposób, w jaki postępujesz,
robi na mnie wrażenie.
— Dziękuję. Miło z twojej strony, że coś takiego mówisz... zwłaszcza biorąc pod
uwagę to, że jak na razie niczego nie osiągnąłem,
— To, co robisz, nazywa się w sporcie „osłabiającymi ciosami na korpus". Mało
kto zwraca na nie uwagę, ale zawsze poprzedzają ciosy w głowę. Świetnie sobie
radzisz. — Poklepał Matta po ramieniu.
Po chwili przesłuchanie wznowiono.
— Znakomicie, panie Ettinger — zaczął Matt — chciałbym przez chwilę porozmawiać
o pańskim Ayurwedyjskim Ziołowym Systemie Odchudzającym.
— Dlaczego? — spytał Mallon.
— Przedstawił pan świadka jako eksperta. Próbuję udokumentować jego
kompetencje.
— Peter, nie widzę, jakie znaczenie dla sprawy ma mieć ten kierunek zadawania
pytań. Jeśli nie chcesz odpowiadać na dalsze pytania w tym kontekście, nie widzę
powodu, dla którego miałbyś to robić.
— Ja widzę ku temu dwa powody, panie Ettinger — powiedział ¦ Matt spokojnie,
ale z naciskiem. — Po pierwsze, jeśli odmówi pan odpowiedzi, obiecuję, że zanim
jeszcze dziś zajdzie słońce, będę
rozmawiał z sędzią, prosząc go o nakaz zmuszający pana do odpowiedzi. A po
drugie... — popatrzył na Sarah, potem na Mallona, w końcu starannie
wystudiowanym ruchem przekręcił głowę i popatrzył na Ettingera — po drugie mam
powody do... nie! ...mam dowody, że Lisa Grayson przyjmowała przed nieudanym
porodem pański ziołowy produkt odchudzający, podobnie jak preparat ziołowy Sarah
Baldwin.
— Ale...
— Powiedziałem: „dowody".
— Chwileczkę! — warknął Mallon. —Peter, poczekaj chwilę. Nie odpowiadaj. Panie
Daniels, nie zamierzam połknąć tego haczyka, ale ponieważ to, co pan twierdzi,
jest dla mnie nową informacją, zanim będziemy kontynuować, chętnie
porozmawiałbym z panem Ettingerem na osobności.
— Proszę bardzo.
Arnold Hayden odwrócił się od Mallona i przyłożył sobie pięść do policzka.
Chwila, jaką Matt wybrał na cios, oraz technika uderzenia okazały się
perfekcyjne. Pierwszy cios w głowę wydawał się idealny.
Sarah patrzyła, jak jej były kochanek prostuje wielkie ciało. Spojrzał na nią —
miał ściągniętą twarz, był wyraźnie wściekły. Przez chwilę wyglądał tak, jakby
miał zrobić obsceniczny gest.
Poruszyła ustami, układając je w słowo „dorośnij".
Na szczęście nie zrozumiała, co w ten sam sposób odpowiedział.
— Świetnie — stwierdził Mallon, kiedy wrócili. — Nie tylko zgadzam się, by pan
Ettinger odpowiadał na zadawane w tym duchu pytania, ale popieram to. — Był
zadowolony, jego zachowanie emanowało pewnością siebie. Zbytnią pewnością
siebie.
Sarah próbowała się domyślić, co było powodem takiej reakcji.
— Panie Ettinger, jak pan poznał Pramoda Singha? — spytał Matt.
— Kilka lat temu, kiedy pracował w Bostońskim Centrum Medycznym,
przeprowadziliśmy kilka wspólnych szkoleń. Opowiedział mi o zasadach prastarego
ayurwedyjskiego systemu dietetycznego i ziołach, które z dużym efektem stosuje u
swoich pacjentów chcących schudnąć.
— Czy Lisa Summer była jedną z jego pacjentek? — Nie wiem.
— Constanza Hidalgo? ! — Nie...
— Peter, zatrzymaj się! — rzucił Mallon. — Panie Daniels proszę się trzymać
tematu i pacjentki, której sprawa dotyczy.
— Panie Ettinger, czy Pramod Singli chciał sprzedawać swój produkt ogółowi
społeczeństwa?
— Chciał.
— Z panem jako rzecznikiem sprawy... pierwszoplanową figurą?
— Między innymi.
— I tak, w ramach rozszerzania prowadzonego przez każdego z was biznesu
opartego na Ayurwedzie, zawarliście umowę.
— Sprzeciw z powodu napastliwej formy pytania — przerwał Mallon. — Nie
odpowiadaj, Peter.
— Panie Ettinger, z czego dokładnie składa się wasz produkt?
— Z szeregu ziół, roślin i korzeni. Dokładnie mówiąc, z dwunastu składników.
Doktor Singh zdobywa je w Indiach i innych krajach Dalekiego Wschodu i przysyła
mi je. Mamy linię produkcyjną, na której występujące w naturze produkty są
mieszane z proszkiem białkowym, tworząc pełnowartościowy preparat, zastępujący
środki odżywcze i zmniejszający apetyt.
— Ale nie macie naukowego potwierdzenia składu produktu? Ettinger popatrzył na
Jeremy'ego Mallona. Kiedy znów odwrócił
się do Matta, uśmiechał się z pewnością siebie.
— W odróżnieniu od preparatu doktor Baldwin mamy pełne potwierdzenie naukowe...
analizę przeprowadzoną przez FDA oraz aprobatę produktu. Zażądałem tego, zanim
pozwoliłem użyć nazwy Xanadu, i nalegamy na bieżące powtarzanie testów.
Kolejny cios w głowę, tym razem jednak ze strony powództwa. Matt zaczął
przeglądać notatki. Formułował w głowie następne pytanie, Sarah wyraźnie czuła,
jak walczy o panowanie nad nerwami.
— Ten zakład produkcyjno pakujący — powiedział w końcu — znajduje się na
terenie Wspólnoty Xanadu?
— Tak.
— Wysyłka też?
— W oddzielnym budynku, ale tak, też się tam znajduje. Tak, wysyłamy z terenu
Xanadu.
— Panie Ettinger, jak wielką furę pieniędzy zarabiacie na tym proszku?
— Sprzeciw! — zawył Mallon. — Peter, nie odpowiadaj. Panie Daniels, forma i
treść tego pytania to amatorszczyzna... w języku baseballowym, który może lepiej
pan rozumie, nazywa się to „liga
z zadupia". Do tej chwili brałem poprawkę na to, że... pomijając źle
naprostowany ząb trzonowy albo coś w tym stylu... jest to pana pierwsza sprawa
dotycząca błędu w sztuce lekarskiej, lecz na pytania jak to, które pan zadał,
nie zamierzam się jednak godzić.
Policzki Matta spurpurowiały. Pod stołem Sarah poklepała go delikatnie po udzie.
— Spokojnie — szepnęła.
Matt uspokoił się długim, głębokim oddechem.
— Panie Ettinger, proszę pokrótce opisać, co się dzieje w tej pańskiej
fabryczce.
— To bardzo proste — odparł Peter Ettinger, jakby mówił do trzecioklasisty. —
Surowe rośliny i korzenie wjeżdżają do hali, są dokładnie myte, sprawdzane i
sterylizowane za pomocą wysokiej temperatury albo światła ultrafioletowego.
Następnie są kruszone lub proszkowane, mieszane w proporcjach zgodnych ze
starożytnym ayurwedyjskim przepisem, a potem łączone z przygotowaną fabrycznie
bazą białkową. Na koniec mieszanka jest ponownie sterylizowana i pakowana.
— A potem wysyłana?
— Ostateczny, kierowany do wysyłki produkt składa się z czteromiesięcznej dawki
preparatu, podręcznika Ayurwedy i zasad diety ayurwedyjskiej oraz zestawu
witamin.
— Witamin?
Matt wyraźnie się ożywił na to słowo.
— Tak, witamin.
— Witamin ziołowych'.' Takich jak u doktor Baldwin? Peter znów się z
zadowoleniem uśmiechnął.
— Raczej nie. — Jego głos był kwaśny jak ocet. — Specyfik doktor Baldwin to
preparat pomysłu doktor Baldwin, a nasz to czyste witaminy... standardowe,
dopuszczone przez FDA multiwitaminy, produkowane przez Huron Pharmaceuticals.
Zapał Matta zgasł.
— Pigułki? — spytał.
— Kapsułki żelowe. Codziennie rozpuszcza sięjednąw koktajlu odchudzającym.
Jeremy Mallon teatralnie ziewnął.
— Panie Daniels... proszę. Pańska wyprawa rybacka wpadła na mieliznę i dobrze
pan o tym wie. Pan Ettinger był dla pana znacznie bardziej cierpliwy, niż
trzeba. Znacznie bardziej tolerancyjny, niż ja byłbym na jego miejscu.
— Panie Ettinger, czy jesteście z panem Singhiem wspólnikami? — spytał Matt,
ignorując protest Mallona.
— Jesteśmy.
— Jak mógłbym znaleźć tego człowieka... pańskiego wspólnika, ayurwedyjskiego
zielarza?
— Dość tego! — warknął Mallon.
— Nie ma sprawy — powiedział Ettinger. — Prawda jest taka, że Pramod spędza
obecnie większość czasu w Indiach, do tego głównie podróżując. Kontaktuję się z
nim przez biuro American Express w New Delhi. Jeśli życzy pan sobie poznać
adres, każę sekretarce go panu przesłać.
— Dość tego — powtórzył Mallon. — Albo zacznie pan pytać o inne sprawy, albo
koniec przesłuchania.
— W zasadzie skończyłem, chcę tylko coś panom powiedzieć — stwierdził Matt. —
Poza protokołem.
— Evelyn, skończyliśmy. Dziękuję bardzo. — Mallon szeptał ze swoimi
asystentami, aż stenografka wyszła. — No, mów pan.
— Choć o tym nie wspomnieliśmy i zamierzam zadbać o to, aby nie stało się to
przedmiotem tej sprawy, wszyscy wiemy, że poza Lisą Grayson jeszcze dwie kobiety
zachorowały na DIC.
— I co z tego?
— Powiedziałem, że dysponujemy dowodami, iż Lisa Grayson była kilka lat temu
leczona przez doktora Singha za pomocą środka, który moim zdaniem jest
identyczny z Ayurwedyjskim Ziołowym Systemem Odchudzającym. Mamy dowody, że
pozostałe dwie ofiary DIC straciły dużo na wadze, także za pomocą tego
preparatu.
— Co?! — krzyknął Ettinger.
Spodziewając się, że Matt powie to, co powiedział, Sarah obserwowała Petera
uważnie. Jego zaskoczenie wyglądało na autentyczne. Od razu przypomniała sobie
jednak, że już nieraz dała mu się nabrać.
— Spokojnie, Peter — powiedział Mallon. — Ten człowiek od rana gra przegranymi
kartami. To tylko blef, który ma nas przestraszyć.
— To nie jest blef — odezwała się Sarah.
— Chciałbym zobaczyć te wasze tak zwane dowody — stwierdził Mallon.
— A my chcielibyśmy dostać próbkę krwi Lisy Grayson — ze złością odparowała
Sarah.
— Dziękuję państwu bardzo, spotkanie skończone — oznajmił Mallon.
Wrzucił dokumenty do aktówki, niemal siłą postawił Petera Ettingera na nogi i
popchnął go do drzwi.
— To nie jest zabawa — powiedział Matt. — Tu chodzi o ludzkie życie. Nie dba
pan o to?
— Pieprz się — odwarknąl Mallon.
— Peter, to bardzo ważne... — powiedziała błagalnie Sarah. — Pamiętaj, że
Annalee też brała wasz preparat.
— Ale nie brała twoich fałszywych ziół. Trzymaj się od niej z daleka, to nic
się jej nie stanie.
Jego zjadliwość niemal sprawiła, że Sarah skoczyłaby na niego. Zamiast tego
słodko się uśmiechnęła.
— Peter?
— Słucham?
— Nie mów mi, co mam robić.
Rozdział 30
17 października
Jesień na Long Island była tego roku przepiękna. Lisa Summer, ubrana w turkusowy
dres, przebiegła tunelem połyskujących liści, wbiegła wznoszącą się półtora
kilometra Kenneshaw Road i znalazła się na płaskiej, żwirowanej płaszczyźnie,
prowadzącej z powrotem do Stony Hill. Pociła się, ale nie za bardzo — zwłaszcza
uwzględniając to, że gdy dobiegnie do domu, skończy swój pierwszy w życiu
półmaraton! Fantastycznie! — pomyślała. Dwadzieścia jeden kilometrów dla
kobiety, która jeszcze nie tak dawno uważała, że granica jej możliwości to
szybki spacer do sklepu na rogu.
— Dużo jak cholera... dużo jak cholera...
Śpiewała słowa w stylu kołysanki, dokładnie w rytmie kroków. Maraton Bostoński
miał się odbyć w połowie kwietnia — będzie wtedy gotowa. Jej fizykoterapeuta
znał organizatorów biegu i jeśli Lisie udałoby się przebiec czterdzieści dwa
kilometry z hakiem w czasie nieprzekraczającym czterech i pół godziny, obiecał
zająć się tym, aby odstąpiono od konieczności przedstawiania potwierdzonego
wyniku z biegu maratońskiego, co było konieczne doj uzyskania pozwolenia na
start i oficjalnego numeru.
— Ale ona biega... ale ona biega... Z czoła wpadło jej do oczu kilka kropel
potu. Nieco zwolniła',
i wsadziła prawą rękę do kieszeni kurtki.
Pięść — pomyślała. Pięść!
Mioelektryczna ręka Otto Bocha była niezwykła, lecz nie miała czucia. Aby
nakazać protezie, by zrobiła to, co trzeba. Lisa musiała wykorzystywać inne
informacje. Tak więc najpierw poczuła znane jej już napięcie wokół łokcia. Tam
właśnie wszczepiono elektrody... w tym, co pozostało ze zginaczy przedramienia.
Po chwili poczuła
twardość zamkniętej pięści, przyciskającej się do boku od strony kieszeni.
— Rusz się, fałszywa ręko... — szepnęła, dysząc w szybkim rytmie. — Rób, co do
ciebie należy.
Wyjęła rękę z kieszeni i bez patrzenia wiedziała, że palce zaciskają się wokół
zwiniętej w kulkę chustki.
— Nie takie to łatwe, ręko — powiedziała, wycierając czoło. — Nie takie
łatwe...
W ciągu dwóch miesięcy, odkąd dostała protezę, dokonała wielkich postępów.
Fizykoterapeuta i protetyk obiecali jej, że z czasem będzie w stanie podnieść
słupek popiołu z papierosa bez zgniecenia go. Że będzie w stanie coś złapać i
nikt nie będzie mógł jej tego odebrać! Bioniczna Kobieta! Oczywiście były też
granice możliwości protezy. Zdecydowała się na mniej rzucającąsię w oczy
„kosmetyczną skórę", rezygnując z bardziej funkcjonalnych i łatwiejszych w
utrzymaniu metalowych szczypiec, ale, generalnie biorąc, sztuczna dłoń znacznie
przekraczała jej oczekiwania. Poza tym koncentracja na nauce używania protezy
bardzo pomogła jej zwalczyć depresję.
W dalszym ciągu bardzo tęskniła za dzieckiem i wiele razy w ciągu dnia myślała o
tym, jak wyglądałoby jej życie z maleństwem, w jakiś jednak sposób wiedziała, że
to, co przeszła, było punktem zwrotnym w jej życiu. Konfrontacja z tragedią,
starania o poradzenie sobie z bólem i żałobą — wszystko to sprawiło, że
rozwinęła się w zakresach, w których nic się u niej nie działo od dnia ucieczki
z domu rodzinnego.
Do tego, oczywiście, dochodził ojciec. Przemiana w zachowaniu Wilhsa Graysona, w
ciągu kilku miesięcy od jej powrotu do Stony Hill, była — jeśli coś takiego
mogło w ogóle istnieć — jeszcze bardziej zadziwiająca od tego, co stało się z
Lisą. Zrobił się łagodniejszy niż kiedykolwiek, znacznie nmiej kontrolował i
znacznie chętniej słuchał, na dodatek rezygnował ze swoich zajęć, aby przebywać
z córką. Nigdy nie sądziła, że ojciec potrafi się zmienić, a jednak to
nastąpiło!
Przebiegła przez wąski mostek przy żwirowej drodze prowadzącej do domu.
Monitorowana przez kamery brama była zamknięta, ale wąska furtka otwarta.
Zostało jej jeszcze sześćset pięćdziesiąt metrów. Mięśnie nóg bolały, lecz
wiedziała, że uda jej się dobiec do końca. Nie było co do tego najmniejszej
wątpliwości.
— Panno Grayson! — zawołał ktoś za jej plecami.
Lisa zatrzymała się i odwróciła, truchtała w miejscu, by nie
wypaść z rytmu. Zza drzewa wyszedł młody mężczyzna w szarym mundurze. Pod pachą
miał kopertę z nadrukiem Federal Express.
— Proszę przynieść nam to do domu — powiedziała, zastanawiając się, gdzie
mężczyzna zostawił furgonetkę. Stała tak, aby zachować bezpieczną odległość. —
Chcę dokończyć bieg.
— Nie mogę! — rzucił pośpiesznie. — Zapłacono mi, abym dostarczył to pani
osobiście. Trzeci dzień próbuję panią złapać. Jeśli patrol pani ojca znów mnie
dorwie, zrobią mi krzywdę, a wrócą tu za chwilę. Musimy się pośpieszyć.
Lisa ze zdziwieniem popatrzyła na zegarek, zastanowiła się i zatrzymała w
miejscu.
— Dobrze, co to za list? — Cały czas stała mniej więcej dwadzieścia metrów od
mężczyzny,
— Nie wiem. Zapłacono mi jedynie za dostarczenie go osobiście do pani rąk. To
wszystko. Proszę... słyszę samochód.
— Proszę położyć kopertę na ziemi i odejść!
Młody człowiek chwilę się wahał, po czym położył kopertę na trawie.
— Proszę nie pozwolić sobie tego odebrać — powiedział, po czym odwrócił się na
pięcie i rzucił do ucieczki.
Od strony domu faktycznie słychać było odgłos nadjeżdżającego samochodu. Lisa
złapała kopertę i pobiegła drogą, aż dotarła do kępy krzewów na tyle gęstej, by
dało się dobrze w niej schować. Z ukrycia, głośno dysząc, obserwowała
przejeżdżających powoli dwóch ochroniarzy ojca. Kiedy odgłos silnika ucichł w
oddali, odpoczęła na tyle, by móc rozerwać opakowanie, w którym Federal Express
umieścił przesyłkę. Znajdująca się w środku koperta była biała, nie miała
żadnego nadruku, jedynie, najwyraźniej damską ręką, starannie napisane nazwisko
adresata: LISA GRAYSON. Notatkę w kopercie sporządzono na komputerze.
DROGA LISO
Mężczyzna, który dostarczył Pani przesyłkę, nie pracuje dla Federal Express.
Zatrudniłam go w nadziei, że uda mu się znaleźć sposób, by dostarczyć Pani ten
list. Nazywam się Rosa Suarez, być może pamięta mnie Pani. Jestem epidemiologiem
przydzielonym do zbadania przypadków DIC w Bostońskim Centrum Medycznym.
Potrzebuję Pani pomocy, nie byłam jednak w stanie skontaktować się z Panią
telefonicznie i listownie. Po pozostawieniu szeregu wiadomości na Pani
automatycznej sekretarce dowiedziałam się, że zmieniony został Pani numer
domowy, a nowy jest nie do zdobycia — przynajmniej dla mnie. Dwa listy polecone,
które wysłałam, poczta uznała za dostarczone, a ich przyjęcie potwierdzone w
Pani imieniu. Być może otrzymała je Pani, ale mam pewne wątpliwości. Nie sądzę,
aby Pani ojciec albo adwokat chcieli usłyszeć to, co mam do powiedzenia, i
odpowiedzieć na to, o co muszę Panią zapytać...
— Pan Daniels?
— Tak.
— Phelps przy aparacie, Roger Phelps. Cieszę się, że udało mi się pana złapać.
A Ja nie — pomyślał Matt. Być może zawdzięczał inspektorowi do spraw
rozpatrywania roszczeń MMPO przydział do sprawy Sarah, ale było coś w zachowaniu
tego człowieczka — w jego mowie, może w oczach — co sprawiało, że Matt czuł się
nieswojo.
— Tak, panie Phelps? Czym mogę służyć?
Na biurku Matta piętrzyły się tomy raportów z badań naukowych, prawnicze księgi
i kserokopie szpitalnych historii chorób. W ciągu najbliższych dwóch tygodni
Matt zamierzał przesłuchać dwóch świadków Mallona, powołanych przez niego jako
biegłych, oraz Lisę Grayson. Mallon planował w tym samym czasie dobrać się do
Sarah i Kwong Tian Wena. Jak na razie nie miał od niego żadnego sygnału po
burzliwym zakończeniu przesłuchania Petera Ettingera. Mallon nie odezwał się ani
słowem. Matt miał nadzieję, że jego przeciwnik zaproponuje przynajmniej
zawieszenie sprawy do momentu, aż zbadane zostaną zarzuty dotyczące preparatu
odchudzającego Ettingera, nic takiego jednak nie nastąpiło. Wszystko wskazywało
na to, że niezależnie od pojawiania się nowych faktów, Mallon jest odporny na
wszelkie rewelacje.
— Panie Daniels, po pierwsze chciałem podziękować za informowanie mnie na
bieżąco o rozwoju wypadków w sprawie Baldwin — powiedział Phelps. — Bardzo nam
to ułatwiło analizę sytuacji i podjęcie decyzji, jak działać dalej.
— Decyzji?
— Tak, panie Daniels. Po starannym wyważeniu wszystkich aspektów sprawy
postanowiliśmy iść na ugodę.
— Słucham?
— Zrobił pan świetną robotę i mogę pana zapewnić, że w przyszłości będzie pan
często proszony o...
— Panie Phelps, proszę mi wybaczyć, ale nie rozumiem.
— Czego pan nie rozumie? Policzyliśmy koszty kontynuacji procesu,
prawdopodobnie przegranego, i potencjalną sumę odszkodowania, jaką mogłaby
przyznać ława przysięgłych. W efekcie postanowiliśmy podjąć próbę ugody,
ustaliliśmy sumę, przedstawiliśmy ją Mallonowi i zaakceptował ją w imieniu
swojego klienta. Oczywiście jednym z warunków ugody jest nieobarczenie winą
doktor Baldwin.
Matt z niewiarą wpatrywał się w telefon.
— Panie Phelps... —powiedział w końcu tak obojętnym tonem, na jaki było go stać
— Sarah Baldwin nie jest winna popełnienia jakiegokolwiek błędu w sztuce
lekarskiej. W ostatnich dniach sporo się wydarzyło... ważnych rzeczy... i
wygramy tę sprawę.
— Wiem, chodzi o ten chiński gang. Przykro mi, panie Daniels, ale to też
braliśmy pod uwagę. Tak jak sprawy stoją, sąd wysłucha jedynie nieszczęsnego
starca i...
— Na ile się ugodziliście?
— Panie Daniels, nie ma powodu się denerwować.
— Na ile?
— Na dwieście tysięcy.
— I Grayson się zgodził?
— Najwyraźniej.
— Panie Phelps, Willis Grayson trzyma takie sumy w puszce na herbatniki. Był
zdecydowany wsadzić panią doktor Baldwin do więzienia. Chce dobrać jej się do
skóry. Dlaczego miałby iść na ugodę, jeśli ma wygraną sprawę?
— Panie Daniels... proszę... nie dzwonię, by się kłócić. Decyzja została
podjęta.
— A pozostałe dwie kobiety? Co będzie, jeśli ich rodziny się dowiedzą?
— Gdyby do tego doszło, zajmiemy się i nimi. Jeśli nie ma pan więcej pytań...
— Doktor Baldwin może się nie zgodzić na ugodę.
— W takim wypadku będzie musiała pokryć wszystkie wydatki oraz ewentualne
odszkodowanie. Dlaczego miałaby się nie zgodzić?
— Ponieważ jest niewinna... dlatego!
— Panie Daniels, wiem o pana związku z panią Baldwin. Jeśli namówi pan ją na
kontynuację procesu i weźmie jakiekolwiek honorarium, uznam to za poważne
naruszenie kodeksu etycznego.
— Co pan wie o etyce prawniczej?
— Proszę pana, jestem adwokatem i członkiem rady adwokackiej. Mam nadzieję, że
się jasno wyraziłem. Jeśli chodzi o Mutual Medical Protective Organization, ta
sprawa jest zamknięta.
W ciągu dwudziestu trzech lat pracy jako epidemiolog rządowy Rosa spotkała się z
sekretarzami stanu, gubernatorami i dwoma wiceprezydentami, miała szefa, który
najchętniej by ją ukrzyżował i patrzyła prosto w twarz członkom podkomisji
Kongresu, badającej zarzuty w sprawie BART, nigdy jednak nie czuła się tak
zaszczuta, jeszcze nigdy nie musiała tak dobierać słów jak dziś, podczas rozmowy
z Willisem Graysonem.
Helikopter Korporacji WNG przyleciał po nią na dach budynku oddziału
chirurgicznego BCM i zaraz po starcie wykonał eleganckie zakole nad
rozświetlanym migoczącymi światłami centrum Bostonu, po czym skierował się na
południe, na Long Island. Maszyna była obszerniejsza w środku i znacznie
cichsza, niż Rosa się obawiała. Pilot i drugi mężczyzna byli oddzieleni od
kabiny dźwiękoszczelną szybą. Poza Rosą w obitym pluszem wnętrzu znajdował się
jeszcze tylko jeden pasażer: Willis Grayson. Chłodne zachowanie i wrogie
spojrzenie wyraźnie podkreślały, że pomysł sprowadzenia jej helikopterem z
Bostonu do Nowego Jorku, a następnie odwiezienia z powrotem — tylko po to, aby
pobrać krew Lisie — nie zrodził się w jego głowie. Kiedy człowiek z obsługi
pomagał Rosie wsiąść do kabiny, Grayson krótko skinął głową. Chociaż pomógł jej
przed startem zapiąć pas, odezwał się dopiero wtedy, gdy zdążyli dolecieć nad
Providence.
— Nie rozumiem, dlaczego uparła się pani pobrać Lisie próbkę krwi osobiście,
jeśli może to zrobić masa innych ludzi — powiedział po kilku zdaniach
nibyuprzejmej konwersacji.
— Nauczyłam się w mojej pracy, że w sytuacjach krytycznych nie mogę ufać w
pełni niczemu, czego nie zrobiłam osobiście.
Grayson ironicznie się uśmiechnął.
— Świadomością tego przerasta pani ponad dziewięćdziesiąt procent moich
menedżerów. Nie wygląda pani na zrelaksowaną, boi się pani latać?
— Nie.
— Mnie się pani boi? Wzruszyła ramionami.
— Jest pan bardzo bogaty, ma pan wielką władzę i nie jest pan osobą budzącą
zaufanie.
— Nie przywykłem słuchać, co mam robić, pani Suarez, a teraz, z powodu numeru z
listem i fałszywym pracownikiem Federal Express, córka wydaje mi rozkazy jak
pięciogwiazdkowy generał. Nie mam wyboru i muszę robić wszystko, co chce, bo
inaczej ryzykuję, że znów ją stracę.
— Panie Grayson, to pan nie pozostawił mi wyboru. Pan podpisał odbiór listów
adresowanych do Lisy i pan zmienił jej numer telefonu, abym nie mogła się z nią
skontaktować.
— Teraz jednak dałem pani jej nowy numer i obiecałem współpracować z panią, jak
tylko sobie pani zażyczy.
— Lisa na pewno doceni pańskie dobre chęci.
— Mam nadzieję. Ma pani dzieci, pani Suarez?
— Trzy córki.
— Gdyby ktoś zrobił którejś z nich krzywdę, z pewnością chciałaby pani taką
osobę ukarać.
— Zrobiłabym co w mojej mocy, aby wykorzystać w tym kierunku wszelkie
możliwości, jakie przewiduje prawo. Jeśli to ma pan na myśli.
— Czasami działam bardziej bezpośrednio, ale dziś na przykład dzwonił mój
adwokat i zalecił mi, abym przyjął wysuniętą przez towarzystwo ubezpieczeniowe
ofertę ugody z doktor Baldwin... bez orzekania o winie. Uznał, iż w kontekście
świeżo ujawnionego faktu, że Lisa brała środek odchudzający, możemy nie być w
stanie przekonać ławy przysięgłych o winie doktor Baldwin. Ja w każdym razie
jestem przekonany, że to ona jest odpowiedzialna za kalectwo mojej córki i za
śmierć mojego wnuka.
— Z pewnością ma pan prawo do takiej opinii.
— Moja córka nie podziela tego w stu procentach.
— Opierając się na ustalonych aktualnie faktach, nie sądzę, by należało się
zbytnio usztywniać w poglądach.
— Pani Suarez, co właściwie pani wie?
Teraz Rosa sięuśmiechnęła. Popatrzyła na przemykające kilkaset metrów niżej
światła.
— Panie Grayson, gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, że niemądrze jest omawiać
szczegóły nieskończonego dochodzenia z kimkolwiek, jeśli nie jest to absolutnie
nie do uniknięcia.
— No tak. Pani katastrofa w San Francisco... Rosa gwałtownie się ku niemu
odwróciła.
— Pan należy do tego typu ludzi, przed którymi nauczyłam się chronić. Nie
lubię, jak się mnie sprawdza, panie Grayson. Sam fakt, że zaczął pan to robić,
mógł zagrozić mojej pracy.
— Zapewniam, że moi ludzie są mistrzami w dyskretnym prowadzeniu dochodzeń.
Mają wielkie doświadczenie w tym zakresie.
— Nie wątpię. Jeśli naprawdę są tacy dobrzy, chyba poznał mnie pan na tyle, że
doskonale pan rozumie, jak mało sensu ma dalsze prowadzenie tej dyskusji.
— Wiem, że pani bezpośredni przełożony byłby wściekły, dowiedziawszy się, iż
dysk przestał pani dokuczać, a jednak nie zechciała go pani o tym powiadomić.
Rosa wbijała wzrok w Graysona. Jej policzki płonęły.
— Panie Grayson, widzę, że zasługuje pan w pełni na krążącą o panu opinię.
Jeśli chce pan zwalić potęgę swojego imperium na głowę sześćdziesięcioletniej
kobiety... proszę bardzo. Zapewniam, że istnieje na świecie niewiele kłopotów,
których nie próbowano mi sprawić, niech pan jednak nie zapomina, że i ja mogę
panu przysporzyć trosk.
Willis Grayson przez chwilę się jej przyglądał. Nagle roześmiał się, wyciągnął
rękę i poklepał Rosę po ramieniu.
— Pani Suarez... kiedy skończy pani to dochodzenie i odejdzie ze służby
państwowej, może zastanowi się pani nad pracą u mnie?
Rozdział 31
25 października
Był kwadrans po ósmej. Sarah wjechała pożyczonym accordem na pas zjazdowy i metr
po metrze zaczęła wjeżdżać do tunelu Williama Callahana.
— Ovelas — powiedziała Rosa, wskazując na kierowców o ponurych twarzach,
walczących o każdy metr miejsca w strumieniu pojazdów. — Barany.
— Robi to szczególne wrażenie, jeśli weźmie się pod uwagę, że główny strumień
ruchu idzie w przeciwnym kierunku.
Jechały z Rosą na lotnisko po Kena Mulhollanda. Pracując nad osoczem krwi Lisy
Grayson, wirusolog CDC coś odkrył, ale nacisk, jaki na niego wywierano, tak się
nasilił, że musiał przekazać szefowi Rosy Suarez wszystkie szczegóły dotyczące
bostońskiego śledztwa i przestać pomagać jej,w jakikolwiek sposób.
— W tej sprawie jest zbyt wiele egocentrycznych zawiłości — stwierdziła Rosa. —
Mój szef chce iść do grobu, wierząc w to, że zrujnowałam mu karierę. Jestem
szczerze przekonana, że wolałby, aby sprawa się nie wyjaśniła, nie zależy mu na
odkryciu prawdy. Ken jest dość odporny na kopniaki ze strony przełożonych, ale
nie chcę spowodować jakichkolwiek kłopotów. Ma żonę i dwójkę małych dzieci i
utrzymuje ich sam. Dlatego ubłagałam go, abyśmy jak najwięcej robili tutaj, na
miejscu. Uczestniczył w części mojego nieszczęsnego dochodzenia w sprawie BART,
niektóre raporty z hodowli, które pozmieniano, pochodziły z jego wydziału, i od
tego czasu ma podobnie jak ja niewiele zaufania do prowadzonej w naszej firmie
polityki. Wziął urlop, by do nas przylecieć. Zorganizował współpracę z kolegą,
który siedzi przy komputerze
gdzieś w Atlancie... za pomocą modemu wejdą do bazy danych i urządzeń
elektronicznych w jego laboratorium. Będzie pracował na wydziałowych
komputerach, ale z odległego miejsca.
— I potrzebuje od nas jedynie pokoju z komputerem kompatybilnym z IBM?
— I modemu.
— No to mamy wszystko, co trzeba. Glenn Paris udostępnił nam gabinet w dziale
przetwarzania informacji.
— Bez zadawania pytań?
— Bez zadawania pytań. Roso, uważasz, że sprawa jest istotna?
— Przez cały czas sądziłam, że najbardziej prawdopodobnym... choć nie
jedynym... wyjaśnieniem pojawienia się DIC, jest jakaś infekcja, odpowiem więc:
tak, uważam, że dzisiejszy dzień może się okazać bardzo interesujący i pełen
wydarzeń.
Tydzień, który właśnie minął, też był pełen wydarzeń. Zaczął się od zaskakującej
decyzji Mutual Medical Protective Organization, by zawrzeć ugodę. Potem Rosa
Suarez poleciała na Long Island, by pobrać krew Lisie Grayson. Wreszcie —
poprzedniego dnia — Sarah wysłała do MMPO list, w którym oficjalnie
poinformowała, że nie godzi się na ugodę w wysokości dwustu tysięcy dolarów bez
orzekania o winie. Oznajmiała, że albo powództwo przeciwko niej zostanie
całkowicie odrzucone, albo będzie się procesować na własny koszt.
Nie będzie żadnej ugody pozasądowej.
Wjechała na zjazd prowadzący na lotnisko. Poranne chmury zaczynały się
rozwiewać. Dzień, w ciągu którego temperatury miały osiągnąć nieco ponad
dwadzieścia stopni, zapowiadał się rewelacyjnie. Sarah powinna załatwić kilka
spraw w klinice i popracować w bibliotece, nie była jednak wyznaczona do żadnego
zabiegu, postanowiła więc jak najwięcej czasu spędzić z Rosą i wirusologiem.
— Mamy jeszcze pięć minut — powiedziała Sarah, zatrzymując się na poziomie,
gdzie wysiadali pasażerowie Delty. — Zatrzymam się tutaj. Mam nadzieję, że nie
będzie musiał czekać na bagaż.
— Chyba nie powinien. Ma zarezerwowany powrót za dziesięć czwarta.
Rosa pobiegła do terminalu. Wkrótce potem pojawiła się znowu, trzymana pod ramię
przez radosnego, irumianego na twarzy osobnika, którego wzrost znacznie odbiegał
od przeciętnego, a przy niej wyglądał na olbrzyma. Z kącika ust zwisała mu
zakrzywiona
fajka z pianki morskiej i w sumie wyglądał nie jak naukowiec a jak burmistrz
bawarskiego miasteczka. Kiedy przejechali tunel Sumnera i znaleźli się z
powrotem w mieście, Sarah wiedziała już dlaczego Rosa mówiła o zawodowym
poświęceniu Kena Mulhollanda z podziwem graniczącym z zachwytem.
— We krwi tvojej pani nie ma zbyt wiele naszego małego wirusowego przyjaciela,
ale jest tam na pewno. Żyje i kopie — stwierdził z akcentem wskazującym na
środkowy zachód. — Na razie, zanim wymyślimy coś bardziej naukowego, mówimy na
niego „George". Choć wcale nie byłoby nieprawidłowo nazywać go „Georgia".
Pierwszy dowód, jaki uzyskaliśmy, był pośredniej natury... przeciwciało
antywirusowe, niepasujące do niczego, co znajduje się w katalogach. Mamy teraz
parę zdjęć naszego koleżki, zrobionych pod mikroskopem elektronicznym.
Przystojniak. Bohater przedpołudniowego seansu. Mógłby się zmieścić w grupie
adenowirusów. Dziś zajmiemy się dokończeniem rozkładu na czynniki pierwsze jego
DNA, już teraz jest jednak pewne, że jego sekwencja DNA jest identyczna z
sekwencją z poprzedniej próbki osocza Lisy Grayson. Kiedy dotrzemy do szpitala,
doktor Baldwin?
— Za dziesięć minut. Może mniej. Jeśli jednak zwraca się do mnie osoba, której
jestem winna tak wielką wdzięczność, to będę się upierać przy Sarah.
— No więc, Sarah, i ty. Roso... może wykorzystajmy czas jazdy i przedstawię
wam, z czym tak naprawdę mamy do czynienia i co spróbujemy dziś osiągnąć. Cieszę
się, że zdecydowałem się popracować tutaj, bo będzie mi znacznie łatwiej
działać, mając świadomość, że nikt nie zagląda mi przez ramię. Odłączyłem
monitor komputera w naszym laboratorium, modem jest schowany pod stertą
papierów. Mój szef... a raczej twój. Roso... może stać metr od biurka i nie
będzie miał pojęcia, że wyciekają dane.
— Dziękuję, że zechciał pan narazić się na tyle trudności — powiedziała Sarah.
— To zwykła ostrożność. Rosa jest gwiazdą i sądzę, że nadszedł czas, aby poza
mną dowiedziało się o tym jeszcze kilka osób. A więc, nie ma najmniejszej
wątpliwości, że Lisa Grayson ma jakiegoś rodzaju infekcję wirusową o ukrytym
obrazie.
— To jakiś nietypowy wirus? — spytała Rosa. Mulholland pokręcił głową.
— Dość. Kiedy podłączymy wasz komputer, zaraz się zabierzemy do dokończenia
analizy DNA George'a, ale już teraz mogę
powiedzieć, że nie spotkałem się z niczym takim w żadnym piśmiennictwie. Może to
oczywiście być coś występującego w naturze, nam nieznanego, choć wątpię. Prędzej
bym stawiał na sztuczny wytwór ludzkich rąk. Przy odrobinie szczęścia dowiemy
się tego do obiadu.
— I co potem? — spytała Sarah.
— Jeśli zakończymy sekwencjonowanie DNA i w dalszym ciągu będziemy uważać, że
to raczej twór człowieka, a nie Boga, chyba nadejdzie czas na przyśpieszony kurs
dotyczący sprawy Diamond przeciwko Chakrabarty.
— Co to znaczy?
Wirusolog z szacunkiem skinął głową w kierunku Rosy.
— Hm... chodzi o głodne bakterie, zjadające rozlaną ropę naftową. Podejrzewam,
że jeśli dojdziemy do tego etapu, Rosa wszystko pani wyjaśni, ona to bowiem nas
z tym tematem zapoznała. Zanim jednak będzie można wykorzystać sprawę Diamond
przeciwko Chakrabarty, musimy zdobyć szczegółowy biochemiczny obraz George'a.
Sarah zatrzymała się przed bramą BCM.
— Chcemy tylko coś zostawić, Joe — skłamała strażnikowi. — Wrócimy za pół
godziny, może nawet mniej.
Znalezienie miejsca do parkowania na terenie kampusu nigdy nie było wielkim
problemem, ale przejazd przez bramę zazwyczaj wymagał przebiegłości i
pomysłowości. Tego dnia Sarah sprzyjało szczęście. Znalazła wolne miejsce do
parkowania zaraz za Budynkiem Thayera.
— Witamy w Bostońskim Centrum Medycznym, doktorze Mulholland.
Po drugiej stronie kampusu robotnicy ustawiali barierki wokół przestarzałego,
rozpadającego się Budynku Chiltona.
— To ten budynek do wyburzenia? — spytała Rosa.
— O ile dobrze zrozumiałam, ma się zapaść w sobie — odparła Sarah. — W
najbliższą sobotę. Komunikat prasowy szpitala podaje, że specjalista, który się
tego podjął, jest najlepszy w swoim fachu na świecie. Twierdzi, że za barierki
nie spadnie ani jedna cegła.
— Będzie niezłe przedstawienie — stwierdził Mulholland.
— Niemal wszystko, co się tutaj dzieje, to wielkie przedstawienie. Głównym
twórcą tej atmosfery jest Glenn Faris, prezes zarządu, ten, który udostępnia nam
dziś komputer. Tym razem kazał nawet zbudować trybuny. Zbiera też pieniądze,
robiąc loterię o prawo do
naciśnięcia przycisku urządzenia, które spowoduje eksplozję. Osobiście kupiłam
pięć losów.
— Brzmi bardzo podniecająco — stwierdziła Rosa. — Jeśli będę wtedy jeszcze w
okolicy, może do ciebie dołączę.
O północy byli bliscy identyfikacji stworzonego przez człowieka, rekombinowanego
wirusa DNA, którego Mulholland nazwał George. Poza pięciominutową przerwą na
przeciągnięcie się i wyprawę do toalety wirusolog nie ruszył się sprzed ekranu.
Rosa Suarez siedziała po jego prawej ręce; była nie mniej zaaferowana
dopełniającą się układanką. Za pomocą kalkulatora obliczała różne ewentualności
i robiła notatki w bloku z żółtymi kartkami, jakich używają adwokaci. Sarah,
która czasami czuła się jak piąte koło u wozu, wychodziła i wracała, kilka razy
poszła do kliniki odwiedzić swoich pacjentów, próbowała także coś przeczytać w
związku z artykułem, który pisała. Za każdym razem wracała do małego gabinetu z
kawą albo colą i herbatnikami. Rosa za każdym razem grzecznie odmawiała
poczęstunku, który za każdym razem pochłaniał Mulholland, nawet nie odrywając
oczu od ekranu, by spojrzeć, co je.
Był młodszy od Rosy o mniej więcej dwadzieścia lat, ale od razu było widać, że
oboje uwielbiają ze sobą pracować. Sarah oceniała, że ich wspólny iloraz
inteligencji wynosi jakieś trzysta. Może nawet więcej. Poczuła ukłucie złości na
myśl o ludziach, którzy mieli czelność, byli na tyle aroganccy i pozbawieni
moralności, by spaprać wyniki prowadzonych przez Rosę i Mulhollanda badań w
sprawie BART.
— No to jest — stwierdził w końcu Mulholland, nie odrywając wzroku od ekranu —
następna sekwencja: A T, A T, C G, A T.
A T: adenina i tymina; CG: cytozyna i guanina. Pary tworzących DNA nukleotydów.
Z kursów w akademii medycznej Sarah pamiętała co nieco o strukturze, funkcji i
replikacji DNA, ale przebywająca z nią para — pracująca razem z biochemikiem z
Atlanty — poruszała się na wyżynach tematu. Siedząca po drugiej stronie
modemowego połączenia specjalistka z Atlanty — niejaka Molly — użyła
specyficznych enzymów do pocięcia wirusa na maleńkie segmenty. Segmenty te
identyfikowano, a następnie komputer sekwencjonował je w celu odtworzenia
złożonej, trójwymiarowej struktury podwójnej helisy DNA, tworzącej — najogólniej
mówiąc — wirusa. Po każdej nowej porcji danych Mulholland i Rosa
robili przerwę, aby uzupełnić model, który tworzyli na ekranie, a potem porównać
wynik z katalogiem znanych wirusów.
Sarah patrzyła znad kanapki z kiełbasą, jak Ken Mulholland dyktuje Rosie
ostatnią sekwencję fosfatów i deoksyrybozy.
To wszystko, co napisała, Ken. To, co masz, to cały George. Skończyłam... i
umieram z głodu.
Powodzenia Molly
Wiadomość na ekranie zniknęła po chwili, zastąpiona rysunkiem Gary'ego Larsona,
na którym dwóch zwariowanych naukowców patrzyło przez mikroskop, sami znajdując
się pod wielkim obiektywem gigantycznego mikroskopu. Rosa przysunęła sobie
klawiaturę i zajęła się ostatnim porównaniem wirusa z wszelkimi innymi, znanymi
nauce. Po kilku minutach pokręciła głową.
— Nie ma go.
Mulholland potarł oczy i odwrócił się wraz z fotelem do Sarah.
— George jest jakimś gatunkiem adenowirusa, ale pododawano mu elementy.
— Jest zmanipulowany za pomocą inżynierii genetycznej — dodała Rosa. — No es de
Dios. Nie jest tworem boskim. Pytanie, jakie się teraz nasuwa, brzmi: kto go
stworzył i czy George ma coś wspólnego z DIC?
— Diamond przeciwko... — Sarah próbowała sobie przypomnieć drugie nazwisko, ale
Mulholland ją uprzedził.
— Chakrabarty. Roso, chcesz wyjaśnić?
— Nie. Ty powiedz.
— Jest zbyt skromna — stwierdził Mulholland. — Jak chcesz. D przeciwko C to
proces wyznaczający zasady postępowania w wypadku patentowania nowych form
życia. Ananda Chakrabarty był mikrobiologiem i pracował w General Electric. Na
początku lat siedemdziesiątych dokonał genetycznej manipulacji występującej w
przyrodzie bakterii Pseudomonas aeniginosa. Powstały wwyniku ingerencji zarazek
był w stanie spożywać i trawić szereg węglowodorów występujących w ropie
naftowej, przerywać wiązania chemiczne i w ten sposób zamieniać niebezpieczne
odpady w karmę dla ryb. Odkrycie mogło być warte kilkaset milionów dolarów, ale
Amerykański Urząd Patentowy odmówił wynalazcy opatentowania bestii. W latach
osiemdziesiątych Sąd Najwyższy zmienił decyzję, uznając w zasadzie, że nie ma
różnicy między
skonstruowaniem lepszej pułapki na myszy a stworzeniem kolejnego mutanta.
— Jak może to nam pomóc?
— Możliwe, że wcale nam nie pomoże, ale jest pewna szansa — odparł Mulholland.
— W tym momencie pojawia się Rosa. Ponieważ jak grzyby po deszczu wyrastały
firmy chcące się zajmować inżynierią genetyczną, więc z dużym
prawdopodobieństwem należało się spodziewać wybuchu epidemii spowodowanej
zmutowanymi zarazkami. Znany z literatur wirus Andromeda pochodził z kosmosu,
teraz jednak nie trzeba szukać kłopotów aż tak daleko, tak więc Rosa dogadała
się z urzędem patentowym, że będzie dzielił się z nami informacjami w tym
zakresie. Za każdym razem, kiedy opatentowana zostaje nowa forma życia,
dowiadujemy się o tym.
— Prawo nakazuje, aby opis patentu był na tyle dokładny, by dało się
zidentyfikować nową formę życia i zreprodukować ją przez fachowca w warunkach
laboratoryjnych — wyjaśniła Rosa. — Obecnie większość fimi zajmujących się
inżynierią genetyczną współpracuje bezpośrednio z nami, przekazując opisy nowych
mikrobów, często nawet informują nas o wszystkim w trakcie prac rozwojowych,
byśmy jak najszybciej mieli kompletne dane w naszych bazach.
— Zdumiewające — stwierdziła Sarah. — Tak więc możecie teraz zajrzeć do bazy
danych w Atlancie i stwierdzić, czy istnieje wirus, który znaleźliście? Dużo
macie skatalogowanych form życia?
— Nie uwierzyłabyś jak wiele.
— Chcecie sobie przedtem zrobić przerwę? Na dojechanie na lotnisko będziemy
potrzebowali przynajmniej godziny — powiedziała Sarah.
— W takim razie zjem na pokładzie — odparł wirusolog. — Czy już jadłem?
Nieważne. Dzięki temu, że cudem udało nam się przekonać Wuja Sama, aby wydał na
naszą zabawkę masę pieniędzy, nie powinno to potrwać zbyt długo. Roso, będziesz
czynić honory?
— Seria mi placer — odparła Rosa. — Sarah, zaczniemy od największego
podobieństwa, czyli od zastosowanego pierwotnie wirusa.
Napisała na ekranie:
Adenowirus
i wcisnęła ENTER.
— Potem będziemy się przebijać do coraz drobniejszych szczegółów. Jeśli
znajdziemy jakieś podobieństwo, gra się zakończy. Najprawdopodobniej komputer
mógłby wszystko przeprowadzić sam, ale uwielbiam tę przygodę.
— Uwielbia tę przygodę — powiedział niczym echo Mulholland.
Kawałek po kawałku Rosa wpisała sekwencję DNA George'a i poprosiła bazę danych w
Atlancie o porównanie. Sarah była naprawdę zaskoczona, z iloma rekombinowanymi
wirusami dokonywano porównania. A inżynieria genetyczna była dopiero w
powijakach! Liczba wchodzących w rachubę wirusów błyskawicznie malała.
— No dobrze... — mruknęła Rosa. — Następna porcja danych powinna oddzielić
mężczyznę od chłopców.
Wpisała kolejną sekwencję George'a i po sekundzie albo dwóch na ekranie pojawił
się napis:
Brak odpowiednika
— Cholera jasna... — szepnęła Rosa.
Ledwie skończyła, na ekranie pojawił się kolejny napis:
Możliwy błąd literowy — sprawdź prawidłowość wpisu albo powtórz procedurę
— Musimy znaleźć tę programistkę i dać jej podwyżkę — stwierdził Mulholland.
— Nigdy nie umiałam pisać na klawiaturze — mruknęla Rosa, sprawdziła notatki,
po czym znów wpisała sekwencję DNA. — Następnym razem każę wszystko robić
komputerowi.
Nie minęło dziesięć sekund, a na ekranie zaczęły się pojawiać informacje.
Nieznany pasuje do numeru dostępu ACX9934452;
prawdopodobieństwo zgodności: 100%. Aby kontynuować, wpisz
numer dostępu i swoje hasło dostępu.
— Trafiony zatopiony — stwierdziła Rosa.
Zrobiła, czego żądał komputer centralny. Niemal natychmiast George otrzymał nowe
imię i nowy dom.
CRV113 — BIOVir Corporation, 4256 New Park, Cambridge, MA
02141, (617) 445-1500; Patent USA 5 665 297; RDV332,210
(1984). Adenowirus powiązany genami wytwarzającymi trombinę -
tromboplastynę. Potencjalne zastosowanie: szybkie gojenie się
ran, hemostaza. Brak dalszych informacji.
Rosa popatrzyła na Sarah. Mina pani epidemiolog była jednocześnie triumfująca i
ponura.
— Trombina — powiedziała. — Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to czynnik numer
dwa w kaskadzie krzepnięcia krwi.
— Tromboplastyna też jest czynnikiem krzepnięcia krwi — powiedziała Sarah z
podnieceniem. — Roso, to jest to! Wiem, że się nie mylę!
Rosa wybierała już numer do firmy BlOVir.
— Bułka z masłem — powiedziała, odłożywszy słuchawkę po krótkiej rozmowie. —
Jestem jutro na dziesiątą rano umówiona z doktorem Dimitrim Athanpulosem,
prezesem BIOVir Corporation.
— Chętnie poszłabym tam z tobą, ale mam zabieg i dyżur pod telefonem —
stwierdziła Sarah.
— Na szczęście ja nie mam takich obowiązków, a żonie i dzieciakom przyda się
nieco odpoczynku ode mnie — stwierdził Mulholland. — W życiu nie zrezygnuję z
uczestnictwa w czymś takim. Czy twoja gospodyni ma gościnny pokój?
— Jeśli nie ma — oznajmiła Rosa — to moje łóżko jest podwójne.
Rozdział 32
w kwestii przyszłości zawodowej „Czarny Kot" Daniels kroczył po cienkim lodzie i
doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sarah odrzuciła decyzję Rogera Phelpsa z
MMPO, z propozycją ugody. Stwierdziła, że albo powództwo zrezygnuje ze
wszystkich stawianych jej zarzutów i nie zostaną wypłacone pieniądze za
wyrażenie zgody na ugodę, albo będzie się procesować za własne pieniądze. Matt
zdecydował się dalej ją reprezentować mimo rozwijającej się z dnia na dzień
miłości do klientki.
Przyznał się wreszcie wobec samego siebie, że najchętniej widziałby sprawę już
zakończoną. W głębi duszy żałował, że Sarah nie powiedziała: „Zapłaćcie mu.
Zapłaćcie człowiekowi dwieście tysięcy i zamknijcie cały teatrzyk. Chciałabym
poświęcić trochę czasu na poznanie tego faceta i mieć z głowy proces".
Plastikowa kula do przepowiadania przyszłości, leżąca na jego biurku, służyła
głównie jako przycisk do papierów. Dostał ją w prezencie od Harry'ego na Dzień
Ojca kilka lat temu. Praktyczna część jego umysłu mówiła mu, że jest to tylko
zabawka — napełniony wodą kawał plastiku, w którego środku pływa ośmiobok.
Produkowano ten gadżet od lat i sprzedano go w milionach egzemplarzy i nie było
możliwości, aby akurat ten miał większą moc jasnowidzenia niż którykolwiek z
pozostałych egzemplarzy, które opuściły fabrykę.
— Wygramy? — spytał, trzymając kulę w dłoni.
Pomyślał sobie, że gdyby ktokolwiek wiedział, ile ważnych decyzji podjął po
konsultacji z plastikową kulą, prawdopodobnie zostałby już dawno wykluczony z
grona adwokatów.
Zapytaj później jeszcze raz, mówiła kula.
Jak należało się spodziewać, Roger Phelps był wściekły, że Sarah odrzuciła
ofertę ugody i zdecydowała się procesować dalej. Matt doskonale wiedział, że jej
opór wywołał w MMPO wątpliwości co do sensu wydania dwustu tysięcy dolarów,
które Phelps polecił im poświęcić dla sprawy. Wątpliwości te utrzymają się z
pewnością przez kilka najbliższych miesięcy — albo lat, co zależało od momentu
rozpoczęcia się procesu. Jeśli w jego wyniku Sarah przegra i będzie musiała
zapłacić wielkie odszkodowanie, Phelps stanie się bohaterem dnia, jeśli jednak
Sarah wygra, dla wszystkich okaże się jasne, że chciał zmarnować dwieście
kawałków, a nawet dla kogoś z jego charakterem i arogancją byłby to twardy
orzech do zgryzienia.
Matt uświadamiał sobie również to, że sam gra o stawkę wcale nie mniejszą od
Phelpsa. Na początek będzie musiał wystawiać Sarah rachunki — aby zachować
pozory, w razie gdyby zaczęto kwestionować jego motywy i etykę. Jeśli przegrają,
będzie można go oskarżyć o nakłonienie Sarah do kontynuacji procesu w celu
wyciągania od niej pieniędzy, a jeśli wygrają, najlepszą rzeczą, z jaką mógł
mieć nadzieję się wywinąć, będzie trochę pozytywnych głosów w prasie.
Praktycznie biorąc, cały ostatni jego dochód pochodził z tej sprawy.
Było oczywiście jasne, że bez względu na to czy wygrają, czy przegrają, to jego
ostatnia sprawa od MMPO — najbogatszej w stanie firmy ubezpieczeniowej. Z powodu
uporu Phelpsa w kwestii ugody to, co zaczęło się dla Matta jako szansa na wielki
przełom zawodowy, okazało się przepaścią. Złapał energicznym ruchem rękawicę i
piłkę i zaczął maszerować po gabinecie. Ponieważ miał praktycznie do końca
wykorzystane limity na kartach kredytowych, a większość czasu spędzał nad sprawą
Sarah, zakup biletu dla Hary'ego, by mógł polecieć na wschód na Święto
Dziękczynienia albo Boże Narodzenie, wiązał się z niezłą gimnastyką. Gdyby
zostawiono go w spokoju, prawdopodobnie mógłby wygrać sprawę Sarah i trochę
zarabiać na innych przypadkach. Dlaczego, do diabła, Phelps nie zostawił go w
spokoju?! Przecież jego honorarium pozostałoby znacząco poniżej dwustu tysięcy
dolarów, a powództwo Mallona powoli się kruszyło. Dlaczego Phelps tego nie
dostrzegł?
Powoli zaczęło mu świtać, że coś w całej tej sprawie śmierdzi. Niestety nie
umiał dokładnie określić co. Jak Phelps mógł zakładać, że rodziny Alether
Worthington i Constanzy Hidalgo nie zażądają podobnych sum? Należało uznać
niemal za pewnik, że to zrobią,
tak więc koszt decyzji Phelpsa nie wynosił dwieście, ale sześćset tysięcy.
Biorąc pod uwagę, że powoli rozwijała się sensowna linia obrony, a także to, co
odkryła Rosa Suarez, zaoferowanie sześciuset tysięcy dolarów było potężnym wotum
nieufności.
Coś w tym wszystkim było nie tak.
Maszerował przez pięć minut, uderzając piłką o wnętrze dłoni. Ciągle nie był w
stanie jasno określić źródła swego niepokoju — było to coś w rodzaju krążącej mu
po głowie myślowej mgiełki. Kolejny raz przeanalizował przebieg przesłuchania
Petera Ettingera. Wiele godzin — praktycznie większość godzin pracy w minionym
tygodniu — spędził na czytaniu i powtórnym czytaniu grubego na pięć centymetrów
dokumentu. Sporo tekstu znał już na pamięć. Może tak naprawdę nie dręczyło go
zachowanie Rogera Phelpsa, lecz coś, co powiedział Ettinger...
Uderzenia piłki o rękawicę były głośne jak wystrzały z rewolweru. Wnętrze dłoni
zaczynało boleć. Rytuał, jaki zawsze stosował do rozwiązywania problemów,
zaczynał grozić pęknięciem kości dłoni, przerwanie go nie wchodziło jednak w
rachubę. „Czarny Kot" Daniels nigdy nie przerywał swych rytuałów, dopóki całkiem
nie zawodziły. Będzie musiał wsadzić sobie w rękawicę gąbkę — jak robił, gdy
grał z Rickym i chłopakami. Lepiej byłoby oczywiście, gdyby udało mu się wziąć w
garść i uderzać nieco słabiej. Co go tak bardzo dręczyło? Niezwykły układ słów w
którejś z odpowiedzi Ettingera? Odwołanie się do czegoś nietypowego? Co to
było...
Zaskrzeczał interkom.
— Panie Daniels, wychodzę — powiedziała Ruth. — Pamięta pan, umawialiśmy się,
że mogę wyjść wcześniej.
— Nie, zapomniałem, ale nie ma sprawy. Idź. Na pewno mówiłaś o tym. Baw się
dobrze.
Ruth stanowiła kolejny problem, który trzeba będzie rozwiązać. Pracowała dla
niego od pierwszego dnia istnienia kancelarii i uważał, że powinien być wobec
niej lojalny, nie zrobiła jednak nic, aby przestać paplać na każdy możliwy temat
z klientami. Oddźwięk, jaki w związku z tym docierał od niektórych, bywał
żenujący. Poza tym w obecnej sytuacji mogło się okazać, że będzie musiał
wybierać między zapłaceniem jej pensji a kupnem biletu dla Harry'ego. Niech cię
cholera. Phelps!
— Panie Daniels, co miał pan na myśli, mówiąc, bym się dobrze bawiła? Jestem
umówiona u dentysty. Nikt nie bawi się dobrze u...
— Ruth, mam!
— Słucham?
— Dentysta! O to chodzi! To mnie dręczyło. Daj sobie podwyżkę... nie raczej weź
sobie wolny dzień.
Sekretarka ze zdziwieniem wymamrotała podziękowanie, Matt jednak tego nie
słyszał. Rzucił rękawicę i piłkę na krzesło i zaczął przeglądać stenogram
przesłuchania. Tym razem nie szukał wypowiedzi Petera Ettingera, lecz Mallona.
Znalezienie odpowiedniego miejsca zajęło mu dwadzieścia minut, ale było warto.
D.: Wysyłka też?
E.: W oddzielnym budynku, ale tak, też się tam znajduje. Tak, wysyłamy z terenu
Xanadu.
D.: Panie Ettinger; jak wielką furę pieniędzy zarabiacie na tym proszku?
E.: Sprzeciw. Peter, nie odpowiadaj. Panie Daniels, forma i treść tego pytania
to amatorszczyzna... w języku baseballowym, który może lepiej pan rozumie,
nazywa się to: „ liga z zadupia". Do tej chwili brałem poprawkę na to, że...
pomijając źle naprostowany ząb trzonowy albo coś w tym stylu... jest to pana
pierwsza sprawa dotycząca błędu w sztuce lekarskiej...
Matt wziął żółty flamaster i zakreślił słowa Mallona. Jakim sposobem jego
przeciwnik mógł wiedzieć, że dotychczas prowadził jedną sprawę o błąd w sztuce
lekarskiej, a ponadto być zorientowanym, o co w niej chodziło? Istniała tylko
jedna odpowiedź na to pytanie.
Matt wziął słuchawkę i zadzwonił do Mutual Medical Protective Organization.
— Poproszę z panem Phelpsem. Mówi adwokat Matt Daniels... Phelps, niech pan
posłucha... rozmawiałem z Sarah Baldwin i jest gotowa zmienić stanowisko w
sprawie ugody. Może byśmy porozmawiali o tym we dwóch jutro z samego rana? O
ósmej, w moim biurze? Doskonale, Roger... wspaniale. Wszystkim chyba ulży, jeśli
wreszcie wyjaśnimy niektóre kwestie. — Odłożył słuchawkę i dodał do siebie: — A
w pierwszym rzędzie dowiemy się, dlaczego właśnie mnie wyznaczyłeś do tego
procesu...
Matt znowu wziął do ręki plastikową kulę.
— Czyżbym był durniem dziesięciolecia, nie zauważywszy, co ze mną wyprawiają? —
spytał na głos. Odpowiedź brzmiała jednoznacznie: TAK!
CRV113 — obecność we krvi Lisy Grayson w chwili wystąpienia DIC oraz trzy i pół
miesiąca później. Sarah siedziała w dyżurce pielęgniarek na oddziale ginekologii
i położnictwa i napisała w notesie: CRV113. CRV113 — sztuczny wirus
wyprodukowany wiele lat temu w laboratorium w Cambridge. Musiała pójść na obchód
i uzupełnić opisy historii chorób, ale odkrycie wirusa sprawiało, że nie była w
stanie na niczym innym się skoncentrować. Pielęgniarki w dalszym ciągu starały
się jej unikać. Doskonale zdawała sobie sprawę z ich chłodu — zawsze żle to na
nią wpływało — dziś jednak nie odczuwała tego tak boleśnie. Kawałki wreszcie
zaczynały się układać w całość. Zbliżał się koniec koszmaru. CRV113 — stworzony
w celu przyśpieszania krzepnięcia krvi. Zakażenie czymś takim musiało być
odpowiedzialne za rozwinięcie się DIC u Lisy.
— Doktor Baldwin...
Pielęgniarka, która się do niej odezwała, Joannę Delbanco, była mniej więcej w
wieku Sarah. Swego czasu miały niezły kontakt, raz nawet poszły we dwie na
kolację, teraz jednak nie zamieniały ze sobą ani jednego „zbędnego" słowa.
Kolejna ofiara CRV113.
— O, cześć, Joannę! — powiedziała Sarah z przesadną przyjacielskością.
— Doktor Baldwin, ma pani gościa. Kobieta. Koniecznie chciała się z panią
zobaczyć, jest bardzo zdenerwowana. Zaprowadziłam ją do dyżurki. Nie chciała
powiedzieć, o co chodzi.
— Dziękuję... — pielęgniarka odwróciła się i zaczęła odchodzić — ...ci...
Dyżurka lekarska znajdowała się w końcu korytarza. Idąc szybkim krokiem w jej
kierunku, Sarah przerzuciła w myślach listę kobiet, które mogłyby zechcieć ją
nagle odwiedzić. Nie znajdowała się na niej Annalee Ettinger.
— Boże, jak się cieszę, że jesteś — zaczęła Annalee. Leżała na wąskiej kozetce,
ubrana w koszulę nocną i pikowany
szlafrok. Podciągnęła wysoko kolana. Na policzkach błyszczały jej ślady po
strużkach łez. Sarah usiadła obok niej i odruchowo położyła dłoń na ciężarnym
brzuchu Annalee. Nawet przez szlafrok czuła silny, nieregularny skurcz macicy.
— ściskaj mnie za rękę, aż przejdzie — powiedziała. — Nie | bój się, Annalee.
Wszystko będzie dobrze.
Minęła niemal minuta, zanim skurcz w brzuchu Annalee zaczął słabnąć. W tym
czasie Sarah obliczała — za punkt wyjścia biorąc konferencję prasową z piątego
lipca — w jakim stadium ciąży jest jej przyjaciółka. Uznała, że w trzydziestym
trzecim, może trzydziestym czwartym tygodniu.
— Jak często masz skurcze?
— Co osiem, może dziewięć minut. Pojawiały się sporadycznie od tygodni, ale
teraz występują regularnie od dwunastu godzin.
— Wody odeszły?
— Nie.
— Gorączka, dreszcze?
— Nie.
— Jakieś krwawienia?
— Nie.
— Gdzie jest Taylor?
— Nie uwierzysz... w Afryce Wschodniej. Zespół przedłużył tournee o dwa
tygodnie. Nie wiem dokładnie, gdzie są dziś. Z powodu tych skurczów chciał
odwołać wyjazd i zostać w domu, ale kazałam mu jechać. Głupio postanowiłam.
— Rozluźnij się, Annalee. Nie miej do siebie pretensji. Nic złego nie zrobiłaś.
Co z Peterem?
— On... nie wie, gdzie jestem. Odmówił przywiezienia mnie do szpitala, choć
powiedziałam mu, że jest za wcześnie na poród. Skończyło się na tym, że
zadzwoniłam do przyjaciółki i uciekłam przez okno. Czekała już na ulicy i
przywiozła mnie tutaj. Sarah, Peter oszalał. — Jej oczy wypełniły się łzami. — W
domu siedzą dwie akuszerki, które sprowadził z Mali, i dały mi jakiś napar,
który miał zahamować poród. Raz wymieniłam twoje nazwisko i wybuchnął jak
szaleniec. Powiedział, że jeśli się z tobą z jakiegokolwiek powodu spotkam, mogę
nie wracać do domu.
Sarah wzięła łkającą, przerażoną dziewczynę w ramiona.
— Annalee, nie myśl o Peterze ani o niczym innym. Myśl tylko o dziecku.
Zdecydowanie zaczął się poród, a jest na to jakieś sześć, siedem tygodni za
wcześnie. Musimy zadbać o przyjęcie dziecka, lecz nie jest to sytuacja
kryzysowa. Najlepiej by było, gdyby udało nam się namówić dziecko na pozostanie
jeszcze przez kilka tygodni tam, gdzie jest.
— Co mam zrobić? Możesz powstrzymać poród? Nie jestem ubezpieczona, Peter
płacił za... Sarah, chyba nadchodzi kolejny skurcz...
— W porządku, Annalee, spokojnie... — szepnęła Sarah i pogłaskała przyjaciółkę
po czole. — Poproszę o jeden skurcz i jedno pytanie na raz.
Popatrzyła na zegarek. Sześć i pół minuty od ostatniego skurczu. Tym razem — być
może pod uspokajającym wpływem Sarah, Annalee zamknęła oczy i spokojnie
oddychała, czekając, aż skurcz przejdzie.
— Annalee, nie martw się ubezpieczeniem. Niczym się nie martw. Każę cię
przyjąć, przyślę ci kogoś z naszego oddziału. Może uda mi się nawet ściągnąć
szefa. Nazywa się Snyder.
— Co zrobi'.'
— Podejrzewam, że podłączy cię pod kroplówkę i poda leki, które zahamują
skurcze i przedłużą ciążę. Ostateczna decyzja będzie zależała od wyników badań.
Mamy sposoby określenia nie tylko twojego stanu, ale także stanu rozwoju
dziecka... konkretnie, w jakim stopniu ma wykształcone płuca. Stan rozwoju płuc
dziecka jest czynnikiem decydującym o tym, czy można pozwolić kobiecie urodzić
przed czasem.
— Możecie określić stan rozwoju płuc dziecka w moim brzuchu'.''
— Możemy. Udaje nam się to nawet całkiem nieźle. Annalee podciągnęła się wyżej
i objęła Sarah za szyję.
— Wiedziałam, że powinnam do ciebie przyjechać. Wiedziałam...
Sarah zadzwoniła na centralę i poleciła wezwać Randalla Snydera. Następnie
zadzwoniła do izby przyjęć i poprosiła, aby ktoś stamtąd zjawił się na
ginekologii. Na koniec zajęła się osłuchiwaniem serca płodu.
— Dziecko jest w świetnej formie — powiedziała po chwili. — W idealnej.
— To wspaniale. Czuję, jak kopie. Sarah, nie dzwoń do Petera.
— Dzieciaku, przecież pracuję dla ciebie, a to oznacza, że ty wydajesz
polecenia. Mimo wszystko zastanowiłabym się na twoim miejscu, czy nie należałoby
go jakoś zawiadomić, że wszystko z tobą w porządku. Nie musisz mówić, gdzie
jesteś. Bardzo cię kocha... to mnie nie znosi.
— Jego problem. Wiesz, kiedy rozmawiałaś przed chwilą przez telefon,
przyglądałam ci się i myślałam o tym, jak wspaniałe
rzeczy umiesz robić, i przypomniałam sobie, jaka byłaś, kiedy u nas
zamieszkałaś.
— I co?
— Określmy to tak, że pokonałaś długą drogę. Cholernie długą... Sarah znów
objęła Annalee. Pomijając niezbyt wydatny brzuch
i powiększone piersi, na jej ciele nie było praktycznie żadnego wybrzuszenia,
żadnej luźnej skóry, warstwy tłuszczu — niczego.
— Annalee, ty też jesteś członkinią Klubu Długiej Drogi — powiedziała, starając
się z całej siły ukryć niepokój. — Jeszcze jedno... kiedy brałaś ten preparat
odchudzający i ile czasu to trwało?
— Mniej więcej cztery lata temu, przez jakieś trzy miesiące. Doktor Singh
przetestował już wtedy preparat na próbce ochotników, Peter uznał jednak, że
zanim zgodzi się na łączenie jego nazwiska z proszkiem, chce go sprawdzić na
dziesięciu albo dwunastu osobach, które zna. Wszyscy razem schudliśmy z pól
tony. Dlaczego pytasz? Coś jest z tym środkiem nie tak?
— Nie, jedynie głośno myślałam. Nie ma w nim nic złego. Absolutnie.
— Mam nadzieję, bo biorąc pod uwagę liczby, które ostatnio oglądałam, od chwili
rozpoczęcia intensywnego marketingu przed siedmioma miesiącami zrobiło to samo
kilkaset tysięcy ludzi.
— Wiem — odparła Sarah, której przed oczami stanął obraz chirurgicznego
pojemnika z nierdzewnej stali, w którym leży poczerniała, obcięta ręka młodej
kobiety. — Wiem.
Rozdział 33
26 października
Kiedy Matt przyjechał do swojego biura piętnaście po siódmej, czuł przypływ
nervowej energii, podobnej do tej, która budziła się w nim w dniach meczów.
Przed wyjazdem do pracy przebiegł pięć kilometrów — był to element treningu,
jaki sobie narzucił po tym, jak Sarah biła go na głowę, kiedy biegali po
Chinatown. Przeczytał także kilka artykułów w „Globe" i dział sportowy
„Heralda", a także przez kwadrans grał w baseball przy komputerze — wersja firmy
Nintendo była niezwykle realistyczna i był zdecydowany choć raz w życiu wygrać z
Harrym.
Po czterech żmudnych, otumaniających miesiącach elementy niezrozumiałej
układanki pod tytułem „Grayson przeciwko Baldwin" zaczynały się powoli łączyć w
całość. Rosa Suarez i wirusolog z CDC zidentyfikowali genetycznie zmanipulowany
wirus, krążący w krwiobiegu Lisy Grayson, i wytropili źródło jego pochodzenia —
firmę po drugiej stronie rzeki, w Cambridge. Wirus, określony przez Korporację
BIoVir mianem CRV113, został stworzony do przyśpieszania krzepnięcia krwi i
leczenia ran. Za kilka godzin Rosa i Mulholland mieli umówione spotkanie z
dyrektorem laboratorium. Mogło się oczywiście okazać, że twór BIOViru nie ma
związku z DIC Lisy Grayson, ale biorąc pod uwagę jego przeznaczenie, możliwość
taka wydawała się mało prawdopodobna.
Przy odrobinie szczęścia jeszcze w tej godzinie swe miejsce w układance mógł
znaleźć kolejny fragment. Matt odrobił wszystkie lekcje, na które starczyło mu
czasu, i w myśli kilka razy przećwiczył scenariusz. Nadszedł czas na
przedstawienie. Jeśli Matt nie strzelał kulą w płot, Roger Phelps miał dwie
pięty achillesowe: arogancję i chciwość. Sztuka będzie polegała na
odsłonięciu obu słabych punktów albo przynajmniej jednego z nich bez wzbudzenia
jego podejrzeń. Gdyby się to nie udało, trzeba będzie przejść do planu B —
frontalnego ataku, jaki Matt zastosował z maestrią wobec Tommy'ego Szeto. Na
wspomnienie tamtej chwili aż go zabolało w kroczu. Właśnie nerwowo sięgał po
rękawicę i piłkę, gdy cicho zapukano i do przedsionka wszedł Phelps.
— Daniels?
— Jestem tutaj. Wejdź, Roger.
Inspektor miał na sobie trzyczęściowy garnitur Przez chwilę stał przy drzwiach,
udał, że puka, po czym wszedł do gabinetu. Matt doskonale zdawał sobie sprawę,
że mimo gogusiowatego wyglądu Phelps jest wyrachowany i inteligentny i należy
być bardzo ostrożnym podczas rozmowy z nim. Zaproponował kawę i wskazał krzesło
przed biurkiem.
— No więc... — zaczął Phelps — mamy zmianę nastroju, tak?
— Doktor Baldwin trochę przestraszyła perspektywa stawania przed sądem.
— Może pan mówić Sarah. Dotarły do mnie plotki, że znacie się... wystarczająco
dobrze, aby mówić sobie po imieniu.
— Roger, co, do diabła, mam odpowiedzieć na taką uwagę?
— Nic. Jest atrakcyjna... chociaż chłopczyca. Nie potępiałbym pana, gdyby pan z
nią kręcił.
Od startu okazuje, kto tu rządzi i panuje nad sytuacją — pomyślał Matt. Facet
jest dobry. Cholernie dobry,
— Prawdę mówiąc, Roger, przeszło mi to przez głowę, ale, proszę mi uwierzyć,
nic się w tym zakresie nie stanie przed zamknięciem sprawy.
— Bystre. Czy to dlatego chce pan ugody?
— Może. Jak mówiłem, naprawdę uważam, że moglibyśmy wygrać.
— Z naszej strony nie jesteśmy tego aż tak pewni. Młoda, ładna kobieta z
martwym niemowlakiem i kikutem ramienia to cholernie przekonujący argument dla
ławy przysięgłych, a kiedy ława decyduje na korzyść powództwa, wyznacza duże
sumy.
— Rozumiem.
— Cieszę się. No to co ma pan do zaoferowania?
— W imieniu mojej klientki jestem gotów zaakceptować pańską ofertę ugody bez
orzekania o winie, martwi mnie jednak nieco pewien związany z tym procesem
problem. Chodzi o moją reputację. Media dość mocno roztrąbiły sprawę Grayson
przeciwko
Baldwin i jeślibym wygrał, prawdopodobnie byłbym na kilka lat z góry ustawiony
zawodowo... jeżeli nie dzięki zleceniom z MMPO, to na pewno zgłosiliby się inni
ubezpieczyciele albo sami klienci. Każdy wie, że na oskarżaniu lekarzy można
znacznie lepiej zarobić niż na ich bronieniu.
— I co?
— Potrzebowałbym od pana gwarancji, że będzie mnie pan polecał. Może pana firma
mogłaby mi dać jakąś zaliczkę?
— Panie Daniels, dobrze pan przecież wie, że nie robimy takich rzeczy.
— Kiedyś zawsze jest pierwszy raz. Proszę mi uwierzyć... za odpowiednią sumę
mogę być tak dobry albo tak kiepski, jak pan sobie tylko zażyczy.
Uwaga ta — rzucona mimochodem — najwyraźniej trąciła czułą strunę. Phelps
zbladł, zaraz jednak odzyskał równowagę.
— Chyba najlepiej będzie, jeśli na tym pan skończy—powiedział. Matt odsunął się
od biurka i gestem wyrażającym zmęczenie
potarł oczy.
— Roger... potrzebuję pańskiej pomocy. Nieźle trzęsę się ze strachu, mówiąc
panu coś takiego, ale mam problemy finansowe... dość poważne.
— Sądziłem, że był pan wielkim gwiazdorem baseballu.
— Nigdy nie byłem wśród najlepszych, poza tym kilka lat temu namówiono mnie na
stuprocentowo dochodowy interes z nieruchomościami i... no cóż, nie wypalił. Wie
pan, jak to jest. Teraz mam jeszcze płynność, lecz ledwo ledwo. Jak
powiedziałem, potrzebuję pańskiej pomocy.
— Przykro mi. Nic się nie da zrobić. Nie dam zaliczki, lecz... będę o panu
myślał przy następnych sprawach.
Matt widział w oczach Phelpsa podejrzliwość. Niełatwo było mu podstawić nogę.
— Wie pan co? — powiedział w końcu Matt. — Jest pewne pytanie, które ciągle
sobie zadaję. Brzmi ono: „Dlaczego właściwie Roger Phelps powierzył ci tę
sprawę?". Zwłaszcza że miałem zmierzyć się z Mallonem, mistrzem w zakresie
oskarżeń o błąd w sztuce lekarskiej. Dlaczego? W końcu... ciągle nie umiałem się
domyślić przyczyny, a pytanie nie chciało zniknąć... zacząłem to i owo
sprawdzać. Wiedział pan, że Jeremy Mallon ma większe doświadczenie niż
jakikolwiek inny bostoński adwokat, specjalizujący się w sprawach o popełnienie
błędu w sztuce lekarskiej? Tak jakby nie znał słowa „ugoda".
— Teraz chce iść na ugodę.
— Wie pan, czego jeszcze się dowiedziałem? — ciągnął Matt, nie reagując na
słowa Phelpsa. Miał nadzieję, że jeśli będzie mówił wystarczająco szybko i
odpowiednio autorytatywnie, Phelpsowi nie przyjdzie do głowy, że gra va bangue.
— Dowiedziałem się, że ani jeden adwokat, który występował przeciwko Mallonowi w
tego rodzaju sprawach, nie miał więcej doświadczenia ode mnie. Ani jeden!
Rozumie pan teraz, co mam na myśli, mówiąc, że mogę być tak słaby, jak tylko pan
sobie zażyczy. Roger, nie chcę procentu od przyznanych przez ławę przysięgłych
odszkodowań ani niczego w tym stylu. Nie jestem chciwy. Zaliczka wystarczy.
Jakaś gwarancja, że interes będzie się toczył tak, bym nie był stratny.
— Daniels, nie podobają mi się takie insynuacje, poza tym wszystko, co pan
mówi, to kompletny nonsens. Mallon właśnie zamierza zawrzeć ugodę.
— Bo inaczej by przegrał — powiedział Matt z lodowatym spokojem. — Wie o tym i
pan o tym wie. Roger, niech się pan zastanowi, nie chcę pana ukrzyżować, chcę z
panem pracować. Potrzebuję współpracy z panem.
Phelps przez chwilę mu się przyglądał, wyraźnie rozpatrywał| argumenty za i
przeciw. W końcu się odezwał:
— Idź pan do diabła. A niech cię cholera... pomyślał Matt. Nie pozostawało nic
innego, jak przejść do planu B. Wstał, wsunął dłoń w rękawicę, i zaczął lekko
uderzać o nią piłką.
— Dowody szybko się znajdą, Roger. Każda komisja nadzorcza z adwokatury, której
członkowie będą umieli zliczyć do trzech, doda kilka faktów i wskaże na pana. —
Zaczął mocniej uderzać piłką. — Ile procent z przyznanych przez ławę
przysięgłych odszkodowań Mallon panu oddaje? Piętnaście procent?
— Daniels, oszalał pan.
— Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Mallon wiedział o dentyście... mojej jedynej
dotychczas tego rodzaju sprawie. Wspominałem o niej kilku ludziom ze szpitala,
ale nienawidzą Mallona jak psa i nie ma takiej możliwości, żeby mu o tym
powiedzieli. Pan to zrobił. Mallon potrzebował kolejnego pacana, przeciwko
któremu występując, mógłby wywalczyć któreś z rzędu wysokie odszkodowanie, i dał
mu pan mnie na pożarcie.
Matt odwrócił się plecami do inspektora do spraw rozpatrywania roszczeń.
Improwizował, ale nie miało to większego znaczenia.
— Nie ma pan na to żadnego dowodu. Ani grama...
Matt zawirował na palcach stopy i bez wahania rzucił piłkę w stronę Phelpsa.
Inspektor nie miał czasu na jakąkolwiek reakcję. Piłka przemknęła obok jego
głowy, może pięć centymetrów od ucha, i roztrzaskała szkło osłaniające plakat z
widokiem Bostonu nocą. Kiedy Phelps padł na dywan, odbita od ściany piłka
wracała już w kierunku Matta.
— Jezu! — zawył. — Oszalał pan!
— Na szczęście jeszcze umiem dokładnie rzucać.
Matt złapał piłkę w gołą dłoń i płynnym ruchem odrzucił ją w kierunku krzesła,
na którym jeszcze przed chwilą siedział Phelps. Oparcie z wiśniowego drewna
rozłupało się, jakby zrobione było z drzewa balsy.
— No, Roger, ile Mallon panu płaci?
Phelps próbował wstać, Matt pchnął go jednak z powrotem na podłogę. Złapał piłkę
i zaczął się cofać. Inspektor chował się za biurkiem.
— Te rzuty to moja specjalność, Roger, lecz obiecuję, że będę rzucał, dopóki
nie trafię albo aż zabraknie mi mebli. Spróbował pan zrobić ze mnie kolejną
ofiarę, niestety tym razem nie wyszło. W zamian za to chcę wejść w układ. Chcę
zostać kawałkiem tego miłego oszustwa, które prowadzicie z Mallonem.
— Idź do diabła!
— Jak pan chce. Teraz chyba rzucę z pełnym zamachem. Rezerwowi miotacze... jak
ja... rzadko tak rzucają, trochę ćwiczeń zawsze się przydaje. Poza tym po co mi
ten przycisk do papierów tuż przy pańskiej głowie?
— Oszalałeś, człowieku!!!
— No to proszę... idziemy na remis, kochani! Koniec dziewiątej rundy. Bazy
zajęte, dwa auty. Oto jak Daniels rzuca z pełnym rozmachem...
— Zaczekaj!
— Nie ruszaj się, Rog. — Matt zamarł w pól ruchu, z piłką na wysokości barku. —
Mów!
— Już mówię! Ma pan rację. Mam z Mallonem układ. Mówi mi, kiedy ma dobrą
sprawę, i wyznaczam... eee...
— Powiedz, Roger, „wyznaczam nieudacznika".
— Niedoświadczonego adwokata.
— Potem odmawiasz pójścia na ugodę i nalegasz na proces z ławą przysięgłych.
Pięknie, Roger, po prostu pięknie. Mallon przegrał któryś z tych procesów?
— Nie.
— Do dziś. Ile dostajesz?
— Nic twój interes. Mogę wstać?
— Drodzy kibice, atmosfera jest tak gęsta, że można by kroić powietrze nożem —
powiedział Matt, naśladując głos stadionowego sprawozdawcy. — Kolejne przejście
to punkt. Uderzenie pałkarza to punkt. Biegacze przesuwają się o kilka kroków...
Daniels zaraz rzuci...
— Jedną trzecią z jego czterdziestu procent. Matt opuścił rękawicę.
— Trochę się uzbiera.
Phelps wstał i starannie zaczął strzepywać z ubrania drzazgi i okruchy szkła.
— Posłuchaj... — powiedział, cały czas hiperwentylując — chcesz wejść w układ,
to wejdziesz. Daj mi tylko kilka dni na dopracowanie szczegółów.
Matt wyjął dłoń z rękawicy.
— Słowo?
— Tak, tak. Masz moje słowo. Jesteś kompletnym wariatem, wiesz o tym?
— Chcę mieć coś od ciebie w ciągu tygodnia.
— Nie martw się.
— Nie mam powodu.
Phelps zaczął się wycofywać do drzwi.
— Naprawdę — wydukał. — Nie ma się czym denerwować.
— Roger, może zacząłbyś od zapchania mi gęby częścią sumy z tej ugody?
Proponujesz dwieście tysięcy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że Mallon będzie
reprezentował pozostałe dwie rodziny i uzyska takie same kwoty, co więc powiesz
na połowę z twojej jednej trzeciej z czterdziestu procent Mallona? To by było...
chwileczkę... czterdzieści tysięcy. Nieźle, jak na tępego ciołka, co?
— Pewnie, jasne... kiedy sprawy zostaną zamknięte. Teraz daj mi tylko stąd
wyjść...
— Proszę bardzo.
— Ot tak?
— Ot tak. Ufam ci; jak mówisz, że jesteśmy dogadani, to jesteśmy dogadani. —
Matt czekał, aż Phelps otworzy drzwi i w ostatniej chwili dodał; — Oczywiście,
będę ci musiał doliczyć dwa dolary i dziewięćdziesiąt osiem centów za pamiątkową
kopię taśmy.
Uśmiechając się, rozchylił marynarkę. Przy pasku miał minimagnetofon — tuż obok
zajęczej łapy i wąskiej, błękitnej kokardki.
Doktor Dimitri Athanoulos, prezes BIOViru, kordialnie przywitał Rosę Suarez i
Kena Mulhollanda. Jego gabinet z widokiem na rzekę znajdował się na trzecim
piętrze dość starego budynku — typowego pokazowego, mającego świadczyć o rozwoju
techniki budowlanej gmachu z cegły i szkła z lat osiemdziesiątych dwudziestego
wieku. Prezes, którego Rosa oszacowała na pięćdziesiąt parę lat, był przystojny
i bardzo kulturalny. Jego gęste, sfalowane włosy nabrały koloru kitla
laboratoryjnego.
— Pracujecie państwo oboje w Ośrodkach Zwalczania Chorób Zakaźnych? — zaczął.
— Tak — odpowiedziała Rosa. — Jestem epidemiologiem, Ken mikrobiologiem.
— Jeśli się nie mylę, wirusologiem.
— Niektórzy tak by to określili.
— Z Duke.
— To było dwanaście lat temu — odparł Mulholland, wyraźnie zaskoczony.
— Jeśli dobrze pamiętam, przeprowadził pan znakomite badania dotyczące
zakażenia bakteriofagami wirusa tytoniu.
— Jeszcze trochę pogłaska pan moje ego i się rozpuszczę — odparł Mulholland.
— Sam jestem z wykształcenia biochemikiem, ze specjalnością DNA, zawsze jednak
interesowałem się wirusami... bakteriofagami — powiedział Athanoulos. — Przez
trzy lata, od ukończenia akademii do objęcia tutaj stanowiska, dość intensywnie
rozwijałem swoje zainteresowania w tym zakresie, niestety... jak to
powiedzieć... w dość utajniony sposób.
Rosa, widząc, jak szybko obaj mężczyźni nawiązują kontakt, doszła do wniosku, że
niezależnie od ogłady dyrektora BIOViru, znacznie poważniej traktuje on mężczyzn
niż kobiety. Decyzja Kena, aby pozostać na noc, mogła się okazać kluczem do
kolejnego przełomu w śledztwie. Przez następne minuty siedziała więc cierpliwie
i nie odzywając się słowem, śledziła pogawędkę dwóch naukowców o ciekawostkach
związanych z ich zainteresowaniami. W końcu się wyprostowała i odchrząknęła.
Athanoulos natychmiast zrozumiał aluzję.
— No tak... — powiedział —jak BIOVir może pomóc naszym przyjaciołom w Atlancie?
— Jestem od kilku miesięcy w Bostonie, gdzie prowadzę śledztwo w sprawie trzech
niewyjaśnionych przypadków ginekologicznych, które zdarzyły się w Bostońskim
Centrum Medycznym — odparła Rosa.
— Chodzi o lekarkę, która podała pacjentkom toksyczne zioła, tak?
— La potentia de las prensa — westchnęła Rosa. — Władza prasy. Panie doktorze,
wbrew temu, co przeczytał pan wraz z milionami czytelników w gazecie, nie
wygląda na to, by te zioła odegrały zasadniczą rolę w tym dramacie... aczkolwiek
muszę przyznać, że ewentualność taka nie została jeszcze wykluczona. Ken,
chciałbyś streścić panu wyniki swoich dotychczasowych badań?
— Dimitri — powiedział Mulholland — Rosa jest przesadnie skromna, ale to ona
wykonała piekielną robotę przy analizie tych przypadków. Przez lata była
najlepszym inspektorem terenowym CDC.
— Proszę kontynuować.
— Przysłała mi próbkę osocza jednej z ofiar DIC... tej, która przeżyła.
Przeprowadziliśmy hodowlę wirusów i zidentyfikowaliśmy antyciała wskazujące na
zapalenie. Wczoraj skończyliśmy sekwencjonować DNA zarazka. Jego skład okazał
się zgodny z wirusem stworzonym w pańskim laboratorium.
Grube brwi Athanoulosa uniosły się. Mulholland podał mu wydruk z opisem CRV113 i
dyrektor laboratorium szybko go przejrzał.
— Przejdźmy do działu małp naczelnych — powiedział. — Pierwszy raz słyszę o
takim wirusie. Data patentu dotyczy okresu, zanim pojawiłem się tutaj, ale moim
zdaniem, jeśli mieliśmy do czynienia z takim tworem jak CRV113, to przestaliśmy
się nim zajmować. Jestem pewien, że obecnie go nie wytwarzamy. Od chwili objęcia
przeze mnie stanowiska koncentrujemy się na wirusach produkujący ch gamma
globuliny i określone hormony. Czegoś takiego jak CRV113 na pewno nie
produkujemy. Cletus Collins jest szefem działu małp od momentu otwarcia BIOViru
w latach osiemdziesiątych i jeśli ktokolwiek będzie coś wiedział o CRV113, to na
pewno on.
Pojechali windą do podziemi. Rosa poczuła zapach zwierząt, jeszcze zanim
otworzyły się drzwi. Ściany wyciszonego korytarza zostały zrobione ze szkła — na
pierwszy rzut oka widać było, że
grubego. Za szybami stały długie szeregi klatek, praktycznie w każdej znajdowała
się małpa. Podłogę sprzątał zgarbiony, stary mężczyzna. Athanoulos postukał w
szkło.
— Gdzie jest Clete? — spytał.
Starszy pan wysilał się, by odczytać pytanie z warg dyrektora, i po chwili
uśmiechnąl się. Wskazał palcem w głąb korytarza i poruszył ustami, jakby mówił:
„w rekreacyjnym". Athanoulos otworzył drzwi na końcu korytarza i we troje weszli
do szklanej klatki o wysokości mniej więcej trzech metrów i powierzchni półtora
na półtora. Klatka znajdowała się w ogromnym pomieszczeniu, wysokim na dwa
piętra i wypełnionym zabawkami, linami, pniami drzew oraz poręczami do wspinania
się. Pośrodku pomieszczenia stał Cletus Collins — dość dobrze wyrośnięty
szympans siedział mu na plecach, drugi — mniejszy — uczepił się jego nogi. Rosa
doszła do wniosku, że z powodu charakterystycznej budowy ciała i rysów Collins
bez trudu mógłby zostać uznany za któregoś ze swoich podopiecznych. Ken
Mulholland najwyraźniej zauważył to samo.
— Zadziwiające... — mruknął pod nosem.
— W rzeczy samej — zgodził się Athanoulos.
— Jestem zaskoczony, że pozwała mu pan się tak bardzo zbliżać do małp.
— Z powodu wirusów, których są nosicielami? Zapewniam pana, Kenneth, że po tylu
latach ma w sobie wszystkie te wirusy. — Pochylił się do mikrofonu w ścianie i
powiedział: — Clete, moglibyśmy cię na chwilę prosić?
Mężczyzna uwolnił się od zwierząt i podszedł do nich. Gdy Athanoulos przedstawił
gości z Atlanty, na twarzy nadzorcy pojawił się niepokój.
— Traktujemy nasze zwierzęta dobrze, bardzo dobrze — powiedział z akcentem ze
środkowego zachodu, znacznie wyrażniejszym od akcentu Mulhollanda. — Codziennie
z nimi ćwiczymy. Dbam o nie, jakby były moją rodziną. Naprawdę!
— Panie Collins, nie jesteśmy przedstawicielami żadnej organizacji dbającej o
prawa zwierząt — powiedziała Rosa. — Chcemy się dowiedzieć czegoś o badaniach,
które prowadzono tu kilka lat temu z użyciem wirusa zakodowanego jako CRV113.
Miał związek ze...
— Skrzepami. Znam to badanie.
— Istnieją jakieś dokumenty na ten temat? — spytał Athanoulos.
— Kto wie? Powinny być. Przynajmniej zapiski o zwierzętach. Prawdopodobnie w
starej metalowej szafie w archiwum przy bojlerowni.
— Nie wiedziałem nawet, że istnieje takie archiwum.
— Przerwane projekty, w większości. Nikt się nimi nie interesował.
— Ja się interesuję. Mógłbyś nas tam zaprowadzić, Clete?
— Pewnie. Zaczekajcie w zewnętrznym korytarzu, pozamykam koleżków w klatkach.
Drapią po twarzy i gryzą wszystkich poza mną i starym Stanem od klatek.
Trójka naukowców obserwowała zza szklanej osłony, jak Clete prowadzi dwie małpy
do klatek i zamyka je. Rosa mogłaby przysiąc, że zanim jedna z nich zlazła
Collinsowi z karku, pocałowała go w policzek.
— Lubiłem Fezlera — powiedział Collins, kiedy szli do zapomnianego archiwum —
ale nienawidziłem tych cholernych eksperymentów, które robił z moimi małpami. Na
pewno nie jesteście z żadnej firmy zajmującej się prawami zwierząt? Naprawdę
dobrze dbam o naszych koleżków. Naprawdę. Źle się czuję, kiedy... no wiecie...
nie wyrabiają się.
— Proszę się o nic takiego nie martwić — powiedziała Rosa. — Kto to jest
Fezler?
Collins zaczął przerzucać klucze na kółku, na którym mogło ich być ze sto.
Znalazł odpowiedni za drugą próbą.
— Warren Fezler. CRV sto trzynaście był jednym z jego projektów. Wyhodował w
sumie kilkanaście wirusów. O ile wiem, żaden nie zadziałał jak trzeba. Szkoda,
że jego robota nie polegała na zabijaniu małp... zrobiłby wtedy karierę.
Chrapliwy śmiech Collinsa przerwał atak kaszlu. Rosa odruchowo cofnęła się o
krok. Ciekawe, ile chorób nabawił się przez te lata pracy. Wcisnął klawisz w
ścianie i zapaliło się światło, ukazując niewielki, betonowy pokoik, w którym
stało sześć metalowych szafek na akta.
— Fezler nie byl zbyt dobry w robieniu dokumentacji, ale pracował jak szatan. W
weekendy. Siedział do drugiej w nocy. W wakacje. Dla starego Warena czas się nie
liczył.
— Jestem tu tylko dyrektorem... — mruknął Athanoulos, wyraźnie skonsternowany.
— Dlaczego miałbym wiedzieć, że to pomieszczenie istnieje? Albo o tym, że
zatrudnialiśmy kiedyś zabójcę małp o nazwisku Fezler?
— Co się działo z małpami? — spytała Rosa, kiedy Collins jednym ze swoich
kluczy otworzył szafkę na akta.
— Po prostu chorowały i zdychały. Fezler przedtem je znieczulał, w dziwny
sposób nacinał skalpelem i ściągał trochę krwi. Potem obserwował, jak szybko i
dokładnie goją się rany. — Przejrzał jedną z szuflad, nic tam jednak nie znalazł
i przeszedł do następnej. — Na pewno nie jesteście z żadnej świranckiej grupy
ochrony zwierząt?
— Nie — odparła Rosa.
— W zasadzie nie umiem powiedzieć, co się działo z małpami. Po prostu się
kurczyły i zdychały. Nie było to jednak efektem specjalnych działań, to wiem na
pewno. — Przeszukał drugą szufladę i przeszedł do trzeciej. — Fezler lubił
małpy. One też go lubiły. Był jedynym poza mną i Stanem, którego polubiły.
Zawsze kiedy był z nimi w rekreacyjnym, wkładał ochronne ubranie, ale, jeśli
dobrze pamiętam... bez względu na ubranie... ani razu go nie ugryzły. Ani razu.
Bawiły się z nim jak ze mną. Lubiły podskakiwać mu na brzuchu. A powiem wam...
miał bebech jak się patrzy. Może dla szympansów było to jak chodzenie po
księżycu'.'
Jego śmiech ponownie zamienił się w kaszel.
— Jakieś kłopoty? — spytał Athanoulos, ciągle jeszcze poirytowany, a teraz
dodatkowo niecierpliwy.
— Nie ma teczek. Tu na górze napisano, że powinny być. Na dodatek z moim
charakterem pisma.
— Mogą być gdzie indziej?
— Jeśli pan tak sądzi, to mnie pan nie zna. Sprawdzę... zajmie to nieco czasu,
ale sprawdzę.
— Proszę to zrobić — powiedział Athanoulos. — Popytam o tego Fezlera kolegów i
techników z laboratorium.
— Proszę też popytać personel niższy — poprosiła Rosa. — Clete, wie pan, kiedy
Warren Fezler odszedł z BIOViru?
— Powiedziałbym, że przynajmniej sześć lat temu. Może więcej. Nie wiem
dokładnie dlaczego. Moim zdaniem zachorował.
— Czemu pan tak sądzi?
— Nie jestem pewien. — Clete podrapał się w brodę w sposób, w jaki mogłaby to
zrobić małpa. — W ciągu krótkiego czasu z grubasa pozostała prawie skóra i
kości. Moim zdaniem dlatego odszedł. Szympansy przestały na nim skakać, bo nie
było na czym.
Rosa i Mulholland wymienili szybkie spojrzenia. Poprzedniego wieczoru pokazała
mu pamiętnik Constanzy Hidalgo i podzieliła się z nim wiadomością, że hidalgo,
Alethea Worthington oraz Lisa Grayson bardzo schudły.
— Dowiem się wszystkiego, co będzie możliwe, o tym kurczącym się człowieku i
jego pracy — stwierdził Athanoulos, gdy po wyjściu z archiwum szli korytarzem. —
I jak najszybciej skontaktuję się z państwem.
— Będziemy bardzo wdzięczni — powiedziała Rosa, była jednak myślami gdzie
indziej.
Analizowała fakty i w którymś momencie jej oczy gwałtownie się zwęziły. Kiedy
doszli do wind, zatrzymała się, szybko odwróciła i krzyknęła do Cletusa
Collinsa:
— Clete, czy pamięta pan jeszcze coś niezwykłego w Warrenie Fezlerze? Jakąś
nietypową cechę?
— Nie bardzo rozumiem... — Nadzorca małp nagle szeroko się rozpromienił. — No
jasne! Chyba wiem, co ma pani na myśli. Śmiesznie gadał. Nie umiał dobrze
wypowiadać słów... zwłaszcza kiedy się zdenerwował albo coś w tym stylu. On...
nie pamiętam, jak to się nazywa, ale wie pani...
— Wiem, Clete. Jąkał się, tak?
— O tak, dokładnie. Jąkał się. Zacinał się jak Świnka Porky.
Rozdział 34
27 października
— To jedna z sal porodowych na naszym oddziale — powiedziała Sarah. — Dla
kobiet, które sobie tego życzą i u których nie ma zagrożenia komplikacjami, mamy
także nieco mniej formalną salę. Pokażę ją państwu później.
Trójka studentów trzeciego roku przestępowała z nogi na nogę i nerwowo
lustrowała sprzęt monitorujący, błyszczące urządzenie do znieczulania i stół do
rodzenia. Przed zakończeniem dziesięciotygodniowego stażu na oddziale
ginekologiczno położniczym każdy z nich będzie musiał samodzielnie odebrać
poród, od początku do końca, a być może nawet kilka. Ponieważ obowiązujący w BCM
rotacyjny system stażowy pozwalał przyszłemu lekarzowi na większy kontakt z
konkretnymi przypadkami klinicznymi niż w większości pozostałych szpitali,
dlatego odbywanie stażu w BCM stało się bardzo popularne. Jednym z obowiązków
Sarah jako przyszłego szefa rezydentów na oddziale miała być opieka nad
studentami.
— Czy ktoś ma w tej chwili jakieś pytania? — spytała.
— Odbieracie porody w domu?
— Tak. Zajmuje się tym dwoje rezydentów, a w razie pojawienia się jakichś
problemów pomagają im lekarze etatowi.
Nie było sensu dodawać, że jedną z tych osób była ona, ale została poproszona
przez naczelnego rezydenta, aby zrezygnowała z tej formy pracy do chwili
wyjaśnienia wysuniętych pod jej adresem oskarżeń.
— Słyszałem o pani metodach pracy, a jestem zainteresowany terapiami
niekonwencjonalnymi — odezwał się drugi student. — Uczy pani akupunktury?
— Dotychczas nie miałam niestety czasu na prowadzenie kursów, jeśli jednak jest
pan tym zainteresowany, zapraszam do naszej kliniki bólu. Później przekażę
państwu mój rozkład zajęć. Jeszcze coś, zanim przejdziemy do oddziału opieki
ambulatoryjnej?
— Tak — powiedział trzeci student, patrząc w głąb korytarza. — Ten mężczyzna,
który właśnie wyszedł z jednego z tamtych pokoi... czy to ten sam, który zajmuje
się odchudzaniem za pomocą ziół?
Sarah gwałtownie się odwróciła. Peter Ettinger właśnie wyszedł z pokoju Annalee
i kroczył wielkimi krokami w jej stronę. Przyciśnięte do ud dłonie miał zwinięte
w pięści, twarz purpurową i tak ściągniętą wściekłością, że wyglądał jak
szczerzący się lampart. Studenci jak jeden mąż cofnęli się o krok. Sarah zmusiła
się do pozostania na miejscu.
— Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?! — warknął Peter. — Dlaczego muszę szukać
mojej córki po całym mieście'.''
— Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, zapraszam do gabinetu.
— Nie ma potrzeby o czymkolwiek rozmawiać. Chcę, aby moja córka została
natychmiast wypuszczona z tej... tej marnej namiastki szpitala. Czym ją, do
diabła, szpikujesz?
— Peter, proszę... chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli usiąść i porozmawiać
jak dorośli ludzie.
Ettinger popatrzył na studentów, których plakietki identyfikowały jako
żółtodziobów z trzeciego roku.
— Dlaczego? — spytał wyniośle. — Obawiasz się, że te medycznie dziewicze umysły
mogłyby zostać splamione, gdyby się dowiedziały, co wyprawiasz z pacjentkami?
Powiedz im, o co właściwie chodzi. Powiedz im dokładnie, co wlewasz w ciało
mojej córki. No mów! Chętnie posłucham.
Sarah zagryzła dolną wargę i zastanawiała się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nie
miała szansy na udane starcie z kimś tak impulsywnym, wściekłym i
charyzmatycznym jak Peter. Jego odraza do konwencjonalnej medycyny sprawiła, że
szlifował swoje argumenty w trakcie niezliczonych prezentacji i dyskusji, a
teraz zapędził ją w kozi róg.
Kilka metrów dalej dwie pielęgniarki zatrzymały się, by popatrzeć na widowisko.
Albo rozpoznały Petera, albo wyczuwały niepewność Sarah, w każdym razie nie
robiły nic, by zainterweniować. Sarah wzięła głęboki, uspokajający oddech i
odwróciła się do studentów.
Chcesz walki, Peter? No to będziesz ją miał.
— Córka pana Ettingera, Annalee, to dwudziestotrzyletnia/iara jeden, gravida
zero — powiedziała obojętnym głosem. — Oznacza to, że jest to jej pierwsza
ciąża. D.o.m... data ostatniej menstruacji... nieznana, badanie USG oraz inne
badania wskazują jednak na to, że jest w trzydziestym czwartym tygodniu ciąży.
Płód jest żeński, ma szacunkowo dwa tysiące czterysta gramów. Annalee została
przyjęta na nasz oddział przedwczoraj, w trakcie przedwczesnego porodu, ze
skurczami następującymi w okresach od piętnastu do siedmiu minut. Błony są
nieuszkodzone, szyjka macicy zamknięta i nietoksyczna, to znaczy, że nie
stwierdzono objawów zakażenia. Funkcja owodni, wykonana wczoraj, wykazała
stężenie czynników powierzchniowo czynnych płodu nieco poniżej normalnego.
Oznacza to, że gdyby teraz zaczęła rodzić, płuca płodu powinny to przejść w
dobrym stanie. Ale każdy dzień spędzony in utero daje mu większą szansę. —
Odwróciła się nieco w stronę Petera, szczęśliwa, że pozwolił jej dojść tak
daleko, nie przerywając. — Jej osobistym lekarzem jest doktor Snyder, ordynator
oddziału położniczo ginekologicznego. Próbuje zatrzymać akcję terbutaliną,
agonistą betaadrenergicznym. Jak na razie pacjentka reaguje dość dobrze, choć
regularne skurcze macicy utrzymują się. A teraz, panie Ettinger, jeśli pan
pozwoli, musimy iść na oddział opieki ambulatoryjnej. Doktor Snyder jest na
terenie szpitala i jeśli ma pan jeszcze pytania, proponuję skontaktować się z
nim.
— Wezwałem karetkę — odparł Ettinger. — Omówiłem sytuację z córką i życzy sobie
natychmiast opuścić szpital. Jestem w trakcie organizowania dla niej badań w
White Memoriał, po których wrócimy do domu.
Sarah zatkało.
— Nie wierzę, że się zgodziła.
— Jeśli chcesz, spytaj ją sama. Agoniści betaadrenergiczni... dobre sobie. —
Patrzył na studentów z pogardą. — Lekarskie podręczniki ani wasze modne badania
nie dają żadnej odpowiedzi... kryje się ona w umysłach i duszach waszych
pacjentów. Nie zamykajcie swoich umysłów przed tą wiedzą, to po jakimś czasie
kariery zawodowej zrozumiecie, co mam na myśli. Pewnego dnia, kiedy wasz
przełożony każe wam podać pacjentowi lek, do którego używania przekonał go
przedstawiciel handlowy tej czy innej firmy farmaceutycznej, odwrócicie się do
niego i zadacie proste pytanie: „dlaczego?".
— Panie Ettinger, kontakt z pańskimi poglądami dotyczącymi ich przyszłego
zawodu jest dla tych studentów na pewno wielką
przyjemnością, ale mnie proszę wybaczyć — powiedziała Sarah, walcząc z poczuciem
rozpaczy. — Idę do Annalee. Sama. Jeśli mi pan w tym przeszkodzi, wezwę ochronę.
— Bardzo proszę — odparł zadowolony z siebie Ettinger. —-Wątpię, by kolejny raz
udało ci się zmienić jej zdanie. Kiedy zaspokoisz ciekawość i będziesz pewna, że
chce opuścić to miejsce, proszę o natychmiastowe dostarczenie mi wypisu.
Studenci wymieniali się zdziwionymi, pełnymi zażenowania, spojrzeniami. Sarah
była zaskoczona pewnością siebie Ettingera. Była ciekawa, co powiedział
Annalee... cojej obiecał... by zgodziła się opuścić BCM. Musiał naprawdę
wytoczyć poważne argumenty, inaczej...
W tym momencie Annalee Ettinger zaczęła krzyczeć.
— O mój Boże! Ratunku! Boże, pomocy! Pomóżcie mi!!! Pielęgniarki, Sarah i
Ettinger pomknęli w kierunku pokoju
Aimalee jak jedna sfora, studenci byli metr za nimi. Cały korytarz przepełniał
piskliwy wrzask Amialee.
Sarah pierwsza znalazła się na sali. Annalee leżała na boku, kopiąc nogami i
żałośnie zawodząc. Wlew dożylny był wyrwany, a płynąca z przedramienia krew
nasączała prześcieradło, rozlewając się po nim coraz większym purpurowym
kręgiem.
— Moje ręce! — wyła Annalee. — Strasznie bolą! Obie!
— Wezwać doktora Snydera — poleciła natychmiast Sarah. Szybko nałożyła
rękawiczki, chwyciła ręcznik i przycisnęła go
do miejsca, skąd z żyły wysunęła się igła. Próbowała utrzymać Annalee na boku,
aby ciężka, wypełniona płynem macica nie uciskała głównej tętnicy i żył w
brzuchu.
— Susie, przygotuj nową igłę — powiedziała Sarah z wymuszonym spokojem. —
Mleczan Ringera. Duża rurka.
— Co tu się dzieje? — spytał Ettinger. — Co się dzieje z jej rękoma?
— Moje ręce... moje ręce... —jęczała Annalee.
Ciało pod paznokciami Annalee — nasady paznokci — robiło się ciemne. Palce były
jeszcze ruchome, ale chora rozczapierzała je w obronny, szponiasty sposób. Sarah
sprawdziła tętno w tętnicach promieniowych — było słabe, ale wyczuwalne na obu
nadgarstkach.
— Doktor Snyder właśnie dzwonił — powiedziała zdyszana pielęgniarka. — Idzie do
nas. Tak samo ktoś z laboratorium. Kazał przygotować pięćdziesiąt mililitrów
demerolu i pięćdziesiąt vistarilu i powiedział, że jeśli nie krwawi aktywnie,
podać domięśniowo. Jeśli krwawi, to trzydzieści pięć demerolu dożylnie. Zaraz
będzie monitor płodu.
Z nozdrza Annalee zaczęła cieknąć wąska strużka krwi.
— Wkłujmy nową igłę — powiedziała ponuro Sarah. — Proszę zmierzyć temperaturę.
Wydaje mi się rozpalona. Bardzo rozpalona.
— Żądam informacji o tym, co się tutaj dzieje! — powiedział podniesionym głosem
Peter.
Sarah wbiła w niego wzrok.
— Jest chora. Nawet ty możesz to dostrzec. Peter, byłeś u niej przed chwilą,
nie widziałeś, że dzieje się coś złego?
— Chyba... eee... coś... coś mówiła o tym, że boli jągłowa i ma ciężkie ręce.
— To wszystko? — z irytacją powiedziała Sarah. — Wyjdź teraz na korytarz i
pozwól nam pracować.
— Chcę, żeby znalazł się przy niej jej osobisty lekarz!
— Susie, mogłabyś wezwać ochronę i...
— Już idę, już idę. Ale nie oddalę się stąd. I będę uważnie słuchał, co tu się
dzieje...
— Przepraszam, że ze mnie taka płaksa... — wyjęczała Annalee — ale to tak
boli...
Przez następne minuty napięcie rosło. Przywieziono monitor płodu, przyszła
jeszcze jedna pielęgniarka, zaraz potem szefowa zmiany pielęgniarek i
specjalista od upustów krwi. Któraś z pielęgniarek oznajmiła głośno, że
temperatura rektalna wynosi 39,9''C. Jęki Annalee mogły wytrącić z równowagi —
przypominały skrobanie stoma nowymi kawałkami kredy po stu tablicach. Napięcie w
pomieszczeniu sprawiało, że powietrze wydawało się naładowane elektrycznością.
Obecni nie tylko zdawali sobie sprawę, że z młodą pacjentką dzieje się coś
bardzo złego, ale także doskonale pamiętali trzy inne — niemal identyczne —
przypadki.
Sarah i pielęgniarki nie były w stanie powstrzymać Annalee od wiercenia się na
wszystkie strony, ale dzięki swojemu spokojowi, wspólnemu działaniu i
umiejętnościom udało im się wprowadzić w żyłę chorej grubą rurkę. Przed
podłączeniem wlewu z mleczanem Ringera Sarah pobrała sporą probówkę krwi do
analizy w laboratorium. Uniknęła w ten sposób jeszcze jednego ukłucia — miejsca
potencjalnego krwawienia, o które trzeba by się troszczyć. Uspokajający,
przeciwbólowy demerol podano w chwili, gdy na salę wpadł Randall Snyder.
Błyskawicznie się rozejrzał, by zorientować się w sytuacji.
— O nie... — szepnął, za głośno jednak, by nie zostać usłyszanym.
— Widziałam się z nią czterdzieści pięć minut temu i wszystko było w porządku —
powiedziała Sarah. — Jest tu jej ojciec. Czeka na korytarzu.
— Wiem. Widziałem go.
— Był u niej przed piętnastoma minutami. Skarżyła się na ból głowy i ciężkość
rąk. Nagle zaczęła krzyczeć. Próbki wysłałam do laboratorium. Zamówiłam cztery
jednostki masy erytrocytarnej.
— Zwiększmy do ośmiu. Rany, ona płonie. — W głosie Snydera słychać było
nieskrywany i nietypowy dla niego lęk.
— Rektalnie ma trzydzieści dziewięć koma dziewięć — powiedziała Sarah. — Przed
chwilą mierzyliśmy.
— Zawiadomiłem doktora Blankenshipa. Powinien tu być lada chwila.
— Świetnie. Annalee... posłuchaj mnie... spróbuj jeszcze chwilę wytrzymać.
Daliśmy ci środek przeciwbólowy, zaraz lepiej się poczujesz.
Sarah znów wytarła chorej czoło i strużkę krwi spod nosa. Czerwona smuga
natychmiast ponownie się pojawiła.
— Przepraszam, że zachowuję się jak dziecko, ale ręce mnie dobijają —
wychlipala Annalee. — Teraz zaczynają też boleć nogi. Co się ze mną dzieje?
— Jeszcze nie wiemy — powiedziała Sarah — przestań jednak przepraszać. Jesteś
bardzo dzielna. Już idzie do nas internista.
— Sarah... czy ona brała witaminy ciążowe? — zapytał Snyder. Sarah pokręciła
głową.
— Nie, lecz brała to, o czym napisałam w karcie przyjęcia — powiedziała cicho.
— Cztery lata temu.
Annalee zaczęła lepiej oddychać. Obróciła się na plecy. Zwężone źrenice
świadczyły o tym, że demerol zaczął działać.
— Tak samo było z pozostałymi kobietami? — spytała. — Z tymi, które umarły.
— Nie wiemy tego — odparł Snyder. — Annalee, zrobimy wszystko, aby powstrzymać
to, co się z tobą dzieje. Obserwujemy też dziecko. Jeśli pojawi się najmniejszy
niepokojący sygnał, odbierzemy je za pomocą cesarskiego cięcia. — Popatrzył na
monitor. — Czy ktoś mógłby jeszcze raz zadzwonić do doktora Blankenshipa?
Minęło nie więcej niż kilka sekund i zjawił się Eli Blankenship.
— Co na korytarzu robi Ettinger? — spytał.
— Annalee jest jego córką — wyjaśniła Sarah. — Annalee, to jest doktor
Blankenship, nasz lekarz naczelny.
— Poznaliśmy się już — odparł Blankenship. — Prawdę mówiąc, widzieliśmy się
niedawno. Annałee uczestniczy w badaniu, w ramach którego od każdej nowo
przyjętej pacjentki na oddział ginekologiczny codziennie pobieramy i badamy
krew. Barnes to pani nazwisko po mężu?
Annałee pokręciła głową.
— Wybraliśmy to nazwisko, ponieważ jej ojciec nie akceptuje szpitali —
wyjaśniła Sarah. — Zwłaszcza naszego. Annałee nie chciała, by ją znalazł. Jakoś
mu się to jednak udało.
— I uważnie obserwuję, co tu się dzieje — zadudnił od wejścia Peter Ettinger.
— Proszę nie wchodzić nam w drogę! — rzucił Eli i zajął się pacjentką.
— Peter, proszę cię... — odezwała się błagalnie Annalee. — Rób, co ci każą. Lek
zaczął działać. Ręce mniej mnie bolą.
— Dziękuję, że mu to pani powiedziała — zwrócił się do niej Blankenship. —
Obiecuję, że kiedy tylko stwierdzę, co się dzieje, wyjdę i porozmawiam z nim.
Nagle z drugiej dziurki nosa Annalee pociekła krew.
— Cholera... — szepnął Snyder — Eli?
— Tylenol rektalnie, wlew na maksymalnej prędkości, zadbać o to, aby
laboratorium robiło wszystko na cito — wyterkotał jak karabin maszynowy
Blankenship. — Co minutę sprawdzać tętno i tętno promieniowe, jak najszybciej
dostarczyć dwie jednostki i dziesięć jednostek płytek. Nie chcę stracić
dystansu, i proszę się dowiedzieć, kto ma dyżur na hematologii.
Dał pielęgniarce znak, by zajęła miejsce Sarah przy chorej, i trójka lekarzy —
Blankenship, Snyder i Sarah — odeszła pod przeciwległą ścianę. Trójka studentów
wybałuszała oczy i stała nieopodal — nieruchomo jak dziwaczny, przyciśnięty
maksymalnie do ściany pomnik. Sarah nie poprosiła ich ani o udział w akcji
ratunkowej, ani o wyjście.
— Nie rodzi jak poprzednie — powiedział Blankenship — ale jej stan pogarsza się
znacznie szybciej.
— Nie pamiętam, aby tamte miały gorączkę — powiedziała Sarah.
— Nie miały.
— Mimo to wygląda na DIC. , — Zgadzam się.
— Wiesz co, Sarah? — powiedział Snyder. — Jeśli laboratorium
to potwierdzi, mamy do czynienia z przypadkiem, o którym mówiła Rosa Suarez.
Zostaniesz ostatecznie uwolniona od zarzutów.
Mało brakowało, a Sarah ostro skrytykowałaby go za taką uwagę akurat w tym
momencie, zaraz jednak przypomniała sobie, że Annalee nie była jego znajomą, a
oskarżenia, jakie wysunięto wobec niej, mocno wstrząsnęły jego oddziałem.
— Skłamałabym, twierdząc, że nie przyszło mi to do głowy — odparła. — Bardziej
jednak martwi mnie w tej chwili Annalee. Moim zdaniem musimy szybko ciąć.
Pamiętacie, jak w czasie akcji porodowej poprawił się stan Lisy?
— Co ty na to, Randall? — spytał Blankenship.
— W tej chwili jest zbyt niestabilna, byśmy mogli wchodzić do środka. Moim
zdaniem, ponieważ mamy do czynienia z wcześniakiem, a także z powodu leków,
które dostawała w celu powstrzymania akcji porodowej, powinniśmy najpierw zająć
się opanowaniem krwawienia i doprowadzić do prawidłowego krzepnięcia krwi.
— Zgadzam się — powiedział Blankenship.
Sarah doskonale zdawała sobie sprawę, że w dyskusji między dwoma profesorami
medycyny jej opinia liczy się jedynie w tych punktach, w których jest zgodna z
ich opiniami, a w tym wypadku jej zdanie znacznie się różniło od poglądów obu
kolegów. Cesarskie cięcie — choć nie wiadomo z jakiego powodu — znacząco pomogło
Lisie Summer. Przeprosiła i wróciła do Annalee. Demerol wyraźnie uspokoił chorą,
lecz w dalszym ciągu bardzo się pociła, a krwawienie z nosa i z miejsca
poprzedniego wkłucia dożylnego jeszcze się nasiliło. Nasady paznokci dłoni i
stóp były tak samo ciemne jak u Lisy, Sarah nie mogła się jednak pozbyć
wrażenia, że pozostałe objawy występujące u Annalee i Lisy były zasadniczo
odmienne. Pierwszą różnicą była gorączka — ani Lisa, ani druga leczona w
szpitalu pacjentka nie miały podwyższonej, choć przy DIC miało prawo do tego
dojść. Drugą sprawą było zauważające tempo, w jakim u Annalee rozwijały się
objawy. Po trzecie — puls w punktach akupunktury wydawał się niezwykle słaby.
Sarah próbowała wyjaśnić nietypowy przebieg schorzenia zmianami w przepływie
krwi, ale intuicja mówiła jej, że jest jeszcze coś — coś o decydującym znaczeniu
— czego nie umie dostrzec. Bez względu na to, co to było — prawdopodobnie jakaś
toksyna systemowa — najwyraźniej oddziaływało na każdy narząd Annalee.
Wróciła do obu ordynatorów i wzruszyła ramionami.
— Masz jej coś do zaoferowania? — spytał Snyder
— Nie wiem. Mogę spróbować zrobić to, co robiłam z Lisą, ale nie mam pewności,
czy to pomoże.
Snyder popatrzył na monitor
— Eli, kazałem być w gotowości anestezjologowi i pediatrze, zanim jednak
zaczniemy cięcie, chciałbym, byśmy wykorzystali inne możliwości.
Przybiegł technik i podał Blankenshipowi wydruk komputerowy.
— Dane dotyczące krzepnięcia krwi są niemal identyczne z wynikami Lisy Summer —
powiedział Blankenship po chwili. — A więc mamy niemal pewność, że to DIC.
Będziemy musieli podać heparynę. Sarah... dam ci dziesięć minut, jeśli stan się
nie pogorszy, nawet piętnaście.
— Niczego nie mogę obiecać, lecz zrobię, co w mojej mocy — odparła Sarah. —
Niech ktoś porozmawia z jej ojcem i powie mu, co się dzieje.
Wypadła z sali, pędem minęła Petera i wybiegła z oddziału. Od miesięcy miała
nadzieję, że Rosa myliła się, twierdząc, iż widzą jedynie czubek góry lodowej, i
modliła się, by skończyło się oglądanie makabrycznych, złośliwych komplikacji
porodu, teraz jednak okazało się, że gra idzie o życie Annalee Ettinger i jej
córki. Ponieważ Sarah bardzo dokładnie przeanalizowała poprzednie przypadki,
nasuwały jej się konkretne pytania. Dlaczego wysoka gorączka? Dlaczego niezwykły
schemat pulsu w dwunastu punktach akupunktury? Dlaczego tak szybkie nasilenie
objawów?
Popędziła tunelem do Budynku Thayera, minęła windę i przebiegła schodami pięć
pięter, do swojej szafki.
— Dwa obroty w prawo... zatrzymać na trójce... w lewo do czterdziestki...
Jak zwykle, Sarah otwierając szyfrowy zamek, mruczała pod nosem kombinację cyfr.
Kiedy pokrętło było w połowie drogi do czterdziestki, lekko się zacięło i chcąc
je uwolnić, Sarah szarpnęła nieco zbyt mocno, przez co kropka na metalowej
tarczy przesunęła się za daleko w lewo, Sarah głośno zaklęła. Nawet podczas
najbardziej wymagających sytuacji na sali operacyjnej dłonie zawsze były jej
najelastyczniejszymi, najposłuszniejszymi sprzymierzeńcami, teraz jednak — kiedy
Annalee znalazła się w tak wielkiej potrzebie — zesztywniały i zrobiły się
twarde jak zmarznięta plastelina. Właśnie zamierzała zacząć obracać pokrętłem od
nowa, gdy ujrzała na metalowych drzwiczkach zadrapania — tuż obok zamka.
Pociągnęła za klamkę i kiedy drzwiczki się otworzyły, w uszach głośno załomotał
jej puls. Lakierowane mahoniowe
pudełko z igłami do akupunktury zniknęło, tak samo elektrostymulator, który
przypadkiem do niego dopięła. Na miejscu skradzionych przedmiotów leżało
zamknięte pudełko z logo Federal Express, zaadresowane na jej nazwisko. Na
pudełku leżała mała brązowa torebka.
Drżącymi dłońmi Sarah sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej szklaną fiolkę i
receptę. Fiolka była pusta, ale naklejka jednoznacznie wyjaśniała, co się
dzieje. Dawała także odpowiedź na dręczące pytania na temat stanu Annalee.
JAD KROTALINOWY (MIESZANKA) WYŁĄCZNIE DO CELÓW
BADAWCZYCH
UWAGA: SILNIE TRUJĄCE
PRZY PODAWANIU ZABEZPIECZYĆ
DOSTĘP DO ANTYTOKSYNY
I KONTROLOWAĆ PROCEDURĘ
Recepta została zrealizowana przez firmę z Houston, zaopatrującą wysyłkowo
laboratoria w preparaty, i była wystawiona na jej nazwisko. Sarah wrzuciła do
kieszeni kitla pustą fiolkę i rozerwała paczkę. Nie miała wątpliwości, co
zawiera. Nie pomyliła się — w środku było dwadzieścia ampułek poliwalentnej
antytoksyny laotaliny.
Wstrząśnięta do głębi, stała bez ruchu przy szafce, w słabo oświetlonym
korytarzu. W kieszeni miała bez najmniejszej wątpliwości pozostałość po środku,
który spowodował piekielny stan, stanowiący bezpośrednie zagrożenie życia
Annalee, a w rękach trzymała lek. Oczywiście nikt jej nie uwierzy, że ten, kto
podał Annalee truciznę, umieścił następnie w jej szafce zarówno pustą fiolkę,
jak i antytoksynę.
Opowieść o śmierci Andrew Truscotta mocno nadszarpnęła jej wiarygodność w BCM,
ale jeśli spróbuje opowiedzieć, co znalazła w szafce, wszyscy uznają ją za
niezrównoważoną.
Zapewne założą, że Sarah wstrzyknęła Annalee jad grzechotnika, by spowodować
wywołany porodem DIC, niemający związku z przepisywanym przez nią preparatem
ziołowym. To, że Annalee była jej przyjaciółką, nie wywrze na nikim wrażenia —
zwłaszcza po tym jak Peter przedstawi swoją wersję wydarzeń. Pojawi się
oczywiście pytanie, dlaczego Sarah podała antidotum. Część ludzi uzna z
pewnością, że zamierzała stworzyć dramat, niezagrażający jednak życiu pacjentki,
niestety zapędziła się za daleko. Kiedy
sprawy zaczęły brać zły dla Annalee obrót, zdecydowała się ją uratować,
przedstawiając wyssaną z palca wersję, że znalazła lek w szafce. Inni uznają
prawdopodobnie, że początkowo nie interesowało ją, co się stanie z Amialee,
obserwując jednak jej straszliwe cierpienia, nagle postanowiła okazać się
ludzka.
Przedstawiciele obu grup będą się spierać o niuanse, dła wszystkich będzie
jednak istnieć tylko jedno logiczne wyjaśnienie cudownego odkrycia przez Sarah —
do tego za pięć dwunasta — zarówno powodu, jak i leku dla Annalee: to właśnie
Sarah podała truciznę. Nikt o odrobinie zdrowego rozsądku nie miał prawa uważać
inaczej.
Przez chwilę w głowie zaświtała jej myśl, aby po prostu pozbyć się pustej fiolki
i paczki z antidotum. Mogła powiedzieć, że włamano się do jej szafki i
skradziono igły do akupunktury i nikt poza tym, kto ją wrobił, nie wiedziałby,
że prawda jest inna. Przy pewnej dozie szczęścia i agresywnym leczeniu Annalee i
jej dziecko — a przynajmniej jedno z nich — miało szansę na przeżycie, a jak
powiedział Randall Snyder, pojawienie się DIC niezwiązanego z ziołowym
preparatem radykalnie zmieniłoby jej sytuację. Gdy Sarah sobie to uświadomiła,
zbiegała schodami po trzy stopnie w dół, trzymając cenne pudełko z logo FedExu
pod pachą, jak piłkę futbolową.
Kiedy wpadła do sali, w której leżała Annalee, sceneria nie zmieniła się, tyle
że teraz do obecnych dołączyła jeszcze hematolog Helen Stoddard. Rozmawiała z
Elim Blankenshipem i Randallem Snyderem. Na jej widok Sarah jęknęła. Od dnia, w
którym pokłóciły się nad łóżkiem Lisy Grayson, mijały się na korytarzach i
siadały blisko siebie na konferencjach, nie zamieniły jednak ze sobą ani słowa.
No cóż, doktor Stoddard, pomyślała Sarah, podchodząc do trójki lekarzy. Jeśli
już przedtem uważałaś, że jestem konowałem, to teraz pewnie pomyślisz sobie, że
kompletnie zwariowałam. Do tego nabrałam morderczych skłonności!
— Musimy porozmawiać — szepnęła, wskazując na jedyne puste miejsce w rogu
pokoju.
— O, tylko nie to... — powiedziała Stoddard. — Eli, zdawało mi się, że
obiecałeś...
— Helen, ucisz się albo wyjdź! — rzucił ostro Blankenship w nietypowy dla
siebie sposób. — Dziewczyna ma poważne kłopoty i musimy zrobić wszystko, co się
da, aby uratować jej życie.
— Co się dzieje? — spytał Snyder. — Dacie jej wreszcie tę heparynę?
— Już podaję — podjęła ostateczną decyzję Helen Stoddard.
— Chyba lepiej będzie, jeśli najpierw mnie wysłuchacie — stwierdziła Sarah.
Szybko opowiedziała o znalezisku w szafce i pokazała trójce lekarzy zawartość
dostarczonej przez FedEx paczki.
— Niepokoiła mnie wysoka gorączka Annalee, prędkość roZwijania się objawów i
schemat pulsu w dwunastu punktach akupunktury. Zatrucie krotaliną wyjaśniałoby
wszystkie te zjawiska.
— Kompletnie pani oszalała — stwierdziła Helen Stoddard. — Ktoś z rozmysłem
włożył to pani do szafki? Sądzi pani, że uwierzymy w takie bajki?
— Helen, do jasnej cholery! — przerwał jej Eli. — Mogłabyś choć raz posłuchać?
Lekarka wbiła w niego zdumiony wzrok, potem popatrzyła na Sarah. Nagle obróciła
się na pięcie i wybiegła z sali. Chwilę później jak bomba wpadł do środka Peter
Ettinger.
— Co tu się, do diabła, dzieje? Dlaczego hematolog wyszła w taki sposób?
Eli ruszył ku niemu, ale Sarah zatrzymała profesora ruchem dłoni.
— Doktorze Blankenship, niech pan sekundę zaczeka. Wiem, jak ważna jest Annalee
dla Petera, i zdaję sobie sprawę, jak bardzo niepokoi się tym, co się dzieje.
Proszę mi pozwolić chwilę z nią porozmawiać. — Podeszła do chorej, szepnęła jej
kilka słów do ucha, po czym wróciła do trójki mężczyzn. — Powiedziała, że nie ma
nic przeciwko temu, aby został.
— Niech będzie — burknął Blankenship. — Ale jedno destrukcyjne słowo, Ettinger,
i już pana tu nie będzie!
— Peter, Annalee została zatruta — zaczęła wyjaśnienia Sarah. — Ktoś wstrzyknął
jej... albo przez rurkę z wlewem dożylnym, albo dodając do butelki z
kroplówką... jad krotalinowy. Za mało się znam na truciznach, aby móc określić,
wjaki dokładnie sposób i kiedy to zrobiono, jestem jednak stuprocentowo pewna
tego, co mówię. Sprawą najwyższej wagi jest teraz jak najszybsze podanie jej
antidotum.
— To chore... — mruknął Ettinger.
— Poza tym skąd wiadomo, że w tych ampułkach faktycznie jest antidotum? —
spytał Randall Snyder.
— No cóż, po pierwsze są fabrycznie zamknięte. Po drugie, gdyby nie zawierały
antidotum, nie byłoby sensu przekazywać mi tej paczki.
— Jeśli ktokolwiek ci ją faktycznie przekazał — stwierdził Peter
— Doktorze Blankenship, czy zna pan jakieś efekty uboczne antidotum? — spytała
Sarah, ignorując Ettingera.
— Reakcja alergiczna na będące składnikiem preparatu osocze końskie. Nic innego
nie przychodzi mi do głowy.
— Poradzimy sobie z tym.
— Chciałbym przedtem zobaczyć ulotkę z opakowania. Randall Snyder znów patrzył
na monitor.
— Eli, dziecku nieco spadło tętno. Musisz podjąć decyzję.
— Zatrucie krotaliną... — prychnął Ettinger. — Sarah, naprawdę zwariowałaś.
— Ettinger, już coś na ten temat mówiłem — powiedział ostrzegawczo Blankenship,
patrząc na wyższego od siebie mężczyznę spod gęstych brwi. — Albo stajesz pan po
drugiej stronie łóżka, albo się pan wynoś!
Peter chwilę się wahał, po czym powoli poszedł, dokąd mu kazano. Eli szybko
przejrzał ulotkę, a potem zaczął ściągać zawartość wszystkich dziesięciu ampułek
do wielkiej strzykawki. Sarah wyjaśniła Annalee sytuację. Blankenship wsunął
igłę strzykawki do zatkanego gumową zatyczką odgałęzienia rurki, przez którą do
żył chorej spływały leki, i powoli zaczął wstrzykiwać mętny płyn do krwiobiegu.
Reakcja na antidotum była niesamowita.
Nie minęło pięć minut, jak Annalee stwierdziła, że silny ból w jej nogach
zaczyna słabnąć. Dwadzieścia sześć minut po zastrzyku krwawienie z nosa i miejsc
wkłuć całkowicie ustąpiło. Wczesnym popołudniem gorączka spadła, a niemal
wszystkie parametry krwi oraz wyniki innych badań laboratoryjnych wróciły do
normy.
Sześć godzin po podaniu antidotum Glenn Paris zwołał nadzwyczajne posiedzenie
komisji wykonawczych zarządu oraz personelu. Po wysłuchaniu relacji Randalla
Snydera, Elego Blankenshipa, Helen Stoddard oraz pielęgniarek położnych
uczestnicy spotkania jednogłośnie postanowili skierować Sarah Baldwin na
natychmiastowy, nieokreślonej długości, płatny urlop do chwili, aż dokładnie
wyjaśnione zostaną szczegóły jej udziału w przypadku chorobowym Annalee
Ettinger.
Zanim ostatecznie zidentyfikowano ciało, leżało trzy dni w kostnicy biura
patologa stanowego. Dokładnie mówiąc, określenie „ciało" nie było zbyt adekwatne
— lepsze byłoby słowo „szkielet".
Zwłoki zostały wyłowione tydzień wcześniej przez załogę trawlera, łowiącą ryby w
odległości stu paru kilometrów od wybrzeży Massachusetts — razem z kilkuset
kilogramami łupacza.
Na szkielecie nie było skrawka ubrania, nie było też grama ciała — poza kośćmi
pozostało na nim trochę chrząstek w okolicy żeber i w kilku stawach. Patolog był
jednak w stanie określić, że śmierć nastąpiła w ciągu ostatniego pół roku. Nie
miał też najmniejszych problemów, by stwierdzić, że człowiek, którego resztki
wyłowiono, padł ofiarą zabójstwa. Dowodem na to było pęknięcie z
przemieszczeniem dwóch kręgów szyjnych; wygląd fragmentów kości świadczył o
użyciu brutalnej siły. Liny i ciężarki, jakie stosują nurkowie, wiszące u
kończyn szkieletu, rozwiewały ostatnie wątpliwości.
Patolog jeszcze tylko musiał do końca sprawdzić rentgeny uzębienia, przysłane
przez bostońską policję. Ekspert stomatolog jednoznacznie stwierdził, że są
identyczne ze zdjęciami zrobionymi szkieletowi. Patolog potwierdził uwagi swego
poprzednika, nagrywając je na taśmę minidyktafonu, po czym zadzwonił do
bostońskiego detektywa, który przysłał mu rentgeny.
— Chyba może pan się skontaktować z rodziną zaginionego i przekazać, że ten
człowiek już nie jest zaginiony — powiedział patolog. — Niestety doktor Truscott
już nigdy nie zrobi żadnej operacji.
Rozdział 35
Pani Annie Frumanian zapukała do drzwi Rosy wczesnym popołudniem.
— Dzwoni z Atlanty ten przeuroczy pan Mulholland — zaświergotała.
Mulholland, który poleciał do domu tuż po wizycie w BIOVirze, spędził w jej
pensjonacie jedną noc. Miewał ogromne trudności z zasypianiem, więc z punktu
zdobył sympatię pani Frumanian, siedząc z nią grubo po północy i wysłuchując
historii jej życia. Opowiadał potem Rosie, że żaden proszek nasenny nigdy tak
dobrze na niego nie zadziałał, jak jej paplanina.
— Ken, znalazłeś coś? — spytała Rosa, kiedy stuknięcie w słuchawce
poinformowało ją, że gospodyni się rozłączyła.
— Jak na razie... najlepsze co mamy, to adres sprzed trzech lat — powiedział
wirusolog. — Jeśli znajdziesz pana Fezlera, możesz mu powiedzieć... zakładając
oczywiście, że numer ubezpieczeniowy, z którego korzystaliśmy, jest
prawidłowy... że nieumyślnie zawiadomiliśmy urząd skarbowy o tym, że od czterech
lat nie wypełnił deklaracji podatkowej.
Z dość dużym prawdopodobieństwem to właśnie Fezler, twórca wirusa CRV113, był
tym dziwacznym, jąkającym się człowieczkiem, który próbował nawiązać kontakt z
Sarah. Choć najstarsi pracownicy BIOViru pamiętali, że pracował z nimi
przynajmniej przez pięć lat, nikt nic nie wiedział o jego życiu osobistym i nie
istniały jakiekolwiek dokumenty, dotyczące jego zatrudnienia w firmie. W wyniku
krótkiego śledztwa Mulholland i Rosa Suarez doszli do wniosku, że Fezler był
samotnikiem, cechowała go błyskotliwa inteligencja, miał ogromną nadwagę i mógł
być tuż
przed pięćdziesiątką albo tuż po pięćdziesiątce. Pracując w BIOVirze, stracił
bardzo dużo kilogramów oraz ogromną liczbę małp. I Ku konsternacji nadzorcy
małp, Cletusa Collinsa, dotycząca zmarłych zwierząt dokumentacja zniknęła tak
samo jak akta osobowe Fezlera.
To Mulholland wpadł na pomysł, aby do znalezienia go użyć sieci FASTFIND. Sieć
ta została stworzona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku przez
mianowaną przez prezydenta tajną komisję w celu odnajdywania osób poszukiwanych
przez rząd. Instalacja sieci kosztowała dwanaście milionów dolarów, ale już
wpierwszym roku jej użytkowania poborcy podatkowi uzyskali więcej od
znalezionych dzięki niej nieuczciwych podatników. Sieć działała na zasadzie
bardzo szybkiego kojarzenia informacji urzędu skarbowego, FBI, wojska, policji,
urzędów zajmujących się ubezpieczeniami społecznymi, biur paszportowych, urzędów
zatrudnienia, urzędów wydających prawa jazdy i kilkudziesięciu krajowych list
adresowych. W wydziale epidemiologicznym niejednokrotnie korzystano z tego
systemu, by zlokalizować osoby, które miały kontakt z zakażeniami i
niebezpiecznymi toksynami.
— Adres Fezlera, do którego dotarłem, odsyła nas do miejsca o nazwie Brookhne —
powiedział Mulholland.
— Wiem, gdzie to jest.
— Beech trzysta trzydzieści jeden, mieszkania dwa f. Rosa zapisała adres i
znalazła go na planie miasta.
— Mam go — powiedziała. — Kolejna podróż taksówką. Nie wiem, co mnie bardziej
przeraża podczas jazd tutejszymi taksówkami... taryfa czy kierowcy. Może
powinnam wypożyczyć samochód.
— Albo od kogoś pożyczyć. Pamiętaj, że jesteś na urlopie zdrowotnym i Wuj Sam
nie zwróci ci kosztów wypożyczenia samochodu. Roso, jest jeszcze jedna ciekawa
rzecz. Kiedy byłem w Bostonie, jeden z moich ludzi zrobił jeszcze kilka badań
osocza krwi Lisy. Mamy nieco podwyższone wartości interferonu.
— Interferonu?
Rosa potrzebowała kilku chwil, aby to przeanalizować. Interferon — wytwarzane
przez organizm białko o działaniu antywirusowym — był dobrze znany i dokładnie
zbadany, ale jeszcze nie za bardzo rozumiano mechanizm jego działania. W
wysokich dawkach miał zdecydowanie działanie przeciwrakowe. W mniejszych dawkach
— wytwarzanych przez ludzki organizm — niemal na pewno odgrywał istotną rolę w
zapobieganiu takim chronicznym infekcjom wirusowym, jak opryszczka czy ospa
wietrzna.
— Ken, przedstaw mi swoje przemyślenia na ten temat.
— Hm... tak jak ja to widzę, Lisa została zakażona CRV sto trzynaście w sposób
niedający objawów infekcji. Rozrost wirusa jest hamowany przez interferon w
organizmie, przeciwciała albo jedno i drugie. Coś w rodzaju biologicznego pata.
Podejrzewam, że w organizmach wielu ludzi tli się mnóstwo tego typu infekcji
wirusowych. Niektóre prawdopodobnie powodują określone postacie raka. W każdym
razie u niej tli się zakażenie CRV sto trzynaście i ani się nie polepsza, ani
nie pogarsza. W którymś momencie dodatkowy czynnik stresujący niszczy tę
delikatną równowagę...
— Jak na przykład poród.
— I BUM! Wirus zdobywa przewagę.
— No i zaczyna coraz intensywniej robić to, co każe mu DNA. W wypadku Lisy w
nieodpowiedni sposób uruchamia procesy krzepnięcia krwi.
— Właśnie. Po ustąpieniu stresu organizm magazynuje więcej interferonu i
przeciwciał i równowaga powraca.
— Wirus nigdy nie przegrywa?
— Może tak się zdarzać, któż jednak wie, jak często? Model opryszczki, który
znamy najlepiej, sugeruje, że bardzo często wygrywa. Może to poświadczyć każdy,
komu ciągle wyskakuje „zimno" na wargach. Chroniczne zakażenia wirusowe są
jeszcze zbyt mało poznane, byśmy mogli dokładnie wiedzieć, jak przebiegają.
— Ken, wszystko zaczyna się układać w całość.
— Może. Mimo wszystko jest jeszcze masa pytań.
— Tylko że teraz wiemy, kto może znać na nie odpowiedzi.
— Zero trzynaście trzydzieści dwa zero osiemset osiemdziesiąt pięć.
— Zero trzynaście trzydzieści dwa zero osiemset osiemdziesiąt pięć — powtórzyła
Rosa.
— Matt Daniels do pana Mallona — oznajmił Matt.
Popatrzył nad głową recepcjonistki, przez oszkloną bibliotekę, w kierunku Portu
Bostońskiego. Kilka lat temu wysłał do kancelarii Wasserman i Mallon aplikację o
przyjęcie do pracy i zaproszono go na rozmowę z jednym z młodszych wspólników,
który na dzień dobry wyciągnął piłkę, by Matt złożył na niej autograf, a podczas
trwającej dwadzieścia dwie minuty rozmowy zadał może dwa
pytania niezwiązane ze sportem. Mężczyzna, którego nazwiska Matt nie pamiętał,
nawet się nie trudził, by oświadczyć, że podanie zostanie wzięte poważnie pod
uwagę.
Matt nie musiał wyjaśniać Mallonowi, dlaczego chce się z nim spotkać — Roger
Phelps zrobił to za niego. Mając do wyboru miejsce spotkania, wybrał kancelarię
Mallona — być może uznając to za wielkopański, ironiczny gest wobec
rozmawiającego z nim kilka lat temu, zakłamanego wspólnika. Był oczywiście także
trochę bardziej przyziemny powód — w jego własnym gabinecie jeszcze nie
posprzątano porozbijanego szkła i nie wyniesiono poniszczonych mebli.
— Pan Mallon może teraz pana przyjąć — powiedziała z przesadnie brytyjskim
akcentem recepcjonistka.
— No proszę... — mruknął pod nosem Matt, zastanawiając się, czy w ogłoszeniu
informującym, że kancelaria chciałaby zatrudnić sekretarkę, Mallon i jego kumple
napisali, że jednym z wymogów jest brytyjski akcent.
Jeremy Mallon, który wyszedł mu na spotkanie, był jedną z gorszych wersji zwykle
bardzo eleganckiego adwokata. Twarz miał ściągniętą i bladą, zaczerwienione oczy
otaczały szare kręgi. Unosił się wokół niego ciężki zapach płynu do płukania ust
i Matt uznał, że większą część nocy Mallon spędził, pijąc.
— Teraz też jesteś okablowany? — spytał Mallon po zamknięciu drzwi.
— Dlaczego miałbym się męczyć? Już mam taśmę, której potrzebowałem.
— Aby ją dostać, groziłeś Phelpsowi. Uderzyłeś go w głowę piłką baseballową.
— Jeremy, gdybym z dwóch albo trzech metrów naprawdę przyłożył się do rzutu,
nagrodą Rogera byłaby pierwsza baza i łóżko na oddziale intensywnej terapii.
— Skąd mam wiedzieć, że magnetofon działał? Może na taśmie nic nie ma?
Matt smutno się uśmiechnąl.
— Nigdy nie przestajesz być adwokatem... ale po pierwsze, to nieistotne, czy
cokolwiek jest na taśmie, czy nie. Wystarczy, że dowolnemu inspektorowi nadzoru
z ramienia adwokatury wskaże się odpowiedni kierunek dochodzenia, nie trzeba
będzie żadnego wybitnego umysłu, aby się domyślił, co jest grane. Po drugie, nie
przyszedłem cię szantażować. Chcę, aby oskarżenie przeciwko mojej klientce raz
na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi.
— Załatwione — szybko powiedział Mallon.
— Mówisz w imieniu Graysonów?
— Możesz tak zakładać.
— Chcę też dokładnie wiedzieć, co spowodowało, że kazałeś Phelpsowi zawrzeć
ugodę.
— Być może mógłbym to ujawnić, ale wolałbym to zrobić po tym, jak dojdziemy do
jakiegoś porozumienia.
— Na przykład?
— Na przykład... powiedzmy, że w mojej kancelarii jest wolne stanowisko.
Zechcesz je objąć, jest twoje. Młodszy wspólnik przez dwa lata, potem na pełnych
prawach. Na początek zagwarantowane rocznie sto pięćdziesiąt.
— Tysięcy?
— Oczywiście. — Wyjął z biurka dokument. — Przygotowałem umowę. Z gwarancją
pensji. Ja już podpisałem. Podpisz na dole, a za pół godziny twoje nazwisko
zostanie umieszczone na odpowiednich drzwiach.
Matt przejrzał dwukartkowy dokument. Był zatytułowany prosto: UMOWA, tytuł mógł
jednak tak samo dobrze brzmieć; ZABEZPIECZENIE PRZYSZŁOŚCI. Pomyślał o Harrym i
o tym, co takie dochody znaczyłyby dla nich obu w jego obecnej sytuacji
życiowej.
— Zachowujesz się jak pokerzysta — powiedział Mallon. Matt złożył umowę i
wsunął dokument do wewnętrznej kieszeni
marynarki.
— Muszę się nad tym zastanowić — powiedział. — Teraz powiedz mi, dlaczego
zaproponowałeś w sprawie Baldwin ugodę.
— Bo zaczynałeś wygrywać. Dlatego.
— Bzdura. — Matt wstał, jakby zamierzał wyjść.
— Chwileczkę, zaczekaj! Mógłbyś się trochę uspokoić? Matt stał bez ruchu przed
fotelem.
— W porządku — powiedział Mallon. — Przyznam... wszystko może się jeszcze
różnie rozstrzygnąć, ale stałeś się za mocny. Dużo za mocny. Dostrzegłem, że
popełniłem błąd, przygotowując się do sprawy.
— Jaki?
— Mógłbyś usiąść? Dziękuję. Pod żadnym pozorem nie powinienem był w
jakimkolwiek zakresie korzystać z pomocy tego wariata na punkcie swego ja...
Ettingera. To, że do niego zadzwoniłem, było wypadkiem przy pracy. Tak często
pokazywał się w telewizji, że sądziłem, iż jest potęgą medycyny holistycznej.
— Bo jest.
— Nie, Matt. Jest kłamcą. Do tego mściwym kłamcą. Dopiero po wizycie u tego
Chińczyka przyznał się, że on i twoja klientka byli przez trzy lata kochankami.
Stwierdził, że nie uważał sprawy za wystarczająco istotną, by o niej wspominać.
Nieistotny fakt, dobre sobie! Wariat! Moim zdaniem raczył zostać członkiem
zespołu przede wszystkim po to, by wyrównać z tą Baldwin rachunki. Kogo
obchodzi, że przez tę błahostkę sprzed lat facet staje się dla mnie tak samo
przydatny jak betonowe trampki? Następnie zapomina mi powiedzieć, że ten jego
jebany dietetyczny proszek został wymyślony przez gościa, który przypadkiem
pracował kilka lat w Bostońskim Centrum Medycznym.
— Pramod Singh?
— Tak, Pramod Singh. Ten Ettinger jest cudowny, Matt. Po prostu cudowny.
— Co wiesz o proszku?
— Nie rozumiem pytania. Nic o nim nie wiem. Matt znów wstał.
— No dobrze, dobrze... — Mallon machnął ręką, by Matt usiadł. — Skąd ten Phelps
cię w ogóle wytrzasnął? Ze śmietnika w południowym Chicago'.''
— Nie docenił mnie.
— Też tak sądzę. O tym proszku Ettingera wiem jedynie to... naprawdę!... że coś
dziwnego dzieje się z pieniędzmi, które przysyłają naiwniacy.
— Mów dalej.
— Po tym jak podczas przesłuchania Ettingera zapytałeś o proszek, poprosiłem,
by wszystko mi o nim opowiedział. Oczywiście nie zrobił tego, ale w końcu wcale
nie oczekiwałem, że to uczyni. Pieprzony egomaniak. Zacząłem więc sprawdzać to i
owo na własną rękę. Skierowałem do sprawy paru moich najlepszych ludzi. Jeśli
wierzyć rysunkom na ścianach gabinetu Ettingera i liczbom palet wytaczających
się dzień w dzień z produkcji, obrót tym proszkiem wystrzeliwuje w górę jak prom
kosmiczny. W tej chwili wpływa tygodniowo dziesięć tysięcy zamówień, a ich
liczba rośnie. Miesięcznie daje to cztery miliony zielonych.
— I co?
— Nie ma tych pieniędzy.
— Słucham?
— W całym kraju pokazywano w telewizji te jego przedstawienia, ale adresy, pod
które należy wysyłać czeki i numery telefonów, pod którymi należy składać
zamówienia, są różne dla różnych regionów. Jest ich przynajmniej osiem. W Los
Angeles, Chicago, Nowym Jorku, na Florydzie... Jakimś sposobem wszystkie
zamówienia trafiają do domu Ettingera w Hillsborough... do tego Xanadu, ale
pieniądze rozchodzą się na boki.
— Wyjaśnij.
— Zakładam, że przyjmiesz naszą ofertę.
— Możesz tak spokojnie myśleć. Opowiedz o pieniądzach.
— Poruszają się szybciej od kulki w ruletce. W każdym regionie ma biuro...
czyli jest ich osiem. Przynajmniej o tylu wiem, może jest ich więcej. Pieniądze
są składane do depozytu w którymś z lokalnych banków, po czym przesyłane
telegraficznie do innego banku. Na koniec lądują w bankach na Karaibach i w
Europie... przynajmniej w dwunastu. Wtedy zaczynają wracać do Ettingera, ale
udało mi się ustalić, że jest ich już znacznie mniej. Wygląda to tak, jakby
Ettinger był w całej tej zabawie młodszym wspólnikiem. Nie mamy dość pieniędzy,
aby przekupić wszystkich niezbędnych bankierów i dowiedzieć się, jak Ettinger,
Singh, czy kto tam jeszcze, zorganizowali tę pralnię, ani tego, gdzie jest
reszta pieniędzy. Jedna ważna dla nas rzecz wyszła jednak na światło dzienne...
naprawdę bardzo ważna... Poza pieniędzmi za proszek Fundacja Xanadu dostała duże
wsparcie od niejakiego T. J. McGratha. Przynajmniej milion dolarów.
— Ico?
— A Szpital Chrupiącego Batona... no wiesz, BCM... uniknął bankructwa dzięki
wielkiej dotacji z Fundacji McGratha. Do zeszłego tygodnia ten przeklęty Paris
ukrywał nazwę darczyńcy, jakby była to kombinacja do jego domowego sejfu. W
sobotę zamierza wysadzić stojący na terenie szpitalnym stary budynek i zacząć
budowę nowego ośrodka badawczego. Zapłaci za tę ekstrawagancję pieniędzmi
McGratha. Przypadek'.''
— Nie wygląda na to.
— Zarówno Ettinger, jak i BCM tłuką kasę na proszku, na dodatek proszek
stworzył i przebadał lekarz, który był zatrudniony w BCM. Moim zdaniem, kiedy
wreszcie się dowiemy, co tu właściwie jest grane, będziemy mogli raz na zawsze
wywalić z interesu Glenna Parisa i jego zbieraninę. Wiesz, jaka premia czeka nas
od Everwella, jeśli uda nam się tego dokonać? Umiesz wypowiedzieć słowo ,Jacht"?
Matt szeroko się uśmiechnął.
— Zawsze byłem dobry w literowaniu — odparł. — To naprawdę wszystko, co wiesz o
proszku?
— Jak na razie tak, ale moi ludzie cały czas pracują nad sprawą. Kiedy mogę się
spodziewać zwrotu podpisanej umowy?
— Do jutra. Obiecuję.
— Znakomicie. Nie możemy się doczekać, kiedy znajdziesz się z nami na jednym
wózku.
— Doskonale pasujący do sytuacji zwrot. — Niestety Mattowi nie udało się
uniknąć uściśnięcia Mallonowi ręki. — Cześć! — rzucił recepcjonistce, wychodząc.
Opuścił pełną pluszu kancelarię i po niecałych dwustu metrach natknął się na
starego kloszarda, pchającego przed sobą wózek pełen pękatych reklamówek,
pustych butelek i innych śmieci.
— Dzień dobry — powiedział Matt, podając dziadkowi pięć dolarów. — Jak leci?
— Nie narzekam, szefie. Nie narzekam — odparł zapytany z szerokim uśmiechem.
Na głowie miał zawiązaną czerwoną bandanę, a szyję chroniła mu zwinięta zielona,
plastikowa torba, zawiązana z przodu na fantazyjny supeł. Poza nowym krawatem
przydałby mu się na pewno dentysta.
— Jak się pan nazywa? — spytał Matt.
— Siggins. Alfie Siggins.
— No i cóż, panie Siggins, mam dla pana dobre wieści. — Matt wyjął z kieszeni
umowę, którą dostał od Mallona, przekreślił swoje nazwisko, wpisał nazwisko
Alfiego i pomógł mu podpisać dokument. — Widzi pan tamten budynek? Numer sto?
Niech pan wjedzie na dwudzieste ósme piętro, pokaże recepcjonistce tę umowę i
powie, że jest pan nowym wspólnikiem pana Mallona. Jeśli ochroniarz będzie
chciał pana zatrzymać, proszę mu pokazać papier. Jeśli zechce odkupić, niech go
pan odsprzeda, lecz nie za tanio.
— Co mam do stracenia, szefie?
— Nie masz nic do stracenia. Alfie. Kompletnie nic. Weź na szczęście tę
króliczą łapę. Masz farta.
Matt patrzył, jak mężczyzna z wózkiem wchodzi do budynku przy Federal Plaza 100,
po czym ruszył do samochodu. W ciągu doby taśma z głosem Phelpsa znajdzie się w
rękach Komisji Nadzoru Adwokatury, teraz nadszedł czas na powiadomienie Sarah,
że dzięki powołanemu przez powoda ekspertowi przestała być
oskarżoną. Potem — jeśli była pod telefonem — poprosi, by zgodziła się świętować
zwycięstwo, spacerując z nim i trzymając się publicznie za ręce.
Mniej więcej w tym samym czasie Sarah została wezwana do gabinetu Glenna Parisa,
gdzie ją poinformowano, że do chwili zmiany decyzji nie jest już lekarzem
rezydentem w Bostońskim Centrum Medycznym. Decyzja połączonych komisji
wykonawczych nie była dla niej zaskoczeniem, przyjęła ją więc bardzo spokojnie.
Tak naprawdę jej wycieńczenie przekroczyło granicę, za którą przestaje się
cokolwiek odczuwać. Została pobita przez nieznanego przeciwnika, który zniszczył
ją systematycznym, metodycznym działaniem. Trudno było oczekiwać, by po ostatnim
akcie starannie wyreżyserowanego ataku nie odsunęli się od niej ostatni wierzący
w jej niewinność pracownicy BCM. Jedynym miejscem, do którego mogła jeszcze iść,
był dom. Zadzwoni do Matta później... on na pewno zrozumie, że znów ją wrobiono.
Może.
Postanowiła, że przed spakowaniem rzeczy z szafki pójdzie jeszcze ostatni raz
zobaczyć się z Annalee, niestety stojący przy wejściu na oddział uzbrojony
strażnik stanowczo i wcale nie tak grzecznie jej tego zakazał. Wróciła więc do
dyżurki pielęgniarek i napisała Annalee liścik, w którym zapewniała, że jest
niewinna i, najlepiej jak umiała, wyjaśniała, co im obu robiono. Po skończeniu
listu zaczęła szukać koperty, nie mogła jednak żadnej znaleźć. Któraś z
pielęgniarek jej pomogła. Sarah wzięła kopertę w dłoń i właśnie zamierzała
podziękować, gdy dostrzegła, że jest na niej jakiś napis. Był sporządzony na
maszynie, a brzmiał: DR SARAH BALDWIN.
— Właśnie zostawiła to dla pani różowa dama — powiedziała pielęgniarka, mając na
myśli jedną z ubranych w łososiowe kurtki wolontariuszek.
Zanim Sarah zdążyła podziękować, pielęgniarka odwróciła się i odeszła.
JEŚLI INTERESUiE SIĘ PANI ZATRUCIEM JADEM gRZECHOTNIKA, PROSZĘ IŚĆ DO SALI 512 W
THAYERZE. ZADZWONIĘ TAM PUNKT SZÓSTA. ZANIM DOWIE SIĘ PANI. CO MAM DO
POWIEDZENIA, PROSZĘ NIKOMU O NICZYM NIE MÓWIĆ. ZOSTAŁA PANI WROBIONA.
List był też napisany na maszynie, bez podpisu.
Sarah popatrzyła na zegarek. Była za pięć szósta. Złożyła otrzymany list razem z
listem do Annalee i wsunęła obie kartki do kieszeni, po czym pobiegła tunelem do
Budynku Thayera i wsiadła do windy. Pokój pięćset dwanaście znajdował się na
samym końcu korytarza. Kiedy stanęła przed drzwiami, była punkt szósta. W środku
właśnie dzwonił telefon. Nie pukając, Sarah wpadła do pokoju i podbiegła do
telefonu. Kiedy do niego dotarła, drzwi się zatrzasnęły i natychmiast zapadła
całkowita ciemność. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, od tyłu zarzucono jej na
głowę koc i pchnięto twarzą do przodu na łóżko. Krzyknęła i spróbowała się
bronić, ale koc i ciężar napastnika niemal całkowicie ją unieruchamiały.
— Nie!
Leżący na niej mężczyzna mocno przyciskał biodra do jej pośladków. Złapał pełną
garść jej włosów i wbił twarz w poduszkę. Chwilę później poczuła ostre ukłucie z
tyłu głowy.
— Nie! — krzyknęła ponownie. — Nie...
Miękka poduszka tłumiła krzyk. Po kilku sekundach Sarah ogarnęła fala mdłości i
poczuła zawroty głowy. Ręce i nogi zaczęły jej gwałtownie drżeć, oddech zrobił
się ciężki. Choć nie musiał jej już trzymać, mężczyzna w dalszym ciągu na niej
leżal. Była bezradna i coraz bardziej przegrywała bitwę o zachowanie
przytomności — bitwę o życie.
— Proszę... — wyjęczała, — Nie...
Myśli odpływały, ciemność robiła się coraz cięższa. Jeszcze przez kilka sekund
słyszała bulgoczący dźwięk rozpaczliwego wciągania powietrza w płuca, potem i
ten odgłos zamilkł. Wszechogarniająca ciemność bezlitośnie ją pożerała. Nagle —
łaskawie — przerażenie zniknęło.
Rozdział 36
Kiedy Rosa Suarez ponownie dojechała do apartamentowca, w którym jeszcze mniej
więcej dwa lata temu mieszkał Warren Fezler, dochodziła szósta. Rozmawiała już
ze wszystkimi mieszkańcami, którzy zareagowali na jej dzwonek, po czym wróciła
do BIOViru, by sprawdzić, czy nie ma tam jeszcze kogoś, kogo dotychczas
przeoczyli, a kto mógłby coś dodać do nielicznych szczegółów na temat
poszukiwanego. Najogólniej mówiąc, jej wysiłki okazały się bezowocne.
Zdaniem niewielu sąsiadów, z którymi udało się Rosie porozmawiać, Fezler był
cichym, nierzucającym się w oczy mieszkańcem i któregoś dnia po prostu nie
przyszedł więcej do domu. Meble z jego mieszkania przesłano do magazynu i po
jakimś czasie sprzedano na aukcji. Sekretarka w agencji wynajmu przysięgała, że
przynajmniej przez pięć lat po wyprowadzeniu się lokatora nie wyrzuca się podań
o wynajęcie mieszkania, ale także i w tym zakresie Warren Fezler okazał się
wyjątkiem. Rosa popatrzyła na budynek. Była pora kolacji. Może byli teraz w domu
ci, którzy w trakcie jej pierwszej wizyty nie zareagowali na dzwonek. Może ktoś,
z kim rozmawiała, coś sobie przypomniał. Dokładność marki Suarez wymagała
dalszego przyciśnięcia sąsiadów i było jasne, że zanim uzna dzień za
przepracowany, Rosa jeszcze raz ich zaatakuje, teraz jednak nie miała wielkiej
ochoty na wydzwanianie; spacerowała pod domem i zastanawiała się nad innymi
możliwościami.
Szczegóły, pomyślała, idąc ulicą. Zastanów się nad jego osobowością... myśl o
Warrenie Fezlerze. Prawie minęła nieduży, ale lepszej klasy sklep. Powietrze
wokół wypełniał zapach świeżego
chleba, ciętych kwiatów i owoców. Jedzenie! Sądząc z opisu, Fezler ważył przed
zadziwiającą przemianą dobrze ponad sto kilogramów i prawdopodobnie jedzenie
znajdowało się w epicentrum jego życia. A jeśli tak było, ekwiwalentem knajpy
mógł być dla niego znajdujący się niecałą przecznicę od jego mieszkania sklep
delikatesowy. Rosa zaczęła od kasjerek i po kolei przebiła się przez resztę
sprzedawców. Przy czwartej osobie — starszym panu w dziale mięsnym — trafiła w
dziesiątkę.
— Pewnie, że znam Warrena — odparł mężczyzna. — Był najmilszym facetem, jaki do
nas przychodził. Przeuprzejmy. Nigdy wiele nie mówił... wie pani, miał ten
problem z mową... ale oddałby człowiekowi ostatnią koszulę.
— Był u was niedawno?
— Od pewnego czasu nie przychodzi. Od jakichś kilku miesięcy. Ostatni raz był
chyba w lecie.
Kilka miesięcy. Fezler wyprowadził się z mieszkania mniej więcej dwa lata temu,
a w dalszym ciągu zjawiał się w tym sklepie...
— Domyśla się pan, dlaczego przestał u was robić zakupy, albo wie, gdzie
mogłabym go znaleźć?
— Nie, ale może wie to pani Richardson. Przemiła staruszka. Niewiele widzi, nie
bardzo może chodzić, chyba nie ma rodziny. Warren nosił jej jedzenie, żeby
zaoszczędziła parę groszy na dostawach, a odkąd przestał przychodzić, my
dostarczamy jej jedzenie. Biedna kobieta... trzy dolce za torbę boli kogoś
takiego jak ona.
— Strzał w dziesiątkę! — powiedziała Rosa.
Kwadrans później parzyła herbatę i porządkowała kuchnię Elsie Richardson. Stara
panna, która musiała skończyć dziewięćdziesiątkę — prawdopodobnie dawno temu —
mieszkała w zagraconym dwupokojowym mieszkaniu w suterenie, razem z trzema
kotami, mniej więcej w tym samym wieku, co ona. Poruszała się straszliwie wolno,
co i tak było dla niej wysiłkiem przy opuchniętych stopach i kostkach, a
widziała tylko tyle, żeby jako tako orientować się w mieszkaniu. Jakoś sobie
radziła, w czym z pewnością pomagał jej niezły stan umysłu, przyprawiony
zaskakującym dowcipem.
— „Panna", nie „pani" — poprawiła Rosę. — Czekałam, aby wyjść za mężczyznę,
który byłby cwańszy ode mnie, nikt taki się jednak nie pojawił... przed panem
Fezlerem. Miło słyszeć, że dobrze się miewa. Nie dzwonił od tygodni.
— Nie wiem, jak się miewa, panno Richardson. Próbuję go znaleźć.
— Dla mnie odrobinę cytryny i cukru, moja droga. Cytryna jest na górnej półce w
lodówce. Z lewej strony. Wiem, gdzie jest cytryna, ale nie mam pojęcia, gdzie
jest pan Fezler. Nic mi nie powiedział, choć to taki grzeczny człowiek. Wie
pani, jak się poznaliśmy? Upadłam tuż przed sklepem, a on pomógł mi wstać i
otrzepał mnie. Wtedy ostatni raz musiałam wychodzić do sklepu. Sześć dolarów
tygodniowo. To mnie uratowało... nie mówiąc o pieniądzach, które mi dawał.
Próbowałam odmawiać, ale i tak je zostawiał.
— Wygląda na dobrego człowieka — powiedziała Rosa, myśląc równocześnie o
opisach straszliwych cierpień kobiet, które zmarły na DIC. — Panno Richardson,
czy jest takie miejsce, gdzie mógłby się udać, gdyby miał jakieś problemy? Miał
przyjaciół albo krewnych?
— Nie przypominam sobie... zaraz, chwileczkę! Miał siostrę... Mary Nie, nie
Mary... Martha! „Moja siostra Martha". Cały czas tak o niej mówił. Nie mogę
uwierzyć, że o tym zapomniałam. Tak bardzo przepraszam...
— Doskonale sobie pani radzi, panno Richardson — powiedziała Rosa i położyła na
talerzu staruszki herbatnik. — Jak się nazywała siostra pana Fezlera?
— Nie, obawiam się, że nie... — nagle się rozpromieniła. — Kalendarz!
— Jaki kalendarz?
— Pan Fezler powiedział, że jest z mieszkania jego siostry. Dał mi go, ponieważ
ma wielkie cyfry. Nawet mi go powiesił. Niestety wcale z niego nie korzystam.
Jest tam, moja droga.
Wskazała na drzwi do sypialni. Wiszący na bocznej ścianie kalendarz miał jedno
zdjęcie — piersiastej blondynki. Była skąpo odziana w obcisły kombinezon z
krótko obciętymi nogawkami i trzymała w ręku kanister z benzyną. Na kalendarzu
był napis:
NAPRAWA SAMOCHODÓW I ŁODZI MOTOROWYCH FEZLER
WŁAŚĆ. MARTHA FEZLER SPECJALIZACJA — MERCRUISER
Warsztat (adres był umieszczony na samym dole) mieścił się w Gloucester,
miasteczku położonym mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów na północ od Bostonu.
Rosa zapisała adres i numer telefonu, trochę uporządkowała rzeczy w sypialni,
objęła na pożegnanie Elsie Richardson, dała jej dwadzieścia dolarów i wróciła do
swego pensjonatu. Jeśli Martha Fezler nie ukrywała brata, musiała wiedzieć,
gdzie przebywa. Intuicja jednoznacznie jej to podpowiadała.
Rosa poszła na najbliższy postój taksówek. Czuła wielką ulgę. Wkrótce, już
bardzo niedługo, jej kariera epidemiologa się skończy, najpierw jednak pochowa
ducha BART.
— Rutli, tu lVIatt. Przepraszam, że dzwonię do ciebie do domu.
— Nie ma problemu. Jak poszło z Mallonem?
— Wycofają oskarżenie.
— To wspaniale! Cudownie. Gratulacje!
— Dzięki, Rutli. Jestem teraz w BCM, ale nigdzie nie mogę znaleźć Sarah. Miałaś
od niej jakąś wiadomość?
— Tak. Dzwoniła tuż przed moim wyjściem, jakąś godzinę temu. Położyłam
wiadomość na biurku. Mówiła, że nie będzie w nocy dyżurować, zostanie w szpitalu
do szóstej i jedzie do domu. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej.
— Na podstawie tego, co wiem, miała prawo. Dzięki, Ruth. Do zobaczenia jutro.
Dziękuję też, że załatwiłaś mi posprzątanie biura.
— Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić?
— Nie. Włączyłaś automatyczną sekretarkę?
— Zawsze to robię wieczorem, panie Daniels.
— Wiem, przepraszam. Dobranoc, Rutli. Do jutra.
Matt odłożył słuchawkę i rozejrzał się po pełnym ludzi holu. Było wpół do
siódmej. Sarah powiedziała, że zamierza wyjść ze szpitala o szóstej, ale jej
nowy rower był przypięty na zewnątrz. Nie odpowiedziała na wezwanie przez pager
ani na dwa wezwania przez szpitalny system nagłaśniający. Telefon do jej
mieszkania zaktywizował jedynie automatyczną sekretarkę, na której nie zostawiła
wiadomości.
Wydarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego, dotyczącego Sarah i jednej z pacjentek
— tyle Mattowi udało się dowiedzieć, nikt w szpitalu nie palił się jednak do
ujawnienia mu szczegółów. Wnioskował, że w efekcie poproszono ją o
natychmiastowe wzięcie urlopu. Glenn Paris, do którego Matt wybrał się po
informacje, był na jakimś pilnie zwołanym posiedzeniu. Znacznie bardziej
zaniepokojony niż jeszcze kilka minut wcześniej, Matt znów udał się do jego
gabinetu.
— Pan Paris dzwoni — oznajmiła sekretarka.
— Proszę się włączyć do rozmowy i powiedzieć, że przyszedł Matt Daniels, a
sprawa jest bardzo pilna.
— Ale...
— Niech pani zrobi to, o co proszę, albo sam to zrobię.
Po niecałej minucie Matt został poproszony do gabinetu Parisa.
— Chyba nie wierzy pan w to, by mogła coś takiego uczynić! — wykrzyknął Matt,
kiedy Paris streścił mu wydarzenia związane z Annalee Ettinger. — Mallon i
Graysonowie wycofali oskarżenie! Nic to panu nie mówi?
— Wiem tylko tyle, że przez ostatnie sześć miesięcy szpital miał więcej
negatywnych opinii w mediach niż przez poprzednie sześć lat, a pańska klientka
ma związek z prawie każdą z nich. Musieliśmy udzielić jej urlopu do chwili, aż
kurz osiądzie i poustalamy, co właściwie się stało.
— A to jeszcze nie jest jasne? Została wrobiona!
— Mam nadzieję, że tak. Lubię ją, Daniels. Naprawdę, ale w obecnej sytuacji
musimy podejmować działania, mając na
¦: uwadze przede wszystkim interes Bostońskiego Centrum Medycznego i naszych
pacjentów. Spora liczba osób spośród personelu i z zarządu uważa, że Sarah to
bardzo chora i niebezpieczna osoba.
— To kompletny nonsens!
— Mam taką nadzieję, niestety w tym momencie niczego nie mogę... ani nie
chcę... zrobić.
— Niech pan posłucha. Sarah przez ostatnią godzinę nie zareagowała na wezwania
przez pager. Ma pan jakiś pomysł, gdzie może być?
— Nie.
— Popełnił pan błąd.
— Jak powiedziałem, mam nadzieję — odparł Paris.
Matt szedł już do drzwi. Po chwili jeszcze raz odsłuchał automatyczną sekretarkę
w swoim mieszkaniu i zostawił kolejną wiadomość na sekretarce Sarah. Potem
zadzwonił do centrali telefonicznej szpitala i poprosił o jeszcze jedno wezwanie
za pomocą pagera i szpitalnego systemu nagłaśniającego.
— Niech mi pani powie, co się robi, jeśli nie można nawiązać kontaktu z
rezydentami, którzy powinni być na dyżurze.
— To się bardzo rzadko zdarza.
— Ale jeśli?
— Nasze pagery mają okienko, w którym ukazuje się komunikat, można jednak także
włączyć im głos. Robi się to, jeśli lekarz jest wzywany i nie reaguje, ma
popsuty pager albo śpi w którymś
z pokoi służbowych. Nie możemy używać nagłaśniania, bo w tych pomieszczeniach go
nie ma. Wtedy dzwonimy.
— Gdzie są te pokoje? Może pani tam zadzwonić?
— W Budynku Thayera. Na czwartym i piątym piętrze. Nie mogę zadzwonić do
każdego pokoju... jest ich ponad dwadzieścia.
— Tak na wszelki wypadek, mogłaby pani co parę minut wzywać doktor Baldwin
przez pager? W trybie głośnym. To bardzo, bardzo ważne! Jeśli oddzwoni, proszę
przekazać, że jej szukam. Za parę minut skontaktuję się z panią. Dziękuję...
dziękuję bardzo...
Poszła na spacer albo śpi w którymś z pokoi lekarskich, przekonywał się Matt,
idąc do Budynku Thayera. Obie możliwości są bardzo prawdopodobne. Zdenerwowała
się tym, co się stało. Drzemka ałbo długi spacer... ja bym tak zrobił... może
więc ona też...
Chodził od pokoju do pokoju — pukał do drzwi, po czym próbował przekręcać gałkę.
Większość maleńkich pokoików była otwarta i pusta, dwa pokoje były zamknięte,
ale na pukanie odezwały się zaspane głosy. Następny pokój też był zajęty, ale
nie zamknięty. Znajdująca się w środku osoba była ubrana, leżała z twarzą
wciśniętą w poduszkę na wąskim łóżku, z szeroko rozrzuconymi rękami i tak
głęboko spała, że gdy Matt zapukał i wszedł, ledwie drgnęła.
Sam tego chciałeś, pomyślał Matt, patrząc na wycieńczonego młodego lekarza.
Zamknął drzwi ze zbędną ostrożnością i poszedł na piąte piętro. Szóste albo
siódme drzwi, które próbował otworzyć, były zamknięte. Zapukał i zaczął czekać
na zaspaną reakcję. Nie było żadnej odpowiedzi. Matt znów zapukał — tym razem
nieco mocniej. Jedynie wspomnienie śpiącego piętro niżej jak kamień młodego
lekarza powstrzymywało go przed wyłamaniem drzwi. Postanowił sprawdzić pozostałe
pokoje, wrócić do tych drzwi i załomotać jeszcze mocniej. Kiedy odwracał się, by
odejść, zza drzwi doleciało wezwanie przez pager.
— Doktor Baldwin, doktor Sarah Baldwin! Proszę natychmiast zadzwonić do
centrali. Doktor Baldwin! Doktor Sarah Baldwin! Centrala wzywa.
— Sarah! — wrzasnął Matt i z całej siły kopnął w dół drzwi. Łoskot, głośny jak
wystrzał, odbił się echem po pustym korytarzu. — Sarah!
Matt cofnął się i wbił obcas w środek drzwi. Drewno pękło. Drugi kopniak na tyle
powiększył otwór, że dało się zajrzeć do słabo oświetlonego pomieszczenia. Sarah
leżała bez ruchu na łóżku. Obok niej stał stojak do podawania kroplówek, wisiał
na nim
worek, z którego do jej przedramienia spływał płyn, Matt wsadził rękę do środka
i otworzył drzwi. Sarah była ciepła, ale bardzo blada. Nie oddychała.
Znalazł zamknięcie rurki i zablokował podawanie płynu. Zawołał Sarah po imieniu
i sprawdził tętno na szyi oraz na przegubie dłoni. Nic nie wyczuł. Odchylił jej
głowę do tyłu, zacisnął nos i zrobił kilka oddechów usta usta. Po trzecim wydało
mu się, że drgnęła jej szczęka. Znów zawołał jej imię. Odruchowo klepnął ją
ostro w twarz. Zareagowała pojedynczym, chrapliwym wdechem. Ponownie ją uderzył
i znów wciągnęła powietrze.
Przerażony jak jeszcze nigdy w życiu, Matt złapał słuchawkę i zadzwonił do
centrali.
— Znalazłem doktor Baldwin... — wydyszal. — Ma zatrzymaną pracę serca. Piąte
piętro, Budynek Thayera. Proszę przysłać zespół!
Rozdział 37
28 października
Koszmar rozwijał się wewnątrz koszmaru. Na jakimś poziomie umysłu Sarah
próbowała uwierzyć w to, pamiętać, że jako nastolatka zawsze się budziła i
zawsze była w łóżku bezpieczna. Teraz jednak nie mogła poradzić sobie z myślami,
zupełnie nic nie mogła zrobić ze swoim ciałem, przerwać poczucia bezradności,
bólu, narastającego przerażenia. Tak jak w niezliczonych snach z wczesnej
młodości, brutalne ręce przytrzymały ją na plecach, po czym przywiązały.
Próbowała się uwolnić, aż zaczęły ją potwornie boleć ręce i nogi, ale pęta były
jak ze stali.
Grube, silne palce zaczęły wpychać jej między zęby watowany materiał. Próbowała
wypychać go językiem. Gwałtownie szarpała głową na boki, lecz knebel wsuwał się
coraz głębiej, zapełniał tylną część jamy ustnej i dusił. Sarah próbowała
wciągnąć powietrze przez obrzęknięte, zwężone nozdrza, ale z każdą chwilą jej
wysiłki słabły. Modliła się o utratę przytomności, nawet o śmierć, do jej płuć
docierało jednak trochę powietrza — wystarczająco dużo, by przedłużać agonię.
Proszę, pozwólcie mi umrzeć... pozwólcie mi zasnąć i umrzeć...
— Sarah, skarbie... posłuchaj mnie... to ja, Matt. Spróbuj leżeć spokojnie i
słuchaj mnie. Tak jest... tak już lepiej. Możesz nie otwierać oczu, ale słuchaj
mnie. Sarah, jesteś podłączona do respiratora. Masz w nosie jedną rurkę, drugą w
gardle, pomagają ci oddychać. Trzeba cię też było przywiązać. Jeśli mnie
zrozumiałaś, ściśnij moją dłoń... tak... o tak... dobrze... Próbuj zachować
spokój. Pójdę powiedzieć pielęgniarce, że się obudziłaś.
Sarah poczuła, jak wiełka dłoń Matta ściska jej dłoń, a potem
odszedł. Próbowała oddzielić koszmar od koszmaru. Przypominała sobie fragmenty
tego, co się wydarzyło.
Im bardziej wracała jej świadomość, tym bardziej dokuczała dotchawicza rura do
oddychania i nasilało się przerażenie, że zaraz zabraknie jej powietrza.
Słyszała, jak respirator galopuje i warczy, próbując pokonać jej samodzielne
oddechy. Musiano go ustawić na automatyczne oddychanie, a nie na wspieranie
oddychania — miał oddychać za nią, nie z nią.
Zwolnij... nakazywała sobie błagalnie. nie walcz... przypomnij sobie, co sama
mawiasz pacjentom pod respiratorem... rozluźnij się... podążaj za maszyną...
odpręż się i podążaj za maszyną. Medytuj. Odnajdź łabędzia. Odnajdź swego ducha.
Znajdź swego ducha i patrz, jak wzlatuje...
— Sarah, słyszysz mnie? Sarah, otwórz oczy! To ja, Alma. Alma Young,
Świetnie... tak jest...
Oślepiona ukłuciem światła, Sarah zamrugała. Powoli obraz przed jej oczami robił
się wyraźny. Pielęgniarka z chirurgicznego oddziału intensywnej terapii patrzyła
na nią z troską.
— Na OjOMie nie było miejsc — powiedziała — ale i tak woleliśmy mieć panią
tutaj, a doktor Blankenship się zgodził. Jedna z pielęgniarek zadzwoniła do mnie
i przekazała, co się stało, więc przyszłam, by się panią szczególnie zająć.
Rozumie mnie pani? Tak? To świetnie. Odepnę pani ręce, ale proszę nie dotykać
rury dotchawiczej. Jasne? To świetnie.
Sarah cierpliwie czekała na poluzowanie i zdjęcie szerokich, skórzanych pasów,
które krępowały jej nadgarstki. Pulsujący ból głowy słabł. Całkiem się już
przebudziła i błyskawicznie odzyskiwała panowanie nad swoim ciałem. Ktoś
próbował ją zabić! Ktoś wstrzyknąl jej w tył głowy jakiś bardzo silny i szybko
działający środek! W efekcie była teraz podłączona do respiratora. Wszyscy
uniwersyteccy psychologowie i psychiatrzy mylili się! Nawracające sny, które
kiedyś tak ją dręczyły i niszczyły jej życie, nie były zniekształconym
przypomnieniem strasznego wydarzenia z przeszłości, ale raczej przepowiednią —
tak jak podejrzewał tajski uzdrowiciel Louisa Hana. Sny przygotowywały ją do tej
właśnie walki — walki o życie — i przeżyła. Przedtem w Chinatown, teraz na
OjOMie. Dzięki tym straszliwym koszmarom wytrzymała atak zła, które próbowało ją
zmiażdżyć.
Na wszystko jest odpowiednia pora i odpowiedni czas na osiągnięcie każdego
celu...
Sarah pościskała chwilę dłoń, by poprawić krążenie krwi, po czym uniosła rękę i
wskazała na rurę dotchawiczą.
— Wiem, wiem — powiedziała Alma. — Jak tylko dostaniemy wyniki badań
gazometrycznych krwi, zadzwonię na anestezjologię i do doktora Blankenshipa i
zobaczymy, czy da się to wyjąć. Wszystko na razie gra? To świetnie. Przełączyłam
respirator na wspomaganie, może więc pani oddychać tak, jak ma pani ochotę. Na
pewno wszystko w porządku? Sarah, chciałabym tylko powiedzieć, że bez względu na
to, co się dzieje, jeśli się pozwoli... wszystko minie. Nigdy nie ma
konieczności robienia tego, co wydaje się nam przymusem. Porozmawiamy o tym
później, teraz cieszmy się, że wraca pani do formy.
Po chwili zjawił się ktoś, kto z wkłucia do tętnicy promieniowej pobrał jej krew
do analizy. Przez następne pół godziny, koniecznej do wykonania analiz, był przy
niej Matt, robił, co mógł, by ją uspokajać, i opowiadał, co właściwie się
wydarzyło.
— Podano ci we wlewie morfinę. Puste ampułki leżały na podłodze. Doktor
Blankenship uważa, że znaleźliśmy cię w ostatniej chwili. Nie wiem, co dał ci
zespół ratujący, ale zadziałało to szybko i skutecznie. Przebudziłaś się już
kilka godzin temu, ale pielęgniarki podawały ci jakieś środki, żeby utrzymać cię
przy respiratorze. Pudełko z igłami do akupunktury, które ci ukradziono, leżało
na stole w pokoju, gdzie cię znaleźliśmy, razem z ampułką jadu grzechotnika i
niepodpisaną notką na recepcie, ze słowem PRZEPRASZAM. Drzwi pokoju były
zaryglowane od środka i jak na razie jedynie ja uważam, że nie była to próba
samobójcza. Mam rację?
Sarah ścisnęła go za rękę i, najenergiczniej jak mogła, pokiwała głową.
— Wiedziałem... — szepnął Matt. —Przynajmniej od trzech... o nie... od czterech
miesięcy! Żadna kobieta, z którą byłem, nie próbowała się zabijać. Jeśli
sądzisz, że to dobry dowcip, ściśnij moją dłoń. Rozumiem... Posłuchaj, w ciągu
ostatnich kilku godzin wydarzyło się parę niesamowitych rzeczy w związku z tym
ayurwedyjskim proszkiem, między innymi to, że Mallon wybiera się do Graysonów i
ma im powiedzieć, że wycofują sprawę przeciwko tobie. Nie „godzą się", ale
„wycofiiją sprawę". Szczegóły opowiem ci później. Rosa mówiła ci, że znalazła
gościa, który wyhodował tego wirusa? Jąkała. Nie powiedziała ani tobie, ani
nikomu innemu jego nazwiska. Rosa uważa, źe wie, gdzie się ukrywa. Próbowała
dzwonić do ciebie do domu i do szpitala, żeby uaktualnić twoją
wiedzę, w końcu jedna z pielęgniarek powiedziała jej, co się stało i gdzie
jesteś, i była u ciebie wczoraj wieczorem, około jedenastej. Wróciła jeszcze raz
o drugiej w nocy. Naprawdę się o ciebie troszczy. Byłbym zaskoczony, gdyby się
okazało, że spała dłużej ode mnie. Nie chciała powiedzieć, kim dokładnie jest
człowiek od wirusa, lecz chce dziś do niego pojechać. Eli załatwił jej szpitalny
samochód, nie zadawał żadnych pytań... No, teraz się trzymaj... idzie Alma i
chyba przyprowadziła ze sobą anestezjologa.
Wieści z laboratorium były znakomite. Zawartość tlenu i dwutlenku węgla we krwi
Sarah były wystarczająco dobre do rezygnacji ze wspomagania oddychania. Po
odessaniu wydzieliny z tchawicy i wyjęciu rury dotchawiczej Sarah miała tylko
jedno życzenie: aby już nigdy więcej w życiu tego nie przechodzić. Pluła i
walczyła z chęcią zwymiotowania, potem chwycił ją spazmatyczny kaszel. Znów
jednak pomógł jej Matt — uspokajał, głaskał po ramieniu, nawet pocałował w
czoło.
— Uważaj, żeby cię nie wyrzucili z adwokatury — wycharczała, kiedy kaszel w
końcu ustał.
— Przecież ci mówiłem, wycofują sprawę. Już nie będę twoim adwokatem. Możemy
się publicznie ujawnić. Tak naprawdę to wynająłem na dzisiejsze popołudnie
furgonetkę z głośnikami, która będzie jeździć po ulicach Bostonu, ogłaszać
ludziom, że cię kocham, i oznajmiać, że dotrzemy do sedna tej sprawy.
— Ja też cię kocham. Naprawdę. Która godzina?
— Szósta. Kilka minut po.
— Jezu... dwanaście godzin życia zniknęło w mgnieniu oka.
— Nie zapominaj, że mogły to być ostatnie jego godziny. Sarah nie zdążyła
odpowiedzieć, bo przerwało jej uprzejme
kaszlnięcie. U stóp jej łóżka stał pomarszczony, siwiejący mężczyzna w
przypinanym na gumkę czerwonym krawacie. Trzymał w rękach złożoną z luźnych
kartek historię choroby Sarah i czytał przez okulary, jakie nosił chyba Benjamin
Franklin. Choć nigdy przedtem go nie widziała, Sarah bez pudła odgadła
specjalność przybysza.
— Nazywam się Goldschmidt i jestem psychiatrą— przedstawił się. — Jeśli pozwoli
nam pan na kilka minut...
— To jest Matt Daniels — wyjaśniła Sarah. — Jest moim... adwokatem.
Goldschmidt przez chwilę przyglądał się Mattowi.
— Więc niech zostanie — powiedział w końcu. — Jeśli nie ma pani nic przeciwko
temu.
— Poproszę — powiedziała chrapliwie.
— Znakomicie... wiem, że wiele pani przeszła i właśnie wyjęto pani rurkę
dotchawiczą, będę się więc streszczał. — Zwilżył wąskie, niebieskawe wargi
językiem. — Doktor Baldwin, proszę mi powiedzieć, czy przed wczorajszym
wieczorem próbowała pani zrobić sobie kiedyś krzywdę?
Oczy Sarah błysnęły. Popatrzyła na Matta, który dał znak, aby się nie
denerwowała.
— Odpowiedź brzmi: nie, ale wczorajszego wieczoru też nie próbowałam zrobić
sobie krzywdy. Doktorze Goldschmidt, ktoś próbował mnie zabić, a zrobił to tak,
by wyglądało na samobójstwo.
— Rozumiem — powiedział Goldschmidt i zapisał coś na karcie. — Jak wytłumaczy
pani, że drzwi były zamknięte od środka?
— Ktoś miał klucz.
— Może, ale powiedziano mi, że kluczy do tych pokoi nie mają nawet sprzątaczki
ani konserwatorzy.
— Nie próbowałam się zabić.
— Doktor Baldwin, chcę pani tylko pomóc.
— Więc proszę pozwolić mi iść do domu.
— Dobrze pani wie, że nie mogę.
— Dlaczego? — wtrącił się Matt.
— Sprawa pani doktor Baldwin została mi przydzielona przez doktora
Blankenshipa, ponieważ polityka szpitala wymaga przy każdej próbie samobójczej
konsultacji psychiatrycznej, a na naszym oddziale właśnie ja mam dziś dyżur.
Obecna diagnoza doktor Baldwin brzmi... — przeczytał z karty — „przedawkowanie
narkotyków, próba samobójcza". Mam zarówno możliwości prawne, jak i obowiązek
hospitalizowania doktor Baldwin na zamkniętym oddziale psychiatrycznym do
chwili, aż uzyskam pewność, że nie stanowi zagrożenia ani dla siebie, ani dla
otoczenia. Jako adwokat z pewnością dostrzega pan sens takiego działania.
— Oczywiście.
Matt przeanalizował wszystkie sprawy, które planował załatwić tego dnia, by
wyjaśnić powiązania między Peterem Ettingerem, Fundacją McGratha i Bostońskim
Centrum Medycznym. Gdzie w tej chwili Sarah mogła być bezpieczniejsza niż na
zamkniętym oddziale psychiatrycznym?
— Sarah... uważam, że powinnaś się zgodzić z doktorem — powiedział. —
Przynajmniej na razie.
Jeśli psychiatra doceni! wsparcie, nie okazał tego. Jego napięta twarz nawet nie
drgnęła. Właśnie chciał coś powiedzieć, kiedy zjawił się Eli Blankenship.
— Dzięki, że zjawiłeś się tak szybko, Mel — powiedział. — Sarah... wszystko w
porządku'?
— Z każdą sekundą czuję się lepiej. Proszę tylko powiedzieć doktorowi
Goldschmidtowi, że nie zwariowałam i nie próbowałam się zabić.
— "Nikt nie powiedział, że zwariowałaś.
— Ktoś wstrzyknął mi coś z tyłu głowy, tuż nad granicą włosów, i upozorował
wszystko na samobójstwo.
Blankenship obejrzał jej potylicę, świecąc sobie długopisem latarką.
— Nic nie widać — stwierdził w końcu.
— Igła była bardzo cienka. Dwudziestkadziewiątka albo jeszcze mniejsza. Jeśli
trzeba, obetnijcie mi włosy. "Wkłucie na pewno się znajdzie.
— Sarah... proszę cię. Bądź cierpliwa i daj nam robić swoje. Alma mówi, że masz
czyste płuca, a objawy czynności życiowych stabilne. Za godzinę lub dwie, kiedy
stanie się pewne, że nie dostaniesz skurczu krtani, chciałbym cię przenieść na
oddział doktora Goldschmidta. Kiedy zaczną się operacje, będą tu potrzebowali
każdego łóżka.
— Dokąd mnie zabiorą?
— Jedynym miejscem, w którym możesz pozostać w tym szpitalu, jest Underwood
Sześć.
— Matt, nie pozwól na to. To oddział zamknięty.
— Sarah, to nie potrwa długo. Po tym, co stało się wczoraj, bałbym się o
ciebie, gdybyś była gdziekolwiek indziej. Muszę załatwić kilka spraw, spotkać
się z paroma osobami i wyjaśnić pewne szczegóły dotyczące proszku, idź tam na
jeden dzień, potem zobaczymy, co się da zrobić.
— Pod moimi włosami jest gdzieś ślad po ukłuciu, człowiek, który próbował mnie
zabić, coś mi tam wstrzyknął...
— Doktor Baldwin... przykro mi, jeśli ma pani coś przeciwko psychiatrom albo
nie ufa mi osobiście, ale naprawdę chcę pani pomóc — powiedział Goldschmidt. —
Jest jednak wpół do siódmej rano, prawie całą noc nie spałem i czeka mnie wiełe
godzin spotkań z pacjentami i konsultacji. Proszę nie komplikować tej sytuacji
jeszcze bardziej.
— Sarah, moja intuicja mówi mi, że nic ci nie jest i mówisz
prawdę, ale w tej chwili nic innego nie możemy zrobić — dodał Blankenship. — Coś
ci powiem, dwadzieścia cztery godziny obserwacji i zrobię wszystko, co w mojej
mocy, aby przekonać doktora Goldschmidta i resztę jego zespołu do wypisania cię
ze szpitala. Obiecuję.
Sarah przyjrzała się zdeterminowanym minom trzech mężczyzn i — choć z niechęcią
— zgodziła się na przeniesienie. Psychiatra zrobił krótką notatkę w historii
choroby i obiecał zjawić się u niej, kiedy tylko będzie miał przerwę. Badanie
wstępne na nowym oddziale miał przeprowadzić jeden z rezydentów.
— Nie mogę się doczekać — stwierdziła Sarah.
Żółte, plastikowe policyjne taśmy, rozpięte na drzwiach do pokoju pięćset
dwanaście w Budynku Thayera, niczym się nie różniły od tych, których użyto w
sklepie Kwong Tian Wena. Drzwi — z wyłamanym środkowym panelem — zamknięto. Matt
sprawdził, czy nikt go nie obserwuje, po czym poluzował taśmy i wszedł do
środka. Stojak do kroplówek zostawiono, zabrano jednak plastikową butelkę z
płynem do wlewów i lakierowane pudełko Sarah z igłami do akupunktury. Nie było
śladów świadczących o tym, że szukano w pokoju odcisków palców. Nie było ani
szafy ani jakiegokolwiek miejsca na ukrycie się, a jednak komuś udało się
znaleźć sposób, by zamknąć drzwi od środka i wyjść.
Matt przyjrzał się zamkowi w drzwiach — nie różnił się od innych w
pomieszczeniach na tym piętrze. Ktokolwiek zaatakował Sarah, mógł bez trudu
wezwać ślusarza i dorobić klucz, mało jednak prawdopodobne, aby choć jako tako
profesjonalny zabójca chciał mieć takiego świadka. Matt podszedł do ściany z
oknami. Dwa stare drewniane skrzydła były niemal matowe od zbierającego się
przez miesiące, może wręcz przez lata brudu. Na zewnątrz widać było budynki —
najbliższy stał w odległości przynajmniej stu pięćdziesięciu metrów. Znajdujące
się w ościeżnicach otwory po śrubach wskazywały na to, że kiedyś okna miały
zasuwy, ale ich naprawa znalazła się w BCM prawdopodobnie zbyt nisko na liście
konserwatorskiej. Poza tym pomieszczenie na czwartym piętrze nie bardzo wymagało
zabezpieczeń przed wejściem z zewnątrz. Matt popatrzył w dół.
Mniej więcej metr pod parapetem zewnętrznym biegł wzdłuż budynku kryty łupkiem
daszek osłaniający balkon trzeciego piętra. Był niewiele pochylony, niemal
poziomy. Matt otworzył okno
i wyszedł na zewnątrz. Zmuszał się, by nie patrzeć w dół, i ruszył powoli,
zaglądając do kolejnych pokoi, aż natknął się na pusty. Tak samo jak w pokoju
pięćset dwanaście, okno nie było zaryglowane. Chwilę później stał na pustym
korytarzu.
— To by było na tyle, jeśli chodzi o tę tajemnicę — stwierdził.
Być może jego odkrycie — połączone z protestami Sarah — wystarczy, by ją
wypuszczono z oddziału, w jej interesie było jednak spędzenie przynajmniej
dzisiejszego dnia w bezpiecznym miejscu, zwłaszcza że nie chciał się o nią
zamartwiać. Brakowało mu jeszcze wielu odpowiedzi w sprawie Ayurwedyjskiego
Ziołowego Systemu Odchudzającego, teraz jednak miał przynajmniej konkretne
pytania. Miał także w głowie listę osób, które mogłyby pomóc wypełnić luki w
jego przypuszczeniach — na pierwszym miejscu znajdował się szpitalny księgowy
Colin Smith.
Zamknął oklejone żółtą taśmą drzwi i ruszył szybkim krokiem ku wyjściu.
Rozdział 38
— Sarah,jesteś pewna, że Paris mówił ci o Fundacji McGratha?
— Jestem. Od roku albo nawet i dłużej mówił o możliwości otrzymania od nich
dotacji. Sam z tym wyszedł... Ujął to tak, że ma nadzieję, iż pieniądze pomogą
wydostać się BCM z dołka. Wydaje mi się, że także Colin Smith o tym wspominał.
Jeśli na widoku jest tak dużo pieniędzy, dyrektor do spraw finansowych powinien
moim zdaniem o nich wiedzieć. Może Glenn, Peter i on coś razem kręcą, a może
zanim szpital dostanie swoje, on ściąga część dla siebie?
— Zapytam. Jest numero uno na mojej dzisiejszej liście.
— Matt, posłuchaj mnie. Czuję się dobrze i mogę sama o siebie zadbać. Nie chcę
iść do wariatkowa. Poza tym Peter tkwi w tym wszystkim, aż po te swoje
wszechwiedzące, egoistyczne brwi, i chcę pomóc go przyszpilić.
Zbliżało się wpół do dziesiątej rano i właśnie zawiadomiono Sarah, że transport
— i ochrona —jest już w drodze, by przenieść ją na oddział psychiatryczny.
— Sarah, wiem, że tego ode mnie chcesz, ale prawda jest taka, że przeszłaś
przez piekło. Dopiero kilka godzin temu odłączono cię od respiratora, a nigdy
dotąd nie widziałem cię takiej zmęczonej. Jeśli nie pójdziesz na psychiatrię
dobrowolnie, Goldschmidt wyśle cię tamprzymusowo. Dopóki uważa, że chciałaś
popełnić samobójstwo, nie ma wielkiego wyboru. Nie wolno nam zapomnieć o jeszcze
jednej rzeczy. Ponieważ oboje wiemy, że nie była to próba samobójcza, wiemy
równocześnie, że ktoś próbował cię zamordować.
— Mała poprawka — powiedziała Sarah. Jej głos był jeszcze dość chrapliwy. —
Ktoś wyreżyserował przedstawienie mające wyglądać jak moje samobójstwo. Temu
posłużyło podanie Annalee
trucizny. Nie dostrzegasz tego? Atak na mnie miał wyglądać jak samobójstwo na
skutek poczucia winy za spowodowanie trzech przypadków DIC oraz podanie trucizny
Annalee. Zabicie mnie w inny sposób uwolniłoby moją osobę od podejrzeń. Celujemy
w kogoś, komu puszczają nerwy... może to być Peter, Glenn, doktor Singh. Może
współdziała tu kilka osób. Nie mam pojęcia, ale zbliżamy się do prawdy. Próba
wrobienia mnie była desperackim ruchem i musimy dotrzeć do sedna sprawy, zanim
ów ktoś zaatakuje ponownie. Mogę pomóc, Matt, naprawdę.
— Wiem, ale nic nie poradzę w tej sytuacji. Pomysł zatrzymania cię na oddziale
zamkniętym nie podoba mi się tak samo jak tobie, lecz przez dobę musimy się z
tym pogodzić. Nawet gdybyśmy mogli cię stamtąd zabrać, niepokoiłbym się o
ciebie. Zanim pojechałem do twojego mieszkania po rzeczy, rozmawiałem z Rosą i
Elim i obiecali dołożyć wszelkich starań, abyśmy się jak najszybciej
dowiedzieli, kto za tym wszystkim stoi. Mamy dziś masę spraw do załatwienia,
więc wytrzymaj ten jeden dzień. Obiecuję, że jutro wykorzystam wszystko, co
mamy, aby cię wydostać.
Krótkie spotkanie z Blankenshipem było bardzo owocne. Matt przedstawił przebieg
spotkania z Mallonem oraz jego pogląd, że Peter Ettinger i Glenn Paris są w
jakiś sposób ze sobą powiązani przez Fundację McGratha i Ayurwedyjski Ziołowy
System Odchudzający.
Blankenship orientował się, że Fundacja McGratha ma siedzibę w Nowym Jorku, a
jej szefowie nawiązali pierwszy kontakt z Glennem Parisem i Colinem Smithem
jakieś cztery, może pięć lat temu. Nie widział dokumentów, jakie Paris złożył w
agencji, ani nie znał warunków przyznania dotacji, wiedział tylko, że w grę
wchodziło kilka milionów dolarów. Obiecał zająć się ustaleniem szczegółów
dotyczących siedziby i struktury fundacji, potwierdził także, że szpital pożyczy
Rosie obiecany samochód.
Ostrożna pani epidemiolog wolała nie odkrywać kart, nie chwaliła się, dokąd
zamierza jechać ani kogo szuka, stwierdziła jedynie, że nie jest do końca pewna,
czy dobrze ustaliła miejsce pobytu szukanego osobnika.
Doszli do wniosku, że Matt najpierw porozmawia z Colinem Smithem, potem z
Peterem Ettingerem, na końcu z Glennem Parisem. Zdaniem Blankenshipa Smith
powinien się okazać najłatwiejszy do złamania. Gdyby „pękł", będzie można
wykorzystać poszczególnych uczestników spisku przeciwko sobie. Oczywiście, dodał
Matt, jeśli to podejście zawiedzie, pozostawał stary dobry plan B — frontalny
atak.
— Przyjechał transport — oznajmiła jedna z pielęgniarek. Matt zaciągnął
dokładniej zasłonkę i czekał na zewnątrz, podczas
gdy Sarah przebierała się w dżinsy i bawełnianą bluzę, które przyniósł jej z
domu.
— Jestem gotowa — powiedziała w końcu. — Jak zawsze.
Kiedy sanitariusz podjeżdżał do łóżka Sarah wózkiem, ochroniarz odsunął się —
może z szacunku, może z zażenowania — i cofnął o kilka kroków.
— Odwiedziny są w Underwood Sześć od szóstej do ósmej — powiedział Matt. —
Sprawdziłem.
— To wszystko? Tylko dwie godziny? Matt ujął Sarah za rękę.
— Młodsi mężczyźni potrzebują dni na to, czego my, bardziej doświadczeni,
jesteśmy w stanie dokonać w dwie godziny — oświadczył. — Bądź silna, dobrze?
Sarah z wahaniem zsunęła się z łóżka na wózek.
— Nie martw się o mnie, nic mi nie będzie. Najważniejsze, żebyś nie pozwolił im
trzymać mnie u siebie dłużej niż jeden dzień. Podobno kuchnia na psychiatrii
jest doskonała. — Wskazała na wyjście. — No, to jedziemy, Jeeves.
Oddział psychiatryczny był świeżo odmalowany i nowo wyposażony. W każdej sali
chorych znajdowały się dwa łóżka, wyjątkiem okazało się pomieszczenie tuż przy
dyżurce pielęgniarek. Nie było tam mebli, jedynie goły materac na podłodze, a
ściany wyłożono grubą warstwą watowanego materiału, przez co pomieszczenie
wyglądało jak znany z niejednego filmu pokój dla rzucających się w szale
wariatów. Dopiero po dwóch godzinach pobytu na oddziale Sarah zorientowała się,
że w jej pokoju zasłony w oknach znajdują się między szybami, a w drzwiach nie
ma od wewnątrz klamek.
Pomijając krótką wizytę lekarską, w trakcie której rezydent pobieżnie ją zbadał
z użyciem stetoskopu, latarki pióra i oftalmoskopu, ale najwyraźniej nie miał
ochoty gdziekolwiek dotknąć jej ręką, pozostawiono ją samą sobie. Drugie łóżko w
pokoju było — przynajmniej na razie — wolne. Sarah położyła się i zaczęła czytać
artykuł z ginekologii, lecz nie mogła się skoncentrować. Zabrała się do
kryminału Sue Grafton, ale i to jej nie szło. W końcu, kiedy nie była w stanie
czytać nawet czasopisma z poradami domowymi, wyszła z pokoju i dołączyła do
grupki ludzi siedzących bez celu w holu.
— Za piętnaście minut zebranie społeczności! — zawołała po chwili radośnie jakaś
kobieta. — Tutaj, w holu! Udział obowiązkowy!
Sarah obojętnie wyglądała przez okno. Było z niego widać kampus BCM. Grzejące
przez szybęjesienne słońce, niechłodzone najmniejszym wietrzykiem, wydawało się
tak gorące, że można by piec na nim chleb. Daleko w dole, na skraju szerokiej,
zarośniętej trawą łąki, robotnicy kończyli stawiać trybuny — miały z dziesięć
poziomów siedzeń, wieńczyło je podium z mównicą. Po bokach trybun zamontowano na
słupach głośniki. Do Sarah nie bardzo docierał sens tworzenia tej konstrukcji,
po chwili jednak, kiedy powędrowała wzrokiem po terenie kampusu, sprawa stała
się jasna. Znajdujący się na przeciwległym końcu Budynek Chiltona był terenem
gorączkowej aktywności.
Nagle przypomniała sobie, że jest piątek, dwudziesty ósmy października. Dzień
przed wyburzeniem Budynku Chiltona. Odkąd Sarah pamiętała, olbrzymie, stare
szkaradzieństwo było zabite deskami, a trawę wokół niego pielęgnowano znacznie
mniej starannie niż na pozostałym terenie. Jutro, po kilku efektownych
sekundach, rozpadająca się budowla przestanie istnieć. Z Underwood Sześć będzie
doskonały widok na akt wyburzania — prawdopodobnie jedynie tego będzie można
pozazdrościć przebywającym tu pacjentom.
Na parapecie leżała obdrapana, stara lornetka, która jednak okazała się
nadzwyczaj dobra. Budynek Chiltona otaczały dwa koncentrycznie ustawione szeregi
niebieskich konstrukcji, przypominających do złudzenia kozły do piłowania
drewna. Pospinano ze sobą wielkie płachty, którymi osłonięto pobliskie garaże.
Grupka ludzi w hełmach z błyszczącego aluminium zażarcie dyskutowała, wskazując
raz za razem na skazany na zagładę budynek, ale większość robotników zajmowała
się chowaniem sprzętu. Najwyraźniej skończono przygotowania do wysadzenia, a
ładunki znajdowały się w przewidzianych miejscach. Sarah była ciekawa, czy w
jutrzejszej ceremonii wezmą udział przedstawiciele Fundacji McGratha. Nagle jej
uwagę zwróciła biała furgonetka oddalająca się od części budynku, przy której
nie znajdował się żaden robotnik. Przez nikogo nieniepokojona, powoli
przejechała przez lukę w barierkach i zaczęła się oddalać. Przez lornetkę bez
trudu dało się odczytać namalowane na jej boku czerwone litery. HURON
PHARMACEUTICALS. Ten sam napis — sporządzony mniejszymi literami — widniał na
drzwiach samochodu.
Obraz furgonetki z czymś kojarzył się Sarah... ale z czym?
— Społeczność... mówię do wszystkich — powtórzył monotonnie kobiecy głos. —
Uczestnictwo obowiązkowe. Żadnych wymówek. Zaczynamy!
Huron Pharmaceuticals, dumała Sarah, wybierając miejsce, które wydało jej się
najmniej widoczne. Gdzie spotkała się z tą nazwą? Gdzie to było?
— Uwaga wszyscy! — powiedziała prowadząca do mniej więcej dwudziestu pacjentów
oddziału zamkniętego. — Są dziś z nami dwie nowe osoby, myślę więc, że najlepiej
będzie, jeśli zaczniemy od przedstawienia się po imieniu. Ja mam na imię Cecily
i jestem jedną z terapeutek Underwood Sześć.
— Marvin — powiedział siedzący obok niej wyniszczony, starszy Murzyn.
— Lynn.
— Ja jestem Nancy. Nigdy nie mówcie mi Nan.
— Pete...
Peter! Sarah nie słyszała kolejnych imion i kiedy przyszła na nią kolej, by się
przedstawić, trzeba ją było wybić z zamyślenia. Nagle przypomniała sobie, skąd
zna nazwę „Huron Pharmaceuticals".
..standardowe, dopuszczone przez FDA multiwitaminy, produkowane przez Huron
Pharmaceuticals.
Peter Ettinger tak właśnie mówił w trakcie przesłuchania. Sarah była tego na sto
procent pewna. W jej uszach brzmiał jego głos, przed oczami miała zadowolony
uśmieszek, w jaki ułożył usta, kiedy wypowiadał te słowa. Najpierw Fundacja
McGratha, a teraz Huron Pharmaceuticals. Dwa bezpośrednie połączenia między
Peterem Ettingerem, Ayurwedyjskim Ziołowym Systemem Odchudzającym a Bostońskim
Centrum Medycznym.
Przypadek?
Sarah mocno zacisnęła w pięści leżące na kolanach dłonie.
Niech go jasna cholera! — pomyślała.
— No dobrze, Sarah — powiedziała Cecily. — Jeśli nie chcesz dziś nic o sobie
mówić, rozumiemy to, muszę ci jednak powiedzieć, że nie podoba nam się, jak ktoś
klnie podczas zebrania społeczności...
Rozdział 39
Zbliżało się południe i ruch centralną arterią miasta w kierunku południowym —
od centrum — był dość słaby. Matt, pamiętając jednak o typowej dla bostońskich
kierowców mściwości, trzymał się środkowego pasa, aby nikogo, broń Boże, nie
urazić. Sekretarka Colina Smitha przekazała mu, że szefa nie będzie w szpitalu
do końca dnia. Jako zapalony żeglarz każde piątkowe popołudnie — od połowy marca
do początku listopada — spędzał na swej łodzi. Dodała jednak, że spotkanie, w
którym uczestniczył, przeciągnęło się i wyszedł ze szpitala dopiero dwadzieścia
minut temu. Jeśli Matt ma naprawdę ważną sprawę, może spróbować zadzwonić do
South Boston Yacht Club.
Zamiast dzwonić, Matt postanowił pojawić się w porcie bez zapowiedzi. Znał
drogę, był tam bowiem kilka razy, gdy należał do drużyny Red Sox, a Colin Smith
— typowy księgowy — wyglądał na człowieka, który nie bardzo radzi sobie z
niespodziankami.
W szpitalu, przed pójściem do Smitha, Matt wstąpił do Blankenshipa. Dyrektor do
spraw medycznych próbował poszukać coś na temat Fundacji McGratha w nowojorskim
biurze informacyjnym, lecz niczego nie znalazł. Nie było to zaskakujące — bez
najmniejszej wątpliwości fundacja została założona kilka lat temu w celu
zapewnienia odpowiednich warunków do prania pieniędzy ze sprzedaży
Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego. Ten, kto ją uruchomił, miał
zarówno wielki dar przewidywania, jak i doskonale rozumiał amerykańskie dążenie
do łatwego i przyjemnego odchudzania się. Przy odpowiednim marketingu każdy
produkt odchudzający, który nie wymaga zachowania
diety — niezależnie od skuteczności — jest w Ameryce złotą żyłą. Dodatkowym
atutem Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego był fakt, że preparat
najwyraźniej był skuteczny.
Zdaniem Matta ziołowy proszek został wprowadzony na rynek — prawdopodobnie także
wynaleziony — w BCM przez tajemniczego hinduskiego znawcę Ayurwedy, Pramoda
Singha. Mniej więcej cztery i pół roku wcześniej Singh testował środek — z dość
dobrym rezultatem — na przynajmniej trzech osobach: Alethei Wortliington,
Constanzy Hidalgo i Lisie Summer. Prawdopodobnie obiektów testowych było więcej,
na szczęście żadna z kobiet nie zaszła w ciążę i nie rodziła.
W którymś momencie Singh połączył siły z Ettingerem, a następnie z firmą
zajmującą się marketingiem nowych produktów, rozumiejącą siłę telewizyjnych
programów reklamowo informacyjnych. Nawet król Midas nie mógłby bardziej
skutecznie zamienić ziół w złoto. Obecnie część wpływów ze sprzedaży produktu
trafiała do kasy szpitala być może w ramach zapłaty za prace w pierwszej fazie
tworzenia preparatu. Kolejne sumy zasilały Xanadu i ettingerowskie imperium
leczenia holistycznego.
Co się jednak działo z resztą pieniędzy?
Z informacji uzyskanych przez agentów Mallona wynikało, że sumy przekazywane do
Xanadu i BCM to tylko nieznaczny ułamek tego, co uzyskiwano ze sprzedaży
proszku. Było prawdopodobne, że Colin Smith wcale nie ma pełnego obrazu tego, co
się dzieje, coś jednak musiał wiedzieć.
South Boston Yacht Club od wielu dziesięcioleci najważniejsze miejsce spotkań
właścicieli łodzi, był byle jak zbudowanym, dwupiętrowym budynkiem na palach,
którego ściany i dach pokryto gontem. Choć siedziba klubu była z daleka widoczna
— zarówno z autostrady, jak i z wody— okazało się, że trudniej się tam dostać
niż na finałowy mecz Celtics. Od budynku odchodziły liczne kanały, przez co
wyglądał tak, jakby był ustawiony w centrum koła ze szprychami. W lecie zajęte
było każde cumowisko z kilkuset przygotowanych wzdłuż kanałów, a nawet teraz —
pod koniec sezonu — na wodzie stało sporo jachtów. Żwirowany parking jachtklubu
był otoczony płotem, dostępu do niego broniła budka wartownika. Matt podał
ochroniarzowi dziesięć dolarów, by móc bez zapowiedzi spotkać się ze swoim
starym kumplem z klasy, Colinem Smithem, i zrobić mu niespodziankę.
Idąc za radą wartownika, Matt zaparkował tuż za rogiem budynku i zszedł do portu
opadającymi stromo w dół schodkami. Jacht Colina Smitha - Red Ink — miał stać na
zewnętrznym końcu „szprychy" numer pięć — trzydziestostopowy jednomasztowiec o
ciemnoczerwonym kadłubie, zdaniem wartownika, najładniejszy jacht w klubie.
Kiedy Mat się zbliżał, Smith sztauował na dziobie liny i był najwyraźniej sam.
Mina, jaką zrobił na widok przybysza, nie wyrażała zadowolenia.
— Daniels... — powiedział, otrzepał dłonie o spodnie i podejrzliwie przyglądał
się Mattowi. — Co tu pana sprowadza?
— Interesy.
— Ze mną?
— Moglibyśmy usiąść na dwie minuty?
¦— Ale nie dłużej. — Wskazał Mattowi, by wszedł do kokpitu. — To najładniejszy
dzień od tygodni. Jest już późno, a chciałbym jeszcze popływać.
— Może pan pływać na tym jachcie sam?
— Z zamkniętymi oczami.
— Jestem pod wrażeniem. Colin, czytał pan rano gazetę?
— Chodzi panu o znalezienie ciała Truscotta?
— Tego, co z niego zostało.
— Co to ma wspólnego ze mną?
— Może sporo. Razem z Sarah Baldwin twierdziłem od dawna, że Truscotta
zamordowano, ale nikt nam nie wierzył. Teraz będą musieli. Od dnia, w którym
Sarah została oskarżona przez Willisa Graysona, ktoś robił, co mógł, aby uznać
ją za winną spowodowania przypadków DIC, a Truscotta zamordowano, kiedy próbował
dowieść, że ją wrobiono. Zeszłego wieczoru ktoś usiłował zamordować Sarah
Baldwin i upozorował samobójstwo. Jeśli mam być szczery, uważam, że jest pan w
to wszystko zamieszany.
— Pan oszalał.
— Moim zdaniem albo sam pan wszystko zrobił, albo wie pan, kto jest
odpowiedzialny.
Smith wstał i zaczął odplątywać jedną z cum dziobowych.
— Niech pan sobie wezwie karetkę — powiedział.
— Co pan powie na hasło „Fundacja McGratha"? Dlaczego przekazują pieniądze
szpitalowi, równocześnie przekazując pieniądze Peterowi Ettingerowi. Kto zaczął
tę działalność? Kto tak naprawdę się na niej bogaci?
Dyrektor skończył odwiązywać pierwszą cumę i zabrał się do odwiązywania
następnej. Matt próbował doszukać się na jego twarzy śladów złości, widział
jednak tylko strach i roztargnienie — mina Smitha w niczym nie kojarzyła się z
wyglądem człowieka, który świadomie uczestniczył w morderstwie.
— Wypływam, Daniels — stwierdził po chwili. — Jeśli chce mnie pan o coś
oskarżyć, powinien pan porozmawiać z policją albo innym adwokatem... nie ze mną.
Cholera, tylko nie znowu plan B... westchnął Matt w duchu. Złapał Smitha za
przód koszuli i pociągnął go gwałtownie w górę. Ognik lęku w oczach dyrektora
zajaśniał mocniej.
— Posłuchaj mnie, i to dokładnie, człowieku... — wysyczał Matt przez zaciśnięte
zęby. Podciągnął niższego od siebie Smitha, aż ten stanął na czubkach palców. —
Ten pieprzony proszek, na którym wszyscy się bogacicie, zabija ludzi! Zabija!
Młode kobiety, ich dzieci i Bóg wie kogo jeszcze. Może ty o tym nie wiesz, ale
twoi kumple, z którymi współdziałasz, na pewno o tym wiedzą. Ktoś ma gdzieś to,
czy ktoś umiera, czy nie... dopóki płynie szeroki strumień szmalu. Rozumiemy
się?
Ogorzała twarz Smitha zbladła jak kreda.
— Proszę... mnie... puścić... — powiedział chrapliwie. Matt poluzował chwyt, po
chwili puścil Smitha.
— Z każdą chwilą, kiedy trzyma pan gębę na kłódkę, staje się pan brudniejszy i
brudniejszy. Nie uważam, że akurat pan jest bezpośrednio winien śmierci tych
kobiet... jadąc tutaj, brałem taką możliwość pod uwagę, ale teraz widzę, że tak
nie jest. Prawdę powiedziawszy, jest pan moim zdaniem dość przyzwoitym facetem.
— Bo jestem. Proszę mnie teraz zostawić. Matt podał swoją wizytówkę.
— To robota Parisa, prawda? Glenna showmana Parisa i doktora Singha, tak?
— Idź pan stąd.
— Może nie wiedział pan dotychczas, że od tego proszku się umiera — stwierdził
Matt i zszedł na pomost. — Teraz pan wie, uważam więc pana za osobę
współodpowiedzialną za to, co się od tej chwili wydarzy. Pan siedzi cicho, dalej
umierają matki i ich dzieci, wina jest pańska. Jasne? Jeżeli zmieni pan zdanie w
sprawie dalszego milczenia, proszę do mnie zadzwonić. Życzę miłego pływania.
Nie czekając na odpowiedź, Matt odwrócił się i zaczął szybkim krokiem odchodzić.
Przeszedł dwadzieścia metrów, kiedy silnik Red Ink ożył. Matt zwolnił, nie
odwracał się jednak. Patrzył przed siebie, lecz całą uwagę koncentrował na
człowieku za plecami.
Szybciej, ponaglał księgowego w myśli. Był pewien, źe przebił
się przez jego maskę, ale nie był pewien, czy wystarczająco głęboko. Krzyknij za
mną, Colin. Zawołaj coś!
— Daniels, niech pan zaczeka!
— Tak?
Matt odwrócił się i zrobił krok w kierunku Red Ink, kiedy jacht eksplodował. Był
to gwałtowny, gorący, wzmocniony przez olej napędowy wybuch, którego nie mógł
przeżyć żaden żywy organizm. Matt odruchowo rzucił się na chropawe deski
pomostu. Po chwili wokół niego i do wody zaczęły spadać rozżarzone kawałki
wraka. Woda syczała. Kilka sekund później eksplodował także stojący obok
żaglówki Smitha jacht motorowy, niszcząc do końca ostatnie, najbliższe morza,
dziesięć metrów nabrzeża.
Wypadek? Bomba podłączona do zapłonu? Zdalnie detonowany ładunek?
Matt wstał i otrzepał się. Podszedł do dymiącego skraju nabrzeża, upewnił się,
czy nie ma jakiegoś śladu Colina Smitha, po czym odwrócił się w kierunku
klubowego budynku. W jego stronę biegło sześć albo siedem osób. Popatrzył nad
głowami ludzi dalej —na parking. Wyjeżdżał z niego właśnie jasnozielony jaguar
XJS. Kiedy gwałtownie przyśpieszył, biorąc zakręt, spod jego kół wyprysnął piach
i żwir. Nie dało się dostrzec numerów rejestracyjnych.
— Zaraz wracam! — skłamał Matt, mijając nadbiegających mężczyzn.
Z nisko opuszczoną głową wbiegł zboczem na poziom parkingu. Jego jednoroczny
legacy był cholernie szybki, ale jaguar miał przyśpieszenie, moc i naprawdę
wielką przewagę na starcie. Jeśli kierowcy udałoby się dotrzeć do autostrady,
nie będzie można się zorientować, czy skręcił na północ, czy na południe.
Wszystko wskazywało na to, że tak się stanie. Matt sklął się w myśli za nawyk
ciągłego włączania systemu zabezpieczającego samochód przed kradzieżą. Wyłączył
zabezpieczenie, po czym kilka cennych sekund stracił na manipulowaniu kluczykiem
w stacyjce. Wyrzucając spod tylnych kół fontannę kurzu i żwiru, wyprysnął w
końcu naprzód, minął zdziwionego wartownika i pomknął drogą dojazdową. Nigdzie
nie było widać jaguara. Rozpoczęło się zgadywanie. Pierwszy wybór był prosty: w
lewo na asfaltówkę i szybko do autostrady.
Matt wszedł poślizgiem w pierwszy zakręt, następny ściął, jadąc po trawniku.
Silnik subaru, zazwyczaj bardzo cichy, wył, próbując poradzić sobie z brutalnym
przerzucaniem z jedynki na piątkę
i z powrotem, i znów na najwyższy bieg. Jaguara nie było widać. Skręć wprawo.
Jedź do autostrady. Po lewej stronie, nad drzewami, widać było wznoszoną coraz
wyżej przez bryzę od lądu chmurę czarnego dymu... tę samą bryzę, która miała
jeszcze tak niedawno wypełnić żagiel łodzi Colina Smitha.
— O Boże... —jęknął Matt, coraz bardziej docierało bowiem do niego, czego
właściwie stał się świadkiem.
Autostrada była tuż tuż, pogoń miała się ku końcowi. Matt nagle kątem oka
dostrzegł jaguara. Wjeżdżał właśnie na estakadę prowadzącą na ten pas
autostrady, który wiódł na północ, ku centrum miasta. Kiedy Matt — mijając kilka
samochodów i zajeżdżając drogę ciężarówce — znalazł się na autostradzie, XJS
znów zniknął. Z ogromną prędkością minął najpierw jeden zjazd, potem drugi.
Teraz mógł już tylko jechać dalej na północ i modlić się, że uciekinier jest na
tej samej drodze co on. Kiedy zbliżał się do zjazdu przy Massachusetts Avenue,
tuż za którym zaczynał się tunel przy South Station, samochody zaczęły zwalniać,
a odległości między nimi gwałtownie maleć. Klasyczny korek na głównej arterii
miasta w środku dnia. Pogoń należało uznać za zakończoną. Matt walnął pięścią w
kierownicę. Będzie musiał teraz poświęcać czas na odszukanie właściciela tak
charakterystycznego jaguara. To trudne, choć na pewno nie niemoż...
Znów zobaczył jaguara. Był mniej więcej sto metrów w przodzie, dwa — kompletnie
zapchane — pasy obok. Niestety właśnie oddalał się od kłębowiska samochodów i
zaczynał wjeżdżać na długi, zakręcający zjazd na Massachusetts Turnpike. Matt
zaczął trąbić i do każdego, kto w jego kierunku spojrzał, krzyczeć: „Nagły
wypadek!". Wielu ludzi nawet nie raczyło odwrócić głowy. Centymetr po
centymetrze, przesuwał się najpierw na sąsiedni pas, potem na następny. Po
drodze pokazano mu wiele obscenicznych gestów, z których części dotychczas nigdy
nie widział. Wjechał na zjazd, piszcząc oponami, na granicy przyczepności
samochodu, a kiedy znalazł się na drugiej nitce autostrady, miał na liczniku
prawie sto kilometrów na godzinę. Jaguar znów był niewidoczny, tym razem Matt
czuł się jednak znacznie bardziej rozluźniony. Zjazd przy Back Bay był niecałe
dwa kilometry dalej i jeżeli kierowca jaguara tam się kierował, nic na to się
nie da poradzić, jeśli jednak nie — zbliżą ich kasy przy CambridgeyAlston.
Okazało się, że ścigany pokazał mu się znacznie później — kilka kilometrów za
Alston, niedaleko kas przy Newton, na Route 128.
Chyba pisane mi było znalezienie go. Matt wygodniej usiadł, zwolnił i podjechał
do kasy wydającej automatycznie bilety, osiem, może dziewięć samochodów za
jaguarem. Sztuka polegała teraz na tym, aby dotrzeć do miejsca przeznaczenia
kierowcy, nie będąc widzianym. Przez rok planował zamontować sobie w samochodzie
telefon i teraz — jak zwykle, dzień za późno — stwierdził, że to zrobi. Rozmowa
z policją poinformowałaby kogo trzeba, że bomba na Red Ink została zdetonowana
przez radio. Jak na razie Matt miał oczywiście szansę na zdobycie detonatora —
pod warunkiem że kierowca jaguara czuł się bezkarny i nie wpadnie na pomysł, by
pozbyć się urządzenia.
Jaguar zjechał pierwszym zjazdem na wschód od Worchesteru. Poruszając się bez
widocznego pośpiechu, wjeżdżał coraz głębiej w pagórkowaty, piękny wiejski teren
północno środkowego Massachusetts. Ponieważ Matt trzymał się z daleka, nie miał
jeszcze okazji rzucić okiem na kierowcę, z każdym przejechanym kilometrem
stawało się to jednak coraz mniej istotne. Kilkanaście kilometrów przed nimi
znajdowało się Hillsborough, siedziba Xanadu i matecznik Ayurwedyjskiego
Ziołowego Systemu Odchudzającego, a jeśli Matt nie strzelał kulą w płot,
mężczyzna w jasnozielonym jaguarze miał dwa metry wzrostu, szopę siwych włosów i
ego wielkości Grenlandii.
XANADU
KILOMETR DO WJAZDU
EKSKLUZYWNE OSIEDLE MIESZKANIOWE
UWZGLĘDNIAJĄCE LECZNICZE ZASADY AYURWEDY
ŻYJ DUCHOWO... ŻYJ DŁUŻEJ... MIESZKAJ TUTAJ
DOMY OD 450 000 $
Na wielkim bilboardzie — z eleganckim widokiem, na tle którego wstawało słońce
nad himalajami — znajdował się także numer telefonu, pod który należało
zadzwonić, by umówić się na rozmowę i wstępne oprowadzanie. Kiedy jaguar — jak
sądził Matt — z Peterem Ettingerem za kierownicą, jechał pustą, świeżo
wyasfaltowaną drogą w kierunku bramy wjazdowej, Matt zatrzymał się przy
bilboardzie. Za drogą ciągnęło się ogrodzenie z niesamowicie grubego łańcucha,
otaczające narożny kraniec Xanadu.
Xanadu... Mattowi nazwa ta kojarzyła się z mistyczną, magiczną krainą z jakiegoś
poematu, który musiał kiedyś czytać i analizować i który najwyraźniej
zapamiętał.
w Kanadu kiedyś Kubła Khan Paląc rozkoszy kazał wznieść...
Oczami wyobraźni widział te słowa napisane na szkolnej tablicy równym,
nauczycielskim pismem. Milton? Wordsworth? Może Coleridge. Nie umiał sobie
przypomnieć autora ani dalszych części wiersza, bez trudu jednak mógł sobie
wyobrazić Petera Ettingera jako Kuble Khana.
Matt zastanawiał się nad dalszym działaniem, kiedy usłyszał nadjeżdżający
samochód — z tego samego kierunku, z jakiego i on, i Ettinger też przed chwilą
się zjawili. Kucnął obok subaru i zaczął udawać, że ogląda przednie koło. Po
kilku sekundach tuż obok — drogą prostopadłą do tej, którą wybrał Ettinger —
przemknęła biała furgonetka. Ponieważ Matt znał niemal na pamięć wypowiedzi z
przesłuchania Ettingera, jego uwagę od razu zwrócił napis na jej boku i
drzwiach. Firma Huron Pharmaceuticals produkowała kapsułki witaminowe, dołączane
do ayurwedyjskiego proszku odchudzającego. Jeśli furgonetka coś właśnie
dostarczała, a bilboard wskazywał główny wjazd, musiał być jeszcze inny dostęp
do Xanadu. Matt wsiadł do samochodu i pojechał za furgonetką.
Mniej więcej po kilometrze zobaczył odchodzącą w prawo świeżo wyasfaltowaną
drogę oraz ogrodzenie z łańcucha. Zachowując bezpieczną odległość, Matt jechał
za furgonetką, aż skręciła w polną drogę, najwyraźniej przecinającą ogrodzenie i
wchodzącą na teren wielkiej posiadłości. Matt znalazł mało używaną dróżkę,
zostawił subaru w bezpiecznym miejscu i pobiegł tam, gdzie furgonetka skręciła w
polną drogę. Brama w ogrodzeniu znajdowała się mniej więcej trzydzieści metrów
od skrętu i — co nie zaskakiwało — nie była zamknięta. Dostawca z Hurona
najwyraźniej zamierzał zaraz wracać. Matt wszedł na teren Xanadu.
Przez mniej więcej sto metrów droga biegła gęstym lasem. Drzewa i krzewy traciły
liście, ale ponieważ jesień była szczególnie łagodna, gałęzie wcale jeszcze nie
były nagie. Las kończył się nagle rozległą płaszczyzną wśród wzgórz. Naprzeciwko
miejsca, w którym przycupnął Matt, znajdowało się ogromne jezioro — jego brzegi
musiały zostać urządzone bardzo niedawno temu, a samo jezioro było najwyraźniej
dziełem rąk ludzkich. Wzdłuż przeciwległego brzegu stały nowe, okazałe domy.
Część z nich wyglądała na wykończone i zamieszkane, część na niewykończone.
WXanadu kiedyś Kubki Khan...
Furgonetka z Huron Pharmaceuticals stała zaparkowana za kompleksem niskich,
pobielonych wapnem budynków, znajdujących się w zarośniętym lasem zagłębieniu po
lewej ręce Matta. Po prawej stronie — w odległości mniej więcej dwustu metrów —
wznosił się duży, także biały, piętrowy dom farmerski z parterowym skrzydłem,
skierowanym prosto na Matta. Na podjeździe tego domu stał jaguar XJS.
Z budynków po lewej stronie dochodziło monotonne buczenie i Matt uznał, że
właśnie tam mieści się fabryka proszku odchudzającego. Dziwne wydawało się to,
że nigdzie nie było widać ludzi — ani wokół budynków po lewej stronie, ani w
okolicy domu farmerskiego. Z lasu było do domu nie więcej niż dwadzieścia
metrów, do jaguara kolejne piętnaście. Dojście do niego, bez zwrócenia na siebie
czyjejś uwagi, wydawało się wykonalnym zadaniem. Jeśli samochodu nie zamknięto,
znalezienie w nim detonatora radiowego zajmie chwilę. Jeżeli mu się to nie uda,
spróbuje się jak najdokładniej rozejrzeć, po czym zwiać tą samą drogą, którą
dostał się do środka. Gdyby nawet nie odkrył niczego, co łączyłoby Ettingera z
Colinem Smithem, istniała szansa na to, że pracownik parkingu w jachtklubie
zapamiętał jaguara, a może nawet Ettingera.
Trzymając się nisko i nie wychodząc zza linii drzew, Matt podpełzl do budynku i
przycisnął się do jego ściany. Właśnie dotarł do rogu domu i oceniał odległość
do jaguara, gdy od strony bramy głównej usłyszał zawodzenie syren. Schowal się w
cieniu. Nie minęła minuta, jak do budynku podjechały dwa radiowozy — teraz z
wyłączonymi syrenami — i stanęły po obu stronach jaguara. Dwaj policjanci
zostali przy nim, dwaj inni pobiegli do wejścia do domu. Jeden z tej pary wyjął
rewolwer. Matt powolutku wycofał się głębiej między drzewa i schował się za
pniem, wykorzystując płytkie zagłębienie w ziemi. Minęło kilka minut, podczas
których rozpaczliwie starał się wyobrazić sobie, co się dzieje wewnątrz budynku.
Próbował usłyszeć, o czym mówią pozostali na dworze policjanci. Byli niedaleko,
lecz jeden siedział w radiowozie, a drugi odwrócił się do Matta plecami, więc
ich rozmowa była dla niego niesłyszalna.
Wreszcie drzwi domu farmerskiego się otworzyły i pojawili się policjanci —
między sobą prowadzili wyraźnie zdenerwowanego Petera Ettingera. Ręce miał skute
na plecach.
— Byłem tam, przyznaję — doleciały słowa protestu Ettingera. — Ale, do diabła,
niczego nie zrobiłem! Zadzwonił do mnie
Colin Smith i poprosił o spotkanie w jachtklubie. Przynajmniej podał się za
Smitha...
— Panie Ettinger... — odezwał się jeden z policjantów — powtórzę to, co
powiedziałem w środku: wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu
w sądzie. To tym samochodem był pan w jachtklubie?
— Oczywiście!
— A kluczyki, które właśnie mi pan dał, są do niego?
— Oczywiście! Niech pan otwiera... niczego w nim nie ma! Matt, którego
zdziwienie rosło z minuty na minutę, cofnął się
głębiej w las. W jaki sposób udało się policji dotrzeć tu tak szybko? Ettinger
był sławą ogólnokrajową, a jadący autostradą jaguar nie był tuzinkowy, ale...
może ktoś zapamiętał go w jachtklubie?
— JVIam! — powiedział po niecałej minucie policjant, który przeszukiwał
jaguara. — Pod przednim siedzeniem. — Podniósł ostrożnie urządzenie, które
najwyraźniej było nadajnikiem radiowym. — Czy ktoś może mi dać torbę na dowody?
Panie Ettinger, naprawdę pan uważa, że jesteśmy tacy głupi?
Ettinger, nagle zgarbiony i niemal cały zdrętwiały, patrzył to na policjanta, to
na detonator. Nawet z dużej odległości Matt widział w jego oczach zdziwienie.
— Chcę zadzwonić do mojego adwokata — powiedział w końcu.
— Z komisariatu, panie Ettinger.
Policjanci pomogli Ettingerowi wsiąść do radiowozu, którego tylna część była
oddzielona od przedniej kratą. Trzaśnięcie drzwi odbiło się głośnym echem w
popołudniowym powietrzu, Matt zaczekał, aż radiowozy zniknęły, dopiero potem
ruszył w kierunku fabryczki. Zakładał, że gdzieś na terenie musi być
pomieszczenie ochrony, ale uznał, że ponieważ nie ma Ettingera, który mógłby go
zidentyfikować, może się w razie potrzeby zachowywać bardziej bezczelnie. Na
przykład mógłby udawać jakiegoś inspektora. Oczywiście, pomyślał, przytulając
się do ściany najmniejszego z fabrycznych budynków. Najlepiej byłoby nie dać się
złapać, jeśli jednak nie uda się tego uniknąć, wersja z inspektorem sanitarnym
powinna się sprawdzić.
Niedaleko miejsca, gdzie stała furgonetka z Huron Pharmaceuticals, znajdowała
się maleńka przybudówka. Matt rozejrzał się, czy nie zbliża się kierowca
furgonetki, po czym przesunął się wzdłuż ściany i zajrzał przez okno. Pomijając
dwie otwierane od
góry zamrażarki, w środku było pusto. Obie były z przodu oznaczone napisem HURON
PHARMACEUTICALS, o takich samych literach jak na furgonetce. Obie wydawały się
niezamknięte na klucz.
Matt rozejrzał się po raz ostatni, po czym wślizgnął się do środka. Oszklone
drzwi prowadzące z przybudówki do głównego pomieszczenia były zamknięte. Za nimi
widać było mniej więcej dwadzieścia kobiet za stołami roboczymi, napełniających
przeznaczone do wysyłki pudełka — prawdopodobnie — składnikami Ayurwedyjskiego
Ziołowego Systemu Odchudzającego. Matt odsunął się od drzwi i podszedł do
zamrażarki, której nie mogła dostrzec żadna z kobiet w środku. Na pokrywie duży
napis głosił: MROZIĆ WITAMINY DO CHWILI WYSYŁKI. Ostrożnie przesunął na bok
dźwignię zamykającą i zaczął podnosić ciężką pokrywę. Tuż pod nią znajdowała się
wyłożona miękką wyściólką półka, pełna listków z witaminami. Matt przyjrzał im
się przez moment. Nie różniły się niczym od tych, które Annalee Ettinger
przyniosła Sarah — w każdym listku było dziewięćdziesiąt kapsułek stanowiących
zapas witamin na trzy miesiące. Właśnie zamierzał opuścić pokrywę, gdy bez
konkretnego powodu podniósł tacę z lekami.
Pod spodem ujrzał ciało mężczyzny leżącego na plecach, jakby spokojnie spał.
Patrzył niewidzącynii oczami prosto na Matta. Był ubrany w ciemny biznesowy
garnitur z czerwonym jedwabnym krawatem, a wepchnięto go do zamrażarki tak, że z
każdej strony zostało nie więcej jak dwa centymetry wolnego miejsca. Dłonie i
śniada, ozdobiona wąsami twarz były pokryte cienką warstwą szronu, Matt jednak
bez najmniejszego trudu go rozpoznał. Widział tego mężczyznę wiele razy na wideo
i w ostatnich tygodniach nieraz o nim myślał.
Pramod Singh, jedna z ważniejszych niewiadomych w ayurwedyjskiej układance,
przestał być właśnie cokolwiek znaczącym czynnikiem.
Nagle, czując mdłości, Matt opuścił pokrywę i wytarł uchwyt połą marynarki.
Ostrożnie wyślizgnął się przez tylne drzwi i mocno oparł plecami o ścianę.
Oddychał głęboko i świadomie, próbował pozbyć się obrazu przed oczami i mdłości.
Sarah niemal zamordowano. Colin Smith i Pramod Singh — martwi. Peter Ettinger
winien ich śmierci albo wrobiony tak, by wina spadła na niego. Ktoś w dużym
pośpiechu łapał luźne nitki. Gorzej — panikował.
Uspokój się, nakazał sobie Matt. Wynoś się stąd i wracaj do Sarah.
Poczuł czyjąś obecność za plecami, na ułamek sekundy przed ujrzeniem cienia na
ścianie — cienia ręki spadającej w stronę jego głowy. Próbował zareagować, ale
było o wiele za późno. Ciężki i twardy przedmiot trafił go tuż za prawym uchem.
Zęby szczęknęły, a głowę i szyję przeszył paraliżujący ból. Ostatnią rzeczą,
jaką widział, była pędząca ku niemu ziemia.
Rozdział 40
Rosa Suarez właśnie minęła Gloucester Rotary na końcu Route 128, kiedy stary
szpitalny chevrolet kombi zaczął się dziwnie zachowywać. Przyśpieszyła, wydawało
jej się, że być może w koło wkręciła się gałąź, lecz problem tylko się
pogorszył. Klnąc cicho po hiszpańsku, Rosa podjechała do krawężnika. Wyruszyła
później, niż planowała, i jeżeli Martha Fezler z jakiegoś powodu wcześniej
zamknie, dzień — i prawdopodobnie cały weekend — będzie zmarnowany. Rosa
starannie złożyła mapę, która leżała na siedzeniu pasażera, i przesunęła się na
prawą stronę. Karcąc się w myśli za to, że zamiast wynająć samochód, skorzystała
ze szpitalnego, wyszła na miękkie pobocze, rozświetlane popołudniowym blaskiem
słońca. Problem okazał się oczywisty na pierwszy rzut oka — prawa tylna opona
była poszarpana na strzępy i niewiele z niej zostało.
Rosa nigdy w życiu nie zmieniała koła w samochodzie. Otworzyła klapę bagażnika i
sprawdziła, gdzie jest koło zapasowe oraz lewarek. Następnie sięgnęła do schowka
i spod pliku rachunków za naprawy wyjęła instrukcję obsługi. Uznała, że jeśli
polecenia wydadzą się jej klarowne, spróbuje sama wymienić koło, jeśli nie —
zatrzyma kogoś.
Wróciła na tył samochodu, zaczytana w instrukcji.
— Dzień dobry!
Pozdrowienie mężczyzny tak ją zaskoczyło, że wypuściła z rąk broszurę.
Stał w odległości dwóch metrów, ramiona splótł na piersi i grzecznie się
uśmiechał. Miał dwadzieścia parę lat, miłą, przystojną twarz i okulary w
drucianych oprawkach. Na głowie miał
wełnianą, marynarską czapkę, ubrany był w ciemną wiatrówkę. Jego samochód stał
kilka metrów za jej chevroletem, z włączonymi światłami awaryjnymi.
— Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem. Zatrzymałem się, by spytać, czy nie
trzeba pomóc.
Rosa wciągnęła powietrze, by się uspokoić, upewniła się, że jeszcze bije jej
serce, i podniosła instrukcję obsługi samochodu.
— Ojej... naprawdę mnie pan przestraszył, ale dziękuję za chęć pomocy. To
bardzo miłe. Powiem prawdę, że jeśli uda mi się wymienić koło, zrobię to w moim
życiu pierwszy raz.
— Z przyjemnością zrobię to za panią.
Mężczyzna podszedł bliżej, wyjął z jej bagażnika lewarek i zapasową oponę. Dość
mocno utykał na lewą nogę, która chyba nie zginała się w kolanie. Rosa miała
nadzieję, że nie jest to trwałe uszkodzenie.
— Stara kontuzja futbolowa, z uniwersytetu — wyjaśnił, ustawiając lewarek pod
jej samochodem. — Często marzę, by móc jeszcze raz przeżyć tamtą chwilę.
— Przepraszam bardzo... nie chciałam się gapić.
— Wcale się pani nie gapiła. Po prostu szybko zauważam pewne rzeczy... choć nie
zobaczyłem tamtego linebackera. Gdybym zamiast w prawo, zrobił zwód w lewo, kto
wie, jak potoczyłoby się moje życie? Jedzie pani do Gloucester?
— W rzeczy samej. Pochodzi pan stamtąd?
— Czasowo tam mieszkam. Jestem biologiem i pracuję dla departamentu rybołówstwa
morskiego. Prowadzimy tam w tej chwili program badawczy dotyczący homarów.
— Ciekawe. Ja jestem naukowcem i też pracuję dla rządu. Jako epidemiolog w
Ośrodkach Zwalczania Chorób Zakaźnych.
— Atlanta to miłe miasto, choć, jak na mój gust, jest tam nieco zbyt gorąco.
Jeśli chce się zmieniać koło, to warto pamiętać, aby wstępnie poluzować śruby
przed podniesieniem samochodu na lewarku. Wtedy cała operacja jest znacznie
bezpieczniejsza. Dokąd dokładnie jedzie pani w Gloucester?
— Do Fezler Marinę.
— Nie słyszałem o takim miejscu.
Mężczyzna zdjął czapkę i grzbietem dłoni starł sobie pot z czoła. Jego włosy
miały barvę słońca. Zdaniem Rosy, miał wszystkie zalety fizyczne gwiazdora kina
albo modela, a został starannie wykształconym naukowcem. Była pod wrażeniem.
— Znajduje się przy Breen Street — wyjaśniła.
— o takiej ulicy też nie słyszałem — stwierdził, po czym zamocował zapasowe
koło i zaczął przykręcać śruby. — Może powinienem zwracać więcej uwagi na
miejsce, w którym mieszkam.
— Podejrzewam, że ma pan ważniejsze sprawy na głowie. Chciałabym zapłacić panu
za pomoc, jestem bardzo...
— Mowy nie ma. Jeśli pani chce się odwdzięczyć, możemy się napić kawy.
— Przykro mi. Chętnie dowiedziałabym się więcej o pańskiej pracy, ale muszę
jechać. Jestem strasznie spóźniona.
— Nie ma sprawy. Mam na imię Darryl. Miło było panią poznać.
— Rosa. Bardzo panu dziękuję.
Mężczyzna ciepło się uśmiechnął, podał rękę na pożegnanie, pokuśtykał z powrotem
do samochodu i odjechał. Rosa popatrzyła na zegarek. Cała procedura zajęła
kwadrans.
— Dios hace les cosas — mruknęła pod nosem, gdy wsiadała za kierownicę. Niech
Bóg ma cię pod swoją opieką.
Po informacjach dotyczących drogi, udzielonych jej na dwóch stacjach obsługi
samochodów, i po dwóch nieprawidłowych skrętach, Rosa znalazła wreszcie Breen
Street. Uliczka była ukryta w plątaninie wąskich nabrzeżnych dróżek, które co
prawda wyasfaltowano, ale prawdopodobnie miały taki sam układ, jak w czasach
wojny o niepodległość. Firma Fezler's Marinę Raiłway and Automotive mieściła się
w wielkiej, rozpadającej się, pokrytej łupkiem szopie, po której bokach stały
nie mniej zniszczone magazyny. Okolica wyglądała jak drewniana scenografia,
która czeka na pożar. Rosa musiała minąć niemal dwa kwartały, aby znaleźć ulicę
na tyle szeroką, by dało się na niej zaparkować.
Brama wejściowa od ulicy była zamknięta, ale za rogiem znajdowały się niewielkie
drzwi. Rosa zapukała, zaczekała, znów zapukała, po czym weszła do środka i
zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast poczuła się tak, jakby cofnęła się w czasie.
Wnętrze warsztatu było wielkie, ale potwornie zagracone i mroczne. Pod
wszystkimi ścianami stały przeróżne maszyny i narzędzia — niektóre były dość
nowoczesne, inne niemal antyczne. Wszędzie wisiały liny, łańcuchy i wielokrążki.
Powietrze było aż ciężkie od cierpkiego smrodku oleju, smarów i benzyny. Z boku
stał wielki stół, zarzucony fakturami, czasopismami i katalogami,
na ścianie nad nim wisiał ten sam kalendarz, który Rosa widziała w sypialni
Elsie Richardson. Gdzieś w głębi rozbrzmiewały dźwięki klasycznej muzyki. Mozart
— pomyślała Rosie.
— Halo?! — zawołała.
Nie odpowiedziano jej. Od strony wody znajdowało się zamknięte pomieszczenie,
prawdopodobnie mieszkalne, do którego wchodziło się od zewnątrz, po
przymocowanych do ściany, stromych schodkach. Rosa spojrzała w górę — w tym
samym momencie ktoś zamknął znajdujące się u szczytu schodków drzwi.
— Halo? Jest tu ktoś?! — zawołała ponownie.
— Z tyłu! — odkrzyknął chropawy głos.
Rosa poszła ku głosowi, muzyce i wodzie. Wychodzące na nią wielkie wrota były
otwarte. Z wody wychodziły skośnie szyny, przechodziły przez otwór w niedużym
pomoście i biegły dalej do poziomu podłogi szopy. Niecały metr nad torami wisiał
duży silnik jachtu motorowego. Zwisał z wysokiego najakies dziesięć metrów
sufitu na skomplikowanej konstrukcji z lin i bloczków. Obok urządzenia stała
kobieta, która je obsługiwała. Nie była szczególnie wysoka, ale fizycznie robiła
wrażenie. Pierwszym określeniem, jakie przyszło Rosie do głowy, było; „duża".
Nie „tłusta", nie „ciężka" (choć prawdopodobnie sporo ważyła), a „duża".
Szerokie barki i plecy rozpychały na boki paski poplamionego olejem i smarami
kombinezonu, ramiona do granicy wytrzymałości wypełniały rękawy czarnego
podkoszulka. Włosy, schowane pod czapką z logo Mobil Oil, spięła w kucyk.
— Dzień dobry — powiedziała i popatrzyła na Rosę jedynie przez chwilę potrzebną
do oszacowania jej wzrostu, po czym znów skupiła się na silniku.
— Szukam Marthy Fezler — powiedziała Rosa.
— Właśnie ją pani znalazła. — Kobieta poluzowała kilka sworzni i wrzuciła je do
kubka na kawę, wypełnionego do połowy ostro cuchnącym płynem. — Światowej sławy
odtłuszczacz madame Fezler Benzyna, kwas borny i odpowiednia porcja śliny. —
Znów popatrzyła na Rosę, chytrze się uśmiechnęła i machnęła ręką. — Magnetofon
jest przy schodach. Proszę ściszyć, jeśli chce pani, bym słyszała, co ma mi pani
do powiedzenia.
Rosa zrobiła, o co ją poproszono. Kiedy wróciła do Marthy Fezler, właścicielka
warsztatu trzymała grubą, naoliwioną linę i podciągała silnik w górę.
— Ile to waży?
— Bez wstecznego biegu? Hm... sto, może sto trzydzieści kilo.
— Jestem pod wrażeniem.
— Nie ma takiej potrzeby. Z tym wielokrążkiem, który mam, gdybym musiała,
mogłabym podnieść dwa takie naraz... a przynajmniej tak sądzę.
Owinęła raz koniec liny wokół zamocowanego w ziemi pachołka i zapętliła ją, aby
silnik nie spadł. Rosa nie wierzyła własnym oczom.
— Tylko jedno owinięcie utrzyma go? — spytała, kiedy kobieta zaczęła odkręcać
miskę olejową.
— Jeśli nikt nie będzie majstrował przy suple, to tak, a odkąd pracuję sama,
nie ma takiego ryzyka.
Jej okrągła twarz nie była pomarszczona i biła z niej otwartość wobec ludzi i
świata. Choć zachowywała się szorstko, a jej głos brzmiał jak pocieranie
papierem ściernym, było w niej coś pociągającego. Rosa przedstawiła się.
— Pani Fezler, potrzebuję pani pomocy.
— Jestem Martha. Jeśli nie ma pani jakiegoś problemu z samochodem albo łodzią,
nie bardzo rozumiem, jak mogłabym...
— Martho, muszę znaleźć pani brata, Warrena. To bardzo, bardzo ważne.
Martha opuściła ręce i zaczęła wycierać dłonie w ręcznik, który wydawał się nie
móc wchłonąć więcej tłuszczu. Rosa przez chwilę sądziła, że powie, iż nie ma
brata, i każe jej iść, mina kobiety nagle się jednak zmieniła.
— Może powinnyśmy usiąść — powiedziała. — Ma pani ochotę na kawę?
Zza niewielkiego, metalowego stolika miały widok na spokojny port. Siedząc
naprzeciwko Marthy Fezler, Rosa opowiedziała o wszystkim — od przybycia do BCM w
celu przeprowadzenia dochodzenia w sprawie trzech przypadków DIC, poprzez
odkrycie pamiętnika Constanzy Hidalgo, aż po pracę z Kenem Mulhollandem i
wysiłki, których celem było zlokalizowanie źródła wirusa CRV113.
— Uważam, że kobiety, których historię choroby prześledziłam, jakimś sposobem
zostały zarażone wirusem stworzonym przez pani brata — zakończyła. — Dość
prawdopodobne, że był nim skażony któryś ze składników proszku dietetycznego,
który wszystkie te kobiety przyjmowały. Nie wiem, ale mam nadzieję, że Warren to
wie. Koncepcja jest taka, że po dostaniu się wirusa do organizmu, stara się on
nad nim zapanować, ale nie udaje mu się to do końca; równowaga trwa do chwili
jej zaburzenia, na przykład podczas porodu.
— Ile kobiet umarło z powodu tego wirusa?
— Wiemy o dwóch. Razem z dziećmi. Trzecia kobieta, z krwi której wyhodowaliśmy
wirusa, straciła dziecko i mało brakowało, a też by zmarła. Obawiam się, Martho,
że ta tragedia może się powtórzyć. Dlatego muszę się zobaczyć z pani bratem.
Martha Fezler patrzyła na wodę i wydłużające się wieczorne cienie. W końcu
podała Rosie ołówek i blok do pisania.
— Proszę zapisać swoje nazwisko, skąd pani przybywa, nazwę wirusa i tej
choroby. — Zaczekała, aż Rosa skończy, po czym oderwała pierwszą kartkę i
wsunęła ją sobie do kieszeni. — Proszę zaczekać. Zaraz wrócę.
Poszła schodami na górę i zniknęła za drzwiami. Rosa w zadumie rysowała coś na
bloku i obserwowała parę mew, które skrzekliwie walczyły o małża. Kiedy spuściła
wzrok, stwierdziła, że zacieniowuje napisane dużymi, blokowymi literami słowo
BART.
Minęło pięć minut. W pewnej chwili Rosa mogłaby przysiąc, że słyszy, jak Martha
Fezler krzyczy. W końcu drzwi mieszkania się otworzyły i zjawił się w nich
Warren Fezler. Siostra szła za nim. Był jeszcze szczuplejszy niż w dniu, kiedy
śledził ją na terenie BCM. W porównaniu z bratem, Martha wyglądała jak pakiet
mięśni. Podszedł do Rosy i nieśmiało się uśmiechnął.
— Pprzepraszam, żżźe miała ppani przez mmnie problemy — powiedział. — Bbbardzo
się bbałem...
Zajął miejsce naprzeciwko Rosy, Martha przyniosła jeszcze jedno składane krzesło
i usiadła na nim, twarzą do torów.
— Warren mówi, że mogę z wami zostać — oznajmiła.
— To świetnie — powiedziała Rosa. — Warren, niech mi pan uwierzy, ujawnienie
się to najlepsze wyjście.
— Nnawwet jjjeśli mnie zzzabiją?
— Musimy zadbać o to, aby do tego nie doszło. Kiedy szef mojego działu dowie
się prawdy, dostanie pan konieczną ochronę. Jeśli się nie mylę, z powodu tego
wirusa już zmarło kilka kobiet i należy przypuszczać, że składając zeznania,
pomoże pan uratować wiele innych.
— Nnnappprawdę nnie wwwiedziałem, że robi komuś kkkrzywdę. On ppowiedział, że
to doktor Baldwin ssspowodowała tten problem. Nnnnie wirus.
— Kto tak powiedział?
Warren Fezler potarł oczy wyglądające na bardzo zmęczone. Popatrzył na siostrę,
która zachęcająco skinęła głową.
— Blankenship — nieoczekiwanie powiedział Warren. — Eli BBBlankenship.
Rosa wbiła w niego zdumione spojrzenie. Blankenship? Poza Sarah i Mattem
Danielsem jedyna osoba, której na tyle ufała, żeby przekazywać wszystkie
informacje. Poczuła, że w jej brzuchu coś zaczyna się obracać.
— Proszę to bliżej wyjaśnić.
— Mmmocno sssię jąkam. Ppprzepraszam.
— Nie ma za co przepraszać. Nawet o tym nie myśl, Warren. Opowiedz mi o CRV sto
trzynaście i Elim Blankenshipie.
— Kkiedy będę mmmówił powoli, minie będzie tak źle...
— Świetnie sobie radzisz.
Fezler wziął uspokajający oddech i rzeczywiście, kiedy zaczął mówić, szło mu
znacznie płynniej.
— CRV to skrót od „wirus związany z krzepliwością". Natknąłem się na jego
mmożliwości odchudzające pprzypadkiem. Mmmyślę, że to wynik działania jjjakiegoś
genu, blisko związanego z chromosomem, nad którym pppracowałem. Ten gen wchodzi
w interakcję z trawieniem i maaagazynowaniera tłuszczu w komórce, blokując
specyficzny enzym. Izolując geny wykrzepiania od chromosomów, prawdopodobnie
usunąłem geny kkkontrolujące i dbające o równowagę tych, które hamują zbieranie
się tłuszczu. Mmmoje małpy zaczęły chudnąć. Sporo zdechło. Kkiedy zrozumiałem,
co się dzieje, zacząłem zmieniać wielkość materiału inokulacyjnego iiinnymi
czynnikami. Małpy przestały zdychać i tylko chudły... na tyle, żeby pozbyć się
zbędnego tłuszczu. W kkkońcu sam zacząłem brać środek. Działał idealnie. W ciągu
kilku miesięcy ssstraciłem pięćdziesiąt kilo... bez pproblemu i bez żadnych
efektów ubocznych.
— Cletus Collins twierdzi, że wszystkie małpy zdechły.
— Wwwstydzę się to mówić, aaale to ja je pozabijałem, żżżeby zachować sekret.
BBBlankenship to wymyślił. Chodziliśmy razem do szkoły średniej. On mmma
doktorat z medycyny, ja z medycyny i fffilozofii... ppprzysięgam, że nigdy nie
myślałem, że komuś coś złego się stanie... musi mimimi pani uwierzyć.
— Ona ci wierzy, Warren — powiedziała Martha. — Mów dalej.
— Pppowiedziałem Elemu o wirusie i o tttym, co odbyłem. Ooorzekł, że staniemy
się dzięki temu bardzo bogaci. Były tttylko dwa problemy.
— Patent.
— Tak. Właścicielem wwwirusa jest BIOVir.
— Podejrzewam, że drugi problem to FDA.
— Sssprytna pppani jest.
Rosa analizowała, ile informacji przekazała Blankenshipowi — szczególnie w
ostatnich dwóch dniach.
— Niewystarczająco — odparła. — Tak więc dla uniknięcia ceregieli z
prowadzeniem tradycyjnych, długotrwałych badań przez FDA, Blankenship
wykoncypował Ayurwedyjski Ziołowy System Odchudzający.
— Kkktórego nigdy by nie dopuścili do obrotu normalną drogą. Eli wszystko
wymyślił. Jest bardzo bbblyskotliwy, ale to szszszaatan. Kłamca i pełen tajemnic
krętacz. Nnnikt z zespołu, który wszystko przygotowywał, nic nie wiedział o
pppracy pozostałych kolegów. Ani Ssingh, ani Eeettinger, ani Paris, ani nawet
ja...
— Nikt nie wiedział o wirusie?
— Tylko ja i Eli.
— Ale przecież znajduje się w proszku odchudzającym.
— Nnnnie. Nie w proszku. Jest w witaminach. Jedna z kapsułek witaminowych jest
inna — nununumer dziewięć. Robiłem je sam w laboratorium, które Eli mi urządził.
Najpierw mymymyślałem, że doktor Baldwin jest za wszystko odpowiedzialna, ale
pppotem zacząłem wątpić. Zacząłem się bać tttego, co robimy. Zzzwłaszcza że
tttylu ludzi zaczęło kuuupować ten proszek.
— To Blankenship próbował pana zabić?
— Nnnie. Czczczłowiek, którego wynajął. Wysoki blondyn z...
— Nie!
Rosa właśnie zamierzała powiedzieć dokładnie to samo, kiedy Martha Fezler
krzyknęła. Jej oczy rozszerzyło przerażenie. Niemal równocześnie z prawej strony
Rosy coś cicho pyknęło, Martha głośno wrzasnęła i poleciała do tyłu, jakby
trafiła ją zbłąkana piłka. Warren i Rosa padli obok niej na kolana. Martha
walczyła o powietrze. Miała szkliste oczy.
— O Boże! — zawołał Warren, dotykając dziury o centymetrowej średnicy w jej
kombinezonie, który zaczynał powoli nasiąkać krwią. — Zazzzastrzelono ją!
— Doskonała dedukcja, Warren.
Odwrócili się w kierunku głosu, który Rosa natychmiast rozpoznała, jeszcze nie
widząc przybysza. Darryl stał, swobodnie oparty o stalową belkę, i uśmiechał się
tak samo jak na autostradzie.
Pistolet z tłumikiem, który trzymał w dłoni, był skierowany w miejsce między
Rosą a Warrenem.
— Ttto oooon — wydukal Fezler. — Czczczłowiek Blankenshipa. Dddlaczczczego
zzastrzeliłeś mmmoją siostrę, ppppierdolcu?
— To tylko biznes, Warren — powiedział Darryl i zrobił krok w ich kierunku. —
Rosa na pewno to rozumie. Widzisz, nie ma pretensji, że przestrzeliłem jej
oponę. Wie, że to tylko biznes. Sposób, by się dowiedzieć, dokąd się udaje. Tak
samo ja nie mam pretensji do ciebie o to, że kiedy ostatni raz się widzieliśmy,
rozwaliłeś mi kolano i do końca życia będę pieprzonym inwalidą. Traktuję to jako
skutek ryzyka zawodowego. Biznes. Teraz przyszła kolej na ciebie.
— Ty sssskurwysynu!
— Wstawaj! Natychmiast!
Naukowiec drętwo zrobił, co mu kazano. Wyglądał na człowieka, który pogodził się
ze śmiercią.
Lufa pistoletu Darryla powędrowała wyżej. Było jasne, że Fezler nie zamierza się
nawet poruszyć. Rosa skoczyła na niego z boku i pchnęła go z całej siły.
Zatoczył się, stracił równowagę i spadł z podestu. Zabójca odruchowo strzelił i
w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał Fezler, z podłogi poleciały
drzazgi.
— Biegnij, Warren, biegnij! — Krzyknęła Rosa.
Darryl odwrócił się do niej i nie przestając się uśmiechać, strzelił jej w
klatkę piersiową. Niczym w groteskowej baletowej figurze, z rozrzuconymi na boki
rękoma. Rosa wykonała niemal pełen obrót. Jej okulary poleciały w bok i po
chwili zwaliła się ciężko na podłogę, niecały metr od ciała Marthy. Z miejsca
tuż nad prawą piersią popłynęła fala straszliwego bólu. Krzyknęła, ale nie
zdawała sobie z tego sprawy. Nawet najmniejsza próba wciągnięcia powietrza
powodowała, że pierś przeszywały sztylety bólu, mknące do ramienia i szczęki.
Darryl, całkowicie ją ignorując, podszedł do miejsca, w którym Warren spadł z
platformy. Patrzył na wodę i swobodnie trzymał w dłoni pistolet. Rosa, która
walczyła o najmniejszą odrobinę powietrza, modliła się, by Warren pokonał strach
i zachowując zimną krew, próbował uciec.
— Pppproszę nimie strzelać — usłyszała nagle jego głos.
— Wstawaj! — rzucił Darryl. — Powoli. Do góry!
Rosa w myśli sklęła obu mężczyzn. Pokonując ból, jakiego jeszcze nigdy nie
przeżywała, podciągała się w ich kierunku.
— No, Warren, tędy... no chodź, chłopcze... chodź tutaj...
Rosa poczuła, że udało jej się kawałek przesunąć, potem jeszcze pół metra.
Najpierw na brzuchu, potem na rękach. Jedno płuco nie działało — była tego
pewna. Miała w ustach krew i czuła, że coraz więcej krwi podchodzi jej do
gardła. Kręciło jej się w głowie, obraz przed oczami zamazywał się. Właśnie się
zastanawiała, czy uda jej się przesunąć kawałeczek dalej, gdy dotknęła ręką
kubka do kawy Marthy. Metaliczne drapanie sprawiło, że Darryl się odwrócił. Rosa
resztką sił chlusnęła mu w twarz rozpuszczalnik i kiedy żrący płyn wpadł
mordercy do oczu, zatoczył się do tyłu, zawył i złapał za twarz, równocześnie
odruchowo pociągając za spust pistoletu. Wokół zaczęły chaotycznie latać kule.
Jeden z pocisków przeszył ramię Rosy, ale nawet tego nie zauważyła. Podciągnęła
się na stalowej linie i ledwie stojąc, podeszła do ściany.
— Warren... pomóż mi... — wycharczała chrapliwie. Darryl, który wił się na
podłodze tuż przy szynach, na dźwięk
jej głosu odruchowo strzelił. Pocisk wyrwał dziurę w ścianie szopy tuż przy jej
głowie.
— Pomóż mi... — powtórzyła Rosa.
Kolejny pocisk wbił się w ścianę tuż przy jej głowie. Bulgocząca w gardle krew
zaczynała dusić Rosę. Kaszel słabł, powoli traciła przytomność. Kiedy osuwała
się na podłogę, świat wokół wirował. Nagle, przez mleczną zasłonę, dotarł do
niej tępy łoskot, zakończony przeraźliwym wyciem Darryla. Potem zapadła cisza.
Rosa leżała pod ścianą, była ledwie przytomna. Choć dłoń miała kilka centymetrów
od oczu, kilkanaście sekund zajęło jej zrozumienie, że trzyma w niej linę
zabezpieczającą podciągnięty silnik, którą Martha tak luźno zawiązała. Przebiła
się wzrokiem przez gęstniejącą ciemność. Pięć metrów od niej leżał — twarzą do
dołu i bardzo cicho — zabójca wynajęty przez Blankenshipa, z wielkim silnikiem
na plecach.
— Warren? —jęknęła niemal bezgłośnie Rosa. — Chodź tutaj... Nie było
odpowiedzi. Choć Rosa robiła, co mogła, aby pokonać
zacieśniającą się wokół niej zasłonę, jej oczy powoli się zamykały.
— Rosa? — jęknął Warren, dotykając jej ramienia. — Sssłyszysz mnie?
Kiwnęła głową, nie była jednak w stanie nic powiedzieć. Czuła, że z ust sączy
jej się krew.
— Wytrzymaj. Zzzawołam karetkę.
— Za...cze...kaj... — wyjęczała. -— Ccco?
— Kartka... długopis... tam...
Zdziwiony Fezler wziął pióro i kartkę, po czym uniósł głowę Rosy i położył ją
sobie na kolanach. Powoli, przezwyciężając ból, podyktowała mu numer telefonu.
— Zadzwoń... zaraz... powiedz... mu... że... Sarah... jest... w... B... C...
M... ten... człowiek... pomoże...
— Wwwezwę kakakaretkę. Rosa? Cholera, nie...
Rysy jej twarzy złagodniały, usta ułożyły się w lekki uśmiech.
— Dzwoń...
Rozdział 41
29 października
Każda godzina pobytu na zamkniętym oddziale psychiatrycznym była dla Sarah
gorsza od poprzedniej. Personel najwyraźniej był zdecydowany okazać jej, że nie
będzie inaczej traktowana tylko dlatego, że jest lekarzem, a kilku osobom
ewidentnie sprawiał przyjemność fakt, że mają władzę nad lekarzem. Każda jej
prośba — nawet najmniejsza — była odrzucana albo modyfikowana przez „zasady
oddziałowe". Rolę jej głównych przeciwników wzięli na siebie terapeuci zajęciowi
— głównie świeżo upieczeni absolwenci, którzy ukończyli na uczelni psychologię i
socjologię i najwyraźniej przyjęli tę pracę na przeczekanie — do chwili aż
postanowią, co robić ze swoim życiem.
— Mój lekarz cały dzień mnie nie odwiedzał. Muszę z nim porozmawiać. Mógłby pan
do niego zadzwonić?
— Przykro mi, ale nie dzwoni się u nas po lekarzy, jeśli sprawa nie jest pilna
ani nie dotyczy doboru leków. Przyjdzie na oddział wieczorem albo rano... razem
z pozostałymi lekarzami.
— Przepraszam, że zawracam głowę, ale chciałabym zajrzeć do vademecum lekarza,
które leży w dyżurce pielęgniarek. Interesuje mnie firma farmaceutyczna o nazwie
Huron Pharmaceuticals.
— Przykro mi, ale nie pożyczamy pacjentom książek należących do personelu.
— Mógłby pan w takim razie sprawdzić dla mnie tę Huron Pharmaceuticals?
— Może później, po zebraniu społeczności, jeśli będzie czas. Zaskakujące
zmniejszenie się liczby oczekujących do jedynego
automatu telefonicznego dla pacjentów pozwoliło Sarah zadzwonić
do koleżanki w szpitalnej aptece. Przekazała jej, że nie istnieje żadna firma o
nazwie Huron Pharmaceuticals ani w najbliższej okolicy, ani w regionie, ani w
całym kraju, ani za granicą. Nigdzie. Informacja ta sprawiła, że Sarah podjęła
kolejną próbę walki z terapeutami zajęciowymi.
— Byłam przekonana, że mój adwokat zjawi się w porze odwiedzin. Nie przyszedł
jednak. Mogłabym się z nim spotkać na chwilę, gdyby zjawił się później? To
bardzo ważne.
— Przykro mi. To nie będzie możliwe.
— A gdyby zadzwonił do dyżurki pielęgniarek, mógłby pan poprosić mnie do
telefonu?
— Rozmowy z zewnątrz wolno odbierać jedynie przez automat na korytarzu.
— Ale automat był cały dzień w użyciu, a o dziesiątej został zamknięty. Nikt mi
o tym nie powiedział. Mogłabym skorzystać z telefonu w dyżurce pielęgniarek i
spróbować do niego zadzwonić?
— Sarah, jutro rano świat będzie taki sam. Może trudno ci w to uwierzyć, ale
tak będzie. Dlaczego nie chcesz wziąć przepisanych przez doktora Goldschmidta
leków, poczytać chwilę i trochę się przespać';"
Kiedy się dowiedziała, że automat dla pacjentów został zamknięty o dziesiątej,
Sarah straciła nadzieję, że zobaczy się z Mattem przed świtem, ale z każdą
godziną coraz bardziej się o niego martwiła. Dlaczego przynajmniej nie
zadzwonił? Próbowała się uspokoić tym, że prawdopodobnie nie zdążył przyjść w
czasie odwiedzin i zniechęcił go stale zajęty numer oddziałowego automatu
telefonicznego. Możliwe także, że przyszedł na oddział za późno i ktoś z
personelu odesłał go do domu.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Zbliżało się dopiero wpół do trzeciej w nocy,
Sarah siedziała w mocno podniszczonym fotelu, stojącym w holu przy oknie,
wdzięczna, że nikt nie wprowadził zakazu robienia tego. Stwierdziła, że zaletą
przebywania w roli pacjenta na zamkniętym oddziale psychiatrycznym jest to, że
można się zachowywać jak wariat i nikt nie zwraca na to uwagi.
Jeszcze trochę bolało ją gardło w miejscach, które podrażniła rura dotchawicza,
więc poza zmęczeniem dręczył ją dość paskudny kaszel. Równocześnie, jeśli będzie
trzeba, była zdecydowana nie spać całą noc. Gdyby furgonetka z napisem Huron
Pharmaceuticals miała wrócić do Budynku Chiltona, chciała wiedzieć, kiedy to
nastąpiło. Budynek miał zostać wysadzony za niecałe siedem
godzin i ukryte tam sekrety albo zostaną pogrzebane pod gruzem, albo wywiezione
przed godziną „zero". Możliwe, że ludzie z Hurona zakończyli swoją działalność w
budynku przeznaczonym na wyburzenie, mogło być też jednak inaczej. Jeden promień
światła, krótkie dostrzeżenie kierowcy furgonetki i wszystko mogło się ułożyć w
całość.
— Co słychać?
Sarah, która prawdopodobnie właśnie zasypiała, aż podskoczyła na dźwięk głosu.
— O, witam! — powiedziała.
Mężczyzna miał na imię Wes i był pielęgniarzem. Razem zjedną pielęgniarką
stanowił skład „cmentarnej szychty" na oddziale. Miał czterdzieści parę lat, był
więc znacznie starszy od większości personelu dziennego i popołudniowego, Sarah
podejrzewała jednak, że pracował w nocy raczej jako ochrona, a nie z powodów
terapeutycznych. Miał elastyczne, umięśnione ciało gimnastyka albo ciężarowca, a
na ramieniu wytatuowaną przeszytą sztyletem czaszkę, czym ewidentnie się
popisywał. Sarah miała wrażenie, że jest bardzo sobą zachwycony. Wątpiła także,
by jego edukacja szkolna wykraczała poza szkołę średnią. Odkąd przyszedł o
jedenastej, trzeci raz próbował ją zagadnąć.
— Ogląda pani coś ciekawego?
— W zasadzie to nie. Budynek naprzeciwko ma być jutro wysadzony.
— Wiem. Zamierzam zostać na oddziale do chwili, aż to nastąpi. Stąd będzie
najlepszy widok. Pracowała tam pani kiedyś?
W trakcie poprzednich prób nawiązania kontaktu dał jej do zrozumienia, że sporo
o niej wie z raportu poprzedniej zmiany i historii choroby. Podkreślanie tego
doprowadzało ją do wściekłości.
— Słucham? A... nie! Skądże. Kiedy przyszłam tu do pracy, już był zamknięty.
Jestem jedynie ciekawa, to wszystko.
Sarah patrzyła dalej na kampus i myślała o Matcie. Logika mówiła jej, że nic mu
nie jest, ale ciężki, niemiły, kompletnie nielogiczny ucisk w brzuchu przeczył
temu.
— Spotyka się pani z kimś? — zapytał Wes, bezczelnie ją lustrując.
O nie!
— Tak, jestem zaręczona — odparła szybko.
Podryw w wykonaniu pielęgniarza z psychiatrii... tego jeszcze jej brakowało.
Wpadła jej do głowy myśl, że każdy przyszły lekarz
powinien przez kilka dni być pacjentem na tym oddziale. Można by kurs nazwać
„Bezradność 101".
— Jeśli pani to nie przeszkadza, to mnie też nie — stwierdził Wes, tak
poprawiając rękawek podkoszulka, aby w pełni zademonstrować czaszkę. —
Obowiązuje tu mnóstwo zasad, a mogę pomóc obejść parę z nich.
Sarah przez chwilę sądziła, że zaraz wyciągnie rękę i jej dotknie. Perspektywa
ta przyprawiała ją o mdłości, zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jeśli zbyt
obcesowo odtrąci jego awanse, wszystko może się z nią zdarzyć. Zamknięty
Apartament do Prostowania Kręgosłupa, jak pacjenci nazywali izolatkę, był
zajmowany głównie przez osoby, które w ten czy inny sposób odważyły się
zakwestionować autorytet kogoś z personelu.
— Posłuchaj, Wes... naprawdę doceniam, że masz ochotę ze mną pogadać, ale...
nie chcę się za bardzo śpieszyć, jeśli rozumiesz, co mam na myśli...
Jego twarz pojaśniała.
— O! Oczywiście! Rozumiem, co masz na myśli. Chcesz teraz może czegoś? Czegoś
zimnego do picia? Czegoś słodkiego? Może czegoś białego i sproszkowanego? Jesteś
sama w pokoju, sala obok jest pusta...
Sarah poczuła, że mdłości się nasilają. Przysięgła sobie, że jeśli ten koszmar
kiedykolwiek się skończy, wróci tu jako lekarz i w imieniu wszystkich kobiet,
które zostały w tym miejscu uwięzione, dobierze się tej świni do dupy...
Jeśli...
Poprosiła, żeby na razie nie robił jej żadnych przysług i żeby przyszedł pogadać
trochę później — jeżeli nie będzie spała — i gapiła się dalej na kampus. Z każdą
mijającą minutą była coraz bardziej zdecydowana wydostać się przed eksplozją z
Underwood Sześć i dostać się do Budynku Chiltona.
Teraz to chyba naprawdę zwariowałaś, pomyślała z uśmiechem.
O wpół do czwartej zaczęła przegrywać walkę ze zmęczeniem. Zdawała sobie sprawę,
że między kolejnymi obserwacjami terenu przez lornetkę przysypia, nie zamierzała
się jednak poddawać, więc szczypała się raz za razem, by się obudzić. Rosa, Matt
i Eli spędzili wiele godzin na wyjaśnianiu kolejnych tajemniczych wątków,
związanych z CRV113, a ona zmarnowała dzień na siedzeniu na głupim zebraniu
społeczności, a noc na trzymaniu z dala pielęgniarza, który był bardziej
zaburzony od większości podlegających mu pacjentów. Bezradność tej sytuacji była
nie do
zniesienia. Jakimś sposobem i ona musi wnieść swój wkład w wyjaśnienie sprawy...
musi znaleźć sposób na to, by...
Pokręciła energicznie głową i wytarła twarz wilgotną ściereczką — swoim jedynym
sojusznikiem podczas długiego, nocnego czuwania. Przy Budynku Chiltona coś się
ruszało. Zgasiła górne świetlówki, wzięła lornetkę i mocno oparła łokcie o
parapet. W bezpośredniej okolicy Budynku Chiltona nie było świateł, ale księżyc
— choć już zachodził — był niemal w pełni, a przy chodnikach stało sporo
latarni, które jeszcze nieco rozjaśniały mrok. Sarah poczekała, aż jej wzrok
przyzwyczai się do ciemności, już teraz była jednak pewna, że dobrze widzi.
Furgonetka z Huron Pharmaceuticals wróciła.
„Czarny Kot" Daniels wiedział, że niedługo umrze, i w trakcie brutalnych godzin
u Elego Blankenshipa wiele razy modlił się o to, by nastąpiło to jak
najszybciej. Jeśli się nie mylił, znajdował się w furgonetce Huron
Pharmaceuticals, do której musiano go wrzucić w którymś momencie po utracie
przytomności. Leżał na brzuchu, ręce miał ciasno związane na plecach cienkim
drutem, kostki też mu związano razem i przymocowano do bolca w burcie samochodu.
Czuł bezlitosne pulsowanie w skroniach, a obezwładniające mdłości i zawroty
głowy nie chciały przejść.
Furgonetka stała w ciemnym miejscu, prawdopodobnie w garażu. Z zewnątrz jedynie
raz na jakiś czas dolatywał uliczny hałas — kiedy przejeżdżał pojedynczy
samochód. Pozycja, w jakiej zostawiono Matta, była okropnie niewygodna i nawet
lekki ruch powodował, że od miejsca, gdzie drut wcinał się w nadgarstki, ramiona
przeszywał piekielny ból.
Kiedy Blankenship pierwszy raz pojawił się w furgonetce, upłynęło sporo czasu od
odzyskania przez Matta przytomności. Widok był dla więźnia nieco zaskakujący,
choć tak naprawdę to nie do końca.
— Powinienem był się domyślić — powiedział Matt Daniels.
— Zgadzam się. Tak, chyba powinieneś był się domyślić.
— Zabił pan Colina Smitha.
— Musiałem.
— I Pramoda Singha.
— Też musiałem.
— I wrobił pan w to Ettingera.
— To chciałem. No cóż... odpowiedziałem na twoje pytania
i mam nadzieję, że odpowiesz na parę moich. Muszę wiedzieć, czy... jak to się
mówi... nie ma jeszcze innych niekontrolowanych sytuacji, którymi powinienem się
zająć. Rozmawiałeś z kimś jeszcze? Z Jeremym Mallonem? Z Parisem? Co
powiedzieli?
Matt próbował się odwrócić, ale Blankenship poruszył jego łokciem i Matt zawył.
— Nic nie wiem! — krzyknął. — Nic więcej nie wiem! Blankenship podciągnął go za
włosy.
— Mam nadzieję, że mówisz prawdę. Zaraz sprawdzimy... Blankenship puścił nagle
i Matt uderzył twarzą o metalową
podłogę. Kiedy znów ujrzał obok siebie lekarza, miał w ręku strzykawkę. Od
samego bólu spowodowanego układaniem mu ramienia do zastrzyku Matt o mało nie
zemdlał. Po kilkunastu sekundach ból zniknął i potem — mogło to trwać kilka
minut albo kilka dni — Matt słyszał jedynie pojedyncze słowa i zwroty. Najpierw
wypowiadał je Blankenship, potem on sam, a wirowały mu w głowie niczym pióra. W
końcu odpłynęły i ogarnęły go cisza i ciemność.
Gdy odzyskał przytomność, siedział na podłodze w wilgotnym, kompletnie
zaciemnionym pomieszczeniu — z wyprostowanymi nogami i związanymi kostkami. Ręce
miał przywiązane za plecami do metalowej rury. W powietrzu było pełno pyłu,
śmierdziało betonem i pleśnią. Twarz musiał mieć mocno obitą i opuchniętą, miał
też ułamany ząb. Pozostała jedyna pozytywna myśl: jeszcze żyję, niestety stan
ten — z czego doskonale zdawał sobie sprawę— nie miał już długo potrwać. Po
kilku minutach, gdy w pełni odzyskał przytomność, dowiedział się jak długo.
Męski głos dobiegł z głośników zamontowanych gdzieś w ciemności.
UWAGA, UWAGA! TEN BUDYNEK ZOSTANIE ZA TRZY GODZINY WYSADZONY! NIKOMU NIE WOLNO
PRZEBYWAĆ ANI W NIM, ANI W OBRĘBIE NIEBIESKIEJ TAŚMY! POWTARZAM: BUDYNEK
ZOSTANIE ZA TRZY GODZINY...
— Ratunku! — zawołał Matt. — Niech mi ktoś pomoże! Jego głos odbił się cichym
echem. Nie było możliwości, by
ktokolwiek go usłyszal. Najmniejszej. W myśli sklął Blankenshipa i własną
beztroskę. Potem opuścił głowę na klatkę piersiową i zaczął czekać.
Rozdział 42
o wpół do siódmej, kiedy kurant oznajmił, że trzeba wstawać, Sarah była już po
prysznicu, zmianie garderoby i czekała z kawą w holu dla pacjentów. Jeśli
wszystko odbędzie się zgodnie z planem, znajdzie się w Budynku Chiltona za
godzinę. Zegar nieubłaganie zbliżał się do wyznaczonego na dziewiątą rano
wyburzenia, tylko że niedawno stawka znacznie wzrosła: gdzieś w budynku —
prawdopodobnie w piwnicy albo w suterenie — schowano ciało.
Samochód Huron Pharmaceuticals stał obok budynku przez pół godziny. Kierowca —
udało jej się dostrzec, że to wielki, silny mężczyzna — wyciągnął ciało przez
tylne drzwi furgonetki, zarzucił je sobie na ramię i zaniósł do piwnicy. Przez
lornetkę widać było wyraźnie ręce ofiary, zwisające na plecach kierowcy. Po
upływie półgodziny mężczyzna wrócił do samochodu z pustymi rękami i odjechał.
Kilka minut później Sarah podeszła do Wesa. Omotanie pielęgniarza było
dziecinnie łatwe, ale zrobienie tego tak, by jej nie dotknął, wcale nie.
Flirtowała, jak nie robiła tego od wielu, wielu lat, i głaskała jego ego na
wszelkie możliwe sposoby. Robiła niezbyt zawoalowane obietnice, które sprawiały,
że fantazje Wesa wybuchały jak fajerwerki w Dzień Niepodległości. Przeciągała
ustami po krawędzi kubka, jakby był wypełniony najlepszym rocznikiem dom
perignona. O świcie wiedziała już, jak w Underwood Sześć są zorganizowane
posiłki. Mniej stabilni pacjenci na oddziale byli określani jako „grupa A" i
kiedy schodzili na posiłek do kafeterii, pilnowało ich tyle personelu, aby na
jednego opiekuna nie przypadało więcej niż dwóch chorych. Popołudniowa zmiana
uznała, że Sarah jest na tyle nieprzewidywalna, że nie można jej przydzielić
nawet do tej grupy, i śniadanie dla niej miało być przyniesione na oddział. O
tym, gdzie będzie jadła obiad, miała zadecydować zmiana dzienna; nieco
pochlebstw, kilka obietnic i parę uśmiechów zapewniło jej jednak awans. Wes
przeniósł jedną osobę do grupy B i dopisał jej nazwisko do grupy A. Miała iść do
kafeterii i być tam na śniadaniu od za piętnaście siódma do kwadrans po siódmej.
Niezbyt subtelna aluzja dotycząca pewnych anatomicznych szczegółów, znanych
tylko lekarzom, sprawiła, że Wes pozwolił jej skorzystać z telefonu w pokoju dla
personelu, umowa jednak niemal została zerwana, kiedy zaczęła prosić, by mogła
zadzwonić, nie siedząc mu na kolanach. Zanim Wes dał znak, że pielęgniarka
kończy rozkładać leki i Sarah musi iść, zdążyła dwukrotnie zatelefonować.
Najpierw do Matta do domu — poczuła się bardzo nieprzyjemnie, usłyszała bowiem
tylko jego automatyczną sekretarkę. Potem zadzwoniła do szpitalnej telefonistki,
obsługującej pager Elego Blankenshipa. Gdy Sarah przekazała informację dla
niego, telefonistka kazała jej chwilę zaczekać, po czym, ku jej wielkiemu
zaskoczeniu, na linii pojawił się sam dyrektor do spraw medycznych. Powiedział,
że spał w szpitalu, na kanapie w swoim gabinecie.
— Sarah, coś się stało? Jak dostałaś się o tej porze do telefonu?
— Powiem, kiedy się spotkamy. I tak, stało się coś. Muszę jak najszybciej
wydostać się z tego oddziału.
— Sarah, z oddziału może cię zwolnić jedynie doktor Goldschmidt. Przykro mi,
ale takie są...
— Doktorze, nie mam wiele czasu na rozmowę. Wczoraj powiedział pan, że mi
wierzy, a mówił to pan, zanim wyszło na jaw, że nie kłamałam w sprawie Andrew.
Teraz też musi mi pan uwierzyć. W tym szpitalu dzieje się coś strasznego. Jest w
to zamieszana firma o nazwie Huron Pharmaceuticals... ta sama, która dostarcza
witaminy dodawane do preparatu odchudzającego Petera Ettingera. Mogę tego
dowieść.
— Jak?
— Będę na śniadaniu w kafeterii, za piętnaście siódma. Może pan przyjść?
— Tak, ale...
— Proszę mi zaufać. Będzie pan wiedział, co zrobić.
— Powiedziałaś dowód.
— Będzie pan mógł wprowadzić nas do Budynku Chiltona?
— Tak... będę...
— Dowód jest tam. Doktorze, muszę iść. Proszę przyjść... dla mego dobra.
— Możesz na mnie liczyć.
Jeden z pracowników zaczął wywoływać nazwiska osób wyznaczonych do grupy A.
Sarah poczłapała do gromadki zbierającej się przy zamykanych elektronicznie
drzwiach. Po krótkiej rozmowie wśród personelu — Sarah podejrzewała, że na jej
temat — drzwi otworzyły się z buczeniem i procesja złożona z szóstki pacjentów i
trzech opiekunów wyszła z oddziału. Wes machnął do Sarah i uniósł zachęcająco
kciuk.
Kafeteria była średnio zapełniona — głównie przez rezydentów i pielęgniarki.
Sarah cały czas miała wrażenie, że jest uważnie obserwowana, ale po półrocznym
piekle niewiele ją to ruszało.
Patrzcie się, patrzcie — myślała. Za kilka minut będziecie mieli niezłe
widowisko.
Wybierała potrawy, choć nie zamierzała nic jeść, i rozglądała się za Elim
Blankenshipem. Pielęgniarze pousadzali pacjentów z oddziału przy jednym z dwóch
wolnych stołów. Sarah usiadła tak, aby mieć jak najszerszy widok na
pomieszczenie. Kiedy zajęła miejsce, okazało się, że przy stoliku obok siedzi
przy kawie pielęgniarka z oddziału położniczego, Joannę Delbanco.
— Joannę... — powiedziała niemal szeptem.
— O, cześć, Sarah!
Pielęgniarka natychmiast się odwróciła, Sarah zdążyła jednak dostrzec na jej
twarzy zniesmaczoną minę. Wiedziała, że jest uważnie obserwowana przez
pielęgniarzy, i zdawała sobie sprawę z tego, że wystarczy najdrobniejszy ruch,
świadczący o tym, że nagabuje kogoś z personelu szpitala, a wróci na oddział,
musiała jednak spróbować.
— Joannę, powiedz mi tylko, co z Annalee. Jak się czuje? Pielęgniarka wahała
się przez trwające wieczność sekundy, po
czym łaskawie nieco odwróciła głowę i powiedziała niemal przez ramię:
— Jeśli musi pani to wiedzieć, to rodzi. Prawdopodobnie urodzi rano albo
wczesnym popołudniem.
Sarah była przerażona.
— A co z terbutaliną? — spytała.
Kątem oka widziała, że dwóch pielęgniarzy wymienia się spojrzeniami. Ich
wyrozumiałość zaraz się skończy, a nigdzie nie było widać Blankenshipa.
— Doktor Snyder zawiesił podawanie jej jakichkolwiek leków — powiedziała
Joannę. — Uznał, że stres, o jaki ją pani... stres, jaki przeszła, wystarczy.
Dziecko jest wystarczająco duże, a poziom surfaktantów...
— Joannę, musisz znaleźć doktora Snydera — przerwała jej Sarah. — Musi zrobić
cesarskie cięcie, zanim będzie za późno...
— Co mam zrobić?
— Sarah, myślę, że dość tego... — zareagował jeden z pielęgniarzy.
— Joannę, proszę... to...
— Sarah, jeśli natychmiast nie przestaniesz, wrócimy wcześniej na oddział. Cała
grupa zostanie ukarana za to, co robisz.
Sarah nie słuchała. W głębi pojawiła się łysina Blankenshipa.
Dzięki Bogu. Westchnęła. Informacja, jaką uzyskała od Joannę Delbanco, zmieniała
wszystko. Koncentracja na Budynku Chiltona przestała być jedyną liczącą się
sprawą; teraz ważne było wyjaśnienie wszystkiego Blankenshipowi i zmuszenie go,
by poszedł na oddział położniczy. Za jego namową — i być może także Rosy Suarez
— Snyder zrobi Annalee cesarskie cięcie, zanim dojdzie do katastrofy.
Jeśli uda mu się opóźnić wyburzenie Budynku Chiltona... tym lepiej, najwyższym
priorytetem były jednak Annalee i jej dziecko. Liczyły się znacznie bardziej od
czegokolwiek — albo kogokolwiek — co mogło zostać pogrzebane pod gruzami.
Uwaga, drodzy państwo! — pomyślała Sarah. Przedstawienie się zaczyna!
— Źle się czuję... —jęknęła.
— Co jest?
— Nie... nie wiem... kręci mi się w głowie i mam takie jasne plamki przed
oczami...
— Miałaś coś takiego już kiedyś? Sarah... pytałem, czy już to kiedyś miałaś!
Sarah zaczęła zginać i prostować dłonie w nadgarstkach, potem do objawów dodała
szarpanie głową. Zamrugała, a gałki oczne obróciły jej się do góry, aż było
widać same białka.
— Sarah!
W tym momencie wydała z siebie przeraźliwy, charkoczący jęk i jej ciało
poleciało w tył. Przekręciła się w locie jedynie na tyle, by nie uderzyć głową w
linoleum.
— Ma napad! — wrzasnął któryś z pielęgniarzy. — Cofnąć się, wszyscy niech się
cofną! Zostawić ją w spokoju!
Ty debilu — pomyślała Sarah. Przewrróć mnie na boki
— Z drogi! — rozległ się głos Elego Blankenshipa. — Przewróćcie ją szybko na
bok, zanim się zadławi!
Wsunął jej pod głowę mięsistą dłoń, ułożył na boku i wcisnął portfel między
zęby. Sarah zagryzła skórę, jeszcze przez kilkadziesiąt sekund symulowała atak,
po czym się uspokoiła. Teraz musiała „stracić przytomność".
— Jestem jej lekarzem — oznajmił zdecydowanie Blankenship. — Miewała już napady
epilepsji. Nie ma się czym martwić. W najmniejszym stopniu. Wszystko będzie
dobrze. Już po wszystkim, Sarah. Nic ci nie jest. Na wszelki wypadek zawieźmy ją
jednak na izbę przyjęć nagłych wypadków. Czy ktoś mógłby zadzwonić po
sanitariuszy i kazać im przyjechać z łóżkiem?
Jeden z pielęgniarzy ruszył wykonać polecenie.
— A co my mamy robić? — spytał inny,
— Proszę zawiadomić doktora Goldschmidta i przekazać mu, że przenosimy doktor
Baldwin na oddział wewnętrzny. Jestem doktor Blankenship.
— Wiem, doktorze.
Sarah czuła, że tłum gapiów się rozprasza, Blankenship pochylił się do niej i
szepnął do ucha, że świetnie jej idzie i niech ma oczy zamknięte, aż da znak.
Jęknęła. Po mniej więcej minucie zjawili się sanitariusze z łóżkiem, na którym
została ułożona.
— Dziękuję państwu — powiedział Blankenship. — Wszystko jest w normie,
Kiedy wywożono ją z kafeterii, Sarah kiwała głową na boki, jakby atak jeszcze
się nie zakończył. Powieziono ją korytarzem, wwieziono do windy. Choć kafeteria
znajdowała się na parterze, miała wrażenie, że winda ruszyła w dół. Próbowała
wyobrazić sobie, gdzie się znajduje, gdy łóżko z nią wypchnięto z windy i
potoczono kolejnym korytarzem.
— No dobrze, moja droga. Możesz otworzyć oczy i usiąść — stwierdził
Blankenship. — Ten pokaz był godny Oscara.
Sarah usiadła i rozejrzała się wokół. Była sam na sam z dyrektorem w piwnicznym
tunelu. Znajdowali się przed stalową bramką, zasłoniętą częściowo płócienną
płachtą. Na bramce zamocowano tablicę z informacją o dniu i godzinie wyburzenia
gmachu oraz ostrzeżeniem, że każdy, kto wchodzi do Budynku Chiltona, musi to
robić w towarzystwie pracownika ochrony,
Przy bramce wisiał telefon, a nad nim kolejna tablica z wypisanym numerem do
firmy mającej wyburzyć budynek oraz numerem wewnętrznym do biura ochrony
szpitala.
— Gdzie sanitariusz? — spytała Sarah.
— Opuścił nas przy windzie — odparł Blankenship, otwierając bramkę. —
Załatwiłem mu tę pracę milion lat temu i dbam o jego rodzinę. Kiedy może, robi
mi różne przysługi.
— Doktorze, to wszystko jest prawda! Istnieje związek między dietetycznym
produktem Petera Ettingera a przypadkami DIC! Chodzi o jakiś wirus. Rosa Suarez
pojechała wczoraj na rozmowę z człowiekiem, który go stworzył.
— Wiem. Dałem jej samochód.
— Annalee rodzi! Przestano jej podawać terbutalinę, a Peter kilka lat temu
testował na niej proszek na odchudzanie! Jeśli nie zrobi jej się szybko
cesarskiego cięcia, dostanie tak jak pozostałe kobiety DIC! Jestem tego pewna!
Musimy pójść na oddział położniczy i porozmawiać ze Snyderem!
— Chwileczkę, powoli. Przed chwilą miałaś atak padaczki.
— Doktorze Blankenship, to nie są żarty!
— A co z tą furgonetką, o której mówiłaś'.'' Co z dowodami'.''
— Annalee jest pilniejsza. Może pan powstrzymać na jakiś czas wyburzenie'?
— Może, pod warunkiem że przedstawię jakiś naprawdę ważny powód. Na trybunie
będą burmistrz, gubernator i dziesiątki innych szych. To największy dzień w
karierze Parisa, ale posłuchaj mnie. Kiedyś w Budynku Chiltona mieliśmy magazyn
i dlatego mam klucze do tej bramki. Byłem tam jakiś tydzień temu, by pomóc
pozabierać ostatnie rzeczy, i wiem, że nie ma tam nic poza śmieciami.
— Teraz jest jeszcze czyjeś ciało. Jestem tego pewna. To chyba wystarczy, by
powstrzymać wyburzenie'.' Przedtem jednak musimy pomóc Annalee. Brała ten
proszek na odchudzanie i, w miarę rozwijania się akcji porodowej, jej stan jest
coraz bardziej zagrożony.
Sarah ciągle siedziała na łóżku na kółkach. Tak szybko, że nie zdążyła
zareagować, Blankenship otworzył wejście, wepchnął ją do środka razem z łóżkiem
i zatrzasnął bramkę za nimi. Znaleźli się w niemal kompletnych ciemnościach.
— Co pan robi? — spytała Sarah, kiedy Blankenship zamknął kłódkę.
Zanim pytanie wypowiedziała do końca, prawda dotarła do niej.
Wielka dłoń, która podpierała jej głowę w kafeterii... specyficzna mieszanina
zapachu ciała i wody kolonskiej... znała to. Ten sam człowiek napadł ją w sali
numer pięćset dwanaście.
— Ratunku! — wrzasnęła. — Pomocy!
Zepchnął ją brutalnie z łóżka i zaczął popychać w głąb korytarza.
— Krzycz sobie, to bardzo terapeutyczne. W promieniu kilkuset metrów nie ma tu
nikogo.
Wykręcił jej rękę, by się uciszyła, i zapalił silną latarkę. Stanęli przy
drugiej bramce, niemal identycznej z pierwszą.
— Płótno ma zatrzymać pył w chwili wybuchu — powiedział Blankenship i wyjął z
kieszeni kitla pęk kluczy. — Nie chcemy, by zapyliło nam szpital, prawda?
Strach Sarah nagle zamienił się w złość. Zamachnęła się i nawet udało jej się
zdzielić Blankenshipa pięścią. W rewanżu mocniej wykręcił jej rękę i zmusił do
uklęknięcia.
— Wiedzą, że jestem z panem — powiedziała. — Wszyscy widzieli.
— Wyrwałaś mi się, uciekłaś i zniknęłaś.
— Eli, ta dziewczyna umrze.
— Wszyscy kiedyś umrzemy.
Przeciągnął ją przez drugą bramkę i tę też zamknął. Blankenship tak mocno
trzymał Sarah za nadgarstek, że mógł zrobić z nią, co tylko chciał. Korytarz był
pełen gruzu, szkła i kawałów betonu. Kiedy zgasił latarkę, ogarnęła ich paskudna
ciemność. W oddali zadudnił głośnik, oznajmiając, że do wyburzenia pozostało
dziewięćdziesiąt minut i nikomu pod żadnym pozorem nie wolno przebywać w
budynku.
— Chyba nie powinienem zgubić tych kluczy — stwierdził Blankenship i znów
zapalił latarkę. — No to poszukajmy tego ciała, które tak cię intryguje...
Rozdział 43
— Eli, proszę... — błagała Sarah. — Jest pan tak wspaniałym lekarzem i
nauczycielem... musi pan to przerwać, żeby Annalee i inne kobiety nie umarły...
— Wiesz, że po dziewięciu dniach od chwili emisji pierwszej reklamy
informacyjnej zarobiłem więcej pieniędzy niż przez dwadzieścia lat pracy jako
wspaniały lekarz i nauczyciel? Wszystkim się wydaje, że zostajemy doktorami
medycyny i zaraz po tym wsiadamy do cadillaców i zapisujemy się do ekskluzywnych
klubów. Jeśli musisz się na kogoś złościć, to złość się na tych, którzy
sprawiają, że mamy na to nadzieję. Wiesz, że do niedawna nie miałem nic
odłożonego w funduszu emerytalnym? Teraz mam.
— Eli, niech pan nie pozwoli, by tym kobietom stało się nieszczęście...
— Nie bądź taka dramatyczna. Nauka kiedyś znajdzie sposób na ich problem.
Zawsze tak się dzieje. A tak poza tym... wiesz, ile lat ludzkiego życia
uratowała ta mieszanina, którą sprokurowaliśmy? Gdyby komitet Nagrody Nobla to
policzył, byłbym pierwszym kandydatem do laurów. No, ale nie mamy wiele czasu.
Chcesz zobaczyć, czy nie?
Sarah z całej siły kopnęła go w piszczel.
— Przestań! — krzyknął i wzmocnił chwyt. — Świetnie... tak już lepiej.
Przejdźmy się teraz szybko po naszej małej fabryczce. Obiecuję, że potem pokażę
ci ciało, które tak bardzo chcesz znaleźć...
— kto to jest? — Sarah była przerażona wzrostem i siłą Blankenshipa, ale jego
całkowity brak uczuć niemal ją sparaliżował. Był prawdopodobnie
najbłyskotliwszym człowiekiem, jakiego znała, a okazał się zupełnie szalony.
— Kto to jest? A jak sądzisz? — spytał, ciągnąc ją dalej.
— Jezu, Eli, gdzie on jest?
— Za tymi drzwiami było nasze laboratorium wirusologiczne. Serce
Ayurwedyjskiego Ziołowego Systemu Odchudzającego, jeśli tak chcesz.
Kopniakiem otworzył drzwi i powiódł promieniem światła po wielkim, kompletnie
wyposażonym laboratorium.
— Gdzie on jest?
— Doktor Baldwin, zaczniesz w końcu zwracać uwagę na to, co pokazuję? Prawie
dwa lata kosztowało nas uruchomienie operacji. Do dziś nikt poza mną i moim
wirusologiem... moim zmarłym wirusologiem... nie widział tego pomieszczenia.
Dociera do ciebie, jak trudno było tego dokonać?
— Cholera jasna, gdzie jest Matt? Co mu pan zrobił?
— Uwierzysz, że Singh i ten błazen
Ettinger naprawdę myśleli, że to zioła powodują chudnięcie? Spędziłem tydzień w
bibliotece i sporządziłem ayurwedyjską mieszankę, z której chyba sam Maharishi
byłby dumny. Tylko tydzień... nie więcej. Wszystko sam opracowałem. Każde zioło.
Powiedziałem Singhowi, że przepis przywiózł przyjaciel z Indii i muszę
przetestować mieszankę. Kiedy usłyszał słowo „ayurwedyjskie", uznał proszek za
własny twór. Nie zadał ani jednego pytania. Czy to nie coś? Potem, kiedy
pierwsza grupa straciła mnóstwo na wadze, zasugerowałem, by Singh spytał twojego
byłego kochanka, czy nie zechciałby zostać rzecznikiem interesu za niewielki
udział w zysku, i Ettinger połknął haczyk, żyłkę i spławik. Dlaczego miałby tego
w końcu nie zrobić, co? Alternatywna medycyna to jego miłość, a jeśli jeszcze
można się było dobrze na tym dorobić? Nie znasz ludzi?
Otworzył kopnięciem kolejne drzwi, zaświecił do środka i szarpnął głową Sarah,
zmuszając ją do zajrzenia do wnętrza.
— Tutaj mieszkał mój zmarły wirusolog, kiedy produkował nasz preparat. Był w
szpitalu i nikt o tym nie wiedział... niezłe, co?
— Gdzie jest Matt?
— Wszystko w swoim czasie.
UWAGA, UWAGA! BUDYNEK ZOSTANIE WYSADZONY ZA SIEDEMDZIESIĄT PIĘĆ MINUT! NIKOMU
NIE WOLNO PRZEBYWAĆ W OBRĘBIE ZAZNACZONYM NIEBIESKĄ TAŚMĄ. POWTARZAM...
— Co do minuty... — stwierdził Blankenship. — U tego pieprzonego Parisa
wszystko chodzi jak w zegarku.
Sarah zaczęła wbrew woli płakać.
— Ty draniu... ty cholerny draniu... — wyjęczała.
— Zamknij się! — warknął, a jego chrapliwy głos odbił się głośnym echem od
ścian. — Jeśli brak ci przyzwoitości, aby słuchać i doceniać, co udało mi się
osiągnąć, to po prostu zamknij gębę i siedź cicho. Pół miliona ludziom pomogłem
schudnąć, żyć dłużej i czuć się lepiej we własnej skórze, a przez osiem miesięcy
zgromadziłem w banku prawie dwadzieścia jeden milionów dolarów. Jeśli nie robi
to na tobie wrażenia, to znaczy, że nie słuchasz, co mówię.
— Gdzie jest Matt?
— Męczysz mnie. Spodziewałem się nieco więcej po kobiecie o takiej inteligencji
i obyciu. — Pociągnął ją jeszcze kawałek dalej. — Masz swojego księcia w
błyszczącej zbroi... niestety w tej chwili jest kapeńkę nadwerężony. — Skierował
światło latarki na Matta, który siedział na podłodze, zakneblowany szeroką taśmą
samoprzylepną. Ręce miał przypięte za plecami do pionowej rury kanalizacyjnej,
jego twarz nosiła ślady brutalnego bicia, ale żył. — Czekał cierpliwie, w razie
gdyby w ostatniej chwili coś niespodziewanego zakłóciło zaplanowane przeze mnie
robienie porządków, ale oprócz twojego nieszczęśliwego zmartwychwstania po
wczorajszej próbie samobójczej nic takiego na szczęście się nie działo.
Blankenship poluzował chwyt, Sarah wyrwała mu się, uklękła przed Mattem i
delikatnie zerwała mu przylepiec z ust. Zaczął łapczywie łapać stęchłe, ciężkie
powietrze. Pogłaskała go po twarzy i pocałowała ciemne opuchlizny wokół jego
oczu.
— Matt... przepraszam cię... przepraszam... —Więcej nie była w stanie
powiedzieć.
— Kocham cię... — odparł z trudem. — Modliłem się, aby nie zrobił ci krzywdy.
— Znajdą nas, Eli — powiedziała ze złością w głosie Sarah. — Przekopią to
miejsce, znajdą nas i złapią cię. Wcale nie jesteś taki sprytny, za jakiego się
uważasz. Jest dużo tropów, którymi się zainteresowano.
— Mylisz się. Żadne tropy nie istnieją... przynajmniej takie, którymi nie
mógłbym się skutecznie zająć, zwłaszcza mając pod ręką Petera Ettingera, na
którego można zwalić winę za wszystko. „Naiwniak z Nieba"... tak go nazywam.
Siedzi w więzieniu i nie ma pojęcia o niczym. Gdybyś teraz była tak uprzejma i
złożyła ręce na plecach... Mam akurat dość drutu, aby i ciebie związać.
Sarah nie poruszyła się, w dałszym ciągu obejmowała Matta. Kiedy Blankenship
sięgnął ku niej, Matt kopnął. Wytrącił mu latarkę z ręki, a następnie jego stopy
popędziły ku górze, aż zetknęły się mocno ze szczęką prześladowcy.
— Uciekaj, Sarah! — krzyknął, gdy Blankenship zatoczył się do tyłu. — Uciekaj!
Blankenship go uderzył, a Matt zawył z bólu. Sarah zdążyła jednak uciec przez
otwarte drzwi. Korytarz piwniczny spowijał gęsty mrok, więc nie widząc, dokąd
biec, z całym impetem uderzyła w ścianę. Poczuła, jak uginają się pod nią nogi,
zaraz jednak przyłożyła dłoń do ściany i najszybciej jak mogła, ruszyła w
kierunku przeciwległym do zamkniętej bramki, przez którą wprowadził ją
Blankenship. Okna i drzwi od parteru w górę były w całym budynku zabite deskami,
więc gdyby jakimś sposobem udało jej się dostać choćby na parter, mogłaby może
wykopać jakąś deskę i próbować się uratować. Niestety tuż za jej plecami rozległ
się sardoniczny śmiech Blankenshipa.
— Co za latarka... — zarechotał. — Przy pierwszej okazji napiszę do producenta
list pochwalny... Sarah, poddaj się!
Szła dalej, za każdym jednak krokiem silny snop światła z latarki Blankenshipa
przesuwał się coraz bliżej niej. Kiedy oświetlił jej plecy, mignęły przed nią
schody. Były z lewej strony, w odległości mniej więcej dwóch metrów. Rzuciła się
ku nim biegiem, zaczęła przeskakiwać po dwa stopnie, po kilku sekundach odbiła
się od ściany na pólpiętrze, zaraz jednak pognała wyżej. Widziała podskakujące
światło i słyszała za plecami ciężkie stąpnięcia Blankenshipa. Problemem były
leżące na podłodze śmieci. Raz i drugi potknęła się o wielkie kawały betonu i
połamanych belek, parła jednak nieustępliwie w kierunku parteru.
— Poddaj się, Sarah! — znów zawołał Blankenship.
Po głowie kołatała jej się myśl, że gdyby udało jej się gdzieś schować do
chwili, kiedy Blankenship będzie musiał opuścić budynek — miałaby szansę.
Pokonywanie kolejnych pięter może okazać się dla niej korzystne — Blankenship
będzie musiał się bardziej zastanawiać, gdzie ją gonić. Każdy zakręt, który
pozwoli jej zdecydować, w którą stronę się udać, stanie się dla niego problemem.
Znów upadła, zaraz jednak — najciszej jak umiała — pozbierała się i ruszyła
dalej. Pierwsze piętro było już blisko. Postanowiła, że tam się zatrzyma. Tam
się schowa.
Klucząc we wszechogarniającej ciemności między bryłami gruzu, sunęła dłonią po
ścianie i szukała jakiegoś pomieszczenia. Gdzieś przed nią musiało być zabite
deskami okno, mrok przerywała bowiem cienka jak włos kreska światła. Stąpnięcia
i ciężki oddech Blankenshipa za jej plecami zrobiły się niestety bliższe. Nagle
stanęła lewą stopą w pustkę i niemal w tym samym momencie lewa dłoń, która
dotychczas sunęła po ścianie — straciła oparcie. Sarah poczuła, że zaczyna
spadać, odruchowo szarpnęła więc prawą stopę do tyłu, równocześnie pociągając
tułów w przód i do dołu. Upadła ciężko na podłogę, raniąc sobie kolana i
podbródek na fragmentach betonu, ledwie jednak zdążyła się skrzywić z bólu,
impet wrzucił ją — zrozumiała to natychmiast — do szybu windowego. Siła
ciężkości zaczęła ciągnąć ją w dół, gdy najpierw palce prawej dłoni, potem lewej
zahaczyły o metalową krawędź. Ramiona wyciągnęły się na całą długość, ale dłonie
wytrzymały. Po sekundzie wisiała nad czarną przepaścią.
Rozpaczliwie próbowała oszacować sytuację. Trzymała się metalowej ościeżnicy, w
której kiedyś mieściły się drzwi windy. Beton utrzymujący stalową ramę pokruszył
się i w tym miejscu zrobiła się kilkucentymetrowa szpara. Wyraźnie było słychać,
jak Blankenship mija parter, by podążyć za hałasem jej upadku na pierwsze
piętro. Metal wcinał jej się w palce. Pozostały jedynie sekundy na podjęcie
decyzji. Albo się podciągnie, albo... poleci w dół. Pod sobą miała trzy poziomy,
co dawało w sumie jakieś osiem metrów. Odpowiedź na pytanie, czy przeżyłaby lot
w dół, była jednoznaczna.
Jedną piętę wbiła w ścianę szybu i podciągając się z siłą, o którą nigdy by
siebie nie podejrzewała, zamachnęła drugą nogą tak, że zarzuciła stopę na
metalowy próg. Szpara za ramą była spora — miała piętnaście, może nawet
dwadzieścia centymetrów, więc pięta znalazła wystarczające oparcie i Sarah udało
się podciągnąć ciało na poziom podłogi.
UWAGA, UWAGA! TEN BUDYNEK ZOSTANIE ZA SZEŚĆDZIESIĄT MINUT WYSADZONY!
Dzięki zapowiedzi Sarah nie musiała zachowywać się cicho. Popełzła na łokciach i
kolanach w poprzek korytarza, po czym przytuliła się do ściany, schowała w małej
wnęce naprzeciwko windy. Po chwili ciemność przeszył snop światła latarki
Blankenshipa.
— Sarah! — zawołał, posuwając się ostrożnie, centymetr po centymetrze. —
Porozmawiajmy! Może się jakoś dogadamy... nie
wyjdę wcześniej niż minutę, może dwie przed wybuchem... beze mnie nie masz
szansy... Daniels też nie... Jest ranny... poważnie ranny. Mogłabyś mu pomóc.
Kiedy był blisko, Sarah zrozumiała, że ma szansę. Jedną. Przycisnęła plecy
mocniej do ściany. Jeśli ją zauważy, zanim znajdzie się na wysokości szybu,
będzie po niej, ale jeśli nie...
Trzy metry... dwa... snop światła dotychczas jej nie znalazł. Metr... jeszcze
jeden krok... zrób jeszcze jeden krok...
W chwili gdy została oświetlona, skoczyła naprzód i z całą siłą, jaka jej
pozostała, uderzyła tułowiem w pierś Blankenshipa. Wrażenie było takie, jakby
skoczyła na granitową skałę i jeszcze zanim dotarło do niej, że poniosła
porażkę, ramiona profesora obejmowały ją niczym imadło.
— Nic z tego... — powiedział, wybuchając śmiechem i jeszcze zacieśniając chwyt.
— Nic z...
Sarah poczuła, że Blankenshipem nagle coś szarpie w bok, a napór jego ramion
wokół niej słabnie. Wiedziała, że przed sekundą zrobił krok do tyłu — coś
musiało się stać. Stracił równowagę i przewracał się w lewo, do tyłu... w
kierunku szybu. Trzymał ją jeszcze zbyt mocno, by mogła się wyrwać, i zaczął
wrzeszczeć.
— Moja noga! Boże, moja noga!
Wywrzaskiwał to raz za razem i — Sarah zdawało się, że w zwolnionym tempie —
leciał ku czarnej czeluści. Gorączkowo analizowała, co się dzieje, i
zastanawiała się, co może zrobić dla swego bezpieczeństwa, gdy rozległ się
trzask kości w łydce Blankenshipa. Słysząc odgłos, Sarah natychmiast pojęła, co
się stało. Nieopatrznie postawił nogę w szparze między stalową ościeżnicą windy
i podłogą, pchnięcie wytrąciło go z równowagi i nie był w stanie do niej
powrócić, obarczony ciężarem Sarah. W efekcie kości pękły, a masa tułowia dalej
zginała łydkę w „nowym stawie" kilka centymetrów nad kostką.
Jeszcze chwila i wyjący z potwornego bólu — choć cały czas świadomy —
Blankenship zwisł głową w dół szybu, trzymając Sarah za nadgarstek. Zakołysało
nim niczym gigantycznym wahadłem i wydając z siebie przeraźliwy krzyk, puścił
jej rękę.
Sarah miała niewiele czasu na przygotowanie się do upadku. Gdy Blankenship ją
puścił, w ułamku sekundy przemknęły jej przez głowę setki myśli i fragmenty
zaleceń, jak upadać. Potocz
się... rozluźnij... ląduj na stopy... ląduj na tyłek... ląduj na boku... przy
zetknięciu z ziemią odepchnij się... spróbuj się spłaszczyć... Tak rozpaczliwie
chciała coś zrobić, aby nie umrzeć, że była całkowicie nieprzygotowana na
uderzenie o podłoże po mniej więcej półtorametrowym locie. Wylądowała ciężko na
stromym zboczu góry gruzu, którym szyb był zasypany do wysokości nieco powyżej
parteru.
Złapała się kawałów betonu, by nie zsunąć się niżej, i przez kilkadziesiąt
sekund leżaia bez ruchu, łapczywie chwytając powietrze. Bolały ją różne miejsca,
ale żadna kontuzja nie wyglądała na tak poważną, aby uniemożliwiać dalsze
działanie, W górze jęczał Blankenship, co oznaczało, że nie stracił
przytomności. Dla Sarah jako lekarza było to zrozumiałe: zwisał głową w dół,
przez co nie doszło do rozszerzenia naczyń krwionośnych i spadku ciśnienia
dopływającej do głowy krwi. Łaska nieświadomości nie była mu pisana.
Sarah próbowała przebić wzrokiem mrok. Jej oczy przystosowały się już do
warunków, widziała więc drobne nierówności w ścianie szybu w górze i w dole —
musiały tam być drzwi. Zaczęła się powoli zsuwać ze sterty gruzu, gdy
przypomniała sobie o kluczach. Blankenship schował je do kieszeni kitla. Była
tego pewna. Bez kluczy nie miała innej szansy na uratowanie się niż znalezienie
okna i przebicie się przez zasłaniające je deski.
Jeszcze pięćdziesiąt minut. Może mniej. Czy pozycja, w jakiej pozostawał
Blankenship, pozwoli dostać się do jego kieszeni? Zawróciła i zaczęła się
wspinać na gruz. Postanowiła, że będzie szukać klucza, aż zostanie pół godziny
do wysadzenia budynku. Potem będzie usiłowała wyjść przez okno na parterze.
— Eli! Eli, posłuchaj mnie! Jestem tuż pod tobą. Potrzebuję kluczy. Możesz zdjąć
kitel i mi go rzucić?
W cichym pojękiwaniu nic się nie zmieniło. Sarah podciągnęła się kawałeczek.
Znalazła się na wysokości górnej krawędzi drzwi parteru, tu był jednak szczyt
sterty gruzu. Nie mogła podczołgać się wyżej, ale Blankenship był blisko,
półtora metra, może dwa metry od niej. Próbowała sobie wyobrazić, jak zwisają
niu ręce i jak może wisieć w dół jego kitel. Dosięgnie go, jeśli skoczy w górę?
Uda jej się złapać materiał na tyle mocno, aby ściągnąć kitel z Blankenshipa? A
jeśli klucze już wypadły mu z kieszeni? Na chwilę zamarła w bezruchu, z całej
siły przyciskała plecy do ściany. Ciężki oddech Blankenshipa zdawał się
dochodzić z półmetrowej odległości, na wyciągnięcie ręki. Niestety niczego nie
było widać.
Jedna próba. Spróbuję raz i koniec.
Spodziewając się, że złapie jedynie powietrze, Sarah oparła stopę o ścianę za
sobą i wypchnęła się w górę i do przodu. Kiedy jej wyciągnięte, machające w
poszukiwaniu kitla ręce uderzyły Blankenshipa w tułów, profesor zawył. Sarah
przeleciała obok i spadła na bezlitosne zbocze gruzu. Pokoziołkowała w dół, ku
drzwiom do piwnicy. Stoczyła się na sam dół i została rzucona z impetem na
podłogę piwnicy — przynajmniej metr w głąb korytarza. Kiedy uderzyła o podłogę,
wypchnęło jej całe powietrze z płuc. Poobijana zamarła i zaczęła mimowolnie
chlipać. Próbowała złapać powietrze, zebrać się jakoś, zmusić do dalszego
działania. Nagle dotarło do niej, że trzyma w dłoniach kitel Blankenshipa.
Pęk kluczy był w prawej kieszeni.
Czując wszędzie ból, pokuśtykała w kierunku schodów i zaczęła schodzić na drugi
poziom podziemny. Wołała Matta, a kiedy się odezwał, skierowała się w stronę
pomieszczenia, które o mało nie stało się ich wspólnym grobem. Ciemność wokół
dusiła.
— Już po wszystkim — szepnęła, dotykając opuszkami palców jego twarzy. — Mam
klucze Blankenshipa. Musimy cię teraz stąd wydostać i dotrzeć do Annalee.
Pocałowała go, po czym sięgnęła za jego plecy, do więzów.
— To jakiś drut... — jęknął. — Tnie mi nadgarstki na kawałki. Nie wiem, czy coś
zrobisz w tych ciemnościach bez nożyc.
— Pozwól mi spróbować.
— Sarah, Blankenship to diabeł. Zabił Rosę Suarez i Warrena Fezlera. Zamontował
bombę na łodzi Colina Smitha, podłączył ją do aparatu zapłonowego i tak
zaaranżował eksplozję, że aresztowano za zamach Petera Ettingera. Zorganizował
wszystko... wszystko... Singh też nie żyje. Zastrzelił go i wszystko
zorganizował tak, aby Ettinger wyszedł na sprawcę. Robił, co chciał. Byłaś jego
ostatnim zagrożeniem... aua! To boli!
— Przepraszam, Matt. Nie poradzę sobie, ten drut jest za ciasny.
— Mamy jeszcze jakieś czterdzieści minut. Znajdź Parisa. Wytłumacz mu, że musi
opóźnić wysadzenie budynku i przysłać tu na dół parę osób. Blankenship nie żyje?
— Nie wiem. Możliwe. W tunelu jest telefon. Zaraz wrócę!
— Dobrze by było, bo to miejsce nie bardzo mi się podoba. Jest chyba dość mało
szczęśliwe.
Pocałowała go w czoło i poszła jak najszybciej korytarzem. Wkrótce minęła obie
bramki. kiedy znalazła się przed aparatem telefonicznym, przeszła jej przez
głowę myśl, czy w ogóle jest podłączony. Sygnał zabrzmiał w jej uchu jak radosny
hymn.
— Chcę rozmawiać z panem Parisem — powiedziała telefonistce. — Mówi doktor
Baldwin. To sprawa najwyższej wagi.
— Jest w swoim gabinecie. Właśnie go z kimś połączyłam, rozmawia.
— Proszę się włączyć w rozmowę!
W ciągu kilku sekund miała na linii Glenna Parisa. Kiedy usłyszała jego głos,
wiedziała, że koszmar się skończył. Ostatni problem — odliczanie czasu —
zniknąl. Sarah w największym skrócie opowiedziała mu, co się zdarzyło, i
poprosiła, by przysłał do dolnej piwnicy Chiltona ludzi z latarkami i nożycami
do cięcia drutu.
— Będą także potrzebne nosze dla doktora Blankenshipa — dodała. — Może i dla
Matta. Nie wiem, czy będzie w stanie iść. Przyda się też ortopeda... nie wiem,
jak ściągniemy Elego z miejsca, gdzie utknął.
— Nie martw się o nic, zajmę się wszystkim. Zostań przy bramce i czekaj.
Zatrzymam odliczanie i za parę minut jestem z pomocą.
— Dziękuję.
— Sarah... jeszcze jedno.
— Tak?
— Zrobiłaś kawał świetnej roboty.
— Dziękuję. Proszę się pośpieszyć. Musimy jeszcze rozwiązać problem z Annalee
Ettinger i będę do tego chyba potrzebowała pańskiej pomocy w zmobilizowaniu
doktora Snydera.
— Zaraz u was będziemy.
Sarah westchnęła i opadła na podłogę. Spodnie i bluzkę miała w strzępach, twarz,
nogi i dłonie krwawiły z dziesiątek ran ciętych i zadrapań, znacznie bardziej
bolało ją jednak co innego — śmierć Rosy Suarez, o czym powiedział jej Matt.
Rosie tak bardzo zależało na tym, aby cała ta sprawa dobrze się skończyła...
Po kilku minutach w korytarzu łączącym Budynek Chiltona z resztą szpitala
rozległy się kroki. W chwilę później pojawił się
Glenn Paris. Uśmiechnął się i zamachał trzymanymi w rękach latarkami.
— Na górze wszystko zatrzymane... — wydyszal. — Dzięki Bogu, że zdążyłaś mnie
złapać... właśnie zamierzałem wyjść na ceremonię.
— Gdybym musiała, przybiegłabym pod trybunę. Poszli w grobową ciemność piwnicy.
— Chyba nie słyszałaś o wczorajszej śmierci Colina Smitha — powiedział Paris,
wodząc wokół latarką. — Siedziałem w swoim gabinecie i myślałem o nim.
— Matt przed chwilą mi o tym powiedział. Jego zdaniem Blankenship jest zabójcą
i tak zaaranżował sprawę, że aresztowano Ettingera.
— Skurwysyn...
— Matt jest z lewej strony. Matt, skarbie, idziemy!
— Słyszę cię.
Paris stanął w wejściu i zaświecił do środka.
— Matt, ludzie z działu technicznego są już w drodze z nożycami — powiedział. —
Powinni tu być lada chwila. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym, aby
Sarah zaprowadziła mnie do Blankenshipa.
Sarah wahała się.
— Idźcie — powiedział Matt. — Wytrzymałem tu kilka godzin, wytrzymam jeszcze
kilka minut.
Sarah wzięła latarkę i poprowadziła Parisa do szybu windowego.
— Zwisa z otworu drzwiowego na pierwszym... Przerwała w pół zdania, skierowała
światło latarki na swoje
przedramię i ciężko westchnęła. Na rękę spadło jej kilka wielkich kropli krwi.
Wsunęła głowę do szybu i skierowała światło na pierwsze piętro. Jedna trzecia
nogi Blankenshipa tkwiła w dziurze, ale dyrektor zniknął.
— Nie ma go...
Rycząc z bólu i wściekłości, Blankenship nagłe wychynął z ciemności. Stoczył się
ze stromej sterty gruzu i z takim impetem uderzył w Sarah, że rozpłaszczyła się
na betonowej podłodze. Kiedy złapał ją za kostkę, zawyła z bólu. Paris zrobił
szybki krok, postawił stopę na nadgarstku Blankenshipa i tak długo naciskał, aż
Sarah udało się wyrwać. Skierował światło latarki prosto w twarz dyrektora do
spraw medycznych. Blankenship wyglądał jak upiór — twarz miał wysmarowaną krwią,
był blady jak papier i bardziej martwy niż żywy.
— Ekipa ratunkowa jest w drodze? — spytała Sarah.
Paris nie odpowiedział. Zamiast tego kopnął Blankenshipa z całej siły w twarz.
— Zrujnowałeś mnie, skurwysynu! — wrzasnął. — Zainwestowałem w to twoje
dietetyczne gówno każdego centa z pieniędzy, które udało mi się wybłagać i
pożyczyć, bo przysięgałeś, że nie będzie z nim żadnych problemów! Nic nie
mówiłeś o ukrytym w nim wirusie! Nic, ty draniu!
— Wiedział pan?
— Wiedziałem. Nie jestem idiotą, tyle tylko że w chwili, gdy się dowiedziałem,
co ten proszek robi kobietom, było za późno. Tkwiliśmy w tym zbyt głęboko. Eli,
wiem też wszystko o pieniądzach. Od pierwszego dnia Colin sprawdzał ciebie i tę
twoją lewą fundację, a to przeklęte laboratorium... odkryłem je wiele miesięcy
temu! Dostaliśmy się do dwóch twoich kont i zaraz po tym, jak wrócę do siebie,
wyczyszczę je. Później się zastanowię, czy stąd zwiewać. Zamierzałem się
zwolnić, bo ta sprawa by mnie załatwiła... miałbym zrujnowaną karierę i
zszarganą reputację, wszyscy mnie by obwiniali o to, co stało się z tymi
kobietami, ale wygląda na to, że wszyscy, którzy mogliby mnie powiązać z tobą i
tym przeklętym proszkiem, nie żyją. Tak powiedziałaś, Sarah? — Kopnął ponownie
Blankenshipa, tym razem w klatkę piersiową. Zanim Sarah zdążyła zareagować,
obrócił się gwałtownie ku niej i złapał ją za włosy. — Przykro mi. Naprawdę. —
Sięgnął do kieszeni i wyjął klucze Blankenshipa. — Przykro mi też, że nie
zatrzymałem odliczania. Zazwyczaj nie kłamię w sprawach tej wagi.
Wyciągnął z kieszeni marynarki kawałek sznurka, zmusił Sarah do położenia się na
brzuchu i związał jej ręce na plecach. Potem podciągnął ją na nogi i powlókł do
schodów prowadzących na drugi poziom podziemny.
— Zmieniłem zdanie co do stawiania w tym miejscu budynku badawczego. Myślę, że
zamiast tego zalejemy dziurę betonem i zrobimy parking. Może korty tenisowe?
Chyba wolisz być na dole ze swoim prawnikiem niż tutaj z tym potworem?
— Glenn, proszę... — błagała Sarah, pchana w dół schodów. — Niech pan tego nie
robi. Błagam... wiem, że nikogo pan nie skrzywdził... zaświadczę o tym każdemu.
— Przykro mi, ale naprawdę nie mam wyboru. Obiecuję... niczego nie poczujecie.
Wepchnął ją do pomieszczenia, które jednak miało się stać jej grobowcem. Nie
zwracając uwagi na błagania Matta i jej
próby przemówienia mu do rozsądku, przywiązał ją do wystającego dźwigara — pod
przeciwległą ścianą do tej, przy której Blankenship przywiązał Matta — dodatkowo
krępując jej kostki stóp.
Potem, nie patrząc za siebie, zostawił oboje w ciemnościach i wyszedł z Budynku
Chiltona.
Chwilę później głos z megafonów oznajmił, że do wyburzenia pozostało piętnaście
minut.
Rozdział 44
— Mamy nadzieję i marzy nam się, by nowy Instytut Badań Medycznych i Technik
Leczenia stał się złotym mostem między szybko się rozwijającą współczesną
technologią medyczną a bardziej mistycznymi sztukami leczniczymi, które w
minionych stuleciach powstawały na całym świecie...
Glenn Paris z dumą wysłuchał kolejnej porcji oklasków w wykonaniu mniej więcej
dwustu dygnitarzy i innych znajdujących się na głównej trybunie gości, którzy
sami zapłacili za bilety. Poranne powietrze było spokojne i kryształowo czyste,
a wszystko wokół zdawało się skrzyć, Warunki były idealne do każdego wielkiego
spektaklu. Wszędzie na dachach i w oknach siedzieli pacjenci, pracownicy
szpitala i odwiedzający. Odsunięty od innych gmachów, Budynek Chiltona stał
samotnie, wyglądając niczym zdetronizowana królowa, patrząca na motłoch z
resztką godności, jaka jeszcze jej pozostała przed mającym zaraz nastąpić
ścięciem na gilotynie.
— Zanim zwycięzca loterii wejdzie do nas, by nacisnąć guzik, chcialbym poprosić
o chwilę milczenia ku czci pana Colina Smitha, naszego dyrektora finansowego,
który odszedł od nas wczoraj w wyniku tragicznego wypadku, do jakiego doszło na
jego łodzi. Zamierzam złożyć wniosek do zarządu, aby skrzydło nowego instytutu
nazwano jego nazwiskiem. Będzie nam go z pewnością brakowało... A teraz, panie
gubernatorze i panie burmistrzu, szanowni koledzy i wszyscy, którzy tak wiernie
pracowaliście przez lata dla Bostońskiego Centrum Medycznego, z przyjemnością
ogłoszę zwycięzcę loterii. Dzięki wysiłkom i poświęceniu naszych sprzedawców
losów oraz osób, które namawiały do ich zakupu, loteria przyniosła prawie
trzydzieści trzy tysiące dolarów, które
zasilą fundusz nowego instytutu. Tak, dziękuję, dziękuję... zwycięzca jest z
nami i nazywa się... — popatrzył na małą karteczkę i powiedział: — ...pani
Gladys Robertson z West Roxbury!
Przy akompaniamencie grzecznych oklasków do Parisa podeszła nerwowo uśmiechająca
się kobieta w średnim wieku, ubrana w sukienkę w kwiaty. Szepnęła mu coś do
ucha.
— O przepraszam... naszym zwycięzcą jest panna Gladys Robinson! Nie jestem
lekarzem, ale tak samo niewyraźnie piszę... — Paris starał się maksymalnie
przedłużyć uśmiech. — A więc, panno Gladys Robinson z West Roxbury — powiedział
w końcu — oto nadeszła pani chwila. Tu jest dźwignia, która spowoduje, że
ładunki założone przez naszych światowej sławy specjalistów wybuchną, a pani
zdobędzie sobie miejsce w historii. Panie Crocker, możemy zaczynać? Doskonale...
panno Robinson... jeśli pozwoli pani, aby towarzyszyły nam werble...
Paris wskazał na prawo. Spomiędzy widzów wyszło pięciu mężczyzn z werblami.
Niespodzianka wywołała w tłumie pomruk aprobaty. Werbliści zaczęli bić cicho, z
każdą jednak chwilą bębnienie narastało. Paris czekał, aż napięcie stało się
niemal fizycznie odczuwalne.
— Teraz! — krzyknął w końcu.
Kiedy panna Gladys Robinson nacisnęła przycisk, Budynkowi Chiltona przyglądało
się przynajmniej tysiąc par oczu. Przez chwilę panowała całkowita cisza, zaraz
jednak rozległ się basowy pomruk, a u styku budynku z ziemią pojawiły się
pierwsze kłęby dymu, który zaczął się szybko unosić w górę murów. Dudnienie
narastało i zaczęła drżeć ziemia. Nagle z okien wystrzeliła chmura szarego pyłu,
który natychmiast spowił dwie pierwsze kondygnacje. Z niesamowitym rykiem
widoczne w górze ściany budynku zaczęły się osuwać prosto w pył.
Po kilku sekundach zapadła cisza.
Tłum w zachwycie patrzył, jak gęsta chmura sproszkowanego betonu unosi się i
powoli rozprasza. Zaczęto klaskać, pokrzykiwać, pogwizdywać i poklepywać się po
plecach. Glenn Paris przyglądał się wszystkiemu z pewnością siebie i opanowaniem
człowieka przyzwyczajonego do odnoszenia sukcesów. Najpierw gubernator, potem
burmistrz uścisnęli mu dłoń.
Dumny, z wysuniętą do przodu szczęką, Paris odwrócił się, by triumfalnie
rozejrzeć się wokół. Nagle zbladł, a uśmiech zamarł mu na ustach. Przez trawnik
w kierunku trybuny szły trzy osoby, których nigdy by się nie spodziewał. Kobieta
i dwóch mężczyzn.
Za nimi szło jeszcze dwóch mężczyzn — obaj byli wysocy i barczyści i zachowywali
się jak ochroniarze.
— Wspaniała robota, Glenn, doskonała — powiedział ktoś, klepiąc Parisa po
plecach.
Paris, wpatrzony w nadchodzącą piątkę, nie odpowiedział. Grupka doszła do
trybuny i Willis Grayson, obejmujący córkę, dał Parisowi znak, by do nich
zszedł. Po drugiej stronie Lisy Grayson stał Matt Daniels. Był brudny i miał
podarte ubranie, opuchniętą i siną twarz, patrząc jednak prosto w oczy
człowieka, który zostawił go na pastwę śmierci, zmusił się do ułożenia
krwawiących, spieczonych warg w uśmiech.
— Wysadziłeś go, Glenn... — powiedział chrapliwie. — Wysadziłeś go.
— Jestem panem rozczarowany, panie Paris! — zawołał Grayson. — Bardzo
rozczarowany!
Paris zaczął się gorączkowo rozglądać w poszukiwaniu drogi ucieczki.
— Nawet niech pan o tym nie myśli! — ostrzegł Grayson. — Każdy z moich ludzi
bez trudu pana dogoni. Pięć minut, Paris. Tyle zostało do wybuchu, kiedy
dotarliśmy do piwnicy. Pięć minut. Zostawił pan tam panią Baldwin i pana
Danielsa... związanych i bezbronnych. Odwrócił się pan na pięcie i po prostu
sobie poszedł i zostawił ich, aby zginęli! Jest pan bardzo nieokrzesany!
Stojący wokół Parisa ludzie odsunęli się nieco i wpatrywali w przybyszy. Wielu
rozpoznało oczywiście człowieka, zwanego Rossem Perotem Północnego Wschodu.
Gubernator, który jako pierwszy zszedł na dół, zbliżył się do Graysona, chwilę
porozmawiał z nim i z Mattem Danielsem, po czym surowo popatrzył na dyrektora
szpitala.
— Chyba najlepiej będzie, jeśli natychmiast pan do nas zejdzie! — rzucił ostro.
Glenn Paris wahał się. Był blady jak płótno, twarz miał mocno napiętą. Po chwili
opadły mu ramiona i ze spuszczoną głową zaczął schodzić po wyłożonych czerwonym
dywanem schodach.
— Oooczywiście, gdybyśmy wieeedzieli, jakie macie kłoopoty, spppróbowaliiibyśmy
zjawić się wcześniej... —powiedział Warren Fezler.
Razem z Sarah szli, najszybciej jak mogli, plątaniną korytarzy prowadzących na
oddział położniczo ginekologiczny.
— Cieszę się, że w ogóle się zjawiliście — powiedziała Sarah. — Rosie na pewno
nic nie będzie?
— Spęęędziła sześć godzin na sali ooperacyjnej, ale kiedy ją zostawialiśmy,
żeeby tu przyyylecieć, powiedziano nam, że jej stan jest staabilny.
— Dzięki Bogu.
— Kiedy do niej strzeelił, zanim straciła przyyyytomność, zapisała mi telefon
domowy do pana Graysoona. Wyjaśniłem mu, o co chodzi, a on natyyychmiast wsiadł
w helikopter. Roosa uratowała mi życie. Szszszkoda, że nie uratowałem siostry...
— Tak, to wielkie nieszczęście. Bardzo ci współczuję, ale jestem też
wściekła... na Blankenshipa, na was wszystkich.
— Rozumiem. Nie wiem, co móóglbym zrobić, żeby...
— Pomóż mi teraz, a potem zrób coś z tym twoim wirusem. Sarah najchętniej
wbiegłaby na górę schodami, ale jej poobijane
ciało domagało się windy.
— Warren, jak udało ci się nas znaleźć?
— Dla kogoś tttakiego jak Gggrayson to nic trudnego. Nikt tak jak ooon nie umie
poootrząsnąć ludźmi. Może poza Elim... zaczęliśmy od ooiomu, potem poszliśmy na
psyyychiatrię. Ktoś... Wes jakiśtam... poowiedział nam, że miałaaś przy
śniadaniu atak i caaałąnoc patrzyłaś przez lornetkę na Buudynek Chiltona. Pootem
dowiedzieliśmy się, że Eli wraz z sanitariuszem wywieźli cię. Kiedy się
dowiedzieliśmy, że nie dotarłaś na iiizbę przyjęć, zaczęliśmy podejrzewać, gdzie
jesteś. Pan Gggrayson wziął w obroty sanitariusza i szybko się ookazało, że mamy
rację.
— Więc wszedłeś do piwnicy tylnymi drzwiami?
— Mmialem klucze. Tam był przez jakiś czaaas mój dom. Pan Grayson uznał, że
leepiej będzie cię poszukać, niż próóbować nie dopuścić do wybuchu.
Kiedy weszli na położnictwo, natychmiast usłyszeli dźwięk, który Sarah znała.
Annalee Ettinger wyła z bólu. Nie zwracając uwagi na pielęgniarki, Sarah złapała
Warrena za rękę i pociągnęła go za sobą w kieninku pokoju Annalee. Mundurowy
strażnik zniknął — prawdopodobnie zwolniono go, kiedy udało się zamknąć szaloną
doktor Baldwin na psychiatrii. Randall Snyder, wyraźnie podniecony i na skraju
paniki, badał Annalee puls.
— Czy ktoś mógłby jeszcze raz wezwać doktora Blankenshipa? — powiedział do
asystującej mu pielęgniarki.
— Może pan go wzywać, ile tylko pan zechce, a na pewno nie
odpowie — wtrąciła się Sarah. — Ani teraz, ani potem. Annalee, mogę z tobą
chwilę porozmawiać? To bardzo ważne.
— Powiedzieli, że próbowałaś mi zrobić krzywdę.
— Mylili się. Porozmawiasz ze mną?
— Możesz coś zrobić z bólem w moich rękach i nogach?
— Mogę sprawić, aby zniknął.
Stojący pod ścianą poczekalni dla członków rodzin William Grayson, Lisa, Matt i
Warren Fezler wpatrywali się uważnie w ekran telewizora. Glenn Paris
zainstalował system telewizji przemysłowej w ramach unowocześniania oferowanych
przez oddział usług, a przekazująca obraz kamera była zamontowana dokładnie nad
stołem, na którym robiono cesarskie cięcia. Na ekranie widać było teraz dwie
pary rąk— Randalla Snydera i Sarah Baldwin — oraz gładki, ciężarny brzuch
Annalee.
— Krew podłączona i spływa? — rozległ się głos Snydera.
— Podłączona i spływa — odparła pielęgniarka.
— Oznaki stabilne?
— Wszystkie narządy działają — odpowiedział anestezjolog.
— Sarah, gotowa?
— Gotowa.
Lisa Grayson żartobliwie dźgnęła Matta łokciem.
— No to zaczynamy — oświadczył Snyder. — To pani przypadek, pani doktor.
Asystuję.
— Ale...
— Szybko!
— W porządku. Robi się.
Obserwująca obraz na ekranie czwórka ludzi patrzyła, jak dłonie Sarah i Snydera
znikają, po czym pojawiają się ponownie — w zmienionej konstelacji.
Sarah rozciągnęła palce w rękawiczkach.
— Uwaga wszyscy, do roboty! — powiedziała. — Skalpel, proszę.
Epilog
30 października
— Sarah Ettinger West, poznaj swoją matkę chrzestną. Annalee odsunęła dziecko
od piersi na tyle, aby Sarah mogła
mu się przyjrzeć.
— Urodziłaś przepiękne dziecko — powiedziała lekarka. — To dla mnie zaszczyt
być jego matką chrzestną.
Choć początek nie był łatwy — znacznie bardziej burzliwy dla matki niż dla córki
— obie dobrze się teraz czuły. Tak jak Sarah przewidziała, cesarskie cięcie
radykalnie zahamowało DIC. Najpierw Lisa, teraz Annalee. Dwa przypadki
nieuratowane, dwa wyleczone. Było przynajmniej od czego zaczynać w walce z
wirusem.
— Ile kobiet może się, twoim zdaniem, spodziewać czegoś takiego? — spytała
Annalee, jakby czytała Sarah w myślach.
— Sprawdzamy to, ale na pewno dużo. Blankenship niczym się nie przejmował.
Ciągle nie jestem w stanie tego pojąć.
— Szaleństwa nie da się pojąć. Po prostu się pojawia.
— Chyba tak. Na szczęście wygląda na to, że twój ojciec dokładnie zapisywał,
kto kupił proszek i witaminy.
— Zawsze należał do pedantów.
— Produkt jest na rynku od ośmiu miesięcy, co znaczy, że w każdej chwili mogą
zacząć rodzić pierwsze zakażone wirusem kobiety.
— Mogę ci dać listę osób, na których Peter testował środek w czasie, gdy dawał
go także mnie.
— Wspaniale! Dzięki temu pozostaną już tylko do zlokalizowania kobiety ze
szpitalnej grupy Singha... prawdziwe króliki doświadczalne. Ponieważ
Singh nie żyje, musimy liczyć na to, że
jest coś w klinicznych zapiskach Blankenshipa. Moim zdaniem musi mieć jakiś
spis, dzięki niemu od razu wiedział, że pierwsze kobiety, które dostawały
proszek, mają kłopoty. Jeśli nic takiego nie znajdziemy, będziemy musieli
kontynuować poszukiwania zakażonych kobiet za pomocą prasy.
— A wszystko dla pieniędzy.
— Wszystko dla pieniędzy — ze smutkiem powtórzyła Sarah. — Oraz dla podniety,
jaką Blankenship miał z wykorzystywania intelektu w celu manipulowania ludźmi i
sprawowania nad nimi władzy.
— Jeśli już przy tym jesteśmy... Sarah wiedziała, co teraz nastąpi.
— Jak wygląda sytuacja?
— Peter jest w więzieniu, jakiś czas temu dzwonił jego adwokat. Na dziś
przewidziano coś w rodzaju przesłuchania i mecenas twierdzi, że gdybyś przyszła
porozmawiać z sędzią, prawdopodobnie zgodziłby się wyznaczyć Peterowi kaucję i
wypuścił go. Jeśli nie powiesz, że Blankenship przyznał się do zabójstwa
człowieka na łodzi, być może Peter będzie musiał zostać w areszcie.
— Ta myśl ma w sobie coś ponętnego.
Kobiety wymieniły się konspiracyjnymi spojrzeniami.
— Nie zapominaj, że jest dziadkiem twojej córki chrzestnej — powiedziała
Annalee.
— Nie zapominam o tym. Ciekawa jestem tylko, w jakim stopniu ta sprawa
naruszyła jego nieprzemakalne ego, Blankenship grał na nim jak na skrzypcach.
— A Peter zgadzał się na wszystko, nie zadając jakichkolwiek pytań.
— Dla pieniędzy.
— Xanadu miało problemy. Sądzę, że robił to, co robił, dla zysku, a także
powodowany dumą i chęcią podbechtania swego ja.
— Będę nalegała, aby wszelkie pieniądze, jakie uda nam się wydobyć z tego
bałaganu, zostały wykorzystane na wypracowanie metody leczenia tej wirusowej
choroby. Dotyczy to wszystkich pieniędzy, które zarobił na tym Peter.
— Zgadzam się.
— Dwumetrowe skrzypce... Jezu, mogłabym się założyć, że uczestnictwo w tych
reklamówkach naprawdę sprawiało mu przyjemność.
— Sprawiało. — Annalee podniosła Sarah E. West i delikatnie przystawiła córkę
do drugiej piersi.
— Może tydzień pobytu w więzieniu spowodowałby... no dobrze, zadzwonię do jego
adwokata i dowiem się, co można zrobić.
— Dzięki, pani doktor. Sarah wstała.
— Annałee, zrób tylko jedną rzecz dla mnie.
— Co sobie zażyczysz.
Sarah pochyliła się i pocałowała najpierw matkę, potem małą.
— Nie pozwól mu nigdy o tym zapomnieć.
AKCEPTUJ ALBO PROTESTUJ Axel DevlIn 3 lipca
Wczoraj miałem wizytę u mojej akupunkturzystki. Nazywa się doktor Sarah Baldwin
Daniels, Kiedy wysiadają mi plecy, co dzieje się zazwyczaj wtedy, gdy zmuszam
się do większego wysiłku niż przełączanie kanałów na pilocie, moja
akupunkturzystka każe mi się rozluźnić, wbija we mnie swoje specjalne igły z
nierdzewnej stali i ból znika.
Pomaganie takim ludziom jak ja za pomocą akupunktury jest hobby doktor B.-D, Jej
zawodem jest chirurgia. Od dwóch dni jest nowym szefem rezydentów na oddziale
ginekologii i położnictwa Bostońskiego Centrum Medycznego. Ci, którzy dotychczas
nie czytali mojej kolumny — czyli wszyscy, którzy ostatnie dziesięć lat spędzili
na Marsie — niech wiedzą, że przez większą część minionego roku nie byłem
wielkim zwolennikiem ani mojej akupunkturzystki, ani jej szpitala. Uważałem, że
jest konowałem.
Nie jest konowałem. Wsadza we mnie swoje igły i plecy przestają boleć, a dopóki
tak się będzie dziać, nic poza tym nie będzie mnie obchodzić. Kto umie sprawić,
bym czuł się lepiej, nie cierpiąc efektów ubocznych, gorszych od samej choroby,
ten jest dla mnie okej.
A więc myliłem się. Ta kolumna należy do mnie i mogę ją wykorzystywać w taki
sposób, w jaki mi się podoba. Dziś — rok po tym, jak nazwisko doktor B. D. i
koszmar wokół dietetycznego proszku po raz pierwszy pojawiły się na ekranie
mojego komputera — wykorzystuję ją do powiedzenia, że się myliłem.
To dzięki pani doktor, która zdecydowała się robić cesarskie cięcie przed
rozpoczęciem akcji porodowej, uratowano życie niezliczonych kobiet, a teraz
słyszymy, że realne jest badanie krwi, wykrywające przerażającego wirusa,
ukrytego w proszku na odchudzanie, oraz leczenie skutków jego działania. Jeśli
Bóg zechce, być może te cesarskie cięcia przestaną być wkrótce potrzebne. Tak
więc wczoraj widziałem się z moją akupunkturzystką. Po raz pierwszy poszedłem do
niej pół roku temu zrobić wywiad i poznać pełną wersję koszmaru Ziołowego
Systemu Odchudzającego. Przypadkiem wspomniałem o moich kiepskich plecach i to
wystarczyło, aby doktor BaldwinDaniels zaoferowała swoją pomoc.
„Może mogłabym panu pomóc — powiedziała. — I może dałoby się coś zrobić z
pańskim bólem".
I tak wczoraj po południu, kilka godzin po tym, jak mój niedawny wróg wbił we
mnie kilka specjalnych igieł, po raz pierwszy w życiu przekroczyłem na polu
golfowym barierę dziewięćdziesięciu punktów.
Konował!