Michael Palmer Recepta Coreya

1

Michael Palmer

Recepta Coreya

(Corey prescription)

Przełożyła Zofia Zinserling

2

PROLOG

Lipiec 1946

Ramirez odchrząknął z zadowoleniem i jednym haustem wychylił swoją szkocką. Już miał

sobie nalać, po raz czwarty tego wieczoru, kiedy „Rosa T.” wzleciała na wysokiej fali i niezgrabnie

przechyliła się na lewą burtę. Dzięki refleksowi, nabytemu z biegiem lat spędzonych na morzu,

zręcznie dopasował kąt nachylenia butelki i napełnił kubek, nie uroniwszy ani kropli.

Miał po sześćdziesiątce, lecz gęsta siwa broda i duży brzuch, w połączeniu z ciemną,

ogorzałą cerą utrudniały określenie jego wieku. Wszyscy znajomi pamiętali bądź wyobrażali sobie

Tomasa Ramireza wyłącznie w roli kapitana „Rosy T.”

Frachtowiec, pierwotnie zaprojektowany i używany do transportu bananów, za jego czasów

przewiózł wiele ciekawszych ładunków. Przed wojną Ramirez latami przemycał na nim kokainę i

marihuanę

do

Stanów

Zjednoczonych

i

Kanady,

a

do

rozmaitych

portów

południowoamerykańskich wracał z nieoclonymi wyrobami przemysłowymi i alkoholem.

Wkrótce potem, gdy nasiliły się działania wojenne na Atlantyku, Ramirez zrozumiał, że

jego specjalność wymaga pieniędzy i ochrony zarówno ze strony aliantów, jak Niemców. Pod

banderą panamską „Rosa T.” dostarczała broń z Niemiec partyzantom w Ameryce Środkowej i

Południowej, kilkakrotnie zaś pod banderą niemiecką, w czarterze u Amerykanów, przewoziła

„biznesmenów” na wybrzeża Norwegii. W sumie od roku 1941 do 1945 kapitan i frachtowiec

odbyli ponad trzydzieści rejsów transatlantyckich, a podczas paru ostatnich za wysoką opłatą

przewieźli niemieckich przywódców wojskowych i politycznych do portów w Brazylii i

Argentynie.

Ramirez w pełni zasłużył sobie na międzynarodowe uznanie jako człowiek, który dobrze

wykonuje swoją prace i nie pyta o ładunek, jeśli dostaje żądaną sumę. Przez wiele powojennych

miesięcy jednak czarterów brakowało i nic nie zarabiał. Musiał zwolnić prawie całą

dziewięcioosobową załogę, dwukrotnie zaś podjąć się legalnego, lecz źle płatnego przewozu.

Raptem, pewnego skwarnego dnia w Panamie, wszystko się odmieniło. Ramirez znów stał

się wypłacalny, skompletował załogę i wywiązywał się z czarteru tak lukratywnego, że dochód

miał mu wystarczyć na wiele miesięcy.

Tę odmianę losu zawdzięczał człowiekowi, który leżał pod pokładem na wąskiej koi w

największej z trzech małych kajut. Załoga znała tylko jego imię, Nick, on sam zaś prawie cały

tydzień rejsu spędził w swojej kabinie, skąd wychodził raz dziennie, aby zjeść skromny

południowy posiłek i wypić trochę czerwonego wina z Ramirezem. Wszyscy na pokładzie mylnie

sądzili, że pasażera przykuła do koi morska choroba. W istocie Nicholas Ferlazzo prawie

szesnaście godzin na dobę poświęcał studiowaniu i uczeniu się na pamięć treści papierów,

dokumentów i książek, otrzymanych od mężczyzn, którzy spotkali się z nim w Panamie, a

przedtem zorganizowali jego podróż na północ frachtowcem Ramireza.

Kapitan spoglądał właśnie na butelkę i zastanawiał się, czy nie wypić piątej whisky, kiedy

jego zastępca i jedyny stały członek załogi zastukał do drzwi, po czym wetknął do kabiny twarz

pokrytą siwym zarostem.

– Nawiązaliśmy kontakt radiowy, panie kapitanie. Zgodnie z planem. Najdalej za godzinę...

– Jaka jest nasza pozycja? – przerwał mu Ramirez.

– Około sześćdziesięciu mil na północ od latarni w Eastport, stan Maine. Na kursie 280

stopni.

– Zaraz będę na mostku. Co z pogodą?

– Jest trochę mgły, ale powinniśmy się z nimi sczepić, jeśli wiedzą, co robią.

– Jak dotąd wiedzieli – stwierdził Ramirez.

Wiadomość o zbliżającym się spotkaniu Ferlazzo przyjął bez większych emocji, odłożył

tylko mapy, które właśnie przeglądał, wyciągnął się na wznak i wpatrzył w gładką, szarą metalową

3

ścianę. Miał niewiele ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewiętnaście lat, lecz zapuszczana od

trzech miesięcy broda trochę go postarzała. Właściwie niczym się nie wyróżniał. To znaczy niczym

z wyjątkiem oczu. Ciemne, niemal metalicznie brązowe, spoglądały spod grubych brwi i

przymkniętych powiek tak przenikliwie, że tylko nieliczni potrafili dłużej w nie patrzeć.

Miał tydzień, kiedy znaleziono go w starannie zszytych powijakach z tkaniny flagowej pod

bramą małego sycylijskiego klasztoru nieopodal Syrakuz, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na

południe od Etny. Trafił do pobliskiego sierocińca, prowadzonego przez zakonnice z tego

zgromadzenia, i spośród trzydzieściorga pięciorga dzieci niczym się nie wyróżniał do ukończenia

trzeciego roku życia, kiedy to siostry znalazły go, siedzącego na uboczu i na głos czytającego bajki.

Ze zdumieniem stwierdziły, że wcale nie umie czytać, tylko powtarza z pamięci to, co raz usłyszał.

W wieku pięciu lat płynnie mówił po włosku i po łacinie, a zaczynał się uczyć francuskiego.

Raz poznane fakty znacznie lepiej zapamiętywał, niż rozumiał, choć i to przychodziło mu z

wyjątkową łatwością.

Pogłoska o tym zadziwiającym dziecku obiegła okoliczne wsie, a pod koniec roku 1931 z

położonej za górami pobliskiej Ragusy przyjechał je zobaczyć Dominico Ferlazzo. Z miejsca

wyraził chęć zaadoptowania chłopca i jego propozycja, poparta dużym datkiem na sierociniec,

została przyjęta. Na decyzję sióstr nie miało wpływu to, że nowy ojciec, najbogatszy padrone w

Ragusie, parę lat wcześniej wrócił z Ameryki, gdzie rzekomo popadł w tarapaty; dla nich liczyło

się to, że był człowiekiem pobożnym i wielkim dobroczyńcą Kościoła.

Młody Nicholas Ferlazzo nie skończył jeszcze szesnastu lat, a już pod kierunkiem

specjalnych nauczycieli opanował osiem języków i mówił nimi bez akcentu. Z pomocą innych

instruktorów rozwinął swoje wyjątkowe umiejętności sportowe, poznał historię Włoch i Ameryki,

stał się wyborowym strzelcem i zgłębił inne dziedziny wiedzy. Starszy Ferlazzo spędzał

niezliczone godziny z synem, który przyjmował i odwzajemniał ojcowską miłość z tą samą

żarliwością, z jaką poświęcał się studiom.

Nicholas miał prawie piętnaście lat, kiedy pierwszy raz przespał się z kobietą, hożą

dwudziestodziewięcioletnią pomocą kuchenną. Wkrótce po ukończeniu szesnastu lat zabił

pierwszego człowieka. Zrobił to na prośbę ojca, który podczas jednego z ich częstych spacerów po

brązowych, kamienistych wzgórzach wokół Ragusy powiedział:

– Wiesz, Nicholas, że bardzo cię kocham i że jesteś dla mnie najważniejszy na świecie.

– I ty także jesteś całym moim światem, ojcze – odparł młodzieniec.

– Chciałem to usłyszeć, synu... Wiesz, Nicholas, że kiedy przed laty wyjeżdżałem z

Ameryki, byli tu ludzie, którzy chcieli mi wyrządzić wielką krzywdę. Teraz już nie ma znaczenia,

dlaczego pragnęli mnie zabić, ale mimo upływu lat wciąż tego pragną. Ostatnio doszły mnie

słuchy, że do Palermo przyjechał niejaki Amadeo Secchi, a co więcej, że zamierza mnie

zamordować. Lat mi przybywa i nie czuję się na siłach sam przed nim obronić.

– Opowiedz mi o tym człowieku, ojcze, to go znajdę i zabiję dla ciebie.

– Stanie się tak, bo musi. Mam w willi informacje na jego temat. Ale nikt nie może cię

zobaczyć ani w jakikolwiek sposób powiązać z jego śmiercią.

– Rozumiem, ojcze – odrzekł Nicholas.

Trzy dni później na pustej ulicy Palermo nieznany sprawca zabił Amadea Secchiego jednym

strzałem w głowę. W ciągu następnych dwóch lat Dominico Ferlazzo trzykrotnie ponawiał takie

żądania i trzem jego wrogom zadano śmierć w sposób równie oszczędny i niepozostawiający

śladów. Młody Nicholas nie poczuwał się do winy ani nie miał wyrzutów sumienia z powodu tych

zabójstw, bo jego wychowaniem moralnym kierował wyłącznie ojciec.

Tymczasem coraz większy nacisk kładziono na uczenie Nicholasa przedmiotów związanych

z życiem w Ameryce. Szybko dowiedział się od swoich preceptorów wszystkiego, co im było

wiadomo o amerykańskim rządzie, historii społecznej i historii kultury, gospodarce, a nawet

idiomach. Wojna nie przerwała edukacji Nicholasa, miała zresztą niewielki wpływ na jego rodzinę,

a jeśli już o to chodzi, na większość mieszkańców Ragusy.

4

W lutym 1946 roku po raz pierwszy dowiedział się, co zaplanował i przygotował dla niego

ojciec. Starszy Ferlazzo poruszył ten temat podczas kolejnej przechadzki po zapylonych,

porośniętych krzewami wzgórzach. Był jak zawsze w rozmowie z synem bezpośredni i szczery.

– Lekarze w Palermo – powiedział, obejmując chłopca ramieniem – poinformowali mnie, że

odrasta mi guz żołądka. Zaproponowali kolejną operację, ale nie ma prawie żadnej nadziei na

usunięcie całego. Postanowiłem nie poddawać się zabiegowi, a ich zdaniem to kwestia najwyżej

paru miesięcy.

– Czy to pewne, ojcze? Są przecież inni lekarze, do których moglibyśmy się zwrócić. Może

w Rzymie...

– Nie, synu – przerwał Dominico – to pewne. Wiem o tym od kilku tygodni i już zacząłem

zabezpieczać ci przyszłość. Twoja matka pojedzie na północ, gdzie zamieszka u swojej rodziny,

willa zostanie sprzedana. Dla mnie ważne jest teraz tylko to, żebyś mógł kontynuować studia.

Potem Nicholas nigdy już nie był tak bliski łez.

– Oczywiście nie przerwę nauki, ojcze. Ale willa...

– To nie jest miejsce dla ciebie, Nicholas. Już wiele lat temu postanowiłem urządzić cię

gdzie indziej, a teraz, po wojnie, znów otwierają się przed tobą liczne możliwości w Ameryce.

Skontaktowałem się z twoim stryjem Peterem w Bostonie. Zgodził się zapewnić ci start w nowym

życiu. Jego zdaniem możesz się dostać na jakiś amerykański uniwersytet, zna też bezdzietne

małżeństwo, które chętnie zaopiekuje się tobą jak własnym synem. Wiem, że to przerażająca

perspektywa, musisz mi jednak obiecać realizację tych planów.

– Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz, ojcze. Wiesz, że zawsze tak było.

– Dobrze. Masz wyjechać latem. Peter prosił, abyś mu oddał ważną przysługę w zamian za

to, że zatroszczy się o twoją przyszłość. Parę razy pomogłeś mi... no... rozprawić się z tymi, którzy

chcieli mnie skrzywdzić, a teraz twój stryj pragnąłby, abyś wyeliminował jego wroga. To mój

jedyny brat i byliśmy sobie bardzo bliscy, kiedy mieszkałem w Ameryce. Jego wrogów należy

traktować tak jak moich. Po wykonaniu dla niego tej roboty będziesz mógł dalej się kształcić i

prowadzić nowe życie. Do tego czasu musisz bardziej przykładać się do studiowania zagadnień

amerykańskich i pomóc mi w zlikwidowaniu willi.

W ciągu następnych miesięcy stan zdrowia starszego Ferlazza szybko się pogarszał. Na

początku kwietnia chory zmarł w obecności syna. Młody Nicholas niczym nie zdradzał swych

uczuć, tylko po pogrzebie godzinami wędrował po wzgórzach, gdzie kiedyś spacerował z ojcem. W

czerwcu Peter Ferlazzo przysłał mu wiadomość wraz z instrukcją, że ma spakować

najniezbędniejsze rzeczy i wsiąść w Palermo na frachtowiec, odpływający do Panamy w Ameryce

Środkowej. Po przybyciu na miejsce odbiorą go przyjaciele i załatwią mu przejazd do Stanów

Zjednoczonych.

Bez płaczu i prawie bez obaw Nicholas Ferlazzo opuścił po piętnastu latach dom i udał się

do Palermo.

To Ramirez pierwszy dostrzegł światła podpływającej łodzi. Ze żwawością, jakiej trudno

byłoby oczekiwać po człowieku tak zwalistym, pognał na dziób „Rosy T.” i wysłał umówiony

sygnał. Z chwilą gdy odpowiedziały mu błyski, polecił swemu zastępcy zawiadomić Nicka.

– Weź to. – Ramirez podał oficerowi krótki rewolwer. – Nie wypuszczaj go z kabiny,

dopóki nie dam ci sygnału, że nam zapłacili. Potem płyniemy do Bostonu. Jest tam, jak słyszę,

wiele pięknych kobiet, które chętnie pomogą nam wydać zarobione pieniądze.

Oficer stał na posterunku pod drzwiami, a tymczasem Ferlazzo starannie pakował do torby

marynarskiej wszystkie przestudiowane materiały i skromną garderobę. Z tej samej torby

wyciągnął tekturowe pudełko o rozmiarach mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów

i wysokości dziesięciu centymetrów. Otworzył je, połączył dwa druciki i po nałożeniu pokrywki

wepchnął głęboko w róg koi. Wygładziwszy cienki materac, czekał na znak.

Przy lekkim kołysaniu Północnego Atlantyku Ferlazzo brał torbę marynarską i złaził po

sznurowej drabince na pokład niewielkiej łodzi wycieczkowej, zacumowanej do frachtowca.

5

Kapitan Ramirez, po parokrotnym przeliczeniu otrzymanych pięćdziesięciu tysięcy

dolarów, stał na mostku, kiedy łódź odcumowała i skierowała się na północny wschód.

Na jej pokładzie, już w odległości może pół mili od frachtowca, Ferlazzo spotkał się oko w

oko ze swymi nowymi towarzyszami.

– Naprawdę zapłaciliście mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za dostarczenie mnie tutaj? –

zapytał niedowierzająco.

Jego gospodarz, dystyngowany mężczyzna w tweedowym ubraniu i szerokim krawacie,

odpowiedział z uśmiechem:

– W banknotach, których nikt nigdy nie próbowałby wydać.

W tym momencie nocne niebo rozjaśnił błysk z południowego zachodu. Trzy sekundy

później do uszu zebranych na pokładzie łodzi wycieczkowej doleciał stłumiony huk. W odległości

niespełna mili „Rosa T.” buchnęła płomieniem i przełamała się na pół. Zatonęła po pięciu

minutach.

Nicholas Ferlazzo zatrzymał się przy barze, aby nalać sobie szklaneczkę chianti, zanim

wyciągnie się na miękkiej skórzanej kanapie i znów pogrąży w lekturze.

6

CZĘŚĆ I

Kwiecień 1978

Reasumując, ta 56–letnia Portugalka zgłosiła się w gabinecie z bólem prawego ramienia,

spowodowanym, jak wykazało badanie, zapaleniem mięśnia trójgłowego. Na początek zaleca się

unieruchomienie i aspirynę. Ciśnienie krwi wynosi 210/115, a obie siatkówki wskazują na

długotrwale nadciśnienie. Niestety nie zdołałem przekonać pacjentki o potrzebie ponownego

badania i leczenia. Planuje się nawiązanie kontaktu z jej synem, który mówi po angielsku, i z jego

pomocą podejmę dalsze kroki w sprawie uregulowania ciśnienia. Kończę dyktować...

L.T.C. Dziękuję.

Luke Corey wyłączył dyktafon, zamknął oczy i, odchylony do tyłu, pocierał garb nosa.

Promień przedwieczornego słońca padł na róg jego biurka, migotliwą smugą położył się na

wzorzystej tapecie gabinetu. Coreya zaprzątała myśl o dwudziestu dwóch osobach, których

problemami zdrowotnymi zajmował się tego dnia. Przez dziesięć minut rozkoszował się ciszą, w

czym przeszkadzał mu tylko ból w dolnej części kręgosłupa. Ostatnio te cholerne plecy zaczynały

mu dokuczać chyba z każdym dniem wcześniej.

– Mam trzydzieści sześć lat i połowę życia za sobą – mruknął pod nosem.

Wstał, przeciągnął się i rozejrzał po gabinecie, trochę zagraconym, lecz emanującym miłe

ciepło. Od czterech lat zajmował ten narożny pokój w sześćdziesięcioletnim domu, podobnym do

innych budynków na przylądku Cod. Na umeblowanie gabinetu składało się szerokie, stare dębowe

biurko, bardzo miękka niebieska kozetka i sięgający sufitu regał, wypełniony podręcznikami,

notatnikami i nieoprawionymi czasopismami. Niskie beżowe krzesło stało na ukos do krzesła za

biurkiem, dzięki czemu Lukę nie musiał robić tego, czego bardzo nie lubił – rozmawiać z

pacjentem siedzącym po drugiej stronie biurka. Na wprost pojedynczego okna z ośmioma

szybkami wisiały na ścianie cztery certyfikaty w czarnych ramkach.

Te wypisane ozdobnymi literami dokumenty stwierdzały, że gabinet należy do Lewisa

Tylera Coreya III, który ukończył college w Harvardzie w 1963 roku, a szkołę medyczną na

Uniwersytecie Missisipi w 1967. Dwa pozostałe certyfikaty poświadczały prawo doktora Coreya

do praktyki lekarskiej w stanie Massachusetts i członkostwo Amerykańskiego Zrzeszenia Lekarzy

Rodzinnych.

W lewej dolnej szufladzie biurka leżał piąty dokument, w oryginalnej kopercie i

nieoprawiony, pochwała prezydenta Stanów Zjednoczonych z lipca 1970 roku. Na kopercie, w

płaskim czarnym pudełeczku, spoczywał medal ze srebrną gwiazdą i purpurowym sercem.

Parominutową ciszę przerwały trzaski i długotrwałe buczenie leżącego na biurku pagera.

Buczenie ucichło, po czym rozległ się nosowy, niemal bezpłciowy głos szpitalnej telefonistki:

– Doktor Corey proszony jest o telefon na oddział nagłych przypadków. Doktor Corey,

oddział nagłych przypadków, proszę. Tu K T Y 817, koniec.

Luke stanął przy oknie i popatrzył na rudzika, zapamiętale skaczącego po trawniku.

Następnie z westchnieniem rezygnacji podszedł do biurka, wyłączył pager i podniósł słuchawkę.

– Tato, czy mogę skończyć? Ćwiczę już prawie od godziny i jestem zmęczony.

– Możesz skończyć, Luke, jak zagrasz prawidłowo. Ponad tydzień pracujesz nad tą samą

fugą i wciąż popełniasz te same błędy. No, a jak tu zostać gwiazdą fortepianowego recitalu pani

Hartman, jeśli się nie opanuje prostej fugi Bacha?

– Ale, tatku, ja po prostu nie mogę.

– Luke, wiesz, że twoja matka i ja nie chcemy słuchać, jak mówisz „nie mogę”. Więc zrób

sobie jednominutową przerwę, a potem spróbujemy od początku.

– Tak jest.

7

Janet Dibbs była przełożoną pielęgniarek na oddziale nagłych przypadków szpitala w

Strathmore i własna praca napełniała ją uzasadnioną dumą.

Ponieważ Strathmore leżało na przylądku Cod, normalna liczba jego mieszkańców,

wynosząca dziesięć tysięcy, w sezonie letnim wzrastała niemal dziesięciokrotnie. Na oddziale

nagłych przypadków proporcjonalnie wzrastała liczba pacjentów, co rokrocznie pociągało za sobą

trudności z personelem, które panna Dibbs zawsze potrafiła przezwyciężyć. Jeśli miała jakąś wadę,

to tę, że lubiła podkreślać, jak bardzo troszczy się o chorych.

Trzydziestojednoletnia i niezamężna Janet była oddana swej pracy, swemu szpitalowi i

swoim podopiecznym. Głębokim szacunkiem, graniczącym z miłością, darzyła „dobrych

doktorów” – mądrych i współczujących lekarzy – nie miała natomiast litości dla „konowałów”,

którzy odbębniali robotę albo głośno wyrokowali o życiu i śmierci na podstawie nikłych objawów

klinicznych i którym brakowało odwagi, by poprosić o pomoc.

Kilka razy Janet otwarcie zakwestionowała zalecenia „konowałów” w obecności innych

członków personelu, a przynajmniej raz doniesiono na nią zwierzchniczce pielęgniarek, gdyż

poprosiła chirurga o ocenę stanu zdrowia wyjątkowo ciężko chorego pacjenta, nie uzyskawszy

zgody jego lekarza.

Prawie od dnia swego przybycia do Strathmore Luke stał się ulubieńcem Janet Dibbs. Jej

uczucia zrodziły się i okrzepły podczas ratowania ich pierwszego wspólnego pacjenta, mężczyzny,

u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca.

Po zastosowaniu elektrowstrząsów rytm serca chorego prawie się unormował. Luke

wydawał odpowiednie polecenia silnym, lecz opanowanym głosem, często akcentując swoje

żądania słowem „proszę” i otwarcie komentując poprawne wykonanie zabiegów przez pielęgniarki.

Zespół, złożony z trzech pielęgniarek i dwóch lekarzy, zaczął pracować w spokojniejszym rytmie,

gdy wtem Susan Carmichael wykrzyknęła:

– Panie doktorze Corey, nie słyszę jego ciśnienia. Przed minutą było 90 na 60.

– Proszę zwiększyć dopływ kroplówki.

– Już to zrobiłam.

– Walt, zacznij znów masaż. Panno Dibbs, proszę o wlew z dopaminy.

– Tak, panie doktorze. Jakie stężenie?

– Słucham?

– Dopamina, panie doktorze. Jakie ma być stężenie?

Przez parę sekund na sali panowała absolutna cisza, przerywana tylko odgłosami masażu

serca i aparatu tlenowego. Luke, wpatrzony w podłogę, podniósł głowę, lekko ją przekrzywił i

powiedział:

– Cholera, panno Dibbs, zupełnie zgłupiałem. Czy może mi pani pomóc?

– Myślę, że 800 miligramów na 500 centymetrów sześciennych soli fizjologicznej

wystarczy.

– Doskonale, proszę to zmieszać i podać. Wytrwałości, on sobie poradzi.

Po dziesięciu minutach ciśnienie krwi się ustabilizowało.

Luke nie próbował przepraszać za swoją wpadkę. Uśmiechnął się tylko gorzko i zwrócił do

Janet Dibbs przy pozostałych członkach zespołu:

– Dzięki za wyratowanie z opresji. Oby tylko była pani przy mnie, jak mi się coś stanie.

– Oddział nagłych przypadków, panna Dibbs.

– Janet, tu Luke. Co tam masz?

– Pięćdziesięciopięcioletnią kobietę, która miała zapaść podczas obiadu z przyjaciółmi. Nie

ma tu lekarza, a ty jesteś na liście nocnych dyżurów.

– Jaki stan?

– Nie reaguje, ciśnienie 230 na 130, oddech 30, a puls 120, regularny. Pewnie udar.

– Źrenice?

8

– W położeniu środkowym, równe i reagujące.

– Zrób EKG i podaj dekstran. Będę za dwie minuty.

Luke odłożył słuchawkę. Przez chwilę rozcierał sobie plecy, narzucił cienką brązową

wiatrówkę i wyszedł tylnymi drzwiami. Zazwyczaj na piechotę przebywał te pięćset metrów z

gabinetów lekarskich T. Kennera Putnama i Lewisa T. Coreya do wybudowanego przed

piętnastoma laty szpitala. Tego wieczoru jednak śpieszył się do nagłego przypadku, więc

postanowił pojechać swoim oldsmobilem z roku 1966, którego jeden z jego przyjaciół nazwał

„Kong” po tym, jak bez zadraśnięć wyszedł ze zderzenia, kompletnie skasowawszy nowego dużego

forda.

Luke lubił starego, masywnego oldsa, bo mieścił się w nim wygodnie mimo swoich stu

osiemdziesięciu ośmiu centymetrów wzrostu i osiemdziesięciu ośmiu kilogramów wagi. Był

mężczyzną przystojnym, o nieregularnych, wyrazistych rysach, z wyglądu „początkującym

rzezimieszkiem”, jak określiła go dawna sympatia. Ponieważ nie używał grzebienia, a proste,

brązowawe włosy przeczesywał palcami, zawsze wydawały się zmierzwione, niemal skołtunione.

Z taką prezencją i głęboko osadzonymi, niebieskozielonymi oczami najwyraźniej budził instynkty

macierzyńskie u kobiet we wszystkich kategoriach wiekowych.

Zdawał sobie sprawę, że chcą mu matkować, lecz nie umiał pogodzić się z faktem, że

niejedna uważa go też za mężczyznę pociągającego fizycznie. Tych talentów i pewności siebie,

które wykazywał na gruncie zawodowym, brakowało mu w kontaktach z kobietami.

Drzwiczki starego oldsa po strome kierowcy jak zawsze nie chciały się odblokować. Luke

sięgnął do prawej tylnej kieszeni po kluczyk, przypomniał sobie, że nigdy nie zamyka samochodu,

uśmiechnął się do siebie, uniósł nieco klamkę i otworzył drzwiczki.

– Co oznacza ta trójka z francuskiego?

– Madame Smeeth mnie nie lubi. Chyba nie podoba jej się mój akcent.

– Słuchaj, Luke, pani Smith od dawna uczy francuskiego i jeśli uważa, że masz zły akcent,

to pewnie ma rację. Czy po szkole robiłeś dodatkowe ćwiczenia?

– Nie. Trenowałem koszykówkę i...

– Daj sobie spokój z treningiem. Wiesz doskonale, że tegoroczne oceny będą po raz

pierwszy brane pod uwagę. Czy mamy ci załatwić korepetycje z francuskiego?

– Nie. To nie jest konieczne...

– Nie sądzisz, Lew, że jesteś zbyt wymagający...

– Margaret, wiem, że z trójkami nie można się dostać do college’u.

– Spróbuję się poprawić w następnym okresie.

– Dobrze, Luke... i, Luke...

– Słucham?

– Jestem zadowolony z tych piątek z pozostałych przedmiotów.

Szpitalne oddziały nagłych przypadków, z ich ustawiczną krzątaniną i sztucznym

oświetleniem, mają jakiś ponadczasowy charakter. Już same tylko liczne zegary ścienne,

porozwieszane w różnych miejscach, pozwalają personelowi snuć domysły, jak mogłoby być w

świecie zewnętrznym. Od pierwszych dni praktyki Luke czuł się swojsko w tym otoczeniu.

Dwudziestego pierwszego kwietnia o godzinie 18.15 na oddziale nagłych przypadków

szpitala w Strathmore ruch był szczególnie ożywiony. Bezradne wrzaski dziecka, któremu w sali

numer 2 zakładano szwy, zlewały się z ciągłymi telefonami, a od czasu do czasu dolatywały zdania

typowe dla oddziału ratunkowego: „Można prosić o jak najszybsze przywołanie CBC?”, „... cóż,

przenieście kogoś, ten człowiek powinien być na oddziale intensywnej opieki...”, „Doktorze

Clarke, pańska pacjentka leży już w sali numer 5. Jest bardzo zdenerwowana tym długim

czekaniem...”, „Więc powiedzcie jej, niech idzie do... mniejsza z tym, sam jej powiem”.

9

Luke wszedł przez automatycznie rozsuwające się drzwi, rozejrzał się dookoła i po chwili

ruszył do sali numer 6, zarezerwowanej dla najcięższych przypadków. Janet Dibbs regulowała

dopływ kroplówki, druga pielęgniarka mierzyła ciśnienie trochę za tęgiej kruczowłosej kobiecie,

która bez ruchu leżała na wąskim stole.

Luke obrzucił pacjentkę przelotnym spojrzeniem, po czym lekko się skrzywił i podniósł

wzrok na siostrę przełożoną.

– No więc?

– Od mojego telefonu niewiele się zmieniło. Przywieziona karetką, przyszli jednak jacyś

przyjaciele czy krewni. Są w poczekalni. Ona nazywa się Evelyn Samuels. Pięćdziesiąt siedem lat.

Brak karty szpitalnej, ale Hazel z recepcji chyba ją zna i twierdzi, że mieszka sama.

Luke szybko badał Evelyn Samuels, co parę sekund zauważał kilka różnych rzeczy i

notował je w pamięci, nie przestając rozmawiać z Janet Dibbs.

Źrenice 4 milimetry, lekko reagują, nie ma spontanicznych ruchów oczu ani kończyn.

Lekkie zesztywnienie szyi.

– Co z ciśnieniem?

– Skoczyło aż do 250 na 140. Ale tętno spadło do 80, a oddech do 15.

– Wygląda to na krwotok albo kryzys nadciśnieniowy. Daj 300 diazoksyny. Rytm serca

regularny. Żadnych szmerów. Płuca czyste.

– Pani Olsen, poproszę o oftalmoskop.

– Już, panie doktorze.

Tętno na tętnicach udowych wyczuwalne, odruch Babińskiego obustronnie dodatni.

– Proszę oftalmoskop, panie doktorze.

– Dzięki. Poproszę o młoteczek do badania odruchów i sprawdzenie, czemu Janet tak się

guzdrze z diazoksyną.

Żadnych odruchów. Teraz szyja wydaje się trochę sztywniejsza. Tętno naszyjnych

wyczuwalne. Na dnie oka żadnych wylewów, może trochę zamazane krawędzie tarczy nerwu

wzrokowego. Naczynia siatkówki zwężone, ale prawie w normie.

– Diazoksyna podana, panie doktorze.

– Dobrze, zdaje się, że to krwotok. Proszę mi podać półlitrową butelkę mannitolu i

sprawdzić, czy Lowenstein dyżuruje pod telefonem. Są już oznaki wzrastającego ciśnienia

śródczaszkowego.

– Mam wezwać neurologa?

– Tylko pod warunkiem, że będzie to Lowenstein. Tamci dwaj nie byli najlepsi. Och, Janet,

powiedz też jej bliskim, że stan jest ciężki. Poproś, niech zaczekają. Wyjdę do nich, jak tylko będę

mógł.

Luke wyprostował się nad stołem i skrzywił, bo po raz pierwszy od przyjścia na oddział

zdał sobie sprawę z dokuczliwego bólu w plecach. Była teraz 18.45, a zanosiło się na długą noc.

Trzeba jeszcze zrobić wieczorny obchód.

– Proszę, przyniosłam mannitol. Doktor Lowenstein jest na zebraniu. – Wejście Janet

wyrwało Luke’a z krótkiej zadumy.

– Nie podawaj go, dopóki nie zobaczymy, co się dzieje z ciśnieniem. W miarę możności

sprawdzaj je co jedną, dwie minuty. Chcę porozmawiać z jej rodziną. Och, i proszę o tackę z

cienkimi igłami. Chyba spróbujemy pobrać płyn rdzeniowy, aby sprawdzić, czy nie ma krwotoku.

Trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta, podniosły się na widok Luke’a i z głębi zatłoczonej

poczekalni przeszły za nim do separatki na końcu oddziału. Mężczyźni mieli poważne, zatroskane

miny. Kobieta płakała.

– Nazywam się doktor Corey. Czy ktoś z państwa jest spokrewniony z panią Samuels? –

zapytał Luke i raptem przypomniał sobie, że na palcu pacjentki nie zauważył obrączki.

10

– Nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi. Byliśmy na obiedzie u Evelyn, kiedy dostała zapaści. –

Odpowiadał jeden z mężczyzn, w wieku – jak domyślał się Luke – od pięćdziesięciu pięciu do

sześćdziesięciu lat, siwiejący, w niebieskiej sportowej marynarce, bez krawata.

– Czy może mi pan powiedzieć, co się właściwie stało?

– To było niewiarygodnie nagłe – odparł mężczyzna. – Wyglądała doskonale i chyba

świetnie się czuła, gdy wtem złapała się za głowę, pochyliła do przodu i runęła na podłogę. Ani na

chwilę nie przestała oddychać, puls miała raczej normalny, więc wezwałem pogotowie.

– Czy był to atak? Wie pan, czy zażywała jakieś lekarstwa?

– Nic mi o tym nie wiadomo, a przyjaźnimy się od paru lat – odezwał się drugi mężczyzna,

z wyglądu czterdziestopięcioletni, zadbany, wypielęgnowany, w jasnożółtym swetrze i muszce. –

Mogłaby to wiedzieć jej córka. Ma córkę. Wiesz, gdzie mieszka jej córka, Lii?

– Jak ona się czuje, panie doktorze? – Kobieta imieniem Lii miała zapewne czterdziestkę,

lecz wyglądała o dziesięć lat starzej. Była bardzo wymalowana.

– Naszym zdaniem miała udar; najprawdopodobniej jakiś krwotok. Robimy wszystko, co

się da, ale w tej chwili nie wygląda to dobrze.

– Jej córka Karen pracuje w opiece społecznej w Nowym Jorku. Nie wiem, gdzie mieszka,

ale Evelyn wciąż o niej mówi. Przyniosłam torebkę Evelyn. Może w portfelu znajdziemy adres

Karen.

Luke brał właśnie portfel do ręki, kiedy Janet Dibbs wetknęła głowę do pokoju.

– Panie doktorze, czy może pan przyjść natychmiast? Oddał portfel kobiecie.

– Proszę, niech pani poszuka czegoś o jej córce. Wrócę, jak tylko będę mógł.

Janet mówiła bez przerwy, idąc z nim szybko do sali numer 6.

– Lewa źrenica powiększyła się, jest dużo większa od prawej, ciśnienie spadło do stu

dwudziestu, tętno zaledwie pięćdziesiąt i oddech też zwolniony.

– Podłącz mannitol i przetaczaj możliwie szybko. Musimy podjąć próbę zmniejszenia

obrzęku mózgu. Po założeniu kroplówki proszę o podanie jej dwunastu miligramów

deksamethasonu i założenie cewnika. A jeśli to katoliczka, Janet, wezwij księdza.

Luke przejrzał wyniki badań Evelyn Samuels i utwierdził się w przekonaniu, że ciśnienie

śródczaszkowe rośnie dość szybko. Ponieważ nie dało się zrobić wiele więcej, pozostała mu tylko

nadzieja, że zalecone przez niego środki zahamują proces. Przez dwie minuty stał i wpatrywał się

w kobietę, która całkowicie zaprzątała jego myśli i pochłaniała energię. Zaledwie godzinę

wcześniej nawet jej nie znał.

Sądząc na pierwszy rzut oka, w młodości musiała być śliczna. Mimo nadwagi twarz miała

dość szczupłą i delikatną, co podkreślały czarne włosy, przycięte do ramion. Spod plastikowej

maski tlenowej przebijała cienka kreska różowawej szminki, a w każdym uchu tkwił kolczyk z

perłą. Poza tym pacjentka nie miała żadnej biżuterii.

Dopiero w tym momencie Luke zauważył jej lewy nadgarstek i zastanowił się, ile razy,

będąc lekarzem, przeoczył jakiś ważny znak szczególny, w rodzaju zniekształconej kończyny, bo

skupiał się na tym, co w danej chwili dolegało choremu. Kobieta miała przegub ręki owinięty

plastrem-przylepcem szerokości około czterech centymetrów.

Luke już zamierzał go zerwać, gdy Janet wniosła na tacy cewnik i zabrała się do roboty.

– Kobieta w separatce znalazła chyba jakieś informacje o córce tej pani – powiedziała. –

Pójdź tam, jeśli masz ochotę. Ja dopilnuję tu wszystkiego.

Luke obrzucił spojrzeniem plaster na ręce, postanowił go zdjąć przy pierwszej okazji i

przeszedł do separatki, gdzie kobieta imieniem Lii, już z suchymi oczami i poprawionym

makijażem, trzymała wystrzępiony kartonik.

– Jest – powiedziała. – „W razie wypadku proszę zawiadomić pannę Karen Samuels, 888

West 57th Street, Nowy Jork, 1–212–877–4982”.

Kiedy Luke brał kartkę, jeden z mężczyzn zapytał:

– Jak ona się czuje?

11

– Niedobrze. Wciąż jest nieprzytomna, ale robimy wszystko, co w naszej mocy.

– Myśli pan, że na coś byśmy się tu przydali?

– Jeśli chcą państwo zaczekać, proszę bardzo, ale w takich przypadkach trudno cokolwiek

przewidzieć. Mogą też państwo zostawić swój numer telefonu. Zadzwonię, jak tylko nastąpi

zmiana.

– Dziękujemy, panie doktorze, tak będzie najlepiej.

– Jesteś zajęty, Luke? Czy mogę wejść? Chciałabym chwilkę z tobą porozmawiać.

– Oczywiście, mamo, właśnie kończę tę cholerną chemię. Jeszcze cztery miesiące i będzie

po wszystkim. Przynajmniej po szkole średniej.

– Luke, wiesz, że ciebie i Elizabeth kocham nad wszystko na świecie.

– Naturalnie wiem o tym, mamo, i my też cię kochamy was oboje.

– Ostatnio prawie nie rozmawiam z ojcem.

– To przez ten przeklęty college, mamo. Tata nie potrafi chyba zrozumieć, że...

– Wiem, co się dzieje. Luke, twój ojciec i ja jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu

lat. Ja najlepiej wiem, jaki potraf i być zawzięty i uparty. Od dnia twych narodzin chce dla ciebie

tylko tego, co uważa za najlepsze...

– Tak, mamo, ale to, co on uważa za najlepsze, niekoniecznie jest...

– Zaczekaj, Luke. Pozwól mi skończyć. Chcę tylko, abyś zrozumiał, że on kocha cię tak

samo jak ja. Oczywiście poczuł się dotknięty, kiedy nie skorzystałeś z możliwości wcześniejszego

rozpoczęcia studiów na Harvardzie. To jego uczelnia. Po prostu zakładał, że...

– Na tym polega trudność. Zawsze zakłada, nie pytając mnie o zdanie. Czasami przyłapuję

się na tym, że nie robię czegoś, na co mam ochotę, tylko dlatego, że on na to nalega.

– I to dotyczy również college’u?

– No... tak czasem myślę.

– Więc co zamierzasz?

– Chyba od początku planowałem, że prędzej czy później przyjmę propozycję z Harvardu.

– Jak mówiłam, twój ojciec jest uparty. Dobranoc, Luke.

– Zrobię to tylko dlatego, że ja chcę tam studiować. Dobranoc, mamo.

Po powrocie do sali numer 6 Luke spojrzał najpierw na Evelyn Samuels, która leciutko

poruszała prawą ręką i obiema nogami, potem na Janet, wpatrzoną w niego z uśmiechem i

podziwem.

– Źrenice zmalały i trochę reagują na światło – oznajmiła. – Ruchy zaczęły się jakieś dwie

minuty temu. Jeszcze jedno cudowne wyleczenie?

– Wątpię. – Luke znów oglądał przez oftalmoskop siateczkę tętnic i żył na dnie oka Evelyn

Samuels. – Spróbujmy pobrać trochę płynu rdzeniowego, a później postaram się złapać jej córkę w

Nowym Jorku. Teraz proszę o pomoc.

We dwoje ostrożnie przewrócili pacjentkę na lewy bok. Pielęgniarka jednym ramieniem

przyciągała kolana Evelyn, drugim szyję, aby wygiąć jej plecy i ułatwić dostęp do przestrzeni

między kręgami. Luke przetarł skórę i wstrzyknął małą ilość nowokainy, na wypadek gdyby

pacjentka poczuła ból. Następnie zmierzył położenie dwóch przylegających do siebie kręgów,

gładko wbił cienką igłę i uśmiechnął się pod nosem, kiedy poczuł pierwsze, a następnie drugie

ciche pstryknięcie. Krople płynu rdzeniowego spływały szybciej niż zwykle, blado-czerwone, a nie

krystalicznie czyste, jak powinny. Kiedy dziesięć skapnęło do małej szklanej probówki, Luke

wyciągnął igłę.

– Zabieram to do laboratorium – powiedział. – Wygląda kiepsko.

– Na oddziale intensywnej opieki nie ma wolnych łóżek, Luke. Możemy ją tu jeszcze jakiś

czas zatrzymać?

12

– Pewnie, dozuj mannitol mniej więcej po dwieście centymetrów sześciennych na godzinę.

Spróbuję dodzwonić się do jej córki, potem zrobię wieczorny obchód, jeśli mi się uda.

– Zamówić ci jakąś kolację?

– Nie, dzięki. Przegryzę coś na jednym z pięter. Poza tym – dodał z uśmiechem – nie chcę

jeść kolacji przed lunchem.

Dopiero na drugim piętrze, czekając w pokoju lekarskim na połączenie z Nowym Jorkiem,

przypomniał sobie o plastrze na nadgarstku.

– Przykro mi, ale Karen wyjechała na weekend. Mówi jej współlokatorka Jackie. Czy mam

coś przekazać?

– Jackie, tu doktor Lewis Corey z przylądka Cod. Dzwonię, bo matkę Karen przywieziono

do tutejszego szpitala. Podejrzewam rozległy zawał.

– O mój Boże. Czy ona, to znaczy, czy będzie...

– Nie wiem. Może mi powiesz, jak mógłbym się skontaktować z Karen?

– Nie, nie mam pojęcia. Jest na jakiejś farmie w Connecticut. Nie znam nawet nazwisk jej

przyjaciół, z którymi pojechała.

– Posłuchaj. Może jutro spróbujesz zadzwonić do niej do pracy i spytać, czy nie wiedzą,

gdzie jest. Powiedz jej, żeby przyjechała na przylądek Cod albo zatelefonowała do doktora Lewisa

Coreya, numer kierunkowy 617, potem 526–2990.

– Panie doktorze, widziałam panią Samuels tylko raz, ale była dla mnie naprawdę miła. Czy

mógłby pan zadzwonić później i powiedzieć mi, jak ona się czuje?

– Oczywiście, Jackie. A ty się postaraj odnaleźć Karen, dobrze?

– Postaram się. Do widzenia panu.

– Do widzenia.

Nie wszyscy lekarze robią w szpitalu obchód wieczorny, tak jak poranny. Często nie jest to

właściwie konieczne albo możliwe. Luke przywykł do wieczornych obchodów podczas praktyki w

Szpitalu Miejskim w Bostonie. Lubił traktować obchody poranne roboczo, wieczorne zaś

towarzysko: przystawał i upewniał się, czy pacjenci są przygotowani na noc, odpowiadał na

ewentualne pytania ich bądź ich krewnych.

Kiedy rozpoczął samodzielną praktykę i został wspólnikiem czcigodnego Kena Putnama, co

wieczór robił obchód w szpitalu. Z biegiem lat jednak rosnąca liczba pacjentów i związany z tym

nawał pracy zmusiły go do ograniczenia się do dwóch obchodów tygodniowo albo do

weekendowych dyżurów „pod telefonem”, pełnionych za siebie, wspólnika i jeszcze jednego

lekarza ogólnego.

Do dziewiątej zdążył zobaczyć dziesięciu pacjentów i pozostało mu jeszcze czterech, kiedy

poproszono go o telefon na oddział nagłych przypadków. Janet, która podniosła słuchawkę, nie

kryła entuzjazmu.

– Ocknęła się, Luke. Nasza pani się ocknęła. Najpierw spytała o Karen, potem o lekarza.

Ciągle coś mamrocze o kluczu.

– Już idę.

– Och, Luke, po co ma ten plaster na ręce?

– Nie wiem. Czekaj, może się dowiemy.

W zadziwiającym przypływie energii Luke zbiegł po schodach na oddział nagłych

przypadków, przeskakując po trzy stopnie na raz. Plecy jakby przestały go boleć, a utykanie,

zawsze trochę widoczne na równych powierzchniach, przestało rzucać się w oczy, gdy złapał za

poręcz.

Teraz na oddziale panował o wiele większy spokój. Luke mijał po drodze gipsownię, gdzie

przystanął i pośmiał się w duchu z ortopedy Johna Nowaka, który z twarzą i ramionami

upstrzonymi gipsem, nucąc fałszywie, wygładzał gips na ręce chłopca w dresie ligi dziecięcej.

Nowak spojrzał na drzwi i ruchem głowy wskazał dziewięcioletniego pacjenta.

13

– Zanim ten wałkoń przejdzie do ligi młodzieżowej, musimy go nauczyć, jak się robi uniki

przed wysokimi piłkami – powiedział. – Co, Luke? – Luke uśmiechnął się do kolegi, mrugnął do

pacjenta i przeszedł do sali numer 6.

Janet czekała na niego przy drzwiach.

– Jest teraz żwawsza, Luke – zapewniła. – Nadal nie rusza lewą ręką. Spytałam, dlaczego

ma ten plaster, ale nie chce mi powiedzieć i nie pozwala go dotknąć.

– Przysłali już wynik badania płynu rdzeniowego?

– Tak. Zaczekaj. Mam gdzieś tę kartkę. O, jest. – Z kieszeni fartucha wyciągnęła plik

papierów. – Włożyłam ją między rozkład dyżurów na oddziale w przyszłym miesiącu a listę

sprawunków. Cukier 50, proteiny 140, białe komórki 30, czerwonych tak dużo, że nie dało się ich

policzyć.

Luke słuchał z lekkim grymasem, ale nic nie mówił, dopóki nie podszedł do Evelyn

Samuels. Choć niewątpliwie odzyskała przytomność, jej wygląd nie napawał go optymizmem.

Prócz zwiotczenia lewego ramienia zauważył wyraźne obwiśnięcie lewego policzka i zdecydowaną

asymetrię źrenic, z których prawa była zauważalnie większa od lewej.

Pacjentka miała oddech ciężki, płytki i dość szybki, skórę bladą, białą niemal jak ciasto.

Luke pomyślał, że prawie na pewno nie przeżyje tego wylewu krwi do mózgu.

Skinieniem głowy dał znak Janet, która po czterech latach współpracy zrozumiała i wyszła

cicho, zamykając za sobą drzwi. Luke przyciągnął stołek, po czym usiadł tak, aby Evelyn Samuels

mogła widzieć jego twarz. Celowo ulokował się z jej prawej strony, bo wiedział, że na skutek

wylewu prawdopodobnie całe lewe pole widzenia jest zamazane.

Przemówił powoli, głosem nieco donośniejszym niż zwykle. Odpowiadała chrypliwie i z

przerwami, z trudem formułując poszczególne słowa.

– Proszę pani, jestem doktor Corey. Znajdujemy się na oddziale nagłych przypadków

szpitala w Strathmore.

– Doktorze... Corey. Co... co się stało?

– Zasłabła pani w domu. Chyba to był wstrząs... wylew. Proszę, niech się pani nie boi.

Rozumie pani, co mówię?

– Panie doktorze... Wstrząs? Czy... ja... umieram?

Przez wiele lat szkolenia i praktyki Luke’owi nieraz zadawano to pytanie, nigdy jednak w

takiej sytuacji. Zawsze miał czas się wykręcić, a przynajmniej zyskać pewność, jak dużo pacjent

naprawdę chce wiedzieć. Miał czas na tłumaczenie, na różne „może” i „przypuszczalnie”,

wnoszące element nadziei. Co nie znaczy, że robił nadzieję, kiedy jej nie było. W przypadkach

zaawansowanego raka często mówił pacjentom, że nie da się zrobić nic więcej, jak tylko możliwie

skutecznie uśmierzać ból. W tej dziedzinie medycyny, a właściwie życia, zawsze czuł się nieswojo.

Po z górą dziesięcioletniej praktyce lekarskiej wciąż jeszcze nie potrafił rozstrzygnąć kwestii, czy

w ogóle ma prawo okłamywać pacjenta. Niekiedy to robił. Ale tej nocy nie mógł.

– Proszę pani, atak był ostry – powiedział. – Robimy wszystko, co w naszej mocy. Obecnie

rokowania nie są dobre. Próbowałem się dodzwonić do Karen. Nie ma jej w domu. Liczę, że

odezwie się trochę później, może jutro. Rozumie pani?

– Rozumiem... proszę... klucz... wszystko... to jest wszystko... proszę... Karen... muszę

oddać klucz Karen... wszystko... nikomu innemu... proszę oddać go Karen...

– Jaki klucz, proszę pani? Gdzie jest klucz? Wymawiała słowa z coraz większym trudem i

coraz ciszej, toteż Luke musiał przyłożyć ucho do jej ust.

– Plaster... plaster na mojej ręce.

Prędko oderwał plaster i pod nim, na wewnętrznej stronie nadgarstka, znalazł klucz z brązu.

Włożył go do kieszeni, plaster wyrzucił do śmieci. Kiedy znów odwrócił się do pacjentki, oczy

miała zamknięte, oddech powolny i płytki.

14

– Evelyn... słyszysz mnie, Evelyn? – Mówił jej niemal do ucha, trzymając ją za prawą rękę.

– Evelyn, jeśli mnie słyszysz, proszę, uściśnij moją rękę. – Wciąż oddychała powoli, lecz nie

reagowała. Luke spojrzał na zegar nad drzwiami. Była 22.15.

Janet piła kawę przy stoliku pielęgniarek. Obok, przed pustym krzesłem, stała filiżanka dla

Luke’a, z czarną kawą i niewielką ilością cukru. Luke usiadł i wpatrzył się w wystygły już płyn,

jakby z niego chciał wyczytać odpowiedź.

Droga Mamo i Tato,

Po tych dwóch latach, kiedy mogłem dzwonić albo wpadać do Was, jakoś dziwnie jest pisać

aż z Maryland. Wczoraj profesor filozofii zatrzymał mnie po wykładzie, aby zapytać, czy ten doktor

Lewis Corey, właśnie mianowany dyrektorem Krajowego Instytutu Zdrowia, to mój ojciec.

Najpierw o mało go nie poprawiłem i nie powiedziałem, że mój ojciec jest dziekanem w szkole

medycznej! Boże, tak wiele dokonałeś.

Tutaj idzie mi dość dobrze. Końcowe egzaminy za tydzień, jedyny, do którego naprawdę

wkuwam, to fizyka. Jest gorsza niż kiedyś francuski!

Mam dla Was złą i dobrą wiadomość. Najpierw ta zła. Nie przyjadę w lecie. Projekt, w

którym uczestniczę w tutejszym ośrodku młodzieżowym, naprawdę rusza i obiecali płacić mi pensję,

jeśli będę dalej pracował z dzieciakami w czasie wakacji. Wiem, jak bardzo chcieliście mieć

Elizabeth i mnie w domu, ale przynajmniej ona będzie z Wami.

Teraz dobra nowina. Zaczynam całkiem poważnie myśleć o studiach medycznych i

postanowiłem zrobić przynajmniej kurs wstępny. To znaczy, jeśli zdam fizykę! Widząc biedę i

choroby dzieciaków w podupadłej części śródmieścia, postanowiłem, że spróbuję coś w tej sprawie

zrobić. Od podjęcia teraz ostatecznej decyzji powstrzymuje mnie w pierwszym rzędzie myśl o tym,

że będą do mnie przykładać miarę niewiarygodnych osiągnięć mojego ojca. Jeden doktor Lewis T.

Corey na świecie to prawie aż za dużo... co, na litość, zrobiliby z dwoma! No, muszę się uczyć.

Przy okazji informuję, że chodzę z całkiem niezwykłą

kobietą, Sarą Rosen. Mam nadzieję, że kiedyś ją poznacie.

Ucałowania dla Was i dla Elizabeth

Luke

Po sprawdzeniu, jak się czuje Evelyn Samuels, Janet wróciła do dyżurki pielęgniarek.

– Bez większych zmian – powiedziała. – Ciśnienie w dalszym ciągu 100 na 60. Prawa

źrenica mniej więcej taka sama, lewa jednak wydaje się teraz szersza. Co sądzisz?

– Nie wiem. Gdyby do rana nic się nie zmieniło, myślałem o wysłaniu jej na neurochirurgię

w Bostonie. Ale chyba nie będziemy mieli kłopotu z podejmowaniem tej decyzji.

– Czy wpadłeś na to, o jakim kluczu mówiła?

– Tak, mam go.

– Co?

– Właśnie ten klucz miała przylepiony plastrem do ręki.

– Klucz do czego?

– Nie mam pojęcia.

– Niesamowite! Chcesz powiedzieć, że przez cały czas nosiła klucz pod plastrem?

– Tak sądzę.

– Zagadkowe! Co zamierzasz z nim zrobić?

– Chyba oddam go jej córce.

Janet na chwilę odwróciła oczy od Luke’a i spojrzała na zegar ścienny. Machinalnie

odgarnęła z czoła kosmyk brązowych włosów, oparła łokieć na ladzie, a głowę na ręce.

– Wychodzę za piętnaście minut, Luke. Jedź ze mną. Zrobię ci jakiś obiad i... Przerwał jej z

nutą irytacji w głosie.

– Janet, już to przerabialiśmy ostatnim razem. Po prostu nie mogę.

15

– Nic się nie musi stać. Zwyczajny miły obiadek.

– Do diabła, Janet, proszę, nie traktuj mnie jak głupka.

Podniósł głos na tyle, że jedna z pielęgniarek w drugim końcu oddziału oderwała wzrok od

pracy. Janet mówiła szeptem:

– Posłuchaj, Luke, nie chciałam cię zirytować. Ale każdemu potrzebny jest ktoś bliski, a ja

nie chcę, żebyś myślał, że się czegoś po tobie spodziewam. Na pewno we właściwym czasie

wszystko ci się jakoś ułoży.

W jego tonie było teraz więcej zmęczenia niż irytacji. Odpowiedział już na stojąco.

– Posłuchaj, doceniam twoje zaproszenie. Naprawdę. Może następnym razem. Tak czy

owak, zamierzam jeszcze tu zostać i zobaczyć, co będę mógł zrobić dla Evelyn.

Z tymi słowami odwrócił się i poszedł do sali numer 6. Janet patrzyła za nim, dopóki nie

znikł jej z oczu, po czym skierowała się do świetlicy na tyłach oddziału, aby przy wyjściu podpisać

listę.

Kto to będzie, Luke? – zastanawiała się w duchu. – Nie ty, dziecino, to pewne –

odpowiedziała sobie na głos. – Nie ty.

Evelyn Samuels odeszła cicho. O 1.30 Joan Porter, pełniąca nocny dyżur, obudziła Luke’a,

który zapadł w lekki sen na małej kanapce w świetlicy.

– Panie doktorze, od dwudziestu minut nie mogę wyczuć pulsu u pani Samuels.

Kiedy Luke wstawał, przeszył go ostry ból w plecach, spowodowany tkwiącym głęboko

kawałkiem metalu. Joan Porter, fachowa, choć niezbyt rozgarnięta starsza pielęgniarka,

zareagowała po matczynemu.

– Źle się pan czuje? Czy coś podać?

– Nie, nic mi nie jest – odparł. – Ta kanapka nie poprawia postawy. Może jednak poproszę

o dwie aspiryny. Łyknę je, ale najpierw zajrzę do sali.

Od drzwi popatrzył na Evelyn Samuels. Leżała z zamkniętymi oczami, nieruchomo, tylko

co piętnaście sekund jej pierś unosiła się w płytkim oddechu. Luke usiadł przy chorej, ujął jej dłoń

obiema rękami i oparł na nich czoło. Po dwóch minutach przestała oddychać. Jeszcze parę minut

siedział na sali, a następnie wolno wrócił do Joan Porter. Łyknął dwie aspiryny, które mu podała.

– W jakim wieku są pani dzieci? – zapytał markotnie.

– Jedno jest w college’u, June ma szesnaście lat, a najmłodsze prawie dziesięć.

– Czy któreś z nich chce zostać lekarzem?

– Steven, ten w college’u. Ciągle o tym mówi. Dlaczego pan pyta?

– Ze zwykłej ciekawości – odparł Luke. – Niech pani powie Stevenowi, że zapraszam go do

mojego gabinetu, jak tylko przyjedzie do domu.

– Bardzo pan jest miły, panie doktorze. Dziękuję. Na pewno będzie zachwycony. Och,

panie doktorze? Przykro mi z powodu pani Samuels.

– Taak. – Kiwnął głową. – Mnie chyba też.

Poczłapał do telefonu, aby zadzwonić do Nowego Jorku. Współlokatorce Karen Samuels

powiedział, że ciało pani Samuels pozostanie w szpitalu, dopóki Karen nie załatwi formalności.

Zastanawiał się, czy nie wspomnieć o kluczu, ale w ostatniej chwili się rozmyślił.

Następnie zadzwonił do miejscowego lekarza sądowego, który zgodził się z rana zobaczyć

ciało i wystawić akt zgonu.

Po podziękowaniach i pożegnaniu nocnej zmiany pojechał się przespać. Za pięć i pół

godziny miał wrócić na poranny obchód i przystąpić do całodziennej pracy.

Piętnaście minut wcześniej niż radio z budzikiem wyrwało go ze snu kilka głośnych

grzmotów. Przewrócił się na drugi bok i popatrzył przez okno na ścianę deszczu, znoszonego przez

wiatr znad Green Lake w stronę domu o spadzistym, sięgającym niemal do ziemi dachu, gdzie od

trzech lat mieszkał. Spał w większej z dwóch sypialni na poddaszu nad salonikiem i jadalnią, które

tworzyły literę L. Okno na wprost łóżka wychodziło na wschód, dzięki czemu mógł oglądać

16

malownicze wschody słońca nad jeziorem. Tego piątkowego rana jednak wschód wcale nie był

malowniczy.

Rytmiczny łomot ulewy nieuchronnie wprawiał Luke’a w ciepły, pogodny nastrój. Znalazł

w radiu muzykę kameralną. Haydn, pomyślał. Ogolił się i poddał ciężkiej próbie skompletowania

stroju. Sara zawsze mu dokuczała, że dobiera paski do kratek i gryzące się kolory. Metodą prób i

błędów opracował bezpieczny system, który polegał na wieszaniu strojów w różnych odcieniach

brązu z jednej strony szafy, a w odcieniach niebieskich z drugiej.

Przypadkowa czerwona koszula albo zielony sweter nieodmiennie trafiały do szafy w holu,

skąd wyciągał je rzadko, jeśli w ogóle to robił. Widząc potoki deszczu za oknem, Luke uśmiechnął

się i dokonał dramatycznego wyboru rzeczy niebieskich.

Już ubrany, podniósł zmięte spodnie, które miał na sobie poprzedniego dnia, i wysypał na

łóżko zawartość kieszeni: dwa szpitalne pióra, portfel, bilon, trzy różowe kartki z wiadomością, że

ktoś dzwonił, i stary zaśniedziały klucz.

Dopiero po upływie pół minuty przypomniał sobie przebieg wczorajszych wydarzeń i wziął

do ręki klucz.

– Pewnie klucz do Samuelsowskich Klejnotów Rodzinnych – powiedział na głos, choć

równocześnie zauważył, że pasuje on raczej do drzwi niż do kasy pancernej. Podrzucał go w górę,

próbował złapać za swoimi plecami, a tymczasem zastanawiał się, gdzie mógłby schować to coś,

co jego nieszczęsna pacjentka nazwała „wszystkim”. Już miał położyć klucz w tekowym puzderku

na komodzie, kiedy w szafie na półce, pod kilkoma innymi grami, spostrzegł krawędź składanej jak

pudełko szachownicy. Ukradkowo zerknął przez ramię, otworzył szachownicę, włożył klucz

między figury i odstawił pudełko na półkę.

W nieprzemakalnym płaszczu z kapturem wyruszył do szpitala.

Tego popołudnia Janet Dibbs spóźniła się do pracy o całe godziny. Utknęła w swoim

camaro na zalanym odcinku drogi. Susan Carmichael pobiegła ją przywitać.

– Nic ci nie jest? Nikt z nas nie pamięta, kiedy ostatni raz tak się spóźniłaś. Dzwoniłam do

ciebie i...

– Nie, nic mi nie jest – odparła Janet. Jej irytacja ulotniła się na widok takiego zatroskania

personelu. – Nic jeszcze nie zrobili z tą cholerną studzienką na Seaview. Ktoś się kiedyś w tej

kałuży utopi.

Susan zniżyła głos do szeptu.

– Słuchaj, przyszedł mężczyzna i pyta o tę pacjentkę doktora Coreya, którą zajmowałyśmy

się wczoraj wieczorem. Prosiłam go, żeby zaczekał w separatce.

– O panią Samuels? Na którą salę ją przeniesiono?

– Chodzi o to – wyjaśniła Susan zdyszana – że zmarła około drugiej nad ranem. Na naszym

oddziale. Nie powiedziałyśmy mu tego.

– A kto to taki?

– Chyba przyjaciel. Podobno był tu wczoraj i doktor Corey obiecał do niego zadzwonić,

jeśli jej stan ulegnie zmianie. Może zapomniał albo uważał, że jest za późno.

– Pewnie śpieszyło mu się do domu – odparła Janet z nutką goryczy. I wzruszając

ramionami, dodała: – Cóż, i Luke’owi wolno coś spieprzyć tak jak każdemu z nas. Jest w

separatce? – Susan kiwnęła głową. – Dobrze, pójdę z nim porozmawiać.

– To cwaniak – wyrwało się Susan, kiedy Janet wieszała płaszcz nieprzemakalny. Janet

odwróciła się, przygładziła troszkę wymięty przód fartucha i uśmiechnąwszy się do przyjaciółki,

poszła do mężczyzny.

– Przepraszam. – Natychmiast zauważyła, że w słowach Susan nie było przesady. –

Nazywam się Dibbs. Czy mogę w czymś pomóc?

– O tak, proszę. Próbuję się dowiedzieć o panią Evelyn Samuels. Przywieziono ją tu

wczoraj wieczorem z... chwileczkę. Czy to nie pani się nią zajmowała? – Niski, łagodny głos

pasował do elegancko ubranego, wykwintnego mężczyzny. Serce Janet zabiło szybciej na widok

17

jego wyrazistych rysów i ciemnoniebieskich oczu. Ma około czterdziestki, pomyślała; nie, może

czterdzieści pięć lat, poprawiła się na widok kędzierzawych czarnych włosów, przyprószonych

siwizną.

– Tak – odparła – prawie cały wieczór ratowaliśmy ją z doktorem Coreyem. Robiliśmy

wszystko, co w naszej mocy.

Zmrużył oczy i leciutko podniesionym głosem zapytał:

– Co pani powiedziała?

Janet nagle straciła głowę, świadoma własnej nieporadności. Usiadła i spróbowała się

opanować.

– Przykro mi... panie... – zaczęła po chwili.

– Spear, nazywam się Jim Spear. – Oddychał szybciej, wychylony w stronę Janet.

– Przykro mi, panie Spear – podjęła. – Pani Samuels zmarła około drugiej nad ranem.

Doktor Corey i ja robiliśmy, co się dało, aby ją uratować, ale wylew był po prostu zbyt rozległy.

– Psia kość – syknął z zaskakującą pasją.

– Naprawdę mi przykro. Byli państwo bardzo zaprzyjaźnieni! – spytała Janet.

Spear ukrył twarz w dłoniach, ale panował już nad głosem, który odzyskał dawną

łagodność.

– Bardzo. Niedługo mieliśmy się pobrać.

– Och, to dla pana straszne. – Janet próbowała sobie wyobrazić, jakim sposobem Evelyn

Samuels złapała mężczyznę tak przystojnego, a w dodatku o tyle od niej młodszego. – Jeśli

mogłabym w czymś pomóc...

– Czy zawiadomiono jej córkę? Wczoraj wieczorem daliśmy lekarzowi numer telefonu.

– Próbował dzwonić, nie wiem jednak, czy zastał ją w domu. Może pan go spytać.

– Spytam. To będzie okropny cios dla Karen. Były z matką bardzo zżyte.

– Takie odniosłam wrażenie. Pani Samuels po odzyskaniu przytomności wciąż o nią pytała.

Spear drgnął.

– Odzyskała przytomność? – zapytał.

– Tak, pomyśleliśmy wtedy z doktorem Coreyem, że może z tego wyjdzie. Tyle że wylew...

– Czy coś mówiła? – przerwał jej Spear. – Pytała o mnie czy o coś?

Janet pożałowała mężczyzny i spróbowała powiedzieć coś, co ukoiłoby jego ból.

– Tak, słyszałam, jak wymawia pana imię. Kilka razy. Doktor Corey rozmawiał z nią dłużej

niż ja, ale zdecydowanie słyszałam, jak pyta o pana. O pana, Karen i klucz. O niczym więcej nie

mówiła.

– Klucz? – Spear popatrzył w oczy Janet, której znów szybciej zabiło serce.

– Tak, klucz przylepiony plastrem do nadgarstka. Dała go doktorowi Coreyowi z prośbą o

doręczenie jej córce. Ale po co go tam przylepiła?

Spear z uśmieszkiem nachylił do Janet i powiedział:

– Och, ten klucz. Był do skrzynki, którą trzymała pod łóżkiem. Pełnej starych pamiątek

rodzinnych, jak mi się zdaje. Evelyn podchodziła do tych spraw sentymentalnie i zawsze

powtarzała, że to jedyny klucz, więc nie chce go zgubić.

Janet odwzajemniła uśmiech, przekonana, że tym razem poradziła sobie lepiej.

– Cóż, u doktora Coreya klucz na pewno jest bezpieczny. Jeśli skontaktuje się pan z jej

córką, może pan powiedzieć, żeby zadzwoniła do jego gabinetu. – I dodała: – Ciekawa jestem, czy

przylepi go sobie do nadgarstka jak matka?

– Wątpię – odrzekł Spear z uśmiechem. – Karen jest o wiele bardziej praktyczna i mniej

romantyczna od Evelyn... od zmarłej. – Odwrócił oczy.

– Niech pan posłucha – powiedziała Janet. – Teraz muszę wracać do pracy. Gdyby pan

chciał jeszcze porozmawiać, o szóstej mam przerwę na kolację.

– Miło się z panią rozmawiało, panno Dibbs...

– Janet – wtrąciła.

18

– Janet. – Obrzucił ją ciepłym spojrzeniem. – Naprawdę doceniam to, że opowiedziałaś mi

o śmierci Evelyn, i bardzo chętnie porozmawiam z tobą kiedy indziej, ale teraz pojadę do jej domu

i zacznę porządkować sprawy, robić przygotowania do pogrzebu. – Znowu odwrócił oczy.

– Zawsze służę pomocą. Jestem w książce telefonicznej. – Wstała, ceremonialnie uścisnęła

mu rękę, po czym wróciła na oddział.

Spear jeszcze przez kilka minut siedział i gratulował sobie, że zdecydował się wrócić do

szpitala. Nawet się nie spodziewał zdobyć aż tylu informacji od tej dobrze zbudowanej

pielęgniarki. Od 2.30 rano próbował ustalić, czy Evelyn z kimś rozmawiała. To wtedy dyżurna

pielęgniarka, co godzina odbierająca jego telefony, poinformowała go o śmierci pacjentki. Z

pożądliwym uśmiechem na zaciśniętych wargach pomyślał: „Jak tylko będę miał w garści klucz,

przelecę pannę Janet Dibbs. Co za fantastyczne cycki!”.

Kenner Putnam przez ponad dwadzieścia lat był na przylądku Cod lekarzem pierwszego

kontaktu, zanim nawał pracy i bóle w klatce piersiowej zmusiły go do poszukania młodego

współpracownika. Do znudzenia opowiadał historyjki o Strathmore przed wybudowaniem szpitala i

z trzema zaledwie lekarzami. Słowa doktora Kena: „Myślicie, że wam ciężko...”, stanowiły w

towarzystwie sygnał do wysłuchania długiej opowieści albo do opuszczenia pokoju pod jakimś

pretekstem.

Mimo zamiłowania do tych wspominków Putnam był dociekliwym klinicystą i co wieczór

godzinę poświęcał na czytanie czasopism medycznych. Był też najskuteczniejszym i

najpotężniejszym politykiem w swoim zawodzie, dwukrotnym prezesem Okręgowego

Towarzystwa Lekarskiego, często wymienianym jako kandydat na to samo stanowisko na szczeblu

stanowym. Do jego ulubionych dewiz należała ta: „Nigdy nie rób sobie z kogoś wroga, zanim się

upewnisz, że nie będzie ci potrzebny jako przyjaciel”.

Nikt ze znajomych Putnama i jego młodego współpracownika nie potrafił w pełni

zrozumieć, jakim cudem pozostali w tak dobrych stosunkach zawodowych przez cztery lata.

Elegancki, gadatliwy Putnam zasadniczo się różnił od Luke’a Coreya, posępnego abnegata i

niezdary. Udało im się to jednak, głównie dzięki temu, że darzyli się szacunkiem, Luke zaś chętnie

odciążał starszego lekarza w pracy.

W ten piątkowy wieczór Putnam tuż przed szóstą przeszedł krótkim korytarzem do gabinetu

Luke’a. Sprawiał wrażenie niezwykle poszarzałego i zmęczonego i rzeczywiście chwilę wcześniej

rozpuszczał pod językiem tabletkę nitrogliceryny. Luke zamknął sfatygowaną brązową teczkę,

pełną artykułów do przeczytania i historii choroby do podyktowania, po czym z wyraźną troską

odezwał się do wspólnika:

– Dobrze się czujesz, Ken? Wyglądasz dość mizernie.

– Nie dolega mi nic takiego, czego nie dałoby się wyleczyć mocnym burbonem – odparł

Putnam mniej zawadiacko niż zwykle.

– Znów ta angina, prawda? Moim zdaniem, Ken, naprawdę powinieneś...

– Bzdura – przerwał mu Putnam. – Ty się zajmij hydrauliką i ogrodem, ja się zajmę

leczeniem.

– Ale, Ken...

– Żadnych ale. Teraz wracaj do domu, do kobiety, z którą zamierzasz przehulać dzisiejszy

wieczór, a ja zrobię obchód w szpitalu. – Putnam wymówił ostatnie słowo lekko podniesionym

głosem i umilkł na chwilę, jak zawsze, kiedy miał o coś poprosić. – Ach, mógłbyś załatwić za mnie

jedną drobną sprawę, jeśli masz czas. Chodzi o starszą panią nazwiskiem O’Brian. Dzwonił jej syn

i mówił, że ma torsje i bóle brzucha. Będzie ci po drodze, a synowi jest obojętne, który z nas ją

zbada, byleby nie musieli oddawać jej do szpitala. Zresztą chyba i tak prosił o ciebie.

– Dobry jesteś, Putnam – szydził Luke. – Sprytnie się wymigałeś od godzinnego badania

staruszki, nawet się nie zająknąłeś. Dobra, pójdę do niej pod warunkiem, że obiecasz zrobić sobie

EKG...

19

– Oto adres, młody człowieku – przerwał Putnam i upuścił kartkę na biurko Luke’a.

Wychodząc z gabinetu, mówił dalej: – Jeśli wymaga hospitalizacji, po prostu ją przyślij, to się nią

zajmę.

– Proszę bardzo – krzyknął Luke w ślad za wspólnikiem, który otworzył drzwi i zniknął w

chłodzie mglistego kwietniowego wieczoru.

Westchnął, rozbawiony tupetem Putnama, wziął teczkę i małą czarną torbę lekarską, po

czym skierował się w stronę oldsmobila.

– Do cholery, Liz. On nie chce, żebyśmy przyjechali, więc nawet nie będą mogli jej poznać.

Co, u diabła, dzieje się z tym człowiekiem? I z matką. Można by oczekiwać, że przynajmniej tym

razem mu się przeciwstawi.

– Spokojnie, Luke. Znasz tatę. Utarłeś mu nosa, bo nie pytając ich o zdanie, oznajmiłeś, że

pobieracie się z Sarą. Przejdzie mu jak zawsze. A kiedy wreszcie poznają Sarę, na pewno ją

pokochają.

– Chciałbym ci wierzyć. Był dostatecznie rozwścieczony, że pojechałem do Missisipi,

zamiast pójść do jego Szkoły Medycznej na Harvardzie. Nigdy nie powie tego wprost, ale wiesz, co

moim zdaniem naprawdę go gryzie? To, że się żenię z Żydówką. Odbiło mu na tym punkcie.

– Hej, bądź rozsądny. Jego zdaniem nie powinieneś się żenić przed rozpoczęciem studiów, i

tyle.

– Pewnie, jakbym go teraz słyszał. „Margaret, jeśli sądzisz, że zrobię tysiąc mil po to, aby

włożyć idiotyczną czapeczkę, siedzieć w obcym kościele i patrzeć, jak mój syn żeni się z kobietą,

której prawie nie zna, to się mylisz!”.

– Proszę cię, Luke...

– Tak to wygląda, Liz. Nie zamierzam odzywać się do tego człowieka, dopóki mnie nie

przeprosi i nie zaakceptuje Sary. To moje życie i zamierzam zrobić z nim, co zechcę.

Luke z pewnym zdziwieniem stwierdził, że zgodnie z tym, co mówił Putnam, do Ruth

O’Brian jest mu rzeczywiście po drodze. Musiał jednak trzy razy zaglądać do planu miasta, zanim

wykombinował, jak tam dojechać. Znów zaczął mżyć deszczyk, a mgła była miejscami tak gęsta,

że mógł posuwać się naprzód tylko wzdłuż białego pasa pośrodku jezdni. Prawie trzy kwadranse

zajęło mu pokonanie jedenastokilometrowej odległości między gabinetem a zachodnim Strathmore.

O 7.15 skręcił w Bayshore Drive i próbował dojrzeć we mgle numer domu. Ruth O’Brian

mieszkała pod 285.

Poza sezonem Bayshore, jak wiele ulic na przylądku Cod, dosłownie świeciła pustkami. W

większości pastelowych domków było ciemno, paliło się tylko w paru większych, w których

emerytowani właściciele spędzali cały rok. Trzy samotne, oddalone od siebie latarnie nie

rozpraszały wieczornej mgły i mroków. Po obu stronach ulicy tylko co dziewiąty albo dziesiąty

dom wyglądał na zamieszkany.

Luke już miał się zatrzymać przed jednym z nich i zasięgnąć informacji, kiedy po prawej

stronie jezdni wypatrzył rząd numerowanych skrzynek na listy. Z zadowoleniem znalazł na którejś

niedbale wymalowany numer 285. Po każdej stronie ulicy świeciło się na ganku jednego domu,

więc wziął torbę lekarską i postanowił zapukać do domu z prawej. Był to numer 280. Luke

wpatrzył się przez mgłę w dom naprzeciwko, aby ustalić, czy pali się tam w oknach, czy tylko na

ganku.

Zapewne dlatego, że powietrze było ciężkie, coraz głośniejszy ryk silnika dotarł do niego

dopiero w chwili, kiedy pędzący samochód zbliżył się na odległość zaledwie paru kroków. Luke

nie zdążył ustalić, czy właśnie wtedy błysnęły reflektory, czy też on je dostrzegł we mgle.

Uświadomił sobie tylko, że kierują się prosto na niego, w momencie kiedy o mało nie został

rozjechany.

20

Zareagował tak późno, że zanim potrącił go samochód, zdążył tylko postawić prawą nogę i

uskoczyć w stronę lewego rynsztoka. Stał niemal równolegle do chodnika, kiedy prawy reflektor

walnął go w udo i wyrzucił w górę. Luke ciężko wylądował w błocie przed numerem 285,

samochód zaś z piskiem opon przyśpieszył i odjechał.

Przez kilka sekund, zanim naprawdę dał o sobie znać przejmujący ból w prawej nodze,

Luke próbował zorientować się w sytuacji. Jęknął głośno, a równocześnie poczuł, że spodnie i

koszula przesiąkły wodą. Płaszcz nieprzemakalny miał zadarty na piersi, lewy policzek zanurzony

w błocie. Z ogromnym wysiłkiem i niemałym bólem przewrócił się na bok, zabłoconą ręką

przecierając mokre i brudne oczy. Powoli odzyskawszy jasność myśli, spod przymrużonych

powiek popatrzył w ślad za samochodem, ale nie dostrzegł żadnego światła ani ruchu.

Usiadł. Przez kilka chwil całkiem niepotrzebnie martwił się o przemakające w portfelu

papiery. I wtedy dotarło do niego, że w ręce nadal ściska torbę lekarską. Kiedy ją podniósł, okazała

się kompletnie zgnieciona. Najwyraźniej zamortyzowała uderzenie błotnika, toteż nawet

uśmiechnął się blado na myśl, iż zawdzięcza jej życie.

Dźwignął się na lewej nodze, po czym bardzo ostrożnie przeniósł ciężar ciała na prawą. Ból

przeszył cały jego bok i nieomal zaparł mu dech, noga jednak się nie ugięła. Wciąż trzymając

spłaszczoną torbę i utykając, wszedł po dwóch stopniach na ganek Ruth O’Brian. Tam żółta lampa

rozsiewała tajemniczy blask, lecz w domu było ciemno.

Luke dziesięć razy nacisnął dzwonek, później zaczął się dobijać. Próbował przekręcić gałkę,

zaglądał przez małe szybki przy drzwiach. Wewnątrz nikt nie dawał znaku życia. Dom pod

numerem 285 przy Bayshore Drive był pusty.

Prawie w szoku, całkiem zdezorientowany Luke pokuśtykał do oldsa i przez bite dwie

minuty zmagał się z drzwiczkami po stronie kierowcy, zanim sobie przypomniał, jak się je otwiera.

Teraz prócz paraliżującego bólu w prawej nodze czuł mdłości i rwanie w plecach. Po uruchomieniu

silnika skierował się do szpitala, lecz – zważywszy na swój stan – zawrócił do domu.

Ze spuszczoną głową stał pod prysznicem, obserwując spływającą z ciała krew i ciemne

błoto. Sześćdziesiąt miligramów kodeiny trochę uśmierzyło ból i do stanu pomieszania dodało

uczucie euforii. Bolał go teraz prawy bark, a w gorącej wodzie piekło paskudnie otarte ramię i

dłoń. Ale zdecydowanie najbardziej ucierpiało jego prawe udo.

Po zewnętrznej stronie nogi utworzył się brzydki czerwony obrzęk o średnicy dwudziestu

centymetrów. Było kilka małych ranek i jedna długości pięciu centymetrów pośrodku

zaczerwienienia. Sterczał z niej ostry ułamek szkła, więc przy każdym dotknięciu nogę Luke’a

przeszywał przejmujący ból. Włókna poharatanych mięśni zwisały z rozcięcia i jak trawa morska

kołysały się w strugach wody.

Po zakręceniu prysznica Luke wytarł się i niezdarnie opatrzył krwawiącą ranę tamponem z

gazy i plastrem. Pierwszy raz zwrócił wtedy uwagę na zdjęte i rzucone w kąt łazienki ubranie.

Prawa nogawka jasnoniebieskich spodni była postrzępiona, resztki materiału przesiąknięte krwią.

Na tym, co zostało ze spodni i koszuli, zasychała warstewka błota. Przez chwilę Luke zastanawiał

się, jak zareagowałby personel oddziału nagłych przypadków na jego widok, gdyby przyszedł w

tym stroju, po czym odwrócił się do muszli klozetowej i zwymiotował.

Z wielkim trudem powstrzymał Janet Dibbs od wezwania Kena Putnama na oddział. Kiedy

dowlókł się do gabinetu zabiegowego, akurat przyjmował tam innego pacjenta znakomity młody

chirurg, Richard Thane. Po wysłuchaniu opowieści o wypadku i ucieczce sprawcy Thane zgrabnie

znieczulił rany, oczyścił je i założył szwy. Usunięty ze środkowego rozcięcia kawałek reflektora

miał ze cztery centymetry średnicy.

Prześwietlenie nogi i barku niczego nie wykazało. Luke złaził właśnie z kozetki, kiedy

weszło dwóch policjantów.

Roślejszy (zapewne dawniej obrońca na boisku, pomyślał Luke) przemówił głosem

zaskakująco wysokim jak na człowieka tej postury.

21

– Panie doktorze Corey, jesteśmy z drogówki. Policjant Norton i policjant Donaldson. –

Luke skinął głową, z uczuciem irytacji, a zarazem ulgi, że się zjawili. – Jedna z pielęgniarek

zawiadomiła nas telefonicznie... o... o pańskim wypadku. Już drugi raz w tym tygodniu sprawca

ucieka z miejsca zdarzenia. Bylibyśmy zobowiązani, gdyby pofatygował się pan z nami na

komisariat celem spisania meldunku.

– Słuchajcie, miałem piekielnie ciężki dzień. Czy nie można zaczekać z tym do jutra?

Zresztą co tu spisywać. – Luke’owi wyleciało z pamięci, że dom pod numerem 285 był pusty.

– Cóż, proszę pana, łatwiej byłoby panu opowiedzieć to dziś, za świeżej pamięci. A i my

mielibyśmy większą szansę złapania winnego.

Zrezygnowany Luke wzruszył ramionami i z trudem włożył płaszcz.

– Pojedziemy za panem, doktorze. – Niższy funkcjonariusz powiedział to z uśmiechem. –

Chcemy mieć pewność, że po tym zszywaniu będzie pan mógł prowadzić.

Kiedy Luke, kuśtykając, skierował się do wyjścia, podbiegła Janet i chwyciła go za rękę.

– Dobrze się czujesz, Luke? Bo może byłoby lepiej, gdybyś został dziś u mnie i pozwolił

starej superpielęgniarce zadbać o twoje zdrowie.

Luke popatrzył na nią.

– Dzięki, Janet, ale nic mi nie będzie. Jestem tylko troszkę zakłopotany, bo tak mało mam

im do powiedzenia. Nie zdążyłem nawet zobaczyć samochodu, który mnie potrącił, nie mówiąc o

kierowcy. Ale dzięki za okazaną troskę. Nawiasem mówiąc, nie przeszkadza mi, że muszę jechać

na komisariat, niepotrzebnie jednak dzwoniłaś na policję.

– Skąd ci to przyszło do głowy, Luke? Do nikogo nie dzwoniłam.

– Mówili, że wezwała ich jedna z pielęgniarek, a tylko ty... Przerwał mu tęgi policjant,

wołając od drzwi:

– Lepiej niech pan rusza, doktorze, robi się dość późno. Luke podrapał się w głowę, rzucił

Janet zdziwione spojrzenie i w ślad za policjantem wyszedł z oddziału.

W roku 1972 mieszkańcy Strathmore dopiero po siedmiu zebraniach zgodzili się

przeznaczyć fundusze na budowę nowego komisariatu. Przeciwnicy projektu utrzymywali, że

istniejący stupięćdziesięcioletni budynek w stylu kolonialnym, odnowiony i z dwoma aneksami,

„całkiem wystarcza przy naszym wskaźniku przestępczości”, ponadto, że proponowana konstrukcja

z cegły i szkła wcale nie będzie pasować do „ogólnej atmosfery i stylu ulicy Głównej”.

Sprawa nowego komisariatu wzbudzała żywe emocje i wyglądało na to, że przedstawiony

projekt może zostać odrzucony. Ale na tydzień przed ostatecznym głosowaniem komendant policji

Robert Paradise i jego ludzie zdobyli ogólnostanowy rozgłos, ujawniwszy „największą od lat

operację narkotykową na tym terenie”. Wtedy komendant sam wystąpił z namiętnym apelem na

zebraniu mieszkańców miasta i wśród burzliwych oklasków olbrzymią większością głosów

zadecydowano o budowie nowego pomieszczenia dla policji.

Po upływie jakichś dziewięciu miesięcy, kiedy wykańczano już nowoczesny komisariat w

Strathmore, na 22 strome „Cape Cod Sentinel” ukazał się artykulik, którego autor dowodził, że

wszystkie zarzuty, wysunięte przeciw aresztowanym w czasie „wielkiej obławy”, są bezpodstawne.

Artykuł napomykał o pewnych zawiłościach prawnych, niczego jednak nie precyzował.

Ku zdziwieniu Luke’a, w jasno oświetlonym komisariacie powitał go komendant Paradise

we własnej osobie. Ten weteran drugiej wojny światowej, posiadacz odznaczeń, piastował

stanowisko w Strathmore od lat dwudziestu pięciu i cieszył się reputacją bardzo twardego, lecz

uczciwego policjanta. Choć rzadkie czarne włosy na czubku jego głowy dawno się wytarły i miał

zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu, był krzepki, cienki w pasie, a szeroki w barach, dzięki

czemu wyglądał na człowieka zdolnego sobie poradzić w najtrudniejszych sytuacjach. Tego

wieczoru ubrał się w rozpinany sweter, ciemnoczerwoną wersję stroju służbowego.

– Chcę panu wyrazić wdzięczność za przyjście tu o tak spóźnionej porze. Pan doktor sobie

nie wyobraża, jak nas irytują te ostatnie cholerne potrącenia i ucieczki kierowców. – Pod wpływem

tych uspokajających słów Luke trochę się odprężył po ciężkich wieczornych przeżyciach.

22

– Chętnie powiem tyle, ile będę mógł – zaczął – wszystko jednak działo się tak prędko. Czy

zawsze jest pan na służbie o wpół do dwunastej w piątek wieczorem?

– Czasami – po ojcowsku odparł Paradise. – Dziś przyjechałem specjalnie, kiedy chłopcy

zawiadomili mnie, że to pan miał wypadek. Musimy się troszczyć o naszych lekarzy.

Nigdy nie wiadomo, może będę kiedyś leżał na jakimś stole, a pan będzie mnie ratował,

prawda? – Zaśmiał się rubasznie, ubawiony własnym dowcipem. – Naszym zdaniem winne są dwa

młode pijaczki z East Portsmouth. Parę razy, kiedy o mały włos nie doszło do wypadku, podobno

śmiali się i zachowywali tak, jakby chcieli ludziom napędzić stracha. Dwa potrącenia były raczej

przypadkowe.

Luke patrzył na policjanta ponuro.

– Panie komendancie, mnie potrącono dzisiaj nie przypadkiem. Jestem prawie pewny, że

umyślnie. Zaskoczył Paradise’a.

– Ależ, panie doktorze... Luke, prawda? Skąd ten pomysł? Luke w przypływie irytacji zajął

z lekka obronne stanowisko.

– Doskonale – wypalił – pozwoli pan, że powiem, co się wydarzyło, a pan sam rozstrzygnie,

czy to był wypadek.

– Okej, Luke, okej. Trochę się uspokój. Poślę po kawę i wtedy o wszystkim pogadamy. Jaką

pijesz? Luke oddychał teraz z mniejszym trudem.

– Czarną, z jedną kostką cukru. Mam zaczynać?

– Poczekajmy, aż łykniemy trochę tego gorącego płynu, dobrze? Może opowiesz mi coś o

sobie. Od jak dawna pracujesz ze starym Putnamem?

– Od jakichś czterech lat. Współpraca układa nam się doskonale. Dużo się nauczyłem –

dodał Luke, wciąż trochę nieswój.

– I sam wyrobiłeś sobie w tym mieście znakomitą reputację.

– Dzięki. – Luke się uśmiechnął. – Nie pojmuję tylko, kto chciałby mi coś takiego zrobić.

– Wolnego, Luke. – Paradise odchylił się do tyłu na krześle i dmuchał na gorącą kawę, bo

nie dało się jej pić. – Zacznij od początku i opowiedz wszystko po kolei.

Luke zrelacjonował wydarzenia ostatnich pięciu godzin, począwszy od wizyty, jaką Putnam

złożył mu w gabinecie. Mówił bez pośpiechu, zastanawiając się nad każdym zdaniem, aby

brzmiało jak najbardziej rzeczowo. W miarę jak opowiadał, utwierdzał się w przekonaniu, że

umyślnie próbowano go skrzywdzić, może nawet zabić. Ta perspektywa nie tyle napełniła go

strachem, ile oszołomiła i rozgniewała. O tysiące kilometrów stąd zdarzały się już sytuacje, kiedy

inni ludzie, pozbawieni twarzy, próbowali go zabić.

Paradise słuchał w milczeniu, wpatrzony w niego brązowymi oczami. Poruszył się tylko

raz, aby zapalić długie, cienkie cygaro, które wyciągnął z górnej szuflady biurka. Luke skończył, a

on jeszcze przez kilka minut siedział zamyślony i spokojnie palił cygaro. Wreszcie odezwał się

tonem cierpliwego nauczyciela, przekonanego, że prędzej czy później zdoła wytłumaczyć uczniowi

trudne pojęcie.

– Twoim zdaniem, Luke, do tej pani O’Brian wezwano najpierw doktora Putnama?

– Zgadza się, ale Ken powiedział, że chyba chodziło o mnie.

– Okej, Luke, pozwól sobie powiedzieć, jak ja to widzę. Putnam odbiera telefon od tego

mężczyzny, kiedy sam czuje się nie najlepiej. Zapisuje adres, jaki w swoim przekonaniu usłyszał,

mając tysiąc różnych rzeczy na głowie. Jedziesz na inną ulicę, natykasz się na wariatów, którzy dla

zabawy napędzają ludziom śmiertelnego stracha, i bęc! Lądujesz na oddziale nagłych przypadków.

– Proszę posłuchać, panie komendancie – odrzekł Luke nieco poirytowany. – Może pan

dowolnie potraktować podane przeze mnie fakty. Nie jestem paranoikiem, przekonanym, że ludzie

nastają na moje życie. Ale to się zdarzyło i jak panu mówię, nieprzypadkowo.

Paradise wpatrywał się w sufit, nie przestając mówić cierpliwym tonem zawodowca:

23

– Okej, załóżmy, że masz rację. Musimy jeszcze odpowiedzieć na zasadnicze pytanie:

„Dlaczego?”. Czy podejrzewasz kogoś, kto miałby powód albo uważał, że ma powód tak cię

urządzić?

Luke wpatrywał się w niego osłupiały i kręcił głową. Coraz trudniej mu było znaleźć

wygodną pozycję dla nogi.

– Spróbujmy podejść do tego inaczej – ciągnął Paradise. – Czy w pracy nie wydarzyło się

nic niezwykłego? Nie umarł nagle któryś z pacjentów czy coś w tym rodzaju?

Luke’owi prawie natychmiast przyszła na myśl walka o życie Evelyn Samuels.

– Poprzedniej nocy zmarła mi pacjentka. Nazywała się Samuels. Ale miała rozległy wylew i

nie było szans. – Luke nagle podniósł wzrok na komendanta i zaczął mówić szybciej. – Zaraz,

miała ten klucz, przyklejony plastrem do nadgarstka, i mówiła o nim jak o najważniejszej rzeczy na

świecie. I dała go mnie.

– Co? – Paradise strzepnął popiół do popielniczki z muszli mięczaka.

– Klucz. Powiedziała, że mam koniecznie oddać go jej córce, nikomu innemu. – Luke

myślał teraz bardzo szybko.

– No, no, do czego był ten klucz?

– Nie mam pojęcia. Jej córka wyjechała gdzieś na weekend i... nie, zaraz. – Luke wyraźnie

oklapł. – Nikt prócz jednej siostry w szpitalu nawet nie wiedział, że go mam. To nie mogło mieć

związku z wypadkiem.

Paradise pochylał się nad biurkiem, jakby coraz bardziej zainteresowany.

– Nigdy nie wiadomo, co ludzie potrafią wywęszyć w tym mieście. Jeśli klucz był do

czegoś wartościowego, może komuś na nim zależy i dlatego próbował zrobić ci krzywdę. Czy

mógłbym zobaczyć ten klucz?

– To zwykły stary klucz z brązu. Nie mam go zresztą przy sobie. Jest w domu. Poza tym nie

mógł być powodem...

– Może mimo wszystko pokażesz go nam – w pół słowa przerwał mu Paradise. – Mamy

dostęp do ludzi, którzy potrafią wykombinować, do czego pasuje prawie każdy klucz.

W tym momencie Luke ziewnął, zdając sobie sprawę ze swego kompletnego wyczerpania.

Dochodziła północ. Wiedział też, że nieuważnie słucha komendanta.

– Przepraszam pana. Ja naprawdę powoli się wyłączam. Spróbuję pomyśleć, kto miałby

powód mnie skrzywdzić, i zadzwonię, jeśli na coś wpadnę.

– Panie doktorze, pan mnie chyba nie zrozumiał. Wygląda na to, że klucz w pańskim

posiadaniu może być ważny. Moim zdaniem powinien pan oddać go mnie i pozwolić, abyśmy

stwierdzili, do jakiego zamka pasuje. Poślę z panem człowieka, który go weźmie.

Luke, całkiem już rozbudzony, wyraźnie zaniepokoił się natarczywością przesłuchującego i

za wszelką cenę chciał już przenieść się z komisariatu do własnego domu.

– Chwileczkę – powiedział. – Obiecałem tej pani, że oddam cholerny klucz jej córce do rąk

własnych. Zaczekajmy, aż wróci, dobrze?

– Jak pan chce, panie doktorze. Ale proszę pamiętać – w głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta...

przestroga? – to pana potrącono. Będę się starał zrobić, co się da, i możliwie najprędzej, żeby nic

gorszego się panu nie przytrafiło.

Luke miał dość. Komendant jakby nagle zapomniał o swojej teorii na temat pijanych

nastolatków i straszenia samochodem. Wstając, Luke powiedział z taką pewnością siebie, na jaką

umiał się zdobyć:

– Panie komendancie, naprawdę doceniam pańskie zainteresowanie, słowo daję. Tyle że

przed śmiercią tej pani do czegoś się zobowiązałem. Byłoby nie w porządku, gdybym oddał klucz

nie jej córce, lecz komuś innemu, nawet policji. Proszę okazać cierpliwość.

– Jak pan uważa. – W głosie Paradise’a zabrzmiało zniechęcenie.

– Dzięki, panie komendancie. Zadzwonię, jak tylko przyjdzie mi do głowy coś, co mogłoby

się okazać ważne. – I Luke wycofał się do drzwi.

24

Odwrócił się, po czym, mocno utykając, wyszedł z komisariatu. Mówił sobie, że jest

zanadto zmęczony, aby tej nocy się nad tym zastanawiać. Jutro, jak się prześpi, spróbuje

zrozumieć, co się, u diabła, stało.

– Chciał mnie pan widzieć, doktorze Zarrens?

– Ach, tak, Corey, niech pan wejdzie i siada. Woda gotuje się właśnie na bunsenowskim

palniku. Mam nadzieją, że lubi pan herbatę. Nie wiem, gdzie, u diabła, podział się słoik z

rozpuszczalną kawą.

– Może być herbata.

– Dobrze, Corey. Przeglądałem dane, które pan zestawiał od chwili rozpoczęcia w naszym

laboratorium eksperymentów z wzajemnym oddziaływaniem na siebie wirusów. Ma pan szansę

zakończyć jeden z najlepszych studenckich projektów badawczych w tej szkole. Sądzę, Że przy

odrobinie szczęścia i ciężko pracując przez parę najbliższych miesięcy, moglibyśmy zrobić z tego

choć jedną, a przypuszczalnie dwie publikacje.

– To naprawdę fascynujące. Od podjęcia studiów medycznych chyba nic nie inspirowało

mnie tak jak praca pod pańskim kierunkiem. Zaczynałem szkołę z zamiarem zostania lekarzem

pierwszego kontaktu, coraz częściej jednak myślę o wirusologii.

– Czy pańskie badania w równym stopniu fascynują żonę?

– Cóż, nigdy właściwie nie przyzwyczaiła się do tego, że o drugiej nad ranem wyskakuję do

laboratorium, aby zmienić kultury komórek, ale z pewnością niewiele mniej wymaga się od lekarza

pierwszego kontaktu.

– Cieszy mnie taki stosunek do badań, bo w nich upatruję pańską przyszłość. Ale, Corey,

zna mnie pan chyba dość dobrze i wie, że nie wzywam do siebie ludzi tylko po to, aby obsypywać

ich pochwałami. Wyłonił się problem, który pan mógłby zapewne pomóc rozwiązać.

– Jeśli chodzi o te wszystkie skażone butelki, to jak sądzę...

– Nie, nie, Corey, niestety to nie takie proste. Chodzi o duży grant, o który ubiegamy się w

Krajowym Instytucie Zdrowia. Podanie odrzucono.

– Och, bardzo przykro mi to słyszeć, ale nie rozumiem, jak...

– Corey, niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę, jak niechętnie zwracam się do pana z taką

prośbą, ale duża część naszych badań, włącznie z projektem, nad którym pan pracuje, zależy od

tych pieniędzy. Chciałbym, żeby pan namówił ojca do ponownego rozpatrzenia naszego podania.

Porobiłem w nim znaczące zmiany i...

– Przykro mi, doktorze Zarrens, ale tego nie mogę zrobić. To wykluczone. Już od prawie

dwóch lat nie widuję się ani nie rozmawiam z ojcem. Moja interwencja raczej by zaszkodziła, niż

pomogła.

– Corey, pan chyba nie rozumie, że i pańska przyszła praca zawisła na włosku.

– Rozumiem, proszę pana, może aż za dobrze. Nic nie poradzę.

– To znaczy, że pan nie chce. Cóż, Corey, jeśli w przyszłym tygodniu się pan zastanowi,

proszę o wiadomość. W przeciwnym razie chyba powinien pan podsumować to, co dotychczas pan

zrobił, a co my uznamy za studencki projekt badawczy.

– Czy to wszystko, proszę pana?

– Tak, Corey, życzę dobrego dnia.

– Dziękuję panu za herbatę.

W sobotę o 5.15 rano ból silniejszy od zmęczenia sprawił, że Luke obudził się w mrokach

swojego pokoju. Roscoe, biały kocur, który odwiedził go przed dwoma laty, wypił miskę mleka i

został już na zawsze, teraz leżał zwinięty przy jego prawej nodze. Ból przebiegł w dół aż do stopy,

a kiedy Luke usiadł raptownie, poczuł jego ukłucia w setkach innych miejsc.

Odżyły chaotyczne wspomnienia wczorajszego koszmaru, a każdemu z nich towarzyszyły

liczne pytania. „Czy to wszystko mogło być niezwykłym zbiegiem okoliczności?”. Muszę

25

porozmawiać z Putnamem. „Jeśli nie Janet dzwoniła na policję, to kto dzwonił?”. Muszę

porozmawiać z Janet. „Klucz?”. Muszę porozmawiać z Karen Samuels. „Jeśli naprawdę chcieli

mnie zabić, dlaczego nie zatrzymali się i nie wrócili?”.

Plastikowy flakonik z kodeiną stał na nocnym stoliku obok szklanki z nieświeżą wodą. Po

zażyciu sześćdziesięciu miligramów Luke położył się i czekał na uśmierzające ból ciepło. Pół

godziny później zdołał wolno wstać z łóżka i podejść do okna. Blada niebiesko-różowa poświata

po drugiej stronie jeziora zapowiadała pogodny wiosenny dzień, a na myśl o tym Luke’owi

rozjaśniło się w głowie.

Po upływie godziny zesztywniały wsiadł do oldsa i pojechał do szpitala, gdzie na końcu

podjazdu skrzywił się, prawą nogą nacisnąwszy hamulec. Przedtem nie zauważył szarego

czterodrzwiowego buicka, zaparkowanego na końcu jego ulicy.

Przed 9.30 i przybyciem Kena Putnama zdążył, kuśtykając, zrobić prawie cały poranny

obchód. Pacjenci wyrażali zatroskanie istotą i przyczyną jego obrażeń, ale zbywał ich uwagami w

rodzaju: „Nic poważnego, pani Shaw, wdałem się tylko wczoraj wieczorem w bójkę z

rozzłoszczonym samochodem”.

Na bezpiecznych piętrach szpitalnych ulatniały się jego obawy. Nic się tu nie zmieniło, a

choć musiał odpowiadać na krótkie pytania o sińce, chyba nikt nie zwracał na niego specjalnej

uwagi.

– Luke, mój chłopcze – wykrzyknął Putnam na korytarzu drugiego piętra. – Co, u diabła,

robisz w pracy po tych wczorajszych przeżyciach?

– Można się z tego wylizać w dwa tygodnie na Wyspach Bahama.

– A gdyby tak na początek zjeść śniadanie w kafejce? Opowiesz mi dokładnie, co się

wydarzyło? – Putnam z przejęciem patrzył na świeżo obtarte grzbiety dłoni Luke’a.

Kawiarenka znajdowała się w podziemiach. Kobiety ze służby pomocniczej, które ją

prowadziły, próbowały stworzyć przytulną atmosferę, więc zawiesiły kretonowe firanki i ozdobne

lampy, ale miejsce to nadal miało wygląd szpitalny. Ledwie usiedli przy narożnym stoliku, Luke

zdał sobie sprawę, że nie jadł od prawie dwudziestu czterech godzin, i z entuzjazmem powitał

perspektywę śniadania, choć kodeina przestawała działać.

Putnam nie pozwalał mu ruszyć się z miejsca i sam przyniósł z bufetu sok, kawę i dwa

talerze z jajkami na bekonie.

– Przepadam za tym szpitalnym wiktem – oświadczył. – Czuję, jak każdy kęs spływa do

mojej lewej arterii wieńcowej. Luke jadł w milczeniu, dopóki Putnam go nie zagadnął.

– Chyba ta głupia wizyta domowa, którą miałeś na moją prośbę, okazała się wielką

przygodą.

– Jeśli można to tak nazwać – odparł Luke markotnie. – Skąd wiesz?

– Zaraz do tego dojdziemy. Mógłbyś mi opowiedzieć, co się właściwie stało?

Po raz drugi, choć mniej szczegółowo, Luke zrelacjonował wydarzenia, towarzyszące

wypadkowi. Napomknął o spotkaniu z komendantem policji, lecz przemilczał sprawę klucza i

Evelyn Samuels.

– Wiesz – zaczął Putnam, kiedy Luke skończył. – Bob Paradise współpracuje ze mną w tym

mieście już prawie ćwierć wieku. To chyba obdarzony największą wyobraźnią i najskuteczniejszy

ze znanych mi policjantów, tak prostolinijny i uczciwy, jak to jest w tym zawodzie możliwe. Ale

wiem od dawna, że jeśli zechce, potrafi umilić lub obrzydzić człowiekowi życie w tym mieście.

Wyrobił sobie taką pozycję, że do pewnego stopnia kontroluje działalność policji na całym

przylądku, nie mówiąc o Strathmore.

– Do rzeczy, Ken. – Luke poczuł się nieswojo. Putnam po ojcowsku pokiwał głową.

– Luke Corey, szeryf z Zachodu. Zawsze strzela prosto z biodra.

Luke odpowiedział uśmiechem i po chwili się odprężył.

– Komendant Paradise dzwonił do mnie dziś rano i powtórzył mi waszą wieczorną

rozmowę. Zapewniłem go, że właściwie nie mogłem ci podać złego adresu. Paradise sprawdził ten

26

dom. Należy do bankiera z Sudbury i jego żony. Przyjeżdżają tylko w sezonie. Światło na ganku

zapala się za pomocą elektrycznego zegara. Sprawdzałem też w gabinecie i nie ma tam karty żadnej

Ruth O’Brian. Obaj uważamy, że zastawiono coś w rodzaju pułapki. Ale nie umiem powiedzieć,

czy na ciebie, czy na mnie. To ja odebrałem telefon, pamiętasz.

– Tak, Ken – zgodził się Luke. – Ale wyraźnie pamiętam też, co mówiłeś: że początkowo

proszono o mój przyjazd.

– Może nigdy nie dowiemy się prawdy – podjął Putnam. – Komendant trochę się

zdenerwował jakimś kluczem, który podobno ty masz. Powiedział, że nie chcesz go oddać, więc

nie może stwierdzić, jakie ten klucz ma znaczenie. Mówiłem ci, Luke, że Bob Paradise potrafi...

– Nie powiedziałem, że nie chcę – przerwał mu Luke. – Tylko że obiecałem umierającej

oddać go do rąk własnych jej córki. Chryste, mogę przynajmniej spełnić taką prośbę.

Putnam westchnął głośno.

– Rób, jak uważasz, Luke – powiedział. (Czy Paradise nie użył tych samych słów? –

zastanawiał się Luke). Luke wstał pierwszy.

– Dzięki za śniadanie, szefie – powiedział. – Naprawdę było mi potrzebne. Posłuchaj, córka

tej pani powinna wrócić do domu za dzień, dwa i na pewno potrafi wyjaśnić sprawę klucza. Nie ma

on przypuszczalnie nic wspólnego z tą okropną nocą.

– Gdybym mógł w czymś pomóc, Luke, zadzwoń. Cały weekend spędzam w domu.

Goodman zrobi za nas jutro obchód, więc nie musisz przyjeżdżać. – Wychodząc z kawiarni,

Putnam otoczył Luke’a ramieniem.

Po obejrzeniu dwóch ostatnich pacjentów Luke zadzwonił na patologię i dowiedział się, że

w szpitalnej kostnicy nie ma żadnych zwłok do odebrania. Patologa nie było, a jego sekretarka nie

miała pojęcia, kiedy i komu wydano ciała.

Następnie Luke poszedł do archiwum, gdzie dostał cienką kartę szpitalną Evelyn Samuels.

Wziął ją do niewielkiej kabiny, przeznaczonej do dyktowania, i zaczął przeglądać, w miarę

czytania robiąc notatki.

Na pierwszej stronie takiej karty znajdują się liczne dane personalne – zdaniem wielu zbyt

kompletne i zbyt osobiste. Fakt, że pracownik szpitala musi uzyskać i odnotować dziesiątki danych,

zanim pacjent zdoła się doprosić o coś tak prostego, jak prześwietlenie palca, jednych zniechęcał i

wprawiał w zakłopotanie, innym dostarczał tematu do żartów. Luke nie potrafił zrozumieć,

dlaczego trzeba wpisać miejsce urodzenia i wyznanie, zanim się zacznie pacjenta leczyć czy

diagnozować w jakiejkolwiek części szpitala

Rytuał uzyskiwania informacji na pierwszą stronę stał się tak ważną częścią systemu, że

Luke widywał pracowników izby przyjęć, wchodzących do gabinetu lekarskiego wkrótce po

reanimowaniu pacjenta, u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca, ponieważ musieli wypełnić w

kwestionariuszu takie rubryki, jak „nazwisko panieńskie matki” i „poprzedni adres zamieszkania”.

Tego rana był jednak wdzięczny pracownicy za dokładność.

Widocznie wcześniej niż on rozmawiała z Evelyn Samuels i zanotowała szczegóły nieznane

nawet jemu.

Nazwisko: Samuels Evelyn Marie, Nazwisko panieńskie: DeCarlo, Data urodzenia: 19

marca 1922, Miejsce urodzenia: Boston, stan Massachusetts, Wyznanie: katolickie, Stan cywilny:

wdowa, Adres: 104 Redfern Terrace, ForesWille, Mass. 02543 Telefon domowy: 442–6101

Zawód: artystka, pracująca na własny rachunek Nazwisko panieńskie matki: (rubryka

niewypełniona) Najbliżsi krewni: Karen Samuels, 888 West 57th St, Nowy Jork, 1–212–877–4982

(córka)

Poprzednio przyjmowana do szpitala w Strathmore: nie

Na pozostałą część karty składała się historia przyjęcia chorej na oddział i podyktowany

przez niego opis badania, niezawierający wzmianki o plastrze na przegubie ani o kluczu.

Luke oddał kartę, po czym wykręcił domowy numer Evelyn Samuels. Telefon nie

odpowiadał, więc po chwili poprosił szpitalną centralę o połączenie z nowojorskim numerem

27

Karen Samuels. Znowu na próżno. Przechylił się do tyłu, zamknął oczy i próbował w logiczny

sposób wytłumaczyć to, co się wydarzyło w ciągu ostatnich osiemnastu godzin. Podobnie jak z

telefonami, nic z tego nie wyszło.

Ze szpitala wolno ruszył swym oldsem do domu, nadal krzywiąc się przy każdym

hamowaniu. Za rogiem spostrzegł ulicę, którą poprzedniego wieczoru jechał na Bayshore Drive, i

skręcił w nią machinalnie. Tym razem nie błądził. Uliczka była przyjemna, wręcz malownicza, a po

jej lewej stronie otwierał się między domami wspaniały widok na zatokę. Okazało się, że Bayshore

jest krótsza, niż sobie wyobrażał.

Numer 285 miała – niewielka kryta gontem chata, pomalowana na szaro, z łuszczącymi się

bladożółtymi obramieniami otworów. Kałuża, gdzie minionej nocy Luke cierpiał takie katusze, już

wyschła, a na chodniku przed domem nie pozostał żaden ślad zderzenia. „Ludzie Paradise’a dobrze

pracują”, pomyślał. Wsiadł do oldsa i pojechał do domu.

Okienka samochodu osłaniały przed najlżejszym powiewem, słońce w zenicie przygrzewało

i pod wpływem tego leczniczego ciepła zachciało mu się poczytać w hamaku za domem.

Roscoe leżał w słońcu na słomiance przed frontowymi drzwiami. Luke uśmiechnął się na

widok swojego rozleniwionego ulubieńca i nachylił się, aby go pogłaskać. Wtedy dostrzegł krew.

Obróciwszy kota, któremu głowa opadła do tyłu, zobaczył poderżnięte gardło i górny odcinek

przeciętej tchawicy, więc prędko go puścił i odwrócił się na pięcie. Poczuł skurcze żołądka. Ciężko

usiadł na ganku i oddychał głęboko, dopóki nie zauważył plamy krwi na ręce. Znów, drugi raz w

ciągu dwunastu godzin, dostał gwałtownych torsji.

W wandalski sposób potraktowano też wnętrze domu. Najwyraźniej przeszukano je

dokładnie, tłukąc, co popadło. W kuchni z powyciąganych szuflad wysypano na podłogę

zawartość. Dziesiątki zgarniętych z regałów książek rozrzucono w bawialni. Podnoszono dywany,

przewracano lampy, ciśnięto w kąt i strzaskano delikatną ceramiczną wazę, którą niegdyś tak lubiła

jego babka.

Luke przez kilka minut stał nieruchomo i rozglądał się po pokoju. Piekąca żółć

nieprzyjemnie podchodziła mu do nosa, tętno w nodze pulsowało coraz szybciej.

Jak w transie przeciął salon i po wyfroterowanych schodach wszedł na poddasze. Tam też

zrobiono drobiazgowe przeszukanie, nie oszczędzając niczego. Misternie rzeźbione tekowe

puzderko, które przywiózł z kraju oddalonego o trzynaście tysięcy kilometrów, niedbale rzucono na

podłogę, od czego pękło intarsjowane wieczko. Żadna rzecz nie pozostała nietknięta.

Powoli, pełen coraz większych obaw, Luke pokuśtykał do szafy i spojrzał na półkę. Była

pusta.

Dopiero kiedy odrętwiały padł na brzeg łóżka, spostrzegł róg szachownicy. Widocznie

ciśnięto ją w kąt pokoju i przysypano zawartością szuflady biurka. Luke na kolanach przełazi przez

ten śmietnik, po czym lekko drżącymi rękami podniósł skrzyneczkę. Była zamknięta, figury

grzechotały w środku, więc się uśmiechnął, jeszcze zanim ją otworzył. Kilka razy parsknął,

wygrzebując klucz, po czym padł na wznak i zaniósł się od śmiechu.

– Głupie dranie – wrzeszczał – złośliwe, krwiożercze, głupie, pieprzone dranie!

Dziesięć minut później, kiedy wciąż jeszcze leżał i na przemian to wpatrywał się w sufit, to

wybuchał niepowstrzymanym śmiechem, zadzwonił telefon. Luke wolno uniósł i przyłożył do ucha

słuchawkę, lecz milczał. Głos po drugiej stronie rozległ się niemal natychmiast. Był niski,

kulturalny, o łagodnym, niemal kojącym brzmieniu.

– Doktorze Corey. Proszę słuchać uważnie. Ma pan klucz, który należy do nas. To klucz do

wielkiej sumy pieniędzy, zabranych nam przez panią Evelyn Samuels, i jesteśmy zdecydowani...

bardzo zdecydowani... go dostać. Przykrości, jakie spotkały pana w ciągu ostatniej doby, dowodzą

naszej determinacji. Rozumie pan?

Przez chwilę Luke się wahał, czy ma odłożyć słuchawkę, czy w nią wrzasnąć. Odetchnął

jednak głęboko i powiedział z jak największym opanowaniem:

– Nie mam klucza. Wszystkie te świństwa zrobiliście na próżno.

28

– Doktorze Corey – ciągnął głos. – Śledziliśmy każdy pański ruch. Ma pan klucz i tak czy

inaczej nam go odda. Luke przestawał nad sobą panować.

– Poraniliście mnie, zdemolowaliście dom, poniszczyliście rzeczy, zarżnęliście kota...

– Przykro nam, że w tak obrazowy sposób pokazaliśmy, na co nas stać, ale brakuje mnóstwa

pieniędzy, bardzo dużej sumy, a pan ma klucz, który pomoże je odzyskać. Nie chcemy sprawiać

panu dalszych przykrości. Właściwie jesteśmy gotowi sowicie wynagrodzić pana za współpracę.

Przypuszczam, że za pięć tysięcy dolarów mógłby pan odkupić tych parę rzeczy, zniszczonych w

trakcie przeszukania.

Luke’owi rozjaśniało się w głowie i wybiegał myślami naprzód.

– Ile pan powiedział?

– Pięć tysięcy dolarów, doktorze Corey, i jeszcze pięćset na przeprosiny za... ach... za

wypadek, jaki przytrafił się pańskiemu kotu.

– Rany boskie, tak bardzo zależy wam na tym kluczu, co?

– Mam nadzieję, że wyraziliśmy się jasno – odrzekł głos.

– Cóż, naprawdę go nie mam – oświadczył Luke. – W każdym razie nie w domu.

– Teraz to wiemy, doktorze Corey. – W głosie zabrzmiała nuta sarkazmu. – Jeśli go pan

weźmie, umówimy się gdzieś na spotkanie i wymienimy go na pieniądze, powiedzmy, za dwie

godziny?

– Musi to być miejsce publiczne. Przyniosę go tylko tam, gdzie będę ludzie. – Luke urwał, a

po chwili dodał: – Biblioteka. Spotkam się z wami za dwie godziny w miejskiej bibliotece.

– W bibliotece będzie świetnie.

– Jeśli przyłapię kogoś na tym, że mnie śledzi, przysięgam, nigdy nie dostaniecie klucza.

Mam Srebrną Gwiazdę na dowód, że nie boję się takich pogróżek. Nie przestraszy mnie to, coście

zrobili czy możecie zrobić. Wiedzcie, że oddaję klucz dla pieniędzy, a nie dlatego, że poskutkowała

wasza obrzydliwa przemoc. Bo bynajmniej nie poskutkowała. Jasne?

– Jak słońce, doktorze Corey. – Głos nadal był opanowany. – Zobaczymy się za dwie

godziny w bibliotece. I niech się pan nie martwi, nikt pana nie będzie śledził. – Po krótkiej

przerwie rozległ się trzask odkładanej słuchawki i sygnał.

Luke jeszcze przez chwilę przyglądał się panującemu dokoła bałaganowi.

– Głupie dranie – powtórzył. Wstał i zaczął się krzątać, tak planowo i zdecydowanie, jak nie

robił tego od niepamiętnych czasów.

Klucz był z pociemniałego brązu i prawie na pewno pasował do drzwi albo do dużej szafy.

Wyrytą na nim nazwę firmową Surelok i numer seryjny L4607106 Luke zapisał na kawałku

papieru, który wsunął do portfela.

Następnie zamówił informację międzymiastową i zapytał o numer Śródmiejskiego Zajazdu

dla Zmotoryzowanych w centrum Bostonu. W recepcji kazali mu czekać kilka minut, zanim

powiedzieli, że jest wolny pokój i będzie dla niego zarezerwowany do ósmej wieczorem. Podał

nazwisko Francisa Sullivana, swojego dowódcy kompanii w Wietnamie, napadniętego i

zadźganego w sajgońskim zaułku.

Starannie włożył klucz między dwa kawałki tektury, okleił je taśmą i umieścił w dużej

kopercie, zaadresowanej do Francisa Sullivana, Śródmiejski Zajazd, dla Zmotoryzowanych, 381

Huntington Avenue, Boston, Mass. W górnym lewym rogu koperty napisał nazwisko swojej siostry

i adres w Lexington, Massachusetts.

Wreszcie wrzucił książeczkę czekową i trochę odzieży do niebieskiej torby sportowej i

potem szukał wśród rzeczy walających się dokoła biurka, aż znalazł mały zwitek znaczków. Dla

pewności nakleił aż trzy na kopertę i włożył ją do torby. Po raz ostatni ogarnął spojrzeniem

splądrowany dom i spełniając makabryczny obowiązek, wyniósł kota w torbie na zakupy do

pobliskiego lasu, gdzie go pogrzebał.

Zanim zszedł z niebieską torbą do samochodu, rozejrzał się po ulicy, aby mieć pewność, że

nikt go nie obserwuje.

29

Przed drugą ruszył w kierunku Strathmore. Przystanął przy najbliższej skrzynce pocztowej i

wrzucił list. W nastroju coraz większego podniecenia i wyczekiwania zbliżał się do śródmieścia,

świadomy, że prawie nie czuje bólu w nodze i w plecach.

Umyślnie wybierał najdłuższe, najprostsze ulice i wciąż sprawdzał w lusterku, czy nie

jedzie za nim samochód. Nic nie zauważył. Następnie zatrzymał się przed supermarketem, gdzie

często realizował czeki, i tak oczarował kasjerkę, że niezgodnie ze sklepowym regulaminem

wypłaciła mu sto dolarów. Po dodaniu ich do posiadanych trzydziestu zrobił ostatni postój,

zatankował starego oldsa i wolno wjechał w ulicę Główną, ale skierował się nie do biblioteki, tylko

w stronę mostu Sagamore. Sprawdził na zegarku, że do zaplanowanej wymiany pozostało

trzydzieści pięć minut.

30

CZĘŚĆ II

Do 1934 roku przylądek Cod był półwyspem, długim mniej więcej na sto dziesięć

kilometrów, który niczym sękaty, zakrzywiony palec wcinał się w Ocean Atlantycki. Z Nowego

Jorku i miejscowości położonych na południu statki mogły się dostać do Bostonu tylko opływając

dookoła cały przylądek, z Provincetown na czubku palca, i przecinając Cape Cod Bay. W 1934

roku Wojskowe Służby Inżynieryjne zakończyły budowę kanału Cape Cod u nasady palca i w ten

sposób skutecznie przekształciły półwysep w wyspę. Dwa mosty, jeden w Bourne na zachodnim

końcu kanału, drugi w Sagamore na końcu wschodnim, zapewniają jedyne bezpośrednie połączenie

z lądem.

Luke przebył odległość z centrum Strathmore w równe piętnaście minut, ustawicznie

sprawdzając, czy nie wlecze za sobą ogona. Kiedy znalazł się na dojeździe do mostu, z parkingu

przy restauracji ruszył trudny do określenia szary sedan i utrzymując tę samą co Luke prędkość,

podążał za nim w odległości może trzystu metrów.

Po drugiej stronie mostu opadło z Luke’a podniecenie, osłabła czujność, z jaką wpatrywał

się w lusterko. Z oczami zmrużonymi w blasku popołudniowego słońca, padającego z lewej strony,

odchylił się na oparcie siedzenia i rozkoszował ciepłem. Za godzinę będzie bezpieczny i odpocznie

w Śródmiejskim Zajeździe dla Zmotoryzowanych.

Sedan był całkowicie zasłonięty przez dużą ciężarówkę, a siedzący w nim dwaj mężczyźni

musieli tylko od czasu do czasu zjechać w lewo, aby sprawdzić, czy Luke jest przed nimi. Dopiero

kilka kilometrów na północ od Plymouth ciężarówka, nie sygnalizując, raptownie skręciła w prawo

na zjazd. Kierowca sedana o mało nie pojechał za nią, ale w ostatniej chwili się połapał i prędko

zawrócił na szosę. Luke spostrzegł w lusterku właśnie ten nagły ruch. W kierunku północnym

zmierzało niewiele samochodów i kiedy sedan został w tyle, Luke zaczął przezornie dodawać gazu,

dopóki nie wydusił z oldsa setki.

Pasażer sedana był masywny i podobny do małpy, z grubymi wargami i nisko osadzonymi

uszami, właściwie bez szyi i czoła. Kiedy olds wyrwał do przodu, spojrzał na chudego, dziobatego

kierowcę i odezwał się chrapliwie:

– Rozpoznał nas, Richie, jestem pewny. Bierzmy go.

– Szef mówił, że mamy się trzymać za tym łachudrą i zobaczyć, dokąd jedzie – odparł

Dziobaty. – Nie kazał go łapać.

– Słuchaj, dupku – fuknął Małpolud – jeśli nas rozpoznał, to co mamy robić, jeździć za nim

trasą widokową? No, gaz do dechy. Odskakuje. – Z tymi słowy wyciągnął ciężki rewolwer z

pochwy pod kurtką i pieszczotliwie pogładził rękojeść. Dziobaty wcisnął gaz i samochód wystrzelił

do przodu.

Luke wcale nie był pewny, czy sedan go ściga, dopóki nie zobaczył w lusterku, jak szybko

się zbliża. W swoim czasie olds zapewniał i wygodę, i prędkość, ale po trzynastu latach

użytkowania, z prawie dwustu tysiącami kilometrów na liczniku, powyżej stu dziesięciu trząsł

niemiłosiernie.

Lusterko wibrowało, toteż Luke ledwie widział jadący za nim samochód, choć ten

znajdował się w odległości niespełna stu metrów. W ciągu następnych sekund przychodziły mu do

głowy różne sposoby uniknięcia niebezpieczeństwa, ale kolejno je odrzucał. Na jedyny niezły

pomysł wpadł, gdy zobaczył znak: „Parking, 1 kilometr”. Postanowił dopuścić ich jak najbliżej, po

czym raptownie skręcić na parking. Przy odrobinie szczęścia wyprzedzaliby go z lewej strony i nie

zdołaliby skręcić w prawo. Wówczas mógłby albo wysiąść i uciec, albo się cofnąć i przez

podwójną linię przejechać na nitkę szosy prowadzącą na południe.

Szczęście mu jednak nie dopisało, przynajmniej jeśli idzie o realizację tego planu. Parking

pojawił się, kiedy sedan był jeszcze o jakieś dziesięć jardów z tyłu. Luke z braku innego wyjścia i

tak skręcił. Wtedy przyczepa kempingowa, własność niemłodej pary z New Hampshire, jego

31

refleks i cud sprawiły coś, czego nie dało się zaplanować. Starsi państwo, przy pobliskim stole

piknikowym popijający kanapki mrożoną herbatą, przerażeni patrzyli na oldsmobila, który z

piskiem opon wjeżdżał na parking i kierował się prosto na ich przyczepę. Luke instynktownie

wyczuł, że nie może jej wyminąć, więc nacisnął hamulec, niepomny na ból nogi.

Sedan trzymał się tuż za nim, toteż nie miał prawie żadnej szansy zwolnić i z prędkością

osiemdziesięciu kilometrów na godzinę rąbnął w tył oldsa. Luke’owi głowa odskoczyła do tyłu,

potem do przodu, kiedy jego samochód walnął w wóz kempingowy.

Ten, pozostawiony na luzie, wystrzelił do przodu, wjechał na krawężnik i zatrzymał się

zaledwie o półtora metra od swoich przerażonych właścicieli. Luke zareagował w porę, zdążył się

przygotować na wstrząs, a nawet ręką osłonić głowę przed zderzeniem z kierownicą. Pasażerowie

sedana w ogóle nie mieli czasu. Dziobaty plasnął twarzą w kierownicę, strzaskał sobie nos i

rozwalił starą bliznę po nożu na prawym policzku. Małpolud uderzył w szybę tym, co powinno być

czołem, i wybił kilkucentymetrową dziurę w bezodpryskowym szkle, którego reszta utworzyła

pajęczynę pęknięć.

Z okrzykiem zadowolenia Luke poklepał tablicę rozdzielczą, ucałował kierownicę i

pomknął na północ. Miał stłuczony prawy przedni reflektor i spore wgniecenia w tylnym zderzaku

i bagażniku. Poza tym jego samochód wyszedł z kolizji bez szwanku.

Zdziwiony, że pasażerowie sedana wpadli na jego trop, zastosował dodatkowy środek

ostrożności i pojechał do Bostonu krętymi, gorszymi drogami, nie szosą.

– Ile razy mamy wracać do tego samego, Saro? Po prostu nie mogę tego zrobić.

– Do diabła, Luke, dlaczego nie potrafisz zrozumieć, co czuję? Przez ostatnie dwa lata

studiów prawie nie widywałam mojego męża, jeszcze rzadziej widywałam go, kiedy odbywał

pierwsza, połowę praktyki. Teraz mamy szansę na dwa łatwe łata w publicznej służbie zdrowia, a

ty nie chcesz nawet złożyć podania w Krajowym Instytucie!

– Składałem je w innych zakładach opieki zdrowotnej. Po prostu nie zostałem przyjęty.

– Luke, twój ojciec jest dyrektorem...

– Proszę cię, Saro, przestań. Nie odpowiedział na mój list, przemilczał zaproszenie na

uroczystość rozdania dyplomów. Poza tym służba wojskowa to będą dobre dwa lata. Stacjonowanie

w południowej Kalifornii będzie przygodą. Możemy podróżować. A nawet mieć dziecko, jeśli

zechcemy.

– Wszystko to pięknie się zapowiada, pod warunkiem, że nie wylądujesz w dżungli!

– Hej, moja ślicznotko, chodź tu, to szepnę ci do ucha, że powinnaś pójść za mną wszędzie.

– Nie pojadę za tobą do delty Mekongu.

– Nie ma na to szans, piękna Saro. W wojsku na pierwszy rzut oka poznają nędznego

tchórza. W Wietnamie chciałby mnie widzieć tylko Wietkong! A teraz czy wyśliźniesz się z tego

płaszcza kąpielowego, czy też mam paść na podłogę, wrzeszczeć i płakać, i czekać?

– Nie, tylko proszę bez złości. Masz tu płaszcz kąpielowy. I jego zawartość. Kiedy ostatni

raz wyszłam z kłótni zwycięsko?

– Właśnie w tej chwili, moja pani, właśnie w tej chwili.

Cały Śródmiejski Zajazd dla Zmotoryzowanych był udekorowany barwami i motywami

nawiązującymi do obchodów dwóchsetlecia odzyskania niepodległości. Nawet na zasłonach w

pokoju jaskrawy wzór tworzyły czerwone, białe i niebieskie orły. Luke zameldował się jako

Francis Sullivan z Portland w stanie Maine. Ponieważ nie mógł się posłużyć kartą kredytową,

zażądano od niego sześćdziesięciu dolarów z góry.

– Już po moim obiedzie przy stoliku czwartym – mruknął pod nosem, kuśtykając po grubo

wyściełanym korytarzu do swojego pokoju.

Zamknął za sobą drzwi na dwa spusty, wrzucił skromną garderobę do komody,

fornirowanej dębem, i zanurzył się w wannie z ukropem, nie starając się osłaniać szwów na

32

prawym udzie. Po kolizji na parkingu oprócz poprzednich obrażeń dokuczał mu bolesny kurcz w

szyi, a na czole wyskoczył guz. Leżał przez godzinę i tylko sztywnym ruchem wychylał się co

pewien czas do przodu, aby dolać gorącej wody.

Elizabeth Corey Butler zapakowała właśnie czteroletnią córeczkę do łóżka, kiedy zadzwonił

telefon. Miała na sobie żółty pikowany szlafrok i poruszała się z naturalnym wdziękiem, który już

jako podlotka czynił ją pociągającą. Przez krótki czas zajmowała się nauczaniem, ale wolała życie

przy mężu, profesorze Instytutu Technologicznego stanu Massachusetts, i dwójce dzieci.

Zanim Elizabeth i Paul się pobrali, przyjaciele powątpiewali, czy poważny, konserwatywny

Butler dotrzyma kroku tryskającej energią, pełnej życia Liz. W ciągu siedmiu lat małżeństwa

jednak ich związek się zacieśnił i w razie potrzeby oboje chętnie szli na kompromis.

– Do ciebie, Liz – zawołał z salonu Paul. – Dzwoni Luke. Nic nie mówiłem o policji.

Liz podbiegła zaniepokojona i chwyciła słuchawkę.

– Luke, co z tobą? Gdzie jesteś?

– Hej, spokojnie. Jestem zdrowy. A przynajmniej w jednym kawałku.

– Luke, byli tu inspektorzy policji. Szukali cię. Nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Co się

dzieje? Co się stało?

– Inspektorzy policji? Z Lexington?

– Nie, z Bostonu. Przyjechali jakąś godzinę temu, najzwyczajniej wmaszerowali do domu i

rozsiedli się wygodnie. Na szczęście był Paul. Bo ja rozpadłabym się na kawałki.

– Uspokój się, Liz. Wszystko jest w porządku. Dzwonię z Bostonu. Czy możesz poprosić

Paula?

– Oczywiście, ale o co chodzi?

– Powiem ci za minutę, tylko daj mi Paula.

– Słucham, Luke. O co chodzi? – Paul Butler mówił z troską, ale i z nutą irytacji w głosie.

Mimo iż Luke zżył się ze szwagrem przez dwa ostatnie lata praktyki w Bostonie, dostrzegał

rezerwę chemika i często nie umiał nawiązać z nim rozmowy.

– Paul, czy na pewno byli z Bostonu? Chodzi mi o to, czy pokazali identyfikatory albo coś

takiego?

– To byli dwaj detektywi, Luke. O ile mogłem się zorientować, odznaki i identyfikatory

mieli prawdziwe. Zechcesz mi powiedzieć, co się dzieje? Mówili, że uciekłeś z miejsca wypadku.

Doznałeś obrażeń? A w ogóle gdzie jesteś?

– Policja bostońska? – Cholera, do kraksy doszło zaledwie trzy godziny temu, pomyślał.

Kim, u diabła, są ci ludzie?... Paradise, za tym musi stać Paradise...

– Luke, jesteś tam jeszcze? – Głos Butlera wyrwał go z oszołomienia.

– Tak, Paul, jestem. Słuchaj, nie wiem, co się dzieje. Naprawdę nie wiem. Pacjentka dała mi

coś przed samą śmiercią, a ktoś bardzo się stara to odebrać. Zdemolowali mi dom i nawet zabili

mojego cholernego kota.

– Co?

– Mojego kota, oni... Hej, Paul, mniejsza z tym. Czy tobie i Liz nic się nie stało? Grozili

wam czy coś takiego?

– Nie, powiedzieli tylko, że muszą cię przesłuchać w związku z wypadkiem na szosie

numer trzy. Miałeś wypadek?

– Tak, no, coś w tym rodzaju. Uwierz mi, Paul, naprawdę me wiem, o co w tym wszystkim

chodzi ani kim są ci ludzie, którzy... zaczekaj chwilę, jak, u licha, trafili do was? Nie mówili?

– Nie, nie pamiętam, żeby mówili, jak trafili do nas.

Ale Luke już nie słuchał. Zastanawiał się pośpiesznie, jakim sposobem bostońska policja

mogła tak prędko wpaść na trop jego siostry. Nasuwał się nieodparty wniosek, że powiedzieć o niej

mogła tylko jedna osoba – Ken Putnam. Luke pamiętał, iż wymienił Liz jako najbliższą krewną w

33

kilku urzędowych dokumentach, włącznie z polisą ubezpieczeniową, którą razem z Putnamem

wykupili przed dwoma laty.

– Paul, proszę cię, posłuchaj. Jestem w Bostonie i nie odniosłem obrażeń. Chyba nic nie

szkodzi, że nie znasz dokładnego miejsca mojego pobytu. Jak tylko się dowiem, kim są ci ludzie,

wszystko będę mógł wyjaśnić. Tymczasem staraj się uspokoić Liz. Zadzwonię za dzień, dwa.

Dobrze?

– Dobrze, Luke, ale gdybyśmy mogli pomóc...

– Już pomogłeś, Paul. Mam nadzieję, że nikt więcej nie będzie was niepokoić. Odezwę się

niebawem.

– Powodzenia, Luke.

– Dzięki, Paul, będę z wami w kontakcie.

Tuż przed 13.30 Luke’a obudziła pokojówka, która weszła ze swoim wózkiem do pokoju i

dopiero gdy stanęła nad łóżkiem, zorientowała się, że on jeszcze śpi. Telewizor był włączony jak

prawie czternaście godzin wcześniej, kiedy Luke zapadał w drzemkę. Dziewczyna zatrzymała się

na chwilę, popatrzyła na duży fioletowy siniak na jego czole, po czym – gęsto się tłumacząc –

opuściła pokój.

Przed wstaniem z łóżka Luke zadzwonił do Kena Putnama, który potwierdził, że podał

policji nazwisko i adres jego siostry. Pełen zatroskania, z wyjątkową i nietypową skwapliwością

zgodził się zastępować nieobecnego kolegę.

Choć Luke nie zapoznał go ze szczegółami sobotnich wydarzeń i nie chciał zdradzić, skąd

dzwoni, Putnam zaoferował wszelką możliwą pomoc, włącznie z finansową, prawną i

schronieniem. Luke podziękował mu i obiecał zgłaszać się codziennie. Potem wziął prysznic,

ogolił się, ubrał i spróbował zadzwonić do Karen Samuels.

Telefon odebrała jej współlokatorka, Jackie Gallante. Powiedziała mu, że z Karen

nawiązano kontakt poprzedniego dnia i że prosto z Connecticut pojechała na przylądek Cod, aby

zorganizować pogrzeb matki.

– Czekam na wiadomość od niej, panie doktorze – powiedziała Jackie. – Myślałam nawet,

że to ona, kiedy pan zadzwonił. Da mi znać, kiedy mam przylecieć na pogrzeb.

– Chciałbym z nią pomówić, Jackie – rzekł. – Myślisz, że zastanę ją w domu matki?

– Powinna tam być. Chwileczkę, panie doktorze, mam gdzieś numer...

– W porządku. I ja go mam. Dziękuję za pomoc.

Karen Samuels natychmiast podniosła słuchawkę i zaczęła mówić, ledwie Luke się

przedstawił:

– Och, panie doktorze, tak się cieszę, że pan dzwoni – powiedziała zdyszana. – Przyjaciele

matki mówili mi, jak się pan starał ją ratować. Bardzo panu dziękuję. Ja... ja po prostu nie mogę w

to wszystko uwierzyć.

– Współczuję pani z powodu matki, panno Samuels. Robiliśmy wszystko, co w naszej

mocy, lecz wylew był rozległy. Gdyby z tego wyszła, byłaby sparaliżowana. Trzyma się pani?

– Trzymam się. Wszyscy tu byli cudowni i okazali mi wiele serca. Pogrzeb odbył się

wczoraj, zaraz po moim przyjeździe. Zajęli się tym przyjaciele matki. Tak bardzo mi pomagają, nie

wiem, co bym zrobiła bez...

– Panno Samuels, czy w tej chwili jest pani sama? – zapytał z naciskiem. – To znaczy, czy

może pani porozmawiać ze mną o pewnych sprawach, które wynikły w związku ze śmiercią pani

matki?

– Tak, jestem sama – odparła, nieco zdziwiona. – A o co chodzi?

– Panno Samuels, tuż przed śmiercią pani matka odzyskała przytomność i zdążyła dać mi

klucz, przedtem przylepiony do nadgarstka. Kazała mi obiecać, że oddam go pani do rąk własnych.

Od tej pory ktoś czy też grupa ludzi bardzo się stara mi go odebrać. Czy domyśla się pani, do czego

jest ten klucz albo z jakiego powodu ktoś chciał wyrządzić mi krzywdę, a potem mnie przekupić,

aby go dostać?

34

– O mój Boże – wykrztusiła. – Mam nadzieję, że nic się panu nie stało. Naturalnie

wiedziałam o kluczu. Od lat nosiła go pod tym plastrem. Ale właściwie nigdy nie wierzyłam, że to

klucz do tak dużych pieniędzy, jak mówiła. Była artystką, panie doktorze, miała bujną wyobraźnię i

skłonność do przesady.

– Panno Samuels, bardzo chcę oddać pani ten klucz. Ale moim zdaniem powinniśmy się

przekonać, komu na nim zależy, bo w przeciwnym razie mogłaby pani popaść w takie jak ja

tarapaty. Jestem teraz w Bostonie. Czy mogłaby pani przyjechać i omówić to wszystko ze mną?

– Dzisiaj?

– Im szybciej się to wyjaśni, tym lepiej. Kimkolwiek są ci ludzie, mogą być bardzo groźni.

– Panie doktorze – powiedziała z wahaniem – jest pan pewny, że...

– Proszę, panno Samuels – przerwał lekko poirytowany. – O mało mnie nie przejechali,

zdewastowali mi dom. Muszę się z panią zobaczyć, i to szybko, bo inaczej źle się to skończy. No

więc może tu pani dziś przyjechać czy nie?

– Tak... chyba tak. Mam samochód. Gdzie przyjechać?

Luke już miał ją skierować do Śródmiejskiego Zajazdu, kiedy pomyślał o szarym sedanie,

jadącym za nim z przylądka. Poprosił więc, żeby odłożyła słuchawkę, i zarezerwował jej pokój w

pobliskim Sheratonie.

– Wiem, że to może wyglądać na przesadę, na coś z sensacyjnej powieści – przyznał,

połączywszy się z nią po raz drugi – ale niech pani będzie ostrożna. Za mostem proszę zjechać z

szosy i kluczyć po bocznych drogach, dopóki się pani nie upewni, czy nie ma pani ogona. Mnie

wypatrzyli wczoraj chyba na moście Sagamore. Dobry dojazd do miasta może być szosą 24. Niech

pani weźmie mapę, może się przydać. Proszę się zameldować w Sheratonie, zadzwonię o siódmej,

aby się umówić.

– Dobrze – powiedziała – ale moim zdaniem ta konspiracja jest zbędna.

– Proszę zrobić to dla mnie.

Luke przez prawie całe popołudnie oglądał w swoim pokoju mecz Red Sox z drużyną

nowojorską, która dostała tęgie lanie. O piątej wyszedł, bo chciał poszukać cichej ulicy, gdzie

mógłby się spotkać z Karen Samuels i mieć pewność, że nikt jej nie śledzi. Jednokierunkowa

Blacklow Street, ciągnąca się przez cztery kwartały i kilkoma przecznicami połączona z sąsiednią

ulicą, wydała mu się idealna. Podtrzymywała go na duchu świadomość, że niedługo wyjaśnią się

choć częściowo powody tego trzydniowego zamieszania.

W drodze powrotnej do hotelu okrążył dwa kwartały domów, gdy wtem dostrzegł czarno-

biały wóz patrolowy, jadący Huntington Avenue mniej więcej w jego kierunku.

– Hej, Corey – szepnął do siebie i przylepiony do bramy, obserwował ulicę. – Nie uważasz,

że to już za wielka paranoja? – Roześmiał się na głos, bo przypomniał sobie krzykliwy plakat,

który jego współlokator w college’u zawiesił nad swoim biurkiem. Na purpurowym tle

bladozielony napis głosił: „Chociaż jesteś paranoikiem, NIE oznacza to, że przestali na ciebie

czyhać!”.

Luke był zadowolony, wręcz dumny z precyzji, z jaką zrealizowany został plan spotkania z

Karen Samuels. Zza rogu czwartej przecznicy Blacklow Street patrzył, jak dziewczyna pewnym

krokiem idzie w jego stronę, ubrana w zielony płaszcz, który mu opisała. Za nią nie dostrzegł

nikogo, a kiedy się zbliżyła, przywołał ją gestem i we dwoje przeszli do następnego kwartału.

Dopiero w jej pokoju hotelowym odprężył się na tyle, że dotarło do niego, jaka jest

niewiarygodnie piękna. Długie, proste, kruczoczarne włosy, opadające kaskadą do połowy pleców,

tworzyły idealną oprawę dla twarzy w kształcie serca i zielonych oczu ze złotymi cętkami. Bluzka

w kolorze cytrynowym i brązowe spodnie w dyskretny sposób podkreślały chyba najlepszą figurę,

jaką kiedykolwiek widział. Jeszcze większe wrażenie zrobiło na nim to, że dziewczyna nosi się

naturalnie, jakby nieświadoma własnej urody.

35

Poczuł ściskanie w gardle i głos mu się załamał, kiedy wypowiedział pierwsze słowa. Z

dużym wysiłkiem powstrzymywał się od ciągłego patrzenia na nią. Ona, przeciwnie, sprawiała

wrażenie całkiem swobodnej i w trakcie rozmowy wyciągnęła się na łóżku. Stopniowo odrywał się

myślami od bólu i przemocy, jakich doświadczył w ciągu minionych siedemdziesięciu dwóch

godzin. Ciepło i piękno kobiety, która przyszła mu pomóc, były znacznie bardziej namacalne i

rzeczywiste niż wszystko inne, czego doznał.

Najpierw niepewnie, lecz z coraz większą ulgą opowiadał ze szczegółami o śmierci jej

matki i późniejszych niezwykłych wydarzeniach. Karen słuchała uważnie, czasami kręcąc głową z

niedowierzaniem, kiedy przedstawiał co bardziej makabryczne fragmenty tej historii.

Pod koniec Luke się nachylił, impulsywnie ujął jej rękę w obie dłonie.

– No, więc na tym stoimy – rzekł. – Teraz pani kolej. Niech mi pani opowie o swojej

ekscentrycznej matce-artystce i jej magicznym kluczu. Albo jeszcze lepiej, pozwoli mi odsapnąć po

tym szaleństwie i opowie o sobie.

– Nie ma wiele do opowiadania – zaczęła, leniwie przewracając się na bok. – Jestem

pracownicą socjalną w Nowym Jorku, ale prawie wyłącznie do tego ograniczają się moje kontakty

z ludźmi. Zawsze prowadziłam dość samotniczy tryb życia. Może dlatego, że jestem jedynaczką.

Parę bliskich związków z mężczyznami, ale mało zażyłych przyjaźni z kobietami.

– Co chce pani przez to powiedzieć? – zapytał. Obraz tej ślicznej dziewczyny, ubranej w

dżinsy i bawiącej się z przyjaciółmi na farmie w Connecticut, kilkakrotnie stawał mu w czasie

rozmowy przed oczami.

– Po prostu to – odparła, patrząc na niego ze zdziwieniem – że po złym doświadczeniu z

moją pierwszą współlokatorką w college’u nie miałam już bliskiej przyjaciółki ani współlokatorki.

– A ja myślałem, że... – Luke urwał w pół zdania. Nagle w żołądku urósł mu olbrzymi guz.

Nie potrafił się skupić i uporządkować myśli. Kiedy po bardzo długiej, jak mu się zdawało,

przerwie znów zdołał przemówić, słowa popłynęły z jego ust miarowo, monotonnie. W żaden

sposób nie umiał ukryć rosnącego niepokoju. Guz w żołądku stawał się coraz większy.

– Karen, kto to jest Jackie? – zapytał.

– Jackie? Nie znam żadnej Jackie. – Jeszcze nad sobą panowała, ale nieświadomie odsunęła

się od niego.

– A teraz słuchaj, i to uważnie, Karen czy kimkolwiek jesteś – powiedział, ona zaś cofała

się przed jego głosem, z którego przebijała z trudem hamowana wściekłość. – Zadam ci parę pytań

o matkę. Odpowiedz na nie teraz, i to zgodnie z prawdą. Jak nazywała się z domu?

– Co to znaczy? – wykrzyknęła, już znacznie mniej opanowana. – Zwariowałeś czy co? Nie

rozumiem, jaki...

Luke pochylił się do przodu i uderzył ją w twarz z siłą i gwałtownością tak samo

zaskakującą dla niego, jak dla niej.

– Do cholery! – wrzeszczał. – Chcę usłyszeć nazwisko panieńskie Evelyn Samuels albo

dowiedzieć się, kim jesteś. Przez tych parę ostatnich dni dużo przeżyłem i przysięgam, że jeśli

przyłapię cię na kłamstwie, to zabiję.

Po jednej stronie jej bladej twarzy wystąpiła gruba czerwona pręga, a w kąciku ust pokazała

się kropla krwi. Karen przeniosła się z łóżka na fotel i tam przycupnęła, wstrząsana łkaniem.

– Proszę, bardzo cię proszę, nie bij – błagała. – Nie powiedzieli mi, że zrobili ci coś złego.

Naprawdę. Nie wiem nawet, o co w tym wszystkim chodzi. Musisz mi wierzyć.

Luke osunął się na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Jego rozkoszna rzeczywistość znów

zamieniła się w koszmar, większy i straszniejszy niż kiedykolwiek.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Już cię nie uderzę. Ale tylko jeśli zaczniesz od początku i

powiesz mi, kim jesteś i jak cię w to wciągnęli.

Wierzchem dłoni otarła kącik ust i o mało nie zwymiotowała na widok własnej krwi.

– Nazywam się Connie. Connie Evans. Jestem aktorką. Przynajmniej wtedy, kiedy pracuję.

Ostatnio nie szło mi za dobrze. Dlatego nie mogłam odmówić temu facetowi, kiedy zaproponował

36

mi pięćset dolarów za to, że tu przyjdę i wezmę od ciebie klucz. Chryste, od sześciu miesięcy nie

zarobiłam takiej sumy. Musisz mi wierzyć, Luke, że...

– Mów dalej – rozkazał.

– Ten facet, z którym spotkałam się raz czy dwa razy, zadzwonił i powiedział, że jeśli

przyjadę na przylądek, bez trudu zarobię pięćset dolarów za odegranie roli.

– Jak on się nazywa?

– Jim... Jim Spear. Powiedział, że to będzie łatwe i niczym mi nie grozi. Ale kiedy tam

przyjechałam, trzymali tę dziewczynę przywiązaną do krzesła i zagrozili, że jeśli nie zrobię tego,

czego chcą, potną mi twarz. O mój Boże. Co mi teraz zrobią? Musisz mi pomóc, Luke, proszę.

– Związaną dziewczyną była Karen Samuels?

– T-tak. Oni czekają na wiadomość ode mnie w domu jej matki. Powiedzieli, że nigdy z nią

nie rozmawiałeś i nie wiesz o niej nic prócz tego, że jest pracownicą socjalną z Nowego Jorku.

– Głupie dranie – mruknął Luke.

– Powiedziałaś „oni”. Ilu ich tam jest?

– Tylko dwóch. Spear i mężczyzna, do którego mówił Bob. Nie znam jego nazwiska.

– Opisz go.

– Niski, ale naprawdę silny z wyglądu, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Chyba po czterdziestce,

choć nie bardzo umiem określać wiek. Taki jakby do połowy łysy, tu z tyłu – mówiąc to, wskazała

na czubek głowy.

– Paradise! – syknął Luke.

– Co?

– Nic, nic. Czy to z tobą rozmawiałem przez telefon?

– Zmusili mnie do tego. Słowo daję. Prawdziwa Karen nie chciała im pomóc. Nie chciała

rozmawiać ze mną ani z tobą przez telefon. Próbowała nawet kopnąć Jima Speara w... no, wiesz. A

kiedy to zrobiła, on ją uderzył. Jeszcze mocniej niż ty mnie.

– Słuchaj. – Pożałował tej dziewczyny, tak jak on ofiary czyjegoś szaleństwa. –

Przepraszam, że cię uderzyłem. Wyczerpuje się moja cierpliwość, a nie znajduję nikogo, z kim

mógłbym otwarcie porozmawiać. Czy ludzie Speara czekają na mnie w tym hotelu?

– Nie wiem, Luke. – Jakby się trochę uspokoiła i mówiła szczerze. – Przyjechałam sama,

nikt też nie kontaktował się ze mną. Miałam odebrać od ciebie klucz i zadzwonić do nich w drodze

powrotnej na przylądek.

– Daj mi kluczyki do swojego samochodu – rozkazał.

– Ale jak ja...

– Do cholery, Connie, przeprosiłem za to, że cię uderzyłem, ale zrobię to znowu, jeśli nie

dasz mi kluczyków i nie powiesz, gdzie zostawiłaś samochód.

Po otrzymaniu kluczyków i kwitu parkingowego polecił jej położyć się na brzuchu na

jednym łóżku. Prześcieradło z drugiego podarł na pasy i starannie przywiązał jej kończyny do nóg

łóżka. Choć obiecywała nie robić hałasu, jeszcze jeden kawałek płótna zużył na knebel, starając się

w miarę możności oszczędzić jej niewygody. Na koniec przykrył ją kocem po szyję.

– Po prostu spróbuj zasnąć – powiedział i ruszył do drzwi. – Och, Connie – dodał, gdy

popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami – daj mi znać, gdybyś kiedyś potrzebowała

referencji. Jesteś cholernie dobrą aktorką. Tylko następnym razem uważaj, jaką wybierasz rolę.

Uchylił drzwi i wyjrzał. Korytarz był pusty. Po zawieszeniu na gałce tabliczki z napisem

„Nie przeszkadzać” Luke zszedł tylnymi schodami z siódmego piętra na parking w podziemiu.

Czas znowu stawić czoło wrogowi, pomyślał, tyle że tym razem trochę bardziej planowo.

Miejski szpital w Bostonie leżał w odległości trzech kilometrów na południe od hotelu. Jak

wiele dużych miejskich szpitali, był zlepkiem architektonicznym. Na niewielkim obszarze budynki

duże i małe, nowe i stare, przeznaczone do rozbiórki i w budowie tworzyły skupisko, połączone

siecią podziemnych tuneli, które pracownicy nazywali szczurzymi norami.

37

Luke przez cztery lata odbywał w tym szpitalu praktykę jako jeden z ponad trzystu młodych

lekarzy, co roku gotowych pracować z górą osiemdziesiąt godzin tygodniowo w najtrudniejszych

warunkach w zamian za siedem tysięcy dolarów i niewymierne korzyści naukowe. Stażyści i

lekarze zamieszkali w szpitalu, umiejący robić swoje mimo niedostatecznej liczby pielęgniarek,

przestarzałego sprzętu i obstrukcjonizmu władz miejskich, często wychodzili stąd jako szczególnie

uwrażliwieni specjaliści w swoich dziedzinach.

Luke po raz ostatni był w szpitalu przed prawie trzema laty, lecz nie dostrzegł w nim wielu

zmian. Volkswagena Connie zostawił na bocznej ulicy i wszedł bocznymi drzwiami do budynku,

gdzie lekarze sypiali podczas nocnych dyżurów, jeśli znaleźli na to czas. O tej porze, po 21.30,

szpital właściwie świecił pustkami. Luke bez trudu znalazł pomieszczenie z tłumokami czystych

białych kitli, dostarczonymi przez szpitalną pralnię.

Dziesięć minut później, w białej kurtce i spodniach lekarza zamieszkałego w szpitalu,

wysiadł z windy na ósmym piętrze chirurgii. Zdecydował się na przyjazd do szpitala, ponieważ

musiał mieć jakąś broń, którą mógłby unieszkodliwić jednego lub obu mężczyzn,

przetrzymujących Karen Samuels. Po głębszym namyśle postanowił uzbroić się w leki.

Nie chciał zadać nikomu trwałych obrażeń, a nie byłby zdolny posłużyć się nożem lub

pałką. Na wojnie nosił w rejonach walk pistolet i karabin M 16, lecz strzelał z nich wyłącznie na

strzelnicy. Zawsze uważał, że lekarzowi nie wolno z rozmysłem zamordować drugiego człowieka.

Przyszło mu do głowy, że gdyby miał kiedyś umyślnie kogoś zabić, zrobiłby to tej nocy.

Brał pod uwagę kilka wstrzykiwanych leków, których odpowiednia dawka mogła

unieszkodliwić mężczyznę, nie zagrażając jego życiu. Większości z nich powszechnie używali

anestezjolodzy, on zaś zdobył pewne doświadczenie w ich stosowaniu, kiedy odbywał

trzymiesięczny staż anestezjologiczny.

Z udawanym zdecydowaniem i swobodą wszedł przez drzwi wahadłowe na blok

operacyjny. Światło paliło się tylko w jednej z dwudziestu dwóch sal, oznaczonej numerem cztery:

zespół chirurgów ratował tam człowieka z raną postrzałową. Przez zamknięte drzwi Luke słyszał

nerwową, ożywioną rozmowę trzech lekarzy i trzech pielęgniarek.

Czekał kilka minut, wsłuchany w dramat, który się tam rozgrywał. W swoim

zaabsorbowaniu nie zauważył nadejścia pielęgniarki, dopóki się nie odezwała. Zaskoczony, obrócił

się w jej stronę i natychmiast poczuł przypływ adrenaliny oraz towarzyszącą mu pustkę w klatce

piersiowej.

Pielęgniarka była krępą kobietą o krótkiej szyi i górnej wardze porośniętej dużą ilością

ciemnych włosów. Zielony nieprzemakalny fartuch podkreślał jej tuszę. Patrzyła na Luke’a z

zaciekawieniem i dezaprobatą.

– Przepraszam, panie doktorze, co pan tu robi? – zapytała.

– Jestem doktor Sullivan – odrzekł, rozpaczliwie próbując wybiec myślą naprzód i ocenić,

jak wielkim zagrożeniem może się okazać pielęgniarka. – Zgodnie z planem zaczynam jutro staż

anestezjologiczny i przyszedłem się zorientować, zobaczyć, gdzie co jest.

– W jakim programie pan uczestniczy? – rzuciła mu wyzwanie, podparta pod boki,

rozkraczona, wpatrzona w tęczowy siniak na jego czole.

Dłonie mu zwilgotniały; nie było odwrotu. Trudno będzie zakończyć tę rozmowę, pomyślał.

– Jestem starszym uczestnikiem programu praktyki rodzinnej – powiedział. – Dlaczego

siostra pyta?

– Cóż, panie doktorze – odparła. – Na pewno nie spędził pan dużo czasu na bloku

operacyjnym. Nikomu nie wolno wejść na to piętro bez zielonego kitla.

Odetchnął z ulgą. Napięcie zmalało.

– Jezu – powiedział z uśmiechem pełnym zakłopotania. – Co za początek. Niby mam dawać

przykład młodszym lekarzom, a wpadam na chirurgię ubrany na biało. Dzięki, że powstrzymała

mnie siostra przed zrobieniem prawdziwego głupstwa, bo mogłem na przykład wejść prosto na salę

38

operacyjną. Wskaże mi pani, gdzie jest pokój lekarzy? Naprawdę chciałbym popatrzeć, co robią z

tym przypadkiem.

– Drzwiami i na lewo – powiedziała już łagodniej.

– Dzięki. A gdzie wieszają swoje rzeczy praktykanci?

– Ich gabinet jest ostatni na prawo, za salą operacyjną.

Z tętnem wciąż przyśpieszonym wyminął pielęgniarkę i poszedł do pokoju lekarzy. W

chirurgicznej zieleni wrócił na blok operacyjny i skierował się prosto do gabinetu anestezjologów.

Drzwi były otwarte. Zadrżał z podniecenia, prawie natychmiast wypatrzywszy poszukiwaną rzecz

na półce po lewej stronie starego, obdrapanego, olbrzymiego biurka.

Stały tam w rzędzie trzy tacki z rurkami, igłami i dziesiątkami ampułek leków w

zastrzykach. Jak przewidywał, na każdej tacce znajdowało się po kilka ampułek potrzebnych mu

leków oraz mała płócienna torebka z laryngoskopem, używanym do przesunięcia języka pacjenta i

odsłonięcia strun głosowych przed intubacją. Opróżniwszy taką torebkę, włożył do niej strzykawki,

igły i po trzy ampułki każdego z wybranych leków – pancuronium i ketaminy.

Wetknął torebkę do tylnej kieszeni zmywalnych spodni, które podciągnął jak najwyżej, aby

koszulą zasłonić wypukłość. Minął czwartą salę operacyjną i już znajdował się niespełna sześć

metrów od wyjścia, kiedy pojawienie się krępej pielęgniarki przyśpieszyło bicie jego serca o co

najmniej sześć uderzeń.

– Doktorze Sullivan, doktor Klein mówi, że nie będzie mu przeszkadzać, jak pan wejdzie i

popatrzy na koniec zabiegu. Proszę za mną, dam panu ochraniacze na buty i maskę.

Przez godzinę, która jemu wydawała się wielokrotnie dłuższa, Luke stał za chirurgiem i

wykręcał szyję, aby patrzeć w pole operacyjne. Na przemian albo przeklinał siebie za zbytnią

powolność w znalezieniu wymówki i narażenie się na tę zwłokę, albo śmiał się z tej absurdalnej

sytuacji. Oto on, opanowany, niepanikujący doktor Luke Corey, w stroju praktykanta i w

odległości wielu kilometrów od domu, obserwuje operujących młodych, obcych lekarzy, podczas

gdy wypchana lekami i strzykawkami kieszeń uciska mu prawy pośladek.

Wreszcie, gdy tamci już mieli zamknąć cięcie od mostka do kości łonowej, odstąpił od

stołu, podziękował zespołowi za zgodę na obserwowanie operacji i wycofał się za drzwi.

Piętnaście minut później wjeżdżał volkswagenem na drogę szybkiego ruchu i kierował się

na południowy wschód, do oddalonego o sto kilometrów przylądka Cod. Elektroniczna tablica przy

szosie wskazywała temperaturę 47 stopni Fahrenheita i godzinę 23.09.

Luke położył przywłaszczony woreczek obok siebie na przednim siedzeniu. W razie

potrzeby miał nadzieję posłużyć się ketaminą, jednym ze środków znieczulających o szybszym

działaniu, o tyle wyjątkowym, że skutecznym niezależnie od tego, czy poda się go dożylnie, czy

domięśniowo. Wkrótce po takim zastrzyku pacjent popada w stan „dysocjacyjnego znieczulenia”,

w którym zanika uczucie bólu, a wszystkie inne sposoby postrzegania zostają zakłócone, jak po

halucynogenie. W dwie minuty po otrzymaniu odpowiedniej dawki ketaminy człowiek staje się

całkiem spokojny i zasadniczo nieszkodliwy.

Drugi środek, pancuronium, nie działa znieczulająco. Raczej jak kurara, której jest

pochodną, szybko poraża wszystkie grupy mięśni. Luke wolałby go nie stosować, bo wiedział, że

wśród grup mięśni, które zostałyby porażone, są też mięśnie oddechowe. Bez pomocy respiratora

ktoś, komu by wstrzyknięto dość dużą dawkę pancuronium, zmarłby w przeciągu paru minut.

Luke zabrał takie ilości obu leków, że mógłby nimi unieruchomić lub zabić kilku mężczyzn.

Nawet w wieczornym chłodzie kierownica pozostawała wilgotna od potu, kiedy z

przyjemną prędkością osiemdziesięciu kilometrów jechał na południe.

14 sierpnia 1969

Kochany Luke,

Nigdy jeszcze nie musiałam zrobić rzeczy tak trudnej i przykrej jak napisanie tego listu.

Ogromnie chciałam usiąść z Tobą i powiedzieć Ci, co się działo i co czuję. Upłynęło jednak pół

39

roku, odkąd wysłali Cię do tego okropnego miejsca, a ja nawet nie mam pojęcia, kiedy wrócisz do

domu. Przez te wszystkie wspólnie przeżyte lata chyba wyłącznie rozmawiamy o tym, o ile lepiej

będzie nam w przyszłym roku. Wiesz nie gorzej ode mnie, że i przed Twoim wyjazdem do Wietnamu

nie było za dobrze. Złości mnie, że nigdy nie potrafiłam dzielić się Tobą z medycyną i Twoimi

pacjentami, ale chyba taka już jestem.

Luke, należysz do najlepszych, najwrażliwszych i najcudowniejszych ludzi, jakich znam.

Chcę, abyś wiedział, że Cię kocham i przypuszczalnie nigdy nie przestanę. Niestety nasza miłość

nie potrafi zapewne zrównoważyć tego, co w życiu straciliśmy przez ostatnich sześć lat. Ciężko mi

było znosić wszystkie te samotne noce w czasie Twoich studiów i praktyki szpitalnej. Teraz, kiedy

jesteś oddalony o tysiące kilometrów, odczuwam stały, przewlekły, tępy ból.

Wystąpiłam o rozwód i wyraźnie powiedziałam moim adwokatom, że nie chcę zabrać

niczego, czego nie wniosłam do naszego małżeństwa. Więc przynajmniej nie powinno być kłótni o

to, co kto sobie weźmie.

Chcę też, abyś wiedział, że nie tylko rozkład naszego związku skłonił mnie do podjęcia tego

kroku. Poznałam mężczyznę, szlachetnego, nieskomplikowanego mężczyznę, który bardzo mnie

kocha. Pracuje od dziewiątej do piątej i każdego wieczoru wraca do domu. Jest znacznie mniej

podniecający od Ciebie, ale zawsze obecny, kiedy potrzebna mi czyjaś bliskość i wsparcie.

W listach do Twoich rodziców i do Liz próbowałam wytłumaczyć, co czuję i dlaczego

przeprowadzam rozwód.

Proszę, nie próbuj odwieść mnie od tego. To tylko utrudniłoby sprawę nam obojgu. Mam

nadzieję, że wkrótce wrócisz do domu i będziesz mógł ułożyć sobie życie. Wiem, że jest gdzieś

kobieta, której wystarczy charakteru i siły na małżeństwo z Tobą i z medycyną. Niestety, ja nie

okazałam się taką kobietą.

Nigdy nie przestaniesz być obecny w moich myślach i sercu, mam też nadzieję, że kiedyś

będziemy mogli usiąść i porozmawiać jak przyjaciele.

Ściskam Sara

O wpół do pierwszej Luke po raz pierwszy przejechał przez Redfern Terrace w mieście

Forestville. Jak na większości bocznych ulic na przylądku Cod, parę latarni na słupach wzdłuż pasa

drzew służyło raczej do dekoracji niż do oświetlenia. Okolica była zalesiona, a parcele na ogół

duże. Luke nabrał odwagi, gdy zauważył, że dom Evelyn Samuels oddzielają od posesji jej

sąsiadów gęsto rosnące dęby i sosny.

Kilkakrotnie go minął, starając się nie zmieniać prędkości, bo to mogłoby zwrócić uwagę

osób, które znajdowały się wewnątrz. Przed schludnym, białym domem ranczerskim o czarnych

okiennicach rozciągał się niewielki trawnik, z rzadka porośnięty drzewami, oraz żwirowany

podjazd, prowadzący do wiaty. Świeciło się w oknach z prawej strony domu, lewa była ciemna.

Mały samochód, zagraniczny albo kompakt, stał pod wiatą, dwa inne po obu stronach ulicy.

Podczas drugiego przejazdu Luke dostrzegł słowo POLICJA z boku tablicy rejestracyjnej

niebieskiego, nieoznaczonego sedana. Przejeżdżając kolejny raz, szybko wciągnął powietrze i

zacisnął ręce na kierownicy, kiedy zobaczył wgnieciony prawy reflektor i błotnik czarnego forda,

zaparkowanego dokładnie na wprost domu.

Po zastanowieniu odrzucał kolejne pomysły, bo musiał ułożyć taki plan, który pozwoliłby

mu znaleźć się sam na sam z każdym z dwóch mężczyzn, przebywających pod numerem 104.

Wreszcie, nadal niezdecydowany, zaparkował samochód w sąsiednim kwartale i ostrożnie

przeszedł lasem na tyły domu. W prawej kieszeni kurtki miał dwie strzykawki, w każdej zaś

obezwładniającą dawkę ketaminy. Dwie strzykawki w lewej kieszeni zawierały śmiertelne dawki

pancuronium.

Noc była chłodna i niezwykle cicha, więc Luke uważał, że ludzie w domu na pewno słyszą

łomot jego serca, który rozbrzmiewał mu w uszach niczym wystrzały armatnie. Pochylony tak

nisko, jak na to pozwalał ból w nodze, szybko przeciął wąski placyk za domem i przypłaszczył się

do ściany.

40

Kolejno zaglądał do okien, aż przez jedno boczne zobaczył przytulnie urządzony salonik i w

jego polu widzenia pojawiły się równocześnie trzy osoby. Paradise i Spear grali w karty i popijali

piwo przy niskim stoliku na wprost kominka z polnych kamieni. Duże, pląsające języki ognia

rzucały zniekształcone, niesamowite cienie na przeciwległą ścianę.

Dziewczyna siedziała, toteż widział tylko tył jej głowy i ręce związane za oparciem krzesła.

Obserwował ją przez kilka minut. Głowę miała przechyloną na bok i nie wykonywała żadnych

ruchów, tylko jej ramiona unosiły się rytmicznie. Co jakiś czas salwy śmiechu mężczyzn

rozbrzmiewały w rześkim kwietniowym powietrzu.

Luke delikatnie namacał strzykawki w kieszeni i wrócił na placyk za domem. W miarę jak

patrzył na wiatę i las dokoła, kiełkujący w jego głowie plan nabierał coraz bardziej realnych

kształtów. Pod wiatą stał w kącie prawie pełny dwugalonowy kanister z benzyną. Na skraju lasu

leżał duży stos chrustu, a obok tylnych drzwi domu gruby plik gazet.

Luke musiał kilkadziesiąt razy ostrożnie przemierzyć placyk, kiedy jednak skończył, wał

chrustu, wysoki ponad metr, ciągnął się wzdłuż całej tylnej ściany. Przy samej ziemi Luke

powtykał w niego na chybił trafił zmięte gazety. Zasapany klapnął na chłodny trawnik i siedział, z

zadowoleniem kontemplując swoje dzieło.

Wtem skamieniał, bo z bardzo bliska, z prawej strony, doleciało basowe, groźne warczenie.

Na skraju lasu, w odległości niespełna trzech metrów, stal duży doberman, wychylony do przodu, z

obnażonymi zębami i czarną sierścią lśniącą w księżycowym blasku. Co prawda Luke nie bał się

dużych psów w sposób przesadny, ale też nigdy nie czuł się na luzie w ich obecności. Choć trudno

wyjaśnić dlaczego, akurat w tym momencie nie zląkł się, a przynajmniej nie spanikował. Przez

nieskończenie długą chwilę zarówno on, jak piękne zwierzę trwali w całkowitym bezruchu, nie

spuszczając się z oczu, niemal stykając się mgiełkami oddechów.

W końcu Luke powolnym, płynnym gestem podniósł ramię i wysunął zaciśniętą pięść w

stronę psa. Warczenie ustało natychmiast i zwierzę, z rozszerzonymi nozdrzami, zrobiło kilka

kroków do przodu, tak że jego pysk znalazł się w odległości niespełna metra od ludzkiej ręki.

Nagle z głębi gardła wydobył się upiorny syk, pies cofnął się o krok, zawrócił i jednym długim

susem wpadł między drzewa.

Parę sekund później Luke poderwał się i szybko przebiegł lasem na następną ulicę. Obszedł

kwartał dokoła i zbliżył się do forda z przeciwnej strony, niewidoczny za nim od strony domu.

Odetchnąwszy z ulgą, że drzwiczki są otwarte, zwolnił dźwignię, aby podnieść maskę. Przez

trzydzieści sekund, kiedy ją podnosił i odłączał głowicę rozdzielacza zapłonu, można było

zobaczyć go z okna, w którym jednak nikt się nie pokazał.

Tą samą okrężną drogą wrócił na tyły domu, pochlapał chrust benzyną, wytyczył

nasączonymi benzyną gazetami szlak do vegi pod wiatą, a resztę paliwa rozlał pod samochodem.

Co sił w nogach umykał przez las, kiedy wał chrustu stawał w płomieniach.

Paradise zauważył ogień na parę sekund przed wypadnięciem okna w jadalni. Z okrzykiem

przerażenia skoczył w stronę sięgających do ziemi złotych stor, które już się zajęły. Fala

nieznośnego gorąca zatrzymała go ze dwa metry od okna. Zły, lecz zdolny nad sobą zapanować, bo

nauczył się tego w czasie wieloletniej służby w policji, zwrócił się do Speara, jakby przykutego do

krzesła.

– Cała pieprzona tylna ściana stoi w ogniu – wrzasnął. – Dzwoń po strażaków, 444–1122.

Muszę się stąd wynosić przed ich przyjazdem.

Spear się poderwał i nieprzytomnie rozejrzał dookoła.

– Co z nią zrobimy? – krzyknął.

– Zabierz ją do siebie – odwrzasnął Paradise, kierując się do drzwi. A w stronę Karen rzucił:

– Jeśli będzie ci sprawiać kłopot, przestrzel jej kolano. Teraz dzwoń po tę cholerną straż. Wciąż nie

wiemy, czy to, czego szukamy, jest w tym domu.

Wypadł na ulicę i na pełnym gazie odjechał policyjnym wozem.

41

Trzask ognia, pochłaniającego już całą tylną ścianę, zmusił Speara do wywrzaskiwania

adresu w słuchawkę, zanim się upewnił, że straż go rozumie. Karen Samuels siedziała teraz z

podniesioną głową i patrzyła na jego gorączkową bieganinę. Usta miała zatkane białą chustką, więc

jej pierś ciężko unosiła się przy każdym oddechu, lecz szaroniebieskie oczy skrzyły się raczej

ciekawością i rozbawieniem niż strachem.

Spear brutalnym szarpnięciem poderwał ją na nogi. Nie rozwiązując rąk, skrępowanych z

tyłu, narzucił jej na ramiona płaszcz i zapiął go z przodu. Kłąb czarnego dymu wciskał się przez

strzaskane okno, a temperatura w pokoju nieprzyjemnie rosła, kiedy Spear wypychał Karen

frontowymi drzwiami na podjazd. Obejrzawszy się na vegę, która już stała w płomieniach, ruszył w

kierunku forda.

Kilku gapiów, na ogół zaspanych i w szlafrokach, sterczało po jednej stronie domu i

obserwowało pożar. Nikt nie zastąpił drogi Spearowi, kiedy popędzał Karen na drugą stronę ulicy i

wciągał na przednie siedzenie forda. Silnik nie chciał zapalić, więc Spear zaczął rozpaczliwie

kręcić kluczykiem, wypróbowywać światła, klakson i radio, wszystko naraz. W tym momencie

niebo pojaśniało jak w dzień, a ziemia dosłownie zadrżała od wybuchu vegi.

Z tyłu Luke prawie rozpłaszczył się na podłodze pod narzuconym na siebie ciemnym

kocem, dzierżąc w prawej ręce strzykawkę z ketaminą.

W chwili rozbłysku i wybuchu Spear obrócił głowę w prawo. Luke szybko poderwał się za

oparciem jego siedzenia i lewym ramieniem mocno ścisnął go za gardło. Równocześnie wbił mu

całą igłę w nasadę szyi i nacisnął tłok. Spear nie zdołał rozluźnić uchwytu, więc zaczął gmerać pod

marynarką, aby wyciągnąć rewolwer. Luke, świadomy tego, co się dzieje, przemówił z całą

stanowczością, na jaką umiał się zdobyć:

– Jeszcze nie zaaplikowałem ci śmiertelnej dawki, ale jedno naciśnięcie kciuka i jesteś trup.

Więc połóż ręce na kierownice i tam je trzymaj. – Spear znieruchomiał, lecz nie podniósł rąk. Luke

mocniej objął go lewym ramieniem i wrzasnął: – Połóż je tam, do cholery. Ale już!

Spear powoli uniósł ręce. Zdał sobie sprawę z łomotania w piersiach, kiedy rytm serca stał

się trzykrotnie szybszy niż zwykle i mimowolnie zaczęła wzrastać liczba oddechów. Raptem

ogarnęło go przyjemne ciepło, ochłonął ze strachu. Poczuł, że jego mięśnie zaczynają drgać

rytmicznie. Przez szybę obserwował sunący ulicą długi, czerwony wóz strażacki. Siedział

spokojnie, bo uwagę jego przykuwały migotliwe błyski pożaru, gra złotych i pomarańczowych

kolorów wypełniała mu głowę.

Luke zwolnił uchwyt i wyciągnął strzykawkę, a jednocześnie sięgnął po rewolwer Speara.

– Nie bój się, Karen – powiedział, wyjmując z jej ust chustkę. – Jestem Luke, doktor Corey.

Wszystko będzie dobrze. Nie zrobi ci już krzywdy.

Zaczęła coś mówić, lecz wysiadł z samochodu i na powrót wkręcił głowicę rozdzielaczą.

Przyjechał drugi wóz strażacki, a liczba widzów po drugiej stronie ulicy wzrosła do

kilkudziesięciu. Jeden strażak krzyknął do Luke’a:

– Hej, bracie, co się stało? Możesz usunąć się z drogi?

– Przewód się obluzował – odpowiedział Luke. – Już nas nie ma.

Wśliznął się na przednie siedzenie, a całkowicie uległego Speara zepchnął na Karen.

Spearowi wszystko zaczynało się zlewać: światło, kształty, barwy i czas, na niczym nie potrafił się

skupić. Próbował coś powiedzieć, lecz wydawał tylko niewyraźne, gardłowe dźwięki.

Ford szybko ożył, Luke odjechał powoli i po chwili stanął. Kluczyki wsadził do kieszeni,

rozwiązał Karen, Spearowi zabrał portfel. Oboje przesiedli się do volkswagena i ruszyli,

pozostawiając za sobą płomienie i chaos.

Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie oddalili się od mostu Sagamore.

Wreszcie, nie patrząc na nią, Luke zapytał:

– Dobrze się czujesz?

– Taak. Pewnie, że dobrze.

42

Przez dalsze dziesięć minut jechali w milczeniu. Luke był skrępowany i nie wiedział, co

powiedzieć, a tym bardziej, co zrobić. Zgodnie z zegarkiem, dawno minęła druga. Siląc się na

delikatność, odchrząknął, przeciągnął się i zerknął w prawo. Karen siedziała sztywna,

wyprostowana, na podkulonej nodze, i obojętnym wzrokiem wpatrywała się przed siebie. Samotna

łza spływała po jej lewym policzku. Dziewczyna sprawiała wrażenie zmęczonej i bardzo kruchej.

Luke przełknął ślinę i znów spróbował się odezwać.

– Przykro mi z powodu pani matki – zaczął.

– Dzięki. I mnie też. Niech pan posłucha, panie doktorze – dodała – potrzebuję jeszcze

dziesięciu minut, aby się w tym połapać. Okej?

– Mam na imię Luke. I proszę się nie śpieszyć. Zresztą chcę odjechać trochę dalej.

Przez następny kwadrans słychać było tylko uspokajający warkot volkswagena i niekiedy

siąknięcie nosem albo cichy szloch Karen. Nagle, po trzech głębokich wdechach, obróciła się na

siedzeniu i oparła o drzwiczki.

– Wiesz, muszę przyznać – powiedziała – że to dzięki tobie byłam dziś na jednej z dwóch

czy trzech najbardziej twórczych i wyjątkowych randek w życiu. Niewątpliwie robisz rzeczy...

ach... w swoim stylu.

Całkowicie zaskoczony, Luke odpowiedział podobnie.

– Myślałem, że to ci się spodoba. Zależało mi, żeby było proste. Gustowne, lecz nie

jarmarczne. Wiesz, nam, wiejskim chłopakom, nie tak łatwo jest wybrać odpowiedni wieczór dla

dziewczyny z wielkiego miasta. Jeśli naprawdę dobrze się bawiłaś, powinniśmy zaplanować coś

podobnego na następny weekend; choćby splądrowanie i spalenie Rzymu.

– Może wolałabym puścić z dymem Paryż – odparła. – A skoro już o tym mowa, czy

naprawdę spaliłeś mój dom i wysadziłeś w powietrze samochód?

– Wtedy wydawało się to słuszne – powiedział z zakłopotaniem.

– I było. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję za wydobycie mnie z tarapatów.

– C’est rien.

Odezwała się dopiero po paru minutach.

– Luke, nie śpię już drugi dzień. Czy stać nas na motel?

– Oczywiście. Chyba jest tam na prawo.

– Więc jedź – powiedziała. – Tylko uważaj. Wszystko tak się układało, że wcale nie

byłabym zdziwiona, gdybyśmy zobaczyli szyld „Motel Tabesów”, zupełnie jak w Psycho.

– Poradzimy sobie – zapewnił. – Wystarczy mi tych magicznych zastrzyków dla Normana

Batesa i jego matki. Ale niepokoi mnie jedno.

– Och? Co mianowicie?

– Kiedy ostatni raz byłem z tobą w motelu, to wcale nie byłaś ty. Pomóż mi rozproszyć

wątpliwości. Kim jest Jackie?

– Hm. Wdową po świętej pamięci Arim?

– Spróbuj jeszcze raz – powiedział.

– Mam. Pierwszą czarną zawodniczką pierwszej ligi. Druga baza dla Dodgersów. Średnia

życiowa odbić 280.

– Daje ci ostatnią szansę, Karen, czy kimkolwiek jesteś. Potem śpimy w volkswagenie; ja

na tylnym siedzeniu.

– Dobra. – W jej głosie zabrzmiała rezygnacja. – Pewnie myślisz o mojej współlokatorce,

Jackie Gallante. Tylko nie oczekuj po niej za dużo. Jej życiowa średnia odbić to chyba zaledwie

około 110.

Chichotali, kiedy ziewająca recepcjonistka zapisywała ich nazwiska i dawała im klucz do

pokoju 23 w motelu Bel-Aire w Weymouth.

Luke stał nad umywalką, szorował sobie twarz i przez uchylone drzwi relacjonował

przebieg wieczornych wydarzeń.

43

– Właśnie wtedy postanowiłem spróbować i pojechałem na przylądek, aby cię wyrwać z ich

szponów. – Mówiąc to, wszedł do pokoju. Większa część jego opowieści nie została jednak

wysłuchana. Ubranie Karen leżało w kącie na krześle, ona sama zaś spała smacznie.

Luke zgasił światło, wśliznął się pod koc na drugim łóżku i długo wpatrywał się w mrok

pokoju, dopóki nie pogrążył się w mrokach snu. Godzinę później ocknął się na tyle, aby zdać sobie

sprawę, że wlazła do jego łóżka i znowu zasnęła, przytulona do jego lewego boku. Wsunął rękę

pod jej plecy, ona zaś ułożyła się w wygodnym zagłębieniu. Niebawem zapadł w głęboki sen bez

majaków.

Obudził się parę minut po południu i stwierdził, że jest sam. Narzuciwszy ubranie, wypadł

na dwór. Karen leżała pod rozłożystym klonem, na trawiastym pagórku na wprost Bel-Aire.

Wsparta na łokciu, uśmiechała się do niego, kiedy przechodził przez szosę. Z bliska po raz

pierwszy zauważył, że jest dość drobnej budowy; szczupła, o jasnej karnacji, na dziewczęcy sposób

śliczna. Włosy w kolorze jesiennego złota miała przycięte tuż nad ramionami, a w ich cieniu jej

duże, owalne oczy były mgliście szare. Półksiężyc ciemnego siniaka pod prawym okiem wcale jej

nie szpecił.

Świeże wonie rozwijających się roślin przesycały kolejny ciepły, roziskrzony wiosenny

dzień. Promienie słońca przebijały się między listkami stuletniego klonu i rzucały krążki światła na

ziemię.

Kilka godzin leżeli w cętkowanym cieniu i opowiadali sobie różne historie ze swego życia.

Nie wspominali o dziwacznym następstwie wydarzeń, które przywiodły ich oboje w tak mało

prawdopodobne miejsce.

Karen, jak dowiedział się Luke, była jedyną córką jedynaczki. Wychowała się w Bostonie,

lecz w wieku dwunastu lat wysłano ją do prywatnej żeńskiej szkoły w Yermont. Jej ojciec albo

umarł, albo odszedł, kiedy była niemowlęciem, i chyba niewiele więcej o nim wiedziała.

– Tylko o moim ojcu nie mogłam swobodnie rozmawiać z matką – powiedziała. – Ona

prawie nigdy nie płakała, ale któregoś wieczoru, po tym, jak zasypałam ją dziecinnymi pytaniami o

niego, znalazłam ją rozszlochaną na kanapie. Nigdy więcej nie zadawałam tych pytań. Może

dlatego tak trudno mi uwierzyć, że po tylu latach nie potrafiłeś jakoś pogodzić się z ojcem.

– Nie byłoby ci tak trudno uwierzyć, gdybyś go znała – odrzekł, skubiąc łodygę małego

mlecza. – Albo może powinienem powiedzieć „znała mnie i mojego ojca”. W ciągu paru ostatnich

lat napisałem do niego dwa razy, przesłałem wiadomości, ale nie poruszyłem poważnych tematów.

Na żaden list nie odpowiedział od razu, robił to dopiero po upływie kilku miesięcy. Nigdy nie

napomknął, że pisałem, informował mnie tylko o najnowszych osiągnięciach w dziedzinie

medycyny, do których się przyczynił, i dorzucał parę linijek o tęsknocie matki za mną.

– Z nią też się nie widywałeś?

– Matkę widywałem. Ze dwa razy na rok przyjeżdża do Lexington, do mojej siostry.

Zwykle mówiła, że głupio zachowujemy się obaj z ojcem i że wystarczy, aby jeden wyciągnął rękę

do drugiego, a wszystko jakoś się ułoży. W końcu zmęczyło ją chyba to, że niczego nie osiąga z

ojcem w Marylandzie, potem zaś napotyka na ten sam upór u mnie w Bostonie, bo teraz już prawie

nigdy o tym nie wspomina.

– To naprawdę smutne – powiedziała. – Po ukończeniu college’u uznałam, że dotąd

trzymano mnie pod kloszem, więc pojechałam do Nowego Jorku i zaczęłam pracować w opiece

społecznej. Dziewięćdziesiąt procent dzieciaków, które widuję, nie ma ojca, podobnie jak ja. A ty

go masz, on przypuszczalnie bardzo cię kocha i wiele w życiu osiągnął, tobie jednak brakuje siły,

aby podnieść rękę i go dotknąć. Na pewno ktoś, komu wystarczyło odwagi, aby zrobić to, co ty

zrobiłeś zeszłej nocy, jest do tego zdolny.

– Uwierz mi – powiedział po chwili – to, co zrobiłem w nocy, było połączeniem desperacji i

głupoty. Odwaga nie ma z tym nic wspólnego.

– Kiedy słyszę, jaki byłeś w stosunku do ojca, prawie ci wierzę. – Przysunęła się i zaczęła

go całować, najpierw delikatnie, potem mocniej i bardziej namiętnie. – Mniejsza o odwagę –

44

szepnęła, kiedy starał się utkwić wzrok w liściu, aby nie dostać zawrotu głowy. – Zrobiłeś dla mnie

coś niewiarygodnego, cudownego. Zamierzam się przekonać, co w twoim życiu jest do zrobienia, i

w miarę możności pomóc ci w tym.

Parę minut później byli już w pokoju, nieporadnie rozbierali się nawzajem, a potem kochali.

Ona owijała wokół niego smukłe ciało, jędrnymi piersiami ocierała się o jego tors, potem o usta.

Czuł podniecenie, narastające szybko... za szybko, jak sobie uświadomił. Kilka razy odetchnął

głęboko i spróbował zwolnić tempo. Z kolei ona wetknęła mu język do ucha i całowała go z coraz

większą pasją.

Wargami sunęła po jego szyi, po całym ciele. Już kiedy ją wziął, usiłował choć trochę

zapanować nad podnieceniem. Po paru sekundach jednak skończył. Zaklął, odwracając głowę.

– Tylko nie to, do cholery.

– Hej, Luke – szepnęła Karen uspokajająco. – Jeśli ta „cholera” oznacza, że za wcześnie

miałeś orgazm, nie powinieneś się przejmować. Jesteśmy dla siebie nowi, całkiem nowi. Czego

oczekujesz? Ja prawie go miałam, kiedy cię całowałam na tym pagórku. Jesteś piękny dla oka i

seksowny w dotyku. Ja chyba też. Pochlebia mi świadomość, że tak na ciebie podziałałam. Czy nie

możemy poleżeć, tylko się obejmując? A kochać później. Musisz wiedzieć, że w żaden sposób nie

mógłbyś mi sprawić rozczarowania.

Popatrzył na nią, ale żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.

Po krótkiej przerwie znów się kochali i Luke poczuł radosne odprężenie, jakiego nie

doznawał od pierwszych chwil, które spędził z Sarą. Potem, gdy leżeli spokojnie, wpatrzeni w

siebie, Karen dotknęła jego ust palcem.

– Doktorze Corey – rzekła – trzymaj się mnie nadal, jeśli możesz. Myślę, że mamy sobie

dużo do powiedzenia.

Jeszcze później ubrała się i poszła po pastę do zębów, szampon i zimne mięso na obiad. Po

jej wyjściu Luke poszukał czegoś do czytania. W pokoju była tylko jak zawsze Biblia gedeonitów

oraz przewodnik po przylądku Cod i południowym wybrzeżu. „Strathmore, Massachusetts –

przeczytał Luke – to zapewne najspokojniejsze i najbardziej malownicze ze wszystkich miast

górnego przylądka. Przybysz stwierdzi, że z miasta, żyjącego w gorączkowym pośpiechu, przeniósł

się do bezczasowej wioski, kiedy będzie przemierzał wąskie, wysadzane drzewami ulice, mijał

okazałe stare domostwa, często jeszcze z epoki wielkich drewnianych żaglowców”. Roześmiał się i

pokręcił głową, bo zakrawało to na ironię.

Nagle do pokoju wpadła Karen.

– Mój Boże, Luke! – wykrzyknęła. – Włącz telewizor. Nadają teraz wiadomości. –

Wyglądała tak, jakby uszła z niej ostatnia kropla krwi, a padając na brzeg łóżka, nie panowała nad

drżeniem.

– Opanuj się – powiedział uspokajającym tonem lekarza. – Po tym, co przeszliśmy, na

pewno nie ma rzeczy, z którą we dwoje nie umielibyśmy sobie poradzić. Weź te poduszki, podłóż

sobie pod plecy i spróbuj wziąć się w garść. Zobaczę, czy potrafię złapać wiadomości.

– Och, Luke, to było straszne. – Łkała. – W sklepie mieli mały telewizorek za ladą i

raptem... proszę cię, może będzie coś z Bostonu.

– Oto główne wydarzenie wieczoru w skrócie – głos prezentera o parę sekund wyprzedził

obraz. – Lekarz z przylądka Cod poszukiwany w związku z brutalnym gwałtem i uduszeniem

bostońskiej modelki. Dalsze szczegóły w wiadomościach o jedenastej. Komunikaty na bieżąco.

Luke’owi pokój zawirował przed oczami, a żołądek podszedł do gardła.

– O Boże, nie – powtarzał w kółko.

– Zamordowali ją, Luke – wrzeszczała Karen histerycznie. – Zgwałcili i zamordowali. Nie

chciała im pomóc, więc jej grozili. Błagała tylko, żeby nie pokaleczyli jej twarzy. A teraz ją

zamordowali.

45

Choć sam był roztrzęsiony, Luke mocno ją obejmował. Nie znajdował najprostszych słów,

by ją uspokoić. Przypomniał sobie piękną twarz i nieskazitelne ciało Connie Evans, w uszach

rozbrzmiały mu jej błagania o pomoc.

W końcu zaczął zmieniać kanały, szukać innego programu lokalnego. Kiedy trafił na kanał

czwarty, obojgu dech zaparło. Na ekranie ukazała się jego fotografia en face, w mundurze,

zrobiona w wojsku tuż przed zwolnieniem ze służby. Pełni niedowierzania słuchali o śmierci

Connie Evans.

– Na krótko przed południem – mówił prezenter – pokojówka odkryła ciało i powiadomiła

kierownika bostońskiego Sheratonu, który wezwał policję. Ofiara została ciężko pobita i

wykorzystana seksualnie, następnie zaś uduszona. W związku z morderstwem poszukiwany jest

lekarz z przylądka Cod, doktor Lewis T. Corey. Według źródeł policyjnych widziano, jak

trzydziestosześcioletni Corey wchodzi do hotelu z panną Evans wieczorem w dniu poprzedzającym

jej śmierć. Nikt nie zgłosił, że widział później wychodzącego z pokoju Coreya lub ofiarę. Koroner

George Kimball stwierdził, że zgon nastąpił mniej więcej o trzeciej nad ranem. Coreya,

odznaczonego weterana wojny w Wietnamie, zidentyfikowano na podstawie znalezionych w

pokoju odcisków palców. Dwudziestodwuletnią pannę Evans zatrudniała dorywczo bostońska

agencja modelek Diamont Girls. Ofiara mieszkała w Quincy, lecz w hotelu zameldowała się pod

nazwiskiem Karen Samuels z Nowego Jorku.

Pokazano ekscytującą fotografię upozowanej Connie. Wdzięcznie obracała się w lekkiej jak

mgiełka białej sukni, z odrzuconą do tyłu głową i rozwianymi długimi czarnymi włosami. Jej

uśmiech przywoływał na myśl obiad przy świecach i curvoisiera przy kominku.

– Podejrzany Corey jest lekarzem pierwszego kontaktu w Strathmore. Stan wolny.

Ekran znów wypełniła jego fotografia w mundurze, podczas gdy głos z udaną obojętnością

mówił dalej:

– Jesteśmy z kamerą w Strathmore, gdzie reporterka Rhoda Martin zaraz przeprowadzi

wywiad z doktorem T. Kennerem Putnamem, starszym wspólnikiem w miejscowym Zespole

Medycznym, zatrudniającym doktora Coreya.

Na ekranie pojawiła się ładna młoda brunetka z dużym okrągłym mikrofonem w ręce oraz

Ken Putnam, odprężony, lecz z zaciśniętymi ustami.

– Jestem tu, na przylądku Cod, z doktorem Kennerem

Putnamem, wspólnikiem podejrzanego o zabójstwo Lewisa Coreya. Panie doktorze, od jak

dawna zna pan doktora Coreya?

– Od ponad czterech lat wspólnie z doktorem Coreyem prowadzimy praktykę lekarską,

Rhodo. – Widać było, że Putnam, który obycie z telewizją zawdzięczał wieloletniej działalności

politycznej, zachowuje swobodę i opanowanie. Patrzył prosto w kamerę i spokojnie odmierzał

słowa.

– Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z doktorem Coreyem? – zapytała Rhoda Martin.

– W sobotę rano zrobiliśmy razem obchód, Rhodo. Od tego czasu się nie odezwał.

– Czy w tę sobotę wydawał się czymś niezwykle wzburzony?

– Właściwie nie, Rhodo.

– Daj spokój, Ken – rzucił Luke drwiąco. – Czy to nie zbytnia poufałość? Jeszcze raz zwróć

się do niej po imieniu, a pewnie zechce umówić się z tobą na randkę.

– Poprzedniego dnia – ciągnął Putnam – doznał lekkich obrażeń nogi i głowy w wypadku

samochodowym, ale poza tym był chyba w dobrym nastroju. Nie mogę uwierzyć, aby doktor Corey

miał coś wspólnego z tą ohydną zbrodnią. Jeśli nas ogląda, proszę go, niech się sam zgłosi.

– Bardzo panu doktorowi dziękuję. Rozmawialiśmy z doktorem Kennerem Putnamem,

wspólnikiem podejrzanego o zabójstwo Lewisa Coreya. Doktor Putnam zaapelował do doktora

Coreya, aby skontaktował się z nim lub z policją. Z przylądka Cod mówiła dla kanału czwartego

Rhoda Martin.

– Dziękuję, Rhodo. Jeśli idzie o sprawy krajowe...

46

Przez kilka minut żadne z nich nie mogło się odezwać. Ich krótka sielanka skończyła się jak

nożem uciął. Na błogie pół dnia uwolnili się od koszmaru, zerwali irracjonalny łańcuch przemocy i

zamieszkali w krainie tkliwości, słów i uczucia.

Ten świat raptem zniknął. Jak drobnymi stworzonkami morskimi, porwanymi falą, znów

miotały nimi niezrozumiałe siły, rzucały ich tam, gdzie żadne z nich nie chciało się znaleźć.

Luke mówił głosem drżącym, załamującym się, coraz cichszym; jego podpuchnięte oczy

błyszczały, ręce mocno zaciskały się na jej dłoniach.

– Nie popuszczą – powiedział. – Nie dadzą spokoju. A kiedy dostaną to, czego chcą,

rozwalą nas bez chwili namysłu. Ta biedna dziewczyna do wczoraj nie wiedziała o naszym

istnieniu, teraz zaś nie żyje z powodu czegoś, co jest w naszych rękach. Już czas, Karen. Nabierz

tchu i opowiedz mi wszystko na temat klucza. Wszystko.

Siedziała na łóżku nieruchomo, z podniesioną głową i podkulonymi nogami. Nie szlochała,

tylko jakby go nie widząc, wpatrywała się w coraz gęstszy mrok. Luke znowu dostrzegł w jej

oczach błysk sprzeciwu, który zaczął mu się z nią kojarzyć.

– Luke – zapytała w końcu – czy ci ludzie są w jakiś sposób odpowiedzialni za śmierć

mojej matki?

– Nie sądzę. Zapewne od dawna miała wysokie ciśnienie, ale nigdy nie zwróciła się z tym

do lekarza.

– Ten Spear, który mnie wepchnął do samochodu, wiesz, matka go kochała. Kręcił się koło

niej kilka lat i napisała mi, że w końcu, po parokrotnych oświadczynach, zgodziła się wyjść za

niego za mąż. Była naprawdę uroczą kobietą.

– Bez wątpienia – powiedział Luke, widząc, z jakim trudem Karen nad sobą panuje.

Starannie dobierał słowa. – To ona namalowała te mariny w waszym salonie?

– Należały do jej ulubionych – odparła Karen. – Drań nie odstępował jej, bo chciał dostać

klucz, prawda? Luke zdołał odwrócić wzrok, ale zabrakło mu słów.

– Cieszę się, że miała taką śmierć – powiedziała Karen gwałtownie. – Bóg raczy wiedzieć,

co by jej zrobił, gdyby dostał to, czego chciał. Żałuję, że go tam nie zabiłeś, naprawdę żałuję.

– Proszę cię, kochanie, posłuchaj – odezwał się cicho. – Im bardziej będziemy wkurzeni,

tym łatwiej popełnimy błąd. Musisz być niezwykle opanowana, a może uda nam się z tego

wybrnąć.

Pochyliła się i mocno ścisnęła go za szyję.

– Jeśli wyjdziemy z tego cało, ty pacanie, do końca życia będziesz miał ręce pełne roboty z

tą oto kobietą. Jesteś na to przygotowany?

– Zaryzykuję. No, więc ile wiesz?

– Mniej, niż mógłbyś się spodziewać – zaczęła. – Niemal odkąd sięgam pamięcią, matka

nosiła ten klucz przylepiony do kostki albo do przegubu. Prawie na pewno miał związek z

mężczyzną, u którego pracowała w Bostonie.

– Opowiedz mi o nim – poprosił Luke.

– Był jakimś biznesmenem, a ona jego sekretarką. Na imię miał Peter, ale chyba nigdy nie

słyszałam jego nazwiska. Chociaż właściwie z nami nie mieszkał, był dla mnie niemal jak ojciec.

Kiedy miałam sześć czy siedem lat, zaczął spędzać z nami dużo czasu. Przynosił mi prezenty, na

moje urodziny zabierał mnie do zoo. Według mnie bardzo się z matką kochali, mimo iż wyglądał

na znacznie starszego od niej. Umarł, kiedy miałam dziesięć albo jedenaście lat. Wtedy jedyny raz

byłam na pogrzebie. Spear kazał spalić matkę w krematorium bez żadnego pogrzebu na dzień przed

moim przyjazdem do domu. Jak to się skończy, chcę jej wyprawić pogrzeb. Prawdziwy, z

kwiatami, muzyką i wszystkimi jej przyjaciółmi, w pokoju pełnym jej obrazów. To byłoby piękne,

prawda?

– To będzie piękne – powiedział z naciskiem. – Twoim zdaniem klucz dał jej ten Peter?

– Prawie na pewno. Mniej więcej w rok po jego śmierci matka wysłała mnie do szkoły

prywatnej. Chyba wtedy, w 1963 roku, miała klucz. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, tylko ten

47

jeden raz, kiedy przyjechałam na wakacje z college’u. Wydała na moją cześć obiad, a po wyjściu

gości przegadałyśmy wiele godzin. Musiała być podchmielona, bo bełkotała i co pewien czas

zalewała się łzami. Mówiła o tym, jaka jest samotna po śmierci Petera i jak on mnie kochał. Później

powiedziała, że schował dla nas coś bardzo wartościowego i dopóki ona do tego nie zajrzy, zawsze

będzie mieć pieniądze i poczucie bezpieczeństwa.

Luke, wychylony do przodu, ze zdumieniem słuchał tej opowieści.

– Potrafisz sobie wyobrazić, co to było? – zapytał.

– Nie. Matka chyba też nie wiedziała. Raz na miesiąc pojawiała się w domu albo w jej

samochodzie koperta z pieniędzmi. O ile wiem, matka nie znała ich źródła. Ale ze sprzedaży

swoich obrazów nie mogłaby żyć i posyłać mnie do college’u.

– Szantaż – szepnął Luke.

– Co?

– Co mogłoby mieć dla kogoś tak wielką wartość pod warunkiem, że pozostanie u niej?

Jesteś pewna, że matka nie wiedziała, co to takiego ani skąd pochodzą pieniądze?

– Jeśli wiedziała, trzymała to przede mną w tajemnicy, a po tej nocnej rozmowie ja chyba

nie chciałam wiedzieć.

– Ale musiała ci przecież powiedzieć, do czego jest klucz. Gdzie to coś jest schowane.

– Możesz mi wierzyć lub nie, ale zanim te kreatury mnie związały i zaczęły bić, nie byłam

nawet pewna, czy klucz ma związek z pieniędzmi, które ona dostaje. Powiedziała mi tylko coś, co

może... zaczekaj sekundę...

– Co to takiego, skarbie, przypomnij sobie?

Patrzyła teraz przed siebie, w dal. Z zaciśniętymi szczękami, mrużąc oczy, wpatrywała się

poprzez mrok w scenę z zamierzchłej przeszłości. Głowę miała przekrzywioną, a mówiła bardzo

wolno, jakby z wielkim wysiłkiem odgrzebywała słowa w pamięci.

– Tak, to było tamtej nocy po przyjęciu. Płakała, potem się śmiała. Mówiła, jaka była

dumna, że poszłam do college’u i że tak sprytnie wymykałam się do mojego kącika dumania, gdzie

spędzałam długie godziny, wyglądając przez okno. Luke obserwował ją zafascynowany.

– Później powiedziała, że mój kącik dumania to miejsce bardzo specjalne. Mówiła, że on

zawsze tam będzie, a jeśli kiedyś popadnę w tarapaty, będę mogła tam pójść, posiedzieć sama i

znaleźć odpowiedzi na nękające mnie pytania.

– Kącik dumania? – powtórzył Luke zdziwiony. Zdołała się uśmiechnąć.

– Tak nazywałam miejsce pod oknem w domu mojej opiekunki. Chodziłam tam, kiedy

miałam jakieś kłopoty. Znajdowało się na strychu, a okno było ładne, okrągłe, podzielone

drewnianymi listwami jak duży szklany tort.

– Czy to było w Bostonie?

– Tak, o parę przecznic od naszego dawnego domu. Przesiadywałam tam po szkole, kiedy

matka była w pracy, a czasami zostawałam na noc, kiedy szła gdzieś z Peterem. Po wyjeździe do

internatu bywałam tam rzadko, po naszej przeprowadzce na przylądek już ani razu.

– Kiedy się przeniosłyście?

– Z górą dziesięć lat temu. Myślisz, Luke, że klucz pasuje do tego domu?

– Wszystko wydaje się możliwe – odparł. – Ale skąd twoja matka mogła wiedzieć, że kącik

dumania będzie tam, ilekroć zechcesz do niego pójść? Opowiedz mi o tym domu i swojej

opiekunce. Co pamiętasz?

– Och, to był piękny stary dom. Mieszkałyśmy w Mattapanie, a on znajdował się w

podobnej dzielnicy. Moja opiekunka miała na imię Theona. Była olbrzymią Murzynką, najmilszą,

najcudowniejszą osobą na świecie. Wiesz, gdzie jest Mattapan?

– Tak, chyba w pobliżu Dorchester. O ile jednak pamiętam, to dość nieciekawa dzielnica.

– Już wtedy zaczynała zmieniać charakter. Wydaje mi się, że właśnie dlatego matka

postanowiła przenieść się na przylądek. Zresztą chciała być bliżej morza. Bardzo lubiła malować

plażę i tereny bagniste.

48

– Zaczekaj – wykrzyknął podniecony. – Muszę to sobie uporządkować. Twoja matka

sugerowała, że dom tej Theony będzie zawsze dla ciebie otwarty? W jakim wieku jest Theona?

Wiesz, czy jeszcze żyje?

– O tak, dowiedziałabym się, gdyby coś jej się stało. Rok w rok przysyła nam kartkę na

Boże Narodzenie. Matka próbowała ją namówić, żeby odwiedziła nas na przylądku, ale chyba

zawsze uniemożliwiała jej to choroba. Jest znacznie starsza od matki. Przypuszczam, że zanim

podjęła się opieki nade mną, zdążyła odchować wszystkie swoje dzieci.

– Ale dlaczego ten dom? Czy był własnością Theony?

– Nie mam pojęcia.

– Myślisz, że potrafiłabyś go odnaleźć?

– Chyba tak. Nad frontowymi drzwiami miał piękne okrągłe okno witrażowe. Okno w

moim kąciku dumania znajdowało się od tyłu. Na pewno, gdybyśmy pojechali do naszego dawnego

domu, umiałabym stamtąd trafić.

– Więc musimy jechać do twojego dawnego domu. Ale trzeba najpierw wziąć klucz.

– To znaczy, że go nie masz?

– Nie, wysłałem go na moje nazwisko do Śródmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych i...

cholera, ciekawe, czy uznali, że rezygnuję z pokoju, bo nie zgłosiłem się ubiegłego wieczoru.

Karen, musimy się dostać do telefonu.

Budkę telefoniczną znaleźli w pobliżu. Luke z ulgą usłyszał zapewnienie, że pokój jest

nadal dla niego zarezerwowany. Następnie, możliwie najbardziej rzeczowym tonem, zapytał, czy

nie ma korespondencji dla Francisa Sullivana.

– Jest dla pana list, panie Sullivan.

– Bardzo dziękuję. Wrócę z żoną do Bostonu trochę później.

– W takim razie będzie pan musiał ponownie się zameldować. Jest dodatkowa opłata za

drugą osobę.

– Doskonale. Jedno z nas przyjedzie wieczorem, zapłaci i odbierze pocztę.

– Dziękuję, że pan zadzwonił.

Luke zatelefonował też do siostry, która zgodnie z jego przewidywaniami szalała z

niepokoju.

– Och, Luke, gdzie jesteś? Nic ci się nie stało? – zapytała drżącym głosem.

– Jestem zdrowy i cały, Liz. Wiesz, że nie zrobiłem krzywdy tej dziewczynie.

– Oczywiście, że wiem, ale byli tu dwa razy, szukali cię. Myślę, że teraz obserwują dom.

Dzwoniła matka. O tej historii piszą już waszyngtońskie gazety. Podobno tata jest okropnie

zdenerwowany.

– Ciekawe, czy z mojego powodu, czy dlatego, że to zaszkodzi jego wizerunkowi.

– Proszę cię, Luke...

W tej chwili rozległ się cichy, lecz nieomylny trzask na linii.

– Do diabła, Liz, założyli ci podsłuch albo inne urządzenie. Czy ty...

– Luke, przestań! Wiesz, że nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego.

– Przepraszam, Liz, naprawdę. Słuchaj, nie załamuj się. Wszystko się jakoś wyjaśni.

Zadzwoń do matki i powiedz jej, że nic mi nie jest. Kocham cię, Liz. Do widzenia.

Parę minut później, po powrocie do swojego pokoju, obejrzeli rozłożoną na łóżku zawartość

portfela Jima Speara. Oprócz stu pięćdziesięciu dolarów gotówką interesujące były dwie karty

kredytowe i prawo jazdy. A także wizytówka, na której Spear figurował jako konsultant w

dziedzinie inwestycji. Luke już miał ją wyrzucić, kiedy spostrzegł zanotowany na odwrocie numer

„Stonehill, 549–2477”. Wsunął ją wraz z innymi cennymi przedmiotami do własnego portfela.

– Teraz musimy znaleźć bezpieczny sposób poruszania się po Bostonie. Masz jakiś pomysł?

– zapytał.

– Farba do włosów i wąsy? – podsunęła.

49

– Może jeszcze klapka na oko i drewniana noga – odrzekł niezbyt entuzjastycznie. Nagle

rozpogodził się i roześmiał: – Mam, to doskonałe.

– Słucham, panie magiku.

– Rzecz naprawdę prosta i powinna być skuteczna. Zamiast się maskować, będziemy w

miarę możności jak najbardziej rzucać się w oczy, ale w taki sposób, że ludzie będą usiłowali na

nas nie patrzeć.

– Sądzisz, że siniak na twojej głowie może wpływać na ocenę sytuacji? – spytała.

– Śmiesz kwestionować słowa pomysłodawcy i uczestnika wielkiej operacji desantowej na

Redfern Terrace? Wstydź się. Poza tym musimy coś zrobić, a ja naprawdę nie czuję się bezpieczny,

kiedy pomyślę, że tylko farba do włosów i sztuczne wąsy miałyby mnie chronić przed dożywotnim

więzieniem. Albo czymś gorszym.

– Dobra, sir Luke – powiedziała. – Jaki jest plan?

Po upływie półtorej godziny wolno podążali Boylston Street w stronę bostońskiego parku.

Karen, w nowo nabytym trenczu i miękkim zielonym kapeluszu, popychała na wózku Luke’a. On

miał na głowie irlandzki sportowy kapelusz i był po pachy owinięty brązowym kocem, niedbale

przerzuconym przez oparcie w taki sposób, że zakrywał wymalowany z tyłu napis SZPITAL

MIEJSKI.

W szpitalu nikt się nie dziwił, kiedy wywoziła go przez ruchliwy oddział nagłych

przypadków na jednym z tamtejszych wózków. Ten brak reakcji należy w pierwszym rzędzie

przypisać talentowi, z jakim Luke grał pacjenta z porażeniem mózgowym, wykonując nawet

spazmatyczne, niekontrolowane ruchy ramionami i twarzą.

Pomysł Luke’a zrodził się z bliskiej przyjaźni, jaka przed paru laty łączyła go z innym

praktykantem. Lekarz ten, Stan Willman, cierpiał na silne porażenie mózgowe. Jego zaburzenia

ruchu były tak krępujące dla otoczenia, że wiele osób nie potrafiło w nim dostrzec zapewne

najznakomitszego lekarza, jaki kiedykolwiek odbywał praktykę w miejskim szpitalu.

– Założę się o obiad u Lochobera – powiedział kiedyś Luke’owi – że mógłbym przez

tydzień nosić żywego grzechotnika na ramieniu, a ludzie by tego nie zauważyli, bo tak bardzo by

się starali omijać mnie wzrokiem.

Po nieudanej próbie podjęcia prywatnej praktyki Willman rozpoczął wreszcie karierę

wykładowcy i badacza. Luke czytał wiele ważnych prac, które wyszły z jego laboratorium.

Zgodnie z przewidywaniami Luke’a mogli bez przeszkód poruszać się po ulicach Bostonu,

oglądać wystawy, a nawet zjeść obiad pod kawiarnianym parasolem. Żaden z policjantów,

mijanych po drodze, nie zwrócił na nich uwagi. Dotarli do Śródmiejskiego Zajazdu dla

Zmotoryzowanych, gdzie Karen, wchodząc frontowymi drzwiami, zdjęła płaszcz i pokazała się w

białej, koronkowej, przezroczystej bluzce. Do tego stopnia oszołomiła niemłodego recepcjonistę, że

dosłownie się potknął, kiedy gnał po list do jej męża.

Parę minut później zatrzymali taksówkę i załadowawszy wózek do bagażnika, kazali się

zawieźć na Mattapan.

Pochwala za Odwagę

Odznaczenie Armii Stanów Zjednoczonych

Srebrna Gwiazda z Dewizą Zwycięstwa

Kapitan Lewis Tyler Corey III

Służba Medyczna Stanów Zjednoczonych

Waszyngton, Dystrykt Kolumbii

8 grudnia 1970

Po sześciu miesiącach służby w Republice Wietnamu kapitan Corey poprosił o

przeniesienie do Medycznego Zespołu Reagowania Trzeciego Dowództwa Grupy w Bien Hoa.

Przed swoim przeniesieniem dobrze pełnił służbę z dala od Unii frontu jako lekarz zespołu

Milphapp w sierocińcu TayNinh. Późnym popołudniem 21 września 1969 Corey ochotniczo

50

poszedł na patrol z plutonem Pierwszego Pułku Kawalerii Stanów Zjednoczonych. Nagle patrol

dostał się pod ciężki ostrzał moździerzowy. Trzej żołnierze natychmiast odnieśli rany i leżeli na

otwartym polu. Ogień nieprzyjacielski był tak silny, że dotarcie do nich wydawało się niemożliwe.

W obliczu tego ognia i wzmagającego się ognia zaporowego z moździerzy Corey pognał na środek

pola i przeniósł najpierw jednego, potem drugiego z rannych w stosunkowo bezpieczne miejsce w

otaczającej dżungli. Podczas drugiej wyprawy raniony w nogę, mimo to, kulejąc, wyszedł na

środek pola po trzecią ofiarę. Był oddalony zaledwie o kilka kroków od bezpiecznego miejsca,

kiedy w pobliżu rozerwał się pocisk moździerzowy, ciężko raniąc go w nogi i plecy i zabijając

niesionego żołnierza. Pierwszych dwóch rannych ewakuowano razem z Coreyem i wszyscy

przeżyli.

Tą śmiałą akcją i całkowitym lekceważeniem niebezpieczeństwa kapitan Corey

bezpośrednio przyczynił się do uratowania życia swoim dwóm towarzyszom. Za ten bohaterski

czyn uchwałą Kongresu i Armii Stanów Zjednoczonych został odznaczony Srebrną Gwiazdą z

Dewizą Zwycięstwa.

51

CZĘŚĆ III

Czterdzieści kilometrów od Bostonu, w odległym zakątku Lincoln w stanie Massachusetts,

szary cadillac eldorado z chrzęstem opon sunął po żwirowanym podjeździe przez gęsto

zadrzewiony teren. Dzięki przemyślanym przepisom strefowym i absurdalnym cenom

nieruchomości Lincoln pozostaje jedną z najbardziej ekskluzywnych i niedostępnych sypialni

Bostonu. „W Lincoln nie można właściwie kupić dużej posesji – często powtarzają klientom

pośrednicy. – Tam trzeba się urodzić”. Cadillac przejechał podjazdem pięćset metrów, zanim dotarł

do ciężkiej metalowej bramy, zawieszonej na dwóch kamiennych słupach, wysokości dwóch i pół

metra i ponad metr grubości. Reflektory oświetliły wmurowaną w jeden z filarów czarną metalową

tabliczkę z wypisaną wypukłymi złotymi literami nazwą STONEHILL. Kierowca nie pofatygował

się, aby oznajmić o swoim przybyciu, nie wysiadł też z samochodu. W mgnieniu oka jednak

wyłączono prąd o napięciu dziesięciu tysięcy woltów, przebiegający przez bramę i prawie

niewidoczne druciane ogrodzenie za kamiennymi filarami. Dwaj mężczyźni, każdy z rewolwerem

w jednej i potężną latarką w drugiej ręce, podeszli do wozu i oświetlili najpierw kierowcę, potem

tylne siedzenie. Zgodnie z rytuałem, kierowca opuścił szybę i podał jednemu z nich kluczyki. Ten

po otworzeniu i zbadaniu zawartości bagażnika zwrócił kierowcy kluczyki, następnie machnięciem

ręki zezwolił mu na przejazd.

Jakieś czterysta metrów za bramą las nagle się rozstąpił, ukazując rozległy, idealnie

utrzymany gazon, otoczony kolistym podjazdem wielkości toru wyścigowego. Wokół dużej,

misternie rzeźbionej marmurowej fontanny pośrodku trawnika rosły w kilku rzędach nienagannie

przystrzyżone krzewy. Na samym końcu podjazdu wznosiła się elegancka rezydencja z białej

cegły. Stonehill, dom wzorowany na wielu budynkach w stylu Long Island, miał szeroką werandę,

liczne kominy, spadziste dachy i różnorakie intrygujące wieżyczki. Wyglądało na to, że w

ogromnej rezydencji palą się dosłownie wszystkie światła, jednak prócz cadillaca nie było widać

innych pojazdów.

Kierowca wysiadł i po dwunastu marmurowych stopniach przemknął do drzwi frontowych

z wdziękiem poruszającego się harmonijnie sportowca. Ciemny, dobrze skrojony garnitur

podkreślał jego bardzo wysoki wzrost, wyjątkową szerokość barów i wcięcie w pasie. Twarz

gładka, bez zmarszczek, i faliste blond włosy nadawały mu wygląd filmowego idola, którym kiedyś

tak bardzo pragnął zostać. Zatrzymał się tuż przed masywnymi dębowymi drzwiami, wyjął zza

pasa niezwykły rewolwer o długiej lufie i zawiesiwszy go na jednym palcu, wyciągnął przed siebie

ręce, obrócone dłońmi do góry. Drzwi cicho się otwarły, a on wszedł do przestronnego, jasno

oświetlonego holu. Dwaj mężczyźni podeszli po czarno-białej mozaikowej posadzce, odebrali mu

broń i marynarkę; następnie wprowadzili go do olbrzymiego, wyłożonego orzechową boazerią

gabinetu pana Alberta Juliana.

Gość ruszył prosto do baru i nalał sobie brandy, bo wiedział, że gospodarz każe mu czekać i

pojawi się nie wcześniej niż za pięć minut. Rozsiadł się więc w miękkim fotelu, pociągał drinka i

bladoniebieskimi oczami wodził po bogatym wnętrzu.

Nazywał się Damian Steele i od lat sam pławił się w zbytkach, a choć nie miał aż takiego

majątku jak Albert Julian, mógł sobie pozwolić na zakup willi w Yirgin Gordo, Aspen i na

hiszpańskiej Riwierze. W wieku lat trzydziestu dziewięciu Damian Steele osiągnął szczyt

zawodowej kariery. Jego honoraria były tak wysokie, że wystarczały mu trzy zlecenia rocznie. Od

prawie piętnastu lat był płatnym zabójcą i zawsze wykonywał zadania. Mimo to żadna policja na

świecie nie miała choćby jego zdjęcia, odcisku palca czy rysopisu.

Przestrzegał zasady, że pracę załatwia mu agent w Nowym Jorku. Tylko życzenie kogoś,

kto zajmował taką pozycję jak Julian, mogło go skłonić do osobistego stawiennictwa celem

omówienia szczegółów. Jego honorarium wynosiło każdorazowo sto tysięcy dolarów plus koszty, a

mimo to oferty znacznie częściej odrzucał, niż przyjmował.

52

– Witaj w Stonehill, Damianie. – Albert Julian wkroczył do gabinetu.

Steele wstał i serdecznie uścisnął człowieka, który dał mu kilka najwcześniejszych zleceń i

jeszcze od czasu do czasu powiększał sumę na jego koncie w banku szwajcarskim.

– Miło mi cię widzieć, Don Alberto. Dobrze wyglądasz.

– Zapamiętaj, Damianie, że czasy Don Alberta dawno minęły – powiedział Julian. Był w

czerwonym jedwabnym szlafroku i poruszał się żwawo, bynajmniej nie jak siedemdziesięciolatek,

Z gęstymi siwymi włosami i orlim nosem miał taką prezencję, że dobrze by pasował do każdej

ambasady czy sali konferencyjnej. – Jestem wdzięczny za wsparcie, udzielone w tak krótkim

terminie.

– To ja jestem panu wdzięczny. Gdyby nie pańska pomoc, może nadal skamlałbym o

epizodyczne rólki gdzieś w Hollywood. Nawiasem mówiąc, zdążyłem już dziś zająć się tą drobną

sprawą na przylądku Cod. Nazwałbym to bardzo nieszczęśliwym wypadkiem.

– Wyszedłem z błędnego założenia, że ten niewydarzony Spear potrafi zrobić coś, jak

należy. Bardzo bym chciał, Damianie, aby mój syn Carl przysłuchiwał się naszej rozmowie.

Odpowiedzialność za tak dużą organizację zaczyna mi ciążyć i mam nadzieję, że Carl wkrótce

przejmie moje obowiązki.

– Jak pan sobie życzy, Don Alb... panie Julianie. Będę rad, jeśli się do nas przyłączy.

Julian oddalił się na krótko i wrócił z synem, młodzieńczym odbiciem ojca, tyle że

kruczoczarnym. Po grzecznych prezentacjach nalał trzy drinki i dopiero wtedy rozsiadł się w

dużym fotelu na wprost Steele’a. Carl z uszanowaniem zajął miejsce po prawej ręce ojca, na

stojącej w pobliżu dwuosobowej edwardiańskiej kanapce.

– Carl – zaczął Julian – chcę wyrazić zadowolenie ze sposobu, w jaki załatwiłeś tę sprawę z

dziewczyną w Bostonie. – Młodszy Julian skromnie spuścił oczy. – Dopilnuj, aby ludzie, którzy

osobiście wykonali robotę, dostali należyte wynagrodzenie. Musisz się nauczyć hojności w

stosunku do tych, którzy dobrze ci służą, a bezwzględności w stosunku do tych, którzy zawodzą.

Damian zechciał nam pomóc w okazaniu niezadowolenia panu Spearowi. Moim zdaniem

komendant policji jest dla nas na tyle cenny, że ten jeden raz możemy mu darować. – Carl kiwał

głową, lecz milczał.

– Czasy są ciężkie, Damianie, o wiele jednak łatwiejsze niż kiedyś. Od lat usiłujemy

stworzyć sytuację, zapewniającą wzrost ekonomiczny i bezpieczeństwo naszym dzieciom i

wnukom. Na ogół wyeliminowaliśmy już konkurencję w różnych dziedzinach naszej działalności.

Rodziny w Chicago, Miami, Las Yegas i na wybrzeżu są zadowolone i po raz pierwszy w historii

żyją w zgodzie. Obecnie, w przeddzień naszego największego osiągnięcia, pojawiły się trudności.

Ponieważ stało się to na naszym terenie, inne rodziny patrzą z uwagą, ciekawe, jak je

przezwyciężymy. Dzwoniono już z Chicago i z Los Angeles, wyrażając zaniepokojenie zwłoką w

usunięciu tego potencjalnego zagrożenia dla naszego programu.

Steele słuchał uważnie. Jego opalona twarz była jak pozbawiona wyrazu maska. Wiedzę o

wspomnianych przez gospodarza organizacjach miał bardzo powierzchowną, słyszał, że w

ostatnich latach jedno źródło władzy zdołało połączyć grupy przestępcze z całego kraju w sposób,

którego jak dotąd nie uważano za możliwy.

– Chyba najlepiej będzie, jeśli zapoznam cię z tłem zaistniałej sytuacji, zanim poproszę o

znalezienie z niej wyjścia.

– Panie Julianie – przerwał Steele. – Wie pan, że nie muszę wiedzieć więcej, niż pan chce

mi zdradzić. Już się zobowiązałem służyć panu wszelką pomocą.

– Wiem, Damianie, wiem. Ale mam nadzieję, że to, co zaraz powiem, utwierdzi cię w

przekonaniu o potrzebie dyskretnego i skutecznego działania. Poza tym mój syn nie bardzo się w

tym orientuje, a chcę, aby osobiście nadzorował projekt.

Starszy Julian wydał synowi bardzo ważne polecenie, nawet nie skinąwszy głową w jego

stronę. Carl lekko wychylił się do przodu i zaczął nerwowo okręcać duży złoty pierścionek z

brylantem na małym palcu lewej ręki. Jako jedynak z drugiego małżeństwa swojego ojca, czerpał z

53

tego faktu korzyści i był przedmiotem uwagi, której na ogół nie poświęcano jego dwóm starszym

siostrom. Choć w szkole średniej osiągał znacznie większe sukcesy sportowe niż naukowe, po jej

ukończeniu zapisano go do Yale. W college’u spędził trzy miesiące i doznał poważnej kontuzji

kolana, następnie zaś wrócił do domu i podjął pracę w jednym z licznych ojcowskich

przedsiębiorstw. Przez ponad dziesięć lat o wiele bardziej interesowały go kobiety i dobre

samochody, lepiej też radził sobie z nimi niż z interesami.

Pewnej nocy, po kilku latach takiego obijania się, dostał porządne lanie od konkurencyjnej

organizacji, a po dłuższym pobycie w szpitalu zaczął bardziej się liczyć z życzeniami ojca i

poznawać zawiłości kierowania szeroko zakrojoną, zróżnicowaną działalnością kryminalną. Nigdy

się nie dowiedział, że tą konkurencyjną organizacją byli w istocie ludzie jego ojca, którzy mieli mu

pomóc w ustaleniu hierarchii wartości.

Teraz dosłownie zadrżał z podniecenia, kiedy usłyszał, że ojciec zleca mu najważniejsze z

zadań, co w dodatku daje szansę bliskiej współpracy z legendarnym Damianem Steele’em. „Muszę

pamiętać i zadzwonić do tej laski z domu mody, odwołać jutrzejsze spotkanie”, pomyślał.

Albert Julian, odchylony do tyłu, z rękami splecionymi na brzuchu, zabrał głos. Wzrok

przenosił z twarzy Steele’a na niewielki ogień, trzaskający na kominku, i z powrotem.

– Pod koniec lat pięćdziesiątych i w początkach sześćdziesiątych – zaczął – kilka rodzin

ubiegało się o kontrolę nad najpoważniejszymi operacjami finansowymi na północnym wschodzie.

Przez jakiś czas sprawy wyglądały naprawdę źle i po każdej ze stron ginęło wielu ludzi, dobrych

ludzi. Każda rodzina miała na usługach własną grupę polityków, policjantów, sędziów i

reporterów, więc nie ulegało wątpliwości, przynajmniej dla mnie, że na dłuższą metę wygra

organizacja, skupiająca w swych szeregach ludzi najbardziej wpływowych i potężnych.

Moim zastępcą i najbliższym przyjacielem był w tamtym okresie niejaki Ferlazzo, Peter

Ferlazzo, twardy, lojalny i przez wiele lat najbardziej niezawodny z ludzi, jakich miałem. Potem

zadał się ze swoją sekretarką i wszystko zaczęło się rozlatywać. Och, ale ona rwała oczy. Z gęstymi

czarnymi włosami, twarzą i ciałem anioła. Miała wtedy dzieciaka, chyba nieślubnego. Pete’owi nie

robiło to jednak różnicy. Była sporo młodsza od niego i jak się domyślam, stary zrzęda nie potrafił

trzymać języka za zębami. Tak czy owak, wiedziała o naszej działalności tyle, że chciała, aby się

Pete wycofał, zanim spotka go coś złego. Pewnie dzień i noc żądała od niego zerwania z rodziną; o

ile mi wiadomo, mogła mu nawet odmawiać, dopóki jej nie posłuchał.

Obojętne co robiła, dość, że w końcu ugiął się pod naciskiem i postanowił odejść. Napisał

do mnie długi list z oświadczeniem, że zrywa z Organizacją. Dla zapewnienia bezpieczeństwa

sobie i dziewczynie zabrał te jedną rzecz, na której stratę w tym momencie najmniej mogliśmy

sobie pozwolić: spis wszystkich ludzi, jakich trzymaliśmy w kieszeni... kongresmanów, sędziów,

pełny zestaw. Do listu dołączony był pakiet z kopiami ksiąg i różnych dokumentów Organizacji.

Pete chciał tylko tego, żeby jemu i jego kobiecie dać spokój. Napisał, że nikt nigdy nie zobaczy

tych nazwisk ani rachunków, dopóki nie będziemy ich niepokoić, w przeciwnym jednak razie prasa

i inne organizacje dostaną wszystko.

Wiem, ze dużo go to kosztowało, ale jak zawsze musiałem podziwiać jego inteligencję i

skrupulatność. Tak jak obiecał, nikt nie dostał tych papierów do ręki. Parę lat później dowiedział

się, ze ma raka, i przyjechał złożyć mi wizytę. Do tego czasu pozbyliśmy się już prawie całej

konkurencji albo ją wchłonęliśmy, tak jak teraz, ale na marginesie wciąż pozostawało paru graczy,

którzy mnie skubali. Poszliśmy tutaj na długi spacer do lasu i wspominaliśmy dawne czasy. Mówił,

jak bardzo mnie zawsze kochał i szanował i jak trudno mu było wycofać się w taki sposób.

Ponieważ umierał na raka i w ogóle, wybaczyłem mu i nawet obiecałem oddać w miarę możności

przysługę. Powiedział mi, że ta jego kobieta, ta Evelyn, wie, gdzie są nasze papiery. Jeśli obiecam

się nią zaopiekować, on gwarantuje, że nikt ich nigdy nie zobaczy. Próbowałem ubić z nim lepszy

interes, ale uparty stary osioł nie ustąpił. Więc po śmierci Pete’a zacząłem jej posyłać tysiąc

dolców miesięcznie, a ona dotrzymała złożonej przez niego obietnicy.

54

W tym momencie Julian wstał, przeciągnął się i wolno podszedł do baru. Steele siedział,

cierpliwie dotykając palcem krawędzi kieliszka, natomiast Carl nie potrafił zapanować nad

podnieceniem, które wywołał fakt, że ojciec dopuścił go do towarzystwa i podzielił się z nim tak

cenną informacją.

– Ależ, ojcze – powiedział, zrywając się z kanapki – to wszystko zdarzyło się tak dawno

temu. Nie rozumiem, jak...

– Siadaj, Carl – warknął Julian. – Siadaj i bądź cicho. – W dalszym ciągu starannie nalewał

trzy drinki, bo chciał, aby znów zapanował dramatyczny nastrój, wywołany jego opowieścią. Aby

załagodzić wybuch syna, jeszcze trochę marudził z dokładaniem do kominka i roznoszeniem po

jednym drinku, nim zasiadł w fotelu i zaczął mówić dalej.

– Całymi latami budowałem i umacniałem Organizację, próbowałem doprowadzić do

zjednoczenia i zgody z innymi rodzinami w kraju. Ponieważ Evelyn Samuels nie sprawiała mi

kłopotów, wydawało się, że najlepiej będzie posyłać jej ten tysiąc miesięcznie i zapomnieć o całej

sprawie. Ale jednym z punktów układu pokojowego, który pomogłem zawrzeć, był wizerunek, że

rodziny połączą środki i wpływy, także na polityków, policjantów i innych. Chociaż wielu ludzi,

którzy figurowali w skradzionych kartotekach, już nie żyło albo straciło dla Organizacji

przydatność, ten i ów działa nadal, wciąż sprawuje taką czy inną władzę. Ze trzy, cztery lata temu

parę innych rodzin, zwłaszcza Moretti z Chicago i jego ludzie, zaczęło nalegać, abym podjął jakieś

kroki w celu odzyskania tych ksiąg.

Posłałem Jimmy’ego Speara na przylądek Cod, gdzie mieszkała kobieta. Był wygadany,

lubił szpanować, więc bez większego trudu zbliżył się do niej. Twierdził nawet, że zgodziła się

wyjść za niego za kilka miesięcy, i był pewny, że po ślubie zdoła się dowiedzieć, gdzie są papiery.

Do zeszłego tygodnia właściwie niczego nie potrafił z niej wyciągnąć, ale innym rodzinom i mnie

wystarczało, że się z nią ożeni.

Aż tu parę dni temu ta Samuels dostaje wylewu, doznaje wstrząsu czy czegoś takiego i

umiera. Od tej pory mam same kłopoty, na ogół spowodowane nieudolnością Speara. Dowiedział

się, że tuż przed śmiercią dała temu swojemu lekarzowi klucz i kazała mu obiecać, że odda go jej

córce do rąk własnych.

Spear uważał, z czym się zgadzam, że klucz ma związek ze schowanymi papierami. I że

córka wie, co się nim otwiera. Cóż więc idiota robi? Sam postanawia dopaść lekarza i odebrać mu

klucz, zanim ten odda go dziewczynie. Ale nie liczy się z tym, że lekarz jest kimś w rodzaju

bohatera wojennego i nie da sobie w kaszę dmuchać. W rezultacie traci lekarza, dziewczynę i

klucz. Tu masz rolę do odegrania ty, Damianie, i ty, Carl.

Chcę ich dostać. Chcę ich dostać szybko i chcę ich śmierci. Ale dopiero jak się dowiecie,

gdzie są papiery, i jak mi je oddacie.

Mówiąc to, Julian wstał, wolno podszedł do olbrzymiego biurka z hebanu i mahoniu, z jego

górnej szuflady wyjął dużą brunatną teczkę. Po powrocie na swoje miejsce wręczył teczkę

Steele’owi, który znowu dał dowód cierpliwości i dojrzałości, bo zamiast ją otworzyć, czekał na

dalsze instrukcje.

– Cała Organizacja będzie do twojej dyspozycji – podjął Julian. – Carl wie, kim są ci ludzie

i co robią najlepiej. Zgodnie z naszym planem ten doktor Lewis Corey jest niby poszukiwany przez

policję za zabójstwo dziewczyny w pokoju hotelowym. Nasi przyjaciele w policji już wiedzą, że

dziesięć tysięcy dolarów nagrody dostanie ten gliniarz, który dopilnuje, abyśmy dopadli Coreya

pierwsi. Moi ludzie obserwują dawny dom Pete’a w Belmont, miejsce, gdzie ta Samuels mieszkała

w Bostonie, nawet dom siostry lekarza w Lexington. Dom Samuels spłonął doszczętnie, zapewne

podpalony przez Coreya, więc nie ma powodu sądzić, że on tam pojedzie. Świadomość, że jest

poszukiwany przez policję, powinna działać hamująco. Ponieważ szuka go tylu gliniarzy i naszych

ludzi, ponieważ jego fotografia jest we wszystkich gazetach i w telewizji, spodziewam się go

schwytać, zanim położy łapę na papierach, a przynajmniej zanim wpadnie na pomysł, jak je

wykorzystać.

55

W teczce jest trochę fotografii i tyle informacji o doktorze, ile zdołaliśmy zebrać. O

dziewczynie mamy ich jeszcze mało, ale na moje polecenie zajmuje się tym Lopresti i jego brat.

Mamy wszelkie powody sądzić, że są razem, gdzieś w okolicach Bostonu. Policja rozesłała opis

jego samochodu, a kopia tego opisu jest w teczce. Jak ich schwytasz, Damianie, będą twoi. Nie

obchodzi mnie, co zrobisz ze szczątkami. Chcę tylko dostać te papiery i wiedzieć, że żadne z nich

już nie żyje. Jasne?

– Zaczniemy dziś wieczorem, panie Julianie – rzekł! Steele. – Carl może jechać ze mną do

miasta i zatrzymać się w moim hotelu. Zgadzasz się, Carl?

– Oczywiście, Damianie, tak bliska współpraca z tobą to dla mnie zaszczyt.

Steele skinął głową na znak, że lubi, jak mu się okazuje należyty szacunek. Zwracając się

znowu do starszego Juliana, i pozwolił sobie nawet na uśmiech, co mu się rzadko zdarzało.

– Rzeczywiście wygląda na to – powiedział – że są teraz w niezbyt korzystnej sytuacji. W

porównaniu z niektórymi innymi sprawami, jakie wspólnie rozpracowywaliśmy w przeszłości, ta

powinna być stosunkowo łatwa.

– Nie oceniaj tego lekarza zbyt nisko, Damianie. Spear był głupcem, ale nie mięczakiem, a

ten Corey załatwił jego i paru jego zbirów.

– Nigdy nikogo nie oceniam za nisko, panie Julianie – zapewnił Steele. – To był klucz do

mojego sukcesu i sposób na przeżycie tylu lat. Jestem wdzięczny za możliwość przysłużenia się

panu, Don Alberto.

Julian zgodził się na użycie jego dawnego tytułu w tym kontekście i serdecznie uścisnął

najpierw Steele’a, potem swojego syna.

– Zanim wyjedziecie, zjemy razem obiad – powiedział. – Sądzę, że Burton czeka na nas w

jadalni. Wybrałem twoje ulubione, o ile pamiętam, wina, Damianie.

Noc była wyjątkowo ciemna, niebo pochmurne, a ziemia tu i ówdzie zasnuta mgłą, gdy

taksówka wolno jechała aleją Blue Hill w stronę Mattapanu. Mattapan, wciśnięty między

bostońskie dzielnice Hyde Park i Dorchester, od lat stanowił główne skupisko miejscowej ludności

żydowskiej. Okazałe, starannie utrzymane jedno i dwurodzinne domy ciągnęły się w falistym

terenie wzdłuż ulic, częstokroć osłonięte od strony chodników i jezdni wysokimi wałami porządnie

przystrzyżonych krzewów. Oprócz dużej populacji żydowskiej w dzielnicy żyły też inne grupy

etniczne – Polacy, Niemcy, irlandzcy katolicy i mniej liczni Włosi.

W latach sześćdziesiątych dość szybko zaszły tu zmiany, bo wiele starszych rodzin

przeniosło się na przedmieścia Newton, Milton i tereny położone na zachód od miasta, wzdłuż

trasy 128, gdzie było przestronniej. Pod koniec dekady na Mattapan sprowadziło się dużo czarnych

i nieraz trzy lub cztery rodziny wynajmowały mieszkania w domach ongiś jednorodzinnych.

Wzrosła przestępczość na ulicach, liczne zakątki od kilku lat popadały w ruinę. Ale stopniowo

lokalne organizacje murzyńskie zaczęły tu zapuszczać korzenie i wąskie uliczki już jakby

odzyskiwały swój dawny charakter i urok.

Karen ze zdumieniem stwierdziła, jak słabo i niewyraźnie pamięta to miejsce. Niemal przez

godzinę wskazywała zdezorientowanemu taksówkarzowi jedną ulicę po drugiej.

– To wszystko wygląda tak niewiarygodnie obco! – powiedziała. – Może powinniśmy dać

spokój i wrócił tu za dnia.

– Jeszcze piętnaście minut – szepnął Luke, obserwując przeskakiwanie cyfr na liczniku. –

Im szybciej dowiemy się całej prawdy, tym większą mamy szansę na uratowanie własnej skóry. –

Kapelusz miał stale nasunięty na twarz, a ilekroć sobie przypomniał, robił grymas czy kurczowy

ruch ramieniem, aby kierowca zbyt długo się w niego nie wpatrywał.

Po kolejnych dziesięciu minutach właściwie już nie wierzył, ze Karen naprawdę coś sobie

przypomni, gdy wtem wychyliła się do przodu i, bacznie wpatrzona w widok za oknem, krzyknęła

do taksówkarza:

– Tam, na prawo, ten mały park. Proszę nas tam zawieźć.

56

Park był raczej placykiem zabaw, z drabinkami, piaskownicą i wysokimi huśtawkami na

metalowych palach. Karen wysiadła, podeszła do piaskownicy i popatrzyła najpierw prosto przed

siebie, potem w górę i w dół ulicy. Następnie podbiegła do taksówki i powiedziała zdyszana:

– Jesteśmy na miejscu, Luke. Dom, w którym mieszkałam, znajduje się tam dalej, przy

ulicy odchodzącej w prawo. Chyba nazywa się Alter czy Almon.

Istotnie była to aleja Alton, ledwie zaś Karen znalazła się na niej, bez większego trudu

rozpoznała swój dawny dom. W słabym świetle dość staroświeckich latarni ulicznych wąski

jednopiętrowy dom o dwóch werandach wydawał się szary, choć był zapewne biały. Kiedy

podjechali bliżej, Karen wychyliła się do przodu, gotowa zatrzymać kierowcę, ale Luke raptem

ścisnął ją za ramię i polecił:

– Panie kierowco, proszę dodać gazu i stanąć tam za rogiem.

Coraz bardziej zdezorientowany taksówkarz usłuchał, tymczasem zaś Luke szepnął jej do

ucha:

– Widziałaś samochód na podjeździe sąsiedniego domu?

– Chyba tak, a bo co? – zapytała.

– Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Widziałem ich wyraźnie. Ten po stronie kierowcy miał

na głowie kapelusz, drugi palił. Po prostu sobie siedzieli. Chyba nie zauważyli taksówki, ale i tak

powinniśmy trochę poobserwować ten róg ulicy.

– Jesteś pewny, Luke?

– O ile w ogóle mogę być czegoś pewny. Myślisz, że trafisz stąd do domu swojej

opiekunki? Ktoś musi wiedzieć, że jesteśmy razem. Nie wyobrażam sobie, aby ten komendant

policji ze Strathmore miał czelność powiedzieć kolegom z Bostonu, co się zdarzyło wczoraj

wieczorem, więc może to nie są policjanci. Może pracują dla Speara.

Przez chwilę w milczeniu rozważała jego słowa, po czym zwróciła się do kierowcy:

– Proszę jechać tam, w prawo, i powoli. – A do Luke’a powiedziała: – Szukamy domu

ciemnego. W każdym razie wtedy był ciemny. Może ciemnoczerwony. I miał okrągłe witrażowe

okno nad frontowymi drzwiami albo w ścianie z boku. Nie jestem pewna.

Przez następnych dwadzieścia minut znaleźli pięć takich domów. Karen wypatrzyła

pierwszy z nich niemal natychmiast, śmiało wyskoczyła z taksówki i popędziła krótkim

chodnikiem od frontu. Na dzwonek odpowiedział czarnoskóry olbrzym w czerwonej trykotowej

koszulce, która o mało nie pękała pod naporem jego klatki piersiowej. Górował nad Karen, niemal

wypełniał drzwi. W jednej ręce trzymał puszkę piwa, w drugiej ogromne cygaro. Z tylnego

siedzenia taksówki Luke bez trudu słyszał jego basowy głos.

– No i co my tu mamy? Laleczkę? Kogo szukasz? Theony? To imię murzyńskie. Szukasz

czarnej kobiety? Żadna tu nie ma tak na imię. Może będziesz musiała poprzestać na mnie. Przecież

mógłbym coś dla ciebie zrobić. No, dobrze już, dobrze, przepraszam. Tak sobie zażartowałem. Nie

bądź taka wściekła. Naprawdę chętnie bym pomógł, ale nie znam żadnej Theony. Miło mi. Hej,

naprawdę przepraszam, jeśli cię zdenerwowałem.

Luke patrzył, jak Karen odwraca się od olbrzyma i na sztywnych nogach podchodzi do

taksówki.

– Taka byłam pewna, że to tutaj – powiedziała i kręcąc głową, wśliznęła się na siedzenie. –

Mówił, że nawet nie słyszał o żadnej Theonie.

– Słyszałem, co mówił. Zauważyłaś rozmiary tej bestii?

– Pewnie, a bo co?

– I miałaś odwagę stawić mu czoło? Mógłby kichnięciem zmieść cię z ulicy.

– Och, martwiłeś się o mnie, Luke. Jak to miło z twojej strony – powiedziała bez cienia

uśmiechu. – Ale zapominasz, że pracuję w nowojorskim Wydziale Opieki Społecznej. W naszym

biurze ktoś powiesił wyhaftowany na kanwie napis: NIE BÓJ SIĘ, RAZ KOZIE ŚMIERĆ. Zresztą

– poważnie popatrzyła na Luke’a – jego matka siedziała w bujaku i robiła szydełkiem dywanik, ale

ty tego nie mogłeś widzieć, bo zasłaniał ją plecami.

57

Tulili się do siebie, dopóki nie przeszkodził im taksówkarz, który niespokojnie rozglądał się

na wszystkie strony.

– Hej, wy tam z tyłu – krzyknął przez dziurkę w ochronnym pleksiglasie – chyba

powinniśmy już ruszać. Tu niebezpiecznie jest za długo stać taksówką. Zresztą czy na pewno

będziecie mogli zapłacić za ten kurs?

Wyciągnęli szyje, popatrzyli na taksometr, który teraz wskazywał dobrze ponad czterdzieści

dolarów, i zachichotali. W końcu Luke powiedział:

– Może dziś dajmy sobie z tym spokój i zobaczmy, jak to będzie wyglądało za dnia.

– Proszę cię, Luke, jeszcze chwilkę – błagała. – Wiem, że to gdzieś tutaj. Po prostu wiem.

– Dobra, będziemy krążyć piętnaście minut, ale tym razem tylko zapiszemy adresy i

wrócimy jutro. Zgoda?

– Umowa stoi – odparła. – Proszę jechać tą ulicą w lewo.

Cztery wytypowane przez Karen domy mieściły się w obrębie dwóch kwartałów. Wszystkie

miały spadziste dachy, ganeczki od frontu i duże okrągłe lub owalne okna witrażowe. W drodze

powrotnej do śródmieścia Luke podsunął myśl, że może warto byłoby zadzwonić z rana do

hipoteki i zapytać o nazwiska właścicieli. Podjęli tę decyzję i w milczeniu dojechali do centrum,

gdzie taksiarz, najwyraźniej niespokojny, pomógł posadzić Luke’a na wózku. Udobruchany

hojnym napiwkiem, zatrąbił, kiedy ich mijał. Za ten niezbyt udany wypad zapłacili prawie

sześćdziesiąt dolarów.

Damian Steele tkwił przy oknie swojego apartamentu na czternastym piętrze Boston Plaza i

obserwował nocną krzątaninę na ulicy w dole. Dochodziła jedenasta, a żaden z punktów

kontrolnych nie przekazał wiadomości o ściganej parze. Steele dokładnie przejrzał zawartość teczki

Coreya i rozłożył papiery na dużym okrągłym stole w saloniku. Czerwonymi kółkami obwiódł te

dane, dzięki którym łatwiej byłoby mu przewidzieć ruchy Coreya.

Był pełen podziwu dla przedsiębiorczości i operatywności Alberta Juliana. W niespełna pięć

dni Julian zgromadził ogromny materiał na temat osoby, o której poprzednio nic nie wiedział.

Teczka zawierała odbitki artykułów ze „Strathmore Chronicie”, świadectwa wojskowe, liczne

fotografie, szczegółową charakterystykę człowieka i jego rodziny, jakby sporządzoną przez

psychologa, i rzeczywiście będącą jego dziełem.

Po parokrotnym przeczytaniu papierów Steele namalował w wyobraźni względnie dokładny

obraz doktora Lewisa T. Coreya. Bez trudu zrozumiał, dlaczego Spear i jego ludzie nie potrafili

przewidzieć i kontrolować jego posunięć. Liczne wskazówki znajdowały się w teczce. Corey

zdumiewał beztroskim podejściem do własnego bezpieczeństwa i obojętnością w obliczu śmierci.

„Zarysowuje się typ człowieka – brzmiał raport – któremu o wiele bardziej leży na sercu dobro

innych niż własne. Najbardziej logicznym wytłumaczeniem takiej postawy jest dość głęboka

depresja, zapewne wywołana niepowodzeniem osobistym, niedostatkiem miłości w okresie

dorastania albo jednym i drugim. Dokument 3 C, kopia wywiadu, przeprowadzonego przez policję

z ojcem Coreya w Waszyngtonie, przemawia za słusznością tej tezy. Ojciec nic właściwie nie

wiedział o ewentualnym miejscu pobytu syna. Ponadto stwierdził, że od kilku lat ani Corey się z

nim nie kontaktuje, ani on nie rozmawia z synem. Nie rozwodził się nad przyczynami tego stanu

rzeczy, lecz w przekonaniu przeprowadzającego wywiad prawie na pewno powiadomiłby policję,

gdyby Corey do niego się odezwał. W trakcie wywiadu ani razu nie próbował przekonać

rozmówcy, że jego syn byłby niezdolny do popełnienia zbrodni, o którą go podejrzewają.

Za powyższym wnioskiem przemawia też rozwód Coreya, przebieg służby i zachowanie

jako lekarza. Dokument 5 to kopia pochwały za odwagę, mówiącej o »całkowitym lekceważeniu

przez niego niebezpieczeństwa«. Nie jest to typowe zachowanie lekarzy medycyny, z których

zaledwie pięciu dostało podobne odznaczenia w czasie całej wojny wietnamskiej.

Przez ostatnie cztery lata Corey pracował jako lekarz pierwszego kontaktu w małym

miasteczku. Tamtejsze źródła (Dokumenty 2 A, B i C) używały określeń w rodzaju:

58

»zaangażowany«, »samotnik«, »surowy«, nawet »ponury«. Ale według tych samych źródeł jest

»niezwykle inteligentny«, »pomysłowy«, »łatwy w rozmowie«. Jedno ze źródeł stwierdza, że

prawie cała energia tego człowieka wyładowuje się na zewnątrz. Nawiasem mówiąc, taką

osobowość mają na ogół najlepsi i odnoszący największe sukcesy lekarze. Ich poświęcenie i

osiągane w pracy wyniki to rezultat troski o pacjentów, nie o siebie samych.

Reasumując, oceniany osobnik jest, jak wyraźnie stwierdzono, wyjątkowo bystry i zaradny.

Ale dość trudno przewidzieć jego działania, ponieważ brak mu siły napędowej, jaką jest instynkt

samozachowawczy, decydujący o postępowaniu większości ludzi. Tego rodzaju osobowością nie

da się manipulować, nieskuteczne byłyby bezpośrednie groźby czy zadawanie bólu, ale

przypuszczalnie coś można by osiągnąć, grożąc, że zada się ból innym osobom. W bezpośrednim

zetknięciu osobnik ten zapewne prędzej by umarł, niż spełnił żądania, których nie mógłby przyjąć.

Zachodzi małe prawdopodobieństwo, że niesprowokowany użyłby w stosunku do drugiego

człowieka siły”.

Podczas gdy Steele stał i w zadumie wyglądał przez okno, Carl Julian leżał rozwalony na

kanapie po drugiej stronie pokoju i czytał magazyn „Hustler”. Jak dotąd, jeśli sprawiał Steele’owi

zawód, to dlatego, że brakowało mu inteligencji i przenikliwości, był natomiast w doskonałej

kondycji, zapalony i chętny do współpracy. „Przynajmniej nie powinien zawadzać” – pomyślał

Steele, nadal wpatrzony w uliczną krzątaninę. Z tej wysokości, dumał, widzi ludzi trochę tak, jak

ich widzi w ogóle. Dla niego są to istotki podobne do owadów, pośpiesznie przemykające między

samochodzikami w poszukiwaniu małych przyjemności, najwyraźniej obojętne na resztę

zabieganych istotek.

Na moment uwagę jego przykuła scena, rozgrywająca się po przeciwnej stronie ulicy, gdzie

czterech chamów naśmiewało się z kobiety i chorego, którego popychała na wózku. Mężczyźni

ustawili się w poprzek chodnika i naśladowali jego nerwowe ruchy. On lekko się uśmiechnął, kiedy

kobieta po krótkim wahaniu siłą przepchnęła wózek między dwoma brutalami, o mało jednego nie

rozjechawszy. Steele patrzył za nią, dopóki nie przecięła następnej przecznicy i nie znikła w tłumie.

Potem zauważył, że mężczyźni chyba się przegrupowali i zaczepiają trzy wysztafirowane

bywalczynie nocnych klubów.

Z niesmakiem pokręcił głową i wrócił do teczki Coreya. Po raz kolejny przeczytał skąpe

dane, zebrane przez informatorów Juliana na temat Karen Samuels. Dwadzieścia sześć lat, nigdy

nie miała męża, musi być albo brzydka jak diabli, pomyślał, albo należeć do feministek. Lekturę

przerwał mu dzwonek telefonu. Carl przewrócił się na bok i nie wstając z kanapy, podniósł

słuchawkę.

– To Corrigan – wyjaśnił z dłonią na mikrofonie. – Jeden z poruczników policji, kupionych

przez ojca. Chce pan z nim mówić?

Steele prędko wziął do jednej ręki słuchawkę, do drugiej bloczek i ołówek.

– Tak?

– Tu Dave Corrigan z szesnastego komisariatu, a pan kim jest?

– Człowiekiem, z którym na polecenie pana Juliana ma pan współpracować, nie zadając

pytań. Co pan ma, poruczniku?

– Przepraszam, po prostu chciałem zachować ostrożność, to wszystko.

– W porządku, więc jakie ma pan informacje?

– Właściwie żadnych. Nie mam nic ważnego, ale pan Julian kazał donosić panu o

wszystkim, co się wydarzy w sprawie Coreya.

– Owszem. – Steele starał się nie okazywać zniecierpliwienia gadulstwem policjanta. –

Chcę wiedzieć wszystko czego się pan dowie, i to natychmiast.

– No więc to dotyczy samochodu dziewczyny zabitej przez Coreya, Connie Evans.

– Nie możemy go znaleźć. To wszystko. Nie ma go przed jej domem w Quincy ani na

parkingu Sheratona. Jest poszukiwany listem gończym i detektywi, którzy prowadzą dochodzenie

w tej sprawie, mówią, że może jeździ nim Corey.

59

– Opis?

– Volkswagen typu garbus, czerwony, rok 1974, Massachusetts, numer 426–NMP.

– Coś jeszcze?

– Jak dotąd nic.

– Dobra, niech mnie pan informuje o wszystkim, co wypłynie. Jeśli nikt nie odpowie pod

tym numerem, proszę dzwonić na drugi, podany przez pana Juliana, i zostawić wiadomość.

Po odłożeniu słuchawki Steele wręczył kartkę Carlowi.

– Szukaliśmy nie tego samochodu. Zadzwoń na wszystkie punkty kontrolne i opisz im ten

drugi. Corey i dziewczyna kręcą się po Bostonie, jestem pewny.

– Taak, zastanawiałem się nad tym – powiedział Carl. – Skąd ta pewność, że są tutaj?

Gdybym ja wiedział, że jestem poszukiwany w związku z zabójstwem, byłbym już w połowie drogi

do Brazylii. Mamy prawie setkę ludzi rozstawionych na tym terenie. Dlaczego nie w Worcester

albo na przylądku?

– Chodź tu, Carl, i spójrz na plan. – Steele chciał logicznym wywodem raczej siebie

utwierdzić w przekonaniu, niż oświecić Carla. – Iksami są na nim zaznaczone wszystkie miejsca,

które, jak nam wiadomo, mają związek z Coreyem albo z dziewczyną; dom jego siostry, dawny

dom Ferlazza w Belmont, dawny dom zmarłej kobiety, jego college, szpital, gdzie pracował...

niezbyt od siebie oddalone. Liczymy na to, że policja przeczesze te tereny, których my nie możemy

sprawdzić, ale oni na pewno ukrywają się gdzieś tutaj, w czyimś domu albo w motelu. Muszą

wiedzieć, że policja ma opis wozu Coreya, więc chyba bezpieczniej czują się w tym drugim. Nawet

jeśli już są w posiadaniu papierów, których szuka twój ojciec, nie mają dokąd z nimi pójść. Więc

najlepsze, co mogą zrobić, to na jakiś czas się przyczaić w nadziei, że sprawa przycichnie.

Ponieważ na Coreyu ciąży zarzut zabójstwa, nie wyobrażam sobie, aby zaryzykowali i zwrócili się

do policji, ale gdyby się na to zdecydowali, bardzo ułatwiliby nam pracę. Kapujesz?

– Cieszę się, że to nie mnie ścigasz.

– Ja też – odparł Steele, nie widząc w tym nic śmiesznego. – A teraz przekażmy naszym

ludziom informację o samochodzie.

Karen skorzystała z betonowego pomostu, aby chyłkiem dostać się do garażu pod

Śródmiejskim Zajazdem dla Zmotoryzowanych, stamtąd zaś windą zawiozła Luke’a do ich pokoju.

Wzięli razem prysznic i, wyciągnięci na łóżku, oglądali klucz, który zapoczątkował serię obecnych

wydarzeń. Wieczorna gazeta donosiła na pierwszej stronie o zabójstwie Connie Evans, zamieściła

też zdjęcie wojskowe i dyplomowe Coreya. Nowych informacji było jednak mało.

– Klucz wygląda dość niewinnie, prawda? – zapytał.

– Do czego, twoim zdaniem, pasuje, Luke?

– Chyba do jakichś drzwi. Może jest dowodem w starej sprawie o zabójstwo czy coś

takiego. Nie rozumiem tylko, dlaczego jest taki ważny. Mogłoby się wydawać, że wszystko, co da

się nim otworzyć, da się też wyłamać, a przynajmniej otworzyć dorobionym kluczem. Może

powinniśmy pójść do ślusarza i zapytać, czy po numerze seryjnym nie pozna, do czego jest klucz.

Zanim wysłałem go tutaj, zapisałem numer, na wypadek gdyby list zaginął. Już wtedy myślałem, że

bez ślusarza się na obejdzie.

– Dlaczego im go nie oddałeś? – spytała.

– Czego?

– Klucza. Dlaczego nie oddałeś Spearowi klucza w Strathmore?

– Nie wiem. Pewnie dlatego, że za bardzo chciałem spełnić życzenie umierającej starszej

pani. Popatrzyła na niego z dezaprobatą.

– Przepraszam, Karen. – Zasłonił sobie twarz. – Mówię tak dlatego, że znałem ją tylko jako

śmiertelnie chorą kobietę. W dodatku wcale mi się nie podobało, że mną dyrygują.

– Ale tak ryzykować życie...

60

– Uwierz mi, że gdybym miał dość rozumu i dostrzegł grożące mi niebezpieczeństwo,

pewnie już byliby w posiadaniu klucza. Ale według mnie teraz i tak nie dadzą nam spokoju, żeby

nie wiem co, więc właściwie nie mamy wiele do stracenia, niezależnie od tego, co zrobimy.

– Jakoś nie potrafię tak na to patrzeć. Luke, rozwiodłeś się tyle lat temu. Dlaczego drugi raz

się nie ożeniłeś?

– Bo jeszcze nie spotkałem odpowiedniej kobiety. Nie mam nic przeciwko temu, żeby znów

spróbować, ale jak dotąd po prostu to mi nie wyszło. Co ma do rzeczy fakt, że nie jestem żonaty?

– Może ma, a może nie ma. – Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Bardzo kochałeś żonę,

prawda?

– Chyba tak. Ale jak mówiłaś, to było dawno temu.

– Idę o zakład, że nie pozwoliłeś żadnej kobiecie zbliżyć się do siebie, bo się bałeś znów

zostać zraniony. Głowę daję.

– Jeśli to psychoanaliza, może powinienem zachować się typowo i położyć na kozetce.

– Och, uraziłam cię. Przepraszam, Luke. Nie chciałam być wścibska. Ale po tych ostatnich

strasznych przejściach stałeś mi się bardzo bliski. Jeśli złoszczą cię albo krępują moje głupie

pytania, postaram się lekko je potraktować.

– Rzecz nie w tym, że mnie złoszczą czy krępują – odparł. – Tylko w tym, że... – Urwał.

Patrząc jej prosto w oczy, wyznał: – Masz rację. Czuję się skrępowany tym, co mówisz. Do diabła,

nie wiem, kogo próbuję oszukiwać. Zwłaszcza teraz, kiedy chyba już niedługo banda zbirów

posieka nas na drobne kawałki. Przez jakiś czas po zwolnieniu ze szpitala wojskowego w Japonii

nie mogłem się zmusić do umawiania się z kobietami. Potem dostałem list od Sary. Wyszła za tego

faceta i spodziewała się dziecka. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że to koniec, i trochę zacząłem

się umawiać. Wszystko było dobrze, dopóki któraś poważnie się mną nie zainteresowała. Wtedy

zamykałem się w sobie.

– Chodzi ci o seks?

– O to też, ale nie tylko. Nie chcę opowiadać ci o okropnych scenach zerwania, jakie wtedy

następowały.

– Wyobrażam sobie – powiedziała. – Więc uciekłeś i ukryłeś się na przylądku Cod, co?

– Może. Zdawało mi się, że powinienem mieszkać tam, gdzie życie toczy się troszkę

wolniej. Lubię leczyć, naprawdę. Był czas na grę na fortepianie, na próby malowania, na spacery

po plaży, kiedy mi przyszła ochota.

– Zawsze sam i zawsze bezpieczny – powiedziała.

– Nie zawsze sam. Nadal się umawiam, jak zechcę.

– Ale żadnych związków, co?

Wytrzymał jej spojrzenie i tylko wzruszył ramionami.

– Luke – rzekła w końcu – musimy się z tego wywinąć. I wywiniemy się. A kiedy to

zrobimy, chcę, abyś mi zaufał. Dzielił się ze mną. Żadnych wymagań, żadnego ryzyka, tylko

wspólnota. Myślisz, że dasz radę?

– Myślę, że to może być pytanie akademickie, ale jeśli rzeczywiście się wywiniemy, bardzo

bym chciał, abyś ty pierwsza spróbowała zrobić coś z tym, co ze mnie zostanie.

Dłuższą chwilę leżeli w ciemnościach, badając się nawzajem dłońmi, wargami, ciałami. On

odkrył gładkie wklęśnięcie w miejscu, gdzie jej plecy przechodziły w jędrne pośladki, i wiele

rozkosznych minut spędził na wodzeniu palcem po jego konturze. Jej ciepłe wargi

rozsmakowywały się w jego szyi, na dłużej zatrzymywały się pod lewym uchem. Zrazu pieścili się

wolno, jakby noc miała nigdy się nie skończyć. Potem ona pokierowała nim delikatnie i kochali się

z takim żarem i namiętnością, jakby nie wierzyli, że dożyją jutra. Każdą cząstką ciała jedno

drugiemu zadawało pytania. Zawsze znajdowali na nie odpowiedzi. On się przekonał, że ona

najbardziej lubi leżeć na boku, z podciągniętymi kolanami, grzbietem przyciśnięta do jego piersi.

Rytm ich oddechów i poruszeń stopniowo zlewał się w jeden, podczas gdy szukali nowych

61

sposobów sprawiania sobie nawzajem przyjemności i je znajdowali. Nagle zadygotali, jakby na

chwilę połączyła się i eksplodowała cała ich energia.

Nad miastem gruba zasłona chmur zaczęła się przerzedzać i wąski promień księżycowego

światła wpadł przez okno do pokoju, skąpał oboje w srebrzystej poświacie.

Dochodziło południe, kiedy Luke dodzwonił się do hipoteki. Karen wyszła wcześniej i

wróciła z kwartą mleka czekoladowego i torbą pączków, które spałaszowali, aż im się uszy trzęsły.

Potem zaplanowali strategię na dzień bieżący. Postanowili nie kusić losu, więc Luke miał zostać w

hotelu, a ona znaleźć ślusarza. Olśniewająca w granatowych spodniach i złotym swetrze, schowała

klucz do kieszeni, włożyła trencz i zielony kapelusz z szerokim rondem, po czym wypadła z

pokoju, zarzekając się, że nie wróci, dopóki nie odkryje sekretu klucza.

Po jej wyjściu Luke trochę pochodził, a następnie wyciągnął się na łóżku, zamknął oczy i

jeszcze raz przeżywał w pamięci miłosne uniesienia. Zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd kobieta tak

go nie podniecała, a zarazem tak nie uspokajała. Wielokrotnie wyobrażał sobie, że doznaje takich

uczuć, ale właściwie na to nie liczył. I oto pojawia się dziewczyna, która w parę dni pomaga mu

dotrzeć do miejsc od lat w jego wnętrzu zamkniętych. „Chcę mieć okazję ją poznać – myślał. –

Musimy jakoś znaleźć na to czas. Jeśli ją skrzywdzą, ja... cholera. Nie mogą jej skrzywdzić”.

Kobieta w wydziale ksiąg wieczystych, z którą połączył się za trzecim razem, przedstawiła

się jako pani Federman. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich urzędniczek była pogodna i

wydawało się, że bardzo chce mu pomóc.

– Nazywam się Frank Sullivan, proszę pani – powiedział. – Jestem tu w Bostonie, bo chcę

kupić parę nieruchomości w okolicach Mattapan Dorchester. Wczoraj pojechałem taksówką, aby

obejrzeć je bez pośrednika, ale co do czterech nie było pewności, do kogo właściwie należą. Mam

nadzieję, że będzie pani mogła to sprawdzić, jeśli podam adresy.

– Chętnie panu pomogę – odparła. – Ale z zasady nie podajemy takich informacji przez

telefon. Hipoteka mieści się w budynku Stallworth, Ingram Street 3, i gdyby pan przyjechał i

wypełnił...

– Na tym polega trudność, proszę pani. Chodzi o to, że jestem sparaliżowany od pasa w dół

i niełatwo mi poruszać się po mieście wózkiem. Naprawdę nie znoszę prosić o coś, co jest

niezgodne z przepisami, ale gdyby mogła mi pani pomóc przez telefon, wybawiłaby mnie pani z

kłopotu.

– Och, doskonale pana rozumiem. Mój brat od prawie dziesięciu lat jeździ na wózku.

Wypadek samochodowy. Wiem, jak to utrudnia życie. W większości budynków publicznych brak

choćby najbardziej podstawowych udogodnień dla osób niepełnosprawnych. Wiem, jak bardzo

Tom, to znaczy mój brat, nie lubi załatwiać spraw w mieście.

– Więc pomoże mi pani?

– Postaram się, panie Sullivan. Proszę mi podać adresy, które pana interesują. Oddzwonię i

podam panu nazwiska właścicieli, jak tylko je sprawdzę.

Z westchnieniem ulgi podyktował jej cztery adresy, zapisane przez Karen ubiegłego

wieczoru, po czym usiadł i czekał na telefon. W braku czegokolwiek do czytania włączył telewizor

i obserwował cierpienie, intrygi i dramat w Szpitalu Ogólnym. „Jak się to wszystko skończy –

pomyślał – może spróbuję zrobić z tego scenariusz telenoweli. Nie ma co. – Roześmiał się. –

Powiedzieliby, że nawet dla nich to za mało prawdopodobne. – Spoważniał i smętnie pokiwał

głową. – A poza tym, Corey, jak się to wszystko skończy, będziesz pewnie siedział w więzieniu. I

tylko pod warunkiem, że dopisze ci szczęście”.

Niespełna dwie godziny później wróciła Karen i zastała go śpiącego na wznak, z poduszką

przyciśniętą do twarzy. Cicho zamknęła drzwi, na palcach podeszła do komody i ostrożnie

otworzyła przyniesioną przez siebie papierową torbę. Wyciągnęła z niej dużą butelkę szampana,

dwa kieliszki, okrągły ser i dwie świece. Zapaliła je, przebrała się w przezroczystą bluzkę i w pozie

modelki stanęła przy butelce szampana.

62

– Hej-ho – zanuciła – obudź się, śpiący królewiczu. Zagadka nietypowego klucza została

rozwiązana.

Luke, pogrążony w znacznie głębszym śnie, niż sądziła, błyskawicznie usiadł, z rękami

wyciągniętymi, jakby chciał się osłonić przed napastnikiem. Nie zwrócił uwagi na niespodziankę,

którą przygotowała, lecz natychmiast spojrzał na zegarek.

– Niech to diabli – powiedział. – Już czwarta trzydzieści.

– Hej, Luke! – zawołała. – Jestem tutaj. Co się z tobą dzieje?

– Hę? Och, cześć. – Był wyraźnie zirytowany. – Przepraszam, ale rzecz w tym, że przeklęta

baba z hipoteki w ogóle nie oddzwoniła.

– No, już nie musi. Trafiłam na żyłę złota. Widzisz, zdążyłam nawet kupić to i owo na

oblewanie sukcesu. – Odstąpiła do tyłu i znów wskazała na szampana i świece.

– Hej, to fantastyczne. Wytropiłaś numer seryjny?

– Tak. Och, Luke. To było takie podniecające. Zeszłam kawał miasta, rozglądając się za

ślusarzem. Dopiero na rogu małej uliczki zobaczyłam maciupeńki sklepik z maciupeńkim szyldem

w witrynie i słowem „Ślusarz”. W środku siedział poczciwy mały człowieczek z sumiastymi

wąsami. Wszędzie piętrzyły się tysiące zamków, a on, jakby w nich zagrzebany, pracował przy

czymś w rodzaju maszyny do kluczy. Tak czy siak, pokazałam mu klucz i spytałam, czy można

jakoś dojść, do czego pasuje. Przyjrzał się mu dokładnie, powiedział, że jest stary, a on nie ma

nawet surówki na zrobienie duplikatu.

– Dalej, szybko – ponaglał ją Luke podniecony. – I czego się dowiedziałaś?

– Nie chcesz nawet wysłuchać tego barwnego kontekstu?

– Szczegóły mogą zaczekać. Do czego pasuje ten cholerny klucz?

– Do biurowca.

– Do czego?

– Biurowca. Dla ścisłości, do jednego z biur na szóstym piętrze. Zapłaciłam facetowi

dwadzieścia pięć dolarów, żeby zadzwonił do producentów kluczy. Chyba mu się spodobałam.

Trwało to jakiś czas, ale odpowiedzieli, że wszystkie klucze z tej serii sprzedano razem firmie

budowlanej. Podali mu adres i potrafili nawet określić, na którym piętrze jest biuro. Więc jutro tam

pojedziemy, otworzymy drzwi i raz na zawsze rozwiążemy zagadkę.

– Hej, wolnego, mała. Powiedz mi, gdzie jest ten budynek.

– W śródmieściu. Boston Place 3.

– A ta cała historia z twoim kącikiem dumania?

– Nie wiem. Może to, co powiedziała mi matka, nie ma żadnego związku z kluczem.

– A jak ty sądzisz. Miała coś na myśli, mówiąc o kluczu, czy nie miała? – W jego głosie

zadźwięczała wyraźna nuta irytacji.

– Luke, o co chodzi? Czy zdenerwowałam cię czymś, co powiedziałam albo zrobiłam?

Powiedz otwarcie, zamiast się tym zadręczać.

W jednej chwili z małej dziewczynki znów przedzierzgnęła się w kobietę. Usiadła na

brzegu łóżka, ale nie próbowała go dotykać ani ponaglać. Wytrzymywał jej spojrzenie, jak długo

potrafił, po czym odwrócił wzrok.

– Nie pozwolisz mi udawać chojraka, co? – powiedział. – Przepraszam, skarbie. Ale przed

zaśnięciem myślałem o tym, jak cudownie było w nocy. Chyba się zląkłem, że kiedy wreszcie

znalazł się ktoś taki jak ty, pozostało nam zaledwie parę godzin.

Przysunęła się bliżej i wzięła go w ramiona. Łzy wezbrały mu w oczach, a jedna spłynęła po

policzku.

– Nie wierzysz, że się z tego wykaraskamy, prawda? – zapytała.

Już miał odpowiedzieć, kiedy zabrzęczał telefon. Luke z takim pośpiechem sięgnął po

słuchawkę, że o mało nie przewrócił Karen.

– Tu Sullivan – powiedział.

63

– Panie Sullivan, mówi Cecelia Federman. Pamięta pan, z hipoteki? Przepraszam, że tak

długo to trwało, ale interesanci korzystali z paru potrzebnych mi ksiąg, więc musiałam czekać.

– Nie szkodzi. – Spróbował złapać oddech. – Jestem szalenie wdzięczny za pomoc. Czy

zdołała pani ustalić nazwiska właścicieli?

– Tak, ale żaden nie mieszka pod żadnym z tych adresów.

– Nic dziwnego. Mam ołówek. Czy mogłaby mi pani podać nazwiska i adresy?

Choć pierwsze trzy nazwiska nic mu nie mówiły, kolejno je zapisał. Przy czwartym tak

gwałtownie wciągnął powietrze, że usłyszała to Karen. Dużymi drukowanymi literami napisał: 22

ABBOTT STREET – WŁAŚCICIELKA EYELYN D. SAMUELS.

Kiedy odłożył słuchawkę, popatrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie odezwała się Karen:

– To dlatego mi powiedziała, że mój kącik dumania zawsze tam będzie. Nie miałam

pojęcia, że prócz naszego domu posiada jakiś inny.

– Jesteś pewna, że ślusarz nie wpuścił cię w maliny?

– Najzupełniej pewna. Jak mówiłam, chyba podziałałam na jego starcze hormonki. Chyba

naprawdę chciał mi pomóc.

– Nie do wiary – jęknął. – Przed chwilą nie mieliśmy do czego dopasować klucza, teraz

mamy aż dwa takie miejsca. Cóż, wieczorem biurowiec odpada. Chyba złożymy wizytę twojej

opiekunce.

– Chciałabym jakoś do niej zadzwonić, powiedzieć, kim jesteśmy, i upewnić się, że

zastaniemy ją w domu. Im mniej będziemy musieli się pokazywać, tym lepiej. W dzisiejszej

wieczornej gazecie znów był na pierwszej stronie artykuł z twoim zdjęciem. Domyślam się, że

lekarz medycyny, który wchodzi w kolizję z prawem, to sensacyjna wiadomość, nie sądzisz?

– Człowiek ze stopniem naukowym jest na świeczniku. Zaraz po przyjeździe do Strathmore

przekonałem się, że niech tylko wyskoczy mi krosta na nosie, wiadomość o tym już jest w

lokalnym szmatławcu. Cóż, nie za wiele możemy zrobić do zapadnięcia zmroku, więc może byśmy

tak wypili szampana i oblali to, że jesteśmy razem.

Wziął butelkę i obluzowywał korek, nie przestając mówić:

– Wiesz, moi rodzice muszą być tym wszystkim kompletnie załamani. Chyba powinienem

do nich zadzwonić, jak będziemy przechodzili koło automatu. Na rozum biorąc, nikt nie ma

stuprocentowej pewności, że jesteśmy w Bostonie. Jeśli telefon rodziców jest na podsłuchu,

mogliby się tego domyślić, nawet po minucie rozmowy. Według mnie najmądrzej byłoby się

przyczaić, choćby do czasu, kiedy wykombinujemy, co z kluczem, albo trochę przycichnie sprawa

zabójstwa.

Niespodziewanie Karen zwróciła się do niego z wyrazem oszołomienia.

– Zaraz, zaraz, w tej chwili coś sobie przypomniałam. Tak, Theona ma na nazwisko Settles.

Jestem tego pewna.

T. Settles spod numeru 22 na Abbott Street figurowała w bostońskiej książce telefonicznej.

Karen wykręciła numer, dopiero po piątym dzwonku słuchawkę podniosła kobieta.

– Halo – powiedziała Karen – czy mogę mówić z panią Theona Settles?

– Jestem przy telefonie. A kto mówi? – Theona miała głos chropawy, ale silny, samogłoski

zaś przeciągała jak wielu czarnych z północy.

– Theona. Taka jestem szczęśliwa, że się dodzwoniłam. Mówi Karen. Karen Samuels.

Pamiętasz mnie?

– Czy pamiętam? Kochana Karen, cudownie jest cię słyszeć. Nie widziałam cię już z

dziesięć lat albo więcej. Jak matka?

– Właśnie dlatego dzwonię, Theono. Mam dla ciebie bardzo smutną wiadomość. Matka

miała rozległy wylew. Umarła w zeszły czwartek w szpitalu w Strathmore.

Przez chwilę po tamtej strome panowało milczenie. Potem Theona powiedziała:

64

– Cóż to była za kobieta, ta twoja matka. Czy wiesz, że przez te wszystkie lata nie chciała

brać ode mnie czynszu. Próbowałam jej płacić, ale nie chciała przyjmować pieniędzy. A teraz

mówisz, że odeszła. Czy długo chorowała?

– Nie, od lat nie była u lekarza. Po prostu zasłabła u siebie w domu i umarła parę godzin

później. Theono, mam małe kłopoty i czy chcesz w to wierzyć, czy nie, chyba ty potrafisz mi

pomóc. Czy mogłabym przyjść wieczorem i zobaczyć się z tobą?

– Oczywiście, Karen, to będzie dla mnie największa przyjemność. Mam zebranie

Stowarzyszenia Miejskiego do jakiejś ósmej trzydzieści, potem będę w domu. Nie poszłabym na

zebranie, ale to ja założyłam Stowarzyszenie, więc wszyscy oczekują ode mnie rady. Przez tyle lat

życia człowiek czegoś się uczy i chyba tę odrobinę mądrości mogę im teraz ofiarować. Mogłabyś

przyjść około dziewiątej? Dokucza mi artretyzm w kolanie i nawet z laską ruszam się jak mucha w

smole. Powrót do domu powinien mi zająć pół godziny.

– Dziewiąta bardzo mi odpowiada.

– Wiesz, jak dojechać, dziecko?

– Chyba tak, Theono. Nie martw się, trafimy. Przyjedzie ze mną mój przyjaciel Luke.

– Absztyfikant?

– Tak jakby. Posłuchaj, naprawdę cieszę się, że cię zobaczę. Będziemy około dziewiątej.

Dokładnie o dziewiątej piętnaście wysiedli z volkswagena przed domem numer 22 na

Abbott Street. Luke szedł w kapeluszu nasuniętym na oczy, bo zdecydował się zostawić wózek w

pokoju hotelowym i zejść tylnymi schodami do podziemnego garażu. Bez większego trudu znaleźli

dom, a podniecona Theona Settles na powitanie obsypała ich pocałunkami i nieomal zmiażdżyła w

uścisku.

Miała figurę olbrzymiej piłki plażowej. Przy wzroście zaledwie półtora metra ważyła grubo

ponad dziewięćdziesiąt kilogramów. W niebieskiej sukience i zawiązanym na plecach fartuszku, z

okrągłą hebanową twarzą bez zmarszczek i młodzieńczą, anielską miną nie wyglądała na swoich

siedemdziesiąt lat. Młodzieńczy był też jej ciepły, otwarty sposób bycia i piskliwy śmiech.

Posadziła ich w saloniku na mocno podniszczonej kanapie, cicho weszła ze srebrną zastawą

do herbaty na drewnianym wózku i opadła na fotel, który z biegiem lat dopasował swój kształt do

jej figury.

– Ostatnio nie mam okazji do częstego podejmowania gości – powiedziała.

– Wyglądasz wspaniale, Theono – wykrzyknęła Karen. – Chyba ani trochę nie zmieniłaś się

od czasu, kiedy wycierałaś mi nos i zmuszałaś mnie do picia mleka.

– Ale ty się zmieniłaś! Mój Boże, wyrosłaś na piękną kobietę. Matka pisała mi w swojej

ostatniej kartce o twojej pracy w Nowym Jorku i nie mogłam uwierzyć, że upłynęło już tyle czasu.

Ale nie przyjechałaś tu słuchać mojego gadania o dawnych czasach. Powiedz Theonie, jakie masz

kłopoty. I nie krępuj się, kochanie. Już dawno przestałam słuchać czyichś sądów.

– Co masz na myśli?

– Och, daj spokój. Jestem stara, ale nie ślepa. Ten twój przystojniak ma twarz, którą łatwo

jest zapamiętać nawet z fotografii w gazetach.

– Luke nigdy nikogo nie skrzywdził, Theono. Matka dała mu ten oto klucz, który musi

pasować do czegoś bardzo ważnego, i od tej pory, próbując go odebrać, robią z nami straszne

rzeczy.

– Hej, wolnego. Zacznij od początku i opowiedz mi wszystko po kolei.

Karen relacjonowała przebieg wydarzeń powoli i możliwie najbardziej szczegółowo. Od

czasu do czasu Luke dorzucał jakąś informację. Theona przez jakieś pół godziny słuchała w

milczeniu, dopóki Karen nie skończyła.

– Rzeczywiście paskudna sprawa – stwierdziła, kiedy Karen przestała mówić. – Mężczyzna,

którego nazywasz Peter, był właścicielem tego domu. Miał w Belmont wiedźmowatą żonę.

Chodziłam do nich sprzątać. Na nazwisko mieli Ferlazzo, Peter i Julia Ferlazzo. No więc pewnego

dnia pan Peter zapytał, czy nie zechciałabym się tu przenieść i opiekować się tobą w zamian za

65

czynsz. W ten sposób się tutaj znalazłam. Twoja matka bardzo go kochała, a on kochał ją. Ale jego

żona nie chciała słyszeć o rozwodzie i groziła, że jeśli spróbuje się z nią rozejść, ona go zniszczy.

Starał się jak najwięcej czasu spędzać z twoją matką, a ja zajmowałam się tobą. Po jego śmierci

twoja matka powiedziała mi, że zostawił jej ten dom, a ona chce, abym dalej w nim mieszkała,

choć już się tobą nie opiekuję. Ciągle planowałyśmy spotkanie po waszej przeprowadzce na

przylądek, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Cóż, dziecko, to miejsce, które nazywasz

kącikiem dumania, jest tam nadal. Napijmy się jeszcze herbaty, zanim pójdziemy na górę

zobaczyć, co się tam uda znaleźć.

Dla Damiana Steele’a przełom nastąpił dokładnie o dziewiątej trzydzieści. Dzień był długi,

denerwujący, a sprawa odnalezienia Coreya i dziewczyny nie posuwała się naprzód. Carl zaczynał

powoli tracić cierpliwość i raz Steele, ledwie nad sobą panując, warknął na niego, aby przestał

wyłamywać palce. Po raz dziesiąty przejrzał całe akta, rozebrał i wyczyścił zrobionego na

zamówienie walthera o długiej lufie.

Carl też odczuwał zdenerwowanie i poirytowanie. Jego propozycja sprowadzenia do pokoju

dwóch kobiet spotkała się z kategorycznym sprzeciwem, ilekroć zaś próbował nawiązać z

osławionym mordercą rozmowę, ten odpowiadał monosylabami.

W jednej z rzadkich chwil, kiedy się rozgadał, Steele powiedział, chodząc niespokojnie:

– Musieli zapaść się pod ziemię. Nie wierzę, że wyjechali z Bostonu, więc na pewno ukryli

się gdzieś niedaleko. Kiedy mieliśmy ostatnie meldunki od zespołów sprawdzających motele w

rejonie siódmym? – Przerwał mu telefon.

– Tak?

– Czy to ten człowiek?

– Tak. Co macie?

– Tu Berggren z rejonu trzeciego. Chyba ich znaleźliśmy. Volkswagen stoi zaparkowany

przed domem w Dorchester, Abbott Street dwadzieścia dwa. Nie było go tam, kiedy sprawdzaliśmy

ulicę półtorej godziny temu.

– Jesteś pewien numeru rejestracyjnego?

– Nie ma wątpliwości. To ten wóz.

– Nie spuszczajcie go z oka, ale nie pokazujcie się w polu widzenia. Już jedziemy. –

Zwracając się do Carla, Steele powiedział: – Wiedziałem. Są w Dorchester, na Abbott Street. To

tutaj. Zaledwie o parę przecznic od dawnego domu matki. Włożyłeś sznur do samochodu? Dobrze.

Ruszamy.

– Theono – powiedział Luke – bardzo chętnie przegadałbym z tobą całą noc, ale

powinniśmy pójść na górę i zobaczyć, co tam jest ciekawego. Nie ma żadnej gwarancji, że to coś

pomoże mnie oczyścić z zarzutu zabójstwa, ale moim zdaniem nie mamy dużo czasu.

Okrągła, wiecznie młoda kobieta okazała się jeszcze mądrzejsza i bardziej czarująca, niż się

Luke spodziewał. Uważnie wysłuchała każdego ich słowa i zdawała się rozumieć wszelkie niuanse

trudnego położenia, w jakim się znaleźli.

– To już naprawdę dno, kiedy nawet nie można ufać policji – powiedziała. – Podejrzewam,

że na ogół policjanci są dobrzy i uczciwi, ale nie da się w porę odróżnić ich od złych. Większość

moich ludzi nie wierzy policjantom, nawet czarnym. Mówię im, że ktoś musi na początek zaufać

komuś drugiemu, tyle że na razie chyba nikt nie chce słuchać takiej mądrości. Wiec co zamierzacie

zrobić z rzeczą, którą schowała Evelyn, jak już ją znajdziecie?

– Nie wiemy – odparł Luke. – W pewnym stopniu zależy to od tego, czym ona będzie. Jeśli

natrafimy na pieniądze albo coś w tym rodzaju, będziemy w równie wielkim kłopocie jak dotąd. Po

pierwsze, liczymy na znalezienie tego, zanim oni nas znajdą, a po drugie, że to jest dla kogoś na

tyle ważne, że może się stać dla nas kartą przetargową. Tylko Karen i mężczyzna, któremu zależy

na kluczu, wiedzą, że nie byłem z tą dziewczyną, kiedy ją zamordowano. A chyba na niego nie

bardzo można liczyć.

66

Kiedy wstawali, frontowe i tylne drzwi domu równocześnie otwarły się z trzaskiem i w

mgnieniu oka czterech mężczyzn, w tym trzech z wyciągniętą bronią, znalazło się w saloniku. Luke

szybko postąpił w stronę frontowych drzwi. Zatrzymał go głos wysokiego, elegancko ubranego

mężczyzny, jedynego, który nie trzymał broni.

– Jeszcze jeden krok, doktorze Corey, a panna Samuels będzie miała dziurę w stopie.

Na dźwięk ich nazwisk Luke poczuł, że wiotczeją mu wszystkie mięśnie. Przez parę chwil

łudził się, że mogą to być rabusie, szukający czegoś niezwiązanego z nim i Karen. Teraz

znieruchomiał na parę sekund, po czym w milczeniu opadł na kanapę.

Wysoki mężczyzna odezwał się znowu.

– Wy dwaj – skinął na stojących po swojej lewej ręce – zaprowadźcie tę miłą panią do

sypialni, a potem zaczekajcie w samochodzie. Carl i ja musimy załatwić z doktorem Coreyem i

panną Samuels pewien interes. – Głos miał cichy, lecz apodyktyczny i tak lodowaty, że Luke’a

ciarki przeszły. Podczas gdy dwaj mężczyźni wyprowadzali Theonę, Luke siedział nieruchomo i

wykonywał ćwiczenie umysłowe, którymi uspokajał się w wielu krytycznych sytuacjach

zawodowych. „Głęboki wdech, zatrzymaj powietrze. Wypuszczaj je powoli... rozglądaj się

dokoła... skup się... skup się na... skoncentruj... rozluźnij... podejmij decyzję”. W kryzysowej

sytuacji medycznej poleciłby sobie następnie: działaj, lecz tu nie mogło być mowy o działaniu,

przynajmniej na razie.

Bacznym spojrzeniem, wyostrzonym przez lata przebywania na oddziałach szpitalnych i w

gabinetach lekarskich, zaczął oceniać dwóch mężczyzn, rolę, jaką odgrywali. Trudniej niż

kiedykolwiek przedtem było mu się skupić, przede wszystkim dlatego, że myślami wciąż wybiegał

do siedzącej obok niego drobnej kobiety. Na pozór wydawała się niewiarygodnie odprężona i

opanowana, ale wystarczyło przyjrzeć się uważnie, aby zobaczyć, jak nagle zesztywniała. Z

kamienną twarzą rytmicznie pocierała kciukami dwa pierwsze palce u rąk. „Nie mogę pozwolić,

aby ją skrzywdzili... nie mogę”, powtarzał sobie w duchu.

Z dużym wysiłkiem przystąpił do taksowania napastników. Od samego początku było jasne,

który jest bardziej niebezpieczny. Ten imieniem Carl sprawiał wrażenie nieśmiałego i nie całkiem

pewnego siebie. Z szacunkiem stał w niewielkiej odległości za wysokim i jakby czekał na jego

rozkazy, zanim się poruszył. Przywódca wyglądał na absolutnie pewnego siebie, a oszczędność

jego ruchów świadczyła o wielkim opanowaniu. Patrząc, jak z rozmysłem idzie do stołowego po

krzesło z twardym oparciem, Luke nie wątpił, że czeka ich trudna i przypuszczalnie bolesna

przeprawa.

– Siadaj, Carl – powiedział mężczyzna, wskazując fotel, który parę minut wcześniej

zajmowała Theona. Potem ustawił krzesło na wprost kanapy, w odległości paru stóp od nich, i

siedział przez chwilę, przenosząc wzrok z jednego na drugie.

– Doktorze Corey – przemówił – nazywam się Steele, Damian Steele. Najpierw chcę panu

pogratulować wyobraźni i zaradności. W ciągu tych paru ostatnich dni sprawiał nam pan wiele

kłopotów.

– Więc niech pan powie swojemu panu Jimowi Spearowi, że nie zamierzamy pomóc mu

bardziej niż w Strathmore – rzuciła Karen wyzywająco.

– Odważne słowa, panno Samuels. Ale zapewniam panią, że chociaż pan Spear pracował

kiedyś dla nas, Firma przestała, powiedzmy, korzystać z jego usług.

Oboje zrozumieli, co ma na myśli, i Karen znów opadła na kanapę.

– A teraz, po dokonaniu prezentacji, uważam, że powinniśmy przejść do rzeczy. Doktorze

Corey, proszę położyć na tym stole wszystko, co ma pan w kieszeniach. Proszę poruszać się wolno.

Dziękuję. Wydaje mi się, że przedmiotem naszej transakcji jest klucz, zgodzi się pan? – Uniósł

klucz do góry i obracał nim przed ich oczami. – Na wszelki wypadek, Carl, zechciej

zinwentaryzować zawartość torebki i kieszeni płaszcza młodej damy. Nie chcielibyśmy przeoczyć

innych kluczy, które mogliby mieć przy sobie.

– Niepotrzebnie się pan fatyguje – powiedział Luke. – To ten klucz.

67

– Luke! – Karen była zbulwersowana tym, że tak łatwo się poddał.

– Nie mamy dobrej pozycji przetargowej. Poza tym, skoro już wzięli to, czego chcą, mogą

się stąd wynieść i dać nam spokój. Pościg zakończony, a my przegraliśmy. I tyle.

– Mądrze powiedziane, panie doktorze. Ale myli się pan co do jednego drobiazgu. Mamy

klucz, to prawda, jednak jest on tylko połową tego, czego byśmy od pana chcieli. Druga połowa

dotyczy wskazania zamka, do którego pasuje ten kłopotliwy kawałek metalu.

– Bądź rozsądny, Steele. Myślisz, że ukrywalibyśmy się tu nadal, gdybyśmy mieli pojęcie,

do czego jest ten klucz? Na pewno Spear wiedział. Nie powiedział wam, zanim... ach... zwolniliście

go z waszej Firmy?

– Niestety nie powiedział. Jeśli o to chodzi, doktorze Corey, jestem skłonny panu wierzyć.

Ale chcę pana ostrzec, że choć nie jest łatwo mnie rozzłościć, ludziom zdarza się paskudnie

oberwać, kiedy coś wytrąci mnie z równowagi. Nie wykluczam możliwości, iż pan mnie okłamuje,

i chcę, aby pan wiedział, że jeśli przyłapię pana na kłamstwie, każę panu siedzieć i patrzeć, jak

będę po kawałku odcinał pannie Samuels palce. Czy przypomniał pan sobie jakieś dodatkowe

informacje, które mogłyby mi się przydać?

Luke skrzywił się i zagryzł wargę, aby zachować choć minimum kontroli nad odruchami

żołądka i jelit. Karen poczuła zimny pot pod pachami i na skroniach. Zadrżała.

– Nie ma nic innego – zdołał powiedzieć Luke. – Musi pan wierzyć, że niczego bym nie

ukrywał.

– Doskonale, doktorze. Carl, gdybyś był tak dobry i porządnie skrępował tych dwoje,

zostawię cię tu przy nich na straży, a sam pojadę odwiedzić zaprzyjaźnionego z nami ślusarza. Och,

i jeszcze coś, doktorze. Chcę, aby pan wiedział, że kiedy wrócę, przywiozę też wystarczającą ilość

pentatholu. Może pan być pewny, że całkiem dobrze się nim posługuję i że ma pan czas tylko do

mojego powrotu, więc niech pan szuka w pamięci informacji, które mogłyby być dla mnie

przydatne. Panna Samuels ma takie śliczne, delikatne dłonie.

Steele przesunął swoje krzesło na drugą stronę pokoju i siedział, dopóki Carl nie skrępował

im rąk w przegubach i nóg w kostkach. Potem skinął na Carla, żeby ten odprowadził go do

frontowych drzwi, i tam powiedział:

– Nie waż się tknąć dziewczyny, Carl. Przynajmniej do czasu, kiedy dowiemy się od nich

tego, czego chcemy. Wtedy będzie twoja.

Na tę obietnicę Carl poczuł przypływ krwi w kroczu, bo wyobraził sobie Karen Samuels

przywiązaną do łóżka za ręce i nogi, podobnie jak Connie Evans. Z tą Evans miał orgazm od

samego patrzenia, jak się wyrywa i błaga, więc musiał pozwolić jednemu ze swoich ludzi, aby ją

zgwałcił. Tym razem bardziej się opanuje, obiecał sobie.

Obaj mężczyźni znikli im z oczu na parę sekund, a przez ten czas Luke zdołał szepnąć do

Karen:

– W ogóle się nie odzywaj. Ani słowem. Niezależnie od tego, co się stanie. Rozumiesz? –

Kiwnęła głową, kiedy zaś Carl wrócił do pokoju, przysunęła się, oparła głowę na ramieniu Luke’a i

zamknęła oczy.

– Carl, co masz z tego wszystkiego? – zapytał Luke.

– Niech pan słucha, doktorze Corey, proszę siedzieć i być cicho. – Luke zdał sobie sprawę,

że po raz pierwszy słyszy go mówiącego. Odchylił się na oparcie, przymknął oczy i bacznie

obserwował każdy ruch Carla. Strażnik siedział przez parę minut, ziewnął, wstał, podszedł do

biblioteki Theony i zaczął przerzucać książkę w broszurowej oprawie. Wreszcie wrócił na swoje

krzesło z talią kart i zaczął stawiać pasjansa, ziewnąwszy, jak zauważył Luke, jeszcze dwa razy. W

głowie Luke’a stopniowo zrodził się i wykrystalizował plan.

Dziesięć minut później Carl wstał znowu, sprawdził ich więzy i skierował się do łazienki. Z

chwilą gdy Luke poczuł, że ich nie słyszy, zwrócił się do Karen i szepnął z możliwie największym

naciskiem:

68

– Karen, złotko, słuchaj uważnie. Chcę, żeby parę minut po jego powrocie rozbolała cię

głowa, tak okropnie jak nigdy. Odegraj to dobrze. A potem tylko zrób dokładnie to, co ci powiem.

Myślisz, że potrafisz? – Skinęła głową, a on delikatnie pocałował ją w czoło. – Nie dawaj za

wygraną, mała. To może być nasza jedyna szansa i musimy ją wykorzystać.

Właśnie chciała coś powiedzieć, kiedy zaszumiała woda w toalecie i Carl wrócił na krzesło.

Upłynęło jeszcze pięć minut, zanim Karen zaczęła się wiercić, następnie łapać powietrze,

mrugać oczami i kiwać głową. Carl popatrzył na nią, a tymczasem odezwał się Luke:

– Co się stało, kochanie, co ci jest? – Zaczęła się skręcać i Luke ze zdziwieniem dojrzał łzy,

napływające jej do oczu.

– Och, Luke, to znowu migrena – wykrztusiła. – Już dawno nie miałam tak silnej. Nie

wytrzymam. Chyba zwymiotuję.

Obserwując ją, zalaną łzami, Luke wierzył, że potrafi zwymiotować.

– Carl – odezwał się błagalnie – ona cierpi męczarnie. Pozwól mi wstać i zobaczyć, czy w

apteczce nie ma czegoś, co mógłbym jej dać na uśmierzenie bólu.

– Nic z tego. Zostań na miejscu. I powiedz jej, że ma się uspokoić i zamknąć, bo inaczej ją

zaknebluję.

– Jeśli zwymiotuje, a będzie miała knebel, udusi się i umrze. Myślisz, że to by się spodobało

panu Steele’owi?

– Pan Steele to moje zmartwienie. Teraz jej powiedz, żeby się uspokoiła, dobrze? – Carl

wyraźnie zaczynał się czuć nieswojo, w miarę jak jej jęki przybierały na sile.

– Spróbuję, ale musisz mi pomóc. Zgaś światło i bądź całkiem cicho. – Trochę oszołomiony

Carl wykonał polecenie i jako jedyne źródło światła pozostawił lampę w stołowym.

Luke zaczął przemawiać do Karen uspokajającym, łagodnym tonem:

– A teraz, Karen, oddychaj wolniej i słuchaj mnie uważnie. Musisz się odprężyć albo głowa

jeszcze bardziej cię rozboli. Teraz zamknij oczy, oddychaj wolniej i skup się na moimi głosie.

Niech wszystko inne wypłynie z ciebie i myśl tylko o moim głosie. Właśnie tak. Zrelaksuj się i

opuść bezwładnie ręce na kolana.

Kącikiem oka Luke widział, że Carl ziewa i nieświadomie opuszcza ręce na kolana.

– Jeszcze mocniej zaciśnij oczy i pozwól, żeby ból z ciebie wypłynął. Skup się tylko na

brzmieniu mojego głosu. Już oddychasz wolniej. Wolniej. I twoje ramiona są coraz cięższe. – Jej

oddech stawał się wolniejszy, a głowa zaczynała lekko się kiwać, podczas gdy Luke mówił dalej. –

Słuchaj mojego głosu. Nie wolno ci słuchać innych dźwięków prócz mojego głosu. Oczy masz

zamknięte, powieki ciężkie. Czujesz już zmęczenie, wielkie zmęczenie. Nie chcesz niczego innego,

tylko snu. Nie chcesz niczego prócz snu.

Po upływie nie więcej jak pięciu minut Luke nabrał pewności, że oboje śpią. Carl stawiał

nawet mniejszy opór, niż się Luke spodziewał, i siedział bez ruchu, z zamkniętymi oczami, równo

oddychając. Luke nie przestawał mówić.

– Policzę wstecz od dziesięciu. Kiedy dojdę do dwóch, Carl, będziesz mógł otworzyć oczy.

Ale nie będziesz mógł się poruszyć ani przemówić, jeśli ci nie każę, zaczynam: dziesięć, dziewięć,

osiem, siedem, sześć, pięć, cztery – podniecony obserwował lekkie trzepotanie powiek Carla – trzy,

dwa – oczy całkiem się otwarły – jeden, zero. – Luke odetchnął głęboko i uśmiechnął się na widok

Karen, śpiącej spokojnie obok mego. Był na paru kursach hipnozy i często stosował tę metodę,

kiedy pacjenci mieli problemy z nadwagą czy z paleniem. Teraz w milczeniu błogosławił liczne

godziny spędzone na przyswajaniu jej sobie.

Pomysł zahipnotyzowania Carla bez jego wiedzy Luke zaczerpnął z pokazu, zapamiętanego

ze studiów. Wtedy profesor celowo zahipnotyzował nie tylko swoje medium, lecz także prawie całe

dwa pierwsze rzędy słuchaczy. Później wykazał, że studenci, „nieumyślnie” zahipnotyzowani,

poprzedniej nocy spali średnio o dwie i pół godziny krócej niż ci, którzy oparli się jego metodzie.

Luke starannie dobierał słów, pamiętając, ze Carl bardzo dosłownie zareaguje na każdy

dany mu rozkaz.

69

– Carl – powiedział – po całym pokoju rozpełzły się długie pnącza winorośli, zielone

pnącza z dużymi liśćmi. Widzisz je? – Carl skinął głową. – Carl, winorośl oplotła się wokół nas

wszystkich i utrudnia nam oddychanie. – Carl zaczął oddychać z wysiłkiem. – Musisz oswobodzić

ręce i podejść tutaj, zanim pnącza całkiem cię skrępują. – Carl uwolnił ręce i podszedł do Luke’a. –

Teraz musisz rozwiązać pędy, które krępują moje ręce. Dobrze, Carl. O to chodziło. Teraz

winorośle schną, a ty możesz śmiało położyć się na kanapie. Dobrze, Carl. Wyciągnij się, już.

Zamknij oczy i powiedz mi, jak się nazywasz.

– Carl Julian.

– A gdzie mieszkasz, Carl?

– W Lincoln.

Luke chciałby zadać więcej pytań, ale nie mógł tracić cennego czasu na przesłuchiwanie

płatnego mordercy.

– Dobra, Carl – powiedział. – Chcę, żebyś spał głębokim snem, i tylko ja mogę cię obudzić.

Następna osoba po mnie, która się do ciebie odezwie, będzie prawdziwym aniołem, ze skrzydłami i

aureolą. Rozumiesz?

Carl znów kiwnął głową.

Z kolei Luke zwrócił się do Karen:

– Słyszysz mnie, Karen? Dobrze. Rozwiążę pnącza, którymi masz skrępowane ręce i nogi.

Chcę, żebyś potem wstała i poszła ze mną.

Kiedy znaleźli się w kuchni, powiedział:

– Teraz, Karen, pstryknę palcami. Zrobię to, a ty obudzisz się taka wypoczęta i świeża jak

nigdy.

Obudziła się natychmiast i stała, mrugając oczami, usiłując połapać się w sytuacji.

– W pewnym sensie przez cały czas wiedziałam, co się dzieje – rzekła – ale po prostu nie

mogłam w to uwierzyć. Jesteś fenomenalny! Jak wpadłeś na ten pomysł?

– Porozmawiamy później – szepnął. – Teraz trzeba działać. Nie mam pojęcia, za ile czasu

Steele wróci. Idź i upewnij się, że Theonie nic nie jest. Ja sprawdzę naszego przyjaciela w pokoju. I

w miarę możności nie podchodź do okna. Dwóch pozostałych zbirów siedzi chyba w

zaparkowanym od frontu samochodzie.

Parę minut później Theona, z latarką w ręce, kuśtykała po schodach na strych, a oni dwoje

następowali jej na pięty. Luke’owi strych wydał się typowy: wszędzie pudła, stare meble, połamane

ramy od obrazów i kurz. Kurz pokrywał wszystko. Znajdował się tam nawet klasyczny manekin

krawiecki z drutu i tkaniny, od lat nieużywany, więc zardzewiały. W miejscach, gdzie spadzisty

dach stykał się ze ścianą, wysokość wynosiła niespełna metr. Pośrodku jednak, pod szczytem

dachu, Luke łatwo mógł się wyprostować.

– Nie byłam tu od dość dawna – oględnie wyraziła to Theona, kiedy omijając przeszkody,

kierowali się na środek strychu. Jedynym stałym źródłem światła była tu goła czterdziestowatowa

żarówka, toteż zakamarki tonęły w mroku.

– Tam, dziecko. – Theona wskazała na tylną ścianę.

– Tak, Luke, to moje okno.

Szybko podszedł do okna, oglądał je przez chwilę, po czym odwrócił się do kobiet, kręcąc

głową z wyraźnym rozczarowaniem. Okrągłe okno, podobne do opisywanego przez Karen,

znajdowało się w małym, głębokim na jakieś sześćdziesiąt centymetrów wykuszu. Pod nim i pod

ścianami biegła solidna obudowana ława, wysoka na dziewięćdziesiąt centymetrów. Luke bez

trudu wyobraził sobie małą Karen, która siedzi tu z podkulonymi nogami i obserwuje, co dzieje się

na podwórkach w dole. Sama ława nie była niczym nakryta, a o ile się zorientował, nic innego na

strychu nie mogło ich interesować.

Zbierał się do wyjścia, lecz Karen złapała go za ramię.

70

– Zaczekaj, Luke. Jeszcze minutę. Mam uczucie, że już nigdy tego miejsca nie zobaczę. –

Podbiegła do okienka i skuliła się na ławce. W milczeniu siedziała wciśnięta we wnękę i

wilgotnymi oczami wpatrywała się w bezchmurną kwietniową noc.

– Właśnie tak siadywała tutaj w dzieciństwie – szepnęła Luke’owi Theona. – Wyrosła na

piękną kobietę!

Luke potaknął, z wzrokiem wciąż wbitym w scenę przy oknie. Nieruchomy profil Karen,

rysujący się na tle lekko rozjaśnionego okna, napełniał go takim samym ciepłem, jakie często

odczuwał na widok niektórych ulubionych obrazów w Bostońskim Muzeum Sztuki. W końcu z

wysiłkiem powrócił myślami do rzeczywistości i podszedł, aby podać Karen rękę. Kiedy to robił,

prawą nogą kopnął w podstawę ławy.

Zdążyli już zejść z paru pierwszych stopni, kiedy zaświtało mu w głowie, że kopnięciu

towarzyszył taki odgłos i uczucie, jakby noga uderzyła w coś masywnego, a nie pustego, jak można

by oczekiwać. Pod wpływem impulsu zawrócił i pognał do ławy. Opukał ją z wierzchu i z boków,

najpierw mocno, potem stosując techniki perkusyjne, jakimi posługuje się lekarz, aby określić

wielkość organów, takich jak serce i wątroba. Rezonans nigdzie nie był charakterystyczny dla

czegoś wypełnionego powietrzem.

Luke przerzucił kolejno zawartość stojących obok dwóch kartonów. Kobiety obserwowały

go zafascynowane i zdezorientowane. Nagle z okrzykiem „eureka” wyciągnął stary drewniany

tłuczek do mięsa i zaczął nim walić od spodu w wystający brzeg ławy. Po minucie deska uniosła

się do góry. Luke drżącymi rękami sięgnął w głąb schowka, cofnął się i ukląkł na zakurzonej

podłodze.

– W głowie mi się nie mieści, że tak mało brakowało, a bylibyśmy poszli – powiedział. –

Karen, to jest tutaj, tak jak mówiła twoja matka.

Mały prostokątny sejf w zagłębieniu pod ławą okienną obetonowano ze wszystkich stron,

tak że tylko drzwiczki pozostały odsłonięte.

Karen oświetliła je latarką i wykrzyknęła:

– Czy to nie szczyt wszystkiego! Po tylu przejściach wreszcie jesteśmy u celu, a Steele ma

ten cholerny klucz.

– Przyjrzyj się dokładnie – powiedziała Theona, stwierdziwszy coś, co już zobaczył Luke. –

To sejf. Zobacz uchwyt i tarczę. Nie wejdzie tam żaden klucz na świecie.

Karen przez chwilę patrzyła na Luke’a, po czym się odwróciła. Napięcie i podniecenie,

które przez ostatnie trzy dni rozpalały ich entuzjazm, uleciały jak powietrze z przekłutej dętki.

Ruchem robota Luke wypróbował gruby stalowy uchwyt sejfu. Nic nie wskazywało na luz czy błąd

konstrukcyjny. Od odpowiedzi na pytania, nadziei na przyszłość, nawet szansy przeżycia dzieliło

ich kilka centymetrów. Centymetrów, które równie dobrze mogłyby być latami świetlnymi. W

końcu Luke stwierdził:

– Niczego teraz nie zrobimy. Połóżmy deskę na miejsce i spływajmy, zanim zjawi się

Złotowłosy. Ukryjemy się gdzieś na tydzień, dwa, a potem spróbujemy tu wrócić. Steele może

mieć klucz, ale nie ma gwarancji, że zdoła znaleźć to miejsce.

– Pewnie – powiedziała ponuro. – Nie wierzysz w to bardziej niż ja. Luke, ten człowiek na

dole ma broń. Użyjmy jej, może uda się wziąć Steele’a przez zaskoczenie.

– Daj spokój, Karen, Steele to zawodowiec. Poza tym, nawet gdybyśmy zdołali go

zaskoczyć, mocno powątpiewam, czy w razie konieczności mógłbym się tą bronią posłużyć.

Myślisz, że potrafiłabyś zastrzelić kogoś z bliska?

– Nie wiem, Luke, ale się nie boję. O cholera, o czym ja mówię? Nie, nie wiem, czy

mogłabym kogoś zastrzelić.

– No więc, moim zdaniem, lepiej nie ryzykować. Przynajmniej jeśli teraz się wymkniemy,

na pewno jeszcze przez jakiś czas będziemy żywi i cali.

– Zaczekaj, Luke – poprosiła, kiedy zaczął wsuwać deskę na miejsce. – Pomyślmy o tym

jeszcze chwilę. Niezależnie od tego, co matka i Peter schowali w sejfie, do czego jest klucz?

71

– Nie wiem. Może inne rzeczy są ukryte w biurowcu. Może tam jest kombinacja cyfr do

sejfu. Z pewnością zrobiono go na zamówienie, więc w grę wchodzi niemal każda kombinacja:

data urodzin, numer telefonu, coś w tym rodzaju. Tak czy owak, skarbie, nadal mam seryjny numer

klucza, więc niewykluczone, że moglibyśmy zamówić nowy u tego twojego ślusarza. Zaniesiemy

numer do jego warsztatu, jak tylko znajdziemy kryjówkę. Dopóki jesteśmy na wolności i razem,

mamy szansę. Do diabła, zaszliśmy tak daleko, prawda?

Karen nie odpowiedziała na te słowa otuchy, więc Luke przestał wbijać gwoździe i obrócił

się do niej.

– O co chodzi? – zapytał. – Co się stało?

– Luke, słyszałeś to, co sam przed chwilą powiedziałeś?

– Oczywiście, powiedziałem, że dopóki jesteśmy na wolności i razem...

– Nie, nie. Chodzi mi o kombinację do sejfu.

– Karen, nie wiem, co próbujesz...

– Klucz, Luke, nie rozumiesz? Powiedziałeś, że mogli zrobić każdą kombinację do sejfu...

– Mój Boże – wykrzyknął i zaczął szukać portfela. – To pasuje, prawda? Cholera, nie mogę

znaleźć numeru. Czy dałem go tobie? Nie, zaczekaj, chyba na tym go zapisałem. Jest tutaj, Theono,

poświeć z bliska. Bliżej, Theono. Jeszcze nie mogę go odczytać. Tak, tutaj. L–4–6–0–7–1–0–6.

Karen, ile jest na tarczy numerów?

Zdjęła wierzch ławy i uklękła, aby popatrzeć, a Theona oświetliła metalową tarczę.

– Dziewięćdziesiąt pięć, nie, jest więcej nacięć, myślę, że dziewięćdziesiąt dziewięć. Luke

ukląkł obok niej i przytknął kartkę do tarczy.

– No, więc skąd zaczniemy?

– Nie widzisz teraz, Luke? Numer wygląda nawet na kombinację – powiedziała podniecona.

„L" mogłoby oznaczać, że zaczyna się obracać w lewo.

Kilkakrotnie obrócił tarczę w lewo i popatrzył na Karen.

– Chyba straciłem umiejętność logicznego myślenia. Co dalej?

– Może to tylko pobożne życzenie, ale załóżmy, że zera się nie liczą, służą tylko do

oddzielania cyfr w kombinacji?

Starannie wykręcił czterdzieści sześć, potem cofnął się w prawo i zatrzymał na

siedemdziesięciu jeden. Wreszcie znów pokręcił w lewo i zatrzymał się na szóstce. Popatrzył

najpierw na Theonę, potem na Karen i dopiero wtedy złapał za uchwyt. Wszyscy troje

równocześnie wstrzymali dech, kiedy za niego pociągał, i razem wypuścili powietrze, kiedy

uchwyt nawet nie drgnął. Dla pewności jeszcze raz wykręcił liczby, możliwie najbardziej gładko –

z takim samym rezultatem.

– Tyle, jeśli chodzi o ten pomysł. – Luke pokręcił głową rozczarowany. – Zaczyna

brakować nam czasu. Nawet jeśli kombinacja zawiera się w numerze seryjnym, cyfry mogły zostać

połączone na tysiące sposobów. Wymyślenie jej mogłoby nam zająć wiele godzin.

– Luke, proszę cię, jesteśmy tak blisko. Na pewno na właściwym tropie. Przez cały czas,

kiedy to się działo, ani razu nie zachowywałeś się jak tchórz. Teraz mówisz tak, jakbyś umierał ze

strachu, a zachowujesz się, jakbyś myślami błądził o tysiące kilometrów stąd. O co chodzi?

– Zwariowałaś? Ten szaleniec może wrócić lada moment. Myślisz, że zamierzam siedzieć w

milczeniu, kiedy będzie kroił cię na kawałki? – Te ostatnie słowa wymówił zamierającym głosem.

– Czy czasem nie widzisz rzeczy takimi, jakie są? – zapytał z czułością. – Boję się. I to po raz

pierwszy, jak powiedziałaś. Kocham cię. Może bardziej niż kogokolwiek przedtem. Po prostu nie

mogę się skupić na niczym innym, wciąż myślę, że ktoś cię skrzywdzi. Zaprząta mnie wyłącznie

to, żeby się stąd wydostać i być z tobą.

Objęła jego szyję i przytuliła głowę do piersi.

– Luke, ja też cię kocham. I z każdą wspólnie spędzoną chwilą bardziej. Ale chcę czegoś

więcej niż jeden dzień czy tydzień, nie chcę też stale oglądać się do tyłu. Nasza szansa na wspólne

życie znajduje się za tymi drzwiczkami. I, do cholery, dla tej szansy jestem gotowa cierpieć,

72

umrzeć, może nawet zabić. Teraz przestań się o mnie martwić i skup się na tym, jak otworzyć sejf.

Schodzę na dół po broń tego mężczyzny. Theono, ty zostań tutaj i trzymaj latarkę. Zaraz wracam.

Pocałowała go delikatnie i zbiegła po schodach.

Kiedy wróciła po dwóch minutach, klęczał nieruchomo, z brodą opartą na splecionych

ramionach, i wpatrywał się w żeliwne drzwiczki.

– Czy próbował wszystkiego? – zapytała Karen Theonę.

Ta pokręciła głową.

– Luke?

– Zaczekaj, mała. Jestem prawie pewny, że... Jezu drogi, mam. – Uśmiechnął się do niej. –

Miałaś rację. Te cyfry to kombinacja.

– Więc dlaczego to nie działało?

– Miałaś kiedyś w szkole szafkę z taką kombinacją?

– Oczywiście, ale nadal nie...

– To druga cyfra. Musimy minąć pierwszą, zanim się na niej zatrzymamy.

Starannie wykręcił cyfry po raz kolejny, robiąc pełny obrót po czterdziestu sześciu, zanim

zatrzymał się na siedemdziesięciu jeden. Wrócił na szóstkę, złapał za uchwyt i pociągnął. Zamek

zaskoczył natychmiast, a Luke tym samym ruchem otworzył drzwiczki.

Wrzasnęli, kiedy oświetlił latarką wnętrze sejfu.

– To wygląda na jakąś książkę. Jest twoja, Karen, więc ty powinnaś pełnić honory domu.

Wilgotnymi i bynajmniej nie pewnymi rękami sięgnęła do środka. Wyciągnęła dwie rzeczy:

jakąś księgę w sztywnej oprawie i czarną skórzaną torbę, tak wypchaną wycinkami prasowymi, że

się nie domykała. Karen prędko zaczęła wertować księgę.

– Pełno w niej dat i liczb, spisanych w kolumnach – powiedziała – a u góry każdej strony są

inicjały. Sądzisz, że mają coś wspólnego z haraczami czy czymś takim?

– Nie wiem. Ale teraz nie pora się nad tym zastanawiać. Zjeżdżajmy stąd, dobra?

– Tak! Ty weź te rzeczy. Ja biorę broń.

– Strzelałaś kiedyś?

– Nie, ale zapewniam cię, Luke, że jak przyjdzie co do czego, strzelę.

Starannie położył deskę na poprzednie miejsce, wziął księgę i torbę, a zanim zaczął

schodzić na dół, uścisnął obie kobiety. Już w kuchni zwrócił się do Theony.

– Czy można się stąd wydostać tylnymi drzwiami? Kiwnęła głową.

– Tak, jest tędy przejście na następną ulicę. Poczekajcie, aż zadzwonię.

Na pamięć wykręciła numer.

– Halo, Charlotte? Theona Settles. Czy Junior jest w domu? Dobrze. Chcę z nim mówić. I

proszę, pośpiesz się, to bardzo ważne. Halo, Junior, tu Theona. Potrzebuję twojej pomocy. Dobrze,

na to liczyłam. Mam tu dwoje przyjaciół, którym trzeba pomóc w szybkim wydostaniu się z naszej

dzielnicy. Myślisz, że mógłbyś im dać samochód? Dobrze. Ona ma na imię Karen, on Luke. Są

biali, ale mimo to przyzwoici. Nie, przyślę ich do ciebie. I słuchaj, Junior, tym dzieciakom depczą

po piętach paskudne typy. Uważaj. No, tak czy owak, może powinieneś sprawdzić, czy Davy i

George albo jeszcze inni kręcą się w pobliżu. Nie chcesz mieć kłopotów? Spodziewam się. Dzięki

za pomoc. Będą za chwilę.

Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Karen i Luke’a:

– Wszystko jest umówione. Junior Ellis podstawi wam samochód. Jego dom znajdziecie z

łatwością. Nie chciałam, aby ktoś podjeżdżał tu wozem i zwracał na siebie uwagę.

– Da nam swój samochód? – zapytał Luke zdumiony.

– Przecież nie powiedziałam swój. Powiedziałam samochód. Przez ostatnich dziesięć lat

Junior Ellis nie miał chyba jednego samochodu, który nie byłby trefny. Och, ale to dobry chłopak.

Tylko tak strasznie lubi samochody. A teraz słuchajcie uważnie. Przejdźcie zaułkiem po lewej

stronie podwórka na następną ulicę. Dwie przecznice dalej na lewo skręćcie w Fountain Street.

73

Dom Juniora jest na tej ulicy, o jakieś dwie przecznice od skrzyżowania. Nie znam numeru, ale

Junior powinien czekać na dworze. Zapamiętaliście te wskazówki?

– Pewnie – powiedział Luke – ale idziesz z nami, prawda? Nie zostawimy cię tutaj.

– Nie, dam sobie rade, dziękuję. Jak tylko się oddalicie, wezwę policję i na naszego

przyjaciela będzie po jego powrocie czekał miły komitet powitalny. A teraz biegnijcie.

– To nonsens, a co będzie, jak Steele wróci, zanim...

Zdanie pozostało niedokończone. Wszyscy troje wydali stłumiony okrzyk i odwrócili się jak

na komendę, kiedy na ganku rozległy się kroki.

– Szybko, zwiewajcie. Mnie nic się nie stanie. – Theona jeszcze mówiła, kiedy otwarły się

drzwi od frontu. Ucałowali ją szybko, po czym zbiegli po paru schodach do tylnych drzwi.

Damian Steele fałszywie nucił pod nosem, zbliżając się zamaszyście do domu numer

dwadzieścia dwa na Abbott Street. Wieczór miał bardzo udany. Coreya i dziewczynę złapał

nadspodziewanie łatwo, a Don Alberto, uradowany tą wiadomością, obiecał dorzucić dwadzieścia

pięć tysięcy po zakończeniu pracy. W dodatku Brian okazał się absolutnie sensacyjny.

Pozostawiwszy Carla na straży więźniów, Steele udał się prosto do swojego apartamentu w

Plaza, gdzie przebrał się w czarny jedwabny szlafrok i odbył dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw

zadzwonił do Stonehill i z ust Don Alberta usłyszał wyrazy zadowolenia, że uwinął się tak szybko,

jak również troski, że trzeba do rana czekać na ślusarza. Steele powiedział Carlowi, że idzie do

ślusarza, nie miał jednak zamiaru zrobić tego wcześniej niż z rana. Potem zadzwonił do pokoju

1208 w tym samym hotelu. Czekał tam Brian Mundt, krajowej sławy adwokat, którego Steele

poznał przed dwoma laty w nowojorskim barze. Od tej pory spędzali razem tyle czasu, na ile

Mundt mógł się wyrwać ze swojej firmy prawniczej i z domu, od żony i trójki dzieci. Steele’owi

tego czasu było zawsze za mało.

Mundt podniósł słuchawkę po trzecim sygnale, a na dźwięk jego głosu serce Steele’a zabiło

szybciej. Już prawie dwa miesiące upłynęły od ich ostatniego spotkania i Steele’owi zbierało się na

wymioty, ilekroć pomyślał, że musi spać w jednym pokoju z tym głupim, spotniałym kogutem,

Carlem Julianem, gdy tymczasem Brian jest zaledwie o dwa piętra niżej.

Mundt wszedł do apartamentu Steele’a bez pukania. W ręku miał walizeczkę z olejkami,

wibratorami i innymi przyborami, których obaj lubili używać. Teraz, niewiele po czterdziestce,

dawny zapaśnik z Michigan był fizycznie bardzo zmieniony. W jego żonie te zmiany budziły

odrazę, Steele’a natomiast wprawiały w zachwyt. Grupy mięśni, niegdyś twarde i wyraźnie

zarysowane, zmiękły i zlały się ze sobą, a w pasie do poprzednich siedemdziesięciu dziewięciu

centymetrów przybyło prawie piętnaście nowych.

– Myślałem, że już nigdy nie zadzwonisz – powiedział Mundt. – Jeszcze jeden dzień

czekania w tym pokoju, a byłbym zwariował.

– Przepraszam, Brian. Dopiero parę minut temu udało mi się odczepić od tego nieroba

Juliana. Zostawiłem go na straży przy doktorze i dziewczynie. Teraz mamy zaledwie godzinkę, ale

jutro po południu powinienem mieć wszystko zapięte na ostatni guzik.

– Wiesz, Damian, mogłem ostatnie dwa dni spędzić w Nowym Jorku i trochę popracować.

Chryste, ale mnie urządziłeś.

– Skąd mogłem wiedzieć, że Don Alberto każe mi niańczyć tego dupka, swojego syna. Hej,

nie kłóćmy się teraz, kiedy mamy tylko godzinę. Dobra?

Mundt kiwnął głową i zaczął się rozbierać. Steele zsunął z siebie szlafrok, podszedł do

kochanka, jedną ręką złapał go za mięsistą część brzucha, drugą silnie uderzył w twarz. Rozpoczął

się rytuał. Zanim skończyli, Steele zdążył zadać Mundtowi ból dosłownie w każdą część ciała i

obaj całkiem opadli z sił, lecz byli zadowoleni.

Na drogę powrotną na Abbott Street Steele wybrał garnitur jasnobrązowy, jeden z

dziesięciu wiszących w szafie, i jasnoniebieską koszulę pod kolor. Następnie włożył do kieszeni

pudełeczko z igłami, strzykawkami i kilkoma ampułkami pentatholu sodu, po raz ostatni spojrzał

na śpiącego Mundta i zszedł na podziemny parking.

74

Pentatholu użył z górą rok wcześniej i cieszył się, że będzie miał okazję znowu z niego

skorzystać. Ostatnim razem, w Paryżu, zorganizował porwanie francuskiego ministra obrony i

zastosował ten środek, aby szczegółowo dowiedzieć się o związki seksualne i nadużycia finansowe

kilku wpływowych członków francuskiego parlamentu i gabinetu. Zgodnie ze strategią, przyjętą

przez Steele’a wiele lat wcześniej, po uzyskaniu od ministra informacji, dokonano na nim

egzekucji. Od tej zasady nie będzie odstępstwa także w przypadku tych dwojga, pomyślał.

Zaraz po wejściu frontowymi drzwiami do domu Theony Settles wyczuł kłopoty.

Pozostawieni na ulicy ludzie nie zameldowali o jakichś niezwykłych hałasach czy ruchu, ale już w

przedpokoju nabrał pewności, że w głębi domu słyszy kroki. Zanim dotarł do saloniku, spostrzegł

walający się na podłodze kawałek sznura. Instynktownie rozpiął marynarkę, odsłaniając rękojeść

wetkniętego za pas rewolweru.

Trochę czasu zajęło mu uporządkowanie tego, co zobaczył. Carl Julian leżał na kanapie, z

poduszką wepchniętą pod głowę. Ręce i nogi miał mocno skrępowane, lecz na twarzy wyraz

błogości. Steele popatrzył na niego stropiony i zdegustowany. Potem w drzwiach do kuchni

spostrzegł obserwującą go Theonę.

Nie powiedział do niej ani słowa, tylko obrócił się w stronę kanapy.

– Carl, co się, u diabła, dzieje? Gdzie Corey i dziewczyna?

Zbliżył się do Carla i stanął jak wryty, bo usłyszał charakterystyczny odgłos zamykania

drzwi. Okręcił się na pięcie i dwoma długimi krokami przemierzył odległość do wąskiego

korytarzyka przy kuchni. Przywarł do futryny, z bronią gotową do strzału.

Atak nastąpił, lecz z nieoczekiwanej strony.

Theona zaszła go od tyłu; kiedy tak się czaił, stęknęła z bólu i całym ciężarem zwaliła się na

niego. To uderzenie rzuciło go na linoleum, a jej cielsko dosłownie go nakryło. Potężnymi

ramionami młóciła go po twarzy i klatce piersiowej. Z namysłem, bez zbędnych ruchów czy utraty

energii, puścił rewolwer, przesunął ręce wzdłuż jej boków i objął ją za grabą szyję. Oba kciuki

położył na twardej wypukłości krtani, którą naciskał z coraz większą siłą. W niespełna dziesięć

sekund Theona przestała go okładać, wkrótce też usłyszał chrupnięcie zgniecionej krtani. Po

dalszych dziesięciu sekundach ciało napastniczki zupełnie zwiotczało. Cienka strużka śliny

wypłynęła spod jej grubego, sinego, wywalonego języka, wilgoć zalała lewe udo Steele’a, gdy

nastąpił niekontrolowany skurcz pęcherza. Steele brutalnie i z niemałym wysiłkiem zepchnął z

siebie ciało, po czym skoczył do tylnych drzwi.

Ta fatalna w skutkach napaść dała Luke’owi i Karen dziewięćdziesiąt sekund przewagi.

Luke odczuwał coraz dokuczliwszy ból w lewym boku, ostrzejszy niż w nogach i plecach.

Wciągał w płuca duże hausty powietrza i choć zmuszał się do zrobienia każdego kolejnego kroku,

nie nadążał za Karen, która już czekała na niego na rogu ulic Briar i Fountain.

– Chodź, skarbie – zawołała – to ta ulica. Jeszcze dwie przecznice i będziemy na miejscu.

Dasz rade.

Odcinek do przebiegnięcia był dość długi, a jemu wydawał się bez końca. Wydostali się z

zaułka na środek ulicy i zaczęli biec. Karen, szybka i zwinna, momentalnie wyprzedziła Luke’a.

Nogi rozbolały go po kilku krokach, a po pokonaniu stu metrów niemal ustał. Ból z niedawno

zszytej rany w prawym udzie rozchodził się w górę. Nawet będąc w dobrej formie, Luke nie biegał

szybko, teraz zaś posuwał się na rozdygotanych nogach zaledwie truchtem, pod pachą ściskając

księgę i skórzaną torbę. Poruszał się niezdarnie, głowę miał spuszczoną i tylko wtedy zdawał sobie

sprawę, że podąża do przodu, kiedy przecinał mętną plamę światła pod jedną z rzadkich tutaj

latarni.

Kiedy się zbliżył do rogu, skinął głową na znak uznania dla Karen, która stała i

obserwowała go, wsparta pod boki. Z odległości zaledwie kilku kroków zobaczył nagły wyraz

przerażenia na jej twarzy. I raptem rozprysło się tylne okienko samochodu, zaparkowanego na

prawo od niego.

– Uważaj, Luke – wrzasnęła Karen, wskazując ulicę za jego plecami.

75

Obrócił się i zobaczył sylwetkę Damiana Steele’a, przykucniętego w pozycji strzeleckiej o

jakieś dziesięć latarni dalej.

– Biegnij, Karen – sapnął. – Dam sobie radę.

Odwróciła się i pomknęła Fountain Street, a on za nią, lecz coraz bardziej pozostawał w

tyle, bo biegł zygzakami, aby utrudnić celowanie. W boku rwało go nieznośnie, głowa

podskakiwała w sposób niekontrolowany. Nagle prawa noga zahaczyła o płytką dziurę w jezdni i

runął na twarz. Upuścił zarówno księgę, jak torbę, a siłę uderzenia zamortyzował kolanami i

wyciągniętymi rękami. Zdarł z nich skórę, więc nowy ból przeszył mu ramiona i nogi.

W niemal kompletnych ciemnościach, bardzo niespokojny, kręcił się dokoła i po omacku

szukał zgubionych przedmiotów.

Przez kilka sekund wydawało się, że nie znajdzie żadnego. Prawie sparaliżowany ze

strachu, dotknął palcami, a następnie ścisnął w dłoni skórzaną torbę. Na czworakach, nie zważając

na pieczenie obtartych dłoni i kolan, próbował szukać księgi, kiedy dostrzegł Steele’a, oddalonego

już tylko o sześć latarni i szybko posuwającego się naprzód. Poderwał się niezdarnie i pobiegł

chwiejnym krokiem. Wpatrywał się w mrok przed sobą, nie mógł jednak dojrzeć Karen. Coraz

dotkliwszy ból w nogach, boku, rękach i kolanach sprawiał, że każdy krok wymagał ogromnego

wysiłku. Chwilami Luke był pewny, że słyszy tupot ścigającego go mężczyzny. Kiedy zmuszał się

do zrobienia kroku, głowa mu opadała, po czym znów podskakiwała. Wyraźnie zwolnił tempo i

oblał się zimnym potem na myśl, że Steele dopadnie go już za parę minut.

W rzeczywistości Steele nie potrzebowałby na to nawet minuty, gdyby nie zatrzymał się

tam, gdzie upadł Luke. Pościg podjął, mocno ściskając księgę pod prawą pachą. Został dwadzieścia

kilka kroków w tyle, lecz nie wątpił, że bardzo prędko je nadrobi.

Luke zbliżał się do kresu wytrzymałości. W biegu całkiem stracił rytm, wymachiwał

ramionami i nogami, w ogóle nad nimi nie panując. Jego rezygnację pogłębiała niemożność

wypatrzenia Karen.

Nagle do reszty zabrakło mu tchu na skutek uderzenia głową jakby w mur, który okazał się

rosłym czarnym mężczyzną, stojącym pośrodku drogi. W czarnych spodniach i czarnej kurtce

mężczyzna byłby niewidoczny, gdyby nie białka jego szeroko otwartych oczu. Wzrostu miał co

najmniej metr dziewięćdziesiąt, ważył sto kilkadziesiąt kilo, a wyglądał tym bardziej imponująco,

że w prawej ręce trzymał rewolwer z krótką lufą. Na niego zderzenie tak podziałało, jakby Luke

był piórkiem, niesionym przez wiatr. Luke natomiast chrząknął, kiedy uszło z niego powietrze, i

runął na ulicę. Mężczyzna wyciągnął rękę i bez wysiłku poderwał go na nogi.

– Spokojnie, synu – szepnął gromkim głosem, bo zapewne nie umiał szeptać. – Wszystko

będzie dobrze. Teraz możesz już nie biec. Twoja dziewczyna jest z przodu z Juniorem. Podejdź do

niej. My się zajmiemy tym facetem, który cię goni.

Mówiąc to, wskazał Luke’owi lśniącego srebrnego lincolna za swoimi plecami i żylastego

Murzyna, który stał niedbale przy drzwiczkach po stronie kierowcy. Kiedy Luke mijał rosłego

młodzieńca, kącikiem oka zauważył jakiś ruch: to jeszcze sześciu czy ośmiu mężczyzn wyłoniło się

z cienia i stanęło obok olbrzyma.

Steele dotarł do ludzkiej barykady niemal w tej samej chwili, w której Luke znalazł się przy

samochodzie. Steele, z rewolwerem gotowym do strzału, szybko ocenił sytuację, zdjął palec ze

spustu i wetknął broń za pas. Nie mniej niż czterech mężczyzn, oddalonych od niego o pięć

kroków, trzymało broń, a on wiedział, że potrafią jej użyć. Niepostrzeżenie opuścił wzdłuż boku

rękę, zaciśniętą na księdze, i patrzył, jak Luke siada za kierownicą lincolna. Zanim jeden z

mężczyzn odezwał się do niego, zdążył zapamiętać numer rejestracyjny.

– Takie odłożenie broni było sprytnym posunięciem, panie?

– Davis, Bili Davis.

– Mam nadzieję, że Mama Settles dobrze się czuje. Nie zrobił jej pan krzywdy, prawda?

76

– Czuje się doskonale – skłamał Steele, wciąż desperacko poszukując jakiegoś słabego

punktu, który mógłby wykorzystać. Nie znalazł żadnego. Na pewno trafiłby trzech czy czterech,

zanim choć jeden złożyłby się do strzału, ale gra nie była warta świeczki, odkąd miał księgę.

Jak gdyby czytając w jego myślach, czarny olbrzym rzucił ostrzegawczo:

– Nie wiem, jakie sztuczki pan planuje, ale dobrze radzę wybić je sobie z głowy.

– Posłuchajcie, chłopcy – powiedział Steele, siląc się na swobodę. – Do was nic nie mam.

To ten facet w samochodzie ukradł mi forsę i ważne papiery i już któryś miesiąc próbuje mnie

szantażować. Nie chcę sobie napytać biedy, ale zależy mi na tych papierach i daniu mu nauczki.

Muszę go dopaść i odebrać mu papiery. Jest to dla mnie warte, powiedzmy, pięć tysięcy dolców.

Przepuśćcie mnie, a będziecie mogli podzielić się pieniędzmi, jak uznacie za stosowne.

Ogromny mężczyzna przez minutę taksował go wzrokiem od stóp do głowy. Potem wolno

opuścił rewolwer. Steele poczuł przypływ podniecenia na myśl, jak łatwe okazało się przekupienie

tych typów.

– Już – powiedział, sięgając do tylnej kieszeni. – Jak tylko pozwolicie mi wyciągnąć portfel,

zaraz dostaniecie pierwszą ratę.

– Nie tak szybko, przyjacielu – powstrzymał go głos rosłego mężczyzny. – Nie ma tu

człowieka, od którego coś by się Mamie Settles nie należało. Masz szczęście, bo nie kazała cię

załatwić, prosiła tylko, żebyśmy ci nie dali zbliżyć się do Karen i jej chłopaka. Więc stój grzecznie,

cicho i spokojnie. Po ich odjeździe może pozwolimy, żebyś niepodziurawiony wrócił tam, skąd

przyszedłeś.

Steele stał z uczuciem absolutnego zawodu, gdy ożywał silnik lincolna i samochód z

dwójką pasażerów wolno odjeżdżał ulicą. Nie dało się zrobić nic więcej, jak tylko zapamiętać

numer rejestracyjny.

Dopiero kiedy wóz skręcił za następnym rogiem i zniknął im z oczu, czarny mężczyzna

odezwał się ponownie:

– No, panie Davis, teraz pańska kolej. Jeśli pan delikatnie położy mi na dłoni dziesięć

banknotów studolarowych, pozwolimy panu zawrócić i pójść tam, skąd pan przyszedł. – Steele

usłuchał i już się odwracał, gdy doleciało do niego ostatnie ostrzeżenie:

– I, panie Davis, puszczamy pana wolno, bo nie mamy powodu pana zabić... na razie. Ale

jeśli stwierdzimy, że zrobił pan Mamie Settles jakąś krzywdę, będzie pan żył tylko dopóty, dopóki

pana nie znajdziemy. A teraz niech pan zjeżdża. Wstąpimy do Mamy za chwilę, wiec zdąży pan

opatrzyć jej siniaki, jeśli jest potłuczona.

W niespełna godzinę później Steele podjeżdżał żwirowaną drogą do Stonehill. Księga

spoczywała obok niego, Carl Julian zaś leżał wyciągnięty na tylnym siedzeniu. Kilka uderzeń

dłonią w twarz częściowo go rozbudziło, nadal jednak mrugał oczami i kręcił głową, jakby chciał

odzyskać jasność umysłu. Jego mętne i chaotyczne odpowiedzi na pytania Steele’a wskazywały, że

prawie na pewno dostał środki odurzające.

Albert Julian znacznie więcej uwagi poświęcił księdze niż synowi, którego kazał zanieść do

sypialni i trzymać pod strażą. Oglądał karty książki, podczas gdy Steele relacjonował przebieg

wieczornych wydarzeń, kłamliwie podając miejsce swego pobytu w tym czasie, kiedy uśpiono

Carla.

– Więc po rozstaniu z tym zespołem rewiowym czarnuchów zabrałem pańskiego syna i

przyjechałem prosto tutaj.

– Czy dokładnie rozejrzałeś się w miejscu, gdzie upadł Corey? – warknął staruch. Jego głos

bynajmniej nie zdradzał zadowolenia z powodu odzyskanej księgi.

– Właściwie nie – bąknął Steele, nieco zmieszany. – Już miałem książkę. Proszę posłuchać,

niepotrzebnie martwi się pan Coreyem. Jeśli chodzi o ścisłość, jest w jeszcze gorszej sytuacji niż

poprzednio. Nie żyje kolejna kobieta, a odciski jego palców muszą być w całym domu. Mam

numer rejestracyjny samochodu, którym odjechali, i już podałem go przez telefon naszym patrolom

77

i Corriganowi w komisariacie. I niech się pan nie martwi, Don Alberto, nie oczekuję zapłaty przed

wykonaniem pracy.

Julian nie odpowiedział, dopóki nie przejrzał ostatniego zapisu w księdze. Dopiero wtedy

popatrzył na Steele’a i pokręcił głową z wyraźnym rozczarowaniem.

– Musisz tam wrócić, Damianie – powiedział. – Wrócić na miejsce, gdzie to znalazłeś.

– O czym pan mówi? Co jeszcze tam jest?

– Przez wszystkie lata mojego życia, Damianie, nigdy nie prosiłem nikogo o wybaczenie, z

jednym tylko wyjątkiem, Matki Najświętszej, ale teraz proszę ciebie.

Steele w milczeniu obserwował wyraźne zakłopotanie człowieka, zdaniem wielu

najpotężniejszego na świecie. W ciągu ostatnich minut czuł szalenie przykry zapach, a teraz nagle

zdał sobie sprawę, że wydziela go nogawka spodni, zmoczona na skutek śmiertelnego skurczu

pęcherza czarnej kobiety. Wstrząsnął się mimo woli i skrzywił ze wstrętem.

Wyraz jego twarzy został dostrzeżony. Julian popatrzył na niego z lekkim zdziwieniem.

– Poczułeś się dotknięty, że proszę cię o wybaczenie? – zapytał.

– Nie, nie, Don Alberto. Zrobiło mi się jakoś nieswojo. Proszę, niech pan mówi dalej. Co

jeszcze jest do znalezienia?

– Ludzie z tej księgi na ogół już nie żyją i w żadnym wypadku nie stanowią dla Organizacji

zagrożenia. Byłem pewny, że jeśli ją odzyskasz, odzyskasz też komplet dokumentów, schowanych

przez Petera Ferlazzo. Muszę mieć akurat te dokumenty, nie księgę. Gdyby trafiły w niepożądane

ręce, oznaczałoby to koniec wszystkiego, nad czym tyle lat pracowaliśmy.

– Ale dlaczego nie powiedział mi pan od razu?

– Proszę, abyś mi wybaczył, bo zrobiłem głupstwo. Dobrze jednak, że nie mówiłem o

dokumentach Carlowi, bo nie najlepiej się dziś spisał. Po prostu sądziłem, że im mniej jest osób

wtajemniczonych, tym lepiej.

Steele w milczeniu przeżuwał tę nową informację. Dokumenty, niezależnie od tego jakie,

dla Alberta Juliana znaczyły tyle, że przez prawie dwa dziesięciolecia płacił za milczenie, nie

mówiąc już o tym, że polecił zabić co najmniej cztery osoby. Steele uznał, iż woli nadal nic o nich

nie wiedzieć.

– Nie musi pan za nic przepraszać – powiedział w końcu.

– Doktor Corey prawie na pewno nie miał takich dokumentów w chwili, gdy padał, wrócę

tam jednak i jeszcze raz się rozejrzę. Jeśli wolno mi o coś prosić, to żeby pan dalej strzegł

tajemnicy tych papierów. Chciałbym wiedzieć, co w nich jest, tylko pod warunkiem, że w pana

przekonaniu ma to istotne znaczenie dla mojej pracy.

– Doskonale, Damianie. Chwilowo ja jeden będę znał sekret. Musisz jednak wiedzieć, jak

bardzo ważne jest możliwie najszybsze odnalezienie dokumentów, lekarza i dziewczyny. Znowu

dzwonili z Chicago. Dali nam dodatkowe dwa dni na odzyskanie papierów, zanim przyślą tu

swoich ludzi, aby się tym zajęli. W żaden sposób nie zdołam ich powstrzymać, gdy przyjadą, a

wielu czeka na taki właśnie dowód słabości i bałaganu i szykuje się do przejęcia naszych tutejszych

operacji.

– Znajdziemy dokumenty i tych dwoje – powiedział Steele z przekonaniem. Nagle wychylił

się do przodu, kiwając głową i wyłamując palce, co u niego było niezwykłą oznaką ożywienia.

– Klucz, Don Alberto, o mało nie zapomniałem o kluczu. – Wyciągnął go z kieszeni i podał

starszemu mężczyźnie.

Julian przez kilka chwil w zadumie dotykał klucza, po czym zacisnął go w garści i zamknął

oczy, jakby próbując wyczuć jego znaczenie.

– Popraw mnie, Damianie, jeśli się mylę. Twoim zdaniem Corey nie miał księgi, kiedy go

wiązałeś i odbierałeś mu klucz.

– Zgadza się.

– Potem jakoś wydostał księgę od kobiety, a do tego klucz nie był mu potrzebny. Może

masz rację, przyjacielu. Może stary Peter gdzieś indziej schował papiery, których szukamy. Zostaw

78

mi klucz, weź dwóch moich ludzi i wracaj tam, gdzie lekarz upuścił księgę. Ja skontaktuję się z

naszymi ludźmi w policji i każę dokładnie przeszukać dom starej kobiety. Jutro będziemy wiedzieć

z całą pewnością, do czego pasuje klucz.

Tymczasem chcę, aby odnaleziono Coreya. Masz moje środki do dyspozycji.

– Dziękuję, Don Alberto. To nie powinno potrwać długo.

Steele wstał i uległ chwilowej panice, kiedy nogawka spodni przylgnęła mu do uda.

Starannie maskując wstręt, odciągnął wilgotny materiał od skóry i poprzysiągł, że zatrzyma się w

hotelu i najpierw weźmie prysznic. A po zakończeniu całej sprawy, pomyślał, Carl Julian drogo

zapłaci za to, że naraził mnie na takie obrzydlistwo. Zapłaci bardzo drogo.

79

CZĘŚĆ IV

Luke, siedź spokojnie i daj mi założyć bandaż. Słyszałam, że lekarze są najgorszymi

pacjentami na świecie, ale do tej pory nie wiedziałam, co to znaczy.

Górna lampka w lincolnie stanowiła minimalne, lecz wystarczające oświetlenie i Karen

starannie owinęła mu prawą rękę gazą. Za oknem gałęzie dębów kołysały się niesamowicie w

podmuchach porannego wiatru i rytmicznie ocierały się o dach i szyby. Samochód stał

zaparkowany przy końcu drogi gruntowej w rezerwacie Blue Hills, na południe od miasta.

Zaledwie zdolny utrzymać kierownicę, Luke usiadł na miejscu pasażera i, osunąwszy się na

drzwiczki, drzemał przez godzinę, zanim Karen znalazła otwartą aptekę. Ból wywołany obtarciem

dłoni i kolan i pulsowaniem w plecach bynajmniej nie dał się porównać z cierpieniem i rozpaczą po

stracie księgi.

Karen, zapewne z uwagi na jego stan, nie zadawała żadnych pytań, kiedy wyznał jej

prawdę. Jechali w całkowitym milczeniu, dopóki nie skręcili na ten wąski trakt.

– Cholera, ależ piecze – stękał Luke podczas przemywania zadrapań mertiolatem.

– Gadasz głupstwa – skarciła go Karen. – Farmaceutka powiedziała, że wcale nie będzie

bolało. Teraz uspokój się i bądź grzeczny, a ja opatrzę ci drugą rękę. Jak się z tego wykaraskamy,

każę ci dla odzyskania formy biegać po plaży. Kiedy wypełnisz przygotowany przeze mnie

program treningowy, nie dogoni cię żaden rewolwerowiec na świecie.

– Nie wykaraskamy się z tego, Karen – wymamrotał markotnie. – Jezu, ależ naknociłem.

– Nie mów tak, Luke – zażądała aż nazbyt spokojnie. – Jesteśmy razem, mamy samochód i

kryjówkę w lesie. Zważywszy na to, gdzie byliśmy przez parę ostatnich dni, moim zdaniem jest

nieźle. Zresztą nadal mamy torbę z wycinkami prasowymi. Może dzięki nim zorientujemy się, co

takiego ważnego było w księdze.

– Posłuchaj – warknął – możesz przynajmniej być ze mną szczera. Z mojej winy mamy od

zera do paru szans na przeżycie, a ty siedzisz tu i traktujesz mnie z góry, jak niegrzecznego

chłopczyka. Możesz przynajmniej...

– Przestań i zamknij się, doktorze Mądralo. – W jej głosie dźwięczała stanowczość i

tłumiona histeria, których Luke nigdy w nim nie słyszał. – Jakim prawem udzielasz mi pouczeń na

temat naszych wzajemnych stosunków? Nie licząc pacjentek, ostatnią kobietą, z którą ty się

dogadywałeś, była pewnie twoja matka, a i z nią chyba nie za dobrze ci wychodziło. Do diabła,

Luke, nie będę tu siedzieć, mazgaić się, mówić, że mam stracha, że tak bardzo cię kocham i tak na

tobie polegam; i tak bardzo się boję ciebie stracić. Tyle powinieneś już wiedzieć. Zamiast

wprawiać mnie w przygnębienie, powinieneś szukać wyjścia z sytuacji... – Urwała równie nagle,

jak zaczęła, i ujęła jego twarz w dłonie. Łzy napłynęły jej do oczu, dolna warga drżała w sposób

niekontrolowany. – Przepraszam, Luke, że tak na ciebie naskoczyłam – załkała. – Ale przecież...

– Taak, rzeczywiście na mnie naskoczyłaś – odparł z wyraźną irytacją. – Nie rozumiem cię,

Karen, naprawdę nie rozumiem. Czegoś tam musi ci brakować. Oto jesteśmy na pontonie, tysiące

kilometrów od lądu, i przebijamy gumę. A ty, zamiast być przygnębiona, zaczynasz liczyć, że z

wody wynurzy się ryba ze sprzętem do łatania tratw w pysku. Co się z tobą dzieje?

Przez kilka minut patrzyła na niego bez słowa. Wreszcie odezwała się głosem ani

zagniewanym, ani defensywnym. Raczej zrezygnowanym.

– Wiesz, czym jest choroba Guilliana-Barrego, prawda, Luke? – Potaknął, trochę zbity z

tropu nagłą zmianą jej nastroju. – No więc w wieku szesnastu lat zachorowałam na to... – podjęła –

na postępujący paraliż. Najpierw osłabły mi nogi i zaczęłam źle chodzić. Później nie mogłam

ruszyć niczym od szyi w dół. Oddychanie wymagało straszliwego wysiłku. Lekarze mówili, że

muszę być podłączona do żelaznego płuca. Mówili, że gdy z czasem infekcja ustąpi, mam szansę

wyzdrowieć.

80

Dziewięć miesięcy przeleżałam w tym żelaznym płucu, Luke, widząc matkę i moich

przyjaciół w lusterku, zawieszonym tuz nad twarzą. Przez dziewięć miesięcy karmiono mnie

łyżeczką i myto gąbką. Przez dziewięć miesięcy nigdy nie spałam dłużej niż dwie, trzy godziny.

Przez dziewięć miesięcy często odliczałam czas w minutach.

Prawie całymi dniami tylko tak leżałam, wpatrzona w mój maleńki świat, odbity w tym

małym okrągłym lusterku. Najpierw chciałam umrzeć. Chciałam odebrać sobie życie. Nie mogłam

nawet na tyle się poruszyć, aby to zrobić!

Potem zaczęłam się skupiać na odzyskiwaniu zdrowia. Uznałam, że jeśli mam w życiu tylko

tę szansę, wydobrzeję i w pełni ją wykorzystam. Zrozumiałam, Luke, że nikt i nic nie może być tak

straszne jak to, co przeżywam, i obiecałam sobie, że jeśli się wyliżę, każdą chwilę życia będę

traktować jak ostatnią. Koniec z głębokimi depresjami. Koniec z litowaniem się nad sobą. Koniec z

biadoleniem.

I wtedy nastąpiła poprawa. Najpierw ramiona i oddech, później nogi. Miesiące fizjoterapii;

miesiące zastanawiania się, czy będę kiedyś chodzić. Ale zaczęłam, Luke. Zaczęłam chodzić, bo

chciałam.

Przez cały ten czas dużo myślałam o tym, z jakim mężczyzną gotowa byłabym spędzić

resztę życia. Ty masz niemal wszystko to, co spodziewałam się znaleźć u swego partnera.

Wszystko z wyjątkiem akceptacji i czerpania podniety z życia dniem dzisiejszym. Tu widzę pewne

braki. Dostrzegam w tym trudność, lecz do przezwyciężenia. No, chciałeś poznać przyczyny

mojego pozytywnego nastawienia do każdej kwestii. Mogę powiedzieć tylko, że...

– Dość, Karen – przerwał – nie mów nic więcej. Nie trzeba. Jak zwykle trafiłaś w sedno.

Wiele lat temu przestałem wierzyć, że spotka mnie jeszcze coś dobrego. Liczyłem tylko na to, że

będzie w mym życiu mnóstwo ludzi wdzięcznych za wyleczenie i umożliwienie im tego, na co ja

nigdy nie miałem czasu.

– Albo czego bałeś się spróbować – wtrąciła.

– W pewnym sensie. A właśnie kiedy znajduję coś, co według mnie może uzasadniać

robienie pewnych rzeczy, być powodem, dla którego się istnieje, ludzie próbują mi to odebrać. Po

prostu nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam.

– Luk,e kiedy wreszcie zrozumiesz, że nie musisz walczyć sam? Nigdy już nie będziesz

musiał walczyć sam. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?

– Może zacznie znaczyć, kiedy uwierzę, że to prawda. Przepraszam, Karen. Z całego serca.

Nie stawiaj na mnie krzyżyka. Przynajmniej na razie. W dalszym ciągu podtrzymuj mnie na duchu,

a ja zrobię, co w mojej mocy, abyśmy znaleźli dla nas miejsce trochę bezpieczniejsze i bardziej

przytulne niż skradziony samochód, zaparkowany na końcu jakiejś pustej bocznej drogi. A teraz

przejrzymy te wycinki.

Sięgnął po torbę, leżącą na podłodze. Kiedy to robił, Karen zgasiła lampkę nad ich

głowami. Pocałowali się i siedzieli po ciemku, objęci ramionami. Oddychali coraz wolniej, aż

wreszcie usnęli.

Luke obudził się po paru godzinach, gdy promienie porannego słońca wlewały się już

między drzewami i odbijały od pomalowanej na zamówienie srebrnej maski lincolna.

Przez dziesięć bolesnych minut zmieniał pozycję. Z rękami i kolanami jakoś sobie poradził,

ale wszystkie inne grupy mięśni gniewnie protestowały przeciwko jakiemukolwiek ruchowi. W

lusterku zobaczył, że oprócz żółknących i zieleniejących siniaków na czole ma jeszcze zadrapanie

na czubku nosa. Patrząc tak na siebie, pomyślał o wywiadach telewizyjnych z zawodowymi

pięściarzami, którzy przegrali walki, bo natrafili na znacznie lepszych przeciwników niż oni.

Bandaże z gazy, porządnie założone na obie ręce, nie osłabiały wrażenia porażki. Przez krótką

chwilę chichotał, bo wyobraził sobie, jak zareagowałby jego bardzo poprawny partner, doktor Ken,

gdyby zobaczył go w takim stanie, nie mówiąc już o wybitnym uczonym, doktorze Lewisie T.

Coreyu.

81

Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że drzwiczki po stronie kierowcy są uchylone,

a Karen i torby z wycinkami nie ma w polu widzenia. Ostrożnie wydostał się przez drugie

drzwiczki i powłócząc prawą nogą, pokuśtykał przed siebie. Poranne niebo było jasne, lecz

upstrzone gęstymi, szarawymi chmurami. Z zachodu dął dość rześki wiaterek, a między drzewami

majaczył gruby zwał jeszcze bardziej złowrogich chmur. Za dwie, trzy godziny zerwie się burza,

pomyślał Luke. Co to, u licha, za dzień?

Albert Julian ramieniem przyciskał słuchawkę do ucha. Siedział z twarzą pozbawioną

wyrazu, ale nawet przygodny znajomy nie miałby wątpliwości, że jest w stanie silnego wzburzenia

i zaniepokojenia. Poranne światło sączyło się do jego gabinetu przez częściowo zaciągnięte story.

Czasami z błyskiem odbijało od kostki lodu w szerokiej szklance burbona, którą trzymał w lewej

ręce, zataczającej rytmiczne kręgi.

Przez telefon więcej do powiedzenia miał niewątpliwie jego rozmówca. Julian odzywał się

na ogół monosylabami i potakiwał. Podczas gdy słuchał, odruchowo kreślił geometryczne

gryzmoły w górnej części żółtego arkusza papieru, od czasu do czasu zaś przerywał rysowanie, aby

dopisać coś na coraz dłuższej liście u dołu stronicy.

Była środa 27 kwietnia, za kilka minut dziesiąta. Don Alberto Juliano, obecnie Albert

Julian, po raz ostatni spożywał alkohol w godzinach porannych przed dziewięcioma laty, w dniu

śmierci swojej żony.

– Słusznie, padrone – mówił, panując nad rytmem i brzmieniem głosu. – W moim odczuciu

nie trzeba zmieniać terminarza La Tartarugi...

– Oczywiście, padrone, jaką jeszcze mogę dać gwarancję prócz mego życia...

– Ale dlaczego?...

– Zapewniam, że podano mu środki odurzające. Nic nie wie o La Tartarudze...

– Ale to mój syn!...

– Tak, padrone...

– Steele też?...

– Tak, padrone...

– Daję słowo. Carl zostanie usunięty jeszcze dziś, a Steele zaraz po odzyskaniu materiału.

Jak mówiłem, nie sądzę, aby lekarz i dziewczyna mieli papiery. Są nadal tam, gdzie schował je

Peter. Mamy klucz. Teraz nie powinno to już trwać długo.

– Tak, mój padrone. Dzień La Tartarugi jest bliski. Nikt z nas nie sprawi ci zawodu.

Albert Julian starannie odłożył słuchawkę i dłuższą chwilę siedział nieruchomo, martwym

wzrokiem wpatrzony w wysokie, wąskie okna po drugiej strome gabinetu. Wreszcie niczym robot

odstawił szklankę, położył blok na pobliskim stole i podszedł do okien. Niski, szary zwał chmur

zakrył słońce i zdawał się dość szybko przesuwać na północny wschód.

– II giorno per morte – wymamrotał Julian. – Dzień do umierania. Carlo, mój synu, koniec z

tobą. Sam jesteś sobie winien. Nie mogę ci już pomóc. Nikt już nie może ci pomóc.

Z wilgotnymi, błyszczącymi oczami poczłapał jak automat do dużego intarsjowanego

biurka z orzecha włoskiego i mahoniu. W tylnym prawym rogu biurka znajdował się długi, wąski

telefon głośnikowy w drewnianej obudowie, a pod nim rząd małych dźwigienek. Julian sięgnął do

jednej z nich, ale się zatrzymał, jakby niezdolny dalej wyciągnąć ręki. Ciszę gabinetu zakłócało

tylko stłumione tykanie wahadła w dużym, bogato rzeźbionym zegarze szafkowym w południowo-

wschodnim kącie pokoju.

Julian cofnął się trochę, zdecydowanie postąpił do przodu i nacisnął przełącznik. W

niespełna minutę później drzwi się otwarły.

Mężczyzna wypełniał framugę niemal tak szczelnie jak dwuskrzydłowe drzwi. Za jego

plecami znajomi często nazywali go Człekopodobnym. Nikt, włącznie z jego panem i najbliższym

przyjacielem, Albertem Julianem, nie mógłby ukuć bardziej obrazowego określenia. Postać

wzrostu stu dziewięćdziesięciu trzech centymetrów stanowiła zaledwie tło dla niezwykłego oblicza.

82

Głowa, wielkością i kształtem zbliżona do piłki do koszykówki, mocno wspierała się na ramionach.

Nie istniało nic zbliżonego do szyi. Zwaliste cielsko ważyło dobrze ponad sto trzydzieści kilo, a na

końcu nieproporcjonalnie krótkich ramion wyrastały dłonie, w których dojrzały melon wyglądałby

na niewiele większy od cytryny.

Ale jeszcze bardziej niż jego rozmiary rzucał się w oczy absolutny brak owłosienia –

Alopecia totalis. Lśniąca skóra na czaszce spływała w dół kilkoma dużymi fałdami w miejscu

czoła, zakończonego dużą, dość prostą fałdą tam, gdzie mogłyby znajdować się brwi. Oczy były

niewiele większe od dwóch rodzynków w morzu śmietany, a pozostałych rysów twarzy w ogóle nie

dało się określić.

Mężczyzna używał nazwiska Victor Barker, chociaż z górą pięćdziesiąt lat wcześniej

urodził się w Palermo jako Vito Bacciarelli. Zabił ponad sto osób, mężczyzn i kobiet, zazwyczaj na

życzenie albo dla bezpieczeństwa Don Alberta Juliana, swojego padrone od prawie trzydziestu lat.

Jeśli nie miał żadnego specjalnie zleconego zadania, nigdy na dłużej niż minutę nie odstępował

Don Alberta. Kiedy Julian nacisnął przełącznik na biurku, w pokoju Victora na piętrze rozbłysło na

pulpicie światełko i rozległ się brzęczyk, co oznaczało wezwanie do gabinetu.

Albert Julian wskazał masywną kanapę przy kominku olbrzymowi, który przeszedł przez

pokój z zadziwiającą płynnością i wdziękiem, po czym usiadł bez słowa.

– Victor, rozmawiałem z II Padrone Grandę. Niepokoi się, że Carlo przez swoją

nieudolność mógł zagrozić La Tartarudze.

Człekopodobny przemówił chropawym głosem:

– Czy mam popilnować panicza do zakończenia La Tartarugi?

Julian przez kilka minut nie mógł się zdobyć na odpowiedź, po czym rzekł:

– Chciałbym, żeby to było takie proste, mój przyjacielu.

Upłynęło jeszcze sporo czasu, a żaden z nich nie odzywał się ani nie patrzył na drugiego.

Wreszcie Victor wstał i spoglądając na wygasły kominek, zapytał po prostu:

– Dzisiaj?

Albert Julian lekko skłonił, a następnie odwrócił głowę. Człekopodobny odczekał chwilę,

po czym ruszył do drzwi.

– Victor – zawołał za nim Julian głosem ochrypłym i bezbarwnym. – Po załatwieniu tej

sprawy zechciej odszukać pana Damiana Steele’a. Zostań z nim. Pomagaj mu. Po odzyskaniu

dokumentów on też musi zostać zneutralizowany.

– Z pewnością, mój padrone. Naprawdę przykro mi z powodu pana Carla.

– Mnie też, Victor. Mnie też.

Wiatr dął silniejszy i bardziej porywisty, kiedy Luke przecinał polankę o jakieś dwieście

kroków oddaloną od lincolna. Karen biegała na skraju dość gęstego lasu dębowo-klonowego,

czasem schylała się po kamyk i gnała z nim, aby przycisnąć kolejny wycinek prasowy. Układała

artykuły w półkole, a patrzącemu z daleka Luke’owi wydawało się, że co najmniej trzydzieści,

czterdzieści ich leży już w równych rzędach na trawie.

Spostrzegłszy go, Karen stanęła uśmiechnięta, z rękami wspartymi na biodrach, z

przekrzywioną na bok głową i komiczną miną rzeczoznawcy. Luke’a uderzyła ogromna świeżość,

energia i uroda, których nie straciła mimo wszystkich tych przejść.

– Stój w miejscu – zawołała wesoło, podnosząc ręce, jakby po to, aby go wziąć w ramki. –

Chcę na zawsze utrwalić tę scenę. Jeśli ty nie wyglądasz na wziętego prosto z Powrotu mumii, nie

wiem, kto mógłby tak wyglądać. – Dalej trzymała w górze tę niby ramę i streszczała scenariusz z

silnym brytyjskim akcentem: – A wówczas, gdy piękna lady Karen patrzyła przerażona, Ramzes

Czwarty, zmarły przed dwoma tysiącami lat, wlókł się w jej stronę po polanie, zionąc w porannym

powietrzu upiornym oddechem, powiewając bandażami, podparty pod boki. Krew zastygła w jej

żyłach na myśl, że przed wypiciem porannej kawy będzie musiała kochać się z tą obmierzłą

kreaturą.

83

Gdyby tak umył zęby albo chociaż zmienił parę tych bandaży, pomyślała, kiedy odżyło

przelotne wspomnienie pasamonika z Liverpoolu, którego ongiś mogła poślubić. Jak się czujesz, o

wielki Ramzesie?

Cechowała ją ta sama co zawsze niespożyta energia. Luke zaczął wydawać pomruki, niby to

naśladując mumię, i jeszcze wyraźniej powłóczyć prawą nogą.

– Najpierw naleśniki, później te rzeczy – chrumknął.

Oboje się roześmieli, ona zaś pobiegła przez wysoką trawę, aby go uścisnąć. Jej pocałunek

był wilgotny, słodki, podniecający. Luke padł na ziemię i pociągnął Karen za sobą. Pocałowała go

jeszcze raz i pieszczotliwie przesunęła ręką po jego ciele.

– Mój Boże! – wykrzyknęła – mimo wszystko w tej starej mumii tli się życie.

– Potrzyj mi lędźwie, a pójdę za tobą, dokądkolwiek zechcesz – powiedział z okropnym

akcentem, ni to jak Bela Lugosi, ni jak Boris Karloff.

Trawa była chłodna, z odrobiną wilgoci. Nad nimi szare chmury przepołowiły błękitne

niebo. Przez długą chwilę leżeli, trzymając się w objęciach i czasem robiąc ruch, aby pocałować się

w brodę, w nos albo pogładzić czoło. Wreszcie Luke, w przewidywaniu zmiany pogody,

przewrócił się na bok, usiadł i oparł ręce na kolanach.

– Czytałaś artykuły? O czym są? – zapytał.

– To dziwne, Luke, naprawdę dziwne. Przeczytałam tylko dwa, ale wszystkie są o tej samej

osobie. Mnóstwo wycinków nie ma dat, lecz najwcześniejszy datowany, jaki znalazłam, pochodzi z

1955 roku, a ostatni z roku 1965. Jak dotąd nie mam nic późniejszego, ale chyba w tym roku umarł

Peter. Widocznie zbierał je sam. Jeszcze parę jest w teczce. Chodź, zobacz, co zrobiłam.

Próbowałam ułożyć je chronologicznie. Większość wycinków jest z gazet bostońskich, ale kilka też

z „Timesa”. To musi coś oznaczać. Najpierw popatrz, kogo dotyczą.

Wstał dosyć obolały, po czym, trzymając się za ręce, podeszli do porządnie ułożonych

artykułów. Niektóre były tylko fotoreportażami. Inne wielokolumnowymi omówieniami, z

przylepionym u dołu dalszym ciągiem z kolejnych stron. Przez dziesięć minut Karen i Luke

przeglądali je na klęczkach, w milczeniu. Wszystkie były na pożółkłym, lecz na ogół dobrze

zachowanym papierze gazetowym. Niekiedy Luke podnosił oczy na Karen i wymieniał z nią

zdziwione, zatroskane spojrzenia.

Kolekcja była chronologicznym i szczegółowym zapisem początków kariery publicznej i

politycznej mężczyzny nazwiskiem Nicholas Fearing. Tego samego, który zaledwie półtora roku

wcześniej wywarł tak znaczny wpływ na wybór prezydenta z listy demokratycznej. I tego samego,

który od dnia inauguracji przez szesnastoma miesiącami tak skutecznie pełnił urząd

wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.

Błyskotliwego, zaradnego, energicznego, darzonego wielką sympatią Nicholasa Fearinga.

Złotego Chłopaka polityki amerykańskiej.

Pracownicy wraz z kierownictwem firmy Nathan Goldsteyn i Spółka, Import, Eksport i

Składowanie szybko, potulnie przeszli gęsiego do małego pomieszczenia na końcu korytarza.

Firma zajmowała szóste piętro biurowca przy Boston Place pod numerem trzecim. Ruchami ludzi

kierował przerażający olbrzym, tym straszniejszy, że ogromną głowę i twarz miał nieowłosione, a

w prawym łapsku dzierżył pozornie dość skomplikowany pistolet maszynowy.

Przy wejściu do windy i na schodach rozstawiono straże, a pan Nathan Goldsteyn wbrew

woli asystował przy dokładnym, systematycznym przeszukaniu całego piętra. Skłonił go do tego

rewolwer z długą lufą, który trzymał przy boku dobrze ubrany apollo.

Goldsteyn miał nadwagę, czerwoną twarz i nawyk odpalania jednego papierosa od

drugiego. Chrząkał lub kaszlał niemal ustawicznie, strząsając popiół na złoto-czerwoną

wykładzinę, w miarę jak Steele prowadził go z jednego pokoju do drugiego. Goldsteyn klął pod

nosem na myśl o tym, że ominie go lunch z ponętną sekretarką Dalekowschodniej Kompanii

Handlowej.

84

– Dziś niewątpliwie jest w spodniach – mamrotał. – I akurat zjawiają się te dupki. Zapewne

nie będzie chciała mieć ze mną do czynienia po tym, jak ją w ten sposób wystawię do wiatru. Więc

powrót do Shirley i kolejnego odcinka epopei „Mało podniecająca żona”. Cholera.

– Mówił pan coś, panie Goldsteyn? – zapytał Damian Steele.

– Nie, nie, przeklinałem tylko pana i pańskich przodków. Niech pan posłucha, blondasku,

jeśli mi pan powie, czego szukacie, może potrafię zaoszczędzić nam wszystkim mnóstwa czasu i

zachodu. Już mówiłem, że nie ma tu gotówki. Teraz, jak wiadomo, są wyłącznie komputery.

Posługuję się komputerami i kartami kredytowymi, toteż zazwyczaj nie mam nawet dziesięciu

centów na płatną toaletę. Więc dlaczego nie wsadzi pan swoich zbirów do windy i nie zjedzie na

pierwsze piętro, żeby obrabować Lipshitza, jubilera?

– Panie Goldsteyn – cicho powiedział Steele – jeśli się pan nie zamknie i nie odsunie tej

szafy od ściany, będę zmuszony odstrzelić panu dłoń. Czy to jasne?

– Jasne jak słońce, ty złodzieju – odrzekł Nathan Goldsteyn, z wysiłkiem przesuwając

mebel.

Klucz doskonale pasował do drzwi pomieszczeń firmy. Goldsteyn siedział za biurkiem

oszołomiony, zdenerwowany, zły, paląc, podczas gdy Damian Steele metodycznie przeszukiwał

jego gabinet, jak również starannie przeglądał zawartość szuflad biurka i kartotekę. W

poszukiwaniu skrytki oderwano nawet wykładzinę i opukano deski podłogi. Nie znaleziono nic

związanego z Peterem Ferlazzo, Nathan Goldsteyn zaś twierdził, że nic nie wie o żadnym

makaroniarzu.

– Jakiego rodzaju firma była na tym piętrze, zanim pan otworzył tu biuro, panie Goldsteyn?

– zapytał Steele, wertując papiery w segregatorach.

– Jesteśmy tu od ośmiu, nie, od dziewięciu lat. Nie orientuję się, kto, u diabła, wynajmował

lokal przed nami. Mam nadzieję, że kimkolwiek był, zasrana spółka, do której należy ta rudera,

zapewniała mu lepszą obsługę. Dwa kawałki miesięcznie za tych parę lichych pokoików i dobry

adres. Bez dodatkowej opłaty za pieprzone karaluchy.

– Dość tych żartów, panie Goldsteyn – powiedział Steele z wyraźną irytacją. – Niech pan

idzie do tamtego pokoju i siedzi cicho z resztą personelu, a nikomu nie stanie się krzywda.

Goldsteyn rozgoryczony zastosował się do polecenia.

– Dziwna sprawa z tym kluczem, Victor – mówił Steele, przemierzając wąski pokój.

Człekopodobny milczał, skinął jednak masywną głową jakby na znak zgody. Dwaj

zawodowcy zostali sami w gabinecie Nathana Goldsteyna, który wraz ze swymi pracownikami

przebywał pod strażą w innym pokoju na końcu korytarza.

– Jeszcze raz zastanówmy się, co wiemy o tym cholerstwie. – Steele nie oczekiwał ze strony

Człekopodobnego ani pomysłów, ani nawet słownej zachęty, mówił tylko na głos do siebie, co

często mu się zdarzało. Z niepojętych dla niego samego i nigdy nieanalizowanych przyczyn czuł

się w towarzystwie olbrzyma niezwykle pewnie i bezpiecznie. Rzucało się w oczy, jakim sposobem

Don Alberto Juliano potrafił sobie zapewnić natychmiastowy szacunek i posłuch, kiedy Victor

Barker bez słowa stał u jego prawego boku.

Steele chodził i mówił, w roztargnieniu odliczając kolejne punkty na swoich długich,

wymanikiurowanych palcach.

– Peter Ferlazzo chce się wycofać z Organizacji, więc zabiera i ukrywa papiery, jego

zdaniem na tyle ważne dla Don Alberta i Rodziny, że zapewnią mu dalsze życie. Przynajmniej

część dokumentów chowa gdzieś w domu czarnej kobiety. Z czasem dowiaduje się, że jest

umierający. Zdradza sekret tej Samuels i wręcza jej klucz. Po latach, kiedy ona leży umierająca w

szpitalu, prosi swojego lekarza, by oddał go jej córce do rąk własnych. Na lekarza, córkę i klucz

natykamy się w domu czarnej kobiety. Przed ucieczką nie mają niczego. Po ucieczce mają

przynajmniej starą księgę, chociaż klucz jest u mnie.

Idziemy w trop za kluczem i stwierdzamy, że pasuje do drzwi tego biura. Tylko że tutaj

absolutnie nic nie ma związku z osobami Ferlazzo czy Samuels, z Organizacją, z czymkolwiek.

85

Więc klucz nic nie znaczy? Ma umyślnie wprowadzać w błąd? Jeśli tak, to jaki związek ma starsza

pani z przylądka Cod z kluczem do biura na szóstym piętrze bostońskiego budynku? Klucz nie jest

cholerną zmyłką, zapewniam cię, Victor. Rozwiązalibyśmy tę zagadkę, gdybyśmy lepiej wiedzieli,

jakim człowiekiem był Peter Ferlazzo i co robił, kapujesz? Tylko że, moim zdaniem, nie mamy

czasu się dowiadywać. Zaczyna przychodzić mi do głowy, że w ogóle jest mało czasu. Tak, proszę

pana, mało czasu.

Teraz Steele przechadzał się i mówił szybciej, coraz szybciej wypowiadał na głos kolejne

myśli. Victor Barker nadal trwał bez ruchu, oczyma jak czarne paciorki prawie niepostrzeżenie

podążając za ruchami legendarnego mordercy. W duchu zastanawiał się nad tym, jaką metodę

„zneutralizowania” Damiana Steele’a wybierze po zakończeniu wspólnej pracy. Ręce albo drut,

zadecydował ostatecznie.

– Dobra, dobra – mówił Steele. – Cóż to wszystko oznacza? Oznacza, Victor, mój

przyjacielu, że musimy wrócić do domu tej czarnej kobiety. Odpowiedź jest tam. Musi być tam.

Oznacza to również, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nasz doktor i jego pani mają

dokumenty. Jeśli tak, można się spodziewać, że wkrótce gdzieś wypłyną. Może dzisiaj. Będziemy

potrzebowali więcej ludzi, Victor. Dużo więcej. Obserwacja wspólnika doktora na przylądku Cod,

jego siostry, nawet jego rodziców w Marylandzie. Obserwacja mieszkania dziewczyny w Nowym

Jorku i wszystkich innych ich przyjaciół lub krewnych, o jakich zdołamy się dowiedzieć. Wkrótce

gdzieś wypłyną. Muszą. I będą potrzebować pomocy.

Zadzwoń do Don Alberta z zapytaniem, czy może to wszystko zorganizować. Zadzwoń też

do naszego człowieka w bostońskim komisariacie policji i powiedz mu, że za godzinę, najdalej

dwie, musimy się dostać do tego domu w Mattapanie.

Za trzy kwadranse spotkamy się w hotelu, skąd wyruszymy. Ty załatw telefony, ja się

zajmę naszym gospodarzem, panem Goldsteynem, i jego pracownikami. Są jakieś pytania?

Masywne ramiona nieco uniosły się w górę, a różowa, podobna do piłki głowa obróciła się

raz w prawo, raz w lewo. Steele skinieniem głowy i uśmiechem wyraził aprobatę, po czym ruszył

na koniec korytarza.

Nathan Goldsteyn, wywołany za drzwi przez Damiana Steele, skończył właśnie szóstego

„cholernie leczniczego” koola, którego wziął od swojej sekretarki, jedynej oprócz niego palaczki w

gronie dwunastu osób, stłoczonych pod strażą w pokoju biurowym.

– Co teraz, Harpo? – zapytał już z mniejszą brawurą. – Gdzie jest Mister Clean?

– Panie Goldsteyn, albo jest pan szalenie odważny, albo niewybaczalnie głupi, nie mam

pewności, jaki. – Steele mówił opanowanym, lecz stanowczym głosem, który zawsze robił na

słuchaczach wrażenie i napędzał im strachu. – Tak czy owak, z jakiegoś powodu nie chcę, aby

spotkało pana coś złego. Rozumie pan?

Goldsteyn z trudem przełknął ślinę i kiwnął głową. Bez lekceważących uwag.

– Jeśli się dowiem, że albo pan, albo któryś z pańskich pracowników pisnął słówko o naszej

wizycie, odszukam was wszystkich, począwszy od pana, i uśmiercę w sposób bardziej bolesny, niż

potrafi pan sobie wyobrazić. Moimi źródłami informacji są wszelkie agencje, jakie ewentualnie

zechciałby pan powiadomić. Ma pan jakieś pytania, panie Goldsteyn?

Goldsteyn poczuł skurcz okrężnicy i wiedział, że musi lecieć do toalety. Przecząco pokręcił

głową.

– Powiedziałem: Czy ma pan jakieś pytania, panie Goldsteyn? – Każde słowo Steele’a było

policzkiem.

– Nie, proszę pana. Nie mam pytań. – Struny głosowe Nathana Goldsteyna były dosłownie

sparaliżowane.

– Znakomicie – stwierdził Damian Steele, zanim odwrócił się powoli i sprowadził z piętra

resztę swoich ludzi.

86

Nathan Goldsteyn najpierw popędził do ubikacji, potem ostrzegł swoich pracowników, że

każdy, kto wspomni komuś o porannym zajściu, straci pracę, zanim się zdąży obejrzeć. Można było

powiedzieć o nim wszystko, tylko nie to, że jest niewybaczalnie głupi.

Przyciśnięte kamykami wycinki prasowe zaczęły trzepotać jak papierowe ryby na

haczykach. Wiatr się wzmógł, pomyślał Luke, i zmienił kierunek na północno-wschodni. Parę

pierwszych kropli deszczu, niesionych podmuchem, przeleciało nad polaną, a niebo przybrało

barwę ciemnoszarą.

Nadciąga straszna burza, powiedział sobie, a jakby dla potwierdzenia jego słów rozległo się

kilka dalekich grzmotów, z których każdy był nieco głośniejszy od poprzedniego.

– Chyba należałoby to poskładać – zawołał Luke do Karen, pochłoniętej lekturą nowszych

wycinków. – Natrafiłaś na jakieś wielkie rewelacje?

Pokręciła głową i złożyła artykuły w jednym końcu półkola, obiecując sobie równocześnie,

że nie da Luke’owi poznać, jakie ogarniają zniechęcenie i zwątpienie. Zaszliśmy za daleko,

powtarzała sobie, o wiele za daleko, i teraz nie możemy przegrać. Więc ty, Karen Samuels,

zaczerpnij tchu i weź się w garść. Ten człowiek cię potrzebuje. Potrzebuje ciebie, żeby rozumieć.

Potrzebuje ciebie, żeby być silnym. Potrzebuje pewności, że nic, nawet życie, nie ma wartości, jeśli

nie można cieszyć się nim we dwoje. Ty w to wierzysz, czujesz to w tej chwili. Musisz mu pomóc,

żeby i on nie bał się tak czuć.

Popatrzyła na niego. Pochylony, w roztargnieniu układał jeden artykuł na drugim. Jego

sińce i bandaże, jego cierpienia, fizyczne i duchowe, nagle przyprawiły ją o mdłości, wiec zaczęła

oddychać powoli, głęboko, starając się nie zwymiotować na jego oczach. Z trudem zdołała nad

sobą zapanować. Czy dla nich to już koniec? Czy wszystko się skończyło, jeszcze zanim miało

szansę naprawdę się zacząć? „Boże, dlaczego? – krzyknęła w duchu. – Dlaczego?”.

Podeszła na sztywnych nogach i podniosła wymiętą czarną skórzaną torbę. Kiedy się

pochyliła, aby zebrać złożone na kupkę wycinki, parę pozostawionych w torbie artykułów spłynęło

na ziemię i pofrunęło z wiatrem kawałeczek dalej.

Rzuciła się w pogoń za nimi, a tymczasem Luke przemówił, nie podnosząc oczu:

– Karen, one mają mniejszą wartość, niż sądziłem. Tamci musieli jednak szukać księgi. Nie

tego. To znaczy, nie mamy nawet dowodu na to, kto zbierał artykuły, nie mówiąc już o ich

znaczeniu. Zresztą nie rozumiem, jakie mogłyby mieć znaczenie, nawet gdyby Peter Ferlazzo i

Nicholas Fearing byli przyjaciółmi. Do licha, ten, kto to wszystko robił, ma teraz księgę, więc

może już nam nie zagrażają. Może dadzą nam spokój. Bo czego jeszcze mogliby od nas chcieć? Co

o tym myślisz, Karen?

Nie odpowiedziała.

Z nagle ściśniętym żołądkiem odwrócił się w stronę, w której ostatnio ją widział.

Odsapnął głośno, gdy zobaczył, że siedzi ze skrzyżowanymi nogami, kilka kroków dalej, i

połyka jeden z artykułów. Pokiwał głową pełen rezygnacji, widząc, że go nie słyszała, a następnie

zajął się składaniem wycinków. W ciągu ostatnich paru minut temperatura wyraźnie spadła i

zamiast rzadkich kropli deszczu wiatr przywiał delikatny pył wodny.

– Chodź, mała – zawołał Luke. – Lada moment zacznie się ulewa. Wracajmy do samochodu

i zastanówmy się, co robić z resztą dnia. Wiesz, mówiłem właśnie, że teraz, kiedy już mają księgę,

może dadzą nam spokój. Może nawet zaniechali pościgu. Oczywiście nadal ciąży na nas zarzut

zabójstwa, ale ktoś musi nas wysłuchać i uwierzyć naszym słowom, nie uważasz?

Po raz drugi nie odpowiedziała na pytanie, nie potwierdziła jego domysłów.

– Nic ci nie jest, Karen? – spytał dość zaniepokojony.

– N-nie. Oczywiście dobrze się czuję – odparła. – Tutaj, włóż te artykuły tutaj. Po powrocie

do samochodu pokażę ci, co znalazłam.

– Co? No, mów. Co tam masz?

87

– Powiem w samochodzie. Zaraz rozpada się na dobre. Zresztą to nie ma pewnie większego

znaczenia.

Ale już wiedziała, że mówi nieprawdę.

Ostatnie pięćdziesiąt kroków do lincolna przebiegli w strugach deszczu. Gałęzie dębów

trochę ich osłaniały, lecz potęgowały ciemności na drodze i niesamowity efekt częstych błyskawic.

Kanonada grzmotów była teraz prawie nieprzerwana. Zmoczeni i zdyszani wepchnęli się przez

jedne drzwiczki do samochodu. Łoskot ulewy na dachu, niczym salwy z broni ręcznej, wtórował

ogniowi ciężkiej artylerii. Luke na sekundę zamknął oczy, od nowa przeżywając to, czego

doświadczył pod prawdziwym ostrzałem artyleryjskim i karabinowym w dżungli, oddalonej o

tysiące lat i miliony kilometrów.

Tam nigdy, ani razu naprawdę się nie bałem, pomyślał. Dlaczego teraz tak się pocę i trzęsę?

Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że Karen obserwuje go w milczeniu.

– Wojna? – zapytała, jakby czytając w jego myślach.

– Czy tego już nie za dużo? Wyglądasz jak Afrodyta, biegasz jak Hermes, a na dodatek

wiesz, co komu chodzi po głowie. Cóż, niech mnie, który wyglądam jak Mars, a biegam jak

cierpiący na podagrę Zeus, wolno będzie zapewnić, że nie umiem odgadnąć twoich choćby

najprostszych myśli, jeśli nie wyrazisz ich słowami. Więc dlaczego nie powiesz, co tam znalazłaś?

Bez słowa wyjaśnienia podała mu kopertę, którą dla osłony przed deszczem wetknęła pod

bluzkę.

Koperta była stara, całkiem stara i pożółkła. Ktoś zaadresował ją wiecznym piórem,

drobnymi, schludnymi literami, spośród których „a” i parę spółgłosek wskazywało, że pisać

nauczył się nie w Stanach Zjednoczonych. Krótki adres zwrotny brzmiał: „D. Ferlazzo; Ragusa,

Sycylia”. Adresatem był „Pan Peter Ferlazzo, z listami Northeast Produce Company, 3 Boston

Place, Boston, Massachusetts, Stany Zjednoczone Ameryki, pokój 703”.

W dolnym lewym rogu koperty i w dolnym prawym na jej odwrocie wypisano

drukowanymi literami słowa „poufne i osobiste”. Znaczek był włoski, stempel lekko zamazany i

wyblakły.

Luke podniósł kopertę do lampki i niemal na pewno odczytał na znaczku datę 1946.

Cokolwiek znajdowało się w kopercie, przypuszczalnie zostało wysłane z górą trzydzieści lat

wcześniej.

Nie próbował ukryć drżenia dłoni, kiedy otwierał kopertę i wyjmował jej zawartość.

Dudnienie deszczu i grzmotów nie ustawało, ale Luke Corey nie zwracał na to uwagi. Nie czuł już

dotkliwego bólu. Jeszcze zanim rozłożył kruche, pożółkłe kartki, wiedział. W rękach trzymał

powód zabójstw, terroru, całego tego koszmaru.

List składał się z dwóch i pół starannie zapisanych stronic. W prawym górnym rogu miał

datę: 4 Gennaio 1946. Poza oderwanymi rogami dwóch kartek był cały.

Zaczynał się nagłówkiem „Carissimo Fratello”, a kończył: „Con affezione immortale,

Domenico”. W całym tekście, napisanym po włosku, Luke potrafił zrozumieć zaledwie parę słów.

Spojrzał na Karen i z powątpiewaniem wzruszył ramionami.

– Jak dobrze władasz włoskim, moja pani? – zapytał.

– Współczesnym czy klasycznym? – Uśmiechnęła się skromnie.

– Chcesz powiedzieć, że znasz oba?

– Nie, w żadnym z nich ani słowa. – Odpowiedziała mu bezradnym wzruszeniem ramion i

oboje się roześmieli.

– Poważnie, Luke, co myślisz?

– Myślę, że to może być ważne. Może być wszystkim. Musimy to dać do przetłumaczenia, i

tyle. Dopóki tego nie zrobimy, niczego nie będziemy pewni.

– Nie chodzi o list, głuptasie, tylko o fotografię. Tę fotografię.

– Fotografię? Nie widziałem żadnej...

– Koperta, Luke. Zajrzyj do koperty.

88

Zdjęcie wciśnięte było w róg koperty. O wymiarach trzy na trzy, znakomicie zachowane.

Najwyraźniej amatorskie, przedstawiało chłopaka, zapewne kilkunastoletniego, z wyrazem powagi

stojącego przed dużą rezydencją. Ubrany był w ciemny golf, który podobnie jak gęste, ciemne

włosy tworzył oprawę wyrazistej, dość ładnej twarzy. Wydawało się, że pozowanie do fotografii

trochę chłopca krępuje.

– Kiepska technika, ale twarz jakaś znajoma – powiedział Luke.

– Luke, mówisz serio? – Karen ze zdumieniem kręciła głową.

– O co ci chodzi?

– Jeszcze raz spójrz na fotografię, doktorku. Czy pozostawia wątpliwości?

Luke jeszcze przez chwilę patrzył na zdjęcie, po czym szeroko otworzył oczy, gdyż

uwierzył. Karen znowu miała rację. Właściwie nie mogło być wątpliwości. Z wiekiem młodzieniec

bardzo się zmienił, prawie wcale natomiast nie zmieniły się jego włosy, oczy, kształt ust.

Chłopak z fotografii był wiceprezydentem Nicholasem Fearingiem.

– Corey ma dokumenty, wszystkie. Teraz jestem tego pewny, Don Alberto.

Damian Steele rozmawiał przez telefon, wyciągnięty na kanapie w apartamencie

hotelowym. Z aprobatą powiódł wzrokiem po swoim opalonym nagim ciele i napiął jeden, potem

drugi muskuł. Brian Mundt, w samych tylko jasnoniebieskich jedwabnych slipach, siedział pod

przeciwległą ścianą, palił fajkę i z zadowoleniem wyglądał przez okno. Jak zwykle Damian wart

był czekania.

– Proszę pozwolić, że zacznę od początku i powiem, co zrobiliśmy, a pan na pewno się

zgodzi, że dokumenty nie są już w schowku... tak, jestem sam. Dlaczego? Victor? Och, jest w

swoim pokoju na końcu korytarza. Był bardzo pomocny, Don Alberto, dziękuję, że zaproponował

mi pan jego współpracę.

Mundt podszedł i podał drinka Steele’owi, relacjonującemu spotkanie z Nathanem

Goldsteynem i późniejszą wyprawę do domu Theony Settles.

– Zachodził związek między czarną kobietą a pańskim przyjacielem Ferlazzo.

Stwierdziliśmy, że kurz na jej strychu nosi ślady dookoła ławki pod oknem, rozebraliśmy tę ławkę i

znaleźliśmy sejf wpuszczony w beton, wbudowany w miejsce pod siedzeniem. To sejf Argus, firmy

bostońskiej, więc Victor i ja wybraliśmy się tam i przeprowadziliśmy z prezesem rozmowę

handlową. Potrzeba było pięciu tysięcy i postraszenia pewnymi nieprzyjemnościami, ale w końcu

spojrzał na sprawę z naszego punktu widzenia... to znaczy, z punktu widzenia Victora... i podał

nam kombinację. Sejf jest pusty, Don Alberto.

Steele leżał i słuchał, a tymczasem Mundt ukląkł przy nim i zaczął masować mięśnie jego

prawej łydki. Steele zniecierpliwiony pokręcił głową i odegnał go ruchem ręki. Zakrył słuchawkę,

po czym szepnął z uśmiechem:

– Nie teraz, ty idioto. – Mundt odpowiedział uśmiechem, poklepał się po nagiej pachwinie i

wrócił na swój fotel.

– Nie, Don Alberto, nic nie mówiłem. Klucz? Tak, i mnie nie dawało to spokoju. Na pomysł

wpadłem dopiero po powrocie do hotelu. Pański Peter Ferlazzo był bardzo ostrożny i przebiegły.

Posłużył się numerem seryjnym, wyrytym na kluczu, i zastosował go jako kombinację do sejfu.

Corey od początku musiał o tym wiedzieć i zapisać numer. Na pewno nie mylę się co do Ferlazza,

Don Alberto. Nie wyobrażam sobie, aby mógł pan przeżyć tyle lat i zajść tak wysoko z gorszymi

przyjaciółmi i doradcami... Nie, ani słowa o Coreyu i dziewczynie. Oni i samochód są poszukiwani

listem gończym, więc czuję, że niebawem nastąpi przełom. Ale chyba ułatwiłoby mi sprawę,

gdybym wiedział, co ci dwoje właściwie mają. Proszę mi powiedzieć o tych dokumentach tyle, ile

pan może, aby po ich złapaniu uniknąć dalszych potknięć... List i fotografia, to wszystko. Po

włosku? Obojętne. Nie znam ani słowa po włosku i chyba nie chcę wiedzieć, co jest w liście... Tak,

muszą niedługo znowu wyjść z ukrycia, a kiedy to zrobią, my ich złapiemy. Zależy mi na Coreyu,

Don Alberto, bardzo mi zależy. A to, na czym tak bardzo mi zależy, zawsze dostaję. Wie pan o

89

tym, prawda?... Jestem mu coś winien za to, że odurzył Carla... Co?... Och, Don Alberto, bardzo

panu współczuję. Kiedy pogrzeb?... Uszy Coreya zostaną złożone do grobu obok pańskiego syna,

Don Alberto, obiecuję to panu. Tak, proszę pana, zadzwonię, jak tylko go złapiemy. Dziękuję panu.

Steele odłożył słuchawkę, wolno podszedł do Mundta i zaczął mocno masować szeroki

kark.

– Ktoś mnie wyręczył i odpłacił temu dupkowi Carlowi Julianowi za kłopoty, jakich mi

narobił. No dobrze, chyba dzięki temu będziemy mieli jeszcze trochę czasu dla siebie. Jesteś teraz

zajęty?

„Nic nie wskazuje na to, że rozległy niż, obejmujący cały północny wschód, będzie się

przesuwać. Dopóki więc nie zacznie oddziaływać wyż znad Wielkich Jezior, pogoda pozostanie

deszczowa i zmienna. Zgodnie z lokalną prognozą opady ciągłe i burze, niekiedy bardzo

gwałtowne, utrzymają się przynajmniej przez jutrzejszą noc...”.

Lincoln powoli zmierzał na północ, do Bostonu, zderzak w zderzak z innymi samochodami,

stłoczonymi na południowo-wschodniej drodze szybkiego ruchu, bez cienia sympatii nazywanej

przez mieszkańców Nowej Anglii „drogą przez mękę” albo „największym parkingiem świata”, na

której ruch dodatkowo utrudniała nieustanna ulewa. Karen pochyliła się do przodu i pogłośniła

prognozę pogody. Miała na sobie nowe levisy, kraciastą koszulę i granatowy sweter, które kupiła w

pasażu handlowym Braintree. Luke popatrzył na nią i zrobiło mu się ciepło na widok pełnych piersi

pod opiętym swetrem. Przyszło mu do głowy, że nie znał jeszcze tak ślicznej, delikatnej i pełnej

życia kobiety.

– Posłuchaj, Karen – powiedział. – Mam pomysł.

– Głupim szczęście sprzyja. – Uśmiechnęła się, a jemu serce podskoczyło w piersi.

– Bardzo zabawne – stwierdził szyderczo i mówił dalej:

– Przez parę ostatnich dni coraz łatwiej nam było się przystosowywać do każdej nowej

sytuacji, prawda?

– I?

– I utknęliśmy w metalowym lodowcu, posuwającym się z prędkością paru centymetrów na

godzinę.

– Więc?

– Więc włączamy w tym statku automatycznego pilota, wynurzamy się na powierzchnię co

jakieś dziesięć minut, aby sprawdzić pozycję zbiorników gazu w Dorchester, wskakujemy na tylne

siedzenie i próbujemy pobić nowy rekord do Księgi Guinnessa.

– No, no, panie doktorze. Może i nie za często miewasz pomysły, ale jak już, to...

– I co powiesz?

– Powiem, żebyś patrzył na drogę, a ja położę ci głowę na kolanach. Nawet jeśli nie

ustanowimy żadnych rekordów, przynajmniej nie wylądujemy w rowie.

– Nie bądź taka pewna. – Nachylił się i pocałował jej jasne włosy, kiedy mościła się na

siedzeniu i przytulała policzkiem do jego kolana.

Wyciągał właśnie rękę, aby ściszyć radio, kiedy zaczęto nadawać wiadomość o zabójstwie

Theony Settles. Z zamkniętymi oczami, bez słowa i bez ruchu przywarli do siebie, podczas gdy

rzeczowy głos prezentera przypominał im o koszmarze. Policja znalazła ciało o trzeciej nad ranem,

po otrzymaniu anonimowego telefonu. Zdaniem lekarza, który ją zbadał, ofiara została uduszona

jakieś dwie godziny wcześniej. Listem gończym poszukiwany jest doktor Lewis Corey, którego

odciski palców znaleziono w całym domu zamordowanej kobiety. Policja już poszukuje doktora

Coreya w związku ze zgwałceniem i uduszeniem przed trzema dniami w bostońskim hotelu

modelki Connie Evans.

Słuchając, Karen coraz mocniej ściskała go za prawe kolano.

– Przypuszcza się, że Corey podróżuje z kobietą, Karen Samuels, lat dwadzieścia sześć,

około metra sześćdziesiąt wzrostu, blondynką o niebieskich oczach. W chwili ostatniego meldunku

90

jechali kradzionym srebrnym lincolnem Continental, tablica rejestracyjna stanu Massachusetts,

numer 684–PJC. Ten, kto ich dostrzeże, powinien niezwłocznie zawiadomić policję, a do

podejrzanych zbliżać się z wielką ostrożnością. Mogą być uzbrojeni i należy ich uważać za

wyjątkowo niebezpiecznych.

– Ona wiedziała, Luke, prawda? – odezwała się Karen.

– Tak, wiedziała – odparł i wyłączył radio. – Przypuszczalnie próbowała go zatrzymać, aby

umożliwić nam ucieczkę.

– Muszą za to zapłacić, Luke. I za tę biedną Connie również. Niech ich diabli wezmą. Była

taką wspaniałą kobietą. – Karen usiadła i ukryła twarz w dłoniach.

– Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, kim są – powiedział. – A zanim to zrobimy,

spieprzajmy z tej drogi. Mają opis samochodu. Numery rejestracyjne, na litość boską. Steele

utrzymuje bezpośredni kontakt z policją, która robi dokładnie to, co jej każe. Cholera. Teraz nie

wchodzi już w rachubę podjęcie ryzyka i oddanie się w ręce sprawiedliwości. Odpada kolejna

możliwość. Według moich obliczeń zostaje tylko jedna.

– Przetłumaczyć list i dociec, o co w tym wszystkim chodzi?

– Owszem, ale najpierw trzeba zjechać z tej cholernej szosy. Jeśli facet z tyłu słucha w radiu

tego samego co my, już jest po nas. Skorzystam z tamtego zjazdu i mniej uczęszczanymi drogami,

które znam, dotrę do Cambridge.

– Do Cambridge?

– Na uniwersytet Harvarda. Spróbuję znaleźć na italianistyce kogoś, kto podejmie się

przetłumaczyć list. A kiedy będę tym zajęty, ty możesz rozpocząć poszukiwania w Widener.

– Czy to biblioteka?

– Biblioteka przez duże B, ciemna maso. Ja się zajmę listem, ty rozpracowywaniem

Nicholasa Fearinga.

Niezwykłym zbiegiem okoliczności pojazdy nagle przyśpieszyły, dzięki czemu Luke mógł

zjechać z południowo-wschodniej drogi szybkiego ruchu na bulwar Morrisey, prowadzący do

miasta.

Wprawdzie prędkość nieco ograniczały pozalewane w wielu miejscach ulice, bo deszcz nie

ustawał, ale już po upływie półtorej godziny znaleźli się na Massachusetts Avenue, w pobliżu

Harvard Square.

– Myślisz, że dalsze korzystanie z tego samochodu jest bezpieczne? – zapytała Karen.

– Nie, na pewno igramy z ogniem, ale nie mamy innego wyjścia. Niestety nie możemy

złapać naszego przyjaciela Juniora i poprosić o wymianę wozu. – Z chichotem pokręcił głową.

– Luke, tam, zjeżdżaj tam! – wykrzyknęła nagle.

– Gdzie, co widzisz? – Prawie nie panował nad głosem, tak donośnym, że zaskoczył ich

oboje.

– Podziemny parking. Wjedź tam – poleciła, wskazując na niski betonowy budynek z

dużym czerwono-niebieskim szyldem „Kryty parking, 3 dolary maksimum”.

Luke ze wzruszeniem ramion, powstrzymując się od zadania setki pytań, które cisnęły mu

się na usta, skręcił na parking, wziął kwit i wjechał na górę. Po znalezieniu pustego miejsca na

drugim poziomie, wprowadził na nie lincolna. Nie zdążył go jeszcze zatrzymać, kiedy Karen

wyskoczyła i pobiegła wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów.

– Wróć, tygrysico, i zdradź mi, co właściwie robimy – zawołał.

Cofnęła się i popatrzyła mu w twarz, pocierając brodę jak profesor, który szuka

odpowiednich słów, aby wyjaśnić trudne pojęcie głupkowi.

– Czy potrafisz ukraść zamknięty samochód? – spytała.

– Nie, a bo co? Ty potrafisz?

– Skądże znowu. – Przez chwilę udawała nadąsaną. – Ale chyba wiem, jak ukraść tablice

rejestracyjne. To nie zda się na wiele, ale przynajmniej zapewni nam jakąś przewagę, której teraz

91

nie mamy, prawda? – Przytaknął, rozbawiony jej zaradnością. – A samochód jest nam potrzebny,

co? – Znów potaknął.

– Dobra – mówiła dalej. – Ty znajdź tablice z trzema cyframi i trzema literami, podobnymi

do naszych, a ja pójdę kupić śrubokręt i szczypce.

– Tak, szefie, ale po co takie numery?

– Oj dziecko, dziecko. – Pokręciła głową. – Po to, żeby właściciel tamtego drugiego

samochodu nie od razu zauważył nowe tablice. Bierz się do roboty. – Ruszyła w stronę schodów.

– Jesteś naprawdę niesamowita, wiesz o tym? – krzyknął za nią.

– Postaraj się wybrać volkswagena – odkrzyknęła głośnym scenicznym szeptem. –

Właściciele volkswagenów raczej nie używają kart kredytowych, więc może nie tak zaraz będą

patrzeć na tablice rejestracyjne.

George Karajanian, sprzedawca ze sklepu meblowego przy Central Square, miał prawie

cztery tygodnie później dowiedzieć się od policji, że tablice rejestracyjne nie są od jego

volkswagena. Dowiedział się o tym dopiero wtedy, kiedy go zatrzymano za zlekceważenie znaku

„stop”, po czym przez cały wieczór wyjaśniał tę sprawę, zamiast oglądać wyścigi psów.

Profesor Alexander D’Ambrosio nadawał ostateczny szlif pytaniom egzaminacyjnym z

początków włoskiego, kiedy Luke zastukał do jego drzwi.

– Proszę wejść – zawołał D’Ambrosio, do pewnego stopnia wdzięczny za tę przerwę w

pracy. Był mężczyzną chudym, zdaniem Luke’a pięćdziesięcioparoletnim. Okulary w

szylkretowych oprawkach i siwizna na skroniach nadawały mu wygląd typowego nauczyciela

akademickiego. Kurze łapki potęgowały wrażenie ciepła, jakie emanowało z jego

ciemnobrązowych oczu. Luke’owi natychmiast przypadł do serca.

– Na pewno szuka pan italianistyki, a nie szpitala? – zapytał D’Ambrosio na widok licznych

sińców i zabandażowanych rąk Luke’a.

– Wypadek motocyklowy. – Luke z uśmiechem wzruszył ramionami, w nadziei, że

zachowuje się dość swobodnie. – Rozmawiałem z pańską sekretarką. Powiedziała, że chyba

mógłby mi pan pomóc.

– Cóż, ona powinna wiedzieć. Od tak dawna jest moim Piętaszkiem, że będę musiał odtąd

nazywać ją moją Sobótką. – Luke z pewnym wysiłkiem zdołał uśmiechnąć się bardziej promiennie.

– Może na początek powie mi pan, z kim mam przyjemność. Nie wygląda pan na początkującego

studenta.

– Ani na magistranta. Odbywam praktykę lekarską w szpitalu w Cambridge. Tom Putnam. –

D’Ambrosio wstał, instynktownie wyciągając rękę, którą cofnął, bo znów zauważył bandaże

Luke’a.

– Więc w czym mogę panu doktorowi pomóc?

– Chciałbym prosić o przetłumaczenie listu – odrzekł Luke i zajął twarde krzesło po drugiej

stronie biurka, nieco zmieszany i z niewiadomych przyczyn zalękniony.

– Na włoski czy na angielski? – Profesor się uśmiechał, a Luke z cichym westchnieniem

zaczynał odzyskiwać panowanie nad sobą.

– Och, na angielski. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby prosić o tłumaczenie na

włoski.

– Rzeczywiście mało kto o to prosi. Przepraszam za nonszalancję, panie doktorze. A więc

co to za list.

Luke wyciągnął kartki i podał je nad zasłanym notatkami biurkiem.

– Znalazłem go na naszym strychu – skłamał – w kufrze ze starymi zdjęciami i papierami.

Wszystkie napisane były po angielsku, więc naprawdę zaciekawiło mnie, czego dotyczy ten list po

włosku. Jest chyba sprzed ponad trzydziestu lat.

– Chyba tak – odparł D’Ambrosio z roztargnieniem. Czytał już drugą kartkę. W ciągu paru

minut przejrzał cały list. Kiedy podniósł oczy, nie pozostała w nich ani odrobina ciepła, którego

miejsce, jak wyczuwał Luke, zajęło zmieszanie połączone z troską.

92

– Może mi pan powiedzieć coś więcej o tym liście, panie doktorze? Na przykład, kto mógł

być nadawcą czy adresatem?

– Właściwie nie, proszę pana – odrzekł Luke. – Wiem tylko, że prawie cała zawartość kufra

należała do dziadka mojej żony. Według niej był jakoś powiązany z mafią. Dlatego tak nam

zależało na przetłumaczeniu listu.

D’Ambrosio przez prawie minutę bacznie wpatrywał się ciemnymi oczami w oczy Luke’a.

Potem z rezygnacją wyciągnął żółty bloczek z szuflady biurka i wraz z piórem podał go Luke’owi.

– Jest tu parę słów, które nie mają angielskich odpowiedników, panie doktorze. Każde z

nich zastąpię zbliżonym słowem angielskim albo spróbuję możliwie dokładnie oddać jego sens.

Jeśli będę tłumaczyć za szybko i pan nie nadąży z zapisywaniem, proszę mi powiedzieć.

– Zrobię to – obiecał Luke, znów świadomy, że profesor się w niego wpatruje.

D’Ambrosio zaczął tłumaczyć wolno, monotonnie, modulując głos nie bardziej niż pisarz

sądowy. Luke bez trudu nadążał z pisaniem, lecz w miarę jak poznawał treść listu, oblewał się

lodowatym potem pod pachami i na całym ciele. Tętno waliło mu jak szalone, a mimowolna

hiperwentylacja spowodowała zawrót głowy, jeszcze zanim profesor doszedł do końca.

Obaj siedzieli w milczeniu, kiedy Luke wczytywał się w list. Teraz wiedział już na pewno,

dlaczego tak wiele osób zginęło, a życie jego i Karen straciło wartość szybciej niż akcje na giełdzie

w roku dwudziestym dziewiątym. Nie patrzył na D’Ambrosia, od czasu do czasu musiał jednak

przerywać lekturę i zamykać oczy, bo gabinet wirował dookoła niego niepowstrzymanie.

4 stycznia 1946

Najdroższy Bracie,

To będzie, jestem pewien, mój ostatni list do Ciebie. Bóle tak się teraz nasiliły, że muszą co

parę godzin przyjmować leki. Lekarze proponowali mi kolejną operacją. Nie zgodziłem się na nią,

ponieważ właściwie nie ma gwarancji sukcesu. Ale jestem gotów, Peter. Nadszedł czas i jestem

gotów. Dzięki Tobie. Niewątpliwie znasz mnie dość dobrze i rozumiesz, że jakimś sposobem

pozostałbym przy życiu do chwili zabezpieczenia syna i zapewnienia mu przyszłości. Teraz

spokojnie mogę czekać na śmierć. Dobrze nam się żyło, bracie, przed moją deportacją.

Wspomnienia tych lat podtrzymywały mnie w wielu trudnych chwilach i zabiorą je ze sobą do

grobu.

A teraz to Nicholas, Twój bratanek, mój syn, ma zacząć w Ameryce takie życie, jakiego ja

nigdy nie mogłem prowadzić. Wysłane Ci pieniądze należy tak wydatkować:

20 000 dolarów na załatwienie mu przejazdu i udokumentowanie nowej tożsamości.

50 000 dolarów dla Nicholasa i jego nowej rodziny, włącznie z jego nauką na

amerykańskim uniwersytecie.

20 000 jest dolarów dla ciebie.

Musisz tak załatwić jego przejście do nowego życia, aby nic nie wiązało go ze mną ani z

żadnym innym członkiem Rodziny. Należy mu dać szansę pójścia własną drogą.

To błyskotliwy młody człowiek, Peter. Zdaniem niektórych geniusz. Już mówi po angielsku i

francusku jak rodowity Anglik czy Francuz, a jego nauczyciele twierdzą. Że zadziwiająco dobry jest

z historii i matematyki.

Na koniec chcę Ci napisać o egzekucji, jakiej Nicholas dokona dla Ciebie i Twojego Don

Alberta. Zgodził się to zrobić, bo ja go poprosiłem. Jak już pisałem, na moje życzenie wyeliminował

trzech ludzi. Byli nimi Molinaro, Secchi i Pająk, których przysłał tu za mną Provone. Podaję ci

nazwiska tylko po to, abyś mógł zapewnić swojego Padrone, że robota zostanie wykonana po cichu

i dobrze. W sposób typowy dla Nicholasa. Musisz jednak pamiętać, Peter, że ma to być ostatnia

egzekucja, o jaką się go poprosi. To moje przedśmiertne życzenie.

Nicholas wie, że ma zostać w willi po moim odejściu. Będzie czekać i zastosuje się do

Twoich instrukcji. Do jego paszportu i innych dokumentów, jakie musisz wyrobić, dołączam kilka

ostatnich zdjęć. Bóg z Tobą, mój Bracie.

93

Z dozgonną miłością Dominico

– Fascynujące – powiedział wreszcie D’Ambrosio. Odchylił się na krześle i w zadumie

stukał o siebie palcami złożonych rąk. – Czy na kopercie było jakieś nazwisko? Coś, co by

wskazywało, kim może być ten Peter czy Nicholas?

– Absolutnie nic. – Luke zbytnio się pośpieszył.

– Jeśli nie zrobi to panu różnicy, chciałbym mieć odbitkę listu do własnej wiadomości i do

celów naukowych. Może po przeprowadzeniu niewielkich badań mógłbym się czegoś dowiedzieć o

ludziach, wspomnianych w tym niezwykłym liście.

– Doskonale, zrobię odbitkę i jutro ją przyniosę – bąknął Luke, przypomniawszy sobie

jednocześnie, że obok biurka sekretarki widział kserokopiarkę.

– Znakomicie – powiedział D’Ambrosio. – Proszę ją zostawić u Barbary, jeśli mnie pan nie

zastanie. – Luke zastanawiał się właśnie, dlaczego profesor nie zaproponował skorzystania z

tutejszej kopiarki, gdy ten wstał i skinął głową na znak, że rozmowa jest skończona. Luke

podziękował, wziął list wraz z tłumaczeniem i wycofywał się do wyjścia, świadomy, że

D’Ambrosio nie spuszcza go z oczu.

Ledwie się odwrócił i chwycił za gałkę u drzwi, D’Ambrosio przemówił. Jego słowa,

spokojne i niewyrażające żadnej opinii, ukłuły Luke’a boleśnie.

– Miło mi było pana poznać, doktorze Corey, szkoda tylko, że w tak niesprzyjających

okolicznościach. Luke stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, twarzą zwrócony do drzwi.

Profesor dręczył go, jeszcze przez chwilę zachowując milczenie, po czym zwolnił morderczy

uścisk.

– Możesz się odprężyć, Lewis. Odwróć się. Nic ci z mojej strony nie grozi.

Luke odwrócił się sztywno, z wysiłkiem wytrzymując wzrok D’Ambrosia.

– Mówią mi Luke, proszę pana. Skąd... skąd pan...

– Znam twojego ojca, Luke. Zasiadaliśmy razem w kilku komitetach, kiedy pracował na

uniwersytecie. Zawsze lubiłem porozmawiać z nim po zakończeniu tych nudnych zebrań. Od

samego początku śledzę twoją sprawę w gazetach. Nie mogłem zrozumieć, jak...

– To długa, skomplikowana historia, proszę pana – przerwał mu Luke. – Mogę pana tylko

zapewnić o swojej niewinności i o tym, że tłumacząc ten list, może bardzo mi pan pomógł w

dotarciu do sedna sprawy.

– Luke, jeśli mogę jeszcze na coś się przydać...

– Zrobił pan już nadspodziewanie dużo – powiedział Luke, pamiętając o Connie Evans i

Theonie Settles. – Dziękuję.

– Pamiętaj, że jeśli będę mógł, chętnie ci pomogę – zawołał D’Ambrosio, gdy Luke,

kulejąc, wychodził z gabinetu.

– Jak na człowieka, który nie istniał przez jedną trzecią swojego życia, Nick Fearing

znakomicie sobie poradził. – Karen, oparta o ściankę boksu w czytelni, żuła krawędź styropianowej

filiżanki z niedopitą letnią czarną kawą. Na stole, przy którym siedziała, walały się wyrwane z

bloku żółte kartki, na ogół z obu stron pokryte ozdobnymi, lecz rzadkimi gryzmołami, jakimi

posługiwała się od czasów college’u. Luke odniósł wrażenie, że jest nietypowo rozmamłana, z

jasnoniebieską połą koszuli wyłażącą spod ciemniejszego swetra i opadającym na czoło

kosmykiem pszenicznych włosów.

– Co sądzisz o liście? – zapytał i wyciągnął rękę, aby poprawić jej włosy, ale zaraz ją

cofnął, bo takie mu się podobały.

– Nie ma w nim chyba żadnych rewelacji, może prócz tego kawałka o morderstwie. Na

pewno doskonale pasuje do zebranych przeze mnie informacji. Wydaje mi się coraz bardziej

przerażające, ze będąc mordercą i wiceprezydentem, Fearing musiał w dodatku mieć

niewiarygodną organizację za sobą, albo pod sobą. Kto wie?

– Mów dalej, mała – nalegał Luke.

94

– No, więc popatrz, co nas spotkało. Jak dotąd, wiemy, że Fearing ma ludzi na przylądku

Cod, nawet tego zdeprawowanego komendanta policji. O ile nam wiadomo, ma ludzi w bostońskim

wydziale policji, jak też w gazetach i rozgłośniach radiowych. W domu Theony zlokalizowali nas

w godzinę po naszym przyjeździe. Obserwują dom twojej siostry i przypuszczalnie założyli jej

nawet podsłuch telefoniczny. A przez cały ten czas Fearing faktycznie przebywa w dalekim

Waszyngtonie. Mój Boże, Luke, nie wiadomo, jak wielkiej sile politycznej stawiamy czoło. Ale

właśnie teraz żadne z nas na pewno nie chce sobie tego uświadomić.

Luke westchnął, po czym zaczął wiercić łyżeczką dziury w swojej styropianowej filiżance i

roztrząsać słowa Karen. Styropian wprawdzie nie musi się trzymać kupy, ale jej wywód

niewątpliwie wiąże się w logiczną całość. Odruchowo wyciągnął fotografię młodego Nicholasa

Fearinga z Ferlazzo i ustawił przed nimi na stole.

– Nie wygląda na mordercę – stwierdziła Karen w zadumie.

– Podobnie jak Baby Face Nelson – skonstatował Luke ponuro. – Wszystko to jest bardzo

zagmatwane. Jak, u diabła, można wybrać oszusta na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych? Czy

nie należałoby sprawdzać środowiska i pochodzenia osób ubiegających się o urząd?

– Chybaby należało – powiedziała Karen. – Ale jak usłyszysz, czego się dowiedziałam,

zapewne nikogo nie będziesz obwiniać o brak podejrzliwości. Stryja Petera i jego przyjaciół

cechowała wyobraźnia i dokładność. Po prostu wszystko zapięli na ostatni guzik. Nie zostawili

żadnego śladu. Może tylko list i zdjęcie. A co za tym idzie, nas. Jak się czujesz na fałszywym

tropie?

– Nieźle – odparł – choć wydaje się, że jesteśmy u kresu możliwości.

– Rozpogódź się, Luke. – W jej głosie zadźwięczała nutka gniewu. – Usiądź wygodnie i

posłuchaj skompilowanej przeze mnie barwnej biografii cara Nicholasa. A potem, jeśli nie

potrafimy obmyślić kolejnego posunięcia, pozwolę ci upaść na duchu. Dobra?

Uśmiechnął się, pocałował ją i wrócił na swoje miejsce.

– Nicholas Mark Fearing – zaczęła – urodzony w Powell, stan Montana, 6 listopada 1928.

Skorpion... wpadłbyś na to? Rodzice: dawno zmarły wielebny Joseph Fearing i jego równie dawno

zmarła żona Mary. Niezły numer, Luke. Chodzi mi o to, że ci ludzie nie budzili zastrzeżeń. W 1930

roku zacny kapłan i jego małżonka rzekomo zabrali tryskającego zdrowiem chłopaczka i wyjechali

na misje do Afryki. Nie mogę znaleźć żadnej wzmianki na temat miejsca ich pobytu ani ich

dokonań, niemniej jednak idę o zakład, że istnieje gdzieś barwny opis ich dobroczynnej

działalności. Tak czy owak, po dłuższym pobycie na Czarnym Lądzie Fearingowie powrócili do

Stanów...

– Zaczekaj – przerwał Luke. – Niech zgadnę. W 1946.

– Inteligentnie i prawidłowo, mój synu. No i proszę. Ot tak sobie znika siedemnaście,

osiemnaście lat. – Nieoczekiwanie głośno strzeliła palcami, co odbiło się echem od cichych

regałów bibliotecznych.

– A co ze świadectwami, metrykami urodzenia? Na pewno musi być...

– Czy mogę kontynuować, czy też ty zamierzasz się znaleźć w centrum uwagi?

– Przepraszam – powiedział.

– I mnie to zastanowiło, więc zadzwoniłam do ratusza w Powell w Montanie. Urzędniczka

bynajmniej nie wyglądała na zdziwioną moimi pytaniami i wyjaśniła mi, ze nie ja jedna chcę

zdobyć dane biograficzne, dotyczące najwybitniejszego syna ich miasta. Potem wygłosiła

częściowo przygotowane przemówienie, wynosząc pod niebiosa przymioty Fearinga i jego

działalność dla dobra ludzkości. Wreszcie powiedziała, że miasto jest wdzięczne wiceprezydentowi

za hojną pomoc w odbudowie ratusza po wybuchu i pożarze, który w roku 1964 niemal doszczętnie

zniszczył stary budynek i znajdujące się w nim archiwa. Oczywiście Fearing był wtedy tylko

gubernatorem Massachusetts.

– Niewiarygodne – zdołał wykrztusić Luke. – Całkiem niewiarygodne.

95

– O ile wiem, nikt z Fearingów nigdy nie wrócił do Powell. Przynajmniej do czasu, kiedy w

sześćdziesiątym czwartym Nick pojechał tam oddać do użytku nowy ratusz. Jego rodzice nie żyli

już wtedy od jakichś czternastu lat. Tragiczny wypadek samochodowy, wiadomo. Jeszcze jeden

fałszywy trop odpada.

– Odwaliłaś ładny kawał roboty, moja pani – przyznał,

– Jest więcej, ale to na ogół zwykła biografia. Nadal nie wyczuwam, jaki z niego człowiek,

wiem tyle, co widziałam w telewizji albo czytałam w gazetach, zanim to wszystko się stało. Jest

uosobieniem Amerykańskiego Marzenia. Ubogi syn ubogich misjonarzy, we wczesnym

dzieciństwie uczą go rodzice. Szkołę średnią kończy oczywiście w Lawrence, stan Massachusetts.

Studia na Harvardzie podejmuje w 1948, dyplom robi jako jeden z najlepszych w swojej grupie w

1951, na rok przed terminem. Potem prawo na Harvardzie. Redaktor „Przeglądu Prawniczego”,

mogłabym dodać. Później praca w prokuraturze okręgowej. Musiał działać dość skutecznie, skoro

w 1958, w podeszłym wieku trzydziestu lat, mianowano go prokuratorem okręgowym. Jego

poprzednik zmarł jakoby w trakcie pełnienia obowiązków. Hmmm.

– Rzeczywiście hmmm – zgodził się Luke. – Co dalej?

– Stanowy prokurator generalny od 1960 do 1962, wicegubernator przez dwa lata.

Gubernatorem został w wieku trzydziestu sześciu lat, kiedy gubernator O’Brian objął jakąś posadę

w Waszyngtonie. Reszta, jak powiadają, jest historią. Nieustraszony Fearing, najtwardszy

prokurator generalny w dziejach Stanów Zjednoczonych; zdeklarowany wróg przestępczości

zorganizowanej; postrach skorumpowanych przywódców związkowych. Wreszcie startuje w

wyborach u boku George’a Tabora, zapewne najnudniejszego, najbardziej nieudolnego prezydenta,

jakiego kiedykolwiek wybraliśmy. W jednym wstępniaku wyczytałam, że w trakcie kampanii

Tabor nie potrafiłby chodzić, żując gumę, gdyby go Fearing nie nauczył.

– Ciekaw jestem, czy twoja matka domyślała się zawartości sejfu – powiedział Luke w

zadumie.

– Wątpię. Matka nigdy nie potrafiła trzymać buzi na kłódkę. Gdyby wiedziała, chybaby mi

powiedziała. Ze względu na nią cieszę się, że nie wiedziała. Cóż, my wiemy. I co z tym zrobimy?

Luke nie miał okazji odpowiedzieć na jej pytanie. Zgrabna brunetka, z wyglądu wcale

niepodobna do bibliotekarki, podeszła do ich boksu i oznajmiła, że bibliotekę zaraz zamykają na

noc.

– Chyba możemy wrócić tu jutro – rzekł Luke, kiedy zbierali notatki.

– Po co?

– Musimy jeszcze więcej dowiedzieć się o Fearingu. Jak dotąd mamy tylko garść domysłów

i wyblakłą starą fotografię. Wiemy, że jesteśmy na dobrym tropie, ale jeśli spróbujemy przekonać

kogoś innego na podstawie posiadanych przez nas dowodów, pewnie razem wylądujemy w

stanowym szpitalu w Bridgewater albo nawet gorzej.

– Jeśli wylądowalibyśmy tam razem, nie byłoby to takie złe – zauważyła z uśmiechem.

– Dobra. Więc znajdź teraz jakiś nocleg. W tej okolicy musi być mnóstwo pensjonatów.

Burza ucichła i tylko wiatr zacinał drobnym deszczem, kiedy schodzili ze stopni biblioteki i

szli na ukos przez ciemny trawnik Harvard Yard. Dokonane w tym dniu odkrycia, myślał Luke,

zamiast ułatwić, jeszcze bardziej utrudniały ich sytuację i źle wróżyły na przyszłość. Ściskało go w

gardle, w miarę jak sobie uświadamiał, że może to być ich ostatnia wspólnie spędzona noc.

W pensjonacie, w pokoju na drugim piętrze, Luke leżał w mosiężnym łóżku, wsparty na

dwóch poduszkach. Kochali się kilkakrotnie w ciągu nocy i jeszcze raz z rana, po przebudzeniu.

Teraz spływało na niego nieznane od lat ukojenie. Z podziwem obserwował Karen, która w samych

białych majtkach wykonywała serię ćwiczeń rozciągających, a przez następny kwadrans pięknie

kontrolowanego Tai Chi. Szare poranne światło otaczało aureolą jej ciało, jak znów zauważył,

dziecinne i kobiece zarazem, gibkie i muskularne, rozwinięte i zmysłowe. Takie ciało za

dwadzieścia lat będzie równie ładne i ponętne jak dzisiaj.

96

Uśmiechnąwszy się, powoli zapadał w sen. Kiedy zamykał oczy, miejsce jej delikatnego

piękna zajęła nagle przerażająca podobizna Damiana Steele’a. Jego kręcone blond włosy płonęły, a

skóra miała zielonkawy odcień, od którego żołądek podchodził do gardła. Steele wykrzywiał twarz

w groteskowym, złym uśmiechu, błyskał przekrwionymi oczami, połyskiwał bielą zębów. Luke,

wstrząsany dreszczem, bezskutecznie próbował otworzyć oczy. Potem twarz wybuchnęła

śmiechem, a ten piskliwy, szyderczy śmiech zmieszał się z sapaniem przerażonego Luke’a. Obraz

nabrał wyrazistości, śmiech niemal ogłuszał, gdy wtem, równie nagle, jak się pojawiło, widziadło

znikło, przy uchu Luke’a zaś rozbrzmiał cichy głos.

– Obudź się, Luke. Luke, nic się nie stało. Wszystko jest w porządku. – Głaskała go po

czole i ostrożnie rozprostowywała jego zaciśnięte palce.

Otworzył oczy, przez chwilę patrzył w jej twarz, a potem objął ją i z całej siły przytulił.

Stopniowo oddychał coraz wolniej, przestawał się trząść. Karen cofnęła się i delikatnie ujęła jego

dłonie.

– Lepiej? – Kiwnął głową. – Chcesz się zabrać do pracy? – Znów potaknął. – Musiałeś mieć

okropny sen. Później mi o nim opowiesz.

– Jaki mamy dziś dzień? – zapytał i usiadł.

– Czwartek, Luke, dwudziestego ósmego.

– Tydzień.

– Co?

– Tydzień – powtórzył. – Tylko tyle czasu upłynęło od wylewu twojej matki. Jezu, co za

tydzień.

– Jazda, duży chłopcze. Ubierz się. Zajmiemy się przeszłością, jak tylko uporamy się z

przyszłością, dobra?

– Prowadź – powiedział, podnosząc koszulę i spodnie, rzucone poprzedniego wieczoru na

podłogę.

Pod rękę wyszli w wilgoć poranka i skierowali się do Widener. Deszcz ustał, ale ze względu

na porywy wiatru i groźbę ulewy włożyli kaptury nieprzemakalnych kurtek, nie zwracając niczyjej

uwagi. Zgodnie z sugestią Luke’a wybrali okrężną drogę na Harvard Yard i przystawali w bramie

mniej więcej na każdym rogu, aby mieć pewność, że nie są śledzeni. Żadne z nich nie lekceważyło

tego środka ostrożności.

Na stopniach biblioteki włączyli się w nieprzerwany strumień ponurych studentów, którzy z

zaciśniętymi wargami wchodzili po mokrych od deszczu schodach.

– Czas egzaminów końcowych – zauważył Luke, ironicznie kręcąc głową. – Wszystko i nic.

– Co masz na myśli? – zapytała.

– To, że dopóki człowiek studiuje, nie widzi, jak jest w istocie bezpieczny i ograniczany,

zwłaszcza w okresie sesji egzaminacyjnej. – Ściszył głos do szeptu, kiedy przechodzili przez

oszklone żelazne drzwi. – Na myśl o tym, jak małe w porównaniu z obecnymi miałem wtedy

zmartwienia, chce mi się podejść do każdego z tych kujonów z osobna, porządnie nim potrząsnąć i

powiedzieć, że o wiele więcej się nauczy, jeśli zamiast tyle czasu spędzać z nosem w zatęchłych

książkach, poświęci go na zdobywanie wiedzy o tym, co się naprawdę dzieje. Samo życie. To

powinien być program obowiązkowy.

– Bezwzględnie – przyznała. – A Nickowi Fearingowi możemy zlecić napisanie

podręcznika.

– Wiesz, to wcale nie takie śmieszne.

– Będzie śmieszne, Luke. Naprawdę już niedługo, po prostu wiem, że będzie.

W ich wczorajszym boksie siedział chłopak z trądzikiem i nieprawidłowym zgryzem. Był

całkiem schowany za stertą książek, Luke zobaczył jednak dość, aby na głos wyrazić zdziwienie,

dlaczego na Harvard zaczęto przyjmować dzieciaki zaraz po szkole średniej.

Oboje z Karen szli wzdłuż rzędu zajętych nisz, aż w końcu rozłożyli notatki na stole w

jedynej wolnej.

97

– Więc od czego dziś zaczynamy? – spytała Karen.

– Gazety będą chyba najlepsze. Ty weź „Timesa”, ja „Globe”. Muszą mieć mikrofilmy

jednego i drugiego. Może później sprawdzimy „Washington Post”. To też muszą mieć. Zacznijmy

od ostatnich numerów i potem się cofajmy.

– Ale czego szukamy?

– Pewnie czegoś więcej o tym człowieku – odparł. – Powiązań. Wzorów. Wszystkiego, co

może łączyć Fearinga z mafią. Wszystkiego, co może być dla nas wskazówką, jak wykorzystuje

urząd wiceprezydenta. Mam to okropne, głupie uczucie, że nie zamierza być wice przez sześć

następnych lat kadencji Tabora.

– Wygląda na to, że taka cierpliwość naprawdę do niego nie pasuje, co?

– Powiedzmy tylko, że nie chciałbym być agentem, który ubezpiecza George’a Tabora na

życie. Chodź, spróbujemy poprosić o pomoc bibliotekarzy z księgozbioru podręcznego. Powiedz

im, że zbieramy materiały do książki.

– Świetnie. – I dorzuciła: – Możemy ją zatytułować Co się stało z małym Nickiem?

Po południu mieli już dziesiątki stron notatek i obojgu tak samo pękały z bólu głowy.

Siedzieli naprzeciwko siebie w boksie, delektowali się kanapkami z grubo krojoną pastrami, które

Karen przyniosła od Elsie, i czekali, aż zacznie działać połknięta aspiryna.

– Ty, mała, mów pierwsza – powiedział. – Czy jako pracownica socjalna zdołałaś dopatrzyć

się w naszym facecie jakichś odchyleń od normy?

– Luke, zostawmy Nicholasa Fearinga przynajmniej na czas lunchu. Czuję się tak, jakbym

przy tym czytniku usmażyła sobie gałki oczne. Przy pierwszej okazji zrezygnuję z prenumeraty

„Timesae. Co za dużo, to niezdrowo.

Przez następną godzinę rozwodzili się nad zaletami Bostońskiego i Metropolitalnego

Muzeum Sztuki, nad korzyściami, jakie przynosi wykształcenie przygotowujące do zawodu, i nad

najlepszymi filmami, jakie w życiu widzieli (Luke: Tysiąc clownów, Karen: Annie Hali i

Szlachectwo zobowiązuje).

Nagle, w trakcie krótkiej dyskusji, poświęconej porównaniu opowiadań Cheevera i

Faulknera, Karen umilkła, po czym rzekła z ciepłym uśmiechem:

– Dzięki, tego mi było potrzeba.

Uśmiechnął się w odpowiedzi, otworzył własną teczkę z notatkami i zaczął przeglądać

kartkę po kartce. Zebrane przez niego informacje niewiele wnosiły do tego, co już wiedzieli.

Nicholas Fearing był fenomenem... zjawiskiem. Jeśli w ogóle miał w sobie coś niezwykłego,

zauważył Luke, to na pozór całkowity brak wrogów politycznych, a właściwie nawet krytyków w

prasie. Zyskał powszechny poklask, „Newsweek” i „Time” zamieściły jego zdjęcia na okładkach z

tej racji, że na przestrzeni paru tygodni osobiście zajął się rozstrzygnięciem dwóch trudnych,

skomplikowanych sporów pracowniczych. W jednym przypadku, po zakończeniu trzymiesięcznego

strajku hutników, Fearing nie spotkał się ze strony pracodawców i pracowników z ani jednym

słowem niezadowolenia z ugody, do której doprowadził.

Karen też nie udało się znaleźć żadnych oczywistych nieboszczyków w badanych przez nią

szafach. Spośród faktów, jakie zebrała, największe wrażenie zrobiła na obojgu liczba wniesionych

oskarżeń i surowych wyroków, które zapadły przeciwko szefom zorganizowanych grup

przestępczych na żądanie Fearinga, ówczesnego prokuratora generalnego. Kilka ważnych figur,

nietykalnych w okresie walki Roberta Kennedy’ego ze zorganizowaną przestępczością,

odsiadywało długie wyroki, a dwaj spośród ludzi najpotężniejszych, Sammy Gambone z

Providence oraz Arthur Krenz, właściciel największego hotelu i kasyna w Las Yegas, widocznie

woleli popełnić samobójstwo, niż być oskarżani przez Fearinga.

– Niewiele tego, prawda? – podsumowała Karen.

– Pozornie tak – odparł. – Ale kiedy mówiłaś, wciąż mi się zdawało, że coś słyszę, choć

właściwie nie słuchałem. Rozumiesz?

– Chyba... chyba tak.

98

– Pozwól, że dla przykładu opiszę ci, jak większość lekarzy radzi sobie z trudnymi

problemami – podjął. – Po pierwsze, zawsze zakładają, że gdzieś jest odpowiedź, wyjaśnienie

trudnego przypadku. Potem zbierają wszelkie informacje, które, ich zdaniem, mogą być ważne, i

szukają wzorców diagnostycznych. Jeśli nic z tego nie wychodzi, zbierają więcej informacji i cały

proces rozumowania zaczynają od nowa, nigdy nie zapominając o podstawowej przesłance, że

odpowiedź istnieje. Czasami muszą zmienić pogląd na przyczynę choroby i zamiast w jednym

procesie, upatrywać jej w dwóch czy trzech rzeczach, które równocześnie się powikłały. Dobry

lekarz, jeśli jest na tyle bystry, aby zbierać właściwe informacje, prędzej czy później znajdzie

prawidłową odpowiedź... albo przynajmniej na tyle prawidłową, że pacjent dobrze na tym wyjdzie.

– I według ciebie odpowiedź na pytanie o Fearinga jest już w naszych notatkach?

– Może nie cała, ale jakaś jest. Klnę się, że przez sekundę prawie ją miałem.

– No i co dalej? Więcej informacji? – zapytała Karen, wyczuwając w nim niedostrzeganą

przedtem energię i zdecydowanie. Jeśli kiedyś znów zachoruję, pomyślała, chcę, żeby to on się

mną opiekował. Bo gdzież są ci wszyscy wielcy lekarze, kiedy ktoś ich najbardziej potrzebuje?

– Więcej informacji – przyznał. – Jeszcze dwie, trzy godziny. Musi nastąpić przełom. W

pewnym momencie ktoś się zorientuje, dlaczego moja twarz wydaje mu się znajoma. A wtedy, uf,

nie będzie już czasu.

Po upływie półtorej godziny nastąpił przełom, na który liczyli. Nieoczekiwanym źródłem

wiadomości okazała się rubryka towarzyska bostońskiego „Globe” sprzed trzech lat. Luke prędko

przerzucał kartki, koncentrując się na pierwszych stronach i artykułach wstępnych, resztę każdego

numeru właściwie ignorując. A tu akurat podszedł do czytnika po powrocie z toalety i spostrzegł

twarz Fearinga na dużym grupowym zdjęciu u dołu już przejrzanej strony.

– Słyszę, choć właściwie nie słucham, widzę, choć nie patrzę – powiedział na głos, raz i

drugi odczytując podpis pod zdjęciem i krótki towarzyszący mu tekst. – Karen, chodź, zobacz. –

Krzyknął za głośno. Szybko pochylił się nad czytnikiem, kiedy kilku pilnych studentów zwróciło

twarze w jego stronę.

– No, niech mnie... – mruknęła. Stała z rękami na ramionach Luke’a, wpatrzona w czytnik.

– Za duży zbieg okoliczności?

– O wiele za duży – zgodził się Luke triumfalnie. – O wiele za duży. – Teraz chichotał, a

Karen obejmowała go za szyję i nie spuszczała wzroku z fotografii.

Autor artykułu nazwał to polityczną galą dekady, mającą na celu zbiórkę funduszy. Wielki

jubel po pięć tysięcy dolarów od osoby w Stonehill, domu przemysłowca Alberta Juliana. Podczas

uroczystości sfotografowani zostali kandydat na wiceprezydenta Nicholas Fearing, jego żona

Angela, gospodarz Albert Julian i jego syn Carl.

– Carl Julian, człowiek, którego kochać może tylko ojciec – zauważył Luke, przepisując do

notesu artykuł, z datą i numerem strony. Następnie rozejrzał się przez ramię w prawo i w lewo,

wyjął mikrofilm z czytnika i wsunął do kieszeni.

– Panie doktorze. – W głosie Karen zabrzmiało rozczarowanie. – Mogę pogodzić się z tym,

że jest pan gwałcicielem i mordercą, ale drobnym złodziejaszkiem? Cóż, matka zawsze mówiła, że

nie znam się na ludziach.

– Przynajmniej to tylko numer „Globe”, a nie czegoś ważnego, w rodzaju „Mechaniki dla

wszystkich” – odrzekł i złożył notatki. – Chodź, zabieramy nasze rzeczy i spływamy.

– Dokąd idziemy? – zawołała za nim.

– Po garść drobnych i do telefonu. Moim zdaniem ktoś o nazwisku Albert Julian

niecierpliwie oczekuje pogawędki z nami.

– Ależ, Luke, czy możemy mieć pewność, że ojciec jest w to wszystko zamieszany wraz z

Carlem?

– Carl to zbir. Wątpię, czy potrafiłby znaleźć wyjście z pokoju, gdyby w nim było więcej

drzwi niż jedne. Tu kierowniczą rolę odgrywał ktoś potężny, a sama, ty sama uznałaś za mało

prawdopodobne, aby Fearing mógł to robić z Waszyngtonu. Musi to być Albert Julian. Zresztą

99

spójrz – dodał, wyjmując z portfela wizytówkę. – Zabrałem ją naszemu przyjacielowi Jamesowi

Spearowi.

– Stonehill 549–2477 – przeczytała. – Mój Boże, to dom Juliana. Numer jego telefonu?

– Masz wątpliwości?

– Chodźmy, kapitanie, znajdę jakąś zaciszną budkę telefoniczną. Czy w razie gdyby była

dość zaciszna, moglibyśmy...

– Innym razem, szalona kobieto. Innym razem.

Albert Julian źle się czuł od śmierci syna. Zaczęły mu dokuczać częste zawroty głowy i

przy kilku okazjach dostał w trakcie posiłku na tyle niespodziewanych torsji, że nie zdążył wstać

od stołu. Trochę czasu próbował spędzać w ogrodzie, a znacznie więcej niż zwykle w długim na

trzy i pół metra basenie z biczami wodnymi. Ale nawet dodanie do jacuzzi dwóch specjalnie

zatrudnionych najśliczniejszych dwudziestoletnich modelek nie łagodziło objawów. W ciągu

ostatnich paru lat erekcja przychodziła mu z trudem, teraz nie miewał jej w ogóle. Po raz pierwszy

od bardzo dawna wyładował gniew i frustrację na jednej z kobiet, co jego kosztowało kilka tysięcy

dolarów, a ją ponaddziesięciogodzinny zabieg chirurgiczny.

Wbrew sobie Julian przy kilku okazjach przeklinał Don Nicholasa Ferlazzo i ślubowanie,

jakie wraz z innymi głowami Rodzin złożył tej nocy przed prawie dwudziestu laty, kiedy

przystąpili do realizacji swoich planów. Obecnie musiał złożyć jedynego syna na ołtarzu La

Tartarugi.

Zaledwie parę godzin upłynęło od pogrzebu Carla. Julian leżał wyciągnięty na olbrzymim

łożu z drewna tekowego, a do połowy opróżniony kieliszek starego koniaku stał na niskim stoliku

obok. Julian próbował zasnąć, lecz bezskutecznie. Zaprzątały go barwne, przykre wspomnienia,

związane z genezą i ewolucją La Tartarugi. Wreszcie, zmożony alkoholem, w pewnym stopniu

ulegając chorobliwej fascynacji, odprężył się, zamknął oczy i pozwolił obrazom przepływać pod

powiekami.

Właściwie był to poniekąd jego pomysł. Jego i Don Nicholasa. Jest rok 1957... czerwiec...

Rodzinie Juliano się nie układa, interesy źle idą. Zdecydowany wysiłek, zmierzający do

wyeliminowania dwóch najbardziej wpływowych konkurencyjnych Rodzin nowoangielskich,

doprowadził do daremnego przelewu krwi i wielkiej kompromitacji jego ludzi. Coraz trudniej było

o pieniądze i Alberto Juliano wiedział, że jest tylko kwestią czasu, kiedy kula mordercy albo

katastrofa finansowa doprowadzi jego osłabione imperium do ruiny.

Nicholas Fearing dużo wcześniej poznał zawiłości i niuanse amerykańskiego systemu

gospodarczego, prawnego i politycznego i miał je w głębokiej pogardzie. Amerykańską formę

sprawowania władzy nazwał „konstytucyjną hipokryzją”; rządzili ludzie umiarkowani,

niedouczeni, o wąskich horyzontach, którzy łatwo dawali sobą manipulować temu, kto miał

pieniądze, którzy łatwo przegrywali na sali sądowej i podlegali każdej z kilku różnych form

kontroli.

– Możemy mieć to wszystko, Don Alberto – powiedział. – Cały kraj. Narzędzia mamy tu w

głowach i w naszym pragnieniu. Jest nam potrzebna tylko cierpliwość i staranne planowanie.

Dalej chwalił swojego ojca, stryja, Juliana i innych za to, że położyli podwaliny, na których

teraz można budować. Opowiadał się za tym, żeby Rodziny w całym kraju, zamiast sobie nie ufać

czy ledwie się tolerować, zorganizowały się i realizowały wspólne cele. Przeciwnicy tych planów

będą usuwani w drodze manipulacji finansowych, nacisków prawnych i tylko w razie konieczności

siłą. Na początek Don Alberto zwoła najsilniejsze Rodziny z całego kraju i nakłoni je do

współpracy obietnicami niewyobrażalnych jak dotąd bogactw i władzy dla nich, ich dzieci i dzieci

ich dzieci.

Początek będzie powolny i niepewny. Każdą Rodzinę trzeba będzie stale utwierdzać w

przekonaniu, że Don Alberto potrafi zapewnić to, co obiecał, zarówno kontrolę nad związkiem

100

zawodowym, jak nad fabryką czy politykiem. W końcu, dzięki planowaniu i manipulowaniu pod

kierunkiem Fearinga, obietnice zostaną spełnione.

Zrazu nikt prócz Juliana i jego najbliższych doradców, jak podkreślał Fearing, nie powinien

wiedzieć o jego istnieniu, zdolnościach i szybko rosnących wpływach politycznych. Z czasem tylko

donowie organizacji uczestniczących dostąpią przywileju i poznają sekret.

Cel: stopniowe opanowanie głównych gałęzi przemysłu, obu izb Kongresu i ostatecznie

samej prezydentury.

Mimo licznych obaw, Juliano, widząc zdecydowanie, jak również inteligencję Fearinga,

świadomy też własnej niepewnej sytuacji, wyraził umiarkowane zainteresowanie. Najpierw jednak

sam wysunął parę żądań. Fearing spełnił wszystkie i w ciągu roku Don Alberto Juliano, osłabiona

głowa słabej Rodziny, przeobraził się w Alberta Juliana, finansistę, poważnego przemysłowca i

nadzorcę wszystkich operacji Syndykatu na północnym wschodzie.

Zmian dokonywano niepostrzeżenie, po mistrzowsku i nic nie wskazywało, że Fearing

macza w tym palce. Początkowo w niektórych trudniejszych sytuacjach trzeba było uciekać się do

szantażu, grozić użyciem siły i stosować przemoc. Ale tylko wtedy, kiedy Fearing uznał, że

wyczerpały się środki konwencjonalne. Manipulował ludźmi, sytuacjami, nawet całymi systemami

gospodarczymi z wprawą arcymistrza, anonimowo grającego listownie w szachy z nowicjuszem.

Prawie równo w dwa lata po wstępnych dyskusjach z Fearingiem Albert Julian zebrał

szefów sześciu najpotężniejszych organizacji w kraju. Podczas tego spotkania na ustronnej wyspie

Wielki Kajman na Morzu Karaibskim stworzono prawdziwe ramy dla La Tartarugi. Fearing

wprawdzie pozostał w Bostonie, ale utrzymywał codzienny kontakt z Julianem. Potrafił kierować

przebiegiem posiedzeń, nie zaniedbując przygotowań do objęcia urzędu gubernatora

Massachusetts.

To Don Alberto zaproponował odpowiednią nazwę dla ich ruchu. Nowy sojusz,

zainspirowany przez olbrzymie żółwie morskie, żyjące na tej wyspie, przybrał nazwę La Tartaruga

– Żółw. Powolny, lecz nieubłagany. Cierpliwy i w zasadzie niezniszczalny.

Sześć miesięcy później, kiedy wszyscy przywódcy organizacji zdążyli się przekonać o

geniuszu Juliana, Fearing spotkał się z nimi po raz pierwszy i ostatni, znów na Morzu Karaibskim.

Tam wyjaśnił, na czym polega jego zakulisowa rola. Łatwo przekonał donów i śluby La Tartarugi

złożono i dosłownie przypieczętowano krwią.

– Nic nie może stanąć na drodze do całkowitej realizacji La Tartarugi. Żadne głupie

uprzedzenia. Żadne konflikty finansowe. Żadne względy uczuciowe. Żadne więzy krwi. Wszystko

należy podporządkować woli większości.

Stopniowo wola większości miała się stać wolą Nicholasa Fearinga.

Teraz, kiedy zbliżała się najważniejsza godzina La Tartarugi, od Alberta Juliana zażądano

złożenia największej ofiary w imię wyższych celów... ofiary z życia jedynego syna... człowieka

dość ograniczonego, który popełnił tylko to przestępstwo, że za dużo wiedział, był za mało

inteligentny i zupełnie nad sobą nie panował.

A o śmierć syna Julian uparcie obwiniał takie nic z przylądka Cod, nazwiskiem Lewis

Corey. Julian zada ból i śmierć temu zeru i każdemu z członków jego rodziny. La Tartaruga pomści

śmierć Carla. Linia Lewisa Coreya w męczarniach zniknie z powierzchni ziemi.

– Mówi Burton, sir. – Trzask interkomu tuż przy głowie wyrwał Juliana z zadumy, z każdą

chwilą boleśniejszej.

– Tak, co jest? – zapytał, nie starając się ukryć irytacji.

– Telefon, sir. Ten ktoś mówi, że nazywa się doktor Luke Corey i że pan chciałby z nim

porozmawiać.

– Skąd, na litość boską, wziął mój... mniejsza z tym, Burton. Odbiorę telefon tutaj. – Wstał

zesztywniały, powoli podszedł do marmurowej umywalki na wprost łóżka i ochlapał twarz zimną

wodą. Następnie dopił koniak i najpierw znów się położył, a dopiero potem podniósł słuchawkę.

– Tu Albert Julian.

101

– A tu doktor Luke Corey. Wie pan, dlaczego dzwonię. – Na dźwięk cichego, opanowanego

głosu magnata Luke poczuł, że częściowo opuszcza go determinacja i agresywność, w jakich się

utwierdzał.

– Niestety nie, panie Corey. Ale byłbym ciekaw, skąd pan ma mój prywatny numer. – A

teraz, Corey, doktorze śmieciu, zobaczymy, czy dorównasz prawdziwemu zawodowcowi, pomyślał

Julian.

Luke przez chwilę nie mógł się zdecydować, toteż nie odpowiedział od razu. Obrócił się w

ciasnej kabinie telefonicznej i obserwował Karen, buszującą po sklepie jak inni klienci. Akurat

wtedy spojrzała na niego i oczy ich się spotkały. Kiwnęła głową, on dość niepewnie wzruszył

ramionami, ona odpowiedziała stanowczym uniesieniem kciuka. Takiego właśnie wsparcia

potrzebował.

– Tu doktor Corey, proszę pana – zaczął z jak największą mocą. – Pora nie jest chyba

odpowiednia na gierki. Od tygodnia straszą mnie i prześladują. Zamordowano dwie dobre,

niewinne osoby i wiem, że znaczna, jeśli nie cała odpowiedzialność za to spada na pana. Wiem

właściwie dużo więcej. Toteż albo będzie pan ze mną szczery, albo zwrócę się z tą informacją do

władz. Czy wyrażam się jasno?

Albert Julian poczuł, że czerwienieje. Dobre, niewinne osoby, pomyślał. Zamordowałeś

mojego jedynego syna, ty bezczelny gnojku. Zamordowałeś mojego syna, a teraz rzucasz te puste

pogróżki.

Odetchnął głęboko, zanim się odezwał, ale musiał mocno ścisnąć słuchawkę, aby nie

wypadła z trzęsącej się ręki.

– Może pan zakładać, doktorze Corey, że wiem coś niecoś o sytuacji, w jakiej się pan

znajduje. A dlaczego zdecydował się pan zadzwonić do mnie?

W rzeczywistości Luke spodziewał się tylko tego, że uzyska przez telefon potwierdzenie

udziału Juliana w przestępstwach. Zachęcony powodzeniem, postanowił trochę nacisnąć i zmienić

tekst, który poprzednio omówił z Karen.

– Chcę wyjechać, proszę pana. W zamian za milczenie chcę ludzi odpowiedzialnych za

morderstwa, popełnione na Connie Evans i Theonie Settles. Chcę gwarancji bezpieczeństwa dla

siebie i Karen Samuels. Chcę je mieć w formie listu, potwierdzającego pański udział w całej tej

sprawie. List dostanę w zamian za informację, którą mam, a na której panu zależy. Wreszcie chcę

pieniędzy... dla ścisłości, pół miliona dolarów. Po otrzymaniu listu, pieniędzy i po bezpiecznym

wyjeździe z kraju przyślę panu te materiały. – Tętno Luke’a zdążyło już przekroczyć setkę, ręce

zaczęły mu się trząść.

– Doktorze Corey. – Julian wyraźnie podniósł głos. – Na pewno zachowuje się pan z dużą

brawurą jak na człowieka, który nie może nawet pokazać się w miejscu publicznym, bo grozi mu

aresztowanie za dwa zabójstwa. Co takiego mógłby pan mieć, co dla mnie byłoby warte pół

miliona dolarów, nie mówiąc już o przyznaniu się do niepopełnionych zbrodni?

– To kolejne gierki, proszę pana. Wiem wszystko. Ferlazzo, Fearing, Damian Steele,

wszystko. – Luke nabrał tchu i uznał, że równie dobrze może teraz wyłożyć ostatnią kartę. Nie

potrafił przewidzieć, jaki to odniesie skutek. – Co więcej, mam informacje od pańskiego syna,

Carla, uzyskane po tym, jak go zahipnotyzowałem. Wystarczające, aby jemu i przypuszczalnie

panu narobić wielkich kłopotów.

Albert Julian milczał dość długo. Kiedy wreszcie przemówił, potok jego słów,

wypowiadanych histerycznym, piskliwym głosem, świadczył, że już nie potrafi ukrywać swoich

myśli ani trzymać języka za zębami.

– Mój syn Carl nie żyje, ty kanalio. Nie żyje przez ciebie. Nie będę z tobą wchodził w

układy, bo chcę twojej śmierci. Zobaczę cię martwym. Nie będę z tobą wchodził w układy, bo nie

muszę. Myślisz, że świstek papieru może La Tartarudze pokrzyżować plany? Co zrobisz ze swoim

bezcennym papierkiem? Do kogo z nim pójdziesz? Na policję? Jest nasza. Do gazet? Też są nasze.

Do polityków? Ha. Nie masz dokąd pójść, Corey. Nie masz dokąd. I wiesz o tym teraz. Zawrę z

102

tobą jedną ugodę i obiecam, że umrzesz mniej straszną śmiercią, jeśli oszczędzisz mi wysiłku i

pozwolisz się zlokalizować. To są twoje gierki. Próżne, czcze pogróżki, których w żaden sposób

nie możesz wykonać. Prowadź swoje gierki, jak długo masz ochotę. Ale wiedz, że już przegrałeś.

Jesteś trup. Nie pogrzebią cię, żeby twoje ciało mogły oskubać ptaki i rozszarpać bezpańskie

kundle. Mój jedyny syn zostanie pomszczony.

Luke zaniemówił i niemal w szoku mocno przyciskał słuchawkę do ucha. Słuchał

mrożących krew w żyłach jęków, przerywanych piskliwym śmiechem, dopóki w końcu nie rozległ

się trzask, a po nim nie zapadła cisza.

Przez kilka minut siedział nieruchomo, wpatrzony w słuchawkę, aż wreszcie Karen

zrozumiała, że dzieje się coś bardzo złego, i siłą otworzyła drzwi kabiny.

– Luke, co się stało? Nic ci nie jest? – zapytała.

– Wydostań mnie stąd – wymamrotał. – Wydostań mnie stąd teraz.

Bez słowa pomogła mu wstać i wyprowadziła go ze sklepu w chłód szarego popołudnia.

Wlókł się przed siebie, prawą ręką trzymając Karen, pustym wzrokiem wpatrując się w chodnik.

Ostatecznie skręciła na mały, błotnisty plac zabaw i usiadła obok Luke’a na dwóch kłodach,

stanowiących część artystycznie ułożonej spirali do wspinaczek. Trzej czarni chłopcy, którzy

bawili się w nadrzewnym forcie, gniewnie popatrzyli na intruzów, po czym przez placyk umknęli

na ulicę.

Luke nieomal płakał, kiedy wreszcie zdołał przemówić łamiącym się, ochrypłym głosem.

– Wszystko skończone, Karen – powiedział i podparł rękami czoło. – Julian zwariował. Jest

gorzej, niż sądziliśmy. Uważa, że zabiłem mu syna. Nie spocznie, dopóki nie zginę. To kompletny

wariat.

– Luke, proszę cię, mów wolniej i weź się w garść – błagała. – Zrób parę głębokich

wdechów i powiedz mi, co się właściwie stało.

Patrzył na nią przez chwilę, po czym znów zaczął mówić, lecz już nie zalewał się łzami,

tylko trząsł się od spazmatycznego szlochu i mocno ją obejmował. Zdała sobie sprawę, że po tym

prawie ustawicznym bólu, niepewności i rozczarowaniach jest bardzo bliski załamania.

– Kocham cię, Luke – szepnęła, delikatnie gładząc go po włosach. – Cokolwiek się stanie,

nic tego nie zmieni.

Dopiero po piętnastu minutach na tyle się opanował, że mógł dokładnie opowiedzieć o

telefonicznym pojedynku z Albertem Julianem. Słuchała uważnie, a kiedy skończył, cicho

gwizdnęła przez zęby.

– Ty w to wierzysz, skarbie? – spytała chwilę później.

– W co? – odrzekł ponuro. – W to, że kontroluje policję, gazety i polityków, czy też w to, że

na jego życzenie ptaki oskubią mnie do kości? Po namyśle zwalniam cię od odpowiedzi na moje

pytanie i sam odpowiadam twierdząco. Tak, wierzę we wszystko, co mówi.

– Ale jeśli to prawda, dlaczego ci powiedział? Niby co miał na tym zyskać?

– Nie zamierzał mi nic mówić, najwyżej coś obiecać, żebyśmy wyszli z ukrycia. Potem

wspomniałem Carla, a on oszalał. Wrzeszczał do telefonu. Jezu, szkoda, że go nie słyszałaś.

– Czy nie przychodzi ci do głowy, czym jest ta La Tartaruga? – zapytała, ścierając ostatnie

łzy z jego policzków.

– Nie, zapewne tajną nazwą ich tajnej organizacji, całkiem jak w cholernej powieści

szpiegowskiej. Jakie to ma znaczenie teraz, kiedy jesteśmy załatwieni? Wie o tym Julian i my

wiemy. Nasza jedyna nadzieja to jeszcze raz do niego zadzwonić i próbować dobić z nim targu.

– Uważasz to za możliwe?

– Tylko dopóki drań nie przywoła ptaków i kundli. – Luke zadrżał. – Myśli, że zabiłem mu

syna. Zapewne kolejny przykład działalności Steele’a.

– Luke, musi być ktoś, do kogo moglibyśmy się zwrócić. Co sądzisz o tym profesorze

italianistyki? Powiedział, że udzieliłby pomocy, gdyby mógł.

103

– Karen, spójrz prawdzie w oczy. Julian ma rację. Nikt nie uwierzy ludziom ściganym za

dwa zabójstwa. Z chwilą gdy wypuścimy z rąk list i fotografię, nic nam nie zostanie. A komu, u

diabła, mielibyśmy je oddać? Wykładowcy z Harvardu? W jaki sposób mogłoby to nam pomóc?

Musimy znaleźć kogoś wpływowego, kto przynajmniej może nie należeć do nich. Kogoś, kto

pozwoli nam przedstawić sprawę, zanim nas odda w ręce policji. Skąd mamy wiedzieć, do których

polityków, dziennikarzy czy policjantów możemy się zwrócić? Jeśli zaryzykujemy i źle

wybierzemy, to koniec z nami. Kocham cię. Chcę, żebyśmy żyli. Nie mogę się zmusić do podjęcia

takiego ryzyka, kiedy tyle jest do stracenia. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie ucieczka.

Wstała i zrobiła parę kroków do tyłu, wpatrzona w rząd starych dwupiętrowych domów po

jednej stronie placu zabaw.

– Dokąd, Luke? Mając sto dolarów i kradziony samochód, dojedziemy najwyżej do

Worcester. Nie, sam mówiłeś: załóż, że jest odpowiedź...

– Ale to się odnosiło do problemu medycznego – zaprotestował i sfrustrowany rozłożył

ręce. – To co in...

Nie dokończył zdania. Krzyknęła podniecona, podbiegła do niego i uklękła na wilgotnej

ziemi, opierając mu ręce na kolanach.

– Luke, opowiedz mi o Krajowym Instytucie Zdrowia. – Patrzyła mu pod nogi. – To dość

ważne miejsce, prawda?

Zmieszanie, wywołane tym wybuchem, trwało zaledwie parę sekund. Nawet się nie

pofatygował, aby strząsnąć z kolan jej ręce, kiedy wstawał i piorunował ją wzrokiem.

– Oszalałaś, Karen? Nie ma najmniejszej szansy na pomoc mojego ojca.

– Dlaczego? – Nie zanosiło się na to, że ustąpi.

– Od lat ze sobą nie rozmawiamy. Dla niego umarłem już dawno temu.

– Skąd wiesz, Luke? – Wstała. – To twój ojciec.

– Co nie znaczy...

– Sam mówiłeś, że zajmuje ważne stanowisko w Waszyngtonie – przerwała.

– Tak, ale nie widzę, jakim...

– I jest mało prawdopodobne, że mógłby być jednym z ludzi Fearinga, prawda?

– Tak, ale...

– Nie widzisz, Luke, że może nam pomóc? Kocha cię. Pomoże. Musisz tylko z nim

porozmawiać. Proszę cię, Luke, zadzwoń do niego. Zrób to teraz. – Jej słowa się zlewały, łzy

prawie napływały do oczu z podniecenia.

– Posłuchaj, Karen – powiedział cicho i przyciągnął ją do siebie. – Kocham cię ponad

wszystko, co znałem dotąd, ale...

– Nie! – wrzasnęła i odepchnęła go do tyłu. – Jeśli naprawdę się kogoś kocha, nie ma

żadnych „ale”. Jeśli naprawdę się kogoś kocha, wykorzystuje się każdą szansę, podejmuje każde

ryzyko. Zapomina o dumie i stawia wszystko na jedną kartę! Luke, to dla mnie. Dla nas. Zadzwoń

do niego, na litość boską, zadzwoń do niego. – Łzy spływały po jej twarzy, lecz w oczach błyskała

stal i ogień.

Przez kolejną minutę wytrzymywał jej spojrzenie, potem zaczął się odwracać, w końcu

znów popatrzył jej w oczy. Jeszcze chwilę milczeli, zanim wolno wyciągnął do niej rękę.

– Chodź – powiedział. – Lewis T. Corey Trzeci zaraz zadzwoni do Lewisa T. Coreya

Drugiego.

– Opowiedz mi o pracy swojego ojca – poprosiła, kiedy wracali do drugstore’u. – Czym jest

ten cały Instytut Zdrowia?

– Możesz mi wierzyć lub nie, ale naprawdę i ja niewiele o nim wiem. NIH... tak nazywa się

w skrócie... jest wieżą z kości słoniowej na szczycie wieży z kości słoniowej. Znajduje się w

Bethesdzie, tuż pod Waszyngtonem, i jest na tyle duży, że po przerobieniu na osiedle

mieszkaniowe rozwiązałby w pewnej mierze problem zagęszczenia w mieście. Stoi tam trzydzieści,

czterdzieści budynków, po jednym na każdą dziedzinę wiedzy medycznej, jaką sobie można

104

wyobrazić, i spory szpital, gdzie wypróbowuje się nowe metody leczenia na pacjentach, którym

ośrodki medyczne nie mają już nic do zaoferowania. Teren jest piękny, atmosfera publikuj – albo –

zgiń straszna, a potencjał intelektualny imponujący.

– I twój ojciec jest dyrektorem?

– Tak, a w dodatku dość przyzwoitym, o ile zdołałem się zorientować. Pierwszym od z górą

stu lat niewywodzącym się z agencji. Był dziekanem na Harvardzie, wiesz, i z pewnością

początkowo napotykał na trudności ze strony urażonej tamtejszej starej gwardii.

– Ale ją zawojował tym znanym Coreyowskim wdziękiem, prawda? – zapytała Karen,

przeskakując przez szpary w chodniku.

– Chyba było to połączeniem odrobiny znanego Coreyowskiego wdzięku z mnóstwem

złośliwych Coreyowskich cięć finansowych. – Oboje się roześmieli.

– Czy kręci się koło waszyngtońskich ważniaków? – Jeszcze dwie szpary, dwa skoki.

– Niewątpliwie – odparł Luke. – Mój ojciec to wytrawny polityk. Zawsze nim był. Wcale

bym się nie zdziwił, gdybym usłyszał, że w ciągu ostatnich paru tygodni jadł obiad z Taborem bądź

z Fearingiem albo z nimi oboma.

– A czy się nie zdziwi, jak się dowie, że w rzeczywistości jadł obiad z Nickym Ferlazzo,

mordercą wyjątkowym? – Zachichotała. – Myślisz, że mógłbyś go złapać w pracy?

– Mam nadzieję, bo nie pamiętam, czy domowy telefon ma zastrzeżony. Tu nigdy nie miał

zastrzeżonego. Tak czy owak, nie ma jeszcze piątej. Posłuchaj, Karen. Zamierzam spróbować.

Proszę cię, nie obiecuj sobie za wiele. Znam go.

– Ufam ci, kochany – powiedziała, kiedy wchodzili do drugstore’u. – Tylko panuj nad sobą,

wysłuchaj, co ma ci do powiedzenia, a na pewno wyniknie z tego coś dobrego.

Bardzo chciała posłuchać chociaż części rozmowy, więc nakłoniła Luke’a, aby drzwi

kabiny zostawił niedomknięte. Zgodził się dopiero wtedy, kiedy obiecała mu nie przerywać, i

wykręcił numer. Karen, oparta o budkę, od niechcenia kartkowała książkę w broszurowym

wydaniu, Luke natomiast usadowił się wygodnie, bo przewidywał, że będzie go łączyć kilka

telefonistek. Nieco zaskoczony i nieprzygotowany, usłyszał głos tylko jednej sekretarki, a zaraz

potem zatroskany głos ojca.

– To naprawdę ty, Luke? Jesteś zdrowy i cały? Oboje z matką umieramy z niepokoju.

Luke wciągnął powietrze i odetchnął z ulgą, zanim się odezwał.

– Tak, tato, to ja, jestem zdrowy i cały. Przynajmniej na razie.

– Mój Boże, Luke, ależ mieliśmy tydzień. Policja przychodziła do domu kilka razy. Matka

trzyma się ostatkiem sił. Gdzie jesteś?

– Spokojnie, tato. Powiem ci wszystko. Jestem w Bostonie. Z kobietą, z Karen Samuels.

Mamy kłopoty, wielkie kłopoty. – Urwał na chwilę, aby zebrać myśli, lecz ojciec odezwał się

natychmiast:

– Luke, musisz pójść na najbliższy komisariat. Detektywi, którzy tu byli, twierdzili, że

najpewniej zostaniesz zabity, jeśli nie oddasz się w ręce policji. Idź na najbliższy komisariat, a ja

przylecę pierwszym samolotem. Weźmiemy ci najlepszych prawników i udzielimy wszelkiej

pomocy. Kochamy cię, Luke. Chcemy być z tobą w tych trudnych chwilach, niezależnie od tego,

co zrobiłeś.

– Tato, ja nic nie zrobiłem. – Zdziwiła go irytacja we własnym głosie. – Przypadkowo

wpadłem na trop spisku, który zmierza do przejęcia władzy w kraju. Wiem, że to brzmi

niewiarygodnie, ale ścigają nas, ponieważ mamy dowody, że do spisku należy Nicholas Fearing.

Nie możemy iść na policję, bo i ona jest w to zamieszana... no, niecała, ale...

– Uspokój się, Luke – przerwał mu ojciec. – Wiem, że to dla ciebie ciężka próba, ale musisz

się uspokoić i posłuchać. Sądząc po tym, co mówisz, nie jesteś zdrowy. Mam przyjaciół w

Bostonie, najlepszych specjalistów w swoich dziedzinach. Mogą ci pomóc, jeśli tylko powiesz mi,

gdzie...

105

– Nie potrzebuję żadnego cholernego psychiatry, tato. – Luke siłą powstrzymywał się od

wrzasku. – Nie jestem paranoikiem i nie jestem mordercą. To, co mówię, jest prawdą.

– Dobrze, Luke – odparł ojciec z zawodowym opanowaniem. – Wierzę ci. Więc teraz mi

powiedz, gdzie jesteś, a ja sprowadzę ci pomoc, jak tylko...

– Nie. Niepotrzebna mi tego rodzaju pomoc. Chcę, aby ktoś wpływowy, sprawujący

władzę, a niezamieszany w ten spisek wysłuchał mnie i przeczytał to, co mam. Tato, bynajmniej

nie bezpodstawnie sądzę, że prezydentowi Taborowi może zagrażać wielkie niebezpieczeństwo. Na

pewno gdybyś porozmawiał z nim albo z którymś z jego doradców, oni...

– Luke, musisz się uspokoić – przerwał mu ojciec, tym razem karcącym, stanowczym

tonem. – W chwili obecnej najbezpieczniejszym dla ciebie miejscem jest albo policja, albo szpital.

Pójdź albo tu, albo tam i zadzwoń do mnie, a ja zaraz przyjadę.

– Nie słuchasz mnie, tato. Do diabła, nigdy mnie nie słuchałeś. Dzwonię do ciebie i proszę o

pomoc, a ty masz mi do powiedzenia tylko tyle, żebym się oddał właśnie w ręce tych ludzi, którzy

próbują mnie dopaść. Cóż, mniejsza z tym. Dotąd radziłem sobie sam i dalej sobie poradzę. Dzięki,

choć nie ma za co.

Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę.

Ze złością otworzył drzwi kabiny i wyszedł ze sklepu, a Karen prawie pobiegła za nim. W

końcu, kilka przecznic dalej, przystanął i obrócił się do niej.

– Widzisz, mówiłem, że nie będzie słuchać.

– Może i nie słuchał – odparowała. – Ale, do cholery, Luke, ty też nie słuchałeś. Nie

mogłam uwierzyć własnym uszom. Czy zdajesz sobie sprawę, że mówiłeś jak paranoik? Choć nie

jestem lekarzem, miałam ochotę powiedzieć, że należy zamknąć cię w zakładzie dla twojego

własnego dobra.

– Ale wszystko, co mówiłem, było prawdą.

– Wiem, durniu. Ale skąd, u diabła, ma to wiedzieć twój ojciec, kiedy ciskasz gromy i

odkładasz słuchawkę? To przesądza sprawę, skarbie. Od tej pory ty zostajesz podwładnym.

– Co to ma znaczyć?

– Że ja przejmuję komendę. Albo robimy, co powiem, albo ryzykujemy i idziemy na

policję.

– Karen, wiesz doskonale, że nie możemy...

– A pierwsze, co powiem, to że osobiście zobaczę się z twoim ojcem.

– Co? – zapytał z niedowierzaniem.

– Myślisz, że uda ci się wydostać z Bostonu bocznymi drogami?

– Tak, ale dlaczego?

– Bo masz ruszyć do Waszyngtonu dziś wieczorem. Sam.

Sprzeczali się prawie godzinę, zanim Luke ustąpił, widząc jej stanowczość i zdecydowanie.

Nie chciała właściwie niczego zmienić w swoim planie, który opierał się na założeniu, iż zgodnie z

oczekiwaniami Juliana i jego ludzi ona i Luke będą podróżować razem, jak również na fakcie, że

nigdzie nie publikowano jej zdjęć. Co najważniejsze, nie wątpiła w możliwość przekonania jego

ojca o prawdzie tego, co on tak nieudolnie usiłował powiedzieć.

– Pojadę tam następnym autobusem i zobaczę się z nim jutro – oznajmiła. – Ty jedź

bocznymi drogami, tylko wieczorem, i postaraj się dotrzeć do Waszyngtonu pojutrze. To będzie

sobota. Wybierzemy jakieś miejsce spotkania i jeśli nie zdołam sprowadzić tam twojego ojca,

przyjdę sama. Jeśli złapie cię gdzieś policja, po prostu do niego zadzwoń. Przyjedziemy po ciebie

oboje. Nawet w nocy NIH musi mieć możliwość skontaktowania się z nim w nagłym wypadku.

Z równym zdecydowaniem i uporem przedstawiała mniej istotne szczegóły swojego planu.

Luke miał wziąć oryginał listu, zdjęcie i artykuły. Ona będzie mieć tłumaczenie listu, wszystkie ich

notatki i mikrofilm. Spotkają się w gabinecie jego ojca w NIH o ósmej wieczorem w sobotę.

Kiedy zaparkowali samochód na Boylston Street, kilka przecznic od dworca autobusowego,

Luke właściwie już wierzył, że jej pomysł może okazać się dobry.

106

Po całodziennej mżawce znowu rozpadał się ulewny deszcz, a oni siedzieli z wilgotnymi

oczami, trzymali się za ręce i słuchali krzepiącego bębnienia o dach lincolna.

– Cokolwiek się stanie, Karen – powiedział Luke w końcu – chcę, abyś wiedziała, że...

– Hej, wypraszam sobie takie gadanie. – Podniosła palec do ust. – Tylko mnie pocałuj.

Będziesz mógł mi powiedzieć wszystko, co zechcesz, jak się spotkamy w Waszyngtonie...

powtórzyć to tysiąc razy, jeśli ci przyjdzie ochota. Dobrze?

– Dobrze.

Całowali się długo i delikatnie, po czym ona otworzyła drzwiczki i wybiegła na deszcz. On

patrzył za nią, dopóki jej żółty płaszcz nieprzemakalny nie zniknął za rogiem Arlington Street, a

następnie zaczął opracowywać trasę do Bethesdy. Postanowił udać się na południowy zachód, do

Connecticut, następnie przeciąć stan Nowy Jork, wjechać w głąb Pensylwanii i dopiero tam skręcić

na południe do Marylandu.

Po uruchomieniu silnika spojrzał na siedzenie, które dotychczas zajmowała Karen.

Rewolwer Carla Juliana był starannie wetknięty między fotele. Wiedziała, że Luke nie zechce mieć

broni, więc postanowiła nawet nie pytać. Podniósł kawałek czarnej śmiercionośnej stali, zważył w

dłoni i ostrożnie umieścił w schowku. Przeciąwszy Clarendon Street, wyjechał z miasta w kierunku

południowo-zachodnim.

107

CZĘŚĆ V

Damian Steele nigdy nie lubił kart, a jeśli chodzi o ścisłość, żadnych innych gier. To, że

okoliczności zmusiły go do gry w remika z takim dziwolągiem jak Victor Barker, jedynie

potęgowało jego frustrację i zniecierpliwienie. Przegrana blisko stu dolarów do Człekopodobnego

zadała niemal śmiertelny cios samokontroli Steele’a.

Był późny sobotni ranek, Bnan Mundt zaś wyjechał do Nowego Jorku już przed dwoma

dniami. Corey nie dawał nowego znaku życia i po czwartkowym telefonie do Juliana więcej się nie

odezwał. Deszcz wciąż lał jak z cebra, a po czterdziestu ośmiu godzinach, spędzonych w pokoju

hotelowym z Victorem, Steele nadal nie był pewny, czy olbrzym zna inne słowa niż „rermk” i „ja

daję”.

Kilka razy mało brakowało, a Damian byłby powiedział Albertowi Julianowi, że ponieważ

Carl tak schrzanił robotę, on nie czuje się zobowiązany doprowadzić sprawy Coreya do końca.

Telefon zadzwonił, kiedy wpatrywał się w pierwszą od godziny dobrą kartę. Na rutynową

kontrolę Juliana było za wcześnie, toteż z lekkim dreszczem podniecenia rzucił karty i po

pierwszym dzwonku podniósł słuchawkę. Odezwał się Albert Julian.

– Damian, Corey wyszedł z ukrycia i w zasadzie go mamy – oznajmił.

– Hej, wolnego, proszę mi opowiedzieć, co się stało. Gdzie jest?

– W Pensylwanii. Jest w Pensylwanii. Nie wiem, jak się tam, u diabła, dostał, ale nadal

jedzie lincolnem. Ma tablice jakiegoś ciołka z Watertown. Musiał je ukraść przed odjazdem.

– Sprytne. – Steele lekko skłonił głowę na znak podziwu.

– Wcale nie takie sprytne. Pozwól sobie powiedzieć, co się stało. Jest miasteczko Roseburg

w środkowej Pensylwanii, ze sto dziesięć kilometrów na północny zachód od Harrisburga.

Wygląda na to, że sędzia z trzema policjantami urządził kontrolę radarową i łapał samochody z

innych stanów, bo potrzebował pieniędzy na drobne wydatki. Sędzia, jeśli rzeczywiście jest sędzią,

to od kilku lat jeden z naszych ludzi.

– Niech pan mówi dalej – ponaglał Steele.

– No więc dziś wczesnym rankiem gliniarz, który nazywa się Colton, wypatrzył lincolna,

jadącego sześćdziesiątką przez jedną z ich nieoznakowanych stref szkolnych, gdzie obowiązuje

prędkość trzydziestu kilometrów na godzinę. Polecił kierowcy zjechać na pobocze, poprosił o

prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Kierowca sięga do schowka i nagle Colton patrzy w lufę

spluwy.

– Jakiej?

– Jakiejś krótkiej. Tak czy owak, Corey każe facetowi się cofnąć, wsiada z nim do wozu

patrolowego, wywozi go na drogę gruntową i przykuwa kajdankami do drzewa. Potem wraca

wozem patrolowym do lincolna, wyłącza radio, unieruchamia silnik i oddala się jakby nigdy nic. –

Histeryczna, śpiewna nuta w głosie Juliana sprawiła, że Steele poczuł się bardzo nieswojo.

– Był z dziewczyną?

– Nie, sam.

– Więc skąd pewność, że to on?

– Pozwól mi skończyć, Damian. Colton prawie przez godzinę obejmuje drzewo, zanim

zostaje przez kogoś znaleziony. Następnie idzie do telefonu i dzwoni do sędziego, który ma nasze

ogłoszenie o nagrodzie, i dzwoni do chłopaków z piątego komisariatu. To Corey, włącznie z

siniakami na twarzy. Decydującym argumentem były fałszywe tablice rejestracyjne.

– Skąd pan wie, że go mamy? – Opowieść starszego mężczyzny zaczęła Steele’a irytować.

– Helikopter, Damian. Załatwiłem policyjny helikopter z Harrisburga. Jakieś piętnaście

minut temu wypatrzyli Coreya, jadącego na południe, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów od

granicy z Marylandem. Jedzie bardzo wolno, zatrzymuje się na terenach zalesionych i w ogóle się

nie śpieszy. – Teraz Julian naprawdę się śmiał.

108

– Gdzie jest dziewczyna?

– Nie wiem, a bo co?

Steele nie zadał sobie trudu, aby odpowiedzieć na pytanie. Kartkował dokumenty, choć

zawartość obu teczek znał prawie na pamięć.

– Niech pan im każe tropić Coreya, ale go nie zdejmować – powiedział.

– Nie zamierzałem tego robić – odparł Julian już z większym opanowaniem.

– Co?

– Chcę go, Damian. Chcę, żebyście pojechali tam z Victorem i dostarczyli go mnie. On

mnie skompromitował w oczach innych. Bardzo. Mój odrzutowiec czeka na was na Slogan. Lećcie

tam i przywieźcie go, najlepiej, ale niekoniecznie żywego. Będzie na was czekać radiowóz, jak

tylko wylądujecie. Nasi ludzie postarają się, żeby Corey możliwie najszybciej miał ogon.

– Doskonale. – Steele z uczuciem pewnej ulgi stwierdził, że multimilioner mówi głosem

bardziej zbliżonym do dawnego. – Niech mi pan odda jedną przysługę, zanim wyruszymy.

Corey zmierza chyba do Waszyngtonu. Mieszka tam jego ojciec. Niech pan sprawdzi, co

zauważyli ludzie, obserwujący dom ojca. Czy nie było jakiegoś nieoczekiwanego ruchu albo gości?

Proszę zadzwonić do mnie, a wtedy wyjedziemy. Mam przeczucie, że dziewczyna już tam jest i

czeka na Coreya.

„Uda ci się, Corey. Naprawdę się uda”, pocieszał się Luke, jadąc wzdłuż Rockville Pike na

południe, w stronę Krajowego Instytutu Zdrowia. Odległość do zjazdu szacował najwyżej na

piętnaście kilometrów. Dziesięć mil do Karen i początku końca tego koszmaru. Popatrzył na czarną

skórzaną torbę, która wraz ze swą niewiarygodną zawartością niewinnie spoczywała na siedzeniu

obok. Następnie sięgnął do kieszeni kurtki nieprzemakalnej i namacał rewolwer. Po tym, co się

zdarzyło w Roseburgu, uznał, że schowek w niepożądany sposób ogranicza dostęp do broni.

Ból w plecach i nogach, nasilający się podczas jazdy, niemal ustąpił pod wpływem

podniecenia, wywołanego bliskością Bethesdy. Po raz pierwszy od wielu godzin Luke mógł

chociaż częściowo skoncentrować się na tym, co się dzieje dokoła, bo wciąż pojawiające się obrazy

ze snów na jawie przestały być tak żywe jak przedtem. W miarę jak ubywało kilometrów, przed

oczami przesuwali mu się Karen, Fearing, domek rodzinny w New Hampshire, Ken Putnam,

Evelyn Samuels, szpital wojskowy w Tokio, ojciec i inne rzeczy.

Dochodziła siódma wieczorem, ale wydawało się, że jest później, bo lokalnie występowały

zamglenia, a na niebie nisko wisiały szare płachty chmur. Luke z ukłuciem zazdrości popatrzył na

dwie roześmiane pary, najwyraźniej jadące do miasta w poszukiwaniu nocnych rozrywek. Karen,

moja maleńka, pomyślał, jak tylko się z tego wykaraskamy, porwę cię do miasta na wieczór, który

potrwa cały tydzień.

Przez ostatnią godzinę czy dwie coraz silniej piekły go oczy.

Pod wpływem nagłego impulsu skręcił w wysadzaną drzewami boczną ulicę, zaparkował i

przejrzał się w lusterku. Jego zdaniem, podpuchnięte, mocno przekrwione oczy znakomicie

pasowały do dwudniowego ciemnego zarostu. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin, jakie upłynęły

od wyjazdu z Bostonu, spał trochę lekkim snem w samochodzie albo okolicznych lasach, gdyż

drzemki uważał za bezpieczniejsze niż zatrzymanie się w motelu. Problem jedzenia też

rozwiązywał rozsądnie, kupując posiłki z automatów na stacjach benzynowych.

– Więc od jak dawna jest pan w tym opłakanym stanie? – zapytał swego odbicia.

Ponieważ nie udzieliło odpowiedzi, z westchnieniem zawrócił na podjeździe i znowu

skierował się na szosę. Przez kilka nerwowych godzin po zajściu z roseburskim policjantem

większą uwagę zwracał na lusterko niż na drogę przed sobą. Stopniowo, w miarę jak posuwał się w

głąb Marylandu, słabła jego czujność, a miejsce napięcia zajmowała euforia, podsycana

zmęczeniem.

Gdyby w tej chwili popatrzył w lusterko, zobaczyłby czarnego cadillaca z kierowcą tak

olbrzymim, że jego bezwłosa głowa zdawała się zasłaniać więcej niż pół szyby.

109

Victor Barker przeklął się za niedbalstwo, wskutek którego tak blisko podjechał do Coreya.

Zdjął nogę z gazu i wpuścił dwa samochody między siebie a lincolna. Potem z sąsiedniego

siedzenia podniósł radiowy aparat nadawczo-odbiorczy.

– Nadal go mam. Ta sama droga i kierunek – powiedział. – Jesteśmy zaledwie o parę

kilometrów od miejsca pracy jego starego. Widocznie tam jedzie. Podaj Steele’owi nasze namiary i

miejsce przeznaczenia. Powiedz mu, że dopadnę typa, jak będę wiedział, że ma dokumenty. Podam

moją pozycję, kiedy go zwinę.

Kierując się w stronę wysokiej, szerokiej sylwetki Centrum Klinicznego, Luke wjechał na

teren NIH od zachodu. Jakieś dziesięć lat wcześniej spędził tu jeden dzień u przyjaciół i pamiętał,

że w holu jest informacja, w której zamierzał spytać o drogę do budynku administracji. Na słabo

oświetlonym parkingu za szpitalem zobaczył niespełna dziesięć samochodów.

Zaparkował i stał przy lincolnie, rozprostowując ręce i nogi, kiedy cadillac zatrzymał się o

kilka miejsc dalej.

Luke nie zauważył Victora Barkera, dopóki ten nie wysiadł z samochodu i wolno ruszył w

jego stronę. Na sobie miał ciemny trencz, w ręce coś na kształt laski, choć właściwie nie utykał,

tylko drobił i kolebał się jak kaczka. Łysą czaszkę nakrył rozbrajająco śmieszną kraciastą czapką, a

wolną ręką machał do Luke’a.

– Młody człowieku, och, młody człowieku – zawołał cichym, piskliwym głosem, jak się

wydało Luke’owi, wyraźnie sepleniąc. – Mógłby pan pomóc staremu kalece?

– Przykro mi, proszę pana, ale sam jestem tu gościem. – Barker wciąż się zbliżał i dopiero

kiedy odległość zmalała do niespełna trzech kroków, Luke zdał sobie sprawę z jego naprawdę

imponujących rozmiarów. Odruchowo ścisnął mocniej czarną skórzaną torbę, równocześnie zaś

zrobił niepewny krok do tyłu. Te środki ostrożności podjął jednak o wiele za późno. Dla

odwrócenia jego uwagi Barker upuścił laskę. Jeszcze nie ucichł odgłos uderzenia o płyty chodnika,

a już olbrzym dwoma długimi, szybkimi krokami zagrodził Luke’owi drogę. Zanim spadła na

niego łapa wielka jak młot dwuręczny, Luke kątem oka dostrzegł ruch i machinalnie zrobił unik.

Mimo to oberwał w głowę, tuż za uchem, chociaż cios wymierzony był w skroń. Luke kilka stóp

przeleciał w powietrzu, po czym runął na szorstki asfalt. W głowie nie zdążyło mu się rozjaśnić na

tyle, aby mógł pokierować swoimi ruchami, tymczasem zaś Człekopodobny dopadł go, złapał za

gardło i podniósł tak wysoko, że Luke tylko czubkami palców dotykał ziemi. Później powoli,

równo, niemal cierpliwie, potężne dłonie zaczęły się zwierać. Po paru sekundach Luke przestał

odczuwać ból i strach, ogarnięty mglistym uczuciem, że pływa. Różowa twarz bestii, oddalona

zaledwie o parę centymetrów, wykrzywiała się w groteskowym uśmiechu. Wreszcie nawet ona

zaczęła się zamazywać.

Jakby z odległości kilku kilometrów Luke dosłyszał dziwny, ostry dźwięk... wystrzał z

gaźnika? Odgłos petardy? Niemal w tej samej chwili imadło przestało się zaciskać na jego szyi i

jak lalka upadł na ziemię. Człekopodobny cofnął się o dwa kroki i wciąż z uśmiechem patrzył na

przód swojego płaszcza. W pewnym momencie spadła mu czapka i Luke odrętwiały wpatrywał się

w potężną, lśniącą głowę.

Dopiero po upływie kilku sekund, zauważywszy rewolwer w swojej prawej ręce, zaczął

odtwarzać przebieg wypadków. Tymczasem Barker znów na niego ruszył. Za drugim razem

wystrzał był o wiele głośniejszy, ale jakby na olbrzyma nie podziałał. Luke strzelał jeszcze

trzykrotnie, zatrzymując Człekopodobnego albo zmuszając go do cofnięcia się o krok. Po piątym

strzale zobaczył pośrodku czoła małą, ciemną dziurkę, która ukazała się nagle, tylko o ułamek

sekundy wcześniej niż strużka krwi, spływająca głęboką bruzdą. Barker wyglądał na nieco

oszołomionego, lecz wciąż stał w odległości niespełna półtora metra, wielki i ciemny jak góra na

tle szarego wieczornego nieba.

Luke pociągnął za spust kolejne dwa razy, lecz odpowiedziały mu tylko bezsilne trzaski z

pustych komór. Niezdarnie spróbował się podnieść. Zanim jednak to zrobił, ręce znów zacisnęły

110

mu się na szyi, miażdżyły nadwerężone mięśnie, dusiły osłabioną chrząstkę. Powróciło uczucie, że

pływa, i tym razem zamieniło się w szarą mgłę, potem w ciemność.

Obudził go dotkliwy ból i głód powietrza. Tylko kiedy trzymał głowę pod dziwnym kątem,

szyja mniej pulsowała, a do płuc dostawała się wystarczająca ilość powietrza. Victor Barker leżał

nieruchomo na czarnym chodniku tuż obok, niewidzącymi oczkami wpatrzony w niebo, z małą

kałużą już krzepnącej krwi w jednym z nich.

W rzeczywistości to drugi strzał, i tylko ten drugi okazał się zabójczy. Zadraśnięcie aorty

piersiowej, która nie wytrzymała i w końcu eksplodowała pod zwiększonym naporem krwi, kiedy

przypuścił ostateczny atak.

Z bolesną powolnością Luke dźwignął się niepewnie i podniósł upuszczoną torbę. Zatoczył

pełne koło, lecz na parkingu nie dostrzegł żadnego innego znaku życia. Potem, nie patrząc więcej

na człowieka, którego przed chwilą zabił, pokuśtykał do Centrum Klinicznego.

Niebieskowłosa kobieta w informacji spojrzała na niego ze strachem i obrzydzeniem, w

końcu jednak przestała go przekonywać, że budynek administracji jest zamknięty, i udzieliła

wskazówek. Szyję i krtań miał tak obrzmiałe, iż mówił ledwie dosłyszalnym szeptem. Mimo to

musiał pohamować nagłą chęć powiedzenia ciekawskiej starszej pani: „Wszystko w porządku,

dyrektor jest moim ojcem”.

Jej wskazówki były równie dobre, jak maniery kiepskie, i już po paru minutach Luke

wchodził granitowymi schodami do dość staroświeckiego budynku administracji. Z zewnątrz nie

zauważył, aby paliło się w pomieszczeniach innych niż dobrze oświetlony frontowy hol. Ku jego

zdziwieniu drzwi były otwarte, co pozwalało mieć nadzieję, że Karen z ojcem już się zjawili.

W kącie, przy nieproporcjonalnie małym biurku, siedział strażnik w mundurze, schowany

za sportową kolumną „Washington Post”.

– Przepraszam – szepnął Luke. – Mam się tu spotkać z doktorem Lewisem Coreyem. Czy

już przyszedł?

– Nie mogę panu pomóc – z wyraźnym południowym akcentem odparł strażnik, zerkając

znad gazety. Chociaż między nią a czapką od munduru Luke mógł zobaczyć tylko jego oczy,

zaświtała mu niemiła myśl, że już gdzieś te oczy widział. Zbliżył się na tyle, aby popatrzeć nad

gazetą, i ledwie stłumił okrzyk, kiedy ujrzał całą twarz mężczyzny. Mimo starannie podkręconych

wąsów strażnik wyglądał wręcz groteskowo. Był opuchnięty, blady, o cerze niemal żółtej.

Ciemnobrązowy odcień jego zębów przyprawiał o mdłości. Jeszcze większe wrażenie robiła

zaogniona blizna, krętą linią biegnąca spod prawego oka, obok kącika ust do środka brody.

Mniejsza, choć równie barwna blizna przecinała lewy policzek i znikała pod czubkiem wąsów. Z

ust sterczało grube cygaro, kolorem niemal idealnie dobrane do zębów, a nad nim kłębił się

gryzący dym.

Bardzo niechętnie spotkałbym się z kotem, który mu to zrobił, pomyślał Luke i uśmiechnął

się w duchu.

– Doktor Corey – wychrypiał. – Przyszedłem tu na spotkanie z doktorem Lewisem

Coreyem.

– Nie tutaj – padła odpowiedź.

– Cóż, zaczekam w jego gabinecie.

– Zamknięty. – Strażnik pokręcił głową i wrócił do przerwanej lektury.

– Niech mi pan tylko powie, gdzie jest jego gabinet, to tam zaczekam. – Teraz Luke ledwie

mówił i odczuwał coraz większą irytację i złość, bo podejrzewał, że krtań może się całkiem zapaść.

– Po schodach, korytarzem na prawo. Dobrze się pan czuje?

Luke odwrócił się bez słowa i krótkimi schodami ruszył na górę. W połowie korytarza

zobaczył gołe nogi, wystające zza drzwi. Z dreszczem przerażenia możliwie najszybciej pokuśtykał

w stronę nieruchomej postaci. Oparty o drzwi gabinetu jego ojca siedział niemłody mężczyzna. Był

martwy, rozebrany do bielizny, srebrne włosy miał pozlepiane zakrzepłą krwią. Paradoksalnie

111

pogodna twarz pstrzyła się kapkami krwi. Ze strzaskanego tyłu czaszki sterczały ostre ułamki

kości.

Luke’a zemdliło, kiedy się cofał i zawracał w stronę schodów. Oddalony od niego o jakieś

dwanaście, piętnaście metrów stał strażnik z uśmiechem na twarzy. Znikły wąsy, cygaro i blizny.

Czapka leżała na podłodze u jego stóp, a gęste, faliste blond włosy nawet z tej odległości

wyglądały na starannie uczesane.

Obiema rękami mocno trzymał na wysokości pasa ciężki rewolwer z długą lufą,

wycelowany w Luke’a.

Luke bezwiednie wymówił nazwisko Steele’a, lecz przez opuchnięte, niewrażliwe struny

głosowe tylko z sykiem wydostało się powietrze.

– Do tej pory moi ludzie zdążyli już schwytać twojego ojca i dziewczynę, Corey. Jest po

wszystkim – spokojnym głosem zawołał Steele, ani na krok się nie zbliżając. – Z łaski swojej

trzymaj obie ręce tak, żebym je mógł widzieć, i wolno idź w tę stronę, a ja przejrzę zawartość

twojej torby.

Luke prawie bez obracania głowy popatrzył najpierw na martwego strażnika, potem w drugi

koniec korytarza, gdzie czerwone światło nad wyjściem jarzyło się w odległości niespełna ośmiu

metrów.

Zrobił ruch raczej instynktownie niż planowo, w równej mierze powodowany strachem o

Karen, co myślą o własnej ucieczce. Obróciwszy się nagle, dał nurka w cień pod ścianą, a następnie

poderwał się na nogi, kiedy w głębi korytarza rozległ się wystrzał i tynk odprysnął przy jego

twarzy. Ledwie zrobił trzy chwiejne kroki w stronę wyjścia, huknął drugi wystrzał, po którym

niemal natychmiast nieokreślony ból przeszył jego lewą nogę.

Luke obrócił się o prawie sto osiemdziesiąt stopni, zanim walnął w ścianę i runął na

podłogę. Leżał na wznak, z zamkniętymi oczami, resztki energii zużywając na wciąganie

powietrza. Oberwał tuż powyżej lewego kolana, lecz jego umysł nie potrafił już zlokalizować bólu.

W rezultacie czuł się tak, jakby całą dolną połowę ciała przypalano mu gorącymi węglami.

Steele podszedł korytarzem wolno, prawie od niechcenia, czerpiąc ogromną przyjemność z

tego, co rozpościerało się przed jego oczami. Luke leżał nieruchomo, oddech miał płytki, nogawkę

spodni już czerwoną od krwi. Starając się nie dotknąć swojej ofiary, Steele podniósł czarną

skórzaną torbę i zbadał jej zawartość. Z zadowoleniem pokiwał głową, bo najpierw znalazł list,

potem fotografię.

– Niezły był z pana przeciwnik, doktorze Corey – powiedział, patrząc na kałużę krwi, która

coraz szerzej rozlewała się na płytach podłogi. – W ostatnich dniach nauczyłem się podziwiać

pańską zaradność. Według mnie z kim innym naprawdę mógłby pan wygrać.

Luke szklistymi oczami popatrzył w górę. Wzrok miał coraz bardziej zamglony i w cieniu

ledwie widział twarz Steele’a, Myślał wyłącznie o Karen. Chciał błagać o jej życie, skoro już mieli

ten obrzydliwy list i zdjęcie. Chciał okłamać Steele’a, powiedzieć, że w ręce trzyma tylko

duplikaty. Ale nie mógł już wydać żadnego dźwięku.

– Nic pan nawet nie usłyszy, doktorze Corey, obiecuję – powiedział Steele, powoli

wprowadzając rewolwer w jego pole widzenia. Luke przygryzł dolną wargę i jak zahipnotyzowany

wpatrywał się w otwór lufy.

To, co nastąpiło, było mieszaniną odgłosów i ruchu. Najpierw okrzyki, potem znikający mu

z oczu rewolwer, później strzały. Trzy? Cztery? I w końcu głuchy łoskot, gdy wysoka postać

wyprostowała się i runęła obok niego na podłogę. Kroki, głosy, raptem nowe twarze. Dwóch

mężczyzn, młodych mężczyzn, z wyciągniętą bronią pochylających się nad nim. Dalsze kroki i

jeszcze jedna twarz, znajoma.

Głos ojca dotarł jakby z długiego tunelu:

– Słyszysz mnie, Luke? Żyjesz? O mój Boże. Wezwijcie karetkę! Prędko!

Szara mgła rozwiała się na chwilę, potem zgęstniała, niemal przesłoniła zatroskaną twarz.

Nagły dotyk ręki na ramieniu i inna twarz. Z wielkim wysiłkiem Luke zamrugał, spróbował patrzeć

112

w jeden punkt. Najpierw siwe włosy, potem znajome oczy i orli nos, wreszcie rozpoznanie.

Prezydent George Tabor.

– Teraz nic ci nie grozi, synu – powiedział. – Jest tu pomoc. – Raptem twarz także zaczęła

się rozpływać, a na jej miejscu pojawił się kojący blask, który jakby emanował z sylwetki

prezydenta. Luke wolno zamknął oczy i wreszcie pogrążył się w coraz gęstszej ciemności.

Pustkę wypełnił raczej jej zapach niż dotyk. Z twarzą o kilka centymetrów oddaloną od jego

twarzy, z policzkami lśniącymi od łez delikatnie głaskała go po czole.

– Karen – zdołał wymówić.

Karen zmusiła się do uśmiechu i przytknęła mu wargi do ucha. Mrok podpełzł z powrotem,

nabrał intensywności, kiedy głosy odpłynęły dalej.

– Skończyło się, Luke. Wszystko jest skończone. – To były ostatnie słowa, jakie usłyszał.

113

EPILOG

2 czerwca 1978

Margaret, Karen, posłuchajcie. Stało się, jak zapowiedział Tabor. – Lewis Corey Senior

siedział w swoim mocno wytartym skórzanym fotelu i czytał niedzielną „Post”. Poranne słońce

wlewało się przez wykuszowe okno do wyłożonego ciemną boazerią pokoju, napełniając go

ciepłem i życiem, których zwykle mu brakowało.

– Poczekaj chwilę, Lewis – zawołała jego żona. – Kawa już się prawie zaparzyła.

Przyjdziemy za minutę. Karen, kochanie, weź ciasteczka i połóż je na tej tacy. Znając mojego

męża, wiem, że jeśli za parę minut nie będzie miał audytorium, okropnie podskoczy mu ciśnienie!

– Wyobrażam sobie – odparła Karen ze śmiechem. W długim jasnoniebieskim szlafroku i w

puszystych żółtych rannych pantoflach cicho kręciła się po kuchni, wnosząc do niej własny rodzaj

słońca. – Bułeczki są gotowe. Chodźmy posłuchać ostatnich wiadomości.

Dwuosobowa damska procesja ruszyła do gabinetu, podała kawę z ciasteczkami, po czym

zajęła wygodne punkty obserwacyjne na grubym dywanie. Chociaż Corey każde nowe wydarzenie

traktował jak coś niezwykłego, Karen i Margaret przywykły do niemal codziennych prasówek i

cieszyły się nieskrywanym entuzjazmem, z jakim odczytywał wiadomości.

Na moment oderwał wzrok od gazety, aby się upewnić, że słuchaczki są na miejscu. Potem,

bez żadnego wstępu, zaczął czytać, starannie unikając redaktorskiej intonacji czy komentarza.

– „Fearing ogłasza swoją dymisję. Wiceprezydent nie przyznaje się do wykroczeń, lecz

ustępuje w interesie partii i jedności narodowej.

Pod coraz silniejszym naciskiem kongresowej komisji finansów, badającej jego ewentualne

nadużycia, wiceprezydent Nicholas Fearing ogłosił dziś swoją dymisję. Podczas konferencji

prasowej w Waszyngtonie, stojąc w towarzystwie żony i córek, Fearing nazwał dochodzenie

Kongresu »polowaniem na czarownice» i utrzymywał, że nie popełnił żadnego wykroczenia.

Z niedawnych dochodzeń wynika, że mogły być nieścisłości w zeznaniach podatkowych

wiceprezydenta z trzech lat poprzedzających jego wybór, a po Kapitelu krążą plotki o licznych

oskarżeniach, wniesionych przeciw człowiekowi, którego większość obserwatorów uważała za

pewnego następcę prezydenta Tabora.

Prezydent konsekwentnie odmawiał komentowania sytuacji, lecz na dziś zaplanował

wystąpienie w telewizji krajowej o siódmej wieczorem. Zapewne wtedy przyjmie z żalem dymisję

wiceprezydenta i przedstawi plany wyboru następcy”.

Corey przejrzał artykuł do końca, uznał, że nie zawiera dalszych nowych informacji, i

uroczyście odłożył gazetę.

– Zacny stary Nick – powiedziała Karen. – Odwaliłeś kawał porządnej roboty i naprawdę

będzie nam ciebie brakowało! Jak pan myśli, doktorze Corey, co się stanie potem?

– Nie wiem, Karen – odrzekł, nabijając fajkę Sherlocka Holmesa specjalną mieszanką

tytoniu. – Jak na ironię przyczyną jego upadku są te same manipulacje finansowe, za pomocą

których tak skutecznie niszczył innych.

Słyszałem, że George chce wydalić Fearinga z kraju za rok albo wcześniej, jeśli uzna, że

zidentyfikowano już większość członków La Tartarugi – podjął. – Fearing skończy zapewne,

pisząc książkę na pokładzie swojego jachtu u wybrzeży własnej wyspy na Morzu Egejskim.

– Lepsze to od własnego kraju w Ameryce Północnej – stwierdziła Karen. – Szkoda, że

Albert Julian tego nie doczekał i nie wziął w tym udziału. Z prawdziwą przyjemnością czytałabym

o jego procesie w gazetach.

– Tacy mężczyźni rzadko stają przed sądem, Karen – powiedziała Margaret Corey. – Choć

zazwyczaj to bystry prawnik wybawia ich z opresji, a nie flakonik tabletek nasennych.

114

– Nigdy cię o to nie pytałem, Karen – odezwał się Corey – ale jestem ciekaw, co

zamierzałaś zrobić, gdybym nie chciał się z tobą zobaczyć albo gdyby moje plany wędkarskie

doszły do skutku i gdybym w dniu twojego przyjazdu był na rybach?

– Co zrobilibyśmy wszyscy, gdyby pan nie dał się przekonać, nie zadzwonił do prezydenta

Tabora i nie wezwał paru ludzi z jego ochrony? Bylibyśmy już pewnie głównym daniem na jednym

z obiadów Fearinga w Białym Domu.

– O co chodzi z obiadem? Nie jadłem jeszcze śniadania.

Wszyscy troje jak na komendę zwrócili się w stronę drzwi, w których stał Luke, wsparty na

kulach. Gips na jego lewej nodze pokryty był rysunkami i podpisami, między innymi tylu

najwybitniejszych w kraju polityków, że łowcy autografów skręcaliby się z zazdrości.

– Luke, wiesz, że nie powinieneś jeszcze spacerować bez pomocy – upomniała go matka.

– Nic mi nie jest – odparł Luke z irytacją.

– Mimo to – dorzuciła, ściskając go, Karen – uważam, że dla odmiany powinieneś słuchać

zaleceń lekarza. Nie chcę, abyś pod pretekstem choroby wykręcił się od udziału w ceremonii.

– Jakiej ceremonii?

– Ślubnej, głuptasie.

– Czyjej?

– Odpowiem na to pytanie – rzekła Karen – jak tylko się oświadczysz.

– Uważasz, że dasz sobie z nią radę, Luke? – zapytał jego ojciec.

– Cierpliwości i zrozumienia, tato – powiedział Luke.

– Najpierw okaż jej trochę cierpliwości, potem trochę zrozumienia, a w końcu jej ustąp. To

właściwy klucz.

Table of Contents


PROLOG


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michael Palmer Recepta Coreya
Palmer Michael Recepta Coreya (czyt)
Palmer Michael Recepta Coreya
§ Palmer Michael Recepta Coreya
Palmer Michael Recepta Coreya
Michael Palmer Z przyczyn naturalnych
Palmer Michael Pacjent
Palmer Michael Ostatni chirurg
Palmer Michael Ostry dyzur
W 25 Leki blokujące receptory adrenergiczne
prezentacja ścieżki sygnalizacyjne z udziałem receptora błonowego
Receptura zbiorczy GWSH 2
Antagoniści receptora histaminowego H1
receptory i drogi czuciowe
Receptory i drogi czuciowe 3
Agoni Ťci receptor w alfa i beta adrenergicznych
Toll like receptors
wykład 2 wybrane składniki receptury kosmetycznej 2

więcej podobnych podstron