Rafał Jabłoński Wielkie Ćpanie 1982

background image

Rafał Jabłoński
WIELKIE ĆPANIE

1982
 
Kiedy Mirosław W. z Gdańska ­ genialny chemik, opracował technologię wyrobu heroiny 

domowym sposobem, cena jego recepty wynosiła około 15 tysięcy złotych; wkrótce potem 
poznali ją nieliczni wtajemniczeni. Dziś ta dziecinnie łatwa metoda dostępna jest 

wszystkim narkomanom, a mamy ich w Polsce, jak twierdzą niektórzy fachowcy z organów 
ścigania i służby zdrowia aż 600 tysięcy, z czego około 100 tysięcy nie może żyć bez 

zażywania "kompotu".
Heroinowa recepta pojawiła się w Polsce w 1976 roku. Rozpowszechniono ją w ciągu 

kilkunastu miesięcy a wraz z nią język szczęścia, w skład którego wchodzi kilka słów:
ćpanie ­ czyli branie narkotyków
pompka ­ strzykawka
dawanie w kanał ­ czyli zastrzyk w żyłę
makiwara ­ morfinowa zupa z maku
kompot ­ płynna heroina do dawania sobie w kanał.
Z tym słownikiem żyło się początkowo dla przyjemności, później z konieczności. I tak jest 
do dziś, z tym, że niektórzy rozszerzają go o jedno słowo ­ ciąg ­ czyli przymus brania. 
Lekarze są zdania, że jeśli ktoś naprawdę, jest w ciągu, to będzie jeszcze korzystał życia 
przez około 8 lat. Potem możliwości organizmu wyczerpią się i nastąpi kres.
Tych, którzy w ten sposób zrezygnowali z życia, liczy się rocznie setki...
Zbieram już na jego pogrzeb
W Warszawie żyje kobieta zgłaszająca się do prawie wszystkich gazet, które wydrukowały 
cokolwiek o narkomanach. Nie przedstawia się z nazwiska, nie podaje nawet, jak ma na 

imię jej syn.
­ Jeszcze żyje, choć ćpa już trzeci rok, zaczynał od jednego centymetra sześciennego 

kompotu, doszedł do dziesięciu dziennie. Był ostatnio na badaniach, dał się uprosić. Choć 
wygląda chuchrowato, bo bardzo schudł, wszystkie wyniki są dobre, jedynie wątroba w 

strzępach, lekarze mówią, że podziała jeszcze rok, jak Bóg da...
Ta kobieta jest nauczycielką, zajmuje się setkami dzieci; poniosła więc podwójną klęskę 

życiową: jako matka i jako pedagog.
­ Nie potrafiłam go uchronić od nałogu, nie wiedziałam nawet, że bierze od dwóch lat 

heroinę. I żałosne w tym wszystkim jest to, że nie mam sobie nic do wyrzucenia. Córka 
nawet nie wie co to są narkotyki. Więc może to nie była całkiem moja wina. Kto zawiódł? 

background image

Nie mam pojęcia: szkoła, może my wszyscy... Kiedy dowiedziałam się, że bierze, 

myślałam: sprzedam wszystko, pójdę do najlepszych profesorów i oni go wyleczą. Dziś już 
nie jestem taka naiwna, zdobyłam za to wiedzę o nałogu, wiem kiedy ma głód, kiedy przez 

kilka dni nie bierze i jest potwornie zdenerwowany, wiem, kiedy ma ciąg. Był już na odwyku 
w Garwolinie, ale uciekł oknem
­ Kilka dni temu zatelefonował, że koniec z nim, że skończy ze sobą, że przeprasza, że 
chce się pożegnać.
­ Miał dziewczynę, znosiła wiele, w końcu powiedziała, że albo ona, albo heroina, 
powiedziała mu też, że nie jest już mężczyzną, dała mu w twarz. Przyszedł do domu, 

płakał, dostał histerii, trzymaliśmy go za ręce. Wie, że zbliża się do końca, ale nie chce się 
leczyć, do Głoskowa nie pójdzie... Lekarze powiedzieli, że jeśli sam sobie nie będzie chciał 

pomóc, to medycyna jest bezradna. Nie wiem co robić. Żebym mogła to rozwieszałabym 
plakaty na ulicach, niech inni przynajmniej wiedzą, co grozi ich dzieciom. Ja nie mogę nic 

zdziałać. Zbieram już na jego pogrzeb...
Ćpający narkoman rzadko kiedy powie prawdę o swoim życiu, zbyt absorbują go sprawy 

brania, zdobycia środków i ukrywania nałogu. Taki człowiek nigdy nie zdradzi kontaktów, 
znajomości, bo będzie się bał odcięcia od nich; on musi kryć swe nieszczęsne życie przed 

okiem innych.
Rąbka tajemnicy uchylają najczęściej rodzice, załamani, przerażeni, którzy nie wiedząc, że 

są bez szans w walce z nałogiem dzieci, zaczynają uważać za swe posłannictwo 
ostrzeganie innych przed złem; dzwonią po redakcjach, chodzą do szkół, opowiadają 

znajomym.
Wśród rodziców ćpaczy zdarzają się też tacy. którzy muszą wykrzyczeć swoją tragedię, 

zagłuszyć wyrzuty sumienia.
­ To prawda, że byłem zajęty cały dzień robieniem pieniędzy, żona też niewiele czasu 

poświęcała domowi, ale za to wszystkie dzieci miały to, co chciały.
Znajomi mówili kiedyś na przyjęciu, o znanym człowieku, którego syn zapadł na 

lekomanię. Znakomity temat do rozmowy ­ to są rzeczy zdarzające się innym, nigdy nam.
Po kilku dniach zauważyłem, że Darek zachowuje się dziwnie. Dziś błogosławię tamto 

spotkanie, coś mnie tknęło, zbiłem go i przyznał się; brał dopiero trzy miesiące.
Mój brat jest lekarzem, pobiegłem do niego, jak po zbawienie. Dzwonił po kolegach, pytał 

się, zaczęliśmy działać. Skończyło się tym, że wywiozłem chłopaka do Jeleniej Góry, do 
rodziny. Pilnowali go i wszystko było w porządku przez pół roku. Kiedy wrócił, na trzeci 

dzień przyszedł do niego kolega; po godzinie znalazłem w pokoju dwie małe probówki 
zatkane korkami. Do dziś nie wiem, czy wtedy wziął, czy też nie; zamknąłem go w 

łazience, ale nie uderzyłem. Następnego dnia tamten znów przyszedł. Biłem, myślałem, że 
zabiję i pewnie bym zabił, ale mnie odciągnęli. Całe ręce miałem czerwone od krwi. 

Myślałem, że chłopak mnie zaskarży, że pójdzie na milicję. Nic takiego nie zrobił, wyniósł 
się płacząc i przepraszając.
Następnego dnia Darek znów pojechał do Jeleniej Góry i jest tam do dziś. Jednego jednak 
nie będę sobie mógł darować ­ zbyt się nim zajmowałem. Kiedyśmy razem z żoną ratowali 

go, przez myśl mi nie przeszło, że młodszy syn zaczął ćpać...
Ci, którzy biorą, w krótkim czasie stają się wrakami psychicznymi; fizyczna degrengolada 

przychodzi później. Często to sarno dzieje się z ich rodzicami, dla których przyczyną 

background image

upadku bywa często szok. że "coś takiego" mogło się przytrafić.
Pani E. samotnie wychowywała swoje dzieci ­ dwie córki. Dziś pierwsza z nich jest 
urzędniczką w biurze, dobrze sytuowaną i "ustawioną", młodsza prostytutką.
­ Nigdy nie przypuszczałam, że do tego może dojść. Kiedy mnie wezwali na milicję, 
sądziłam, to pomyłka. Jak powiedzieli, że idzie o nią, myślałam, że miała wypadek, 

przeraziłam się. Kiedy wyjaśnili, chyba zasłabłam, dali mi coś do picia, odwieźli do domu.
Nie pomogły żadne straszenia, błagania, chodziłam do księdza, do nauczycieli, prosiłam o 

pomoc rodziców, koleżanek. Nie powiem, nawet nie odwracali się plecami. Widziałam, że 
patrzyli na to, tak jak na wypadek, przed którym trzeba się ustrzec. Mówili jej, ale to było 

na nic. Brała coraz więcej. Skąd miała pieniądze, nie wiem. Uciekała z domu, znikała na 
kilka dni, sprzedała część swoich rzeczy. Zjawiała się, żeby coś przegryźć, coraz bardziej 

marniała, cerę to miała taką ziemistą a oczy sztywne.
.Koleżanki powiedziały mi w końcu, że zaczęła się sprzedawać za pieniądze; forsa szła na 

kompot. Straciłam z nią kontakt, nawet kiedy mówiłam, do niej nie trafiało, zupełnie, jakby 
żyła w innym świecie.
Chciałam nawet popełnić samobójstwo, czy pan wie, co to dla matki znaczy, kiedy rodzone 
dziecko staje się kurwą?
Podobno mieszkała u znajomych na Woli, tak mi przynajmniej powiedziano. Kiedy 
chciałam ją zobaczyć, szłam na Ścianę Wschodnią i czekałam w pasażu; czasami się 

pojawiała, między takimi samymi śniętymi, jak ona. Myślę, że krzywdę wyrządziłam jej 
sama, ale skąd mogłam wiedzieć, co to narkotyki?
­ Jedna z jej dawniejszych koleżanek powiedziała, że ona mieszka teraz z jakimś starszym 
od niej mężczyzną pod Piasecznem. Może to i prawda, bo już dawno nie widziałam jej na 

Ścianie.
 
Są rodzice, którzy mają wyrzuty sumienia; że to, co się stało jest ich wyłączną winą. Ale 
czy tak jest naprawdę? Przez wiele lat udawano u nas, że nie ma narkomanii i nikt nie 

wiedział, jakie są jej objawy.
­ Przez pewien czas myślałem, że on się onanizuje, choć to wszystko w zasadzie nie 

trzymało się kupy. Nie interesowały go dziewczęta, a miał cały czas podsiniaczone oczy, 
opuszczone powieki, był senny.
­ Dziś wiem, że był to klasyczny przypadek brania. Raz za mocno się zaćpał, myśleliśmy, 
że zatruł się jedzeniem, potem był kiedyś na głodzie, sądziliśmy, że bóle reumatyczne, 

które zaczął odczuwać, to objaw ciężkiego przeziębienia. Aż wreszcie sprawa pękła i 
przez trzy dni chodziliśmy, jak ogłuszeni. Nigdy nie sądziłem, że we własnym pokoju, w 

nocy będę się zamykał na klucz. A teraz boję się własnego syna i nie wiem, czy zaćpany 
nie chwyci za coś i mnie nie zadźga.
­ To może przesada, bo pilnujemy, nie pozwalamy na ćpanie w domu; czasami przynosi to 
efekty. Nie chciałbym zapeszać, ale wydaje mi się, że dużo więcej niż przed pół rokiem, to 

on nie ćpa. Może przyhamuje?
­ Jak na razie wyniósł z domu obrączkę żony i kolczyki. Złapałem go, kiedy chciał 

sprzedać radio tranzystorowe; teraz wszystkie pieniądze trzymam na PKO, ale jemu to i 
tak niewiele pomoże. Schudł, zesłabł tak, że go palcem można przewrócić. Nic go nie 

background image

interesuje.
­ Początkowo walczyłem, biłem strzykawki, wyrzucałem igły, potem, kiedy zaczął uciekać z 
domu, przestałem. Na szkole się zawiodłem, na lekarzach też ­ nie dawali sobie z nim 

rady. Raz ostentacyjnie przerwał. Przeraził się, kiedy na klatce schodowej skonał jego 
kolega. Tak przynajmniej nam powiedział. Tamten ponoć nie dożył nawet 18 lat... Ale była 
to krótka przerwa. I nie pierwsza. Dziś wiem, że ciągnie tak przerwami od czterech lat, 
ale czy przetrzyma następne cztery?
­ Sam nie wiem, co z tym zrobić. Na początku chciałem złapać siekierę i zarąbać tych 
gówniarzy. Chciałem ich bić za to, co zrobili z moim chłopakiem, ale kiedy się przyjrzałem, 

zrozumiałem, że są tacy sami jak on.
­ Poszedłem kiedyś za nim; chodziłem ze dwie godziny. Lazł na jakąś melinę. Wszedł do 

środka, ktoś wchodził, wychodził. On został. Poczekałem, aż otworzyła drzwi młoda 
dziewczyna, może miała z 17 lat. Wpadłem do środka. Na początku było trochę krzyku, 

potem się uspokoili. Jakieś garnki, dzika muzyka. Wtedy zrozumiałem. Pojąłem, że oni 
sami sobie ten krzyż szykują, że nie ma żadnych wielkich gangów, że to nie Al Capone, 

żadna mafia, że oni sami warzą sobie to świństwo w domu.
Korzenie
Początek fali narkomanii dali hippisi. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych przeniknęły do 
nas zwulgaryzowane idee tego ruchu i trafiwszy na dość podatny grunt uległy jeszcze 

większej deformacji.
­ To była wielka dziecinada, długie włosy, kolorowe stroje, mówienie o wolności, śmieszne 

protesty. Pamiętam, że niektórzy mieli nawet własny alfabet... Przyczyna? Szkoła mówiła 
jedno, rodzice drugie, a na ulicy działo się jeszcze coś innego. Tępiono nas wtedy 

administracyjnie i przez MO. Narkotyki wśród hippisów były tyleż modą, ile szansą. A że 
cały ruch przegrał, to zupełnie inna sprawa.
Magister filologii polskiej, człowiek, który przez dwa lata był hippisem, wspomina tamte 
czasy z pewnym rozrzewnieniem. Siedzimy na tarasie kawiarni "Szwajcarska", jest rok 

1981. Ponad 12 lat minęło od tamtych czasów. Słucham opowieści o tym, że była ich w 
Polsce garstka, zaś odpór, jaki dały im oficjalne czynniki, stwarzał wrażenie, że są 

głównymi wrogami ustroju. Ówczesny premier wydał nawet zakaz sprowadzania filmów, w 
których cokolwiek by mówiono na temat ruchu. Prasa grzmiała, lecz jej argumenty były 

dość lichej natury.
­ Pamiętam, że gdzieś w roku 1970, bodajże na łamach "Walki Młodych" pojawił się duży 

artykuł o nas wszystkich. Najwięcej było o Proroku, chłopaku, którego wielu uznawało za 
duchowego przywódcę. Fakt, że urodził się kulawy, uznano za jeden z koronnych 

argumentów przeciw niemu. Czy pan się dziwi, że takie sposoby zjednywały nam ludzi, 
miast ich odstraszać?
Bodajże rok później był zjazd w Kazimierzu, kolejny zresztą. Milicja kilku sprała, resztę 
załadowała do ciężarówki i wywiozła na Opole Lubelskie, wysadzając po jednym co parę 

kilometrów. Wtedy już nie lubiliśmy nikogo... uciekaliśmy w świat ułudy narkotycznej, który 
dawał poczucie spokoju, wartości. Pamiętam, że zaczęliśmy od środka do czyszczenia 

"Tri", a kiedy zakazano jego produkcji, rozpuszczaliśmy opartą na podobnym składzie 
chemicznym pastę Buwi; rozpuszczaliśmy ją na patelni lub na rozgrzanej płycie kuchennej. 

I to się wąchało.

background image

Lepiej zorganizowani mieli dostęp do recept, do Polfy, do szpitali. Było z tego wtedy kilka 

spraw sądowych, a jaki rozgłos im nadano... Potem ruch trochę obumarł; "mała 
stabilizacja" z połowy lat siedemdziesiątych odciągnęła wielu. Modę na długie włosy 

zastąpiła moda na własne auto.
Takie właśnie były początki naszego ćpania, które mogły obumrzeć, ale nie obumarły. 

Przekształciły się tylko. Inne ruchy zaczęły temu sprzyjać. Na przykład pojawienie się na 
drugim biegunie środowiska młodzieżowego ­ gitów.
Jeden z emerytowanych pedagogów, długoletni nauczyciel żoliborskiego liceum, przyznał 
mi się kiedyś, że skóra mu cierpła, kiedy spotykał się z nimi. A byli groźni, brutalni w 

postępowaniu, tajemniczy, mający własny system znaków, ceremoniały, wartości.
A z gitami była podobna historia, co z hippisami, z tą tylko różnicą, że cała sprawa 

rozgrywała się na krawędzi marginesu kryminalnego. Zjawisko gitów, częściowo 
przyhamowane działaniami milicji, wykazało wyraźnie, że szkoły nie są przygotowane do 

przeciwstawienia się patologii społecznej wśród uczniów. Szczególnie, jeśli nie ma na ten 
temat żadnych dyrektyw. Bo wszystko to działo się w czasach urzędniczenia zawodu 

nauczycielskiego i wałki z wychowawczymi wpływami rodziny, na rzecz wpływu oficjalnych 
organizacji młodzieżowych.
Ostatnio miejsce opuszczone przez hippisów i gitów zajęli ­ punki ­ kontestatorzy i chwosty 
­ niewiele się od nich różniący, ale bardziej agresywni.
Pojawia się curosium, jakiego się nikt w Polsce nie mógł spodziewać.
Poznałem kiedyś oficera staromiejskiego komisariatu, który opowiedział mi, jak to na rynku 

zatrzymał chłopaka w czapce oficera SS. Czapka była autentyczna, a chłopak synem 
pułkownika mieszkającego w Rembertowie. Czapkę zdobył tata w czasie wojny, a syn 

wydobył ją z jakiegoś schowka i nosił z wielką ostentacją i dumą.
Takich młodych ludzi jest w Polsce więcej; niektórzy wieszają sobie na szyjach Krzyże 

Żelazne, a inni swastyki. Sami siebie nazywają faszystami.
Chociaż, na dobrą sprawę, poza zamiłowaniem do faszystowskich emblematów, nie mają 
nic wspólnego prawdziwym faszyzmem, jako ruchem politycznym. Są tylko wyznawcami 
kultu siły i twardych obyczajów. Skąd to wzięli?
Jeden z "faszystów" wzięty na spytki przez milicjantów przyznał się, że kiedy oglądał 
dziesiątki filmów polskich o ostatniej wojnie, to zauważył, że "wszyscy na nich dostawali w 

tyłek" i cierpieli, w przeciwieństwie do hitlerowców. Więc, żeby się nie rozmemłać ­ 
faszyści gardzą innymi grupami subkultury młodzieżowej i demonstracyjnie nie ćpają.
Co robią?
Mirosław W. ­ choć uchodzi w środowisku polskich ćpaczy za genialnego chemika, w 

gruncie rzeczy nic sam nie wynalazł.
Recepty na wyrób heroiny doszukać się można było w podręcznikach specjalistycznych, 

znana też była historia "berlińskiego atramentu", o której za chwilę. Mirosław W. zdziałał to 
tylko, że zaangażowawszy do współpracy czterech studentów relegowanych z wydziału 

farmacji, razem z nimi dopracował recepturę, dopasowując ją do rodzimych składników 
oraz skracając cykl produkcyjny z 12 do 4 godzin. No i jeszcze miał zasługę w tym, że 

wiedział jak tę receptę szeroko rozpowszechnić.
W Berlinie Zachodnim, gdzie amatorzy­chemicy podobną metodą zaczęli produkować 

background image

heroinę, rozbudowany był profesjonalny handel narkotykami Jego przedstawiciele dość 

szybko rozpoczęli kontrdziałanie, wyrżnęli kilku producentów "atramentu", strach poszedł 
po środowisku i zaprzestano pokątnego wyrobu. U nas nie ma gangsterów 

rozprowadzających heroinę, toteż recepta Mirosława W, nie spotkała się z żadnym 
odporem.
W roku 1976 lekarze i tzw. organa ścigania skonstatowały z niemiłym uczuciem, że w 
środowisku narkomanów zaczyna się coś dziać. Poprzednio, dzięki sprawnie 

przeprowadzanym działaniom profilaktycznym, zmniejszono do minimum możliwość 
nabywania narkotyków na fałszywe recepty, zadbano o odpowiednie zabezpieczenie 

aptek, powoli też wycofywano ze sprzedaży sklepowej różne środki halucynogenne. 
Wiadomo było, że "Tri" i "Buwi" zastąpiła po trosze makiwara, ale na razie nie stanowiła 

ona wielkiego zagrożenia, używano jej rzadko.
Ale właśnie od 1976 roku stwierdzono coraz częstsze pojawianie się fiolek z brązowym 

płynem. Kiedy poddano go analizie, mało kto chciał wierzyć w wyniki: to był ponad 50­
procentowy roztwór heroiny, chemicznie brudny, zmieszany z morfiną.
Początkowo nic nie wiedziano o źródle. Zatrzymywano wprawdzie różnych ludzi z tym 
towarem, ale ich tłumaczenia, że istnieje w PRL jakiś "wielki producent" traktowano jako 

przechwałki. Wreszcie w Krakowie, jeden z aresztowanych handlarzy zeznał, że "toto 
każdy i wszędzie zrobi" i zaproponował przeprowadzenie eksperymentu.
Dostarczono mu do celi susz makowy, kilka garnków, butelkę z obciętym denkiem, trochę 
odczynników. Po kilku godzinach zaprezentował prawie 60­procentowy roztwór heroiny. 

Sprawa była tak niebywała, że aresztantem zainteresował się wydział chemii jednej z 
miejscowych uczelni. Uznano go za geniusza i jak twierdzą z przekąsem pracownicy 

aparatu ścigania, do dziś pracuje w laboratorium.
Kompot, bo cały czas o nim mowa, powstaje poprzez poddawanie makiwary dość prostym 

reakcjom chemicznym. Jest to produkcja tania, możliwa do przeprowadzenia w każdym 
domu; jedyny kłopot to smród, jaki podczas tych operacji wydobywa się z garnków. 

Kompociarnie można więc poznać nosem, nawet z klatki schodowej.
­ Kiedy rodzice zamykali mnie w pokoju, mówi były narkoman Piotr T. ­ odkryłem, że 

kompot można preparować nawet na nagrzanym żelazku. Potem matka dziwiła się, że 
choć się mnie zamyka ­ ciągle jestem naćpany.
­ Narkomani na ogół robią heroinę sami ­ opowiada jego kolega ­ bo mało kto dałby radę 
finansowo; cena centa (jednego centymetra sześciennego) na polskim rynku waha się od 

80 do 150 złotych, w zależności od podaży. Przeciętnie stówa; kogo z młodych stać na 
płacenie tyle, szczególnie jeśli dziennie zwykł dawać sobie po dziesięć centymetrów?
­ Od dawna jeździliśmy w teren po susz ­ zeznaje jeden z zatrzymanych przez MO ­ kilka 
lat temu worek kosztował zaledwie około 50 złotych, a jak pomagaliśmy chłopu wyłuskać 

ziarno maku, to dawał za darmo. Potem chłopi się zmądrzyli i zaczęli ciąć susz na 
sieczkarniach. Dziś worek kosztuje nawet 1000 złotych, a słyszałem, że czasami i więcej.
Piotr T., jak niemal każdy narkoman, jest ekspertem od środków halucynogennych. To 
paradoks, ale głód narkotyczny wyostrza intelekt, co prawda tylko w jednym kierunku, lecz 

efekty są zdumiewające. Młodzi ćpacze przeglądają księgi leków, znają na pamięć ich 
składniki; wiedzą, co z czym się łączy, jak wzmacniać niektóre środki, a z innych 

wydobywać ich narkotyczne działanie. No i jeżdżą na wieś po makowinę.
­ Zwykłemu człowiekowi po prostu nie można opisać odczuć narkomana, jakie ma patrząc 

background image

na pole w momencie kwitnienia maku ­ opowiada Piotr T. ­ Kiedy zaczyna się sezon na 

polach, to ja czułem niemal wewnątrz, w moim ciele, że tam już coś kwitnie. Jeździliśmy 
często w pola, ot tak sobie, na wariata, czołgaliśmy się przez miedze, by zdobyć mleczko 

opiumowe z makówek. To, że trzeba było je przerabiać, to drobna sprawa; cała rzecz w 
tym, by je zdobyć.
­ Byli tacy, co kradli susz. Pamiętam, jak mi opowiadano o chłopach, którzy takich złodziei 
szczuli psami, dźgali widłami ­ bez skutku. Nikt nie zrezygnował. Ale są też tacy chłopi, 

którzy węsząc dobry interes proponują złodziejom handel.
Na konferencji prasowej zorganizowanej przez KW MO we Wrocławiu, usłyszeć można 

było opowieść o młodocianym narkomanie z udami przebitymi widłami. Chłopak, mimo 
dziur głębokich na kilka centymetrów, biegł dwa kilometry do stacji kolejowej, nie 

wypuszczając z rąk worka z suszem. Został dopiero zatrzymany przez SOK­istów, bo krew 
spływała mu po butach. Miał tak zdegenerowany organizm, że prawie nie czuł bólu.

* * *

Kompot trafiający na rynek nie jest jednorodny. Po pierwsze, ten co pochodzi z pokątnej 

produkcji nigdy nie jest chemicznie czysty. Po drugie, nieuczciwi dostawcy mieszają go z 
wodą, rozcieńczają bejcą, dolewają różnych świństw, żeby więcej zarobić. Narkomani 

opłacają to potem zapaściami sercowymi i ciężkimi zatruciami.
Pijąc rodzimy kompot narkoman marzy więc o czystej heroinie. Prawdziwa hera to raj. 

Pojawia się ona na polskim rynku sporadycznie i pochodzi z przemytu. Ostatnio, na 
gdańskim Długim Rynku, sprzedawano ją po 1000 złotych za gram. Po przerobieniu 

starczało to mniej więcej na 20 dobrej jakości centów, co jest czystym interesem, bowiem 
20 centów kompotu kosztuje dwa razy tyle. Milicja przypuszcza, że czysta heroina 

pochodzi ze Szwecji i Holandii. Ale nie ma na to żadnych dowodów. Zresztą przemyt jest 
niewielki, bo trzeba kupować za dolary, a sprzedawać na ogół za złotówki. Żaden interes.
W Polsce produkuje się amatorsko i nielegalnie nie tylko heroinę, ale też psychedrynę i 
LSD. Spotyka się także marihuanę. Wprawdzie, jako delikatna roślina, nieprzywykła do 

naszego klimatu, wymaga ona stałej opieki i odpowiednich warunków, ale potrzebujący z 
powodzeniem zaczynają ją już hodować w doniczkach. Milicji znane są nawet przypadki 

upraw marihuanowych, zakładanych systemem ogrodniczym pod folią. Jeden z 
zatrzymanych "miłośników" tej rośliny miał przy sobie ponad 3 kilogramy produktu!
Zresztą marihuana, to wciąż delikates. ­ Jak nie ma co ćpać ­ bierze się byle co ­ 
wspomina Piotr T. ­ Ludzie mieszają tak nieprawdopodobne składniki, że aż włos na głowie 

się jeży. Najgorsza sprawa jest z siuśkami. Dzieciaki biorą, co im w rękę wpadnie. 
Pamiętam, że kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, Jedna z koleżanek przyćpała 

Aviomarinem i zasłabła na lekcji. W gruncie rzeczy było to tylko zwykłe zatrucie. 
Nauczyciel wiedział, co jest grane, ale kazał ją dwóm koleżankom odnieść do pokoju 

nauczycielskiego i odczekać aż przyjdzie do siebie, nic nikomu nie mówiąc, a już 
szczególnie rodzicom.
Handel
Wspominany na początku tego reportażu były hippis, a obecny magister polonistyki, tak 

charakteryzuje dawny, hippisowski rynek:
­ Gdy komuś udało się zdobyć narkotyki na recepty, to często nie realizował tych recept 

tylko rozprowadzał. Nawiązywano w taki sposób do idei hippisowskich komun. Płaciło się 

background image

wtedy nie za leki, ale za same recepty, a prawdziwych narkomanów na rynku było 

niewielu, stąd też głód był straszniejszy, bo nie było czym go zaspokoić.
­ Kiedy zakazano handlowania płynem "Tri", byli tacy, którzy skupywali go nawet z pralni ­ 

po użyciu i wąchali tę straszną, rozwodnioną i zabrudzoną ciecz.
Po latach, kiedy pojawiła się makiwara, niewielu nią handlowało; dopiero kompot wpłynął 

na ożywienie rynku. Narkomani rozprowadzali resztki własnej produkcji, po to tylko, by 
zdobyć fundusze na nowy wyrób. Niektórzy dawali nadwyżki za darmo, byli też tacy, którzy 

część brali dla siebie, część sprzedawali a resztę oddawali kumplom.
Kiedy metoda upowszechniła się, pojawiło się sporo cwaniaków wyrabiających towar na 

sprzedaż. W Warszawie początkowo handel odchodził w kawiarni "Alhambra", ale sprawa 
się rypła, gdyż po pierwsze jest to lokal położony tuż przy ulicy i podjazd radiowozem 

milicyjnym nie przedstawia najmniejszej trudności, po drugie kawiarnia ta jest miejscem 
spotkań światka pedalskiego i stali bywalcy mieli dość towarzystwa, które im 

przeszkadzało, psuło kontakty i ściągało milicję. Było więc kilka bójek, awantur i w końcu 
narkomani przenieśli się w rejon śródmiejskiego pasażu, na zaplecze domów handlowych 

"Centrum" do cafe "Mocca", gdzie korzyść jest podwójna ­ radiowóz nie podjedzie a ruch 
jest olbrzymi.
Żeby zobaczyć, jak naprawdę wygląda handel, trzeba po prostu pójść do "Mokki" i usiąść 
sobie w kącie, najlepiej z jakąś dziewczyną, by nie wzbudzać podejrzeń.
Kilka pojedynczych stolików, parę długich ław. Siedzą przy nich zupełnie normalnie 
wyglądający młodzi ludzie, w miarę porządnie ubrani, czasami niedomyci, niektórzy 

przysypiają. To z zaćpania.
Zwykły, normalny przechodzień nie jest w stanie odróżnić człowieka ciężko zaćpanego od 

pijaka: lekko przyćpanego nigdy nie dostrzeże. Lekarze twierdzą, że po daniu sobie w 
kanał, oczy są jakby nieprzytomne, a źrenice zwężone do wielkości szpilki. Na głodzie z 

kolei ­ rozszerzone. Kto idąc ulicą przygląda się oczom przechodniów, kto zagląda im w 
zgięcia rąk, szukając tam śladów zastrzyków?
Część narkomanów, tych z wieloletnim stażem, cierpi na zwapnienie żył, zmniejsza się 
światło "kanału", ścianki są coraz twardsze... Część boi się kontroli rodziców i milicji ­ ci 

dają sobie pod kolana, między palce u rąk i u nóg, często pod język, a chłopaki w członek 
albo pod jądra. W Gdańsku żyje facet, który może sobie robić już tylko w żyłę szyjną...
Kto więc pozna narkomana, kiedy on zasypia, kiwa się, a gdy głowa mu spada, podrywa 
się na chwilę rozglądając się tępym wzrokiem aby znów zapaść w nicość? To już nie jest 

nirwana, jaką przeżywał w początkowym stadium brania, to ciężkie życie, w którym 
nienawidzi się samego siebie za branie i nie ma się już żadnych pięknych doznań. To stan, 

w którym po ćpaniu zapada się w pseudo­sen i tylko koledzy wiedzą, że takiego śpiącego 
trzeba chronić. Czasami w "Mocce" do takiego podejdzie kelnerka zbierająca naczynia ze 

stołów, trąd ręką, obudzi, ale tylko na chwilę.
Kawiarnia jest punktem kontaktowym. Tu można dostać kompot, nawiązać znajomości, tu 

dziewczyna może sprzedać własny tyłek, żeby zebrać forsę na ćpanie. Znalazło się u nas 
wielu bydlaków, którzy wpierw rozdawali dziewuchom kompot za darmo ­ głupie brały ­ a 

potem, kiedy przyszło do nałogowego ćpania, trzeba było już płacić. I teraz kurwią się, 
żeby mieć na kompot, a ćpają, żeby zapomnieć o tym błocie. W podobny sposób 

wciągnięto wielu gówniarzy ze szkół podstawowych. Część odrabia bossom 
rozprowadzając narkotyki, część okrada rodziny, kolegów, sklepy.

background image

Parę lat temu pojawiła się grupa cwaniaków, produkujących narkotyki tylko na sprzedaż. 

Sami nie są narkomanami, nie potrzebują ich brać. Nie pokazują się na rynku, działają 
przez agentów, płacą im po parę tysięcy dziennie, a sami zgarniają dziesięciokrotnie 

więcej. Milicji w takich wypadkach dotrzeć do źródła najtrudniej. Chodzą słuchy, że 
niektórzy producenci maku, na wsi, sami zabrali się za gotowanie słomy makowej i 

przerabianie jej na heroinę.
W śródmiejskiej "Mocce", na Rynku Starego Miasta a w nocy na Dworcu Centralnym 

wszystko można sprzedać i kupić. Trzeba tylko poobserwować.
Siedzą takie sieroty śnięte i rozmawiają między sobą półgłosem. Rotacja jest stała, ciągle 

ktoś wchodzi, wychodzi, jakiś człowiek ciągnie za rękę dziewczynę, idzie z nią na 
zewnątrz, rozmawia z innym, dziewczyna odchodzi. To alfons, co prawda młodociany, ale 

nie czyniący różnicy między znajomymi. Ludzie wciągnięci w nałóg tracą uczucia wyższej 
natury. Kopulacja staje się jałowym gestem, ważny jest tylko kompot.
W rogu kawiarni podnosi się jakiś chłopak, podchodzi do drugiego, w niebieskich 
spodniach ogrodniczkach i pyta:
­ Ty jesteś Krzysztof?
Tamten milczy.
­ To powiedz tej dziwce, żeby przestała o tobie gadać.
Siedzący podnosi się, podchodzi do dziewczyny, z rozmachem bije ją w twarz. Ta płacze, 

nikt ze stolika nie reaguje, kolega patrzy w okno. W kawiarni cisza, nie było sprawy. 
Dziewczyna złamała jakiś zakaz.
­ Nauczysz się ty kurwo ­ woła facet w ogrodniczkach, odwraca się ­ jeszcze raz chcesz?
Dziewczyna ryczy.
­ Ta kurwa winna jest mi 14 tysięcy ­ woła na całą salę ­ gówno będziesz miała nie ćpanie!
Z powrotem siada. Naraz podrywa się, patrzy w okno, wychodzi. Obok siedzi trzech 

chłopaków i pożera galeretki. Ci są przypadkiem, obserwują wszystko, jeden mówi:
­ U nas w szkole też był taki, narkotyzował się halonem z gaśnicy. I zdechł.
­ I zdechł ­ kiwa głową drugi.
Ogrodniczki wracają do "Mocci". Obok siedzi mały, niepozorny chłopaczek z torbą w ręku. 

Przez lokal jakby przeszedł dreszcz. To dostawa. Sala niemal pustoszeje. Gdzie idą? 
Diabli wiedzą. Przypuszczalnie na klatkę któregoś z sąsiednich domów, gdzie nastąpi 

wymiana pieniędzy na zakorkowane butelki. Ktoś pierwszy spróbuje na miejscu, czy to nie 
lipa; inni zapłacą i pójdą dawać sobie w kanał.
Odbędzie się to dokładnie tak, jak w jednym z budynków przy ulicy Jasnej, gdzie wchodzi 
chłopak z dziewczyną. Ona trzyma w stulonej dłoni strzykawkę z kompotem.
­ Andrzej ­ woła do kogoś z ulicy długowłosy ­ chodź tutaj.
­ Nie mam czasu ­ odpowiada tamten.
­ Chodź i jej zrób, ja nie mogę, ręka mi się trzęsie.
I Andrzej przychodzi i robi, bo rozumie co to głód, co to ssanie. Idą na pierwsze piętro, na 

podest schodów i tam wyciągają kawałek sznurka, czy gumy z kieszeni, ściskają żyły i 
dają. A potem w kolejności wychodzą: Andrzej, który nie ma czasu, chłopak z długimi 

background image

włosami i na końcu dziewczyna, lekko nieprzytomna, z oczyma w słup, sztywna jakby kij 

od szczotki ktoś wsadził jej w gardło.
A na podwórzu stoją lokatorzy, którzy nic z tej sceny nie rozumieją; starsi panowie 

podniecają się sądząc, że tam, na piętrze odbył się właśnie stosunek seksualny. I przez 
myśl im nie przejdzie, że dziewczyna przeżyła przed chwilą heroinowego "kopa" za 300 a 

może i 500 złotych. I tak to świeżo kupiony towar, po krótkich próbach idzie do najbardziej 
potrzebujących.
Czasami odbywa się to w ten sposób, czasami ma przebieg nieco bardziej dramatyczny.
To samo podwórze co poprzednio, zlazło się z 10 osób. Jeden chłopak ma torbę w ręku, w 

torbie kompot. Chłopak z torbą chroniony jest przez kumpla ­ to obstawa, żeby klienci nie 
wyrwali towaru, bo i takie rzeczy się zdarzają.
Kilka osób idzie na podest, cztery zostają. Coś tam rozmawiają, jakaś dziewczyna stoi z 
boku, denerwuje się, zaciska ręce, co chwila patrzy na drzwi, czekając na swoją kolejkę. 

Ten z obstawy rozgląda się bacznie, były już napady na handlarzy dokonywane przez ludzi 
z zewnątrz; rabowali kompot, sprzedawali go, a forsę przepijali. Świat narkomanów jest 

coraz bardziej niebezpieczny.
Dziewczyna doczekała się wreszcie swojej kolejki. Już chce wchodzić do klatki, kiedy 

słychać rumor. Ktoś ją odpycha, wypada na podwórze, biegnie na ulicę, ktoś drugi pryska 
na bok, jakaś dziewucha biegnąc krzyczy. Za nią biegnie chłopak, któremu krew leje się z 

ręki; zaciska dłonią staw. Po chwili nie ma już nikogo na dworze. Z klatki wychodzi 
dozorca.
­ Myślałem, że mi siusiają ­ mówi ­ to ich przegoniłem.

* * *

Kompotowo­makiwarowy handel daje spore zyski, ale nie nadaje się do 
zmonopolizowania, z tego powodu, że każdy może sobie spreparować szczęście w domu. 

I przypuszczalnie dlatego nie mamy w kraju wielkich gangów heroinowych. Nieco inaczej 
natomiast przedstawia się sytuacja marihuany, psychedryny i LSD. Te środki racji 

trudności wyrobu, dostają się do handlu dość wąskimi drogami i mogą dawać w handlu 
olbrzymie korzyści finansowe. Dość wiedzieć, że jeden mały papieros jest w cenie od 100 

do 150 złotych.
Polska narkomania zaczyna się cieszyć coraz większą sławą. Przyjeżdżają do nas ćpać 

nawet z zagranicy. Bodajże dwa lata temu milicja zatrzymała na Starym Mieście 40­
osobową bandę ćpanów z NRD. W kilka miesięcy później, na Jazz Jamboree przyćpali 

również goście z NRD i trzeba było zawiadomić aż konsula.
Poza importowaniem klientów, eksportujemy towar. Polski kompot, stosunkowo czysty, 

pojawił się już na ulicach Wiednia, ale skutki tych działań nie są na razie do przewidzenia. 
Ponoć część zawodowych handlarzy wiedeńskich pozytywnie wyrażała się o naszej 

produkcji, cześć zaś, mocno powiązana z międzynarodowymi gangami, poczuła się 
zaniepokojona. Pamiętając opłakany koniec "berlińskiego atramentu" można mniemać, że 

niebawem kilku rodaków zostanie zarżniętych w przyjaznej nam Austrii.
Tak przedstawia się w tej chwili bilans handlowy narkotycznego rynku. Korzyści z tego są 

dla zainteresowanych olbrzymie: jedni ćpają a inni mają forsę i mogą się cieszyć; kary 
prawie nie widać. Bardzo niemrawe jest bowiem nasze prawo.
Prawo

background image

Drzwi do sali sądowej otwierają się powoli, do środka wnika zgiełk z korytarza. Słychać 

głos:
­ Świadek Mirosław Rudy! *(Imię i nazwisko zmienione [przyp. aut.].)
Cisza.
­ Świadek Mirosław Rudy!
Z ławki, jakby miało tysiąc­pudowe ciężary przy rękach, unosi się zarośnięte indywiduum Z 
trudem chwytając równowagę, jak lokomotywa na dworcu, nabiera prędkości. Kiedy 

wchodzi do sali, przebiega lekki szum. Świadek ma ziemistą cerę i sztywne spojrzenie. 
Słychać chichot. Pani sędzia gniewnie rozgląda się wokoło.
Mirosław Rudy podchodzi do barierki, opiera się ciężko dłońmi i chwyta powietrze. Głowa 
mu lekko opada, podnosi ją, znów ciąży ku ziemi.
­ Czy świadek dobrze się czuje? Może zeznawać? 
Świadek twierdzi, że się bardzo dobrze czuje, kiwa głową, podaje dane.
Siedzących na sali milicjantów trafia szlag, koledzy świadka wyją w duchu z radości, a 
pani sędzia, czy to z niewiedzy, czy też po to, aby zachować powagę urzędu, udaje, że się 

nic nie dzieje. Tymczasem świadek jest najordynarniej w świecie zaćpany i przewala się 
ciężko przez barierkę.
Właśnie trwa proces o produkcję i rozprowadzanie narkotyków. Wyrok, który zapadnie, 
będzie ­ dzięki niskiemu wymiarowi kary ­ kolejną farsą i poniekąd zachętą dla 

producentów szczęścia w strzykawkach.
Kiedy obserwuję sceny na sali sądowej, przypominam sobie, że w sąsiedniej sali kilka 

tygodni wcześniej, podczas podobnego procesu, skazano na 8 miesięcy więzienia w 
zawieszeniu producenta psychedryny, przy którym znaleziono towaru za 2 miliony złotych. 

Sądy są u nas łagodne, bo sędziowie, często kobiety, na ogół litują się nad ćpunami i dają 
im najniższe kary przewidziane kodeksem. A jaką tam się stosuje arytmetykę?
­ Żaden nasz sąd nie weźmie na wokandę ­ tłumaczy mi znajomy prawnik ­ faceta, który 
ma przy sobie, powiedzmy, sto ampułek morfiny. Taką sprawę mieliśmy bodajże w roku 

1979. Milicjanci zatrzymali handlarza, zakwestionowali towar i wyliczyli jego wartość. 
Jedna ampułka stała wówczas na rynku za 250 złotych, czyli chłopak miał przy sobie 

morfiny za 25 tysięcy, ale wszystko trzeba było przemnażać przez złoty trzydzieści, bo 
taka jest oficjalna cena jednostkowa. Wyszło, ze chodzi o mniej niż 500 złotych. Uznano to 

więc nie za przestępstwo, ale za wykroczenie. Takie są przepisy, takie normy.
W latach 50­tych liczba narkomanów w Polsce była minimalna. Zdania na ten temat są 

podzielone, niektórzy twierdzą, że nie było ich więcej niż 700­900, inni uważają iż około 2­
3 tysięcy ­ w skali wielomilionowego społeczeństwa to wręcz nieliczący się margines. Być 

może dlatego twórcy naszych praw, w styczniu 1951 roku, a także w 5 lat później, uznali, 
że za produkcję, handel, przewożenie przez granicę oraz rozpowszechnianie środków 

odurzających, maksymalna kara nie może przekraczać 5 lat. Posiadanie zaś narkotyku, 
obłożone jest 3 miesiącami aresztu i 5 tysiącami złotych grzywny. Przed laty może i to 

starczało dla odstraszenia, dziś na ogół tylko śmieszy, tym bardziej, że zainteresowani 
dobrze wiedzą, że sądy nie stosują górnej granicy.
Organa ścigania posiadają rejestr około 10 tysięcy ludzi, którzy w Polsce "mieli kontakt" z 
narkotycznymi środkami. Jednakże przeważającą większość stanowią na liście nie ci, co 

background image

się zetknęli raz albo drugi ­ ale nałogowcy. Czy 10 tysięcy to mało, czy dużo? Czy milicja 

zarejestrowała wszystkich?
W warszawskiej Komendzie Stołecznej, w zespole do walki narkomanią pracują cztery 

osoby. Ich twarze są tak znane ćpaczom, jak fotosy najpopularniejszych aktorów. Kiedy 
ktoś z tej czwórki wchodzi do kawiarni, lokal natychmiast pustoszeje. Ludzie znikają nawet 

w promieniu 100 metrów od "Mocci". Jak w tych warunkach można pracować?
­ Oni po prostu śmieją się nam w nos ­ żali mi się jeden z milicjantów. ­ Siedzą na ławkach 

i kłaniają się w pas. Co ja mogę takiemu zrobić, kiedy nie ma przy sobie towaru? To jest 
zabawa w kotka i myszkę, i choć my jesteśmy kotem, to nie mamy pazurów. Albo taka 

sytuacja: widzę na ulicy faceta, którego zatrzymałem przed paroma tygodniami, a on 
został zwolniony i jest znów zaćpany w trąbę. Nic wtedy nie mogę zrobić, tylko myślę, że 

żadnego efektu moje działanie nie przynosi. Łapiemy ich, zabieramy towar, a oni potem 
wychodzą, znów jadą na wieś, kupują susz i robią kompot. Jeśli taki facet ma przy sobie 

heroinę, ale tylko we własnych żyłach, to ja mu nic nie mogę zrobić i on o tym wie. A ilu 
jest takich, którzy ćpają wyłącznie w domu?
Doktor Thiel, wielki znawca problemu, człowiek, który niestety odszedł za wcześnie, był 
zdania, że w Polsce jest ponad pół miliona narkomanów. I tylko wśród animatorów 

propagandy sukcesu, doktor Thiel uchodził za naukowca, który lubił przesadzać.
Inni fachowcy, którzy stykają się z tym problemem zawodowo, lecz nie mają żadnego 

interesu w manipulowaniu liczbami, twierdzą, oczywiście szacunkowo, że liczba 
miłośników kompotu i makiwary przekracza już 100 tysięcy, zaś tych, którzy kopcą 

marihuanę, biorą różne środki chemiczne, bądź też zażywają opiaty, ale nieregularnie ­ 
jest dwa do trzech razy wyższa. Z tej arytmetyki wynika, że od 300 do 400 tysięcy ludzi w 

Polsce ma, lub miało, kontakt ze środkami odurzającymi. Zestawmy z tym łatwość 
produkcji i dostępu do narkotyków, łagodne kodeksy, pobłażliwość prawa, bezradność MO 

oraz fakt, że jeden narkoman może wciągnąć do nałogu kilka osób...
Chciałbym się mylić, ale wydaje mi się., że jesteśmy dopiero u progu wielkiego ćpania. 

Kryzys gospodarczy uszczuplił produkcję wielu towarów, również tzw. używek. Nie 
uszczuplił ani trochę rodzimej produkcji narkotyków. Chyba nawet przeciwnie.
Smętny żywot gitarzysty basowego (i innych)
Narkoman, który potrafi panować nad sobą, nie jest narkomanem. Ludzi zażywających 

tylko od czasu do czasu narkotyki ­ według własnej woli ­ w ogóle nie ma. Wszyscy ci, 
którzy biorą, popadają na krócej lub dłużej w ciąg. Mogą mieć przerwy, ale tylko na krótko.
Ciąg jest to równia pochyła ­ coraz większe ilości coraz większych dawek. Amerykańscy 
lekarze, a więc ludzie, którzy mają największą chyba na świecie praktykę w tej smętnej 

dyscyplinie, twierdzą, że kilkuletni ciąg heroiny zawsze musi skończyć się w piachu; 8 lat 
to ponoć górna granica. Tak właśnie było ze znanym mi gitarzystą basowym, do którego, 

jak sądzono, szczęście uśmiechnęło się na trwałe.
Miał piękne kobiety, pieniądze, miał, może niezbyt dużą, ale uznaną przez część 

środowiska, sławę. Ale on sam uważał, że ma jeszcze za mało pieniędzy, postanowił więc 
je pomnożyć. Wyjechał w tym celu za granicę.
Wrócił po półtora roku, przywiózł moc mamony, piękny wóz i zamiłowanie do narkotyków.
Akurat w Polsce rozpowszechniały się produkty genialnego wynalazcy z Gdańska. Nasz 

gitarzysta basowy mógł więc kupić sobie i na naszym rynku kompot. Ponoć bardzo go 

background image

chwalił, również za taniość, który pozwala nie tylko na łatwe ćpanie ale i na tanie środki. 

Szybko jednak, bo w dwa lata wepchnął do kieszeni handlarzy ponad 850 tysięcy złotych, 
a później całą forsę ze sprzedanego wozu.
Gitara basowa poszła w kąt, muzykowanie na koncertach przestało go bawić. A może nie 
miał już siły, aby utrzymać instrument. Dziś znany gitarzysta basowy jest znanym 

nędzarzem i pacjentem odwykowych oddziałów.
I tak mu się udało, że nie skończył jeszcze na cmentarzu.
Milicjanci lubią opowiadać historię Dariusza W., chłopaka, który od jednego centa 
dziennie, doszedł do stu dawanych w kanał w czterech partiach. Dariusza przywieziono 

kiedyś radiowozem milicyjnym na komendą przy ulicy Wilczej. Nie brał już od dwunastu 
godzin i był jak galareta. Do windy musiano go wprowadzać podtrzymując, a w pokoju 

sadzać na krześle, bo sam by usiąść nie potrafił. Był tak chudy, że praktycznie nie miał już 
ciała. Na stołku nie mógł się utrzymać, o staniu nie było mowy.
Dariusz W. przeżył największą tragedię swego życia. Chciał się włamać do apteki na 
Jelonkach. Przygotował teoretycznie cały skok, opracował wszystko dokładnie, ale chyba 

zaćpał za dużo i coś mu się popieprzyło, bo zamiast do apteki wszedł do biblioteki 
studenckiej na osiedlu i nie mógł z niej wyjść. I w ten sposób wpadł...
Wpadł również Julian M., tyle że nie w sieci milicyjne, a do beczki z butaprenem, który 
wąchał. Julian M. miał 17 lat, bogatego tatę, prywatnego wytwórcę i wszystko co chciał też 

miał bez kłopotów. Nie miał tylko celu w życiu, zaczął więc wąchać klej, z którego ulatniały 
się substancje lekkie.
Robił to na zapleczu warsztatu swego ojca, a dokładnie nad wielką beką. Trwało to tak 
długo, aż raz zaćpał się wyziewami, stracił przytomność i zleciał głową w butapren. Utopił 

się ­ dosłownie. Kiedy zapytać przeciętnego narkomana, oczywiście trzeźwego, o jego 
przyjaciół, to zawsze wymieni kogoś, kogo już nie ma na tym świecie. Liczba narkomanów, 

co żegnają się przedwcześnie z życiem z powodu narkomanii właśnie ­ z roku na rok 
zwiększa się. Np. do lipca 1981 roku w Warszawie "zeszło" już ponad 20 osób, a trzeba 

pamiętać, że do tej "statystyki" nie wlicza się samobójców oraz tych, którzy ulegli 
wypadkom będąc pod wpływem kompotu.
Na wiosnę 1981 roku głośna była historia 16­letniej dziewczyny, która zapłaciła życiem za 
brak higieny wśród ćpunów. To, że nie używają oni sterylnych strzykawek, to jeszcze nic, 

to, że czyszczą je używaną chustką od nosa, to też nic. Problem zaczyna się od mycia 
igieł w kałużach albo topniejącym śniegu. Problemem są też stare, rdzewiejące strzykawki, 

a takie są, bo nawet potrzeb szpitali "w gestii" nowych strzykawek przemysł nasz 
zaspokoić nie może w pełni.
Z postępującego zakażenia 16­letniej Beaty D. nikt nie był już w stanie wydobyć. Jej 
koleżanka na wieść o tym sama wzięła strzykawkę i dała sobie za dużo. Z euforii przeszła 

do depresji i... wyskoczyła z 10 piętra. Tak jedna śmierć pociągnęła drugą. 
Nie tylko aktualni narkomani, ale nawet byli narkomani ulegają silnym depresjom. Ich 

struktura psychiczna jest bardzo słaba, poddają się łatwo nastrojom, nie potrafiąc walczyć 
z przeciwieństwami życia.
Przykładem tego jest Tomasz J., człowiek ponad trzydziestoletni, który wyleczył się, zerwał 
ze środowiskiem i wydawało się, że wrócił do normalnego życia. Udało mu się zdobyć 

mieszkanie, ożenić... Miał dziecko i był szczęśliwy. Przyszedł jednak fatalny dzień, w pracy 
popełnił pomyłkę, niezbyt ważną, ale szef wezwał go ­ przez personalnego w trybie pilnym. 

background image

Do rozmowy z szefem miało dojść nazajutrz. Nie doszło. Nerwy nie wytrzymały; Tomasz T. 

zdobył skądś kompot i dał sobie w kanał. Jako doświadczony eks­ćpacz zaaplikował sobie 
połowę dawki, jaką brał przed laty. Niestety i to było za dużo. Żona znalazła go w łazience 

na podłodze, bez oznak życia.
Przypadek ten potwierdza to, co mówią lekarze: po przerwie nie można ćpać bez 

opamiętania: dawka musi być minimalna. Sprawa to niesłychanie delikatna, ociera się 
bowiem o etykę zawodową. Czy lekarz może udzielać pacjentowi rad w kwestii ćpania? A 

jeśli tak, to jakich? Powrócimy do tego jeszcze, na razie spójrzmy na podobny przypadek 
Piotra I. zwanego Krwawym Iwanem, który by zdobyć narkotyki dokonał małego napadu 

na kasę w Domach Centrum, skąd zrabował 9 tysięcy złotych. To nieważne, czy zdążył 
użyć. W każdym razie wpadł i poszedł siedzieć.
Kiedy go wypuszczono, natychmiast z więzienia udał się do szpitala bródnowskiegó, gdzie 
włamał się do apteczki. Ukradł morfinę i pognał z nią do pobliskiego domu. Poszedł na 

ostatnie piętro, usiadł koło pomieszczenia silnikowego windy i dał sobie. Za dużo.
Znaleziono go nieżywego ze strzykawką wbitą w żyłą. Nie przeżył morfinowego kopa ­ 

tego wstrząsu, który zdaniem doświadczonych ćpaczy, jest najbardziej wartościowym 
elementem dawania w kanał.
Dość często znajduje się z igłami w żyłach ludzi, którzy przedawkowali. Ta przyczyna 
śmierci jest jedną z najczęstszych, jakie notują statystyki. Bywa nawet, że niektórzy 

sięgają do niej celowo.
"Złotą strzałę", bo tak w środowisku nazywa się przedawkowanie samobójcze, zaaplikował 

sobie Janusz W. będąc w pokoju nieporęckiego hotelu "Mazowsze". Ten przynajmniej 
zostawił list i nie było żadnych wątpliwości co do przyczyn zejścia. Czasami są jednak 

ludzie, którzy usiłują całą sprawę zatuszować, zaciemnić tak, by nikt nie zwrócił uwagi na 
pozostałych żyjących jeszcze narkomanów.
Bodajże w maju 1981 r., w Warszawie, wezwano pogotowie na ulicę Wyki 9. Na ławce leżał 
człowiek. Lekarz stwierdził zgon z powodu nadużycia narkotyków. Milicja zainteresowała 

się tą sprawą. I wtedy okazało się, że nieboszczyk miał plamy opadowe zupełnie z innej 
strony, niż leżał, a pogotowie wezwano w dwie godziny po jego śmierci.
Idąc szlakiem tych poszlak ekipa śledcza ustaliła, iż w domu przy ul. Wyki mieściła się 
melina narkomanów, w której jeden z klientów dał sobie za dużo. Leżał czas dłuższy na 

podłodze w przedpokoju. Wreszcie koledzy zorientowali się, że coś z nim jest nie w 
porządku. Żeby uniknąć kłopotów, szybko wynieśli ciało przed dom i położyli na ławce; 

dopiero wtedy zatelefonowali po pogotowie. Być może rzeczywiście myśleli, tak jak mi 
tłumaczyli, że ten człowiek jeszcze żył a tylko się zatruł. Zmarły miał ponad 32 lata i 

pochodził ze starych, dawnych hippisów. Wtajemniczeni tłumaczyli potem, że należał do 
gwardii, która przez lata brała różne gówna i dopiero wynalazek Mirosława W. dał jej pełnię 

szczęścia. Wpadł więc w kompot ­ jak w sidła i nie trzeba było długo czekać, aż jego 
strudzony organizm odmówi posłuszeństwa...
Szansa ucieczki
Rozdział ten moglibyśmy zatytułować: o wyższości kompotu nad makiwarą, co jest dla 

narkomanów rzeczą absolutnie pewną. Twierdzą bowiem, że jedynie kompot może dać 
wspomnianego uprzednio kopa. A kop, zdaniem ludzi doświadczonych, to "coś 

niesamowitego, orgazm od stóp do głów po prostu".

background image

Oczywiście wszyscy wiedzą, że kopa można nie przeżyć. Spójrzmy jednak na kolejny 

problem, a mianowicie relację między uzależnieniem fizycznym a psychicznym. 
Psychiczne bywa groźniejsze od fizycznego.
Fachowcy zajmujący się problemem resocjalizacji uważają, że uzależnienia fizyczne, 
abstrahując od rodzaju środka, są łatwiej uleczalne. Można fizyczne uzależnienia 

zlikwidować ­ oczywiście przy pomocy lekarza. Psychiczne uzależnienie wymaga znacznie 
trudniejszej terapii.
Między innymi dlatego medycyna jest dla kuracji niechętna, oj, niechętna. Jeden z 
narkomanów, z którym rozmawiałem, przysięgał, że lekarz pogotowia wezwany kiedyś do 

niego, kiedy znaleziono go leżącego na ławce przed Pałacem Kultury i Nauki, odezwał się 
doń takimi słowami:
­ Wie pan, ja bym takim ludziom jak pan w ogóle nie pomagał. Po prostu nie rozumiem, jak 
człowiek zdrowy może sam siebie wpędzać w takie dno! Pana nie powinno się leczyć, 

pana powinno się izolować!
Zresztą nie bardzo jest gdzie leczyć. W stolicy łóżek szpitalnych dla narkomanów jest 

zaledwie 10 (na oddziale detoksykacyjnym szpitala przy ul. Nowowiejskiej). Samo leczenie 
farmakologiczne nie jest specjalnie skomplikowane. Jedynym specyficznym 

medykamentem jest nalorfina, w budowie zbliżona do morfiny, znosząca jej działanie w 
ostrym zatruciu i w konsekwencji ratująca przed śmiercią. Potem podaje się różne 

witaminy i kroplówki, bo organizmy ćpaczy są wyssane z soków żywotnych a na dodatek 
niechętnie je przyjmują.
Doktor Marek Staniaszek, szef oddziału detoksykacyjnego powiada, że istnieją dwie 
metody odzwyczajania: dawki zejściowe, czyli coraz mnejsze, albo dawanie innych leków ­ 

przeciwbólowych, uspokajających, nasennych. Przy tym wszystkim trzeba maksymalnie 
łagodzić objawy abstynencji, które bywają tak silne, że niektórzy ludzie nie wytrzymują 

tych 6 tygodni, które powinni przebywać przy ulicy Nowowiejskiej i uciekają. W szpitalu 
głód jest najstraszniejszy.
Feliks G., chłopak, który już nie bierze narkotyków od paru lat, opowiadał mi kiedyś o 
takich mękach:
­ Myślałem, że oszaleję, wszystko mnie bolało, stawy to miałem jak stuletnia reumatyczka. 
W głowie szumiało, nie mogłem zrobić kroku, bo brały mnie torsje, trzęsły dreszcze, wzrok 

mi mętniał i bałem się sfajdać w dżinsy. Głód, taki dłuższy, to po prostu rozluźnienie funkcji 
organizmu. Wyłazi z człowieka ­ jak pasta z tubki. I to jest dziwne, bo kiedy się dłużej 

bierze, czasami nie można nic zrobić. Żołądek bywa tak zniszczony, chory, iż niektórzy 
ludzie mówią, że za każdym razem mają porody. A przy głodzie bywa na odwrót. I ta 

ssawa, że musi wziąć.
Ci, których tak ssie, trafiają do doktora Staniaszka, a on ratuje jak może. Daje witaminy i 

kroplówki, z którymi są największe kłopoty, bo siostrzyczki nie mają ich gdzie podłączyć. 
Żyły od podrażnień bakteryjnych, mechanicznych i chemicznych ­ zwężają się, wapnieją i 

stają się niewidoczne. Mówi się, że zanikają. Siostry się już przyzwyczaiły, że lepiej dać 
wtedy narkomanowi igłę i on sam trafi. Bo tylko on jest ekspertem od własnych żył.
Przez lata praktyki doktor Staniaszek stał się znawcą problemu i to nie tylko od strony 
medycznej ale i społecznej. Etyka lekarska, o której poprzednio pisałem tu już jest dla dr. 

Staniaszka jasna: trzeba ­ mówi ­ udzielać rad na temat bezpiecznego ćpania, bo mniej 
doświadczeni nałogowcy, z głupoty lub niewiedzy, łatwo mogą się przejechać na tamten 

background image

świat.
Zdaniem doktora (i nie tylko jego) dramat radykalnie rozwiązałby tylko zakaz produkcji 
maku Zakaz całkowity. Bez wyjątków.
Bo gdyby na przykład dać monopol PGR­om. to czy narkomani zawahaliby się kraść susz 
z pegeerowskiego pola, tylko dlatego, że jest ono pegeerowskie? Albo czy pegeerowski 

stróż lepiej niż chłop upilnuje?
I mówiąc tak doktor ma rację,.
Utrwalacz
W dawnych, dobrych czasach, kiedy to w sklepach były sterty butelek z gorzałą, ktoś, kto 

chciał być dłużej "na bani", utrwalał stan zapicia piwem. Dla narkomanów, którzy sporo 
ćpają, istnieje kilka rodzajów utrwalaczy, dla tych zaś, którzy postanowili zerwać z 

nałogiem, istnieje tylko jeden ­ to znaczy ośrodek resocjalizacyjny. Bez tego utrwalacza 
jakiekolwiek odtruwanie szpitalne jest zabiegiem próżnym, nieskutecznym.
W Polsce istnieją praktycznie dwa miejsca, w które powinien trafić każdy, kto nie może 
oderwać się od kompotu. To Głosków i Garwolin.
Dziedziccm dóbr głoskowskich był niejaki Franciszek Paniewski, człowiek, który dobrze 
zapisał się w pamięci bliskich, bowiem ci ufundowali mu kamień pamiątkowy. Ten, który rył 

napis nie odznaczał się specjalnym talentem, gdyż spartolił litery i naruszył strukturę bryły, 
która po latach kruszeje.
Dziś możemy się tylko dowiedzieć, że pan Głoskowski odszedł 22 lutego. Kiedy jeszcze 
żył, z pewnością nie przypuszczał, iż epitafium kamienne przeniesione zostanie przez 

młodzież z terenów ogrodowych w pobliże domu, zaś w samym majątku mieszkać będą 
ludzie, którzy długo robili w swoim życiu wszystko, by przedwcześnie rozstać się z. życiem.
Głosków jest też mekką dziennikarzy.
­ Nie ma tygodnia, żeby ktoś z was nie przyjechał ­ mówi mi jeden z pensjonariuszy ­ my 

oczywiście wiemy, że dla dobra ruchu trzeba się do reporterów uśmiechać, ale to wszystko 
utrudnia leczenie.
A później opowiada, jak to kiedyś przyjechała ekipa telewizyjna.
­ Niektórzy prosili o niefotografowanie twarzy, a tamci i tak nie zważali na to, no i twarze 

wyszły na ekranie. Czasami myślę, że jesteśmy jak małpy w klatce. Bez żadnych praw.
Rzeczywiście. Pensjonariusze Głoskowa są jakby małpami w ZOO, przynajmniej na 

początku, kiedy temat został po latach odblokowany przez cenzurę. Przyciąga masowo 
ludzi pióra i kamery. Temat jest też ciekawy i przez to, że są w nim kontrowersje. Na 

przykład różni specjaliści ­ szefowie różnych placówek antynarkotycznych, mają własne 
metody walki z nałogiem i własne metody leczenia. Stąd też często są skłóceni miedzy 

sobą.
W Monarze, bo i tak zwą głoskowską placówkę, istnieją dwie zasady:
­ Każdy, kto podczas leczenia się zaćpa, musi odejść ­ mówi magister Marek Kotański. ­ A 
tak w ogóle to podstawą terapii jest znalezienie celu w życiu. Więc im po prostu proponuję 

tu szarą codzienność jako cel. Jeśli to zaakceptują ­ mają szansę...
Wielu więc akceptuje i siedzi w Głoskowie przez półtora roku a i potem wraca do Głoskowa 

co jakiś czas, jak do domu. Właśnie od tych powracających ludzi można usłyszeć całą 

background image

prawdę o strasznej narkomańskiej doli. Tę prawdę, której nie dowiemy się ani od rodziców, 

ani milicji, lekarzy czy nawet ćpaczy.
Jeśli wywrze się na głoskowianach dobre wrażenie, okaże pewien takt, z czasem będą 

skłonili do opowiedzenia "strasznych historii swego życia", jak to z przekąsem nazywa 
magister Marek. Wtedy usiądą w ogrodzie przy stołach i zaczną opowiadać o rzeczach i 

ludziach w taki sposób, że można posądzić ich o cynizm, ale to będzie tylko gorzka, 
rozpaczliwa prawda. Prawda być powinna na plakatach celem ostrzeżenia innych.
Kiedy słuchałem ich opowieści czasem miałem ochotę dać niejednemu z nich w mordę za 
to, że tyle złego zrobił swym bliskim. Ale po chwili łapałem się na myśli, że oni sami padli 

ofiarą. I skłonny byłem dać rozgrzeszenie nawet temu chłopakowi, który opowiadał tak oto:
­ Ożeniłem się kiedyś. Mam żonę. Ona jest w Garwolinie... ćpałem przez osiem lat, a w 

ciągu byłem przez cztery... i ja ją wciągnąłem, mam wyrzuty sumienia... ona nie była taka 
wpieprzona, jak ja... i tego... i jakoś sobie radziła, a potem posprzedawała wszystko, radio, 

magnetofon sprzedała... ona została sama w domu... nie chciała do Głoskowa... teraz ja 
nie chcę jej tutaj.
Potem mówi coś o leczeniu, o odwyku i wraca znów do spraw rodzinnych, co jest rzadkie, 
bo o nich byli ćpacze nie mówią zbyt chętnie:
­ Wielu ma w domu przerąbane, do niektórych przyjeżdżają rodziny, ale nie do wszystkich. 
Przerąbane mają... ja z domem nie chcę utrzymywać żadnych kontaktów... kiedy rodziny 

widzą, że coś się zmienia, to jakby... wracają... matka zawsze wierzyła we mnie, ojciec 
nie... powiedział, że ze mnie nic nie będzie... Jak to ­ nic nie będzie? Teraz to ja sam w 

siebie wierzę. Po dwóch miesiącach leczenia pękłbym na bank... teraz już nie!
A potem inne wypowiedzi układają się w cale ciągi:
­ No, taka była moda, a wszyscy naokoło brali to i ja zacząłem. Na początku to człowiek 
jest szczęśliwy, cały świat kocha, to euforia. Zwierzęce szczęście z niczego. To trwa 

krótko, a potem, wiadomo...
­ Ja nie wiem, dlaczego ćpałem. Zacząłem brać i zaczęło mi się to podobać.
­ Tak wyszło, zacząłem w podstawowej szkole, w 8 klasie, sporadycznie. Nikt tego nie 
wiązał z ćpaniem, ojciec przychodził, pompka leżała na stole, brał do ręki, nic nie mówił...
­ Kiedy mnie wykopsali z liceum, to wychowawca powiedział, że wie, że ja biorę, wie nawet 
z kim... to już tam po prostu domyślali się nauczyciele, ale długo nic nie mówili, bo w końcu 

nie wiedzieli, jak podejść do tego, co z tym zrobić, psia krew, a myśmy w kiblu na 
parapecie...
­ Człowieka, jak bierze to uważają za lepszego. W szkole poważają, to dobrze było brać... 
No i tak wszedłem głębiej, nie było się jak cofać...
Ci ludzie, często kilkunastoletnie dzieciaki, opowiadają każdy szczegół z wiernego życia 
stosując przy tym często nomenklaturę niemal naukową, posługując się terminami z nauki 

psychologii. To efekty zajęć terapeutycznych, na których następuje "oczyszczanie" 
własnego wnętrza wobec szerokiego gremium. Wielu twierdzi, że to pomaga, pozwała 

pozbyć się strachu.
­ Ja sam brałem z obawy przed upadkiem. Kiedy myślałem, czym się to skończy, miałem 

taki stan, że pot zlewał mnie od góry do dołu. Wcale nie chciałem umierać, a wiedziałem, 
że to musi nastąpić i to prędzej... No to brałem, bo czułem się wtedy lepiej i nie miałem już 

background image

złych myśli...
Siedzą w ogrodzie Monaru i wydaje się, że są zadowoleni. Z dumą pokazują ręce, na 
których widać żyły.
­ One mi wracają, wychodzą na wierzch. Jeden z lekarzy powiedział kiedyś, że nawet te 
niedrożne, mogą się uczynnić. Ja w to wierzę.
Mieszkają w ośrodku, pracują na polach i stają się znów ludźmi. Niektórzy z nich cierpią 
na indyferentyzm uczuciowy, innych nie interesują kobiety i wielkim sukcesem jest 

moment, kiedy na koleżankę spojrzą z pożądaniem. Monar nie jest przeciwny układom 
damsko­męskim. Jeśli ktoś chce z kimś być naprawdę, to może nawet na stałe razem 

zamieszkać. W ten sposób skojarzyły się tu już nawet małżeństwa. Obecność kogoś 
naprawdę bliskiego jest w ćpaniu niepotrzebna, przy leczeniu ­ to wspaniała rzecz.
W ośrodku są też dzieci. To zupełnie odrębna karta. Niektórzy fachowcy od resocjalizacji 
są przeciwni takim metodom, ale dziecko ­ wg mgr. Kotańskiego ­ pozwala byłym 

narkomanom wrócić do równowagi, zaś oni dają swoim dzieciom to, czego nikt inny nie da 
­ ciepło.
Doktor Marek Staniaszek z warszawskiego szpitala twierdzi, że w samej tylko stolicy jest 
już ponad setka dzieciaków, których rodzice ćpają. I biegają te małe ludziki po 

mieszkaniach pomiędzy śniętymi dorosłymi i bawią się w sposób, od którego włosy 
podnoszą się na głowach.
W kwietniu, do budynku ul. Sozopolskiej na Stegnach weszli milicjanci; był też wezwany 
lekarz. Jedyną trzeźwą osobą wśród lokatorów okazał się pięcioletni szkrab, który siedział 

na dywanie i kłuł sobie ręce strzykawką.
­ Rany Boskie, co ty robisz? ­ zawołała od progu sąsiadka. 
Dzieciak popatrzył i grzecznie odpowiedział:
­ Mierzę temperaturę; tatuś i mamusia tak robią.
Ten chłopaczek miał szczęście, bo nikt mu krzywdy nie zrobił, a niestety, z takimi 
rodzicami różnie bywa. W prokuraturze Warszawa­Śródmieście znajduje się aktualnie 

sprawa 23­letniej narkomanki, która dawała swoim 2­ i 4­letnim dzieciom poćpać, żeby jej 
nie przeszkadzały.
Ten sam doktor Staniaszek uważa, że nawet jeśli nikt takich dzieci nie katuje, to i tak 
wyrządza się im kolosalną krzywdę, bowiem są one nadpobudliwe, bywają wyczerpane 

psychicznie, źle się rozwijają i nie mogą nawiązać właściwych kontaktów z rówieśnikami.
Może więc dla niektórych z nich pobyt w Monarze będzie pewnego rodzaju 

zadośćuczynieniem? W każdym razie szkodą nie jest, bo w Monarze się nie ćpa.
Metoda magistra Kotańskiego jest wielce brutalna. Pierwszego roku (1979) wywalił stąd 25 

osób. W tym roku poszło już parę, ale znacznie mniej; jeden za to, że wypił piwo, to 
znaczy złamał regułę abstynencji.
Magistrowi zarzuca się twarde metody, apodyktyczność, łamanie charakterów; twierdzi się, 
że Głosków jest dla określonego typu pacjentów, tych najmocniejszych. I to prawda.
Ludzie z branży wiedzą, że każde skupisko, czy to byłych czy obecnych narkomanów, jest 
akademią wiedzy ćpalnej. Mniej douczony nabiera tu takiej praktycznej wiedzy, o jakiej się 

absolwentom uczelni nie śniło. Każdy doświadczony ćpun zna składniki leków na pamięć, 

background image

wie co i jak dawkować, co dodawać, jak mieszać, by mieć lepszy efekt. O tym mówi się po 

kątach, wspomina dawne czasy. To ciągnie, bo wraz, z rozmowami na pamięć 
przywoływane są wspomnienia wspaniałych stanów euforycznych. I tak, jak w życiu, 

zapomina się o chwilach gorszych, nieprzyjemnych, o ssawach, o bólach, o upodleniu się. 
I wtedy właśnie pojawia się pokusa ponownego zaćpania. Wtedy to zjawiają się mistrzowie 

wiedzy ćpalnej, którzy z niczego potrafią wyczarować środek i dać ci go tak, że jesteś 
dobry. Dlatego też ośrodki resocjalizacyjne bywają miejscem niebezpiecznym. Jeden 

narkoman może za sobą pociągnąć wielu.
Tak nieraz było i w Głoskowie. Magister Marek wypieprza więc od razu, bez żadnych, 

zahamowań.
W tym jest metoda. Wielu ludzi ma jednak odczucie krzywdy; nawet lekarze. Budzi się żal, 

że biednym ćpaczom nie dano jeszcze jednej szansy. Kotański jest jednak nieubłagany, 
stojąc na stanowisku, że wyleczonych są dziesiątki, a ćpunów dziesiątki tysięcy.
Kto wie, czy nie ma racji, jeśli się zważy na liczne przykłady polskie i zagraniczne. W 
Zagórzu, takim malutkim ośrodku pod Warszawą, gdzie mniej więcej 12 osób pracuje w 

brygadzie technicznej (co jest ponoć niezłą terapią) była dziewczyna, która później 
przeniosła się do Głoskowa. Jej koledzy mówią, że przedtem jednak zdążyła zaćpać i to 

przez 5 dni, nim ktokolwiek zdołał się zorientować. W Głoskowie już nie bierze.
­ Dzięki moim metodom mam sto procent wyleczonych ­ chwali się Kotański, a konkurencja 

wyje ze śmiechu i struga na palcach.
Obie strony mają rację, bowiem z Głoskowa wychodzą ludzie, którzy nie ćpają, ale są oni 

tylko procentem tych, którzy byli tu, a zostali wyrzuceni.
­ I właśnie tym, którzy chcą się leczyć i mają wolę trzeba pomóc ­ mówi magister Marek ­ 

dla nich warto pracować, a reszta może tylko sama dojrzeć do leczenia. W przeciwnym 
razie będzie ono nieskuteczne. Taka jest prawda.
Przykłady, choćby z Zagórza, wydają się potwierdzać rację magistra Kotańskiego. 
Głoskowscy ludzie też uważają, że ta metoda jest najlepsza.
­ W Garwolinie ­ mówi jeden z nich ­ trochę pracują, leżą w kojach, słuchają muzyki... Po 
dwóch miesiącach chciałem stamtąd wyjeżdżać, chciałem ćpać.
­ Tym, co terapeutyzują, wydaje się, że to wszystko jest uspokajające. A człowieka szlag 
trafia, leży i wspomina, jak to było dobrze. Ale najpierw wspomina, że to wszystko było 

straszne chujostwo; a potem sam siebie jednak przekonuje, że było jednak dobrze; 
właściwie można znów ćpać... no, po cholerę tu siedzieć... dochodzi do wniosku, że te 

ćpanie dało mu jednak coś i znów wychodzi ćpać.
­ To jest mniej więcej na tej zasadzie, że tam człowiek siedzi i nie ma czym żyć, kurczę; 

jedno, czym tam żyje, to ćpanie... tam nie ma w zasadzie w co się angażować, tam nie ma 
jakiejś idei.. Tu w Monarze jest inaczej, człowiek od pewnego momentu, jeśli załapie, to 

kurcze, żyje tym Monarem przez jakiś czas., to jest dla niego jedyna rzecz.
Kilku ludzi, którzy znają i ogród i pana Marka i Garwolin uważa, że oba są potrzebne, ale:
­ Każdy jest dla kogo innego. Czy pan myśli, że wśród tysięcy narkomanów wszyscy są 
jednakowi? ­ pyta dziewczyna, która po trzech latach ćpania wyleczyła się i zrobiła w tym 

roku maturę. ­ Każdy jest inny i to powinno się brać pod uwagę, kiedy kogoś wysyłają na 
odwyk. Są dziewczyny delikatne i są twarde baby, a każdą łatwo jest skrzywdzić...

background image

­ Można komuś nawet parę razy dać zaćpać podczas leczenia, jeśli ma to mu pomóc ­ 

twierdzi jej chłopak, byleby tylko w końcu od tego brania odszedł. A kiedy, tak jak w 
Monarze, wyrzuca się za drzwi, to słabsi się załamują i wracają do brania. Dlatego oprócz 

Monaru powinny być różne inne ośrodki. Może stopniowo, od lżejszego rygoru można by 
przechodzić do surowszego ­ w taki Monar na przykład?
­ Przecież człowiek jak wpada w nałóg, to przeważnie robi to z jakiegoś powodu, jakieś 
przyczyny go załamują. Głupotą jest więc żądanie, by był twardy, podczas gdy on się już 

raz złamał. On po prostu jest miękki i miękkiemu trzeba pomóc. A taki, to zawsze, nawet 
po paru miesiącach leczenia zaćpa.
Ale magister Kotański kiedy słyszy takie opinie, nie zmienia swego zdania: na miękkich nie 
ma dziś czasu ani miejsca. Trzeba wybierać tego, komu można lepiej, skuteczniej pomóc. 

Może kiedyś, gdy ośrodków będzie więcej...
Jaki ciąg dalszy?
Idee fixe magistra Marka to walka z narkomanią. Są tacy, którzy się z tego śmieją i nic nie 
robią. Kotański przynajmniej próbuje. Rzucił hasło zorganizowania młodzieżowego ruchu 

Monar, który by uświadamiał, zapobiegał i tak dalej i dalej. Robić to mają odpowiednio 
wyszkoleni rówieśnicy tych, którzy ćpają. Bo właśnie im młodzież może najłatwiej 

uwierzyć.
­ To jedyny sposób profilaktycznego działania ­ potwierdzają entuzjaści.
­ To będzie akademia wiedzy ćpalnej ­ twierdza przeciwnicy.
A jeden z milicjantów ze specjalnej brygady powiedział mi niedawno:
­ Jeśli choć jeden z tych młodzieżowców zaćpa, nauczy się brać, to ja Kotańskiemu 
sprawę wytoczę.
Póki co powstało Towarzystwo do Walki z Narkomanią. Wkrótce zacznie działać na 
szerszą skalę; jakie będą efekty?
Obie strony, choć nie zgadzają się co do metod leczenia uzależnionych, stoją na 
wspólnym stanowisku odnośnie maku. Trzeba wprowadzić zakaz jego uprawiania!
Jak zwykle impulsywny magister Kotański uważa, że:
­ w tym roku powinna być spalona słoma makowa, w przyszłym powinno się zaprzestać 

siania maku. Albo kontraktacja albo ewentualnie monopol, może być taki, jak tytoniowy. 
Zakup kontrolowany dokładnie, co jest możliwe, bo zakontraktowane są pola. A więc 

monopol makowy.
Trzeba spowodować wreszcie tę decyzję, bez względu na to, czy społeczeństwo się 

zgadza, czy nie ­ podchwytuje jeden z wychowanków Głoskowa. ­ I trzeba potem tę 
decyzję egzekwować Bo już do tego dochodzi, że wieśniacy sprzedają worek suszu za 2­3 

tysiące. Oni legalnie na tym zarabiają, sieją mak a za susz mają więcej niż za ziarno. A 
kiedyś worek kosztował sto, nawet pięćdziesiąt, ewentualnie jak się szło do kogoś można 

było wyłuskać mak i za darmo... jeszcze baba była wdzięczna, że jej się te śmiecie 
wyniosło...
­ Z ambony powinno być głoszone, że sprzedawanie suszu to jest grzech śmiertelny ­ 
kontynuuje Kotański ­ i to Kościół powinien potraktować jako sprawę pierwszoplanową. 

Trzeba też wprowadzić karę 25 lat więzienia, w trybie przyspieszonym za handel suszem i 
środkami. Wybudować baraki, powsadzać do nich tych skurwysynów handlarzy i pokazać 

background image

to parę razy w telewizji, jak oni przymusowo pracują w pocie czoła. We Francji w ogóle nie 

sieje się maku, w Szwecji też; dziesięć lat w tych krajach trwała walka o zakaz hodowli aż 
wreszcie ją przeforsowano.

* * *

Póki co, jeśli chodzi o tę walkę w Polsce niewiele się dzieje. W sierpniu 1981 roku program 

rządowy walki z nałogiem i jego skutkami, był w powijakach, coraz więcej osób ćpało, 
profity z wyrobu i handlu były coraz większe, kryzys zachęcał do brania a wielu 

specjalistów do walki z nałogiem było skłóconych.
Czyżby rację miał nasz gitarzysta basowy, kiedy mówił po powrocie z dolarowych zagranic 

do kraju, ze u nas jest dobrobyt, bo dobrobyt to ćpanie. 


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jabłońska, Podboje Aleksandra Wielkiego II, Podboje Aleksandra Wielkiego
Kosik Rafał Wielki błękit
Agenci wielkiego koncernu Rafał Brzeski
5 tydzień, V Niedziela Wielkiego postu C
6 Wielki kryzys 29 33 NSL
6 tydzień, VI Wielki Poniedziałek
Wielkie katastrofy ekologiczne
wielkie odkrycia geograficzne
Wielki Post droga krzyzowa

więcej podobnych podstron