Choroby wieku. Studjum
pathologiczne
Józef Ignacy Kraszewski
Lwów, 1874
Pobrano z Wikiźródeł dnia 06.10.2016
CHOROBY WIEKU.
S t u d j u m p a t h o l o g i c z n e
PRZEZ
J . I . K r a s z e w s k i e g o.
Ducha nie gaście.
Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.
Trudno tym, co w pieniądzach ufają
wnijść do Królestwa Bożego.
Św. Marek R. X. 24.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
L W Ó W.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha I. 10.
1 8 7 4.
W A R S Z A W A.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
Pamięci niepraktycznych ojców naszych,
ten ubogi krzyżyk na mogile postawił.
J. I. K.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
Obrazek ten, nad inne musiał mniej mieć szczęścia u ludzi
— u nas życie i prądy jego zawsze są w ostatecznościach, tu
celem było przypomnieć, że należy we wszystkiem zachować
— m i a r ę, to właśnie na czem u nas zbywa najbardziej. W
roku 1856 to nawoływanie do poskromienia się w wyłącznej
pogoni za materjalnemi celami gorzej istotnie brzmiało niż
dzisiaj, gdy już więcej jest umysłów zaczynających zło,
nieuchronne następstwo tego, przewidywać. Spojrzyjmy na
Poznańskie, do czego je teraz ten propagowany tak gorąco, a
położeniem wywołany — materjalizm doprowadził. — W
roku 1856. poczytywano autorowi niemal za grzech tę
protestację, w roku 1874. również się ona wyda dziwną, któż
wie rok 1890 może ją usprawiedliwi. Nie miał na myśli autor
pisząc ani wyrzeczenia się postępu, ani starania o dobrobyt,
prosił tylko i błagał — Ducha nie gaście — tam gdzie go
zgaszono, społeczność już chodzi w ciemnościach, które z
każdym dniem rosną, w chłodzie, który się z dniem każdym
powiększa... Lecz są nieuchronne próby, przez które ludzkość,
kraje i indywidua przechodzić muszą. Fiat voluntas tua.
1874.
J. I. Kraszewski.
CHOROBY WIEKU.
S t u d j u m p a t h o l o g i c z n e
PRZEZ
J . I . K r a s z e w s k i e g o.
Ducha nie gaście.
Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.
Trudno tym, co w pieniądzach ufają
wnijść do Królestwa Bożego.
Św. Marek R. X. 24.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM I.
L W Ó W.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha I. 10.
1 8 7 4.
W A R S Z A W A.
W księgarni Michała Glücksberga.
•
•
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
I.
Jeden z najdowcipniejszych niedowiarków naszych czasów,
H. Heine, który się naszydził i z siebie i ze świata w ciągu
utrapionego życia, Niemiec sercem, Francuz głową, nie widząc
nigdy do siebie choroby sceptycyzmu, na którą i on i pisma
jego bolały, wyrzekł w swem dziele o Niemczech kilka słów
dziwnie trafnych w dziewiętnastym wieku. Udało się ślepej
kurze ziarnko znaleźć — posłuchajcie.
„Pieniądz — powiada — jest początkiem i końcem
wszystkich dzisiejszych dzieł ludzkich, to też gdy wznoszą
budowę, pamiętają dobrze, by na węgielnym kamieniu złożyć
kilka sztuk monety, różnego rodzaju grosze zamknięte w
skrzyneczce.
Tak — w średnich wiekach wszelki gmach, każda budowa z
kamienia czy z ducha, kościół i państwo spoczywały na wierze
w wartość krwi, w krwawych ofiar znaczenie; dziś wszystkie
ustawy i instytucje mają za zasadę pieniądz tylko, pieniądz sam
i nic więcej. Krwawa religja średniowieczna była przesądem
(według Heinego), religja gotowego grosza, jaką widzimy za
dni naszych, jest egoizmem. Rozum targnął się na pierwszą,
uczucie obali drugą... Posada na której się oprze kiedyś
społeczność ludzka, lepszą będzie, i wszystkie wielkie serca
dni naszych boleściwie pracują nad jej wynalezieniem.“
Póty Heine; to co powiedział po swojemu, mieszając fałsz z
prawdą, silniej się jeszcze daje uczuć ludziom wiary i serca niż
jemu, człowiekowi fantazji utartej ze sceptycyzmem w
moździerzu niemiecko-francuskim. Któż spojrzawszy na świat
dzisiejszy nie boleje i nie przeczuwa smętnie przyszłości jaką
sobie czcią cielca złotego gotuje? Na nieszczęście takeśmy
daleko w tej fałszywej zabrnęli wierze, takeśmy ją
wyrozumowali, uzacnili, ubrali w złociste słów strzępki i
pozornie piękne zasady, że wszelkie pokuszenie się przeciwko
panującemu błędowi, zuchwalstwem się wyda i fałszu obroną.
Ale nie wyrzec co się myśli i czuje w obec tego kierunku, u nas
zgubniejszego niż gdzieindziej, niepodobna, choćby się
przyszło na śmieszność i szyderstwo, choćby na odrzucenie
pogardliwe narazić.
Cichą i ubogą protestacją niech będzie to słówko nasze i na
prędce skreślony obrazek.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
II.
Wnijdźcie ze mną do tego domu, który się tam wznosi na
pagórku, w tak pięknej okolicy wśród drzew, bielejąc czołem
wspartem na kolumnach — nie prawdaż że tu miło i pięknie —
a nadewszystko jak porządnie!! jak porządnie! jakie do koła
drogi, co za mosty, jak urządzony płodozmian, jakie
przepyszne zabudowania gospodarskie, — i znowu — co za
porządek! aż miło spojrzyć, że i my już tak czysto po
niemiecku umiemy się uregulować.
Nie poznasz kraju swojego w tym zakątku tak przerobionym
i urządzonym z cudzoziemska! Wioska pod sznur, chata w
chatę jak jedna wedle rysunku i rozmiaru danego stawiane,
ogródki rozmierzone pod cyrkiel, płoty jednej wysokości, ulica
jak strzelił, drzewka stoją przy kołkach poprzywiązywane jak
dzieci u boku guwernerów... wszędzie przy zmianach paliki z
napisami, z numerami, w lesie policzbowano zapusty i wręby,
na błotach nieużytki, wydmy nawet piasczyste weszły w
rachubę... prześlicznie! przecudownie!
Wyobrażam sobie, że holender lub szwab, któryby tu
przyjechał jakim wypadkiem, serdecznieby się zapewne
uradował i wykrzyknął by z głębi przepełnionego serca, niosąc
dzięki niemieckim Bogom.
— A! nareszcie — zniemczeli i słowianie i nabrali rozumu...
wkrótce niestanie ich i cały Boży świat pójdzie vorwärts z
nami, chórem śpiewając Germania!
Ale nam starym, zdziecinniałym, niedołężnym i zapewne
ograniczonym ludziskom, co tośmy od kolebki przywykli do
nieładu naszego, do nieopatrzności posępnej, do wód naszych
ukochanych — czegoś smutno i tęskno za tą poezją, którą
żelazny sznur geometryczny i linje agronoma i te wszystkie
ulepszenia kieszeniowe wyganiają gdzieś precz daleko!
Zdaje się nam, że z tak wzorowie urządzonego kraju i ptaki
gdzieś zamilkłszy pouciekały, w dzikszych lasów ustronia, i
kwiaty Boże nikomu na nic przy sianych pastwiskach
niepotrzebne, bez pozwolenia uczonego agrykultora rosnąć i
rozkwitać nieśmieją, i powietrze inne a cięższe i oko
wstrzymywane co chwila nieubłaganemi linjami prostemi,
znudzone i zniechęcone, nie ma tu czego szukać, nie ma pójść
po co, więc się zamyka i nie pragnie obrazu, bo go ocenić nie
potrafi...
Rozum nie umie i nie może zaprotestować przeciwko tak
oczewistemu postępowi — ale serce i uczucie go nie
przyjmują, ciężko im rozstać się ze znanym światem swoim,
pod którego pierwotną powłoką, droga jakaś prastara myśl, dziś
nielitościwie wygnana mieszkać musiała.
Przyznaję się chętnie do tej wady, do przesądu, do grzechu
jeźli chcecie, że mi ten tak na nowo poprzerabiany kraj mój
wcale się nie podoba, nie poznaję go, czuję się w nim obcy,
tęskno mi, cudzo w nim, smutno. Zawsze mi się zdaje że
człowiek obłąkał się szukając przedewszystkiem materjalnych
tylko korzyści i poświęcając im najdroższe cele żywota. Bo nie
pojmuję by ludzie tak zacięcie gospodarzący, mogli zarazem
służyć sprawie duszy, jak służą interesowi kieszeni. Ten świat
tak porządny, dziwnie suchy, zimny, straszny mi się nawet
wydaje. Juściż, to przesąd zapewne, starość i niedołęztwo, biję
się w piersi, przyznaję do winy, a przestać grzeszyć jednakże
nie mogę.
Chciałbym uwierzyć w to, że wszystko co się robi, robi
bardzo dobrze i ku lepszemu prowadzi, że jesteśmy istotnie na
prawej drodze, na szczerym gościńcu postępu... ale taki smutno
i smutno, obejrzawszy się do koła siebie.
Wszelką poezją (o co może mniejsza dla wielu), wszystko w
życiu niespodziane, własną swobodę odejmuje światu, taki
postęp pod sznur i cyrkiel... coś tu musi być przesadzonego i
fałszywego — prawdziwy postęp jakoś by powinien inaczej
wyglądać.
Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet
starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a
silniejsze uczucia. — Niech mi nikt nie dowodzi że można być
najlepszym
gospodarzem,
agronomem,
spekulantem,
przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi.
To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie
będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-
industrjalno-komersyjny, ludzie na komisantów, książki na
regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet... i
zapewne... komuś z tem będzie dobrze, ale nam starszym i
leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością
naszą!!
Powiadają że już tak jest wszędzie, u rozumniejszych braci
na zachodzie... musimy więc naturalnie iść za przykładem
cudzym i popróbować sobie także tego szczęścia... czas
wreszcie i nam zostać ludźmi rozsądnymi, zimnymi,
praktycznymi — jednem słowem — ale czyż mamy przestać
być sobą?...
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
III.
Wnijdźmy więc do domu niezmiernie praktycznego
człowieka, którego dwór jużeśmy tam wam ukazali na pagórku,
w samym środku pól ornych, otoczony wspaniałemi budowlami
gospodarskiemi.
Na ten pałacyk plan musiał dawać Marconi lub Lanci, tak
dobrym a nie naszym smakiem wzniesiona ta wilia europejska
— rzekłbyś że jesteśmy gdzieś na drugim końcu Europy, nie u
siebie w domu, takie to artystycznie piękne, kosmopolityczne,
postępowe... a cudze. Ani śladu wedle dworu, tego co go u nas
dawniej otaczało — ogród angielski, trawniki przepyszne,
holenderskie, gorzelnia po niemiecku, a co krok to furtka, to
słupek, to numer, to napis, i czysto i śliczniuchno umieciono,
pogracowano, a każda rzecz na swojem miejscu, a każde
miejsce ma swoje przeznaczenie, a nic nieużytecznego i
zapomnianego... Ale wszedłszy tu poza okopy, płoty, zagrody,
zdaje ci się żeś wpadł do więzienia, tak ci ciasno — i
zachciewa się wybiedz na dalekie gdzieś, na dzikie pola, do
zarosłych i poobalanych lasów, aby tam trochę zaczerpnąć
swobody, powietrza i dać oku spocząć po tych nieznośnych
linjach prostych, które świat czynią podobnym do kartki z
geometrji Laplace’a. Tu myśl Boża, myśl wielka, i
nieskończenie rozmaita, ustąpiła całkiem idei człowieka
nieskończenie maluczkiej i jednostajnej.
A! przecież i fizjonomja świata ma znaczenie swoje, a ta
symetrja i regularność postępowa coś mówią formą swoją, a
może się znajdą ludzie, dla których one będą postępem,
pięknością, najwyższego dobra ziemskiego objemem — ale my
stare niedołęgi, zatęsknim za tak nieznośnie poprzerabianym
nam krajem naszym.
Nie mówcie nam, jakoby poezja godziła się z takim
postępem, nie dowódźcie że i on ma poezję swoją, my nie
uwierzym temu, by całe życie wpatrując się w wasze sznury,
można nabyć pojęć estetycznych o pięknie w naturze, by całe
życie rachując z wami i ważąc tylko, można tą czynnością
podnieść się na duchu. Przyznajcież raczej że nie chcecie
marzenia i poezji, żeście ukochali rzeczywistość i nie
wierzycie w ducha, a więc i karmić go macie za rzecz próżną.
Ale tak gawędząc nigdy podobno nie wnijdziemy do domu u
którego drzwi rozprawiając stoimy, cicho więc, natrętny gdero,
i otwórzmy drzwi na sprężynie... a, wchodzimy już nareszcie.
Sień, aż miło, jasna, biała, nic dla oka, ale nic bez użytku, a
jak już poustawiane bacznie, jak każdy oszczędzono kątek!...
Dalej, jesteśmy w salonie oklejonym obiciem nowiuteńkiem,
przystrojonym w meble palisandrowe świeże, pokryte trypą
ciemno-wiśniową; w zwierciadła z ramami rzeźbionemi, w
angielskie dywany... Salon to jak najściślej zastosowany do
ogólnych prawideł dzisiejszego smaku, vulgo mody, nic w nim
nie zastanawia, ale nic nie razi, każda rzecz tak jak być
powinna, i nadto ani główki od szpilki... trochę kwiatów u
okien, ale moda ich podlewać nie każe, uczucie nie zaleca,
więc smutne i powiędłe stoją na straży, gdzie je ktoś z
obowiązku postawił.
Pochodziwszy kwadrans po tym pokoju, zachciewa się
wprawdzie spać lub wyniść, ale możeż być inaczej gdzie życie
indywidualne człowieka nie objawia się niczem, gdzie nie
poczuwasz nic coby cię pociągało, zaciekawiało, rozpowiło
m yśl , rorbudziło uczucie? Właśnie to dobre, że możesz w
takim salonie będąc całkiem panem siebie, usnąć spokojnie lub
zasiąść
do
obrachunku,
jeżeli
masz
jaką
rachubę
prawdopodobieństw w głowie.
Mamże was dalej jeszcze z tego salonu prowadzić? nie,
zdaje mi się że z niego potraficie się wybornie domyślić reszty
domu, w którym wszystko znaleźlibyście na swojem miejscu,
wygodę, komfort, czystość, porządek, usługę nieliczną ale
wyborną, sprzęt nie wystawny, ale dogodny — nie wiele
smaku, nigdzie życia, nigdzie świętej iskierki uczucia i poezji,
które są w chłopskiej chacie, ale nie mają się gdzie pomieścić
w takim nowiuteńkim domu ściśle obrachowanym na potrzeby
właściciela.
Przed kanapą w salonie, na okrągłym stole, są i książki
okryte niedostrzeżoną warstwą pyłu dowodzącą że je tu
położono dla mody i przyzwoitości, ale nikt w rękę ich nie
bierze; więdną one także jak kwiatki w oknach, których nie
pieści ręka niczyja. Nigdzie niczego nie dotknęła się fantazja,
nie ozłocił uśmiech, nie obmyła łza — wszystko jakby dziś ze
sklepu, z fabryki, do niczego nie przylega wspomnienie, w
niczem udziału nie miało serce.
Nie idźmy dalej, nie ma po co, zostańmy już w salonie,
powoli doczekamy się, że się tu pościągają wszyscy domu
mieszkańcy — a naprzód sam gospodarz którego mierzone
kroki już słychać.
Mam honor przedstawić go państwu, nazywa się Jan
Dembor...
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
IV.
Bóg jeden raczy wiedzieć o pochodzeniu pana Dembora,
nazwisko niby nasze, o krwi i rodzinie i przeszłości ich, różni
różnie prawią. Jedni, przykładając rękę do twarzy i wskazując
niby izraelską brodę, szepczą o jerozolimskiej genealogji,
drudzy głośniej i śmielej mówią o dziaduniu kupcu w
najbliższem wojewódzkiem mieście, inni czarno na białem
przekonywają, że go potwierdziła heroldja a nawet dała mu
armes parlantes Demboroga. To pewna, że nikt mu nic
zarzucić nie może, a wielu go sławi jako człowieka potężnej
intelligencji (wyrażenie czysto dzisiejsze i szerokiego nader
zastosowania) — niesłychanie praktycznego (drugie wyrażenie
charakterystyczne naszej epoki) pierwszego agronoma i
technika, gospodarza nieporównanego, obywatela jakich mało
itd. itd.
Spojrzawszy na twarz, przekonywasz się że w istocie
niepospolitego masz przed sobą człowieka — głowa piękna,
posągowa, rysy regularne choć bez żadnego wyrazu, czoło
wyniosłe, oczy rozumne i jasne, nos orli, usta nieco szczupłe i
zaciśnięte. Ale chłód śmierci wieje z tego oblicza zawsze
zastygłego jak lód, wygolonego świeżutko, bez żadnej
zmarszczki, bez żadnego żywotnego piętna. Strach przejmuje,
gdy się rozmierzy obojętność i sceptycyzm jakich te rysy są
uosobieniem, nie pociąga cię do nich nic, chociaż nie powiesz
byś chwycił choćby najmniejszą odrobinkę fałszu lub
poniżającej jakiej namiętności, króluje tam i panuje
zimniuteńki rozum. Jest to też człowiek będący zawsze i
wszędzie najzupełniej panem siebie. Gdyby można wcielić w
krew i ciało machinę rachunkową Sterna, nie inaczejby
zapewne wyglądała.
Niezmiernie przyzwoity, poważny, umiarkowany, surowy
nieco, Jan Dembor zdaje ci się wyciosany z jednej bryły, tak
dalece wszystko w nim zlewa się w doskonałą całość. Żadnego
tu rozdwojenia które tak często trafia się w pospolitych słabych
ludziach, nawet gdy śni i marzy, marzenia jego muszą być
dalszym ciągiem tylko osnutych na jawie projektów i ponętnej
rachuby. Nawet gdy sam jeden spoczywa, czyni to z godnością,
z powagą, nie zrzucając z siebie jarzma przyzwoitości, do
którego już przyrósł na wieki, w którem mu chodzić dobrze i
wygodnie. Nikt go nie widział ani rozweselonym, ani
smutnym, ani uśmiechnionym, ani płaczącym, ani nawet
niespokojnym i ożywieńszym niż zwykle, nic go nie porusza i
nie dręczy, nie bawi i nie niecierpliwi, gotów jest zawsze na
wszystko co go spotkać może. Nie można powiedzieć by
przenosił coś jednego nad drugie, żeby miał w czem
upodobanie szczególne, trącące słabostką, oprócz zamiłowania
porządku, oszczędności i przyzwoitości.
Litość jego i miłość dla ludzi, obrachowaną jest jak inne
czynności, wymierzoną, ograniczoną stałym procentem od
dochodu, i stale jedną — tyle a tyle ma dla biednych czasu i
pieniędzy, więcej nie da ani grosza, ani chwili. — Rządzi się
rozumem nie sercem i z tego szuka chluby, dowodząc głośno,
że jedynie czyn wyrozumowany, chłodny, może mieć jakąś
zasługę, a litościwy uczynek bez przyłożenia doń serca jest
większą ofiarą, niż nierozważne miłosierdzie z drażliwej
płynące czułości.
Sofizmat ten wcale niezgorszy, rządzi całem jego życiem.
Dosyć majętny z rodziców, ale po nich wziąwszy fortunę
zadłużoną, powiększył ją pracą i skąpstwem, przyrobił
ożenieniem i podniósł do pary miljonów, a że mu się to udało,
stale trzyma się planu na który wszedł zrazu instynktowo —
żyje nadzwyczaj oszczędnie i bez żadnej próżności
dogadzającej wystawy, z oględnością i rachubą niemiecką nie
dozwalając sobie tracić nic nad roczny procent od dochodów.
Reszta natychmiast się kapitalizuje, obraca w procentujące
papiery, w akcje, na kupno ziemi lub spekulacje i fabryki,
powiększając co roku rosnącą w ten sposób majętność
Dembora.
Najstaranniejsze odebrawszy wychowanie, Jan umiał z niego
i z życia korzystać, ale zwrócił się w jednym kierunku do celu
jednego, i reszcie egzystencji, niemal prawa bytu zaprzeczył.
Długo podróżując po Niemczech i Anglji, wpatrzywszy się w
rodzaj życia tamtejszego, za wzór je sobie postawił, i dorobił
do tego co było wynikłością jego charakteru, stosowną a wcale
niezgorzej
wyglądającą
teorję,
uchodząc
z
nią
za
najgodniejszego obywatela, najzasłużeńszego syna kraju,
któren obdarza co rok nowym rodzajem przemysłu.
Ma też tę wielką pociechę, że przykład jego do pracy,
przemysłu, oszczędności i spekulacji, do ulepszeń poprowadził
bardzo wielu, i nawraca codzień obłąkanych, leniwych,
zatwardziałych, przesądnych.
Jednej rzeczy tylko niedopatrzył się Dembor, i nie dojrzy już
nigdy, że istotne dobro jakie czyni, psuje przesadą i wyłącznem
rzucaniem się w kierunku, który dalej poprowadzić może niżeli
sięga rachuba materjalna; nie rozumie i nie pojmuje że
ubieganie się wyłączne za materjalną korzyścią i postawienie
jej na pierwszym celu, wiedzie wprost do wynarodowienia i
zgaszenia ducha. Nie widzi że i sam się staje, i drugich robi
uczciwymi żydami, zacnymi kupcami i komisantami,
niemcami, anglikami chłodnymi, kosmopolitami bez barwy,
którym w trzeciem pokoleniu gdy ziemi zabraknie i przyjdzie
się wynosić do Ameryki, serce już nie zabije do własnej ziemi,
ani do starego ojców mogilnika, bo kości jego na szuwaks ani
do cukrowni się nie zdały. Gdy mu przypadkiem zagra kto z
tego tonu, Dembor leciuchno i przyzwoicie rusza ramionami,
uśmiecha się półuśmiechem pogardliwym i szepce pocichutku:
— Poezja! poezja!
Tak zupełnie to mówi jak nieboszczyk Napoleon powtarzał:
— Ideologowie!
Dembor zowie mianem pogardliwem poezji wszystko co nie
produkuje, co nie praktyczne, co przeszkadza spekulacji, co
zmiękcza i bałamuci przywiązanie do własnej ziemi, miłość,
wstręt, uwielbienie, łzy i radość.
Ideje jego o ludzkości i społeczeństwie wyrobiły się raczej
rozumowaną drogą teorji, niż chrześcjańskiemi zasadami i
natchnieniem. Pragnie ulepszeń dla wszystkich, zaprowadza u
siebie czynsze, woła o nie u drugich, zakłada szkółki i ochrony,
pilnuje kasy oszczędności, moralizuje lud, w przekonaniu, że to
się wszystko wypłaci, a ludzkość w ten sposób od burz
socjalnych zasłonioną zostanie. Miłosierdzie jest dla niego
gradochronem. Nie o sprawiedliwość mu tu chodzi, ale o
bezpieczeństwo własne i pokoleń przyszłych.
Zresztą zasady jego są jak najściślej nowoczesne, oparte na
teorjach ekonomistów i obrachowane tak, by miłosierdzie,
stosownym, nie dziś to jutro, wypłaciło się procentem
amortyzacyjnym,
pewnością
jutra,
spokojem,
bezpieczeństwem, godnością... Jałmużna prywatna, kapryśna,
nie uregulowana, psuje według niego i do próżnowania wdraża,
nałogi złe podsyca; więc grosza nie da ubogiemu, ale założył
dom pracy i przytułku dotąd pustką stojący, bo od niego
żebracy jak od powietrza uciekają.
Jest to, jednem słowem, dobroczyńca ludzkości, jest to
filozof, i nie posłyszysz o nim inaczej jeno jak o
najzacniejszym człowieku. W istocie nic mu też zarzucić nie
można, prócz że został machiną rachunkową, a człowiekiem
nie jest wcale.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
V.
Teorja jego w zastosowaniu do kraju i społeczeństwa
naszego, jest zresztą bardzo prostą. Przedewszystkiem,
powiada on, wadami naszemi narodowemi były zawsze
próżniactwo i niedbalstwo — potrzeba byśmy się nauczyli
pracować, pilnować i rachować. Gdy kraj zbogaci się, gdy się w
nim rozpowszechni powoli przemysł, oświata, dobry byt —
będziemy silni, odrodzeni i szczęśliwi. — Zapomniał tylko pan
Dembor, że naówczas będzie nam już tak dobrze, ale to tak
dobrze, że naładowawszy trzosy, napchawszy pugilaresy, gdzie
się obrócim, poniesiemy wszędzie z sobą bez tęsknicy
szczęście nasze; zapomniał i tego że odrodzenie wszelkie
poczynać się powinno w duchu, nie w kieszeni, że pierwej nam
trzeba silnej wiary i namaszczenia chrześcjańskiego, niż
przemysłu i pieniędzy, że bez tych dwojga, martwe dzieło
wszelkie, a staranie o dobry byt nie odrodzi nas moralnie.
Zapomniał, że idąc w tym kierunku na pozór
najrozumniejszym, ale poniżającym człowieka, ochłodniemy
do zbytku, zastygniemy śmiertelnie, i gdy przyjdzie dzień taki
jaki dziś już nadszedł dla szwabów, nie mogących się
pomieścić w zabranych słowianom ziemiach, i wędrujących na
stepy Ameryki — będziemy mogli opuścić nasze modrzewiowe
kościołki i stare świątynie bez żalu, dla bożnic Mormońskich,
dla kościołów protestanckich, dla chwalenia Boga w lesie ze
skowronkami, lub nie chwalenia go wcale, uważając modlitwę
za stratę czasu, a zatem i kapitału procentującego.
Zresztą nie wina pana Dembora, że poszedł posłuszny za
swoim wiekiem i za tem co mu się jasną wydało prawdą — nie
wina jego, że się podnieść nie umiał nad sferę tych poziomych
aforyzmów, zimnych i martwych jak figury jeometryczne, przy
rozkwitłych kwieciach i rozzielenionych drzewach.
Całe tedy swe życie nieubłaganie zastosował do formuły z
którą je rozpoczął — ożenił się przyzwoicie, dzieci wychował
starannie, a zresztą krzewi porządek, robi majątek i zasługuje
codzień bardziej na imie znakomitego, a nadewszystko
praktycznego człowieka, co dziś największą pochwałą —
niestety!
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
VI.
Jest to chwila w której Dembor oczekuje właśnie na
śniadanie i po rannej pracy, przechadzać się zwykł po salonie.
Wie z pewnością o której przyniosą tacę i zadzwonią na resztę
towarzystwa, wie że nikt przed porą nie przyjdzie i odpoczywa
nieco zamyślony, zwolna mierząc salon krokami równemi.
Twarz jego posągowej martwości i kolorytu, nie zdradza
żadnego uczucia, oczy patrzą ale nie widzą, dusza myśli o
czem nawykła w danym czasie i okolicznościach. A że w tym
roku nieurodzaj na buraki — przyszłość fabryki cukrowej, cena
wełny i upadek owiec, są nielada zadaniem. Nic dziwnego,
zawikłane kwestje te męczą go nawet wśród spoczynku, nie
dając chwili spokoju. Strata na burakach nagradza się zaraz
ceną cukru, którego podrożenie spadnie na konsumentów,
taillables et corvéables po troszę znowu pokryje się
ulepszeniem obiecanem w produkcji nowo sprowadzoną z
Belgji machiną i świeżo nabytym sekretem mającym o pół raza
podnieść procent wydatku. — Z owocami cięższa sprawa, ale
Dembor myśli zaprowadzić w kilku folwarkach wielkie
gospodarstwo rybne, sztucznie zapłodniane, i wie że to nowe
źródło dochodów wypełni próżnię jaką zrobił upadek owiec.
Wchodzi tu w rachubę i post katolicki dziś znowu ściślej
zachowywany, który zapewnia odbyt szczupaków i karpiów, i
gastronomiczne postępy jakieśmy w ostatnich lat dziesiątkach
zrobili.
Z tych przedmiotów pan Jan wpadł na nierównie smutniejsze
i byłby się może nawet jeśli nie zasępił to zamyślił surowiej,
gdyby panowanie nad sobą ciągłe, dozwoliło objawu na
zewnątrz jakiegośkolwiek stanu duszy.
Zgadniecie państwo lub nie domyślicie się może, że
pomyślał o rodzinie, o żonie, córce i synu, którzy wcale mu się
nie dali tak jakby był chciał, wykształcić na ludzi
praktycznych, i nie poszli tą drogą jaką ich chciał poprowadzić.
Poznajmy i ich nieco bliżej.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
VII.
Rzadko się kiedy zdarza, by najsilniej nawet uorganizowany
człowiek, z wolą wyrobioną i energiczną, świat swój na obraz i
podobieństwo własne mógł i umiał przerobić. Wpływ jego
większy lub mniejszy, najczęściej rozbija się o właściwe
wszystkim, nawet najsłabszym istotom jasnowidzenie wad i
przesady tych z którymi żyją. Wprędce bardzo poczuwa się
słabą stronę towarzyszów wędrówki, codzień się ona potem
widoczniejszą staje. Najpotężniejszy umysł w ciągłem
zetknięcu się z najpospolitszym, zapoznany przezeń w swej
wartości, oceniony zawsze jest trafnie ze strony wad, braków i
niedostateczności. Każdy z nas łatwiej pozna słabiznę
bliźniego, niż oszacuje cnoty. Jest to cechą ułomności ludzkiej,
że nie ma człowieka któryby doskonałym i niemylnym był dla
wszystkich. Najlepiej nawet odegrywający rolę swoją, prędzej
czy później odkryje się z jakąś słabostką i przez nią
wyspowiada, że jest ułomną istotą.
Jan Dembor człowiek silnego wpływu i powagi wielkiej dla
obcych i dalszych, temu zapewnie duchowi sprzeciwieństwa
który jest w nas wszystkich po troszę, a rodzącemu się
najczęściej z poznania lub przeczucia jakiejś ułomności w
bliźnim — winien był, że rodzina jego najmniej mu się dała
pokierować, rozchodząc się w takim kierunku w jakim
najmniej może widzieć się ją spodziewał, despotyczny
naczelnik, głowa domu i rodu.
Chociaż bardzo młodą poślubił żonę swoją i naprzód od niej
rozpoczął
nowe,
drugie
wychowanie,
obmyślane
systematycznie aby ją uczynić akcjonarjuszem i komisantem
spółki pod firmą Jana Dembor i komp.; choć miał zrazu
wszelką nadzieję, że ją przekształcić potrafi na stosowną dla
siebie towarzyszkę żywota — z nią mu się najgorzej powiodło,
choć najwięcej do działania miał czasu i pomocniczych
okoliczności. Było to dziewczę naówczas rozpieszczone przez
matkę jako jedynaczka, panna mająca kilkakroć posagu, piękna
jak anioł, swawolna, a nadewszystko lubiąca świat, zabawy,
tryumfy salonowe. Kazać jej życie pojąć na serjo, księgą
obowiązków i praw, było niemal niepodobna.
Dembor w początku ożeniwszy się, chcąc nią zawładnąć
powoli i wpływ swój wzmocnić, dogadzał jej dziecinnym
upodobaniom, starając się pomalutku przywieść do tego co
nazywał ustatkowaniem, do wyrzeczenia się próżności
światowych, i spełnienia ścisłego obowiązków komisanta
swego, spólnika i rachmistrza. Nie poszło mu to łacno i
żadnego zwycięztwa nie odniósł bez użycia siły prawie i
przemocy, co naturalnie rozerwało, jeśli był kiedy jaki,
związek serdeczny między niemi.
Mądre naostatek użycie gwałtowniejszych już środków,
usunięcie się od stolicy, zamknięcie na wsi, odosobnienie,
nudy, przywiodły biedną piękność do szukania innego dla życia
pokarmu. Ale nie przewidział Dembor, że żona jego rzucając
bale i stroje, ciągłe zachcenia podróży kosztownych i chętkę
świecenia w salonach, zwróci się nie na tę drogę którą on jej
wskazywał, ale na cale inną. Znudzona śmiertelnie,
wypłakawszy się na próżno, bo łzy za dzieciństwo uważał
poważny mąż, poczęła młoda pani w lekkich naprzód książkach
szukać pokarmu i zabicia czasu, potem stała się nieznacznie,
całkowitą blue stocking, niebieską pończochą. Zrazu uważając
to tylko za przejście i kaprys, mąż nie sprzeciwiał się jej wcale,
obrachowawszy że książki zawsze mniej niż fatałaszki kosztują
i mają jakąś cenę; później gdy się ta gorączka literacka
wzmogła, począł ją lekko prześmiewać — ale raz
zasmakowawszy w tem zatrudnieniu i zapragnąwszy sławy,
pani Demborowa znalazła się na właściwem sobie stanowisku i
zejść z niego nie chciała. Zostawszy zapoznanym gienjuszem,
muzą domorosłą, zapragnąwszy wieńców, myślała tylko o
coraz nowych wawrzynach i dalszym pochodzie zwycięzkim.
Utrzymanie piękności, którą pielęgnowała starannie będąc
pewna, że takie jak ona wyjątkowe istoty nigdy zestarzeć nie
mogą — potem nauka, a raczej zabawka literaturą — stały się
celem jej życia.
Bóg ją nie obdarzył ani szczególnym talentem, ani umysłem
wyższym, ani uczuciem któreby powieść mogło na nowe drogi
i jasne przed nią horyzonty roztoczyć — mierna choć żywego
pojęcia, zręczna tylko i doskonała aktorka, pani Demborowa
chciała raczej grać rolę uczonej, niżeli nią zostać w istocie.
Miała cokolwiek łatwości w pisaniu czczych rzeczy, wiele
przesady i pathosu mogącego uchodzić za poezją, dosyć
nieporządnego oczytania, pamięć szczęśliwą, umiejętność
wreszcie pochwytania wiadomostek i myśli cudzych i
układania ich w jakąś niby własną całość — a tem wszystkiem
mogła pospolitych ludzi ułudzić łatwo i uchodzić za wyższą,
potężnie obdarzoną istotę wyjątkową.
Kosztowała ją zapewne ta pracowicie odgrywana komedja
życia, te zręczne przedstawianie się w pożyczanem blasku, ale
czegoż człowiek nie uczyni dla dogodzenia miłości własnej?
Nie żałowała ani czasu ani pieniędzy, na prenumeraty,
wspieranie
uczonych
przedsięwzięć,
korespondencje,
sztukowanie artykułów i podtrzymywanie pism perjodycznych,
a choć mąż nieobyczajnie się czasem z niej naśmiewał
(szczególniej gdy byli sam na sam, nie oszczędzając jej wcale),
ona pewna, że dla decorum i sławy domu przed obcemi fantazje
jej szanować musi i pokrywać je o ile możności — śmiało
brnęła dalej, nie dając się pohamować.
Z nadzwyczajną zręcznością, umiała szczególniej przed
każdym nowo przybyłym, niby niechcący i półsłówkami,
pochwalić się z tem co czyniła, do czego wpływała i należała,
co pisała, kto z nią korespondował, jak ważną grała rolę, jak
dobrze była uwiadomioną o wszystkiem co się gdzie działo w
literaturze, na polu sztuk i umiejętności i t. p.
Prawdę powiedziawszy wszystko co robiła, służyło jej tylko
na to, by się miała czem pochwalić, i tego nic nie
zaniedbywała, a że nie zbywało jej na przebiegłości
niewieściej, dla nieznajomych mogła nawet uchodzić
zaskromną, tak się ta komedyjka odgrywała zręcznie, pół
słówkami, tak się wszystko mówiło przypadkowo, niechcący,
mimowoli, dając do zrozumienia i domyślania więcej może niż
w istocie było. — Często nawet na przekorę, dla przyzwoitości,
m ąż nieszczęśliwy musiał odgrywać rolę pomocnika, choć w
duszy się zżymał!
Piękność pani Demborowej, wybornie zachowana i
utrzymywana starannie, bo o nią równie starała jak o swą sławę
literacką, dopomagała jej jeszcze do świetnego grania tego
dramatu Korynny wiejskiej, a raczej szlacheckiej Vittorji
Acorombony.
Rzadko która blondynka tak długo i szczęśliwie potrafiła się
zachować jak nasza pani, młodość jej istotnie cudownie się
zdawała przedłużoną, dzięki eterycznym sferom, w których
ciągle była wzniesioną. Biała, rumiana, świeża, pełnych ale
niezbytecznych form, przepysznej kibici, modrych łzawych
oczów, przymrużonych uczuciowie, koralowych ust, dziwnie
piękną obdarzona ręką, nóżką malutką i olbrzymim warkoczem
włosów
popielatawych
—
Demborowa
istotnie
była
zachwycającą i lubiła też zachwycać. Ale w jej piersi nie zabiło
nigdy serce, próżność tylko kołatała nieustannie... drażliwa,
niespokojna, chorobliwa, nienasycona.
Nie gniewała się gdy ją wielbiono, na westchnienia
adoratorów odpowiadała nawet wzrokiem, który mógł mówić
bardzo wiele wcale nie kompromitując — ale dalej ani słowem,
ani ruchem, ani sercem, nie posuwała się nigdy. To wejrzenie
wyuczone, głębokie, obietnic pełne, zwracała zarówno ku
starym i młodym, obdzielało ono promieniami swemi
wszystkich wielbicieli, a im koło było większe, tem bóstwo
szczęśliwsze.
Dembor doskonale znając żonę, zupełnie o siebie był
spokojny, nie kochała go wprawdzie, ale też wiedział, że
nikogo innego kochać nie może, i dosyć jej będzie zawsze
trochy komedji, trochy fraszek mających pozór czegoś
ważnego.
Tłum wielbicieli otaczających panią Demborową nie
frasował go wcale, śmieszył raczej, a entuzjazmy młodzieży
byłyby go oziębiły może, gdyby ten marmur ostudzonym mógł
być jeszcze.
Nie zważając na nieme szyderstwo i obojętność męża, pani
śmiało grała rolę swoją, czując to, że Dembor jeśli ją nawrócić
nie potrafi, podtrzymywać będzie musiał dla uniknienia
śmieszności i brać jej stronę, gdyby tego było potrzeba. Tak się
też stało, człowiek praktyczny spuścił głowę zwyciężony
wytrwałością muzy, zrezygnował się na owe „malum
necessarium“ i udał przed wszystkiemi, że panią uważa za
prawdziwie wyższą istotę, choć się z niej w duchu wyśmiewał,
i na cztery oczy podżartowywał niemiłosiernie.
Urodzenie syna i córki bynajmniej nie przeszkodziły pani
Leoncji do dalszych studjów nad astronomją, filozofją Hegla,
kierunkiem ducha publicznego w Meksyku, przyszłością Texas,
znaczeniem
dróg
żelaznych
humanitarnem,
reformami
religijnemi XIX wieku, neokatolicyzmem, mormonizmem i
puseizmem... Nie było bowiem przedmiotu któregoby nie
zgłębiała (powierzchni), to jest któregoby nie zapragnęła
wyuczyć się terminologji, języka i kilku głównych formułek. Z
tym malutkim zapasikiem, odważna niewiasta puszczała się w
drogi najniebezpieczniejsze, i wychodziła zawsze, jeśli nie
zwycięzko, to z honorami wojny kapitulując.
Niezmiernie czynna w drobnostkach, wychowanie dzieci
zdawszy na ludzi, by na nie drogiego nie tracić czasu, sama
nieustannie się własnem zajmowała wykształceniem. Naprzód
parę razy na tydzień w dnie pocztowe ogromną miała
korespondencją z wszystkiemi czterema częściami świata,
dbając bardzo by do niej i od niej listy szły jak najdalej i w jak
najdziwniejsze miejscowości, do Pekinu i Kalkuty, do
Teheranu i Algieru; czytała potem pięć różnych Revue, jakby
stworzonych dla niej, bo wszystkiego mających po troszę,
przewracała nowo wychodzące dzieła, szczególniejszą dając
baczność na przemowy, regestra i główne ich działy, z których
umiała całość odgadnąć — wreszcie tłumaczyła, studjowała,
tworzyła! Prace jej uczone, anonyme lub pod imieniem Beaty z
Deborowa, ukazywały się w pismach perjodycznych i
zbiorowych, zwracając wielostronnym kierunkiem zwłaszcza
uwagę krytyki i czytelników. Niektórzy przez tydzień, inni
prawie przez rok cały, mieli ją za fenomenalną istotę,
najupartsi trwali w przekonaniu o talencie nie zrażeni dziurami
i łatami jakie w nim odkrywali... Bo też jeśli nie jako pisarz, to
jako komedjantka literacka, pani Demborowa nie mogła ujść
baczności niczyjej, występowała zawsze niezmiernie trafnie,
wybierała przedmiot zręczniutko jak wiewiórka orzeszek, robić
umiała około siebie tyle wrzawy ile było potrzeba by oczy
ściągnąć, a nie wywołać opozycji, w stylu zaś, obrobieniu,
poczęciu, zakończeniu każdego jej artykułu, tyle było
umiejętności: sztuczek i figlów! Wprawdzie ścisnąwszy to
wszystko mocno, szum tylko i pianę mydlaną otrzymywałeś w
rezultacie, ale na oko! na oko! co to były za wspaniałe rzeczy!
A tylu ludzi sądząc okiem, nie duszą i sercem, dają się
zabałamucić lada słowem — ba! nawet umiejętnie
umieszczonym wykrzyknikiem i punktem! To też sława pani
Demborowej była ustaloną, i nazywano ją powszechnie kobietą
gienjalną, filozofem-aniołem, wielką nieznajomą... i Bóg wie
jak jeszcze, bo tłum wielbicieli nie szczędził jej imion
brzmiących, a w admiracjach swych dochodził do absurdów!
Męża to niepokoiło chwilę, bał się żeby ludzie się nie
poznali na bałamuctwie, i nie zaczęli wyśmiewać, ale
postrzegłszy że u nas choćby nawet było poznanie śmieszności,
zabraknie odwagi na wypowiedzenie go wbrew wszystkim —
uspakajał się i milczał.
Dodajmy jeszcze do charakterystyki wielkiej nieznajomej,
że miała już lat czterdzieści, ale wyglądała na dwadzieścia
kilka we dnie w wielkim stroju, na trzydzieści najdalej w
rannym negliżu, czasem wieczorem przy świecach na
ośmnaście. Udawanie młodości obchodziło ją przynajmniej
tyle co komedja sławy i talentu, jedno bowiem pomagało
drugiemu i podpierały się wzajemnie.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
VIII.
Dzieci państwa Demborów, wychowane jak najstaranniej, a
że środki materjalne były po temu, i nieszczędzono na to
niczego co tylko do wykształcenia ich fizycznego i
umysłowego służyć mogło, rzeczywiście zrobiono tyle, ile za
pieniądze uczynić się może. Ale tu, jak niejednokrotnie w
razach
podobnych,
skutek
nie
odpowiedział
wcale
usiłowaniom, dla tego że w nich zimna wola i rozsądek tylko,
bez udziału serca, przewodniczyły wyłącznie; nie powiem żeby
oboje państwo nie kochali dzieci, ale większa cząstka serca nie
była przy ich kolebce. Dembor był najmocniej przekonany, że
wszystko kupić można i wszystko pieniędzmi zastąpić — dbał
żeby im na niczem nie zbywało, ale spełniał swój obowiązek
chłodno jak zadanie, bez niepokoju, bez trwogi serdecznej, bez
przejęcia i modlitwy. Obrachował przyczyny i skutki, kupował
przyczynę, i skutku był tak pewny jak mączki cukrowej z
buraka. Matka odegrywała czasem w chwilach wolniejszych
rolę macierzyńską i ładne swe dzieciaki przy gościach w
malowniczą z sobą układała grupę, bawiąc się kędziorami ich
włosów, całując białe twarzyczki, oplatając ramieniem
słoniowem różowe ich ciałka wybornie odbijające przy
kolorycie jej ręki... ale... ale — wychowanie tych aniołków
zdane było na najemników, bo czas pani Leoncji należał do
ogółu; bo pióra z ręki wypuścić nie mogła, ani się wyrzec
swych ważnych zajęć literackich, a mianowicie wielkiego
dzieła pod tytułem: „O stanowisku kobiety w nowej
społeczności i wpływie jej na ukształcenie przyszłych
pokoleń.“ Dzieło to z którego mnóstwo krążyło wyjątków,
studjowała, przerabiała, doskonaliła wedle coraz nowego planu,
ale od roku do roku odkładała jego wydanie.
Tymczasem do kochanych dziatek bony sprowadzono ze
Szwajcarji, guwernantki z Londynu i Paryża, profesorów z
Berlina, gymnastyków ze Szwecji — do każdego dla nich
przedmiotu był nauczyciel specjalny, do każdego talentu
artysta znakomity. — Dembor sypał pieniędzmi skreśliwszy
sobie
plan
edukacji
rozumowany
na
wielką
stopę,
obrachowawszy lata, obliczywszy godziny, określiwszy kolej
nauk jak najrozważniej, z zastosowaniem jak najświeższych i
najpewniejszych metod nauczania.... Z tego wszystkiego na
końcu z podziwieniem ujrzano (nie chcąc się przyznać) skutek
maluczki, właśnie tyle ile za pieniądze kupić można, a w
moralnym względzie chybioną całkiem rachubę.
Roślinki te pielęgnowane tak starannie, powyrastały juścić
bujno, ale umysł pożarł w nich serce, do którego nikt nigdy nie
przemówił, którego nikt ze snu nie budził i nie rozwijał.
Przytem to skrępowanie ciągłe i wodzenie na paskach,
poczyniło z nich istoty zobojętniałe, bierne, bez woli, bez
popędu, zestarzałe od razu, i na nieszczęście tak rozumne w
dzieciństwie, głupiemi musiały być na starość.
Postępy ich w naukach były w początkach zdumiewające;
wychowano Emilkę i Tymoleona jako młode wielkich nadziei
genjusze, ale jak je zaczęto spowijać, naprostowywać,
kierować, karmić, przesycać, przeuczać, uczyć, — dorastając
oboje bardzo przyzwoicie, stali się istotami niezmiernie
pospolitemi, — umieli wiele, nie rozumieli nic.
A! bo lepiej, lepiej wychowuje jedno słowo serdeczne
wieśniaka przyciskającego dziecię do piersi, i gorzkie lat
młodych doświadczenie i łzy i praca i cierpienie i błędy nawet i
upadek czasem, niż najrozumniejsza teorja, nie dająca
umysłowi na chwilę wytchnienia, człowiekowi należnej
swobody, uczuciu i myśli pola do rozwinienia się siłą własną.
Dzieci Demborów wyrosły na paskach i z podziwieniem oboje
rodzice ujrzeli w nich cale co innego, nie to czego się po nich
spodziewali, były to dwie sztucznie zbudowane lalki
norymbergskie.
Starszy, Tymoleon, naturalnie w szkołach nigdy nie był, bo z
teorją ojca nie zgodziło się oddawać go między młodzież źle
wychowaną, swawolną i mogącą szkodliwie wpłynąć na
jedynaka
—
chuchano
nań
w
domu,
gdzie
cała
zaimprowizowana szkoła z prywatnych nauczycieli, po
wi ę k s z e j części cudzoziemców złożona, zajmowała się
karmieniem go najczystszym szpikiem i esencją mądrości
ludzkiej, w jak najstaranniej przyrządzonych pigułkach i
miksturach pedagogicznych. Później jeszcze z nauczycielami
wyprawiono go do Berlina, potem w podróż naukową po
Europie, a że sposobił go ojciec na swojego następcę, to jest
wielkiego agronoma, technika, industrjalistę, spekulanta,
słuchał więc po uniwersytetach śmietanki profesorów w tych
przedmiotach. Wszędzie gdzie był, musiał pisać porządny
dziennik swych studjów, z których ojcu co dwa miesiące
posyłał w wyciągach krótsze sprawozdanie. Potem praktykował
jeszcze za granicą przy najsławniejszych gospodarzach w
Anglji, w Niemczech i Belgji. Odbywał też kursa praktyczne
przy wielkich zakładach fabrycznych, a w ostatku powrócił do
kraju obładowany nauką, doświadczeniem i dojrzały do żywota
w latach dwudziestu.
Ojciec z dumą spojrzał na to dzieło swoje — oczekując po
niem niesłychanych rezultatów, ale Tymlo (tak go nazywała
matka w dzieciństwie) po części zawiódł silnie ugruntowane
nadzieje rodzicielskie. — A! jestli co kruchszego nad ludzkie
rachuby i nadzieje?! Tymlo wyrósł zmęczony młodością
pracowitą, osowiały, przemądrzały, i z zagranicy powrócił z
najwidoczniejszą wzgardą dla kraju barbarzyńskiego, któremu
był zupełnie obcym, a na dobitkę, ojciec postrzegł za późno, że
zbytkiem drzewa zamiast ogień podsycić, zagasił go podobno
na zawsze.
Młode chłopię miało się już za najrozumniejszą z istot pod
słońcem
i
wierzyło
w
siebie
niezachwianą
wiarą
Emmersonowską, tak że ojciec nawet wydawał mu się
pygmejczykiem i zacofanym; nie ma mowy o profesorach.
Poważny, milczący, mocno znudzony, wielce wzgardliwy, dla
ogółu ludzi ledwie grzeczny, do nauk i pracy nie miał już
zapału i ochoty. Odegrywał spokojnie rolę wyższego
człowieka, milczeniem, myśleniem i zamknięciem się w sobie
wielkiej i majestatycznej powagi. Ale ojciec wkrótce się
przekonał, że czytać nie lubi, że ciągu w żadnem jego nie ma
zajęciu, że w każdej pracy jego jest jakiś robak co ją przejada,
że umysł Tymla szuka w niej roztargnienia tylko, przerzucając
się z jednej w drugą, a nareszcie w nic nie wierzy i wszystko
mu zarówno obojętnem; co najgorzej w ostatku nietylko nie ma
upodobania w kraju, ale zaledwie za karę w nim wyżyć potrafi.
Napróżno starał się wmówić mu posłannictwo wielkiej
reformy, które złożył na jego ramionach. Tymlo uśmiechał się
i milczał, nie biorąc tego do serca.
Wychowanie tak troskliwe, tak metodycznie obmyślane,
jeden tylko zmysł rozwinęło w młodym człowieku do
wysokiego stopnia, jedną stronę i skłonność: Tymlo widział we
wszystkich materjał do krytyki, i z prawdziwym talentem
umiał wskazywać słabość każdej nauki, niedostateczność
każdej czynności, śmieszność wszelkiej postaci. To chorobliwe
skrzywienie inteligencji czyniło go na resztę obojętnym i
ślepym,
a
do
chwytania
ułomności
tylko
dziwnie
jasnowidzącym i potężnym.
Pierwszym zaraz rzutem oka obejmował nauki, sprawy,
człowieka grzech pierworodny, zakalce, plamy, ułomności,
umiał je określić i oskarżać, ale bezsilnym był dla zaradzenia
czemkolwiek i poznania strony jasnej i żywotnej. Jakieś
dziwne nawyknienie skłaniało go zawsze w tę stronę i
przywiązywało do drobnostkowego wyszukiwania przywar.
Analityk, krytyk, nic już potem zbudować nie umiał na jasnem
poznaniu słabości i niedostatków, bo nie było rzeczy i
czynności w którejby się ich nie dopatrzył, wyłącznie do nich
przywiązując.
W chwili rozpoczęcia powieści naszej, był to młodzieniec
pięknego wzrostu, piękniejszej może jeszcze twarzy, rysów
delikatnych i czystych, ale równie i słodkiej i pozbawionej
wyrazu jak ojcowska, nic w nim już nie było młodzieńczego.
Świat nie miał dlań tajemnic bo mu go doskonale i jasno
wytłómaczono przez a+b, rozebrano chemicznie, wywiedziono
filozoficznie, wyjaśniono i otworzono na wszystkie boki. Nie
było rzeczy którejby nie umiał i nie znał, ale nie było też
którejby pragnął i którąby ukochał.
Wszystko mu było obojętnem, i wszystko zarówno zdawało
się możliwem, a ostatecznie każda rzecz słabą i ułomną.
Serca w nim ani iskierki — spało czy we śnie umarło.
W czarnych jego oczach, na wysokiem białem czole, w
ustach łagodnie ale z trochą przylgłego do nich sarkazmu
uśmiechniętych — posągowa tylko rozlana była martwość,
zgrzybiała obojętność i z obliczem młodzieńczem, starcem był,
dla którego życie nie miało powabu, ani tajemnic.
Wrażeń nie szukał, znając je z teorji i nie widząc by do
czego innego prócz do zamącenia błogiego spokoju prowadzić
mogły. Przy tem jedno go tylko nieco obchodziło, to dobry byt,
bez którego egzystencji nie pojmował. Ojciec przy nim
skutkiem kontrastu wydawał się jeszcze istotą gorączkową i
nazbyt złudzeniami przekarmioną, — tamten miał cele,
pragnienia, plany, ten ich nie wyrobił sobie i nie czuł potrzeby.
Urocze słowa tyle działające na młodych, miłość, sława,
wielkość, jemu się widać przedstawiały odarte z tego wdzięku
jakim drugich mamią, uśmiechał się, ruszał ramionami na nie...
gotów był je przyjąć, gdyby mu je na złotej tacy ofiarowano
jako hołd należny, ale nigdy o nie współubiegać by się nie
ruszył, za nieskończenie niższych mając wszystkich co go
otaczali.
Pycha kolosalna, tytaniczna, zimna, pewna siebie,
wypotęgowana do indyjskiego jakiegoś zakopania się w sobie,
stanowiła tajemne tło tego dziwnego charakteru. Miał się za
rodzaj bóstwa, i nie mógł zniżać do pospolitego żywota. Jako
umysł już się zabijał tem pojęciem swojej wielkości, bo nie ma
postępu i rozwoju, gdzie nie ma wiernego pojęcia natury
człowieka i jej ułomności; a Tymlo słabą stronę cudzą
chwytając z trafnością nadzwyczajną, w sobie jej nigdy nie
dostrzegł i badania krytycznego nigdy nie zwrócił na siebie.
Wiele umiał istotnie, ale nachwytana wiedza leżała w nim
martwą i bezwładną, bo jej nie ogrzewało serce, brakło ruchu i
życia, służyła tylko za oręż zabójczy. To co sam umiał i
wiedział uważając za ostateczne, za najwyższy pomnik i
rezultat
usiłowania ludzkiego, za coś niewzruszonego,
krańcowego — naturalnie nie uczuwał potrzeby iść dalej i
szukać więcej.... Z zastosowaniem zaś wiadomości innem jak
krytycznem, nie spieszył się przez pogardę i lekceważenie
kraju w którym żyć musiał, tęskniąc za komfortem angielskim
i wszelkiego rodzaju niepoścignioną doskonałością Wielkiej
Brytanji. Był to jeden świat i kraj, z którego Tymlo nie szydził
otwarcie, po cichu tylko i zrzadka.
Zresztą był to człowiek grzeczny choć zabijającej dumy i
chłodu, obojętny, wyrachowany i żyjący tak sobie, — że żyć
musiał, a nic innego nie pozostawało mu do życzenia, tylko
powoli dobić się do jakiegoś końca.
Wychowanie specjalne i rozumowane uczyniło go w
rzeczach ducha, serca, wiary i najistotniejszej części życia tak
obojętnym — obojętniejszym może niż w innych. Nie mówił o
nich nigdy, nigdy podobno nie myślał, a kwestje te zwykł był
nazywać „questions oiseuses“ nie wiodącemi do niczego.
Spełniał
powierzchownie
co
wymagało decorum,
ale
katolicyzm,
protestantyzm, filozoją, po swojemu nazywał
zadaniami czasowemi i miejscowemi. Że zaś z majątku i
położenia w społeczeństwie liczył się już do arystokracji,
obowiązkiem zaś tej klasy uznać raczył protegowanie
katolickiego wyznania, był więc en principe ściśle katolikiem,
nawet de Maistrzystą, tak jak w Niemczech może by był został
pietystą protestanckim, a w Ameryce mormonem. Rzeczy te
dlań były obojętne, i poglądał na nie z wysokiego stanowiska
nauki społecznej.
Dla niego jak dla ojca, bo w tem zgadzali się zupełnie na
jedno, głównem zadaniem był dobry byt materjalny,
zbogacenie się uczciwe, prawne, a postępowanie praktyczne.
Ale ojciec pracował, on zaś z wysoka patrzał na pracę i tylko
czasem przekąsem o kierunku jej raczył przemówić, czując się
stworzonym do sterowania ludźmi, nie zaś do mięszania się
między pospolitą gawiedź.
Powróciwszy z zagranicy na wieś, pod okiem ojca
zamieszkał z nim razem, w osobnym domku szwajcarskim za
ogrodem, czas pędząc na niezmiernie systematycznem i
obrachowanem próżnowaniu. Życie jego upływało metodycznie
i porządnie... po angielsku, w samotności i nudzie poważnej.
Wstawał nie rano, przejeżdżał się trochę konno po polach
lornetując ojcowskie gospodarstwo z pół uśmiechem często
szyderskim, śniadał z Timesem lub Evening Mail w ręku
głaszcząc swe charty i daksy, potem szedł na chwilę do
rodziców, leżał z książką, jadł obiad, powracał do swego
domku, polował, pływał, przewracał nowości naukowe i
literackie które mu nadsyłano, zaczynał kilka robót do których
ukończenia zawsze mu czegoś nie dostawało, światła,
powietrza, materjałów i ochoty, — ziewał, przechadzał się, jadł
i kładł się spać nareszcie, by wstać znowu do takiego samego
rodzaju życia.
Ojciec napróżno starał się go obudzić z tej apatji, Tymlo
uśmiechał się tylko, ruszał ramionami i odpowiadał że
zajmować się czemkolwiek u nas nie było warto. Jednak
przyznajmy mu to, że gdy go przemożna władza ojcowska
zmusiła niejako do wzięcia udziału w czemkolwiek, czynił to
zimno, niechętnie, ale z siłą wielką i nie mniejszą
umiejętnością. To co umiał, umiał istotnie gruntownie, a umiał
bardzo wiele i nie było dlań rzeczy obcej.
Jeździec wyborny, choć inaczej jak na folblucie i na siodle
angielskiem nie mógł jeździć, bo na prostym koniu jazdy nie
rozumiał, pływacz doskonały, muzyk wykształcony i teoretyk
biegły, rysownik wprawny i malarz gruntownie z techniką
obeznany, śpiewał z talentem. Przy tem agronom specjalny,
cukrownik, gorzelnik, technik we wszystkich gałęziach
przemysłu
gospodarskiego
wyćwiczony,
z
pamięcią
niezmierną, z dowcipem ostrym choć flegmatycznym, miał
wszystko co mogło stanowić niepospolitego człowieka, a był w
istocie zamkniętą i w tekturę angielską oprawną encyklopedją.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
IX.
Panna Emilia tak piękna jak matka, równie staranne
otrzymała wychowanie, ale i tu brakło tego co życie stanowi i
żywot daje, co wskrzesza, uskrzydla i tchnie ducha — brakło
serca... Rój guwernantek otaczał ją od kolebki, uczono ją
sylabizować najnowszą metodą, rozwijano gimnastycznie,
obmywano zimną wodą co rano, trzymano w pokoju w którym
termometr wskazywał zawsze daną liczbę stopni ciepła,
karmiono wyważoną ilością mięsa i jarzyny, historji i jeografji,
nauczono czego tylko można było nauczyć, i zrobiono z niej
martwą lalkę, bez iskry ducha.
Emilja piękną była w rodzaju winiety angielskiego
Keepsaku, ale z jej oka nie patrzyła młodość, ani z ust powiało
uczucie. Ekstyrpowano starannie wszelkie ich zarody. Grała jak
pani Borer, malowała jak Rose Bonheur i śpiewała jak Jenny
Lind, tańcowała jak Fanny Elssler i Taglioni, mogła w
potrzebie improwizować trzema językami wielkiemi słowy o
wielkich rzeczach, a myślą maluczką i pospolitą, a czuciem
odgadnionem raczej niż uczutem, ale nie lubiła ani muzyki, ani
malarstwa, ani tańca, ani poezji. Wzbudzała podziw, nie
pociągała serca, bo sama go nie miała.
W żadnej główce niewieściej może mniej się marzeń nie
snuło — nie wzlatywała nigdy poza granice sfery swojej,
zbytku, bogactwa, salonowych tryumfów, znaczenia w kole
arystokratycznem, i sukcessów w swojej klasie społecznej. Nie
było dla niej innego świata nad ten w którym żyła, reszta
wydawała się jej podścieliskiem (substratem) tłem, narzędziem
stworzonem na usługi wybranych.
Oko jej spoglądało także z wyżyn dumy i bogactwa na
szeroki widnokrąg świata rozciągający się u stóp jej pokornie i
posłusznie. Ideałem jej był udzielny książe niemiecki, hrabia z
nad Renu lub Paryża, lord angielski.... coś znakomitego choćby
starego i niepokaźnego... w ostatku domorosły jaki miljoner
bodaj trochę brudny, ale bardzo bogaty... dalej śniła o podróży
do Paryża, o loży w operze, jak furore będzie ukazaniem się
swem robić za granicą, a zasypiała znudzona wsią, nie wiele
wiedząc czy mogłaby zapragnąć czegoś więcej lub inaczej.
Modliła się na przepyszniej książce minjaturowanej i
oprawnej w kość słoniową, na klęczniku z palisandru i
aksamitu, przed rzeźbami i obrazkami wytwornego smaku choć
wartości tuzinkowej — ale do Pana Boga w wiejskim kościołku
nie czuła żadnego nabożeństwa. — Wsi nie lubiła wcale, wieś
jej się zdawała stworzoną na żywienie miasta.
Odbywała wprawdzie z obowiązku pielgrzymki po
wioskach, do ochron i szkółek ojcowskich, ale nigdy nie
dotykała biednych zasmolonych wieśniaków i pamiętała żeby
zawsze mieć z sobą pod ręką ocet i perfumy na dwóch chustki
węzełkach, a rolę opiekuńczego anioła znajdowała dosyć nudną
i utrudzającą, stworzoną dla starych panien i matron
podżyłych.
Syn i córka z nałogu upodobania w spokoju, szanowali
rodziców i byli im posłusznemi, ale serce nigdy im do nich nie
zabiło, a Emilji matka jej z swą literaturą, z poezją, z komedją
entuzjazmu, wydawała się w sekrecie dosyć pocieszną
niewiastą, tak jak Tymlowi ojciec pospolitym, nieco upartym i
przesadnym. Niekiedy uśmiechem i spojrzeniem dyskretnem
udzielali sobie swych postrzeżeń nad obojgiem.
Nie było obawy żeby kiedy o co poróżnić się mogli z sobą
lub rodzicami, gdyż ani Emilja, ani Tymlo, nie pragnęli tak
bardzo niczego żeby aż walkę o to staczać mieli, a
postępowanie i znany sposób widzenia rodziców, zapewniał im
zgodę w głównych życia zadaniach.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
X.
Stan majątkowy Demborów był jak najświetniejszy w
oczach świata, majątek się powiększał i rósł co roku, głowa
domu
bowiem
był
człowiekiem n a j wy ż s z y m stopniu
praktycznym.... Ciężyła jednak nad tą fortuną jak miecz
Damoklesa niewidoma groźba, z którą się oswojono powoli, i
zapomniano o niej po trosze. Majętności Demborów przez
dziada dzisiejszego dziedzica nabyte tanio, zostawały pod
prastarym o posiadanie ich procesem, który przywykniono za
nic nieznaczący uważać. Ten proces ciągnął się lat
kilkadziesiąt, i nie mogąc rozwiązać wlókł powoli, a Dembor,
który zrazu chciał go w jakikolwiek sposób ukończyć, widząc
niepodobieństwo i rozważywszy następstwa, musiał puścić go
drogą zwyczajną. Przeciwna strona popierała słabo, wiodła dla
formy powoli, broniono się pilnie ale nie naciskano także, w
przekonaniu, że zmożony i wycieńczony nieprzyjaciel, w
ostatku przyjdzie prosić miłosierdzia. Narady prawników
uspakajały Dembora i nie wahał się w majątku który za swój
uważał, kosztownych robić ulepszeń, rozrządzać nim jak
swoim, śmiejąc się ilekroć mowa była o procesie. Czasem jakiś
go ogarniał niespokój, ale to trwało chwilę, a kilkadziesiąt lat
tej walki szczęśliwej nie dozwalały przypuścić, by się czem
innem jak zwycięztwem na stronę Dembora ukończyć miała.
Wszyscy byli tego zdania i spali spokojnie; niedostrzegając że
w tak ostrożnie obmyślonej egzystencji, w tak usilnie
pomnażanym dostatku, tkwiła nieustanna groźba. Nie można
obwiniać Dembora, by się w tem łudził jakąś nadzieją płochą,
jakiemś wyrachowaniem mylnem, w istocie wszystko było za
nim, ostrożność największa, praca i czujność nieustanna, — ale
w rzeczach ludzkich jest-że co pewnego? jestli rachuba
niemylna? któż ręczy, że na gładkiej drodze noga się nie
pośliźnie?
Do tego wcale nie był przygotowanym człowiek który
przywykł wszystko rozumem rozwiązywać i w niemylność jego
wierzyć jak w ewangelją — którego życie spłynęło na
obwarowywaniu się na stanowisku takiem, na któremby nawet
Opatrzność i Pan Bóg stały się niepotrzebnemi.
Nic więc mniej nie ustraszało w chwili, gdy się ta powieść
zaczyna, całej rodziny Demborów, nad ten spór zadawniony,
który z przeciwnej strony mieli za proces o sumy
neapolitańskie.
I nie o nim też pewnie zamyślił się Jan Dembor
przechadzając po salonie z rękami pod poły surduta
założonemi, w oczekiwaniu na śniadanie — gdy służący wniósł
na tacy listy z poczty. Gospodarz domu popatrzał na plikę,
jakby przez koperty chciał zbadać co się w nich zawiera, i jak
zawsze powolnie, zasiadłszy w krześle, począł metodyczny
rozbiór poczty, od listów.
Było ich kilka, od fabrykanta machin, o żniwiarce i
hydraulicznej prasie zamówionych w Anglji, o jakimś pługu
który się okazał niepraktycznym, od kupca o zbożu, od
bankiera o wypłacie weksla, od fabrykanta umyślnie
wypisanego z Belgji do sukennic, a na spodzie — coś
niezwyczajnego i niespodzianego.
List ten ostatni obok porządnych kopert okrytych stemplami
domów i poczty, zapisanych charakterem wprawnym i
pewnym, wyglądał ubożuchno i jak wieśniak biedny w
towarzystwie salonowych ludzi, wstydzie się zdawał swojego
stroju i niezgrabnego adresu.
Koperta na nim była papieru regestrowego, widocznie
robiona od ręki, a napis nakreślony głoskami wielkiemi, trochę
krzywy i ukośny. Czarna pieczątka szeroko rozlana, z jednej
tylko strony przyjęła odcisk, z drugiej zastygła lśniąca
nietknięta. Widocznie korespondent nie był przywykły do
listów lub nie wiele się troszczył o fizjognomię tego który
wysyłał, przejęty czem innem.
Dembor nie przywykły do odbierania tego rodzaju odezw,
coś namiętnego w samej powierzchowności mających,
potrzymał w ręku list z czarną pieczątką, obrócił go razy kilka i
choć się nie zdradził z myślą wewnętrzną znać było, że nie
bardzo chciwie brał się do otworzenia. Ćwiarteczka papieru
wycięta z arkusza, zapisana na cztery strony, wysunęła się z
siwej koperty... spójrzał na podpis, ale nie można było poznać
po twarzy co w nim wyczytał, począł sumiennie od początku.
Odezwa była następującej treści:
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XI.
„Kochany wuju..... Z czarnej, żałobnej pieczątki tego listu,
domyślisz się może nieszczęścia naszego... od dwóch miesięcy
jesteśmy sierotami... zupełnemi sierotami. W pierwszej chwili,
ani sił, ani przytomności nie mieliśmy żeby się uciec do ciebie,
żeby co donieść nawet o ciosie, który nas dotknął.
Płakaliśmy, płakali, nieprzytomni, pogrążeni w żalu,
zapomniawszy, że jest jeszcze ktokolwiek na świecie, co
zechce może podzielić z nami łzy nasze. Daruj nam tę winę, do
której się poczuwamy kochany wuju, wiemy żeśmy byli
obowiązani uciec się do ciebie i przytulić pod opiekuńcze
skrzydła twoje — daruj żalowi naszemu i ogromowi straty
jakąśmy ponieśli. — Ani Michaś, ani ja, nie mieliśmy siły
pomyślić nawet o ratunku w nieszczęściu naszem, płakaliśmy
tylko.
Świętej matki naszej nie ma już na tej ziemi, przeszła
opiekunka do niebios, modlić się za nas u tronu Bożego —
pusto w koło, a nas samych na święcie sierot dwoje... Dwa
miesiące upływa już od strasznej chwili rozstania, a jeszcze
obojgu nam przytomną jest, jakbyśmy dziś nią przeboleli, i
oswoić się nie umiemy w straszliwem położeniu naszem. Choć
łzy mi zasłaniają oczy i pióro drży w ręku, winnam ci kochany
wuju, pożegnanie od zmarłej matki i opis ostatnich jej godzin, i
przekaz ostatniej jej woli, którą opiece twojej nas poleciła.
Przebacz jeśli nie potrafię nawet powtórzyć ci porządnie tych
strasznych dla nas przypomnień chwili uroczystej życia, w
której Bóg dotknął najpierwszą najcięższą boleścią.
Matka nasza na parę tygodni przed zgonem lekko na pozór
zasłabła, choroba jej wcale nas nawet nie zastraszyła, bo
przyszła jak zwykła dolegliwość wieku i nie miała w sobie
zrazu nic groźnego. Posłaliśmy po doktora, przepisał lekarstwa
chłodzące, ból z piersi ustąpił, święty nasz anioł uczuł się
lepiej i uśmiechnął.
— Nie potrzebnie się tak o mnie starą troszczycie, mówiła z
uśmiechem i pogodą na twarzy, nie bójcie się, nie bójcie, nic
mi się nie stanie, jeszcze wam długo dokuczać i nudzić was
będę...
Żartowała sobie, śmiała się i była w jak najlepszym
humorze. Nazajutrz jednak po tem polepszeniu dostała pod noc
lekkiej gorączki, a ja w sekrecie posłałam znowu po doktora,
poleciwszy mu tylko, aby ją nie zastraszał i powiedział, że
będąc w sąsiedztwie, przez troskliwość o nią nie wzywany
przyjechał. Tak się stało, i jeszcze nic się nam gorzej nie
zdawało, ponowił lekarstwo, upewnił mnie, że to zwykła mamy
choroba, która przejdzie spoczynkiem i lekkiem lekarstwem,
odjechał... Ale matka znać czując się gorzej w sobie, a nie
chcąc nas przestraszać tylko, w nocy jakem się później
dowiedziała korzystając z chwili gdym wyprawiona przez nią
gwałtem do łóżka w sąsiednim pokoju usnęła — zawołała do
siebie naszą poczciwą Klembosię, i po cichu jej różne dawała
rozkazy. Nazajutrz znowu było lepiej, przynajmniej tak się
nam zdawało zaślepionym — czytałam jej Naśladowania
Chrystusa Pana i Świętego Franciszka Salezego, mówiliśmy z
sobą wiele. Michaś był z nami dzień cały. Dopiero pod wieczór
po twarzy rozognionej i krótkim oddechu poznałam, choć się
mama nie przyznawała, że cierpieć musi więcej — i
wyprawiłam znowu po doktora. Choroba przybrała gwałtowny
charakter, i gdy nadjechał, już prawie nie było środka na nią.
Poznałam na jej twarzy, która kłamać nie umie, że Bóg zesłał
na nią groźbę straszliwą... Oboje z Michasiem nie
odstępowaliśmy już od jej łóżka na chwilę. Nawet w
najcięższych męczarniach anioł nasz nie zapominał na jedną
chwilę o biednych dzieciach, którym chcąc ulżyć męczarni,
skrywał w sobie boleść, przestrach śmiertelny i panował nad
chorobą samą. Doktor wydziwić się nie mógł mocy duszy z
jaką cierpiała święta matka nasza — przytomności, rezygnacji.
Nareszcie przyszedł moment, w którym wyrzekła złamanym
głosem, nie mogąc dłużej wytrwać, byśmy posłali po
proboszcza.
Uspokojona
znowu,
przyjęła
Sakramenta,
pobłogosławiła
nas
i
wszystkich
jak
dzieci własne
przywiązanych do niej ludzi co ją otaczali, rozjaśniło się jej
lice uśmiechem świętości, i zasnęła pocieszając sieroty swoje.
Chwili tej w której martwe już tylko zwłoki jej ujrzeliśmy
przed sobą, opisać nie potrafię — nie będę silić się na to —
powtórzę ci tylko, kochany wuju, ostatnie jej wyrazy
wyrzeczone do ciebie.
— Powiedzcie Janowi, rzekła — że mu was polecam, ufam
jego rozumowi i sercu — niech wam radzi, niech was wspiera,
wiem pewnie, że was nie opuści, że się na nim nie zawiodę,
słuchajcie go jak ojca.
Nie mogę ci pisać więcej kochany wuju, ani Michaś, ani ja,
nie mamy jeszcze na to dość siły, on biedak leży nawet chory
dotąd, tak go przejęła ta strata, którą ja nie mniej uczułam od
niego, ale z większą przyjęłam odwagą. — Nie mogę i nie mam
prawa myślić o sobie, bo Michaś na mojej opiece.
Czekamy rozkazów twoich, wuju kochany, przybycia lub
wezwania, rady, której we wszystkiem potrzebujemy biedne
sieroty. Bądź nam ojcem łaskawym, bądź opiekunem... Bóg ci
to odda, bo my nie potrafimy; przywiązane dzieci twoje
Anna i Michał Solscy.“
W przypisku były jeszcze słów kilka od Michała, brata
Anny, który mimo choroby zdobył się na wyrazy pełne
uczucia... skreślone ręką drżącą.
Dembor przeczytał list nie zmrużywszy oka, powoli,
uważnie, twarz jego nie zdradziła żadnego uczucia, nie
zadrżała mu ręka, nie dobyła się łza... złożył papier uważnie,
zasunął go w kopertę, schował do bocznej kieszeni i trochę się
tylko zamyślił.
Nie wziął już tylko do ręki gazet i tak zadumany, pozostał w
fotelu, gdy na znak dany z przedpokoju, drzwi się otworzyły z
sali jadalnej i służący wezwał do śniadania.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XII.
Prawie w chwili gdy się to działo, weszła drugiemi drzwiami
od swoich pokojów pani Demborowa, wedle zwyczaju niosąc z
sobą mnóstwo książek, papierów, gazet, rękopismów, listów,
które rozpatrywała w czasie śniadania, czasem udzielając treści
ich przytomnym, zawsze skarząc się na ciężar zajęć i brak
godzin nie mogących jej na wszystko wystarczyć.
Jużeśmy odmalowali ją kilku rysami, tu dodam tylko, że
strój czynił ją młodą i świeżą do zadziwienia, a ogólny wyraz
twarzy oznaczał zamyślenie się poważne i oderwanie się od
życia powszedniego. Czasem tylko ukradkowym wzrokiem,
którego się wstydzić zdawała, schodziła chwilowo na ziemię.
Wszedłszy spojrzała na męża, który jej chłodnem
skinieniem przesłał urzędowe dzień dobry i zasiadła nie bez
myśli jaką ma przybrać postawę, zanurzając się w swoich
papierach.
Śniadanie stało przygotowane, ale nikt nie brał się do
rozdawania go. Dembor przechadzał się zamyślony, pani
czytała zmarszczywszy białe czoło; minęła chwila, nikt nie
przychodził więcej, gospodyni domu zadzwoniła niecierpliwie.
— Proścież panny Emilji i pani Lully, zawołała do
wchodzącego służącego.
— Proszono, zaraz idą...
W ślad też prawie za służącym wsunęła się panna Emiłja,
którą nie za córkę ale za młodszą siostrę pani Demborowej
wziąć było można, tak do siebie były podobne, i tak jednako
piękne obie. Ale na licu matki było trochę choć sztucznego
życia, na twarzy córki duma i znudzenie panowały tylko.
Wszedłszy do pokoju przywitała matkę, która jej roztargniona
pocałunek oddała, i ojca, który się niby uśmiechnął do niej,
obejrzała się i usiadła na swojem miejscu, wygodnie
rozpierając w krześle na dumanie.
Pani Lully, nieodstępna towarzyszka Emilji, dosyć nie ładna,
ale mocno wystrojona i zaperfumowana francuzka, której się
zdawało że ma uroczą kibić i przynęcające kształty, w krygach
i ruchach pełnych przesady, wzięła się do robienia herbaty —
wszyscy zresztą milczeli. Brakło jeszcze Tymoleona, który
zazwyczaj się spóźniał.
Porozstawiano herbatę, każdy ją pić zaczął powoli i
przysunął sobie co mu do niej było potrzeba, gdy nareszcie
Tymlo ukazał się we drzwiach szklannych od ogrodu, z
chartem, wyżelkiem i daksem, towarzyszącemi mu, w rannym
stroju a l’anglaise, dżokiejskiej czapeczce, ze szpicrutem w
ręku.
Był to ładny mężczyzna, gdyby nie panująca na twarzy jego
martwość, właściwa ojcu i córce, u matki wyrobionem
zastąpiona ożywieniem. Wąsik mu wysypywał się na wardze
górnej i mszysta młodzieńcza bródka okrywała policzki, ale w
oku nie było ognia młodości, zamyślenie tylko jakieś i chłodne
szyderstwo patrzały z niego.
Ledwie przywitawszy rodziców, padł na krzesło swoje,
podając rękę siostrze uśmiechającej się doń melancholicznie, i
zajął zaraz psami, które na widok jadła z właściwą
niecywilizowanym istotom zazdrością, warkiem i swarem jak
najbliżej stołu poczęli się umieszczać, grożąc sobie i
prześcigając wzajemnie.
Pani Demborowa zatopiona w jakiejś książce nie podnosiła z
niej oczów, małym ołówkiem w bronz oprawnym znacząc
niekiedy niecierpliwie na marginesach miejsca, które chciała
zapamiętać — gospodarz przewracał także swoje gazety,
Tymlo psy swoje uczył obyczajności, panna Emilja ziewała
skrycie, a pani Lully prostowała się w oczekiwaniu spojrzenia
młodego dziedzica, którego obojętność niecierpliwiła ją po
troszę. Martwe milczenie przerywane tylko brzękiem łyżeczki,
rozpostarło się na dość długą chwilę.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XIII.
Machinalnie rozpatrując gazetę rolniczą, Dembor myślał o
czem innem, choć zaprzątnienie jego nie zdradzało się żadną
marszczką, żadnem twarzy poruszeniem... Wiadomość o
śmierci jedynej siostry nie dotknęła go zbyt głęboko, jednakże
nie zewszystkiem zdrętwiałe jeszcze fibry serca doznały
jakiegoś
starannie
utajonego
wstrząśnienia.
Człowiek
nadewszystko praktyczny, obrócił zaraz wynikłe z tej
wiadomości zadanie w taki sposób, by dojść do rozwiązania
jego jak najkrótszą i najkorzystniejszą dla siebie drogą.
Nigdy może więcej sprzeczności nie było w charakterach i
usposobieniach dwojga rodzeństwa, jak między nim a zmarłą
siostrą panią Solską. Starsza od niego o lat kilka, matka Anny
w istocie, wedle słów dziecięcia, mogła się nazwać aniołem
dobroci i świętości... Może dla tego brat i ona, choć w
najlepszych stosunkach, nie zbliżyli się do siebie nigdy ściślej i
pokochać nie mogli. Ona wierzyła tylko w rozum Dembora, w
jego umiejętność prowadzenia interesów i nieposzlakowaną
poczciwość, chłód serca odstraszał ją od niego. Ceniąc go
wysoce, wyrzucając to sobie jako występek, nie mogła przystać
do brata, przywiązać się jak chciała, przybliżyć jak była
powinna. On ją miał za kobietę pospolitą, nazbyt dobrą i
miękkiego charakteru, a wielce niepraktyczną.
Ten wyraz był w jego ustach ostatecznem ocenieniem
człowieka i nieodwołalnym wyrokiem o jego nieudolności.
Widywali się rzadko, aż wreszcie prawie obcemi stali sobie.
— Jan Dembor rzucił się w te wielkie przedsięwzięcia
gospodarsko-fabryczne, które dźwignęły go i powiększyły
majętność, pani Solska owdowiała i zajęła całkiem
wychowaniem dzieci, nieco zaniedbując interesów, czy nie
umiejąc im podołać.
Parę razy w ciągu roku pisywali do siebie, wdowa zasięgała
rady brata, ale jej nigdy prawie zużytkować nie mogła — on
śmiał się po cichu z siostry, której przepowiadał ciągle grożącą
ruinę. Wszystko mu się tam u niej nie podobało, sposób
zarządzania majątkiem, ogólny plan interesów, gospodarstwo,
wychowanie dzieci — ruszał ramionami tylko, ale widząc że
nie przekona, zdał ją na wolę Opatrzności.
W istocie, pani Solska po mężu wziąwszy dosyć znaczny
majątek w ruinie, nie potrafiła go podźwignąć, ledwie zdołała
utrzymać, ale wychowała dzieci (z zaparciem się siebie, pod
bokiem swoim, kosztem wielkim, o resztę się prawie nie
troszcząc) na użytecznych społeczności członków, i potrafiła
dla nich i dla siebie zyskać miłość tych co ich otaczali,
anielską słodyczą charakteru i peświęceniem bez granic. Ani
wychowanie córki i syna, ani to co czyniła w ogóle dla ludzi,
nie było do zbytku obrachowanem i wyrozumowanem, nazbyt
zawczasu osnułem, rządziła się więcej ogólnemi zasadami
religijnemi i sercem, niżeli jakąś teorją. Modliła się
serdecznie, prosiła Boga o natchnienie, posłuszna szła za niem,
wierzyła w Opatrzność, czyniła tyle dobrego ile tylko mogła; a
robienie majątku i zapewnienie dzieciom chleba uważała nie za
pierwszy, ale za ostatni z celów i zadań żywota; nigdy też nie
wpajając w dzieci tej myśli, by najgłówniejszym ich
obowiązkiem było zbogacić się koniecznie.
— Lepiej jest, mówiła do brata, usposobić ich tak, żeby
ubóstwo z uśmiechem znieśli i na wszystko byli przygotowani,
niż przysposabiać im i przymnażać grosza, który zawsze
stracić mogą winą własną i zrządzeniem losu. Przysposabiamy
im tylko cierpienie, gdy majątek czynim niejako warunkiem
niezbędnym do życia. Lepiej przywyknąć do chłodu, na który
człowiek codziennie wystawionym być może, niż siedzieć w
cieple, rachując na to, że się nigdy z izby nie wyjdzie.
Nie szafując i nie tracąc ani na zbytki, ani na nierozważne
dary, pani Solska żyła oszczędnie dla siebie, ale wylana dla
drugich. Dzieci jej nie wychowywały się wcale po pańsku, ale
też zbytek pielęgnowania i nawał nauczek nie stłumił w nich
ani rozwijania się charakteru, ani wykształcenia woli, ani
naturalnego rozsądku. Nie czuły się wyższe nad nikogo, a
gotowe były na wszystko, ubóstwo ich nie przerażało, praca nie
straszyła, zbliżenie do ludzi budziło miłość i chęć
wspomożenia. Słowem ludzi czynnych i żywych wykołysała
poczciwa wdowa, swoje w nich przelewając serce i pojęcie
obowiązków — a stłumić usiłując uczucie i tak z położenia
naszego zwykle się do zbytku rozwijające — uczucie fałszywej
wyższości, państwa, — wydzielające z ogółu i czyniące tych co
niem tchną jakąś narością chorobliwą na ciele społecznem.
Anna i Michał czuli się synami swojego kraju i braćmi
wszystkich poczciwych, a nie wiele prawiąc o katolicyzmie,
czynem świadczyli że pojęli jakie na nich obowiązki.
Po śmierci pana Solskiego, znaczne choć bardzo zadłużone
objąwszy dobra, pani Solska zasięgnęła rady brata, który
naturalnie nic jej innego nie mógł doradzić nad to, co sam dla
siebie czynił. Chciał ażeby sprowadziła agronomów i
techników z zagranicy, przedsięwzięła uregulowanie nowe
majętności i dozwoliła im dźwignąć się z interesów radykalną
reformą zarządu. Zrazu nic przeciwko temu nie miała pani
Solska, owszem zdawało się jej to jedynym środkiem w jej
położeniu, ale pojechawszy z bliska obejrzyć gospodarstwo
brata, zmieniła zdanie zupełnie.
Nie chciała zbyt wielką ceną okupywać trochy grosza.
Naprzód widok tych dóbr pocyrklowanych i zmienionych w
ogród warzywny, uderzył ją czemś nie naszem, jakąś smutną
niewolniczą regularnością, nie zdając sobie sprawy zrazu z
doznanego wrażenia, nie rozumiejąc czemu przelękła się tej
zmiany, fizjognomję nawet kraju przetwarzającej na nową
całkiem, obcą i suchą a zimną. — Wejrzawszy później głębiej,
przekonała się, że wrażenie pierwsze nie omyliło ją wcale, bo i
ludziom z tem nie tak było dobrze jak się zdawało. Nagła
reforma zmuszająca do zmiany życia, dotykała ich boleśnie,
nowy żywot zaspakajał wprawdzie ich potrzeby cielesne, ale
ich ochładzał, uczył egoizmu, materjalizował, wystudzał i
ogałacał z uczucia, odzierał z poezji.
Poznać nie było można w tych zniemczałych i
sprotestanciałych chłopkach i szlachcie, wesołych kmieci i
zamaszystych czynszowników naszych, a panów braci...
wszystko to po żydowsku mówiło tylko o groszu, pędziło za
zyskiem, śniło o zarobku, obawiało się straty więcej niż
grzechu, oszczędzało, chłodło, a poprawa moralna niby
regularniejszem dowodząca się życiem, nie oparta na żadnej
podstawie silniejszej, na najlichszej spoczywająca rachubie,
wytrzebiająca uczucie, jedyny bodziec którym do czegoś
dobrego poprowadzić było można — była tylko pozorną i
fałszywą.
Znać było, że w reformie najmniejszego udziału nie miało
serce, motywem do niej rachuba i chleb powszedni. — I choć w
dostatkach i wygodzie, nie było im dobrze: matki wykradały
swe dzieci ze szkółek i ochrony, chory choć mu tam było
lepiej, cieplej i ciszej, nie pragnął do szpitala, wyrywał się z
niego. Wołano przeciw przesądom i ciemnocie ludu, ale zimna,
najęta niewiasta, siedząca nad dzieciakami, za pańszczyznę,
znudzona, nie mogła zastąpić matki chłopiętom do swobody
przywykłym, do słoneczka Bożego, do powietrza i skoków, ani
ochrona najwykwintniej zbudowana, upadającej chatki własnej.
Dla nich ochroną powinien był chyba być zielony jaki ogródek,
a mistrzynią i matką poczciwa jaka siostra miłosierdzia,
któraby dla miłości Bożej, nie dla pensji pilnowała, nie
cudzych dzieci, ale tych maluczkich, których Chrystus
powoływał dozwalając im przystępować do siebie.
A w szpitalu — mogłoż białe łóżko i czysta posilna strawa
zastąpić kątek do którego człowiek przyrósł, swoich krewnych,
słowo pociechy i litości, tysiące drobnostek bez których tęskno
w zdrowiu, cóż w chorobie? Dziwnaż że ludzie wolą umierać w
chacie, niż szukać w szpitalu zdrowia kosztem męczarni
serdecznej?
Tak wszędzie, przekonała się pani Solska, że małpując
najlepsze uczynki na zimno, w celu utylitarnym, nie
miłosierdzia, nic nie rachowano na serce i uczucie, nigdzie nie
odzywano się niemi i do nich, a to co czyniono dla ludu, działo
się nie w imie wyższych pobudek braterstwa w Chrystusie,
miłości chrześcjańskiej, miłosierdzia, ale w imie dobra,
rozumu i rachuby materjalnej. Kupowano przyszły spokój i
potrzebne serca, nie skarbiąc sobie w niebiesiech Boga, ale
ludzi na ziemi na wypadek!! I dzieło też oparte na takich
podstawach, kruche, smutne, kalekie być musiało.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XIV.
W ten sposób przypatrzywszy się z bliska gospodarstwu i
ulepszeniom brata, powróciła do domu pani Solska, nie czując
się na siłach, by iść za radami jego. — Została przy starym
trybie, o tyle tylko wprowadzając weń ulepszeń, o ile one
pogodzić się dawały z miejscowością, ze świętym niekiedy
nałogiem, kryjącym w sobie poszanowanie przeszłości, i z
prawami rodziny a obyczajami prastaremi. Uczuła ona że lepiej
mniej dobrego bytu a więcej ducha, przywiązanego do ziemi i
jej pamiątek, miłości chrześcjańskiej i starosławiańskiej
nieopatrznej czasem cnoty; powiedziała w duchu: Niech inne
narody będą bogate i przemyślne, my bądźmy sobie poczciwi,
starajmy się być wprzód synami Bożymi niżeli dziećmi wieku.
Z wiarą bowiem czynną a żywą nie ma nigdy ani nędzy, ani
cierpienia, ani boleści niepocieszonej, gdy najrozumniejsze i
najrozleglejsze starania nie zabezpieczą od zwykłych ludzkim
rzeczom kolei, w razie nieszczęścia zostawując bezbronnych na
łasce miłosierdzia legalnego, bez oręża i tarczy przeciw
utrapieniom i klęsce.
Pojęła sercem macierzyńskiem, że to co czyni rozum przez
wyrachowanie, teorja z formułek nigdy nie potrafi zastąpić
pracy poświęconej duchem miłosierdzia, jedynej płodnej i
wielkiej. Chłód zawiewa od tej roboty zimnej, bezdusznej a
dumnej, która nie spogląda na człowieka pojedyńczo, ale
wszystkich ludzi jak obojętne przerzuca jednostki, i nie ceni
ich boleści, tylko liczy głowy i waży strawę. Wzdrygnęła się na
reformy, które być musiały okupione tęsknotą i łzami, i wolała
mniej pieniędzy dla dzieci, a więcej w nich uczucia i serca i
swobody ducha. Ani więc w uporządkowaniu majątku, ani w
wychowaniu dzieci nie poszła ściśle za radą brata, i skutkiem
tego było, że choć stan majątkowy Solskich się nie pogorszył,
nie o wiele przecie poprawić go mogła zostawując Annie i
Michałowi interesa dosyć zagmatwane, przy majętności
kłopotliwej. Znał stan ten pan Dembor oddawna, jak w
ogólności wiedział położenie wszystkich sąsiadów i niemal
każdego czyje nazwisko doszło do jego uszów, gdyż czynny i
jasnowidzący umysł ten nie potrzebował nad kilka danych, by z
nich wniosek ostateczny wyczerpnąć.
Wiadomość o śmierci siostry obudziła w nim trochę
troskliwości o los tak bliskich krewnych. Jako człowiek
praktyczny we wszystkiem do czego się jął tylko i to
zmiarkował, że usunąć się od dania wszelkiej pomocy
siostrzeńcom byłoby stracić na opinji — do wielkich znowu
ofiar dla nich nie czuł się powołanym. Należało, ściśle biorąc
dobra zająć w administrację, polepszyć ich stan i dźwignąć
interesa. Z drugiej strony zdawna życzył sobie dać jakieś
zajęcie synowi, który nie godził się na podrzędną przy ojcu
rolę, a za warunek przykładał zupełną niezależność... przyszedł
więc do wniosku, że nicby nie było lepszego nad powierzenie
całej majętności i zarządu Tymoleonowi. Ta myśl zabłysła mu
przy śniadaniu, przeszła w jednej chwili przez wszystkie
możliwe stanowiska rozwiązania, wzmocniła się, nabrała
barwy i urosła na mocne przekonanie... Chodziło tylko o to, by
ją głośno objawić i przyprowadzić do skutku.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XV.
Milczenie trwało jeszcze czas jakiś, gdy nareszcie pani sama
złożyła książkę i z melancholicznym twarzy wyrazem zaczęła
przypatrywać się dzieciom swoim. Trudno było odgadnąć jakie
uczucie towarzyszyło w sercu temu macierzyńskiemu
wejrzeniu, czy tworzyła obraz rodziny do poetycznej powieści,
czy troskała się o przyszłość tych dwóch tak pięknych, a tak
zastygłych istot.
Dembor porzucił też gazety i zwolna przysunął się nieco do
żony.
— Wiesz, rzekł słodko i powoli — biedna siostra nasza... nie
żyje.
Pani Demborowa zawsze niezmiernie przesadzała w
okazywaniu uczucia, którego nie doznawała, chociaż wcale nie
sympatyzowała ze zmarłą, i na prostocie jej i dobroci poznać
się nie umiała, zakrzyknęła ręce łamiąc:
— Solska! biedna Solska! a! nieszczęśliwe sieroty!
Tymoleon i Emilja spojrzeli z zadziwieniem nie
dosłyszawszy wiadomości o śmierci ciotki.
— Kto umarł? spytała Emilja.
— Ciotka wasza, Solska, odpowiedział ojciec.
— Biedny Michaś, biedna Anna! rozczulając się coraz
bardziej, zawołała pani Demborowa, nieszczęśliwe sieroty!
nieprawdaż że powinniśmy je przytulić...
— Powinniśmy im pomódz skutecznie i radykalnie, rzekł
gospodarz domu z wielką flegmą — nieboszczka przy
największych cnotach była nadzwyczaj niepraktyczną, interesa
musiała porzucić w bardzo złym stanie, wszystko to spada na
mnie.
— Ale należałoby albo nam pojechać, albo ich tu wezwać...
wszak nikogo na świecie nie mają.
— Tak jest, coś się zrobi dla nich, obmyślimy — odparł
gospodarz — opuścić ich tak niepodobna... Majątek znaczny,
położenie piękne, wszystkie warunki ulepszenia go prócz
kapitału, który zresztą zaciągnąć można... ale to wszystko
potrzebuje reformy radykalnej. Mnie się tem samemu zająć
trudno przy ogromie roboty własnej, której porzucić i
zaniedbać nie mogę. Tymlo miałby tu pole zastosować swoją
naukę i pokazać co u nas zrobić można z kapitałem i
umiejętnością, zdaje mi się nawet że zyskałby na tem, gdyby
wziął
Porzeczański
klucz
w
dwudziesto-czteroletnią
dzierżawę... kontentując ich pensją...
Zagadniony tak wprost argumentem ad hominem, Tymlo
podniósł głowę, spojrzał na ojca, i zatrzymał się chwilę z
odpowiedzią, nie znać w nim było zbytecznego popędu do
pracy.
— Ale to zadanie, rzekł, potrzebowałoby naprzód wielkiego,
długiego namysłu.
— Byłbyś tam zupełnie swobodny i mógłbyś zastosować jak
byś chciał wszystkie teorje twoje; przecież tak z założonemi
rękami siedzieć zawsze nie możesz, a w moje gospodarstwo się
mięszać nie chcesz. Porzecze ma wszystko, czego tylko
pożądać
można, in crudo majątek, ale z ogromną
przyszłością... ziemia dobra, lasy... w najlepszym stanie, rzeka
spławna, wody, stawy, buraki by pewnie rodziły, jabym je do
mojej cukrowni skontraktował, gdybyś tam założyć nie chciał
drugiej... Co się tyczy warunków dzierżawy, te wglądając w
konieczność radykalnej reformy i wielkich nakładów, mogłyby
być dogodne. Ostatecznie zaś spełniłbyś dobry uczynek,
wydźwigając te biedne sieroty.
Tymlo karmił angielskiego charta, i nic nie mówił, a po
chwili odezwał się z flegmą angielską:
— Jest wiele, za i przeciw... Naprzód, jak mówiłem ojcu,
niepodobna mi gospodarować na cudzem, choćby na
dwudziestoletniej
dzierżawie,
potrzebuję
być
panem
wszechwładnym i mieć całą przyszłość przed sobą... Tak
straciłbym połowę lepszą korzyści z mojej pracy... powtóre,
majątek o ile wiem rozrzucony, warunki niedogodne... pozycja
względem krewnych draźliwa i fałszywa... półśrodkami dla
małego zysku gospodarować nie potrafię.
— Jak zechcesz, rzekł ojciec, namyśl się, ja nie zmuszam,
ale ci coś robić trzeba.... ty nie chcesz.
— Nie mam nic swojego...
— Ja ci dawałem wioskę.
— Na małem szkoda pracy.
— Jak chcesz, powtórzył Dembor, ale tym sposobem czekać
będziesz musiał mojej śmierci.
— Wszak się nie wyrywam do gospodarstwa! rzekł Tymlo.
— Ale wszystkiego zapomnisz?
— Niech się ojciec nie obawia o to... uśmiechnął się Tymlo,
zawsze mi dosyć zostanie na tutejsze gospodarstwo.
— Coś jednak trzebaby obmyślić dla tych dzieci, przerwała
pani Demborowa niespokojnie — możemy je tu na jakiś czas
sprowadzić?
— Zdaje się że będę musiał — rzekł gospodarz, nie mają się
gdzie podziać. Zapewne, nie powiem żeby mi to było bardzo
dogodnem, ale jakże tak zostawić panienkę dwudziestoletnią i
chłopca młodszego od niej? potrzeba się zająć niemi, napiszę
żeby tu przyjechali, zresztą, zobaczemy...
— Biedne sieroty! co za obraz! tych dwoje sierot! z cicha
szepnęła pani Demborowa.
I na tem dnia tego skończyły się narady, bo godzina w której
gospodarz zwykł był odchodzić do kancelarji ekonomicznej,
wybiła. Tymlo miał siąść na anglika dla przejechania go,
Emilja do fortepianu z panną Lully iść musiała, sama pani do
naglącej korespondencji.
Wszystkie jej listy dnia tego zaczynały się od jednostajnych
prawie wyrazów.
„Darujesz mi, że ciężkiem strapieniem po stracie ukochanej
istoty dotknięta, mając na myśli sieroty w świętej przekazane
mi puściznie, głowy nie mam i t. d. i t. d.“
I w tydzień cały świat literacki był uwiadomiony, że pani
Demborowa straciła siostrę mężowską.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XVI.
Tegoż dnia odjeżdżający fornal powiózł na pocztę od
Dembora list do Solskich następującej treści:
„Z prawdziwą boleścią dowiedzieliśmy się o stracie
nienagrodzonej jakąśmy ponieśli, a która równie nas jak was
dotyka. Nie umiem i nie chcę was pocieszać, ale pragnę
podzielić żałość tak sprawiedliwą i przyjść wam w pomoc o ile
siły starczą. Przybądźcie jak najprędzej do nas, naradzimy się
co dla was uczynić można, rachujcie na współczucie i
gotowość moją na usługi wasze. Nie piszę długo będąc
niezmiernie zajęty, ale oboje zapraszamy was najmocniej
ażebyście do nas przyjechali i czekać będziemy z
niecierpliwością przybycia waszego.“
Do tych słów kilku, pani dodała wystudjowany przypisek z
wykrzyknikami i kropkami, w którym usadziła się na czułość
jakby na przekor chłodnym wyrazom męża i z całą swą
poetyczną wylała się duszą. List w ten sposób sklejony,
wyprawiono do Porzecza.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XVII.
W żałobą okrytym dworze Solskich cicho było i smutno.
Dom i okolica nie wyglądały wcale na majętność urządzoną,
postępową, czułeś się tu u siebie w domu, na kochanem starem
śmiecisku.
Stare drzewa okalały odwieczną siedzibę, a nie dzisiejsze
choć porządne jeszcze budowy składały się na gospodarskie
obejście. Dwór także nie był dzisiejszy... ale wiek nadając mu
charakter poważny, przy skromnem utrzymaniu, obdarzał
nieopisanym wdziękiem, bo nic smutniejszego nad białe ściany
do których żadna nie przylgnęła pamiątka. Gospodarstwo znać
szło tu także starym trybem tradycjonalnym, fabryk i machin
nie widać było wcale. Ale przechodzących ludzi twarze
świadczyły o dobrym bycie, i z ich wyrazu znać było, że
związek żywy między ludem a dworcem nie został zmieniony
na obojętny rachunkowy stosunek kapitalisty i wyrobnika. U
ganku stały baby przynoszące na sprzedaż to czego do
miasteczka zawieźć nie pospieszyły matki z choremi dziećmi
po lekarstwo, starzy gospodarze z jakimiś potrzebami do
panicza, poufali znajomi z pokłonem przychodzący dowiedzieć
się o zdrowie, i wypić kieliszek gorzałczyny. Wszyscy oni byli
tu u pańskiego dachu tak swobodni i weseli jak w domu
własnym, rozmawiali głośno, siedzieli gdy się pomęczyli, a u
przechodzących dworskich dowiadywali się o swoje sieroty z
uczuciem troskliwości i niepokoju, dowodzącem prawdziwego
do nich przywiązania.
Po chwili oczekiwania, Anna pokazała się w ganku.
Mniej może ładna niż Emilja, bo też piękność jej mniej
pielęgnowano — cale to była inna istota. Smętna jej twarz
nosiła na sobie ślady myśli, cierpienia i gorącego w życiu
udziału — znać było z jej oczów, że serce biło, że dusza nie
zamarła w łonie.
Malutka, szykowna, nie zbyt biała, bo się też opalić nie
strzegła, z niebieskiemi oczyma, z ciemnoblond włosem w
ogromny warkocz zwiniętym, Anna wyglądała wśród
otaczającego ją ludu, uśmiechającego się i ręce wyciągającego
do swej dobrodziejki, jakby jaka święta Elżbieta Węgierska,
jak Ś. Jadwiga szląska, jak jakieś uosobienie miłosierdzia.
Wszyscy powstali zobaczywszy ją i cisnąć się do niej zaczęli z
rozrzewnieniem i zapałem — ona uśmiechnęła się do nich ze
łzą w oku, bo jej się przypomniało nagle, że tam gdzie ich
zwykle dwie bywało, dziś stała osamotniona — i za dwie
miłosierną, za dwie matką być musiała.
Zbliżyła się pokrywając to uczucie jak mogła do kobiety z
chorem dziecięciem i poczęła ją badać troskliwie. Reszta ludzi
poglądali na nią w milczeniu spokojnem, wiedząc że dla nich
wszystkich czasu i serca jej stanie.
Michaś młodszy od siostry ale słuszniejszy od niej,
ogorzały, zdrów, silny chłopak z ciemnem okiem i rysami
twarzy bardzo pięknego kroju i linji wyrazistych — żywy obraz
zgasłej matki, wybiegł także zaraz w pomoc Anusi i żwawiej
od niej zajął się swoim wydziałem, to jest tymi którzy
gospodarskie do niego mieli potrzeby.
Widać było, że przystępowali doń z zaufaniem, z poczciwą
wieśniaczą poufałością, bez obawy i uniżoności przesadzonej, a
rozmowa ich była serdeczną i braterską.
Anna nie odprawiała nikogo do szpitala, bo w Porzeczu ani
ochrony ani lazaretu nie było, ale dała lekarstwa, i lepszą od
nich otuchę i myśl o Bogu, kazała wydać ze spiżarni co komu
było
potrzeba, odprawiając ich do domów weselszych,
spokojniejszych, prawie uzdrowionych słowem. Michał też nie
odwoływał się do rządcy, ani do jakichś nieprzełamanych
przepisów, tylko do serca własnego. Znał niemal wszystkich,
wiedział jak komu poradzić, co dać, czego odmówić, a jeśli
naukę dać przyszło, czynił to tak serdecznie, tak po
chrześcjańsku, że mu jej za złe nie miał przyjmujący.
Oboje byli do tego przywykli od młodu, przykład matki
wprowadził ich na tę drogę.
Już się byli powoli porozchodzili ludzie od ganku i stary
tylko gospodarz, który bez żadnego interesu przywlókł się
dzieci zobaczyć, gawędził jeszcze z Anną i Michałem, gdy z
miasteczka powracający stajenny, podał panience list wuja
Dembora.
Starzec postrzegłszy papier wysunął się po cichu, a dzieci
zbliżywszy się poczęły czytać wezwanie wujostwa i
spojrzawszy na siebie z otwartym papierem w ręku, przeszły do
pokoju.
— Ha, moja Anulku, odezwał się Michał całując ją w czoło
— musimy jechać, potrzeba...
Na twarzy obojga nie wiele widać było radości.
— Tak bo to ciężko się ztąd oddalić — szepnęła Anna. Zdaje
się, że po drodze pogubim drogie nasze wspomnienia. Ja się tak
boję ich stracić je, przykro mi pomyślić, że żal mój osłabnąć
może od nowych wrażeń, że tu powrócimy chłodniejsi.
— Alboż to dokąd się wybieracie? przerwał im w tej chwili
głos z kąta sali do której weszli na radę, nie uważając, że się w
niej znajdował ktoś trzeci.
Na kanapie z kalendarzem w ręku siedział łysy i siwy
staruszek w szarej kapocie. Twarz jego poczciwa takim tchnęła
pokojem i promieniła tak gorącem uczuciem, że na nią bez
wrażenia, bez poszanowania mimowolnego, nie znając nawet
człowieka, spojrzyć nie było można. Overbeck lub Führich
mogliby ją schwycić za studjum do jednego z tych obrazów
swoich, w których głowy świętych starców na tle pogańskiego i
bydlęcego tłumu jak gwiazdy promienieją; wskazując żywo
różnicę istot wybranych od pospolitego ślepego jeszcze i
zezwierzęconego świata. Małego wzrostu, krępy, barczysty,
mimo późnego dziś wieku zdrów i silny, uśmiechał się
staruszek poglądając na dzieci z ojcowską czułością.
Był to pan Józef Solski, brat nieboszczyka męża zmarłej,
niegdyś rotmistrz wojsk polskich, z tym tytułem do dziś dnia
chodzący po świecie wojak, który reszty żywota w domu
krewnych na łasce ich dopędzał. Majątek jaki miał z działu
ojcowizny w części na służbie utracił, częścią jako nie umiejąc
go utrzymać później puścił między ludzi, a że w ożenieniu nie
chciał szukać chleba, przyjechał do brata i na jego łasce, potem
przy wdowie żył już przeszło lat dwadzieścia. Nie liczono go
do rodziny i mało kto wspominał nawet o nim, jak to
pospolicie bywa, gdy majątku nie ma krewny — nie rachuje się
go nawet do familji. Świat nasz tak zbudowany, że tylko ci co
mają coś i dać mogą, wchodzą w jego regestra.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XVIII.
Dziwnem jest zaprawdę to poszanowanie bałwochwalskie
ludzi dla grosza, dla tych co go mają, dla wszystkiego co go
rodzi; — pochwalićby je można gdyby ono było uświęceniem
pracy i jej owoców, ale fraszka tu jaką drogą grosz ten nabyty
został, chodzi o to żeby był. Ubogi krewny nie liczy się prawie
do rodziny, bo na nim żadne nie spoczywają nadzieje, bogaty
stoi zawsze na pierwszym planie, choć nie wiedzieć jak do
majętności przyszedł i licho wie jak jej używał. Pan Dembor
brat Solskiej zwał się jedynym u ludzi opiekunem sierot, dla
tego, że rotmistrza gołego nikt za boże stworzenie nie liczył;
choć rotmistrz był rodzonym bratem ojca i najpoczciwszym, a
najochotniej poświęcającym się z ludzi. Wprawdzie i on sam
trochę był winien temu lekceważeniu, skromny, cichy, potulny,
raz wraz miał zwyczaj przypominać, że się nikomu na nic nie
zdał, a w istocie był też najniepraktyczniejszym z ludzi. I
pomiatano nim jak chciano.
Całe życie rządził się sercem, fantazją, uczuciem, poświęcał
bez granic, oddawał do koszuli, ale pogoda jego twarzy
świadczyła, że mu ubóstwo ani poświęcenie nie ciężyło. I
sieroty i dom ich i wszyscy co znali rotmistrza przywykli byli
obchodzić się z nim jak z dzieckiem, które woli własnej nie
mając, powolnie słucha co mu powiedzą, i daje kierować się
cudzą.
Nie pytano nigdy rotmistrza ani o radę, ani o to nawet czego
chce dla siebie, bo wiedziano z góry, że odpowie jednostajnie.
— Pomódlcie się, na Pana Boga zdajcie, a jak was natchnie
tak róbcie, serce was nie omyli! kto z Bogiem Bóg z nim.
A w rzeczach tyczących się jego samego, zwykle ruszył
ramionami i zakończył:
— A to mi to wszystko jedno... dajcież mi święty pokój —
aby wam z tem dobrze było!
Położenie jego w domu Solskich nie było wcale
upokarzające, bo miłość je osładzała, wiedział stary, że mu tam
chleba kawałka nie żałowano, a tak zresztą mało dla siebie
potrzebował, że bez skrupułu mógł to był wziąć od każdego
nawet obcego. Do niewygód i najskromniejszego życia
przywykły, obchodząc się jak najmniejszem, jadł co mu dali, w
lada kątku się mieścił, a elegant nie był też wcale, na tabakę
swoją i przyodziewek zarabiając ze strzelbą na plecach.
Była to jedna z tych istot, na które ludzie praktyczni
poglądając ze zdumieniem, nie umieją ich sobie wcale
wytłumaczyć, mimo najcięższego wysiłku. Bo, jakto niczego
nie żądać, nic prawie nie potrzebować, i lekce sobie ważyć to,
co dla drugich jest najdroższem. Mało przytem pracowitszych i
więcej zajętych było nad niego, nieustannie koło czegoś się
krzątał, coś robił, komuś pomagał, próżnowania w sobie i u
drugich nie znosił, a pracę swoją najostrożniej poświęcał dla
biedniejszych, którym się przydać mogła.
Wielki miał rozsądek i rozwagę w sądach o ludziach i ich
sprawach, na które z właściwego sobie wznioślejszego
zapatrywał się stanowiska, ale gdy własny rozum przyszło mu
na osobistą korzyść zastosować i użyć, kulawo mu to szło i na
nic się jego widzenie rzeczy nie zdało, lada kto go oszukał i
wywiódł w pole, lada nadzieja złudziła, wyrozumowawszy
najpiękniej, kończył po swojemu.
— Przeżegnaj się i rób, to ci Pan Bóg dopomoże, a co Bóg
da to dobre będzie.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XIX.
— Alboż to wy dokąd jechać myślicie? zapytał rotmistrz
posłyszawszy naradę dzieci.
— Odebraliśmy zaproszenie od wuja Dembora, zbliżając się
do niego skwapliwie poczęła Anna — jak myślisz stryjaszku,
wszak nam wypada i trzeba pojechać?
— A! zapewne! byleby nie na długo moje dziecko, odparł
staruszek, a co wy tam robić będziecie w tej fabryce?
— Może się czego nauczymy, zawołał Michaś — wszakże to
wuj Dembor nadzwyczaj praktyczny człowiek, a nam takby
należało pomyśleć o sobie... poradzić coś...
— A! już i ten o praktyczności gada! żywo zakrzyczał
rotmistrz, — a to skaranie Boże z tym wyrazem przeklętym, z
którym się nigdzie rozminąć nie można! Nie dawno jeszcze
gdzieś stąpił, trzeba było na postęp nadeptać, teraz co słowo to
praktyczność! Wszyscy u was praktyczni... ale do kaduka! na
co ci Michasiu być praktycznym!
Michaś się zmieszał, a rotmistrz rozśmiał.
— Ot, jużeś się napaści mojej przestraszył, rzekł chichocząc
— prawda żem to nadto wziął do serca! Ale bo, do kaduka! ta
wasza praktyczność kością mi w gardle siedzi, nikogo i nic już
inaczej nazwać nie umiecie, to u was najświętsza pochwała.
Poczciwego i łotra nazywają zarówno praktycznymi, tego że
poczciwy, tamtego że swoje szelmostwo z pod rózgi prawa
wysunąć umie. Ale praktyczność ta wasza, to nic innego nad
czyściuteńki egoizm... a że nie śmieliście jeszcze na ołtarzu
postawić
bałwana
egoizmu,
tymczasem
przezwaliście
bożyszcze wasze praktycznością... Otóż wiedz kochany
Michasiu, że ideałem praktyczności są żydzi... zatem wiek
wasz musi się ku jakiejś żydowszczyznie skłaniać kiedy tak
praktyczność ceni.
Michaś chciał coś przemówić, ale mu stary nie dał.
— Za naszych czasów, rzekł, inaczej ludzi chwalono; to mąż
duszy wielkiej, to potężne serce, to rozum przemożny — u was
jedna jest tylko miara na wszystko, dureń byle praktyczny,
gałgan byle praktyczny, złodziej byle mu się udawało, filut
byle okpić potrafił... jak praktyczny, wszystko dobrze, jak
niepraktyczny, w kąt z nim żeby prorok i święty, wam się na
nic nie przydał!
— Ale ja bo stryjaszku nie jestem tak wcale za tą
praktycznością, odezwał się Michał zawstydzony.
— Ja to wiem, moje dziecko, ale daj mi się wygadać —
pochwycił rotmistrz — wiem, że ty nie zgrzeszysz egoizmem,
ale się lękam, by cię nim nie zarazili ci anglicy i niemcy
Demborowie. Bałamutna to rzecz, wygląda zrazu na cnotę, i
można tak pomalować, że z tego djabła, bialuteńki anioł się
zrobi..... Im się zdaje że najwyższego szczebla doskonałości
dościgli, gdy grosz zrobią i przymnożą kapitału!! Postrzegą się
po czasie że nie na to świat Pan Bóg stworzył i dał człowiekowi
duszę, żeby nią na kapitał pracował. Kocham i ja pracę, bo to
rzecz święta — ale do kaduka — nie wiem żeby to obrócenie
człowieka w machinę produkującą coś tam — miało być tak
wielką zasługą dla społeczności, a cała rzecz żeśmy małpy...
— Jakto żeśmy małpy? spytała Anna uśmiechając się.
— A tak moja droga! a tak! Zagranicą cały postęp upatrzono
w polepszeniu bytu, zgromadzaniu i produkowaniu bogactw, i
my więc tęż samą musiemy śpiewać piosenkę, za panią matką
pacierz. Zamiast dzielić się po Chrystusowemu sercem z
ludźmi i chlebem, oni chcą tyle chleba mieć, żeby nikt nic od
nikogo nie potrzebował, a każdy cicho siedział, warcząc nad
swoim węzełkiem. Myślą że świat przerobią, porozsadzają
wszystkich po komórkach, na zagonach, każdego na swojem
miejscu przy swoim kuferku, i dopieroż będzie ślicznie,
szczęśliwie i spokojnie. Otóż głupcy! skończył konkludując
rotmistrz.
Dzieci zaczęły się śmiać serdecznie, a staruszek z niemi.
— E! e! rzekł, wy tego jeszcze nie rozumiecie czem
pachnie! Jedźcie no do Demborów, to wam nie zaszkodzi,
rychlej pomoże, zobaczycie jak to miło i dobrze żyć z tymi
ludźmi praktycznymi. Naprzód człowiek praktyczny kochać nie
ma czasu, bo czas to kapitał, a na to jest stowarzyszenie
dobroczynne i płatny urzędnik delegowany serc i worków,
który zastępuje miłosierdzie prywatne mogące się obłąkać,
regestrem i skrzyneczką. — Powtóre, człowiek praktyczny nie
ma familji, bo wszelkie związki i obowiązki są niepraktyczne...
— Ależ stryjaszku! — przerwała Anna.
— A zresztą wasz Dembor bardzo poczciwy człowiek, nie
przeczę, bardzo, bardzo, tylko niemiec i taki praktyczny, że
gdyby mi sto tysięcy dawał za to, żebym u niego mieszkał,
uciekłbym wziąwszy torbę na plecy.
— Bo stryjaszek nie praktyczny! — rozśmiała się Anusia.
— O! tak kochanie moje! I chluby sobie z tego szukam, nie
umiem oszczędzać na jutro, gdy dziś kto płacze przedemną, w
obec łez ludzkich nie zastanawiam się nad winą i zasługą,
widzę tylko cierpienie, nie wyrozumowywam, że jałmużna
rodzi próżniactwo, i daję ją, bo tak Chrystus przykazał, i
zresztą majątku robić nie umiem, a i to co miałem straciłem,
naostatek taki jestem głupi, że po stracie jego nie boleję.
Powiadają żem życie zmarnował, Dembor mi to raz dał
delikatnie do zrozumienia — ale ba! wiem ja lepiej od niego,
że mi tam nie jedna godzina życia tego policzy się gdzieś za
grzechy moje, a Bóg ją przyjmie do porachunku... o ziemskich
zaś rachmistrzów co na złotówki tylko liczyć umieją, dbam jak
pies o piątą nogę.
Dzieci się rozśmiały znowu, bo staruszek raz wsiadłszy na
tego konika, puszczał się zawsze zapalczywie przeciwko
nowemu światu na wyprawę, jak don Quichot na młyny, i
ciężko go było powstrzymać gdy się rozhukał.
— No! więc jedziecie? — zapytał po chwili miarkując się
nieco.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XX.
— Jedziemy! odezwała się Anna, wszak należy, potrzeba...
odmówić nie można.
— Byle nie na długo, rzekł stryj — mnie tu bez was tęskno
będzie — o to mniejsza, na to są starzy żeby tęsknili, a młodzi
żeby ich męczyli — ale co wy tam będziecie robić? Michaś nie
nauczy się gospodarstwa nowomodnego, a ciebie wątpię żeby
do literatury i jakiego współzawodnictwa z sobą namówiła pani
Demborowa.
— Alboż to ja czytać nie lubię? trochę urażona odparła
Anusia.
— Czytać to co innego, bo któżby tego nie lubił, rzekł stary
— choć zaprawdę nadto wy już w tych książkach siedzicie —
ale masz tyle rozumu, że wiesz jak pisać nie łatwo, a z pisania
robić sobie zabawkę, niegodziwa i świętokradzka rzecz prawie.
Dla wujenki waszej to czysto tyle co stroik i kwiatek, ubiera się
w korespondencje jak w mantylki, w powieści jak druga w
szale i brylanty.
— Stryjaszku! litości!
— Wierzcież mi że to nie ze złego serca mówię — żal mi
kobieciska, ale po kadukaż, dobrowolnie się śmieszną czyni
taką komedją? No! no! niech mi tylko Michaś się strzeże żeby
nie został praktycznym człowiekiem!
— Zdaje mi się że do tego najmniej mam usposobienia.
— Ucz się sobie czego chcesz — dodał rotmistrz rzucając
kalendarz na stół — poprawuj powoli gospodarstwo, pracuj, ale
sercu nie daj się przemienić w płodozmian, a głowie w księgę
rachunkową... o to cię proszę! Jest coś lepszego i ważniejszego
nad to wszystko — wejrzenie ku niebu i podniesienie duchem.
Dla protestanta który raz w niedzielę przeczyta sobie
wymierzoną porcję biblji i westchnie do swojego nabożeństwa
skleconego własnemi rękami przyzwoicie a chłodno, wszystko
to w sam raz, ale dla nas, ten niemiecki rozum praktyczny licha
wart, ciasna suknia. — Nie żyje się samym chlebem, a całe
życie o tem myśląc, może na tamtym świecie, gdy przyjdzie się
do Ś. Piotra, a nie znajdzie tam miejsca ani na rachmistrza, ani
na agronoma, bo tam ani sieją ani orzą, ani handlują — gotowi
z kwitkiem za drzwi wyprawić... Ale ja gadam a gadam swoje,
a nie daję się wam naradzić — więc taki jedziecie do
Demborowa? zapytał rotmistrz.
Anna podała mu list, spojrzał i pokiwał głową.
— A! jedźcie, rzekł, jedźcie! rady proście, ale nie bardzo
słuchajcie jej, jakbym widział że chcą was tam przytrzymać,
żeby porobić z was niemców i nauczyć gwałtem
praktyczności... ja wolę moje dziatki widzieć niepraktycznemi,
ubogiemi jak dziś, a tak serdecznemi jak dziś. — Praktyczni
ludzie, gdy ostatni wasz grosz oddacie złają was, żeście lada
włóczędze dali na podsycanie jego próżniactwa, to co mogło
być w waszych rękach nasionkiem owocującego kapitału, ja
wam nigdy poświęcenia nie naganię... Więcej ma Bóg niż
rozdał, a pierwsza rzecz mieć serce poczciwe.
To mówiąc, stary ruszył się z kanapy i szybko wyszedł z
pokoju.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
XXI.
Anna z Michałem pozostali sami, uśmiechając się ze
staruszka, który po setny może raz wpadłszy na ulubiony, a
raczej nienawistny sobie przedmiot, taką im wyśpiewał
psalmodję.
Postanowiono jechać do Demborowa, choć wspomnienie
chwil w nim spędzonych dawniej, nie bardzo ku temu
zachęcało.
W parę dni potem, stary powóz i cztery gniade konie
Michała, które on sam do drogi przeznaczył, były już przed
gankiem, a Iwaś stary, jeszcze matki woźnica, gdercząc
poprawiał postronki, i Piotruś równie stary kamerdyner
nieboszczki, dzieci jak własne kochający, wynosił powoli
tłumoki z pomocą kredensowych. Po minach znać było, że się
wszystkim zarówno do Demborowa jechać nie chciało, bo w
tym dworze tak cudzoziemskim i obcym, choć nie zbywało na
niczem, taka panowała godzin i ludzi niewola, że z postrachem
zbliżano się ku niemu.
Iwaś wciąż mruczał pod nosem, w pół do siebie, w pół do
Piotra.
— Już to tam ani koniom ani ludziom długo nie wybyć — ja
to ani wiem na którą nogę stąpić... słuchaj tylko która bije, bo
jak godzinę zgubisz, żebyś konał ani ci jeść dadzą, ani nawet
zagadają
do
ciebie.
Koniom
wyważono,
ludziom
wyrachowano... wyjść na dziedziniec wara, fajki palić ani
myślić, chyba w izbie i to nie od okna, a jakby się koń zerwał i
nie na swojem miejscu wytarzał albo trawy skubnął, pewnieby
o tem po komendzie raportem podawano aż do samego pana i
przyszłoby sztraf płacić. Już ja wolę w domu.
— Nu! ale co to za ład! rzekł na przekorę stary Piotruś.
— A żebyś waćpan wiedział, ofuknął Iwaś, że na cmentarzu
jeszcze większy ład, tam się już nikt z miejsca ani ruszy.
— Ot nie plótłbyś bai, po co ci to wspominać... tfu! Ale
pieniędzy u nich huk za to!
— A mnie co po ich pieniądzach! toć ich nikomu nie dadzą!
ba! i sobie nie bardzo użyją!
— No! i ludziom u nich krzywdy nie ma.
— Popytajże waść panie Pietrze... jak im tam doskonale,
albo skosztuj tego przysmaku jeśli łaska. Człowiek czysto
niewolnikiem, a co stąpi to sztraf... byleś się na minutę
zapatrzył, hę... już grzech! a o przebaczenie nie proś! bo tam
tego nie ma... rychtyk kółko w młockarni, musisz swoje
odbywać... Godziny pilnuj, sztraf, miejsca strzeż, sztraf, chory
do szpitala pod wartę! od żony, od dzieci... to zdrowia nie da
choćby łóżko było najczyściejsze, a strawa najlepsza, kiedy cię
wezmą w takie praszczęta... Rygor wojskowy, ani tchnąć... nie
chcę ja tego!
— Ale bo to bieda że i u nas tego rygoru nie ma, odparł
Piotruś na przekorę Iwasiowi — wszystko po djable idzie.
— I, nie gderalibyście darmo... Juściż człowiek nie dyl ani
palec w trybie, taki mu tchnąć i żyć dać potrzeba... Nie
przerobisz wszystkich na jedną formę jak cegłę... żeby niewiem
jak pracowali, taki z tego nic nie będzie... Jednemu zabraknie,
gdzie drugiemu zbędzie; a człowiek musi mieć swoją fantazję!
— Ot byś na koziół siadł, słyszysz go z fantazją! zawołał
Piotruś zżymając ramionami, — panienka wychodzi, a ty się
jeszcze koło postronków gmerzesz, miałeś na to czas w stajni,
gdyby tak w Demborowie, byłby sztraf!
— A ha! ale bo to nie w Demborowie ale w Porzeczu, a tu to
ja się jeszcze i z swoją panienką rozmówię, i pokłonię i siądę i
na wszystko będzie czas...
To rzekłszy Iwaś, uśmiechnął się do Anny właśnie
ukazującej na ganku, wyjmując z ust powoli fajeczkę i zgarnął
lice.
— A co? pojedziemy Iwasiu? zapytała go łagodnie.
— Duchem! duchem! i tęgo pojedziemy! odparł stary
dobierając się do kozła — siadam i gotowo... Ekonom bestja
wierzgnął i zastąpił... to się zlazło żeby go wyplątać... a łysa
skorzystała i także narobiła nieporządku... ale w mig gotowo
pannuniu, i ot jedziemy!
W istocie Iwaś tych słów domówiwszy, już był na swojem
miejscu, Piotruś już panienkę i panicza podsadzał, rotmistrz
ich z ganku błogosławił szepcząc modlitewkę, i wkrótce ujrzeli
się na szerokim gościńcu, a stary woźnica wróciwszy do
fajeczki, począł podróżny rozhowor ze swemi gniadoszami,
które zdawały się go rozumieć, tak każde słowo do nich
powiedziane skutkowało bez użycia biczyska.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXII.
Na widok Demborowa, którego białe budowle ukazały się
trzeciego dnia podróży, Piotruś i Iwaś westchnęli ciężko, a w
powozie Anna i Michał wzajem badając swych wrażeń,
nieśmiało, ukradkiem spojrzeli na siebie.
— Otóż i Demborów zdaje mi się, odezwała się Anna — a
jak tu wszędzie porządnie — jak znać człowieka co w
najmniejsze rzeczy wgląda, patrz no Michale, jak to całkiem
inne od kraju któryśmy przebyli, jak to zupełnie coś nowego.
— Widzę Anulku, widzę — i nie pierwszy raz mnie to
uderza, odparł Michał — ale zawsze mi tu czegoś zimno, patrz
co za posępne i smutne twarze wieśniaków, jak nawet strój ich
się zmienił, jak coś z cudzoziemska już wyglądają. I ten świat
to nie nasz świat... ja, jak kochany nasz rotmistrz nie jestem
wcale człowiekiem praktycznym, zimno mi się tu robi. Patrz na
tym słupie napis.. co to być może, czy przestroga, czy nauka?
— Nie, po prostu, kawałek regestru... uśmiechnęła się
Anna...
Zagajenie czwarte
oddział ósmy.
Poddział trzeci
Uroczysko samodoły.
N. 15.
— Okropna rzecz, z Bożej ziemi zrobić taką szachownicę
numerowaną... jużby się choć bez tego obeszli! zawołał
Michał.
— Ty bo jesteś duszą artystą, odparła siostra — a tu właśnie
żywiołu twego piękna, rozmaitości, swobody nie ma wcale...
symetrja, ład i porządek pod linją, nie potrafią go zastąpić. Dla
ciebie malowniczość jest pierwszym sympatji warunkiem, a tu
jej się trudno spodziewać... nie jest to świat po staremu, ale
materjał agronomiczny przemysłowy. Inna być musi
fizjognomja kraju czysto tylko gospodarskiego i fabrycznego,
trzeba się w nim wyrzec fantazji, poezji i pokarmu dla potrzeb
dusznych.
— Sam wuj Dembor, jak wiesz, dodał Michał, brzydzi się
jak kwakier wszystkiem lekkiem i nieużytecznem, właśnie jak
my tą niewolą i symetrją. Nie pojmuje całkiem by sztuka,
fantazja, poezja prawnie w człowieku istniały, ma je za
chorobliwe symptomata i artystów trutniami nazywa
ubolewając zawsze, że w kraju tak ubogim jak nasz tyle się
namnożyło darmozjadów. Dla niego najwyższa piękność
wynika z linij prostych, z regularności, z ładu, z porządku... a
ideałem angielska machina żelazna, połyskująca, wyostrzona,
idąca jak zegarek.
Możeż tu być pięknie wedle serca potrzebującego swobody
Bożej w stworzeniu, rozwoju wszystkiego, rozmaitości,
kontrastu?... Nie, musi być brzydko i smutno, gdzie jedynem
zaprzątnieniem zarobek... zarobek i zarobek! Dziwują się
nieraz że w Ameryce nie ma sztuki, ale żaden podobno kraj
dążnością czysto materjalną, przemysłową, kupiecką zarażony,
sztuki nie urodzi i potrzeby jej uczuć nie może. We Francji od
czasu jak się poczęła na wzór angielski wyrabiać, postrzegają
zupełne ostygnienie dla dzieł sztuki i literatury... ale na Bursie
życie!! Power musiał jechać do Włoch, żeby tam pojąć i
stworzyć swą niewolnicę grecką — na ziemi Washingtona
powstają koleje, rosną machiny, wyrabia się kauczuk, tworzą
gospodarstwa i plantacje, budują miasta... ale nie ma i nie
będzie poety i artysty... I my poszedłszy w tym kierunku, do
tych samych dojść musimy rezultatów, a obejrzawszy się za
siebie gdy wielka reforma utylitarna dokonana już będzie, z
pogardą ruszym ramionami na przeszłość naszą! Wiele to
heroicznych dzieciństw niezrozumiałemi się nam staną!!
Anna spoglądała na brata niespokojnie, jak by z umysłu
chciała go od tych wrażeń odwieść i na inną zwrócić drogę.
— Ty mówisz że to brzydkie, dodała wyglądając oknem —
ot, ja tego nie powiem — ale że smutne czegoś, to może
prawda... ocknąwszy się nagle w tym kątku, rzekłbyś żeś się
gdzieś na cudzej ziemi, w Niemczech obudził, takie to nie
nasze...
— Bo dla nich jeden świat, jeden człowiek, jeden naród,
jedna ziemia, i nie ma poszanowania indywidualności ani
narodowości, gdzie jest wyłączna cześć grosza. Nie chodzi o to
byś był tym lub owym, ale żebyś pracował, zbierał i stał się
kółkiem posłusznem wielkiej machinie ludzkości, której
połowa, jak powiada stryj rotmistrz, będzie robić chustki
bawełniane, a druga niemi nosy ucierać. Spójrz no, Anno...
drzewa poobcinane żeby w nich nie świergotały wróble,
powytrzebiane łozy, poprostowane drogi, poszachowane
nielitościwie pola, dymiące fabryk kominy... nie! nie jesteśmy
u siebie... nie nasz to ubogi, cichy, ale tak poetyczny kraik...
szwaby nam go przerobili, ani poznać! I gdzież tu w tej
atmosferze zmieści się myśl o przeszłości!!
— Mnie tu ciasno, duszno! mówił Michał dalej — jakbym
przeczuwał że do życia pełnego braknie jakiegoś nieodbitego
elementu, że fabrykując porządek zrobiono niewolę moralną,
że przykuto człowieka do ziemi, a dając mu chleba dostatkiem
zapomniano o żywiołach dla ducha, serca, fantazji, dla lepszej
części człowieka. Taki kraj i takie życie muszą w końcu
porobić z nas niemców... Zdaje mi się, nie wiem, ale
przeczuwam, że prawdziwy postęp ludzkości, inną mieć będzie
podstawę i odmienną fiziognomję, że kosztem ducha, uczucia i
wewnętrznej potrzeby piękna, rozmaitości, swobody, nie
będzie musiał karmić człowieka i porządkować świata.
Tłumaczył mi wuj Dembor swoje teorje przyszłości i mrowię
przechodziło po mnie, na samą myśl że w tym jego niemieckim
świecie żyćby przyszło. Naówczas niktby nic od nikogo nie
potrzebował, uczucie nie przydałoby się na nic, bo na
wszystkie wypadki stowarzyszenie i assekuracja musiałyby
wystarczyć — szłoby wszystko jak w zegarku, przywykliby
wszyscy do dobrego bytu... do niezłamanej formuły... i ziemia
stałaby się domem pracy... klasztorem bez religji i wiary...
rodzajem falansteru czy fabryki... Nie! to coś okropnego! ten
ich świat naszym być nie może... czegoś więcej potrzeba
człowiekowi nad strawę bydlęcia i grosz żydowski.
— Ja tam tego nie rozumiem — westchnęła Anna, ale może
być że się mylimy oboje... przywykli będąc do starego nieładu,
zgnuśnieni, popsuci...! cały świat idzie ku temu i mylić się nie
może.
— A! moja Anno! cały świat nieraz był w błędzie i ślepocie,
nie pierwsza to dla niego omyłka. Ludzie porządku chłodni,
praktyczni rozumni, dali cykutę Sokratesowi i ukrzyżowali
Zbawiciela!... A! nie bawmy długo w Demborowie!
— Ale przecie musimy tu czas jakiś, choć dni kilka przebyć
z niemi! szepnęła Anna.
Zamilkli oboje; powóz po wybornej drodze wyprostowanej
jak strzelił, szybko się do dworu przybliżał... ludzie na widok
jego posmutnieli także i szeptali rozmaicie... Iwaś schował do
kieszeni fajkę i w poważnem zamyśleniu, powoli przed ganek
zakręcił, uważając dobrze żeby kołem nie tknąć gazonu, za co
by go przy powitaniu zaraz niechybna spotkała admonicja.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXIII.
Że to była godzina pracy, w której każdy u siebie się
zamykał, mieli czas Anna i Michał wysiąść i pochodzić po
saloniku, nim pierwsza pani Demborowa z otwartą naturalnie
książką w ręku, i komedją żalu a współczucia najgorętszego,
wybiegła na ich spotkanie.
Znać się do odegrania tej roli wczesnym namysłem
przygotowała, tak metodycznie odbyło się przywitanie
naprzemian
skrapiane
łzami,
przerywane
głębokiem
milczeniem, opatrzone stosowną ilością westchnień i
troskliwemi zapytaniami o zdrowie, a wreszcie wmięszanemi
umyślnie obcemi rzeczami, badaniami o porę, drogę, długość
podróży i t. p.
Poważny i zawsze zapieczętowany w sobie jak tajemnicza
księga przeznaczeń, pan Dembor porzuciwszy na chwilę
regestra i rachunki, ukazał się także w progu niebawem, zimno
przyjmując dzieci siostry, raczej jak zwierzchnik i władca, niż
najbliższy krewny i opiekun.
— Przedewszystkiem obowiązki, rzekł po chwili do Michała
— mam pilne bardzo zajęcia. Zobaczymy się przy obiedzie,
przygotowano dla was pokoje, znacie życie nasze, każdy tu
całkiem swobodny — odpocznijcie, potem pomówimy z sobą.
Ciotka was przyjmie, ja ledwie mam czas przywitać... iść
muszę...
Posłano po pannę Emilję na sukurs matce, a ta wraz z
nieodstępną panią Lully, dosyć nie pospiesznie i z miną wcale
nierozczuloną zeszła na pokoje, witając siostrę jak obcą, i
zawczasu dając jej do zrozumienia postępowaniem swojem, że
się nigdy zbliżyć nie potrafią.
Emilja z pewną wyższością i politowaniem upokarzającem
spojrzała na kuzynków z góry — w istocie cały świat dzielił
ich od siebie — lodowata atmosfera opasywała piękne bóstwo.
Dwoje
sierot
wychowanych
żywem
słowem,
wypieszczonych sercem, przywykłych do szczerego mówienia
co dyktowało uczucie, dziwnie się wydawały w tym domu,
gdzie wszystko było obrachowane wedle przyzwoitości, wedle
prawa, gdzie nikomu całkiem sobą nie wolno się było pokazać.
Emilja przy Annie wyglądała jak sztywna figura z magazynu
mód przy pięknym obrazie, coś sztucznego, cudzego,
pożyczanego, uderzało w niej i odpychało. Piękna bardzo,
zadziwiającej doskonałości rysów i kształtów, nie mogła się
podobać, bo nic w niej nie zdradzało czem była w istocie,
przybraną miała postawę, wyuczone ruchy i słowa, zdawała się
o to tylko lękać, żeby nie być sobą. Anna przy niej swobodna,
ogorzała wieśniaczka, śmiejąca się i płacząca co chwila jak
Bóg dał, czem serce wezbrało, żywa, nie wymuszona, szczera,
nie ukrywająca się z niczem, nie obawiająca siebie — jak istota
z krwi, ciała i ducha przy drewnianym posążku, wydawać się
musiała obok siostry. Michał nie umiejący także przymusić się
do dobrego humoru gdy był smutny, milczał z sercem
ściśnionem od chłodu.
Tymczasem pani Demborowa która nikogo wypuścić nie
mogła, żeby przed nim nie rozpostarła się z wielkością swoją,
już zaraz, niby przypadkiem, półsłowami poczynała opowiadać
z pełności myśli, to co domowi po stokroć wprzódy słyszeli, a
co na świeżo przybyłych pewne wrażenie uczynić jeszcze
mogło. Skarżyła się na nawał prac literackich, na nieznośne
naleganie księgarzy i wydawców, na ciężkość posłannictwa
swego, na nieustanny trud w którym żyła, na obowiązki jakie
zaciągnęła dobrowolnie, i wzdychała do potrzebnego dla
zdrowia spoczynku, choć wyglądała jak róża, świeżo i rumiano.
W ten sposób zaraz na wstępie odmalowała się przed gośćmi
swemi w dosyć dobitnych barwach, ażeby ją ani na chwilę za
pospolitą kobietę wziąść nie mogli.
Anna słuchała w milczeniu, Michał chmurny i niespokojny,
Emilja w pół uśmiechnięta i roztargniona — dla niej było to
nie nowe!
Tymlo tylko nie przychodził — nikt bowiem nie śmiał
zapukać do ogrodowego domku i oznajmić mu o przybyciu
krewnych, do których nie miał powodu się spieszyć.
On właśnie od dni kilku ważył i przeważał myśl ojcowską,
ujęcia w silną dłoń interesów i gospodarstwa Anny i Michała,
zajęcie to chwilami zdawało mu się uśmiechać, gdyż ojcowski
sposób zarządzania dobrami uważał jeszcze za mało
postępowy, i rad był pokazać co może, ale gospodarować na
cudzem, na tak niewielką skalę!! Nie tyle praktyczny co ojciec,
dłużej pobytem za granicą kształcony Tymlo, nie pojmował
kraju inaczej jak od razu przerobionym ze starej kapoty na
nowe palto lub makintosh angielskiego kroju. Ostatnim
wyrazem doskonałości było dlań wszystko angielskie —
według niego rasę koni potrzeba było przerobić na angielską,
naszego wieśniaka na anglika, szlachcica na fermera, naszych
panów na baronetów i bankierów, pola na fermy, dwory na
kestle i kotedże, i dopiero byłoby dobrze.
Póki się to nie zrobi, dodawał, zawsza źle być musi.
Chciało mu się więc trochę Porzecze przekształcić
wzorowie, z gruntu przetworzyć na dobra czysto angielską
urządzone metodę, zaprowadzić w nich fabryki, podrenować
grunta, Durhamskiej rasy bydło sprowadzić z Anglji i t. d.
i t. d.; ale żądza pokazania co umie, walczyła w nim jeszcze ze
wzgardą dla kraju i tą myślą że jego wielki genjusz
sponiewierałby się zniżając na taką małą próbkę. Co najmniej
potrzeba mu było dać ministerstwo gospodarstwa i przemysłu...
Jak ojcu, Tymlowi nie szło z serca o poprawienie losu sierot,
a tak bliskich krewnych. — Starszy rachował własne korzyści
któreby się z ich korzyścią pogodzić dały, młodszy zwycięztwo
swoich teoryj i tryumf miłości własnej.
Ale Dembor mimo zajadłego popędu do tego co nazywał
ulepszeniem, dosyć znał kraj i wiedział ile reform z dobrym
skutkiem wytrzymać może, gdy Tymlo całkowicie z nim nie
obeznany, brał naszą ziemię za amerykańskie stepy dziewicze,
w których można było robić co się podobało, i pisać jak na
gołej tablicy.
Ludzie,
ich
obyczaje,
przeszłość,
nawyknienia,
wspomnienia, upodobania, nie wchodziły wcale w jego
rachunek — radykalista, byłby krajał po kawałku ziemię i
chłopów, byle swój system przyprowadzić do skutku. Gdyby
mu stary Duninowski kościół lub przedwieczna mogiła
wypadły w pośrodku łanu, byłby je obalił i rozkopał dla
nieubłaganej linji lub skrócenia drogi fabrycznej — gdyby mu
płakał człowiek, byłby go jak dziecię ominął z pogardą, sądząc
że do tego wszystkiego daje mu prawo, to co robi dla
przyszłości kraju i jego szczęścia.
W tej chwili zajęty był właśnie marzeniem reformy,
wywracaniem wiosek i odbudowywaniem ich podług nowego
wzoru, gdy psy jego zdaleka posłyszawszy powóz, ujadać
zaczęły i zwróciły uwagę jego na szmer jakiś koło domu.
Zniepokojony szczekaniem, postanowił się przekonać co ich
tam tak gniewało, i wziąwszy czapkę, poszedł do dworu.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXIV.
Wejście tego anglika na salę, zmięszało wszystkich prócz
niego, domyślił się krewnych których prawie nie znał a
całkiem zapomniał, podał rękę Annie, wyciągnął ją Michałowi
i wpatrzył się w oboje z niedyskretną i prawie pogardliwą
ciekawością. Nie potrzebujemy dodawać że Anna wydała mu
się shoking, a Michał bardziej jeszcze, poglądał na nich jak na
dzikie zwierzęta, przywiezione z Australji, i milczał.
Spróbowali przemówić do siebie, ale się zrozumieć nie
mogli — ci jego że mówił za mało, on ich że nazbyt szczerze i
otwarcie się odzywali, z tą swobodą która na świecie nie
uchodzi, gdzie każdy obowiązany jest jak ślimak w skorupce,
chować się w sobie i nie pokazywać tylko tyle ile wszyscy. A
że miara wedle której urządzono to co mówić i czynić wolno
bardzo umiarkowana i niewielka, nie dziw że i głupiec do niej
zastosowując się, wychodzi na coś przyzwoitego, i mądry na
miernego tylko — a serc w tem wszystkiem, ani mniej, ani
więcej, tylko doza uchwalona i nikogo nie kompromitująca.
Anna wydała się Tymlowi przynajmniej oryginalną, Michał
czemś anormalnem, i dzikością przestraszającem. — Gada co
myśli! wszystko co mu przyjdzie do głowy! zawołał w duchu
anglik. Shoking! — Dziecko! szalony! może się to ukształcić,
jeśli nas słuchać będą, ale potrzeba rozpocząć na nowo ich
wychowanie.
Po sumaryjnem śniadaniu podanem na tacach ogromnych z
wielką prozopopeją, wnoszonem i wynoszonem uroczyście, a
skąpem co do treści i niezbyt wykwintnem, choć pozornie
jakoś tak urządzonem, że nie wiedzieć do czego się było
wziąść, gdyż wszystko miało fizjognomją nową i obcą,
począwszy od masła aż do chleba — sama pani Demborowa
odprawiła dzieci do dwóch pokoików połączonych salonikiem
wspólnym, przeznaczonych dla nich na mieszkanie.
Tu nareszcie po godzinie ciężkiego przymusu odetchnąć
mogli swobodniej, a Anna widząc sposępniałą twarz brata,
pospieszyła przybiedz doń z pociechą, gdy zostali sam na sam.
Michał z opuszczonemi rękami siedział bezwładny w
krześle, jak by go coś przybiło i odebrało mu resztę energji i
życia.
Z za łez kręcących się pod powieką rozśmiała mu się Anna.
— A! nie nasz to świat, rzekł powoli artysta z
westchnieniem głębokiem, nie pogodzimy się my z nim nigdy,
nie potrafimy z nim wytrwać, nie ma dla piersi czem
odetchnąć... to coś okropnego... Uważałaś ciotkę, wuja, Emilję
i Tymoleona... jakim nas przyjęli chłodem?
— To pozór, kochany bracie, serca ich poczciwe, obyczaj
tylko inny.
— Mówisz dla pociechy mojej, w co sama nie wierzysz
Anno... zabiło ci serce do Emilji, to ładny obrazek... a Tymlo...
jakiś straszliwy anglik, a wuj... a! uciekajmy ztąd, uciekajmy!
— Nie, drogi Michale — nie, potrzeba wytrwać... nauczymy
się przecie czegoś, nie wszystko to może tak dziwne i złe jak
się nam na oko wydaje... zyskamy coś w zbliżeniu do nich.
Tobie artyście brak tu żywiołu, fantazji, której nielitościwie
poobcinano skrzydła.
— Ale ja nie chcę być innym jak jestem, oparł się Michał
żywo, ani się przemienić, ani stracić z duszy tego uczucia jakie
w niej noszę... chcę być sobą, i nie pragnę wcale zafarbować się
niemi.
— Zobaczysz, oswoisz się, pieszczoszku, jutro cię to już tak
razić nie będzie, myśmy niesprawiedliwi i trochę ślepi.
— A oni nudni Anno... śmiertelnie nudni.
— Ale jak praktyczni, każdy w swoim rodzaju! rozśmiała
się cichutko siostra, udając głos rotmistrza.
Dzieci miały czas odpocząć do obiadu, na który
zadzwoniono o czwartej, by się wszyscy schodzili, bo na
nikogo prócz samego gospodarza nie czekano ani minuty.
Ubrawszy się skromnie Anna i Michał, zeszli do sali
pospiesznie, gdzie na nich już czekał stary Dembor, pani domu
niezmiernie wyświeżona, Emilja, Lully i Tymlo, który po
swojemu choć chwilkę się przypóźnić musiał i wszedł razem z
niemi. Zasiedli wszyscy natychmiast, wśród rozmowy
powszedniej, w której najmniej sam gospodarz miał udziału,
głęboko jakoś zamyślony i uparcie milczący.
Tymlo który z rana konie swoje przejeżdżał, przyszedł w
dosyć złym humorze, a na zapytanie ojcowskie o stajni,
odpowiedział nie troszcząc się że goście go nie zrozumieją, iż
Trilby zachorował, Oliwer Twist czegoś smutny i nie je bobiku,
Miss Seraphina, zrzuciła ujeżdżającego ją dżokeja, a Grumble
pić nie chciał.
Michał i Anna słuchali naturalnie jak niemieckiego kazania
całego tego sportu.
Dość zresztą milcząco przeszedł czas obiadowy, przybyli
nasi nie mogli ani na chwilę wytrwać na zwykłem stanowisku
mieszkańców tego domu, gospodarze zrozumieć się z niemi,
nie pojmowano się wzajemnie. Dembor starszy miał tyle taktu,
że mało się odzywał, Tymlo sportmanował i po angielsku z
panią Lully szwargotał o podróżach; a że się śmieli, miało to
minę jakby drwili z gości, którzy tego języka nie znali, Emilja
ledwie rzuciła niekiedy półsłówkiem, pani Demborowa karmiła
literaturą, Lully uśmiechała się i kręciła usiłując o ile
możności zwrócić uwagę na kibić swoją, na którą nikt jednak
nie patrzał, ażeby się z twarzą razem nie spotkać...
Wstali wszyscy pomęczeni, a po czarnej kawie, na srebrnej
tacy ale szkaradnej, Emilja wyszła na ganek probując czemś
zabawić Annę, Michała wziął sam pan Dembor do kątka w
salonie. Dla niego każda chwila była drogą, musiał z niej
korzystać, i chciał zaraz nie tracąc czasu pomówić o interesach.
— Co myślicie o sobie, i jaka była wola waszej matki w
dalszem prowadzeniu interesów? zapytał go wlepiając weń
przeszywające chłodem wejrzenie gospodarz.
Michał nie wiele mógł na to odpowiedzieć bez siostry —
była to zresztą natura najniepraktyczniejsza w świecie,
marzyciel, artysta, któremu mrowie przechodziło po skórze,
gdy liczyć i na zimno coś układać musiał. Zmięszał się nie
pomału, i rad był że na starszą od siebie Annę mógł się
powołać.
I spojrzał ku niej wzywając ratunku.
Jakby przeczuciem wiedziona Anna, zbliżała się już ze
swoim słodkim uśmiechem w pomoc zakłopotanemu bratu —
zawsze przywykła wszelki ciężar wspólny brać na swoje
ramiona — wcześnie przygotowana była na odpowiedź wujowi,
i jadąc do Demborowa, przesiedziała w papierach dni kilka dla
oswojenia się z interesami Porzeczeńskiemi.
Zdziwił się pan Dembor, gdy ją przy sobie zobaczył śmiało
przystępującą do tego, co mu dla niej niedostępnem się
zdawało.
— Michał tyle wie ile ja — ale, przerwała Anna — jego to
męczy, i nie dosyć przywykł do interesów, bo mama biedna
oszczędzała go, dając mu więcej swobody do jego zajęć
artystycznych, do których ma taką ochotę. Mnie — dodała, nie
pojmuję prawdziwie, czem się to dzieje, ale to dosyć zajmuje i
bawi.
Kłamała przez miłość braterską.
— A zatem, nieznacznie się uśmiechając przerwał Dembor,
ty mi chyba interesa wasze trochę wytłumaczysz, w jakim one
stanie?
— Tak, i ja i Michaś ze mną, on to tak dobrze jak ja wie już,
kochany wuju.
— Wiele macie długów? przerwał nielitościwy badacz,
zakładając po napoleońska ręce na piersi.
— Mamy towarzystwo na całym majątku — odparła Anna,
nadpłacone, jak wujowi wiadomo, prócz ostatniej raty która
zaległa.
— O! o! źle że zaległa.
— Śmierć mamy.
— A więcej?
— Sto tysięcy jeszcze jest w jedną rękę prywatnego długu, a
trochę drobnych... ale tych policzyć nie mogłam.
— A szacunek majątku?
— Tego ja wujowi nie powiem, bo się na tem nie znam, ani
Michał także...
— Miarkując z towarzystwa, nie wiele wam zostało, rzekł
powoli spekulator, towarzystwa parę kroć, sto prywatnych
które się nie umarzają, może drugie sto drobnych o których
dobrze nie wiecie... bardzo wam mało zostanie czystego.
— Dla nas dwojga, zawołała Anna — tyle co mama miała,
kochany wuju, to aż nadto! nam wiele nie potrzeba... na cóż
nam więcej?
— Dzieci! uśmiechnął się chłodno pan Dembor, alboż może
być nadto majątku? No! ale nie ma czego rozpaczać, przy
si l nem gorpodarstwie i oszczędności wyjść byście z tego
mogli.
— Matka nasza, odezwała się Anna, wzięła interesa po ojcu
w daleko gorszym stanie — spłaciliśmy parękroć stotysięcy
oszczędnością.
— Można było spłacić wszystko i jeszcze się dorobić,
przerwał Dembor — majątek prześliczny, powiem wam nawet
że szacunek jego daleko jest większy niż się dziś zdaje, byleby
umiejętnie wziąć się do niego. Na to potrzeba człowieka
fachowego. Matka wasza nigdy mnie w tem słuchać nie
chciała, a u nas reformy konieczne, jeśli się co ma zrobić.
Fabryki,
płodozmian, nakład, ruchomy kapitał, słowem
wszystko co ożywić może, i pracy nie mało w dodatku i
wyrachowania jak największego.
— Ale Michał, kochany wuju, nie usposobił się na takiego
gospodarza, z praktyki tylko daje sobie rady, ochoty do
agronomji postępowej nie ma wcale, szepnęła Anna, pilnując
porządku, reformować nie potrafi.
— A do czegoż się sposobił? z uśmiechem znowu zapytał
Dembor, jakby nie wiedział.
— On chce być artystą.
Z politowaniem spojrzał wuj na upokorzonego siostrzeńca,
który głowę spuścił jak winowajca.
— Artysta! powtórzył powoli — cóż to jest artysta? On!
artystą! Może sobie lubić to co wy nazywacie sztuką, to sobie
zabawka jak inna, choć ja jej nie pojmuję po latach dwudziestu
w rozsądnym człowieku — no! ale są ludzie co się tem bawią...
po cóż jednak sam ma być artystą! Do czego to prowadzi? Jego
przeznaczeniem rola, gospodarstwo, przemysł — przyszłością
obywatelstwo... a jak będzie bogaty, niech sobie powoli obrazki
kupuje.
— Alboż artysta nie jest użytecznym w kraju obywatelem?
zapytał Michał żywo, ośmielając się już, bo mu wrzało w
duszy.
— Ja z tego stanowiska sztuki nie pojmuję, rzekł Dembor —
sztuka, to zabawka narodów zdziecinniałych i starych, my
mamy inne powołanie i pilniejsze obowiązki przed sobą. Kraj
nasz ubogi (?) wszystko w nim leży odłogiem, potrzeba wprzód
postarać się o dobry byt dla siebie i dla ludu, a potem — no! to
się sobie bawić będziemy sztuką! Zresztą, dodał, pojmuję
artystę jak Canowa, Thorwaldsen, jak Winterhalter i Scheffer,
którym płacą po kilkadziesiąt tysięcy franków za kawałek
kamienia i płótna — no! to przynajmniej dobrze
skapitalizowany czas; ale artysta w kraju tylko ukształcony,
mierny, artysta amator! co to jest?
— Kochany wuju — zawołał Michał ciągle wrzący — tu
chodzi nie o los dla artysty, ale o uczucie artystyczne które go
podnosi, uszlachca, kształci i z nim cywilizuje tych co go
otaczają... Artysta jest kapłanem, a przez pojęcie i uczucie
piękna więcej się czyni dla ludzi, niż przez danie im dobrego
bytu!
— Słowa! słowa! dzieciństwo Michale! przerwał pan
Dembor surowiej, cała rzecz, pozwól sobie powiedzieć
szczerze, że nie lubisz pracy. Daruj mi że ci tak ostrą mówię
prawdę przy pierwszem spotkaniu, matka ci nadto dogadzała i
pieściła, ja muszę naprowadzić na drogę... Artysta nic nie
znaczy na świecie, to prowadzi do ruiny i do próżnowania.
Rumieniec wytrysnął na twarz Michała, który porwał się z
siedzenia jak wrzątkiem oblany.
— Kochany wuju, rzekł chwytając go za rękę, nie sądź by mi
jakiegokolwiek rodzaju praca i poświęcenie kosztować miały,
bym się wzdrygał obowiązków i chciał życie gnuśnie
przemarzyć dla tego, żeby mi z tem słodziej i milej być mogło.
Właśnie to potępione uczucie które mnie czyni artystą w duszy,
usposabia razem do chętnej ofiary... wskaż mi cel, a pójdę i
życie poniosę w ofierze. Ale cel widzieć muszę i wziąć do
serca.
— Dziecko! odparł Dembor sadzając go na miejscu — alboż
nie widzisz celu? Jakiż inny cel człowiek mieć może, nad
polepszenie bytu swojego i bliźnich?
— Jakto, kochany wuju? — polepszenie bytu moralnego,
zgoda...
— Moralnego zapewne! ale naprzód materjalnego, bośmy
przez pół ciałem, i ciałem więcej niż duchem. Najprościej ci
tego dowiodę, gdzie panuje nieład, nędza, ubóstwo, tam nic
dobrego moralnie nawet być nie może, nic stałego, żadnej
przyszłości...
— Ale naprzód idzie polepszenie moralnego bytu... a tu...
— Nie naprzód, moje dziecko, razem, a raczej materjalny
byt dobry winien wyprzedzać. Śnicie o cywilizacji, ale ona
spoczywa na dobrym bycie.
— Mnie się zdaje, odparł Michał, że nigdy większa na
korzyść moralną nie została spełnioną reforma, jak dziełem
odkupienia! Chrystus przecie nie począł od bytu materjalnego
społeczności, zaszczepił ducha ofiary naprzód, podniósł ją do
poświęcenia.
— Słowa! dzieciństwa! poezja! co innego tamta a dzisiejsza
społeczność.
— Ludzie zawsze są ludźmi.
— Próżnobyśmy rezonowali, rzekł Dembor trochę urażony
śmiałą djalektyką siostrzeńca... nie zrozumiemy się nigdy...
Tobie zawsze zachciewa się sztuki po cichu... ale i dla sztuki
nie ma miejsca, gdzie chleba powszedniego omal...
— Wszakże ani nam, ani nikomu z otaczających nigdy go
nie brakło.
— Cóż to jest za dobry byt! szydersko przerwał Dembor,
zaspokojenie pierwszych potrzeb niczem jest jeszcze... to
zaledwie początek. Dla czegoż nie mamy się starać, by temu
wieśniakowi dać zasmakować w czemś lepszem nad to do
czego on przywykł?
— Nawyknienie do zbytkowych potrzeb nie uszczęśliwi go,
rzekł Michał — lepiej dać mu ducha co szczepi pogardę
niedostatku, i daje siłę zwyciężenia ubóstwa, niż grosz, który
budzi pragnienie nienasycone.
— Gdzież będzie granica starania? kiedy dosyć? —
nieśmiało przemówiła Anna w obronie brata.
— Granicy tu nie ma, zawołał wuj — postęp bez końca,
praca bez końca.
— A kiedyż przyjdzie czas spoczynku, modlitwy i sztuki?
— Wyście, moje dzieci, z całkiem innego świata, przerwał
Dembor — przywykłe żyć samą karmią niebieską — wam to
trudno inaczej wytłumaczyć jak przykładem. W wielkim
ogromie ludzkości, której przeznaczeniem zlać się w potężną
całość, kto wie czyśmy nie na ostatnim szczeblu, patrzcie na
Europę, na Amerykę, co ulepszeń, jaki byt, jaka pomyślność
materjalna! nie jestże to do zazdrości? Jest tam sobie i trochę
sztuki i literatury i poezji, ale...
— Tak, ale czyż wuj nie postrzega, że to wszystko we
Francji, w Ameryce, w Anglji, przechodzi powoli w towar, w
wyrób, na zakaz i handel, a cała społeczność w spółkę
komandytową?... We Francji już skarżą się na zobojętnienie
zupełne na literaturę i dzieła sztuki... w Ameryce gorzej
jeszcze. Zamiast literatury są pamiętniki Barnuma, zamiast
dramatu, popisy Jenny Lind, zamiast sztuki, gabinety machin
parowych...
zamiast
poezji,
gazety.
Wyrazem
tego
społeczeństwa którego bóstwem jest grosz, a jedynym celem
zbogacenie, Mormonizm jakiegoś Smith’a parodjującego
ewangelją. Zamiast religji, zamiast filozofji, patetyczne
wykrzykniki Emmersona sławiącego najwyższy egoizm, w
miejsce najwyższego poświęcenia i stawiącego jednostkę
odrębną gdzie była całość — zamiast literatury gazeta i
pamiętniki nieśmiertelnego króla Humbugu... oto do czego
doszła industrjalizmem i materjalizmem Ameryka.
Dembor popatrzał na nich i zatrzymał się.
— Nie rozumiecie mnie i chyba już nigdy nie zrozumiecie
moje dzieci, rzekł odciągając rozmowę. Nie podniesiemy się
inaczej ze stanu upadku w jakim zostajemy, tylko pracą
wytrwałą, z szałów i niepraktyczności ogólnej, chyba
przemysłem i zimnego rozsądku parawanem, za któremi w ślad
pójdzie oświata, cywilizacja...
— Ale czyż cywilizacja ta materjalna zachodu, na którą on
sam boleć zaczyna, jest tak do zazdrości? rzekł Michał.
— No! dajmy temu pokój, zakończył wuj.
Ani Michał ani Anna nie śmieli dalej przeciągnąć urwanej
rozmowy i umilkli z poszanowaniem. Po chwili Dembor
powrócił do pierwszego zadania.
— Cóż tedy robić myślicie? zapytał.
— Choć lubię sztukę, ale spełnię obowiązek, rzekł Michał,
będę gospodarował starając się powoli o ulepszenie, mam
nadzieję poopłacać długi, podnieść stan majątku, chcę to
jednak uczynić nie zmieniając ani trybu jakim u nas szło
gospodarstwo wiekiem, ani obyczajów ludu, które on i ja
szanujemy zarówno, ani przedewszystkiem zakładając sobie
samo polepszenie materjalnego bytu. Jeśli potrafię poprawić
moralnie, dobry byt, i dostatki wynikną same z siebie;
przeciwnie robią zdaje mi się...
— Fałszywie, bo ci się zdaje, zawołał Dembor już z
niecierpliwości ruszając lekko ramionami, co mu się rzadko
trafiało — to są utopje dziecinne, nam potrzeba reform
radykalnych...
KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
CHOROBY WIEKU.
S t u d j u m p a t h o l o g i c z n e
PRZEZ
J . I . K r a s z e w s k i e g o.
Ducha nie gaście.
Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.
Trudno tym, co w pieniądzach ufają
wnijść do Królestwa Bożego.
Św. Marek R. X. 24.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM II.
L W Ó W.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha I. 10.
1 8 7 4.
W A R S Z A W A.
W księgarni Michała Glücksberga.
•
•
•
•
•
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXV.
— Potrzeba pracować, oszczędzać, zbogacić się naprzód
koniecznie...
to
obowiązek
najpierwszy,
to
podstawa
wszystkiego... mówił dalej — to zasada!
— Będziemy pracować jak potrafimy, rzekł Michał.
— A naprzód ład wprowadzić, dodał wuj — wasza
najzacniejsza matka zbyt była dobra i nadto z niej ludzie
korzystali, pełno tam u was przy dworze darmozjadów,
rezydentów, gracjalistów, nadto dobroczynności podsycającej
tylko próżniactwo.
Anna zarumieniła się.
— Ukochany wuju, nie mówmy o tem, żywo zawołała
składając ręce jak do modlitwy, świętem to dla nas co zrobiła
matka, a tę spuściznę po niej musimy zachować nietkniętą i
wolę jej pośmiertną spełniać do ostatka... rychlej się
wyrzeczem wszystkiego dla siebie, niż uszczuplim cokolwiek
tym, których nam przekazała... choćby to nie wiem jak nas
kosztować miało.
Dembor znowu ruszył lekko ramionami.
— Jeżeli się zechcecie w ten sposób ślepo przywiązać do
wszystkiego co wam zostawiła matka, wszelka reforma stanie
się niepodobieństwem, nie ma co i mówić o tem. I ja cenię i
szanuję jej pamięć, ale to zakrawa na śmieszność i przykuwa
nas do tego stanu w którym jesteście, z którego, powtarzam,
bez radykalnych reform wyjść nie można...
— Na cóżbyśmy z niego tak gwałtownie wychodzić mieli?
spytał Michał.
— Jakto? nie chciałbyś mieć więcej dla siebie i dla siostry?
— Nie wiem, odparł młody chłopiec — ja mało potrzebuję,
Anna mniej jeszcze, a mienie to raczej ciężar niż przybytek...
— Osobliwsze teorje! czyste obłąkanie! rzekł uśmiechając
się Dembor — wam się głowy pozawracały... w ten sposób nic
do czynienia nie pozostaje.
Anna usiłując zbyt absolutne wyrzeczenie brata poprawić,
dodała:
— Ale kochany wuju zrobimy co każesz... szanując tylko
wolę matki...
— A gdyby się ona omyliła?
— To nawet matki omyłkę.
— Najlepsze serce! dorzucił wuj — ale ona jak wy, po
staroświecku i uczuciem, nie rozsądkiem rozstrzygała
wszystko. Można z najlepszemi chęciami iść drogą fałszywą,
wiem że stan włościan w Porzeczu dosyć dobry, ale go
okupujecie ciągłemi z waszej strony ofiarami niepotrzebnemi,
oniby sobie wystarczyli sami, gdyby ich tylko dopilnować.
Zresztą choć ze stratą jednorazową, lepiej oczynszować i
oddzielić się od nich, ażeby wiedzieli co ich, co nasze i co nam
są winni. Podsycacie próżniactwo, zachęcacie do gnuśności i
nigdy nie jesteście pewni co macie.
Ani Anna ani Michał nie chcieli się już odzywać, Dembor
mówił sam.
— Tracą na tem i oni i wy — potrzeba reformy, koniecznie
potrzeba reformy. Dajcie mi w ręce Porzecze na lat
kilkanaście, a obowiążę się spłacić długi i oddać wam je z
podwojonemi intratami, uregulowane według pewnych zasad.
Polecić to myślę Tymlowi, który zrobi z tego angielską,
postępową, wzorową fermę, nie poznacie Porzecza.
— A! wuju, zawołała Anna, to dla nas pełne pamiątek
miejsce; niechże Bóg broni!
Dembor obrócił się, popatrzał długo na nią, i bez oznaki
wzruszenia i niecierpliwości, chłodno choć w nim czuć było
tłumioną irytację, zakończył:
— Jak sobie chcecie, róbcie jak wam lepiej, nie śpieszcie się
tylko z ostatniem słowem, bo byście mogli tego żałować...
Potrzeba coś postanowić przecie i wziąć się do czegoś.
Michał podniósł głowę.
— Myślimy i chcemy pracować — ale, kochany wuju, nie
niszcząc pamiątek po matce i nie zmieniając gwałtownie tego
co uświęciły wieki. Polepszenia mogą przyjść powolnie,
stopniowo, i wyniknąć z samej potrzeby, bez naśladowania
obcych, które nas zniemczy, wynarodowi, zanglizuje, zetrze
cechy słowiańskie i rodowe. Nasz kraj, jego przeszłość,
urządzenie dzisiejsze, natura, charakter, wskażą możliwe
udoskonalenia, kierunek ich i granice.
— Jak na artystę nie źle się wykręcasz — rzekł wuj
zakładając wedle zwyczaju ręce na piersi z uśmiechem zawsze
dosyć pogardliwym. Ale znane mi są te teorje odkładające
wszystko na jutro... no! drugim razem pomówimy o tem
obszerniej.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXVI.
Tak się odbyło pierwsze spotkanie biednych sierot z
naturalnym ich opiekunem, i oboje strach przejął w obec tej tak
nieubłaganej konieczności robienia gwałtownie grosza,
powiększania majątku, wywracania wszystkiego, w imie dobra
ich i powszechnego. Przestraszeni wrócili wieczorem do
swojego mieszkania i długo w noc dumali nad przyszłością. —
Michał dojrzewał w tej pracy wewnętrznej, Anna nabierała sił
dla niego, widząc jak go wiele życia zmiana kosztować będzie.
Niespodziany traf przyszedł w pomoc sierotom, właśnie w
chwili, gdy nie wiedzieli już jak się bronić najlepszym chęciom
najradykalniejszego z wujów. W kilka dni po ich przybyciu do
Demborowa, gdy o Porzeczu i jego przyszłości najgoręcej
rozprawiano, usiłując ich przekonać, że jeśli nie Tymlo, oni
sami do góry nogami wszystko w niem przewrócić powinni —
Dembor odebrał przerażającą wiadomość, że proces ów o
którym wspomnieliśmy, lat kilkadziesiąt ciągnący się, który
uważano za rzecz niezmiernie małej wagi, nabrał nagle
grożącego znaczenia.
Dobra dziedziczne, a nawet nabyte przezeń później,
pretensjami uroszczonemi zagrożone zostały, gdyż nieprawne a
długoletnie posiadanie pierwszych którego dowodzono,
pociągało za sobą kalkulację z dochodów, i niesłychane zrodzić
mogło rachunki. Wypadek ten w chwili największego
ubezpieczenia i spokoju spadł jak piorun na Demborów —
posiadanie długie, samo przeciągnienie procesu jeszcze
ojcowskiego, dawało jakąś pewność, nigdy na myśl nawet nie
przyszło panu Janowi, żeby go kto wyzuć mógł i śmiał z
majętności, z tak pracowicie urządzonej i silnie dźwigniętej
fortuny, której się niemal dorobił, oczyszczając i podnosząc jej
wartość.
Jakkolwiek mężny i pan siebie we wszystkiem, Dembor noc
przebywszy bezsenną, wstał z łóżka po tej wiadomości
zmieniony do niepoznania, zesłabły, zachwiany tak, a
niemający się czego uchwycić, że kilku dni potrzebował żeby
znów sobą owładnąć. Po całym domu przestrach się rozszedł i
twarze wywróciły okropną, nieopisaną boleścią... zapomniano
zupełnie o sierotach. Tymlo zaczął się zaraz wybierać do
stolicy, Dembor po całych dniach pisał noty i szperał w
papierach, sama pani grała komedję odwagi i rezygnacji z
talentem panny Rachel, w duchu wierząc, że to strachy na
Lachy dla utargowania czegoś, a mąż niebezpieczeństwo
usunie — oczy panny Emilji zaszły mgłą jakiejś melancholji.
Dom ten przed kilką dniami tak chłodny, tak regularnym
żyjący żywotem, wstrząsł się cały i osmutniał jakby nań spadła
żałoba, jakby przeszła śmierć... Dzieciom z Porzecza nie
wypadało w takiej chwili opuszczać wujostwa, ale na nie nikt
nie zwracał uwagi, a serdeczne ich pociechy, czerpane w źródle
z którego nigdy nikt pijać nie był zwykł, zdawały się
niesmaczne i nudne. Michał i Anna uczuli to inaczej, ale nie
mniej pewnie od tych, dla których groźba ubóstwa sama już tak
była straszną; — pojęli sercem, że to co dla innych byłoby
nieszczęściem dotkliwem, ale przemijającem i podrzędnem,
dla ludzi którzy zbudowali całą swą przyszłość na dostatkach,
nieopisaną, ostateczną stawało się klęską. — Nie było w
sercach tej rodziny uczucia do któregoby mogła się uciec po
ratunek, nie było schronienia przed burzą, ani środka do
podźwignienia.
Ale w jaki sposób tak praktyczny i tak wyłącznie staraniu o
pomnożenie majętności oddany człowiek mógł się narazić na
całkowitą jej utratę? — tego nie pojmowali, ani Michał ani
Anna zdać sobie sprawy nie umieli z nieopatrzności Dembora.
Istotnie, winy w tem jego było najmniej — spadkiem po ojcu
wziął proces i jego skutki pan Dembor — jestże co na świecie
tak podległego rachubie niechybnej, tak stałego i pewnego, na
czemby się oprzeć, czemuby całkowicie zaufać można? Jestże
położenie któregoby jedno tchnienie woli Bożej zdruzgotać i w
proch obrócić nie mogło? Jestże człowiek któryby zaufawszy w
dostatkach Hioba, nie mógł się zbudzić w Hioba barłogu??
Dzieci pani Solskiej zapomniawszy z czem przybyły, o sobie
i o własnem strapieniu, bolejąc nad cudzem, całe się oddały na
posługę nieszczęśliwym krewnym, których przestrach upadku
przeraził tak śmiertelnie...
Nic się jeszcze w ich położeniu nie zmieniło, nic im nie
odebrano, nie wydarto ani cząsteczki tych skarbów, które dla
każdego z członków rodziny innej a nie mniejszej jak u
Dembora były wagi — a już cierpieli okrutnie — cóżby się
stało z niemi, gdyby istotnie dotknęła ich nędza i los zepchnął
na dno spółeczne, zkąd z takim trudem dobywać się
przychodzi, gdzie życie tylko rezygnacja chrześcjańska
osładza???
Tymlo trzeciego dnia po odebranej wiadomości wyjechał
pocztą do stolicy dla pilnowania nieodstępnie tak nagle ważną
stającej się sprawy, Dembor w drugą ruszył stronę, nawet pani
sama swych literacko-społecznych stosunków chcąc użyć na
korzyść interesu, wybierała się z córką do miasta, więc dzieci
nasze musiały wreszcie uczuć, że tu były całkiem niepotrzebne,
raczej zawadą niż pomocą.
Dembor na odjezdnem pozwolił im robić co chciały, żeby
się od nich uwolnić, i własnem zaprzątnieniem wytłumaczył z
tego, że się niemi zająć nie może. Nie nalegał więcej o reformy
żadne, nie starał przekonywać o ich potrzebie, bolał już tylko
nad sobą, i nie myślał na cudzą chorobę wynajdywać
lekarstwa...
Jednego więc poranku Iwaś z wielką swoją radością
zaprzęgał znowu gniadosze do starego powozu, Piotruś
poprzywiązywał tłumoki, i dzieci powróciły do Porzecza.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXVII.
W progu starego dworu rotmistrz ich powitał otwartemi
rękami, uśmiechnioną twarzą.
— A! przecież wracacie! zawołał z wymówką — a mnie tu
tak bez was nudno było, gdybym codzień nie wyglądał i nie
spodziewał się, nie wiem jakbym wyżył. Toż to mi się wiekiem
wydały tych kilka tygodni... a takeście mi pomizernieli w tem
praktycznem powietrzu!
— Bo, wiesz stryjaszku, trafiliśmy tam właśnie na wielkie
strapienie.
A! cóż się stało? zachorował kto? umarł broń Boże!
— Nie, ale ten proces.
— A! jakiż! ten stary?
— Ten stary.
— Odezwał się, co?
— I grozi...
— Ale go jeszcze nie przegrali w senacie?
— Nie, chociaż sama obawa już tak ich dotknęła...
— Biedne ludziska, serdecznie mi ich żal! ten proces
miljonowy najobojętniejszemu z ludzi krwi by napsuł...
człowiek przywyka do majętności, zrasta się z tem co posiada...
cóż dopiero jemu, im! co taką do grosza przywiązują wagę!
— Kochany rotmistrzu! zawołał Michał, nie chcę być
bogatym, ani przywykać do tego co Bóg rozpożyczył, jeśli ma
tak kosztować wiele, gdy się z tem przyjdzie rozstawać.
— Ale ba! nie każdy bo znowu tak się przywiązuje do tego
miedziaka — odparł staruszek ściskając Michała — ot widzisz
mnie, miałem i ja coś, straciłem wszystko, a jak ciebie i Anusię
kocham, kiedym nazajutrz po wydziedziczeniu obudził się
rankiem wiosennym, goły jak turecki święty, a swobodny jak
ptaszek na gałązce, nie czułem najmniejszej w sercu boleści,
ani smutku, ale jakąś tylko błogą tęsknotę, z którą mi nie było
gorzej na świecie jak wprzódy. A! dziś, dziś, nie głupim żeby
się wbijać w mienie, to kłopot a frasunek! Byle serca ludzkie,
byle kąsek chleba, to i dosyć dla człowieka!
— Nie każdy może mieć filozofję, kochany stryju, —
odezwała się Anna — to znowu wyjątkowa rzecz takie
diogenesowskie usposobienie.
— A zapewne moje dziecko, ale że nie każdy Diogenesem
być może, nie każdemu też trzeba się starać być Midasem i
czytać i pracować i myślić i pocić się tylko dla grosza. Ci
ludzie z naszego kraju, pod pozorem postępu, chcą uczynić
warstat i kantor, ale na to Bóg nie pozwoli, a i sensu przecie
jeszcze mamy tyle, że się w porę opatrzym i na przyzwoitej
granicy staniemy.
— Aha! stryjaszek przecie dopatrzył się granicy! rozśmiała
się Anna.
— Oddawna, wy ją teraz powróciwszy z Demborowa, lepiej
odemnie znać będziecie. Ale o tem potem, rozgośćcież się i
spocznijcie.
Anna nie pytając więcej, biegła na powitanie Klembosi, swej
starej piastunki, ludzi dworskich i stworzeń, które z gwarną
radością naprzeciw niej leciały.
Co żyło we dworze ruszyło się z powitaniem ukochanych
dzieci, starzy gracjaliści z oficyny, ze dworków, stare pieski ze
swoich koszyków, hodowany żóraw, siwe gołębie i dzieciaki
robiące w ogrodzie, i przyjaciółki stare, dla których Michał i
Anna byli jakby własnemi dziećmi. Wszystko to pospieszyło z
poszanowaniem i poufałością razem, z radością szczerą, pełne
mając słów serca i usta, każdy wołał, wyprzedzał, a rotmistrz
uśmiechał się patrząc z uszczęśliwieniem wewnętrznem.
— Wszystko można stracić z dopustu Bożego, zawołał, ale
serc ludzkich nic wam nie odbierze, pókiście, ich warci, i to
skarb lepszy nad kowane grosze. W najcięższem strapieniu
znaleźlibyście zawsze z kim je podzielić, boście nie
ekonomicznych ale ewangelicznych trzymając się zasad,
zamiast reformować ludzi, kochać ich umieli. Miłość jedna
taki owoc dać może, miłosierdzie wyrozumowane nigdy — co
się rozumem robi, za to kpinami płacą...
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXVIII.
Powróćmy
jeszcze
na
chwilę
do
Demborów.
Niebezpieczeństwo może nie było jeszcze tak wielkie, jak
przestrach, który je zolbrzymiał. Dla ludzi, którym nawet na
myśl nie przyszło nigdy, by utracić mogli prawnie i uczciwie
nabytą własność — groźba zmiany stanu zadała boleść
niewypowiedzianą. Nigdy żadne z nich nie przypuściło na
chwilę, by zamiast wzrostu przyjść mógł upadek, a na ten cios
ani lekarstwa w duszy, ani nawet rezygnacji wydobyć z siebie
nie mogli. Dembor osłupiał w pierwszej chwili, zdało mu się to
snem jakimś przykrym i zmorą nieprawdopodobną. Wprawdzie
obrachowawszy się widział, że w najgorszym razie cośby mu
jeszcze zostać musiało, ale stosunkowo do znaczenia
teraźniejszego, do potęgi jaką posiadał, ta resztka byłaby
nieznaczącym, lichym skrawkiem, którym obdzielić się było
trudno.
Tak wszystko w świecie jest warunkowem, co dla jednego
stanowi niedościgniony ogrom, dla drugiego jest prawie
niczem. Po zaspokojeniu pierwszych istotnych potrzeb, od
dostatku do bogactwa nieskończony gościniec, którego nie
widać celu. Im więcej się posiada, tem więcej pragnie. Sam
człowiek potrzebuje mało, ale w miarę możności tworzy sobie
potrzeby sztuczne i cele coraz nowe, by się rozpostarł z żądzą i
zawsze miał czego pragnąć.
Jednym z tych celów jest pomnożenie bogactwa w widokach
dobra kraju, a tem teraz wojują ci, którzy tchnąc egoizmem,
przyznać się do niego nie chcą.
Nie przeczę, że dobry byt materjalny wywiera wpływ
przeważny na ukształcenie moralne i wyrobienie się duchowe,
ale cywilizacja teraźniejsza zaślepia nas, nie dając rozpoznać
granicy, gdzie się kończy rozumna zapobiegliwość i postęp
rozsądny, a poczyna szał handlarski, spekulacyjny i zupełne
zmaterjalizowanie ludzkości. Stara Europa wyrobiła sobie
całkiem fałszywą teorję, której słucha właśnie dla tego, że jest
dogodną a fałszywą, że pochlebia wszystkiemu co wiedzie ją
do zguby, najgorszym zachceniom, najpodlejszej chciwości.
Cywilizacja dzisiejsza całkiem i wyłącznie materjalna, wartość
człowieka mierzy jego praktycznością, wartość wynalazku
zastosowaniem, i dla tego nie ma w łonie jej ani bohaterów i
istotnie wielkich ludzi, ani wielkich prawd zasadniczych.
Znajdzie się jakiś Cobden, zrobi się stearyna, wygotuje
kauczuk, i wyrośnie Ludwik Napoleon, ale z tych zasad w
jakich żyjemy, nie może powstać ani prorok, ani bohater, ani
poeta wiekowy, ani Kolumb, coby miał widzenie nowego
świata, ani żadna wielka prawda, któraby odrodziła ludzkość.
Wszystko maluczkie i praktyczne jak my sami... kraj każdy
przekonany, że byle dobry byt i bogactwo, na ich pognoju
wyrośnie już samorodnie wszystko, czego więcej być może
potrzeba — pilnuje tylko materjalnego postępu, ulepsza pługi,
buduje fabryki, zapobiega materjalnej nędzy, a gotuje daleko
straszniejszą duchową. W krajach, gdzie już ta cywilizacja
stanęła na najwyższym szczeblu rozwinienia, widzimy jej
owoce — w pośród kolei, fabryk, wśród nagromadzonych
bogactw, ludność zbestwiona i wynędzniała, ogłupiona, bez
kawałka chleba często, lub w dostatku a bez czucia i myśli,
wystawia najstraszniejszy kontrast bogactwa materjalnego i
n ę d z y moralnej, odrętwiałości i zestarzenia straszliwego.
Nigdzie jeszcze równolegle postęp materjalny nie sprowadził
za sobą rozwinienia i spotęgowania moralnego — chleb będzie,
ale serc nie stanie.
Ludzie sumienniejsi poczęli się postrzegać zapóźno, i wielcy
przedsiębiorcy zatroskali się już o szkółki, o książki, o
wychowanie dzieci, ale i tu sfałszowane pojęcia poprowadziły
drogą niewłaściwą. Wszędzie falanster i zepsuty klasztor bez
wiary zastępuje rodzinę, wszędzie najemnik w imieniu
społeczeństwa, staje na miejscu ojca, matki, płatna nauka ma
starczyć za serdeczną, domową, a stowarzyszenie, które dało
wielkie owoce w spekulacji, zastosowywa się i tu, jak do
wszystkiego — ale tu już bezskutecznie. Formy są, ducha nie
ma. Przypuściwsy nawet, że pilne staranie zaradzi moralnemu
zepsuciu, jakie ten stan rzeczy w Europie wyrodzić musi —
świat, który stworzy cywilizacja ta, będzieli światem wedle
myśli Bożej, czy wedle idei ludzkiej??
Nie — jest kres, na którym się zatrzymać potrzeba, by
ludzkości w stado wyrobników bezmyślne nie przerobić!
Jeszcze dziś lud nasz nie zepsuty, bo nie zmaterjalizowany,
śpiewający pieśń swoją odwieczną, patrzący z radością w
słonko, trochę leniwy, ale umiejący kochać i płakać, lepszy jest
od równej mu klasy w krajach, w których cywilizacja nas
wyprzedziła.
Aby się o tem przekonać, dosyć jest wziąć nawet tablice
statystyczne i najściślej obrachować stosunek ludności i
występków, lub co lepiej, przejechać nasze kraje ubogie, potem
pójść do najpostępowiej urządzonych, poszukać tam i tu serca,
miłosierdzia, uczucia braterstwa, poezji nareszcie... zobaczymy
gdzie więcej ich będzie.
A po owocach poznając, co ostatecznie daje za rezultat zbyt
wyłączne zaprzątnienie się zdobywaniem bogactw —
należałoby w porę się obejrzeć, dokąd kraj nasz pozorem
postępu prowadzimy. Więcej serca a mniej agronomji, na
Boga; teorje Bastiata, Liszta, nie zastąpią ewangelji...
Chciałbym tylko żeby mnie dobrze zrozumiano; — powiecie:
nic więc robić nie potrzeba, nic przedsiębrać, usiąść z
założonemi rękami i zamrzeć w nędzy, płacząc nad rzekami
Babylonu...? Nie! to druga zła ostateczność, to drugi kraniec,
od którego uciekać potrzeba — ale pomiędzy niemi szerokie
pole, na którem naszą drogę wyszukaćby należało. Nikt mi nie
zaprzeczy, że narody jak indywidua nie wszystkie jednakie
mają
charaktery,
posłannictwa
i
przeznaczenie;
że
najfałszywiejby poczynał, ktoby ludzi nie bacząc na ich
usposobienia na jedno kopyto chciał przerabiać, a występnym
by był, zamierzający toż samo uczynić z narodem. Przecież
najpilniej nam naśladować tych, których charakter, losy i
posłannictwo całe od naszych są różne. Może w widokach
Opatrzności zachód ze swą cywilizacją materjalną jest
potrzebnym przykładem, i gra rolę pijanego Iloty... za cóż my
szaleć z nim mamy? za cóż ślad w ślad iść za nim? Jest wiele i
u nas do uczynienia, ale na pierwszym celu chleba i dobrego
bytu kłaść nie potrzeba, bo ten cel pierwszy stanie się wkrótce
jedynym.
Mamy już przed oczyma kraje, w których pomimo kilku
słów pięknych a szumnych, barwiących każdą czynność —
wszystko co się czyni nie z wyższym celem jakim, ale w
widokach tylko materjalnych zdobyczy się przedsiębierze...
Cóż za tem? oto ostygnienie ducha, oto zamiast Bożej
rozmaitości ludów, z których każdy powinien mieć swoją
fizjognomię, rolę i cel odrębny, szczepi się kosmopolityzm
chłodny i zobojętnienie za najważniejsze dla ludzkości zadania,
a krzewi choroba Bursy i spekulacji. W Ameryce więcej dziś
obchodzi wszystkich bawełna i cukier, niż rozszerzanie się
głupiego Mormonizmu, a ci co dobijają się swobód własnych,
nie dopuszczają emancypacji murzynów dla tego, że ich
plantacje ucierpiałyby na niej. W Anglji pod pokrywką
najważniejszych kwestji spółczesnych, los fabryk i handlu jest
najgłówniejszym motorem wojny i pokoju. Nie ma idei
wyższej, szlachetniejszej, wznioślejszej, któraby w tych
ciasnych mózgach a ciaśniejszych jeszcze sercach handlarzy i
spekulantów pomieścić się mogła. Dziś dobroczyńcą ludzkości
zowie się maszynista, a wielkim bohaterem ten co most
zbudował, po którym przewożą towary i bydło. Nieznacznie tak
skutkiem tego zaprzątnienia materjalizmem, zeszliśmy,
schodzimy na przekupniów, na handlarzy, a ten co zarobił
najwięcej, co się zbogacił najprędzej, komu się ani razu nie
ośliznęła noga, zyskuje w dodatku wieńce nieśmiertelności i
imię bohatera.
Ostatnim wyrazem wieku staje się praktyczność, co się
udało, co praktyczne, to dobre, co jest (po Heglowsku) jest
rozumnie i dobrze... Esempre bene. Fakta stają się konieczne, a
byle jaka konieczność moralną, siłą świętą, zdobycz prawną.
Iść drogą legalną a praktyczną, oto cel jedyny człowieka
postępowego.
Ten błąd u innych przegniłych narodów, ani zadziwia ni
smuci — jest w nich skutkiem chorobliwego ich stanu
przygotowanego wiekami — ale szczepić sobie zarazę
dobrowolnie, uporczywie, ochotnie, z zapałem, jak my dzisiaj
czynimy — to przynajmniej nierozumna i niepostępowa.
Krzyczeliśmy dawniej na naśladownictwo w literaturze — ale
czemże ono było w stosunku do tego małpiarstwa na tak
potężną skalę! Tamto mogło za sobą pociągnąć tyko zepsucie
smaku, to upadek moralny niepodźwigniony, przetworzenie nas
na istoty bez charakteru, bez znaczenia. Zyszcze kraj na
gospodarstwie i przemyśle, ale my dla tej odrobiny zarobku
wyrzeczem się siebie, i za lat sto nikt nas od żydów, od
niemców i od całej rzeszy handlarskiej kosmopolitów nie
pozna.
Możnaby myśleć że się za tym właśnie uganiamy celem — i
pragniem jeno tego.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXIX.
I znowu zbiliśmy się z drogi! — ani wiemy jak do powieści
powrócić! Mieliśmy podobno zajrzeć do pustego Demborowa,
a raczej poszukać po świecie rozpierzchnionych groźbą burzy
członków rodziny — a poszliśmy Bóg wie gdzie i po co,
wiedzeni niepokojem o przyszłość, którą nam z najlepszemi
chęciami nieopatrzni ludzie gotują. Należałoby zakończyć tę
długą chryję błagalnem wołaniem z Pawłem Świętym:
— Nie wygaszajcie ducha! Nolite spiritum extinguere. Nie
wygaszajcie ducha, bo nie w groszu i bogactwie jest przyszłość
narodów, ale w duchu jakim tchną.
Ale zdaż się na co wołanie nasze? ot, powróćmy lepiej do
jasełek zwykłych... a Bogu polećmy nasze losy i przyszłość...
zarozumiałość ludzka upamiętać się może.
Z Demborowa z uczuciem nieopisanej trwogi rozpierzchło
się wszystko na strony. — Tymlo, starszy Dembor, pani z
córką, pobiegli ocalać wszelkiemi środkami zagrożoną fortunę.
Żadne z nich pojąć nie umiało, jak się bez niej obejść potrafią,
co poczną? a tymczasem samo niebezpieczeństwo upadku, już
siało między rodziną niesmaki i poróżnienie, rozdzielając co
złączyć się ściślej jeszcze było powinno.
Wszyscy po cichu obwiniali człowieka, który dotąd za
najpraktyczniejszego uchodził. Tymlo nawet nie krył się wcale
z wyrzutami przeciw ojcu; pani Demborowa w duchu mogła
teraz zwycięzko wywieść przekonanie swoje, że to był umysł
ciasny i niedaleko widzący... nawet cicha Emilja szeptała
wzdychając: Prawdziwie, to nie do pojęcia, żeby ojciec był tak
nieopatrznym!
On, nic w istocie nie winien, spuścił sam głowę jak
winowajca i powtarzał po sto razy na dzień zarzuty, jakie mu
drudzy tajemnie czynili... rozbierał każdy swój krok, szukał
błędów... czuł się niewinnym, a jednak nie mógł darować sobie,
że nie przeczuł i nie odwrócił niebezpieczeństwa.
Zachwiał się w nienaruszonej dotąd wierze w siebie, jedynej
jaką miał, i obłąkał, tracąc przytomność, jak niebezpiecznie
chory, któremu śmierć zajrzała w oczy, chwytał myślą
pierwsze lepsze środki zaradcze i skuteczności ich nie umiał
już rozróżnić.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXX.
Tymczasem Michał i Anna powróciwszy do Porzecza,
rozpoczęli dawne życie pierwszym trybem, ale z nowym
zapałem. Widok Demborowa przywiązał ich więcej jeszcze do
cichego i miłego ustronia, w którem tak dobrze im było. Dla
Michała tylko gospodarstwo Demborowskie było bodźcem do
pracy. Nie przyjmując całkowicie zasad wuja, poczuł się
jednak do pilnego obowiązku wejrzenia w stan majątkowy i
usiłowań polepszenia bytu, jeśli nie sobie, to tym którzy go
otaczali... Michał, choć duszą całkiem artysta, nie był z tych
ludzi, którzy się do obowiązkowej pracy acz nie miłej, bez
wstrętu zaprządz nie umieją — żywioł artystyczny był dlań
wszędzie, wieś kochał, a cokolwiek czynił to z przejęciem i
zapałem. Zdawało mu się też wbrew wszystkiemu co dziś
przyjęto za pewnik, że pierwsze ukształcenie artysty jest na
wsi, że samotność podnosi duszę, zapatrywanie się na naturę
otwiera ją, żywot prosty i cichy oczyszcza i spotęgowuje
człowieka, nie zachciewało mu się za granicę, ani tęsknił za
innem pięknem nad to, którego pierwiastki miał w koło siebie.
Zdawało mu się że zadaniem artysty nie jest zcudzoziemczenie
i skosmopolityzowanie, ale użycie tych żywiołów jakiemi go
Bóg otoczył, i wyciągnienie poezji z rodzinnych nasion własnej
ziemi i życia.
Powróciwszy z Demborowa, Michał wejrzał zaraz pilniej w
gospodarstwo i interesa Porzecza, które dotąd znał tylko
powierzchownie, i oswajając się z niemi dostrzegł, że
położenie ich było daleko trudniejsze i gorsze niżeli sobie
wyobrażali, a zaradzić mu bez wielkich i stanowczych ofiar nie
było podobna... Szereg maleńkich dłużków codzień wyrastał,
zaległości różne pokazywały się co chwila, wielka majętność
którą wzięli w spadku, była tylko złudzeniem.
Za życia matki i dzieciństwa sierot spłaciło się nieco
ciężarów nagromadzonych nieopatrznością ojcowską, ale pod
koniec pani Solska zaniedbała się trochę, nie wszystkie spłaty
uiszczano w terminie, co chwila upominał się ktoś o
zaciągnione procenta, wystarczyć na wszystko zdawało się
niepodobieństwem.
Michał przerażony osmutniał, i nie bardzo wiedział co
począć, obawiał się mówić o tem Annie żeby jej nie
przestraszyć, sądząc że o prawdziwym stanie interesów
wiedzieć nie może — i niespokojny pobiegł po radę do
rotmistrza.
— Stryju kochany, rzekł do niego, kryjąc jak mógł swój
smutek — trochę nie wiem jak sobie począć, przy mojem
niedoświadczeniu. — Prawdą a Bogiem, mamy na Porzeczu
długów więcej niż sądziłem z początku, nie wiem czy nam
życia wystarczy na rozplątanie tego węzła... i czy z tego wyjść
potrafimy... coby tu robić wypadało?
— A tego to i ja tobie nie powiem, moje kochanie, odparł
wpatrując się w niego bacznie rotmistrz, który siatkę wiązał —
to tylko wiem, że choćby najgorzej przyszło, o was się nie boję.
Bóg poczciwym nie poskąpi swej opieki, a czy finalnie na
czterech wioskach będziecie gospodarowali i żyli, czy na
jednej, czy bez żadnej, to mi się znowu nie tak bardzo ważnem
zdaje zadaniem! Zresztą ja nie fachowy jak wiecie, trzebaby się
prawnika poradzić.
— Ale kogoż i jak, żeby Anny nie przestraszyć?
— Anna ma rozum, nie masz się co lękać o nią, a co się
tycze wyboru człowieka, co tu myśleć długo, weźmiecie
starego Manusiewicza. — Przyjaciel waszego domu od lat
dwudziestu, głowa dobra, serce poczciwe... u mnie zaś,
kochanie, przedewszystkiem serce... ono da nawet głowę temu
co jej nie ma, a głowa serca nie zrobi, to darmo.
— Poślijmyż po Manusiewicza, ale jakoś tak żeby się Anna
nie domyślała po co.
— To trudno, moje serce, ale Anusia, hic mulier, nie trzeba
się o nią obawiać.
Michał wyszedł pisać list, i zaledwie się za nim drzwi
zamknęły, Anusia wbiegła do stryja z minką wesołą na pozór,
ale trochę zafrasowaną, obejrzała się naprzód, popytała o brata
i przypadłszy do stryja szepnęła mu:
— Kochany stryjciu... boję się o Michała, widzę go jakoś od
dwóch dni niespokojnym... niechce mi powiedzieć czego. Musi
się martwić interesami.
— Toby był głupi moje serce, rzekł chłodno staruszek, albo
jest na nie rada, albo nie ma, w obu razach trzeba zrobić co
można, a życia sobie truć nie warto.
— Ale on ucierpieć może, nie dla siebie... dla mnie rzekła
Anna. Po prawdzie powiedziawszy stryjaszku, domyślam się,
jestem pewna, że interesa Porzeczańskie trochę są zawikłane i
nie tak dobrze stoją jak się jemu zdawało. Gotów się tem gryść.
Rotmistrz spojrzał jej w oczy z rozczuleniem i pocałował ją
w głowę.
— Nie turbuj się dziecko kochane, Michał ma rozum,
właśnie przed chwilą poradziłem mu żeby sobie do pomocy
wezwał poczciwego Manusiewicza.
— Ale to właśnie i ja chciałam mu tę myśl poddać.
— Toście chwała Bogu na jedno trafili... idźcież się
rozgadajcie.
— Nie, odparła Anna, nie chcę się w to wdawać bardzo
troskliwie, Michał pomyślić może, że mnie to tak obchodzi, a
mnie nie o siebie wcale, ale o niego szło tylko.
I z tem wybiegła Anna, a Michał wyprawił z listem do
starego prawnika.
W kilku słowach powiemy, kto był pan Manusiewicz, dawny
mecenas i adwokat, dziś posiadacz małego w okolicy
folwarczku.
Samo nazwisko jego wskazywało ormiańskie pochodzenie,
jakoż w istocie z rodziny od wieków we Lwowie osiadłej
pochodził. Nie wiem jakim trafem bardzo młody jeszcze dostał
się do Warszawy na dependenta, mozolnie i powoli małego
grosza się dobił, wyszedł na chleb własny i nigdy go nie miał
wiele. Uczciwszego człowieka trudno było znaleść, ale ta cnota
spartańska
i
bezinteresowność
sprawiły,
że
przy
najszczęśliwszych okolicznościach, ogromne robiąc interesa,
zawsze z nich z małą bardzo wychodził korzyścią, a czasem ze
szkodą własną. Wzywano go na rady, powierzano mu
najdraźliwsze sprawy, ufano całkowicie, ale że wymagającym
nie był, wartość swojej pracy sam zniżał, przyjmował co mu
dawano i wielkie datki odrzucał, jak skoro po nim żądano
czego wątpliwego — bić się musiał ciężko, nim jakiej takiej
niezależności dochrapał. Wiele spraw najkorzystniejszych
odrzucał jak skoro mu się nie bardzo prawemi okazały, wielu
sobie ludzi naraził, ale ani długie ubóstwo, ani prześladowania,
nie zbiły go z drogi po której szedł z godnością, zmuszając do
szacunku nawet nieprzyjaciół swoich.
Na oko nie była to wcale figura heroiczna. Mały, gruby,
czarny, ciężki, i niezgrabny, z twarzy wyglądał na starą włoską
karykaturę, z postawy na pragskiego rzeźnika, w towarzystwie
chodził jak okradziony, ale przy pracy dopiero i u dzieła
poznać go było można lepiej. Niezgrabne rysy rozjaśniały się
jakby cudem, oblicze umiało wypięknić, zapalało się oko pod
brwią nawisłą, rozprzestrzeniało czoło, otwierały usta, nabierał
siły w mowie, energji w ruchach, i przeważnie działał na
otaczających,
zmuszając
ich
do
podzielenia
swego
przekonania. Nie ustąpił nikomu w świecie gdy szło o prawdę,
nie oszczędzał niczyjej miłości własnej, nie targował się z
sumieniem — z drogi nikt go zbić nie potrafił, ani wymódz
uległości kosztem przekonań, lub tylko pobłażania złemu.
Trzeba go było przyjąć jak był lub całkiem nie zaczepiać.
Z takiemi usposobieniami, do pięćdziesięciu kilku lat różne
przechodząc koleje, zawsze spodziewając się czegoś dorobić
większego, ostatecznie Manusiewicz ledwie uciułać potrafił
około sześciudziesiąt tysięcy złotych, i za te maleńki kupiwszy
folwarczek, usiadł odpoczywać. Ale i tu mu pokoju nie
dawano, a usłużny był, uczynny i litościwy przy swej
szorstkości powierzchownej jak nikt, a z nawyknienia do pracy,
szukał zajęcia i sam się na nią nastręczał. Los szczęśliwy
posadził go niedaleko Porzecza i poprzyjaźnił z tym domem,
pokochał staruszkę panią Solską, która mu po sąsiedzku nieraz
dopomagała do gospodarstwa, z rotmistrzem żyli jak bracia,
dzieci, sieroty niemal jak własne uważał, szczególniej Anusię,
gotów będąc ostatkiem sił i grosza pracować dla nich i bronić
ich.
Po śmierci pani Solskiej raz czy dwa już był w Porzeczu, ale
że nigdy nic za radę i pracę przyjąć nie chciał, a miał zawsze
co czynić w domu gdzie się ledwie niedostatkowi opędzał,
żywiąc ubogą rodzinę którą przy sobie utrzymywał, Michał i
Anna nie śmieli się do niego udawać i czas mu zabierać. Teraz
dopiero
gdy
rotmistrz
wskazał
potrzebę
powołania
Manusiewicza, zarazem uczciwego i zdatnego człowieka, do
rozpoznania ogólnego stanu interesów i zawyrokowania o nim,
Michał go listem do Porzecza zaprosił.
W parę godzin stary usiadłszy na bryczkę i uzbroiwszy się w
dwie pary okularów bez których stąpić nie mógł, bo oczy miał
zmęczone, ochotnie i żwawo pospieszył na wezwanie.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXI.
Od dwóch dni obrzucony papierami, okrywszy czoło
umbrelką zieloną, Manusiewicz siedział zamknięty w osobnym
pokoiku, do którego nikogo nie wpuszczał, gdyż miał tę wadę,
że sobie roboty nie dawał przerywać, i nachodzących go nie w
porę, czasem nawet trochę niegrzecznie odpędzał. Zrana po
kawie szedł raraz do kancelarji, pisał i czytał do obiadu, po
obiedzie zdrzemnąwszy się, powracał znów do herbaty tylko i
na wieczerzę dopiero schodził do salonu, okulary do futerałów
pochowawszy. Ale dotąd nikt na jego twarzy poczciwej,
zamyślonej, zwykle smętnej i nachmurzonej poznać nie mógł,
co tam się z rozpatrzenia papierów pokazywało. Wzywany do
niektórych objaśnień Michał, ani badający go poufale
rotmistrz, nic się dowiedzieć nie umieli, Manusiewicz zbywał
ich niekiedy zżymając się niecierpliwie.
— A! poczekajcież! poczekajcie... nie razem Kraków
zbudowany, co ja wam powiem, ja sam jeszcze nic nie wiem...
Co mam darmo banialuki prawić... dajcie mi czas... ja tak w
chwili pochwycić nie mogę wszystkiego, stary jestem maruda...
Nic nie mówiąc i nie dając poznać po sobie co myśli,
pracował mecenas tydzień, dopytywał, spisywał, sprowadzał,
dochodził, jeździł po folwarkach, posyłał do akt, nareszcie w
sobotę wieczorem po wieczerzy gdy się rozchodzili z salonu,
kiwnął nieznacznie na rotmistrza i w milczeniu przez
dziedziniec poprowadził go z sobą do mieszkania.
Rotmistrz pośpieszył niespokojny trochę.
— No, rzekł zawsze gorąco kąpany — nie piecz-że mnie już
stary na wolnym ogniu — juściż do tej pory wiedzieć musisz.
— Właśnie mój rotmistrzu, potom cię i wezwał, żeby z tobą
rozumnie pogadać.
— Choćby głupio, abyś raz przecie gębę otworzył...
— A! jak głupio, to lepiej milczeć, rzekł uśmiechając się
smutno ormianin — posłuchajże no stary, dodał ciszej i
podchodząc do niego — tu nie ma co w bawełnę obwijać... nie
dobrze jest...
— No, a cóż tam złego!
— Rozpatrzywszy się, rozliczywszy, rozmyśliwszy,
rozrachowawszy wszystkie sperandy, ot dzieciom nie wiele
zostaje. Mogąć one kawęczyć i powoli się wypłacać
wierzycielom, bo im tam nikt dokuczać nie będzie i kredyt by
znalazły, ale na to życie stracą w niewoli, i trudno jeszcze żeby
się oczyściły. Majątek duży, ale w trzech częściach cudzy... jak
to im powiedzieć? zgryzą się bardzo biedne dzieciaki... jak
myślisz?
— A juściż nie powiem żeby im było miło — odparł
rotmistrz, ale Michał i sam czuł że coś koło nich nie najlepiej,
kiedy asindzieja wzywał. On i Anna przygotowani są na
wszystko! Nie juścić jednak i Porzecza się im wyrzec
przyjdzie?
— Porzecza samego, nie wiem, rzekł Manusiewicz, ale
reszty majątku pewnie, jeśli chcą pokoju i swobody.
— Oddać w cudze ręce ten kątek ziemi, ukochany, z tylą dla
nich drogiemi pamiątkami, bardzoby było boleśnie... rozdzielić
się z ludziskami do których są przywiązani, to trudno
pomyślić.
— Mogłoby im też Porzecze zostać, rzekł Manusiewicz
powoli... Zresztą, słuchajno Rotmistrzu, jeśli się chcą zaprządz
do niewdzięcznej pracy i życie oddać dla zatrzymania przy
sobie całej majętności, jeśli Michał zechce poszukać bogatego
ożenienia i zaprzedać się za kilka kroć... jeśli się wyrzecze
artystycznej
swej
żyłki,
ekonomować
postanowi
i
rachmistrzować, ha! ha! — któż wie, choć to niebezpieczny
azard, ale za lat dwadzieścia wyrobić się mogą.
— E! to już djabła warto, zawołał rotmistrz, rada nie
waszecina... co im potem! Byle im kątek został, a chleba
kawałek spokojny, dzieci nie będą żądać więcej, Porzecze taki
warte do dwóch kroć z towarzystwem.
— Tak, z remanentami zostanie im sto kilkadziesiąt tysięcy,
odparł Manusiewicz, ale to nie dosyć wyrzec się kilku
folwarków, trzeba będzie zmienić trochę za pański tryb życia,
służbę zmniejszyć, na szlachecką zejść tradycję i wyrzec tego
państwa, do którego może przywykli.
— Gdzie zaś! oburzył się stryj — a to chyba ich nie znasz —
byleby mieli przytulisko dla siebie i kawałek chleba skromny,
którymby się ze staremi przyjaciołmi podzielić mogli, nie będą
płakać za pozorem dostatku i komedją bogactwa. To poczciwe
dzieci!
— Ale jakże im to oznajmić żeby ich nie martwić? — rzekł
Manusiewicz zamyślając się.
— Już ja ci się tego podejmę kiedy chcesz, odparł rotmistrz,
głowy nie potracą jak Demborowie, którym ten ich proces o
mało życia nie odebrał... bo ci słyszę powarjowali formalnie z
samego strachu.
— Widzisz waćpan, rzekł Manusiewicz przechadzając się —
jeśli chcą spokoju i swobody, mogą się dziś korzystnie
wyprzedać, bo majątki dobrze stoją, a ziemia nie lada, kupcy
się znajdą na folwarki pojedyńcze... Porzecze mogą sobie
oczyścić, a jeśli im Bóg da czego się pracą dorobić, toć ziemi
dosyć na świecie, nie przepadnie. Ale jak to im to powiedzieć?
— A cóż, otwarcie, mają wóz czy przewóz, niech wybierają
co lepiej. Ja się o nich nie boję, więcej ma Bóg niż rozdał,
choćby zresztą i na własną pracę zejść przyszło, młodym to nie
tak straszno. Albo to i bogatsi od nich tego losu nie
doświadczali?
— Ale ty im to sam jakoś powiesz rotmistrzu, odezwał się
mecenas smutnie zwieszając głowę, bo to ja jestem gburzysko
niezgrabne i delikatnie, a ostrożnie nie potrafię... a prosto z
mostu, jakoś mi dziecisków żal...
— I, wstydź się stary, ściskając go zawołał rotmistrz — czy
to już tak wielkie nieszczęście pozbyć się długów, choćby
przyszło i trochę poły ponadrzynać? Spokój święty i czyste
sumienie, dobrodziejstwo wielkie... dzieci poczciwe i
rozumne... Już ja to na siebie biorę, — jutro po mszy świętej
pójdziemy do pokoju Anusi, rozmówimy się i zobaczysz jak to
pójdzie gładko.
Starzy pocałowali się raz jeszcze ze łzami w oczach i
milcząc zamyśleni rozeszli.
Rotmistrz choć tak nadrabiał fantazją, ale kładąc się spać
westchnął głęboko.
— Ot! żebym był jak ostatni głupiec, rzekł do siebie, nie
stracił ojcowizny, jakby to było dobrze teraz im ją oddać! Masz
stary za swoje! było grosza szanować... żeby drugim nie być
ciężarem!!!
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
XXXII.
Pomimo starannego ukrywania się Manusiewicza, nie uszło
bacznego oka Anny, ani jego zaprzątnienie, ani narada
wieczorna z rotmistrzem. Wiedziała ona równie dobrze jak
Michał o złych interesach, a może groźniejszemi je sobie
wystawiała niż w istocie były, ale jej nie szło o siebie, tylko o
ukochanego brata, i o te istoty biedne, których niedostatek
żywił się serdeczną, przyjacielską jałmużną, o rotmistrza, o
Klembosię, o chmarę starych sług i rezydentów żyjących na
łasce Porzecza.
Chciała choćby ofiarą największą zaradzić przyszłości
Michała, i zapewnić spłacenie świętych długów serca
zostawionych im przez matkę; potrzeba jej było widzieć się
koniecznie z Manusiewiczem sam na sam, i przestrzedz go,
żeby nie straszył zbytnio Michała. Położyła się spać z
modlitwą na ustach, ale usnąć nie mogła, i do dnia, znając
obyczaje mecenasa, który zwykł był rano wstawszy pić wodę w
ulicy ogrodowej i długo się przechadzać, pośpieszyła żeby go
tam pochwycić.
Na widok nadchodzącej Anny, ormianin który się indagacji
obawiał i zrzucił cały ciężar na rotmistrza, o mało ze strachu
nie drapnął, ale Anusia tak zdaleka dała mu dzień dobry, że się
już wymykać jakoś nie wypadało; pozostał więc, mrucząc sobie
coś niezrozumiałego pod nosem.
— Słówko mecenasie, słówko tylko, zawołała przybiegając
do niego cała zadyszana i zarumieniona, pozwolisz...?
— Ale, i owszem, całując w rękę, rzekł zmięszany starowina
— cóż pani każe? co pani każe?
— Z wielką i nieśmiałą przychodzę prośbą, drogi nasz stary
przyjacielu. Ja znam dobrze od dawna interesa Porzeczańskie,
Michał o nich nie wie tak dokładnie, on się z niemi dopiero
oswajać zaczął, wiem że jesteśmy w bardzo złem położeniu, że
możeby wypadło się nam wyprzedawać. Zmiłuj się kochany
mecenasie, oszczędzaj Michała, żeby go na razie nazbyt nie
przestraszać.
— Ale nie ma bo nic tak bardzo złego, — rzekł
Manusiewicz wykręcając się.
— Tem bardziej, przerwała Anna, że ja dla siebie niczego
nie potrzebuję i zrzekam się wszystkiego dla Michała. Mama
to dobrze wiedziała, bom jej powtarzała często, że za mąż iść
nie chcę i nigdy nie pójdę. Nie mam do tego stanu żadnego
powołania, dodała z uśmiechem — aż nadto kocham swobodę i
niezależność moją, i taka już jestem kapryśna, że niktby
pewnie ze mną wyżyć nie potrafił... Michał więc weźmie sobie
wszystko... co się tam zostanie, a ja tylko kątek u niego
wymawiam.
Manusiewiczowi łzy się w oczach zakręciły.
— Co bo tam panna Anna plecie! rzekł machając ręką, do
czego to, do czego!
— Ale wierzaj mi pan, to postanowienie dawne i
nieodmienne, tak być musi, ja bardzo jestem uparta, i jak już
raz co powiem... A nie myśl że to tak bezinteresownie czynię,
są warunki! Michał musi mnie i rotmistrza i wszystkich
naszych starych sług ojcowskich i macierzyńskich wziąć na
barki, żeby im na niczem nie zbywało... to ciężar przecie! i
mnie! choć dla siebie ja nic nie chcę!
— Ale pocóż te ofiary? rozdąsawszy się trochę że go tak
złapano, zawołał Manusiewicz, nie będzie tego potrzeba, nie
jest już tak źle... damy radę...
— Michasia mi tylko pan oszczędzaj żeby się nie zgryzł i
nie brał tego do serca, odparła żywo Anna, już mi pan nie
ukrywaj, bo ja wiem i czuję że interesa bardzo nie dobre... ale z
Bożą pomocą... o! ja się nie lękam... jakoś to będzie... Byle
Michałowi wystarczyło, byle jemu nie brakło, mnie nic nie
potrzeba.
Ścisnęła go za rękę i bojąc się żeby jej niepostrzeżono,
uciekła w głąb ogrodu. Manusiewicz ledwie miał czas przyjść
do siebie, bo go ta scena poruszyła do głębi, gdy czatujący nań
z drugiej strony ztąż samą myślą Michał nadbiegł i
przestraszył chwyciwszy nagle za rękę.
— Kochany mecenasie, zawołał, daruj że ci przerwę ranną
modlitwę — cóżeście to tam wczoraj wieczorem naradzali się z
rotmistrzem, to nie bez kozery, znasz już interesa nasze, a
boisz się nam powiedzieć że są bardzo złe. Ja to wiem, bom
pilno wprzód obrachował nasze położenie, ale mi głównie
chodzi o Anusię, rotmistrza i tych których nam matka poleciła.
Manusiewicz spojrzał nań z pod brwi nawisłych i chciał coś
powiedzieć, ale mu się Michał nie dał odezwać.
— Posłuchaj-że stary przyjacielu, dodał żywo — tu głównie
idzie o dwie rzeczy, o ocalenie dla Anusi Porzecza i o samą
Anusię aby posag miała... bo jej potrzebniejszy jak mnie jakiś
tam fundusz. Co do mnie, widzisz, ja nic nie chcę i nie wezmę.
— Mam tę nieszczęśliwą żyłkę do malarstwa i gospodarz ze
mnie żaden, żenić się artyście nie do rzeczy, będę sobie
malował i żył przy siostrze. Fałszywe to pojęcie, że kobiecie
mniej potrzeba, właśnie ona będąc słabszą, bezbronną,
wystawioną na tysiące niebezpieczeństw, więcej niż my
potrzebuje majątku, który jej daje położenie pewne w
społeczeństwie. Jest mojem nieodwołanem postanowieniem
zrzec się wszystkiego na Annę... nie mówcie nic, ale po cichu
potrzeba to prawnie przygotować... nieprawdaż? Ja szczerze
mówię, nic nie potrzebuję i łaskę mi zrobi przyjmując to
odemnie, artysta nic mieć nie powinien, dopiero będę
swobodny i szczęśliwy. Gospodarować jej, pomagać, robić co
każecie, podejmuję się chętnie... ale wziąć nic nie chcę i nie
wezmę, to co podzielone na dwie schedy, byłoby nieznaczącą
drobnostką, połączone zrobi dla niej zawsze niezły posażek...
prawda, kochany Manusiu?
— Ale czegoż pan sobie tem głowę zajmujesz, zdawszy się
na mnie, odparł zafrasowany Manusiewicz, któremu o to
chodziło, żeby się wykręcić od oznajmienia nieprzyjemnej
nowiny — nie ma nic tak złego, czekajcie!! nie potrzebujecie
się wyrzekać, będziecie mieli dosyć na was dwoje! zresztą,
pozwólcie no! pozwólcie, dajcie czas... ja jeszcze nic nie wiem,
z rotmistrzem się rozmówić muszę.
— Już rób sobie co chcesz, zawołał Michał, ja stan
interesów znam i od tego nie odstąpię, bo to moje
postanowienie niezłamane... Zrób jak cię proszę i moje
zrzeczenie się każ przygotować.
To rzekłszy chłopak, uścisnął przyjaciela i nie postrzegłszy
że mu się wciąż łzy w oczach kręciły, uszedł prędko ku
domowi.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXIII.
Na rotmistrza spadło oznajmienie dzieciom ostateczne o
rzeczywistem ich położeniu, wziął się do tego nie wiedziąc o
rannem spotkaniu mecenasa, po swojemu, to jest serdecznie,
rubasznie a dosyć niezgrabnie, ale dzieci które się tylko
ukrywały przed sobą z wiadomością smutną, przyjęły ją
nawzajem sobie patrzając w oczy i lękając nie o siebie, ale
Michał o Annę tylko, Anna o brata. Uścisnęły się w milczeniu,
a gdy rotmistrz oznajmił, że Porzecze im zostanie, uradowały
się jak by im je kto darował, i podziękowały Bogu za to
dobrodziejstwo. Tajemnie tego się tylko lękali żeby im kto
rodzinnego kątka nie wydarł, ale i na tę ostatnią, największą
ofiarę, serca ich były przygotowane modlitwą i ochotą
poświęcenia.
Powoli jakoś Manusiewicz potrafił wyrobić chwilowe
milczenie i zebrał się na wykazanie im stanu majątkowego,
usiłując przekonać, że ofiar sobie czynić nie potrzebowali, i ani
jedno ani drugie w tej chwili nie byli do nich obowiązani, a
przyjmować ich wzajemnie się wzdrygając, w tej próżnej walce
daremnieby
czas
tracili,
gdy
pilniej
wspólnemu
niebezpieczeństwu zaradzić należało. Zamilkli więc słuchając
go i pocieszając się tylko, że dla starych przyjaciół chleba im
obojgu wystarczy, że z nikim się rozstawać i nikomu nic ująć
nie będą zmuszeni. — Na sprzedaż reszty majątku zgodzili się
ochotnie, i ludzi tylko z którymi pożegnać się musieli, żal im
było.
— Juściż w złe ręce ich nie oddamy, zawołał Michał, a
choćby nam najdrożej za te wioski ofiarowano, nie sprzedamy
takiemu coby ich mógł pokrzywdzić... będziemy patrzali komu
ich powierzyć. Zresztą węzeł stary, familijny prawie jaki nas
łączy z niemi, nie zerwie się spodziewam sprzedażą i dawni
przyjaciele i pomocnicy nasi tak samo przyjdą do Porzecza,
choć majątek nie nasz już będzie, jak przychodzili dawniej,
kiedyśmy się ich panami nazywali.
Ułożyło się więc wszystko, dzieci płakały trochę, rotmistrz
pogderał i kadukami nasadził, Manusiewicz połajał, ale dzień
ten tak straszny, skończył się niemal wesoło, bo wszystkim
wielki ciężar spadł z serca. Michał czuł się swobodnym, Anna
spokojną o niego, rotmistrz dumny ze swoich bratanków, a
Manusiewicz rad że im będzie mógł dopomódz, pozabierał z
sobą papiery, gorliwie się chwytając do inwentarzy i szukania
kupców dla pupilów na wioski które sprzedawać musieli.
Nieszczęście dotykając spojoną węzłem chrześcjańskich
uczuć rodzinę, nie rozbiło jej i nie rozprószyło, nie wywołało
smutnych przestrachów, — ale cieśniej jeszcze ściągnęło węzeł
przywiązania, skupiło ją i zjednoczyło, podbudzając do
chętnego poświęcenia. Nikt z nich nie zaląkł się o siebie, nie
pomyślał o sobie, nie wyrzucał nikomu winy, nie bolał zbytnie
i nie narzekał, ale przytulili się do siebie, podali sobie ręce i
pojęli że prawdziwym skarbem były ich serca, a rękojmią
przyszłego szczęścia, miłość wzajemna. Po modlitwie i
westchnieniu do Boga w wiejskim kościółku, dzieci żwawo i
ochoczo przyjęły ubóstwo, myśląc tylko jakby je pracą swoją i
ograniczeniem potrzeb dla drugich znośniejszem uczyniły.
Przypisy
1.
Tak bywa, mieliśmy tego dowody. (P. A.)
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXIV.
Z Demborowa wszystko się rozbiegło gnane strachem
panicznym, i pierwszy może raz od czasu jak je objął pan Jan,
gospodarstwo pozostawione było na łasce oficjalistów, z
których każden wcześnie tylko przemyślał, co na przypadek
wielkiej rejterady unieść by mógł z sobą bezkarnie... Zimni
ludzie nie przywiązywali nikogo do siebie, i nie starając się o
pozyskanie serc, nie mieli ich też wcale, usposobili tylko
bardzo praktyczne sługi, które naturalnie przejęte będąc
potrzebą dobrego bytu, myślały naprzód o zapewnieniu go
sobie. Nie można im tego było mieć za złe, gdyż pan Dembor
nieustannie powtarzał ludziom, których miał przy sobie, że ani
ich rozumu ani przywiązania nie potrzebuje, wymagając tylko
ślepego posłuszeństwa rozkazom i jak najdokładniejszego ich
spełniania.
W martwem milczeniu wyglądał każdy znaku tylko któryby
dalszem postępowaniem pokierował i po cichu na wypadek
przysposabiał
węzełki
do
drogi.
Głucha
wieść
o
niebezpieczeństwie grożącem Demborom, rozchodziła się po
okolicy i przejmowała zdumieniem wszystkich, rozsądniejsi
nie chcieli nawet wierzyć, aby tak praktyczny człowiek miał
upaść tak niespodzianie, inni już to sobie tłumaczyć usiłowali
zbytkiem ryzykowności i powiadali że zawsze ruinę jego
prorokowali, nie wierząc w wielkiego przedsiębiorcę. Ciekawi
byli wszyscy co się też z nim stanie, ale nikt jakoś go nie
żałował.
Z niepokojem w duszy dobił się do stolicy pan Jan Dembor
zabrawszy z sobą co tylko dało się chwycić pieniędzy, aby
zachwianą sprawę poprzeć całą siłą.
Tu dopiero dowiedział się, że ona z rąk ubogich i
niestrasznych przeciwników, nie mających ani grosza, ani
stosunków i położenia społecznego, przeszła w ręce bardzo
zręcznego i przebiegłego spekulanta, pana Felicjana Plamy.
Nowy ten jej nabywca miał za sobą wieloletnie doświadczenia,
zimną krew i zręczność w chodzeniu koło zawiklanych
wyroków i rozporządzał kapitałem znacznym jak mówiono, —
znano go jako jednego z najszczęśliwszych facjendarzy i
procesowiczów. Długi czas wprzód mieszkał w stolicy jako
plenipotent wielkiego pana, którego z długów i zagmatwanych
interesów oczyszczając przez lat kilkanaście, zebrał sobie
kilkakroć stotysięczny kapitał, nie uchowawszy pryncypała od
ruiny. Mówiono że go po cichu kilka razy sprzedał, ale tego mu
nikt nie dowiódł.
To pewna, że na licytacji nabył w końcu część majątku po
upadłym swym pupilu, przefrymarczył ją, a potrzebną już
mając wprawę do prowadzenia interesów, na swoją rękę
obrabiać je zaczął, czyhając na wlewki zrozpaczonych i
zaniedbanych procesów, których nabycie za dobry materjał
służyć mogło do spekulacji. Nie podejmował się już, chyba
spraw bardzo wielkich, a inne zaraz rozpatrzywszy po prostu
kupował zaliczając na nie część jakąś i przejmując na siebie.
On to od drugich spadkobierców tego odwiecznego ale nie
przedawnionego prawami procesu, za małą sumkę jakąś nabył
pretensji ich do Demborowa, i tak dobrze począł z niemi
chodzić po cichu, że pierwszy już wyrok otrzymał całkiem na
swoją stronę.
Felicjan Plama był ze wszech miar charakterystyczną
postacią; — wyszedł niewiedzieć zkąd i wygrzebał się
niewiedzieć jak, ale tego na nim znać nie było i dobrze się
dopiero wpatrzywszy, podszewka gbura stawała widoczną.
Przywykły do życia w stolicy, do bywania w najpierwszych
towarzystwach, elegant, kosmopolita, mówił wprawnie kilku
językami, żył na skalę pańską, lubił hulać, nie żałował sobie
niczego i w towarzystwie z daleka wziąć go było można na
chwilę za wielkiego pana, tak zręcznie czasem go udawał.
Małych interesów nie podejmował się wcale, zdesperowane
dźwigał szczęśliwie, ale darł za nie niemiłosiernie, potrzebując
jak mówił żyć, i nie kryjąc się z przywyknieniem do zbytku.
Niezmiernie grzeczny, bo mu się zdawało że to da pozór
wysokiej
cywilizacji,
strojny,
wyperfumowany,
wesół,
uśmiechnięty, namiętny gracz i gawędziarz niezmordowany,
choć w rozmowie dowcipu nie miał — na pozór niczem się
nigdy nie zajmował, jeździł, bawił się, umizgał, sprawiał
hulanki i należał do wszystkich jakie gdzie dawano, hojnie
sypał gdy nań patrzano, obiecywał łatwo, pociągał ku sobie
przystępnością i łatwością w początku. Ale pod tym lekkim
salonowym człowiekiem, tak występującym świetnie i zajętym
tylko zabawą i rozrywkami, kobietami, kartami, końmi, był
duszą chciwy, nielitościwy, nieubłagany, zimny, śmiejący się
ze wszystkiego uczucia, a najpierwej z nieszczęścia którego był
sprawcą — człowiek bez serca i sumienia, nie występujący
publicznie, wstydzący się może siebie, jednak niezwyciężony i
cynicznie egoista.
W cztery oczy nie miał najmniejszego wstydu i nie oglądał
się na nic, całem zadaniem dlań było nie skompromitować się i
zawsze w legalnych utrzymywać granicach, zasłużył też na
imie wielce praktycznego człowieka, jakie mu powszechnie
dawano i był niesłychanie praktycznym. Wiedział jak do kogo
przystąpić, czem kogo sobie zjednać, z kim grać i przegrywać,
kogo na balik poprosić, komu zakład proponować, czyją miłość
własną i jak pogłaskać, a po cichu śmiał się ze sprężyn których
tak szczęśliwie używał.
Wszystko u niego robiło się jakoś po cichu, tajemnie,
skrycie, nieodgadnionemi sposoby, on sam od rana począwszy
niczem się prawie nie zajmował, przyjmował gości, śniadał,
chodził na obiady, pił, grał po całych nocach, dawał wieczerze,
należał do wszystkich składkowych hulanek młodzieży, choć
lata nie bardzo były po temu, bo dobrze się podeptał, a jednak
umiał wśród tych szałów tam szepnąć słówko, tu kogoś pchnąć
w potrzebne miejsce, nakreślić kilka słów ołówkiem i wcisnąć
oczekującemu skinienia faktorowi, nie opuszczając się nawet,
kiedy na oko był pijany i najbardziej rozochocony.
Byli tacy co nieodmawiając mu nazwiska człowieka
praktycznego, zwali go jeszcze inteligencją potężną, może za
to że nic nie umiejąc o wszystkiem potroszę a zręcznie prawić
potrafił, w istocie, sprytu i łatwego pojęcia odmówić mu nie
było można. Obejmował interesa niezmiernie szybko, nie
spowiadał się nikomu z planu który do prowadzenia ich
obierał, milczał jak mur, a swoje robił po cichu, nie zrażając
się niczem. A że w wyborze środków nie był wybredny i
wszystkie mu równie były dobre byle do celu wiodły,
najczęściej postawił na swojem. — W towarzystwach w
których się kręcił, lubiono go bardzo — pił zawsze chętnie i do
upadłego, poił ochotnie, dom trzymał otwarty, przegrywał nie
marszcząc się, słowem umiał żyć z ludźmi, a że dla ich
ułomności nie tylko był pobłażającym, ale nawet zawsze ich
jako narzędzie do swoich interesów używał i pochlebiał im,
musiał się podobać tym, którym tak trafnie umiał dogadzać.
Na oko trudno w nim było poznać prawnika spekulanta, czy
jak dawniej u nas zwano facjendarza, gdyż zręcznie dosyć
udawał człowieka lepszego towarzystwa, zajętego tylko
rozrywką i zabiciem czasu. Zawsze wyświeżony i najnowszą
ubrany modą, z twarzy jeszcze pokaźny choć dobrze już nie
pierwszej młodości, manjerę miał niezmiernie do zbytku może
wyszukaną.
Plama
wciskał
się
między
arystokrację
natarczywie, nie zważając czasem jak go potraktowano i
widocznie miał do niej pretensje. Jeździł karyklem lub karetką,
trzymał konie wierzchowe, należał do kursów, narzucał się do
zakładów, grał jak najdrożej i występował gdy było potrzeba,
po pańsku, wcale grosza nie żałując.
Mnóstwo jednak mając przyjaciół wieczornych, obiadowych
i balikowych, nikomu się do siebie tak zbliżyć nie dawał, by o
nim i jego istotnem położeniu mógł coś powiedzieć dokładniej;
poza obrębem życia jakie wiódł, o którem wszyscy wiedzieli,
otaczała go jak najgłębsza tajemnica. Co miał, co myślał,
dokąd szedł, jak, z tego się nie spowiadał nigdy, a do
pokątnych swych robót brudnych takich używał figur, które się
ryły jak krety potem gdzieś pod ziemię i nigdy nie wychodziły
na wierzch.
Dembor dowiedziawszy się że interesa jego w tak
niebezpieczne dostały się ręce, przestraszony niepomału
następstwami, drugiego czy trzeciego dnia po przybyciu
postanowił oko w oko spotkać się z nieprzyjacielem, rozmówić
z nim stanowczo, i gdyby można zaproponować mu układy.
Chciał choćby ofiarą znaczną pozbyć się niepokoju i raz tę
sprawę ubić... Ale już trochę znając Plamę z odgłosu, nie
życzył sobie iść przeciwko niemu i sam go szukać, aby mu nie
dać poznać że z obawy skłonny jest do układów i uznaje kruche
swe położenie — myślał go spotkać gdzieś w trzecim domu, i
nieznacznie jakoś zaczepić, sądząc że spekulant rad będzie
małym kosztem coś zarobić i układów nie odrzuci. Ukartowano
to łatwo, gdyż Plama bywał wszędzie po lepszych
towarzystwach, kręcąc się codziennie, gdzie się tylko bawiono.
Zaprosił ich obu hrabia G... na kawalerską wieczerzę z
preferansem.
Przeciwnicy z daleka się zaraz oczyma zmierzyli i w
pierwszej chwili Demborowi się jakoś zdało że łatwo Plamę
pożyje, tak go roztargnionym, tak lekkim, przystępnym i
wygadującym się znalazł, a zajętym więcej daleko kartami i
baletniczkami, niż sprawą i prawem. Nie poznał się że to była
tylko sukienka umyślnie kładziona dla ludzi.
Po kilku obrotach, poznajomieni z sobą przez gospodarza,
panowie nasi spotkali się wreszcie w ustronnym kątku. Plama
wystąpił z szumnym komplimentem i ubolewaniem, że los
postawił go w konieczności narażenia się tak znakomitemu
człowiekowi,
tak
powszechnego
szacunku
godnemu
obywatelowi jakim był pan Dembor, Dembor odpowiedział na
to pomalutku, po cichu i bardzo zimno, jakąś wyszarzaną
grzecznością. Od słowa do słowa, ostrożnie poczęli się badać,
ale choć Plama paplał niby na pozór co mu ślina do gęby
przyniosła, nic w istocie z niego dobyć nie było można.
Zagadnięty o istotę rzeczy, zbywał ogólnikami ciemnemi,
konceptami, udawał że mu się wytłumaczyć trudno. Dembor
nie mógł pochwycić tego tak lekkiego człowieka. Dowiedział
się tylko że Plama bardzo już znaczną sumę miał na tę sprawę
wyłożyć, że ustępstwo jej grubo zapłacił, że go niby nadużyto,
a do układów musiał być trudnym. Zresztą zaofiarował się
panu Demborowi z grzecznością i nadskakiwaniem jako
zawsze gotów na wszystko, coby im obu pokój i zgodę
pożądaną przynieść mogło.
Przez kogoś trzeciego zaproponowano nazajutrz z cicha,
przestraszonemu Demborowi, ni mniej ni więcej tylko
ustępstwo całego majątku o który chodziło, a w zamian
zrzeczenie się pretensji wszelkich do kalkulacji z długo
pobieranych dochodów, lub tak coś, jak półtora miljona...
Dembor który sądził, że to jakiemi stu tysiącami zbędzie,
przerażony, gadać już nawet nie chciał, ruszył do prawników,
do mecenasów, ale wszędzie znalazł ślady przejścia pana
Plamy, który go uprzedzić potrafił i najlepszych obrońców dla
siebie umówił. Sprawa stała jak najgorzej, tego utaić przed
sobą było niepodobna. — Dembor też najpraktyczniejszy z
ludzi w gospodarstwie i zarządzie majętności, do procesu
wcale nie był stworzony i nadto miał prawości w charakterze,
by się domyślał jakich tu środków użyć wypadało, zbyt prostą
szedł drogą, gdy przeciwnik uciekał manowcami.
Kiedy wymacawszy lepiej położenie, chciał powtórnie
spróbować czyliby Plama nie dał się skusić gotowizną,
spekulant już pewien swego, grzecznie od wszelkich układów
się wywinął i nie dał nawet mówić z sobą. Sprawa szła jak
najgroźniej dla Demborów, on tracił głowę, opłacał
mecenasów, jeździł, trudził się, prosił, pisał, skarżył
bezskutecznie, co krok to się ślizgał. Sam wreszcie postrzegł że
prawność wszelka była ze strony przeciwnej, a przegrana jego
niechybna i konieczna.
Pierwszy raz może w życiu, Dembor zachwiał się, uczuł
przybity i upokorzony, a że taił w sobie co się z nim działo, w
końcu gryząc się tak, z umartwienia zachorował śmiertelnie i w
chwili gdy proces się miał rozwiązać w najwyższej instancji,
położył z tyfoidalną gorączką, zostawując na plenipotentów
zdesperowaną obronę.
Plama naturalnie i z tej szansy potrafił praktycznie
korzystać. Dawał wieczór po wieczorze, śniadania, baliki, poił,
karmił, przeciągał ludzi ku sobie i przyśpieszał jak mógł wyrok
ostateczny. Choroba Dembora była mu bardzo na rękę, i choć
pełnomocnik zastępował go jak najgorliwiej, wszakże tyle co
on sam zrobić nie mógł. Dembor jeszcze był nie wyszedł z
niebezpieczeństwa, gdy dekret pozbawiający go majątku i
powołujący do zdania rachunków z długoletniej administracji,
zapadł niespodziewanie... była to.... r u i n a.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXV.
Ten cios jakkolwiek przewidzianym być mógł, piorunem
uderzył w niedowiarków, których długie powodzenie czyniło
bezpiecznymi.
U łoża chorego krzątali się tylko doktorowie i słudzy, sama
pani zjechała była z córką na wieś, Tymlo podróżował do
drugiej stolicy, dokąd myślano że się sprawa przeniesie. Wieść
o przegraniu na głowę procesu, posłana sztafetą do Demborowa
przez plenipotenta, wpadła tam niosąc z sobą nasienie długich i
nieprzemożonych boleści. Samej pani doradzono zaraz,
dopominać się naprzód swojego posagu i deportatów, aby
cokolwiek uratować z tego kataklizmu. — Zaraz więc w
pierwszej chwili spiesznie kroki ku temu poczynione zostały,
aby ocalić choć szczątki, gdyż niezła suma znajdowała się na
hypotece. Tymlo zawróciwszy z podróży, którą powoli
odbywał, nadjechał do Demborowa do matki, krótko zabawił i
pospieszył do ojca, w myśli że coś jeszcze potrafi na
odwrócenie klęski poradzić, ale w kraju którego nie znał
stosunków, nie wiedział form prawnych, którego ludzie i
obyczaje byli mu obcymi, nic nie umiał, tylko się
niecierpliwić. Jak matka, jak Emilja, tak on wszystką winę
zrzucali na nieopatrzność ojcowską i nie kryli się wcale z
żalem jaki do niego mieli. Szczęściem Dembor leżał
nieprzytomny prawie, i przystąpić doń z wyrzutami nie było
podobna. Tymlo więc najął sobie mieszkanie w hotelu, z krwią
zimną na dawną stopę życie urządził i czekając co będzie dalej,
nie przypuszczał żeby ruina mogła i śmiała dotknąć tak
dystyngowanego człowieka i tak znakomitą rodzinę, był
pewien że cały świat zerwie się ich ratować.
Tymczasem
przegrany
proces
groził
zupełnem
wydziedziczeniem i ruiną jak najkompletniejszą... Plama
pewien swego, na główkę od szpilki ustąpić nie myślał; a z tej
nielitości w kółku swem arystokratycznem tłumaczył się
bardzo zręcznie, wystawując za przedstawiciela dawnej
podupadłej rodziny możnej, którą dorobkowicze ucisnąć i
uciemiężyć chcieli. Występował jako mściciel i obrońca
arystokracji!!
Gdy Dembor podniósł się nareszcie z łoża boleści, po
chorobie którą cudem temperament jego zwyciężył — nie
zastał ani żony, ani córki przy sobie, bo muza usunęła się
tymczasowo do krewnych rozpocząwszy sprawę o sumy
posagowe, a syn na nic mu nie przydatny, z brytańską flegmą
powtarzał co chwila nieubłagane wyrzuty, że sam był
przyczyną ich upadku, i sobie go był powinien przypisywać. —
Zamiast pociechy wszędzie go spotykały wymówki tylko i
bolesne upokorzenie, nikt nie przyszedł wesprzeć go radą i
ulżyć mu ciężaru, owszem dodawali go jeszcze wszyscy.
Każde z rodziny myślało tylko o sobie i szukało środków
zapewnienia bytu oddzielnego, niezależnego, zapominając o
ojcu, nieszczęście nie pobudziło ich ani do modlitwy, ani do
upokorzenia się woli Bożej, nie wyrobiło w nich rezygnacji —
rozprzęgło ludzi praktycznych związanych interesem nie
sercami, zerwało familijny stosunek, i uczyniło ich obcymi
sobie. W ruinie każdy szukał szczątków dla siebie, a zapominał
o drugich, i ratunek nie mógł być skuteczny, bo do niego sił nie
skupili. Cóż dopiero stan ducha tych ludzi, których żywot
oparty był na mieniu i materjalnych czysto posadach? Na
rozpacz nie było dla nich lekarstwa, bo przywykli rachować
zimno, i co się działo uznawać koniecznem, dla siebie też nic
znaleźć nie umieli, czem by się boleść ułagodziła. Strata ich
tem była większą, że nic nie cenili nad dostatek, który im
wydarto, skarby które zostawały, żadnej dla nich nie miały
wartości, i pocieszyć nie mogły po majątkowej ruinie.
Przywiązanie się do grosza, zaprzątnienie pozyskaniem
dobrego bytu, przywiodły ich w ostatku do rozpaczy chłodnej
w chwili próby. Nie umieli cierpieć, nie potrafili się modlić.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXVI.
W Porzeczu na odgłos o tem nieszczęściu Demborów,
Michał i Anna zaboleli serdecznie i chwili nie tracąc,
postanowili się zaofiarować z posługą, z ratunkiem, z
podziałem tego co mieli. Michał zebrał co mógł grosza, uprosił
Manusiewicza, wziął pocztę i poleciał do Warszawy dniem i
nocą. Niechcąc wpadać niespodzianie do chorego, i nie wiedząc
czy mu już powiedziano o przegranej, starał się naprzód
dowiedzieć o Tymoleona, i do niego pospieszył z wyrazami
serdecznego współczucia.
Zdziwił się Solski zastawszy go w zupełnie oddzielnem
mieszkaniu, urządzonem z komfortem najwykwintniejszym,
spokojniuteńko siedzącego nad angielską jakąś broszurą.
Rozczulenie Michała gotowego rzucić się w objęcia brata,
spotkało twarz jego chłodną i uśmiech ironiczny, bo Tymlo
zawsze jeszcze nie przypuszczał, żeby złe tak bardzo wielkiem
być mogło, jak rozpowiadano, a o prawdzie przekonać się nie
umiał, nie rozumiejąc ani praw krajowych, ani formy sądowej.
Na widok Michała tak nieprzyzwoicie wzruszonego i nie
umiejącego pokryć uczucia, Tymlo ruszył lekko ramionami,
zaledwie raczył wyciągnąć rękę kuzynkowi, i zimno mu kiwnął
głową...
— Cóż ojciec? czy już wie o wszystkiem?... można go
widzieć?... jak to przyjął? zapytał Michał żywo a gorąco.
Na tyle razem rzuconych pytań, anglik cofnął się z
politowaniem prawie nad nieprzyzwoitością znalezienia się tak
blizkiego krewnego, rzekł powoli i zcicha:
— Ojciec!... przyznam ci się, że go dni parę już nie
widziałem... nie było czasu... Ale ma się lepiej... lepiej... Wie o
wszystkiem... nie było potrzeby taić, po większej części jego w
tem wina... jednakże nie jest to podobno tak źle jak sobie
wyobrażacie! Ludzie skłonni są do przesady we wszystkiem...
w interesach potrzeba być zimnym jak cyfry o które chodzi...
Sądzę że to tylko strachy być muszą, a rzeczy ułożyć się
dadzą... Nie trzeba tego brać tak bardzo tragicznie.
— Dzięki Bogu! przerwał Michał, uspakajasz mnie, bom
słyszał że proces na głowę przegrany.
— Tak mówią, ale ja tam nie wiem zresztą, odparł Tymlo...
być i to może... ojciec powinien poradzić... c’est son affaire.
— Ale on chory, mnie się zdaje że tobie by się tem zająć
należało, a ja ci do porady doskonałego i doświadczonego
przywiozłem prawnika...
— O! zbytek troskliwości, dajże mi z tem pokój, ja się do
niczego mieszać nie chcę — ojciec sam sobie da radę, dla mnie
to greczyzna!!
I ruszył ramionami Tymlo, podając Michałowi cygaro, które
wprzód bacznie opatrzył!
Tej zimnej krwi wychowańca Wielkiej Brytanji, Solski
zrozumieć nie mógł, i wkrótce wyrwawszy się od niego,
pospieszył do starego Dembora, którego zaledwie mógł poznać,
tak go zmieniła straszliwie choroba!
Poczynał chodzić zaledwie, wyżółkły, wyłysiały, kaszlący,
zestarzały nagle, wyglądał jak szyderskie widmo przeszłości;
Michałowi na widok starego łzy się zakręciły w oczach.
Znać było po rozpaczonym Demborze, że go nie
oszczędzano już wcale, jakoż Tymlo ledwie powstającemu z
łóżka, nieprzygotowanemu do tego ciosu, zaraz powiedział o
ostatecznym wyroku, i to w sposób tylko w jaki dzisiejsze
dzieci rodzicom nieszczęście zwiastować mogą, cierpko,
szydersko, boleśnie. Dembor stanął przybity i słowa nie rzekł,
uśmiech tylko okropny sine mu i drżące przebiegł usta... Nie
było ratunku, odwaga, ochota do życia i pracy opuściły go,
zobojętniał na wszystko, dał z siebie szydzić niemal synowi, i
cierpiąc straszliwie, umiał jednak znosić nieszczęście z
milczącą godnością. Z nawyknienia jeszcze usiłował być
panem siebie, nawet w upadku z którego się już dźwignąć nie
mógł sam, nie odzywając do nikogo po ratunek, i zasklepiając
ze swą rozpaczą. Niekiedy tylko szyderskie zimne słowo,
urągające własnemu nieszczęściu, wyrwało się z tych ust
zamurowanych i zbolałego serca.
Gdy Michał począł go pocieszać i chciał mu przedstawiać,
że gorliwie się wziąwszy wspólnemi siłami, możnaby jeszcze
skończyć układami i choć cokolwiek ocalić, potrząsł tylko
głową i rzekł sarkastycznie:
— Tak, toby było wyborne dla kogo innego, ja dla tej
fraszki, trochę mniejszej lub większej nie myślę się schylać...
Zawsze to ruina, nie mamy się co łudzić, dla nas, to ruina!
Demborów nam zabiorą... zostanie nam tam, a raczej pani
Demborowej jakaś mizerna resztka... niech sobie jej bronią...
jam już do niczego nie zdatny. Co mi tam! wszystko jedno byle
życia dokołatać... głupstwo!
Zobojętniały, nie miał w sobie dosyć energji jaką tylko
głęboka i niezachwiana dać może wiara, by się dźwignąć i
pojąć, że z najostateczniejszej zguby pracą i Bożą opieką
jeszcze ratować się można.
Nadaremnie Michał, chcąc w nim nowe obudzić życie,
ofiarował mu się z chętną pomocą, nie było sposobu wlać weń
nadziei, zniecierpliwiony w ostatku naleganiem, wuj odparł
siostrzeńcowi trochę przez gorliwość naprzykrzonemu:
— Moi kochani, myślcie lepiej o sobie, macie tam dosyć do
roboty w Porzeczu, a dajcie mi pokój, bo ja niczyjej nigdy rady
i pomocy nie potrzebowałem i nie potrzebuję.
— Rotmistrz wasz kochanek, marnotrawca, bałamut,
Manusiewicz któregoście tu darmo przywieźli, stary osioł
który nigdy dla siebie nawet z okoliczności skorzystać nie
umiał... Wasze interesa gorsze są daleko od moich... co wam do
nas...? cożeście mądrego poradzili sobie?
— My, hochany wuju, rzekł na to spokojnie Michał —
poradziliśmy po swojemu, sprzedajemy wszystko, zostawując
prawie czyste Porzecze...
Dembor rozśmiał się sucho i kaszląco.
— A! rozumnie! wszakże to łatwiuteńko w lat dziesięć
wyrobić było można... byle trochę rozumu i dobrej woli, a
mniej nerwowych czułostek. To wam pewnie rotmistrz z
Manusiewiczem poradzili.
Michał zamilkł, Dembor zamyślił się trochę.
— Gdybym był jeszcze zdatny do czego po tej chorobie,
rzekł, wziąłbym was w kuratelę na lat kilkanaście i wam i sobie
zrobiłbym jeszcze fortunę... Ten anglik Tymlo łatwoby mógł
tego dokazać gdyby chciał, ale dla niego wszystko za małe...
musi chyba od razu zostać ministrem rolnictwa i przemysłu...
jeśli i to jeszcze nie wyda mu się zbyt drobnem... Doskonały
interes, gdybyście nam dali Porzecze... ale na co to o tem
mówić próżno? Manusiewicz poradził przedaż dla świętej
spokojności... nie prawdaż? siedźcież spokojnie i nam dajcie
pokój.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXVII.
Zbity z drogi, gdy najlepszą chęcią i sercem otwartem
spieszył na ratunek, gotów do całkowitego poświęcenia,
Michał, widząc się odepchniętym przez Dembora, więcej niż
zimno przyjmowanym przez Tymla, któremu ten kuzyn
parafianin wiele nie smakował, wrócił nazad do Porzecza z
milczącym i nachmurzonym Manusiewiczem. Nie miał on
wcale żalu do wuja, choć jego ofiarę tak pogardliwie odrzucono
i z takim niesmakiem wyśmiano, bolało go tylko że na nic
przydać się nie mógł. Nie zrażony tem, zaraz po powrocie
pobiegł do ciotki jeszcze, chcąc jej donieść o zdrowiu męża i
pocieszyć choćby kłamstwem pobożnem. Ale zastał ją na
wsiadaniu do Warszawy, wybierającą się właśnie nie tyle do
syna i męża, jak raczej dla poparcia swej sprawy o sumę
posagową i urądzenia sobie nowego życia i pobytu w stolicy,
gdzie oswobodzona, zamyślała zamieszkać całkiem się oddając
literaturze.
Oznajmienie o polepszeniu zdrowia Dembora przyjęła tak
chłodno, jakby ją nic a nic nie obchodziło... a gdy Michał
dłużej o tem chciał mówić, przerwała mu zapytaniem o
nowości piśmiennictwa i polemikę dwóch gazet, które z sobą
wojowały na pociechę prenumeratorów a korzyść trzeciego, co
przy ich niesnasce miał zręcznie swoją upiec pieczenię.
Panna Emilja, po ruinie jeszcze bardziej milcząca i
dumniejsza, z ogromnej wyżyny poglądała na młodego
chłopca, którego serdeczne zbliżenie się od razu odepchnęła
nielitościwą pogardą...
Michał powrócił do dworu zamykając w sobie co doznał w
tej podróży, a przed Anną odmalował krewnych cale inaczej,
obawiając się ją rozczarować i sercu jej poczciwe odjąć
złudzenia.
Rozpierzchnieni Demborowie znowu się tedy spotkali razem
zebrawszy do Warszawy, albo raczej stanęli tylko obok siebie,
gdyż każde z nich o sobie li myślało, nie troszcząc drugiemi.
Stary powstawszy z choroby, zrazu myślał jeszcze rozpaczliwie
bronić resztek wydartej fortuny, ale gdy mu do tego proces
przez żonę osobno rozpoczęty przeszkodził, przekonawszy się
że pani interesu swojego z jego pretensjami zespolić nie chce i
powierzyć mu go się wzbrania, wpadł w apatję znowu, i usunął
się od wszystkiego bezsilny, nie mając już planu na dalsze
życie i szydząc z siebie i wszystkich. Pierwsze jego spotkanie z
panią Demborową było ciężkie i upokarzające dla człowieka,
który dotąd nie zrobił fałszywego kroku i zawsze wychodząc
zwycięzko, miał prawo mówić z góry i strofować drugich. Dziś
z kolei zwyciężony, wystawiony był na litościwe wymówki
kobiety, którą prawdę rzekłszy, całe życie draźnił — pewien
był że mu to zapłacą.
Muza choć rozczulona do łez, zaraz w pierwszych wyrazach
rozmowy dała mu do zrozumienia, że był przyczyną zguby ich
wszystkich, i zażądała zupełnej wraz z córką emancypacji,
oświadczając że zresztką swojego majątku chce zamieszkać w
Warszawie, gdzie się myśli zajmować literaturą, do której teraz
jeszcze się silniej czuje powołaną.
Literaturą tą, lekceważoną przez Dembora, zdawała się
umyślnie mu oczy wykalać.
— Cios, który nas dotknął — odezwała się patetycznie,
zwraca mnie na tę drogę, i ku właściwemu posłannictwu
mojemu... którego pan nigdy uznać we mnie nie chciałeś.....
Widzę w tej klęsce rękę Opatrzności, która mną kieruje...
Emilka zostanie przy mnie.
— Spodziewam się że razem będziemy wszyscy...
— Pan, zapewne zechcesz pracować na wsi... a dla Tymla
jako ojciec ocalisz coś może... ja na siebie biorę Emilją...
odpowiedziała muza. Tymlo musi się także wziąść do czegoś, z
jego talentami łatwo mu przyjdzie świetną sobie wyrobić
egzystencję.
Zamilkla spuszczając oczy.
— Więc pojadę na wieś! zawołał Dembor tając cios który go
dotknął, z uśmiechem szyderskim, naturalnie... na literata ani
na kopistę wcale się nie zdałem. Zresztą gdzieś mi pewnie jakiś
skrawek ziemi się zostanie, choćby na trzy łokciowy grób.
Łzy zrosiły piękne oczy pani Demborowej, Emilja nie
mieszając się do rozmowy, chodziła milcząca po pokoju.
— Pojmujesz pan, rzekła po cichu, chwilą milczenia czyniąc
przestanek po ciężkiem wyznaniu pani Demborowa — że po
tak smutnej katastrofie — każde z nas musi myśleć o sobie,
gdy ten któremuśmy losy nasze powierzyły, stał się bezsilnym
i zawiódł zaufanie słabych istot... nie będę panu czynić
wymówek za nieopatrzność doprawdy dziwną i niepojętą.... ale
muszę zawarować przyszłość moją i córki.
— Odemnie? zapytał Dembor.
— Od losu... odparła muza — pragnę spokoju, potrzebuję
ciszy dla pracy której się chcę poświęcić.... tu będę w ognisku
życia umysłowego, którem jedynie żyć mogę. Emilja łatwiej tu
trafi na jakąś stosowną partję dla siebie...
Dembor wziął powoli kapelusz i nie słuchając dalej, wyszedł
milcząc wzgardliwie bez pożegnania.
Tegoż dnia zeszli się w godzin kilka z Tymoleonem, który
dotąd nic trybu życia nie zmienił i zawsze jeszcze miał
nadzieję, że proces ten okaże się chimerą, a przegrana tak
zupełna imaginacją... potrzeba mu było nareszcie raz wybić to
z głowy.
Z razu uśmiechał się szydersko, potem umilkł przekonany
może i zamyślony.
— Cóż myślisz począć z sobą? zapytał ojciec.
— Należałoby coś robić — rzekł syn, zapewne... pomyślę...
mogę się zająć zarządem jakich dóbr wielkich, fabryką, czemś
podobnem... zobaczymy, mam czas, rozpatrzę się, wybiorę,
poszukam i nie chcę się sponiewierać na lada co! Ja potrzebuję
dyrekcji czegoś wielkiego!
— Czasu do stracenia nie masz wiele, odparł stary —
jesteśmy całkowicie zrujnowani, każdy z nas myśli o sobie,
matka z Emilją zostają w Warszawie i żyć będą z resztek
posagu, ja pójdę na wieś, coś mi tam zostać powinno, ty...
chcesz posłuchać mojej rady?
Tymlo nie odpowiadając, stanął naprzeciw ojca, jakby
milczeniem tem mówił: — No zobaczmyż co to tam takiego?
Miłość ojcowska wyrobiła na obumarłym i zobojętniałym
Demborze chwilowe zastanowienie.
— Słuchaj Tymlo, rzekł, ja ci nie wiele dam, ale dam co
mogę... z tem nie ma co zaczynać, matka musi wyposażyć
Emilję, ztamtąd niemasz się czego spodziewać... ale Solscy
ludzie poczciwi i aż do zbytku uczynni, oni cię podźwignąć
mogą. Głupi stary Manusiewicz, ich adwokat i przyjaciel,
poradził im sprzedaż folwarków Porzeczańskich, nieumiejąc
wymyślić innego środka na oczyszczenie z długów... Ty byś
powinien zaproponować im wzięcie majątku w administrację i
wyprowadzenie ich z interesów. Z twoim rozumem,
powierzchownością i talentami łatwoby ci przyszło wyrobić się
z tego, mógłbyś gdybyś tylko chciał podobać się Anusi, która
choć nie odebrała świetnego wychowania, dałaby ci się
wykształcić. Cały klucz Porzeczański mógłbyś po niej wziąść
w posagu, bo Michała lada czem kontentowaćby można, on
majątku nie potrzebuje i użyć go nie potrafi. Ot według mnie
najpraktyczniejszy
sposób
dźwignienia
się...
Solskich
weźmiesz w garść abyś tylko chciał, nie oprą ci się.
Tymlo ruszył ramionami z pogardliwym uśmiechem.
— Ale cóż to to jest? rzekł zimno... klucz Porzeczański! czy
warto na tem pracować i zakopać się na wsi, i świat sobie
zamknąć dla takiej subretki jak Anusia? Ja mam nadzieję coś
większego i lepszego przecie się dobić. Potem miałoby to
minę, żem się wparł w majątek krewnych, a ja niczyjej łaski
nie potrzebuję.
— Patrzaj tylko, odparł Dembor, żebyś później istotnie do
łaski ich nie był zmuszony się odezwać. Za wysoko zdaje mi
się patrzysz i zbytecznie zwlekasz, ale rób jak ci się zdaje...
masz wolę swoją.
— Cóż bo za projekt! uśmiechnął się Tymlo, ci Solscy, takie
to szlagi!! a Porzecze może być i dobre, ale pracować żeby się
dobić w końcu tego ożenienia i lada folwarczku... nie zdaje mi
się aby to było dla mnie...
Tymlo uśmiechnął się pogardliwie. Ojciec umilkł i na tem
się rozeszli.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
XXXVIII.
Państwo Demborowie rozstali się, każdy z rodziny poszedł
swoją drogą, o własnej sile, a z chwili rozpierzchnienia ich i
nieładu jaki wywołała przegrana, skorzystał zręcznie Plama,
nielitościwie ścigając zwyciężonych. Z majętności tak
znacznej, ledwie za posagową sumę samej pani wydzielony
folwarek jeden, i to najgorszy, pozostał dla nich wszystkich.
Dembor nie łatwo potrafił ocalić dla siebie maleńką kolonję z
domkiem i ogrodem, z małym ziemi kawałkiem i pojechał
ukryć w tym kątku zgryzoty, które mu życie truły, obiecując
wkrótce dobić nieszczęśliwego, nie mającego ani ochoty do
dalszej pracy, ani przywiązania coby go podtrzymywało.
Odzyskawszy cokolwiek przytomności, zamknął się znowu
sam w sobie Dembor, i nieszczęście tem tylko nań podziałało,
że z milczącego wprzód, pełnego powagi tryumfatora, zrobiło
nieszczęśliwego szydercę. Życie począł uważać jako farsę
śmieszną i głupią, z której tylko drwić było warto, w nic
dobrego na ziemi nie mogąc uwierzyć, ludzi miał ogólnie za
nieudolnych komparsów, a los za ślepą loterję. Całe dnie
chodził z założonemi w tył rękami, z głową spuszczoną, z usty
ściśniętemi, niechcąc już wiedzieć o niczem, przyjmując
przyjaciół i znajomych najboleśniejszemi drwinami i usadzając
się na zrobienie im przykrości lub rozczarowania.
Gdyby nie to fatalne usposobienie i zniechęcenie
prowadzące do jakiegoś kwietyzmu, byłby może potrafił więcej
ocalić majątku i wybrnąć z tego kataklizmu ze znaczniejszą
cząstką. Plama który się obawiał aby go zbyt z powodu tej
sprawy nie czerniono, zdawał się skłonny do ustępstw, ale
Dembor go odepchnął. Zraził tak i rozpędził wszystkich
życzliwych sobie; zbyt małą rzeczą uważając te łachmany
dawnej fortuny, nie chciał się schylać by z nich cokolwiek
wyratować, poniewierając tymi co mu się nastręczali z
pomocą, i odtrącając najprzychylniejsze ręce wyciągnione ku
niemu z najlepszą chęcią i rzeczywistem współczuciem.
Wszędzie upatrywał interes, wszystko tłumaczył egoizmem, i
pustką się w końcu otoczył, gdyż nikt zbliżyć się już do niego
nie śmiał.
I nikt nie podzielił z nim tego wygnania, zostawiono go w
samotności bez Boga i modlitwy, na pastwę utrapieniu i
przejadającej boleści.
W głuchej ciszy, starzec zawcześnie zgrzybiały, złamany,
utracił nawet powagę która go za dni lepszych otaczała, i nie
obudzał litości, bo sam nie miał jej dla nikogo.
Tymczasem w Warszawie pani Demborowa urządzała sobie,
ożywszy na nowo, dom skromny, ale z wielką elegancją,
prawie rada że ją ruina mężowska oswobodziła zupełnie i
dozwoliła wyłącznie oddać się literaturze, rzucała się z
zapałem na to burzliwe morze, śniąc o laurach i sławie. Przy
swych dawnych stosunkach, wyrobionem już imieniu i
niepospolitej zręczności w odegrywaniu komedji natchnienia,
spodziewać się mogła nadać pewną powagę swoim wieczorom
piątkowym, i cenakl otworzyć, któryby ją na wyżynach u steru
gdzieś postawił, otaczając nową aureolą jeszcze piękne skronie.
Emilja patrzała na to roztargniona, obojętna, chłodna, jakby
myśląc już o czem innem, i czekając tylko chwili, w której się
wyrwać będzie mogła na swobodę. Ona najmniej może z całej
rodziny uczuła boleść po stracie majątku, wierząc że potęgą
wdzięku wyrobi sobie nowe i świetne położenie. Z
najzimniejszą krwią rachowała z góry żeby się przedać jak
najdrożej i umieścić najkorzystniej. Córka godna rodzica,
praktycznością zabiła zawczasu w sobie serce, i nieszczęście
przyczyniło się w niej tylko do jaśniejszego na świat poglądu,
do zimniejszego zastanowienia!
— Muszę być i będę bogatą, powiedziała sobie — reszta
dzieciństwo.
Tymlo z obojętnością największą, nie zmienił trybu życia, i
zawsze rozglądał się powoli po świecie; związał się z
anglomanami i arystokracją do której dziwnie przypadł swojem
milczeniem, powagą, dowcipem, zimnym i krytycznym na
świat poglądem. Najął sobie kawalerski apartament i nie
troszcząc się bynajmniej o jutro, począł uregulowaną miejską
próżniaczkę. Ludzie dobrego wychowania, umiejący znaleźć
się w salonie, powierzchowności gładkiej, uchodzącego
imienia, jeśli jeszcze mają za sobą, że podróżowali, nie nazbyt
trącą skibą domową i mówią lepiej cudzym niż swoim
językiem, a Europę znają dokładniej od własnego kątka, pewni
zawsze być mogą, że znajdą chętne przyjęcie w gronie
arystokratycznem, które żyć z kimś potrzebuje, rekrutując
sobie komparsów, dobierając ich do swojej miary i tonu.
Przewyborna manjera Tymla, jego pewność siebie, nauka,
krytycyzm, anglomanja, wszystko to od razu mu zabezpieczało
jak najlepsze w wyższem towarzystwie przyjęcie, a położenie
jego smutne, o którem wiedziano dobrze, i znoszone stoicznie
nieszczęście, czyniły go zajmującym; obiecując że się da
poprowadzić i nazbyt nie podniesie głowy.
Gdy więc z jednej strony matka usiłowała literacki swój
bazar otworzyć, aby w nim dowcipem i głębokością a
wielostronnością swą targować pochwały i budować sławę
której tak gorąco pragnęła, — syn zajmował stanowisko wśród
arystokracji bardzo zaszczytne i znakomite, stając się
wyrocznią salonów, rodzajem małego Brummel’a. Pycha i
zarozumienie które w każdej innej sferze społecznej są zaporą i
przeszkodą do dobicia się czegokolwiek, tu były narzędziem i
nastrojeniem się potrzebnem do roli. Niemi on właśnie
przypadał do tego kółka, które go przyjmowało, choć nie krył
się z chęcią panowania — kłaniając mu się, kłaniano się niby
umysłowej wyższości, a w istocie ideałowi stanu, człowiekowi
który odważnie umiał za coś lepszego i z innej od pospolitego
tłumu gliny ulepionego się stawić, dla tego że obcym był
ogółowi, zarozumiałym, że w sobie wytrzebił najpiękniejszą
cnotę chrześcjańskiej pokory.
Matka z synem widywali się rzadko i na krótko, żyjąc w
dwóch sferach oddzielnych, które ledwie kilka indywiduów,
metysów spajało. Tymlo choć się z tem nie odkrywał
zbytecznie, macierzystą literaturę krajową miał za lichotę, całe
to zaprzątnienie tyle sobą robiące hałasu, za to czem może w
istocie było, to jest za komedyjkę próżności. Z wyższych tych
stref w których on się obracał, mało ludzi bywało u pani
Demborowej, kilku tylko słabszych i golszych co nie mogli ani
konno się popisywać, ani świetnieć dowcipem, ani w inny się
sposób odznaczyć, w literaturze i mecenasowaniu szukali sobie
rozrywki i przyczepiali ją jak kwiatek do guzika. W świecie
arystokratycznym który naturalny ma wstręt do pióra i
kałamarza, ci panowie jakkolwiek bogaci i dobrze urodzeni,
zawsze
za
coś śmiesznego uchodzili dla tej słabostki
literackiej, z której się po cichu prześmiewano po kątach. Z
drugiej strony uboga literacka gromadka patrzała na nich
niedowierzając szczerości powołania i czuła, że poświęcenie
szumne tej przybranej braci, było dla nich środkiem tylko,
kolorytem, zabawką.
W kółku pani Demborowej, która zręcznie umiała
przyswajać
literaturze
ojczystej
niedopieczone
myśli
zdziecinniałych
francuzików,
piśmiennictwo
grało
najważniejszą rolę, a obok niego protegowano religję,
zajmowano się uorganizowaniem zakładów dobroczynnych.
Niestety! najlepsze chęci, najświętsze zamiary, stawały się
zabawką, lub jak u tych panów przypiętym dla zwrócenia
oczów kwiatkiem. Ci propagatorowie wiary i szczepiciele
dobroczynności tak tchnęli dumą, tak mało myśleli o poprawie
własnej, tak się nie starali o cnoty dla siebie, jak gdyby z
pogańską dumą i czczem sercem godziło się przystępować do
dzieła, które tylko w pokorze chrześcjańskiej, z poświęceniem i
zaparciem serdecznem, dokonać można skutecznie. Nie
poczynali reformy od siebie, woleli z innego końca zaczynać ją
in anima vili.
Szczególnem jednak i wyłączniejszem pani Demborowej
zajęciem była literatura i sztuka, rozumie się religijna i
katolicka; do otwartego jej domu popłynął strumień ludzi
głodnych nowości, radych jeśli tam co śmielszego się znajdzie,
zresztą zwabionych wdziękami muzy i jej córki. Obie tak były
piękne, a duma Emilji miała drażniąc siłę pociągającą! Z razu
ufundowanie literackich wieczorów poszło bardzo łatwo, salon
naszej pani Demborowej był wygodny, gospodyni uprzejma,
zresztą nowość sama przyciągała, ale powodzenie pani
Demborowej wnet obudziło zazdrość i wywołało nieprzyjaźń.
Dopóki siedząc na wsi odzywała się zdaleka, Beata z
Demborowa liczyła samych przyjaciół i wielbicieli, tu po
chwilce rozpatrzenia, zaczęły się wyrabiać opozycje i
znajdować niechętni. — Naprzeciw nich stawał wprawdzie
gęsty hufiec przyjazny adoratorów muzy, którzyby się za nią
dali porąbać scyzorykami i atramentem pooblewać, ale i w nim
byli zdrajcy, byli obojętni, zwłaszcza gdy się przekonano, ze
muza nikogo wyróżnić i bliżej siebie przypuścić nie chce,
dzieląc promienistem wejrzeniem i uśmiechem jak grzankami i
herbatą, ale niedozwalając uchwycić się za serce.
Walka rozpoczęła się od podjazdów ulicznych, od
półsłówek, cichych drwinek i znaczących poruszeń ramionami,
od małych ploteczek które usłużni roznosili z kondoleneją...
wysypała później jak ospa w artykulikach złośliwych, w
aluzjach i ostatecznie odciągnęła trochę słabszych adherentów
od piątkowych wieczorów, które nazywać poczęto wieczorami
od siedmiu boleści.
Ci co swojego zdania nie mając, chodzą i żebrzą lub
wykradają je u drugich, zrazu wynosili pod niebiosa panią
Demborowę, potem usłyszawszy inaczej, zamilkli trochę i
zręcznie cieniując zmianę opinji przez obojętność i zwątpienie,
powoli od otwartego antagonizmu, który zawsze jest
bezpieczniejszy dla tych co nie myślą sami, od admiracji, bo
go czemkolwiek popierać łatwo. Jakkolwiekbądź poczęto się
nią zajmować, nieprzyjaciele krzycząc i hałasując podnieśli ją
jeszcze, i sława którejby nie uzyskała nigdy nie obudziwszy
opozycji, przyszła niespodzianie z wianuszkiem swoim do
uszczęśliwionej odwiedzinami j j muzy.
Odtąd zaczęto ją nazywać nasza Demborowa! i Fajans
portret jej na wielkim arkuszu wylitografował z facsimilem u
spodu, lirą u góry, a dwoma aniołami po bokach. Trzeba
przyznać, że do tego wizerunku tak wybornie usiąść umiała, i
tak się poetycznie nastawić, iż za to samo warta była portretu.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XXXIX.
Panna Emilja przechadzała się tymczasem majestatycznym
krokiem po matki salonie, nie mając wcale udziału w jej
zajęciach, tak ważnych dla ogółu, tak dobroczynnie
wpływających
na
rozwój
piśmiennictwa krajowego, a
szczególniej na handel i przemysł papierniczy — nie
studjowała ani postępów astronomji, ani filozofji katolickiej,
ani galwanoplastyki nawet, rozglądała się po prostu i zimno w
napływającym tłumie, szukając na kogoby sieć zarzucić,
myśląc prozaicznie o znalezieniu męża, istoty mistycznej i nie
zjawiającej się oczom śmiertelnych dziewic na zawołanie. A
było tam dużo ludzi i młodych i żwawych, i przystojnych
podobać się mogących, umiejących wypowiedzieć i wyśpiewać
serdecznie nawet to czego nie czuli, ale nie dała im się uwieść
panna Emilja, którą fabryka zapału, uniesień i poezji
macierzyńska,
domowa,
zaraziła
niedowiarstwem
i
rozczarowaniem. Powiadają że chłopcy w cukierniach nigdy
słodyczy nie jedzą, tak im one obrzydną. Miała także panna
Emilja gołych a rozmarzonych poetów do wyboru bez liku,
gotowych uklęknąć przed nią i jej posażkiem, ale ci jej nie
smakowali wcale.
Plan jej był osnuty z góry i niezmiernie praktycznie
obmyślany, jak na tak młode ze wsi dziewczątko —
powiedziała sobie że wyszuka starego a bogatego męża, istotę
dogorywającą, słabą, którąby rządzić mogła i uszczęśliwić go
swem poświęceniem. Djabeł, który jak wiadomo nigdy nie śpi i
ochotnie do takich robót pomaga, od których porękawiczne mu
się należy, podsunął jej zaraz, obawiając się zmiany tak
pięknego pomysłu — prawie to czego żądała, niemal na urząd
dla niej zrobionego człowieka.
Był nim, ni mniej ni więcej, ten sam pan Felicjan Plama,
który ich z Demborowa wypędził. Choć to się jeszcze nieco
resztek młodości koło niego świeciło, i na pozór z daleka
widziany, za starego kawalera mógł uchodzić, z bliska
przypatrzywszy się, łatwo było dostrzedz zgrzybiałego starca,
podtrzymującego się kosmetykami, peruką i elegancją
odmładzającą. Umysł żywy jeszcze i energja wielka,
posługiwały się ciałem zniszczonem, wyżytem, przebutwiałem
rozpustą i nadużyciem wszelkiego rodzaju. Musiał się
perfumować, żeby nie czuć było odeń zgnilizny, która go
trawiła, a codzień rano nim w szlafroku wyszedł na świat,
skrytą odbywał konferencję z kamerdynerem wtajemniczonym
w restauracją, którą ponawiać musiano codziennie z łóżka
powstając. Przyznać należy i panu i kamerdynerowi, że umieli
wcale dobrze swoją rzecz, bo Felicjan Plama wydawał się nie
źle przy świecach, i cudem tyle dokazując trzymał się jakoś na
nogach. Ale co to tam było roboty każdego poranka z głową i z
nogami.
Nie można się było dziwić znając żywot i sprawy, że tak się
zdarł niemiłosiernie mając lat pięćdziesiąt kilka; kobiety, wina,
karty, bezsenność, choroby, zgryzoty skryte, musiały w końcu
rozbić na miazgę, choćby był żelazny. Starannie ukrywano
ruinę spekulanta, który chciał się jeszcze koniecznie ożenić,
zwłaszcza gdy ostatni szczęśliwy interes uczynił go panem całą
gębą, — ale z dnia na dzień trudniejszem się to stawało. Włosy
tak już fioletowo wyglądały od wody Loba i Makassarów, że je
musiano zastąpić peruką, zęby dwa razy wstawiane zjadły się
na wytwornej kuchni... skórę na skroni i koło oczów wyciągano
coraz drapieżniej, a marszczki codzień były znaczniejsze.
Koniecznie więc już ożenić się było potrzeba, żeby odetchnąć
po tych męczeństwach.
I nie byłoby to trudnem panu Plamie, który miał w czem
wybierać, zostawszy wcale przyzwoitym człowiekiem po
wygraniu Demborowa, a nade wszystko praktycznym, gdyby się
lada czem chciał zadowolnić, młodą sierotką jaką, świeżą
wdówką bez posagu, lub nieszczęśliwą jaką istotą, jakich
zawsze na targu pełno... Plama mając miljony, już żądał
więcej, chciał nadewszystko piękności i w wyborze jej był
trudny, bo znał się dobrze na kobietach, i oglądał je jak konia,
naprzód odgadując wady nawet pod najstaranniejszą tualetą —
potem wymagał imienia trochę, trochę posagu i pozycji
społecznej w swej przyszłej.
Stary rozpustnik chciał zamknąć zawód swój, z
najświętszego związku czyniąc jeszcze rachubę obrzydliwą.
Rzucał właśnie oczyma na wszystkie strony po salonach, gdy
majestatyczna Emilja zastanowiła go blaskiem swej młodości i
wdzięku w Saskim ogrodzie. Cały wieczór latał usiłując się
dowiedzieć kto to był taki, i stanął wryty, gdy mu powiedziano,
że to córka Dembora.
Mając interes z Demborami, Plama, który wszystko zwykł
był obrachowywać i każdą czynność silnem poprzedzać
badaniem, znał doskonale samą panię, jej słabości, wiedział
coś o córce i zamyślił się głęboko.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
XL.
Nie wiem u kogo spotkali się powtórnie nowy dziedzic
Demborowa i Emilja, kilka wyrazistych rzuconych na nią
wejrzeń, nadskakująca grzeczność nieznajomego, zwróciły jej
baczność na tego człowieka, a nazwisko jego wcale ją nie
przeraziło. Matka zajęta literaturą nie uważała nawet że się tam
Plama znajdował, i zdziwiła mocno, gdy jej w kilka dni
wspólny przyjaciel przyszedł zaproponować wprowadzenie do
jej domu nienawistnego człowieka. Na pierwszą o tem
wiadomość oburzyła się i powstała z ogniem w oku, ale po
chwili namysłu ochłodła i musiała się trochę zastanowić nad
tem co jej zrobić wypadało. Interes o sumę posagową nie był
jeszcze skończony, któż wie? trochą grzeczności można by go
na lepszej postawić stopie, obrazą osobistą pogorszyć.
Emilja będąca świadkiem namysłu matki wtrąciła swą radę,
żeby przyjąć pana Plamę.
— Wszędzie go przyjmują, dodała — okazalibyśmy że nas
ta strata zbytecznie obchodzi, gdybyśmy go odpychali wówczas
może, kiedy nam chce być użytecznym. Ojciec chybił, że się do
niego nie zbliżył, gdy mu to proponowano. Zresztą cóż on
winien? Nabył proces i wygrał go...
Pani Demborowa zawsze wielce egzaltowana, nie byłaby
przyjęła uwag Emilji, gdyby nie ta nieszczęsna suma
posagowa, gdyby nie remanenta, gdyby nie tysiące drobnostek,
które jeszcze u niego utargować było można. Poetka i filozofka
zbyt długo patrzała przy tak dobrym jak mąż nauczycielu
praktyki życia, by na materjalne jego warunki całkiem obojętną
być miała.
Trochę więc kwaśno pozwolono się panu Plamie zrana
zaprezentować; a dnia tego Emilja wyszła do salonu tak
wyświeżona, tak urocza i piękna, że nie tylko starego
rozpustnika, ale zakochanego w innej młodzieńca byłaby
potrafiła zbałamucić.
Plama dosyć miał wprawy i sprytu, i znaleźć się potrafił; nie
mówił nic o przeszłości, wsunął tylko słów kilka o dziwnych
czasem koniecznościach położenia, ofiarował się na usługi
matce i córce, prosił jak o łaskę o pozwolenie bywania w
domu, który tak zaszczytne w towarzystwie stolicy zajmował
miejsce, i wyszedł zostawując po sobie najprzyjemniejsze
wrażenie, a woń paczuli na pamiątkę bytności.
Emilja oplątała go wzrokiem, obałamuciła, upoiła,
zachwyciła, i pierwszy raz może przebiegły spekulator
zapomniał się chwytając oburącz tego powiewu dawno
straconej młodości. Jednem słowem, stracił głowę tak dalece,
że za trzecią czy czwartą bytnością ranną u pani Demborowej
całkiem już było widocznem, że z nim Emilja zrobić będzie
mogła co zechce. Matka dopiero teraz postrzegła, że się coś
dziwnego zawiązywało i oburzenie jej nowym wybuchnęło
paroksyzmem.
— Emilko, zawołała po wyjściu Plamy, co to jest? co
myślisz? dajesz mu jakieś nadzieje, widzę to po nim... ten
człowiek szaleje, plecie niewiedzieć co... ja tego nie rozumiem.
— A cóżby to było złego gdybym za niego poszła? bardzo
zimno i stanowczo odpowiedziała córka.
Pani Demborowa osłupiała, ręce załamując i z wielkim
wykrzykiem padła wpół omdlała na kanapę.
— Ale to być nie może! co ludzie powiedzą? poczęła
ochłonąwszy nieco; dziecko, ty się zgubisz! Ten człowiek to
poczwara... to starzec, to nieprzyjaciel rodziny... jestże to
zresztą stosowna dla ciebie partja? rozważ... tyś obłąkana! Z
twoją młodością!
— Ale moja mamo, odparła Emilja z uśmiechem, ja wiem
co robię... Co się tycze majątku, trudno dla mnie o bogatszego
człowieka... prawda że niemiły i stary, ale cóż to znaczy?
To — cóż to znaczy? wymówione było z takim akcentem
wyższości, z takiem chłodnem szyderstwem, że matka
wzdrygnęła się z podziwienia usłyszawszy je, i nie wierzyła
prawie uszom swoim.
— A! do czegożeśmy przyszli, zawołała z goryczą — my!
my! córka moja żoną jakiegoś Plamy!
— Juściż nie szlachcic podobno, odezwała się Emilja
obojętnie, ale żyją z nim wszyscy, bywa wszędzie... Nie
najlepszej używa sławy, ale to się da poprawić, bogatym tyle
się przebacza!
I uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Jakto! więc ty o tem serjo myślisz i przypuszczasz?
dodała matka coraz bardziej zdumiona.
— Zupełnie serjo — zawołała Emilja, jestem pewna że mnie
na klęczkach prosić będzie o rękę moją... a ja naówczas...
zobaczę.
— Ale ja na to nie pozwolę nigdy! zakrzyknęła pani
Demborowa.
— Mama namyśli się, popłacze i zgodzi na co ja zechcę,
rzekła Emilja, zresztą zobaczymy, jeszcze mi się nie
oświadczył, a ja go trochę pomęczyć muszę... gdyby się co
lepszego trafiło... a! je ne demande pas mieux!
Pierwszy to raz w rozmowie tej bliżej poznała córkę pani
Demborowa, domyślała się w niej chłodu, nie przypuszczała
rachuby dochodzącej do bezwstydu prawie. Jakkolwiek sama
zimna i odegrywająca tylko komedję uczucia, pani Demborowa
miała go jeszcze tyle, że to usposobienie córki przejęło ją
strachem i zgrozą. Dwie łzy szczere, macierzyńskie, boleśne
potoczyły się z pięknych jej oczów, i pierwszy raz boleść
prawdziwa, głęboka ucisnęła jej serce.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XLI.
Tymlo, który rzadko matkę odwidzał i prawie nigdy na jej
piątkowych wieczorach nie bywał, znalazł się teraz bardzo w
porę, w chwili prawie, gdy po skończonej rozmowie odeszła
Emilja, a Demborowa została sama. Anglik nie dojrzał z razu
łez matki, ale w jej głosie i sposobie przyjęcia postrzegł stan
niezwykły. Nie wypadało mu dopytywać o powody strapienia,
których ona taić nie chciała, a potrzebując rady i wsparcia
pospieszyła zwierzyć się synowi.
— Wiesz Tymlo, znajdujesz mnie nieprzytomną prawie...
musisz to uważać, cała jestem wzruszona.
— W istocie? cóż to nowego?
— Wyobraź sobie... Plama u nas bywać zaczął.
Tymlo zmarszczył się.
— Kto! ten Plama? on! u was! ale jakże się to stać mogło?
— Przyznaję się, moją winą z początku. Zażądał tego, nie
śmiałam odmawiać, sądząc że mi to pomoże do uratowania
mojej sumki. Nigdym się nie spodziewała, żeby to za sobą
takie skutki pociągnąć miało.
— Ale cóż się stało?
— Zdaje się że uzuchwalił się do tego stopnia, iż pomyślał o
Emilji.
— On! o Emilji! ha! la bonne farce! zawołał Tymlo śmiejąc
się.
— A co gorzej, ona zdaje się nic nie mieć przeciw temu.
— Emilja! zapytał serjo Tymlo... cóż? oszalała! W istocie to
zuchwalstwo niedarowane... Chcecie żebym go u drzwi
waszych kijem obić kazał?
— Na Boga! żadnych gwałtowności — przerwała matka,
zostaw mi to... Ale prawdziwie nie pojmuję Emilji; masz
słuszność, to szaleństwo! to obłąkanie!
— Wydrzeć nam majątek i potem zaszczycić nas swoim
aljansem, drugie gorsze jeszcze od pierwszego, rzekł Tymlo,
ale ja mu to z głowy wybiję. To warjat!
— Gorzej mnie martwi Emilja.
— To dziecko.
— Nie wiesz jak zimna i uparta!
Tymlo zamilkł chwilę.
— Niepodobieństwo! rzekł zastanowiwszy się — Emilja
zrobić tego nie może, a ja nie pozwolę...
Że jednak nadchodziła godzina zaproszonego śniadania
gdzieś za miastem, Tymlo spojrzawszy na zegarek nie
dopytując więcej, podał matce rękę i wyszedł.
Emilja, która z sąsiednego pokoju słuchała rozmowy brata i
matki, siedząc w fotelu z książką w ręku, wstała powolnie i
znowu weszła do salonu.
— Zdaje mi się, rzekła, że Tymlo nie w swoją się rzecz
wdaje, co jemu do tego za kogo ja pójdę? Każde z nas ma
prawo uczynić co mu się podoba. Mama rozstała się z ojcem,
Tymlo go porzucił także, jesteśmy wszyscy wolni. Dla czegoż
ja jedna od kogoś zależyć muszę?
— Emilko! boleśnie zawołała matka, rozważ proszę cię co
mówisz.
— Myślałam i zastanawiałam się długo. Ja jak ojciec nie
rozumiem życia w ubóstwie, pracować nie umiem i nie chcę,
muszę szukać egzystencji do jakiej przywykłam... zbytku,
dostatków i tego wszystkiego, bez czego jak bez powietrza bym
uschła.
— A serce? serce? spytała Demborowa.
— Wie mama odparła ze śmiechem Emilja, że doprawdy
jedna rzecz tylko której na świecie nie pojmuję, to tego
przywiązania śmiesznego, które się nazywa miłością. Mnie
nigdy to serce nie zabiło do nikogo... zapewne więcej mi się
podoba ktoś ładny i młody, ale to sensu nie ma kochać się w
kimś, moja mamo... Ja wolę królować i być panią. Zresztą
wszyscy młodzi przystojni i roztropni mężczyźni jednakowo
mi się wydają... Lubię się podobać, bawi mnie gdy się kochają i
oczyma przewracają jak na mękach, ale we mnie to nie obudza
innego uczucia prócz śmiechu.
Tak szczere wyznanie, tak dziwaczna spowiedź zamknęła
usta matce, której się zdało że we śnie ciężkim marzy o czemś
nieprawdopodobnem.
— Dziecko moje! co ty mówisz?
— Z mojemi talentami, młodością, zakopać się w kącie, nie
módz wyjść na świat dla którego jestem stworzona, dodała
Emilja, to najstraszniejsza męczarnia. Ja potrzebuję — bądź co
bądź, bogactwa i świetności!
— Choćby z panem Plamą?
— Plama! cóż tam? odezwała się Emilja obojętnie, z nim
czy z innym, nie wiem czy mi się co lepszego trafi... nie chcę
czekać. Niech się mama oswoi z tą myślą... bo jeśli mi się
oświadczy, położę tylko warunki i pójdę za niego.
— Ja na to nie dozwolę nigdy!
— Tak się mamie zdaje... Zresztą nie trzeba się tem gryść
zawczasu... bo jeszcze nie ma czego. Dziś piątek, dodała
szyderczo dziewczyna, mama przygotować miała pierwszy akt
swego dramatu do czytania... lepiej się tem zająć niż mną, co
sobie dam radę.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XLII.
Zimno i bardzo zimno przyjmowała odtąd pani Demborowa
Felicjana Plamę, ale Emilja potrafiła mu to nagrodzić, wcale
się nie kryjąc z życzliwością dla niego i zawracając mu głowę
całkowicie. Spekulant niezręcznie nawet wyrwał się był z
półsłówkami znaczącemi, a panna ani im się dziwiąc, ani ich
odpychając, dała mu do zrozumienia żeby się starał dla
ułatwienia sobie drogi, pozyskać matkę i brata. To zadanie dla
starego intryganta przywykłego do korzystania z słabości
ludzkich i na tej grze opierającego wszystkie swe rachuby,
choć ciężkie, wydało się igraszką. Sam rozkaz panny stanowił
główną
wygranę,
bo
był
niejako
uwarunkowaniem,
przyzwoleniem i obietnicą. Sam przez się nigdy Plama nic nie
poczynał, używał on zawsze rąk cudzych, wymowy i talentów, i
tu więc naprzód pobiegł po ludziach, otaczając zewsząd panią
Demborowę chwalcami swojemi. Dał obiadek na którym
literatów popoił aż do nudności, śniadanie jakieś na
przypieczętowanie roboty, pobrał prenumerat i biletów pełne
kieszenie, otworzył swoje archiwum dla badaczów przeszłości,
i zjednał sobie słabych a biednych którzy go poznali po raz
pierwszy i to z najlepszej strony. Pani Demborowa rozminąć
się nie mogła z admiratorami Plamy, i musiała słuchać tylko
donoszących jej, z jaką czcią, podziwem, jest dla niej człowiek
którego smutna konieczność uwikłała w proces nieodżałowany!
Wiedząc z jaką kolosalną próżnością miał do czynienia,
intrygant postarał się ażeby z litografowanego portretu
zrobiono biust muzy i medaljon z jej popiersiem, spoił
profesora który mu podyktował czterowiersz do podpisu, i tę
ofiarę sam złożył u stóp wahającej się już kobiety. Na
śniadanku w angielskiej restauracji zredagowano mu artykuł do
gazety, donoszący o tej nowej artystycznej pracy, wydanej
kosztem znakomitego amatora literatury i czciciela zasług
Beaty, pana Felicjana Plamy. Przejęta grzecznością jego, muza
zamilkła, a Emilja uśmiechnęła się po cichu, widząc że mąż jej
przyszły tak trafnie sobie począć umie.
Ujęcie Tymla przyszło daleko ciężej, naprzód, że dumny
anglik nie łatwo sobie co wmówić dawał, powtóre, jaśniej
daleko rzeczy widział od matki i miał w charakterze aż nadto
szlachetnej i nieszlachetnej pychy. Ale tu sam nie występując
na scenę, Plama przez swych zwolenników w arystokratycznem
kółku rehabilitować się zaczął i tańcował koło przyszłego
szwagra. Tymlo od niejakiego czasu spotykał go po wszystkich
domach w których bywał, nieustannie słyszał mówiących o
nim, wreszcie na maleńkich kursach o dziesięć mil od stolicy
urządzonych, spotkał się z nim oko w oko.
Nie było sposobu uniknąć go, Plama miał tu trzy konie
folbluty, a interes koniarski zobojętnił w Tymlu nienawiść ku
intrygantowi.
Nowy dziedzic Demborowa tak ostawił anglika, że od rana
do wieczora brzmiały mu w uszach jego pochwały, Tymlo
milczał, wreszcie á bout portant spytano go czemu by tak był
obojętnym dla tak miłego człowieka i znakomitego
sportmana... nie przypuszczając aby dobrze wychowany
człowiek miał dla mizernej kwestji majątkowej tak długą
chować w sercu nienawiść. Dembor nic jeszcze nie
odpowiedział, ale to uprzykrzone zachwalanie pana Plamy
znacznie w istocie wstręt ku niemu umniejszyło i zdanie ogółu
arystokratycznego wpłynęło nań potężnie.
Plama w czasie tych kursów tylą grzecznościami obsypał
Tymla, tak był przyzwoitym, tak doskonałemi obdzielał
cygarami, tak wyborne na placu turfu dał śniadanko, że
wreszcie uznać go było potrzeba choćby szelmą, ale wcale
dystyngowanym członkiem towarzystwa.
— Mniejsza tam o to co za jeden, rzekł anglik, ale
gentleman... nie ma kwestji.
Tak związawszy matkę i brata, nadskakując Emilji, nie
śmiejąc jednak nic przedsięwziąć z ojcem, któryby go pewnie
kolanem za drzwi wyprawił, pan Felicjan formalnie się
oświadczył córce w obecności matki; a Emilja nie czekając
zgodzenia się jej, przyjęła pretendenta, podając mu tylko
pewne warunki.
Wieść natychmiast gruchnęła po mieście o ożenieniu Plamy,
i naturalnie złośliwi porobili z niej kalamburów bez liku.
Nieszczęśliwa pani Demborowa, która nieśmiała się już
sprzeciwiać córce i miała nadzieję, że świat będzie
pobłażającym dla niej, ulękła się szydersko objawiającej
opinji. Chciała zerwać wszystko, zaklinała córkę, ale Emilja
oświadczyła, że wyjdzie za Plamę bądź co bądź; i zajęta
dyktowaniem mu przyborów do ożenienia, urządzaniem
nowego domu, ekwipażów, liberji, mało nawet zważała na
prośby i błagania matki. Tymlo wyprawiony za granicę z
księciem X. jakby naumyślnie, nie dowiedział się aż po weselu
o szwagrze i obojętnie to przyjął.
Wbrew przestrogom pani Demborowej i żartom całego
świata, które Emilja znosiła z uśmiechem, ślub odbył się w
naznaczonym dniu u Ś-go Krzyża z największą wystawnością i
przepychem. Panna młoda wyglądała jak posąg Canovy, i tak
była piękną, że heroizmu Plamy lub podłości jego trzeba było,
aby w tym wieku ośmielić się podać jej rękę do ołtarza. Trzeba
też przyznać, że i on niezgorzej tego dnia wyglądał, a choć do
Apollina i Antinousa nie miał nawet pretensji, na starego satyra
kwalifikował się doskonale.
Państwo młodzi siadłszy u drzwi kościelnych do powozu
wraz z matką, którą jeszcze dnia tego otaczano troskliwą
pieczą i starano się mieć dla samej przyzwoitości, pojechali
wprost do nowego mieszkania na Krakowskiem Przedmieściu,
rzęsiście już na ich przyjęcie oświeconego. Tu bal wspaniały
rozpoczął erę nową w życiu Emilji, która zaraz poszła obejrzyć
swoje pokoje, ujęła rząd domu, i wesoło rzuciła się w objęcia
świata, wśród tysiąca oklasków dworu który ją otoczył. O
niczem nie mówiono tylko o jej nieporównanej piękności i
przepychu z jakim się nowy dom ten tyle obiecujący otworzył.
Pani Emilja zapowiedziała, że przyjmować będzie co tygodnia
we czwartki, a co miesiąc dawać bale, czemu Plama zrazu nie
widział potrzeby się sprzeciwiać.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XLIII.
Odwróćmy oczy od tego smutnego obrazu, niestety barw tak
powszednich i spłowiałych, że rychlejby mu prozaiczność jego
niż przesadę zarzucić można. Jestże inaczej u nas, wśród tych
których wychowuje świat po swojemu, od dzieciństwa
przyzwyczajając nadewszystko do zbytku i wpajając im cześć
dla cielca złotego? Możeli być inaczej w społeczeństwie dla
którego wiara jest formą tylko szanowaną konwencjonalnie, nie
mającą władzy żadnej nad obyczajami i wpływu na życie?
Duch wygasać musi i serce ziębnąć pod wpływem tego
materjalizmu, którym nas zachód zaraża, który szczepim sami
jak zbawczy środek, przeciw starym chorobom naszym nie
bacząc, że on z sobą daleko od nich niebezpieczniejsze
przynosi.
Wszystko też u nas stygnie, codzień iskierka jakaś wygasa, i
z popiołów przeszłości myślimy tyko jak wygotować potaże...
Dobry byt będziemy mieli niestety, ale cóż po tem... nie
zaspokoi on i nie da szczęścia nikomu, zrobi nas rozsądnymi,
prozaicznymi ludźmi, ale obedrze z wszystkich piętn starych i
świętych które codzień z oblicza naszego znikają... Jesteśmy
jak chory, któremu unikając zapalenia, lekarz krew puścić
kazał, a balwierz nieostrożny do kropli wytoczył... wkrótce
zabraknie jej do życia, i trupem się stanie bezsilnym.
O! bo od nierządności starej do chorobliwej przemyślności i
handlarstwa niemców, anglików i francuzów, szeroka
przestrzeń, na której środku wcześnieby się nam zatrzymać
wypadło, chcemy li być sobą... Uczmy się oszczędzać i patrzyć
jutra, ulepszać i ład szczepić, ale nie pomiatajmy uczuciem,
poezją, nie przerabiajmy kraju na kantor i fabrykę, bo wkrótce
nam w nim na kościół i krzyż miejsca nie stanie. Nie chodzi
ludom dla ich szczęścia o bogactwo, o dostatek, ale o
wszczepienie żywo nauki Chrystusa, o miłość, o podniesienie
duchem, i umocnienie w wierze i braterstwie.
Spójrzcie i jeszcze raz spójrzcie na szczęśliwe kraje, które
już się cieszą owocem przemysłu i handlu. Znijdźcie w głąb ich
społeczności, a ujrzycie, że tam ani katolicyzmu, ani
protestantyzmu już nawet nie ma, ale jest chryzolatrja tylko,
która wszelką pożera wiarę i gasi uczucie; że tam nie ma
rodziny, ani węzłów świętych jedności jeszcze u nas
skupiających społeczności, że wszystko zastępuje rachuba i
duch uciekł z tego zimnego stowarzyszenia interesu i
egoizmów. Uczmy się smutnem doświadczeniem cudzych
boleści, co i nas czeka jeżeli pójdziemy tą drogą materjalizmu,
wygodną, pozornie piękną i łatwą, za chorągwią mniemanego
postępu... nie bądźmy ślepi, i nie sądźmy że potrafimy uniknąć
skutków, ubiegając się za przyczyną.
W naszym kraju za dawnych poczciwszych czasów, na
których ślepotę utyskiwać przywykliśmy, nigdy nie było tyle
ruin co dziś, gdyśmy się stali przemyślni i zapobiegliwi,
szlachcic nie tracił i nie wyprzedawał się do ogromnych będąc
powołany ofiar położeniem swojem, owszem zbierał i bogacił
się, a rzadko widzieć było zubożałe rodziny, i braterstwo nigdy
im chleba pragnąć i mrzeć głodem nie dopuściło.... Ale też
wówczas nie w pierwszym celu była majętność i dobre mienie,
starano się wprzód o cnotę i ducha wielkiego, poświęcano
ochotnie, poświęcano nie praktycznie, dzielono z braćmi i Bóg
sypał ze spichrzów swoich Czem nasz dzisiejszy lichy
dostatek, przy tylu środkach do zdobycia go, obok tamtych
bogactw o które się nikt nie starał?
W krótkiem życiu naszem już smutną widzieliśmy i
widzimy różnicę starych czasów od dzisiejszej chwili, duch
wygasł, serca ostygły, a szał zbogacenia ogarnął wszystkich. W
największych klęskach i najgorętszych nadziejach jarmark
wełniany, ceny zboża, wynalezienie żniwiarki odwracają
umysły wszystkich i pociągają serca... Nie ma nic jeno kupcy a
rataje! można wykrzyknąć z większą słusznością niż
Kochanowski za swoich wołał czasów: Ludziom praktycznym
dank i sława! oni przewodniczą, oni przodkują, oni wyrokują, a
kto się ośliznął i upadł choćby męczennikiem, ten winien i
głupi. Taki sąd powszechny, takie zamarznięcie obrzydliwe,
jakim jest symptomem, sądźcie sami. Mamyż się cieszyć
żeśmy lepiej uprawili rolę, gdy serca nasze takim stoją
odłogiem, że na nich wkrótce żadne już poczciwe nie wejdzie
ziarno? Mamyż się radować postępowi, który nam życie
wydziera i przeistacza na małpy zachodu, zabijając żywotną
przyszłość naszą, zasklepiając źródła z których wytrysnąć coś
mogło? Mamyż podziwiać industrjalistów i gospodarzy,
kupców i spółki, które na gruzach kościołów wznoszą
cukrowarnie i fabryki machin? Jak chcecie, — ja z wami nie
będę, może przez ślepotę i upor, może dla grzechu
opieszałości, ale poprawny nasz świat wcale mi nie pachnie.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XLIV.
Gdy w Warszawie pani Demborowa dorabia się wieńców
sławy i pracuje dla ogółu, pewna że sobie nieśmiertelność
wypisze i wygada; Tymlo nic nie robiąc z dnia na dzień
odkłada wzięcie się do pracy, zawsze za małem i za lichem
sądząc co mu się nastręcza; Emilja za mąż wychodzi... i zostaje
panią Plamową; — na wsi, w małym domku kolonji zwanej
Zagaje, Jan Dembor gaśnie powoli w milczeniu i ubóstwie
donaszając resztki życia.
Nic smutniejszego wystawić sobie nie można, nad położenie
tego człowieka, któremu w nieszczęściu nikt nie pozostał, nic
nie pocieszało, nawet ochota do jakiegokolwiek zajęcia
opuściła zupełnie. Całe dnie siadywał na ławce przed domkiem
lub na krześle w pokoju bez książki, bez myśli, bez roboty,
unikając ludzi w jakiemś zdrętwieniu i osłupieniu, które
przeszło w stan normalny.
Pokazanie się człowieka, przybycie gościa wypędzało go z
domku i wyganiało w bliski lasek, w którym na pniu siadłszy,
skubał palcami trawę, uśmiechając się sam do siebie... Stan
jego blizkim był obłąkania, a choć na pozór przytomność go
nie opuściła, sprężyny woli popękane, pojęcie świata fałszywe i
dziwaczne, czyniły go do niczego niezdatnym i podobnym
szalonemu. Całe dnie bawił się przypomnieniami przeszłości,
którą targał szyderstwy, życie i świat okrywając nieubłaganym
sarkazmem. — Upadły nie umiał czy nie chciał niczem się
dźwignąć z ruiny, w duszy nie mając ku temu zasobów.
Brakło mu wiary i uczucia, a nigdy niedostatek tych
żywiołów tak silnie się nie dał poznać jak dzisiaj; opuszczony
od wszystkich, do Boga się nie zwrócił, ludźmi pogardził, sam
do siebie nawet czuł wstręt i obrzydzenie. Od żony i dzieci
rzadko go dochodziły wiadomości, listów nawet pani po
większej części nie rozpieczętowywał, rzadko roztargnionem
okiem przebiegł pismo Emilji, więcej się trochę zajmując
doniesieniami Tymla, których jednostajna zwrotka, że jeszcze
nic godnego siebie nie znalazł dotąd, już go niecierpliwiła. Na
listy te nie odpisywał nigdy... gazet i książek nie tykał, choć
mu je przysyłano.
Jakimś trafem przecie prośba Emilji o błogosławieństwo,
czysto tylko dla formy mu przesłana i doniesienie o
zamążpójściu jej za pana Plamę, wywiodły go na chwilę z
odrętwienia. Pochwycił się za włosy, krzyknął, chciał biedz nie
pomiarkowawszy że na czas już do przeszkodzenia małżeństwu
nie stanie, i gdyby przyszły zięć był mu się wtedy pokazał,
pewnieby żywcem nie uszedł rąk jego.
Silna ta boleść, nad którą większa dotknąć go nie mogła,
zadając mu chwilowe obłąkanie prawie, wstrząsnęła nim
zbawiennie i wywiodła z tej apatji w której konał powolnie.
Gniewem i oburzeniem przyszedł do życia, a pomiarkowawszy
że nieszczęście tak niespodziane było już nieodwołalnem, z
szyderstwa przeszedł w smutek cichy i łagodny. — Zachciało
mu się nareszcie podzielić z kimś boleścią, ulżyć sobie ciężaru
i choćby popłakać nad upokorzeniem swojem. Dumny zawsze,
a zobojętniały i niedbający o nic, dowiedział się dopiero
zażądawszy pojechać do Porzecza, że koni nie miał wcale, a te
któremi mógł rozporządzić, użyte były do niezbędnego około
roli zajęcia, — piechotą więc puścił się do Solskich. Ten
upadek, ta nędza zmuszająca go jak ostatniego żebraka o kiju
iść mil kilka, wyrobiły w nim silniej jeszcze uczucie dumy i
pogardy. Ale już w nich był zaród lepszego i świętszego
uczucia, i jakby pragnienie nowego na świat poglądu. To co z
jego stanowiska dawniejszego wydawało mu się ostatecznym
ciosem, miało dlań jakiś wdzięk rzewny... Krzepkie ciało w
tym ruchu dźwignęło się i orzeźwiony prawie stanął w ganku
Porzeczańskim, gdzie rotmistrz na widok jego krzyknął z
podziwienia
— Wszelki duch Pana Boga chwali! zawołał, a toż co się
stało? pan pieszo?
— A cóż się stać miało, odparł Dembor zimno, rzecz
najprostsza w świecie, nie mam koni, chodzę piechoto.
Na głos rotmistrza nadbiegła Anna w fartuszku od spiżarni,
Michał od rachunku pańszczyzny, i oboje nie wiedzieli jak
niespodzianego przyjąć gościa.
— Wuj kochany! wuj!
— Powiedziałby kto, żeście mnie sto lat nie widzieli, tak
zdumieni witacie.
— Ależ bo to gość! zawołał rotmistrz.
I posadzili go otaczając najczulszą troskliwością na kanapie,
cały dom przewracając dla niego, aby go nakarmić, napoić i
przygotować mu jak najwygodniejszy spoczynek, potrzebny po
takiem znużeniu. Te serdeczne starania, dziwne jakieś wrażenie
zrobiły na Demborze, który dosyć żywo zapragnął być sam i
zamknął się w przeznaczonym dla siebie pokoju.
Cudze dzieci przypomniały mu jego własne, i zakrwawiło
się serce.
Nazajutrz rano wyszedł obejrzeć Porzecze, a raczej chciał
uciec żeby go Michał i Anna nie znaleźli, pragnąc samotności
dłuższej, do której był przywykł od chwili upadku.
Myśl szyderska z nawyknienia przyszła mu do głowy,
pośmiać się trochę z niedołężnego gospodarstwa Solskich. W
istocie nie wyglądało ono na wzorowe, ale na pierwszym kroku
znalazł
Dembor
ład
i
porządek
staroświecki
tak
zastanawiający, że się im nie pomału zadziwił. Wszędzie widać
było ubóstwo skrzętne, oszczędność uczciwą, troskliwe oko, a
co lepsza, wesołe twarze, ochoczych ludzi i jakąś swobodę i
serdeczność we wszystkich.
Michał już był w polu na koniu, gwarząc głośno z
robotnikami którzy się na łan zbierali, witając z uśmiechem na
ustach swojego panicza!
— Patrzcie! rzekł do siebie Dembor, wychodząc na rolę, to
coś nakształt płodozmianu... Oho! i budowle porządne... i
zasiewy dobre, i ulepszeń znać nie unikają.
Jednakże rozśmiał się ze starej sochy i brony, które mu się
po jego wytwornych narzędziach agronomicznych strasznie
zacofanemi wydały, z młóckarni drewnianej i nowych
budynków pobudowanych zupełnie planem i formą odwieczną
naszą domową.
Spotkali się w polu z Michałem, który zsiadł z konia i
powoli towarzyszył wujowi. Z razu nic nie mówili do siebie.
— Sam gospodarujesz? rzekł w końcu Dembor.
— Na jednym folwarku łatwo mi wystarczyć...
— Jakto, jedno Porzecze wam zostało?
— I bardzo nam go dosyć.
— Ale to lichota bez tamtych wiosek, panie Michale...
maleństwo... szkoda pracy.
— A! wuju, my kochamy nasze Porzecze, a to co się kocha
nigdy się nie wydaje lichotą. — Z razu rozstać się z większym
majątkiem było nam trochę przykro, ale gdyśmy popłacili
długi, uczuli się swobodni, ograniczyli potrzeby i do świętej
prostoty życia zwrócili, doskonale nam dziś w tym nowym
stanie, nad który innego nie życzym już sobie. Tak nam tu
dobrze wśród tej błogosławionej ciszy, z ludźmi którzy nas
kochają, do których my przywiązani jesteśmy serdecznie... nic
nam nie braknie... mamy nawet na trochę zbytku.
— A! a! rozśmiał się Dembor, i wieleż to daje dochodu po
opłaceniu podatków i ludzi?
— W roku przeszłym mieliśmy około dziesięciu tysięcy
złotych, i parę na nieprzewidziane potrzeby udało się zmienić
na listy zastawne.
Stary uśmiechnął się szydersko ruszając ramionami.
— Jesteście więc szczęśliwi? rzekł stając.
— Jak najszczęśliwsi, kochany wuju.
— A nie śni ci się nic większego? dostatek, znaczenie,
sława? wszakże podobno zbierało ci się na artystę?...
— Ale ja w duchu nim jestem, zawołał gorąco Michał, i
mam czem pragnienie duszy mojej nasycić. Alboż świat nasz
nie piękny? nie malowniczy? alboż nie mogę w chwili wolnej
odtworzyć tej pieśni jaka gra w duszy mojej na widok cudnej
ziemi naszej? Alboż nie mam tu książek, rozmowy z ludem
n a s z y m w którym tyle jest jeszcze pierwotnej poezji i
niepokalanego, rzeźwego uczucia? W świat za sławą nie
popędzę, bo sława bardzo mi się wydaje lichą... mój zapał
wznosi mnie wyżej nad czcze ludzi admiracje... Dostatku nie
pragnę, bo bym go użyć więcej nie potrafił, chyba jako
fideikomisu powierzonego przez Boga, a to ciężar straszny.
Spełniam do czego mnie powołuje położenie moje, cicho,
posłusznie, z wdzięcznością w sercu i... nie pragnę, zaprawdę
nie pragnę więcej.
Te szczere i ciepłe wyrazy z ust młodzieńca którego oczy
poświadczały szczerość, wzruszyły zdaje się Dembora, ale
zamilkł i posępnie z głową zwieszoną poszedł dalej ku
domowi.
Tu go spotkała Anna z weselem na twarzy krzątająca się
około śniadania na ganku, otoczona całym swoim dworem.
Rotmistrz, Klembosia, ekonomskie dzieci, wychowanica, stary
kapelan, siedzieli już przy stole i na ławkach. — Piotruś siwy
posługiwał powoli, gawędząc z panienką, a Iwaś przechodzący
od stajni, zatrzymał się był i domawiał do kieliszka wódki. —
Wszystko to gwarzyło, śmiało się, rozprawiało, krzątało,
składając na prześliczny i pełen wieśniaczej, starej domowej
naszej barwy obrazek. Słomiana strzecha dworu i cień dwóch
lip kilkusetnich, pokrywały tę grupę.
Może wesołość panująca tu, zbyt bolesnem wspomnieniem
przeszłości zraniła serce biednego starca, który się czuł nie w
swoim żywiole, udziału w niej brać nie mogąc, i zwrócił się
znowu do samotnego mieszkania, a bojaźliwe wejrzenia dzieci
pobiegły za nim z politowaniem i czułością.
Tak dni kilka przebył tu Dembor, i powoli w powietrzu
Porzeczańskiem orzeźwiał, uśmiech już mniej boleśny zjawiał
się na jego ustach, słowo z nich mniej rozpaczliwe ulatywało,
tylko przeszłości jeszcze i dzieci przypomnieć nie mógł. W
zimnej piersi długiem życiem ostudzonej, nie rychło mogło się
obudzić uczucie, na które długo stała zamknięta.
Raz wreszcie zrana Michał wracający z pola zobaczył go
idącego do kapliczki, która cały dzień zwykle bywała otwarta, i
ten symptom niezmiernie go uradował... Kilka gdzin pozostał
w niej starzec.
Na jednej z ławek znalazł książkę nabożną, otworzył ją
machinalnie, począł czytać z roztargnieniem i przywiązał się
do uspokajających myśli które w niej spotkał... Nazajutrz
powrócił znowu do kaplicy i książki, coraz dłużej w niej
przebywając... nigdzie tak mu błogo i dobrze, tak jakoś
spokojnie jak tam nie było. Bóg się nad nim ulitował i dotknął
skamieniałego serca, wytrysnęły łzy z opoki, a błogi pokój
roztoczył się nad zbolałą duszą...
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XLV.
W kilkanaście dni znikł Dembor jednego poranku z
Porzecza, kazawszy powiedzieć dzieciom że do Zagaja wrócić
musi, żeby się o niego nie frasowały, przepraszając zarazem że
książkę z kaplicy zabiera i później im sam odniesie.
Pobyt u Solskich był dlań zbawczem lekarstwem, i powoli
podziałał na ranionego, uśmierzając jego cierpienie jedynym
środkiem który leczy i koi wszystkie boleści ziemi. Tu dopiero
rozeznać potrafił jak fałszywą drogą szedł całe życie, i jak
kruchemu naczyniu serce swoje powierzył, przywiązując się do
darów ziemi, wierząc w rozum swój tylko, nie pragnąc niczego
oprócz dostatku i bogactwa. Cała przeszłość stanęła mu teraz z
innem obliczem i żalem okrył stracone napróżno życie. Ale
Bóg mu dał jeszcze odżyć, orzeźwić się i podźwignąć, pracą.
Przywykły do zajęcia, uczuwszy jego potrzebę i nie mierząc go
teraz starą a fałszywą miarą dawną, pojął że i na małem
pracować potrafi pożytecznie i zbawiennie. Z obojętności i
zaniedbania powoli przeszedł znowu do maluczkiego
gospodarstwa, i pilniej krzątać się zaczął. Ożywiony modlitwą
i serdecznem na świat wejrzeniem, trud nowy poszczęścił się i
wypłacił spokojem duszy i świętą rezygnacją.
Gdy tak wielkie na wsi zachodzą zmiany, w Warszawie
państwo Plamowie otwierają dom i zadziwiają a draźnią
wspaniałością swych balów i wieczorów. Tymlo wróciwszy z
za granicy, pociągniony przez siostrę, począł bywać u nich, i
choć nie szacował szwagra, pokrył milczeniem ten brak
szacunku, znosząc go stoicznie. Panią Demborowę córka zrazu
dosyć nadskakującym sposobem starała się zjednać sobie i
przyciągnąć, tego wymagała widać początkowa mise en scéne,
ale wkrótce rzeczy się zmieniły. Plamowie żyli coraz
wyłączniej w arystokratycznym świecie, w którym literatka
czuła się ubóstwem swem nie na miejscu i nie swoja. Mania jej
coraz wzrastająca poczęła Emilji wydawać się śmieszną i
zawadzać po trosze, usunęła się więc nieco od matki, i w końcu
widywały się tylko zrzadka, na chłodno, zrywając poufalszy
stosunek rodziny. Odwidzano się wzajemnie, wyrzucając sobie
bilety, czasem zaproszono panią Demborowę, gdy nikogo nie
było, aby nie trafiła na świetny bal lub wieczór
arystokratyczny, przy którym nie dobrze jakoś ze swemi
pończochami odbijała. Piękna pani starzejąc powoli, a nie
chcąc się wyrzec pretensji do młodości, stawała się też coraz,
prawdę rzekłszy, śmieszniejszą. Następnego lata Emilja z
mężem wyjechała na parę miesięcy do Demborowa, a wybór
towarzystwa zaproszony ze stolicy na dni kilka pojechał za nią,
pod pozorem polowania i balu. Tymlo był także z niemi, ale
ojca przypomniał sobie dopiero, gdy trzeba było odjeżdżać, i
już na ten raz nie miał czasu jakoś go odwiedzić, zostawiwszy
tylko list u Emilji do niego. Córka gdy zostali sami z mężem
uczuła nareszcie potrzebę a raczej wymagania przyzwoitości
by się z ojcem widzieć — nie śmiała jednak pojechać z mężem,
obawiała się sama i wysłała naprzód dowiedzieć się czy ojciec
jest w domu?
Na to pytanie Dembor stary uśmiechnął się boleśnie.
— Powiedz pani, rzekł do wygalonowanego sługi, że jutro
pójdę za sochą w pole i gości nie mam czasu przyjmować, a
nawet tak wielkich państwa w tak lichym domku pewnie bym
nie potrafił... niech się lepiej nie fatygują.
Powtórzono te wyrazy nie Emilji, ale samemu Plamie, który
się zamyślił, ruszył ramionami i nic nie odpowiedział, a żonie
oznajmił że ojca nie było w domu. Przeciągnęło się więc
widzenie z panem Demborem, potem nagle jakoś nastąpił
wyjazd, i Emilja jak Tymlo listem tylko pozdrowiła kochanego
ojca, Plama nie odważył mu się nawijać na oczy, choć
zaprawdę w usposobieniu umysłu z jakiem teraz na świat
nawrócony poglądał, nicby mu się już nie stało.
Do Porzecza nie pojechali państwo Plamowie, choć się także
zbierali, i była o tem mowa kilkakroć, ale Emilja ze zwykłym
swoim rozsądkiem zawyrokowała, że nie ma żadnej potrzeby
utrzymywać stosunków familijnych, żyjąc w sferach tak
odmiennych, i nigdy się prawie nie spotykając.
— My dla nich, oni dla nas byliby ciężarem, dodała,
przyjemności im nie zrobilibyśmy wcale, a dla nas byłoby to
zbytecznie kłopotliwem.... zresztą potrzeba jechać do
Warszawy.
I tak wrócili ze wsi, posunęli się za granicę do wód, których
stan zdrowia pono Plamy wymagał... a dalej?... nie wiem,
musieliście gdzieś spotkać się z niemi w Hamburgu, Baden-
Baden, Salzbrun, Ems.... lub w Ostendzie.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
XLVI.
I nic już o nich więcej. — Spojrzcie na wasz świat a
dowiecie się reszty, cienie tych postaci otaczają was do koła,
spytajcie ich o zakończenie; — ja tylko do was jeszcze, co
krzewicie tak gorliwie przemysł i ubiegacie się o materjalny
postęp kraju naszego, co przedewszystkiem wołacie o dobry
byt i zbogacenie, zawołam w ostatku, niegodnemi usty
powtarzając słowa św. Pawła:
Ducha nie gaście!.... (Ś. Paweł do Thessalon. R. V. 19).
K O N I E C.
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora:
O tej publikacji cyfrowej
Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej
Wikiźródła
. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy, ma
na celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru różnorodnych
publikacji: powieści, poezji, artykułów naukowych, itp.
Wersja źródłowa tego e-book-a znajduje się na stronie:
Choroby wieku. Studjum pathologiczne
Książki z Wikiźródeł są dostępne bezpłatnie, począwszy od
utworów nie podlegających pod prawo autorskie, poprzez takie,
do których prawa już wygasły i kończąc na tych,
opublikowanych na wolnej licencji. E-booki z Wikiźródeł
mogą być wykorzystywane do dowolnych celów (także
komercyjnie), na zasadach licencji
autorstwa-Na tych samych warunkach wersja 3.0 Polska
Wikiźródła wciąż poszukują nowych wolontariuszy.
Przyłącz
się do nas!
Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione zostały
pewne błędy. Można je zgłaszać na
tej stronie
W tworzeniu niniejszej książki uczestniczyli następujący
wolontariusze:
Wieralee
Himiltruda
Alenutka
Salicyna
1.
2.
http://www.creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl
3.
https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kroki
4.