W STALOWEJ OBRĘCZY
16 września 1941. Kronsztad.
Od świtu w całym porcie wyją syreny alarmowe. Nad grzmotem artylerii
przeciwlotniczej piętrzy się ogłuszający łoskot wybuchających bomb. Na
niebie, ogołoconym z radzieckich samolotów, kołują jak sępy formacje Jun-
kersów. Są tak pewne łupu i czują się na tyle bezpieczne, że nie zbaczają z
kursu nawet pod gradem pocisków. Co chwila nurkują, znacząc trasę swo-
jego lotu wykwitającymi w dole gejzerami ognia i oleistymi kłębami dymu.
Płoną składy portowe, to tu, to tam wybuchają wciąż nowe wysepki ognia.
Nad widniejącym w dali Leningradem od tygodnia ściele się gęstniejąca
zasłona dymów. Tam piekło rozpętało się 8 września; wieczorem tego dnia
Niemcy zrzucili na miasto ponad sześć tysięcy bomb zapalających, wznie-
cając sto kilkadziesiąt pożarów. Tutaj - w Kronsztadzie - piekło dopiero się
zacznie. Wprawdzie opasana morzem twierdza wydaje się być bezpieczna,
ale tam, na lądzie... Jednostki 42, 55 i 23 armii radzieckiej, a także główne
siły floty znalazły się w okrążeniu. Dziś nieprzyjaciel po krwawych walkach
złamał opór 8 armii i dotarł w rejonie Strelny do wybrzeży Zatoki Fińskiej.
Tam, na morzu, u bram miasta, okręty floty prowadzą nierówny pojedy-
nek z okopanymi na lądzie bateriami wroga. Niemieckie działa biją ogniem
bezpośrednim po mieście, okładają pociskami baseny portu. Bateriom
kronsztadzkich fortów odpowiada ogniem dwunastocalowych luf stojący na
kotwicy okręt liniowy Oktiabrskaja Rewolucja i - basem swoich siedmioca-
lówek - ciężki krążownik Maksym Gorki. Do wczoraj z Morskiego Kanału
wspomagał je skutecznie okręt liniowy Marat...
Zbliża się epilog wielkiej bitwy na wodach Bałtyku. Bitwy, która trwa już
trzeci miesiąc i - jak dotąd - przynosi Niemcom krwawe sukcesy.
Intensywne naloty bombowe na Kronsztad to złowroga oznaka pogarsza-
jącej się z dnia na dzień sytuacji. Wokół Leningradu zacisnął się już stalowy
pierścień blokady. Radziecka Flota Bałtycka, wykrwawiona w nieustannych,
uporczywych działaniach obronnych, kąsana przez przeważające siły nie-
przyjaciela, powietrzne i morskie, opuściła przed trzema tygodniami naj-
ważniejszą po Kronsztadzie bazę morską na Bałtyku - Tallinn. Ewakuacja
Tallinna przebiegała w skrajnie niekorzystnych dla jego obrońców warun-
kach. Oba brzegi Zatoki Fińskiej znalazły się już wtedy w rękach Niemców,
tory wodne zostały przez nich zaminowane, w dogodnych do ataku pozy-
cjach zaczaiły się niemieckie okręty podwodne i kutry torpedowe, a na nie-
bie królowała bezkarna Luftwaffe. Radzieckie lotnictwo, przeznaczone do
osłony floty, pod naporem niemieckich wojsk, osaczających Leningrad,
zmuszone było wycofać się do baz położonych tak daleko na wschód, iż
wyruszający z Tallinna konwój znalazł się już poza jego zasięgiem. Było to
prawdziwie tragiczne szamotanie się w gęstniejącej z każdą godziną sieci.
Należało także ewakuować bronione zaciekle bazy na półwyspie Hanko i
fortyfikacje na Wyspach Moonsundzkich. Wobec postępów nieprzyjaciela
na lądzie straciły one swą kluczową pozycję, polegającą na szachowaniu
wejścia do Zatoki Fińskiej. Gdy wreszcie podjęto spóźnioną decyzję o ewa-
kuacji tych baz - droga powrotna do Leningradu stała się zdradliwą pułapką.
Straty były ogromne.
Ewakuowano Tallinn, wycofywano się po kolei z Wysp Moonsundzkich,
czyniono przygotowania do opuszczenia półwyspu Hanko. Wycofane z
ognia jednostki i sprzęt pospiesznie przerzucano do leningradzkiego „kotła”.
Tam - na lądzie - w murach miasta i na jego bliskich przedpolach miała się
rozegrać rozstrzygająca bitwa frontu północnego.
PIĘŚĆ CZY ROZWARTE PALCE
Wszystko, co pływało na morzu - okręty, ludzi i sprzęt - podporządko-
wano jednemu zadaniu: obronie Leningradu. Z pokładów ścigaczy i torpe-
dowców schodzili na ląd marynarze - maszyniści, minerzy, łącznościowcy,
okrętowi artylerzyści... Trafiali wprost do okopów, a często, gdy nieprzyja-
ciel przerywał pierścień obrony, z marszu szli do ataku. Topniały w bitwie i
rozpraszały się na niezliczonych pozycjach najlepsze kadry floty. W samym
tylko wrześniu dowództwo floty skierowało na ląd ponad trzydzieści tysięcy
ludzi - dokładnie połowę stanu. Sztab Frontu argumentował nieustępliwie:
aby utrzymać miasto, trzeba zacisnąć wszystkie siły w stalową pięść. Meto-
da działania „rozwartymi palcami” - obrony wszystkich możliwych odcin-
ków frontu - nie zdała egzaminu. Zbyt wiele kosztowało utrzymywanie do
ostatka rozproszonych baz na Bałtyku. Za ich ewakuację płacono później po
stokroć wygórowaną cenę. Lądowi sztabowcy gotowi byli teraz do końca
wyczerpać ludzkie zasoby floty. Nie było czasu na dyskusje. Nad flotą zawi-
sło widmo kompletnej zagłady.
I oto zacumowane u nabrzeży, zakotwiczone w basenach portowych
Kronsztadu, wprowadzone do wąskich koryt leningradzkich kanałów i od-
gałęzień Newy - stoją ze skierowanymi w niebo lufami dział na poły opu-
stoszałe okręty bałtyckiej armady. Nie stoją bezczynnie. Większość z nich
zamieniono w pływające baterie artyleryjskie, inne - mniejsze - spełniają
rolę punktów kierujących ogniem artylerii, jeszcze inne utrzymują komuni-
kację na Newie i wodach pobliskich jezior. W krytycznych dniach zacie-
ś
niającej się wokół miasta blokady środkami floty udało się przewieźć wiel-
kie zapasy żywności, składowane w fortach Kronsztadu. Zadanie to wyko-
nały transportowce pod nieustannym ostrzałem niemieckiej artylerii, lawiru-
jąc między bombami i minami, zrzucanymi do Zatoki po nocach przez nie-
mieckie samoloty.
Flota nie chciała i nie mogła skapitulować. Zmieniła się tylko jej rola w
obronie oblężonego miasta. Teraz, gdy sytuacja zmuszała do zaniechania
działań zaczepnych, trzeba było się przystosować do warunków oblężenia.
Ukryte w zakamarkach portu jednostki bojowe starannie maskowano, po-
kłady okrętów pokrywano grubymi stalowymi pancerzami, pomosty i nad-
budówki okrywano belami bawełny, przekonano się bowiem, że bawełna
stanowi znakomitą osłonę przed odłamkami. Dla oka niemieckiego pilota
zamaskowane okręty stanowiły trudne do rozpoznania cele. Na podstawie
lotniczych obserwacji Niemcy doszli do pochopnego wniosku, którego nie
omieszkali obwieścić całej Europie - że dla radzieckiej floty wojennej na
Bałtyku nastały ostatnie dni. Sądzili, że po krwawej ewakuacji Tallinna i
ciągłych bombardowaniach Kronsztadu większość radzieckich okrętów zo-
stała zatopiona, a pozostałe są bądź poważnie uszkodzone, bądź znajdują się
w tak szczelnym zamknięciu na redach Kronsztadu i w ujściu Newy, iż nie
ma mowy o ich aktywnych działaniach. Jednakże sami widocznie nie bardzo
w to wierzyli, skoro postanowili wycofać z Bałtyku dwa liniowe okręty -
Tirpitz i Scharnhorst. W ślad za nimi opuściła te wody cała flotylla torpe-
dowców. Dziwne również było i to, iż z jakichś względów poniechali
otwartych działań przeciw radzieckim okrętom, mimo iż armii niemieckiej
musiało bardzo zależeć na szybkim zagwarantowaniu łączności morskiej z
Finlandią.
„JEDYNIE OKRĘTY PODWODNE...”
Na posiedzeniu Rady Wojennej floty kontradmirał Rall, analizując sytu-
ację radzieckiej marynarki na Bałtyku, powiedział do zebranych oficerów:
- Nie mając zagwarantowanej swobodnej komunikacji na morzu, fronto-
wa maszyneria Niemców doznawać będzie na lądzie ustawicznych awarii.
Jest to bardzo czuły, newralgiczny punkt tego teatru działań wojennych. -
Końcem pałeczki admirał powiódł w stronę wybrzeży Szwecji. Ruch ten nie
wymagał żadnych komentarzy. Wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę z
wielkiego znaczenia, jakie ma dla Niemców ta droga. Przewozili nią z neu-
tralnej Szwecji najcenniejsze surowce strategiczne w zamian za złom, wy-
wożony z okupowanych terenów. - Ale... - admirał popatrzył znacząco po
zebranych - uderzyć w ten punkt mogą jedynie nasze okręty podwodne...
Stwierdzenie to było krótkie, lakoniczne. Właściwie nie wymagałoby
komentarzy, gdyby nie fakt, iż dla obecnych musiało zabrzmieć jak całko-
wicie nierealny frazes. Któż mógł bowiem w tych warunkach myśleć po-
ważnie o rozwarciu stalowych szczęk pułapki i o wyjściu do działań na peł-
ne morze? Podobny plan mógł się zrodzić tylko w urojeniach fantasty.
16 września.
Niemieckie bombowce polują na Marata. Zbyt wiele zalał sadła za skórę
atakującej piechocie, ostrzeliwując z dział przedpola Strelny. Artyleria wro-
ga wymacała go wczoraj w Kanale Morskim. Płytko, nie bardzo było gdzie
manewrować - pociski zaczęły kłaść się w celu. Na przystani węglowej tra-
fiony celną salwą dogorywał Pietropawłowsk. Z kolei gejzery wybuchów
objęły Maksyma Gorkiego. Torpedowiec Stiereguszczyj również otrzymał
kilka trafień...
I oto pokiereszowany Marat rzuca kotwicę w Kronsztadzie. Tu artyleria
przeciwlotnicza zdaje się stanowić dostateczną osłonę. Ale nie jest tak do-
brze... Niebo kotłuje się od wybuchów, równomierny łoskot dział przeciw-
lotniczych słabnie wobec coraz gęstszych detonacji bomb. Coraz bliżej, co-
raz bliżej...
Nad dachami warsztatów portowych pojawiły się nagle dwa Junkersy, a
później cała dziesiątka. Lecą nisko, bardzo nisko, w kierunku Marata. Jesz-
cze nie dziś, dopiero za kilka dni dokonają swego dzieła. Okręt, trafiony
tysiąckilogramową bombą, zachłyśnie się potężnym wybuchem własnych
komór amunicyjnych... Teraz Junkersy wykryły inny cel: okręty podwodne!
Stoją bezradnie, jak zagonione do saka ryby, wzdłuż wysokich nabrzeży.
Ale w ich obłe, długie cielska niełatwo trafić. Kołyszą się od bliskich wy-
buchów, wyrzucone z dna tony iłu oblepiają pokłady, na których ogłuszeni,
czarni od błota marynarze przywarli do plujących ogniem cekaemów. Za
chwilę rozpocznie się następny nalot.
Dowódca jednego z tych okrętów czuje się szczególnie bezsilny. Jed-
nostka, którą dowodzi, od pierwszego dnia wojny jest faktycznie stosem
pływającego złomu. Bez jednego wystrzału, bez jednej choćby minuty wal-
ki...
BEZZĘBNY SZCZUPAK
Szcz-303 należy do najstarszych okrętów na Bałtyku. Prawdę mówiąc,
jeszcze przed wybuchem wojny skierowano go na emeryturę. Miał być
okrętem szkoleniowym. Ale i w tej roli nie mógł już pełnić służby. Pływanie
na nim wiązało się z coraz większym ryzykiem. Trzeba było przeprowadzić
kapitalny remont. Dokonano wielu przeróbek, wymieniono wiele mechani-
zmów, jednakże gdy doszło wreszcie do pierwszej próby, załoga daleka była
od zachwytu.
- Spróbuj pływać taką trumną! - mówiono. Kiedyś okręt nosił mniej
groźną nazwę - „Jazgarz”, teraz nazwano go bardziej wojowniczo; „Szczu-
pak”.
- Cóż z tego - wzdychali marynarze - kiedy ten szczupak słabszy od ja-
zgarza...
W chwili wybuchu wojny remont doprowadzony był zaledwie do poło-
wy, a lista wykrywanych wciąż nowych defektów, zamiast maleć, z każdym
dniem wydłużała się. Ostatecznie specjaliści orzekli, że okręt może uratować
jedynie „normalny” remont na pochylni w stoczni. „Normalny” remont - w
warunkach zagrażającego miastu całkowitego okrążenia!
Dowódca Szcz-303, Trawkin, nie mógł nawet marzyć o zaplanowanych
próbnych manewrach na pełnym morzu - Niemcy obsiali z samolotów mi-
nami magnetycznymi wszystkie wyjścia z bazy. Koledzy Trawkina zdążyli
przynajmniej do tego momentu zmierzyć się z nieprzyjacielem, niektórzy
mieli już na koncie bojowym pewne sukcesy, a ten nieszczęsny „Jazgarz”
ani rusz nie chce się zamienić w zwinnego, drapieżnego szczupaka!
Artyleria nadbrzeżna z Kronsztadu ponad wodami Zatoki salwą przydu-
sza do ziemi atakującą niemiecką piechotę. Przez lornetkę widać dymy nad
płonącym u ujścia Newy Pietropawłowskiem. Okaleczony bombami Marat
chowa się pod niepewną osłonę kronsztadzkich baterii przeciwlotniczych.
Sytuacja rozwija się bardzo niepomyślnie dla floty. Niektórzy powiadają, że
na nic się ona teraz nie przyda - losy bitwy o Leningrad zostaną rozegrane
nie tutaj, w zaryglowanych minami i sterroryzowanych z powietrza zatocz-
kach i basenach portów, ale tam - w okopach u bram miasta.
- My się tu opalamy - mówili do siebie z wyrzutem marynarze - a oni
tam...
Pokazywali przy tym widoczne gołym okiem dymy na lądzie. Wielu
zgłasza się na ochotnika do oddziałów szturmowych. Być może już za kilka
godzin znajdą się na pierwszej linii ognia, idąc z karabinem do ataku. Nie
wiadomo, co stanie się ze „Szczupakiem”, co będzie z całą Flotą Bałtycką.
Teraz obowiązuje jeden nakaz: „Wszystko dla frontu, wszystko dla miasta”.
Mijają kolejno dni największego napięcia, najkrwawszych, decydujących
walk: 21, 22, 23 września...
W dniu 23 września zmasowany atak 185 samolotów niemieckich miaż-
dży Marata. Ginie dowódca i wielu marynarzy. Ciężko trafiony zostaje rów-
nież Maksym Gorki. Ale z pozostałych okrętów co najmniej trzysta dział
wspomaga działania własnej piechoty. Nie zabrakło w tym pojedynku także
dział historycznej Aurory. Wymontowane z okrętu i umieszczone na Wzgó-
rzach Pułkowskich, wypisały i one swą rubrykę w rachunku tej bitwy.
26 września niemiecki atak został powstrzymany. Linia frontu znieru-
chomiała. Skrępowany ciasną obręczą okrążenia Leningrad znalazł się na
wiele miesięcy w blokadzie.
TRUDNIEJ ŻYĆ NIŻ UMIERAĆ
Połowa października.
W nie opalonym wnętrzu teatru, nad głowami stłoczonych ludzi, gęstnie-
ją obłoczki oddechów. Szatnia nieczynna. Widzowie, przeważnie marynarze,
siedzą na sali w czapkach-uszankach i wojskowych płaszczach. Członkowie
orkiestry, opatuleni w szaliki i palta, chuchaniem usiłują rozgrzać zmarznięte
palce. Za chwilę rozpocznie się kolejne przedstawienie Traviaty. Oto za-
brzmiały już pierwsze dźwięki uwertury. Prawie w tej samej chwili gdzieś za
ś
cianą sali, jakby zza kulis, rozlega się dudniący łoskot zenitówek...
Siedzący w drugim rzędzie kapitan lejtenant Łoszkariow chwyta za rękę
inżyniera Korża:
- To szaleństwo!
Na scenę wybiega lekkim, tanecznym krokiem Violetta - wesoła, roze-
ś
miana, taka jaka bywała w dziesiątkach innych przedstawień, w lekkiej
przewiewnej sukience, z obnażonymi ramionami, delikatna, ulotna. W taki
mróz! Jej dziewczęcy głos wypełnia po chwili salę. Zdumiona widownia
zastygła w podziwie.
Na drugi dzień dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, kapitan 2 ran-
gi Tripolski, przywołuje do siebie inżyniera Korża i oznajmia krótko:
- Wykona pan pilne zadanie. Miasto potrzebuje naszej pomocy. Niech
pan dobierze sobie dwóch motorzystów, takich co mają więcej siły, i proszę
udać się na cmentarz serafimowski. Mają tam jakieś kłopoty z koparką.
- Tak jest! - odpowiada krótko Korż, którego głos bynajmniej nie zdradza
entuzjazmu.
Pod zlodowaciałym pokładem S-7 niełatwo wyszukać dwóch ludzi, któ-
rzy mieliby za wiele sił. Tygodnie głodu zrobiły swoje. Wreszcie jednak
znaleźli się. Z trudem pokonując potężne zaspy śniegu na drodze do miasta,
pytają inżyniera:
- Co tam jest do roboty? Jakie to pilne zadanie?
- Nawaliła jakaś koparka. Mieliście już z czymś takim do czynienia?
- Na okrętach podwodnych koparek nie ma...
Korż wolałby przerwać tę rozmowę. Może źle zrozumiał polecenie? Ko-
parka - to jasne, ale co u licha ma z tym wspólnego cmentarz?
Kroczą dalej ulicami zasypanego śniegiem miasta. Mijają niekończący
się pochód cywilów. Ludzie parami i pojedynczo ciągną za sobą sanie, dzie-
cięce saneczki, zaimprowizowane z kawałków drewna płozy... Jedni wiozą
wydobyte z gruzów i pogorzelisk kawałki drzewa, inni jakieś tłumoki. Co
pewien czas spod koców i szmat widać zwisającą rękę lub nogę. W pewnej
chwili marynarzom udaje się zatrzymać ciężarówkę. Umazany smarem, zły
kierowca na uginających się nogach wychodzi z szoferki.
- Czego, u diabła, drzecie gęby? Tak się wami pali do towarzystwa? -
Ruchem ręki odsunął plandekę okrywającą budę. - No, czego stoicie? Wła-
zić!
Obaj motorzyści cofnęli się: platforma wypełniona była trupami.
Odtąd nie próbowali zatrzymywać przejeżdżających samochodów.
Na zaśnieżonym cmentarzu ludniej było niż na Newskim Prospekcie. To
tu właśnie, do ostatniej przystani, docierały saneczki pojedynczych cywilów,
tu zostawiały swój niesamowity ładunek wypełnione po brzegi ciężarówki.
W miejscu, do którego zaprowadził przybyłych zarządca cmentarza, zoba-
czyli długi, głęboki rów z opuszczonymi na dno żuchwami potężnej koparki.
Drugi kraniec rowu już się wypełnił trupami cywilów i wojskowych.
Z ramienia nieruchomego stalowego kolosa zwisały porwane liny...
- A więc to jest ta nasza robota! Nasze „pilne zadanie” - powiedział inży-
nier Korż. Obaj motorzyści bez słowa przystąpili do naprawy lin.
AKCJA „ŻN”
„Bezzębny Szczupak” (Szcz-303) został w ostatnich dniach października
przyholowany na nowe miejsce postoju. Zdemontowany okręt Trawkina,
wraz z innymi okrętami, znalazł zaciszny kąt na Newie, tuż u samej burty
zakotwiczonej naprzeciw Ermitażu Gwiazdy Polarnej. Było to oczywiście
względne „zacisze”; pociski niemieckiej artylerii dolatywały i tutaj, wyry-
wając z nabrzeża kawały granitu, wzbijając wysokie fontanny na Newie, ale
marynarze uważali ten kąt za bezpieczny i... nie mylili się bardzo: ani jeden
z zacumowanych tu okrętów nie doznał poważniejszych uszkodzeń, mimo iż
Niemcy robili wszystko, aby lokatorom tego „schroniska” spędzać sen z
powiek. Nocami ich pojedyncze samoloty zrzucały w górze rzeki dryfujące
miny, które spływając z prądem, miały burzyć mosty i zagrażać cumowa-
nym u nabrzeży okrętom. Na rzece dostrzeżono to w porę: przed każdym
okrętem, przed każdą pływającą bazą wystawiono posterunki, których zada-
niem było niszczenie podejrzanego celu nawodnego. Przeznaczono ponadto
dla osłony stare drewniane barki, które spełniały rolę skutecznych tarcz,
zagradzając drogę minom.
W obszernym salonie Gwiazdy Polarnej - niegdyś, przed rokiem 1917,
komfortowego carskiego jachtu - zbierali się teraz na narady dowódcy okrę-
tów podwodnych i dowódcy sąsiadujących baz: Smolnego, Irtysza, Oki,
Ageny. Na jednym z takich zebrań flagowy mechanik brygady inżynieryjnej,
Bujwolow, w krótkich, zwięzłych słowach naszkicował najbliższą perspek-
tywę uwięzionej w Leningradzie floty.
- Towarzysze - powiedział, patrząc zebranymi prosto w oczy. - Na wio-
snę okręty podwodne, wyjdą w morze. Taka jest dyrektywa sztabu. Zresztą,
któż z was nie pragnie opuścić tego więzienia?
Rzeczywiście, któryż dowódca okrętu chciałby tkwić ze swoją załogą
bezczynnie, niby ryba złowiona do saka, tuż o krok od morza, po którym
kręciły się prawie bezkarnie niemieckie transporty, dowożąc do armii oble-
gającej Leningrad wojsko i zaopatrzenie pierwszej potrzeby? Żaden z tych
ludzi nie wątpił, że przyjdzie kolej i na jego torpedy...
Okręty wmarzły w lód. Wydawały się na Zawsze unieruchomione i bez-
bronne. A jednak żyły. W stalowych trzewiach zaczajonych rekinów kipiała
wytężona, niezmordowana praca. Remontów nie przerywano ani na chwilę.
W nielicznych czynnych jeszcze fabrykach robotnicy pracowali po dwana-
ś
cie godzin - całą dobę na dwie zmiany, Załogi nie opuszczały fabryk, sy-
piając w halach przy maszynach. Ludzie słaniali się na nogach. Robotnikom
wydawano dziennie po 125, a wojskowym po 200 gramów chleba, w dodat-
ku niepełnowartościowego, doprawianego zielskiem i otrębami.
Marynarze pracujący na okrętach zacumowanych nie opodal Letniego
Sadu zorganizowali brygadę zbieraczy liści. Wygrabione spod śniegu liście
klonów, grabów i dębów po odpowiedniej obróbce w fabryce tytoniu imienia
Urickiego zaspokajały potrzeby co zagorzalszych palaczy.
Pewnego dnia inżynier Andriuk, któremu polecono rozwiązać łamigłów-
kę, jaką stanowił niewątpliwie problem zaopatrzenia pływających baz w
paliwo, zwołał na Irtyszu naradę specjalistów. Powitał ich pytaniem bez
ogródek:
- Co robić? Paliwo się kończy.
Niestety, niełatwo było dać na to odpowiedź. Pływające bazy okrętów
podwodnych - duże i na ogół dobrze wyposażone okręty i statki - od czasu
zablokowania Zatoki Fińskiej przez Niemców i zamknięcia w kleszczach
frontu oblężonego miasta spełniały rolę koszar dla załóg zimujących okrę-
tów, mieściły w sobie warsztaty naprawcze i składy, wypełniały także szereg
innych funkcji, nie mniej ważnych i uciążliwych. Okręt-baza Smolnyj, przy-
cumowany obok gmachu Admiralicji (gdzie pomimo nalotów i sięgających
tu pocisków artyleryjskich biura floty były cały czas czynne), z niemałym
trudem zaopatrywał ten ogromny budynek w prąd elektryczny.
Gwiazda Polarna dostarczała pary, energii elektrycznej i wody do pod-
ziemi Pałacu Zimowego, gdzie rozlokował się szpital. W Ermitażu pozostały
nadal tysiące obrazów, bezcennych dzieł sztuki. Aby ocalić te skarby od
zniszczenia, trzeba było w ogromnych salach utrzymywać stałą temperaturę.
Mieszkańcy tej dzielnicy, a także żołnierze i marynarze, udający się co-
dziennie z wiadrami do przerębli na rzece, ilekroć przechodzili koło Ermita-
ż
u, przystawali u jednego z okien na pierwszym piętrze, skąd zwisał długi
kabel elektryczny, biegnący do stojącego w pobliżu okrętu podwodnego.
Wszyscy wiedzieli: za tym właśnie oknem mieszka i pracuje dyrektor Ermi-
tażu, akademik I. A. Orbeli. Ten wybitny uczony pozostał w oblężonym
mieście, na posterunku obok swych skarbów. Jego wypowiedzi radiowe i
artykuły zamieszczane w gazetach podtrzymywały ducha obrońców Lenin-
gradu.
Irtysz, pod którego pokładem znalazł kwaterę sztab brygady okrętów
podwodnych, pełnił ponadto funkcję zapasowej elektrowni Smolnego, do-
starczając jednocześnie światła i ciepła do Instytutu Bibliotecznego imienia
N. K. Krupskiej, zamienionego na szpital.
Tego roku zima zaczęła się niespodziewanie wcześnie. Zanim jeszcze
spadł śnieg, chwyciły silne mrozy. W mieście szybko topniały zapasy opału.
Przystąpiono do rozbiórki drewnianych domów w Nowej Wsi, palono me-
blami. Stanęły wodociągi, zamarzła sieć kanalizacji. Nawet w piekarniach
zabrakło wody.
I znowu wezwano na pomoc marynarzy. Mechanicy-podwodnicy przy-
stąpili do uruchomienia pomp napędzanych silnikami Diesla, a tym-
czasem ich koledzy nosili do piekarni wodę w wiadrach.
- A więc? - powtórzył swe pytanie inżynier Andridk. - Co będziemy robić
za dzień, za dwa? Na bazach paliwo się kończy. Towarzysze... Czy są jakieś
projekty?
Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza. Nikt się nie kwapił do zabrania
głosu. Wreszcie odezwał się lejtenant Kulczycki, dowódca Smolnego:
- Mówią, że rada miejska zezwoliła na rozbiórkę drewnianych trybun
stadionu. Drewno zabrali piekarze... Może nam pozwolą rozebrać drewnianą
wyściółkę ulic? - Kulczycki niepewnie rozejrzał się po twarzach obecnych. -
Te drewniane kostki, przesycone smołą, mogłyby się palić nie gorzej od
koksu.
Ale i tym razem nikt się nie odezwał. Drewniane nawierzchnie ulic, wy-
łożone regularnymi sześciokątnymi klockami, stanowiły dumę Leningradu.
Były trwałe i znakomicie głuszyły uliczny liałas.
- Ludzie nam za to nie podziękują - rzekł wreszcie zafrasowany Andriuk.
- Szkoda nawierzchni...
- Na Gwieździe Polarnej mazut już się skończył - wtrącił lejtenant Sewa-
stianow. - Przerobiliśmy kotłownię na paliwo twarde. Ale i węgla już brak.
Tyle tylko zostało, żeby kowale mieli trochę pod ręką. Nasi palacze zaczy-
nają po cichu palić asfaltem. Kopci się nie najgorzej, ale dobywać go trudno:
kujemy łomami ulice...
Lejtenant Pirożny z Irtysza ostrożnie zapytał:
- A w ostateczności nie dałoby się palić smarem? Andriuk aż podskoczył
na krześle:
- W żadnym wypadku! Odpowiada pan głową za każdy kilogram smaru!
Ciekawym, z czym pan wyjdzie w morze na wiosnę, gdy teraz przepuścicie
swoje zapasy przez komin? Towarzysze! Musimy znaleźć jakieś rozwiąza-
nie. Musimy znaleźć węgiel! Szukajcie w mieście pod śniegiem, wszędzie,
gdzie tylko się da. Jest to w tej chwili nasza najważniejsza operacja bojowa.
Nazwiemy ją w skrócie umownie: „ŻN”. Co to znaczy, dowiecie się później.
W operacji „ŻN” wzięły udział wszystkie załogi okrętów podwodnych.
Węgiel znaleziono. I to nawet więcej, niż się go spodziewano. Sewastianow
trafił na wielką hałdę węgla niemal na samej linii ognia, tuż pod Niewską
Dubrowką. Cały ten teren ostrzeliwano z niemieckich okopów. Trzeba było
podkradać się do hałdy nocami, choć i wtedy rwały się wokół pociski. Ale
odtąd węgiel płynął do baz nieprzerwanym potokiem.
Marynarze łamali sobie głowę: co znaczy tajemniczy skrót „ŻN”?
Andriuk milczał.
- Nie próbowaliście odgadnąć sami? - pytał.
- Próbowaliśmy. Wychodzi rozmaicie: „życia nauczy”, „żelazne ner-
wy”... To nam pasuje najlepiej. A może „życiowo niezbędne”?... Andriuk
nadal uśmiechał się tajemniczo.
- W porządku - powiedział wreszcie. - Znaczy, trafnie dobrałem krypto-
nim. Nie wiedziałem, że aż tyle znajdziecie rozwiązań.
Z DZIENNIKA TRAWKINA
Szcz-303, zacumowany do burty Gwiazdy Polarnej, wmarzł głęboko w
lód... W przedziałach okrętu, błyszczących zawsze, wypucowanych do czy-
sta, dymią prowizoryczne piecyki-burżujki. Kopeć i sadza mieszają się ze
szronem, pokrywającym grubą warstwą stalowe burty i tarcze przyrządów.
We wnętrzu okrętów panują arktyczne chłody, mimo to ani na chwilę nie
ustaje stukot młotków, zgrzyt metalu, jazgot wiertarek. Ludziom palce
przymarzają do żelaza. Bladzi z wyczerpania, głodu i zimna, ledwie trzyma-
ją się na nogach. Codzienna racja żywności pozwala zaledwie na utrzymanie
nikłej wegetacji organizmu. Chwilami brakuje sił, żeby wspiąć się po trapie
na pokład. A jednak marynarze pracują bez wytchnienia. Tutaj, na okręcie, i
tam - w oblężonym mieście.
19 listopada 1941 r. Wracałem ze sztabu. W drodze trafiłem na dwa na-
loty. Pierwszy przesiedziałem pod łukiem mostu na ulicy Piaskowej, drugi
zastał mnie akurat pośrodku Litiejnego Mostu. Zenitówki biły jak oszalałe.
Nie wiem, jakim cudem uszedłem cały spod gradu odłamków.
21 listopada. Przed chwilą zakończyło się zebranie załogi. Moi ludzie
zobowiązali się przeprowadzić remont okrętu, zanim ruszą na rzece wiosen-
ne lody. Wspaniali chłopcy! Wychudły, pozieleniały z zimna motorzysta
Lebiediew wycedził przez zęby: „Ech, poczekajcie, dranie! Przyjdzie i na
was kolej, spróbujecie jeszcze na sobie naszych torped”. Nienawiść do wro-
ga tkwi w każdym z tych ludzi jak dynamit!
24 listopada. Dwa alarmy: artyleryjski i lotniczy. Jednocześnie polowały
na nas Junkersy i macały z daleka działa ciężkiego kalibru. Bomby i pociski
padały blisko naszego „Szczupaka”. Załoga nie przerywała pracy.
28 listopada. W tym miesiącu dwukrotnie zniżano racje chleba. O
zmierzchu ku Gwieździe Polarnej podeszła moja żona. Jej widok wstrząsnął
mną do głębi. Kredowobiała twarz, zapadłe policzki i oczy, z których bez-
wolnie płynęły łzy.
- Wania, co robić? Wybrałam już całą żywność, na kartki na trzy dni na-
przód. Dzisiaj dzieci nie mają co jeść. I jutro to samo. Dziewczynki płaczą z
głodu...
Dzieci... Jedna córeczka ma półtora roku, druga dwa i pół, a najstarsza
ukończyła cztery. Jak je ratować? Wyskrobałem trochę okruchów sucharów,
trochę masła, kilka kawałków cukru - tyle, ile zdołałem uzbierać, przez trzy
tygodnie odejmując od własnych racji. Dla sześciorga nie wystarczy na jed-
ną kolację. Oddałem jeszcze żonie kupon sukna (nie zdążyłem sobie zamó-
wić płaszcza) - może uda się jej wymienić to na chleb.
29 listopada. Wróciłem przed chwilą z kubryka na bazie. Marynarze po-
stawili na zebraniu sprawę mojej rodziny. Rugali mnie za ukrywanie roz-
paczliwej sytuacji. Podjęli beze mnie decyzję, że będą się odtąd dzielić ze
mną okruchami swoich mizernych porcji. Oczywiście jako dowódca okrętu
zakazałem im tego: każdy musi zjadać swoją porcję sam. W podobnej sytu-
acji znajduje się wielej rodzin. Nasze porcje nie wystarczą dla wszystkich.
10 grudnia. Wczoraj nasze wojska wyzwoliły Tichwin. Na twarzach ze-
branych w kubryku marynarzy radosne uśmiechy. Może oznacza to prze-
łom? Może nastał koniec blokady?
16 grudnia. Od rana marynarze ćwiczą taktykę walki na lądzie. Ze
szczególną pasją trenują bój na bagnety. Akurat w czasie krótkiej przerwy
radio podało wiadomość: nasi dali Niemcom łupnia pod Moskwą!
18 grudnia. Nasi zajęli Kalinin! Droga od Tichwina do Wołchowa na-
reszcie wolna! Może już wkrótce uda się wywieźć na tyły moją rodzinę.
Byle tylko szybciej to nastąpiło!
19 grudnia. Transport miejski w bezruchu. Osłabieni z głodu robotnicy
muszą teraz dochodzić do swych fabryk pieszo, czasem z drugiego krańca
miasta. Wielu z nich ginie po drodze z głodu, chłodu i od niemieckich poci-
sków. A jednak ludzie ci codziennie na nowo podejmują pracę, remontują
czołgi i okręty, produkują pociski i miny. Prawdziwi bohaterowie.
20 grudnia. Trwają nieustanne ostrzały artyleryjskie i bombardowania.
Wiele domów uległo zniszczeniu. Całe dzielnice pozostają bez wody i świa-
tła. Paliwo się skończyło.
Nie opodal Gwiazdy Polarnej marynarze wykuli w grubym lodzie prze-
ręblę. Cywile schodzą na lód z wiadrami, czerpią wodę i na saneczkach
wywożą. Nierzadko jest to ich ostatnia wyprawa - nieruchome ciała pozo-
stają długo na lodzie.
25 grudnia. Jakże niewiele trzeba człowiekowi do szczęścia! Przed chwi-
lą wpadł do kabiny politruk z sąsiedniego okrętu. „Zwiększyli - krzyczy -
zwiększyli!” Cały promienieje radością. I rzeczywiście: racje chleba od dnia
dzisiejszego zostały zwiększone. Robotnicy dostali po 350, a osoby na
utrzymaniu po 200 gramów chleba.
26 grudnia. Przez jezioro Ładoga otwarto regularną komunikację z resztą
kraju. Kolumny samochodów przywożą teraz do miasta mąkę, cukier, masło,
mięso, tytoń, medykamenty. Samochody jadą nieprzerwanym sznurem, nie
zważając na bliskie sąsiedztwo wroga, bez względu na bombardowania. Tą
samą drogą (rzeczywiście „droga życia”) wywozi się chorych i rannych,
kobiety i dzieci.
6 stycznia 1942 r. Iljin świętuje dziś swój wielki sukces. W południe za-
meldował u mnie w kajucie: „Rufowe i dziobowe stery zanurzenia działają
normalnie!” Jest to rzeczywiście wielki sukces. Sternicy i elektrycy zmagali
się z tymi kapryśnymi mechanizmami przez wiele tygodni.
25 stycznia. Byłem przez kilka godzin w domu. Okna zabite dyktą, ścia-
ny poczerniały od dymu z żelaznego piecyka. Żona, wychudła, z pociemnia-
łą twarzą, ledwie porusza się po mieszkaniu. Córeczki z szarymi twarzami
dystrofików, okręcone w szmaty i koce, siedzą jedna obok drugiej na łóżku i
jedzą zupę ze stolarskiego kleju. A za ścianami niedaleko słychać wybuchy
pocisków.
11 lutego. Dni coraz dłuższe. Już niedaleko wiosna. Znowu zwiększono
porcje żywności. Od dzisiaj wydają nam po 800, a robotnikom po 500 gra-
mów chleba.
17 lutego. Cały dzień trwało seminarium dla dowódców okrętów. Na ma-
kietach i specjalnych przyborach ćwiczyliśmy strzelanie torped do celu.
Przyjemne uczucie: według wykreślonego przeze mnie schematu wszystkie
torpedy dosięgły celu.
23 lutego. Dzień Armii Czerwonej. Nastrój znakomity: wykonaliśmy zo-
bowiązanie - remont okrętu został zakończony.
24 lutego. Telegram od żony: Przybyliśmy do Uljanowska. W drodze
umarła matka. Odmroziłam sobie obie stopy, grozi mi amputacja. Czekam
na twoją zgodę. Dzieci zdrowe. Całują. Lida. Oblałem się zimnym potem,
czytając te słowa. Pobiegłem natychmiast do naszego lekarza, pułkownika
Tichona Aleksiejewicza Kuźmina. Jest to znakomity lekarz i towarzysz!
Wysłuchał mnie uważnie, a następnie w mojej obecności podyktował tele-
gram do Lidy - całą instrukcję, co i jak należy robić. Nogi ratować za
wszelką cenę!
23 marca. List od żony: zdrowie powraca, zaczyna powoli chodzić (ko-
chany Tichon Aleksiejewicz - to jego zasługa!). Dzieci wyglądają lepiej.
12 kwietnia. Znowu Niemcy wymacują pociskami naszą bazę. Wybuchy
są tak bliskie, że cały nasz „Szczupak” kołysze się i drży. Wsłuchujemy się z
napięciem w każdy zbliżający się gwizd. Tylko tego brakowało, aby po tylu
miesiącach pracy jakiś zabłąkany pocisk unicestwił cały wysiłek.
Ż
ona pisze: nogi całe i zdrowe.
16 kwietnia. W mieście ruszyły tramwaje. Ich dalekie dzwonki brzmią
dla nas jak najpiękniejsza muzyka.
Lód na Newie pociemniał, skruszył się i pofałdował. Lada dzień zacznie
płynąć kra, a w ślad za krą wyjdą w morze nasze okręty!
KAJDANY PĘKAJĄ
- Lody ruszyły!
Umazani smarami, wycieńczeni motorzyści po kolei wynurzają się z
ciemnych wnętrz. Na okrętach, przyczajonych u newskich nabrzeży, na po-
kładach okrętów-baz widać wiele nieruchomych sylwetek. Nawet ostry,
wilgotny podmuch wiosennego wiatru nie jest w stanie wpędzić tych ludzi
pod pokłady. Jeszcze chwilę, jeszcze choć minutę chcieliby sycić oczy wi-
dokiem, na który czekali tyle miesięcy.
Newa ruszyła! Bure zwały kry suną z łoskotem ku morzu jak potężna
armada. Na grzbietach lodowych brył, unoszonych wartkim prądem, ślady
zimowej gehenny: przymarzłe do lodu trupy, szczątki roztrzaskanych samo-
chodów, resztki barek...
Lodowe okowy, które więziły przez zimę unieruchomione okręty, prąc
niepowstrzymanie naprzód, ku Zatoce, oczyszczają z dryfujących min tory
wodne. Co jakiś czas, poprzez odległy łoskot, kanonady, dochodzi aż do
pokładu Gwiazdy Polarnej charakterystyczny odgłos detonującej miny. Za-
łogi okrętów ukrytych na Newie nie mają za wiele czasu na wysłuchiwanie
tych pirotechnicznych koncertów: przez całą dobę kipi tu wytężona praca.
Na pokładzie S-7 ludzie biegają jak w ukropie. Odbywa się tam właśnie
jedna z tych „chirurgicznych” operacji, gdy ciężko chorego pacjenta - okręt
podwodny - przywraca się życiu jedynie na skutek zastosowania prawdziwie
znachorskich zabiegów.
- Uwaga, Piskunow! - stojący na pokładzie starszyna Golenko krzyczy w
dół do ubranego w skafander nurka. Ten go i tak nie słyszy. Usiadł na kra-
wędzi wykutej przerębli i spełza w bulgocący czarny otwór. Golenko rozwi-
ja gumowy wąż i ostrożnie zwalnia linkę sygnałową. Miczman Jurkiewicz
przykucnął nie opodal ze słuchawkami na głowie i mikrofonem w ręce. Po
chwili Piskunow zniknął pod lodem. Teraz tylko Jurkiewicz wie, co się
dzieje z nurkiem. Słyszy w słuchawkach jego ochrypły głos:
- Śruba... tak, widzę ją nareszcie! A niech to diabli!
- Co widzisz? Gadaj! - denerwuje się Jurkiewicz i spogląda do tyłu, na
wszelki wypadek, bo cała ta operacja została zaprojektowana głównie przez
niego, w tajemnicy przed „naczalstwem”. Okręt jest już prawie gotów do
podjęcia walki, tylko ta śruba... Uległa awarii jeszcze na jesieni. Licho wie,
jakie to uszkodzenie. Czekać na remont w doku? Nikt nawet o tym nie ma-
rzy: w Leningradzie nie ma doków. A więc kapitulacja?
- Śruba... - chrypi spod lodu Piskunow - na szmelc! Brak jednego pióra,
dwa skręcone. Klops!
Nagle słychać przerażony głos Golenki:
- O rany! Kra!
- Nie wrzeszcz! - piekli się Jurkiewicz. - Nurek mi ogłuchnie. Ale i on już
widzi, co się święci.
- Piskunow! Wyłaź! I to już! - mówi do mikrofonu siląc się na spokój.
Ale nerwy nie wytrzymują, więc krzyczy ile sił: - Wyłaź, do jasnej cholery!
Nikt cię nie ciągnie, to kawał lodu zaczepił o rurę gumową. Ostrożnie!
Uważaj na lód...
Na rzece niespokojne wiry skierowały nagle na okręt całe zwały lodu.
Niesione prądem kry, piętrząc się jedna na drugą, z trzaskiem i łomotem
dotarły aż do burty i nagle wykuta przeręblą zaczęła się kurczyć i maleć w
oczach. Jeszcze chwila i... w wąskiej szczelinie ukazał się hełm nurka, a
zaraz potem on sam. Ciągnięty przez kolegów z całych sił na linie do góry,
wypełzł na lód. W samą porę! Okręt zatrząsł się pod naporem, aż zazgrzyta-
ły grube stalowe cumy.
Na drugi dzień Piskunow znowu zaryzykuje. I w końcu połamana śruba
zostanie zdjęta pod wodą, wydobyta i - z braku laku - umiejętne ręce inży-
niera Kulczyckiego przyspawają jej nowe pióra, a marynarze - ręcznie, pil-
nikami - przez wiele dni nadawać jej będą pożądany profil, aż dokładnie
zbalansowana, wyważona i odpolerowana wróci na dawne miejsce i spraw-
nie popchnie okręt ku ujściu Newy.
Zanim to jednak nastąpi...
- Towarzyszu dowódco! - sternik Krutkowski z takim impetem skoczył
do włazu, że o mały włos nie przewrócił dowódcy okrętu, Trawkina, którego
w pierwszej chwili nie poznał. - Diakow... „Malutka” wychodzi! - i zanim
zdążył cokolwiek z sensem wyjaśnić, już był z powrotem na górze.
Rzeczywiście: Trawkin, który w ślad za Krutkowskim wdrapał się na
pomost, zobaczył na rzece, w odległości kilkuset metrów, idącą na pełnych
obrotach znajomą sylwetkę M-97. Czyżby jej dowódca, Diakow, miał być
tym pierwszym wybrańcem losu? M-97 nazywana potocznie „Malutką”
(nazwę tę zawdzięczała - podobnie jak wszystkie okręty tego typu - głównie
swym niewielkim rozmiarom) należała do najmniejszych okrętów we flocie.
Może w sztabie zdecydowano się na wypuszczenie pierwszego zwiadowcy?
Gdy okręt mijał Szcz-303, Trawkin z zawiścią pomachał ręką Diakowo-
wi. Nie wiedział jeszcze, że i on za kilka dni pójdzie tym samym kursem aż
do... Ochtieńskiego Mostu, skąd na odcinku rzeki do Litiejnego Mostu roz-
pościerało się tzw. „Morze Ochtieńskie”. Newa miała w tym miejscu bieg
bardzo nierówny, przypominający z góry krzywiznę haka, i nurt bardzo
ostry, ale głębokość wody sięgała do osiemnastu metrów i właśnie ta oko-
liczność skłoniła sztab floty do wyznaczenia na tym odcinku poligonu dla
okrętów podwodnych.
Gdy tylko spłynęła kra, rozpoczęto intensywny trening. Okręty wyzna-
czone do pierwszej grupy bojowej - Szcz-304 (dowodzony przez J. P. Afana-
sjewa), Szcz-317 (kapitan lejtenant N. M. Mochow), Szcz-320 (kapitan 3
rangi J. M. Wiszniewski), Szcz-406 (kapitan lejtenant E. N. Osipow), S-7
(kapitan lejtenant S. P. Lisin) i Szcz-303 (kapitan 3 rangi Iwan Trawkin) -
zaczęły kolejno, według ustalonej listy, wychodzić na „poligon”. W historii
Floty Bałtyckiej był to wypadek bez precedensu: wszystkie wymienione (a
potem i pozostałe) okręty podwodne musiały wykonać normalny program
ć
wiczeń bojowych na... rzece. I to na dodatek w warunkach skrajnie nieko-
rzystnych, w nurtach rzeki o silnym prądzie i na małych głębokościach.
Każdy nieostrożny manewr groził uderzeniem o dno, a to z reguły prowa-
dziło do poważnej awarii.
- Kapitanie trzeciej rangi, to nie jest zabawa dla naszej babci
∗
- zwrócił
∗
„Babcią” nazywali marynarze wysłużoną Szcz-303.
się oficer, mechanik Iljin, do Trawkina. - Stare pudło ma swój charakterek,
diabli wiedzą, czy ten „szczupak” zechce pływać w korytku. Nie dałbym
głowy, że nasze diesle idą, jak trzeba, a stery zanurzenia...
- Towarzyszu Iljin, wasza głowa będzie jeszcze potrzebna na polach mi-
nowych w rejonie Gotlandii. A teraz każcie podgrzać silniki...
- Tak jest! Podgrzać silniki! - Iljin przesadnie służbiście trzasnął obcasa-
mi i jednym susem zniknął we włazie.
Zdjęto stalowe cumy. Okręt, uwolniony z kajdan, rozdygotany podnieca-
jącą pulsacją silników, oddalił się w kłębach spalin od nabrzeża.
KOLCE „MORSKIEGO JEŻA”
Pierwsze dni maja 1942 roku. Budynek sztabu floty. Gabinet dowódcy
Floty Bałtyckiej, wiceadmirała Tribuca.
- Proszę, kontynuujcie, kapitanie drugiej rangi, słuchamy - wiceadmirał
zwrócił się zachęcająco do Jegorowa. Wziął notes, ołówek, ale w ostatniej
chwili coś sobie musiał przypomnieć, bo wydobył z szuflady biurka gęsto
zadrukowaną kartkę papieru i rzekł do Jegorowa: - Przepraszam was, od-
czytam jeszcze ostatni komunikat berlińskiego radia. Jest to dokument, z
którego wynika, że nasze okręty podwodne, wszystkie co do jednego, zosta-
ły w ostatnich miesiącach pogrzebane na dnie Zatoki Fińskiej. - Tribuc po-
kazał odwróconą kartkę z zakreślonym czerwoną linią tekstem.
- W wyniku uporczywych działań ciężkich bombowców Luftwaffe - czy-
tał - ostatnie z trzydziestu sowieckich U-Bootów, które Rosjanie tchórzliwie
ukryli w zakamarkach Newy, bądź uległy kompletnemu zniszczeniu, bądź
przez wiele miesięcy będą musiały leczyć rany, jeśli na taką kurację pozwoli
im nasze lotnictwo i artyleria, a także coraz wyraźniej niepomyślny dla So-
wietów rozwój wydarzeń na froncie...
Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych Władimir Aleksiejcwicz Tri-
polski z miną niepoprawnego sztubaka gwizdnął z podziwem:
- Gratulacje dla nieboszczyków! - uszczypnął się w policzek. - Już nas
przenieśli na tamten świat!
Właśnie przed chwilą Tripolski złożył admirałowi raport z przebiegu re-
montu okrętów podwodnych. Z raportu wynikało: dziesięć okrętów, całko-
wicie gotowych do opuszczenia bazy, odbywa intensywne ćwiczenia na
„Morzu Ochtieńskim”, trenując ze szczególnym uporem manewr szybkiego
zanurzenia. Siedem dalszych po niewielkim remoncie w doku może również
wkrótce wejść do akcji...
Kapitan 2 rangi Jegorow, który cały czas tkwił przy zawieszonej na ścia-
nie mapie, odezwał się tonem bynajmniej nie wesołym:
- Zwykłe propagandowe sztuczki. Niemcy sami nie wierzą w nie. Czu-
jemy to na własnej skórze. Od tygodnia ich artyleria z rejonu Strelny i Pe-
terhofu koncentruje swój ogień w kwadratach postoju naszych baz. Po zma-
sowanych całodziennych atakach lotnictwa, które doprowadziły w końcu do
poważnego uszkodzenia krążownika Kirow, hitlerowcy zmienili taktykę i w
przewidywaniu akcji naszych okrętów zaczęli nocami zrzucać z samolotów
miny na główny tor wodny - Kanał Morski. Są to miny najnowszych typów,
głównie denne magnetyczne i akustyczne, obliczone na działanie pola ma-
gnetycznego, wytwarzanego przez okręt, a także reagujące na określona
częstotliwość dźwięku pracujących śrub. Nasi obserwatorzy zdołali w ciągu
zaledwie tygodnia wykryć ponad sto pięćdziesiąt takich zrzutów...
- Czy to znaczy, że miny uniemożliwią przemarsz okrętów do Kronszta-
du? - zapytał, wyraźnie zaniepokojony, jeden z dowódców okrętów. Wice-
admirał podniósł się zza biurka i podszedł do mapy. Jegorow, spełniając jego
prośbę, podał mu linijkę.
- Towarzysze! Nieprzyjaciel z całą pewnością wie o naszych przygoto-
waniach do wyjścia. Nie jestem nawet pewien, czy w niemiecko-fińskim
sztabie nie przeceniają naszych możliwości. A i nam nie wolno nie doceniać
ryzyka i niebezpieczeństwa. Trzeba umieć trzeźwo patrzeć prawdzie w oczy.
A jaka jest ta prawda? - Tribuc na chwilę odwrócił się od mapy i popatrzył
na zebranych. Czyż musiał im wiele tłumaczyć? Zaznaczone na mapie grubą
niebieską krechą linie hitlerowskich wojsk biegły wzdłuż południowych
brzegów Zatoki Fińskiej aż do Kiernowa, a następninie od Peterhofu do
Uricka. Wybrzeże północne było okupowane aż do starej granicy z Finlan-
dią; lewy brzeg Newy, nieco na wschód od przedmieść Leningradu, aż do
Szlisselburga, znajdował się w rękach Niemców. Praktycznie biorąc, zablo-
kowana flota radziecka nie dysponowała ani jedną bazą, do której nie mo-
głaby sięgnąć artyleria niemiecka. Wróg mógł w każdej chwili rzucić na
dowolny okręt lawinę pocisków, wszystkie wyjścia z miasta znajdowały się
pod krzyżowym artyleryjskim ostrzałem, a co gorsza w tym wlaśnie rejonie
Niemcy zdołali gęsto zaminować główno tory wodne.
- Towarzyszu admirale - odezwał się znowu Tripolski, którego nie
opuszczał optymizm. - Nasze kutry i trałowce bronują niemal codziennie
tory wodne aż do wysepek Lewansaari i Seiskara. Do Gotlandii tylko krok...
Chłopaki postawią zasłony dymne i pójdą...
- Tak - wiceadmirał niecierpliwym gestem i przerwał Tripolskiemu - to
prawda, ale... Jest właśnie kilka „ale”, które trzeba mieć na uwadze i każdej
próbie forsowania Zatoki. Nasze rozpoznanie lotnicze doniosło, że Niemcy
wystawili sieci, o, tutaj - Tribuc linijką przeciął w kilku miejscach tory
wodne w zwężeniach Zatoki. - A ponadto wiemy już z całą pewnością, że
rozległe pola minowe istnieją między wyspą Nargen oraz Porkkala-Udd i nie
ulega wątpliwości, żn przejścia koło Gotlandii są również gęsto zaminowa-
ne. Szczególnie niepokojąco wygląda ożywioną krzątanina dwóch minow-
ców: Rolanda i Kaisera. Wczoraj przeciwnik wprowadził do akcji trzy flo-
tylle trałowców. Jego samoloty sieją minami wokół Kronsztadu. Wiemy,
raczej z oznak zewnętrznych i pewnych poszlak, że Niemcy i Finowie, w
obawie przed zagrożeniem własnych konwojów, zdołali przygotować dla nas
jeszcze kilka innych „niespodzianek”. W lutym odbyło się tajne posiedzenie
w niemiecko-fińskim sztabie floty, m którym obecni byli Doenitz i Raeder.
Flota zażądała od przemysłu dostawy półtora tysiąca kilometrów stalowej
liny, oczywiście w celu całkowitego zagrodzenia Zatoki siecią. Na razie
przemysł nie jest w stanie wykonać tego zamówienia. Ale czy to znaczy, że
pozostawili nam Zatokę otworem? Na pewno coś przygotowali!
Wiceadmirał ponownie zwrócił się do Jegorowa, który za jego plecami
przerywaną linią nanosił na mapę Zatoki Fińskiej przypuszczalne granice pól
minowych:
- Udzielam wam głosu, Włodzimierzu Aleksiejewiczu!
Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, kapitan 2 rangi Włodzimierz
Aleksiejewicz Jegorow, był wybitnie zdolnym i doświadczonym oficerem
marynarki. Z jego zdaniem liczono się w sztabie i wiceadmirał Tribuc często
korzystał z jego rad. Tym razem, w obliczu bliskiego już terminu podjęcia
na nowo działań bojowych, od jego opinii w znacznym stopniu zależał wy-
bór jednego z planowanych wariantów akcji.
- Towarzysze! - Jegorow odwrócił się twarzą do zebranych. - Wiosenny
spływ lodów był naszym sprzymierzeńcem. Kra, sztormy i wichury znisz-
czyły pokaźną część min, ale nadal miny stanowią główne niebezpieczeń-
stwo. Niemcy, bojąc się panicznie naszych okrętów, prowadzą swe trans-
porty wzdłuż przybrzeżnych płycizn i szkierów. Kto ich stamtąd może
przegonić? Dopóki ląd znajduje się w ich rękach, nie ma takiej siły oprócz
naszych samolotów. A więc radziłbym wszystkim taktykę wyczekiwania: po
wyjściu w rejs siedzieć cicho, czatować na szlakach ich konwojów tak dłu-
go, aż sami wejdą pod celownik... - Jegorow zamilkł na chwilę, a potem
skierował się wprost do wiceadmirała: - Jeśli już pytacie o moje zdanie w
kwestii zasadniczej: metody dowodzenia z brzegu... No, cóż? Moim zda-
niem, w warunkach bałtyckich okręty podwodne nie mogą być dowodzone z
lądu. Musimy zaniechać taktyki dowodzenia grupowymi atakami okrętów -
w obecnej sytuacji oznaczałoby to samobójstwo! Trzeba każdemu dowódcy
dać wolną rękę - niech próbuje sam rozwiązywać zadania, które nałoży na
niego sytuacja. Maksymalna inicjatywa i samodzielność! W niektórych wy-
padkach - połączone działanie dwóch, trzech okrętów pozostających w kon-
takcie z okrętem dowodzenia. Okręt dowodzący utrzymuje łączność z sa-
molotem rozpoznawczym i z lądem. Innego wyjścia nie widzę!
Któryś z oficerów, wpatrując się w ogromną mapę Zatoki, przypomina-
jącą zawikłany labirynt niebieskich linii i kresek, nie powstrzymał mimo-
wolnego westchnienia:
- Ryzykowna to będzie zabawa!
„SZCZUPAKI” WYCHODZĄ NA ŻER
25
aja 1942 roku.
- Uwaga! Afanasjew wychodzi!... - ten okrzyk wywołał na pokład
Gwiazdy Polarnej cały tłum. Nikt nie zważał na przepisy alarmowe. Ludzie -
uczepieni lin, pochyleni ku rzece - machali czapkami, powiewali chustkami,
krzyczeli...
- Afanasjew, trzymaj, się!
- Afanasjew, daj im bobu!
- Za Leningrad!
- Za Moskwę!
- Wracajcie zdrowi!
Na Szcz-304, idącym w położeniu nawodnym w kierunku Kanału Mor-
skiego, nikt tych okrzyków nie słyszał. Zagłuszał je łoskot diesli. Nad rzeką
unosił się jękliwy warkot ścigaczy, które wznosząc grzywy piany, zamiatały
skrzętnie wodne torowisko po obydwu burtach okrętu. Okręt Afanasjewa,
wyznaczony jako pierwszy na bojowy rejs w Zatoce Fińskiej, trzymał kurs
na Kronsztad. Szedł dokładnie przetrałowanym szlakiem, otoczony przez
ś
cigacze i trałowce. Zanim jednak wszedł do Zatoki, już nad Kanałem Mor-
skim zagwizdały pociski ciężkich dział, bijących z Peterhofu. Wysokie fon-
tanny wody wzbiły się w pobliżu Szcz304, ale w tej samej chwili myszkujące
wokół ścigacze zaczęły rozsnuwać gęsty, burożółty welon dymu, który sku-
tecznie nakrył Afanasjewa. Tylko jeden pocisk padł niebezpiecznie blisko;
eksplodując w odległości zaledwie trzech metrów od kadłuba okrętu, znisz-
czył kompas i antenę.
- No, dzięki Bogu, doszli cało! - powiedział Kabo, wchodząc w kilka go-
dzin później do oficerskiej mesy na Gwieździe Polarnej. Zastał tam w kom-
plecie dowódców wszystkich Szcz, wśród nich także Iwana Trawkina. Ten
chwycił roześmianego przyjaciela w objęcia, jakby witał w jego osobie ca-
łego i zdrowego kapitana 3 rangi Afanasjewa, z którym jeszcze dzisiaj rano
wypili „strzemiennego”.
- A kiedyż to my, Izaaku, wyjdziemy na polowanie? - zapytał Trawkin.
13
zerwca 1942 roku.
Osipow, dowódca Szcz-406, z pomostu swego okrętu podaje komendę:
- Cumy dziobowe rzuć! Przy cumach dziobowych na pirsie - Kabo i Ja-
roszewicz, przy rufowych - Trawkin i Goldberg.
- Cumy rufowe rzuć! Trawkin, stojąc na nabrzeżu, woła ochrypłym z
emocji głosem:
- Eugeniuszu Jakowlewiczu! - i unosi wygięty zadzierżyście kciuk. Jesz-
cze nie wie, że teraz kolej na niego.
I WRESZCIE
21 czerwca - południe.
„Babcia” wychodzi w morze.
Kapitan 3 rangi Trawkin w sztabie floty odbiera rozkaz:
Szcz-303 wychodzi w bojowy rejs. Zajmuje pozycję w wyznaczonym sek-
torze Bałtyku i rozpoczyna działania na szlakach nieprzyjacielskich konwo-
jów.
- Wiesz, Izaaku - zwraca się Trawkin do Kabo - mówiąc szczerze, od-
czuwam lęk. Nie boję się o siebie, ufam moim ludziom, ale... jak się spisze
moja „Babcia”? To stary gruchot. Służyłem na niej jeszcze jako szturman.
Każdy okręt, jak człowiek, ma swój charakter, swoje kaprysy. Tamtego sta-
rego „Szczupaka” znałem jak własną kieszeń. Kto wie, jakie wady i zalety
pokaże ten odmłodzony...
Kabo w milczeniu uścisnął dłoń przyjaciela. Popatrzyli sobie w oczy.
Obaj nie byli pewni swych okrętów. Mieli za sobą jedynie próbę „Morza
Ochtieńskiego” - kilka próbnych rejsów na krótkim odcinku, pomiędzy jed-
nym a drugim mostem na Newie...
21 czerwca.
Biała leningradzka noc - natchnienie poetów i pisarzy. Przekleństwo ob-
lężonego miasta. Plaga zablokowanej w Leningradzie floty.
Idącego w położeniu nawodnym Szcz-303 widać z dala na spokojnej tafli
wody. Przejrzysta poświata białej nocy odsłania przed niemieckimi obser-
watorami łatwy cel. I znowu - jak to już było wielokrotnie - odzywa się ta
sama złowieszcza muzyka. Biją działa z Peterhofu. Huraganowy ogień nara-
sta, ogarnia coraz ciaśniej okręt, na którym wszyscy zajęli swe miejsca w
oczekiwaniu trafienia. Przygotowano odpowiedni sprzęt, marynarze - gotowi
do akcji - oczekują rozkazu. Nie ma zbędnej krzątaniny. Równo pulsują
diesle, popychając Szcz-303 - nareszcie! - ku morzu. Załoga przeżywa swój
bojowy chrzest. Ludzie przykuli spojrzenie do wskazówek przyrządów, za-
mienili się w słuch, ale każdy wie, że jego wyraz twarzy, jego gesty są ob-
serwowane przez innych, że jest to pierwszy egzamin odwagi i zimnych
nerwów, a więc - spasować nie wolno.
Ś
cigacze wykonują dokładnie swoją robotę. Zasłona dymu otula coraz
szczelniej okręt Trawkina. Jednocześnie z okrętów-baz na Newie zagrały w
odpowiedzi najcięższe działa. Wtórowały im basom baterie nadbrzeżne. Ta
„perswazja” odnosi natychmiastowy skutek: głuche detonacje za burtą
Szcz-303 stają się coraz rzadsze. Przyduszone celnym ogniem milkną hitle-
rowskie baterie.
22 czerwca nad ranem. Kronsztad.
Cały, bez jednego zadrapania, Szcz-303 zalega u długiego pirsu w bazie.
Czeka go kilka dni postoju. Dowództwo floty z niepokojem wyczekuje na
powrót Afanasjewa. Jakie wieści przywiezie ze sobą z tego pierwszego rej-
su? Poprzednik Afalnasjewa, Diakow, mimo iż jego M-97 osiągnął w ostat-
nich dniach maja wody przybrzeżne Gotlandii i nie zauważony po dwunastu
dniach wrócił do Kronsztadu - nie zauważył na drodze długości 310 mil
niczego interesującego. A jednak... M-97 co najmniej siedmiokrotnie musiał
przekroczyć pola minowe! Zawiniły zbyt prymitywne hydrofony. Rezultat
tego rejsu praktycznie równał się więc zeru.
TOPIELCY PROSZĄ DO TOWARZYSTWA
1 lipca. Kronsztad.
Dowodzony przez Afanasjewa Szcz-304 powraca do bazy.
- Od pierwszych godzin po wyjściu w morze przedzieraliśmy się przez
pola minowe jak przez chaszcze tarniny - mówi dowódca okrętu. - Minliny
szorowały o burty to z lewej, to z prawe strony. Grała nam na nerwach ta
muzyka! Wkrótce potem wytropiły nas kutry i zaczęły miotać bomby. Nie
taki wilk straszny! Kadłub wytrzymał. Zdążyłem nawet nadać meldunek
radiowy do bazy. Piętnastego czerwca zauważyłem w peryskopie duży sta-
tek, ale... bez eskorty! Nie mogłem się mylić, był to statek niemiecki. Posze-
dłem kursem na zbliżenie. Dopiero teraz zauważyłem idące przodem dwa
trałowce. Bardzo ostrożnie, dosłownie na kilka sekund podnosiliśmy pery-
skop, zbliżając się do punktu odpalenia torped. Byle nas nie zauważyli!
Przed każdym podniesieniem peryskopu przysiadałem w kucki i gdy tylko
wynurzyła się ze studzienki głowica z okularem, rozkładałem rączki pery-
skopu i przylepiony do wziernika unosiłem się wraz z okularem do góry, aż
pojawiła się powierzchnia morza. Krótkie machnięcie ręką („Peryskop
stop!”), szybki obrót peryskopu i po kilku sekundach „Peryskop w dół!”
Tych kilka sekund musiało starczyć na ustalenie kąta kursowego i odległości
do celu.
- Atak przebiegał pomyślnie - kontynuował swą relację Afanasjew. -
Odpaliliśmy torpedy z dwu wyrzutni dziobowych. Po siedemdziesięciu pię-
ciu sekundach eksplozja! Jedna torpeda ugodziła w statek. Niemcom nawet
nie przyszło do głowy, że to atak okrętu podwodnego. Widocznie sądzili, że
transport wyleciał na zabłąkanej minie, bo oba trałowce przez dłuższy czas
trałowały w tym sektorze... Na drugi dzień atakowaliśmy inny transporto-
wiec. Ale Niemcy zdążyli zauważyć ślady wystrzelonych torped i zaczęli się
oddalać. Zdecydowałem: zaatakujemy z pozycji nawodnej, ale już w chwilę
po ukazaniu się kiosku nad wodą otworzyli do nas ogień z dwu dział. Szyb-
ko daliśmy nura... 18 czerwca Afanasjew cały dzień umykał przed pogonią,
tropiony przez zespół ścigaczy, obrzucany nieustannie bombami głębino-
wymi. Zdecydował się na opuszczenie sektora. Wrócił niemal na to samo
miejsce, gdzie zatonął storpedowany przez niego transportowiec. I nagle...
- Wykryły nas - opowiadał później - dwa torpedowce. Zaczęły się sypać
bomby. Bliski wybuch podrzucił nami jak piłką. Byliśmy na głębokości
około czterdziestu metrów, gdy pełną parą wyrżnęliśmy dziobem w... zato-
piony przez nas transportowiec! Potopieni hitlerowcy zapraszali nas do to-
warzystwa... Uderzenie było tak silne, że wszyscy zwalili się z nóg. Ja wy-
rżnąłem głową o jakiś kant, pociemniało mi w oczach, ale zerwałem się na
równe nogi. „Sprawdzić szczelność w przedziałach!” - rozkaz podany z cen-
trali podziałał na ludzi otrzeźwiająco. Wszyscy rzucili się do wyznaczonych
stanowisk. Jeśli tam, w centrali, dowódca wydaje rozkazy, to znaczy, że
okręt jeszcze walczy. W żadnym z przedziałów nie było większych uszko-
dzeń, tylko w pierwszym na dziobie zameldowano, że wyskoczyło kilka
nitów w kadłubie naciskotrwałym i powstało pęknięcie, przez które uderzył
silny strumień wody. Ludzie zamknięci w tym przedziale mieli pełną świa-
domość sytuacji: albo zatamują dopływ wody, albo zginą. Oficer mechanik
Kramarenko za moją zgodą w ostatniej chwili przedostał się do przedziału i
zaryglował za sobą stalowe drzwi, żeby woda nie przedostała się do innych
przedziałów... Torpedysta Rumiancew i Litwiniuk daremnie próbowali do-
trzeć do szczeliny. Twardy jak żelazo strumień wody zbijał ich z nóg, ale oni
za każdym razem od nowa pełzli ku złowrogiej szparze: Teraz było ich
trzech... Ociężały, bezwładny okręt leżał na dnie, naokoło z piekielnym ło-
skotem detonowały bomby. Za stalowymi drzwiami pierwszego przedziału
panowała cisza. Minuty dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie Kramaren-
ko przez rurę głosową zameldował, że dziura została zaklinowana drewnia-
nymi czopami. Wtedy spojrzałam na zegarek: minęło zaledwie cztery minu-
ty...
W nocy Szcz-304 wynurzył się na powierzchnię i po otrzymaniu drogą
radiową rozkazu powrotu do bazy ruszył marszem podwodnym przez za-
grody minowe do Kronsztadu.
UMARLI PO RAZ PIERWSZY
4 lipca 1942 roku, godzina 22.00. Kronsztad.
W jasnej poświacie białej nocy okręt Trawkina opuszcza bazę. Najbliższy
cel rejsu: wysepka Lavansaari - ostatni przyczółek radzieckiej floty na Bał-
tyku. Stamtąd wychodzą w morze okręty podwodne na wykonanie bojowych
zadań.
O dziwo, przemarsz do Lavansaari odbywa się bez przygód!
5 lipca.
Zielony masyw Lavansaari i jej bezpieczna reda, omywana białymi bry-
zgami fal, pozostają „tam, na górze”, za rufą „Szczupaka”, który po wyjściu
na morze natychmiast zanurza się w wody Zatoki.
Równo, usypiająco pracują silniki elektryczne. Załoga w napięciu wsłu-
chuje się w ich głos, dopatrując się w jego miarowości symptomów bezpie-
czeństwa i dobrych nadziei. Hydroakustyk - jedyny człowiek na okręcie,
który na podstawie szmerów, pisków i zgrzytów wypełniających słuchawki
potrafi „zobaczyć”, co dzieje się za obrębem podwójnego kadłuba - ma na
razie spokojną twarz i na szczęście z jego kabiny nie dochodzi żaden mel-
dunek. Okręt, posłuszny sterom, podąża kursem wyznaczonym na płasz-
czyźnie mapy, zbliżając się nieuchronnie do tajemniczej linii, którą zakreślił
na niej własnoręcznie dowódca Szcz-304, Afanasjew - pierwszy człowiek,
który przed Trawkinem przepłynął tędy i na przekór przechwałkom goeb-
belsowskiej propagandy pokazał hitlerowcom, że „pogrzebana w Leningra-
dzie flota” żyje i gotowa jest zadawać ciosy. Afanasjew, rysując tę grubą
krechę, powiedział do Trawkina:
- Uważaj, Wania, tutaj zaczyna się piekło. Przebijesz się, wiedz, żeś u
samego Belzebuba na patelni siedział... Dziób okrętu - może już teraz, może
za kilka minut - przetnie granicę pierwszej zapory minowej...
- Uwaga! Z lewej burty tarcie o kadłub! Po głosie, który rozległ się w ru-
rze głosowej, matowym w tej chwili i ochrypłym, Trawkin poznał natych-
miast Iwanowa, gospodarza dziobowych aparatów torpedowych.
I oto już słychać ten złowieszczy odgłos w centrali. Jak gdyby czyjaś
ogromna łapa obmacywała kadłub okrętu i chrobotała kościstymi palcami po
jego poszyciu. Nadeszło to, czego z takim niepokojem oczekiwano: bez-
bronna, zdana jedynie na los szczęścia, na „głupi” przypadek, załoga w
ostatecznym nerwowym napięciu nasłuchuje tarcia minliny o burtę. Śmier-
telne niebezpieczeństwo zawisło nad okrętem.
Minlina - stalowa lina utrzymująca na kotwicy minę - dotknęła kadłuba
okrętu w pobliżu dziobowych sterów zanurzenia. Okręt powoli szoruje burtą
o linę. Już słychać jej zgrzyt w okolicy kiosku, już jest za kioskiem... Twarze
pokryły się zimnym potem, zdaje się, że trudno oddychać. Wszystkie spoj-
rzenia przesuwają się ku rufie: byle tylko lina nie zaczepiła o rufowe stery
zanurzenia, byle tylko ominęła śruby...
- Lewy silnik stop! Ster w lewo! Lewa śruba zastopowana. Ster wyraźnie
odchyla okręt w lewo. Wreszcie zgrzyt ustaje. Bosman, uderzając łyżką w
aluminiowy kociołek, „oddzwania” alarm. Radiotelegrafista Szyrobokow
wysunął głowę z kabiny i przesadnie basując, krzyczy:
- Spocznij!
Na twarzach odprężenie. Śmiech brzmi nerwowo, głośno. W gwałtownej
gestykulacji, w podnieconych głosach rozładowuje się napięcie minionych
chwil grozy.
- Spisał się nasz „Szczupak”!
- Dzielny „Szczupaczek”!
Marynarze pieszczotliwie, przyprawiając pochwalne epitety słonym ma-
rynarskim „matem” - żeby nie brzmiało zbyt ckliwie - poklepują z zabawną
czułością stalowe szwy i nity okrętu. Jeszcze wiele razy będą nasłuchiwali
tego mrożącego krew zgrzytu za burtą, jeszcze przeżyją niejedną minutę
grozy na polach minowych i pod bombami głębinowymi, ale to już nie bę-
dzie takie upokarzające, straszne jak za pierwszym razem, w pierwszym
dniu rejsu.
Tego samego dnia wieczorem.
Gotlandia za rufą. Zagroda minowa sforsowana. Na mapie przecinają
kurs „Szczupaka” jeszcze dwie podobne krechy, naszkicowane ręką Afana-
sjewa. Jakie kryją się za nimi niespodzianki?
Na trawersie latarni Waindlo Trawkin podnosi peryskop. W okularze
majaczą dwie wyraźne sylwetki trałowców. Na taką „drobnicę” szkoda tor-
ped. Może nawinie się jakaś większa sztuka? Ale wieczór i noc mijają bez
wydarzeń. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Trzeba umieć czekać - jak po-
wiedział Jegorow. Jego rada, przeniesiona z zacisznego gabinetu wiceadmi-
rała do stanowiska dowódcy u peryskopu, wydaje się być teraz szczególnie
istotna. Diabli wiedzą, jakie pułapki przygotował nieprzyjaciel. Przecież
Niemcy nie czekali bezczynnie, aż torpedy radzieckich okrętów podwod-
nych przekonają ich o rzeczywistym zagrożeniu!
Druga doba rejsu.
Ciemna noc. Wyraźnie widoczne, z beztrosko zapalonymi światłami, mi-
jają Szcz-303 z obydwu burt niemieckie ścigacze, kutry torpedowe i okręty
eskorty. Wynurzony podwodny okręt ładuje akumulatory niemal pod bokiem
wrogiej flotylli. Jest prawie niewidoczny na tle sfalowanej powierzchni mo-
rza. Kilka okrętów przechodzi tak blisko, że Trawkin obawia się, iż tam, na
pokładzie, mogą usłyszeć głośny stukot diesli albo łoskot fali, rozbryzgują-
cej pianę o oszalowanie kioku. Ale co robić? Baterie muszą być naładowane,
przedziały przewentylowane - jutro trzeba będzie forsować następną zagrodę
minową.
Akumulatory i powietrze! Czym byłby bez nich okręt podwodny? Stosem
bezużytecznego żelastwa. Silniki elektryczne „Szczupaka” przy bardzo
oszczędnym zużyciu energii nagromadzonej w akumulatorach i przy małej
szybkości marszu pod wodą mogą pracować nawet siedemdziesiąt godzin
bez przerwy, natomiast w szybkim marszu zapasów tych wystarczy tylko na
godzinę - półtorej. Oprócz tego baterie akumulatorów dostarczają prądu do
oświetlenia i ogrzania okrętu, napędzają pompy i wiele innych urządzeń.
Ładowanie może się odbywać jedynie na powierzchni. Powietrze... Sprężar-
ki uzupełnią jego zapas w butlach, dmuchawy wietrzą przedziały. Powie-
trzem szasuje
∗
się zbiorniki balastowe, sprężonym powietrzem poruszane są
rozliczne urządzenia pokładowe, no i oczywiście - torpedy... Tego powie-
trza, które okręt zaczerpnie do wnętrza w czasie ładowania akumulatorów,
wystarczy ludziom do oddychania najwyżej na piętnaście - dwadzieścia go-
dzin.
Urządzenia regeneracyjne uruchamiane bywają dopiero w ostateczności.
A więc - na jutro okręt musi nabrać w stalowe płuca dostateczny zapas naj-
cenniejszego dla podwodników surowca: powietrza.
11 lipca, późnym wieczorem.
Poświata księżycowa zdradziecko odsłania okręt na spokojnych falach
Zatoki. W takim świetle woda zachowuje błękitny odcień i każdy ciemniej-
szy punkt widoczny jest z daleka.
Oficerską wachtę pełni Kalinin. Okręt idzi w położeniu nawodnym. Od-
bywa się ładowanie baterii. Teraz wszystko zależy od dobrego nasłuchu i od
oczu Kalinina.
- Uwaga, samoloty! Wszyscy na dół!
Kalinin jednym susem znalazł się na dole. Elektrycy i motorzyści prze-
rwali ładowanie akumulatorów, zastopowali diesle. Natychmiast zaryglo-
wano włazy. A więc przydadzą się teraz uporczywe, nie kończące się ćwi-
∗
Szasowanie - opróżnianie z wody zbiorników balastowych na okręcie podwodnym za pomocą sprężonego powie-
trza.
czenia na zablokowanej Newie!
Dwa nisko nad Zatoką lecące samoloty wrog z wysokości stu pięćdzie-
sięciu metrów otworzył ogień z broni pokładowej. Doskonale spisał się ka-
dłub „Babuni”. Pociski nie zdołały przedziurawić stalowej blachy. Ich bliski
grzechot usłyszał Trawkin tuż nad uchem, dosłownie w sekundę po zary-
glowaniu włazu, gdy głową dotykał jeszcze pokrywy, po której przeszła
długa seria.
- Ech, Iwanie Wasiljewiczu, mieliście szczęście! - zawołał uradowany
Kalinin.
- Wy również! - roześmiał się Trawkin i tej samej chwili obydwaj padli
sobie w objęcia rzuceni na ścianę gwałtownym skokiem okrętu. W pobliżu
gruchnęły dwie bomby - prezent od hitlerowskich pilotów.
Zgasło światło, przestały działać ełektryczne urządzenia sterowe. Okręt,
schodzący coraz głębiej pod wodę, trzymano teraz na ręcznym sterze. Ale
obydwaj elektrycy - Grimajło i Sawieljew - szybko usunęli skutki awarii.
Ś
wiatło zabłysło znowu.
Następnego dnia ze sztabu floty niemiecko-fińskiej przekazano przez ra-
dio komunikat:
Wczoraj przed północą nasze myśliwce, odbywające loty patrolowe nad
wodami w rejonie Gotlandii, wytropiły sowiecki okręt podwodny typu Szcz.
Niespodziewany atak myśliwców zakończył się sukcesem: sowiecki U-Boot,
trafiony dwiema bombami, poszedł na dno. Tak skończyła się jeszcze jedna,
nieudana próba sforsowania naszej blokady, która w stalowych kleszczach
trzyma dogorywające resztki sowieckiej floty...
W Leningradzie i Kronsztadzie odebrano również ten komunikat. Pró-
bowano o umówionej godzinie nawiązać kontakt radiowy ze Szcz-303, ale
Trawkin nie odpowiadał.
- Co znaczy ta cisza? - łamano sobie głowę w bazach. - Czyżby radio
niemieckie ostatecznie
pokwitowało tragiczny finał wyprawy? A więc... Szcz-303 leży na dnie?
Na jednoznaczną odpowiedź było za wcześnie. Radiotelegrafiści uporczy-
wie wywoływali kodem:
- Odezwijcie się!
TORPEDA W CELU
Tymczasem „umarli” kontynuowali swój rejs. Kapitan 3 rangi Trawkin
nie wiedział nic o „sukcesie” Niemców, których łupem stał się jakoby i jego
okręt. Szcz-303 „zmartwychwstał” jeszcze przed północą tego samego dnia.
Godzina 23.45.
„Szczupak” łagodnie kołysze się na fali. Teraz wachtę oficerską pełni
Tołmaczow. Z jego ust pada ostrzegawcze:
- Uwaga! Konwój na kursie! Odległość pięć mil!
Rzeczywiście: w oddali zarysowały się wyraźnie sylwetki kilku idących
statków, a na ich tle - mniejsze okręty eskorty. W położeniu nawodnym iść
dalej nie sposób. Zbyt jasno. Pada komenda dowódcy.
- Zanurzenie!
Na głębokości peryskopowej poszedł „Szczupak” na zbliżenie. Dwa razy
podnoszono peryskop. Daremnie. W gęstniejącym mroku nic nie było widać.
Po godzinie Trawkin decyduje się na wynurzenie. Z pomostu przez lornetkę
dostrzega transportowiec w eskorcie trzech małych okrętów. Odległość nie
większa niż trzy mile. Na tę wiadomość wybiega na pomost dowódca dywi-
zjonu, kapitan 2 rangi Goldberg. Wyszedł w ten rejs własnej woli - tak długo
prosił admirała, aż ten zezwolił. Golberga - mimo stalowych nerwów -
wprost roznosi temperament. Wyrywa Trawkinowi z ręki lornetkę.
- Wania! - wykrzykuje po chwili. - Ścierwa walą wprost na linię strzału!
A więc nareszcie! Znienawidzony wróg, który dotąd tylko atakował, ści-
gał i nękał, pakuje się prosto pod torpedy. Nareszcie rewanż! Goldberg ma
rację: konwój znajduje się już prawie na miarze salwy i w odległości dosta-
tecznie bliskiej.
Okręt w położeniu nawodnym na pełnych obrotach silników zbliża się do
celu. Zastępca szybko wprowadza namiary, diesle idą całą mocą, obsługa
aparatów torpedowych wyczekuje komendy u przekaźników. Za chwilę dwa
długie stalowe cygara podążą w kierunku konwoju. A potem... Potem nastą-
pi zanurzenie, pogoń ścigaczy, wyczekiwanie na cios celnej bomby głębi-
nowej. Na wojnie nie bierze się łupów bezkarnie... Okręt w każdej chwili
może być zauważony. Nerwy napięte do ostateczności.
- Aparat torpedowy numer jeden, pal! W ślad za pierwszą opuściła okręt
następna torpeda. Jedna sekunda, druga, trzecia... Nagły jaskrawy wybuch,
płomieniem sięgający nieba, wyrzucił w powietrze całą górę wody. Trans-
portowiec o pojemności siedmiu tysięcy BRT przełamał się w pół i poszedł
na dno. „Szczupak” zadał wrogowi skuteczny cios.
- Alarm zanurzenia!
Z dołu odpowiedź:
- Siłownia gotowa!
- Zanurzenie alarmowe!
Szcz-303 w samą porę chowa się pod wodę. Na ścigacze długo czekać nie
trzeba... Zataczają nad okrętem koła, słychać narastający jazgot śrub, a w
chwilę potem charakterystyczne bulgotanie wody. Bomby głębinowe nurku-
ją na cel. Te chwile są pełne największego napięcia. Wybuch! Niewidzialna
pięść uderza w uszy. Znowu! Detonacje coraz bliższe, coraz częstsze, aż w
końcu słychać jeden wielki grzmot, kotłujący głębię do samego dna.
Mijają godziny. Okręty eskortowe miotają się jak szalone, ciągle w tym
samym sektorze, rzucają bomby, to milkną nagle i niespodziewana cisza
zaczyna dławić przytajonych na okręcie ludzi świdrującym niepokojem.
Tam, na górze, wiele par uszu przywarło do słuchawek. Urządzenia nasłu-
chowe łowią każdy szmer pod wierzchnią morza.
„Szczupak” waruje cicho na dnie. Wykluczone, by się wychylić na po-
wierzchnię. Uchylać się przed bombami nie ma sił - zbyt mało energii elek-
trycznej w bateriach.
Ludzie wiedzą: trzeba oszczędzać tlen. Jak najmniej ruchów. Najlepiej
leżeć spokojnie lub spać. Powietrze staje się coraz cięższe, trudno oddychać.
Gęsty oleisty pot pokrywa pobladłe twarze. Jak długo potrwa to czekanie?
Na górze przeklęta martwa cisza. Morze spokojne jak lustro. Kutry, któ-
rych przybyło teraz więcej, i ścigacze mają ułatwione zadanie. Nie zaprze-
stają poszukiwań. Nasłuch melduje, że do grupy dołączyły trałowce. Zdaje
się, że wloką po dnie kabel elektryczny.
- Głębokość w tym miejscu niewielka - mówi Goldberg. - Namacają nas!
- Już namacali - odpowiada Trawkin.
Potwierdzeniem tych słów jest coraz bliższa seria wybuchów.
- Musimy ruszyć z miejsca, bo inaczej... - Dowódca nie kończy zdania.
Krzyczy do rury głosowej:
- Cała wstecz! Okręt odrywa się od dna i zaczyna wypełzać z niebez-
piecznego sektora. W przedziałach panuje cisza. Tylko operator nasłuchu
ustawicznie melduje o manewrach okrętów tropicieli. Od jego wrażliwości
słuchowej, od szybkiej orientacji zależy teraz bardzo wiele. Te czułe uszy
okrętu podwodnego spełniają rolę jego oczu. Ciągle sypią się bomby. Tra-
łowce i ścigacze to gubią ślad, to znowu wykrywają go na nowo. Bomby
padają coraz bliżej. Jak uratować okręt? Jest tylko jedno wyjście, ale...
PUŁAPKA-WYBAWICIELKA
- Dowódco! - woła oficer nawigacyjny. - Leziemy na miny! To pułapka!
- Tak trzymać! - krzyczy sternikowi Trawkin. - Tak trzymać!
Okręt, jak gdyby popychany coraz silniejszą falą wybuchów, zbliża się
niebezpiecznie do granicy pola minowego. Teraz zaczyna się pojedynek
nerwów: kto kogo przetrzyma. Czy Niemcy odważą się podprowadzić swe
okręty do zastawionej pułapki minowej, czy nie?
Za rufą wybuchy słabną, oddalają się. To nie one się oddalają, to okręt
Trawkina zbliża się do bariery śmierci, a prześladowcy zastopowali silniki.
Wreszcie nastaje zupełna cisza. I choć załoga doskonale wie, jaka jest sytu-
acja, widać, ludzie wolą to piekło od tamtego...
- Z prawej burty minlina!
- Prawy silnik, stop!
I znowu to samo znajome chrobotanie kościstej łapy - jakby sama kostu-
cha dobijała się do włazów. Znowu długie, najdłuższe chyba w życiu tych
ludzi minuty i sekundy wyczekiwania: czy zaczepi o śrubę, czy o ster? A
może zahaczy o antenę? Przeszła! Ale cóż tam znowu? Jękliwy zgrzyt z
lewej burty i na nowo ten sam taniec; lewy silnik stop, prawy stop, ster w
lewo, ster w prawo... Tak mijają trzy godziny.
Wreszcie pole minowe skończyło się. W ostatniej chwili gdzieś bardzo
blisko wybuchła mina antenowa. Od silnego wstrząsu pękł bak akumulatora,
na szczęście niezbyt groźnie. Operator nasłuchu, Mironienko, melduje:
- Za rufą słyszę równomierne bulgotanie. Zdaje się, że holujemy za sobą
sieć sygnałową! Sieć sygnałowa! Tego jeszcze brakowało! Wlokąc za sobą
doskonale widoczne na powierzchni pływaki, a może nawet świece dymne,
okręt wyraźnie znaczy ślad swego pochodu!
- Zanurzenie!
„Szczupak” nurkuje jeszcze głębiej. Tylko w ten sposób można zatopić
pływaki. Lec na dnie i czekać.
Czekać aż do nocy. A wtedy... Na szczęście noc jest ciemna. Pada
deszcz, niskie chmury wloką się niemal nad samym wzburzonym morzem.
Widoczność słaba. Wymarzona pogoda dla podwodników.
- Powietrze! Jak szampan! - wzdycha z rokoszą Goldberg i nadyma płuca
niby miechy. Stoi na pomoście obok Trawkina i nadstawia twarz pod ostre,
siekące rózgami strugi deszczu. Ludzie w przedziałach już się znaleźli w
strumieniu świeżego powietrza, które tłoczą do wnętrza okrętu wentylatory i
dmuchawy. Nikt nie wie, jak długo pozostaną na powierzchni; w każdej
chwili może się coś zdarzyć. Lepiej głęboko oddychać. Jaka szkoda, że nie
można tego zrobić na zapas!
- A więc jednak Mironienko miał rację. Popatrz! - Trawkin wychyla się
przez poręcz pomostu i pokazuje Goldbergowi jakiś niewyraźny przedmiot,
wlokący się u dziobu okrętu. - Sieć!
„Szczupak”, uciekając przed pogonią, gdzieś na granicy pola minowego
zahaczył o sieć sygnałową. Tego rodzaju „zabawki” porozstawiali Niemcy u
wejścia do każdego portu, na torach wodnych, w każdym węższym przej-
ś
ciu. Diabelnie niebezpieczna sprawa! Wprawdzie tego rodzaju sieci nie
zdołają uwięzić okrętu podwodnego, ale są zaopatrzone w przemyślne boje
sygnałowe, które automatycznie zapalają się i wydzielają kłęby gęstego dy-
mu. Jest to sygnał do ataku dla pełniących dozór kutrów i ścigaczy. Na do-
datek sieć może się namotać na śruby, no a wtedy...
- Krutkowski!
Głowa sternika pojawia się w otworze włazu, u nóg dowódcy. Obydwaj z
Goldbergiem patrzą w dół na tego dzielnego marynarza. Chwila jest bardzo
emocjonująca. Wiedzą o tym wszyscy trzej. Sternik za chwilę wejdzie na
zalewany sztormową falą dziób okrętu i wykona niebezpieczne zadanie. Jeśli
nie zmyje go fala, jeśli nawet uda mu się odczepić zdradziecką sieć - jeszcze
to nie oznacza, że wróci bezpiecznie. W każdej chwili Niemcy mogą wykryć
okręt, a wtedy... Krutkowski pozostanie w morzu, a okręt pójdzie dalej. Ta-
kie jest prawo wojny.
Po chwili sternik, zaopatrzony w niezbędne narzędzia, udaje się na dziób.
Okręt, kołysany falą o sile sześciu stopni, mocno przechyla się z burty na
burtę, wznosi się dziobem do góry i głęboko opada.
- Krutkowski! Odezwij się! - nawołuje Goldberg.
Niespodziewanie Krutkowski, mokry, ale cały i zdrów, pojawia się na
pomoście. Wręcza Goldbergowi oślizły strzęp sieci. - Zuch! - woła tenże i
rubasznie poklepuje sternika.
- Obejdzie się nasza „Babcia” bez woalki - żartuje Trawkin. - Nie czas,
„Babciu”, na paradne spacery!
SZACH KRÓLOWEJ
Jak zabić czas, kiedy okręt idzie spokojnie?
Gdy nad głową nie latają niemieckie samoloty, gdy nie słychać drążącego
uszy warkotu śrub patrolujących okrętów wroga, wtedy załoga Szcz-303
zamienia się w klub szachistów. Ta gra absorbuje wszystkich. Marynarze
sami, chyba podświadomie, szukają w niej odprężenia po chwilach nerwo-
wego napięcia i grozy. Najbardziej pasjonujące są pojedynki odbywają się
między bosmanem Raszkowieckim i dowódcą działu sygnałowego, Aleksie-
jewem. Wszyscy wiedzą, że chodzi tu o poważną stawkę: o nieoficjalny tytuł
mistrza szachów. Ale gra toczy się przez wiele dni dosyć zmiennie. W pew-
nej chwili zaczynała się już rysować przewaga Aleksiejewa, ale wtedy wła-
ś
nie nastąpił pierwszy atak torpedowy, pościg, bomby... Zostawione w mesie
szachy rozleciały się po podłodze. Zaczęła się prawdziwa gra o życie na polu
minowym.
Teraz okręt płynie w zanurzeniu. Akumulatory naładowane, powietrze
pachnie jeszcze słonym podmuchem sztormu, silniki pracują normalnie.
Dowódca wreszcie poszedł się przespać. Można pozbierać szachy i ustawić
figury na nowo w szyku bojowym. Wianek głów opasał zawodników. Kibice
szeptem porozumiewają się między sobą, nie ma mowy o jakimkolwiek
podpowiadaniu: najsurowiej zakazane! Aleksiejew skupiony, metodyczny,
przechodzi do ataku. Bosman wybiera ulubiony wariant skupienia całych sił
na skrzydle wokół króla, a sam ukradkiem, po dokonaniu roszady, gotuje
desant królówką na tyły przeciwnika...
- Szach królowej! - obwieszcza niespodziewanie milczący dotąd Alek-
siejew.
Wszystko dokonało się tak nagle, że nikt nie zdążył się nawet uczepić ja-
kiegokolwiek oparcia. Okręt, jakby pchnięty od dołu mocarnym ramieniem,
wzniósł się ze zgrzytem do góry, zadzierając wysoko dziób... Coś przeraża-
jąco głośno tarło o stępkę. Z chaosu zgrzytów, rumoru i tupotu nóg wyłonił
się niespodziewany głos Trawkina:
- Cała wstecz!
Magiczne działanie tego głosu jest niezawodne. Jeśli rozlega się w naj-
bardziej tragicznej chwili, znaczy: okręt żyje i walczy dalej!
- Peryskop!
Dowódca przywiera twarzą do wizjera okularu. Okręt szedł cały czas na
głębokości peryskopowej. I oto w okularze... Nieprawdopodobne! W świetle
szarzejącego świtu widać wyraźnie bliski, odległy o kilkanaście metrów
brzeg, z miotającymi się po nim sylwetkami żołnierzy w mundurach o bar-
wie feldgrau. Dziób okrętu wynurzył się z wody tuż u samego brzegu wy-
spy. A wyspa... Ależ tak! To Osmussaar. Niemcy rozlokowali tu obóz jeń-
ców wojennych. Cóż za ironia: pchać się samemu za druty!
Po kilku sekundach rozdygotany „Szczupak” daje nura do tyłu, powoli
spełzając z pochyłego dna. W samą porę, gdyż tam, na brzegu, załogi dział
zaczynają obracać lufy ku morzu. Za późno!
- Szczęściarz z tego bosmana! - żartują marynarze.
- Jemu to nawet Niemcy pomagają!
I przerwana partia szachów zaczyna się na nowo.
„SZCZUPAK” POLUJE W „TRZCINACH”
17 czerwca.
Oficer wachtowy podnosi ostrożnie peryskop. Melduje, że na horyzoncie
widać ciemną plamę. Dla załogi jest to zapowiedź alarmu bojowego. Książki
i szachy idą w kąt. Już może za chwilę zacznie się polowanie i pościg: „Albo
oni nas, albo my ich!”
Mija kilka minut. W okularze rośnie coraz wyraźniejsza sylwetka dużego
transportowca o pojemności - na oko - do czterech tysięcy BRT. Ale dla-
czego statek idzie bez konwoju?
- On się nie rusza!
Rzeczywiście: statek nieruchomo stoi na wodzie. Pora jednak schować
peryskop; dłuższa obserwacja może zdradzić okręt. Trawkin podnosi pery-
skop, jak zwykle w takich chwilach, tylko na dwie trzy sekundy. Podaje
zastępcy współrzędne celu. Jeszcze tylko dwa, trzy podniesienia peryskopu i
atak!
- Peryskop do góry!
Z ust dowódcy wyrywa się nie kontrolowany potok najsoczystszych
słów. Statek - teraz widać to wyraźnie - siedzi na mieliźnie. Jest opuszczony
i najprawdopodobniej pusty.
- Do diabła! - Marynarze są przygnębieni.- Pochowali się przed nami
fryce!
W bazie powiedziano Trawkinowi, że najłatwiej byłoby przydybać pew-
ny łup w rejonie Ute. Tam, na płytkich wodach, pośród szkierów, formują
Niemcy swoje transporty, tam można zastać stojące na kotwicach okręty i
statki.
- Zapolujemy w trzcinach - doradza Kalinin i już zadowolony zaciera
swoje ogromne łapska. - Pora się zrewanżować za ten spacerek po minach!
Szkiery - skaliste wysepki, gęsto rozsiane wzdłuż całego fińskiego wy-
brzeża, z płytkimi przetokami omywającymi nierówne kamieniste dno - sta-
nowią ulubioną kryjówkę dla niemieckich statków. Obładowane surowcami
transportowce snują się ostrożnie wzdłuż brzegów, niby tłuste karpie w
przybrzeżnych szuwarach. Niedarmo marynarze ze Szcz-303 nazwali te
miejsca „trzciną”. Polować tu niełatwo. Okręt, który się na to zdecyduje,
bierze na siebie ogromne ryzyko nadziania się na podwodne rafy i głazy, a w
razie tropienia go przez kutry i ścigacze traci szanse swobodnego manewru i
sam może łatwo z napastnika stać się ofiarą.
- Spróbujemy - mówi Trawkin. Pomrukując z cicha pod nosem, zaczyna
wodzić palcem po mapie. Teraz już we dwóch z oficerem nawigacyjnym
spekulują:
- Jak my tędy, to oni...
- Jak my ich tutaj, to oni nas... A tymczasem „Szczupak” bierze kurs na
Ute.
19 czerwca.
Przez peryskop widać wyraźnie biały grzebień fal, kotłujących się u wy-
brzeża zielonej wysepki. Widać także sterczące z zieleni na wzgórzu żądła
armatnich luf. Zatokę zamykają od strony morza małe wysepki. Okoliczność
niezbyt przyjemna. Pod stępką głębia coraz mniejsza. Echosonda wykazuje
już tylko siedem metrów. W pewnej chwili Kalinin odwraca peryskop i wi-
dzi transportowce idące z eskortą prosto na „Szczupaka”. Trzeba czym prę-
dzej rejterować - na tej wąskiej płyciźnie spotkanie może się skończyć sta-
ranowaniem okrętu. Na pełnych obrotach próbuje Trawkin wyprowadzić
Szcz-303 na pozycję strzału. Niestety! Konwój idzie tak szybko, że już nie
sposób nadrobić straconego czasu.
Co robić? „Czekać, cierpliwie czekać” - radzili doświadczeni dowódcy
okrętów. „Cierpliwość podwodnika i żelazne nerwy to wysoko oprocento-
wany kapitał” - lubił mawiać kontradmirał Rall. A więc - cierpliwe czatowa-
nie.
20 czerwca. Wieczorem.
Nareszcie w peryskopie pojawiły się wyraźne sylwetki statków idących w
konwoju. Trzy transportowce i sześć okrętów eskorty. Prawdopodobnie jest
to ten sam konwój, o którym wczoraj w nocy powiadomiono Trawkina przez
radio. W ładowniach broń i amunicja. Oczywiście celem ataku będzie naj-
większy statek: dwanaście tysięcy ton pojemności.
Goldberg nie wytrzymuje i choć na chwilę przywiera do okularu pery-
skopu.
- Wania! Są blisko. Nie możesz spudłować!
Trawkin zwleka. Podchodzi jeszcze bliżej. W okularze widać już dokład-
nie okryte brezentem czołgi i działa. Czy kadłub „Szczupaka” wytrzyma po
wybuchu własnych torped siłę fali, która dotrze aż tutaj? Do takiego celu
rzeczywiście nie wolno spudłować!
- Niech to wszyscy diabli! - na minutę przed wystrzeleniem torped w
okularze pojawia się okręt eskorty. Wymija obrany przez Trawkina cel,
przecinając trasę torped. Szcz-303 nie zdąży po raz drugi wyjść na właściwą
pozycję. Co robić? Jest tylko jedno wyjście: obrócić okręt w stronę konwoju
tak, aby samemu znaleźć się wcześniej we właściwym namiarze. Wówczas
torpedy zdążą przeskoczyć przed dziobem eskortowca i trafią w obrany cel.
Komenda: kurs taki a taki, peryskop na sekundę ponownie do góry. Ostatnie
sekundy!
- Pal!
Siady obydwu torped żłobią wodę dokładnie w obranym kierunku.
Wkrótce potem ogłuszający bliski wybuch, zaraz po nim - następny. Przed
opuszczeniem peryskopu Trawkin zdążył zobaczyć finał ataku: trafiony sta-
tek, idący szybko pod wodę.
Przed chwilą echosonda wskazywała w tym miejscu dwadzieścia siedem
metrów, a mapa... siedemdziesiąt pięć. Fatalny błąd! Nie ma jednak czasu na
medytacje. Najwyższy czas uciekać z niebezpiecznego sektora. Kurs - w
lewo, ku morzu...
Ś
cigacze już „bronują” bombami w pobliżu. Wściekły warkot ich śrub
słychać przed dziobem, za rufą, z burty. A tu jak na złość dziwnie ociężały
„Szczupak” nie chce żwawo ruszyć z miejsca, stery działają kiepsko, okręt
otrzymał trym na dziób i uporczywie kieruje się w dół. Iljin robi, co może,
ż
eby wyrównać jego położenie, ale na razie bezskutecznie. A tam, na górze,
po jednej serii bomb następuje druga, okręty - skierowane prawdopodobnie z
pobliskiej przystani - dołączyły do pościgu. Hydroakustyk Mironienko po-
twierdza to przypuszczenie.
Nagła cisza. „Szczupak” cofa się w większą głębię. Trawkin zamierza
podnieść peryskop, gdy nagle Mironienko melduje o przybliżających się z
lewej burty dwóch ścigaczach. Znowu szybkie zanurzenie. Sądząc po war-
kocie śrub, jeden z tropicieli namierzył ofiarę. Pruje prosto nad głowami
ś
ciganych. Na wszystkich twarzach skurcz przerażenia: za chwilę spadną
bomby. Ale wybuchy nie następują.
Pogoń trwa. Widocznie podsłuch okrętów nawiązał stały kontakt ze
Szcz-303 i teraz tropiące jednostki idą dokładnie jego śladem. Okręt ma-
newruje zygzakiem, sterując silnikami, jednak zmylić pościgu nie udaje się.
Kutry dokładnie powtarzają każdy manewr. Dlaczego nie atakują? Co się za
tym kryje? Niepewność jest gorsza od bomb.
- Kiedy się to wreszcie skończy? - sapie szary ze zmęczenia oficer me-
chanik Iljin. Jego pomocnik
Gusiew, blady jak płótno, oparł się o stanowisko manewrowe szasu bala-
stów - lada chwila upadnie. Oficer nawigacyjny, pochylony nad mapą, ociera
spocone czoło:
- Za pół godziny wyjdziemy ze szkierów. Na otwartym morzu łatwiej
zgubić ślad...
- Brak mi powietrza - szepcze Gusiew i bezwładnie osuwa się na podło-
gę. Zjawia się felczer. Nakłada Gusiewowi aparat tlenowy. Cztery potężne
detonacje stalowymi pięściami uderzyły w kadłub okrętu.
- Zanurzenie sześćdziesiąt metrów!
Komenda Trawkina zlewa się z następną salwą wybuchów. Teraz są one
jeszcze bliższe. Trawkin przewraca się przez stolik i ląduje u nóg Kalinina.
Iljin, oszołomiony, leży pod peryskopem. A Gusiew... ten zrywa maskę i
chwyta za manipulator sterów zanurzenia. Okręt, gwałtownie przechylony,
opada w głębinę.
- Dwa ścigacze idą naszym śladem nie zmieniając szybkości! - melduje
Mironienko. - Naokoło dziwnie cicho...
Teraz sprawa jest jasna: okręty nieprzyjaciela naprowadziły samoloty na
cel. Ale skąd, u licha, znają one tak dokładnie miejsce, gdzie znajduje się
okręt? Może pękł od bliskich wybuchów któryś z zewnętrznych zbiorników
z ropą i teraz na powierzchni ściele się oleisty zdradziecki ślad? Może
uchodzi w którymś miejscu sprężone powietrze, znacząc bąblami kurs
„Szczupaka”? Iljin podnosi się z podłogi i biegnie do manometru. Rzeczy-
wiście: jedna z rur doprowadzających powietrze jest uszkodzona.
Teraz kłopot ze sterami. Widocznie bliskie wybuchy uszkodziły silniki
elektryczne urządzenia sterowego. Trzeba przejść na sterowanie ręczne.
Wymaga to dużego wysiłku fizycznego, tym bardziej że jedna z bomb ro-
zerwała się gdzieś w pobliżu rufy i zaklinowała ster kierunkowy. Poruszanie
nim stało się przez to jeszcze bardziej utrudnione. Trzej najsilniejsi maryna-
rze - Pankratow, Krutkowski i Kosych - chwycili z całej siły za koło stero-
we, ale bez rezultatu. Dopiero pomoc kucharza Timofiejewa zrobiła swoje:
okręt zaczął słuchać steru.
Jeszcze raz nad głowami rozlega się warkot ścigaczy. Idą wachlarzem,
rzucając bomby. Ale tym razem wygląda to jak zwykłe „bronowanie” na
chybił trafił. Mimo że wybuchy nadal są bardzo bliskie, nastrój załogi po-
prawia się. W zużytym, dławiącym powietrzu każdy energiczny ruch powo-
duje wyczerpanie, a mimo to wytężona praca nad usuwaniem awarii szybko
posuwa się naprzód i wkrótce inżynier Iljin melduje o naprawieniu najważ-
niejszych urządzeń.
Niebezpieczeństwo chyba już minęło. Jednak długie milczenie Mironien-
ki, w skupieniu nasłuchującego w słuchawkach zewnętrznych odgłosów z
morza, niepokoi Trawkina.
- Odchodzą? - pyta z wymownym gestem rąk.
- Zbliżają się! - woła Mironienko i już się krzywi w bolesnym grymasie
wyczekiwania. Jego uszy są chyba najczulszym instrumentem na pokładzie.
Od tych uszu zależy los okrętu. Wszyscy zdążyli się o tym przekonać. Miro-
nienko to swego rodzaju wirtuoz nasłuchu. Potrafi on z dźwięków, szmerów
i zgrzytów wypełniających głębię morza wyłowić i rozpoznać w porę każdą
podejrzaną oznakę niebezpieczeństwa. Wielu spośród załogi nakładało na
uszy słuchawki, nikt jednak nie potrafił się połapać, jak można cokolwiek
zrozumieć w tej niesamowitej orkiestrze świstów, westchnień, skrzypień,
stukań i głuchych uderzeń. Jeden Mironienko znał wszystkie te „nuty” na
pamięć. Odgłos przypominający darcie kartki papieru to fala nabiegająca na
bliski piaszczysty brzeg. Dźwięk podobny do tego, jaki powstaje przy darciu
grubego kartonu - to fala uderzająca o metalową burtę okrętu. Mironienko
słyszy wszystko, a najważniejsze: potrafi w porę uprzedzić o zbliżającym się
prześladowcy.
- Dwa ścigacze idą wprost na nas! Znowu niebezpiecznie bliski łoskot
bomb. Zno wu kilka „tanecznych” uników „Szczupaka” i... cisza.
- Ścigacze oddalają się! - Mironienko odrzuca na chwilę słuchawki.
Dłońmi pociera uszy, jakby chciał stłumić echo niesamowitego huku eks-
plozji, który jeszcze przed chwilą torturował membranę błony bębenkowej...
96 ZAPAŁEK
Nareszcie świeże powietrze!
O północy Szcz-303 wypływa na powierzchnię. Udaje się przewietrzyć
przedziały i podładować baterie akumulatorów. Okręt kołysze się na falach
w pobliżu kursujących nieustannie patrolów nieprzyjaciela. Dowódca decy-
duje się na to ryzyko z dwóch względów: załoga jest tak wyczerpana wielo-
ma godzinami walki i ucieczki, że ludzie wprost walą się z nóg. Trzeba
uzupełnić tlen w zatrutej wyziewami krwi, mięśnie muszą odpocząć. Nerwy
- te długo jeszcze nie uspokoją się. Póki okręt nie wróci do bazy, nie ma co
liczyć na pełne odprężenie. Po drugie, może uda się jeszcze przed świtem
dokonać oględzin i ewentualnie naprawić zewnętrzne pokrywy aparatów
torpedowych? Dziobnica na pewno też jest uszkodzona. Uderzenie o dno
chyba nie uszło bezkarnie.
W chwili gdy Krutkowski wychodzi na pomost, aby dokonać oględzin,
od strony latarni Ristna wyskakują na niskim pułapie dwa samoloty.
„Szczupak” musi szybko skryć się pod wodą.
23 czerwca. Wieczorem.
Goldberg rozpoznaje przez peryskop niemiecki krążownik Emden, idący
w konwoju od strony Dago. Krążownik idzie w eskorcie sześciu minowców.
Wyśmienita okazja do ataku! Okręty same naprowadzają się na torpedy. W
milczeniu, bez zbytniego pośpiechu, precyzyjnie jak na ćwiczeniach załoga
zajmuje stanowiska w alarmie bojowym. Szcz-303 idzie na zbliżenie z ce-
lem.
Trawkin każe opuścić peryskop tak, aby jego obiektyw znalazł się na po-
ziomie wody, gdyż w gęstniejącym zmierzchu konwój widać coraz słabiej.
Dopiero po tym sylwetki okrętów zarysowują się dostatecznie wyraźnie na
tle jaśniejszego nieba. Są odległe teraz o dwie mile. Pora wyjść na kurs ata-
ku. Chwile, które nastąpią, zadecydują o powodzeniu ataku. Okręt, sterowa-
ny nadal ręcznie, idzie idealnie wzdłuż wyznaczonej linii, która prowadzi do
punktu odpalenia torped. Ale dlaczego tak długo brak meldunku z dziobo-
wego przedziału torpedowego?
Wreszcie Aleksiej Iwanow, gospodarz aparatów torpedowych, pojawia
się, w drzwiach i melduje:
- Towarzyszu dowódco! Zewnętrzne pokrywy dziobowych wyrzutni za-
klinowane!
Oto skutek uderzenia o skałę! Wspaniała okazja została zmarnowana.
Obie wyrzutnie rufowe były już puste.
Konwój - majestatyczny i groźny - przecinał właśnie linię strzału.
24 lipca. W nocy.
Starszyna radiotelegrafistów Aleksiejew melduje do sztabu brygady
okrętów podwodnych o zatopieniu drugiego transportowca i o awarii okrętu.
Wkrótce drogą radiową nadchodzi rozkaz ze sztabu: wracać do bazy.
27 lipca.
Szcz-303 ponownie forsuje pola minowe.
Przez trzy doby załoga nasłuchuje skrzypienia minlin, ocierających się o
burty okrętu. A za burtą setki rogatych stalowych kul, wypełnionych potęż-
nymi ładunkami wybuchowymi, uwiązanych do kotwic na różnej głęboko-
ś
ci, kołysze się gdzieś blisko w niewiadomej, ślepej głębinie...
31 lipca.
Dwa kwadranse w wynurzeniu. Niespodziewany atak kutrów. W świetle
wielu rakiet szybkostrzelne działka wzbijają celnym ogniem naokoło kiosku
dziesiątki fontann. Okręt, zanurzony na głębokości zaledwie dwudziestu
metrów, uchyla się od pierwszej salwy bomb głębinowych.
Udaje się zmylić pogoń.
Próby naładowania akumulatorów, ponawiane kilkakrotnie tej nocy,
kończą się podobnie. Niemcy, zaalarmowani obecnością radzieckiego okrętu
podwodnego, dwoją się i troją, by uniemożliwić mu jakąkolwiek akcję. Ba-
terie udaje się naładować dopiero po opuszczeniu niebezpiecznego sektora.
Trawkin ustala przez radio miejsce spotkania z okrętami eskorty, które w
ciągu dwu dni - 4 i 5 sierpnia - mają oczekiwać na powracający do bazy
Szcz-303.
4 sierpnia w nocy „Szczupak” zajmuje wyznaczoną na spotkanie pozycję.
W gęstej mgle nic nie widać. Dopiero przez nocną lornetę udaje się wyłowić
z pomroki jakieś ledwie widoczne zarysy okrętów. Wydaje się, że stoją nie-
ruchomo. Nagle niebo rozjaśnia się od gwałtownej artyleryjskiej salwy. Z
przeciwległego krańca horyzontu równie silny błysk i - salwa!
Przy akompaniamencie toczonej walki okręt schodzi pod wodę.
Za dnia „Szczupak” leży na dnie.
6 sierpnia w nocy radiotelegrafista odbiera szyfrowaną depeszę: Kutry i
trałowce czekają na was w umówionym miejscu.
Trawkin w odpowiedniej porze stawia się w oznaczonym kwadracie.
Rzeczywiście: z pomostu okrętu widać w mroku sylwetkę trałowca i kilku
kutrów. Sygnalista daje znaki latarką. Ale cóż to, do diabła? Zamiast odpo-
wiedzi znowu wylatują w górę rakiety i zaczyna się wściekła strzelanina.
Kutry z maksymalną szybkością idą w kierunku Szcz-303. Chcą taranować!
Nie ma chwili do stracenia. Szybkie zanurzenie! I znowu - jak poprzednio -
uderzenie o dno! Iljin przedmuchuje zbiornik szybkiego zanurzenia.
Wstrząsany bliskimi detonacjami bomb okręt podwodny odrywa się z wysił-
kiem od dna i zaczyna pełznąć w stronę większych głębin.
Z dziobowego przedziału torpedowego alarmujacy meldunek: przeciek!
W poszyciu kadłuba wyleciał nit. Z wielkim trudem otwór zatkano.
- Nad nami trzy kutry! - krzyczy ostrzegaczo Mironienko. - Ostatnie jego
słowa głuszy huk bomb. Okręt dygoce, podwodna siła detonacji kołysze go z
burty na burtę, jakby dwaj tytani rozgarniali łapami wodę. Ludzie, oderwani
od uchwytów, padają na podłogę, toczą się, uderzając jeden o drugiego.
Tylko Mironienko tkwi nadal na swoim miejscu, krzywiąc się z bólu, gdy
huk detonacji w słuchawkach hydrofonu jest zbyt silny.
Trawkin udaje się do przedziału dziobowego. Tam sytuacja jest najgroź-
niejsza. Ludzie szukają w twarzy dowódcy nadziei. On sam wie o tym aż
nadto dobrze: nie wolno mu zdradzić niepokoju czy choćby cienia strachu.
Aż do ostatka...
Okręt zaczerpnął zbyt wiele wody. Jeśli zaczepy o ilaste dno, wzbije kłąb
płynnego błota, które unosząc się na powierzchni morza, zdradzi jego pozy-
cję. Starszyna Bojcow robi, co może, aby uruchomić silnik pompy odwad-
niającej. W ostatniej chwili pompa rusza. Oby teraz gęściej jazgotały śruby
kutrów, oby bomby sypały się bez przerwy! Zgiełk pracy silników i detona-
cje chłoną odgłos pracującej pompy i nasłuch niemiecki nie zlokalizuje ści-
ganego okrętu. Na szczęście tamtych na górze nie trzeba o to prosić sypią się
bomby jak groch... Woda ze zbiornika regulacyjnego ustępuje. Ale sytuacja
jest wciąż niedobra. Kto wie, która bomba dosięgnie celu?
Ludzie z obsługi akumulatorów zaczynają gwałtownie kasłać. Wnętrze
przedziału wypełnia się odorem chloru, który wydobywa się z pomieszczeń
baterii. Wtargnęła tam słona woda morska i zmieszała się z elektrolitem
wypełniającym baki akumulatorów. Od bliskiej detonacji bomby powstało
krótkie spięcie. Marynarze gołymi rękami gaszą płonące kable.
Dowódca dywizjonu kapitan 2 rangi Goldberg panuje nad sytuacją.
Niezmiennie spokojnym głosem wydaje polecenia:
- Zmniejszyć zanurzenie! Dociskaj, dociskaj, bracie, zawory, bo zaryje-
my nosem i raki będą nas szczypać! I mimo woli, choć sytuacja jest poważ-
na, marynarze uśmiechają się, a rzeczywistość wydaje się mniej straszna.
- Ech, jaka szkoda, że nie możemy wypłynąć! - wzdycha kok. - Fryce na-
głuszyli całe pudy świeżej rybki, byłaby dobra ucha
∗
. Palce lizać!
- Dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt...
sześć! - Radiotelegrafista Szirobokow przekłada z jednej kieszeni do drugiej
zapałki: jeden wybuch bomby - jedna zapałka.
- Dociągnie do setki czy nie? - medytuje głośno Krutkowski. Przegrał
tym razem zakład: Niemcy zrzucili 96 bomb.
DWA PROSIĘTA DLA TRAWKINA
Noc z 6 na 7 sierpnia minęła na forsowaniu ostatniej za Gotlandia zagro-
dy minowej. Nad ranem w okularze peryskopu zobaczył Trawkin zielone
wzgórza wysepki Lavansaari i wszedł na znajomą redę, którą opuścił przed
miesiącem w równie pogodnych i cichych godzinach przed świtem.. Mie-
siąc. Tylko miesiąc! A ile przez ten czas było minut długich jak wieczność!
∗
„Ucha” - rosyjska nazwa popularnej zupy z ryb.
W bazie powiedziano mu, że okręty wychodziły dwukrotnie na spotkanie
ze Szcz-303, ale w obydwu wypadkach radzieckie kutry i trałowce napoty-
kały przeważające siły nieprzyjaciela i po krótkiej wymianie strzałów zmu-
szone były wycofać się z wyznaczonego sektora. Tak więc praktyka naocz-
nie dowiodła, jak bardzo ryzykowne i niebezpieczne było wyznaczanie ren-
dez-vous w strefie wód zajętych przez wroga. Sztab chyba wyciągnie z tego
właściwe wnioski.
10 sierpnia. Wczesny, ranek.
Kutry torpedowe i ścigacze, wznosząc grzywy piany, rozsnuwają wokół
Szcz-303 welony burego dymu. Okręt w pozycji nawodnej idzie całą naprzód
ku majaczącym w oddali fortom Kronsztadu. Zapowiada się piękny dzień.
W blasku wschodzącego słońca wybuchające wokół okrętu Trawiona gejze-
ry wody wyglądają świątecznie i niewinnie, niby pirotechniczne popisy na
sztucznym basenie wesołego miasteczka. Po wielu dniach podwodnych
bombardowań głuchy odgłos dalekonośnych dział, które z zajętych przez
Niemców wybrzeży Zatoki blokują ogniem kronsztadzkie tory wodne, wy-
daje się Trawkinowi niegroźnym pomrukiem letniej burzy...
Ś
ladem Szcz-303 podąża dziś do bazy drugi zwycięski „Szczupak” -
Szcz-406, dowodzony przez kapitana 3 rangi Osipowa. Podobno Osipow
miał więcej szczęścia: udało mu się zatopić aż pięć niemieckich transpor-
towców! Obaj dowódcy, stojąc na pomostach swych okrętów, widzą się
nawzajem, machają z daleka rękami, ale ich słów - krzepkich marynarskich
słów - nie słychać. Zbyt natrętnie hałasują armaty!
Na pirsie w równych szeregach, wyciągnięci jak struny, stoją marynarze.
Wśród nich załogi okrętów, które witano przed kilku dniami równie uroczy-
ś
cie. Mosiężne trąby błyszczą z daleka. Orkiestra oczekuje sygnału admirała.
Na pokładzie Szcz-303 zmęczeni, bladzi, ale pełni radości i dumy stoją ci,
w których powrót już nie wierzono. Że nie było to zwątpienie nieuzasadnio-
ne, świadczy choćby rdzawy, podrapany kadłub Szcz-303, przebity odłam-
kiem kiosk, posiekana pociskami pokrywa włazu, liczne wklęsłości w grubej
pokrywie stali i skręcona dziwacznie stewa dziobowa...
- Orkiestra, marsza! - admirał Tribuc skinął ręką. W tej samej chwili po
opuszczonym trapie schodzi ogolony, blady Trawkin. Salutuje i składa krót-
ki raport. Admirał nie słucha do końca, chwyta kapitana 3 rangi w objęcia i
po marynarsku całuje z rozmachem w policzki. Coś do siebie mówią, śmieją
się, za ich plecami ktoś niesie kwiaty, rozbrzmiewa gwar wesołych głosów i
- głośne, spłoszone - wzbija się nawet ponad orkiestrę... kwiczenie dwóch
prosiąt.
- Prosięta dla załogi Szcz-303! Różowiutkie, przewiązane wstążkami,
wręczone zostają dowódcy okrętu. Prosiąt jest dwoje - tyle, ile zwycięskich
ataków ma na swym koncie załoga. Potem dumna cyfra „2” wpisana zosta-
nie w pięciokąt czerwonej gwiazdy, namalowanej na poszyciu kiosku.
I jeszcze wojenna zapłata za to, na co nie ma ceny: za bohaterstwo i po-
ś
więcenie. Pięć Orderów Lenina, pięć Orderów Czerwonego Sztandaru, a
dla wszystkich pozostałych - Ordery Czerwonej Gwiazdy.
- Orkiestra, walca!
Tego nie trzeba było powtarzać. Gdy tylko oczy dobiegły ostatniej linijki
listu, który przedarł się od rodziny przez obręcz frontu, gdy tylko wyściska-
no znajomych, marynarze ruszyli w tan. Zapanowała powszechna radość. Bo
udało się wrócić cało, bo torpedy nie chybiły celu, bo można było znowu
oddychać, ile się chce, świeżym powietrzem.
UMARLI POWRACAJĄ
25 sierpnia 1942 roku. Pałac Smolny.
Na posiedzenie Rady Wojennej Leningradzkiego Frontu wezwano „czte-
rech najdzielniejszych floty”, dowódców okrętów podwodnych: Wiszniew-
skiego, Osipowa, Lisina i Trawkina.
Przybyłych powitał serdecznie członek Biura Politycznego KC WKP(b) i
członek Rady Wojennej, Andrzej Aleksandrowicz Żdanow. Obecny był tak-
ż
e admirał Tribuc i pozostali członkowie sztabu obrony miasta. Żdanow z
uwagą wysłuchał meldunku dowódców okrętów podwodnych o przebiegu
bojowych rejsów. Każdemu z osobna uścisnął rękę, gratulując odniesionych
sukcesów, a następnie zwracając się do nich powiedział:
- A myśmy tu już każdego z was pochowali na dnie, towarzysze! Niemcy
trąbili nam przez cały czas nad uchem, że nadszedł koniec naszej floty. W
ostatnich komunikatach chwalą się, że zlikwidowali trzydzieści naszych
okrętów podwodnych, czyli...
- Każdego z was posłali na dno kilka razy! - dokończył Tribuc, dumny z
sukcesu swoich marynarzy.
Był to przy tym podwójny sukces. Zablokowana u ujścia Newy i już raz
przez hitlerowską propagandę „doszczętnie zniszczona” radziecka flota
podwodna od maja do sierpnia 1942 r., w najcięższym dla oblężonego mia-
sta okresie, zdołała zatopić ponad dwadzieścia nieprzyjacielskich transpor-
towców, które wiozły uzbrojenie i wojsko pod mury Leningradu. Ponadto
skuteczne działania radzieckich podwodników na wojennym teatrze mor-
skim Bałtyku postawiły w stan gotowości wszystkie siły niemieckiej obrony
przeciw okrętom podwodnym, zakłóciły marsze konwojów i osłabiły morale
sił działających na morzu.
- Sezon myśliwski jeszcze trwa, życzę powodzenia! - Żdanow wstał i
każdemu z dowódców podał na pożegnanie rękę.
- Ze szczegółowym planem najbliższych rejsów - dodał - zostaniecie, to-
warzysze, zapoznani za kilka dni.
„GDZIE SĄ CI LUDZIE?...”
Jeden z ostatnich dni sierpnia. Leningrad. Sztab floty.
W gabinecie admirała Tribuca gęsto od dymu. Zakaz palenia, surowo
przestrzegany na pokładzie okrętu podwodnego, tutaj nie obowiązuje. Do-
wódcy - ubrani w białe tropiki, ogoleni, bez bokobrodów i bród, które zdo-
biły ich twarze jeszcze kilka dni temu - przypominają raczej sportsmenów z
jachtklubu, którzy za chwilę rozegrają partyjkę tenisa lub bilardu. Wrażenie
to potęguje jeszcze bardziej obecność rozległych stołów-makiet, wzdłuż
których ułożono kolorowe figurki markujące okręty podwodne, kutry torpe-
dowe i statki. Pokaźna grupa zebranych skupiła się wokół zawieszonych na
ś
cianie tablic, do których przyklejono wycinki szwedzkich i niemieckich
gazet. Niektóre akapity, podkreślone czerwonym ołówkiem odczytywane na
głos, powodują wesołą reakcję. Oryginalną „wystawę” przygotowano na
specjalne polecenie admirała, który przepada wprost za tego rodzaju „oka-
zami”, a tym razem chciał sprawić niespodziankę swym gościom.
- Patrzcie! Co oni tu piszą: Zagadkowe okręty podwodne u wybrzeży Fin-
landii... Zaraz, zaraz... Co ci Szwedzi wymyślili?... W północnej strefie Bał-
tyku pojawiają się ostatnio nie rozpoznane okręty podwodne, o których w
niemieckich komunikatach mówi się jako o „angielskich U-Bootach”. Do-
mniemane „angielskie U-Booty”, które jakimś cudem przedarły się aż tak
daleko na północ, atakowały już kilka konwojów... I dalej: Trzeba by stanąć
na głowie, aby móc sobie wyobrazić, że w zablokowanym mieście, które zja-
dło już wszystkie zapasy paliwa i surowców, w warunkach surowej rosyjskiej
zimy, udało się Sowietom wyremontować całkowicie i przygotować do tak
poważnego rejsu choćby jeden lub dwa okręty, a jeśli nawet w to uwierzymy,
to zapytajmy: gdzie są ci ludzie, którzy by wykonali takie zadanie?...
Dźwięk szkolnego dzwonka, którym oficer dyżurny przypomniał o roz-
poczęciu narady, uciął gwar. Instruktor ze sztabu brygady okrętów podwod-
nych podszedł do stołu, ujął delikatnie w palce makietęokręcik i rozsnuwając
przywiązaną do niej kolorową nitkę, rzekł do Małanczenki:
- Najpierw wy, kapitanie lejtenancie, wyjdziecie ze swoją S-13. Spróbu-
jemy na tym przykładzie rozważyć jeden z wariantów forsowania nowych
zagród minowych, ustawionych ostatnio przez Niemców. O, tutaj... - okrę-
cik, wlokąc za sobą kolorową nitkę, powędrował w ślad za ręką oficera aż do
Zatoki Botnickiej - tu nawiąże pan pierwszy kontakt radiowy z bazą.
Afanasjew, stojący obok Trawkina, uważnym spojrzeniem podążał za
wlokącym nitkę modelikiem okrętu:
- Gdybyż to szło tak gładko tam, na morzu! - mruknął.
- Na morzu jest dwadzieścia siedem zagród minowych - odparł Trawkin.
I nie dodał ani słowa więcej.
Kapitan lejtenant Małanczenko w ciągu zaledwie trzech dni przeprowa-
dził swój S-13 aż do północnych wybrzeży Hoglandu. Ku swojemu wiel-
kiemu zdziwieniu na drodze do Zatoki Botnickiej tylko jeden raz trafił pod
bomby niemieckich kutrów i już piątego dnia mógł wysłać drogą radiową
meldunek do bazy. W południowej części Zatoki „wpadł” dosłownie na duży
statek, wyładowany - jak się okazało - amunicją. W miejscu, gdzie spoczął
na dnie ów transportowiec, przez dłuższy czas wzbijały się z wody gejzery
ognia. Tej samej nocy, 12 września, celna torpeda Małanczenki rozdziera na
pół drugi statek. Trzecią ofiarą S-13 była wielka barka, wyładowana drew-
nem. Małanczenko zdecydował się na atak z położenia nawodnego i zatopił
barkę ogniem swych dział.
Sukcesy S-13 nie na żarty przeraziły Niemców. Natychmiast zaczęli oni
przegradzać cieśninę, do której nie przywiązywali przedtem żadnego zna-
czenia. Postawili tam aż pięć zagród minowych i ściągnęli wiele mniejszych
jednostek z Zatoki Fińskiej.
15 października, w czasie ładowania akumulatorów, okręt został zaata-
kowany i schodząc pod bombami na dno, uderzył mocno o skałę. Oba silniki
elektryczne odmówiły posłuszeństwa. Pękł także wał steru kierunkowego. Z
ogromnym trudem udało się ustawić ster na zero i wreszcie, po wielu godzi-
nach przebywania na dnie, Małanczenko skierował okręt z powrotem do
bazy. Na redzie Lavansaari S-13 pojawił się dosłownie na ostatnich obrotach
silnika. Wyczerpane akumulatory nie mogły nawet rozświetlić żarówek.
Okręt szedł w zanurzeniu.
W tym czasie S-9 w Zatoce Botnickiej zaatakował torpedami niemiecki
konwój i zatopił statek o pojemności dwanaście tysięcy ton. Następnego dnia
dowódca S-9 zaatakował z położenia nawodnego duży zbiornikowiec. Pogoń
trwała czterdzieści minut. Celna salwa z dział nakryła statek. Na skutek nie
trzeba było długo czekać: załoga spuściła szalupy, a wielkie pudło wyleciało
w powietrze.
Niewiele brakowało, a kolejna próba ataku skończyłaby się tragicznie. W
czasie szybkiego zanurzenia pod pokrywę włazu kiosku zaczęła przenikać
woda, zalewając centralę. Znajdujący się w kiosku dowódca okrętu i trzej
oficerowie zdołali jednak zaryglować pokrywę dolnego włazu. Uratowali
okręt przed zagładą, ale sami skazali się na śmierć: woda wypełniała kiosk i
już tylko u góry, pod sufitem, pozostawała niewielka poduszka powietrzna.
Okręt opadał w dół, aż na głębokości pięćdziesięciu dwóch metrów uderzył
o dno. Słona woda przedostała się do pomieszczenia akumulatorów i zaczął
się stamtąd wydobywać gryzący chlor. Sytuacja z każdą sekundą stawała się
coraz bardziej tragiczna. Załoga zdołała jednak wyszasować zbiorniki bala-
stowe, okręt wypłynął na powierzchnię. Nieprzytomnego dowódcę i trzech
oficerów wydobyto z kiosku i po wielu zabiegach uratowano.
Awarię spowodował odłamek wspornika anteny, który dostał się pod po-
krywę włazu do kiosku.
S-9 wróciła do bazy.
D-2 wpadła do sieci na północ od Gotlandii. Po czterech godzinach sza-
motania się w pułapce uszkodzona wypłynęła na powierzchnię. Mimo kilku
awarii zdołała jeszcze przed powrotem do bazy torpedować Deutschland -
prom przewożący niemieckie pociągi.
TRZYMAĆ KCIUKI ZA TRAWKINA
Szcz-303 znowu gotowy do wyjścia w morze.
Naczelny inżynier warsztatów remontowych Wołosatow, oprowadza
Trawkina po przedziałach i z dumą oświadcza:
- Iwanie Wasiljewiczu, okręt, można powiedzieć, jak zegarek!
Ludzie Wołosatowa wykonali całą robotę w ciągu dwudziestu pięciu dni,
na dwa tygodnie przed terminem. To oni właśnie, ci żołnierze-robotnicy
dokonali dzieła, które przerastało heroizmem wyjobraźnię hitlerowskiego
dziennikarza, doradzającego swoim czytelnikom, aby raczej stanęli na gło-
wie, niżby mieli uwierzyć, że w takich warunkach „udało się Sowietom...
przygotować do tak poważnego rejsu choćby jeden czy dwa okręty”. Załoga
warsztatów, nie dożywiona i ciągle przemęczona, pracowała pod nieustan-
nym ostrzałem ciężkiej artylerii, wśród gwizdu bomb, między jednym a dru-
gim zejściem do schronu.
- Piękna robota - rzekł Trawkin, ściskając dłoń inżyniera.
Wołosatow nie dosłyszał. Właśnie ogłoszono alarm przeciwlotniczy.
Gdzieś bardzo blisko uderzyły salwą działa przeciwlotnicze.
I znów, jak za pierwszym razem, wokół wychodzącego z bazy „Szczu-
paka” kręcą się ruchliwym rojem ścigacze. Strzelają niemieckie baterie,
ś
wiece dymne zasnuwają tor wodny. Wkrótce potem idące przodem trałow-
ce zawracają, okręt schodzi na największą dopuszczalną głębokość. Jego
kurs prowadzi między wyspą Tjuters Wielki i mielizną Wikoła. Co kryje się
na tej drodze w zdradliwych wodach Bałtyku?
Najbardziej niebezpieczny w marszu jest moment, gdy oficer wachtowy
wykreśla pozycję statku. Aby sprawdzić, czy w obliczeniach nie popełniono
błędu, okręt musi wyjść na głębokość peryskopową. Następują chwile pełne
napięcia: zaczepi o miny czy nie? W górnych warstwach wody jest min naj-
więcej. Dowódca zatrzymuje silniki i daje rozkaz wynurzenia. Wtedy ryzyko
zmniejsza się. Ale po pewnym czasie manewr trzeba znowu powtórzyć...
- Kąt kursowy prawo sto dwadzieścia, zdaje się, niemiecki U-Boot! - głos
Mironienki podrywa wszystkich na nogi.
Trawkin nakłada drugie słuchawki. Rzeczywiście; charakterystyczny
szum śrub okrętu podwodnego wyraźnie podąża za „Szczupakiem”. Jeden
rzut oka na mapę i od razu sprawa staje się. jasna: w tym właśnie sektorze
koledzy Trawkina najczęściej ładowali akumulatory. Niemcy to wytropili i
teraz szykują zasadzkę.
- Zatrzymali silniki. Pewnie kładą się na dno.
Następuje pojedynek między operatorami nasłuchu obydwu wrogich
okrętów. Który potrafi „wymacać” nieprzyjaciela dokładniej? Oba okręty,
leżą przez kilka godzin w bezruchu. Niemcy nie wytrzymują pierwsi. Za-
czynają krążyć w pobliżu. Wtedy Trawkin niezauważony opuszcza sektor.
Niemiec-operator nasłuchu nawet nie zauważył tego odejścia.
Ładowanie akumulatorów. Wachtę na pomoście obejmują najlepsi ludzie
z załogi: oficer wachtowy lejtenant Kalinin, obserwatorzy Krutkowski i
Tołmaczow. Krutkowski stanął wyżej, obok kolumny peryskopu bojowego.
Jego zadanie: obserwacja wzdłuż kursu. Tołmaczow zajął miejsce niżej, na
składanej platformie, przy drugim peryskopie. Obserwuje cały horyzont.
Dowódca okrętu przebywa w centrali.
Nic się nie dzieje. Bywa i tak.
Z włazu wejściowego zaczynają dolatywać drażniące zapachy kuchni.
Nareszcie kucharzom wolno usmażyć kotlety. Wentylacja funkcjonuje na
pełny regulator. Zajadając aromatyczną kolację, ludzie czują się jak w domu.
- Mina na kursie! Odległość sześćdziesiąt metrów! - głos Krutkowskiego
podrywa wszystkich jak dzwon alarmowy. Mina dryfująca! Ten „rogaty
diabeł” nie jest jeszcze taki groźny, przynajmniej można go w porę wypa-
trzyć. Ale gdy coś takiego płynie prosto na burtę, po plecach zaczynają bie-
gać lodowate dreszcze. Napięcie mija powoli. W dzienniku wachtowym
przybywa jeszcze jeden zapis: o godzinie takiej a takiej okręt wyminął minę.
Dni upływają nad podziw spokojnie. Zamknięci w stalowym pudle ludzie
tracą poczucie czasu i rzeczywistości. Gdzieś tam toczy się wojna, unurzani
w jesiennym błocie żołnierze pełzną do ataku, płoną miasta i wsie, w każdej
minucie śmierć zbiera obfite żniwo, a tutaj... Żadnego celu w peryskopie!
Może winien temu nieustający sztorm, który jakby usiłował wychlusnąć
Bałtyk z brzegów? Zwykła w tym rejonie październikowa pogoda.
Okręt w położeniu nawodnym przekształca się w konia na biegunach:
góry kipiącej wody to wznoszą go na grzbiet, to rzucają w przepaść. Nawet
najbardziej zaprawieni z załogi nie wytrzymują tej huśtawki. Wystrzelenie
torped przy takiej fali byłoby bezcelowe - i tak zboczyłyby z kursu. Gdy
wreszcie któregoś dnia cały konwój przechodzi przed dziobem bezsilnego
Szcz-303, którego na dodatek silna fala wyrzuca co chwila na powierzchnię,
tak że w końcu trzeba nawet zaniechać obserwacji i zejść na głębinę - ludzi
zaczyna ogarniać szewska pasja.
18 października. Pierwsza księżycowa, spokojna noc.
Trawkin zamawia u kucharza filiżankę mocnej kawy. W chwili gdy ku-
charz zjawia się we włazie, od obserwatora dobiega jego uszu meldunek:
- Kąt kursowy prawo dwadzieścia, na hory zoncie rozbłyski światła! W
oddali jeszcze jeden raz pojawił się krótki błysk. Już „Szczupak” całą na-
przód idzie na kurs zbliżenia. W lornetce zamajaczyły trzy transportowce i
sześć okrętów eskorty.
Przerwać ładowanie akumulatorów! Oba diesle cała naprzód!
Noc jest tak jasna, że aby zaatakować z zaskoczenia, działać trzeba bar-
dzo ostrożnie. Okręt wykonuje manewr przygotowawczy. Na pełnych obro-
tach silników zmierza do przecięcia kursu konwoju. Coraz wyraźniej widać
zarys sylwetki pierwszego transportowca. Na oko sądząc, wybrana „sztuka”
może mieć do dwunastu tysięcy ton pojemności.
- Przygotować aparaty dziobowe! Na obydwu stalowych cygarach mary-
narze wypisali jeszcze w porcie: „Za Charków!”, „Za towarzysza Bojcowa!”
W siedem sekund po pierwszej torpedzie z sykiem powietrza wylatuje
druga. Konwój w odległości mili. W przedziałach Szcz-303 zalega śmiertel-
na cisza. Kalinin ze stoperem w ręku, niby sędzia na ringu, uniósł dłoń do
góry... Mija właśnie minuta od chwili wystrzelenia salwy. Dwie kolejne
potężne detonacje wstrząsają morzem. W świetle ogromnego płomienia,
który wzbił się nad konwojem, widać przez chwilę wyraźnie zanurzający się
w wodzie dziób statku.
Jednostki eskorty już ruszyły w pościg. Na pełnych obrotach silników
mkną teraz ku okrętowi podwodnemu, prowadząc chaotyczny ogień artyle-
ryjski. Zauważyli „Szczupaka”.
Szcz-303 czym prędzej daje nura. Zdenerwowany bosman stuka palcem
w tarczę głębokościomierza, jakby chciał przyspieszyć zanurzenie. Gdy
wskazówka sięgała liczby 25, nad głowami rozlegają się - jakże znane! -
wybuchy bomb głębinowych. „Taniec” dopiero się zaczyna.
Okręt uchyla się od „poczęstunku” ścigaczy. Sztuka manewru polega na
tym, by zostawić prześladowców za rufą, by wypatrzyć jakąś lukę w ich
szykach, przez którą udałoby się znaleźć bezpieczną osłonę pod statkami
idącego konwoju. Załogi ścigaczy wiedzą o tym doskonale, dlatego robią co
mogą, żeby ten manewr udaremnić. Teraz, gdy pierścień pościgu niebez-
piecznie zacieśnił się, następuje decydujący pojedynek operatorów nasłuchu.
I znowu niezastąpiony Mironienko pokazuje, że potrafi więcej niż jego
niemieccy „koledzy” na górze. W zadziwiający sposób układa z kakofonii
dźwięków dostatecznie jasny i zrozumiały obraz sytuacji na powierzchni
morza, określa bezbłędnie kursy i manewry poszczególnych okrętów. Na
podstawie jego meldunków dowódca wynajduje w końcu lukę, a „Szczupak”
jednym susem uchodzi z saka.
BŁĄD W SZTUCE
W hazardzie nieustannych pościgów, ucieczek i uników nie sposób prze-
widzieć wszystkich niespodzianek. Morze kryje ich w sobie mnóstwo.
Drobny błąd w ocenie głębokości i okręt, idąc w zanurzenie, uderza niebez-
piecznie o skaliste dno... Niemcy zrzucili nocą z samolotów nowe miny, a
więc sektor przewidziany do ładowania akumulatorów trzeba wymijać z
daleka. Na trasie konwoju czatuje stado gotowych do ataku ścigaczy... Na-
wet zmiana pogody, zbyt silna fala, złe warunki oświetlenia - mogą także
pomieszać szyki. Dodajmy jeszcze do tego „współczynnik błędu” w ocenie
sytuacji, a i tak nie wyczerpiemy wielorakich możliwości żywiołu przypad-
ków, w które obfituje bojowy rejs każdego okrętu podwodnego.
20 października...
O świcie podniesiono peryskop. Kilka minut przed wschodem słońca na
tle różowiejącego nieba dostrzeżono w sektorze północnym daleki dym.
Wkrótce wyraźnie zarysowały się dwa maszty pojedynczego statku. Po
upływie dwudziestu minut „ofiara” była widoczna jak na dłoni. Statek szedł
bardzo ostrożnie, lawirując jak najbliżej brzegu. Oficer nawigacyjny ocenił
ze stoperem w ręku, że zmiana kursu następuje co osiem minut i za każdym
razem mniej więcej o piętnaście stopni. Kurs generalny wynikał z prostego
obliczenia.
A tu jak na złość zaczął dąć silny wiatr i w ciągu kilkunastu minut morze
rozfalowało się na dobre. Szcz-303, trzymany na głębokości peryskopowej,
zaczynał się wynurzać na powierzchnię. Mimo to Trawkin rozkazuje przy-
gotować aparaty dziobowe i wyprowadza okręt na kurs ataku.
I właśnie wtedy bosman, w obawie przed wynurzeniem, sprowadził okręt
na głębokość dwudziestu metrów. Zanim wyszli na zanurzenie peryskopo-
we, statek zdążył się oddalić i o ataku nie było już mowy.
Klęli wszyscy: Trawkin i obsługa torped. Klęła bosmana cała załoga.
Ten milczał. Wiedział, że to jego wina, chociaż... załoga nie miała jesz-
cze żadnego doświadczenia w przeprowadzaniu ataków w warunkach
sztormu!
KTO KOGO WYPRZEDZI?
Nowa okazja nadarzyła się tej samej nocy.
Idąc kursem na północny zachód, wzdłuż przybrzeżnych szkierów, kilka-
krotnie usłyszano jakieś podejrzane szmery. Mironienko już w pierwszej
chwili zameldował, że słyszy pracę śrub, prawdopodobnie okrętu podwod-
nego. Mógł to być tylko okręt niemiecki. Potem szum śrub zamilkł, by ode-
zwać się ponownie w zupełnie nieoczekiwanym sektorze. Obserwacja przez
peryskop nie dała żadnych rezultatów.
O drugiej po południu Kalinin dostrzegł w peryskopie konwój - transpor-
towiec, ośmiotysięcznik, w eskorcie dwóch małych okrętów.
Mgła utrudnia obserwację. Atak musi być przeprowadzony niemal na
ś
lepo. Ludzie w napięciu oczekują u wylotu rur głosowych, kiedy padnie
komenda.
Mironienko co jakiś czas podaje namiary na konwój. Według tych da-
nych oficer nawigacyjny u rury głosowej nanosi na mapę aktualną sytuację
celu. Jednocześnie zaznacza na niej kurs niemieckiego U-Boota.
- Ścierwo, wlecze się za nami! Trawkin poleca bosmanowi, by co dwie
minuty zmieniał głębokość zanurzenia na piętnaście metrów - na wszelki
wypadek, gdyby Niemiec spróbował wystrzelić torpedy.
Sytuacja staje się coraz bardziej ryzykowna. Z nakresu na mapie widać
wyraźnie, że oba okręty podwodne niemal tym samym kursem zbliżają się
do konwoju. Niemiec, słysząc radziecki okręt i znając z nasłuchu jego kurs,
dąży do spotkania. Kto kogo wyprzedzi? Czy Szcz-303 zdąży pierwszy wy-
strzelić torpedy, czy sam stanie się obiektem ataku? Nie trzeba wiele wy-
obraźni, by domyślić się, z jakim napięciem dowódca niemieckiego okrętu
podwodnego oblicza w tej chwili elementy strzału. Znając równie dobrze jak
Trawkin punkt, z którego należy odpalić torpedy wycelowane w konwój,
może z dużym prawdopodobieństwem trafienia storpedować przeciwnika.
Czy zdąży?
Nagle Trawkin podejmuje ryzykancką decyzję? Niemiec z całą pewno-
ś
cią przewiduje, że Rosjanie zaatakują od strony pełnego morza. Jego za-
miary bez wątpienia opierają się na tym założeniu. A skoro tak - trzeba wy-
brać właśnie inny wariant. Cała naprzód! Okręt zdąży jeszcze przeciąć kurs
konwoju i zająć pozycję do odpalenia torped z przeciwnej strony, przy
brzegu. Zanim tamci z U-Boota połapią się w sytuacji, będzie już po wszyst-
kim!
Na maksymalnych obrotach silników Szcz-303 przecina kurs konwoju i
zajmuje pozycję bojową. W peryskopie poprzez rzednącą mgłę widać wy-
raźnie duży statek do przewożenia drewna, tak załadowany, że jego burty
ledwie wystają z wody. Do chwili odpalenia torped pozostaje zaledwie kilka
sekund.
- U-Boot z prawej burty dziobu!
Meldunek Mironienki oznacza, że Niemiec połapał się w sytuacji i w tej
chwili nadrabia opóźnienie. Za późno!
- Aparaty, pal!
Salwa podrzuca okręt do góry. „Szczupak” natychmiast zwiększa zanu-
rzenie. Po upływie czterdziestu sekund dwa głuche wybuchy kwitują bez-
sporny sukces. Niemal jednocześnie Mironienko wykrzykuje:
- Słyszę zwiększający się szybko szum! Chyba torpedy! W innych prze-
działach usłyszano szum również. Widocznie Niemiec nie wytrzymał ner-
wowo i odpalił dwie torpedy; na szczęście minęły po obydwu burtach. W
momencie gdy Szcz-303 siada na głębokości trzydziestu metrów na dnie, w
przedziałach rozlegają się radosne okrzyki załogi. Pojedynek wygrany!
„MELDUJĘ: NIE MAM TORPED...”
2 listopada.
Telegram ze sztabu: Kursem na wasz sektor idzie zbiornikowiec. W
zbiornikach benzyna. Zmierza do Finlandii.
Długie pasmo jałowych dni, które nastały po udanym ataku na statek za-
ładowany drewnem, zostało wreszcie przerwane.
Szcz-303 zajął pozycję w wyznaczonym sektorze i w położeniu nawod-
nym poddaje się uderzeniom coraz to większych fal. Dowódca i obserwator,
stojąc w strugach lodowatego deszczu na pomoście, dobrze już skostnieli z
zimna. Obaj zawzięci palacze, korzystają z okazji. Fajczą jeden papieros za
drugim, odrabiając zaległości. O przewidzianej porze, z niemiecką punktu-
alnością, pojawia się oczekiwany konwój: dwa duże zbiornikowce w eskor-
cie czterech okrętów.
Wszystko idzie, jak należy. Niemieckie statki wchodzą na muszkę noc-
nego celownika. Pada komenda „pal” i obie torpedy wściekłym warkotem
mkną w kierunku celu. Ten warkot zaczyna niepokoić. To fale obnażają
pióra śrub napędzających stalowe cygara...
- Ster prawo na burt! Okręt podwodny zawraca na kontrkurs. Ale dlacze-
go nie słychać spodziewanych detonacji? Mijają sekundy, mija minuta, po-
tem druga... Widocznie sztormowa fala zbiła torpedy z toru!
Ataku powtórzyć się nie da. Szcz-303 nie przegoni już konwoju. A poza
tym - jaka pewność, że tym razem się uda?
- Towarzyszu dowódco! Teraz musi się udać! - zaciera niecierpliwie ręce
Kalinin. - Za dwa dni święto, okrągły jubileusz...
- Jakie to święto? - pyta Trawkin, usiłując przypomnieć sobie dzień ty-
godnia i datę. Na morzu, a zwłaszcza na okręcie podwodnym, czas leci
swoim, niezwykłym trybem. - Co to za jubileusz?
- Okrągłe ćwierć wieku... Rocznica Rewolucji Październikowej! - Mó-
wiąc to, Kalinin poklepuje stalową poręcz pomostu. - Musimy się postarać o
jakiś stosowny prezent. Chyba nas nie zawiedziesz, „Szczupaczku”, co?
4 listopada.
O północy, w czasie ładowania akumulatorów, bystrooki Kalinin do-
strzegł ciemne sylwetki okrętów. Gdy się odległość zmniejszyła, okazało się,
ż
e są to dwa duże transportowce w eskorcie sześciu małych okrętów. Statek
idący przodem ma rozmiary imponujące. Ten będzie obiektem ataku. Pięt-
naście tysięcy ton!
Na oczach Trawkina konwój zmienia szyk. Na czoło wysuwa się jeden z
eskortowców. Pozostałe jednostki płyną w jego śladzie torowym. Idą z dużą
szybkością. Ich odległość do Szcz-303 gwałtownie maleje. Lejtenant Filipow
i starszyna Iwanow przygotowali do odpalenia dwie torpedy. Czuwają w
gotowości u wyrzutni dziobowych.
Teraz obrany za cel transportowiec zwraca się całą długością burty ku
Szcz-303. Jego dziób zaczyna wpełzać za nitkę celownika. Po chwili środ-
kowy maszt zbliża się do tego punktu...
- Aparaty, pal!
Na obydwu stalowych cygarach marynarze wymalowali jeszcze w porcie
czerwoną farbą napisy: Na cześć 25-lecia Października - śmierć faszystom!
Tego nikt się nie spodziewał: jedna z torped uderzyła w burtę eskortow-
ca, przełamując go na pół. Po kilku sekundach następna trafiła w transpor-
towiec. Rozwarły się wrota piekieł! Niesamowity, wysoki aż do chmur kłąb
ognia buchnął znad wody. Po statku nie pozostało śladu. Był po brzegi wy-
ładowany amunicją. Ludzie stojący na pomoście Szcz-303 zdążyli zobaczyć
jeszcze, jak tonie obalony na burtę i rozpołowiony na dwoje okręt eskorty.
Sygnalista Tołmaczow dostrzegł zbliżające się szybko ścigacze. Noc
znowu ogarnęła morze. W ciemności okręt Trawkina staje się jeszcze jed-
nym cieniem i po chwili pogrąża się w mrokach wód. Scigaczom nie udaje
się „wymacać” miejsca, gdzie zaczaił się jeszcze przed chwilą obecny wróg.
Załoga Szcz-303 jest w doskonałym nastroju.
- Towarzyszu dowódco! A nie mówiłem? - odzywa się Kalinin. - Mamy
doskonały prezent. I to jaki! Nasz najlepszy podarek na święto Rewolucji:
cztery zatopione hitlerowskie statki! Gdzie są nasi chłopcy od torped? Wy-
wołani ze swego przedziału marynarze z obsługi aparatów torpedowych są
dumni jak pawie. Zawsze, ilekroć ich pociski dosięgną celu, czują się boha-
terami dnia. Ale tym razem... Przecież to były specjalne, „świąteczne” tor-
pedy!
- Sto gram! - trzaskają buciorami szczęśliwi wybrańcy losu, sięgając po
aluminiowe kubki, które podaje skąpy kucharz. Oczywiście na dnie nie zo-
staje ani kropelki spirytusu.
Z rana, gdy wszystko ucichło i okręt z zastopowanymi silnikami wyjrzał
ś
lepiem peryskopu na powierzchnię, nie zostało ani śladu z dantejskich
nocnych scen. Trawkin każe nadać radiotelegram do sztabu: Melduję: nie
mam więcej torped. Stop. Zatopiłem cztery statki. Stop. Oczekuję rozkazu.
Odpowiedź nadeszła szybko: Gratuluję czterech zwycięstw. Wracajcie do
bazy.
- W sztabie przyjęli nasz jubileuszowy prezent! - krzyczy z kabiny ra-
diooperator, wręczając dowódcy tekst depeszy.
W nocy włączono radio na odbiór. Z niecierpliwością oczekiwano trady-
cyjnego rozkazu Ludowego Komisarza Obrony. Potem, po załadowaniu
akumulatorów, okręt spoczął na dnie. Wszyscy marynarze i oficerowie wolni
od wachty zebrali się w przedziale dziobowym. Kapitan lejtenant Cejszer
odczytał tekst rozkazu.
Chwila była uroczysta i niezwykła. Świadomość, że słowa biegnące na
falach eteru, pełne powagi i wiary w zwycięstwo, dotarły także i do nich - do
tej maleńkiej stalowej łupiny, zagubionej w głębinach morza - ściskała w
gardłach, przyspieszała rytm serc. Czuli się bezpośrednimi adresatami tych
wzniosłych słów. Okręt, który pomagał im zadawać śmiertelne ciosy nie-
przyjacielowi, był maleńkim odcinkiem ogromnego frontu, stanowił jednak -
pośród obcego żywiołu, na zajętym przez wroga terytorium - cząstkę, nie-
podległej, wolnej ojczyzny.
Dwaj akordeoniści - Grimajło i Pankratow - zaimprowizowali koncert i -
oczywiście! - tradycyjna Kalinka-Malinka, mimo skrajnej szczupłości miej-
sca, poderwała na nogi najbardziej zapamiętałych tancerzy. Stojąc w miejscu
- cóż robić! - przytupywali w takt melodii. Gusiew i Tołmaczow deklamo-
wali wiersze Majakowskiego, a tymczasem kucharz Timofiejew szykował
jakieś delicje, które odwykłych od ciepłej strawy marynarzy już samym za-
pachem przyprawiały o zawrót głowy.
Wracali po długiej, nie kończącej się dla nich nocy, „ugotowani w zupie”
- jak określali marynarze swój koszmarny pochód przez najeżone niebezpie-
czeństwami pola minowe. Gnały za nimi zajadle kutry torpedowe, ścigacze i
trałowce. Cała ta sfora obrzucała ich nieustannie bombami. W rejonie mie-
lizny Wikoola zostali zlokalizowani przez nasłuch wroga. Nie mieli innego
wyjścia, jak tylko położyć się na dnie i czekać, aż tamci na górze przestaną
wierzyć w ich istnienie. Ale nie przestali. Orali śrubami ten niewielki kawa-
łek płytkiego morza i obsiewali go starannie bombami, których huk rozrywał
Mironience uszy. A na pokładzie nie było, oprócz dowódcy, nikogo, kto
mógłby Mironienkę zastąpić.
W pewnej chwili zaczęło za nadwątloną burtą tak strasznie łomotać, że
biedny operator nie wytrzymał i cisnął słuchawki. Ale w tym momencie - o
dziwo! - piekielne hałasy zaczęły się nagle oddalać. Nawet gołe ucho wy-
starczało do stwierdzenia, że tam, na powierzchni, hitlerowski pościg ruszył
całą naprzód. Widocznie Niemcy nie wytrzymali nerwowo.
Wracali do Kronsztadu posiwiali od pierwszych mrozów, które skuwały
już w lodowy pancerz wody Zatoki. Stanęli na pokładzie pobielałego od
szronu Szcz-303 i ze ściśniętymi gardłami patrzyli na zbliżający się pirs,
gdzie grzmiały bębny, pohukiwały trąby i gdzie wśród tłumu witających
czterech marynarzy spieszyło ku nim z czterema kwiczącymi prosiętami.
Nie wszystkim był pisany powrót.
Wojna zbierała swoje żniwo, na morzu równie obfite jak na lądzie. Z
wielu okrętów podwodnych drugiego rzutu zwiadowczego, które wyszły tej
jesieni w bojowy rejs, nie miały już nigdy powrócić do bazy okręty dowo-
dzone przez Afanasjewa, Wiszniewskiego, Sazanowa, Pudiakowa, Smolara i
Nieczkina.
Wiszniewski, Afanasjew i Pudiakow po wejściu do Zatoki Fińskiej nie
odezwali się ani razu. Zginęli bohaterską śmiercią podwodników. Okolicz-
ności zagłady tych trzech okrętów pozostaną już chyba na zawsze tajemnicą.
Brak o nich jakichkolwiek wzmianek w raportach i komunikatach niemiec-
kiego sztabu floty. Smolar i Sazanow nawiązali kilkakrotnie łączność radio-
wą ze sztabem. Oba okręty po wykonaniu zadań wracały do baz. Czy ich
załogi miały jakieś sukcesy? Zginęły na polu minowym czy w czasie
ucieczki, po wykonaniu ataku? Morze okryło ich śmierć tajemnicą.
Szcz-308, dowodzony przez kapitana lejtenanta Kostylewa, zajął pozycję
w pobliżu latarni Ute. W ciągu miesiąca Kostylew zdołał zatopić trzy duże
transportowce i ściągnął na siebie niemal wszystkie siły obrony przeciw
okrętom podwodnym, patrolujące w tym rejonie. W ostatnim meldunku ra-
diowym donosił o poważnych uszkodzeniach okrętu, których załoga nie była
już w stanie naprawić. Dalsze losy Szcz-308 również pozostaną na zawsze
zagadką.
Z okazji szczęśliwego powrotu do bazy Szcz-303 wydawana w Lenin-
gradzie wojskowa gazeta pisała:
Okręt podwodny dowodzony przez kapitana 3 rangi Trawkina w dwóch
rejsach bojowych zatopił 5 nieprzyjacielskich transportowców i jeden okręt
eskorty... Co to znaczy zatopić 6 okrętów? To dużo czy mało? Spuszczenie na
wodę jednego dziesięciotysięcznika kosztuje od 15 do 20 milionów rubli. W
pojemnych ładowniach i na pokładzie takiego transportowca można prze-
wieźć w ciągu jednego rejsu ponad 200 średnich lub 90 ciężkich czołgów,
albo 2000 żołnierzy i oficerów wraz z uzbrojeniem i amunicją, albo pięć do
sześciu tysięcy ton węgla, lub półroczny zapas prowiantu dla jednej dywizji
piechoty.
Z WILCZYCH PAZURÓW
Marzec 1943 r. Kronsztad.
Od rana świeci słońce. Jasny, wiosenny dzień. Nad wyspą Kotlin, wśród
nadbrzeżnych drzew, powinien unosić się podniecony ptasi zgiełk. Ale jest
cicho. Na niebie stoją nieruchome balony zaporowe i tylko gdzieś z daleka
drąży niebo dokuczliwy jęk samolotu rozpoznawczego. Nieustanny, już dru-
gi rok trwający ostrzał artyleryjski wypłoszył z wyspy ptactwo. Tylko ludzie
przyzwyczajają się do świdrującego gwizdu pocisków, i stokroć gorszego
niż pioruny łoskotu eksplozji.
Oto na redzie Przystani Kupieckiej, mimo iż pokrywa ją jeszcze gruby
lód, na pokładach okrętów, na pirsach i na nabrzeżu wyciągnięci równymi
szeregami stoją marynarze brygady okrętów podwodnych. Nad ich głowami
powiewają podniesione na masztach flagi wielkiej gali banderowej i trzepo-
cą w oddali czerwone płótna transparentów.
Na pokładzie Szcz-303 załoga w komplecie. Uroczyści, ubrani w nowe
mundury prosto spod igły, czekają w wyrównanym szeregu. To oni są boha-
terami tej uroczystości.
Na nabrzeżu pojawia się, w otoczeniu oficerskiej świty, dowódca Floty
Bałtyckiej wiceadmirał Tribuc. Wchodzi po trapie na pokład okrętu i wręcza
Trawkinowi banderę gwardyjską. Szcz-303 otrzymuje tytuł okrętu gwardyj-
skiego.
Przy dźwiękach hymnu na niewysokim flagsztoku nad kioskiem podnosi
się gwardyjska bandera.
Wieczorem w Klubie Marynarzy, wznosząc toast za nowe sukcesy i
zdrowie gwardzistów, wiceadmirał powiedział:
- Wasze czyny obaliły buńczuczny mit hitlerowskiej propagandy o nie-
mieckim wszechwładnym panowaniu na Morzu Bałtyckim. Wasze celne
torpedy to najlepsza odpowiedź: teraz faszyści muszą się dobrze zastanowić,
czy z umarłymi, czy z żywymi mają do czynienia. Wody tego niezbyt go-
ś
cinnego dla Niemców morza, od Zatoki Botnickiej po ujście Newy, po-
chłonęły w ciągu jednego tylko sezonu nawigacyjnego aż pięćdziesiąt sześć
nieprzyjacielskich okrętów. Należy więc zapytać: czyjeż to dzieło - umar-
łych czy żywych?
Unosząc pełny kieliszek do góry, wiceadmirał dodał:
- A więc wypijemy: oby żywi zawsze cało wracali!
„MORSKI JEŻ” OBRASTA W KOLCE
2 maja 1943 r. Kronsztad.
Nad Przystanią Kupiecką wznosi się narastający zgiełk baterii przeciw-
lotniczych. Na słonecznym niebie wykwitają całe bukiety purpurowych
„maków”: artyleria przeciwlotnicza kładzie gęstą zaporę nad stojącymi u
nabrzeży okrętami. Pociski smugowe formują ochronny stożek nad zakolem,
gdzie przyczaiła się Szcz-303. Odłamki szczękają o granitowe płyty pirsu i
dzwonią na stalowym poszyciu okrętu.
W chwili gdy Trawkin wychyla głowę z kiosku, na jego twarz pada cień.
Wkrótce tony iłu i błota chlustają na pokład. Dwa bliskie wybuchy bomb
zakołysały kadłubem. Błoto oślepiło kapitana 3 rangi. Zanim się zorientował
w sytuacji, obydwa nurkowce wspinały się już do góry po drugiej stronie
przystani.
- Dranie! - rozległ się na pokładzie głos Iljina. - Wywęszyli widocznie, że
wybieramy się znowu do nich w gościnę.
Trawkin spojrzał w kierunku, z którego dochodził głos, i mimo woli ro-
ześmiał się. Główny mechanik okrętu stąpał niepewnie po pokładzie; cały
schlapany, usiłował rękami zgarniać z siebie muł.
- Gdzież u diabła... gdzie jest moja czapka?
Obydwaj byli ubłoceni. W czasie nalotu Iljin znajdował się na pomoście.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wybuch tylko przycisnął go do ściany
kiosku i ochlapał. Czapka uleciała w niewiadomym kierunku.
- Towarzyszu dowódco! - zwrócił się poszkodowany w ten sposób me-
chanik do Trawkina. - Pamięta pan? Wrzesień... To było dosłownie tak jak
tym razem. Pan stał tam na dole, ja byłem na pomoście i wtedy nadleciały
dwa Heinkle...
- ...I zrzuciły bomby, a mnie zerwało czapkę. Ależ tak, pamiętam! Stali-
ś
my w tym samym miejscu, u tego nabrzeża...
- Kapitanie! To już drugi rok wojny!
- Przez te dwa lata Niemcy też się coś niecoś nauczyli. W sprawach wo-
jennych to bardzo zdyscyplinowani uczniowie, ale żeby byli bardzo ela-
styczni, tego nie powiem. - Szef sztabu floty, kapitan 2 rangi Kurnikow,
przechadzając się przed mapą, wskazał dłonią na zaklejone pasami papieru
szyby. - Tłuką i tłuką bez przerwy granatami w tę wyspę, a korzyści mają z
tego, co kot napłakał...
Narada sztabu floty odbywała się w Kronsztadzie. Zaproszono na nią
tylko dowódców i oficerów trzech okrętów podwodnych, które jako pierw-
sze w nadchodzącej kampanii miały wyruszyć w rejs rozpoznawczy. Do
wykonania tego ryzykownego zadania wybrano trzech najlepszych: Trawki-
na, Osipowa i Kuźmina.
Dzisiaj mieli się dowiedzieć, jakie czekają ich zadania i jaki będzie po-
dział ról w tej niebezpiecznej wyprawie.
Szef sztabu przeszedł od razu do zagadnień szczegółowych.
Sytuacja na morzu po intensywnych jesiennych akcjach okrętów pod-
wodnych uległa pogorszeniu. Niemcy w końcu wyciągnęli właściwe wnioski
z doświadczeń ostatniego sezonu. Nie przyznając się otwarcie do poniesio-
nych strat, coraz intensywniej wzmacniali zagrody minowe i sieciowe na
wszystkich możliwych torach wodnych, prowadzących z Kronsztadu ku
morskim szlakom ich konwojów. Obecnie główną zaporą był najwęższy
przesmyk Zatoki Fińskiej - między wyspą Naissaar a półwyspem Porkka-
la-Udd. Dane uzyskane przez rozpoznanie mówiły, że rejon ten został cał-
kowicie odcięty dwoma rzędami stalowych sieci, ciągnących się od jednego
brzegu do drugiego. Nie były to nawet sieci, lecz bony, czyli stalowe zagro-
dy pływające, umocowane do dna masywnymi kotwicami. Kwadratowe
„oka” tych krat, splecione z osiemnastomilimetrowej liny, miały boki długie
na cztery metry. Długość poszczególnych segmentów bonów dochodziła do
dwustu pięćdziesięciu metrów, a wysokość sięgała od czterdziestu do sie-
demdziesięciu metrów. Na tym niewielkim odcinku postawiono dodatkowo
8500 min, w tej liczbie 560 magnetycznych dennych i 1360 kotwicznych.
W rejonie Hoglandu zapora przecinała Zatokę na linii Hogland-wyspa
Tjuters Wielki - Wigrund i była solidnie rozbudowana w głąb. Tworzyła ją
wielka liczba min, ustawionych „piętrami”, gęsta sieć punktów dozoru i
łączności, reflektorów i baterii nadbrzeżnych, zainstalowanych na każdej z
wysp. W ostatnich dniach kwietnia wzmocniono dozory o dalsze sto czter-
dzieści małych okrętów.
Kurników wręczył każdemu z dowódców pakiet. Były to mapy, na któ-
rych oznaczono wszystkie przewidywane i wykryte przeszkody.
- Każda z tych map to na razie tajemniczy szyfr - powiedział. - Waszym
zadaniem będzie ustalić jego ukryte znaczenie, zakomunikować o tym do
sztabu. Nie ma co ukrywać: zadanie jest wyjątkowo trudne i niebezpieczne.
Aby więc zmniejszyć ryzyko do minimum, wyruszycie, towarzysze, jeden
po drugim, w pewnych odstępach czasu. Najciężej będzie temu, kto wyruszy
pierwszy - szef sztabu skierował pytające spojrzenie na siedzącego w tyle
Iwana Trawkina. - Proponuję, aby towarzysz Trawkin...
Trawkin, nie czekając, aż szef sztabu skończy, przerwał w pół słowa:
- Kiedy możemy wyruszyć?
„ZAPOWIADA SIĘ CIĘŻKA NOC”
Wychodząc ze sztabu jako ostatni, spojrzał Trawkin z przyzwyczajenia w
niebo i zdziwił się: słońce zdołało już zajść ku zachodowi. Narada trwała bez
przerwy od południa! Zmęczony, przywalony nagłym ciężarem odpowie-
dzialności, jaką go obarczono, szedł wolno ku przystani. Nie zauważył na-
wet, że od pewnego czasu ktoś mu towarzyszy. Gdy usłyszał za sobą głos
Mironienki, stanął jak wryty.
- Towarzyszu dowódco - Mironienko zasalutował służbiście. - Ja do was
ze sprawą...
- Mironienko! Co ty tutaj robisz? Uciekłeś ze szpitala?
Trawkin już dawno, po powrocie z ostatniego rejsu, z głębokim żalem
pożegnał się z hydroakustykiem, którego trzeba było, niestety, odesłać do
szpitala. Długie godziny bombardowań, przez które przeszedł Szcz303, od-
biły się fatalnie na zdrowiu Mironienki. Słuch operatora był poważnie za-
grożony. Lekarze skierowali go natychmiast na kurację. Oczywiście o dal-
szym jego udziale w rejsach nie mogło być mowy. Obaj - Mironienko i
Trawkin - boleśnie przeżyli rozstanie. Znakomity, czuły słuch Mironienki
nie jeden raz wyprowadził okręt z ciężkich opresji. Cóż by znaczyły rozkazy
dowódcy w czasie licznych ucieczek, kiedy ścigany okręt lawirował między
wybuchającymi bombami, gdyby nie te znakomite uszy operatora-wirtuoza?
- Towarzyszu dowódco...
Mironienko nie potrzebował mówić więcej. Z wyrazu jego twarzy, z bła-
galnego spojrzenia Trawkin domyślił się reszty. Hydroakustyk dowiedział
się, że wkrótce okręt znowu wychodzi w morze, i robił wszystko, aby mu
pozwolono choćby jeszcze ten jeden raz wyjść z kolegami w rejs.
Dalszy ciąg rozmowy odbył się w najbliższym schronie, dokąd zagnał
obydwu gwałtowny ostrzał artyleryjski. Przez trzy godziny, aż do zmroku,
biły w przystanie Kronsztadu najcięższe działa. Niemcy bezskutecznie usi-
łowali zlikwidować okręty podwodne, zanim zdołają one opuścić bazę.
- A więc? - ponowił pytanie Mironienko, gdy wychodzili ze schronu za-
kurzeni, obsypani wapnem i piaskiem.
- Człowieku, nie mogę łamać przepisów... - Trawkin urwał i spojrzawszy
na marynarza, z determinacją machnął ręką: - No dobrze, ale pamiętaj, tylko
ten jeden, ostatni raz!
Plan był taki: forsowanie zagrody minowej Naissaar - Porkkala-Udd od-
będzie się na największej możliwej głębokości i przy minimalnych obrotach
ś
rub, wyłącznie w porze nocnej. Jeśli okręt ugrzęźnie w sieci - czekać do
nocy i dopiero wtedy pod osłoną ciemności próbować wyplątać się.
Szcz-303 jako pierwszy spróbuje sforsować system zagród w rejonie Ho-
glandu i jeśli uda się je pokonać
- Trawkin natychmiast przez radio zamelduje o tym do sztabu, określając
dokładnie trasę marszu, granice pól minowych, sektory, w których można
ładować baterie i dyslokację jednostek obrony przeciw okrętom podwod-
nym. Opierając się na tych danych, w ślad za Trawkinem wyjdą w morze
pozostałe okręty: Szcz-108, i Szcz-406.
7 maja 1943 roku.
Dowódca floty Bałtyckiej wiceadmirał Tribuc przybywa na inspekcję do
Trawkina. Dokładnie lustruje przygotowany do rejsu okręt, wygłasza krótkie
przemówienie do załogi. Na pożegnanie ściska i całuje dowódcę.
Gdy o zmroku okręt odbija od pirsu, admirał stoi jeszcze na nabrzeżu.
Skinieniem dłoni żegna oddalającego się „Szczupaka”.
Po raz trzeci w drodze do Lavansaari przygrywają Trawkinowi niemiec-
kie nadbrzeżne baterię i po raz trzeci nieskutecznie.
11 maja.
Szcz-303 opuszcza najdalej wysuniętą bazę i zanurza się w wody Zatoki
Fińskiej. Kurs okrętu prowadzi ku Zatoce Narewskiej. W ostatnich tygo-
dniach rozpoznanie doniosło, że ta droga usłana jest głównie minami ma-
gnetycznymi. Specjalne zagrożenie stwarzają zwłaszcza miny pływające tuż
pod powierzchnią.
- Z prawej burty słyszę zgrzyt minliny!
Wszyscy jednocześnie usłyszeli ten złowieszczy, piłujący po nerwach
odgłos. Jakże znajome jest to kołatanie śmierci!
- Towarzyszu dowódco! Zatrzymała się!
Wiele razy przechodzili przez gąszcza minlin. Wiele razy powstrzymy-
wali oddech w piersiach i zadzierając wtulone w ramiona głowy, czekali...
Nigdy dotąd minlina nie zaczepiła o śrubę, ani o stery. Ale teraz... Zgrzyt nie
przesuwa się ku rufie, powtarza się w jednym miejscu. Słychać komendę:
„Ster lewo na burt! Oba silniki stop!” Koło sterowe wolno obraca się w jed-
ną i drugą stronę, okręt - posłuszny woli dowódcy - wykonuje wszystkie
konieczne ewolucje. Na próżno! Wydaje się, że lina przyrosła do burty. To
już tylko kwestia sekund, może minut, do chwili gdy przyciągana coraz bli-
ż
ej mina uderzy o kadłub. I nagle... zgrzyt ucichł! „Silniki!” Okręt ostrożnie
pełznie dalej.
Po kilku minutach wszystko zaczyna się od nowa. Straszliwe „liny
ś
mierci” tworzą na drodze Szcz-303 beznadziejny gąszcz. Teraz już nie ma
innego wyjścia: cofanie się jest równie niebezpieczne, jak dalsze posuwanie
się naprzód. Jeszcze śmierć waha się z zadaniem decydującego ciosu.
To dziwne: umysł człowieka, zamkniętego w stalowym pudle, pomimo
ostatecznego napięcia wszystkich nerwów i muskułów - a może właśnie
dzięki temu! - zdaje się wysyłać jakieś impulsy, które czynią niemal nama-
calnym i widzialnym to, co dzieje się na zewnątrz, za stalową zasłoną po-
dwójnych ścian okrętu. I nic nie uchodzi jego uwagi. Trawkin kątem oka
rejestruje zachowanie się oficera nawigacyjnego, który w tej chwili bez-
wiednie wbija sobie ostrze ołówka w dłoń. Dostrzega również, jak radiotele-
grafista usiłuje rozproszyć uwagę mechanika, opowiadając jakąś błahą hi-
storyjkę, a jednocześnie podąża wzrokiem za wskazówką stopera, mierząc
odległość między jedną minliną a drugą.
Z rachunku wynika, że zagrody minowe odległe są od siebie o pół kilo-
metra, a miny w zagrodach postawione co czterdzieści metrów, Gęstość
rozstawienia min stale wzrasta.
„Szczupak” idzie nad samym dnem, ocierając się niemal o skaliste pod-
łoże szkierów. Szybkość minimalna - dwa węzły, to znaczy około trzy i pół
kilometra na godzinę. Hydroakustyk donosi o odległych wybuchach pod-
wodnych. Widocznie gdzieś tam w sąsiednich sektorach odbywa się „profi-
laktyczne” bombardowanie. W tej chwili w całej Zatoce Fińskiej jest tylko
jeden radziecki okręt podwodny: Szcz-303.
Pora zmienić kurs. Manewr musi być bardzo łagodny, trzeba to zrobić
tak, by nie namotać na śruby tych diabelskich lin. Właśnie padła pierwsza
komenda, gdy rurą głosową z przedziału dziobowego dochodzi meldunek:
słychać kołatanie o kadłub! „Ster w lewo!” Stukanie, coraz wyraźniejsze,
powoli przybliża się do centrali. Wygląda to tak, jakby ktoś równomiernie
tłukł młotkiem o burtę.
- Mina! Towarzyszu dowódco!
Cóż pomoże ten okrzyk? Iljin wpija się spojrzeniem w twarz Trawkina,
jakby chciał tam wyczytać gwarancję bezpieczeństwa. Ale co poradzi teraz
Trawkin? Obydwaj w tym momencie są jednakowo bezbronni i bezradni.
Tak, ale jeden z nich jest ojcem całej załogi, a drugi - tylko mechanikiem. A
więc ten pierwszy m u s i, całym wysiłkiem woli, zachować spokój. Musi
powiedzieć tonem nie budzącym żadnej wątpliwości:
- Przejdziemy!
I dopiero gdy stukanie miny ucichnie za burtą, a Iljin, odetchnąwszy,
odejdzie, dowódca rozprostuje kurczowo zaciśniętą pięść i na rozwartej dło-
ni ujrzy czerwone od paznokci ślady...
13 maja.
Okręt przedostaje się do zachodniej części Zatoki Narewskiej. Rejs na ra-
zie przebiega pomyślnie. Morze naokoło wolne od min. Można zaryzykować
wynurzenie. Nie mija nawet godzina, gdy pojawiają się samoloty. Zanurze-
nie! W pół godziny później słychać szum śrub. Gdzieś w pobliżu zaczynają
wybuchać bomby.
Przez peryskop widać brzeg jak na dłoni. Ale i z brzegu okręt może być
również doskonale widoczny. To niebezpieczne. Trawkin zmienia kurs na
północno-zachodni. Tam, w pobliżu wysepki Waindloo, nadaje meldunek
radiowy do sztabu o sforsowaniu zagrody hoglandzkiej.
14 maja.
W nocy udaje się naładować akumulatory. W bateriach pełny zapas ener-
gii. Przyda się w marszu przez następną zagrodę minową. To już siódmy
dzień rejsu. Za rufą pozostał niewielki odcinek drogi, a ile na niej przeszkód!
Tą samą drogą płynął Szcz-303 w roku 1942. Ta okoliczność podnosi na-
strój załogi. „Idziemy wydeptaną ścieżką - nie ma się czego bać!”.
Na północ od mielizny Usmadalik doskonale widać przez peryskop pięć
okrętów. Z pewnością pełnią one dozór po wschodniej stronie zagrody. To
sygnał ostrzegawczy. Trzeba się uważnie rozejrzeć. Poruszając się bardzo
ostrożnie, okręt opływa barierę od południa ku północy. Zatrzymując co
jakiś czas silniki, Trawkin podnosi peryskop (wtedy mniej go widać) i oglą-
da uważnie okolicę. Boje i beczki utrzymujące sieć są widoczne bardzo wy-
raźnie. Odstępy między bojami - pięćdziesiąt metrów. Wiadomo już, że za
tym pierwszym rzędem ciągnie się druga zagroda. Płynąc wzdłuż sieci, okręt
co jakiś czas zahacza o minliny. Na pewno są one i po drugiej stronie sieci i
w samych sieciach. Jakże, u licha, prześliznąć się przez te pułapki?
Nadchodzi zmrok.
- Zapowiada się ciężka noc! - ogłasza Trawkin. Wszyscy doskonale ro-
zumieją, co dowódca ma na myśli.
Nikt tym razem nie żartuje. Twarze są skupione, pełne napięcia.
Trawkin z obawą spogląda na nowego hydroakustyka. Nie udało się,
mimo nalegań i próśb, zostawić Mironienki. Lekarze stanowczo odmówili.
Zgodzili się jedynie na jego udział w rejsie w charakterze pomocnika radio-
operatora. Jak spisze się ten Wasiljew?
Mrok gęstnieje coraz bardziej. Okręt robi dwa węzły. Zanurzenie mak-
symalne. Na tej głębokości czuje się, jak ciśnienie wody zgniata kadłub.
Słychać nawet lekkie trzeszczenie. Znakomita stal „Szczupaka” wytrzymuje
ten napór. Wszyscy trwają w gotowości alarmowej. Przygotowano cały
awaryjny sprzęt. Wasiljew przesłuchuje horyzont.
Trwa to już trzy kwadranse. Hydroakustyk melduje, że słyszy przed
dziobem jakiś dziwny szmer. Trawkin nakłada słuchawki. Co to może być?
„Silniki stop!” Dźwięk brzmi przenikliwie i zupełnie inaczej niż wszystkie
inne znane odgłosy.
- To fala uderza o łańcuchy sieciowe! - niespodziewanie rozwiązuje za-
gadkę nowy pomocnik radiooperatora. Wiadomo, Mironienko jest niezastą-
piony.
Kamień spada Trawkinowi z serca. Ale na krótko, bo oto po upływie
dziesięciu minut bosman melduje, że stery zanurzenia nie działają. Okręt z
dużym trymem na dziób szybko schodzi w dół. W tej samej chwili z prze-
działu dziobowego rozlega się wołanie:
- Za burtą słychać zgrzytanie! „Taniec” się zaczął!
- Silniki stop! Cała wstecz!
Udało się! „Szczupak” płynie jakiś czas wzdłuż sieci i znowu daje nura. I
znów sieć stawia opór. Tym razem stało się coś gorszego. Sieć chwyciła i
trzyma. Nie pomagają przechyły na dziób i na rufę, na nic zmiany biegu
silników.
W pobliżu słychać głuchy wybuch. Pewnie detonacja ładunku alarmo-
wego. Wasiljew natychmiast to potwierdza: słychać zbliżające się okręty.
Zatrzymały się! To znaczy, że boją się podejść bliżej. Miny utrzymują tę
wilczą sforę w należytej odległości. A więc i z min może być jakiś pożytek.
- Zwiększyć trym do ośmiu stopni! Cała wstecz! Dygot silników elek-
trycznych wstrząsa całym kadłubem. I nagle... okręt wyskakuje jak z kata-
pulty do tyłu.
Jeszcze raz udało się wyjść cało ze stalowego uścisku.
Znowu „spacer” wzdłuż bonów. Gdzieś tutaj niedaleko powinna być
niecka denna. Za dnia nie było tam widać żadnej boi. Może uda się jakoś
przepełznąć. I tym razem próba kończy się tak samo. Teraz okręt otrzymał
trym na rufę.
- Cała wstecz! Ale z przedziału silników elektrycznych meldują, że wy-
konać tego polecenia nie sposób: w bateriach brak już energii.
Następują kolejne manewry za pomocą napełniania wodą i opróżniania
zbiorników trymowych i regulacyjnych. Bezskutecznie. Szarpnięcia silni-
ków do tyłu również zawodzą. Martwy uchwyt sieci nie słabnie.
Trawkin ustawia rączki telegrafu maszynowego na „stop”. Czy jest jesz-
cze jakieś wyjście? Jeśli i tym razem nie uda się oderwać okrętu od sieci,
pozostaje już tylko jedno: wypłynąć na powierzchnię i w pozycji nawodnej
spróbować wyplątać się z matni. Ale na górze czuwają niemieckie okręty...
W centrali odbywa się krótka narada. Zastępca dowódcy do spraw poli-
tycznych Cejszer, organizator partyjny Bojcow, sekretarz grupy komsomol-
skiej Iwanow, członek komitetu partyjnego Lebiediew i starszy lejtenant
Butyrski aprobują propozycję dowódcy okrętu: nie poddawać się panice, ale
na wszelki wypadek przygotować okręt do wysadzenia w powietrze. Nikt nie
wie, co się jeszcze może zdarzyć po wynurzeniu...
Z przedziału diesli nadchodzi meldunek:
- Gotowi jesteśmy do walki na śmierć i życie! Okrętu nie poddamy!
Wkrótce i z innych przedziałów słychać takie same meldunki: nie poddawać
się, walczyć do końca!
Już w czasie narady czujne ucho Mironienki wyłowiło jakiś podejrzany
szmer za burtą. Tym razem odgłosy przypominały stąpania gumowych ka-
loszy na górnym pokładzie. Pobladły Mironienko natychmiast zameldował o
tym dowódcy. Rzeczywiście: głuche stąpnięcia powtarzały się regularnie...
- Próbują zahaczyć nas od dołu stalową liną! Chcą nas uwiązać do sieci!
Tak, co do tego nie mogło być wątpliwości.
- Eee tam! To zwisające strzępy sieci tłuką o kadłub - Trawkin starał się,
aby słowa zabrzmiały z lodowatym spokojem. Wiedział doskonale, że mówi
nieprawdę. Nerwy! Trzymać je trzeba do ostatka na wodzy. Może się jednak
uda... A więc jeszcze jedna komenda, może już ostatnia:
- Zwiększyć trym na rufę do piętnastu stopni! Cała wstecz! Silniki zawy-
ły, czerpiąc z baterii ostatni potężny impuls. Okręt zaczął spełzać w tył! Po
chwili osiadł na dnie morza.
Jednocześnie z kilku stanowisk dobiegły radosne okrzyki. Ludzie uwie-
rzyli, że są uratowani. Gotowi byli podjąć walkę na nowo.
W przedziałach trudno oddychać. Brakuje tlenu. Jak długo uda się jesz-
cze wytrzymać? Iljin włącza stację regenerującą powietrze. Ładunki regene-
rujące przeznaczone były na czarną godzinę. Teraz ta godzina nadeszła.
- Towarzyszu dowódco, napięcie w bateriach spadło do piętnastu procent.
Zapas sprężonego powietrza starczy już tylko na jedno wynurzenie.
Felczer Andrejenko melduje, że w przedziałach niebezpiecznie wzrasta
ilość dwutlenku węgla.
Następna próba sforsowania sieci, z wyczerpaną baterią akumulatorów i
znikomym zapasem sprężonego powietrza, byłaby czystym szaleństwem.
Nawet gdyby się tym razem udało przebić przez sieci, to i tak nie starczy w
akumulatorach energii na wydostanie się ze strefy zagrożenia. Jak najszyb-
ciej trzeba znaleźć miejsce, gdzie można byłoby załadować baterie i uzupeł-
nić zapas powietrza. Ostrożnie okręt oddala się od sieci.
- Ścigacze podążają za nami! - melduje Wasiljew.
Sypią się bomby. Nie żałują ich Niemcy. W każdej serii po osiem - dzie-
sięć wybuchów. Okręt tańczy od bliskich wstrząsów. Detonacje osłabiły
zawór denny zbiornika trymowego i teraz woda wypełnia zbiornik. W rurach
wydechowych silników diesli również pojawiła się woda. Ociężały okręt
idzie na dno.
Miotając słowa, jakich nikt jeszcze od mechanika nie słyszał, Iljin robi,
co może, aby uzyskać przynajmniej zerową pływalność okrętu. W końcu
udaje mu się to.
Nowe wybuchy bomb zasypują przedziały odłamkami szkła, kawałkami
korka i fragmentami przyrządów, które odpadły ze swoich miejsc. Jeszcze
jedna bliska seria i... koniec. Ale cóż to znaczy, do licha? Cisza... Czyżby
nieprzyjaciel zgubił cel? Okręty chodzą niemal nad grzbietem „Szczupaka”,
ale wybuchów nie słychać.
Marynarze usiłują doprowadzić do ładu uszkodzone przyrządy. Gorącz-
kowa krzątanina pochłania ludzi. Lepsze to niż ponure wyczekiwanie. Bę-
dzie, co będzie! Okręt pomału rusza naprzód. Ale tam, na górze wiedzą wi-
dać o każdym jego ruchu. Już jeden z kutrów zbliża się od rufy. Jest bardzo
blisko. Jednak nie rzuca bomb. Teraz ze wszystkich stron słychać na górze
szum śrub zbliżający się ku Szcz-303.
- Jak wilcza sfora! - mówi z wściekłością Bojcow, zaciskając pięści.
- Mogliby już kończyć... - ktoś z załogi nie wytrzymuje.
Gdyby padały bomby, można by jeszcze w zgiełku kanonady spróbować
zmylić ślady. Ale teraz każdy ruch śruby pomaga w zlokalizowaniu okrętu.
- Biorą nas za gardło!
„Szczupak” ostrożnie pełznie naprzód. Byle wyjść na większą głębię,
byle bliżej otwartego morza. Manewr w lewo, manewr w prawo... Okrętom
na górze wciąż się nie spieszy. Zwolniły, idą teraz krok w krok za swą ofia-
rą, otaczając ją ze wszystkich stron. Wygląda to na honorową eskortę.
Niemcy już się domyślili, że tym pod wodą brak powietrza, że akumulatory
się kończą. Po co rzucać bomby, skoro Rosjanie i tak muszą w końcu wy-
płynąć...
Wasiljew melduje, że nie słychać już śrub „eskortujących” okrętów, tylko
dwa kutry nieustępliwie wloką się w tyle.
Jeszcze kilka manewrów, kilka zwrotów, które mają zmylić nieprzyja-
cielski nasłuch, i okręt siada na dnie. Wszystkie przyrządy i mechanizmy
zostają wyłączone. Tylko jeden żyrokompas działa nadal. W przedziałach
zalega martwa cisza. Na górze pogodnie: cicho jak makiem siał. Prześla-
dowcy i ścigani zaczaili się w oczekiwaniu końca.
Trawkin obchodzi przedziały, wyjaśnia ludziom sytuację, podtrzymuje na
duchu. Marynarze trzymają się nad podziw dzielnie. Gorzej jest z kondycją
fizyczną. Brak tlenu osłabia najsilniejszych. W dusznym, zużytym powietrzu
mięśnie wiotczeją, wzrok staje się mętny, obfity pot zalewa ciało.
Trawkin zostawia na wachcie tylko tych, którzy są absolutnie niezbędni.
Inni - kłaść się i leżeć nieruchomo. Jak najmniej ruchu. Mniej ruchu - mniej
potrzeba tlenu. Od ostatniego wynurzenia mija już czterdziesta piąta godzi-
na. Oddechy huczą w opustoszałych przedziałach jak kowalskie miechy.
Niektórzy legli nieruchomo, zdają się zapadać w letarg, inni trzęsą się jak w
febrze, jeszcze inni wymawiają jakieś nieartykułowane dźwięki, machają
bezładnie rękami. Niesamowity widok.
Dowódca milknie. Powiedział już chyba wszystko, co mogło być powie-
dziane. Idąc wąskim przejściem, odbiera defiladę leżących na kojach towa-
rzyszy walki. Ich czerwone, nabrzmiałe z wysiłku twarze mówią o fizycznej
udręce. Wszystkie oczy wyrażają jednak to samo: raczej śmierć niż niewola.
W przedziale dziobowym wita się z dowódcą gospodarz działu, starszyna
Makarów. Podnosi się, by złożyć meldunek, i pada nieprzytomny.
Iwliczew, dowódca drużyny sterników, trzyma się kurczowo sprężarki i
potrząsa głową. Próbuje strząsnąć ogarniającą go senność. Widząc to, Traw-
kin sam nagle odczuwa gwałtowną potrzebę snu.
- Towarzyszu kapitanie - szepcze Iłjin - prześpijcie się trochę. Wy już
trzecią dobę bez snu...
Trawkina ogarnia brudna, różowa mgła, idzie słaniając się na nogach do
przedziału piątego. Półprzytomny wali się w swym ulubionym kącie, obok
ciepłego jeszcze bloku głównego silnika elektrycznego. Zasypia natych-
miast.
„ŚMIERĆ SPOJRZAŁA ZE STU LUF”
Zdarzyło się to 21 maja.
O godzinie 15.35 z rury głosowej rozległ się meldunek Wasiljewa:
- Okręty ruszyły na nas! Oficer wachtowy Magriłow zapisał meldunek do
dziennika okrętowego i poszedł osobiście do dowódcy, aby mu wiadomość
tę przekazać. W tej samej chwili zawyła syrena alarmowa. Zgasło światło.
Okręt zakołysał się i... zaczął wypływać na powierzchnię!
W następnej sekundzie Trawkin jest już na nogach. Biegnie do centrali. Z
rozmachem uderza o stalowe drzwi. Są zamknięte! W ciemności, która za-
lega przedział, bije na oślep pięściami, uderza całym ciałem. Na próżno!
Masywne drzwi są zaryglowane od strony czwartego przedziału. Nagle w
maleńkim oczku judasza, ślepym dotąd i niewidocznym, pojawia się błysk
ś
wiatła. Teraz Trawkin widzi dokładnie: słup światła słonecznego wpada jak
reflektor do wnętrza okrętu przez centralny luk wejściowy!
Chwila wyczekiwania. Być może w tym samym momencie pociski wy-
latują z armatnich luf i za sekundę, dwie...
Cisza.
Magriłow z całych sił zaczyna znowu walić w drzwi. Podobne kołatanie
słychać z przedziału drugiego. W otworze judasza widać, jak z otwartych
drzwi kabiny radiooperatora wypada Aleksiejew, otwiera drzwi drugiego
przedziału, wypuszcza Pieńkina, który natychmiast znika w luku wyjścio-
wym. Mironienko uwalnia Magriłowa i Trawkina.
Iljin i Cejszer rzucają się do dowódcy po rozkazy.
- Przygotować się do zanurzenia! - krzyczy Trawkin i w ślad za Pieńki-
nem wybiega na pomost.
Białe, oślepiające światło dnia uderza w oczy i ogłusza. Morze skrzy się
naokoło miliardem tańczących błysków. Okręty nieprzyjacielskie... Są! Za-
stygły w pobliżu, nieruchome, groźne. Do najbliższego nie dalej jak trzy-
dzieści metrów. Wycelowane żądła armatnich luf - wszystkie patrzą wylo-
tami w Trawkina. Tak patrzy sarna śmierć. A na dziobie - starszyna Gałkin
wymachuje białą szmatą i wrzeszczy coś jak obłąkany.
- Gałkin! - ochrypły głos rozrywa krtań dowódcy. - Co ty, draniu, ro-
bisz?!
- Nie mogę... Nie mogę już dłużej! I tak nas tutaj zatłuką! Gałkin cofa się
coraz dalej na dziób. Jeszcze chwila i zsunie się do wody. Jego haniebna
biała szmata trzepoce w podniesionej ręce.
Trawkin sięga po pistolet. Został na dole, w kabinie. Myśleć... szybko
myśleć! Co teraz robić? Zanurzenie?... Zanim manewr zostanie wykonany,
Niemcy otworzą ogień ze wszystkich luf. Tam, na dole, nieprzytomni ludzie.
Nie, trzeba wygrać trochę czasu, choćby tylko parę minut. Oszukać wroga,
udawać, dokąd się da, że załoga się poddaje. Przez złożone w tubę dłonie
Trawkin zaczyna wykrzykiwać coś ku najbliższemu okrętowi. Czyżby hitle-
rowcy uwierzyli?
Zaczynają spuszczać szalupę. Naprawdę uwierzyli! Trzech oficerów
wsiada do łodzi. Jeszcze coś tam między sobą uzgadniają, o czymś szwar-
goczą. Cenne sekundy, bezcenne minuty! Szyb wentylacyjny rzęzi, zachły-
stując się świeżym powietrzem. Płuca marynarzy wyczekujących na dole
chłoną w siebie ten bezcenny powiew życia - świeże morskie powietrze!
Z centrali słychać zapewnienie Iljina, że wszystko już przygotowane do
zanurzenia. Trawkin zwleka. Patrzy w hipnotyzujące wyloty najbliższych
dział, nie może oderwać od nich oczu. Kątem oka widzi zbliżającą się sza-
lupę. Niech podpłyną bliżej do burty, wtedy tamci nie będą mogli strzelać...
- Zanurzenie!
Jednym skokiem Trawkin znalazł się we włazie i zatrzasnął nad sobą po-
krywę. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak na dziobie, idącym już pod wodę,
zdrajca macha rozpaczliwie rękami, usiłując utrzymać się na powierzchni.
Kierunek - pod najbliższy okręt. Rachunełc prosty: zanim Niemcy się
opamiętają, zanim rozwiną odpowiednią szybkość, która pozwoli im na rzu-
canie bomb głębinowych (przy małej szybkości bomby mogły uszkodzić
okręt bombardujący), zanim zdołają cokolwiek przedsięwziąć - „Szczupak”
zdąży odejść na pewną odległość i zalec na dnie.
Znieruchomiały Szcz-303 leży na głębinie. Naokoło rozwarło się praw-
dziwe piekło. Rozwścieczeni Niemcy bezładnie rzucają bomby, gdzie popa-
dło, miotają się we wszystkich możliwych kierunkach. Jedna seria kładzie
się bardzo blisko, niemal nad głowami. Lecą we wszystkie strony kawałki
szkła, pękają wszystkie żarówki, grobowa ciemność znowu zalega przedzia-
ły. Ludzie walą się z nóg, rzucani od jednej ściany do drugiej. Elektryk Sa-
wieljcw włącza oświetlenie awaryjne. Słaby żółty blask małej żarówki wy-
daje się ludziom najpiękniejszym ze słońc. Grzmi nad głowami mocny głos
dowódcy:
- Trzymać się!
„POWIETRZA!”
I znowu wyczekiwanie. Kończą się zapasy energii elektrycznej w aku-
mulatorach.
Pojemność baterii spadła do trzynastu procent. W normalnych warunkach
jest to niedopuszczalne: nadmierne rozładowanie akumulatorów grozi ich
zniszczeniem.
Następny atak wroga przynosi załodze ulgę: serie bomb spadają daleko
od okrętu - nieomylny znak, że Niemcy zgubili „Szczupaka”. Od chwili gdy
na okręcie panuje cisza, nie ma sposobu, aby go wykryć.
Pora dokonać szczegółowych oględzin. Iljin stwierdza, że żaden z głę-
bokościomierzy nie działa. Popękały niektóre baki akumulatorów. W wielu
miejscach poprzez szpary w szwach kadłuba sączy się strużkami woda.
Na szczęście elektrycy w porę zabezpieczyli pęknięte akumulatory i za-
bójczy chlor nie rozpełzł się po okręcie. Obsłudze aparatów torpedowych i
silników udaje się zaklinować najważniejsze szczeliny w sztywnym kadłu-
bie. Skąd ci ludzie biorą jeszcze siły!
Niemcy niechcący pomagają załodze. Rozwścieczeni ucieczką okrętu,
„obsiewają” morze z niepohamowaną furią. Ich hydroakustycy nawet przy
najlepszych chęciach z tego nieustającego grzmotu nie są w stanie wyłowić
odgłosów świadczących o obecności okrętu. A tam, na dnie, pod pokładem
Szcz-303 zaczynają działać hałaśliwe pompy, usuwając na zewnątrz zbędny
balast wody.
Wreszcie Trawkin decyduje się na krok ostateczny: okręt uruchamia sil-
niki elektryczne i próbuje ucieczki z niebezpiecznego sektora. Udało się!
Odgłosy kanonady słabną w oddali za rufą.
Pierwsze wynurzenie peryskopu.
- Cztery kutry torpedowe i cztery eskortowce za rufą! Cała ósemka nie
raczyła widać rozejrzeć się dokoła. Cztery okręty eskorty zajęte były trało-
waniem miejsca, gdzie niedawno spoczywał Szcz-303. Widocznie uważali
okręt za zatopiony. Z przeciwnej zbliżały się, w kłębach dymu nad komina-
mi, cztery inne jednostki.
Przeszły obok, niczego nie zauważywszy.
Noc. Drugie wynurzenie peryskopu.
Szcz-303 wypływa z głębokości czterdziestu pięciu metrów. Ciemno choć
oko wykol. Nic nie widać.
Operator nasłuchu donosi, że wokół zupełna cisza. Ledwie jednak otwo-
rzono pokrywę włazu, gdy gdzieś w pobliżu rozległo się brzęczenie kilkuna-
stu śrub.
- Szybkie zanurzenie!
Okręt chowa się na dnie. Zalega w głębokiej rozpadlinie. Wybuchy są
znowu niebezpiecznie bliskie. Coś niedobrego dzieje się ze zbiornikami. Nie
można uruchomić pomp, bo Niemcy są tuż obok. Rzucają bomby na chybił
trafił.
Trzeba za wszelką cenę zdobyć choć trochę powietrza. Niektórzy zaczy-
nają już bredzić. Z tych i tamtych ust wyrywa się nieprzytomny bełkot.
- Pompa! Zepsuła się! - krzyczy Makarow.
- Spokojnie! Spokojnie! - ucisza Iljin.
Właśnie przed chwilą obaj skończyli remont pompy.
- Powietrza! - szepcze ochryple felczer Andrejenko. Idzie jak ślepiec do
drzwi i wali się, uderzając o nie całym ciałem.
Kiedy nastąpi śmierć od uduszenia? Według teoretycznych przewidywań
załoga powinna już nie żyć. A jednak... Niektórzy trzymają się nawet nie
najgorzej. Na przykład Iljin - ten dzielny człowiek ma w sobie jeszcze tyle
sił, że podnosi z podłogi nieprzytomnych kolegów i układa ich na kojach.
Nie jest wesoło. Trawkin czuje, jak sztywnieją mu palce u nóg. W całym
ciele czuć jakby ukłucia szpilek. Żeby choć godzinę, żeby pół godziny
przebyć na powietrzu...
Na powierzchni jest już druga połowa dnia. Zbliża się wieczór.
W pewnej chwili Wasiljew melduje, że słyszy odchodzące zza rufy dwa
okręty. Widocznie czatowały na moment, gdy okręt da o sobie znać. Teraz
odchodzą. Czyżby?
Zanim „Szczupak” wypłynie, trzeba wypompować z jego zbiorników
siedem ton wody. Ten balast utrzymywał go na dnie. Pompy zaczynają pra-
cować na zmianę, z przerwami, podczas których Wasiljew przesłuchuje ho-
ryzont. Wreszcie zbiorniki zostały opróżnione. Oba silniki próbują oderwać
kadłub od dna, ale bez skutku. Czasem tak bywa: ilaste podłoże zasysa głę-
boko kadłub. Znowu pracują silniki. Daremnie. Iłjin opróżnia zbiornik try-
mowy. To samo. Dokładne oględziny wszystkich urządzeń wskazują na to,
ż
e w jednym z włazów zejściowych, między dolną a górną pokrywą, zebrało
się kilka ton wody. W czasie bombardowania obluzowała się górna pokrywa
włazu. Dowódca każe opróżnić częściowo zbiornik z wodą do picia. Dopiero
wtedy „Szczupak” unosi ociężały kadłub ku powierzchni.
Na morzu powietrze przejrzyste - bez lornety widać obydwa brzegi Zato-
ki. Jeszcze lepiej widoczne są kutry patrolujące wzdłuż brzegu. Mimo to
zaczyna się forsowne ładowanie akumulatorów. Przez radio dowódca nadaje
do bazy meldunek o nieudanej próbie pokonania zagrody.
„Idylla” nawodna trwa aż godzinę. Kutry wreszcie spostrzegły okręt. Za-
częła się gonitwa. Ale bomby tym razem padały daleko.
Przez trzy noce próbuje Trawkin naładować akumulatory i za każdym
razem przeszkadzają mu kutry. Znowu zaczęło brakować powietrza, gwał-
townie skurczył się zapas wody do picia: wypompowano ją w czasie wynu-
rzania okrętu.
Sztab nakazuje powrót do bazy. Ale jak wracać? Gdyby w akumulatorach
było przynajmniej dwadzieścia procent energii...
Chyba że... wejść na pole minowe w okolicach latarni Keri i tam uzupeł-
nić baterie? Wyjście ryzykowne, ale innego nie ma.
„Szczupak” znowu trafia na minliny, w końcu jednak dociera do środka
pola. Tam Trawkin wynajduje względnie bezpieczny kwadrat o boku jednej
mili i zaczyna ładowanie baterii.
Pierwsze wynurzenie trwa półtorej godziny. Potem nadlatują dwa samo-
loty - trzeba szybko schodzić pod wodę. W drugą i trzecią noc ciągle zja-
wiają się samoloty. Okręty nie próbują się nawet zbliżyć do zagrody mino-
wej. Jeszcze jeden raz miny stały się „przyjaciółmi” Szcz 303.
W takich warunkach ładowanie akumulatorów trwało sześć dni. W końcu
w bateriach zebrał się zapas energii, wystarczający do odbycia rejsu po-
wrotnego. Dobiegł końca dwudziesty dzień od daty opuszczenia bazy.
Minie jeszcze dwa lata, zanim kapitan 3 rangi Iwan Trawkin dowie się z
ust wziętego do niewoli oficera fińskiej marynarki, że owego dnia, 27 maja
1943 roku, „samoloty przelatujące nad polem minowym w rejonie latarni
Keri wytropiły radziecki U-Boot i zatopiły go”. I że „był to już drugi ra-
dziecki okręt podwodny, zatopiony w ciągu tygodnia w tym rejonie...”
Skoro jeden i ten sam okręt Szcz-303 został, zdaniem Niemców, w ciągu
siedmiu dni dwukrotnie „zatopiony”, to jakież dane liczbowe o stratach ra-
dzieckiej floty otrzymywali niemieccy admirałowie?
PIJANI
Powrót był ciężki.
Najpierw wychodzili z pola minowego w rejonie Keri. Dokoła krążyło
wiele zaalarmowanych kutrów i ścigaczy. Musieli więc pełznąć ostrożnie
dalej wśród min, aż 7 czerwca dotarli do Zatoki Narewskiej. Wybrali tym
razem drogę wzdłuż wybrzeża. Mając pod stępką siedem metrów, posuwali
się naprzód. Nikt już nie liczył napotykanych minlin. Gdy w akumulatorach
pozostało zaledwie dziewięć procent energii, poprosili przez radio o pomoc.
W pobliżu mielizny Namsi położyli się na dnie i czekali.
W nocy rozegrała się w pobliżu jakaś bitwa. Słychać było wiele wybu-
chów. Nad ranem morze było puste, więc mogli ładować. Do Lavansaari szli
o własnych siłach. Sztab wyznaczył nowe miejsce spotkania z okrętami
eskorty.
9 czerwca. W nocy.
Trawkin wydaje długo oczekiwany rozkaz. Okręt wypływa na po-
wierzchnię.
Wyszli na pomost wraz z oficerem sygnałowym. Oficer zachłysnął się
podmuchem wiatru i upadł u nóg dowódcy.
Ś
wieże powietrze uderzało do głów jak mocny alkohol.
Słyszeli głośne okrzyki „uraaa!”, widzieli jak przez mgłę bliskie, coraz
bliższe okręty z czerwonymi gwiazdami na burtach. Byli pijani stokrotnie:
powietrzem i powrotem do życia.
EPILOG
Dwa pozostałe okręty Szcz-406 i Szcz-408 - wchodzące w skład trzeciego
rzutu zwiadu, który pod dowództwem kapitana 3 rangi Trawkina wyruszył
wiosną 1943 r. na rozpoznanie w Zatoce Fińskiej, nie powróciły do bazy.
Pierwszy, w ślad za Trawkinem, wyruszył Szcz-406, dowodzony przez
kapitana Osipowa. Losy tego okrętu są nieznane.
19 maja 1943 r., po daremnym oczekiwaniu drugiego meldunku ze
Szcz-303, sztab floty skierował w morze ostatni z trzech okrętów. W kilka
dni później nadszedł z morza drogą radiową meldunek: dowódca Szcz-408,
Kuźmin, donosił o wielokrotnych atakach lotnictwa, które uniemożliwia
naładowanie baterii. W rejon przebywania okrętu podwodnego wysłano na
pomoc samoloty, ale Kuźmin już się więcej nie odezwał.
Tajemnica zagłady tego okrętu rozwiała się dopiero po kapitulacji Fin-
landii. W dokumentach fińskiego sztabu znaleziono raport o ostatniej walce,
jaką Szcz-408 stoczył w rejonie latarni Waindloo z pięcioma prześladujący-
mi go kutrami. Gdy już wyczerpały się akumulatory, okręt musiał wypłynąć
na powierzchnię i tam stoczył dwugodzinny beznadziejny bój z przeważają-
cymi siłami nieprzyjaciela. Trafiony kilkoma pociskami, zdołał jeszcze po-
słać na dno dwa kutry. Ludzie Kuźmina walczyli bohatersko do ostatka i
zginęli wszyscy na posterunku.
Szcz-303 po powrocie do Kronsztadu został ponownie doprowadzony do
stanu gotowości bojowej i oczekiwał na rozkazy. Dowództwo floty zdecy-
dowało jednak na pewien czas zaniechać bojowych rejsów okrętów pod-
wodnych. Dane o sytuacji w Zatoce Fińskiej, dostarczone przez Trawkina, a
następnie potwierdzone fotografiami lotniczymi, przekonywały o słuszności
tej decyzji. Zdjęcia ujawniały obecność dwóch linii sieci przeciw okrętom
podwodnym, ciągnących się od jednego brzegu do drugiego. Na straży sieci
postawili Niemcy dużo małych, ruchliwych okrętów dozorujących. Dalsze
próby forsowania tej potężnej zagrody, wyłącznie za pomocą okrętów pod-
wodnych, byłyby czystym szaleństwem.
Nastała kolej intensywnych działań dla radzieckiego lotnictwa, ale na ra-
zie bazy lotnicze i lotniska znajdowały się zbyt daleko od zagrody mino-
wo-sieciowej, aby bez osłony myśliwców mogły stanowić dla niej zagroże-
nie.
W końcu, jesienią 1943 roku, nakładem ogromnych kosztów i środków
udało się Niemcom zablokować wyjścia z radzieckich baz na Bałtyku.
W lutym 1944 r. wezwano kapitana 3 rangi Iwana Trawkina do sztabu.
Czekała tam już na niego podpisana nominacja na dowódcę dopiero co
spuszczonego na wodę okrętu podwodnego.
- Iwanie Wasiljewiczu... niech się pan nie buntuje! - uspokajał Trawkina
szef sztabu. - Otrzyma pan nowy, doskonalszy okręt...
W końcu widząc, że argumenty nie skutkują i Trawkin gotów nadal roz-
paczliwie obstawać przy swoim Szcz-303, wtrącił się obecny przy tym do-
wódca brygady, Wierchowski:
- Towarzyszu kapitanie trzeciej rangi, to jest rozkaz!
- Rozkaz! - powtórzył Trawkin. Rozmowa była skończona.
I wreszcie nastał dzień rozstania z okrętem i jego załogą. Iwan Wasilje-
wicz po wielu latach wspomina go tak:
...Okręt stał jak niegdyś, w najsurowszych dniach blokady, mocno przy-
kuty lodem do drewnianych słupów pirsu. Na pomoście, wyciągnięci w jed-
nym szeregu, czekali moi marynarze... Próbuję powiedzieć kilka słów, ale
czuję, jak coś dławi w gardle. Patrzę, a tu oczy oficera-mechanika Iljina też
dziwnie jakoś zwilgotniały. Idę wzdłuż szeregu, podaję każdemu z moich
towarzyszy dłoń i czuję żelazne uściski ich dłoni. Dziękuję im, moim dziel-
nym chłopakom, że nigdy nie zawiedli. I wtedy, chyba po raz pierwszy w
ż
yciu, łzy same popłynęły z oczu. W najgorszych chwilach, gdy śmierć chwy-
tała już za gardło, potrafiłem nad sobą zapanować, ale tym razem zapłaka-
łem... Co myśmy razem przeżyli, zrozumie tylko ten, kto jak my, wiele razy
umierając, umiał dzielić z towarzyszem łyk ostatni powietrza...
KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM
POZIOMO: 1) wiceadmirał, dowódca radzieckiej Floty Bałtyckiej, 4) Kapitan lejtenant
radziecki, dowódca okrętu podwodnego „Szcz-406” 7) łagodny wiatr południowo-zachodni,
9) nazwa nadana przez marynarzy „Szcz-303”, okrętowi dowodzonemu przez kapitana 3
rangi Trawkina, 10) pomieszczenie mieszkalne na jednostce pływającej, 11) roślina dyniowa-
ta, kalebasa, 12) tytuł znanej sztuki satyrycznej W. Majakowskiego, 15) starożytna stolica
Asyrii, 18) dowódca „Szcz-408”, 21) meldunek wojskowy, 24) stacja klimatyczna nad jezio-
rem o tej samej nazwie w woj. szczecińskim, 26) propozycja, 27) marynarski stopień podofi-
cerski, 28) jednoczesne oddanie strzałów działowych na komendę, 29) ciasne pomieszczenie,
30) stały przedstawiciel państwa za granica.
PIONOWO: 1) rzeka w Rosyjskiej FSRR, lewy dopływ Irtyszu, 2) angielski mąż stanu i
filozof (1501- 1626), 3) pododdział ubezpieczający wojska na postoju, 4) synonim huraganu,
5) oficer-mechanik na okręcie podwodnym „Szcz-303”, 6) zaufanie, 8) wielki żagiel na szku-
nerze, 13) kozera, 14) rzeka w Azji Środkowej, 16) drzewo liściaste, 17) ruch obrotowy, 18)
wodoszczelna nadbudówka na okręcie podwodnym, 19) okręt liniowy radzieckiej Floty Bał-
tyckiej, 20) duże jezioro afrykańskie, 23) przenośne określenie frasunku, 22) największy port
Półwyspu Koreańskiego, 23) podziemne przejście, 25) minerał bezbarwny i przezroczysty,
chlorek sodu.
„Zwan”