Arkadij i Borys Strugaccy
“Daleka Tęcza”
“Próba ucieczki”
Dalekaja Raduga
Popytka k begstvu
Ros – 1963
Pol - 1988
Daleka Tęcza
Rozdział l
Dłoń Tani, ciepła i nieco szorstka, leżała mu na oczach i nic poza tym go nie
obchodziło. Czuł gorzko-słony zapach kurzu, kwiliły na wpół obudzone stepowe
ptaki, a sucha trawa kłuła i łaskotała go w kark. Leżeć było twardo i niewygodnie,
szyja okropnie swędziała, ale nie ruszał się, słuchając cichego, miarowego oddechu
dziewczyny. Uśmiechał się i cieszyła go ciemność, bo ten uśmiech musiał być chyba
nieprzyzwoicie głupi i zadufany.
Potem, całkiem nie na miejscu i nie na czasie, w laboratorium na wieży
zajazgotał sygnał wywoławczy. A niech tam! Nie po raz pierwszy. Tego wieczora
wszelkie wezwania są nie na miejscu i nie na czasie.
- Robiku - szepnęła Tania. - Słyszysz?
- Nie słyszę absolutnie niczego - wymruczał Robert.
Zamrugał, żeby powiekami połaskotać dłoń Tani. Wszystko było odległe i
całkiem niepotrzebne. Patryk, wiecznie otępiały z niewyspania, był daleko. Malajew
ze swoimi manierami Sfinksa Lodowego był jeszcze dalej. Cały ich świat
bezustannego pośpiechu, ustawicznych przeintelektualizowanych rozmów, wiecznego
niezadowolenia i zatroskania, cały ten wyzuty z wszelkich uczuć świat, gdzie gardzi
się przejrzystością, gdzie cieszy tylko niezrozumiałość, gdzie ludzie zapomnieli, że są
mężczyznami i kobietami - wszystko to znajdowało się daleko, bardzo daleko... Tutaj
był tylko nocny step, pusty, rozciągający się na setki kilometrów, który wchłonął
upalny dzień, ciepły step pełen ciemnych, podniecających zapachów.
Ponownie zajazgotał sygnał.
- Znowu - powiedziała Tania.
- Nie szkodzi. Mnie nie ma. Umarłem. Zjadły mnie ryjówki. Mnie i tak
dobrze. Kocham cię. Nigdzie nie chcę iść. Z jakiej racji? Ty byś poszła?
- Nie wiem.
- To dlatego, że niedostatecznie kochasz. Człowiek, który kocha dostatecznie
mocno, nigdy i nigdzie się nie szwenda.
- Teoretyk - stwierdziła Tania.
- Nie jestem teoretykiem. Jestem praktykiem. I jako praktyk pytam cię: z
jakiej racji nagle miałbym gdzieś iść? Kochać trzeba umieć. A wy nie potraficie.
Jesteście tylko zdolne do rozprawiania o miłości. Nie pragniecie kochać. Uwielbiacie
tylko rozprawiać o kochaniu. Czy dużo paplam?
- Tak. Okropnie!
Zdjął rękę z jej oczu i położył sobie na ustach. Teraz widział niebo zasnute
obłokami i czerwone światełka rozpoznawcze na kratownicach wieży, na wysokości
dwudziestu metrów. Sygnał jazgotał bez przerwy i Robert wyobraził sobie
zagniewanego Patryka naciskającego klawisz wezwania i wydymającego z urazą swe
dobre, pulchne wargi.
- Zaraz cię wyłączę - mruknął Robert niewyraźnie. - Taniku, jeśli zechcesz,
uciszę go na zawsze. Niech już wszystko będzie na zawsze. Nasza miłość będzie na
zawsze i on też zamilknie na zawsze.
W ciemnościach widział jej twarz - jasną, z ogromnymi, błyszczącymi oczami.
Cofnęła rękę i powiedziała:
- Lepiej ja z nim porozmawiam. Powiem, że jestem halucynacją. Nocą miewa
się halucynacje.
- On nigdy nie miewa halucynacji. Taki już z niego człowiek, Tanieczko.
Nigdy nie ulega złudzeniom.
- Chcesz, powiem ci, jaki on jest. Bardzo lubię odgadywać charaktery po
dzwonkach wideofonicznych. To człowiek uparty, złośliwy i nietaktowny. I gdyby
mu nawet obiecać gwiazdkę z nieba, nie siedziałby tak z kobietą po nocy w stepie.
Oto jaki jest - widzę go jak na dłoni. A o nocy wie zaledwie tyle, że w nocy jest
ciemno.
- Nie - odparł sprawiedliwy Robert. - Co prawda, to prawda: za gwiazdami
rzeczywiście nie przepada. Ale za to jest poczciwy, łagodny i ślamazarny.
- Nie wierzę - obstawała przy swoim Tania. - Posłuchaj go tylko. - Przez
chwilę wsłuchiwali się w jazgot sygnału. - Czyż tak postępuje niedojda? To jest
oczywisty tenacem propositi virum.* [*Mąż uporczywy w swoich zamiarach
(Horacy).]
- Czyżby? Powiem mu.
- Powiedz. Idź i powiedz.
- Zaraz?
- Natychmiast.
Robert wstał, a ona dalej siedziała, oplatając rękoma kolana.
- Tylko pocałuj mnie najpierw - poprosiła.
W kabinie windy przywarł czołem do zimnej ściany i przez pewien czas tak
stał, z zamkniętymi oczami, śmiejąc się i oblizując wargi. W głowie nie pozostała ani
jedna myśl, tylko jakiś triumfujący głos bez ładu i składu wrzeszczał jak opętany:
“Kocha!... Mnie!... Mnie kocha!... Ludzie, mówię wam!... Mnie!.. Potem zauważył,
że kabina dawno się zatrzymała i spróbował otworzyć drzwi. Nie od razu je znalazł, a
w laboratorium znajdowało się mnóstwo zbytecznych mebli: wywracał krzesła,
wpadał na stoły i zderzał się z szafami, dopóki nie uświadomił sobie, że zapomniał
zapalić światło. Zanosząc się śmiechem namacał kontakt, podniósł przewrócony fotel
i usiadł przy wideofonie.
Kiedy na ekranie pojawił się zaspany Patryk, Robert przywitał go po
przyjacielsku:
- Dobry wieczór, prosiaczku! I czemu cię tak męczy bezsenność, sikoreczko ty
moja, pliszeczko droga?
Patryk patrzył nań ze zdumieniem, mrugając bez ustanku zaczerwienionymi
powiekami.
- Co tak patrzysz, piesku? Jazgotałeś, jazgotałeś, oderwałeś mnie od ważnych
zajęć, a teraz milczysz?!
Patryk wreszcie otworzył usta.
- Tobie... Ty... chyba masz... - Stuknął się palcem w czoło, a jego twarz
przybrała pytający wyraz. - Hę?...
- Jeszcze jak! - wrzasnął Robert. - Samotność! Tęsknota! Przeczucia! I w
dodatku halucynacje! O mało co o nich nie zapomniałem!
- Nie żartujesz? - spytał serio Patryk.
- Skądże znowu! Na posterunku się nie żartuje. Ale nie zwracaj na to uwagi i
przystępuj do rzeczy.
Patryk wciąż mrugał powiekami, całkiem zbity z tropu.
- Nie rozumiem - przyznał się.
- Nic dziwnego - rzucił złośliwie Robert. - To emocje, Patryku! Jak by ci tu
najprościej, najprzystępniej... Powiedzmy, nie dające się całkowicie zalgorytmizować
pobudzenia w układach logicznych o wysokim stopniu złożoności. Dotarło?
- Aha! - powiedział Patryk. Potarł palcami podbródek, koncentrując się. -
Dlaczego do ciebie zadzwoniłem, Robiku? Otóż chodzi o to, że znowu mamy gdzieś
przebicie. Może to nie jest przebicie, a może i jest. Na wszelki wypadek sprawdź
ulmotrony. Jakaś dziwna ta Fala dzisiaj...
Robert z zakłopotaniem popatrzył przez otwarte na oścież okno. Całkiem
zapomniał o wybuchu. Okazuje się, że tkwię tu ze względu na wybuchy. Nie dlatego,
że tutaj jest Tania, lecz z tego powodu, że gdzieś tam pojawiła się Fala.
- Czemu milczysz? - cierpliwie spytał Patryk.
- Patrzę, co z Falą - odburknął gniewnie Robert.
Patryk wytrzeszczył oczy.
- Widzisz Falę?
- Ja? Co ci strzeliło do głowy?
- Przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że na nią patrzysz?
- Owszem, patrzę!
- No i co?
- I tyle. Czego ty ode mnie chcesz?
Oczy Patryka znów zmętniały.
- Nie zrozumiałem cię - wyjaśnił. - O czym to właśnie mówiliśmy? Aha! Już
wiem. Koniecznie sprawdź ulmotrony.
- Rozumiesz, co mówisz? Jak mogę sprawdzić ulmotrony?
- No, jakoś tam - odpowiedział Patryk. - Chociaż same podłączenia... Coś tu
nam się zupełnie poplątało. Zaraz ci wytłumaczę. Dzisiaj w instytucie wysłali na
Ziemię masę... Zresztą to wszystko wiesz. - Patryk pomachał przed swoją twarzą
rozczapierzonymi palcami. - Oczekiwaliśmy Fali o wielkiej mocy, a tymczasem
rejestruje się jakąś mizerniutką fontannę. Rozumiesz, o co chodzi? Taka mizerniutka
fontanna... Malusieńka... - Przywarł do swego wideofonu tak, że na ekranie pozostało
tylko ogromne, zmętniałe od bezsenności oko. Oko często mrugało. - Zrozumiałeś? -
ogłuszająco zagrzmiało w głośniku. - Nasza aparatura rejestruje quasi-zerowe pole.
Licznik Younga daje minimum... Można to zignorować. Pola ulmotronów wyrównują
się w taki sposób, że rezonująca powierzchnia leży w ogniskowej hiperpłaszczyznie,
wyobrażasz sobie? Quasi-zerowe pole jest dwunastowymiarowe, odbiornik składa je
według sześciu parzystych składowych. Ognisko jest więc sześciowymiarowe.
Robert pomyślał o Tani, jak cierpliwie siedzi na dole i czeka. Patryk bez
przerwy brzęczał nad uchem, przysuwając się i odsuwając, jego głos to dudnił, to
stawał się ledwie słyszalny i Robert, jak zawsze, bardzo szybko stracił wątek
rozważań. Kiwał głową, malowniczo marszczył czoło, unosił i opuszczał brwi, ale
absolutnie niczego nie rozumiał i z uczuciem nieznośnego wstydu myślał, że Tania
siedzi tam, na dole, z podbródkiem przyciśniętym do kolan, i czeka, aż on zakończy
swoją ważną i niedocieczoną dla niewtajemniczonych rozmowę z czołowymi
fizykami-zerowcami planety, aż wyjaśni czołowym fizykom-zerowcom swój zupełnie
oryginalny punkt widzenia w sprawie, z powodu której niepokoją go tak późną nocą, i
aż czołowi fizycy-zerowcy, dziwiąc się i kręcąc z niedowierzaniem głowami, zapiszą
ten punkt widzenia w swoich notesach.
Wtem Patryk zamilkł i popatrzył nań z dziwnym wyrazem twarzy. Robert
świetnie znał taki grymas, prześladował go bowiem przez całe życie. Różni ludzie - i
mężczyźni, i kobiety - patrzyli na niego w ten sposób. Z początku spoglądali nań
obojętnie lub życzliwie, następnie wyczekująco, potem z ciekawością, ale wcześniej
czy później nadchodził moment, kiedy zaczynali patrzyć na niego właśnie tak. I za
każdym razem nie miał pojęcia co robić, co mówić i jak się zachowywać. I jak dalej
żyć.
Zaryzykował.
- Chyba masz rację - oświadczył zafrasowany. - Ale to trzeba dokładnie
przemyśleć.
Patryk spuścił oczy.
- Więc przemyśl - powiedział uśmiechając się niezręcznie. - I proszę, nie
zapomnij sprawdzić ulmotronów.
Ekran zgasł i zaległa cisza. Robert siedział zgarbiony, wczepiwszy się oburącz
w zimne, chropowate poręcze. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli dureń rozumie, że jest
durniem, tym samym przestaje nim być. Może kiedyś tak właśnie było. Ale
wypowiedziana bzdura zawsze jest bzdurą, a ja w żaden sposób nie potrafię inaczej.
Jestem bardzo ciekawym człowiekiem: wszystko, co mówię, okazuje się truizmem,
wszystko, o czym myślę - banałem, wszystko, co udało mi się zrobić, zostało
zrobione przed wiekami. Jestem nie tylko zakutą pałą, ale wręcz zakutą pałą rzadkiej
klasy, muzealnym eksponatem jak hetmańska buława. Przypomniał sobie, jak stary
Niczeporenko popatrzył pewnego razu w zadumie w jego pełne oddania oczy i
oświadczył: “Drogi Sklarow, jest pan zbudowany jak antyczny bóg. I jak każdy bóg,
proszę mi wybaczyć, nie ma pan nic wspólnego z nauką...”
Coś trzasnęło. Robert zaczerpnął oddechu i ze zdumieniem wlepił wzrok w
żałosne szczątki poręczy, ściśnięte w zbielałej pięści.
- Tak - powiedział na głos. - To potrafię. Patryk nie potrafi. Niczeporenko też
nie potrafi. Tylko ja jeden potrafię.
Położył resztki poręczy na stole, wstał i podszedł do okna. Za oknem było
ciemno i gorąco. Może powinienem odejść sam, zanim mnie wypędzą? Tak, ale jak
będę mógł bez nich żyć? I bez tego zadziwiającego uczucia pojawiającego się
każdego rana, że może dzisiaj pęknie wreszcie niewidzialna i nieprzepuszczalna
błona w mózgu, która powoduje, że nie jestem jak oni, i także zacznę rozumieć ich w
pół słowa, i nagle ujrzę w gąszczu symboli logiczno-matematycznych coś zupełnie
nowego, a Patryk poklepie mnie po ramieniu i powie radośnie: “A to ci się fajnie
udało! Toś ty taki?”, a Malajew wydusi z siebie od niechcenia: “Nieźle, nieźle...
Cicha woda...” I od tej pory zacznę siebie szanować.
- Monstrum - wymamrotał.
Trzeba sprawdzić ulmotrony, a Tania niech posiedzi i popatrzy, jak się to robi.
Dobrze jeszcze, że nie widziała mojej facjaty, kiedy zgasł ekran.
- Tanieczko - zawołał przez okno.
- Tak?
- Taniu, czy wiesz, że w ubiegłym roku pozowałem Rogerowi do “Młodości
Świata”?
Tania po chwili milczenia powiedziała cicho:
- Zaczekaj, wjadę tam do ciebie.
Robert wiedział, że ulmotrony są w porządku, czuł to. Mimo to postanowił
sprawdzić wszystko, co można było sprawdzić w warunkach laboratoryjnych, po
pierwsze, żeby odsapnąć po rozmowie z Patrykiem, a po drugie, że umiał i lubił
pracować rękami. Taka praca zawsze stanowiła dlań rozrywkę i na jakiś czas dawała
mu radosne poczucie własnej ważności i niezbędności, bez którego niepodobna żyć w
naszych czasach.
Tania - miła, delikatna osóbka - z początku w milczeniu siedziała nie opodal, a
potem, w dalszym ciągu milcząc, zaczęła mu pomagać. O trzeciej w nocy znowu
zadzwonił Patryk i Robert oznajmił, że żadnego przebicia nie ma. Patryk był
stropiony. Przez pewien czas sapał przed ekranem, podliczając coś na świstku
papieru, potem zwinął papier w trąbkę i zgodnie ze swoim zwyczajem zadał
retoryczne pytanie: “I cóż mamy o tym myśleć, Rob?”
Robert zerknął na Tanie, która dopiero co wyszła spod prysznica i cichutko
przysiadła sobie poza zasięgiem kamery wideofonu, i ostrożnie odpowiedział, że w
ogóle nie widzi w tym niczego szczególnego. “Najzwyklejsza kolejna fontanna”,
oświadczył. “Taka była po wczorajszym transporcie zerowym. I w ubiegłym tygodniu
taka sama.” Potem pomyślał i dodał, że moc fontanny odpowiada około stu gramom
przetransportowanej masy. Patryk wciąż milczał i Robertowi wydało się, że jego
rozmówca się waha. “Chodzi tylko o masę”, rzekł Robert. Popatrzył na licznik
Younga i całkiem już pewnym głosem powtórzył: “Tak, sto - sto pięćdziesiąt
gramów. Ile dzisiaj wyekspediowali?...” “Dwadzieścia kilogramów”, odpowiedział
Patryk. “Ach, dwadzieścia kilo... W takim razie nie zgadza się.” I nagle Robert doznał
olśnienia: “A według jakiego wzoru podliczaliście moc?” zapytał. “Według
Drambata,” obojętnie odparł Patryk. Robert tak właśnie myślał: wzór Drambata
pozwalał obliczyć tylko w przybliżeniu wartość mocy, a Robert już dawno
przyszykował sobie swój własny, skrupulatnie sprawdzony i wykaligrafowany, a
nawet obwiedziony kolorową ramką uniwersalny wzór na oszacowanie mocy erupcji
zwyrodniałej materii. I teraz nadszedł chyba najbardziej odpowiedni moment, aby
zademonstrować Patrykowi wszystkie zalety wzoru.
Robert już chwytał za ołówek, ale właśnie wtedy Patryk zniknął z ekranu.
Robert czekał, przygryzając wargę. Ktoś zapytał: “Zamierzasz wyłączyć?” Patryk się
nie odzywał. Do ekranu podszedł Karl Hoffman, trochę z roztargnieniem, trochę z
życzliwością skinął Robertowi głową i zwrócił się do kogoś stojącego z boku:
“Patryku, będziesz jeszcze rozmawiał?” Głos Patryka zabrzęczał z daleka: “Nic nie
rozumiem. Trzeba będzie zająć się tym solidnie.” “Pytam, czy będziesz jeszcze
rozmawiał,” powtórzył Hoffman. “Ależ nie, nie...” z rozdrażnieniem odezwał się
Patryk. Wówczas Hoffman, uśmiechając się przepraszająco, powiedział: “Wybacz,
Robiku, ale właśnie kładziemy się spać. Wyłączę, co?”
Ścisnąwszy zęby z taką siłą, że aż zatrzeszczało za uszami, Robert
ostentacyjnie powolnym ruchem położył przed sobą kartkę papieru, kilka razy pod
rząd napisał bezcenny wzór, wzruszył ramionami i powiedział z ożywieniem:
- Tak właśnie myślałem. Wszystko jasne. Teraz będziemy pić kawę.
Wydawał się samemu sobie wstrętnym nie do zniesienia, więc siedział przed
szafką z naczyniami, dopóki nie poczuł, że odzyskał na nowo panowanie nad twarzą.
Tania zadysponowała:
- Zaparzysz kawę, dobrze?
- Dlaczego ja?
- Ty będziesz zaparzał, a ja sobie popatrzę.
- O co ci chodzi?
- Lubię patrzeć, jak pracujesz. Pracujesz w sposób doskonały. Nie robisz ani
jednego zbytecznego ruchu.
- Jak cyber - powiedział, ale było mu przyjemnie.
- Nie. Nie jak cyber. Pracujesz w sposób doskonały. A wszelka doskonałość
zawsze cieszy.
- “Młodość Świata” - mruknął. Poczerwieniał z zadowolenia.
Rozstawił filiżanki i przysunął stolik do okna. Usiedli, nalał kawy. Tania
siedziała odwrócona do niego bokiem, z nogą założoną na nogę. Była olśniewająco
piękna i znowu opanowały go wręcz szczenięcy zachwyt i konsternacja.
- Taniu - powiedział. - To nie może być prawda. Jesteś halucynacją.
Uśmiechnęła się.
- Możesz się śmiać do woli. Ja i bez tego wiem, że wyglądam teraz żałośnie.
Ale nic na to nie mogę poradzić. Mam ochotę wsunąć ci głowę pod pachę i merdać
ogonem. I żebyś poklepała mnie po grzbiecie i powiedziała: “A fe, głuptasie, fe!...”
- A fe, głuptasie, fe! - powtórzyła Tania.
- A po grzbiecie?
- Po grzbiecie potem. Głowę pod pachę też później.
- Zgoda, później. A teraz? Chcesz, zrobię sobie obrożę. Albo kaganiec...
- Nie trzeba kagańca - zaprotestowała Tania. - Na co możesz mi się przydać w
kagańcu?
- A na co mogę ci się przydać bez kagańca?
- Bez kagańca podobasz mi się.
- Halucynacja słuchowa - powiedział Robert. - Co ci się we mnie może
podobać?
- Masz ładne nogi.
Nogi były słabym punktem Roberta: silne, ale zbyt grube. “Młodość Świata”
miała nogi Karla Hoffmana.
- Tak właśnie myślałem - odpowiedział Robert. Jednym haustem wypił
wystygłą kawę. - Więc powiem, za co cię kocham. Jestem egoistą. Być może ostatnim
egoistą na świecie. Kocham cię za to, że jesteś jedynym człowiekiem zdolnym
wprowadzić mnie w dobry nastrój.
- To moja specjalność! - powiedziała Tania.
- Wspaniała specjalność! Szkoda tylko, że wprowadzasz w dobry nastrój i
starych, i młodych. Szczególnie młodych. Osoby całkowicie obce. Z normalnymi
nogami.
- Dziękuję, Robiku.
- Ostatnim razem w Dziecięcej Wiosce zauważyłem jednego malca. Na imię
ma Wałek... czy Basik... Taki płowowłosy, piegowaty, z zielonymi oczami.
- Chłopiec Basik - wtrąciła Tania.
- Nie czepiaj się. Oskarżam ja. Ten Basik, czy jak mu tam, śmiał swoimi
zielonymi oczami patrzeć na ciebie tak, że aż mnie ręce świerzbiły.
- Zazdrość zapamiętałego egoisty.
- Jasne, że zazdrość.
- A teraz wyobraź sobie, jak musi zazdrościć.
- Cooo?
- I wyobraź sobie, jakimi oczami on patrzył na ciebie. Na dwumetrową
“Młodość Świata”. Atleta, chłopak jak malowanie, fizyk-zerowiec niesie
wychowawczynię na ramieniu, a wychowawczyni rozpływa się z miłości...
Robert roześmiał się uszczęśliwiony.
- Tanieczko, jakże to tak? Przecież byliśmy wtedy sami?
- To wy, mężczyźni, możecie być sami. My w Dziecięcej Wiosce nigdy same
nie bywamy.
- Ta-ak... - przeciągnął Robert. Pamiętam te czasy, pamiętam. Przystojne
wychowawczynie i my - piętnastoletni hultaje... Doszło do tego, że rzucałem kwiaty
przez okno. Słuchaj, czy to zdarza się często?
- Bardzo - odpowiedziała w zadumie. - Szczególnie z dziewczętami.
Wcześniej się rozwijają. A wiesz, jacy są u nas wychowawcy. Astronauci,
bohaterowie... To na razie ślepy zaułek w naszej pracy.
Ślepy zaułek, pomyślał Robert. I ona, oczywiście, bardzo się cieszy z tego
ślepego zaułka. Oni wszyscy cieszą się z takich ślepych zaułków. Dla nich to
wspaniały pretekst do burzenia murów. I tak przez całe życie burzą jeden mur po
drugim.
- Taniu - powiedział. - Co to takiego dureń?
- Wyzwisko - odpowiedziała Tania.
- A poza tym?
- Chory, któremu nie pomagają żadne lekarstwa.
- To wcale nie dureń - zaoponował Robert. - To symulant.
- To nie ja. To japońskie przysłowie: “nie ma takiego lekarstwa, które uleczy
durnia”.
- Aha! - powiedział Robert. - Czyli że zakochany to także dureń, mówi się
bowiem: “zakochany jest chory i nie można go wyleczyć”. Pocieszyłaś mnie.
- Czyżbyś był zakochany?
- Nie można mnie wyleczyć.
Chmury rozsnuły się i odsłoniły gwiaździste niebo. Zbliżał się poranek.
- Spójrz, tam jest Słońce - powiedziała Tania.
- Gdzie? - spytał Robert bez szczególnego entuzjazmu.
Tania wyłączyła światło, usiadła mu na kolanach i przycisnąwszy policzek do
jego policzka, zaczęła pokazywać.
- O, tam - te cztery jasne gwiazdy - widzisz? To Warkocz Pięknej. Na lewo od
najwyższej świeci taka słabiu-u-tka gwiazdka. To nasze Słońce...
Robert wziął ją na ręce, wstał, ostrożnie ominął stolik i dopiero wtedy w
zielonkawym, mrocznym świetle przyrządów zobaczył długą ludzką postać w fotelu
przed stołem roboczym. Wzdrygnął się i zatrzymał.
- Myślę, że teraz można zapalić światło - powiedział człowiek i Robert już
wiedział, kto to jest.
- I zjawił się trzeci - zadeklamowała Tania. - Puść mnie, Robiku.
Uwolniła się z jego objęć i schyliła, szukając pantofla.
- Wiesz co, Kamilu... - zaczął Robert z rozdrażnieniem.
- Wiem - uciął Kamil.
- Istny cud - przemówiła Tania zakładając pantofel. - Nigdy nie uwierzę, że
gęstość zaludnienia wynosi u nas jedną osobę na milion kilometrów kwadratowych.
Może kawy?
- Nie, dziękuję - powiedział Kamil.
Robert zapalił światło. Kamil, jak zawsze, siedział w wyjątkowo niewygodnej,
zadziwiająco nieprzyjemnej dla oczu pozie. Jak zawsze miał na głowie biały
plastykowy kask zakrywający czoło i uszy, i jak zawsze jego twarz wyrażała
pobłażliwe znudzenie; nie można było dostrzec ani zaciekawienia, ani zmieszania w
jego okrągłych, nieruchomych oczach. Robert, mrużąc oczy od światła, zapytał:
- Może chociaż jesteś tu od niedawna?
- Od niedawna. Ale nie patrzyłem na was i nie słuchałem, co mówicie.
- Dziękuję - wesoło powiedziała Tania. Akurat się czesała. - Jesteś bardzo
taktowny.
- Tylko próżniacy są nietaktowni - rzekł Kamil.
Robert rozzłościł się.
- A propos, czego tu szukasz? I cóż to za dokuczliwa maniera pojawiać się jak
widmo.
- Odpowiadam w kolejności zadanych mi pytań - spokojnie wygłosił Kamil.
To także była jego maniera - udzielać odpowiedzi w kolejności zadawanych pytań. -
Przyjechałem, ponieważ zaczyna się erupcja. Wiesz doskonale, Robi - nawet oczy
zamknął z nudów - że przyjeżdżam tutaj za każdym razem, kiedy przed frontem
twojej placówki zaczyna się erupcja. Ponadto... - Otworzył oczy i przez pewien czas
w milczeniu patrzył na przyrządy. - Ponadto czuję do ciebie sympatię.
Robert zerknął na Tanie. Tania słuchała bardzo uważnie, zamarłszy z
uniesionym do góry grzebieniem.
- Co się zaś tyczy moich manier - kontynuował Kamil monotonnie - są
dziwaczne. Maniery każdego człowieka są dziwaczne. Naturalne wydają się
wyłącznie własne maniery.
- Kamilu - powiedziała Tania nieoczekiwanie. - Ile to będzie sześćset
osiemdziesiąt pięć razy trzy miliony osiemset tysięcy pięćdziesiąt trzy?
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu Robert dostrzegł, jak na twarzy Kamila
pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Widowisko było niesamowite. Tak właśnie
mógłby się uśmiechać licznik Younga.
- Dużo - odpowiedział Kamil. - Coś około trzech miliardów.
- Dziwne - westchnęła Tania.
- Co dziwne? - zapytał Robert mało błyskotliwie.
- Mała dokładność - wyjaśniła Tania. - Kamilu, powiedz, czemu nie miałbyś
wypić filiżanki kawy?
- Dziękuję, nie lubię kawy.
- Wobec tego do widzenia. Do Wioski mam ze cztery godziny lotu. Robiku,
odprowadzisz mnie na dół?
Robert skinął głową i z irytacją popatrzył na Kamila. Kamil obserwował
licznik Younga. Zupełnie jakby przeglądał się w lustrze.
Jak zwykle na Tęczy, słońce wzeszło na zupełnie czystym niebie - malutkie,
białe słońce otoczone potrójnym halo. Nocny wiatr ucichł i zrobiło się jeszcze
duszniej. Żółto-brązowy step z łysinami solnisk sprawiał wrażenie martwego.
Nad solniskami utworzyły się chybotliwe pagórki z mgły - opary lotnych soli.
Robert zaniknął okno i włączył klimatyzację, następnie bez pośpiechu i z
przyjemnością zreperował poręcz. Kamil miękko i bezszelestnie przechadzał się po
laboratorium, spoglądając od czasu do czasu przez okno wychodzące na północ.
Widocznie wcale nie było mu gorąco. Robert zaś pocił się na sam widok grubej białej
kurtki, długich białych spodni, okrągłego, błyszczącego kasku. Takie kaski zakładali
niekiedy podczas eksperymentów fizycy-zerowcy: chroniły przed promieniowaniem.
Czekał go całodzienny dyżur, dwanaście godzin piekącego słońca nad
dachem, dopóki nie zostaną wessane erupcje i nie znikną wszystkie skutki
wczorajszego eksperymentu. Robert zrzucił kurtkę i spodnie, pozostał jedynie w
spodenkach. Klimatyzacja pracowała na najwyższych obrotach i nic więcej nie można
było zrobić.
Gdyby tak chlusnąć na podłogę trochę płynnego powietrza. Płynne powietrze
wprawdzie jest, ale nie ma go za wiele, a bez niego nie może obejść się generator.
Trzeba będzie pocierpieć, pomyślał Robert pokornie. Znowu usiadł przed
przyrządami. Fajnie, że chociaż w fotelu jest chłodniej i obicie wcale się nie lepi do
ciała.
Koniec końców podobno najważniejsze to być na swoim miejscu. Moje
miejsce jest tutaj. I nie gorzej od innych spełniani swoje małe obowiązki. Ostatecznie
nie moja wina, że nie jestem zdolny do czegoś większego. Nawiasem mówiąc, nawet
nie o to chodzi, czy jestem na miejscu, czy nie. Po prostu nie mogę stąd odejść,
choćbym nawet zechciał. Po prostu jestem przykuty do tych ludzi, którzy mnie
drażnią, i do tego wspaniałego przedsięwzięcia, z którego tak mało rozumiem.
Przypomniał sobie, jak jeszcze w szkole zafascynował go ten problem:
momentalne przerzucanie ciał materialnych przez otchłanie przestrzeni. Zadanie
zostało postawione na przekór wszystkiemu, na przekór wszelkim tradycyjnym
wyobrażeniom o przestrzeni absolutnej, o czasoprzestrzeni, o przestrzeni kappa...
Wówczas nazywano to “przekłuciem fałdy Riemanna”. Potem mówiło się o
“superprzenikaniu”, “sigmaprzenikaniu”, “zwijaniu zerowym”. I wreszcie pojawiły
się terminy “transport zerowy” lub krócej “T-zero”, “urządzenie T-zero”,
“problematyka T-zero”, “eksperymentator T-zero”, “zero-fizyk” względnie “fizyk-
zerowiec”. “Gdzie pan pracuje?” - “Jestem fizykiem-zerowcem”. Pełne podziwu i
zachwytu spojrzenie. - “Niech no pan mi opowie z łaski swojej, cóż to takiego fizyka
zerowa. Zupełnie nie potrafię zrozumieć.” - “Ani ja!” No ta-ak...
Ogólnie rzecz biorąc, coś niecoś można by było opowiedzieć. I o
zdumiewającej metamorfozie elementarnego prawa równoważności materii i energii,
kiedy to przerzut zerowy malutkiego platynowego sześcianu na równiku Tęczy
wywoływał na jej biegunach - z jakiegoś powodu właśnie na biegunach! -
gigantyczne fontanny zwyrodniałej materii, ogniste gejzery, od których traci się
wzrok, i straszną czarną Falę, śmiertelnie niebezpieczną dla wszystkiego co żyje...
I o zaciekłych, przerażających swą bezwzględnością starciach w środowisku
samych fizyków-zerowców, o tym niepojętym rozłamie wśród wspaniałych ludzi,
którzy, jak by się wydawało, powinni pracować ramię w ramię, a jednak poróżnili się
(chociaż wiedzą o tym nieliczni) i o ile Etienne Lamondois z uporem utrzymuje
fizykę zerową w głównym nurcie tematyki transportu zerowego, o tyle szkoła
młodych uważa za rzecz najważniejszą Falę, będącą niewątpliwie nowym dżinem
nauki, wyrywającym się z butelki.
I o tym, że do tej pory z niejasnych powodów w żaden sposób nie daje się
urzeczywistnić transport zerowy żywej materii i nieszczęsne psy, wieczni
męczennicy, przybywają na miejsce przeznaczenia w postaci kawałków organicznego
żużla... I o zero-oblatywaczach, “wyjącej dziesiątce” ze wspaniałym Gabą na czele,
zdrowych, superwytrenowanych chłopakach, którzy już trzy lata wałęsają się po
Tęczy w ciągłej gotowości wejścia do kabiny startowej zamiast psa...
- Wkrótce się rozstaniemy, Robi - powiedział nagle Kamil. Robert, który
akurat przysnął, drgnął. Kamil stał przy północnym oknie odwrócony do niego
plecami. Robert wyprostował się i przesunął ręką po twarzy. Dłoń od razu zrobiła się
mokra.
- Dlaczego? - spytał.
- Nauka. Jakie to beznadziejne, Robi!
- To wiem od dawna - burknął Robert.
- Dla was nauka to labirynt. Ślepe uliczki, ciemne zaułki, nagłe zakręty.
Niczego nie widzicie oprócz murów. I nic nie wiecie o ostatecznym celu.
Oświadczyliście, że waszym celem jest dojście do końca nieskończoności, czyli po
prostu oświadczyliście, że cel nie istnieje. Miarą waszego sukcesu jest nie droga do
mety, lecz droga do startu. Macie szczęście, że nie jesteście zdolni do realizowania
abstrakcji. Cel, wieczność, nieskończoność - to dla was jedynie słowa. Abstrakcyjne
kategorie filozoficzne. W waszym powszednim życiu nie oznaczają niczego. A
gdybyście tak zobaczyli cały ten labirynt z góry...
Kamil zamilkł. Robert odczekał chwilę i zapytał:
- A ty widziałeś?
Kamil nie odpowiedział i Robert postanowił nie nalegać. Westchnął tylko,
oparł podbródek na pięściach i przymknął oczy. Człowiek mówi i działa, myślał. I są
to wszystko zewnętrzne przejawy jakichś procesów w głębi jego istoty. Większość
ludzi ma naturę dosyć płytką i dlatego każdy jej ruch natychmiast przejawia się
zewnętrznie, z reguły w postaci pustej paplaniny i bezmyślnego wymachiwania
rękami. Natomiast u takich ludzi jak Kamil te procesy muszą być niewiarygodnie
spotęgowane, inaczej nie przebiłyby się w ogóle na powierzchnię. Zajrzeć by mu do
środka chociaż jednym okiem! Robert zobaczył oczami duszy ziejącą otchłań, a w jej
głębi gwałtownie przesuwające się, bezkształtne, fosforyzujące cienie.
Nikt go nie lubi. Wszyscy go znają - nie ma na Tęczy człowieka, który nie
znałby Kamila - ale nikt, absolutnie nikt go nie lubi. W takiej samotności ja bym
zwariował, a Kamila, zdaje się, to zupełnie nie interesuje. Zawsze jest sam. Nie
wiadomo, gdzie mieszka. Pojawia się niespodziewanie i niespodziewanie znika. Jego
biały kask można zobaczyć a to w Stolicy, a to na pełnym morzu, przy czym są ludzie
zapewniający, że nieraz widziano go jednocześnie i tu, i tam. To już naturalnie
lokalny folklor, ale cokolwiek by się nie mówiło o Kamilu, pobrzmiewa dziwną
anegdotą. Ma dziwaczną manierę przeciwstawiania siebie innym: “ja” i “wy”. Nikt
nigdy nie widział, jak pracuje, ale od czasu do czasu pojawia się w Radzie i mówi tam
niezrozumiałe rzeczy. Niekiedy udaje się go zrozumieć i w takich wypadkach nikt nie
jest w stanie zaoponować. Lamondois powiedział coś w tym rodzaju, że przy Kamilu
czuje się głupim wnukiem mądrego dziadka. W ogóle odnosi się wrażenie, że
wszyscy fizycy na planecie od Etienne'a Lamondois po Roberta Sklarowa są na tym
samym poziomie...
Robert poczuł, że jeszcze trochę i ugotuje się we własnym pocie. Wstał i
poszedł pod prysznic. Stał pod lodowatymi strumieniami, dopóki skóra nie pokryła
się z zimna gęsią skórką i nie zniknęło pragnienie, żeby wejść do lodówki i zasnąć.
Kiedy wrócił do laboratorium, Kamil rozmawiał z Patrykiem. Patryk
marszczył czoło, z konsternacją poruszał wargami i patrzył na Kamila żałośnie i
zarazem przypochlebnie. Kamil cierpliwie i nudno tłumaczył:
- Proszę spróbować uwzględnić wszystkie trzy czynniki. Wszystkie trzy
jednocześnie. Tutaj nie potrzeba żadnej teorii, tylko nieco wyobraźni przestrzennej.
Czynnik zerowy w podprzestrzeni i w obu współrzędnych czasowych. Za trudne?
Patryk powoli pokręcił głową. Budził litość. Kamil odczekał chwilę, po czym
wzruszył ramionami i wyłączył wideofon. Robert, rozcierając ciało grubym
ręcznikiem, powiedział zdecydowanie:
- Dlaczego jesteś taki nieuprzejmy. To obraźliwe.
Kamil znowu wzruszył ramionami. Wyglądało to, jakby jego głowa
przyduszona kaskiem dawała nurka gdzieś w głąb piersi i znowu wynurzała się na
wierzch.
- Obraźliwe? No i co z tego?
Nie warto było odpowiadać. Robert czuł instynktownie, że dyskusja z
Kamilem na tematy moralne nie ma sensu. Kamil po prostu nie zrozumie o czym
mowa.
Powiesił ręcznik i zaczął przygotowywać śniadanie. Zjedli w milczeniu.
Kamil zadowolił się kawałkiem chleba z dżemem i szklanką mleka. Zawsze bardzo
mało jadł. Potem powiedział:
- Robi, nie wiesz przypadkiem, czy odesłano “Strzałę”?
- Przedwczoraj - odparł Robert.
- Przedwczoraj... To źle.
- A na co ci potrzebna “Strzała”? Kamil odpowiedział obojętnie:
- Mnie “Strzała” nie jest potrzebna.
Rozdział 2
Na peryferiach Stolicy Gorbowski poprosił, aby się zatrzymać. Wysiadł z
samochodu i powiedział:
- Strasznie mi się chce przejść.
- Chodźmy - rzekł Mark Walkenstein i również wysiadł.
Na prostej, błyszczącej szosie było pusto, dookoła żółcił się i zielenił step, a
przed sobą mieli soczystą gęstwinę ziemskiej roślinności, przez którą prześwitywały
różnobarwnymi plamami ściany miejskich budynków.
- Za duży upał - zaprotestował Percy Dickson. - Obciążenie dla serca.
Gorbowski zerwał z pobocza i podniósł do twarzy kwiatek.
- Przepadam za upałem - powiedział. - Chodź z nami, Percy. Całkiem
spuchłeś.
Percy zatrzasnął drzwiczki.
- Jak chcecie. Mówiąc uczciwie, okropnie zmęczyłem się wami obydwoma
przez ostatnie dwadzieścia lat. Jestem starym człowiekiem i chciałbym nieco
odpocząć od waszych paradoksów. I bądźcie łaskawi nie podchodzić do mnie na
plaży.
- Percy - powiedział Gorbowski - jedź lepiej do Dziecięcej Wioski. Co prawda
nie mam pojęcia, gdzie to jest, ale tam są z pewnością dzieciaki, pełno naiwnego
śmiechu, prostota obyczajów... “Wujku!” krzykną zaraz. “Pobawmy się w mamuta!”
- Tylko pilnuj brody - dodał Mark szczerząc zęby w uśmiechu. - Bo uwieszą
się na niej.
Percy mruknął coś pod nosem i zmył się.
Mark i Gorbowski przeszli na ścieżkę i bez pośpiechu ruszyli wzdłuż szosy.
- Starzeje się brodacz - zauważył Mark. - Już ma nas dosyć.
- Ależ skąd - obruszył się Gorbowski. Wyciągnął z kieszeni odtwarzacz. -
Wcale nie ma nas dosyć. Po prostu zmęczył się. No i jest rozczarowany. To nie
bagatela - człowiek stracił przez nas dwadzieścia lat: pragnął się dowiedzieć, jak
wpływa na nas kosmos. A tymczasem on na nas jakoś nie wpływa... Ja chcę Afryki.
Gdzie jest moja Afryka? Dlaczego moje nagrania są zawsze pomieszane?
Wędrował ścieżką w ślad za Markiem, z kwiatkiem w zębach, nastrajając
odtwarzacz i potykając się co chwila. Potem znalazł Afrykę i żółto-zielony step
rozbrzmiał dźwiękami tam-tamu.
Mark obejrzał się przez ramię.
- Wypluń to świństwo - rzekł z obrzydzeniem.
- Dlaczego świństwo? Kwiatek.
Tam-tam grzmiał.
- Przycisz chociaż - poprosił Mark.
Gorbowski nieco ściszył.
- Jeszcze trochę.
Gorbowski udał, że ścisza.
- Dobrze? - spytał.
- Nie rozumiem, dlaczego do tej pory go nie zepsułem - powiedział Mark w
przestrzeń. Gorbowski pospiesznie ściszył do minimum i włożył odtwarzacz do
kieszonki na piersi.
Mijali wesołe, różnokolorowe domki obsadzone bzem, z jednakowymi,
ażurowymi stożkami odbiorników energii na dachach. Przez ścieżkę przeszedł
skradając się rudy kot. “Kici-kici!” radośnie zawołał Gorbowski. Kot rzucił się
biegiem w gęstą trawę i stamtąd błysnął na nich dzikimi oczami. W upalnym
powietrzu leniwie buczały pszczoły. Skądś dobiegało głębokie, ryczące chrapanie.
- Ale wiocha! - powiedział Mark. - To ma być stolica? Śpią do dziewiątej...
- Marku, czemu ty tak? - zaprotestował Gorbowski. - Ja na przykład
stwierdzam, że jest tu bardzo miło. Pszczółki... Kocina se przebiegła... Cóż więcej
trza? Chcesz, zrobię głośniej?
- Nie chcę - burknął Mark. - Nie znoszę takich ospałych osiedli. W ospałych
osiedlach mieszkają ospali ludzie.
- Znam cię, znam - powiedział Gorbowski. - Tobie w głowie tylko walka i
żeby nikt się z nikim nigdy nie zgadzał, żeby błyszczały nowe pomysły, nawet bójka
by nie zawadziła, ale to już ideał... Stać! Stać! Tutaj jest coś w rodzaju pokrzywy.
Śliczna i parzy jak diabli...
Przysiadł przed bujnym krzakiem z olbrzymimi liśćmi w czarne paski. Mark
powiedział ze złością:
- Cóż się tak rozsiadłeś, Leonidzie Andriejewiczu? Pokrzywy nie widziałeś?
- Nigdy w życiu nie widziałem. Ale znam z książek. I wiesz co, Marku, może
by cię tak zwolnić z mojego statku... Zepsułeś się, rozpuściłeś. Oduczyłeś się cieszyć
prostym życiem.
- Nie wiem, co to proste życie - powiedział Mark - ale wszystkie te
kwiatuszki-pokrzywki, wszystkie ścieżeczki-dróżeczki i różne tam steczki - to, moim
zdaniem, Leonidzie Andriejewiczu, tylko demoralizuje. Na świecie jest jeszcze zbyt
dużo nieporządków, żeby na widok takiej bukoliki wydawać okrzyki zachwytu.
- Nieporządki, owszem, są - zgodził się Gorbowski. - Ale przecież zawsze
były i zawsze będą. Co to za życie bez nieporządku? A ogóle jest świetnie. O,
słyszysz? Ktoś sobie śpiewa. Nie bacząc na żadne nieporządki.
Na szosie ukazał się jadący im naprzeciw gigantyczny ciężarowy atomowóz.
W skrzyni siedzieli na pudłach potężni, półnadzy młodzieńcy. Jeden z nich jak
oszalały uderzał w struny bandżo i wszyscy zgodnie ryczeli:
Gdy wiosną drozd swym trelem znów
Obwieszcza ptasi zjazd,
Brodzimy w sieci cudnych snów
Od rana aż do gwiazd...
Atomowóz przemknął obok nich i fala gorącego powietrza na moment
przygięła trawę. Gorbowski powiedział:
- To ci się powinno podobać, Marku. O dziewiątej ludzie są już na nogach i
pracują. A piosenka ci się spodobała?
- To także nie to - upierał się Mark.
Ścieżka skręciła w bok, omijając olbrzymi wybetonowany basen z ciemną
wodą. Poszli przez zarośla wysokiej po piersi żółtawej trawy. Zrobiło się nieco
chłodniej - pogrążyli się w cieniu ogromnych czarnych akacji.
- Marku - szepnął nagle Gorbowski. - Dziewczyna idzie!
Mark stanął jak wryty. Z trawy wynurzyła się wysoka pulchna brunetka w
białych szortach i króciutkiej białej kurteczce z poobrywanymi guzikami. Brunetka z
widocznym wysiłkiem ciągnęła za sobą ciężki kabel.
- Dzień dobry! - powiedzieli chórem Gorbowski i Mark. Brunetka drgnęła i
zatrzymała się. Na jej twarzy odmalował się przestrach. Gorbowski i Mark spojrzeli
po sobie.
- Dzień dobry, panienko! - huknął Mark.
Brunetka wypuściła kabel z rąk i zachmurzyła się.
- Dzień dobry - wyszeptała.
- Marku, mam dziwne wrażenie - powiedział Gorbowski - żeśmy w czymś
przeszkodzili.
- Może pani pomóc? - zapytał szarmancko Mark.
Dziewczyna patrzała na niego spode łba.
- Żmije - powiedziała nagle.
- Gdzie? - wrzasnął ze strachem Gorbowski i podniósł do góry jedną nogę.
- Tak w ogóle - wyjaśniła dziewczyna. Obejrzała uważnie Gorbowskiego. -
Widział pan dzisiaj wschód słońca? - poinformowała się przymilnie.
- Dzisiaj widzieliśmy cztery wschody - rzucił niedbale Mark.
Dziewczyna zmrużyła oczy i dokładnie obliczonym ruchem poprawiła włosy.
Mark natychmiast przedstawił się:
- Walkenstein. Mark.
- D-astronauta - dodał Gorbowski.
- Ach, D-astronauta - rzekła dziewczyna z dziwną intonacją. Podniosła kabel,
mrugnęła do Marka i skryła się w trawie. Kabel zaszeleścił po ścieżce. Gorbowski
popatrzył na Marka. Mark patrzył za dziewczyną.
- No idźże, Marku - powiedział Gorbowski. - To będzie w pełni logiczne.
Kabel jest diabelnie ciężki, dziewczyna słaba i piękna, a z ciebie kawał astronauty.
Mark w zadumie nadepnął na kabel. Kabel szarpnął i z trawy rozległ się głos:
- Popuszczaj, Siemionie, popuszczaj!...
Mark pospiesznie cofnął nogę. Po chwili ruszyli dalej.
- Dziwna dziewczyna - powiedział Gorbowski. - Ale sympatyczna! A propos,
Marku, dlaczego się nie ożeniłeś?
- Z kim? - spytał Mark.
- Coś ty! Przecież wszyscy wiedzą. Wspaniała i miła kobieta. Nadzwyczaj
subtelna i delikatna. Zawsze uważałem, że jesteś dla niej zbyt nieokrzesany. Ale ona,
zdaje się, była innego zdania...
- Po prostu nie ożeniłem się - odpowiedział Mark niechętnie. - Nie wyszło.
Ścieżka znowu wyprowadziła ich na szosę. Teraz po lewej stronie bieliły się
jakieś długie cysterny, a przed nimi lśniła w słońcu srebrzysta iglica nad budynkiem
Rady. Wokół jak przedtem było pusto.
- Za bardzo kochała muzykę - kontynuował Mark. - A przecież niepodobna w
każdy rejs brać ze sobą choriolę. Wystarczy twój magnetofon. Percy nie znosi
muzyki.
- W każdy rejs - powtórzył Gorbowski. - Problem w tym, Marku, że jesteśmy
zbyt starzy. Dwadzieścia lat temu nie przyszłoby nam do głowy oceniać, co jest
więcej warte - miłość czy przyjaźń. A teraz już za późno. Teraz nasz los jest już
przesądzony. Zresztą nie trzeba tracić nadziei, Marku. Może jeszcze spotkamy
kobiety, które staną się dla nas droższe ponad wszystko.
- Tylko nie Percy - powiedział Mark. - On nawet z nikim prócz nas się nie
przyjaźni. A zakochany Percy...
Gorbowski wyobraził sobie zakochanego Percy Dicksona.
- Percy byłby wspaniałym ojcem - zaryzykował.
Mark skrzywił się.
- To byłoby nieuczciwe. A dziecku nie jest potrzebny dobry ojciec. Ono
potrzebuje dobrego nauczyciela. A człowiek - wypróbowanego przyjaciela. A kobieta
- ukochanego człowieka. I w ogóle pomówmy lepiej o ścieżynkach-drożynkach.
Plac przed budynkiem Rady był pusty, jedynie przed wejściem stał wielki,
toporny aerobus.
- Mam ochotę zobaczyć się z Matwiejem - powiedział Gorbowski. - Chodźże
ze mną, Marku.
- Kto to jest Mątwiej?
- Zapoznam was ze sobą. Matwiej Wiazanicyn. Matwiej Siergiejewicz. Jest
tutejszym dyrektorem. Mój stary przyjaciel, astronauta. Jeszcze z desantowców. Ale
powinieneś go pamiętać, Marku. Chociaż nie, to było wcześniej...
- No cóż - powiedział Mark. - Chodźmy. Wizyta kurtuazyjna. Tylko wyłącz
swoje brząkadełko. Mimo wszystko, przed Radą nie wypada.
Dyrektor bardzo się ucieszył z ich wizyty.
- Świetnie - basował sadowiąc ich w fotelach. - To świetnie, żeście
przylecieli! Zuch z ciebie, Leonidzie! Ach, co za chwat z ciebie! Walkenstein? Mark?
A jakże, jakże!... Ale dlaczego pan nie jest łysy? Leonid wyraźnie mi mówił, że pan
jest łysy... Ach tak, to o Dicksonie! Co prawda, Dickson słynie z brody, ale to nic nie
znaczy - znam mnóstwo łysych brodaczy! Zresztą - nieważne! Ależ u nas upał,
zauważyliście? Leonidzie, kiepsko się odżywiasz, masz twarz cierpiącego na
dystrofię! Obiad zjemy razem... A na razie pozwólcie, że zaproponuję napoje. Sok
pomarańczowy, sok pomidorowy, sok z granatów... Nasze własne! Tak! Wino!
Własne wino na Tęczy, wyobrażasz sobie, Leonidzie? No, jak? Dziwne, mnie
smakuje... Marku, a pan? No, nigdy bym nie pomyślał, że pan nie pija wina! Aha, pan
nie pija miejscowych win? Leonidzie, mam do ciebie tysiąc pytań... Nie wiem, od
czego zacząć, a za minutę nie będę już człowiekiem, tylko rozjuszonym
administratorem. Nigdy nie widzieliście rozjuszonego administratora? Zaraz
zobaczycie. Będę osądzał, karał, rozdzielał dobra! Będę dzielił i rządził. Teraz wiem,
jak źle żyło się królom i wszelkim imperatorom-dyktatorom! Słuchajcie, przyjaciele,
tylko proszę, nie odchodźcie! Będę spalać się w pracy, a wy siedźcie i współczujcie.
Tu nikt mi nie współczuje... Przecież wam tu dobrze, prawda? Okno otworzę, żeby
wietrzyk... Leonidzie, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić... Marku, może pan śmiało
odsunąć się w cień. Rozumiesz, Leonidzie, co się tu dzieje? Tęcza oszalała i ciągnie
się to już drugi rok.
Runął w pojękujący fotel przed pulpitem dyspozytorskim - ogromny, opalony
na czarno, kudłaty, ze sterczącymi jak u kota wąsami - rozpiął do samego brzucha
koszulę i z przyjemnością popatrzył przez ramię na astronautów ssących gorliwie
przez słomki lodowate soki. Jego wąsy drgnęły i już otworzył usta, ale w tym
momencie na jednym z sześciu ekranów pojawiła się milutka, szczuplutka kobieta z
obrazą w oczach.
- Panie dyrektorze - powiedziała bardzo poważnie. - Nazywam się Haggerton,
pan mnie zapewne nie pamięta. Ja w sprawie bariery promienistej na Alabastrowej
Górze. Fizycy nie zgadzają się na zdjęcie bariery.
- Jak to nie zgadzają się?
- Rozmawiałam z Rodriguezem - on, zdaje się, jest tam głównym zerowcem.
Oświadczył, że pan nie ma prawa wtrącać się do ich pracy.
- Ależ, Ellen, oni tylko próbują zamydlić pani oczy! - wybuchnął Matwiej. - Z
Rodrigueza główny zerowiec jak ze mnie baletnica. To automatyk i na fizyce zerowej
zna się mniej od pani. Natychmiast się nim zajmę.
- Bardzo proszę, będziemy bardzo zobowiązani...
Dyrektor, kręcąc głową, szczęknął przełącznikami.
- Alabastrowa! - ryknął. - Dajcie Pagawę!
- Słucham, Matwieju.
- Szota? Witaj, mój drogi! Dlaczego nie zdejmujesz bariery?
- Barierę zdjąłem. Dlaczego sądzisz, że nie zdejmuję?
- Aha! W porządku. Przekaż Rodriguezowi, żeby przestał mydlić ludziom
oczy, bo inaczej wezwę go do siebie. Powiedz, że go dobrze pamiętam. Jak wasza
Fala?
- Widzisz... - Szota zamilkł na moment. - Jest interesująca. Długo by
opowiadać, później ci wyjaśnię.
- No to życzę powodzenia! - Matwiej, przechyliwszy się przez poręcz fotela,
zwrócił się do astronautów.
- A propos, Leonidzie! - krzyknął. - Otóż a propos! Co mówi się u was o Fali?
- Gdzie u nas? - spytał Gorbowski z zimną krwią i pociągnął napój przez
słomkę. - Na “Tarielu”?
- No, co ty sam myślisz o Fali?
Gorbowski zastanowił się przez chwilę.
- Nic nie myślę - odpowiedział. - Może Mark? - Niepewnie popatrzył na
nawigatora.
Mark siedział sztywno i oficjalnie, trzymając w ręku szklaneczkę.
- O ile się nie mylę - zaczął - Fala jest jakimś procesem związanym z
transportem zerowym. Wiem o tym niewiele. Oczywiście, transport zerowy interesuje
mnie jak i każdego astronautę - tu z lekka pokłonił się dyrektorowi - ale na Ziemi
fizyce zerowej nie poświęca się specjalnej uwagi. Według mnie dla ziemskich
fizyków-dyskretników to tylko szczególny przypadek teorii, przypadek mający
znaczenie głównie użytkowe.
Dyrektor zaśmiał się zgryźliwie.
- Jak ci się to podoba, Leonidzie? - powiedział. - Szczególny przypadek! Tak,
widać, że Tęcza jest za daleko i wszystko, co się u nas dzieje, wydaje się wam zbyt
nieistotne. Miły przyjacielu, właśnie ten szczególny przypadek po brzegi wypełnia
moje życie, a przecież nawet nie jestem zerowcem! Zupełnie już opadam z sił, moi
drodzy! Przedwczoraj w tym gabinecie własnoręcznie rozdzielałem Lamondois i
Arystotelesa i teraz patrzę na moje ręce - wyciągnął przed siebie krzepkie, opalone
dłonie - i, słowo honoru, dziwię się, że nie ma na nich ukąszeń i zadrapań. A pod
oknami ryczały dwa tłumy i jeden huczał: “Fala! Fala!”, a drugi wył: “T-zero!” I
myślicie, że była to dyskusja naukowa? Nic podobnego! To była średniowieczna
domowa kłótnia z powodu energii elektrycznej ! Pamiętacie może tę śmieszną, choć
przyznam, nie w pełni zrozumiałą książkę, w której człowieka obito za to, że nie gasił
światła w ubikacji? “Złoty kozioł” czy “Złoty osioł”?... Otóż Arystoteles i jego banda
usiłowali obić Lamondois i jego bandę za to, że zagarnęli w swoje łapy całą rezerwę
energii... O, Tęczo moja! Jeszcze rok temu Arystoteles i Lamondois skoczyliby jeden
za drugim w ogień! Zerowiec zerowcowi był przyjacielem, towarzyszem i bratem i
nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że zafascynowanie Forstera. Falą rozłupie
planetę na pół! Na jakim ja świecie żyję? Niczego nie starcza: energii nie starcza,
aparatury nie starcza, o każdego żółtodzioba-laboranta toczy się boje! Ludzie
Lamondois kradną energię, ludzie Arystotelesa łapią outsiderów i usiłują ich
werbować - nieszczęsnych turystów, którzy przylecieli tu na wczasy albo żeby
napisać o Tęczy coś dobrego! Rada - Rada!!! - przekształciła się w organ rozjemczy!
Poprosiłem o przysłanie Prawa rzymskiego... Ostatnio czytuję wyłącznie powieści
historyczne. Tęczo ty moja! Wkrótce będzie potrzebna policja i sąd przysięgłych.
Przyzwyczajam się do nowej i dziwacznej terminologii. Przedwczoraj nazwałem
Lamondois pozwanym, a Arystotelesa powodem. Bez zająknienia wymawiam takie
słowa jak jurysprudencja i jurysdykcja!...
Włączył się jeden z ekranów. Pojawiły się na nim dwie pyzate, może
dziesięcioletnie dziewczynki. Jedna w różowej sukieneczce, druga w niebieskiej.
- No, mów! - powiedziała różowa półszeptem.
- Czemu ja, skoro umówiłyśmy się, że ty...
- A właśnie że ty!
- Jesteś wstrętna!... Dzień dobry, Matwieju Siemionowiczu.
- Siergiejewiczu!...
- Matwieju Siergiejewiczu, dzień dobry!
- Dzień dobry, dzieci! - powiedział dyrektor. W jego twarzy można było
wyczytać z łatwością, że o czymś zapomniał i teraz mu przypomniano. - Dzień dobry,
kurczątka! Jak się macie, myszki!
Obie, różowa i niebieska, zaczerwieniły się.
- Matwieju Siergiejewiczu, zapraszamy pana do Dziecięcej Wioski na nasze
letnie święto.
- Dzisiaj, o dwunastej!...
- O jedenastej!...
- Nie, o dwunastej!...
- Przyjadę! - krzyknął dyrektor z entuzjazmem. - Na pewno przyjadę! I o
jedenastej będę, i o dwunastej!...
Gorbowski dopił napój do końca, nalał sobie jeszcze, potem położył się w
fotelu wyciągając nogi na środek pokoju, a szklaneczkę postawił sobie na piersi. Było
mu dobrze i przytulnie.
- I ja też pojadę do Dziecięcej Wioski - oświadczył. - Nie mam nic do roboty.
A tam może wygłoszę jakieś przemówienie. Nigdy w życiu nie wygłaszałem
przemówień i strasznie chcę spróbować.
- Dziecięca Wioska! - Dyrektor znowu przechylił się przez poręcz fotela. -
Dziecięca Wioska to jedyne miejsce, gdzie u nas przestrzega się porządku. Dzieci są
cudownymi ludźmi. Doskonale rozumieją, co to znaczy “nie wolno”... O naszych
zerowcach nie da się tego powiedzieć, o nie! W ubiegłym roku pożarli dwa miliony
megawatogodzin! W tym już piętnaście, a złożyli zamówienia jeszcze na
sześćdziesiąt. Całe nieszczęście polega na tym, że absolutnie nie chcą przyjąć do
wiadomości, że czegoś “nie wolno”.
- My także nie znaliśmy tego słowa - wtrącił Mark.
- Miły przyjacielu, żyliśmy obaj w dobrych czasach. To były czasy kryzysu
fizyki. Nie potrzebowaliśmy więcej, niż nam dawano. No bo po co? Cóż żeśmy wtedy
mieli? D-procesy, strukturę elektronową... Przestrzeniami sprzężonymi zajmowały się
jednostki, a i to tylko na papierze. A teraz? Teraz nastała ta zwariowana epoka fizyki
dyskretnej, z jej teorią przenikania i z jej podprzestrzenią!... Tęczo ty moja!
Wszystkie te problemy fizyki zerowej! Gołowąsemu chłopaczkowi, cienkonogiemu
laborantowi do byle eksperymentu potrzeba tysięcy megawatów, najbardziej
unikalnych urządzeń, których nie da się wytworzyć na Tęczy i które, nawiasem
mówiąc, po eksperymencie do niczego się nie nadają. Przywieźliście setkę
ulmotronów. Dzięki wam za to. Ale nam potrzeba co najmniej sześciu setek! I
energia... energia! Skąd ją wziąć? Przecież nie przywieźliście nam energii! Mało tego,
sami jej potrzebujecie. Zwracam się z Kaneko do Maszyny: “Wskaż nam optymalną
strategię!” A ona, biedaczka, tylko ręce rozkłada...
Drzwi otworzyły się szeroko i do gabinetu wszedł szybkim krokiem
niewysoki, bardzo elegancki i ładnie ubrany mężczyzna. W gładko przyczesanych,
czarnych włosach sterczały mu jakieś rzepy, a nieruchoma twarz wyrażała zimną,
hamowaną wściekłość.
- O wilku mowa... - zaczął dyrektor wyciągając doń rękę.
- Proszę o dymisję - dźwięcznym, metalicznym głosem przemówił przybyły. -
Sądzę, że nie jestem zdolny do dalszej pracy z ludźmi i dlatego proszę o dymisję.
Przepraszam. - Szybko ukłonił się astronautom. - Kaneko, planista-energetyk Tęczy.
Były planista-energetyk.
Gorbowski pospiesznie zaszurał nogami po śliskiej podłodze, próbując
jednocześnie podnieść się i ukłonić. Szklaneczkę z sokiem podniósł przy tym nad
głową upodabniając się do pijanego gościa w triclinium u Lukullusa.
- Tęczo ty moja! - krzyknął dyrektor z zakłopotaniem. - Co się jeszcze
zdarzyło?
- Pół godziny temu Symeon Gałkin i Aleksandra Postyszewa podłączyli się
potajemnie do strefowej podstacji i pobrali całą energię na dwie doby naprzód. - Po
twarzy Kaneko przebiegł skurcz. - Maszyna była przeznaczona dla uczciwych ludzi.
Nie znam podprogramu uwzględniającego istnienie Gałkina i Postyszewej. Fakt
niedopuszczalny, chociaż, niestety, nie jest dla nas czymś nowym. Zapewne
poradziłbym sobie z nimi. Ale nie jestem dżudoką ani akrobatą. I nie pracuję w
przedszkolu. Nie mogę dopuścić, żeby zastawiano na mnie pułapki... Zamaskowali
podłączenie w gęstych zaroślach za wąwozem, a w poprzek ścieżki przeciągnęli drut.
Doskonale wiedzieli, że pobiegnę, aby powstrzymać olbrzymi upływ prądu... - Nagle
zamilkł i zaczął nerwowo wyciągać rzepy z włosów.
- Gdzie jest Postyszewa? - spytał dyrektor bliski apopleksji. Gorbowski usiadł
prosto i lękliwie podkulił nogi. Na twarzy Marka malowało się żywe zainteresowanie
wydarzeniami.
- Postyszewa zaraz tu będzie - odrzekł Kaneko. - Ja także jestem pewien, że to
ona była inicjatorką całego skandalu. Wezwałem ją w pańskim imieniu.
Matwiej przysunął do siebie mikrofon informacji ogólnej i przemówił niezbyt
głośnym basem:
- Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Incydent z ubytkiem energii jest mi znany.
Wstał, podkradł się bokiem do Kaneko, położył mu rękę na ramieniu i
powiedział przepraszająco:
- Cóż robić, przyjacielu... Przecież mówiłem: nasza Tęcza zwariowała.
Wytrzymaj, przyjacielu! Ja też wytrzymuję. A Postyszewej zaraz zmyję głowę.
Zrzednie jej mina, sam zobaczysz...
- Rozumiem - powiedział Kaneko. - Proszę wybaczyć; byłem wściekły. Jeśli
pozwolisz, pojadę na kosmodrom. Najpaskudniejsza dzisiaj sprawa to wydawanie
ulmotronów. Przyleciał statek desantowy z ładunkiem ulmotronów.
- Wiem, wiem - powiedział dyrektor współczująco. - Jakże mógłbym nie
wiedzieć. Oto właśnie - wycelował swój kwadratowy podbródek prosto w
astronautów - z satysfakcją przedstawiam: moi przyjaciele. Dowódca “Tariela”,
Leonid Andriejewicz Gorbowski, i jego nawigator Mark Walkenstein.
- Miło mi - powiedział Kaneko chyląc głowę pełną rzepów.
Mark i Gorbowski także skłonili lekko głowy.
- Postaram się ograniczyć uszkodzenia statku do minimum - powiedział
Kaneko bez uśmiechu, odwrócił się plecami i poszedł ku drzwiom.
Gorbowski z niepokojem popatrzył za nim.
Drzwi przed Kaneko otworzyły się. Uprzejmie usunął się w bok, ustępując
komuś z drogi. W drzwiach stała ich nowa znajoma - brunetka w białej kurteczce z
poobrywanymi guzikami. Gorbowski zauważył, że szorty miała przepalone z boku, a
lewą rękę - wymazaną sadzami. Przy niej elegancki i zadbany Kaneko wydawał się
przybyszem z dalekiej przyszłości.
- Proszę wybaczyć - powiedziała brunetka aksamitnym głosikiem. - Czy mogę
wejść? Pan mnie wzywał, Matwieju Siergiejewiczu?
Kaneko obszedł ją szerokim łukiem odwracając głowę i skrył się za drzwiami.
Matwiej wrócił do fotela, usiadł i wparł się rękami w poręcze. Twarz znowu mu
posiniała.
- I cóż ty myślisz, Postyszewa - zaczął ledwie dosłyszalnie - że ja nie wiem,
czyje to sprawki?...
Na ekranie pojawił się różowolicy młodzieniec w kokieteryjnie zsuniętym na
bok berecie.
- Przepraszam, Matwieju Siergiejewiczu - powiedział uśmiechając się wesoło.
- Chciałem tylko przypomnieć, że dwa komplety ulmotronów są nasze.
- Według kolejki, Karl - burknął Matwiej.
- W kolejce jesteśmy pierwsi - zakomunikował młodzian.
- To znaczy, że dostaniecie pierwsi. - Matwiej przez cały czas patrzył na
Postyszewa zachowując srogą i nieprzystępną minę.
- Przepraszam jeszcze raz, Matwieju Siergiejewiczu, ale bardzo nas niepokoi
zachowanie grupy Forstera. Widziałem, że wysłali już na kosmodrom ciężarówkę...
- Proszę się nie martwić, Karl - odrzekł Matwiej. Nie wytrzymał i cały
rozpłynął się w uśmiechu. - No, naciesz swe oczy, Leonidzie. Przyszedł i skarży się!
Kto? Hoffman! Na kogo? Na swego nauczyciela - Forstera! Wynoś się stąd, Karl!
Nikt nie dostanie poza kolejnością.
- Dziękuję, Matwieju Siergiejewiczu - odpowiedział Hoffman. - Ja i Malajew
bardzo na pana liczymy.
- On i Malajew! - parsknął gniewnie dyrektor wznosząc oczy do sufitu.
Ekran zgasł i po chwili zapalił się na nowo. Starszy, posępny mężczyzna w
ciemnych okularach z jakimiś dodatkowymi urządzeniami na oprawie zahuczał z
niezadowoleniem w głosie:
- Matwieju, chciałbym coś uściślić w związku z ulmotronami...
- Ulmotrony według kolejki - uciął Matwiej.
Brunetka westchnęła melancholijnie, przenikliwie popatrzyła na Marka i z
pokorną miną przysiadła na brzeżku fotela.
- Nam się należy poza kolejką - powiedział człowiek w okularach.
- A więc otrzymacie poza kolejką - zgodził się Matwiej. - Istnieje kolejka
pozakolejkowców i jesteś w niej ósmy.
Brunetka, pochylając się z gracją, zaczęła oglądać dziurę, następnie,
pośliniwszy palec, starła z łokcia sadzę.
- Chwileczkę, Postyszewa - powiedział Matwiej i pochylił się do mikrofonu. -
Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Rozdział ulmotronów dostarczonych przez
gwiazdolot “Tariel” nastąpi według list zatwierdzonych przez Radę i o żadnych
wyjątkach nie może być mowy. Tak więc, Postyszewa... Wezwałem cię po to, aby
powiedzieć, żeś mi obrzydła. Byłem łagodny... Tak, byłem cierpliwy. Znosiłem
wszystko. Nie możesz mi zarzucić okrucieństwa. Ale na Tęczę! Wszystko ma swoje
granice! Jednym słowem, przekaż Gałkinowi, że odsunąłem cię od pracy i
najbliższym gwiazdolotem odsyłam na Ziemię.
Olbrzymie, piękne oczy Postyszewej momentalnie napełniły się łzami. Mark z
żalem pokręcił głową, Gorbowski zasępił się. Dyrektor patrzył na Postyszewa z
wysuniętą do przodu szczęką.
- Teraz za późno na płacz, Aleksandro - powiedział. - Płakać trzeba było
wcześniej. Razem z nami.
Do gabinetu weszła przystojna kobieta w plisowanej spódnicy i lekkiej
bluzeczce. Była ostrzyżona na chłopaka, ruda grzywka spadała jej na oczy.
- Hello! - zawołała uśmiechając się przyjaźnie. - Matwieju, nie
przeszkodziłam? O! - zauważyła Postyszewa. - Cóż to? Płaczemy? - Objęła
Postyszewa za ramiona i przycisnęła jej głowę do piersi. - Matwieju, to przez ciebie?
Jak ci nie wstyd? Pewnie byłeś nieuprzejmy. Czasami bywasz nieznośny!
Dyrektor poruszył wąsami.
- Cześć, Giną - powiedział. - Puść Postyszewa, została ukarana. Ciężko
obraziła Kaneko i ukradła energię...
- Co za bzdura! - wybuchnęła Giną. - Uspokój się, dziewczyno! Co to w ogóle
za słowa: “ukradła”, “obraziła”, “energia”! Komu ukradła energię? Przecież nie
okradła Wioski? Nie wszystko jedno, kto z fizyków zużywa energię, Ala Postyszewa
czy ten okropny Lamondois?!
Dyrektor wstał majestatycznie.
- Leonidzie, Marku - powiedział. - Oto Giną Peakbridge, główny biolog
Tęczy. Gino, Leonid Gorbowski, Mark Walkenstein, astronauci.
Astronauci powstali.
- Hello! - powiedziała Giną. - Nie, nie chcę się z wami zapoznawać...
Dlaczego obaj - zdrowi, przystojni mężczyźni - jesteście tacy nieczuli? Jak możecie
siedzieć i patrzeć na płaczącą dziewczynę?
- Nie jesteśmy nieczuli! - zaprotestował Mark. - Gorbowski spojrzał na niego
ze zdumieniem. - Akurat mieliśmy się wtrącić...
- Więc wtrąćcie się! Wtrąćcie! - rzekła Giną.
- No wiecie, koledzy! - zagrzmiał dyrektor. - Wcale mi się to nie podoba!
Postyszewa, jesteś wolna. No, proszę już odejść... O co chodzi, Gino? Zostaw
Postyszewa i przedstaw swoją sprawę... No widzisz, całą bluzę ci zaryczała.
Postyszewa, proszę odejść, powiedziałem!
Postyszewa wstała i wyszła zasłaniając twarz dłońmi. Mark spojrzał pytająco
na Ginę.
- Tak, oczywiście - powiedziała.
Mark obciągnął kurtkę, spojrzał surowo na Matwieja, skłonił się Ginie i także
wyszedł. Matwiej z rezygnacją machnął ręką.
- Zrzeknę się stanowiska - jęknął. - Żadnej dyscypliny. Czy zdajesz sobie
sprawę, Gino, do czego prowadzi takie postępowanie?
- Owszem - odpowiedziała podchodząc do stołu. - Cała wasza fizyka i
calusieńka wasza energia nie są warte jednej łezki Alusi.
- Powiedz to Lamondois. Albo Pagawie. Albo Forsterowi. Albo, na przykład,
Kaneko. A co do łez, to każdy ma swoją broń. I dosyć już na ten temat, jeśli łaska!
Słucham.
- Tak, dosyć - powiedziała Giną. - Wiem, że jesteś równie uparty jak dobry. A
z tego wynika, że jesteś nieskończenie uparty. Matwieju, potrzebni mi są ludzie. Nie-
nie... - Poniosła do góry malutką dłoń. - Chodzi o sprawę bardzo ryzykowną i
interesującą. Wystarczy, żebym skinęła palcem i połowa fizyków ucieknie swoim
straszliwym kierownikom.
- Na twoje skinienie - dodał Matwiej - uciekną również sami kierownicy...
- Dziękuję, ale mam na myśli polowanie na kalmary. Potrzeba mi dwudziestu
osób do odpędzania kalmarów od Wybrzeża Puszkina.
Matwiej westchnął.
- W czym ci zawiniły kalmary? - powiedział. - Nie mam ludzi.
- Chociaż dziesięć osób. Kalmary systematycznie ogołacają fermy z ryb. Co
robią teraz “oblatywacze”?
Matwiej ożywił się.
- A, rzeczywiście! - przypomniał sobie. - Gaba! Gdzież jest teraz Gaba? Aha,
pamiętam... Wszystko w porządku, Giną, dostaniesz dziesięciu ludzi.
- Fajnie. Zawsze wiedziałam, że jesteś dobry. Idę na śniadanie, niech mnie
szukają. Do widzenia, kochany Leonidzie. Jedź z nami, bardzo się ucieszymy.
- Uf!... - odetchnął Matwiej z ulgą, kiedy drzwi zamknęły się. - Urocza kobieta
- ale pracować wolę mimo wszystko z Lamondois... Ale ten twój Mark!
Gorbowski uśmiechnął się z zadowoleniem i nalał sobie jeszcze soku.
Rozkosznie wyciągnął się w fotelu i po cichym pytaniu: “Można?” włączył
odtwarzacz. Dyrektor również opadł na oparcie fotela.
- Tak! - powiedział z rozmarzeniem. - A pamiętasz, Leonidzie, Ślepą Plamę?
Stanisław Piszta krzyczy na cały eter... A propos! Czy wiesz...
- Matwieju Siergiejewiczu - rozległo się z głośnika. - Komunikat ze “Strzały”.
- Czytaj - rzucił Matwiej pochylając się do przodu.
- “Wychodzę na derytrynitację. Następny seans łączności za czterdzieści
godzin. Wszystko w porządku. Anton.” Łączność jest kiepska, Matwieju
Siergiejewiczu, burza magnetyczna...
- Dziękuję - odpowiedział Matwiej. Z zatroskaniem zwrócił się do
Gorbowskiego. - Nawiasem mówiąc, co wiesz, Leonidzie, o Kamilu?
- Że nigdy nie zdejmuje kasku - powiedział Gorbowski. - Pewnego razu
zapytałem go o to wprost, kiedy się kąpaliśmy. I wprost mi odpowiedział.
- I co o nim myślisz?
Gorbowski zastanowił się chwilkę.
- Uważam, że ma prawo.
Gorbowski nie podjął tematu. Przez pewien czas słuchał tam-tamu, następnie
rzekł:
- Widzisz Matwieju, jakoś tak się złożyło, że uważa się mnie niemal za
przyjaciela Kamila. I wszyscy pytają mnie, co i jak. A ja nie lubię poruszać tej
sprawy. Jeśli masz jakieś konkretne pytania, to inna sprawa.
- Mam - powiedział Matwiej. - Czy Kamil nie jest wariatem?
- Nieee, coś tył Jest po prostu zwykłym geniuszem.
- Widzisz. Ciągle sobie myślę: czemu on tak wiecznie przepowiada i
przepowiada? Chyba ma jakąś manię przepowiadania...
- A cóż on takiego przepowiada?
- Nic takiego, głupstwo - odparł Matwiej. - Koniec świata. Całe nieszczęście
polega na tym, że nikt, absolutnie nikt tego biedaka nie może zrozumieć... Zresztą,
nie mówmy o tym. O czym to myśmy rozmawiali?
Ekran znowu rozjarzył się. Pojawił się Kaneko. Krawat miał przekrzywiony
na bok.
- Matwieju Siergiejewiczu - powiedział łapiąc oddech. - Proszę pozwolić mi
uściślić listę. Powinna być tam kopia.
- Och, jak mi to wszystko obrzydło! - westchnął Matwiej. - Leonidzie, wybacz
proszę. Będę musiał wyjść.
- Oczywiście, idź - rzekł Gorbowski. - A ja na razie przespaceruję się na
kosmodrom. Jak tam mój “Tariel”...
- Przed drugą u mnie na obiedzie - powiedział Matwiej.
Gorbowski dopił szklankę, podniósł się i z satysfakcją nastawił tam-tam na
maksimum.
Rozdział 3
Około dziesiątej upał stał się nie do zniesienia. Z rozpalonego stepu przez
szczeliny zamkniętych okien przesączały się cierpkie opary lotnych soli. Nad stepem
pląsały miraże. Robert postawił przy swoim fotelu dwa potężne wentylatory i
półleżał, wachlując się starym czasopismem. Pocieszał się myślą, że koło trzeciej
będzie znacznie ciężej, a potem tylko patrzeć i już wieczór. Kamil zastygł przy
pomocnym oknie. Nie rozmawiali więcej.
Z rejestratora wypełzała nie kończąca się błękitna taśma pokryta zębatymi
liniami automatycznego zapisu, licznik Younga powoli, niedostrzegalnie dla
ludzkiego oka rozjarzał się intensywnym liliowym światłem, cieniutko piszczały
ulmotrony - za ich zwierciadlanymi okienkami złowróżbnie migotały odblaski
płomienia jądrowego. Fala potężniała. Gdzieś za północnym horyzontem, nad
nieogarnionymi pustkowiami martwej ziemi biły w stratosferę gigantyczne fontanny
gorącego, trującego pyłu...
Zajazgotał sygnał wideofonu i Robert bezzwłocznie zaczął udawać, że
pracuje. Myślał, że to Patryk albo - co byłoby straszne w taki skwar - Malajew.
Tymczasem dzwoniła Tania, wesoła i świeża, i na pierwszy rzut oka było widać, że
tam u niej nie ma czterdziestostopniowego upału, nie ma cuchnących wyziewów
martwego stepu, powietrze jest słodkie i orzeźwiające, a z pobliskiego morza wiatr
przynosi czyste zapachy gazonów odkrytych podczas odpływu.
- Jak ci tam beze mnie, mój Robiku? - spytała.
- Kiepsko - poskarżył się Robert. - Śmierdzi. Gorąco. Pocę się. Nie ma ciebie.
Spać się chce nie do wytrzymania, a zasnąć nie można.
- Biedny chłopczyk! A ja zdrzemnęłam się wspaniale w helikopterze. Przede
mną też trudny dzień. Letnie święto - ogólny rwetes, obłęd i koniec świata. Dzieciaki
biegają jak oszalałe. Jesteś sam?
- Nie. Tam oto stoi Kamil, i nie widzi nas ani nie słyszy. Taniku, będę dziś na
ciebie czekał. Tylko gdzie?
- A zmienia cię ktoś? Szkoda. Polećmy na południe!
- Doskonale. Pamiętasz kafejkę w Osiedlu Rybackim? Będziemy jeść minogi,
pić młode wino... lodowate! - Robert jęknął i wzniósł oczy w górę. Teraz będę
oczekiwał wieczoru. Jakże będę go oczekiwał!
- Ja też... - Obejrzała się. - Całuję cię, Robi - powiedziała. - Zadzwonię.
- Bardzo będę czekał - zdążył powiedzieć Robert.
Kamil ciągle patrzył przez okno ze splecionymi na plecach rękami. Jego palce
poruszały się bez przerwy. Miał nadzwyczaj długie, białe, giętkie palce z krótko
obciętymi paznokciami. Palce dziwacznie splatały się i rozplatały, aż Robert
przyłapał się, że usiłuje robić to samo z własnymi.
- Zaczęło się - powiedział nagle Kamil. - Radzę popatrzeć.
- Co się zaczęło? - zapytał Robert. Nie chciało mu się wstawać.
- Ruszył step - powiedział Kamil.
Robert wstał niechętnie i podszedł do niego. Z początku niczego nie zauważył.
Potem wydawało mu się, że widzi miraż. Ale przyjrzawszy się, tak gwałtownie
pochylił głowę do przodu, że aż stuknął czołem w szybę. Step poruszał się. Step
szybko zmieniał barwę - straszna czerwonawa masa pełzła przez żółtą przestrzeń. W
dole pod wieżą można było dojrzeć, jak roją się wśród wyschniętych łodyg czerwone
i rude kropki.
- O matko!... - jęknął Robert. - Czerwona ziarnojadka! Czemu tak stoisz?! -
Rzucił się do wideofonu. - Pastuchy! - krzyknął. - Dyżurny!
- Dyżurny słucha.
- Mówi posterunek Stepowy. Od północy nadciąga ziarnojadka. Cały step jest
pokryty ziarnojadka.
- Co takiego? Proszę powtórzyć... Kto mówi?
- Mówi posterunek Stepowy, obserwator Sklarow! Czerwona ziarnojadka
nadciąga z północy! Gorzej niż dwa lata temu! Zrozumiał pan? Cały step roi się od
ziarnojadki!
- Tak jest... Jasne... Dziękuję, Sklarow... A to pech! Mamy wszystko na
południu... A to kłopot!... No trudno...
- Dyżurny! - krzyknął Robert. - Niechże pan posłucha, musicie się połączyć z
Alabastrową lub z Greenfield, tam jest pełno zerowców, pomogą!
- Zrozumiałem! Dziękuję, Sklarow. Kiedy ziarnojadka przestanie się
przemieszczać, niech pan nas natychmiast zawiadomi.
Robert znowu podbiegł do okna. Ziarnojadka szła wałem, trawy nie było już
widać.
- Nieszczęście! - biadolił Robert przyciskając twarz do szyby. - To
rzeczywiście katastrofa!
- Nie łudź się, Robiku - powiedział Kamil. - To jeszcze żadne nieszczęście. To
po prostu coś ciekawego.
- Jak wyżre nam zasiewy - rzucił gniewnie Robert - zostaniemy bez zboża, bez
bydła.
- Nie zostaniemy, Robi. Nie zdąży.
- Mam nadzieję. Tylko na to liczę. Popatrz tylko, jak wali. Przecież cały step
jest czerwony.
- Kataklizm - przyznał Kamil.
Niespodziewanie zapadł zmierzch. Olbrzymi cień ogarnął step. Robert
obejrzał się i podbiegł do wschodniego okna. Szeroka, drżąca chmura zakryła słońce.
I znowu Robert nie od razu zrozumiał, co się dzieje. Z początku po prostu dziwił się,
gdyż za dnia na Tęczy nigdy nie bywało chmur. Lecz potem zobaczył, że to są ptaki.
Tysiące tysięcy ptaków leciały z północy i nawet przez zamknięte okna słychać było
ciągły, szeleszczący szum skrzydeł i przenikliwe, cienkie okrzyki. Robert cofnął się
do stołu.
- Skąd się wzięły ptaki? - wykrztusił zdumiony.
- Wszystko się ratuje - odparł Kamil. - Wszystko ucieka. Na twoim miejscu,
Robi, zrobiłbym to samo. Nadciąga Fala.
- Jaka Fala? - Robert nachylił się i popatrzył na przyrządy. - Przecież nie ma
żadnej Fali, Kamilu.
- Nie ma? - powiedział Kamil spokojnie. - Tym lepiej. Zostańmy i popatrzmy.
- Nawet nie miałem zamiaru uciekać. Po prostu zadziwia mnie to wszystko.
Chyba trzeba zameldować do Greenfield. I przede wszystkim, skąd się wzięły ptaki?
Tam jest przecież pustynia.
- Tam jest bardzo dużo ptaków - powiedział spokojnie Kamil. - Są też
olbrzymie, błękitne jeziora, trzciny... - umilkł.
Robert patrzył na niego z niedowierzaniem. Dziesięć lat pracował na Tęczy i
zawsze był przekonany, że na północ od Gorącego Równoleżnika nie ma nic: ani
wody, ani trawy, ani życia. Ach, wziąć tak flyer i polecieć tam z Tanią, pomyślał
przelotnie. Jeziora, trzciny...
Zaterkotał sygnał wezwania i Robert odwrócił się do ekranu. Był to sam
Malajew.
- Sklarow - powiedział zwykłym, nieprzyjaznym tonem i Robert z
przyzwyczajenia poczuł się winny, winny za wszystko, w tym również za ziarnojadkę
i ptaki. - Sklarow, niech pan posłucha rozkazu. Proszę natychmiast ewakuować
posterunek. I niech pan zabierze ulmotrony.
- Fiodorze Anatoliewiczu - powiedział Robert. - Ruszyła ziarnojadka, lecą
ptaki. Właśnie chciałem zameldować...
- Proszę się nie rozpraszać. Powtarzam. Zabiera pan oba ulmotrony, siada do
helikoptera i natychmiast rusza do Greenfield. Zrozumiano?
- Tak.
- Teraz... - Malajew popatrzył gdzieś w dół. - Teraz jest dziesiąta czterdzieści
pięć. O jedenastej zero zero powinien pan być w powietrzu. Proszę wziąć pod uwagę,
że wprowadzam do akcji charybdy, więc na wszelki wypadek niech pan się trzyma
wyżej. Jeśli nie zdąży pan zdemontować ulmotronów, proszę je porzucić.
- A co się stało?
- Idzie Fala - powiedział Malajew i po raz pierwszy popatrzył Robertowi w
oczy. - Przeszła już Gorący Równoleżnik. Proszę się pospieszyć.
Przez sekundę Robert stał jak wryty, zbierając myśli. Potem znowu obejrzał
przyrządy. Na ich podstawie można było stwierdzić, że erupcja zmniejszała się.
- No, to nie moja sprawa - powiedział Robert na cały głos. - Kamilu,
pomożesz mi?
- Teraz już nikomu nie jestem w stanie pomóc - odezwał się Kamil. - Zresztą,
nie moja sprawa. Co trzeba robić - taszczyć ulmotrony?
- Tak. Tylko najpierw trzeba je zdemontować.
- Czy zechcesz posłuchać dobrej rady? - powiedział Kamil. - Dobrej rady
numer siedem tysięcy osiemset trzydzieści dwa?
Robert już wyłączył prąd i parząc palce odkręcał chwytaki.
- No, słucham tej pańskiej rady - odparł.
- Zostaw ulmotrony, siadaj do helikoptera i leć do Tani.
- Dobra rada - mruknął Robert pospiesznie zrywając połączenia. -
Sympatyczna. Pomóż no mi go wyciągnąć...
Ulmotron ważył ze sto kilo - gruby, gładki walec długości półtora metra.
Wyciągnęli go z gniazda i wtoczyli do kabiny windy. Zawył wicher, wieża poczęła
wibrować.
- Wystarczy - powiedział Kamil. - Zjedźmy razem.
- Trzeba wziąć drugi.
- Robi, wam nawet ten jeden już nie będzie potrzebny. Posłuchaj mojej rady.
Robert popatrzył na zegarek.
- Mamy jeszcze czas - oznajmił rzeczowo. Zjedź i wytocz go na ziemię.
Kamil zamknął drzwi. Robert wrócił do urządzenia. Na zewnątrz panował
czerwony półmrok. Ptaków więcej nie było, ale niebo zasnuł mglisty całun, przez
który ledwie przeświecał maleńki dysk słońca. Wieża drżała i kołysała się w
porywach wiatru.
- Żeby tylko zdążyć! - pomyślał na głos Robert.
Natężając się wyciągnął drugi ulmotron, umieścił na ramieniu i zaniósł do
windy. I wtedy za jego plecami z przeraźliwym chrzęstem wyleciały ramy okienne i
do laboratorium wdarły się tumany kłującego kurzu niesione z rozpalonym wichrem.
Coś mocno uderzyło go w nogi. Robert momentalnie przysiadł opierając ulmotron o
ścianę i nacisnął guzik wezwania. Silnik dźwigu zawył na jałowym biegu i od razu
zamilkł.
- Kami-i-i-lu! - krzyknął Robert przyciskając twarz do okratowanych drzwi.
Nikt się nie odezwał. Wiatr wył i świszczał w rozbitych oknach, wieża huśtała
się coraz bardziej i Robert ledwie trzymał się na nogach. Znowu przycisnął guzik.
Winda nie działała. Wówczas, szamocząc się z wiatrem, dobrnął do okna i wyjrzał na
zewnątrz. Step zasnuły kłęby wściekle mknącego kurzu. Coś błyszczącego migało na
dole u podnóża wieży i Robertowi krew zastygła w żyłach, gdy pojął, że to szarpie się
i miota na wietrze wykręcone i pogięte skrzydło pterokaru. Robert zamknął oczy i
oblizał zeschnięte wargi. Usta napełniły się żrącą goryczą. Świetna pułapka,
pomyślał. Patryk by tu...
- Kami-i-i-lu! - krzyknął z całej siły.
Ale sam ledwie słyszał własny głos. Przez: okno... nie da rady, porwie
huragan. Czy w ogóle warto się szarpać? Pterokar rozbity... Tutaj mnie w końcu
dosięgnie. Nie, zejść trzeba. Dlaczego Kamil się tak grzebie - ja na jego miejscu już
bym naprawił windę... Racja, winda!
Stąpając przez odłamki drzewa i szkła, wrócił do okratowanych drzwi i
wczepił się w nie oburącz. No, dalej, “Młodości Świata”, pomyślał. Drzwi były
zrobione solidnie. Gdyby kratownice wieży wykonano równie solidnie, winda za nic
by nie nawaliła. Robert przywarł plecami do drzwi i zgiętymi nogami zaparł się o
ścianę przedsionka. Dalejże... Rraz! Pociemniało mu w oczach. Coś zachrzęściło:. ni
to drzwi, ni to mięśnie. Jeszcze rraz! Drzwi zaczęły ustępować. Zaraz wylecą,
pomyślał Robert, a ja wpadnę do szybu. Dwadzieścia metrów głową w dół, a z góry
na mnie poleci ulmotron. Zmienił pozycję, zapierając się plecami o ścianę, nogami
zaś o drzwi. Trrach!... Wyleciała dolna połowa drzwi i Robert upadł na wznak,
uderzając się w głowę. Przez kilka sekund leżał nieruchomo. Był cały mokry od potu.
Później zajrzał do otworu. Daleko w dole widniał dach kabiny. Strasznie bał się
schodzić, ale wieża zaczęła się przechylać i pociągnęła go ku dołowi. Nie opierał się,
bo wieża przechylała się coraz bardziej i bardziej i trwało to bez końca.
Schodził, chwytając się kratownic i rozporek, a ciężki, kłujący od kurzu wiatr
przyciskał go do ciepłego metalu. Zdążył zauważyć, że pyłu znacznie ubyło, a step
znowu jest zalany słońcem. Wieża nadal pochylała się. Było mu tak spieszno
dowiedzieć się, co z pterokarem i gdzie się podział Kamil, że wyskoczył z szybu,
kiedy brakowało jakichś czterech metrów. Boleśnie uderzył w ziemię nogami, a
potem rękami. I pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były palce Kamila, wbite w suchy
grunt.
Kamil leżał pod przewróconym pterokarem, z szeroko otwartymi okrągłymi,
szklanymi oczami, a jego długie, cienkie palce wbiły się w ziemię, jakby próbował
wydostać się spod rozbitej maszyny, a może po prostu bardzo cierpiał przed śmiercią.
Kurz pokrywał jego białą kurtkę, kurz leżał na policzkach i otwartych oczach.
- Kamilu - zawołał Robert.
Wiatr wściekle szarpał nad jego głową strzępem poharatanego skrzydła. Wiatr
niósł strugi żółtego kurzu. Wiatr gwizdał i jęczał w kratownicach przechylonej wieży.
Na przymglonym niebie okrutnie płonęło małe słońce. Sprawiało wrażenie
kosmatego.
Robert wstał i napierając całym ciałem usiłował podnieść pterokar. Na
sekundę udało mu się nieco unieść ciężką maszynę, ale tylko na sekundę. Znowu
spojrzał na Kamila. Całą twarz miał zasypaną pyłem, biała kurtka zrudziała i tylko do
absurdalnego białego kasku nie przywarła ani jedna drobinka kurzu. Matowy plastyk
wesoło połyskiwał w słońcu.
Robertowi zadrżały nogi, więc usiadł obok umarłego. Chciało mu się płakać.
Żegnaj, Kamilu. Słowo honoru, kochałem ciebie. Nikt cię nie kochał, a ja kochałem.
Racja, nigdy nie słuchałem ciebie - tak jak inni, ale, słowo honoru, nie słuchałem
tylko dlatego, że nie miałem nadziei zrozumieć cokolwiek z twoich stów.
Przewyższałeś wszystkich o głowę, a już mnie, to szkoda gadać. A teraz nie mogę
zepchnąć z twojej zmiażdżonej piersi tej kupy złomu. Obowiązek przyjaźni
nakazywałby pozostać przy tobie. Ale czeka na mnie Tania, może nawet Malajew, a
poza tym strasznie chcę żyć. Tu nie pomogą żadne uczucia ani żadna logika. Wiem,
że nie uda mi się uciec. Ale mimo wszystko pójdę. Będę biegł, brnął, może nawet
będę się czołgał, lecz będę uciekać do końca... Jestem dureń, powinienem był
posłuchać twojej siedmiotysięcznej rady, ale, jak zawsze, nie zrozumiałem cię,
chociaż wszystko wydawało się jasne...
Czuł się tak rozbity i zmęczony, że tylko z ogromnym wysiłkiem zmusił się do
powstania i odejścia. A kiedy się odwrócił, żeby po raz ostatni popatrzeć na Kamila,
zobaczył Falę.
W oddali, nad północnym horyzontem, za czerwonawą mgiełką osiadającego
pyłu skrzyła się na białawym niebie oślepiająca wstęga, jasna jak słońce.
No, to już koniec, ociężale pomyślał Robert. Daleko nie ucieknę. Za pół
godziny będzie tu i pójdzie dalej, a tutaj pozostanie gładka, czarna pustynia. Wieża,
oczywiście, jakoś przetrwa i nic się nie stanie ulmotronom, pterokar ocaleje i
oderwane skrzydło zawiśnie w gorącej, bezwietrznej ciszy. I być może po Kamilu
zostanie kask. A po mnie w ogóle nic nie zostanie. Przyjrzał się sobie jakby na
pożegnanie - poklepał po nagiej piersi, pomacał bicepsy. Szkoda, pomyślał. I w tym
momencie zauważył autolot.
Autolot stał za wieżą - mały dwuosobowy flyer podobny do pstrokatego
żółwia, szybki, ekonomiczny, zadziwająco prosty i wygodny w kierowaniu. Autolot
Kamila. Ależ naturalnie, to był flyer Kamila!
Robert zrobił w jego kierunku kilka niepewnych kroków, a potem na łeb na
szyję pomknął, omijając wieżę. Nie spuszczał oczu z flyera, jakby się bojąc, że nagle
zniknie, potknął się o coś i na płask przejechał po kłującej trawie, zdzierając sobie
skórę z piersi i brzucha. Zerwał się zaraz na nogi i odwrócił. Ciężki cylinder
ulmotronu z gładkimi, aż do błękitu wypolerowanymi ściankami jeszcze leciutko
kołysał się od uderzenia. Robert spojrzał na północ. Zza horyzontu wyrastała już
czarna ściana. Podbiegł do autolotu i wzbijając tuman kurzu wskoczył na siedzenie;
namacawszy rękojeść steru od razu ruszył pełnym gazem.
Strefa stepów ciągnęła się do samego Greenfield i Robert pokonał ją ze
średnią prędkością pięciuset kilometrów na godzinę. Autolot mknął nad stepem jak
pchła - ogromnymi skokami. Oślepiająca wstęga wkrótce zniknęła za horyzontem. W
stepie wszystko wydawało się normalne: i sucha, szczeciniasta trawa, i drżące opary
nad solniskami, i rzadkie pasemka karłowatych krzewów. Słońce piekło bezlitośnie. I,
o dziwo, nigdzie nie było żadnych śladów ani ziarnojadki, ani ptaków, ani huraganu.
Zapewne huragan rozpędził wszelkie żywe stworzenia i sam zagubił się w tych
bezpłodnych, odwiecznie pustynnych bezkresach Pomocnej Tęczy, które sama natura
przeznaczyła dla szalonych eksperymentów fizyków-zerowców. Pewnego razu, kiedy
Robert był jeszcze nowicjuszem, gdy Stolicę nazywano po prostu stacją, a Greenfield
w ogóle nie było, przechodziła przez te miejsca Fala, wywołana przez wspaniałe
doświadczenie zmarłego już Liu Fynczena; wtedy wszystko tu było czarne, ale
minęło zaledwie siedem lat i czepliwa, niewybredna trawa na nowo odrzuciła
pustynię daleko na pomoc, do samych rejonów erupcji.
Wszystko powróci na swoje miejsce, myślał Robert. Wszystko będzie jak
dawniej, tylko Kamila już nie będzie. I jeśli kiedykolwiek ktoś nagle pojawi się w
fotelu za moimi plecami, będę wiedział, że jest to na pewno tylko widmo. A teraz
pójdę do Malajewa i rzucę mu prosto w twarz: “Pańskie ulmotrony zostawiłem.” A on
wycedzi przez zęby: “Jak pan śmiał, Sklarow?” A wtedy mu powiem: “Gwiżdżę na
ulmotrony, bo przez pańskie ulmotrony zginął Kamil!” A on odpowie: “Bardzo mi,
oczywiście, przykro, ale ulmotrony trzeba było przywieźć”. W końcu wpadnę w taką
wściekłość, że wszystko mu wygarnę: “Ty soplu lodowy!” ryknę. “Ty bałwanie z
elektronicznym sterowaniem. Jak śmiesz myśleć o ulmotronach, skoro zginął Kamil?!
Jesteś bez duszy, ty podły jaszczurze!”
Dwieście kilometrów przed Greenfield zobaczył Charybdy - gigantyczne
telemechaniczne czołgi z rozwartymi paszczami energopochłaniaczy. Charybdy
ciągnęły tyralierą od horyzontu do horyzontu, zachowując regularne półkilometrowe
odstępy, ze szczękiem i ogłuszającym łoskotem cyklopowych silników. Zostawiały w
żółtym stepie za sobą szerokie pasma brązowej ziemi, przeoranej aż do bazaltowej
podstawy kontynentu. Traki gąsiennic rozbłyskiwały w słońcu. A w oddali, z prawej
strony na zmatowiałym niebie miotał się ledwie dostrzegalny punkcik - był to
helikopter naprowadzający, kierujący ruchem metalowych potworów. Charybdy szły
na Falę.
Energopochłaniacze najwidoczniej jeszcze nie pracowały, ale Robert na
wszelki wypadek ostro zwiększył wysokość i zaczął się zniżać dopiero wtedy, gdy z
naprzeciwka wynurzyło się z mgły Greenfield - kilka białych domków i kwadratowa
wieża kontrolna dalekiego zasięgu - otoczone bujną ziemską zielenią. Na pomocnych
peryferiach, przygniatając swym ciężarem palmowy zagajnik, posępnie czerniała
nieruchoma charybda, kierując prosto na Roberta bezdenną tubę pochłaniacza, i
jeszcze dwie Charybdy stały na prawo i na lewo od osiedla. Dwa helikoptery wzbiły
się nad wieżę i odleciały ku południowi. Na placu wśród zielonych gazonów lśniły w
słońcu błoniaste skrzydła pterokarów. Wokół biegali i krzątali się ludzie.
Robert podprowadził autolot do wejścia na wieżę i wyskoczył na ganek. Ktoś
cofnął się zaskoczony, kobiecy głos krzyknął: “Kto to?” Robert ujął klamkę
szklanych drzwi i na moment zamarł w bezruchu, wpatrując się w swoje odbicie -
prawie nagi, cały pokryty zapiekłym kurzem, wściekłe oczy, przez pierś i brzuch
biegnie szerokie, sczerniałe zadrapanie... Dobra, pomyślał i szarpnął drzwi. “Ależ to
Robert!” krzyknął ktoś z tyłu. Powoli wszedł na górę po schodach i natknął się na
Patryka. Patryk patrzył na niego z otwartymi ustami. “Patryku”, powiedział Robert.
“Patryku, przyjacielu, Kamil zginął...” Patryk zamrugał i nagle zatkał sobie usta ręką.
Robert poszedł dalej. Drzwi do dyspozytorni stały otworem. Byli tam Malajew, szef
północnych zerowców Szota Pietrowicz Pagawa, Karl Hoffman i jeszcze jacyś ludzie
- zdaje się, biolodzy. Robert zatrzymał się w drzwiach i złapał się futryny. Za plecami
rozległ się tupot na stopniach i ktoś zawołał: “Skąd on wie?”
- Kamil... - rzekł Robert ochryple i rozkaszlał się.
Wszyscy popatrzyli na niego skonsternowani.
- O co chodzi? - ostro zapytał Malajew. - Co się z panem dzieje, Sklarow,
dlaczego pan tak wygląda?
Robert podszedł do stołu i opierając brudne pięści na jakichś papierach,
powiedział mu w twarz:
- Kamil zginął. Zmiażdżyło go.
Zrobiło się bardzo cicho. Oczy Malajewa zwęziły się.
- Jak to zmiażdżyło? Gdzie?
- Przygniótł go pterokar - powiedział Robert. - Przez pańskie drogocenne
ulmotrony. Mógł się spokojnie uratować, ale pomagał mi ciągnąć pańskie drogocenne
ulmotrony, i zmiażdżyło go. A ulmotrony zostawiłem. Zabierze je pan, kiedy
przejdzie Fala. Rozumie pan? Zostawiłem. Gdzieś się tam teraz poniewierają.
Ktoś podał mu szklankę wody. Wziął szklankę i łapczywie wypił. Malajew
milczał. Jego blada twarz zrobiła się zupełnie biała. Karl Hoffman bez celu przerzucał
jakieś schematy i nie podnosił oczu. Pagawa podniósł się i stał z opuszczoną głową.
- Straszne... - powiedział wreszcie Malajew. - To był wielki człowiek. - Potarł
czoło. - Bardzo wielki człowiek. - Znowu popatrzył na Roberta. - Jest pan bardzo
zmęczony, Sklarow...
- Nie zmęczyłem się.
- Proszę doprowadzić się do porządku i odpocząć.
- I to wszystko? - zapytał gorzko Robert.
Twarz Malajewa zrobiła się obojętna i szorstka jak przedtem.
- Zatrzymam pana jeszcze na chwilę. Widział pan Falę?
- Widziałem. Falę także widziałem.
- Jakiego to typu Fala?
W mózgu Roberta coś się przesunęło i wszystko powróciło na swoje dawne
miejsce. Znów stali naprzeciw siebie władczy i mądry kierownik Malajew i jego
wieczny laborant-obserwator Robert Sklarow, onże “Młodość Świata”.
- Chyba trzeciego - odpowiedział pokornie. - Fala Liu.
Pagawa podniósł głowę.
- Do-obrze! - oświadczył niespodziewanie dziarsko. I zaraz rozkleił się, oparł
łokciami o stół i usiadł bezwładnie. - Oj, Kamilu. Oj, Kamilu - wymamrotał. - Oj,
biedaczysko!... - Chwycił się za wielkie, odstające uszy i zaczął kołysać głową nad
papierami.
Jeden z biologów, bojaźliwie zezując na Roberta, pociągnął Malajewa za
łokieć.
- Proszę wybaczyć - wtrącił nieśmiało. - A co w tym dobrego? To Fala Liu.
Malajew przestał wreszcie świdrować Roberta twardym spojrzeniem.
- To znaczy - odparł - że zginie tylko pomocne pasmo zasiewów. Ale jeszcze
nie mamy pewności, czy to Fala Liu. Obserwator mógł się pomylić.
- No, jak to? - zajęczał biolog. - Umawialiśmy się przecież... Macie te...
Charybdy... Nie można jej zatrzymać? Jacy z was fizycy?
Karl Hoffman odezwał się:
- Być może uda się wytłumić inercję Fali na linii nieciągłego spadku.
- Co znaczy “być może”?! - krzyknęła nieznajoma kobieta stojąca obok
biologa. - Chyba rozumiecie, że to skandal? Gdzie są wasze gwarancje? Gdzie wasze
przepiękne mowy? Czy rozumiecie, że pozostawiacie planetę bez chleba i mięsa?
- Nie przyjmuję takich pretensji - powiedział zimno Malajew. - Głęboko wam
współczuję, ale wasze pretensje powinny być adresowane do Etienne'a Lamondois.
My nie robimy zero-eksperymentów. Badamy Falę...
Robert odwrócił się i powoli poszedł do drzwi. A Kamil w ogóle ich nie
obchodzi, pomyślał. Fala, zasiewy, mięso... Za co go tak nie lubili? Za to, że był
mądrzejszy od nich wszystkich razem wziętych? A może oni w ogóle nikogo nie
lubią? W drzwiach stały chłopaki, znajome twarze, zatrwożone, smutne, zatroskane.
Ktoś wziął go za ramię. Popatrzył z góry na dół i spotkał się wzrokiem z małymi,
smutnymi oczami Patryka.
- Chodźmy, Rob, pomogę ci się umyć...
- Patryku - powiedział Robert i położył mu rękę na ramieniu. - Patryku,
uciekaj stąd. Zostaw ich, jeśli chcesz pozostać człowiekiem...
Twarz Patryka wykrzywiła się cierpiętnicze.
- No co ty, Rob - wymamrotał. - Nie trzeba tak. To minie.
- Minie - powtórzył Robert. - Wszystko minie. Fala minie. Życie minie. I
wszystko zostanie zapomniane. Czy to nie obojętne, kiedy zostanie zapomniane? Od
razu czy później...
Za jego plecami już całkiem otwarcie kłócili się biolodzy. Malajew żądał:
“Komunikat!” Szota krzyczał: “Nie przerywać pomiarów ani na sekundę!
Wykorzystajcie całą automatykę! Do diabła z nią, możecie potem wyrzucić!”
- Chodźmy, Rob - poprosił Patryk.
I w tej chwili, górując nad gwarem i krzykami, w dyspozytorni zagrzmiał
znajomy, monotonny głos:
- Proszę o uwagę!
Robert gwałtownie odwrócił się. Ugięły się pod nim kolana. Na wielkim
ekranie ujrzał poczwarny matowy kask i okrągłe nieruchome oczy Kamila.
- Mam mało czasu - mówił Kamil. To był prawdziwy, żywy Kamil. Trzęsła
mu się głowa, poruszały wąskie wargi i w takt słów drgał koniuszek długiego nosa. -
Nie mogę połączyć się z dyrektorem. Natychmiast wezwijcie “Strzałę”. Natychmiast
ewakuujcie całą pomoc. Natychmiast! - Odwrócił głowę i popatrzył gdzieś w bok, i
widać było jego policzek wybrudzony pyłem. - Za Falą Liu nadciąga Fala nowego
typu. Z nią nie...
Oślepiający trzask i ekran zgasł. W dyspozytorni zapadła grobowa cisza i
nagle Robert zobaczył straszne, zmrużone, wpatrzone w niego oczy Malajewa.
Rozdział 4
Na Tęczy znajdował się tylko jeden kosmodrom i na tym kosmodromie stał
tylko jeden gwiazdolot, desantowy gwiazdolot “Tariel-2” typu sigma D. Widać go
było z daleka - białobłękitna kopuła o wysokości siedemdziesięciu metrów jak
błyszczący obłok wznosiła się nad płaskimi, ciemnozielonymi dachami stacji
paliwowych. Gorbowski zatoczył nad nim dwa niepewne koła. Wylądować przy
gwiazdolocie było trudno: otaczał go ciasny pierścień różnorodnych maszyn. Z góry
dostrzegał niezgrabne roboty paliwowe, przyssane do sześciu wlewów zbiornika,
zaaferowane automaty awaryjne, obmacujące każdy centymetr poszycia, szarego
robota-matkę, kierującego tuzinem żwawych maszyn-analizatorów. Widok dobrze
znany, radujący gospodarskie oko.
Jednak przy włazie bagażowym doszło do jawnego naruszenia wszelkich
praw. Pokorne automaty kosmodromu zostały odepchnięte na bok; tłoczyło się tam
mnóstwo pojazdów transportowych wszelkich typów. Ciężarowe bindugi, turystyczne
dyliżanse, osobowe testudo i gepardy, a nawet jeden kret - ciężka maszyna ryjąca do
robót górniczych. Wszystkie te maszyny dokonywały skomplikowanych ewolucji
przy włazie, tłocząc się i popychając nawzajem. Z boku; w największym skwarze
stało kilka helikopterów i poniewierały się puste skrzynie, w których Gorbowski z
łatwością rozpoznał opakowania ulmotronów. Na skrzyniach smutno siedzieli jacyś
ludzie.
Szukając miejsca do lądowania Gorbowski rozpoczął trzecie koło i wtedy
zauważył, że na ogonie siedzi mu ciężki pterokar, a jego kierowca, wysuwając się po
pas z otwartych drzwiczek, daje mu jakieś niezrozumiałe znaki. Gorbowski
wylądował między helikopterami i skrzyniami, a pterokar natychmiast bardzo
niezręcznie klapnął tuż obok.
- Ja za panem - oświadczył rzeczowo kierowca pterokaru, wyskakując z
kabiny.
- Nie radzę - odparł łagodnie Gorbowski. - Nie mam nic wspólnego z kolejką.
Jestem kapitanem tego gwiazdolotu.
- Wspaniale! - krzyknął półgłosem, rozglądając się ostrożnie na boki. - Zaraz
utrzemy nosa zerowcom. Jak się nazywa kapitan tego statku?
- Gorbowski - powiedział Gorbowski z lekkim ukłonem.
- A nawigator?
- Walkenstein.
- Świetnie - stwierdził pilot pterokaru. - A więc pan jest Gorbowskim, a ja -
Walkensteinem. Chodźmy!
Wziął Gorbowskiego pod rękę. Gorbowski zaczął się opierać.
- Niech pan posłucha, Gorbowski, niczym nie ryzykujemy. Znam świetnie te
statki. Sam leciałem tutaj na desantowcu. Dotrzemy do magazynu, weźmiemy po
ulmotronie i zamkniemy się w mesie. Kiedy skończy się to wszystko - niedbałym
ruchem wskazał na pojazdy - spokojnie wyjdziemy.
- A jeśli przyjdzie prawdziwy nawigator?
- Prawdziwy nawigator będzie musiał długo udowadniać, że jest prawdziwy -
przekonywał samozwańczy nawigator.
Gorbowski parsknął śmiechem i rzekł:
- Chodźmy.
Pseudonawigator przygładził włosy, zrobił głęboki wdech i zdecydowanie
ruszył naprzód. Zaczęli przeciskać się między pojazdami. Pseudonawigator mówił
bez przerwy - nagle okazało się, że dysponuje głębokim, sugestywnym basem.
- Sądzę - oznajmił wszem i wobec - że oczyszczenie dyfuzorów jedynie
spowoduje zwłokę. Proponuję po prostu wymienić połowę kompletów, a główną
uwagę zwrócić na przegląd poszycia. Kolego, przesuńcie trochę waszą maszynę!
Przeszkadzacie... Otóż więc, Walentinie Pietrowiczu, przy wchodzeniu na
derytrynitację... Cofnijcie ciężarówkę, kolego. Nie rozumiem, dlaczego się tak
tłoczycie? Jest kolejka, jest lista, jakieś prawo wreszcie... Wyślijcie przedstawicieli...
Walentynie Pietrowiczu, nie wiem jak pana, lecz mnie osobiście szokuje dzikość
tubylców. Czegoś takiego nie widzieliśmy nawet na Pandorze wśród tachorgów...
- Ma pan całkowitą słuszność, Mark - powiedział Gorbowski, którego
zaczynała bawić ta sytuacja.
- Co? Tak, ma się rozumieć... Okropne obyczaje! Dziewczyna w jedwabnej
chusteczce wysunęła się z kabiny ciężarówki i zapytała:
- Nawigator i kapitan, jeśli się nie mylę?
- Tak! - odpowiedział wyzywająco nawigator. - I jako nawigator radziłbym
pani jeszcze raz przeczytać instrukcję o kolejności rozładunku.
- Myśli pan, że to konieczne?
- Niewątpliwie. Pani zupełnie niepotrzebnie wprowadziła ciężarówkę do
dwudziestometowej strefy...
- A wiecie, przyjaciele - rozległ się wesoły, młody głos - ten nawigator ma
uboższą fantazję niż dwaj poprzedni.
- Co pani chce przez to powiedzieć? - obrażonym tonem spytał fałszywy
nawigator. W jego twarzy było coś z Nerona - aktora.
- Widzi - pan - powiedziała z przejęciem dziewczyna w chusteczce. - Tam oto,
na pustych skrzyniach, już siedzą dwaj nawigatorzy i jeden kapitan. A puste skrzynie
- to opakowania po ulmotronach, które zabrał inżynier pokładowy - skromna młoda
kobieta. W tej chwili ściga ją pełnomocnik Rady...
- Jak się to panu podoba, Walentinie Pietrowiczu? - krzyknął fałszywy
nawigator. - Samozwańcy. Hę?
- Mam wrażenie - powiedział w zadumie Gorbowski - że nie dostanę się na
własny statek.
- Słuszny wniosek - powiedziała dziewczyna w chusteczce. - I już nie nowy.
Nawigator miał właśnie zdecydowanie ruszyć naprzód, ale ciężarówka po
prawej przesunęła się nieco w lewo, czarno-żółty dyliżans po lewej troszeczkę
skierował się w prawo, a prosto na drodze do zakazanego włazu raptem, ze złością
odrzucając bryły ziemi, zaczęły się obracać wyszczerzone zębiska kreta.
- Walentinie Pietrowiczu! - zawołał z oburzeniem fałszywy nawigator. - W
takich warunkach nie gwarantuję gotowości gwiazdolotu!
- Stare - powiedział smutno kierowca dyliżansu.
Dźwięczny, wesoły głos przemówił znowu:
- Co to za nawigator?! Śmiertelna nuda. Pamiętacie: drugiego nawigatora - ten
rzeczywiście nas ubawił! Jak zadzierał podkoszulek i pokazywał ślady uderzeń
meteorytów!
- Nie, pierwszy był lepszy - zaoponował, odwracając się, kierowca kreta.
- Tak, dobry był - zgodziła się dziewczyna w chusteczce. - Jak to szedł między
pojazdami, trzymając przed oczami fotografię, i żałośnie biadolił: “Jakżeś ty daleko,
Haluś moja droga! Za dziewiątą rzeką biedna ma nieboga!”
Fałszywy nawigator, z rezygnacją spuściwszy głowę, zdrapywał bezmyślnie
bryły ziemi z błyszczących zębów kreta.
- No a pan co powie? - zwrócił się kierowca dyliżansu do Gorbowskiego. -
Cóż pan tak ciągle milczy? Trzeba cokolwiek mówić... Coś przekonywającego.
Wszyscy z zaciekawieniem czekali na jego słowa.
- Mógłbym chyba wejść przez właz pasażerski - powiedział w zadumie
Gorbowski.
Pseudonawigator z nadzieją uniósł głowę i popatrzył na niego.
- Nie mógłby pan - pokręcił głową kierowca. - Jest zamknięty od wewnątrz.
W ciszy, jaka na chwilę zapanowała, wyraźnie dał się słyszeć głos Kaneko:
- Nie mogę dać dziesięciu kompletów, proszę zrozumieć, panie Prozorowski!
- A pan niech zrozumnie mnie, panie Kaneko! Mamy zamówienie na dziesięć
kompletów. Jak mogę wrócić z sześcioma?
Ktoś się wtrącił:
- Niech pan bierze, Prozorowski... Niech pan bierze na razie sześć. Nasze
cztery komplety zwolnią się za tydzień, wtedy przyślę je panu.
- Obiecuje pan?
Dziewczyna w chusteczce powiedziała:
- Prozorowskiego po prostu szkoda. Mają szesnaście układów na ulmotronach!
- Tak, nędza - westchnął kierowca dyliżansu.
- A my mamy pięć - ze smutkiem przyznał się fałszywy nawigator. - Pięć
układów i zaledwie jeden ulmotron. Wydawałoby się, że to drobnostka przywieźć ze
dwieście sztuk?
- Moglibyśmy przywieźć i dwieście, i trzysta - oświadczył Gorbowski. - Ale
ulmotrony potrzebne są teraz wszystkim. Na Ziemi zainstalowano sześć nowych linii
produkcyjnych “ultra”...
- Linia “ultra” - odezwała się dziewczyna w chusteczce. - Łatwo powiedzieć!
Czy pan ma pojęcie o technologii ulmotronu?
- W najogólniejszych zarysach.
- Sześćdziesiąt kilogramów ultramikroelementów... Ręczne sterowanie
montażem, półmikronowe tolerancje... A jaki szanujący się człowiek pójdzie teraz na
montera? Pan by, na przykład, poszedł?
- Rekrutuje się ochotników - powiedział Gorbowski.
- Ha!... - wzdrygnął się kierowca kreta. - Tydzień pomocy fizykom!...
- No cóż, Walentinie Pietrowiczu - rzekł fałszywy nawigator uśmiechając się z
zawstydzeniem. - Wygląda na to, że nas nie wpuszczą...
- Jestem Leonid Andriejewicz - odpowiedział Gorbowski.
- A ja Hans - przyznał się markotnie pseudonawigator. - Chodźmy posiedzieć
na skrzyniach. Może coś się wydarzy...
Dziewczyna w chusteczce pomachała im ręką. Przecisnęli się pomiędzy
stłoczonymi pojazdami i usiedli na skrzyniach obok innych fałszywych astronautów.
Powitano ich współczująco-drwiącym milczeniem.
Gorbowski obmacał skrzynię. Plastyk był gruby i twardy. W słonecznym
skwarze parzył. Gorbowski nie miał tu nic do roboty, ale, jak zawsze, okropnie chciał
poznać tych ludzi, dowiedzieć się, kim są i w jaki sposób doszli do takiego życia, i w
ogóle jak im się wiedzie. Zestawił ze sobą parę skrzynek, zapytał: “Pozwolicie, że się
położę?”, a następnie wyciągnął się na całą długość i za pomocą zacisku śrubowego
umocował przy głowie mikroklimatyzator. Potem włączył odtwarzacz.
- Jestem Gorbowski - przedstawił się. - Leonid. Byłem kapitanem tego
gwiazdolotu.
- Ja także byłem kapitanem tego gwiazdolotu - posępnie zakomunikował
korpulentny ciemnolicy człowiek siedzący po prawej stronie. - Nazywam się Alpa.
- A ja jestem Banin - oświadczył nagi do pasa szczupły młodzieniec w białej
panamie. - Byłem i pozostaję nadal nawigatorem. Przynajmniej dopóki nie otrzymam
ulmotronu.
- Hans - rzucił krótko fałszywy Walkenstein, rozsiadając się na trawie jak
najbliżej mikroklimatyzatora.
Trzeci “nawigator” widocznie ich nie słyszał. Siedział plecami do nich i coś
pisał w notesie rozłożonym na kolanach.
Spomiędzy pojazdów tłoczących się u włazu wyjechał drugi gepard.
Drzwiczki uchyliły się nieco, wypadły stamtąd puste skrzynki po ulmotronach i
gepard pomknął w step.
- Prozorowski - powiedział Banin z zawiścią.
- Tak - potwierdził Alpa gorzko. - Prozorowski nie musi kłamać. Prawa ręka
Lamondois. - Westchnął głęboko. - Nigdy nie kłamałem. Nie znoszę kłamstwa. I teraz
mi bardzo ciężko na duszy.
Banin powiedział sentencjonalnie:
- Jeśli człowiek zaczyna kłamać, nie mając na to ochoty, to znaczy, że gdzieś
się coś rozregulowało. Skomplikowana sprawa.
- Wszystko zależy od systemu - rzekł Hans. - Chodzi we wszystkim o
założenie wyjściowe: że więcej otrzymuje ten, kto ma lepsze wyniki.
- To niech pan zaproponuje inne założenie - odezwał się Gorbowski. - Nic ci
nie wychodzi - masz, kochasiu, ulmotron. Udaje ci się - posiedź sobie na skrzyniach...
- Tak - powiedział Alpa. - Jakiś straszny krach. Czy ktoś słyszał kiedykolwiek
o kolejkach po aparaturę? Albo po energię? Składałeś zamówienie i dostawałeś...
Nigdy cię nawet nie interesowało, skąd się jedno i drugie bierze. Owszem, intuicja
podpowiadała, że istnieje masa ludzi pracujących z satysfakcją w sferze materialnego
zaopatrywania nauki. Nawiasem mówiąc, to rzeczywiście bardzo ciekawa praca.
Pamiętam, że ja sam po skończeniu szkoły z dużą przyjemnością zajmowałem się
optymalizacją montażu układów neutrinowych. Teraz już o nich się nie pamięta, lecz
kiedyś analiza neutrinowa była bardzo popularną metodą. - Wydobył z kieszeni
poczerniałą fajkę i powolnymi, pewnymi ruchami nabił ją. Wszyscy obserwowali go z
zaciekawieniem. - Powszechnie wiadomo, że stosunek ilości użytkowników aparatury
do producentów tejże aparatury od tamtej pory nie zmienił się w sposób istotny. Ale
widocznie potwornie wzrosło zużycie. Sądząc po wszystkim - wystarczy rozejrzeć się
dokoła - przeciętny badacz potrzebuje dziś dwadzieścia razy więcej energii i urządzeń
niż za moich czasów. - Zaciągnął się głęboko, a fajka zasyczała i zaskwierczała. -
Taka sytuacja da się łatwo wyjaśnić. Od niepamiętnych czasów panuje pogląd, że na
największą uwagę zasługuje problem, który rodzi maksymalną liczbę nowych idei. To
jest naturalne, inaczej być nie powinno. Ale o ile pierwotny problem dotyczy
poziomu subelektronowego i wymaga, przyjmijmy, ilości aparatury równej jedności,
o tyle każdy z dziesięciu pochodnych problemów zagłębia się w materię co najmniej
o piętro niżej i wymaga już dziesięciu jednostek. Zatrzęsienie problemów wywołuje
zatrzęsienie potrzeb. Nie mówię już o tym, że interesy wytwórców aparatury nie
zawsze są zgodne z interesami użytkowników.
- Zaklęty krąg - rzekł Banin. - Nasi ekonomiści nawalili.
- Ekonomiści też są badaczami - zaoponował Alpa. - I oni mają do czynienia z
zatrzęsieniem problemów. A skoro już zaczęliśmy o tym mówić, powiem wam o
ciekawym paradoksie, który bardzo mnie interesuje ostatnimi czasy. Weźmy transport
zerowy. Młode, płodne i bardzo perspektywiczne zagadnienie. Ponieważ jest płodne,
Lamondois słusznie uzyskuje olbrzymie środki materialne i energetyczne. Aby
utrzymać ich stały dopływ, Lamondois jest zmuszony bezustannie pędzić naprzód -
szybciej, głębiej i... w coraz węższym zakresie. A im szybciej i głębiej wdziera się,
tym więcej mu potrzeba i tym dotkliwiej odczuwa niedobór środków, aż wreszcie
zaczyna hamować sam siebie. Spójrzcie na tę kolejkę. Czterdzieści osób czeka i traci
drogocenny czas. Jedna trzecia naukowców Tęczy traci czas, energię nerwową i rytm
myśli! A pozostałe dwie trzecie? Siedzą z założonymi rękami w laboratoriach i mogą
teraz myśleć wyłącznie o jednym: przywiozą, czy nie przywiozą? Czy nie jest to
hamowanie własnego rozwoju? Dążenie do zachowania dopływu zasobów
materialnych powoduje wyścig, wyścig wywołuje nieproporcjonalny wzrost potrzeb i
w efekcie mamy do czynienia z hamowaniem własnego rozwoju.
Alpa zamilkł i zaczął czyścić fajkę. Z gromady maszyn, rozpychając je na
prawo i lewo, wydostał się kret. W oknie absurdalnie wysokiej kabiny sterczało
wieko nowiutkiego ulmotronu. Przejeżdżając obok, kierowca pomachał ręką
samozwańczym nawigatorom.
- Chciałbym wiedzieć, po co Tropicielom ulmotron - mruknął Hans.
Nikt nie odpowiedział. Wszyscy odprowadzali wzrokiem kreta, na którego
tylnej ścianie widniał znak rozpoznawczy Tropicieli - czarny siedmiokąt na
czerwonej tarczy.
- Moim zdaniem - powiedział Banin - winni są jednak ekonomiści. Oni są od
przewidywania. Należało dwadzieścia lat temu tak ukierunkować szkoły, żeby dzisiaj
nie brakowało kadr naukowych.
- Nie wiem, nie wiem - odpowiedział Alpa. - Czy w ogóle możliwe jest
planowanie podobnego procesu? Mało o tym wiemy, ale przecież może się okazać, że
ustalenie równowagi między duchowym potencjałem badaczy i materialnymi
możliwościami ludzkości jest w ogóle niewykonalne. Mówiąc w dużym
uproszczeniu, idei będzie zawsze znacznie więcej niż ulmotronów.
- No, to jeszcze trzeba udowodnić - powiedział Banin.
- Przecież nie twierdziłem, że to jest udowodnione. Wyraziłem jedynie
przypuszczenie.
- Takie przypuszczenie jest fałszywe - oświadczył Banin. Zaczął się
gorączkować. - Ono sankcjonuje kryzys po wsze czasy! To ślepy zaułek!...
- Dlaczego ślepy zaułek? - cichutko zapytał Gorbowski. - Wprost przeciwnie.
Banin nie słuchał.
- Trzeba wychodzić z kryzysu! - mówił. - Trzeba szukać wyjść! A wyjście na
pewno nie kryje się w mglistych przypuszczeniach!
- Dlaczego w mglistych? - powiedział Gorbowski. Ale znów nie zwrócono na
niego uwagi.
- Rezygnować z podstawowej zasady dystrybucji niepodobna - mówił Banin. -
Byłoby to po prostu nieuczciwe w stosunku do najlepszych pracowników. Wy
będziecie przez dwadzieścia lat przeżuwać jedno prywatne małe zagadnienie, a
energii będziecie, powiedzmy, otrzymywać tyle, ile Lamondois. To absurdalne! A
więc, nie tu jest wyjście? Nie tutaj. A czy pan widzi wyjście? Czy ogranicza się pan
do chłodnej rejestracji faktów?
- Jestem długoletnim pracownikiem naukowym i starym człowiekiem -
powiedział Alpa. - Całe życie zajmowałem się fizyką. Wprawdzie dokonałem
niewiele, jestem szeregowym badaczem, ale nie o to chodzi. Wbrew wszystkim tym
nowym teoriom jestem przekonany, że sens ludzkiego życia tkwi w poznaniu
naukowym. I, doprawdy, patrzę z goryczą, jak miliardy ludzi w naszych czasach
stronią od nauki, szukając swego powołania w sentymentalnym obcowaniu z
przyrodą, które nazywają sztuką, zadowalają się ślizganiem po powierzchni zjawisk i
nazywają to percepcją estetyczną. A mnie się wydaje, że sama historia przesądziła o
podziale ludzkości na trzy grupy: na żołnierzy nauki, wychowawców i lekarzy, też
zresztą żołnierzy nauki. Obecnie nauka przeżywa okres niedostatku materialnego i
jednocześnie miliardy ludzi malują obrazki, rymują słowa... w ogóle tworzą wrażenia.
A przecież wśród nich jest wielu potencjalnie wspaniałych pracowników.
Energicznych, błyskotliwych, niewiarygodnie zdolnych.
- No, no - rzekł Banin.
Alpa przemilczał i zaczął nabijać fajkę.
- Pozwoli pan, że doprowadzę pańską myśl do końca - powiedział Gorbowski.
- Widzę, że pan się nie decyduje.
- Proszę spróbować - zgodził się Alpa.
- Dobrze by było wszystkich tych malarzy i poetów spędzić do obozów
szkoleniowych, odebrać im pędzle i gęsie pióra, nakazać odbycie przyspieszonych
kursów i przymusić do budowania dla żołnierzy nauki nowych linii technologicznych
“ultra”, do montowania tau-traktorów, do odlewania stosów ergochronnych...
- Ale bzdura! - powiedział z rozczarowaniem Banin.
- Tak, bzdura - zgodził się Alpa. - Ale nasze myśli nie zależą od naszych
sympatii i antypatii. Myśl ta nie jest dla mnie przyjemna, nawet mnie przeraża, lecz
jednak powstała... i nie tylko we mnie.
- To bezpłodna myśl - leniwie powiedział Gorbowski patrząc w niebo. -
Oznacza w praktyce łagodzenie sprzeczności między duchowym i materialnym
potencjałem ludzkości w ujęciu globalnym. Prowadzi do nowej sprzeczności, starej i
banalnej - między logiką maszyny i systemem moralności i wychowania. Przy takim
zderzeniu logika maszyny zawsze ponosi porażkę.
Alpa przytaknął i otoczył się obłokami dymu. Hans powiedział w zadumie:
- Myśl jest straszna. Czy pamiętacie “projekt dziesięciu”? Kiedy Radzie
zaproponowano przerzucenie do sfery nauki części energii z Funduszu Obfitości... W
imię czystej nauki przykręcać ludzkości śrubę w zakresie elementarnych potrzeb. Czy
pamiętacie to hasło: “Uczeni są gotowi głodować?”
Banin podchwycił:
- A Yamakawa wstał wówczas i powiedział: “Ale sześć miliardów dzieci nie
jest. Tak samo nie są gotowe, jak wy nie jesteście gotowi do opracowywania
projektów socjalnych.”
- Też nie lubię fanatyków - powiedział Gorbowski.
- Niedawno przeczytałem książkę Lorentza - rzekł Hans. - Ludzie i problemy...
Czytaliście?
- Czytaliśmy - odpowiedział Gorbowski.
Alpa przecząco pokręcił głową.
- Dobra książka, prawda? I uderzyła mnie w niej jedna myśl. Wprawdzie
Lorentz jej nie rozwija...
- No, no? - przerwał mu Banin.
- Pamiętam, całą noc o tym myślałem. Brakowało aparatury, czekaliśmy, aż
przywiozą - wiecie, taka zwykła szarpanina nerwów. I doszedłem do następującego
wniosku. Lorentz napomyka o naturalnej selekcji w nauce. Jakie czynniki określają
pierwszeństwo kierunków naukowych dziś, kiedy nauka już nie wpływa albo prawie
nie wpływa na dobrobyt materialny?
- No, no? - niecierpliwił się Banin.
- Otóż doszedłem do następującego wniosku. Po jakimś czasie badania
naukowe, które doprowadziły do największych sukcesów, pochłoną wszystkie
dostępne środki materialne, niesłychanie się pogłębią, a pozostałe kierunki umrą po
prostu własną śmiercią. I cała nauka będzie się składała z dwóch-trzech kierunków, w
których nikt, z wyjątkiem koryfeuszy, nie będzie się orientować. Rozumiecie mnie?
- To bzdura! - zawołał Banin.
- Dlaczego miałaby to być bzdura? - spytał Hans obrażonym tonem. - Oto
fakty. W nauce istnieją setki tysięcy kierunków. W każdym pracują tysiące ludzi.
Osobiście znam cztery grupy badaczy, którzy z powodu systematycznych
niepowodzeń rzucali pracę i wstępowali do innych grup, mających lepsze rezultaty.
Sam dwukrotnie tak postąpiłem...
- Żarty żartami - powiedział Alpa. - Weźcie na przykład Lamondois. Rwie się
na złamanie karku do realizacji T-zero. T-zero, jak zresztą należało się spodziewać,
daje masę nowych odgałęzień. Jednakże Lamondois jest zmuszony odrąbywać niemal
wszystkie odgałęzienia, po prostu musi je ignorować. Ponieważ nie ma żadnej
możliwości skrupulatnego sprawdzenia, na ile każde z tych odgałęzień rokuje jakieś
nadzieje. Mało tego, był zmuszony w dodatku świadomie ignorować wyraźnie
fascynujące i porywające zjawiska. Tak zdarzyło się z Falą. Niespodziewane,
zdumiewające i, moim zdaniem, groźne zjawisko. Ale dążąc do swego celu,
Lamondois zdecydował się nawet na rozłam we własnym obozie. Posprzeczał się z
Arystotelesem, odmawia zaopatrywania falowców. Wdziera się w głąb, w głąb, w
głąb, jego problem staje się coraz węższy. Fala pozostała za nim daleko w tyle. Jest
mu jedynie zawadą, nie chce o niej słyszeć. A ona, nawiasem mówiąc, obraca w
popiół zasiewy...
Nad kosmodromem zabrzmiał głośnik komunikatów ogólnych.
- Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Starszego brygady oblatywaczy Gabę wraz z
brygadą proszę o bezzwłoczne stawienie się u mnie.
- Szczęśliwi ludzie - rzekł Hans. - Żadne ulmotrony nie są im potrzebne.
- Dość mają własnych kłopotów - odpowiedział Banin. - Widziałem raz, jak
trenują - nie, lepiej już być samozwańczym nawigatorem... A później dwa lata
siedzieć bez pracy i codziennie wysłuchiwać: “Jeszcze trochę cierpliwości. Może
jutro...”
- Cieszę się, że zaczęliście mówić o tym, co na tyłach - powiedział Gorbowski.
- “Białe plamy” nauki. To zagadnienie także mnie frapuje. Moim zdaniem na tyłach u
nas jest niedobrze... Weźmy na przykład maszynę z Massachusetts. - Alpa skinął
głową. Gorbowski zwrócił się do niego. - Pan oczywiście powinien pamiętać. Teraz
rzadko się o niej wspomina. Odurzenie cybernetyką minęło.
- Niczego nie mogę sobie przypomnieć o maszynie z Massachusetts -
powiedział Banin. - No więc?
- To lęk stary jak świat: żeby maszyna nie stała się mądrzejsza od człowieka i
nie podporządkowała go sobie... Z pół wieku temu w Massachusetts uruchomiono
najbardziej skomplikowane urządzenie cybernetyczne, jakie kiedykolwiek istniało. Z
jakąś tam fenomenalną prędkością działania, nieogarnioną pamięcią i mnóstwem
innych takich rzeczy... I przepracowała ta maszyna równo cztery minuty. Wyłączono
ją, zacementowano wszystkie wejścia i wyjścia, odprowadzono od niej energię,
zaminowano i ogrodzono drutem kolczastym. Najprawdziwszym zardzewiałym
drutem kolczastym - chcecie to wierzcie, nie chcecie - to nie.
- A o co właściwie chodzi? - spytał Banin.
- Zaczęła zachowywać się - powiedział Gorbowski.
- Nie rozumiem.
- I ja nie rozumiem, ale ledwie ją zdążyli wyłączyć.
- A czy ktoś rozumie?
- Rozmawiałem z jednym z jej twórców. Wziął mnie pod ramię, popatrzył mi
w oczy i powiedział tylko: “Leonidzie, to było straszne.”
- To nadzwyczajne - oświadczył Hans.
- E tam - odburknął Banin. - Bzdura. To mnie nie interesuje.
- A mnie interesuje - powiedział Gorbowski. - Przecież mogą ją włączyć
znowu. Wprawdzie jest zakaz Rady, ale dlaczego nie można by znieść zakazu?
Alpa warknął:
- Każda epoka ma swych czarodziejów i swoje upiory.
- A propos złych czarowników - podchwycił Gorbowski. - Od razu
przypomina mi się casus Feralnej Trzynastki.
Hansowi zapłonęły oczy.
- Casus Feralnej Trzynastki, a jakże! - powiedział Banin. - Trzynastu
fanatyków... A propos, gdzie oni są teraz?
- Za pozwoleniem - wtrącił Alpa. - Chodzi o tych, którzy połączyli się z
maszynami w jedną całość, nieprawdaż? Ale przecież oni zginęli.
- Podobno tak - powiedział Gorbowski - ale nie o to chodzi. Stworzono
precedens.
- No cóż - rzekł Banin. - Nazywają ich fanatykami, ale uważam, że jest w nich
coś pociągającego. Pozbyć się wszystkich swoich słabości, namiętności, wybuchów
emocji... Nagi rozum plus nieograniczone możliwości doskonalenia organizmu.
Badacz, który nie potrzebuje przyrządów, który jest sam sobie przyrządem i sam
sobie pojazdem. I żadnych kolejek po ulmotrony... Doskonale to sobie wyobrażam.
Człowiek-flyer, człowiek-reaktor, człowiek-laboratorium. Odporny na wszystko,
nieśmiertelny...
- Proszę mi wybaczyć, ale to już nie człowiek - odburknął Alpa. - To maszyna
z Massachusetts.
- A jak oni zginęli, skoro są nieśmiertelni? - zainteresował się Hans.
- Autodestrukcja - odpowiedział Gorbowski. - Widocznie nie tak słodko być
człowiekiem-laboratorium.
Zza pojazdów wynurzył się purpurowy z wysiłku człowiek z cylindrem
ulmotronu na ramieniu. Banin zeskoczył ze skrzyni i pobiegł mu na pomoc.
Gorbowski obserwował w zadumie, jak ładują ulmotron do helikoptera. Purpurowy
człowiek skarżył się:
- Mało, że dają ci jeden zamiast trzech. Mało, że tracisz pół dnia. Musisz
jeszcze udowadniać, że masz prawo! Nie wierzą ci! Możecie to sobie wyobrazić - nie
wierzą ci! Nie wierzą!!!
Kiedy Banin wrócił, Alpa powiedział:
- Wszystko to jest dosyć fantastyczne. Jeśli pana interesują tyły, niech pan
zwróci lepiej baczną uwagę na Falę. Co tydzień - kolejny transport zerowy. A każdy
transport zerowy wywołuje Falę. Wielką lub małą erupcję. A zajmują się Falą po
dyletancku. Żeby nie doszło do powstania drugiej Maszyny z Massachusets, tylko bez
wyłącznika. Kamil - zna pan Kamila? - rozpatruje ją jako zjawisko na skalę
planetarną, ale jego argumenty są trudno dostępne. Z nim bardzo trudno się pracuje.
- A propos - zauważył Hans. - Wie pan, co Kamil sądzi o przyszłości? On
uważa, że obecna fascynacja nauką - to swego rodzaju wdzięczność za obfitość,
inercja wywodząca się z czasów, kiedy zdolność do logicznej percepcji świata była
jedyną nadzieją ludzkości. Mówił tak: “Ludzkość jest w przededniu rozłamu.
Emocjoliści i logicy - widocznie ma na myśli ludzi sztuki i ludzi nauki - stają się
sobie obcy, przestają się rozumieć nawzajem i przestają się wzajemnie potrzebować.
Człowiek rodzi się emocjolistą względnie logikiem. Leży to już w samej naturze
człowieka. I kiedyś ludzkość podzieli się na dwa społeczeństwa, tak samo sobie obce,
jak my teraz jesteśmy obcy Leonidom...”
- E - powiedział Banin. - Cóż to za banialuki. Jaki rozłam? Gdzie się podzieje
przeciętny człowiek? Pagawa być może rzeczywiście patrzy na nowy obraz Surda jak
cielę na malowane wrota, a Surd nie rozumie, po co na świecie istnieje Pagawa - w
tym wypadku, istotnie, święta prawda - tu macie do czynienia z logikiem, a tu z
emocjolistą. A kim ja jestem? Tak, jestem pracownikiem naukowym. Tak, trzy
czwarte mojego czasu i trzy czwarte moich nerwów należą do nauki. Ale bez sztuki ja
również nie potrafię! O, właśnie słyszę czyjś odtwarzacz i jest mi bardzo przyjemnie.
Mógłbym się obejść bez odtwarzacza, ale z nim jest mi znacznie lepiej... Tak więc,
pytam, jakże się rozerwę?
- I ja tak sobie pomyślałem - zgodził się Hans. - Ale on mówił, że, po
pierwsze, geniusz naszych czasów - to przeciętny człowiek przyszłości, a po drugie,
istnieje ponoć nie jeden przeciętny człowiek, lecz dwóch - emocjolistą i logik.
Przynajmniej tak go zrozumiałem.
- Zachwycasz mnie - rzekł Banin. - Moim zdaniem, kiedy się słucha Kamila,
niczego nie można zrozumieć.
- A może to był kolejny paradoks Kamila? - powiedział Gorbowski w
zadumie. - Kocha paradoksy. Zresztą, jak na paradoks, owo rozumowanie jest chyba
zbyt uproszczone.
- Ależ Leonidzie Andriejewiczu - odparł Hans wesoło. - Proszę mimo
wszystko uwzględnić, że nie jest to rozumowanie Kamila, lecz moje. Opalałem się
wczoraj na plaży, nagle na kamieniu pojawił się Kamil - zna pan jego manierę - i
zaczął myśleć na głos, zwracając się głównie do morskich fal. A ja leżałem i
słuchałem, a potem zasnąłem.
Wszyscy roześmiali się.
- Kamil tylko się wprawia - powiedział Gorbowski. - Mniej więcej wyobrażam
sobie, po co mu ten rozłam. Prawdopodobnie interesuje go ewolucja człowieka
przyszłości i tworzy modele. Syntezę logików i emocjolistów widzi zapewne jako
nowego człowieka, który już nie będzie człowiekiem.
Alpa westchnął i schował fajkę.
- Problemy, problemy... - rzekł. - Sprzeczności, synteza, tyły, front... A czy
zauważyliście, kto tutaj siedzi? I pan, i pan, i on, i ja... Pechowcy. Wyrzutki nauki.
Nauka jest tam - pobiera ulmotrony.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w tej chwili głośnik zaryczał znowu:
- Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Kapitan gwiazdolotu “Tariel-2” Leonid
Andriejewicz Gorbowski. Planista-energetyk planety Kaneko. Proszę natychmiast
stawić się u mnie.
Z samochodów od razu wyskoczyli kierowcy. Na ich twarzach malowała się
nieopisana satysfakcja. Wszyscy przyglądali się fałszywym nawigatorom. Banin,
wtulając głowę w ramiona, rozłożył ręce. Hans krzyknął wesoło: “To nie do mnie, ja
jestem nawigatorem!” Alpa zaczął postękiwać i zakrył twarz dłonią. Gorbowski
podniósł się pospiesznie:
- Na mnie czas - powiedział. - Bardzo nie chce mi się odchodzić. Nie
zdążyłem się przecież wypowiedzieć. Ale w skrócie mój punkt widzenia wygląda tak:
nie trzeba się martwić i załamywać rąk. Życie jest piękne. Właśnie dlatego, że nie ma
w nim końca sprzecznościom i nowym zakrętom. A co się tyczy nieuniknionych
nieprzyjemności, to bardzo lubię Kuprina i u niego jest pewien bohater, człowiek,
który w końcu rozpija się i jest nieszczęśliwy. Pamiętam słowo w słowo, co on tam
mówi. - Odkaszlnął. - “Jeśli wpadnę pod pociąg, który przetnie mi brzuch, a moje
wnętrzności zmieszają się z piaskiem i nawiną na koła, i jeśli w tym ostatnim
momencie ktoś mnie zapyta: I co, czy nawet teraz życie jest piękne? odpowiem z
pełnym wdzięczności zachwytem: Ach, jakże jest piękne!” - Gorbowski uśmiechnął
się zmieszany i wepchnął odtwarzacz do kieszeni. - Zostało to powiedziane trzy wieki
temu, kiedy ludzkość chodziła jeszcze na czworakach. Przestańmy się skarżyć!... A
klimatyzator wam zostawię - tu jest bardzo gorąco.
Rozdział 5
Matwiej nie był sam. Na jego stole z podłożonymi pod siebie rękoma,
majtając nogami, siedział mały, czarnowłosy człowieczek, energiczny, podobny do
ósmoklasisty. Był to Etienne Lamondois, najtęższa głowa współczesnej fizyki
zerowej, “szybki fizyk”, jak go nazywali koledzy.
- Czy można? - spytał Gorbowski.
- A otóż i on - powiedział Matwiej. - Znacie się?
Lamondois momentalnie zeskoczył ze stołu, podszedł bardzo blisko do
Gorbowskiego i patrząc na niego z dołu, mocno uścisnął mu rękę.
- Miło mi pana widzieć, kapitanie - powiedział z ujmującym uśmiechem. -
Akurat o panu mówiliśmy.
Gorbowski cofnął się i usiadł w fotelu.
- A my o panu - odpowiedział.
Etienne skłonił się energicznie i wrócił na stół do dyrektora.
- A więc, kontynuuje. Charybdy wytrwają do końca. Trzeba oddać
sprawiedliwość Malajewowi: stworzył świetne maszyny. Ciekawe, że północna Fala
jest całkiem nowego typu. Te chłopaczki już ją zdążyły nazwać. Fala P, jak wam się
podoba? Od imienia Szoty. Do diabła, jestem zmuszony się przyznać, że rwę sobie
włosy z głowy! Jak mogłem nie zwrócić uwagi na to wspaniałe zjawisko? Będę
zmuszony przeprosić Arystotelesa, Okazało się, że miał rację. On i Kamil. Chylę
czoło przed Kamilem.
Chyliłem przed nim czoło już przedtem, ale teraz, zdaje się, rozumiem, co
miał na myśli. A propos, wie pan, że Kamil zginął?
Matwiej drgnął.
- Znowu?
- Ach, to pan już wie! Dziwna historia. Zginął i zmartwychwstał. Słyszałem o
takich rzeczach. Na świecie nie ma nic nowego. Nawiasem mówiąc, wierzy pan, że
Sklarow mógł go rzucić Fali na pożarcie? Ja - nie. Tak więc północna Fala dotarła do
pasa stacji kontrolnych. Pierwszą, Falę Liu, rozproszono, natomiast druga, Fala P,
odpycha Charybdy z prędkością do dwudziestu kilometrów na godzinę. Z tego
wynika, że północne zasiewy jednak przepadną. Trzeba było wysłać biologów
helikopterami...
- Wiem - powiedział dyrektor. - Skarżyli się.
- Cóż robić! Wprawdzie rozumiem ich zachowanie, ale nie pochwalam. Na
oceanie ruch Fali został wstrzymany. Można tam obserwować zjawisko, za które Liu
oddałby pół życia: odkształcenie Fali pierścieniowej. Odkształcenie spełnia równanie
kappa, a jeśli Fala stanowi pole kappa, to staje się od razu jasne wszystko, nad czym
głowił się nasz biedny Malajew: i D-przenikliwość, i telegenność fontann, i “wtórne
widma”... Do diabła! Przez te trzy godziny dowiedzieliśmy się o Fali więcej niż przez
dziesięć lat! Matwieju, weź pod uwagę: jak tylko wszystko się skończy, będzie nam
potrzebny U-rejestrator, może nawet dwa. Możesz uważać, że już złożyłem
zamówienie. Zwykłe komputery nie pomogą. Tylko algorytmy Liu, tylko logika Liu.
- Dobra, dobra - powiedział Matwiej. - A co na południu?
- Na południu - ocean. O południe możesz być spokojny. Tam Fala doszła do
Wybrzeża Puszkina, spaliła Archipelag Południowy i zatrzymała się. Odnoszę
wrażenie, że dalej nie pójdzie, więc bardzo szkoda, iż obserwatorzy zmykali stamtąd
w takim pośpiechu, porzucili całą automatykę i o południowej Fali nic prawie nie
wiemy. - Z irytacją strzelił palcami. - Rozumiem, interesuje cię coś całkiem innego.
Ale cóż robić, Matwieju! Starajmy się patrzeć na rzeczy realistycznie. Tęcza jest
planetą fizyków. To nasze laboratorium. Stacje energetyczne uległy zagładzie i nic się
na to nie poradzi. Kiedy zakończy się ten eksperyment, odbudujemy je razem na
nowo. Przecież będziemy potrzebowali dużo energii! A co się tyczy ferm rybnych, to
niech je diabli wezmą... Zerowcy są moralnie przygotowani do rezygnacji z zupy
kalmarowej. Nie gniewaj się na nas, Matwieju.
- Nie gniewam się - odpowiedział dyrektor z ciężkim westchnieniem. - Masz
w sobie coś z małego dziecka, Etienne. Jak dzieciak, bawiąc się, niszczysz wszystko,
co jest tak drogie dorosłym. - Znowu westchnął. - Postaraj się chociaż uchronić
południowe zasiewy. Bardzo bym nie chciał tracić niezależności.
Lamondois spojrzał na zegarek, skinął głową i nie mówiąc ani słowa, wyszedł.
Dyrektor popatrzył na Gorbowskiego.
- Jak ci się to podoba, Leonidzie? - zapytał z niewesołym uśmiechem. - Tak,
przyjacielu. Biedna Postyszewa! To anioł w porównaniu z tymi wandalami. Kiedy
pomyślę, że do wszystkich moich zgryzot dołączą się jeszcze kłopoty związane z
odbudową systemu zaopatrzenia i asenizacji, włosy stają mi dęba. - Szarpnął parę
razy wąs. - Z drugiej strony Lamondois ma rację: Tęcza rzeczywiście jest planetą
fizyków. Ale co powie Kaneko, co powie Giną... - Pokręcił głową i wzruszył
ramionami. - Tak! Kaneko! A gdzie jest Kaneko?
- Matwieju - odezwał się Gorbowski - mógłbym się dowiedzieć, po co mnie
wzywałeś?
Dyrektor, odwrócony do niego plecami, szamotał się z klawiszami selektora.
- Wygodnie ci? - zapytał.
- Tak - odpowiedział Gorbowski. Już leżał.
- Napijesz się czegoś?
- Chętnie.
- Weź sobie z lodówki. A może chciałbyś coś zjeść?
- Teraz nie, ale za jakiś czas - i owszem.
- Wtedy pogadamy. A na razie nie przeszkadzaj mi w pracy.
Gorbowski wyjął z lodówki soki i szklankę, zrobił sobie koktajl i znowu
położył się w fotelu, odchyliwszy oparcie. Fotel był miękki, chłodny, koktajl zaś
lodowaty i smaczny. Leżał pociągając ze szklanki, z przymkniętymi z zadowolenia
oczami i słuchał, jak dyrektor rozmawia z Kaneko. Kaneko powiedział, że nie może
się wydostać - nie chcą go wypuścić. Dyrektor zapytał: “Kto nie wypuszcza?” - “Tu
jest czterdzieści osób”, odparł Kaneko, “i żadna z nich mnie nie wypuszcza.” - “Zaraz
przyślę ci Gabę,” powiedział dyrektor. Kaneko zaoponował, mówiąc, że u niego i tak
jest wystarczająco gwarno. Wtedy Matwiej opowiedział o Fali i przypomniał
przepraszającym tonem, że Kaneko, mimo różnych innych obowiązków, jest szefem
SBI na Tęczy. Kaneko odparł z gniewem, że on tym nie pamięta, i Gorbowski bardzo
mu współczuł.
Szefowie Służby Bezpieczeństwa Indywidualnego zawsze wywoływali w nim
litość i współczucie. Na każdą zagospodarowaną, a często i na nie w pełni jeszcze
zagospodarowaną planetę wcześniej czy później zaczynali przybywać outsiderzy -
turyści, urlopowicze (całymi rodzinami), wolni artyści szukający nowych wrażeń,
pechowcy łaknący samotności lub co trudniejszej pracy, rozmaitego autoramentu
dyletanci, myśliwi-sportowcy wszelka inna brać, nie figurująca w żadnych wykazach,
nikomu na planecie nie znana, z nikim nie związana i przeważnie stroniąca od
jakichkolwiek kontaktów. Szef SBI obowiązany był osobiście zapoznawać się z
każdym z outsiderów, instruować ich i pilnować, aby każdy codziennie dawał znać o
sobie sygnałem do maszyny rejestrującej. Na złowrogich planetach typu Jajły czy
Pandory, gdzie nowicjusz co krok jest narażony na wszelkie możliwe
niebezpieczeństwa, drużyny SBI uratowały niejedno ludzkie życie. Ale na płaskiej jak
deska Tęczy, z jej zrównoważonym klimatem, ubogim światem zwierzęcym i
łaskawym, zawsze spokojnym morzem SBI niechybnie powinna była przekształcić
się i, sądząc po wszystkim, rzeczywiście się przekształciła w czczego formalistę. A
uprzejmy, taktowny Kaneko, czując dwuznaczność swej sytuacji, zajmował się,
oczywiście, nie instruktażem literatów przybyłych, aby popracować w samotności, i
nie śledzeniem wymyślnych tras zakochanych i młodożeńców, lecz swoim
planowaniem albo jakąś inną prawdziwą pracą.
- Ilu outsiderów znajduje się w tej chwili na Tęczy? - spytał Matwiej.
- Sześćdziesiąt osób. Może trochę więcej.
- Kaneko, przyjacielu, wszystkich outsiderów trzeba natychmiast odszukać i
przetransportować do Stolicy.
- Niezupełnie rozumiem dlaczego - grzecznie zauważył Kaneko. - W
zagrożonych rejonach outsiderów praktycznie nigdy nie ma. Tam jest tylko nagi step,
niemiłe zapachy, upał.
- Bardzo proszę, nie sprzeczajmy się - nalegał Matwiej. - Fala to jednak Fala.
W takiej chwili lepiej, żeby wszyscy niezainteresowani byli pod ręką. Zaraz zjawi się
tu Gaba ze swymi próżniakami i podeślę go tobie. Zajmij się organizacją.
Gorbowski odłożył słomkę i łyknął wprost ze szklanki. Kamil zginął,
pomyślał. A zginąwszy zmartwychwstał. Mnie też się przytrafiały takie rzeczy.
Widocznie ta sławetna Fala wywołała porządną panikę. Podczas paniki zawsze ktoś
ginie, a potem dziwisz się bardzo, spotykając takiego w kawiarni, milion kilometrów
od miejsca wypadku. Fizjonomię ma podrapaną, głos ochrypły i dziarski, słucha
kawałów, pałaszuje szóstą porcję marynowanych krewetek z seczuańską kapustą.
- Matwieju - zawołał. - A gdzie jest teraz Kamil?
- A prawda, jeszcze nie wiesz - powiedział dyrektor. Podszedł do stolika i
zaczął mieszać sobie koktajl z soku granatów i syropu ananasowego. - Rozmawiał ze
mną Malajew z Greenfield. Kamil jakimś sposobem znalazł się na wysuniętym
punkcie posterunku, zabawił tam zbyt długo i dostał się pod Falę. Jakaś zagmatwana
sprawa. Ten Sklarow- obserwator - przyleciał autolotem Kamila, wpadł w histerię i
oświadczył, że Kamila zmiażdżyło, a dziesięć minut później Kamil nawiązuje
łączność z Greenfield, jak zwykle wygłasza proroctwo i znowu znika. No powiedz,
czy po takich wyskokach można go traktować poważnie?
- Tak, Kamil to wielki oryginał. A kim jest Sklarow?
- Obserwatorem Malajewa, przecież ci mówię. Nadzwyczaj gorliwy, miły
chłopak, bardzo zresztą ograniczony... Przypuszczać, że zostawił Kamila - to absurd.
Malajewowi wiecznie przychodzą do głowy jakieś dziwne myśli...
- Nie obrażaj Malajewa - zaoponował Gorbowski. - Po prostu jest logiczny.
Zresztą nie mówmy o tym. Mów lepiej o Fali.
- Mówmy - powiedział z roztargnieniem dyrektor.
- Czy to bardzo niebezpieczne?
- Co?
- Fala. Czy jest niebezpieczna?
Matwiej zasapał.
- Tak w ogóle Fala jest śmiertelnie niebezpieczna - powiedział. - Nieszczęście
polega na tym, że fizycy nigdy wcześniej nie wiedzą, jak się będzie zachowywać.
Może się na przykład w dowolnym czasie rozproszyć. - Zamilkł na chwilę. - A może
się i nie rozproszyć.
- A czy można się przed nią ukryć?
- Nie słyszałem, żeby ktokolwiek próbował. Powiadają, że to dosyć straszny
widok.
- Czyżbyś sam nie widział?
Wąsy Matwieja groźnie nastroszyły się.
- Mogłeś chyba zauważyć - powiedział - że mało mam czasu na włóczenie się
po planecie. Stale na kogoś czekam, kogoś uciszam albo ktoś czeka na mnie...
Zapewniam cię, gdybym miał wolny czas...
Gorbowski ostrożniutko zasięgnął informacji:
- Matwieju, pewnie jestem ci potrzebny do szukania outsiderów, co?
Dyrektor popatrzył na niego gniewnie.
- Zachciało ci się jeść?
- Nnie.
Matwiej przeszedł się po gabinecie.
- Powiem ci, co mnie tak denerwuje. Po pierwsze, Kamil przepowiadał, że ten
eksperyment zakończy się nieszczęśliwie. Tamci nie zwrócili na to najmniejszej
uwagi. Ja wobec tego również. A teraz Lamondois przyznaje, że Kamil miał rację...
Drzwi otworzyły się na oścież i do gabinetu, błyskając wspaniałymi zębami,
wtargnął młody, potężny Murzyn w krótkich białych spodenkach, w białej kurtce i w
białych pantoflach na bose nogi.
- Przybywam - oświadczył machnąwszy olbrzymimi ramionami.
- Czego żądasz, o panie mój, dyrektorze? Chcesz, zniszczę miasto lub zbuduję
pałac. Zamierzałem, odgadując twe pragnienia, porwać dla ciebie najpiękniejszą z
niewiast, zwaną Giną Pickbridge, lecz jej czary okazały się silniejsze, więc została w
Rybackim Osiedlu, skąd śle ci niepochlebne pozdrowienia.
- Ja absolutnie nie mam z tym nic wspólnego - stwierdził dyrektor.
- Niech śle swe pozdrowienia Lamondois.
- Zaiste, niech śle! - zawołał Murzyn.
- Gaba - zapytał dyrektor - słyszałeś o Fali?
- To ma być Fala? - żachnął się Murzyn. - Kiedy ja wejdę do kabiny startowej
i Lamondois naciśnie dźwignię, to dopiero będzie Fala! A teraz - jakieś zmarszczki,
bzdura, dziecinne igraszki! Ale słyszę i jestem posłuszny.
- Jesteś z brygadą? - pytał dyrektor cierpliwie. - Gaba milcząc wskazał na
okno. - Ruszaj z nimi na kosmodrom, oddaję was wszystkich do dyspozycji Kaneko.
- Ciałem i duchem - powiedział Gaba.
W tej właśnie chwili potężne gardła za oknem ryknęły przy akompaniamencie
bandżo na motyw psalmu “Pod murami Jerycho”:
Na wesołej Tęczy mej,
Tęczy mej, Tęczy mej...
Gaba jednym susem znalazł się przy oknie i ryknął:
- Cicho!
Piosenka ucichła. Jakiś czysty głos zaczął żałośnie zawodzić w wysokiej
tonacji:
Dig my grave both long and narrow,
make my coffin neat and strong!...*
[* Wykopcie mi grób długi i wąski Trumnę mi zróbcie przytulną i mocną
(ludowa pieśń amerykańska)]
- Pójdę już - z niejakim zmieszaniem mruknął Gaba i potężnym susem
przesadził parapet.
- Dzieciaki... - mruknął dyrektor uśmiechając się pod wąsem. Opuścił ramę
okna. - Zastały się kości niemowlakom. Nie wiem, co zrobię bez nich.
Nadal stał przy oknie, a Gorbowski spod przymkniętych powiek patrzył na
jego plecy. Plecy były masywne, lecz nie wiadomo dlaczego tak zgarbione i
nieszczęśliwe, że Gorbowski zaniepokoił się. Matwiej, astronauta i desantowiec, po
prostu nie mógł mieć takich pleców.
- Matwieju - zapytał Gorbowski. - Naprawdę jestem ci potrzebny?
- Tak - odpowiedział dyrektor. - Bardzo. - Wciąż patrzył przez okno.
- Matwieju - poprosił Gorbowski. - Opowiedz mi, o co chodzi.
- Smutek, przeczucia, zmartwienia - zadeklamował Matwiej i umilkł.
Gorbowski powiercił się trochę, szukając wygodniejszej pozycji, włączył
cichutko odtwarzacz i równie cichutko powiedział:
- Dobrze, bracie. Posiedzę tu po prostu z tobą.
- Uhm. Bądź tak dobry i posiedź.
Leniwie zawodziła gitara, za oknem płonęło gorące, puste niebo, a w
gabinecie panował chłód i półmrok.
- Czekać. Będziemy czekać - głośno powiedział dyrektor i wrócił na swój
fotel.
Gorbowski milczał chwilę.
- Tak! - odezwał się. - Jakiż jestem niegrzeczny! Zupełnie zapomniałem. Co z
Żenią?
- Dziękuję, dobrze.
- Nie wróciła?
- Nie. Jednak nie wróciła. Wydaje mi się, że teraz nawet nie chce o tym
myśleć.
- Ciągle Aloszka?
- Oczywiście. Zadziwiające, jakie to okazało się dla niej ważne.
- A pamiętasz, jak się zaklinała: “Niech no się tylko urodzi!...”
- Wszystko pamiętam. Pamiętam rzeczy, o których nie wiesz. Z początku
strasznie się z nim męczyła. Skarżyła się. “Nie”, mówiła. “Nie mam w sobie instynktu
macierzyńskiego. Potwór jestem. Drewno.” A potem coś się zmieniło. Nawet nie
zauważyłem jak. Fakt, że z niego jest fajny prosiaczek. Niezwykle wesoły, a poza tym
straszny mądrala. Spacerowałem z nim kiedyś wieczorem w parku. Nagle mnie pyta:
“Tato, co tu tak przysiada?” Z początku nie zrozumiałem. Potem... Rozumiesz, wiatr,
kołysze się latarnia i cienie na murze. “Przysiada”. Nadzwyczaj precyzyjne
określenie, prawda?
- Prawda - przyznał Gorbowski. - Będzie z niego pisarz. Tylko mimo
wszystko dobrze by było oddać go do internatu.
Matwiej machnął ręką.
- O tym nie może być nawet mowy - powiedział. - Nie odda. I wiesz, z
początku kłóciłem się, a potem pomyślałem! Po co? Po co odbierać człowiekowi sens
życia. To jest sens jej życia. Dla mnie to niedostępne - przyznał się - lecz wierzę,
ponieważ widzę. Może problem w tym, że jestem od niej o wiele starszy. I Aloszka
pojawił się dla mnie zbyt późno. Nieraz myślę, jak byłbym samotny, gdybym nie
wiedział, że codziennie mogę go widywać. Zeńka mówi, że kocham nie jak ojciec,
lecz jak dziadek. No cóż, bardzo możliwe. Rozumiesz, o czym mówię?
- Rozumiem. Ale nie znam tego. Ja, Matwieju, nigdy nie byłem samotny.
- Tak - zgodził się Matwiej. - Jak długo cię znam, bezustannie kręcą się wokół
ciebie ludzie, którym jesteś szalenie potrzebny. Masz bardzo dobry charakter,
wszyscy cię lubią.
- Nie - powiedział Gorbowski. - To ja wszystkich lubię. Przeżyłem niemal
setkę lat i wyobraź sobie, Matwieju, nie spotkałem ani jednego nieprzyjemnego
człowieka.
- Bogacz z ciebie - rzekł Matwiej.
- A propos - przypomniał sobie Gorbowski. - Ukazała się w Moskwie książka.
Nie ma nic smutniejszego od twojej radości Siergieja Wołkowoja. Kolejna bomba
emocjolistów. Gienkin wybuchnął w odpowiedzi zjadliwym artykułem. Bardzo
dowcipnie, ale nieprzekonywająco: literatura, pisał, powinna być taka, żeby
przyjemnie ją było rozkładać na czynniki pierwsze. Emocjoliści śmiali się jadowicie.
Pewno kłócą się do tej pory. Nigdy tego nie zrozumiem. Dlaczego oni nie mogą
odnosić się do siebie tolerancyjnie?
- To bardzo proste - odpowiedział Matwiej. - Każdy sobie wyobraża, że
tworzy historię.
- Ależ on naprawdę tworzy historię! - sprzeciwił się Gorbowski. - Każdy
tworzy historię! Przecież my, przeciętni ludzie, stale tak czy inaczej znajdujemy się
pod ich wpływem.
- Nie chce mi się dyskutować na ten temat - powiedział Matwiej. - Nie mam
kiedy o tym myśleć, Leonidzie. Ja pod ich wpływem nie jestem.
- Nie sprzeczajmy się - rzucił niedbale Gorbowski. - Napijmy się lepiej soku.
Jeśli chcesz, mogę nawet wypić trochę miejscowego wina. Ale tylko jeśli to ci
rzeczywiście pomoże.
- Mnie teraz tylko jedno może pomóc. Powinien tu przyjść Lamondois i
powiedzieć z rozczarowaniem, że Fala się rozproszyła.
Jakiś czas w milczeniu popijali sok, spoglądając na siebie znad szklaneczek.
- Coś dawno nikt do ciebie nie dzwonił - zauważył Gorbowski. - To nawet
dziwne.
- Fala - odpowiedział Matwiej. - Wszyscy są zajęci. Waśnie poszły w
niepamięć. Wszyscy zmykają.
Drzwi w głębi gabinetu otworzyły się i na progu stanął Etienne Lamondois.
Twarz miał zamyśloną i poruszał się niezwykle powoli i miarowo. Dyrektor i
Gorbowski w milczeniu patrzyli, jak idzie, i Gorbowski poczuł, że coś go
nieprzyjemnie ściska w dołku. Jeszcze nie miał pojęcia, co się dzieje, czy coś się
stało, ale już wiedział, że skończyło się wygodne leżenie. Wyłączył odtwarzacz.
Lamondois dotarł do stołu i zatrzymał się.
- Chyba was zmartwię - powiedział powoli i dobitnie. - Charybdy nie
wytrzymały. - Matwiej wtulił głowę w ramiona. - Front przerwany na północy i na
południu. Fala rozprzestrzenia się z przyspieszeniem 10 m/s2. Łączność ze stacjami
kontrolnymi zerwana. Zdążyłem wydać rozkaz o ewakuacji cennej aparatury i
archiwów. - Zwrócił się do Gorbowskiego. - Kapitanie, cała nadzieja w tobie. Jaką
macie ładowność?
Gorbowski, nie odpowiadając, patrzył na Matwieja. Oczy dyrektora były
zamknięte. Dłońmi bezmyślnie gładził powierzchnię stołu.
- Ładowność? - powtórzył Gorbowski i podszedł do dyrektorskiego pulpitu,
nachylił się do mikrofonu powszechnej łączności i powiedział: - Uwaga, Tęcza!
Nawigator Walkenstein i inżynier pokładowy Dickson proszeni są o natychmiastowe
stawienie się na pokładzie gwiazdolotu.
Potem wrócił do Matwieja i położył mu rękę na ramieniu.
- To nic strasznego, bracie - powiedział. - Zmieścimy się. Wydaj rozkaz
ewakuacji Dziecięcej Wioski. Ja zajmę się żłobkiem. - Obejrzał się na Lamondois. -
A ładowność mam niewielką, Etienne - dodał.
Oczy Etienne'a Lamondois były czarne i spokojne, tak spokojne jak oczy
człowieka, który wie, że zawsze ma rację.
Rozdział 6
Robert widział, jak to się wszystko stało.
Siedział w kucki na płaskim dachu wieży kontroli dalekiego zasięgu i
ostrożnie odłączał anteny odbiorcze. Było ich czterdzieści osiem - cienkich, ciężkich
prętów wmontowanych w śliską ramę paraboliczną. Każdy z nich trzeba było
dokładnie wykręcić i, zachowując wszelkie środki ostrożności, umieścić w
specjalnym futerale. Bardzo się spieszył i co chwila spoglądał przez ramię na północ.
Nad północnym widnokręgiem stał wysoki, czarny mur. U szczytu, tam, gdzie
mur sięgał tropopauzy, ciągnęła się oślepiająca świetlna krecha, a jeszcze wyżej, na
pustym niebie, wybuchały i gasły bladoliliowe błyskawice wyładowań. Fala
nadciągała nieubłaganie, choć bardzo powoli. Trudno było uwierzyć, że hamuje ją
rzadka tyraliera niezdarnych maszyn, które z daleka wydawały się bardzo małe. Było
jakoś dziwnie cicho i upalnie, słońce wydawało się dziwnie jasne, jak przed burzą na
Ziemi, kiedy wszystko zamiera w bezruchu i choć słońce jeszcze świeci na całego,
pół nieba zakrywają już ciemnobłękitne, ciężkie chmury. W tej ciszy było coś
dziwnie złowróżbnego, niezwykłego, prawie zaświatowego, ponieważ nadciągające
Fale przeważnie rzucały przed siebie potężne huragany i ryk niezliczonych piorunów.
Tym razem było całkiem cicho. Do Roberta wyraźnie dochodziły zaaferowane
głosy z placu na dole, gdzie do ciężkiego helikoptera ładowano na kupę szczególnie
cenną aparaturę, dzienniki obserwacji, zapisy przyrządów. Słychać było, jak Pagawa
gardłowo wymyśla komuś za przedwczesne zdjęcie analizatorów, a Malajew bez
pośpiechu omawia z Patrykiem czysto teoretyczne zagadnienie prawdopodobieństwa
rozmieszczenia ładunków w barierze energetycznej nad Falą. Cała ludność Greenfield
zebrała się teraz w wieży pod stopami Roberta i na placu. Zbuntowanych biologów i
dwie partie turystów, które zatrzymały się poprzedniego dnia w osiedlu na nocleg,
wysłano za strefę zasiewów. Biologów odtransportowano pterokarem wraz z
laborantami, którym Pagawa zlecił organizację nowego punktu obserwacyjnego, a po
turystów przybył specjalny aerobus ze Stolicy. I biolodzy, i turyści byli bardzo
niezadowoleni; gdy odlecieli, w Greenfield pozostali sami ukontentowani.
Robert pracował niemal machinalnie i myślał o najprzeróżniejszych rzeczach.
Bardzo boli ramię. Dziwne: ramieniem nigdzie o nic nie. uderzyłem. Brzuch piecze,
no, brzuch to jasne - kiedy potknąłem się o ulmotron. Ciekawe, jak teraz wygląda ten
ulmotron. I jak wygląda mój pterokar. I jak wygląda... Ciekawe, co tu będzie za trzy
godziny. Szkoda klombów... Dzieciaki przez całe lato się męczyły, wymyślały
najbardziej fantastyczne zestawy barw. I wtedy właśnie poznaliśmy się z Tanią.
“Taniu”, zawołał cichutko. “Co u ciebie?” Obliczył w przybliżeniu odległość od czoła
Fali do Dziecięcej Wioski. Bezpieczna, pomyślał z satysfakcją. Oni tam z pewnością
nawet nie wiedzą, że Fala, że zbuntowali się biolodzy, że o mały włos nie zginąłem,
że Kamil...
Wyprostował się, wytarł twarz wierzchem dłoni i popatrzył na południe, na
bezkresne, zielone łany zbóż. Usiłował myśleć o gigantycznych stadach mięsnych
krów, przepędzanych teraz w głąb kontynentu; o tym, ile pracy pochłonie odbudowa
Greenfield, kiedy rozproszy się Fala; i jak nieprzyjemnie będzie po dwuletniej
obfitości znowu powrócić do syntetycznego jedzenia, do sztucznych befsztyków, do
gruszek z posmakiem pasty do zębów, do chlorellowych “zup wiejskich”, do
quasibiotycznych baranich kotletów i do innych cudów syntezy, niech je diabli
porwą... Myślał o czym popadnie, ale to nie pomagało.
Nie sposób umknąć przed zdumionymi oczami Pagawy, przed lodowatym
tonem Malajewa, przed przesadnie współczującym zachowaniem Patryka.
Najstraszniejsze, że nic nie można zrobić. Że z boku sprawa wygląda, oglądnie
mówiąc, dziwnie. Ale po co właściwie wyrażać się łagodnie? Sprawa jest po prostu
jednoznaczna. Wystraszony, poharatany obserwator przylatuje cudzym autolotem i
informuje o śmierci kolegi. A kolega, okazuje się, był żywy. Kolega, okazuje się,
zginął później, kiedy wystraszony obserwator zmykał jego autolotem. Ale przecież
został zmiażdżony na śmierć, po raz dziesiąty powtarzał sobie Robert. A może to było
po prostu przywidzenie. Może majaczyłem ze strachu? Nigdy nie słyszałem o czymś
podobnym. Ale przecież i o tym, co się zdarzyło - jeżeli zdarzyło się naprawdę -
również nigdy nie słyszałem. A niech tam, pomyślał z rozpaczą. Niech nie wierzą.
Tania uwierzy. Żeby tylko uwierzyła! A im wszystko jedno, od razu zapomnieli o
Kamilu. Będą go sobie przypominać wyłącznie wtedy, kiedy zobaczą mnie. I będą
patrzeć na mnie swymi oczami teoretyków i analizować, i zestawiać, i rozważać. I
konstruować najmniej sprzeczne hipotezy, i tylko prawdy nigdy się nie dowiedzą... Ja
również nigdy nie dowiem się prawdy.
Wykręcił ostatnią antenę, umieścił ją w futerale, następnie wrzucił wszystkie
futerały do płaskiego, tekturowego pudła i wtedy z pomocy dobiegło dźwięczne
klaśnięcie, jakby w olbrzymiej pustej sali pękł balonik. Robert odwrócił się i
zobaczył, jak na czarnoszarym tle Fali wznosi się w górę długa, biała pochodnia. To
płonęła Charybda. Natychmiast umilkły głosy na dole, zawył i zamarł pracujący na
jałowym biegu silnik helikoptera. Z pewnością wszyscy nasłuchiwali i patrzyli na
północ. Robert nie zdążył jeszcze zrozumieć, co zaszło, kiedy wszystko zatrzęsło się,
rozbrzęczało i spod wieży, przygniatając ostatnie ocalałe palmy, wypełzła zapasowa
Charybda zadzierając w biegu tubę pochłaniacza. Na otwartej przestrzeni zawyła
ogłuszająco i spowita obłokiem rudego pyłu, pojechała na północ wypełnić lukę.
Sprawa była dość zwykła: jedna z charybd nie zdążyła odprowadzić do
bazaltu nadmiaru energii z kondensatorów i Robert już schylił się po tekturowe pudło,
gdy u podstawy czarnego muru coś jaskrawo wybuchło, trysnął wachlarz
różnobarwnych płomieni i jeszcze jeden ship białego dymu, pęczniejąc i gęstniejąc w
oczach, wzniósł się ku niebu. Rozległo się nowe klaśnięcie. Z dołu dobiegł zbiorowy
okrzyk i Robert od razu zobaczył daleko na wschodzie jeszcze kilka pochodni.
Charybdy wybuchały jedna po drugiej i wkrótce tysiąckilometrowy mur Fali,
przypominający teraz tablicę szkolną zagryzmoloną kredą, zachwiał się i popełzł
naprzód, wyrzucając przed siebie w step czarne, nabrzmiewające kleksy. Robert miał
tak wyschnięte gardło, że z trudem przełknął ślinę, chwycił pudło i zbiegł po
schodkach.
Na korytarzach miotali się ludzie. Przebiegła wystraszona Zinoczka,
przyciskając do piersi paczkę pudełek z taśmami. Hassan Ali-Zadeh i Karl Hoffman z
nadnaturalną chyżością wlekli do wyjścia masywny sarkofag laboratoryjnego
chemostazera - jakby niósł ich wiatr. Ktoś wołał: “Chodźcie tutaj, sam nie dam rady!
Hassanie!...” W westybulu brzęknęło rozbite szkło. Parsknęły silniki na placu. W
dyspozytorni, depcząc po rozrzuconych mapach i papierach, skakał przed ekranem
Pagawa i niecierpliwie krzyczał: “Dlaczego nie słuchasz? Charybdy płoną! Mówię ci
przecież, palą się charybdy! Fala ruszyła! Nic nie słyszę, rozumiesz?!... Etienne! Jeśli
zrozumiałeś, kiwnij głową!...”
Robert, krzywiąc się z bólu, załadował sobie pudło na ramię i zaczął schodzić
do westybulu. Za nim, głośno dysząc, ktoś dudnił po stopniach. Przedpokój był
usiany papierem pakowym i szczątkami jakiegoś aparatu. Drzwi z nietłukącego się
szkła zostały rozłupane. Robert bokiem przecisnął się na ganek i zatrzymał się.
Zobaczył, jak jeden po drugim odlatują w niebo wyładowane po brzegi pterokary.
Malajew, milczący, z kamienną twarzą, wpychał do ostatniego pterokaru dziewczęta-
laborantki. Potem ujrzał jak Hassan i Karl, z otwartymi z wysiłku ustami, usiłują
przepchnąć swój sarkofag przez drzwi helikoptera, a ktoś z wewnątrz stara się im
pomóc i za każdym razem sarkofag przygniata mu palce. Dostrzegł Patryka,
spokojnego, sennego Patryka opartego plecami o tylny reflektor helikoptera; wyglądał
na skupionego i zamyślonego. A gdy odwrócił głowę, zobaczył niemal nad sobą
czarną jak węgiel ścianę Fali, która zakrywała niebo aksamitną kurtyną.
- Przestańcie ładować! - wrzasnął mu nad uchem Pagawa. - Opamiętajcie się!
Natychmiast rzućcie tę trumnę!
Chemostazer z ciężkim brzęknięciem runął na beton.
- Wyrzucajcie wszystko! - krzyczał Pagawa zbiegając z ganku. - Wszyscy do
helikoptera, natychmiast! Nic nie widzicie? Do kogo mówię, Sklarow! Patryku,
zasnąłeś?!
Robert nie ruszył się z miejsca. Patryk również. W tym czasie Malajew,
napierając całym ciałem na drzwi pterokaru, zatrzasnął je i zamachał rękami. Pterokar
rozpostarł skrzydła, niezdarnie podskoczył i przechylając się na bok, odleciał za
dachy. Z helikoptera sypały się skrzynie. Ktoś lamentował płaczliwym głosem: “Nie
dam, Szoto Pietrowiczu! Tego im nie dam...” - “Dasz, serdeńko!” ryczał Pagawa.
“Jeszcze jak dasz!” Do Pagawy podbiegł Malajew, krzycząc coś i pokazując na niebo.
Robert uniósł wzrok. Mały helikopter naprowadzający, naszpikowany jak jeż
antenami, z przeraźliwym wyciem przegrzanego silnika przeleciał nad placem i,
szybko malejąc, pomknął na południe. Pagawa wzniósł nad głową zaciśnięte pięści:
- Dokąd?! - ryknął. - Wracaj! Wracaj, szeni deda! Dosyć tej paniki! Zatrzymać
go!
Przez cały ten czas Robert stał na ganku uginając się pod ciężarem
tekturowego pudła. Miał wrażenie, że znajduje się w kinie i biernie patrzy w ekran.
Oto trwa rozładunek helikoptera. To znaczy po prostu wyrzuca się zeń wszystko, co
się nawinie pod rękę. Helikopter rzeczywiście jest przeciążony - świadczy o tym
osiadłe podwozie. Wokół helikoptera kłębi się tłum. Z początku krzykliwy, teraz
milczący. Hassan ssie kostki palców - z pewnością zdarł z nich skórę. Patryk, zdaje
się, zasnął na dobre. Znalazł sobie czas i, co najważniejsze, miejsce! Karl Hoffman,
człowiek pedantyczny (takich właśnie nazywa się “wnikliwymi i ostrożnymi
uczonymi”), chwyta wylatujące z helikoptera skrzynki i próbuje porządnie je układać.
Pagawa niecierpliwie miota się przy helikopterze i ciągle spogląda to na Falę, to na
wieżę kontroli. Wyraźnie nie chce mu się odlatywać i żałuje, że jest tu szefem.
Malajew stoi na uboczu i również patrzy na Falę - nie odrywając od niej oczu - z
zimną nienawiścią. A w cieniu domku, w którym mieszkał Patryk, stoi mój flyer.
Ciekawe, kto go tu odprowadził i po co? Na flyer nikt nie zwraca uwagi, a zresztą
nikomu nie jest potrzebny: pozostało z dziesięć osób, nie mniej. Śmigłowiec, dobry,
potężny, klasy “czarny sęp”, ale przy takim obciążeniu poleci z prędkością
zmniejszoną do połowy. Robert postawił pudło na stopniu.
- Nie zdążymy - powiedział Malajew.
W jego głosie brzmiał taki smutek, taka gorycz, że Robert nie posiadał się ze
zdumienia. Ale wiedział już, że wszyscy zdążą. Podszedł do Malajewa.
- Mamy jeszcze zapasową charybdę - oświadczył. - Wystarczy wam
kwadrans?
Malajew patrzył nań nie rozumiejąc.
- Są nawet dwie zapasowe charybdy - uściślił chłodno i nagle zrozumiał.
- Dobrze - odpowiedział Robert. - Nie zapomnijcie o Patryku. Jest z tamtej
strony helikoptera.
Robert odwrócił się i pobiegł. Coś za nim wołano, ale nawet się nie obejrzał.
Pędził co tchu, przeskakując porzucone aparaty, przez grządki z roślinami
ozdobnymi, starannie przystrzyżone krzewy z pachnącymi, białymi kwiatami. Biegł
na skraj osady. Na prawo wznosiła się nad dachami czarna, aksamitna, sięgająca
zenitu ściana, a z lewej płonęło oślepiające, białe słońce. Robert minął ostatni dom i
od razu natknął się na nieogarnioną rufę charybdy. Zobaczył strzępki zieleni, które
utkwiły w złączach gigantycznych gąsienic, poszarpane płatki jaskrawego kwiatka
przylepione do jednego z ogniw, odarty z kory pień młodej palmy tkwiący między
kołami napinającymi i nie podnosząc oczu, parząc sobie dłonie o rozpalone na słońcu
poręcze, wdrapał się na górę po wąskim trapie. Nadal nie podnosząc oczu zjechał na
plecach do kabiny ręcznego sterowania, rozsiadł się w fotelu, opuścił stalową
przesłonę przed twarz, a jego ręce zaczęły pracować prawie odruchowo,
automatycznie. Prawa ręka sięgnęła do przodu i włączyła prąd, jednocześnie lewa
wcisnęła sprzęgło przechodząc na sterowanie ręczne, a prawa już sięgała do tyłu
szukając przycisku rozrusznika i kiedy wszystko wokół zahuczało, załomotało i
zatrzęsło się, lewa ręka odruchowo, bez potrzeby uruchomiła klimatyzację. Następnie
- już świadomie - Robert namacał dźwignię pochłaniacza energii, pociągnął ją do
oporu ku sobie i dopiero wtedy zdecydował się popatrzeć przed siebie.
Tuż przed nim stała Fala. Prawdopodobnie ani jeden człowiek poza Liu nie
znalazł się jeszcze nigdy tak blisko Fali. Była jednolicie czarna, bez najmniejszych
prześwitów, i na jej tle wyraźnie rysował się step zalany słońcem aż po horyzont.
Dostrzegał każde źdźbło trawy, każdy krzaczek. Widział nawet ryjówki, które
oszołomione zamarły żółtymi słupkami obok swoich norek.
Nad głową rozległo się suche, dzwoniące wycie - ruszył pochłaniacz.
Charybda płynnie kołysała się w biegu. We wstecznym lusterku skakały w tumanach
kurzu budynki osiedla. Helikoptera nie było widać. Jeszcze ze sto metrów, nie,
jeszcze z pięćdziesiąt - i starczy. Spojrzał z ukosa w lewo i przywidziało mu się, że
ściana Fali trochę się już wygięła. Zresztą ocena była bardzo trudna. A może nie
zdążę, pomyślał nagle. Nie spuszczał oczu z białych słupów dymu unoszących się zza
widnokręgu. Dym rozpraszał się szybko i był teraz ledwie widoczny. Ciekawe, co
mogło się palić w Charybdach.
Starczy, pomyślał naciskając hamulec. Bo nie zdążę uciec. Znowu popatrzył
we wsteczne lusterko. Długo, och, jak długo marudzą, pomyślał. Step przed charybdą
powoli ciemniał ogromnym trójkątem, w którego wierzchołku znajdował się
pochłaniacz. Nagle ryjówki zaczęły niespokojnie skakać, jedna z nich jakieś
dwadzieścia kroków przed charybdą przewróciła się znienacka na grzbiet,
konwulsyjnie machając łapkami.
- Zmykajcie, głuptasy! - powiedział na głos Robert. - Wy możecie...
I nagle zobaczył drugą charybdę. Stała pół kilometra dalej na wschód, chciwie
zadzierając do góry czarny kielich pochłaniacza, i przed nią dokładnie tak samo, jeżąc
się z nieznośnego zimna, ciemniała trawa.
Robert szalenie się ucieszył. Zuch, pomyślał. Mądrala. Śmiałek! Czyżby
Malajew? Czemu nie? Przecież i on jest człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mu
obce... A może sam Pagawa? Ale Pagawy po prostu nie puszczą. Zwiążą, wpakują
pod siedzenie i jeszcze nogami przycisną, żeby nie wierzgał. Nie, to naprawdę kawał
zucha! Popchnął boczny właz, wysunął się nieco i zawołał:
- Hej, hej! Trzymaj się bracie! Razem z tobą i rok wytrwamy!...
Popatrzył na przyrządy i od razu zapomniał o wszystkim. Akumulatory byty
na wyczerpaniu: błyszcząca strzałka pod zakurzoną szybą opierała się o
automatyczny wyłącznik. Szybko spojrzał we wsteczne lusterko i trochę mu ulżyło na
sercu. Na białym niebie nad dachami osiedla dostrzegł błyskawicznie zmniejszającą
się ciemną plamkę. Jeszcze z dziesięć minut, pomyślał. Teraz było wyraźnie widać,
że front Fali przed osiedlem wygiął się. Fala omijała strefę działania charybd od
wschodu i zachodu.
Robert, zaciskając zęby, siedział przez chwilę nieruchomo. Maksymalnym
wysiłkiem woli odpędzał od siebie wizję zwęglonego trupa w fotelu kierowcy.
Dobrze by było nauczyć się wyłączania wyobraźni w razie potrzeby... Wzdrygnął się
i zaczął otwierać wszystkie włazy, o jakich pamiętał. Ciężki okrągły właz nad głową.
Właz po lewej - otworzył go szeroko. Właz po prawej już jest uchylony - i ten
otworzył szeroko. Drzwiczki za plecami, prowadzące do maszynowni... Nie, lepiej
zamknąć - wybuch nastąpi z pewnością właśnie tam, w kondensatorze... Na zasuwę,
na zasuwę... Akurat w tym momencie pobliska charybdą wybuchła.
Robert usłyszał krótki, ogłuszający grzmot i szarpnęła nim fala rozpalonego
powietrza. Wychyliwszy się z luku zobaczył, że na miejscu machiny wznosi się
olbrzymia chmura żółtego kurzu zasłaniająca i step, i niebo, i Falę, a w głębi chmury
pobłyskiwało jaskrawo i podrygiwało jakieś światło. Coś zaszurgotało w powietrzu i
dźwięcznie stuknęło w pancerz. Robert spojrzał na przyrządy i jednym susem
wyskoczył przez lewy właz.
Upadł na brzuch w gorącą, suchą trawę, zerwał się i pochylony popędził ku
osiedlu. Nie biegł tak jeszcze nigdy w życiu. Jego charybda wyleciała w powietrze,
kiedy dotarł do ogródka przy pierwszym domu. Nawet się nie obejrzał, wtulił tylko
głowę w ramiona, zgiął się jeszcze niżej i pobiegł jeszcze szybciej. “Wieczna ci
chwała”, powtarzał bez przerwy. “Wieczna ci chwała!...” Później zorientował się, że
powtarza te słowa od chwili, gdy zobaczył zamiast tamtej charybdy przerażający ship
kurzu.
Plac był pusty, gazony wydeptane, wszędzie poniewierała się niezwykle
cenna, unikalna aparatura i pudełka z unikalnymi zapisami, a lekki wietrzyk leniwie
kartkował unikalne dzienniki unikalnych obserwacji.
Ciężko dysząc, Robert przeciął plac i podbiegł do glidera. Silnik maszyny
pracował, a na miejscu kierowcy ze swoją senną jak zwykle miną siedział Patryk.
- No, jesteś - powiedział Patryk serdecznie. Robert patrzył na niego
oszołomiony. - Już myślałem, żeś tam został. Wsiadaj szybciej, trzeba brać nogi za
pas. Ona ma teraz taką prędkość, że, hej...
Robert zwalił się na siedzenie obok niego.
- Zaczekaj - powiedział łapiąc oddech. - Może ten drugi... też ocalał? Kto to
był? Malajew, Hoffman?...
Patryk niezdarnie ujął stery, wprowadzając glider na potrzebną do startu
wolną przestrzeń.
- Ten drugi to byłem ja - powiedział ze skrępowaniem.
- Ty?
- Ja - powtórzył Patryk i zaśmiał się nerwowo. Glider wystartował. -
Poczułem, że wylatuję w powietrze, wylazłem i uciekłem. Zdrowo łupnęło, co?
Poturlało mnie do samego osiedla...
Osiedle powoli odwróciło się pod nimi i pomknęło do tyłu. A to ci zuch z tego
Patryka, pomyślał Robert zaskoczony.
- A moja mocniej łupnęła - oświadczył Patryk. - Jak ci się wydaje, Rob, co?...
- Dokąd lecisz? - zapytał Robert.
- Do Zimnych Strumieni - odparł Patryk. - Tam będzie nowa baza.
Rozdział 7
Robert popatrzył przez ramię. Niczego już nie było widać oprócz białawego
nieba i zielonych pól. Dwa razy dziś od niej uciekałem, pomyślał. Nie da się uniknąć i
trzeciego razu.
- Co teraz będzie? - spytał.
Patryk wydął pulchne wargi.
- Kiepsko. Ma olbrzymi potencjał energetyczny.
- Czy próbowałeś obliczyć?
- Tak.
- No i co?
Patryk westchnął ciężko i nic nie odpowiedział. Robert, marszcząc brwi,
patrzył wprost przed siebie. Potem włączył radiostację glidera i nastroił na Dziecięcą
Wioskę. Kilka razy naciskał klawisz wezwania, ale Wioska milczała. Nie trzeba się
niepokoić, myślał. Święto Lata i cała ta krzątanina. Jakie to dziwne, jeszcze nic nie
wiedzą. I dobrze, niech nie wiedzą. Będę wiedział tylko ja jeden. Zapytał ponownie:
- Dokąd lecimy?
- Przecież już pytałeś.
- Ach, rzeczywiście... Patryku, przyjacielu, musisz koniecznie lecieć do tych
Strumieni?
- Oczywiście. A dokąd?
Robert usadowił się wygodniej w fotelu.
- Tak - powiedział. - Niepotrzebnie zostałeś.
- W jakim sensie “niepotrzebnie”?
- Możesz szybciej?
- Mogę...
- A jeszcze szybciej?
Patryk nie odpowiedział. Silnik bulgotał, zachłystując się powietrzem.
- Zawsze się spieszymy - mruknął Patryk. - Zawsze nas coś albo ktoś pogania.
Szybciej, jeszcze szybciej... A jeszcze szybciej nie można? Można, odpowiadamy.
Proszę bardzo! Nie ma czasu, żeby się rozejrzeć. Nie ma czasu, żeby pomyśleć. Nie
ma czasu, żeby zorientować się - po co to i czy warto? A potem zjawia się Fala. I
znowu się spieszymy.
- Zwiększ dopływ paliwa - powiedział Robert. Myślał o czymś zupełnie
innym. - I kieruj bardziej na prawo.
Patryk zamilkł. W dole pod nimi przemykały zielone pola dojrzewających
zbóż i rzadko rozrzucone białe domki stacji synoptycznych. Widać było, jak prosto
przez zboża pędzono na południe bydło. Automatyczne pastuchy wydawały się z tej
wysokości mikroskopijnymi błyszczącymi gwiazdeczkami. Wszystko to było już
niepotrzebne.
- Nie słyszałeś czegoś o “Strzale?” - zapytał Robert.
- Nie. “Strzała” jest daleko. Nie zdąży. Przestań o tym myśleć, Rob!
- A o czym jeszcze miałbym myśleć? - mruknął Robert.
- Najlepiej o niczym. Usiądź wygodniej i patrz dokoła. Nie wiem jak ty, ale ja
niczego wcześniej nie zauważałem. Chyba nawet nigdy nie widziałem tej zielonej fali
na łanie zboża pod wpływem wiatru. Fali! Tfu! A wiesz, kiedy to wszystko
zobaczyłem po raz pierwszy? Wiesz? Kiedy patrzyłem na step przez żelazną
przysłonę w Charybdzie. Wpatrywałem się w tę czerń i nagle zobaczyłem step i
zrozumiałem, że to koniec wszystkiego. I zrobiło mi się strasznie żal. A ryjówki
patrzyły na Falę i niczego nie rozumiały... I wiesz, co sobie pomyślałem, Rob? Gdzieś
się przeliczyliśmy.
Robert milczał. Rychło w czas, skomentował w duchu.
W dole przepływały białe prostokąty budynków, wybetonowane place,
pasiaste wieże anten - była to jedna z licznych stacji energetycznych północnej strefy.
- Ląduj - powiedział Robert. - Gdzie?
- Na tym placu, widzisz? Tam, gdzie stoją pterokary.
Patryk spojrzał przez burtę.
- Rzeczywiście - zauważył. - A po co?
- Weźmiesz sobie pterokar, a mnie oddasz flyer.
- Coś ty wykombinował? - spytał Patryk.
- Dalej polecisz sam. Mnie do Strumieni nie po drodze. Ląduj.
Patryk posłusznie przystąpił do lądowania. Flyer prowadził okropnie. Robert
oglądał plac.
- Wspaniała organizacja - mruknął ironicznie. - My tam dusimy się, wszystko
porzucamy, a tutaj na dwóch dyżurnych trzy pterokary.
Flyer niezdarnie wylądował między pterokarami. Robert przygryzł sobie
język.
- Och! - powiedział. - No wyłaź, wyłaź.
Patryk bardzo powoli i niechętnie zlazł z siedzenia.
- Rob - rzekł niepewnie - może to nie moja sprawa, ale mimo wszystko, co
wymyśliłeś?
Robert zręcznie przesiadł się na jego miejsce.
- Nie martw się, nic strasznego. Dasz sobie radę z pterokarem?
Patryk stał z opuszczonymi rękami i jego twarz przybrała współczujący
wyraz.
- Rob - powiedział. - Spójrz trzeźwo. Nad Falą jest sto kilometrów bariery
plazmowej. Nie dasz rady przeskoczyć.
Robert popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- On już dawno zginął - rzekł Patryk. - Za pierwszym razem mogłeś się
pomylić, ale teraz tamtędy przeszła Fala.
- O czym ty mówisz? - rzucił Robert. - Nie mam zamiaru skakać przez Falę,
niech ją diabli! Jest ważniejsza sprawa. Żegnaj. Przekaż Malajewowi, że nie wrócę.
Zegnaj, Patryku.
- Żegnaj - powiedział Patryk.
- W końcu mi nie powiedziałeś, dasz sobie radę z pterokarem czy nie?
- Na pewno - odpowiedział smutno Patryk. - Pterokarami latam nie od dziś.
Ech, Rob!...
Robert gwałtownie pociągnął ku sobie dźwignię sterowania i gdy po pięciu
minutach obejrzał się, stacja energetyczna już skryła się za horyzontem. Do Wioski
były dwie godziny lotu. Robert sprawdził paliwo i włączył autopilota. Później znowu
próbował wywołać Wioskę. Wioska milczała. Chciał włączyć radiostację, rozmyślił
się i przełączył odbiornik na samostrojenie.
- ...dziewiątej klasy Asmodeusz Barrault znalazł podczas wycieczki
skamieniałe organizmy przypominające morskie jeże. Miejsce znaleziska jest
znacznie oddalone od wybrzeża...
- ...narada u dyrektora. Krążą tu jakieś dziwne pogłoski. Podobno Fala dotarła
do Greenfield. Czy nie powinnam wrócić do bazy? Teraz już nie pora na ulmotrony.
- ...wystawić własnymi siłami się nie da. Nie mamy Otella. Szczerze mówiąc,
pomysł zagrania Szekspira wydaje mi się absurdalny. Nie sądzę, abyśmy mogli się
zdobyć na nową interpretację, a czekać dopóki...
- ...Witia, jak mnie słyszysz? Witia, zdumiewająca nowina! Bullit
rozszyfrował ten gen. Weź papier i pisz. Sześć... Jedenaście... Jedenaście, mówię...
- Uwaga, Tęcza! Do szefów wszystkich grup poszukiwawczych. Rozpocząć
ewakuację. Zwrócić szczególną uwagę na to, aby wszystkie powietrzne środki
transportowe klasy nie niższej od meduzy zostały dostarczone do Stolicy.
- ...niewielki błękitny domek nad samym morzem. Tutaj jest bardzo świeże
powietrze, wspaniałe słońce. Nigdy nie lubiłam Stolicy i nigdy nie rozumiałam, po co
ją wybudowano na równiku. Co mówisz? Ależ oczywiście, okropnie duszno...
- ...Sawyer! Sawyer! Tu Kaneko. Niezwłocznie zmieniaj kurs. Malarze już się
znaleźli. Leć na południe. Odszukaj trzeci helikopter. Trzeci helikopter nie przybył...
- Uwaga, oblatywacze! Dzisiaj o czternastej odbędzie się pozaplanowy
przerzut zerowy człowieka na Ziemię. Uprasza się o przybycie do Instytutu
najpóźniej o godzinie trzynastej.
- ...Nic nie rozumiem. W żaden sposób nie mogę połączyć się z dyrektorem.
Wszystkie kanały zajęte. Nie wiesz, co się dzieje?
- Adolfie! Adolfie! Błagam, odezwij się! Błagam, wracaj natychmiast! Są
jeszcze szansę dostania się na gwiazdolot... - Głos zaczął cichnąć, ale Robert
przytrzymał regulator długości fali. - Straszna katastrofa! Nie wiadomo dlaczego nie
ma żadnych komunikatów, ale powiedziano mi, że Tęcza jest skazana! Wracaj
natychmiast! Chcę być teraz z tobą...
Robert puścił regulator.
- ...jak zawsze. U Wesołowskiego. Nie, Sikora czyta nowe wiersze. Uważam,
że ciekawe. Powinny ci się spodobać. Nie, oczywiście żadne arcydzieło, ale jednak...
- ...dlaczego, wszystko doskonale rozumiem. Ale osądź sam, “Tariel-2” to
gwiazdolot desantowy. Próbowałeś oszacować, ile osób może zabrać? Nie, zostanę
tutaj. Wiera także postanowiła zostać. Czy to nie wszystko jedno, gdzie...
- Tropiciele, Tropiciele! Miejsce zbiórki - Stolica. Wszyscy do Stolicy!
Zabierajcie ze sobą “krety”, będziemy kopać schron. Może zdążymy...
- ...mówi pan, że “Tariel”? Wiem, a jakże, Gorbowski. Tak, ładowność ma
niestety niewielką. No cóż... Proponuję w przybliżeniu taką listę: z dyskretników -
Pagawa, z falowców - Arystoteles, może Malajew, z barierowców radziłbym
Forstera... No to co, że stary? Za to jest wielki! Pan, mój drogi, ma czterdzieści i
widzę, że ma pan słabe pojęcie o psychologii starca. Zostało mu ledwie pięć - dziesięć
lat i nawet to mu chcą odebrać...
- Gaba! Gaba! Słyszałeś o przerzucie? Co? Jesteś zajęty? Dziwak z ciebie...
Lecę do Instytutu. Dlaczego miałbym zwariować? Tak, wiem o wszystkim, wiem...
Właśnie teraz! A jeśli się uda? Żegnaj. Szukaj tego, co ze mnie zostanie, gdzieś w
pobliżu Procjona...
- Znowu fizycy coś wysadzili w powietrze na Biegunie Północnym. Trzeba by
skoczyć i zobaczyć, ale przysłali tu jakiś helikopter i wszystkich zapraszają do
Stolicy. Ach, was również? Dziwne!... No, do zobaczenia.
Robert wyłączył radiostację. “Tariel-2”, desantowiec... Przejął sterowanie i
maksymalnie zwiększył obroty silnika. Zboża na dole skończyły się, ustępując
miejsca tropikalnym lasom. Niczego nie można było dojrzeć w pstrokatej, żółto-
zielonej gmatwaninie, ale Robert wiedział, że tam, pod osłoną olbrzymich drzew,
przebiegają proste szosy i po tych szosach prawdopodobnie już mkną na zachód
pojazdy z uciekinierami. Kilka ciężkich śmigłowców towarowych przeleciało na tle
horyzontu na południowy zachód. Zniknęły mu z oczu i Robert znowu pozostał sam.
Wyjął radiofon i zadzwonił do Patryka. Patryk długo się nie odzywał. Wreszcie
zabrzmiał jego głos:
- Halo?
- Patryku, to ja, Sklarow. Co wiadomo o Fali?
- Ciągle to samo, Rob. Brzeg Puszkina zatopiony. Aodzora spłonęła. Wioska
Rybacka w tej chwili się pali. Kilka charybd ocalało, holują je ku Stolicy. Gdzie
jesteś?
- To nie ma znaczenia - odpowiedział Robert. - Jaka odległość dzieli Falę od
Wioski?
- Od Wioski? Na co ci Wioska? Wioska jest daleko. Słuchaj, Rob, jeśli się
uratujesz, leć natychmiast do Stolicy. Będziemy tam wszyscy za pół godziny. -
Nieoczekiwanie parsknął śmiechem. - Malajewa próbowali wsadzić do gwiazdolotu.
Szkoda, że ciebie tam nie było. Rozkwasi! Hassanowi nos. A Pagawa się schował.
- Aż tobą nie próbowali?
- Jak możesz, Rob...
- Dobra, przepraszam. To znaczy, że Fala na razie jest jeszcze daleko od
Wioski?
- Trudno powiedzieć, że bardzo daleko. O jakąś godzinę, półtorej...
- Dziękuję, Patryku. Do widzenia.
Robert znów próbował połączyć się z Tanią, tym razem przez radiofon.
Czekał z pięć minut. Tania nie odpowiadała...
Dziecięca Wioska była pusta. Nad szklanymi sypialniami, nad sadami, nad
pstrokatymi willami zaległa cisza. Nie dostrzegało się tu owego panicznego bałaganu,
jaki został po zerowcach w Greenfield. Piaszczyste alejki były starannie zamiecione,
ławki w ogrodzie stały, jak zawsze, w równych rzędach, łóżka były porządnie
zasłane. Tylko na ścieżce przed domkiem Tani poniewierała się na piasku
zapomniana lalka. Przy lalce siedział wielkooki, puszysty, oswojony kalam. Starannie
obwąchiwał ją, spoglądając na Roberta z dobroduszną ciekawością.
Robert wszedł do pokoju Tani. Było tu, jak zawsze, czysto, jasno i przyjemnie
pachniało. Na stole leżał otwarty zeszyt, na oparciu krzesła wisiał wielki ręcznik
frotte. Robert dotknął go - był jeszcze wilgotny.
Robert postał przy stole, jego spojrzenie z roztargnieniem prześliznęło się po
zeszycie. Dwukrotnie przeczytał swoje imię, zanim dotarło do jego świadomości.
Imię napisano wielkimi drukowanymi literami.
“ROBIKU! Ewakuowano nas pospiesznie do Stolicy. Szukaj mnie w Stolicy.
Znajdź mnie koniecznie! Nic nam jeszcze nie mówiono, ale chyba nadciąga coś
strasznego. Jesteś mi potrzebny, Robiku. Znajdź mnie. Twoja T.”
Robert wyrwał kartkę z zeszytu, złożył na cztery części i schował do kieszeni.
Ostatni raz objął wzrokiem pokój Tani, otworzył szafę w ścianie, dotknął sukienek,
zamknął szafę i wyszedł z domku.
Spod domku Tani morze było doskonale widoczne - spokojne, podobne do
zastygłego zielonego oleju. Dziesiątki ścieżek prowadziły przez trawę ku żółtej plaży
z porozrzucanymi leżakami i składanymi łóżkami. Nad samą wodą kilka łódek leżało
do góry kilem. A horyzont na północy płonął nieznośnie jaskrawymi, słonecznymi
plamami świetlnymi. Robert szybko poszedł do autolotu. Przestąpił przez burtę,
zatrzymał się i znowu spojrzał na morze. I nagle zrozumiał: to nie było słońce, to był
grzbiet Fali.
Ze zmęczeniem osunął się na siedzenie i uruchomił silnik. Tak samo na
południu, pomyślał. Wypiera nas i z północy, i z południa. Pułapka na myszy.
Korytarz między dwiema śmierciami. Flyer pomknął nad tropikalną dżunglą. Ile
jeszcze zostało, pomyślał, dwie, trzy godziny? Dwa miejsca w kosmolocie, dziesięć?
Dżungla pod autolotem skończyła się nagle i Robert zobaczył na rozległej
polanie wielki pasażerski aerobus otoczony gromadą ludzi. Machinalnie
przyhamował i zaczął się obniżać. Widocznie aerobus miał awarię i wszyscy ci ludzie
obok niego - dziwne, tacy wszyscy malusieńcy! - czekali, aż pilot naprawi
uszkodzenie. Zobaczył pilota - olbrzymiego, czarnoskórego człowieka grzebiącego w
silniku. A potem zrozumiał, że to dzieci i wtedy dostrzegł Tanie. Stała obok pilota i
brała od niego jakieś części.
Flyer opadł dziesięć kroków od aerobusu i wszyscy od razu odwrócili się ku
niemu. Ale Robert widział tylko Tanie, jej piękną twarz, na której malowało się
zmęczenie, szczupłe ręce przyciskające do piersi brudne żelastwo i rozszerzone ze
zdumienia oczy.
- To ja - powiedział Robert. - Co się stało, Taniu?
Tania milczała. Wtedy spojrzał na czarnoskórego pilota i poznał Gabę. Gaba
uśmiechnął się szeroko i krzyknął:
- A, to Robert! Chodź no tu, pomóż! Tania to wspaniała dziewczyna, ale nigdy
nie miała nic wspólnego z aerobusami! Ani ja! Silnik ciągle gaśnie!
Dzieci - siedmioletni chłopcy i dziewczynki - patrzyły na Roberta z
zaciekawieniem. Robert podszedł do aerobusu i pieszczotliwie musnąwszy
policzkiem włosy Tani, zajrzał do silnika. Gaba poklepał go po plecach. Dobrze się
znali. Doskonale do siebie pasowali - Robert i dziesięciu przeraźliwie nudzących się
zerowców-oblatywaczy, którzy już dwa lata siedzieli tu z założonymi rękami po
nieudanym doświadczeniu z psem Fimką.
To, co Robert zobaczył w silniku, zaparło mu na sekundę dech w piersi. Tak,
Gaba dotąd rzeczywiście nie miał nigdy do czynienia z aerobusami. Nic nie można
było poradzić - skończyło się paliwo. Gaba niepotrzebnie rozebrał silnik. To się
zdarza. Może przytrafić się nawet najbardziej doświadczonym kierowcom: w
aerobusach nieczęsto kończy się paliwo. Robert ukradkiem popatrzył na Tanie. Nadal
przyciskała do piersi upaćkane smarem cylindry i czekała.
- A więc? - dziarsko spytał Gaba. - Czy słusznie wybrzydzaliśmy na tę
dźwigienkę, nie mam pojęcia, jak ona się nazywa?
- Cóż - powiedział Robert - bardzo możliwe. Chwycił za dźwignię i szarpnął
nią parę razy. - Czy ktoś wie, że ugrzęźliście tutaj?
- Meldowałem - odparł Gaba. - Ale brakuje maszyn. Słyszałeś o historii z
mechanozarodnikami?
- No? - powiedział Robert., bezcelowo, lecz bardzo porządnie oczyszczając
rowek dźwigni podającej. Schylił się, żeby ukryć twarz.
- Potrzebne były pojazdy. Kaneko zaczął hodować meduzy, a okazało się, że
to żadne meduzy, tylko automatyczne kuchnie. Błąd zaopatrzenia, hę? - Gaba
roześmiał się. - Jak ci się to podoba?
- Można umrzeć ze śmiechu - powiedział Robert przez zęby.
Podniósł głowę i omiótł wzrokiem niebo. Ujrzał pusty, białawy błękit, a na
północy, nad wierzchołkami dalekich drzew, oślepiająco jaskrawy grzebień Fali.
Wówczas łagodnie opuścił maskę silnika, wymamrotał: “Taak... Zobaczymy!” i
obszedł aerobus przechodząc na drugą stronę, gdzie nikogo nie było. Tam kucnął,
przyciskając czoło do błyszczącego, wypolerowanego nadwozia. Po drugiej stronie
aerobusu Gaba delikatnym acz gromkim głosem zaśpiewał:
One is none, two is some,
Three is a many, four is a penny,
Five is a little hundred...*
[*angielska wyliczanka dziecięca.]
Gdy Robert otworzył oczy, ujrzał cień tańczący na trawie - cień rzucany przez
podniesione do góry ręce z rozczapierzonymi palcami. Gaba zabawiał dzieci. Robert
wyprostował się i otworzywszy drzwi na oścież wszedł do aerobusu. Na fotelu
kierowcy siedział mały chłopiec kurczowo ściskając drążki sterowe. Rękojeściami
wykreślał w powietrzu niezwykłe figury, a gwizdał przy tym i trąbił.
- Uważaj, bo urwiesz - powiedział Robert.
Chłopiec nie zwrócił na niego uwagi.
Robert chciał włączyć sygnalizator SOS, który, okazało się, był już włączony.
Wówczas znowu przyjrzał się niebu. Przez spektrolit kopuły niebo wydawało się
łagodnie niebieskie i było zupełnie puste. Trzeba się decydować, pomyślał. Popatrzył
z ukosa na chłopca. Malec zapamiętale naśladował ryk wichru.
- Wyjdź no, Rob - powiedział Gaba. Stał przy drzwiach.
Robert wyszedł.
- Przymknij drzwi - poprosił Gaba.
Słyszeli, jak Tania opowiada coś dzieciom po tamtej stronie aerobusu i jak
gwiżdże i trąbi chłopiec na siedzeniu pilota.
- Kiedy ona tu będzie? - spytał Gaba.
- Za pół godziny.
- Ca się stało z silnikiem?
- Nie ma paliwa.
Twarz Gaby poszarzała.
- Dlaczego? - zapytał tępo. Robert nie zareagował. - A w twoim flyerze?
- Dla takiego kufra nie starczy go i na pięć minut.
Gaba walnął się pięściami w czoło i siadł na trawie.
- Jesteś mechanikiem - powiedział ochryple. - Wymyśl coś.
Robert oparł się plecami o aerobus.
- Pamiętasz bajeczkę o wilku, kozie i kapuście? Tutaj jest z tuzin dzieciaków,
jedna kobieta i my. Kobieta, którą kocham najbardziej ze wszystkich ludzi na świecie.
Kobieta, którą uratuję bez względu na okoliczności. Tak. Flyer jest dwuosobowy...
Gaba skinął głową.
- Rozumiem. Oczywiście nie ma nawet o czym mówić. Niech Tania wsiądzie
do flyera i weźmie ze sobą tyle dzieci, ile się zmieści...
- Nie - powiedział Robert.
- Dlaczego nie? Za dwie godziny będą w Stolicy.
- Nie - powtórzył Robert. - To jej nie uratuje. Fala będzie w Stolicy za trzy
godziny. Tam czeka gwiazdolot. Tania powinna nim odlecieć. Nie sprzeczaj się ze
mną! - wyszeptał z wściekłością. - Możliwe są jedynie dwa warianty: albo lecę z
Tanią ja, albo z Tanią lecisz ty, ale wówczas przysięgniesz mi na wszystkie świętości,
że Tania poleci tym gwiazdolotem! Wybieraj!
- Oszalałeś! - zasyczał Gaba. Powoli wstał z trawy. - To dzieci! Opamiętaj się!
- A te, które zostaną tutaj, to nie dzieci? Kto wybierze trójkę, która poleci do
Stolicy i na Ziemię? Ty? Idź i wybierz!
Gaba bezgłośnie otwierał i zamykał usta. Robert popatrzył na północ. Fala
była już dobrze widoczna. Błyszczące pasmo podnosiło się coraz wyżej, ciągnąc za
sobą ciężką, czarną kurtynę.
- No więc? - nalegał Robert. - Upierasz się?
Gaba powoli pokręcił głową.
- Więc żegnaj - powiedział.
Zrobił krok do przodu, ale Gaba zastąpił mu drogę.
- Dzieci! - wydusił z siebie prawie bezdźwięcznie.
Robert oburącz schwycił go za klapy kurtki; ich twarze zetknęły się.
- Tania! - rzekł.
Przez chwilę bez słowa patrzyli sobie w oczy.
- Ona cię znienawidzi - szepnął Gaba.
Robert puścił go i roześmiał się.
- Za trzy godziny ja też umrę - powiedział. - Mnie będzie wszystko jedno.
Żegnaj, Gaba.
Odstąpili od siebie.
- Nie poleci z tobą - rzucił Gaba.
Robert nie odpowiedział. Sam to wiem, pomyślał. Obszedł aerobus i długimi
skokami pobiegł do flyera. Widział twarz Tani zwróconą ku niemu i roześmiane buzie
dzieciaków, które otaczały Tanie, więc wesoło pomachał im ręką, czując silny ból w
mięśniach twarzy, konwulsyjnie ściśniętych w beztroskim uśmiechu. Podbiegł do
flyera, zajrzał do wnętrza, potem wyprostował się i krzyknął:
- Tanieczko, chodź, pomóż mi!
A w tej samej chwili z drugiej strony aerobusu wyskoczył Gaba. Na
czworakach.
- Hej ho, koniec z nudą! - wrzasnął na całe gardło. - Kto schwyta Shere-
Khana, wielkiego tygrysa dżungli?!
Zaryczał przeciągle, bryknął i pognał na czworakach w dżunglę. Przez kilka
sekund dzieciaki z otwartymi ustami patrzyły na niego, potem któreś wesoło pisnęło,
inne wydało okrzyk bojowy i wszystkie hurmem rzuciły się za Gaba, który przemykał
rycząc pomiędzy drzewami.
Zerkając za siebie i uśmiechając się ze zdziwieniem Tania podeszła do
Roberta.
- Jakie to dziwne - powiedziała. - Jakby w ogóle nie było żadnej katastrofy.
Robert ciągle patrzył w ślad za Gaba. Nikogo już nie było widać, ale śmiech i
piski, chrzęst krzewów i groźny ryk Shere-Khana wyraźnie dobiegały z gęstwiny.
- Jak ty się dziwnie uśmiechasz, Robiku - zauważyła Tania.
- Cudak z tego Gaby! - powiedział Robert i od razu pożałował: trzeba było
milczeć. Głos odmawiał mu posłuszeństwa.
- Co się stało, Rob? - natychmiast spytała Tania.
Mimowolnie popatrzył nad jej głową. Ona również odwróciła się, spojrzała w
tę samą stronę i zalękniona przytuliła się do niego.
- Co to? - zapytała.
Fala podchodziła już do słońca.
- Trzeba się spieszyć - zakomenderował Robert. - Właź do kabiny i podnieś
siedzenie.
Zręcznie wskoczyła, a on dał olbrzymiego susa w ślad za nią, objął jej plecy
prawą ręką, a następnie ścisnął mocno, aby nie mogła ruszyć się z miejsca, i
momentalnie poderwał flyer w niebo.
- Robiku! - wyszeptała Tania. - Co ty wyprawiasz, Robiku?
Nie patrzył na nią. Wyciskał z flyera ile się dało. I jedynie kątem oka zobaczył
w dole polanę, samotny aerobus i maleńką twarzyczkę z zaciekawieniem wyglądającą
z kabiny kierowcy.
Rozdział 8
Skwar zelżał, kiedy ostatnie pterokary, przepełnione i przeciążone,
wylądowały, łamiąc podwozia, na ulicach przylegających do placu przed budynkiem
Rady. Teraz na tym obszernym placu zebrała się niemal cała ludność planety.
Z północy i południa powolutku wsączały się w miasto grzmiące kolumny
pokracznych koparek-kretów ze znakami rozpoznawczymi Tropicieli oraz z żółtymi
błyskawicami budowniczych-energetyków. Rozbito obóz pośrodku placu i po
intensywnej choć krótkiej naradzie, w której wzięły udział tylko dwie osoby - po trzy
minuty półgłosem każda - zabrano się do kopania głębokiego szybu-schronu. Krety
ogłuszająco załomotały rozbijając beton nawierzchni, a następnie jeden po drugim,
dziwacznie wyginając się, poczęły zagłębiać się w ziemię. W krótkim czasie dookoła
szybu wyrosły zwały rozdrobnionego gruntu, a nad placem zawisła dusząca,
kwaskowata woń rozpuszczanego bazaltu.
Fizycy-zerowcy zapełnili świecące pustkami piętra teatru naprzeciw budynku
Rady. Cały dzień się wycofywali, rozpaczliwie czepiając się awaryjnymi zastępami
charybd każdego punktu obserwacyjnego, każdej stacji kontrolnej dalekiego zasięgu,
ratując wszystko co się da z wyposażenia i dokumentacji naukowej, co chwila
ryzykując życiem, dopóki kategoryczny rozkaz Lamondois i dyrektora nie odwołał
ich do Stolicy. Poznawano ich po wzburzeniu, wyzywającym i zarazem skruszonym
wyglądzie, po nienaturalnie ożywionych głosach, po nieśmiesznych dowcipach z
powoływaniem się na specjalne okoliczności, po nerwowym, głośnym śmiechu. Teraz
pod kierunkiem Arystotelesa i Pagawy selekcjonowali i mikrofilmowali najcenniejsze
materiały, bowiem oryginałów nie można było wywieźć z planety.
Wielka grupa mechaników i meteorologów skierowała się na skraj miasta i
zaczęła montować taśmę produkcyjną małych rakietek. Wypełnione podstawową
dokumentacją, miały być wystrzelone poza obręb atmosfery w charakterze
sztucznych satelitów, a później przechwycone i dostarczone na Ziemię. Do
budowniczych rakiet dołączyła część outsiderów - tych, którzy nie potrafili czekać z
założonymi rękami, tych, którzy rzeczywiście mogli i pragnęli pomóc, oraz tych,
którzy szczerze wierzyli w konieczność ocalenia dokumentacji.
Ale na placu zapchanym gepardami, meduzami, dyliżansami, kretami, gryfami
pozostało jeszcze mnóstwo ludzi. Byli to biolodzy i planetolodzy, których życie
utraciło nagle sens, outsiderzy - malarze i inni artyści - oszołomieni nagłością
wypadków, rozgniewani, zagubieni, nie mający zielonego pojęcia co czynić, dokąd
iść i do kogo zwrócić się z pretensjami.
Jacyś bardzo opanowani i spokojni ludzie niespiesznie rozprawiali na
przeróżne tematy, zbierając się w niewielkie grupki między pojazdami. Inni spokojni
ludzie w milczeniu i z ponurymi minami siedzieli w kabinach lub podpierali ściany
budynków.
Planeta opustoszała. Każdy z mieszkańców został wezwany, wywieziony,
wyłowiony z jej najdalszych, najbardziej odludnych zakątków i dostarczony do
Stolicy. Stolica leżała na równiku, więc teraz na wszystkich szerokościach planety,
pomocnych i południowych, było pusto. Pozostało tu i ówdzie zaledwie kilka osób,
które oświadczyły, że jest im wszystko jedno, ponadto gdzieś nad tropikalnymi
dżunglami zaginął aerobus z dziećmi i wychowawcą oraz ciężki gryf wysłany na jego
poszukiwania.
Pod srebrzystą iglicą w ciągu ostatnich godzin obradowała bez przerwy Rada
Tęczy. Od czasu do czasu głośnik powszechnej łączności głosem dyrektora lub
Kaneko wywoływał po nazwisku najbardziej nieoczekiwanych ludzi. Wywołani
biegli do gmachu Rady i znikali za drzwiami, a następnie wybiegali, siadali do
pterokarów lub flyerów i odlatywali z miasta. Wielu z tych, którzy niczym się nie
zajmowali, odprowadzało ich zawistnym wzrokiem. Nie było wiadomo, jakie
zagadnienia omawia się na posiedzeniu Rady, lecz głośniki komunikatów ogólnych
już wyryczały to, co najważniejsze: groźba katastrofy jest zupełnie realna; Rada
dysponuje zaledwie jednym kosmolotem desantowym o małej ładowności; Dziecięca
Wioska została ewakuowana, a dzieci umieszczono w miejskim parku pod opieką
wychowawców i lekarzy; kosmolot liniowy “Strzała” utrzymuje stałą łączność z
Tęczą i znajduje się w drodze do niej, ale przybędzie nie wcześniej niż za dziesięć
godzin. Trzy razy na godzinę dyżurny Rady informował plac o położeniu frontów
Fali. Głośnik huczał: “Uwaga, Tęcza! Przekazujemy informację...” I wówczas plac
milknął, i wszyscy chciwie słuchali, spoglądając z irytacją na szyb, z którego
dolatywał ogłuszający łoskot kretów. Fala posuwała się dziwacznie. Jej
przyspieszenie raz wzrastało - i wtedy ludzie posępnieli, spuszczając oczy, raz malało
- a wówczas twarze rozjaśniały się i pojawiały się na nich niepewne uśmiechy, ale
Fala szła, płonęły zasiewy, płonęły lasy, paliły się opuszczone osady.
Oficjalnych informacji udzielano szalenie mało - może dlatego, że nie było
ludzi i czasu na zdobywanie ich - toteż, jak zawsze w takich wypadkach,
podstawowym rodzajem informacji stawały się pogłoski.
Tropiciele i budowniczowie coraz głębiej wdzierali się w ziemię i wychodzący
z szybu umorusani, zmęczeni ludzie krzyczeli, wesoło szczerząc zęby, że jeszcze
jakieś dwie, trzy godziny i zakończą głęboki i dostatecznie przestronny schron dla
wszystkich. Patrzono na nich z pewną nadzieją, a nadzieję tę wspierały uporczywe
pogłoski dotyczące wyliczeń przeprowadzonych ponoć przez Etienne'a Lamondois,
Pagawę i jakiegoś Patryka. Zgodnie z tymi wyliczeniami obie zmierzające ku sobie
Fale - północna i południowa - po zderzeniu się na równiku powinny “spleść się
energetycznie i zderytrynitować”, pochłonąwszy przy tym wielką ilość energii.
Mówiono, że po tym zderzeniu na Tęczy ma spaść warstwa śniegu o grubości
półtora metra.
Mówiono również, że pół godziny temu w Instytucie Przestrzeni Dyskretnej,
którego ślepe, białe ściany mógł zobaczyć z placu każdy, kto chciał, udało się
wreszcie zrealizować z powodzeniem pierwszy przerzut zerowy człowieka do Układu
Słonecznego i nawet wymieniano nazwisko pierwszego w świecie pilota przelotu
zerowego, w tej chwili jakoby przebywającego szczęśliwie na Plutonie.
Opowiadano o sygnałach, jakie otrzymano spoza południowej Fali. Sygnały
były niezwykle silnie zniekształcone przez zakłócenia, ale udało się je rozszyfrować i
wówczas podobno wyjaśniło się, iż kilka osób, które dobrowolnie pozostały na jednej
ze stacji energetycznych na drodze Fali, przeżyło i czuje się nieźle, co świadczy
właśnie o tym, że Fala P w odróżnieniu od Fal wcześniej znanych typów nie zagraża
życiu. Wymieniano także nazwiska szczęśliwców i znaleźli się ludzie znający ich
osobiście. Na potwierdzenie przekazywano relację naocznego świadka, który widział,
jak sławetny Kamil wyskoczył z Fali na płonącym pterokarze i przemknął jak
niesamowita kometa, krzycząc coś i machając ręką.
Najpopularniejsza pogłoska głosiła, że pewien stary astronauta, pracujący
właśnie w szybie, miał powiedzieć co następuje: “Dowódcę «Strzały» znam sto lat.
Jeśli mówi, że przyleci nie wcześniej niż za dziesięć godzin, to znaczy, że będzie tu
nie później niż za trzy godziny. I nie należy zwalać winy na Radę. Tam siedzą
dyletanci nie mający pojęcia, co to jest nowoczesny kosmolot i do czego może być
zdolny w doświadczonych rękach.” ,
Świat nagle utracił swą prostotę i klarowność. Coraz trudniej było oddzielać
prawdę od nieprawdy. Najuczciwszy, znany od dzieciństwa człowiek mógł bez
zmrużenia powiek okłamać was tylko po to, by podtrzymać na duchu i uspokoić, a po
dwudziestu minutach pogrążony już był w najczarniejszej rozpaczy, przygnieciony
ciężarem niedorzecznej pogłoski, według której Fala, jak mówią, chociaż nie zagraża
bezpośrednio życiu, nieodwracalnie za to deformuje psychikę, sprowadzając ją do
poziomu z czasów pierwotnych.
Ludzie na placu widzieli, jak do gmachu Rady weszła wysoka, masywna
kobieta z zapłakaną twarzą, prowadząc za rękę może pięcioletniego chłopczyka w
czerwonych spodenkach. Wielu poznało ją - była to Żenią Wiazanicyna, żona
dyrektora Tęczy. Wyszła bardzo szybko w towarzystwie Kaneko, który grzecznie,
lecz stanowczo prowadził ją pod ramię. Już nie płakała, ale na jej twarzy malowało
się takie zaciekłe zdecydowanie, że ludzie z przestrachem ustępowali jej z drogi.
Chłopczyk spokojnie gryzł piernik.
Tym, którzy mieli jakieś zajęcie, było znacznie lżej. Dlatego wielka grupa
malarzy, pisarzy i aktorów po sprzeczce, która doprowadziła wszystkich do
całkowitego zachrypnięcia, podjęła wreszcie ostateczną decyzję i ruszyła na
przedmieście do wytwórców rakiet. Wątpliwe, aby mogli dopomóc im w istotny
sposób, lecz byli przekonani, że znajdzie się dla nich jakaś robota. Niektórzy zeszli na
dno szybu, w którym prowadzono już poziome wyrobiska. A kilku doświadczonych
pilotów wsiadło do pterokarów i pomknęło na północ i na południe, aby dołączyć do
obserwatorów Rady, którzy już od paru godzin bawili się w berka ze śmiercią.
Pozostali widzieli, jak przed bramą Rady wylądował osmalony, pokryty
plamami i pełen wgnieceń flyer. Wygramoliło się zeń dwóch mężczyzn; postali
chwilę na trzęsących się nogach i podtrzymując się nawzajem, ruszyli do drzwi. Ich
twarze były pożółkłe i opuchnięte, toteż z trudem rozpoznano w nich młodego fizyka
Karla Hoffmana i oblatywacza-zerowca Timothy Sawyera, słynącego z mistrzowskiej
gry na bandżo Sawyer tylko kręcił głową i coś mamrotał, Hoffman zaś, walcząc z
chrypką, opowiedział niezrozumiale, że dopiero co usiłowali przeskoczyć przez Falę,
podeszli do niej na odległość dwudziestu kilometrów, ale wtedy Timowi coś się stało
z oczami, więc musieli zawrócić. Okazało się, że ktoś z Rady wpadł na pomysł
przerzucenia ludności na drugą stronę Fali. Sawyer i Hoffman byli zwiadowcami. I
zaraz ktoś powiedział, że dwóch Tropicieli próbowało dać nurka pod Falę na pełnym
morzu w batyskafie eksploracyjnym, ale dotąd nie powrócili i nic o nich nie
wiadomo.
Do tej pory na placu pozostało około dwustu osób - mniej niż połowa
dorosłych mieszkańców Tęczy. Ludzie starali się trzymać grupami. Bez pośpiechu
rozmawiali ze sobą, nie odrywając oczu od okien Rady. Na placu robiło się cicho:
krety odeszły głęboko i ich ryk był ledwie słyszalny. Rozmowy prowadzono
niewesołe.
- Znów mam zepsuty urlop. Tym razem, zdaje się, na długo.
- Schron, podziemie... konspiracja... Znowu nadciąga czarny mur i ludzie
schodzą do podziemia.
- Szkoda, że nie mam nastroju do malowania. Popatrzcie, jaki piękny jest
budynek Rady. Co za głębia barw! Z olbrzymią przyjemnością bym go namalował... i
oddałbym tę atmosferę napięcia i oczekiwania, ale... Nie mogę. Niedobrze mi.
- Mimo wszystko to dziwne. Wybieraliśmy Radę, ale nie tajną. Typowo
kapłańskie zapędy. Zabarykadować się w gabinecie, żeby tam rozprawiać o losach
planety... Szczerze mówiąc nie jest dla mnie takie ważne, o czym gadają, ale to
nieprzyzwoite...
- Bardzo mi się nie podoba ten Ananiew. Proszę popatrzeć, już dwie godziny
siedzi sam, z nikim nie rozmawia i tylko cały czas ostrzy scyzoryk... Pójdę z nim
pogadać. Chodźmy razem, dobrze?
- Aodzora spłonęła... Moja Aodzora. Sam ją budowałem. Znów trzeba będzie
budować... A potem znów ją spalą.
- Szkoda mi ich. Siedzimy tu sobie we dwoje i słowo honoru - niczego się nie
boję! A Matwiej Siergiejewicz nie może nawet w ostatnich godzinach pobyć z żoną.
Głupie to wszystko. Po co?
- Siedzę tu i ględzę, bo uważam, że jedyna szansa to gwiazdolot. A cala reszta
to po prostu kpiny, szamotanina i nieudolna improwizacja.
- Po co tu przyleciałem? Źle mi było na Ziemi? Tęczo, Tęczo, jak ty nas
skrzywdziłaś...
I w tym momencie głośnik ryknął:
- Uwaga, Tęcza! Mówi Rada! Zwołujemy ogólne zebranie mieszkańców
planety! Zebranie odbędzie się na placu Rady i zacznie się za piętnaście minut.
Powtarzam...
Przedzierając się przez tłum do budynku Rady Gorbowski stwierdził, że
cieszy się niezwykłą popularnością. Rozstępowano się przed nim, wskazywano nań
oczami i nawet palcami, witano się z nim, pytano: “No jak tam, Leonidzie
Andriejewiczu?” i za jego plecami wymawiano pogłosem jego nazwisko, nazwy
gwiazd i planet, z którymi miał do czynienia, a także nazwy statków, którymi
dowodził. Gorbowski, odwykłszy od takiej popularności, kłaniał się na wszystkie
strony, wykonywał powitalne gesty ręką, uśmiechał się, odpowiadał: “Na razie
wszystko w porządku” i myślał: Niech no mi teraz ktoś powie, że szerokie masy nie
interesują się już astronautyką. Jednocześnie wręcz fizycznie wyczuwał straszliwe
nerwowe napięcie panujące na placu. Sytuacja przypominała ostatnie minuty przed
niezwykle trudnym i odpowiedzialnym egzaminem. Napięcie udzieliło się również
jemu. Uśmiechając się i żartując, usiłował określić nastrój tłumu i zgadywał, co
powiedzą, kiedy obwieści swoją decyzję. Wierzę w was, myślał uporczywie. Wierzę,
wierzę bez względu na to, co się zdarzy. Wierzę w was, wystraszeni, zaniepokojeni,
rozczarowani, fanatycy. Ludzie.
Przy samych drzwiach dopędził go i zatrzymał nieznajomy człowiek w
kombinezonie górniczym.
- Leonidzie Andriejewiczu - powiedział uśmiechając się z zakłopotaniem. -
Chwileczkę. Dosłownie minutkę.
- Proszę, proszę - odpowiedział Gorbowski.
Człowiek pospiesznie szperał w kieszeniach.
- Kiedy przybędziecie na Ziemię - mówił - pan będzie łaskaw mi nie
odmawiać... Gdzie on się zapodział?... Nie sądzę, aby sprawiło to panu wielki kłopot.
Aha, nareszcie... - Wyjął złożoną na pół kopertę. - Tu jest adres drukowanymi
literami... Błagam, niech pan to prześle.
Gorbowski skinął głową.
- Mógłbym nawet, gdyby litery były zwyczajne - powiedział łagodnie i wziął
kopertę.
- Paskudny charakter pisma. Sam siebie nie potrafię odczytać, a teraz pisałem
w pośpiechu... - Milczał chwilę, następnie podał mu rękę. - Szczęśliwej podróży! Z
góry dziękuję.
- Jak tam wasz szyb? - spytał Gorbowski.
- Doskonale - odpowiedział człowiek. - Proszę się o nas nie martwić.
Gorbowski wszedł do gmachu Rady i zaczął wspinać się po schodach
obmyślając pierwsze zdanie swojego apelu do Rady. Zdanie w żaden sposób mu nie
wychodziło. Nie zdążył wejść na pierwsze piętro, kiedy zobaczył, że członkowie
Rady schodzą mu naprzeciw. Pierwszy, wodząc palcem po poręczy, lekko stąpał
Lamondois, zupełnie spokojny i nawet jakiś roztargniony. Na widok Gorbowskiego
uśmiechnął się dziwnym, zakłopotanym uśmiechem i od razu odwrócił wzrok.
Gorbowski odsunął się. Za Lamondois kroczył dyrektor, pąsowy, wściekły. Burknął
tylko: “Jesteś gotów?” i nie czekając na odpowiedź przeszedł obok niego. Minęli go
również pozostali członkowie Rady podążający za dyrektorem; tych Gorbowski nie
znał. Głośno i z ożywieniem omawiali konstrukcję wejścia do podziemnego schronu i
zarówno w sile głosów jak i w zaangażowaniu w sprawę wyraźnie czuło się fałsz i
było widać, że ich myśli zajęte są czymś innym. Jako ostatni - w pewnej odległości
od całej grupy - schodził Stanisław Piszta, tak samo wielki, opalony na czarno, z
bujnymi włosami jak dwadzieścia pięć lat temu, kiedy dowodził “Słonecznikiem” i
razem z Gorbowskim szturmował Ślepą Plamę.
- Ba! - odezwał się Gorbowski.
- O! - powiedział Stanisław Piszta.
- Co ty tu robisz?
- Kłócę się z fizykami.
- Zuch z ciebie - powiedział Gorbowski. - Ja też będę. A na razie powiedz, kto
tutaj rządzi dziecięcą kolonią?
- Ja - odparł Piszta.
Gorbowski popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Ja, ja! - Piszta uśmiechnął się. - Nie wyglądam? Zaraz się przekonasz. Na
placu. Jak się zacznie kłótnia. Zapewniam cię, że będzie to całkowicie
niepedagogiczne widowisko.
Ruszyli wolno w dół ku wyjściu.
- Do diabła z kłótnią - powiedział Gorbowski. To ciebie nie dotyczy. Gdzie
dzieci?
- W parku.
- Bardzo dobrze. Idź tam i natychmiast - słyszysz? - natychmiast zaczynaj
załadunek dzieci na “Tariela”. Są tam Mark i Percy. Żłobek już załadowaliśmy.
Ruszaj szybko.
- Zuch z ciebie - stwierdził Piszta.
- A ja-ak - powiedział Gorbowski. - A teraz biegnij co sił w nogach.
Piszta klepnął go po ramieniu i kołysząc się pobiegł na dół. Gorbowski
wyszedł za nim. Zobaczył setki zwróconych ku niemu twarzy i usłyszał dudniący bas
Matwieja mówiącego do megafonu:
- ...i konkretnie rozstrzygamy teraz problem, co jest najcenniejszego dla
ludzkości i dla nas jako części tej ludzkości. Pierwszy zabierze glos kierownik kolonii
dziecięcej Stanisław Piszta.
- On poszedł sobie - powiedział Gorbowski.
Dyrektor obejrzał się.
- Jak to poszedł? - spytał szeptem. - Dokąd?
Na placu było cicho jak makiem siał.
- Wobec tego pozwólcie mnie - rzekł Lamondois. Sięgnął po megafon.
Gorbowski widział, jak szczupłe, białe dłonie mocno objęły konwulsyjnie
zaciśniętą pięść Matwieja. Dyrektor nie od razu oddał megafon.
- Wszyscy wiemy, czym jest Tęcza - zaczął Lamondois. - Tęcza - to planeta
skolonizowana przez naukę i wyznaczona do przeprowadzania eksperymentów
fizycznych. Na wyniki tych eksperymentów czeka cała ludzkość. Każdy, kto
przyjeżdża na Tęczę i mieszka tutaj, wie, na co się zdecydował. - Lamondois mówił
dobitnie i z wielką pewnością siebie, i wspaniale się przy tym reprezentował - blady,
wyprostowany, napięty jak struna. - Wszyscy jesteśmy żołnierzami nauki. Nauce
oddaliśmy całe swoje życie. Oddaliśmy jej całą swoją miłość i wszystko co mamy
najlepszego. I to, co stworzyliśmy, siłą rzeczy nie należy już do nas. Należy do nauki
i dwudziestu miliardów Ziemian rozrzuconych we wszechświecie. Rozmowy na
tematy moralne są zawsze bardzo trudne i nieprzyjemne. I zbyt często rozumowi i
logice przeszkadza w takich rozmowach nasze czysto emocjonalne “chcę” i “nie
chcę”, “podoba się” i “nie podoba”. Istnieje jednak obiektywne prawo pchające
naprzód ludzką społeczność, niezależne od naszych emocji, które głosi: ludzkość
powinna poznawać. To dla nas najważniejsze - walka wiedzy z niewiedzą. I jeśli
chcemy, by nasze działania nie wydawały się głupie w świetle tego prawa,
powinniśmy go przestrzegać, nawet jeżeli musimy w tym celu odchodzić od pewnych
wrodzonych lub wpojonych nam przez wychowanie idei. - Lamondois zamilkł na
moment i rozpiął sobie kołnierzyk koszuli. - Najcenniejsza na Tęczy jest nasza praca.
Trzydzieści lat badaliśmy przestrzeń dyskretną. Zebraliśmy tu najlepszych fizyków-
zerowców Ziemi. Idee, zrodzone z naszej pracy, do tej pory znajdują się w stadium
przyswajania, może dlatego, że są tak głębokie, perspektywiczne i z reguły
paradoksalne. Nie pomylę się, jeśli powiem, że tylko tu, na Tęczy, żyją ludzie, w
których dojrzewa nowe pojmowanie przestrzeni i że jedynie na Tęczy jest materiał
eksperymentalny, który posłuży do teoretycznego opracowania całej sprawy. Ale
nawet my, specjaliści, nie jesteśmy teraz w stanie przewidzieć, jakiej gigantycznej,
nieograniczonej władzy nad światem przyda ludzkości nasza nowa teoria. Nie o
trzydzieści lat - o sto, dwieście... trzysta lat skoczy do przodu nauka.
Lamondois przerwał, jego twarz pokryła się czerwonymi plamami, ramiona
zgarbiły się. Nad miastem stała martwa cisza.
- Bardzo chcę żyć - powiedział nagle Lamondois. - I dzieci... Mam dwójkę,
chłopczyk i dziewczynka; są tam, w parku... Nie wiem. Decydujcie sami.
Opuścił megafon i stał nadal przed tłumem, zwiotczały, postarzały i żałosny.
Tłum milczał. Milczeli fizycy-zerowcy, stojący w pierwszych szeregach,
nieszczęśni nosiciele nowego pojmowania przestrzeni, jedyni w całym
wszechświecie. Milczeli malarze, pisarze i aktorzy, którzy świetnie wiedzieli, co to
jest trzydziestoletnia praca i zbyt dobrze rozumieli, że żadne arcydzieło nie jest
powtarzalne. Milczeli na rumowisku wyrzuconych z szybu odłamów skalnych
budowniczowie, od trzydziestu lat pracujący ramię w ramię z zerowcami i dla
zerowców. Milczeli członkowie Rady - których uważano za ludzi najmądrzejszych, o
największej wiedzy, największej dobroci, i od których w pierwszym rzędzie zależało
to, co miało nastąpić.
Gorbowski widział setki twarzy, młodych i starych, męskich i kobiecych, i
wszystkie wydawały mu się teraz jednakowe, niezwykle podobne do twarzy
Lamondois. Świetnie wyobrażał sobie, co myślą ci ludzie. Bardzo chcą żyć: młody
dlatego, że tak mało przeżył, stary - bo tak mało pozostało mu życia. Z tą myślą
można sobie jeszcze poradzić: wystarczy wysiłek woli - i da się zepchnąć w głębiny
podświadomości i usunąć z drogi. Kto tego nie może dokonać, o niczym więcej nie
myśli, ogromnym wysiłkiem ukrywając śmiertelne przerażenie. A pozostali... Bardzo
żal pracy. Bardzo żal, nieznośnie żal dzieci. Nawet nie chodzi o to, że żal - tu jest
mnóstwo ludzi mających do dzieci stosunek obojętny - ale myślenie o czymkolwiek
innym wydaje się podłe. I trzeba decydować. Och, jakie to trudne - decydować!
Musisz wybrać i powiedzieć na głos, co wybrałeś. I tym samym wziąć na siebie
gigantyczną odpowiedzialność, zupełnie nieporównywalną z ciężarem
odpowiedzialności wobec samego siebie, aby tylko przez pozostałe trzy godziny
życia czuć się człowiekiem, nie kulić się z nieznośnego wstydu i nie tracić ostatniego
tchnienia na okrzyk: “Durniu! Nikczemniku!” skierowany do samego siebie.
Miłosierdzie, pomyślał Gorbowski.
Podszedł do Lamondois i odebrał mu megafon. Zdaje się, że Lamondois nawet
tego nie zauważył.
- Widzicie - powiedział z przejęciem Gorbowski do megafonu - obawiam się,
że zaszło tu jakieś nieporozumienie. Kolega Lamondois proponuje wam podjęcie
decyzji. Ale chyba rozumiecie, właściwie nie ma tu o czym decydować. Decyzje
zostały podjęte. Żłobek i matki z niemowlętami są już w gwiazdolocie. (Tłum głośno
odetchnął.) Pozostałe dzieci lokuje się właśnie w tej chwili. Myślę, że wszystkie się
zmieszczą. Nawet nie myślę - jestem pewien. Musicie mi wybaczyć, ale
zdecydowałem samodzielnie. Mam do tego prawo. Mam nawet prawo tłumić w
zarodku wszelkie próby przeciwdziałania. Ale nie sądzę, że będę musiał to prawo
zastosować. Ogólnie biorąc kolega Lamondois wypowiedział interesujące myśli.
Chętnie bym z nim podyskutował, ale muszę już iść. Drodzy rodzice, wejście na
kosmodrom jest całkowicie wolne. Co prawda, proszę wybaczyć, na pokład
gwiazdolotu wchodzić nie należy.
- No, już koniec - głośno powiedział ktoś z tłumu. - I słusznie! Górnicy, za
mną!
W tłumie zaczął się gwar i ruch. Wystartowało kilka pterokarów.
- Na czym trzeba się oprzeć? - dodał Gorbowski. - Najcenniejsze, co mamy -
to przyszłość...
- My jej nie mamy - rozległ się w tłumie surowy głos.
- Wprost przeciwnie! Nasza przyszłość - to dzieci. Bardzo świeża myśl,
nieprawdaż?! I w ogóle trzeba być sprawiedliwym. Życie jest piękne i my wszyscy
już o tym dobrze wiemy. A dzieciaki jeszcze nie wiedzą. Ile przed nimi samej tylko
miłości! Już nie mówię o problemach fizyki zerowej. (W tłumie rozległy się oklaski.)
Skończyłem.
Gorbowski wcisnął megafon jednemu z członków Rady i podszedł do
Matwieja. Matwiej parę razy poklepał go mocno po plecach. Patrzyli na topniejący
tłum, na twarze, które ożyły i od razu zrobiły się zupełnie różne, Gorbowski zaś
mruknął z westchnieniem:
- Zabawne. Wszyscy doskonalimy się, doskonalimy, stajemy się coraz lepsi,
mądrzejsi, szlachetniejsi, lecz mimo wszystko jak to przyjemnie, kiedy ktoś
podejmuje za nas decyzję...
Rozdział 9
“Tariel-2”, desantowy sigma-D-kosmolot, miał służyć do przerzutów na duże
odległości niewielkich grup badaczy z minimalnym kompletem wyposażenia
laboratoryjnego. Świetnie nadawał się do lądowania na planetach ze wściekłymi
atmosferami, posiadał ogromne rezerwy ciągu, był trwały, niezawodny i w
dziewięćdziesięciu pięciu procentach składał się z kondensatorów energetycznych.
Oczywiście statek posiadał część mieszkalną składającą się z pięciu maciupeńkich
kajut, mikroskopijnej mesy, miniaturowego kambuza i pakownej sterowni,
zastawionej pulpitami przyrządów nawigacyjnych i kontrolnych. Była też na statku
ładownia - dość obszerne pomieszczenie z nagimi ścianami i niskim sufitem,
pozbawione klimatyzacji, nadające się w skrajnych wypadkach do urządzenia w nim
polowego laboratorium. Normalnie “Tariel-2” brał na pokład do dziesięciu osób
łącznie z załogą.
Dzieci wprowadzano obydwoma włazami: młodsze przez pasażerski, starsze
przez bagażowy. Przy włazach tłoczyli się ludzie i było ich znacznie więcej, niż
oczekiwał Gorbowski. Na pierwszy rzut oka dostrzegał nie tylko wychowawców i
rodziców. Nie opodal piętrzyły się skrzynie z nie rozdanymi ulmotronami i
wyposażeniem dla Tropicieli z Lalandy. Dorośli mówili mało, lecz wokół statku
panował niezwykły gwar: pisk, śmiech, cienkogłosy, bezładny śpiew - zgiełk, zawsze
tak charakterystyczny dla internatów, placów zabaw i ambulatoriów. Znajomych nie
było widać, tylko na uboczu Gorbowski dojrzał Alę Postyszewą. I ona zmieniła się -
przygasła, posmutniała, choć nadal nosiła się nadzwyczaj elegancko i starannie.
Siedziała na pustej skrzyni, z rękami na kolanach i patrzyła na statek. Czekała.
Gorbowski wysiadł z pterokara i skierował się do gwiazdolotu. Kiedy
przechodził obok Ali, żałośnie uśmiechnęła się do niego i rzekła: “A ja czekam na
Marka”. “Tak, tak. Zaraz wyjdzie”, łagodnie powiedział Gorbowski i poszedł dalej.
Ale od razu zatrzymano go i wtedy zrozumiał, że dotarcie do włazu nie będzie takie
proste.
Postawny brodaty człowiek w panamie zagrodził mu drogę.
- Panie Gorbowski - powiedział. - Bardzo proszę, niech pan to weźmie.
Podał Gorbowskiemu długi, ciężki rulon.
- Co to? - spytał Gorbowski.
- Mój ostatni obraz. Jestem Johann Surd.
- Johann Surd - powtórzył Gorbowski. - Nie wiedziałem, że pan tu jest.
- Proszę wziąć. Waży całkiem niewiele. To dzieło mojego życia. Przywiozłem
go tutaj na wystawę. To “Wiatr”...
Gorbowskiemu ścisnęło się serce.
- Proszę mi go dać - powiedział i ostrożnie wziął z jego rąk rulon.
Surd ukłonił się.
- Dziękuję - rzucił na odchodnym i zniknął w tłumie.
Ktoś mocno i boleśnie schwycił Gorbowskiego za rękę. Odwrócił się i ujrzał
młodziutką kobietę. Drżały jej wargi, a twarz miała mokrą od łez.
- Czy to pan jest kapitanem? - spytała łamiącym się głosem.
- Tak, tak. Ja.
Jeszcze boleśniej ścisnęła mu rękę.
- Tam jest mój synek... Na statku... - Wargi zaczęły się krzywić. - Boję się...
Gorbowski zrobił zdziwioną minę.
- Ale czego? Tam jest zupełnie bezpieczny.
- Jest pan pewien? Obiecuje mi pan?
- Jest zupełnie bezpieczny - powtórzył Gorbowski zdecydowanie. - To bardzo
dobry statek.
- Tyle dzieci - powiedziała szlochając. - Tyle dzieci!...
Puściła jego rękę i odwróciła się. Gorbowski podreptał trochę w miejscu,
niezdecydowany, i w końcu poszedł dalej, osłaniając ramionami i ciałem arcydzieło
Surda, ale w tym momencie wzięto go z obu stron pod ręce.
- Waży niecałe trzy kilo - powiedział blady, kanciasty mężczyzna. - Nigdy w
życiu nikogo o nic nie prosiłem...
- Widzę - zgodził się z nim Gorbowski. Rzeczywiście to rzucało się w oczy.
- Chodzi o sprawozdanie z obserwacji Fali za okres dziesięciu lat. Sześć
milionów fotokopii.
- To niezwykle ważne! - potwierdził drugi człowiek, trzymający
Gorbowskiego za lewy łokieć. Miał grube, dobre wargi, nieogolone policzki i małe,
błagalne oczka. - Rozumie pan, to jest Malajew... - Wskazał palcem pierwszego. - Pan
koniecznie powinien wziąć tę teczkę...
- Zamilcz, Patryku - rzekł Malajew. - Leonidzie Andriejewiczu, proszę
zrozumieć... Żeby to się więcej nie powtórzyło... Żeby nigdy więcej - zabrakło mu
tchu - żeby już nikt i nigdy nie stawiał nas w obliczu takiego haniebnego wyboru...
- Nieście za mną - zgodził się Gorbowski. Mam zajęte ręce.
Puścili go i zrobił krok do przodu, lecz uderzył kolanem o wielki, owinięty w
brezent przedmiot, który z wyraźnym trudem dźwigało dwóch młodzieńców w
jednakowych, niebieskich beretach.
- Może pan weźmie! - wysapał jeden z nich.
- O ile to możliwe... - dodał drugi przepraszająco.
- Dwa lata ją budowaliśmy...
- Bardzo prosimy.
Gorbowski pokręcił przecząco głową i zaczął ich ostrożnie omijać.
- Leonidzie Andriejewiczu - żałośnie jęknął pierwszy. - Błagamy pana.
Gorbowski znowu pokręcił głową.
- Nie poniżaj się - rzucił gniewnie drugi. I nagle wypuścił z rąk - od swojej
strony - osłonięty przedmiot, który z trzaskiem uderzył o ziemię. - No i po co
trzymasz?
Z niespodziewaną wściekłością kopnął aparat i odszedł mocno kulejąc.
- Władek! - krzyknął pierwszy w ślad za nim z wyraźną trwogą.
- Nie wariuj!
Gorbowski odwrócił się.
- Rzeźbiarze, oczywiście, nie mają na co liczyć - rozległ się nad jego uchem
przypochlebny głos.
Gorbowski tylko pokręcił głową: mówić nie mógł. Za jego plecami, depcząc
mu po piętach, ochryple dyszał Malajew. I jeszcze grupa jakichś ludzi z rulonami,
zawiniątkami i paczuszkami w rękach ruszyła z miejsca dotrzymując im kroku.
- Może i ma to sens... - nerwowo i zacinając się nieco przemówił jeden z nich.
- Może wszystko... Złożyć wszystko przy włazie bagażowym... Rozumiemy, że
szansę są znikome... Ale jeśli okaże się, że pozostały jakieś wolne miejsca... W końcu
to nie są ludzie, tylko rzeczy... Poutykać je gdziekolwiek... jakkolwiek...
- Tak... rzeczywiście... - odpowiedział Gorbowski. - Proszę, żeby pan się tym
zajął. - Zatrzymał się na chwilę i przełożył arcydzieło na drugie ramię. - Niech pan
poinformuje o tym wszystkich. Niech złożą wszystko przy włazie bagażowym. W
odległości dziesięciu kroków. Dobrze?
W tłumie rozpoczął się ruch i zrobiło się nieco mniej ciasno. Ludzie z
rulonami i zawiniątkami zaczęli się rozchodzić, a Gorbowski wydostał się wreszcie
na wolną przestrzeń przy włazie pasażerskim, gdzie malcy, ustawieni parami, czekali
na swoją kolej, aby dostać się w ręce Percy Dicksona.
Szkraby w różnobarwnych kurteczkach, spodenkach i czapeczkach
znajdowały się w stanie euforii: czekał je prawdziwy przelot międzygwiezdny. Były
bardzo zajęte sobą i błękitnawym ogromem statku, obdarzając tłoczących się wokół
rodziców roztargnionymi spojrzeniami. Czyż mogły teraz myśleć o rodzicach? W
okrągłym otworze włazu stał Percy Dickson ubrany w starodawny, od dawna nie
używany galowy mundur astronauty, ciężki i niewygodny, z naprędce posrebrzonymi
guzikami, orderami i olśniewającymi galonami. Pot spływał mu strumieniami po
zarośniętej twarzy, on zaś od czasu do czasu wykrzykiwał głosem morskiego wilka:
“Wciągnąć bim-bom-bramsle! Wszyscy na miejsca! Podnieść kotwicę!” Było to
bardzo zabawne i podekscytowane bąki nie spuszczały z niego zachwyconych oczu.
Stało tam też dwoje wychowawców: mężczyzna trzymał w ręku wykaz nazwisk,
kobieta bardzo wesoło śpiewała z dzieciakami piosenkę o dzielnym nosorożcu.
Dzieciarnia, nie odrywając oczu od Dicksona, podśpiewywała z wielkim zapałem, a
każdy po swojemu.
Gorbowski pomyślał, że - kiedy się tak stoi plecami do tłumu - można by
pomyśleć, iż rzeczywiście dobrotliwy wujaszek Percy zorganizował dla
przedszkolaków atrakcyjną wycieczkę najprawdziwszym kosmolotem dookoła Tęczy.
Ale oto Dickson podniósł na ręce kolejnego brzdąca i, odwróciwszy się, przekazał go
komuś do przedsionka, a wtedy za plecami Gorbowskiego kobiecy głos krzyknął
histerycznie: “Mój Tolik! Tolik...” Obejrzał się i zobaczył bladą twarz Malajewa i
pełne napięcia oblicza ojców, i twarze matek, uśmiechających się żałosnymi niby-
uśmiechami, i łzy w oczach, i przygryzione wargi, i rozpacz, i miotającą się w ataku
histerii kobietę, którą pospiesznie odprowadzał, objąwszy za ramiona, jakiś człowiek
w wybrudzonym ziemią kombinezonie. Ktoś się odwrócił, ktoś się zgarbił i
pospiesznie brnął, wpadając na ludzi idących mu naprzeciw, a ktoś po prostu położył
się na betonie i ścisnął rękami głowę.
Gorbowski zobaczył Żenię Wiazanicynę, która zaokrągliła się i
wyprzystojniała; stała z boku, jej olbrzymie oczy były suche, a usta mocno zaciśnięte.
Trzymała za rękę tłuściutkiego, spokojnego chłopczyka w czerwonych spodenkach.
Chłopiec gryzł jabłko i pożerał wzrokiem błyszczącego Percy Dicksona.
- Dzień dobry, Leonidzie - powiedziała.
- Witaj, Żeniu - odparł Gorbowski.
Malajew i Patryk odeszli na bok.
- Ależ z ciebie chudzielec! - powiedziała. - Ciągle taki chudy. A nawet
chudszy.
- A ty wypiękniałaś.
- Czy nie za bardzo ci przeszkadzam?
- Bądź spokojna, wszystko idzie jak powinno. Muszę tylko obejrzeć statek.
Bardzo się boję, że jednak zabraknie nam miejsc.
- Bardzo źle mi samej. Matwiej wciąż zajęty i zajęty... Nieraz mi się wydaje,
że jemu jest absolutnie wszystko jedno.
- Wcale nie jest mu wszystko jedno - powiedział Gorbowski. - Rozmawiałem
z nim. Wiem: wcale nie jest mu wszystko jedno... Ale nic nie może zrobić. Wszystkie
dzieci na Tęczy są jego własnymi dziećmi. Nie może inaczej.
Ledwie dostrzegalnie machnęła wolną ręką.
- Nie wiem, co robić z Aloszką - poskarżyła się. - Jest strasznym
maminsynkiem. Nawet do przedszkola nie chodził.
- Przyzwyczai się. Dzieci bardzo szybko się przyzwyczajają. I nie bój się:
będzie mu dobrze.
- Nawet nie wiem, do kogo się zwrócić.
- Wszyscy wychowawcy są dobrzy. Wiesz o tym. Wszyscy są jednakowi.
Aloszce będzie dobrze.
- Nie rozumiesz mnie. Przecież jego nawet nie ma na żadnej liście.
- A co w tym strasznego? Czy jest na liście, czy nie - i tak żadne dziecko nie
pozostanie na Tęczy. Listy są tylko po to, żeby nie pogubić dzieci. Chcesz, pójdę i
powiem, żeby go zapisali.
- Tak - powiedziała. - Nie... Zaczekaj. Może wejdę z nim razem na statek?
Gorbowski smutno pokręcił głową.
- Żeniu - powiedział łagodnie. - Tak nie można. Nie powinnaś niepokoić
dzieci.
- Nikogo nie będę niepokoić. Chcę tylko popatrzeć, jak mu tam będzie... Kto
będzie obok...
- Takie same dzieciaki jak on. Wesołe i dobre.
- Pozwól mi wejść razem z nim.
- Tak nie można, Żeniu.
- Można. I trzeba. On nie będzie mógł sam. Jak da sobie radę beze mnie?
Niczego nie rozumiesz. Wy wszyscy niczego nie rozumiecie. A ja zrobię wszystko,
co będzie trzeba. Każdą pracę. Przecież ja wszystko umiem. Nie bądź taki
bezlitosny...
- Żeniu, popatrz dokoła. To są matki.
- On nie jest taki jak inni. Jest słaby. Kapryśny. Przywykł do ciągłej opieki.
Nie poradzi sobie beze mnie. Nie poradzi! Przecież wiem to najlepiej ze wszystkich!
A może wykorzystujesz to, że nie mam się komu na ciebie poskarżyć?
- Czyżbyś chciała zająć miejsce dziecka, które będzie musiało zostać tutaj?
- Żadne nie zostanie - powiedziała z przejęciem. - Jestem pewna, że żadne!
Wszystkie dzieci się zmieszczą! A dla mnie zupełnie nie potrzeba miejsca! Macie z
pewnością jakieś maszynownie, magazyny... Powinnam być z nim!
- Niczego nie mogę dla ciebie zrobić. Wybacz.
- Możesz! Jesteś kapitanem. Możesz wszystko. Zawsze byłeś dobrym
człowiekiem, Lonia!
- Ja i teraz jestem dobry. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jaki jestem
dobry.
- Nie odejdę od ciebie - stwierdziła i zamilkła.
- Dobrze - powiedział Gorbowski. - Tylko zróbmy tak. Zaraz odprowadzę na
statek Aloszkę, obejrzę pomieszczenia i wrócę do ciebie. Dobrze?
Patrzyła mu badawczo w oczy.
- Nie okłamiesz mnie. Wiem. Wierzę. Nigdy nikogo nie okłamywałeś.
- Nie okłamię. Kiedy statek będzie startował, znajdziesz się obok mnie. Daj
chłopca.
Nie odrywając oczu od jego twarzy, jak we śnie popchnęła ku niemu Ałoszkę.
- Idź, idź, Aliku - powiedziała. - Idź z wujkiem Lonią.
- Dokąd? - spytał chłopiec.
- Na statek - odpowiedział Gorbowski, biorąc go za rękę. - A dokąd by
jeszcze? Na ten statek. Widzisz, do tamtego wujka. Chcesz?
- Chcę do tamtego wujka - oświadczył chłopczyk. Na matkę już nie patrzył.
Razem podeszli do trapu, po którym wchodziły ostatnie dzieci. Gorbowski
powiedział wychowawcy:
- Niech go pan umieści na liście. Aleksiej Matwiejewicz Wiazanicyn.
Wychowawca popatrzył na chłopca, potem na Gorbowskiego i kiwnął głową,
zapisując. Gorbowski powoli wszedł po trapie i za rękę przeciągnął Aleksieja
Matwiejewicza przez wysoki próg.
- To się nazywa przedsionek - objaśnił chłopcu.
Chłopczyk zaczął się wyrywać, uwolnił się, podszedł do Percy Dicksona i
zaczął go oglądać z bliska. Gorbowski zdjął z ramienia i postawił w kącie obraz
Surda. Co jeszcze? pomyślał. Aha! przypomniał sobie. Wrócił do włazu i
wysunąwszy się, wziął od Malajewa teczkę.
- Dziękuję - powiedział Malajew z uśmiechem. - Nie zapomniał pan...
Spokojnej plazmy.
Patryk także uśmiechał się. Machając rękami, cofnęli się w tłum. Żenią stała
tuż pod włazem i Gorbowski pomachał jej ręką. Potem odwrócił się do Dicksona.
- Gorąco? - spytał.
- Okropnie. Warto by teraz wziąć prysznic. A w łazienkach niech by i dzieci
wzięły.
- To opróżnijcie łazienki - powiedział Gorbowski.
- Łatwo powiedzieć. - Dickson ciężko westchnął i skrzywiwszy się odchylił
ciasny kołnierz munduru. - Broda włazi pod kołnierzyk - wymamrotał. - Kłuje nie do
wytrzymania. Swędzi mnie całe ciało.
- Wujku - zapytał Alosza. - Czy ty masz prawdziwą brodę?
- Możesz sprawdzić - odparł z westchnieniem Percy i schylił się.
Chłopiec pociągnął go za brodę.
- Ale i tak jest nieprawdziwa - oświadczył.
Gorbowski złapał go za rękę, ale Alosza wyrwał się.
- Nie chcę z tobą - powiedział. - Ja chcę z kapitanem.
- Świetnie - zgodził się Gorbowski. - Percy, odprowadź go do wychowawcy.
Ruszył ku drzwiom na korytarz.
- Tylko nie mdlej - rzucił w ślad za nim Dickson.
Gorbowski odsunął drzwi. Rzeczywiście, czegoś takiego na statku jeszcze nie
było. Pisk, śmiech, gwizd, szczebiotanie, gruchanie, wojownicze okrzyki, stukanie,
dzwonienie, tupanie, zgrzytanie metalu o metal, miauczące kwilenie niemowląt...
Niepowtarzalne zapachy mleka, miodu, lekarstw, rozgrzanych dziecięcych ciał,
mydła - mimo klimatyzacji, mimo nieprzerwanej pracy wentylatorów awaryjnych...
Gorbowski poszedł korytarzem, wybierając miejsca, gdzie ma postawić nogę,
zaglądając z obawą przez otwarte na oścież drzwi, za którymi skakały, tańczyły,
kołysały do snu lalki, celowały z dubeltówek, zarzucały lassa, tłoczyły się w
niewyobrażalnej ciasnocie, siedziały i pełzały po rozłożonych kojach, na stołach, pod
stołami, pod kojami ze cztery dziesiątki chłopców i dziewczynek w wieku od dwóch
do sześciu lat. Z kajuty do kajuty biegali zatroskani wychowawcy. W mesie, z której
wyrzucono prawie wszystkie meble, młode matki karmiły i przewijały niemowlęta, tu
też był żłobek - pięcioro raczkujących dzieci, rozmawiających ze sobą ptasim
językiem, łaziło na czworakach w odgrodzonym dla nich kącie. Gorbowski wyobraził
sobie to wszystko w stanie nieważkości, zmrużył oczy i przeszedł do sterowni.
Gorbowski nie poznał sterowni. Była pusta. Zniknął masywny auto-regulator,
który zajmował trzecią część pomieszczenia. Zniknął pulpit sterowniczy i fotel
drugiego pilota. Zniknął pulpit ekranu obserwacyjnego. Fotel przed komputerem. A
sam komputer, na wpół rozebrany, błyszczał obnażonymi modułami. Statek przestał
być gwiazdolotem. Przekształcił się w samobieżną międzyplanetarną barkę, która
zachowała dobry ciąg, lecz nadaje się tylko do przelotów po inercyjnych
trajektoriach.
Gorbowski wsunął ręce do kieszeni. Dickson sapał mu nad uchem.
- Ta-ak - powiedział Gorbowski. - A gdzie Walkenstein?
- Tutaj. - Walkenstein wychynął z wnętrzności komputera. Był posępny i
bardzo zdecydowany.
- Zuch z ciebie, Marku - pochwalił go Gorbowski. - I ty też, Percy. Dziękuję.
- O ciebie już trzy razy pytał Piszta - powiedział Mark i znowu skrył się w
komputerze. - Jest przy włazie bagażowym.
Gorbowski opuścił sterownię i wszedł do ładowni. Zrobiło mu się zimno. W
długim i wąskim pomieszczeniu, słabo oświetlonym dwiema lampami jarzeniowymi,
stali, ściśle przylegając do siebie, chłopcy i dziewczynki w wieku szkolnym - od
pierwszaków do uczniów wyższych klas. Stali w milczeniu, niemal bez ruchu,
przestępując tylko z nogi na nogę, i patrzyli w otwarty na oścież właz, przez który
widać było błękitne niebo i płaski, biały dach dalekiego magazynu. Przez chwilę
Gorbowski, zagryzając wargę, patrzył na dzieci.
- Pierwszaków przenieść na korytarz - zadysponował. - Drugą i trzecią klasę
do sterowni. Natychmiast.
- Ale to nie wszyscy - zauważył cicho Dickson. - Dziesięcioro utknęło gdzieś
po drodze z Dziecięcej Wioski... Ale myślę, że już nie żyją. Uczniowie starszych klas
odmawiają wejścia na statek. I jest jeszcze grupa dzieci outsiderów, które właśnie
przybyły. Zresztą sam zobaczysz.
- Mimo wszystko proszę wykonać moje polecenie - powiedział stanowczo
Gorbowski. - Pierwsze trzy klasy - na korytarz i do sterowni. A tutaj - więcej światła,
ekran, pokazujcie filmy. Historyczne. Niech wiedzą, jak dawniej bywało. Działaj,
Percy. I jeszcze jedno - niech dzieci utworzą łańcuch aż do Walkensteina, podawanie
części trochę je zajmie.
Z trudnością przecisnął się do włazu i zbiegł na dół. U podnóża włazu,
otoczona wychowawcami, stała duża grupa dzieci w różnym wieku. Po lewej bez ładu
i składu piętrzyły się, zwalone na kupę, najcenniejsze przedmioty kultury materialnej
Tęczy: pliki dokumentów, skoroszyty, maszyny i modele maszyn, owinięte tkaniną
rzeźby, rulony płócien. Po prawej zaś, w odległości dwudziestu kroków, stali ponurzy
chłopcy i dziewczęta w wieku piętnastu - szesnastu lat, a przed nimi, założywszy ręce
do tyłu, z pochyloną głową przechadzał się bardzo poważny Stanisław Piszta.
Niegłośno, lecz dobitnie mówił:
- ...Możecie uważać, że to egzamin. Mniej myślcie o sobie, a więcej o innych.
No i co z tego, że jest wam wstyd? Weźcie się w garść, pokonajcie to uczucie!
Młodzi uporczywie milczeli. I przygnębieni milczeli też dorośli stłoczeni
przed włazem bagażowym. Niektóre dzieci ukradkiem rozglądały się dokoła i widać
było, że mają wielką ochotę prysnąć, ale ucieczka była niemożliwa - otaczali ich
ojcowie i matki. Gorbowski popatrzył na właz. Nawet stąd było widać, że statek
zapchany jest po brzegi. W szerokim jak brama luku zwartym szeregiem stały dzieci.
Twarze miały niedziecięce - zbyt poważne i zbyt smutne.
Do Gorbowskiego jakoś bokiem przysunął się olbrzymi, bardzo przystojny
młody człowiek ze smutnymi, błagalnymi oczami, które szokująco nie pasowały do
reszty postaci.
- Jedno słowo, kapitanie - przemówił drżącym głosem. - Tylko jedno słowo...
- Chwileczkę - odpowiedział Gorbowski.
Podszedł do Piszty i objął go za ramiona.
- Miejsca starczy dla wszystkich - oświadczył Piszta. - O to proszę się nie
martwić...
- Stanisławie - powiedział Gorbowski - wydaj dyspozycje w sprawie
upychania pozostałych.
- Tam nie ma miejsc - niekonsekwentnie sprzeciwił się Piszta. - Czekaliśmy
na ciebie. Dobrze by było opróżnić rezerwową D-komorę.
- Na “Tarielu” nie ma rezerwowych D-komór. Ale miejsce zaraz się znajdzie.
Zajmij się tym.
Gorbowski pozostał twarzą w twarz z uczniami wyższych klas.
- Nie chcemy lecieć - oświadczył jeden z nich, dobrze zbudowany blondyn o
jasnozielonych oczach. - Lecieć powinni wychowawcy.
- Słusznie! - powiedziała niska dziewczyna w sportowych spodniach. Z tyłu
zabrzmiał głos Percy Dicksona:
- Rzucajcie! Po prostu na ziemię!
Z włazu posypały się dźwięczące płyty modułów komputera. System “podaj
dalej” ruszył.
- Wiecie co, chłopcy i dziewczęta? - rozpoczął Gorbowski. - Po pierwsze nie
macie prawa głosu, ponieważ jeszcze nie skończyliście szkoły. A po drugie, trzeba
mieć sumienie. Prawda, jesteście jeszcze młodzi i rwiecie się do bohaterskich
czynów, ale chodzi o to, że tu się nie przydacię, a na statku - bardzo. Strach
pomyśleć, co się tam będzie działo podczas lotu w stanie nieważkości. Potrzeba po
dwóch starszych uczniów na każdą kajutę do przedszkolaków, przynajmniej trzy
zręczne dziewczynki do żłobka i do pomocy matkom z niemowlętami. Krótko
mówiąc, oto gdzie wymaga się od was bohaterskich czynów.
- Proszę wybaczyć, kapitanie - powiedział kpiąco zielonooki - ale wszystkie te
obowiązki doskonale mogą wypełniać wychowawczynie.
- Proszę wybaczyć, młodzieńcze - odparł Gorbowski - ale sądzę, że znacie
prawa kapitana. Jako kapitan obiecuję, że spośród wychowawców polecą jedynie
dwie osoby. A co najważniejsze - natężcie mózgi i spróbujcie sobie wyobrazić, jak
będą żyć dalej wasi wychowawcy, jeśli zajmą wasze miejsca na statku. Zabawy
skończyły się, moi drodzy, przed wami życie, takie, jakim niekiedy, na szczęście
rzadko, ono bywa. A teraz wybaczcie, jestem zajęty. Na pocieszenie mogę wam tylko
powiedzieć jedno: wejdziecie na statek jako ostatni. To wszystko.
Odwrócił się do nich plecami i z rozpędu wpadł na młodego człowieka ze
smutnymi oczami.
- Och, przepraszam - bąknął Gorbowski. - Zupełnie o panu zapomniałem.
- Pan powiedział, że poleci dwóch wychowawców - ochrypłym głosem
powiedział młody człowiek. - Kto?
- Kim pan jest? - spytał Gorbowski.
- Nazywam się Robert Sklarow. Jestem fizykiem-zerowcem. Ale nie o mnie
chodzi. Ja panu zaraz wszystko wyjaśnię. Tylko proszę mi najpierw powiedzieć, kto z
wychowawców leci?
Sklarow... Sklarow... Zadziwiająco znajome nazwisko. Gdzie o nim
słyszałem?
- Kamil - podpowiedział Sklarow z wymuszonym uśmiechem.
- Ha - rzekł Gorbowski. - Więc interesuje pana, kto leci? - Obejrzał Sklarowa
od stóp do głów. - Dobrze, powiem panu. Wyłącznie panu. Leci kierownik i leci
naczelny lekarz. Sami jeszcze o tym nie wiedzą.
- Nie - jęknął Sklarow, chwytając Gorbowskiego za ręce. - Jeszcze jeden...
jeszcze jedna... Tatiana Turczina. Jest wychowawczynią. Bardzo ją kochają. Jest
najbardziej doświadczonym wychowawcą...
Gorbowski uwolnił ręce.
- Nie można - odpowiedział. - Nie można, kochany Robercie. Lecą tylko
dzieci i matki z niemowlętami, rozumie pan? Tylko dzieci i karmiące matki.
- Ona też! - natychmiast zareagował Sklarow. - Ona też jest matką! Będzie
miała dziecko... Moje dziecko! Może pan ją zapytać... Ona też jest matką!
Ktoś mocno popchnął Gorbowskiego w ramię. Zachwiał się i zobaczył, jak
Sklarow w panice robi parę kroków do tyłu, pospiesznie opuszczając plac boju. W
milczeniu nacierała na niego drobna, szczupła kobieta, zdumiewająco elegancka i
zgrabna, o przyprószonych siwizną złotych włosach i przepięknej, lecz jakby
skamieniałej twarzy. Gorbowski przesunął dłonią po czole i wrócił do trapu.
Teraz zostali tu jedynie uczniowie starszych klas i wychowawcy. Pozostali
dorośli - ojcowie i matki, i ci, którzy przynieśli tutaj swoje dzieła, a także ci, którzy
widocznie przepojeni mglistą, nie w pełni uświadomioną nadzieją, lgnęli do
gwiazdolotu, powoli odchodzili, rozstępując się i rozbijając na grupy. We włazie stał
z rozłożonymi rękami Stanisław Piszta i krzyczał:
- Posuńcie się troszeczkę, dzieci! Michael, krzyknij do tych w sterowni, żeby
się trochę ścieśniły. Jeszcze ciut-ciut!
Odpowiadały mu poważne dziecięce głosy:
- Kiedy nie ma gdzie! Taki tu tłok, że nie można się ruszyć!
A głęboki bas Percy Dicksona dudnił znowu:
- Jak to nie ma gdzie? A tu oto za pulpit? Nie bój się, maleńka, prądem cię nie
porazi, przechodź, przechodź... I ty też... I ty, z zadartym noskiem... Więcej życia! I
ty... tak, tak!
I chłodny, metaliczny głos Walkensteina prosił także:
- Stańcie ciaśniej, dzieciaki... Pozwólcie przejść... Pozwólcie przejść... Posuń
się, dziewczynko... Przepuść mnie, chłopcze...
Piszta odsunął się trochę i obok niego pojawił się Walkenstein z kurtką
przewieszoną przez ramię.
- Zostaję na Tęczy - oświadczył. - Musicie sobie poradzić beze mnie,
Leonidzie Andriejewiczu. - Jego oczy błądziły wśród tłumu, wyraźnie kogoś
szukając.
Gorbowski skinął głową.
- Lekarz na pokładzie? - spytał.
- Tak - odpowiedział Mark. - Z dorosłych są tam jedynie lekarz i Dickson.
Z włazu rozległ się nagle śmiech.
- Ech, wy! - z wysiłkiem wyrwał się głos Dicksona. - Oto jak trzeba... Raz-
dwa... raz-dwa...
We włazie ukazał się Dickson. Nad głową Piszty pojawiła się jego zmieniona
twarz, spocona i jasnomalinowa.
- Trzymaj mnie, Leonidzie - wysyczał z trudem. - Zaraz spadnę.
Dzieci śmiały się do rozpuku. Widok rzeczywiście był bardzo śmieszny: tłusty
inżynier pokładowy jak mucha wisiał na suficie, uczepiony rękami i nogami
karabinków do przymocowywania ładunków. Był ciężki i zgrzany, kiedy Piszta z
Gorbowskim wyciągnęli go na zewnątrz i postawili na nogi; ciężko dysząc
powiedział:
- Jestem stary. Jestem już stary...
Mrugając powiekami jakby w poczuciu winy, patrzył na Gorbowskiego.
- Nie mogę, Leonidzie. Ciasno, duszno, gorąco... Ten nieszczęsny mundur...
Zostaję, a ty leć z Markiem. A zresztą, prawdę mówiąc, mdli mnie na sam wasz
widok.
- Żegnaj, Percy - rzekł Gorbowski.
- Żegnaj, przyjacielu - powiedział Dickson ze wzruszeniem.
Gorbowski roześmiał się i poklepał go po galonach.
- Cóż, Stanisławie - przemówił. - Będziesz musiał obejść się bez inżyniera
pokładowego. Myślę, że się obejdziesz. Twoje zadanie: wyjść na orbitę sputnika
równikowego i czekać na “Strzałę”. Resztę zrobi dowódca “Strzały”.
Przez kilka sekund Piszta milczał zaskoczony. Potem zrozumiał.
- Ty co, hę? - powiedział bardzo cicho, wodząc wzrokiem po twarzy
Gorbowskiego. - Ty co? Przecież jesteś Desantowcem! Co to za gesty?
- Gesty? - zdziwił się Gorbowski. - Tego nie potrafię. Idź już. Odpowiadasz za
nich wszystkich do końca. - Odwrócił się do młodzieży: - Marsz na pokład! -
krzyknął. - Idź pierwszy, bo później się nie przeciśniesz - poradził Piszcie.
Piszta popatrzył na ponurych nastolatków powoli wlokących się do trapu,
popatrzył na właz, z którego wyglądały twarze dzieci, niezdarnie dziobnął
Gorbowskiego w policzek, skinął głową Markowi i Dicksonowi i wspiąwszy się na
palce, chwycił za karabinki. Gorbowski podsadził go. Uczniowie starszych klas jeden
za drugim z demonstracyjną wyniosłością i powolnością zaczęli przeciskać się do
środka, mężnie pokrzykując: “Hej tam, ruszać się żwawiej! Zaciśnij zęby, jeśli
nadepną ci na nogę! Kto tam tak ryczy? Głowa do góry!” Ostatnia weszła
dziewczynka w sportowych spodniach. Na chwilkę zatrzymała się i z nadzieją
popatrzyła na Gorbowskiego, ale jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Przecież nie ma gdzie - poskarżyła się cichutko. - Sam pan widzi? Za nic się
nie zmieszczę.
- Schudniesz - obiecał Gorbowski i wziąwszy ją za ramiona, ostrożnie wcisnął
w tłum. Potem spytał Dicksona: - A gdzie kino?
- Wszystko wyliczone - odpowiedział dumnie Percy. - Kino zacznie się w
momencie startu. Dzieci lubią niespodzianki.
- Piszta! - krzyknął Gorbowski. - Jesteś gotowy?
- Gotowy! - donośnie zameldował Piszta.
- Startuj, Piszta! Spokojnej plazmy! Zamykać włazy! Chłopcy i dziewczęta,
spokojnej plazmy!
Ciężka płyta włazu bezszelestnie wysunęła się ze szczeliny w korpusie.
Gorbowski, machając ręką na pożegnanie, odszedł od progu. Nagle przypomniał
sobie.
- O cholera! - wrzasnął. - A list?
W kieszeni na piersi listu nie było, w bocznej również. Właz zamykał się. List
nie wiadomo dlaczego znalazł się w wewnętrznej kieszeni. Gorbowski wcisnął go
dziewczynce w sportowych spodniach i pospiesznie cofnął dłoń. Właz zatrzasnął się
ostatecznie. Gorbowski, sam nie wiedząc dlaczego, pogładził błękitnawy metal,
zszedł na ziemię na nikogo nie patrząc, a Dickson z Markiem odciągnęli trap. Wokół
statku pozostało już zupełnie niewielu ludzi, za to nad statkiem krążyło kilkadziesiąt
helikopterów i flyerów.
Gorbowski obszedł stertę cennych przedmiotów, potknął się o jakieś popiersie
i ruszył dookoła statku w stronę luku pasażerskiego, gdzie powinna czekać na niego
Żenią Wiazanicyna. Żeby chociaż Matwiej przyleciał, myślał ze smutkiem. Czuł się
jak wyżęty i wysuszony i bardzo się ucieszył, gdy zobaczył Matwieja. Matwiej szedł
mu naprzeciw. Ale był sam.
- A gdzie Żenią? - spytał Gorbowski.
Matwiej zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Ani śladu Żeni.
- Była tutaj - odpowiedział. - Rozmawiałem z nią przez radiofon. Co, luki już
zamknięte? - Nadal się rozglądał.
- Tak, zaraz start - wyjaśnił Gorbowski. Też się rozglądał wokoło. Może jest
w helikopterze, pomyślał. Lecz wiedział, że to niemożliwe.
- Dziwne, że nie ma Żeni - odezwał się Matwiej.
- Może jest w helikopterze - powiedział Gorbowski. Nagle zrozumiał. A niech
ją, pomyślał.
- I w końcu nie zobaczyłem Aloszki - powiedział Matwiej.
Dziwny, szeroki dźwięk podobny do konwulsyjnego westchnienia rozległ się
nad kosmodromem. Olbrzymi błękitny masyw statku cicho oderwał się od ziemi i
wolno popłynął do góry. Pierwszy raz w życiu widzę start swojego statku, pomyślał
Gorbowski. Matwiej wciąż odprowadzał statek oczami.- i nagle jak użądlony
odwrócił się gwałtownie do Gorbowskiego i ze zdumieniem wlepił weń wzrok.
- Zaczekaj... - wymamrotał. - Coś mi się tu nie zgadza. Dlaczego jesteś tutaj?
A co ze statkiem?
- Tam jest Piszta - uspokoił go Gorbowski.
Oczy Matwieja znieruchomiały.
- Oto ona - wyszeptał.
Gorbowski odwrócił się. Nad horyzontem oślepiająco błyszczała lśniąca
równa wstęga.
Rozdział 10
Na przedmieściu Stolicy Gorbowski poprosił o zatrzymanie się. Dickson
zahamował i popatrzył na niego wyczekująco.
- Pójdę pieszo - zdecydował Gorbowski.
Wysiadł. Równocześnie wysiadł Mark i wyciągnąwszy rękę, pomógł wyjść
Ali Postyszewej. Przez całą drogę od kosmodromu nie odzywali się do siebie. Mocno,
jak dzieci, trzymali się za ręce, a Ala, zamknąwszy oczy, przytulała się twarzą do
ramienia Marka.
- Chodź ze mną, Percy - zaproponował Gorbowski. - Będziemy zbierać
kwiatuszki i już nie jest gorąco. I będzie to z korzyścią dla twojego serca.
Dickson pokręcił kudłatą głową.
- Nie, Leonidzie - odpowiedział. - Lepiej się pożegnajmy. Ja pojadę.
Słońce wisiało tuż nad horyzontem. Zrobiło się chłodnawo. Słońce świeciło
jakby w korytarzu utworzonym przez czarne ściany: obie Fale - północna i
południowa - podniosły się już wysoko nad widnokręgiem.
- Tym korytarzem - dokończył Dickson. - Gdzie mnie oczy poniosą. Żegnaj,
Leonidzie, żegnaj, Marku. I ty dziewczyno, żegnaj. Idźcie sobie... Ale najpierw po raz
ostatni spróbuję przewidzieć wasze poczynania. Teraz to szczególnie łatwe.
- Tak, to łatwe - zgodził się Mark. - Żegnaj, Percy. Chodźmy, maleńka.
Z przyjaznym uśmiechem spojrzał na Gorbowskiego, otoczył Alę ramieniem i
ruszyli w step. Gorbowski i Dickson patrzyli na oddalające się postacie.
- Troszkę późno - zauważył Dickson.
- Tak - zgodził się Gorbowski. - Mimo wszystko zazdroszczę im.
- Lubisz zazdrościć. Zawsze tak apetycznie to robisz, Leonidzie. I ja zresztą
zazdroszczę. Zazdroszczę, że ktoś będzie myśleć o nim w jego ostatniej minucie, a o
mnie... i o tobie także, Leonidzie, nikt.
- Chcesz, będę myślał o tobie? - zapytał poważnie Gorbowski.
- Nie, nie warto. - Dickson mrużąc oczy popatrzył na niskie słońce. - Tak -
powiedział. - Tym razem chyba się nie wywiniemy. Żegnaj, Leonidzie!
Skinął głową i odjechał, a Gorbowski bez pośpiechu ruszył szosą wraz z
innymi ludźmi, tak samo, w żółwim tempie, wlokącymi się do miasta. Było mu
wyjątkowo lekko na duszy i spokojnie, po raz pierwszy w ciągu tego gorączkowego,
napiętego i strasznego dnia. Nie musiał już o nikogo się troszczyć, podejmować
decyzji, wszyscy dokoła byli w pełni samodzielni i on także stał się całkowicie
samodzielny. Tak czuł się po raz pierwszy w życiu.
Wieczór był piękny i gdyby nie czarne ściany po prawej i lewej stronie,
powoli wrastające w błękitne niebo, byłby wprost przepiękny: cichy, przejrzysty, w
miarę chłodny, przeszyty ukośnymi, różowawymi promieniami słońca. Ludzi na
szosie stale ubywało: wielu odeszło w step, jak Walkenstein z Alą, inni zaś usiedli po
prostu na poboczach.
W mieście wzdłuż głównej ulicy różnobarwnymi plamami pyszniły się
wystawione po raz ostatni przez malarzy obrazy - przy drzewach, pod ścianami
domów, na falowodach w poprzek drogi, na słupach energetycznych. Przed obrazami
stali ludzie, wspominali, uśmiechali się, ktoś nieposkromionej naturze - wszczynał
spór, a milutka, szczupła kobieta gorzko płakała, powtarzając głośno: “Szkoda...
Jakże szkoda!” Gorbowski pomyślał, że gdzieś ją musiał widzieć, ale nie mógł sobie
przypomnieć gdzie.
Słychać było obco brzmiącą muzykę: w otwartej kawiarni obok gmachu Rady
malutki, chuderlawy człowieczek z niezwykłą namiętnością i temperamentem grał na
koncertowej chorioli. Ludzie przy stolikach zastygli; wiele osób słuchało siedząc na
stopniach i gazonach przed kawiarenką; oparty o instrument stał olbrzymi kartonowy
arkusz, na którym nieco krzywymi literami napisano: “Daleka Tęcza. Pieśń. Nie
dokończ.”
Wokół szybu kręciło się mnóstwo zaaferowanych ludzi. Matowo pobłyskiwała
olbrzymia, nie dokończona kopuła śluzy. Od budynku teatru ciągnęła się długa
kolejka fizyków-zerowców objuczonych teczkami, zawiniątkami, mnóstwem pudełek.
Gorbowski od razu pomyślał o teczce z materiałami, którą dostał od Malajewa.
Usiłował sobie przypomnieć, co się z nią stało. Chyba zostawił w sterowni. A może w
przedsionku? Nie warto sobie tym zaprzątać głowy. Nieważne. Grunt to luz. Dziwne,
czyżby fizycy jeszcze na coś liczyli? Prawda, zawsze można spodziewać się cudu.
Jakie to zabawne, że na cud czekają teraz najbardziej sceptyczni i logiczni ludzie na
całej planecie.
Pod ścianą Rady, przy wejściu, siedział z wyciągniętymi nogami człowiek w
poszarpanym kombinezonie pilota, niewidomy, z obandażowaną twarzą. Na jego
kolanach spoczywało błyszczące, niklowane bandżo. Odrzuciwszy do tyłu głowę,
niewidomy słuchał “Dalekiej Tęczy”.
Zza kopuły wyłonił się pseudonawigator Hans z ogromnym tobołem na
ramieniu. Na widok Gorbowskiego uśmiechnął się i nie zwalniając kroku powiedział:
“O, kapitan! Jak tam pańskie ulmotrony? Dostał pan? Właśnie zakopujemy archiwa.
Bardzo to nużące. Dzień jakiś taki zwariowany...” Zdaje się, że był to jedyny
człowiek na Tęczy, który do końca nie wiedział, że Gorbowski jest prawdziwym
kapitanem “Tariela”.
Z okna Rady zawołał Gorbowskiego Matwiej.
- “Tariel” już na orbicie! - krzyknął. - Właśnie się pożegnali. Tam wszystko w
porządku.
- Zejdź tu - zaproponował Gorbowski. - Pójdźmy razem.
Matwiej pokręcił przecząco głową.
- Nie, bracie - powiedział. - Mam nadal mnóstwo spraw, a czasu mało... -
Pomilczał chwilę, a następnie dodał zmieszany: - Żenią się znalazła, wiesz chyba
gdzie?
- Domyślam się - odpowiedział Gorbowski.
- I po coś to zrobił? - spytał Matwiej.
- Słowo honoru, niczego nie robiłem - odpowiedział Gorbowski.
Matwiej z dezaprobatą pokręcił głową i skrył się w głębi pokoju, a.
Gorbowski poszedł dalej.
Wyszedł na brzeg morza, na przepiękną, żółtą plażę ze pstrokatymi parasolami
i wygodnymi leżakami, z kutrami i łódkami cumującymi przy niewysokim pomoście
przystani. Opadł na jeden z leżaków, z rozkoszą wyciągnął nogi, splótł dłonie na
brzuchu i popatrzył na zachód, na purpurowe, zachodzące słońce. Z obu stron zwisały
aksamitnoczarne ściany, których starał się nie zauważać.
Teraz powinien startować na Lalandę, myślał poddając się ogarniającej go
senności. Siedzielibyśmy sobie we trzech w sterowni, a ja opowiadałbym, jaka to
miła planeta z tej Tęczy i jak zjeździłem ją całą w ciągu jednego dnia. Percy Dickson
milczałby, bawiąc się swoją brodą, Mark zaś zrzędziłby, że staro, nudno i wszędzie
jednakowo.
A jutro o tej porze wyszlibyśmy z derytrynitacji...
Obok niego przeszła z opuszczoną głową przepiękna dziewczyna z pasmami
siwizny w złotych włosach, która tak w porę przerwała jego nieprzyjemną rozmowę
ze Sklarowem na kosmodromie. Szła wzdłuż linii wody i jej twarz już nie sprawiała
wrażenia kamiennej, była po prostu śmiertelnie zmęczona. O jakieś pięćdziesiąt
kroków od Gorbowskiego zatrzymała się, postała, patrząc w morze, i usiadła na
piasku, opierając podbródek na kolanach. W tym momencie tuż nad jego uchem ktoś
ciężko westchnął i, spojrzawszy z ukosa, Gorbowski ujrzał Sklarowa. Sklarow
również patrzył na dziewczynę.
- To wszystko bez sensu - powiedział niegłośno. - Nudno żyłem,
niepotrzebnie! A to, co najgorsze, zostało na ostatni dzień...
- Mój drogi - odparł Gorbowski. - Cóż może być dobrego w ostatnim dniu?
- Pan jeszcze nie wie...
- Wiem - przerwał mu Gorbowski. - Wiem wszystko...
- Nie może pan wiedzieć wszystkiego... Przecież słyszę, jak pan ze mną
rozmawia.
- Jak?
- Jak ze zwyczajnym człowiekiem. A ja jestem tchórzem i przestępcą.
- No, Robercie - mitygował go Gorbowski. - Jakiż tam z ciebie tchórz i
przestępca?
- Tchórz i przestępca - powtórzył z uporem Robert. - Jestem nawet czymś
gorszym, bo wydaje mi się, że cały czas postępowałem słusznie.
- Tchórzy i przestępców nie ma. - oświadczył Gorbowski. - Jestem raczej
skłonny uwierzyć w człowieka, który potrafi zmartwychwstać, niż w człowieka
zdolnego do popełnienia przestępstwa.
- Nie musi mnie pan pocieszać. Przecież mówię, że nie wie pan o wszystkim.
Gorbowski powoli zwrócił ku niemu głowę.
- Robercie - powiedział. - Nie trać czasu. Podejdź do niej. Usiądź obok...
Lubię tak sobie leżeć, lecz jeśli chcesz, to ci pomogę...
- Wszystko wychodzi inaczej, niż się chce - ze smutkiem skarżył się Robert. -
Byłem pewien, że ją ocalę. Wydawało mi się, że jestem gotów na wszystko. Ale
okazało się, że tak nie jest... Pójdę - powiedział nagle.
Gorbowski obserwował go, jak idzie - z początku zamaszystym i pewnym
krokiem, a potem coraz wolniej i wolniej, ale mimo wszystko podszedł do niej i
usiadł obok, a ona się nie odsunęła.
Przez pewien czas Gorbowski patrzył na nich, starając się zorientować, czy
zazdrości im, czy nie, a później zasnął na dobre. Obudziło go dotknięcie czegoś
chłodnego. Otworzył nieco jedno oko i ujrzał Kamila, jego absurdalny hełm, wiecznie
smutną, posępną twarz i okrągłe, nieruchome oczy.
- Wiedziałem, że pan tu jest, Leonidzie - oświadczył Kamil. - Szukałem pana.
- Dzień dobry, Kamilu - mruknął Gorbowski. - To z pewnością bardzo nudne -
wiedzieć wszystko...
Kamil przysunął leżak i usiadł obok w pozie człowieka ze złamanym
kręgosłupem.
- Bywają rzeczy znacznie nudniejsze - odpowiedział. - Wszystko mi obrzydło.
To był olbrzymi błąd.
- Jak wyglądają sprawy na tamtym świecie? - spytał Gorbowski.
- Jest ciemno - odpowiedział Kamil. Zamilkł na chwilę. - Dzisiaj umierałem i
zmartwychwstawałem trzykrotnie. Za każdym razem bardzo bolało.
- Trzykrotnie - powtórzył Gorbowski. - Rekord. - Popatrzył na Kamila. -
Kamilu, wyznaj mi prawdę. W żaden sposób nie mogę tego zrozumieć. Czy jesteś
człowiekiem? Nie krępuj się. Już nikomu nie zdążę opowiedzieć.
Kamil zamyślił się.
- Nie wiem - powiedział. - Jestem ostatnim z Feralnej Trzynastki.
Doświadczenie nie udało się, Leonidzie. Ze stanu “chcesz, ale nie możesz”
przeszedłem do “możesz, lecz nie chcesz”. To strasznie przygnębiające - móc i nie
chcieć.
Gorbowski słuchał z zamkniętymi oczami.
- Tak, rozumiem - przemówił. - “Móc i nie chcieć” - to pochodzi od maszyny.
“A przygnębiające” - od człowieka.
- Niczego pan nie rozumie - odpowiedział Kamil. - Lubicie czasami marzyć o
mądrości patriarchów, którzy nie mają ani pragnień, ani uczuć, ani nawet wrażeń.
Bezcielesny rozum. Mózg-daltonista. Wielki Logik. Metody logiczne wymagają
absolutnego skupienia. Aby dokonać czegokolwiek w nauce, człowiek musi dniem i
nocą myśleć o jednym i tym samym, czytać o jednym i tym samym... A dokąd można
uciec od własnego psychicznego pryzmatu? Od wrodzonej zdolności odczuwania...
Przecież trzeba kochać, czytać o miłości, potrzebne są zielone pagórki, muzyka,
obrazy, uczucie niedosytu, strach, zawiść... Próbujecie się ograniczać - i tracicie
olbrzymi kawał szczęścia. I całkowicie zdajecie sobie sprawę z tego, że go tracicie. I
wtedy, aby zniszczyć w sobie tę świadomość i unicestwić męczące rozdwojenie,
kastrujecie się, odrywacie od siebie całą emocjonalną połowę ludzkiej istoty i
zostawiacie sobie tylko jedną reakcję na otaczający was świat - zwątpienie. “Podawaj
w wątpliwość!” - Kamil zamilkł na chwilę. - I wówczas czeka was samotność. - Ze
strasznym smutkiem patrzył na wieczorne morze, na stygnącą plażę, na puste leżaki
rzucające dziwaczny potrójny cień. - Samotność... - powtórzył. - Wy, ludzie, stale
odchodziliście ode mnie. Zawsze byłem dla was zbędnym, natrętnym i
niezrozumiałym dziwakiem. I teraz znowu odejdziecie. A ja zostanę sam. Dziś w
nocy zmartwychwstanę po raz czwarty, sam na martwej planecie przysypanej
popiołem i śniegiem...
Nagle na plaży zrobiło się gwarno. Grzęznąc w piasku, schodzili ku morzu
oblatywacze - ośmiu oblatywaczy, ośmiu niedoszłych pilotów-zerowców. Siedmiu
niosło na ramionach ósmego, niewidzącego, z twarzą owiniętą bandażami.
Niewidomy, odrzuciwszy do tyłu głowę, grał na bandżo i wszyscy śpiewali:
Gdy jak nawała ciemnych wód
Nieszczęście bez najmniejszych złud
Sięgało ci do warg,
Tyś zaciskała tylko dłoń,
Wstępując śmiało w mroczną toń,
I dalej szłaś bez skarg.*
[* Samuel Marszak - “T.G.”]
Nie oglądając się za siebie, weszli śpiewając w morze po pas, potem po pierś,
a potem popłynęli ku zachodzącemu słońcu, trzymając na plecach niewidomego
towarzysza. Po obu stronach mieli czarne, sięgające zenitu ściany; pozostała jedynie
wąziutka, ciemnobłękitna bruzda nieba, czerwone słońce i smuga roztopionego złota,
po której płynęli, i wkrótce w ogóle nie było ich już widać w drżących odblaskach
światła, i tylko dolatywał jeszcze stamtąd dźwięk bandżo i słowa pieśni:
Tyś zaciskała tylko dłoń,
Wstępując śmiało w mroczną toń,
I dalej szłaś bez skarg...
Próba ucieczki
Rozdział l
- Piękny dziś będzie dzień! - wyraził na głos swą myśl Wadim.
Stał przed otwartą na oścież ścianą poklepując się po nagich ramionach i
patrzył w sad. Nocą padał deszcz, trawa i krzaki były mokre, i dach sąsiedniego
domku również był mokry. Niebo było szare, a na ścieżce lśniły kałuże. Wadim
podciągnął spodenki, zeskoczył w trawę i pobiegł ścieżką. Głęboko, hałaśliwie
wdychając wilgotne poranne powietrze biegł obok zwilgotniałych leżaków, mokrych
skrzyń i tobołów, minął ogródek sąsiada, gdzie wystawiając na pokaz swe
wnętrzności tkwił na wpół rozebrany koliber, biegł przez mokre, wspaniale
rozrośnięte krzewy, między pniami mokrych sosen; nie zatrzymując się skoczył do
jeziorka, wydostał się na porośnięty turzycą przeciwległy brzeg, a stamtąd rozgrzany,
nadzwyczaj zadowolony z siebie, ciągle zwiększając tempo pomknął z powrotem,
pokonując wielkimi susami olbrzymie, gładkie kałuże i płosząc maleńkie szare żabki,
prosto na łączkę przed domkiem, gdzie stał “Okręt”.
“Okręt” był młodziutki, nie skończył nawet dwóch lat. Jego czarne, matowe,
zupełnie suche boki ledwie dostrzegalnie pulsowały, a ostry wierzchołek był mocno
pochylony i skierowany w ten punkt szarego nieba, gdzie za chmurami znajdowało
się słońce: “Okręt” z przyzwyczajenia gromadził energię. Wysoką trawę wokół niego,
obwisłą i pożółkłą, pokrywał szron. Był to zresztą zupełnie przyzwoity, nienarowisty
gwiazdolot klasy turystycznej. Gwiazdolot rejsowy przez noc wymroziłby cały las w
promieniu dziesięciu kilometrów.
Wadim ślizgając się na zakrętach okrążył “Okręt” i popędził do domu. Gdy
pojękując z rozkoszy wycierał się do sucha włochatym ręcznikiem, z domku
letniskowego naprzeciwko wyszedł sąsiad, wujek Sasza, ze skalpelem w ręku. Wadim
pomachał mu ręcznikiem. Sąsiad miał już ze sto pięćdziesiąt lat i całymi dniami
dłubał w swoim śmigłowcu, bez skutku jednak - koliber Latał niechętnie. Sąsiad w
zadumie spojrzał na Wadima.
- Nie masz przypadkiem zapasowych bioelementów? - zapytał.
- A co - przepaliły się?
- Nie wiem. Mają nienormalną charakterystykę.
- Może połączyć się z Antonem, wujku Saszo - zaproponował Wadim. -
Akurat jest w mieście. Niech przywiezie ze dwie sztuki.
Sąsiad podszedł do helikoptera i stuknął go skalpelem po dziobie:
- Czemu, głuptasie, nie latasz? - spytał z gniewem.
Wadim zajął się ubieraniem.
- Bioelementy... - gderał wujek Sasza zapuszczając skalpel we wnętrzności
kolibra. - Komu to potrzebne? Żywe mechanizmy... Półżywe mechanizmy... Prawie
nieżywe mechanizmy... Ani montażu,, ani elektroniki... Same nerwy! Proszę
wybaczyć, ale nie jestem chirurgiem. - Helikopter szarpnął się gwałtownie. - Spokój,
ty zwierzaku! Stój grzecznie! - Wyciągnął skalpel i odwrócił się do Wadima. - Do
licha! To niehumanitarne! - oświadczył. - Biedna zepsuta maszyna zamienia się w
jeden wielki bolący ząb! Może ja jestem zbyt staromodny? Żal mi jej, rozumiesz?
- Mnie też - wymamrotał Wadim, wciągając koszulę.
- Co?
- Pytam, czy mógłbym pomóc.
Wujek Sasza przez jakiś czas przesuwał wzrok z helikoptera na skalpel i z
powrotem.
- Nie - powiedział zdecydowanie. - Nie mam ochoty naginać się do
okoliczności. On będzie mi latał.
Wadim zasiadł do śniadania. Włączył stereowizor i rozłożył przed sobą
Najnowsze metody tropienia tachorgów. Książka była starodawna, papierowa,
przeczytana wielokrotnie od deski do deski jeszcze przez dziadka Wadima. Ilustracja
na okładce przedstawiała pejzaż planety-rezerwatu Pandory z dwoma potworami na
pierwszym planie.
Wadim jadł kartkując książkę i z przyjemnością zerkał na przystojną spikerkę,
która właśnie coś opowiadała o zajadłych sporach dotyczących emocjolizmu.
Spikerka była nowa i podobała się Wadimowi już cały tydzień.
- Emocjolizm! - westchnął Wadim i odgryzł kawałek kanapki z kozim serem.
Miła dziewczyno, przecież to słowo jest (obrzydliwe nawet fonetycznie. Jedź lepiej z
nami! A ono niech sobie zostanie na Ziemi. Założę się, że zdechnie do naszego
powrotu - możesz być pewna.
- Emocjolizm jako kierunek jest wielce obiecujący - z niezmąconym spokojem
kontynuowała spikerka. - Ponieważ dopiero on stwarza autentycznie głęboką
perspektywę istotnego zmniejszenia entropii informacji emocjonalnej w sztuce.
Jedynie on...
Wadim wstał i z kanapką w ręce podszedł do odsuniętej ściany.
- Wujku Saszo - zawołał. - Czy niczego pan nie słyszy w słowie
“emocjolizm”?
Sąsiad z założonymi do tyłu rękami stał przed rozbebeszonym helikopterem.
Koliber trząsł się jak osika na wietrze.
- Co mówisz? - spytał wujek Sasza nie odwracając się.
- Słowo “emocjolizm” - powtórzył Wadim. - Jestem pewien, że słychać w nim
dzwon pogrzebowy, widać przystrojony budynek krematorium i czuć zapach
zwiędłych kwiatów.
- Zawsze byłeś taktownym chłopcem, Wadimie - powiedział starzec z
westchnieniem. - A słowo jest rzeczywiście paskudne.
- Całkiem idiotyczne - potwierdził Wadim żując kanapkę. - Cieszę się, że i
pan to czuje... Niech pan posłucha, a gdzie się podział pański skalpel?
- Upuściłem go niechcący do środka - przyznał się wujek Sasza.
Wadim popatrzył na dygoczący w mękach helikopter.
- Wie pan, co się stało, wujku Saszo? Zwarł pan skalpelem układ trawienny.
Zaraz połączę się z Antonem, niech przywiezie drugi skalpel.
- A ten?
Wadim ze smutnym uśmiechem machnął tylko ręką.
- Proszę popatrzeć - powiedział wskazując na resztki kanapki. - Widzi pan? -
Wsunął ostatni kawałek do ust, pogryzł i połknął.
- Hę? - spytał zaintrygowany wujek Sasza.
- Tak by można plastycznie przedstawić los pańskiego narzędzia.
Wujek Sasza popatrzył na helikopter. Maszyna już nie wibrowała.
- Koniec - ogłosił Wadim. - Nie ma już pańskiego skalpela. Za to koliber jest
naładowany na jakieś trzydzieści godzin ciągłego lotu.
Sąsiad obszedł helikopter dookoła, bez sensu dotykając różnych części.
Wadim roześmiał się i wrócił do stołu. Kończył akurat drugą kanapkę, popijając ją
kolejną szklanką zsiadłego mleka, kiedy szczęknął informator i zabrzmiał cichy,
spokojny głos:
- Wezwań i odwiedzin nie było. Anton wychodząc do miasta życzy miłego
ranka i proponuje natychmiast po śniadaniu zacząć odzwyczajać się od wszystkiego
co ziemskie. Do Instytutu wpłynęło dziewięć nowych zadań...
- Bez szczegółów - poprosił Wadim.
- ... Zadanie numer dziewiętnaście do tej pory nie zostało rozwiązane. Pearl
Minchin udowodniła twierdzenie o istnieniu operacji wielomianowej nad Q-ciałem
struktur Simoniana. Adres: Richmond, siedemnaście-siedemnaście-siedem. To
wszystko.
Informator szczęknął znowu, pomilczał i dodał moralizatorsko:
- Zazdrościć nieładnie. Zazdrościć nieładnie.
- Ty bałwanie! - burknął Wadim. - Wcale nie zazdroszczę. Cieszę się! Zuch z
ciebie, Pearl! - Zamyślił się patrząc w sad. - Nie - powiedział. - Teraz precz z tym
wszystkim. Trzeba się wyrzec wszystkiego co ziemskie.
Cisnął brudne naczynia do zsypu i wydał bojowy okrzyk:
- Na tachorgi! Ozdobimy gabinet Pearl Minchin - Richmond, siedemnaście-
siedemnaście-siedem - czaszką tachorga!
I zaśpiewał:
Niech tachorgów wyjdzie trzysta
Każdy w końcu musi lec,
Rusza na nich wszak lingwista
Najstrukturalnielszy spec.
- Teraz tak - myślał na głos Wadim. - Gdzie jest radiofon? - Nakręcił numer. -
Anton? Co słychać?
- Stoję w kolejce - odpowiedział Anton.
- Co mówisz? I wszyscy na Pandorę?
- Prawie. A ktoś rozpuszcza pogłoskę, że polowanie na tachorgi wkrótce
zostanie zabronione.
- Ale my zdążymy?
Anton milczał przez chwilę.
- Zdążymy - odpowiedział.
- A są tam jakieś dziewczęta?
- A jakże inaczej?
- Zdążą przynajmniej?
- Zaraz zapytam... Mówią, że zdążą.
- Przekaż im gorące pozdrowienie od znajomego lingwisty strukturalnego,
przystojnego, sześć stóp wzrostu, o szlachetnej postawie... Słuchaj, Anton, co to ja
takiego miałem ci powiedzieć! Aha! Przywieź z łaski swojej skalpel wujkowi Saszy. I
ze dwie sztuki “BE-6”. I przy okazji “BE-7”.
- I przy okazji nowy śmigłowiec - powiedział Anton. - Cóż ten starzec uczynił
ze swoim skalpelem?
- A jak myślisz, co można zrobić ze skalpelem?
- Nie mam zielonego pojęcia - poddał się Anton po chwili namysłu. - Skalpel
to rzecz na całe stulecia. Jak terasy w Baalbek.
- Upuścił go niechcący do żołądka swego kolibra.
W radiofonie rozległy się śmiechy. Kolejka nieźle się bawiła.
- No dobrze - kończył Anton. - Czekaj, niedługo wracam. Bądź moim
superkarge i zacznij załadunek.
Wadim wsunął radiofon do kieszeni i obliczył na oko drogę przez trzy pokoje
do wyjścia.
- “Słaby jest duch mych nóg” - zacytował - “lecz za to rąk - potęga zła!”
Stanął na rękach i żwawo pobiegł do wyjścia. Na ganku wykonał salto i z
okrzykiem “U-uch!” padł na czworaki w trawę przed gankiem. Podniósł się zaraz i
otrzepawszy ręce, zadeklamował z uczuciem:
W pojedynku czy na wojnie,
Nikt nie zdoła przed nim zbiec,
Laury zbiera wciąż dostojnie
Najstrukturalniejszy spec.
Następnie bez pośpiechu wszedł w alejkę, przy której piętrzył się stos tobołów
i skrzyń - dość duży ładunek. Trzeba było wieźć ze sobą broń, amunicję, zapas
żywności, odzież - inną na polowanie, a inną - do słynnej kawiarni “Myśliwska” na
płaskim szczycie Eweriny, gdzie między stolikami buszuje wiatr przepojony
korzennymi zapachami, a pod urwiskiem, na samym dnie trzystumetrowej przepaści,
kłębią się jak burzowe chmury nieprzebyte, czarne chaszcze; gdzie podrapani
cierniami myśliwi ze śmiechem osuszają pękate flaszki “Krwi tachorga” i ryzykują
zwichnięcie rąk w daremnych próbach pokazania, jaką to czaszkę mogliby zdobyć,
gdyby wiedzieli, z której strony karabin ma kolbę; gdzie w ciemnozielonym
zmierzchu pary suną na strudzonych nogach w takt “Jasnego rytmu”, a nad Granią
Śmiałków wchodzą na bezgwiezdne niebo rozmyte, płaskie księżyce.
Wadim przykucnął przywierając plecami do najcięższej skrzyni, uchwycił
wygodnie swój ciężar i jednym szarpnięciem zarzucił go na ramiona. W skrzyni była
broń - trzy automatyczne karabiny z celownikami optycznymi do strzelania we mgle i
sześć setek naboi w płaskich plastikowych magazynkach. Sprężystym krokiem
Wadim poniósł skrzynkę przez sad do “Okrętu”. Zaszedł pojazd od strony urządzenia
odbiorczego i kopnął w burtę. Błona osłaniająca owalny właz pękła i Wadim zrzucił
skrzynię w zionącą chłodem ciemność.
Potem zawrócił, zrywając po drodze z krzaków olbrzymie jagody jakiejś
hybrydy. I każdy krzew zrzucał na niego ładunek zimnych, ciężkich kropel deszczu.
Trzeba ustrzelić co najmniej pięć tachorgów, myślał. Jedna czaszka dla Pearl
Minchin Richmondzkiej. Niech wie, że ze mnie fajny facet. Jedna czaszka dla mamy.
Mama jej nie zechce, jest na to zbyt poważnym człowiekiem, a wtedy podaruję tę
czaszkę pierwszej dziewczynie, która przejdzie obok mnie na rogu Newskiego i
Sadowej po dziesiątej rano. Trzecią czaszką rzucę w Samsona, aby poskromić jego
sceptycyzm: dziwnie zachowywał się u Nelly, kiedy opowiadałem jej o swej ostatniej
wyprawie na Pandorę. Czwartą czaszkę dam Nelly, żeby wierzyła mnie, a nie
Samsonowi. A piątą powieszę nad stereowizorem. Z lubością wyobraził sobie, jak
uroczo będzie wyglądała ładniutka spikerka pod szczerzącą zęby czaszką potwora.
Przeniósł na “Okręt” cztery wielkie skrzynie z surowym mięsem, osiem
skrzyń z warzywami i owocami, dwa miękkie toboły z odzieżą i jeszcze jedną
skrzynię z podarunkami dla mieszkańców, opatrzoną koślawym napisem: “Puszka dla
Pandory”.
Gdzieś za chmurami słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej; robiło się
gorąco. Wszystko dokoła wysychało. Żaby pochowały się w trawie. W pustych
domkach z szelestem rozsuwały się ściany. W pobliżu swego kolibra wujek Sasza
zawiesił hamak i usadowił się w nim z gazetą w ręce. Wadim skończył przenosić
ładunek i rozlokował się pod krzakiem agrestu.
- Tak więc odlatujecie - powiedział wujek Sasza.
- Uhm.
- Na Pandorę?
- Aha.
- A tutaj oto piszą, że zamierzają zaniknąć rezerwat. Na kilka lat.
- Nie szkodzi, wujku Saszo - powiedział Wadim. - Zdążymy.
Wujek Sasza po chwili milczenia zauważył cicho:
- Samemu będzie mi tu bardzo smutno.
Wadim przestał żuć.
- Ale przecież my wrócimy, wujku Saszo! Za miesiąc.
- Wszystko jedno. Ja na ten miesiąc pojadę do miasta. Co tu będę robił sam na
pięciu domkach? - Popatrzył na helikopter. - Z tym głuptaskiem. Półżywym.
W górze rozległo się niegłośne terkotanie.
- O, jeszcze jeden leci - zauważył wujek Sasza.
Wadim zadarł głowę. Niewysoko nad osiedlem wykreślał ósemkę
jaskrawoczerwony ramforynch. Na jego chudym brzuchu wyraźnie rysował się biały
numer.
- Tak to i ja bym potrafił - puszył się wujek Sasza. - A spróbowałbyś, brachu,
spikować śrubą, i to nie bokiem, i nie w staw, ale tu, blisko nas...
Ramforynch odleciał. Na betonowej dróżce za sadem rozległo się
poświstywanie samochodu.
- W naszej osadzie robi się ludno - zauważył wujek Sasza. - Ruch jak na
Newskim.
- To Anton! - Wadim zerwał się i pobiegł w stronę “Okrętu”.
Anton wprowadził samochód do garażu. Po chwili informował z
roztargnieniem:
- Wszystko w porządku, Dimka. Książeczkę nawigacyjną zarejestrowałem,
uzyskałem zgodę na start...
- Ale? - spytał przenikliwy Wadim.
- Co - ale?
- Najwyraźniej słyszę w twoich słowach jakieś “ale”.
Anton odparł niechętnie:
- Wpadłem na chwilę do Hali. Nie pojedzie.
- Czy to przeze mnie?
- Nie... - zawahał się. - Przeze mnie.
- No tak - oświadczył Wadim po namyśle.
Anton zapytał:
- A jak stoją sprawy z załadunkiem, superkargo?
- Wszystko w porządku, kapitanie. Można startować.
- A w domu? Posprzątane?
- W czyim domu?
- Na przykład w moim.
- Nie, kapitanie. Proszę o wybaczenie, kapitanie. Ale dopiero co skończyłem
załadunek, kapitanie.
Nisko nad dachami znowu przeleciał czerwony ramforynch. Anton popatrzył
w ślad za nim.
- A to ci historia! - krzyknął zdziwiony. - Znów CS-268. Chyba stałem się
obiektem czyjejś bacznej uwagi. Ten czerwony ramforynch z numerem pokładowym
CS-268 ugania się za mną od samego Placu Pałacowego.
- Czy nie jest w to zamieszana jakaś kobieta? - zapytał Wadim.
- Nie sądzę. Nigdy jeszcze kobiety za mną nie latały.
- Zawsze kiedyś... - zauważył Wadim - jest ten pierwszy raz. - I w tej chwili
olśniła go nowa myśl. - A może to jest członek tajnego towarzystwa obrońców
tachorgów?
Ramforynch jeszcze raz przeleciał nad ich głowami i nagle ucichł.
- Ech, to do wujka Saszy - powiedział Wadim. - Pójdzie do rozbiórki, na
zapasowe organy. Biedny ramforynch. A propos, przywiozłeś?
- Przywiozłem - odpowiedział Anton patrząc gdzieś w bok. - Nie, strukturalny
superkargo. To nie do wujka Saszy...
Zza krzaków wyszedł wysoki kościsty mężczyzna w szerokiej białej bluzie i w
białych spodniach. Miał bardzo smagłą, szczupłą twarz z krzaczastymi brwiami i
wielkie brązowe uszy. W ręku trzymał ogromną teczkę.
- To on - powiedział Anton.
- Kto?
- Człowiek w bieli. Przez cały czas kręcił się w pobliżu kolejki. I patrzył
wszystkim w oczy.
- Zaraz mu wyjaśnię, co to są tachorgi - rzekł Wadim - i on zrozumie.
Człowiek w bieli zbliżył się i starannie przyjrzał się obu myśliwym.
- Czy pan wie, że tachorgi napadają na ludzi i zdarza się, ranią ich poważnie? -
spytał Wadim. - Powodują trwałe kalectwa.
- Ach tak? - zdziwił się człowiek w bieli. - Tachorgi? Pierwszy raz słyszę.
Zresztą to nie moja specjalność. Przyszedłem do was z prośbą. Dzień dobry. -
Dotknął dwoma palcami skroni.
- Dzień dobry - odpowiedział Anton. - Pan do mnie?
Nieznajomy rzucił teczkę pod nogi i wytarł pot z czoła. W teczce coś głucho
zabrzęczało. Było to przeogromne, wypchane do granic możliwości teczysko, mocno
sfatygowane, z olbrzymią ilością pasków i miedzianych sprzączek. Po japońsku
teczka nazywa się kaban*[* dzik], pomyślał Wadim. Japończycy mają rację.
Nieznajomy powoli mówił dalej:
- Owszem. Do pana. - Zmrużył oczy i znowu mocno potarł dłonią twarz. -
Tylko proszę mnie nie pytać, dlaczego akurat do pana. Zupełnie przypadkowo do
pana... Mógłbym do kogokolwiek innego...
- Mieliśmy niesłychane szczęście - wesoło wtrącił Wadim. - To wprost
zdumiewające, że tak nam się dzisiaj wiedzie.
Nieznajomy popatrzył na niego bez uśmiechu.
- Pan jest kapitanem? - zapytał.
- Jestem nim potencjalnie - odpowiedział Wadim. - A praktycznie pełnię
funkcję superkargo i starszego specjalisty od tachorgów. Za pańskim pozwoleniem -
zwierzoznawca-amator...
Wadim wpadł w trans i nie mógł się już pohamować. Musiał za wszelką cenę
wywołać na twarzy nieznajomego uśmiech, choćby tylko z grzeczności.
- Ponadto jestem drugim pilotem-amatorem - kontynuował. - A to w razie,
gdyby kapitanowi przytrafiło się wodogłowie lub kolano pokojówki...
Nieznajomy słuchał w milczeniu. Anton powiedział z cicha:
- To bardzo śmieszne.
Zaległa cisza.
- O ile zrozumiałem, lecicie obaj na Pandorę - powiedział nieznajomy. Patrzył
na Antona.
- Tak, udajemy się na Pandorę. - Anton spojrzał z ukosa na tekę. - Czyżby pan
chciał coś przesłać za naszym pośrednictwem?
- Nie - odpowiedział przybysz, - r - Nie mam nic do przesłania. Mam całkiem
inną... Mam dla was propozycję. Przecież wy jedziecie dla rozrywki?
- Owszem - odpowiedział Anton.
- Jeśli niebezpieczne polowanie można uważać za rozrywkę - dodał znacząco
Wadim.
- To wspaniały wypoczynek - tłumaczył Anton. - Przelot turystyczny i
polowanie.
- Przelot turystyczny... - powoli, jakby z niedowierzaniem powtórzył
nieznajomy. - Turyści... Posłuchajcie mnie tylko, młodzi ludzie, nie wyglądacie na
turystów. Jesteście młodymi, zdrowymi chłopakami - odkrywcami. Po cóż to wam -
zagospodarowane planety, zelektryfikowane dżungle, automaty z wodą sodową na
pustyniach? Zresztą, co tu gadać! Dlaczego nie mielibyście udać się na nieznaną
planetę?
Chłopcy popatrzyli po sobie.
- To znaczy na jaką? - spytał Anton.
- Czyż to nie wszystko jedno? Jakąkolwiek. Taką, na której jeszcze nie stanęła
ludzka stopa. - Nieznajomy nagle szeroko otworzył oczy. - A może takich już w ogóle
nie ma?
Wcale nie żartował. To było jasne i chłopcy znów popatrzyli po sobie.
- Nic podobnego - powiedział Anton. - Takich planet jest jeszcze ile dusza
zapragnie. Ale my przez całą zimę szykowaliśmy się do polowania na Pandorze.
- Ja sam - wtrącił Wadim - już porozdawałem znajomym czaszki swoich nie
upolowanych jeszcze tachorgów.
- A poza tym - co takiego moglibyśmy robić na nowej planecie? - łagodnie
rzekł Anton. - Nie jesteśmy ekspedycją naukową, nie jesteśmy specjalistami. Wadim
jest lingwistą, ja zaś - kosmonautą, nawigatorem... Nie zdołamy nawet sporządzić
wstępnego opisu... A ma pan jakiś konkretny pomysł?
Nieznajomy zmarszczył krzaczaste brwi.
- Nie mam żadnych pomysłów - powiedział stanowczo. - Po prostu muszę się
dostać na nieznaną planetę. I pytanie brzmi: możecie mi pomóc czy nie?
Wadim zaczął bawić się zamkiem błyskawicznym kurtki. Ton przybysza raził
go: Wadim nie przywykł do takiego postępowania. Sytuacja stawała się trudna.
Człowiekowi wyruszającemu w podróż dla rozrywki trudno się sprzeczać z
człowiekiem, który musi jechać w ważnej sprawie. Wadim nie miał argumentów i
dlatego już chciał przyczepić się do okropnych manier nieznajomego, gdy nagle
zaszło coś dziwnego.
Za drzewami zaszczekał pies. Był to airedale terier wujka Saszy, Trofim -
zgrzybiałe, głupie psisko z objawami arystokratycznego zwyrodnienia i niezwykle
basowym głosem. Zaszczekał najprawdopodobniej dlatego, że siadła mu na nosie osa
i nie wiedział, co z nią począć, ale twarz nieznajomego zmieniła się nagle nie do
poznania. Skulił się cały i dał olbrzymiego susa w bok. Wadim nawet nie zrozumiał,
co się stało. Skoczywszy, nieznajomy wyprostował się i demonstracyjnie wolnym
krokiem wrócił na miejsce. Na czole błyszczał mu pot. Wadim spojrzał na Antona.
Twarz przyjaciela wyrażała spokojną zadumę.
- No cóż - powiedział z rozwagą. - W drugiej strefie jest wiele żółtych karłów
z przyzwoitymi planetami typu ziemskiego. Choćby EN 7031. Już się ktoś tam
wybierał, lecz wyprawę odłożono. Zapowiadała się nieciekawie. Ochotnicy nie lubią
żółtych karłów - chcieliby od razu giganta, najlepiej - wielokrotnego... Dogadza panu
EN 7031?
- Tak, w zupełności - odpowiedział nieznajomy. Już przyszedł do siebie. -
Jeśli to rzeczywiście bezludna planeta.
- To nie jest planeta - grzecznie poprawił Amon. - To gwiazda. Słońce. Ale są
tam również planety. Wszystko wskazuje na to, że nie zamieszkane. Jak panu na
imię?
- Saul - odpowiedział przybysz i po raz pierwszy uśmiechnął się. - Saul
Repnin. Jestem historykiem. Dwudziesty wiek. Postaram się jednak być użyteczny.
Umiem gotować, prowadzić naziemne pojazdy, potrafię szyć, naprawiać obuwie,
strzelać - zamilkł nagle. - A oprócz tego - dodał po chwili - wiem, jak to wszystko
robiono dawniej. Ponadto znam jeszcze kilka języków - polski, słowacki, niemiecki,
trochę francuski i angielski...
- Szkoda, że nie umie pan prowadzić gwiazdolotu - westchnął Wadim.
- Tak, szkoda - odpowiedział Saul. - Ale to nic takiego - gwiazdolot przecież
umiecie prowadzić wy.
- Nie wzdychaj, Dimka - skarcił go Anton. - Czas już najwyższy, żebyś i ty
popatrzył na dziwne krajobrazy bezimiennych planet. Tańczyć w kawiarni można i na
Ziemi. Wykaż się tam, gdzie nie ma dziewcząt, ty wzdychaczu...
- To są westchnienia zachwytu - odgryzł się Wadim. - Koniec końców, cóż to
są tachorgi? Ogromne i wszystkim znane zwierzęta...
Saul uprzejmie upewnił się:
- Mam nadzieję, że nie działałem przemocą? Spodziewam się, że wasza zgoda
jest w wystarczającym stopniu dobrowolna i niewymuszona?
- A jakże! - odpowiedział Wadim. - Przecież wolność to uświadomiona
konieczność. A reszta - prawie się nie liczy.
- Saulu Repninie, przyjmuję pana w poczet naszych pasażerów - obwieścił
Anton. - Start o dwunastej zero zero. Pańska kajuta jest trzecia z kolei, jeśli nie
zechce pan zająć czwartej, piątej, szóstej czy siódmej. Chodźmy, pokażę panu.
Saul schylił się po teczkę i wtedy wyśliznął mu się zza pazuchy i ciężko upadł
w trawę wielki, czarny przedmiot. Anton uniósł brwi. Wadim przyjrzał się dokładniej
i również uniósł brwi. Był to skorczer - ciężki pistolet-dezintegrator o długiej lufie,
strzelający wyładowaniami o napięciu milionów woltów. Takie przedmioty Wadim
widywał jedynie w kinie. Na całej Planecie znajdowało się nie więcej niż sto
egzemplarzy tej straszliwej broni i wydawano ją wyłącznie kapitanom desantowych
gwiazdolotów o superdalekim zasięgu.
- Jakiż jestem niezdarny - wymruczał Saul, podniósł skorczer i wsunął go pod
pachę. Następnie wziął teczkę i oświadczył: - Jestem gotów.
Przez jakiś czas Anton patrzył na niego tak, jakby zamierzał o coś zapytać. W
końcu rzekł:
- Chodźmy, panie Saulu. A ty, Wadimie, posprzątaj z grubsza mieszkanie i
odnieś narzędzie staruszkowi. Jest w bagażniku. Naturalnie, mam na myśli narzędzie,
a nie staruszka.
- Rozkaz, kapitanie - powiedział Wadim i poszedł do garażu.
Trudno być optymistą, myślał. A właściwie kto to jest optymista?
Przypominam sobie, że w jakimś starym wokabularzu powiedziano, iż optymista to
człowiek pełen optymizmu. Tamże pozycję dalej podano, że optymizm jest stanem,
który charakteryzuje się pełnym radości życia odczuwaniem rzeczywistości i wiarą w
lepszą przyszłość, w powodzenie. Dobrze być lingwistą - od razu wszystko ustawia
się na właściwym miejscu. Pozostaje tylko pogodzić ze sobą rześkie, pogodne
odczuwanie rzeczywistości z obecnością na pokładzie uzbrojonego po zęby
lunatyka...
Wziął z bagażnika skalpel i bioelementy i poszedł do wujka Saszy. Staruszek
siedział w kucki przy czerwonym ramforynchu.
- Wujku Saszo - powiedział Wadim. - Ma pan tu nowy skalpel i...
- Już nie potrzeba - przerwał mu wujek Sasza. Wstał. - Dziękuję. Podarowano
mi właśnie to. Poklepał pieszczotliwie swój nowy nabytek po wypolerowanym boku.
- Mówią, że jest bardzo żywotny, no nie?
- Podarowano?
- Tak, dał mi go pewien młody człowiek w białym ubraniu.
- A więc to tak! - prawie krzyknął Wadim. - A więc był pewien, że poleci z
nami. A może zamierzał siłą wtargnąć na “Okręt”?
- Co? - spytał wujek Sasza.
- Wujku Saszo - powiedział Wadim. - Czy wie pan, co to jest skorczer?
- Skorczer? Tak, wiem, oczywiście. Jest to małokalibrowe urządzenie
przerzucające nawój nitkowy w automatach tkackich. Wprawdzie teraz ich nie ma, ale
pamiętam, jeszcze jakieś siedemdziesiąt lat temu... A co, ten człowiek w białym
ubraniu jest starym tkaczem?
- Może i jest, ale skorczer ma, wujku Saszo, bynajmniej niemałokalibrowy.
Wadim poszedł w zadumie do swego domku. Wrzucił do zsypu na śmieci
bieliznę pościelową, przestawił automatykę gospodarczą na jałowy bieg i wyszedłszy
na ganek, napisał ołówkiem na drzwiach: “Wyjechałem na urlop. Proszę nie
zajmować.” Potem ruszył do Antona. Sprzątając jego domek, nadal rozmyślał. Koniec
końców, nie wszystko jeszcze stracone. Tachorgi na dobrą sprawę porządnie już się
wszystkim przejadły. Pandora jest tylko bardzo modnym uzdrowiskiem. Jak ja tam
mogłem wysiedzieć przez trzy sezony? Co za wstyd, pomyślał nagle z entuzjazmem.
Przecież kiedyś chwaliłem się na prawo i lewo naszyjnikiem z zębów tachorga i
plotłem niestworzone historie o Pandorze! Ciskać w Samsona czaszką tachorga -
jakież to banalne! Samson zasługuje na coś bardziej wyrafinowanego; Samson
zostanie unieśmiertelniony. Jak nieznana planeta, to nieznana planeta. Po nieznanej
planecie włóczą się nieznane stwory. Nie wiedzą jeszcze, biedaczyska, jak się
nazywają. A ja już wiem. Zdobędę tam pierwszego w dziejach “samsona
nieparzystonogiego błoniastouchego” albo, powiedzmy, “samsona niepełnozębego
grzebieniastozadego...” Rzucić w Samsona czaszką samsona - czegoś takiego jeszcze
nie było.
Kiedy wrócił na łączkę, “Okręt” był gotów do startu. Jego wierzchołek już nie
kierował się ku słońcu, szron na trawie dokoła znikł bez śladu.
Wadim wygodnie ulokował się we włazie, zwiesiwszy nogę. Patrzył na domek
Antona z rozsuniętą ścianą, na zielone korony sosen, na niskie obłoki, w których raz
pojawiały się, raz znikały błękitne prześwity. Tak to jest, druhu Samsonie, bracie mój
nieparzystonogi, pomyślał mściwie. Może poradziłbyś sobie z jakimś biblijnym
lwem, lecz gdzie ci tam do lingwisty strukturalnego... A najzabawniejsze, że nigdy by
mi nie przyszło do głowy wlec się dla rozrywki na nieznaną planetę, gdyby nie ten
staruszek w białym ubraniu. Więc aż tak gnuśny z nas ludek, nawet najlepsi spośród
lingwistów strukturalnych! Pociągają nas tylko ucywilizowane planety...
Na łączkę wyszedł terier Trofim. Pomrugał na Wadima dobrymi,
załzawionymi ślepiami, ziewnął, usiadł i zaczął się drapać tylną łapą za uchem. Życie
było piękne i urozmaicone. Weźmy choćby takiego Trofima, pomyślał Wadim. Stare
to, głupie, poczciwe, ale - kto by pomyślał - może jeszcze kogoś nastraszyć... A może
wszyscy lunatycy boją się szczekania psa? Wadim wlepił w Trofima badawczy
wzrok. A dlaczego właściwie uznałem, że Saul Repnin jest lunatykiem, czy jak to się
tam nazywało?... Skąd takie wydumane przypuszczenie? O wiele prościej założyć, że
historyk Saul to żaden historyk, a po prostu szpieg jakiejś humanoidalnej rasy,
działający na naszej planecie. Jak Benny Durów na Tagorze... To byłoby wspaniałe -
cały miesiąc nieznanych planet i tajemniczych nieznajomych... I jak wszystko
doskonale da się wyjaśnić! Samodzielnie z Ziemi wydostać się nie może, psów się
boi, a na nieznaną planetę musi dotrzeć dlatego, że tam mają przysłać po niego statek
- na neutralny grunt, że się tak wyrażę. Wróci do siebie i opowie: tak to a tak - dobrzy
z nich ludzie, pełni optymizmu, i nawiążemy z nimi normalne, humanoidalne
stosunki...
Wadim opamiętał się nagle i krzyknął w korytarz:
- Antonie, jestem na pokładzie!
- Nareszcie! - odkrzyknął Anton. - Obawiałem się już, żeś zdezerterował.
Zza drzew, paskudnie kręcąc ogonem, wyleciał chudy, czerwony ramforynch i
nienaturalnie wyjąc zaczął zataczać wokół “Okrętu” honorowy krąg. Wujek Sasza
otworzył drzwiczki i wymachiwał czymś białym. Wadim pomachał mu w
odpowiedzi.
- Start! - uprzedził Anton.
“Okręt” drgnął i łagodnie podskoczywszy - Wadim zdążył jeszcze odepchnąć
się nogą od ziemi - zaczął unosić się w niebo.
- Dimka! - zawołał Anton. - Zamknij wreszcie właz! Wieje!
Wadim ostatni raz pomachał wujkowi Saszy, podniósł się i zaciągnął błonę
włazu.
Rozdział 2
Amon włączył cyberpilota i założywszy ręce na brzuchu, w zadumie patrzył
na ekran. “Okręt” szedł na północ wzdłuż południka. Wokół rozpościerało się
ciemnofioletowe niebo stratosfery, a głęboko w dole bielała mętna zasłona obłoków.
Wydawała się gładka i równa, a tylko gdzieniegdzie można się było domyślić
zapadlisk gigantycznych lejów nad makro-stacjami meteorologicznymi - synoptycy
spuścili deszcz nad Europą Północną, a teraz zapędzali chmury do pułapek.
Anton rozmyślał nad dziwactwami ludzkimi. Wspominał dziwnych ludzi, z
którymi się stykał. Jakub Osinowski, kapitan “Herkulesa”, nie znosił łysych. Po
prostu gardził nimi. “Przestańcie mnie przekonywać”, mówił. “Pokażcie mi lepiej
choć jednego łysego, który byłby prawdziwym człowiekiem.” Z pewnością łysi
kojarzyli mu się z czymś nieprzyjemnym, ale co to było, nie wiedział nikt. Nie
zmienił się nawet wtedy, kiedy sam doszczętnie wyłysiał podczas katastrofy
sarandackiej. Wykrzykiwał tylko z wyraźną goryczą: “Jedyny! Zauważcie tylko -
jedyny wśród nich!”
Walter Schmidt z bazy “Hatteria” równie dziwacznie odnosił się do lekarzy.
“Lekarze...” cedził przez zęby z nieprzyzwoitą pogardą. “Znachorami byli i
znachorami pozostaną. Dawniej mamili zakurzoną pajęczyną i zgniłą krwią żmii, a
teraz czarują polem psychodynamicznym, o którym nikt nic nie wie. Co komu do
tego, co ja mam w środku? Głowonogi żyją po tysiąc lat bez żadnych lekarzy i do tej
pory pozostają szczęśliwie władcami głębin...”
Wołkowa przezywano Dreadnoughtem*,[* dreadnought (ang) - pancernik
(okręt), dosł. straszliwy, nieustraszony] a on był z tego bardzo zadowolony:
Dreadnought Adamowicz Wołków. Kaneko nigdy nie jadał niczego gorącego. Ralf
Pinetti wierzył w lewitację i uporczywie trenował... Historyk Saul Repnin boi się
psów i nie chce mieszkać wśród ludzi. Nie zdziwi mnie, jeśli się okaże, że nie chce
mieszkać wśród ludzi właśnie dlatego, iż boi się psów. Dziwne, prawda? Ale z tego
powodu nie stanie się gorszy, niż jest.
Dziwactwa... Nie ma żadnych dziwactw. Są po prostu różnice. Zewnętrzne
świadectwa nieodgadnionych procesów tektonicznych w głębinach ludzkiej natury,
gdzie rozum walczy na śmierć i życie z przesądami, gdzie przyszłość na śmierć i
życie wałczy z przeszłością. A my koniecznie chcemy, żeby wszyscy dokoła byli
gładcy, tacy jak ich sobie wymyślamy na miarę naszej skąpej fantazji... aby można
było ich opisać elementarnymi funkcjami dziecięcych wyobrażeń: dobry wujek,
chciwy wujek, nudny wujek. Straszny wujek. Dureń.
Tymczasem Saul nie widzi nic dziwnego w lęku przed psami. I Kaneko
uważa za zupełnie naturalny wstręt do gorących pokarmów. Tak samo Wadimowi
nigdy nie przyjdzie do głowy, że jego idiotyczne wierszyki temu i owemu mogą się
wydać nie zabawne, a dziwaczne. Na przykład Hali.
A weźmy teraz mnie. Wybierałem się na Pandorę. Gdyby o tym dowiedział
się, powiedzmy, kapitan Małyszew, popatrzyłby na mnie ze zdumieniem i powiedział:
“Jeśli zamierzasz odpoczywać, to zapewniam cię, że lepszego miejsca od Ziemi nie
znajdziesz nigdzie. Natomiast jeśli postanowiłeś popracować, to weź czarny układ EN
8742, który czeka na swą kolej według planu, albo giganta EN 6124 - interesują się
nim z jakiegoś powodu specjaliści na Tagorze.” I Małyszew miałby rację. Ale żeby
mnie zrozumiał i przestał patrzeć na mnie ze zdumieniem, musiałbym powiedzieć, że
stęskniłem się za Dimką i że Dimka ma ochotę strzelać do tachorgów.
Anton uśmiechnął się gorzko. Po cóż ja tak komplikuję sprawy? Po prostu
teraz wszyscy latają na Pandorę i pewnego razu Hala powiedziała mi, że chętnie by
się tam wybrała. Tak organizuje się w naszych czasach przeloty. I tak łatwo zmieniają
się plany. Czy mógłbym się przyznać Małyszewowi, że chodzi tu wyłącznie o Halę?
Dlaczego człowiek w żaden sposób nie potrafi nauczyć się żyć bez komplikacji? Z
jakichś bezdennych patriarchalnych głębin co i rusz wypływają pycha, egoizm,
urażona duma. I zawsze znajdzie się coś do ukrycia. I coś, o czym trudno jest mówić.
Anton popatrzył na bukiecik goździków leżący przed ekranem. Ech, Halu,
pomyślał. Chuchnął na pulpit i napisał palcem na znikającym matowym krążku: “Ech,
Halu!” Litery szybko ulotniły się, nie zdążył nawet dostawić wykrzyknika. Wówczas
ponownie chuchnął na pulpit i postawił wykrzyknik oddzielnie. Potem znowu
wyciągnął się w fotelu i po raz sto pierwszy usiłował rozebrać logicznie następujące
zdanie: “Kocham dziewczynę, ona mnie nie kocha, a tylko lubi; co robić?”
W gruncie rzeczy co by się zmieniło, gdyby mnie pokochała? Mógłbym ją
obejmować i całować. Stale przebywalibyśmy razem. Chodziłbym dumny jak paw. I
to, zdaje się, wszystko. Głupio, ale chyba wszystko. Po prostu spełniłoby się jeszcze
jedno marzenie. Jak ubogo wszystko wygląda, gdy się rozumuje logicznie. A w inny
sposób rozumować nie potrafię. Pusty ze mnie człowiek, cynik. Zobaczył Halę, Halę,
która coś mówi - trochę przez ramię, a oczy ma przysłonięte rzęsami... Dlaczego
wszystko jest tak głupio urządzone: można wyciągnąć człowieka ze wszystkich
drobnych kłopotów - z choroby, z apatii, ze śmierci, i tylko w prawdziwym kłopocie -
w miłości - nikt mu nie pomoże... Zawsze znajdzie się tysiąc doradców i każdy będzie
radził samemu sobie. I co dziwniejsze, taki nieszczęśnik sam nie chce, by mu
pomagano. Paranoja.
- Przepraszam, a dokąd pan się wybiera? - głośno zapytał Saul.
- Do sterowni - odpowiedział Wadim.
- Proszę chwilę zaczekać! Przecież właściwie jeszcze się sobie nie
przedstawiliśmy...
Drzwi do sterowni były otwarte. Anton słuchał przez cały czas jednym uchem,
jak w mesie dwa głosy terkoczą coś o tachorgach, zaroślach i mechanizmach zjawisk
historycznych. Teraz zaczął słuchać uważniej. - Przecież, zdaje się, ma pan na imię
Wadim? - powiedział Saul.
- Przeważnie - oświadczył z powagą Wadim. - Ale czasami nazywają mnie
Najstrukturalniejszym, czasami Latającym Bykiem, a w specjalnych wypadkach -
Dimeczką.
- Wobec tego - Wadim. A ile pan ma lat?
- Dwadzieścia dwa lokalno-ziemskie.
- Lokalno... No tak, ma się rozumieć... Jak pan powiedział? Lokalno-
ziemskie?
- Dwa. W dawnych ekspedycjach pozaukładowych nie uczestniczyłem.
- No pewnie. Tak właśnie myślałem. A pana ojciec kim będzie?
- Kim będzie? Zapewne już pozostanie melioratorem.
- E-e... Rozumiem... O to mi właśnie chodziło.
Nastąpiła krótka pauza w rozmowie.
- Bardzo elegancki stół - zauważył nieco zmieszany Saul.
Znowu pauza.
- To dobry stół. Solidny.
- A pańska mamusia?
- Mamusia? Będzie... to jest... ee... nadzorcą stacji. Pracuje na mezojądrowej
stacji.
Saul nerwowo zabębnił po stole palcami.
- Tak nie trzeba, panie Wadimie - poprosił. - Pan nie powinien zwracać uwagi
na mój sposób wysławiania się. Oczywiście, mówię trochę dziwacznie i chyba nieco
śmiesznie... Widzi pan, chodzi o to... Cały mój styl życia... Mój, że się tak wyrażę,
modus vivendi... Mam wąską specjalizację. Wyłącznie dwudziesty wiek. Jestem - jak
się mówiło dawniej - molem książkowym. Wiecznie w muzeach, wiecznie ze starymi
księgami...
- Wpływ otoczenia.
- Tak-tak, no właśnie. Rzadko obracam się wśród ludzi, a teraz mi właśnie
wypadło. Czy zna pan profesora Arnautowa?
- Nie.
- Wybitny specjalista. Jest moim przeciwnikiem ideowym. Poprosił mnie o
sprawdzenie pewnych aspektów swojej nowej teorii. Przecież nie mogłem się nie
zgodzić, prawda? Dlatego mi oto wypadło... porzucić pielesze... Otóż... Ale dlaczego
mówimy wciąż o mnie i tylko o mnie? Pan, zdaje się, jest lingwistą strukturalnym?
- Tak.
- Czy to ciekawa praca?
- A czy w ogóle istnieją jakieś nieciekawe?
- Tak, rzeczywiście... Czym się więc pan zajmuje?
- Zajmuję się analizą strukturalną. Ale proszę uwzględnić, panie Saulu, że ja
wyrzekłem się wszelkich spraw ziemskich. Lepiej już opowiem coś o tachorgach.
- Ależ nie, dziękuję, o tachorgach nie warto. Proszę lepiej opowiedzieć, jak
pan pracuje.
- Panie Saulu, przecież powiedziałem, że się wyrzekłem.
- Ale jakże to tak można - wyrzec się? Czyżby pan teraz zupełnie nie myślał o
pracy?
- Wprost przeciwnie. Cały czas myślę. Zawsze myślę o tej pracy, którą
wykonuję na bieżąco. Właśnie jestem superkargo i drugim pilotem - to na wypadek,
gdyby Antenowi przytrafiło się wodogłowie. Zresztą o tym ja już, zdaje się... Akurat
nabrałem strasznej ochoty, żeby poprowadzić trochę “Okręt”.
- Ale jeszcze pan zdąży poprowadzić! Ja nie proszę, aby pan mi opowiedział o
istocie pańskiej pracy, lecz jedynie o jej zewnętrznej formie, że się tak wyrażę... A
więc przychodzi pan do pracy. Zwyczajny powszedni dzień...
- Dobrze. Powszedni dzień. Kładę się na komputerze i myślę.
- No-no... Niech pan zaczeka - na komputerze? No tak, rozumiem. Pan jest
lingwistą, i kładzie się pan na... I co dalej?
- Myślę godzinę. Myślę drugą. Myślę trzecią...
- I wreszcie?
- Myślę pięć godzin i nic mi nie wychodzi. Wtedy złażę z komputera i
wychodzę.
- Dokąd?
- Na przykład do ogrodu zoologicznego.
- Do ogrodu zoologicznego? Dlaczego właśnie do ogrodu zoologicznego?
- Tak sobie. Lubię zwierzęta.
- A co z pracą?
- A co ma być? Przychodzę na drugi dzień i znowu zaczynam myśleć.
- I znów pan myśli przez pięć godzin i idzie potem do ogrodu zoologicznego?
- Skądże znowu?! Zwykle w nocy przychodzą mi głowy jakieś idee, a
następnego dnia tylko je dopracowuję do końca. A potem komputer przepala się.
- No jasne. I wtedy pan wychodzi do ogrodu zoologicznego.
- A co tu ma do rzeczy ogród zoologiczny? Zaczynamy naprawiać komputer.
Naprawiamy do rana.
- No a potem?
- A potem kończą się dni powszednie i zaczyna się nieprzerwane święto.
Wszyscy są podekscytowani i myślą o jednym: zaraz wszystko stanie i trzeba będzie
myśleć od nowa.
- No dobrze. Tak wygląda dzień powszedni. Ale nie można przecież cały czas
pracować...
- Nie można - powiedział Wadim z żalem. - Ja, na przykład, nie mogę. Koniec
końców trafiasz w ślepy zaułek i musisz się trochę rozerwać.
- W jaki sposób?
- Jak wypadnie. Na przykład, jeżdżę na bojerach. Czy pan też lubi jeździć na
bojerach?
- E-e... Jakoś nie miałem okazji.
- Ależ to niesłychane! Muszę pana koniecznie przewieźć. Jaki ma pan
wskaźnik zdrowia?
- Wskaźnik zdrowia? Jestem w pełni zdrów. A nad czym pan teraz pracuje?
- Nad syntezą struktur rozłącznych.
- A po co to jest potrzebne?
- Co to znaczy “po co”?
- No, kto będzie miał z tego jakiś pożytek?
- Każdy, kto się tym zainteresuje. Właśnie teraz projektuje się uniwersalny
translator. Będzie składać struktury rozłączne.
- Panie Wadimie, czy tutaj, na “Okręcie”, można posłuchać muzyki?
- Oczywiście. A co pan sobie życzy”? Może “Treli” Schayera? Przy tej
muzyce świetnie prowadzi się “Okręt”.
- A Bach?
- O, Bach! Zdaje się, że mamy i Bacha. Wie pan co, Saulu? Przecież z panem
na pewno będzie bardzo przyjemnie słuchać muzyki.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Zawsze przyjemnie jest słuchać muzyki z człowiekiem, który ją
dobrze zna. Lubi pan Mendelssohna?
- Pan zna Mendelssohna?
- Panie Saulu! Mendelssohn - to najlepszy ze starych kompozytorów!
Spodziewam się, że pan lubi Mendelssohna. Co prawda, kiepsko go się słucha na
pokładzie “Okrętu”. Rozumie mnie pan?
- Chyba tak... Ja słucham Mendelssohna w moim przytulnym gabinecie...
Rozgadali się wreszcie, pomyślał Anton. Spojrzał na zegarek. “Okręt”
wchodził w strefę startową nad Biegunem Północnym. Na ekranie w fioletowej głębi
pojawiły się ciemne punkciki czekających na start gwiazdolotów. Anton krzyknął
przez drzwi:
- Wybaczcie, że przerywam. Wkrótce start. Dimka, pokaż panu Saulowi, jak
ma się zachowywać w komorze bezinercyjnej.
Anton posłał do stacji kontrolnej zapytanie o program czekającego ich
przelotu i po trzydziestu minutach, podczas których “Okręt” dryfował w stratosferze z
dwoma dziesiątkami innych wielkich i małych gwiazdolotów, otrzymał program
przejścia, siedem wariantów programu podróży powrotnej i zezwolenie na wyjście w
Podprzestrzeń. Wówczas poprosił pasażerów o udanie się do komór, potem wszedł do
własnej, sprawdził, czy wszyscy są gotowi, i dał “Okrętowi” komendę “start!”
Jak zawsze, Amonowi zrobiło się niedobrze. Przez całe ciało przebiegła fala
gorąca, twarz i plecy zaś pokrył zimny pot. Anton osowiałym wzrokiem śledził, jak
czerwona strzałka posuwa się skokami po skali, mierząc szybko zmieniającą się
krzywiznę przestrzeni. Dwieście rimanów... czterysta... osiemset... Tysiąc sześćset
rimanów na sekundę... Przestrzeń wokół “Okrętu” zwijała się coraz ciaśniej. Anton
wiedział, jak to wygląda z boku. Wyraźny czarny stożek “Okrętu” zaczyna drżeć i
rozmazywać się, powoli roztapia się i nagle całkiem znika, a na jego miejscu
rozbłyskuje w słońcu olbrzymi obłok zestalonego powietrza. Temperatura na sto
kilometrów wokół gwałtownie spada o pięćdziesięć stopni... Trzy tysiące rimanów.
Ognista strzałka zatrzymała się. Epsylon-derytrynitacja dobiegła końca i nastąpiło
przejście w Podprzestrzeń. Z punktu widzenia ziemskiego obserwatora “Okręt” był
teraz “rozmazany” na przestrzeni stu pięćdziesięciu parseków od Słońca do EN 7031.
Teraz czekało ich przejście powrotne.
Przy wychodzeniu z Podprzestrzeni zawsze istnieje niebezpieczeństwo
znalezienia się zbyt blisko jakiejś przyciągającej masy, a może nawet i wewnątrz
takowej. Co prawda, niebezpieczeństwo jest czysto teoretyczne. Znacznie łatwiej jest
trafić prosto w komin Ermitażu po wypadnięciu nad Leningradem ze stratoplanu. W
każdym razie historia ludzkości żadnego z tych zdarzeń nie zanotowała. Statek
Antona szczęśliwie wyskoczył w normalną przestrzeń w odległości dwóch jednostek
astronomicznych od żółtego karła EN 7031.
Anton przyszedł do siebie, otarł pot z czoła i opuścił komorę. W sterowni
wszystko było w porządku. Przeszedł wzdłuż pulpitu, rzucił okiem na ekran,
następnie wyłączył automatykę przejścia. Na pulpicie przed ekranem jak poprzednio
leżał bukiecik goździków. Anton zatrzymał się. “Szkoda”, wymamrotał. Dotknął
bukiecika palcem i kwiaty rozsypały się na zielonkawy proszek. Biedactwa, pomyślał
Anton. Nie wytrzymały. Zresztą, kto by to wytrzymał? Przypomniał sobie o
pasażerach i zszedł do mesy.
Pomieszczenie mesy było okrągłe, prowadziły stąd drzwi do wszystkich ośmiu
kajut i właz na dół, gdzie znajdowały się magazyny, kuchnia-syntetyzator, prysznic i
tak dalej. Anton obejrzał stół, fotele, docisnął klapę zsypu i udał się do kajuty
Wadima. Odsunął pokrywę komory, a ten, biały, mokry jak mysz, wyskoczył prosto
na niego.
- Kiepsko się czujesz? - zapytał ze współczuciem Anton.
Wadim, dobywając z trudem głosu, zaśpiewał:
Gwiezdnych rejsów wicher śwista
Zaczął się diabelski wiec
To w Podprzestrzeń wszedł lingwista
Najstrukturalniejszy spec.
Ale prawie natychmiast postawił oparcie kanapy i usiadł.
- Oto dlaczego nie zostałem pilotem kosmicznym - powiedział lekko
schrypniętym głosem.
- Za każdym razem to mówisz - rzekł Anton.
Wadim nie odpowiedział.
- Pójdę uwolnić Saula - oświadczył Anton.
- Słyszałeś naszą rozmowę? - spytał Wadim nie otwierając oczu.
- Tak.
- Ciekawy człowiek, prawda?
- Nie wiem - powiedział Anton. - Ale za to wiem, że coś go gryzie.
- No chyba. Innego z pewnością byś nie wziął na “Okręt”. Jak tylko
wybierzemy się gdziekolwiek we dwóch, zaczynasz altruizować. Zaczeka], nie
odchodź...
Anton zatrzymał się w drzwiach.
- Pleciesz straszliwe bzdury - powiedział - a Saulowi jest tam teraz z
pewnością niedobrze. Nie uwierzysz, ale sądzę, że jest jeszcze marniejszym
pogromcą przestrzeni niż ty.
Wadim niespodzianie zadeklamował tragicznym szeptem:
- O ślepcze! O ślepcze!... Nie, nie odchodź - mnie też jest niedobrze...
Czyżbyś jeszcze nie rozumiał, kim on jest?
- Co masz na myśli?
Wadim wreszcie usiadł.
- Przecież on nie ma pojęcia o lingwistyce - powiedział. - Mam nadzieję, żeś
to zauważył?
- A czy ty się znasz choć trochę na historii?
- Powiedz mi jeszcze, że to mól książkowy. Wszyscy znamy jednego takiego
mola. Nazywa się Benny Durów. Pogadaj o nim z Tagorianami.
Anton uśmiechnął się mimo woli.
- Dobrze - powiedział. - Tylko ty mimo wszystko hamuj się trochę. Ja ciebie
przywykłem znosić w dowolnych dawkach, ale na naszym nowym znajomym
wywierasz wręcz przygnębiające wrażenie. Mniej źrebięcego optymizmu, a więcej
taktu.
- Rozkaz, kapitanie - poważnie odpowiedział Wadim. - Tak jest, kapitanie.
Anton wyszedł. Omijając stół, znów się uśmiechnął: z Wadimem trudno się
nudzić. W kajucie numer trzy najpierw rozłożył kanapę i dopiero wtedy odsunął
pokrywę, przygotowując się do podtrzymania padającego ciała. Z komory buchnął
błękitny dym. Anton aż odskoczył.
- Co, czyżby już? - rozległ się zza kłębów dymu głos Saula.
Anton wpatrzył się w niego. Saul siedział na swojej teczce postawionej na
sztorc i palił długą czarną fajkę. Wyglądał na roztargnionego i całkowicie
niefrasobliwego.
- Nie mdli pana? - spytał Anton, cofnął się i usiadł na kanapie.
- Ani trochę. Czy można już wychodzić?
- Proszę bardzo - odpowiedział Anton.
Saul wstał, sięgnął po teczkę i pochylając się wyszedł z komory.
- Jesteśmy prawie na miejscu - oświadczył Anton. - Pozostaje nam tylko
wybrać planetę i zdecydować, gdzie wylądujemy.
Saul usiadł obok niego.
- Czy jesteśmy daleko od Ziemi? - spytał.
- Ze sto pięćdziesiąt parseków. To znaczy prawie na granicy zasięgu naszego
“Okrętu”.
Wadim wrzasnął ze swojej kajuty:
- Saulu! Niech pan żąda planety podobnej do Ziemi! Skafander z pewnością
się panu nie spodoba, a maska tlenowa jakoś ujdzie...
Anton wstał i starannie zamknął drzwi.
- Jest mi wszystko jedno, jaką wybierzemy planetę - cicho powiedział Saul. -
Ale, oczywiście, lepiej taką, na której można oddychać. - Nagle uśmiechnął się. - To
nadzwyczaj ważne, żeby można było oddychać. - Anton popatrzył na niego z uwagą.
- Ale najważniejsze - żeby tam nikogo nie było...
- A więc tak - zaczął Anton - planetę panu znajdziemy. To drobiazg. Mamy na
pokładzie kopułę mieszkalną na sześć osób, mamy glider, nie zabraknie nam zapasów
żywności, jest dobra radiostacja. Pomożemy się panu urządzić i od razu odlecimy.
Zgoda?
Saul siedział ze spuszczoną głową.
- Tak - powiedział zachrypniętym głosem. - Tak będzie najlepiej. Z
pewnością.
- No to w porządku. - Anton pchnął drzwi. - Ja pójdę do sterowni, a pan... Jeśli
ma pan ochotę, niech pan też przyjdzie.
W kabinie pilota Anton włączył katalog pokładowy i przejrzał informacje
dotyczące układu EN 7031. Informacje okazały się nieciekawe. Wokół żółtego karła
krążyły cztery planety i dwa pasy asteroidów. Druga planeta wydawała się
odpowiednia: była ziemiopodobna i znajdowała się w odległości półtorej jednostki
astronomicznej od swego słońca. Anton przekazał współrzędne automatycznemu
nawigatorowi.
Z mesy dochodziły głosy.
- Jak pan zniósł przejście, panie Saulu?
- Jakie przejście? Nie zauważyłem żadnego przejścia.
- Tak właśnie myślałem.
- Co?
- Że pan nie zauważy. Chce pan wziąć prysznic?
- Nie. A czy długo jeszcze musimy lecieć?
- Na pewno nie. Czuje pan coś? - “Okręt” drgnął i podłoga uciekła spod nóg. -
O, właśnie weszliśmy na trajektorię. Chodźmy do sterowni, dobrze?
- Nie będziemy przeszkadzać?
- Skądże. To przecież tylko lot turystyczny. Naturalnie w desantowym lub
rejsowym gwiazdolocie nie wpuszczono by tam nas... Po co pan nosi ze sobą teczkę?
- Jest dla mnie cenna...
- To niech pan jej nie stawia na klapie zsypu.
Anton uważnie oglądał obraz planety na ekranie. Była błękitna jak Ziemia,
pokryta białym całunem obłoków, ale zarysy lądów wyglądały obco - jeden wielki
kontynent ciągnął się wzdłuż równika, inny, mniejszy, był wysunięty ku biegunowi.
- Oto pańska planeta - powiedział Anton i wziął kartkę, która wypadła ze
szczeliny analizatora. - Wspaniała planeta. Ciśnienie jak na Ziemi. Doba -
dwadzieścia osiem godzin, masa - jeden i jedna dziesiąta. Szkodliwych gazów brak.
Tlenu jest dużo. Dwutlenku węgla trochę mało, ale to nie powinno pana martwić.
Popatrzył na Saula. Saul oglądał swoją planetę z jakimś dziwnym wyrazem1
twarzy. Jego kosmate brwi uniosły się w górę, wygięły w łuki, i Antonowi wydało się
nawet, że jeszcze trochę i Saul się rozpłacze. Wzruszyło to Antona.
- Przyjaciele! - powiedział nagle Wadim. - Nazwijmy tę planetę Saula.
- Nadaję jej imię “Saula”! - powiedział uroczyście Anton.
Przygiął do siebie tubę dziennika pokładowego i podyktował:
- Juliański dzień dwadzieścia pięć czterdzieści dwa dziewięćset sześćdziesiąt
siedem. Druga planeta układu EN 7031 otrzymuje nazwę “Saula” od imienia członka
załogi historyka Saula Repnina.
Wszystko to nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Planety obdarzano
nazwami statków i miast, i imionami ulubionych bohaterów literatury pięknej,
nazwami przyrządów albo po prostu nadawano im miana, wykorzystując przeróżne
połączenia dźwięków. A jeśli komuś brakowało fantazji, brał jakąkolwiek książkę,
otwierał na dowolnej stronie, wybierał pierwsze z brzegu słowo i jakoś je
przekształcał. W ten sposób powstawało coś w rodzaju Śmiechowiny, Padraki lub
Brewii.
Ale Saul był niesamowicie wzruszony. Mamrotał “dziękuję, dziękuję,
przyjaciele” i ściskał Wadimowi rękę. Było to bardzo wzruszające.
A tymczasem planeta rosła. Kiedy na ekranie pozostał jedynie kontynent
rozciągnięty wzdłuż równika, Anton zapytał:
- A więc gdzie będziemy lądować, panie Saulu?
Saul dźgnął palcem prawie w sam środek kontynentu. Antenowi wydało się
nawet, że zrobił to z zamkniętymi oczami.
- Kocha-a-ani - przeciągnął Wadim. - Wylądujemy bliżej wybrzeża.
Było jasne, że chce się wykąpać. Wykąpać się w oceanie Sauli, w falach, które
nie omywały jeszcze ani jednego Ziemianina, a może nawet ani jednej istoty
rozumnej.
- N-no... Bliżej wybrzeża, to bliżej wybrzeża - niepewnie odezwał się Saul.
Popatrzył na Antona. - Dla moich celów - kaszlnął - wybór miejsca nie jest istotny.
- Cudownie! - odpowiedział Wadim. Zręcznie usiadł w fotelu obok Antona. -
Starczy! - oświadczył. - Kapitan uległ paraliżowi, a więc w stanie ciężkim odniesiono
go do kajuty. Barczysty i przystojny drugi pilot przejął sterowanie. - Położył palce na
kontaktach biosterowania i “Okręt” od razu zwalił się w przepaść. Kontynent na
ekranie zaczął się nieprzyjemnie przekręcać. Wadim obwieścił:
Jak łazienna blacha drżycie,
Bom do sterów właśnie siadł,
Lecz ocali wasze życie
Najstrukturalniejszy chwat.
Saul hałaśliwie wypuścił z rąk teczkę i wczepił się Antonowi w ramię.
- Dimka, powiedz chociaż, gdzie celujesz - poprosił Anton.
- Tam - odrzekł mgliście Wadim. - Gdzie błękitne fale pieszczą piasek.
Statek zarzuciło na prawą burtę.
- Łagodniej, łagodniej - powiedział Anton. - Mniej emocji. Nie trafisz w
kontynent.
- Może trafię.
- Hamuj! Przecież widzisz, że zarzuca!
- Ja wszystko widzę.
- Och, ale zaraz gruchniemy! - powiedział Amon w przestrzeń.
- Nie strachaj się, nie strachaj - pogadywał Wadim.
Ekran zmatowiał. “Okręt” wszedł w atmosferę. Wybuchła i przepadła tęcza na
chmurach twardego powietrza. Zamigotały białe i czarne plamy.
- Odmuch - poradził Anton.
- Wiem.
- Och, ale cię tłucze i przekrzywia!
Wadim szybko powiedział:
- Przejmujesz sterowanie - koniec z przyjaźnią.
- Niech pan, panie Wadimie, w samej rzeczy nie spudłuje - powiedział Saul
ostrożnie.
Karuzela na ekranie skończyła się. Szybko pomknęło im naprzeciw jakieś
białe pole, potem ekran ściemniał i zgasł. Statek drgnął.
- No i koniec - powiedział Wadim. Przeciągnął się, zachrzęścił stawami
palców.
- Co to znaczy “koniec”? - spytał Saul. - Czyżby awaria?
- Wylądowaliśmy - wyjaśnił Anton. - Serdecznie witamy na Sauli.
- A jednak pan trafił - zwrócił się Saul do Wadima.
- A jakże, trafił - zgodził się Anton. - Panu Bogu w okno - dodał przewrotnie.
- Wiesz, Dimka, o ile chybiłeś? O jakieś dwieście kilometrów. Ale ekran zdążyłeś
wyłączyć, zuch z ciebie.
- Nawyk - powiedział niedbale Wadim.
Anton wstał.
- A nawiasem mówiąc, co to znaczy “łazienna blacha”?
Wadim również wstał.
- Wiesz, Toszka, sprawa jest dość skomplikowana. Istnieje taki archaiczny
idiom “drżeć jak łazienna blacha”. Łazienna blacha to płyta z żarem - zaczął
pokazywać rękami. - Wstawiano ją w paleniska kurnych łaźni i kiedy robiono parę, to
znaczy spryskiwano palenisko wodą, rozżarzona blacha zaczynała wibrować.
Saul niespodzianie parsknął śmiechem. Śmiał się do rozpuku i z wyraźną
rozkoszą, wycierając łzy dłonią i przytupując. Nikt niczego nie rozumiał, lecz po
minucie śmiali się już wszyscy.
- Zabawny zwyczaj, nieprawdaż? - zauważył Wadim, kaszląc ze śmiechu.
- Doprawdy, Saulu, z czego się pan tak śmieje? - spytał Amon.
- Och - wykręcał się Saul. - Tak się cieszę, że przybyłem na własną planetę...
Wadim przestał się śmiać.
- Koniec końców, nie jestem słowianoznawcą - powiedział z godnością. -
Moja specjalność to analiza strukturalna.
- No dobrze - powiedział Anton. - Wyjdźmy na zewnątrz. Wszyscy wyszli ze
sterowni. Wadim, przytrzymując Saula za łokieć, mówił:
- To nie jest mój wymysł. Przedstawiłem tylko najbardziej rozpowszechnioną
hipotezę.
- Nieważne, nieważne - szybko odparł Saul. Spoważniał nagle. - Ta pańska
hipoteza jest na tyle odległa od prawdy, że nie mogłem się powstrzymać. Jeśli
uraziłem pana - przepraszam.
- A pan, osobiście, jak uważa? - pytał Wadim.
Saul odpowiedział z rozdrażnieniem:
- Nie ma takiego wyrażenia: “drżeć jak łazienna blacha”. Są wyrażenia: “drżeć
jak liść osiki” i “przylepiać się jak liść łazienny”.
- Ale “przylepiać się jak liść” - to prymitywna metafora. Wywodzi się od
lepkich liści lipy. Jak może przyklejać się blacha, taki blaszany liść łazienny? To
przecież nie jest liść rośliny. A w ogóle z jakiej racji liście jakichś roślin miałyby się
dostać do łaźni? Śmieszne!
Anton otworzył błonę włazu. Ostre, mroźne powietrze wtargnęło do wnętrza
“Okrętu”. Saul odepchnął Wadima i krzyknął:
- Niech pan zaczeka! Proszę mnie przepuścić pierwszego!
Anton, który już przestępował próg, zatrzymał się. Saul przecisnął się do
przodu, trzymając skorczer nad głową.
- Chce pan iść pierwszy? - spytał Amon z uśmiechem.
- Tak - wymamrotał Saul. - Lepiej, żebym to był właśnie ja.
Dotarł do wąskiego włazu i zatrzymał się, zagradzając przejście. Idący tuż za
nim Anton ubódł go głową.
- Naprzód, panie Saulu - popędzał go.
Saul stał nieruchomo. Z tyłu Wadim niecierpliwie postukał Antona w
przygarbione plecy.
- Niechże pan da nam przejść, Saulu - poprosił Anton.
Saul wreszcie odsunął się i Anton wyszedł na zewnątrz. Dookoła leżał śnieg.
W powietrzu wirowały wielkie, leniwe płatki. “Okręt” stał wśród jednakowych,
okrągłych pagórków, ledwie widocznych na białej równinie. Pod nogami sterczała ze
śniegu krótka, bladozielona trawka i mnóstwo drobnych niebieskich i czerwonych
kwiatów. A o dziesięć kroków od włazu, przyprószony śniegiem, leżał człowiek.
Rozdział 3
Wadim wyszedł z “Okrętu” ostatni i od razu zwrócił się do Saula, nawiązując
do przerwanej rozmowy:
- Najprościej byłoby sprawdzić w starych słownikach Dala i Uszakowa. Ale
na pokładzie...
Wtem zauważył, że Saul wcale go nie słucha. Saul trzymał skorczer w pozycji
strzeleckiej - lufą na zgiętym łokciu - i twarz miał zaniepokojoną. Oczy biegały mu
nerwowo. Wadim szybko rozejrzał się i też zobaczył człowieka.
- Masz ci los - powiedział skonsternowany.
Anton podszedł do leżącego, a Saul pozostał na miejscu. Czyżbym go potrącił
“Okrętem” przy lądowaniu? z przerażeniem pomyślał Wadim. Wszystko ścisnęło mu
się w środku od tej myśli. Ruszył za Antonem i także pochylił się nad ciałem.
Spojrzał tylko i natychmiast wyprostował się, odwracając głowę w inną stronę.
Dookoła ciągnęły się przygnębiające pagórki, zaśnieżone i jednakowe, niebo było
zasnute niskimi obłokami, a na horyzoncie ledwie majaczyły blade zarysy górskiego
pasma. Jaka to smutna planeta, pomyślał.
Pola wciąż i góry.
Śnieg po cichu wszystko skradł...
Wszędzie taka pustka.
Anton przykląkł i ostrożnie dotknął dłoni leżącego. Dłoń była wąska, biała, o
szczupłych, porcelanowych palcach, długie paznokcie mieniły się złotem.
- No? - spytał Wadim i przełknął ślinę.
Anton wstał i starannie starł śnieg z gołych kolan.
- Zamarzł. Kilka dni temu. I był bardzo wycieńczony.
- Żadnej nadziei?
Anton kiwnął głową twierdząco.
- To już kamień.
- Kamień... - powtórzył Wadim. - Jakże to tak? Popatrz, to jeszcze dziecko... -
Zmusił się do popatrzenia na twarz umarłego. - Spójrz tylko, podobny jest do
Walerki! Pamiętasz Walerkę?
Anton położył mu rękę na ramieniu.
- Tak, podobny.
- Tak się wystraszyłem. Myślałem, że potrąciłem go podczas lądowania.
- Nie, leży tu już kilka dni. Padł z wycieńczenia i zamarzł na śmierć.
- Słuchaj, Antonie, a dlaczego jest w samej koszuli?
- Nie wiem. Chodźmy na “Okręt”.
Wadim nie ruszył się z miejsca.
- Nic nie rozumiem. To znaczy, że nie jesteśmy tu pierwsi?
Obejrzał się, szukając wzrokiem Saula. Nie było go widać.
- Antonie, może się pomyliłeś? Może da się jeszcze coś zrobić?
- Chodźmy, chodźmy już, Dimka.
- A co z nim?
- Skąd mogę wiedzieć? Chodźmy.
Zobaczyli Saula. Powoli schodził w dół zboczem pagórka, ślizgając się po
mokrym śniegu. Stali i czekali, aż się zbliży. Twarz miał smutną, na policzkach tajały
duże płatki śniegu. Kolana oblepiał śnieg. Podszedł, wyjął z ust zgasłą fajkę i
powiedział:
- Kiepska sprawa, młodzi ludzie. Tam jest jeszcze czterech. - Popatrzył na
umarłego. - Też rozebrani. Co macie zamiar przedsięwziąć?
- Chodźmy na “Okręt” - zdecydował Anton. - Tam wszystko dokładnie
obmyślimy.
W mesie siedli w fotelach i przez pewien czas milczeli. Wadim miał dreszcze.
I z jakiegoś powodu bardzo mu się chciało mówić.
- A to ci planeta - powiedział, zaciskając szczęki. - Nigdy o czymś takim nie
słyszałem. Trudno cokolwiek zrozumieć. Co? Skąd? Dlaczego? Przecież twierdzono,
że nikt tutaj wcześniej nie bywał. A najważniejsze, że to jeszcze chłopiec. Jak taki
chłopiec mógł się tu dostać? - Umilkł i zamknął oczy, starając się odpędzić widok
przyprószonej śniegiem twarzy.
Anton wstał i zaczął chodzić dokoła stołu z opuszczoną głową. Saul nabił
fajkę.
- Pozwólcie mi zapalić - poprosił.
- Proszę bardzo - rzekł z roztargnieniem Anton. Zatrzymał się. - Oto co
zrobimy - przemówił zdecydowanie. - Mamy przecież glider. Weźmiemy żywność i
odzież, i po spirali spenetrujemy teren wokół “Okrętu”. Na pagórkach mógł pozostać
ktoś żywy.
W jego głosie brzmiały twarde, nie znane Wadimowi nutki. Wadim z
zaciekawieniem popatrzył na niego i Anton dostrzegł to spojrzenie.
- Widzicie, przyjaciele - powiedział łagodniej - nie będzie wycieczki.
Okoliczności są, według mnie, nadzwyczajne. Z pewnością będę musiał wydawać
rozkazy, a wam pozostanie tylko podporządkować się. - Popatrzył na Saula i
przepraszająco rozłożył ręce. - Sam pan widzi, panie Saulu, nic na to nie można
poradzić...
- Tak - zgodził się Saul. - Tak. Oczywiście. Jestem gotów, kapitanie. Niech
pan rozkazuje.
- A ty co, wszystko już zrozumiałeś? - spytał Wadim.
- Potem pogadamy - odpowiedział Anton. - Najpierw trzeba wyhodować
glider. Chodź, Wadimie.
Saul odłożył fajkę i również wstał, poprawiając na ramieniu pasek skorczera.
- Dziękuję, panie Saulu, sami damy sobie radę - powiedział Anton.
- Chciałbym pójść z wami - poprosił Saul. - Nie będę wam przeszkadzał,
kapitanie.
Wynieśli Jajo i położyli je na wierzchołku pobliskiego pagórka. Śnieg zaczął
padać gęściej, płatki łaskotały policzki i Wadim w rozdrażnieniu rozmazywał je po
twarzy. Wiał wiatr i było mu strasznie zimno, gdy tak stali i patrzyli, jak Anton
powoli i pedantycznie umocowuje aktywatory na gładkiej powierzchni
mechanozarodnika. Wiatr parzył gołe ręce i nogi, a Wadim nagle pomyślał, że może
gdzieś za pagórkami brną teraz, zapadając się po pas w zaspy, bosi ludzie w długich,
szarych koszulach.
Anton wyprostował się i chuchnął parę razy na zaczerwienione ręce.
- Zdaje się, że dobrze - powiedział. - Sprawdź, Dimka.
Wadim ocenił rozmieszczenie aktywatorów. Wszystko było w porządku.
Wrócili na “Okręt”. Saul szedł za nimi - przez cały czas trzymał się za ich plecami.
“Okręt” już gromadził energię, jak czarna góra wznosząca się ponad bielą, a jego
przechylony wierzchołek śledził niewidoczną EN 7031. Po drodze Wadim zerwał
kilka kwiatków i od razu zrobiło mu się ich szkoda - takie były żałosne i blade.
I żywych, i martwych
Śnieg po cichu wszystko skradł...
Wszędzie taka pustka.
Śnieg walił coraz gęstszy i kiedy podeszli do “Okrętu”, Saul powiedział:
- Wkrótce wszystko zawieje. Czy nie warto by było przeprowadzić sekcję?
- Po co? - zapytał Anton. - On jest beznadziejnie martwy.
- Właśnie dlatego. Trzeba by wyjaśnić, dlaczego umarli.
- Zamarzli - dopowiedział Anton. - I nie jest nam potrzebna żadna sekcja.
- Wydawało mi się... - zaczął Saul, ale umilkł i zniknął we włazie.
W mesie Anton powiedział:
- Niech pan mnie zrozumie, ja nie jestem prawdziwym lekarzem. Ja nie mam
ochoty.
- Rozumiem - odrzekł Saul.
- Wadimie - nakazał Anton - spakuj żywność. Wszystkie zapasy., jakie tylko
mamy. Panie Saulu, podobno umie pan szyć. Trzeba dopasować ubrania. A ja
przygotuję lekarstwa.
Kombinezony miały dość uniwersalne rozmiary, lecz różnica wzrostu między
Saulem i Anionem zbyt rzucała się w oczy. Kombinezon dla Antona trzeba było
skracać, a dla Saula - rozciągać. I od razu wyszło na jaw, że szyć Saul nie potrafi.
Zmieszany obracał w palcach ultradźwiękową nasadkę, miętosił i wygładzał
kombinezony i z konsternacją spoglądał na Antona. Widocznie historycy, siedząc w
swoich przytulnych gabinetach, nie mieli zielonego pojęcia o takich prostych
rzeczach. Prawdopodobnie interesowało ich głównie, jak robiono to dawniej. Wadim
musiał w końcu odebrać Saulowi nasadkę i pokazać, jak się to robi teraz. Ku jego
zdziwieniu Saul okazał się pojętnym uczniem i już po paru minutach każdy z nich
zajmował się swoją robotą.
Saul odezwał się nie podnosząc głowy.
- Dlaczego pan myśli, kapitanie, że pozostał jeszcze ktoś przy życiu?
- Nie myślę - odpowiedział Anton. - Mam nadzieję.
Wadim skończył pakowanie worka, zawiązał go i usiadł przy stole.
- A tamci czterej także byli młodzi? - zapytał.
- Tak - odrzekł Saul. - Niemal dzieci. Znacznie młodsi od was.
- Pięć lat temu - zaczął opowiadać Wadim - chcieliśmy z chłopakami porwać
gwiazdolot i polecieć na Tagorę. Przeszkodzono nam, naturalnie. A może tym się
udało?
- Nie rozumiem - powiedział Anton. - Gwiazdolot może otrzymać jedynie
pilot z określonym stażem. A jaki oni mogli mieć staż?... Dzieciaki! W ogóle nic nie
rozumiem. Złocone paznokcie. Jakieś dziwaczne koszule na gołe ciało... i
najważniejsze, jak oni się tutaj dostali?
- Bardzo łatwo - opowiadał Wadim. - Ktoś szykował się do drogi, zostawił
gwiazdolot pod domem, a oni nocą weszli na pokład i wystartowali. Zabawiali się w
Rumatę-poszukiwacza. A tutaj wyleźli i zabłądzili. Chwycił mróz. I tyle.
- To, co mówisz - chłodno zareagował Anton - jest zupełnie niemożliwe.
Gdyby nawet wszystko odbyło się tak, jak to przedstawiłeś, na pewno bym o tym coś
wiedział. Zginęli kilka dni temu. Na Ziemi ogłoszono by globalne poszukiwania.
- A jeśli są tutaj z kimś starszym?
Anton zamilkł na chwilę.
- To poszukajmy tego starszego - odezwał się wreszcie.
- Nie zgadza mi się tylko jedno - powiedział Wadim. - Te niesamowite
koszule...
- To nie są koszule - oświadczył Saul niespodzianie.
Chłopcy zwrócili się ku niemu.
- To worki. Z otworami na głowę i ręce. Grube, jutowe worki. Teraz takich już
nie ma - uśmiechnął się smutno. - Rozumie pan, panie Wadimie, chłopcom byłoby
łatwiej zdobyć skorczer lub batysferę niż jeden taki worek. To było bardzo, bardzo
dawno temu. I mnie bardzo się nie podoba, że są nadzy, a zamiast odzieży mają
worki.
Wadim poczuł, że zamiera mu serce. Wszystko wydało mu się dziwne i
przerażające - jutowe worki, które wytwarzano bardzo, bardzo dawno temu. Było to
odczucie nie tyle czegoś niebezpiecznego, co właśnie przerażającego. Jak gdyby na
twoich oczach człowiek raptem zaczął się starzeć, starzeć, starzeć i przekształcił się w
zgrzybiałego, pomarszczonego staruszka. Wzdrygnął się i odczucie zniknęło. Saul
rozłożył kombinezon, uniósł go w powietrze i obejrzał.
- I dlatego nie zgadzam się z wami - kontynuował. - Myślę, że to tubylcy... I...
nie wiem, czy mnie zrozumiecie... W czasach jutowych worków działy się dziwne
rzeczy. Mam wrażenie, że tych młodzieńców obdarto do naga. I porzucono tutaj, na
pustkowiu. Niech pan przymierzy, panie Antonie.
Anton wziął kombinezon.
- To znaczy, że według pana na Sauli istnieje cywilizacja? - z
niedowierzaniem upewnił się. - I panują tu czasy jutowych worków?
- Skąd mam wiedzieć, kapitanie? Mówię tylko o tym, co widzę. Widzę jutowe
worki, wiem, że jutowych worków na Ziemi w naszych czasach nie ma. A więc to nie
są Ziemianie. Może są ofiarami rabunku. Albo pielgrzymami. Fanatykami. Może szli
oddać pokłon świętym relikwiom, szli, zgodnie ze swoim ślubowaniem, odziani w
wory pokutne, zgubili drogę, zaskoczyła ich zamieć... Nie wiem.
Owe przypuszczenia z trudem docierały do Wadima. Słowa “pielgrzym”,
“relikwie”, “ślubowanie” były mu właściwie znane, wiązały się jakoś z
obrzędowością religijną, lecz nie miały dla niego żadnej realnej treści. Przelotnie
pomyślał z szacunkiem, że Saul, jak widać, jest prawdziwym specjalistą. Ale nie to
go oszołomiło.
- Za pozwoleniem - powiedział. - A więc cywilizacja? Wybraliśmy się na
spacer i mimochodem odkryliśmy cywilizację! Nie wierzę - oświadczył.
- Mimochodem - rzekł Anton w zadumie. - Czy rzeczywiście mimochodem?
EN 7031 figuruje przecież w planie badań...
- Rzeczywiście, mówiłeś o tym. Ale ekspedycja nie doszła do skutku.
- To prawda. A tymczasem EN 7031 znajduje się w rejestrze gwiazd leżących
na hipotetycznym szlaku Wędrowców.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odpowiedział Wadim.
- Taki rejestr istnieje. Rejestr Gorbowskiego-Badera. Tak więc szansę
znalezienia cywilizacji były, Wadimie. I może Saul ma rację mówiąc, że to tutejsi
chłopcy. A jaki mają związek z Wędrowcami, to już całkiem inna sprawa...
Wadim siedział oparty łokciami o stół, objąwszy głowę rękami. Też mi
cywilizacja! Dobrze, myślał, niech sobie nawet będą ofiarami grabieżców. Ale to
przecież bzdura: zdrowi, szesnastoletni chłopcy dali się rozebrać bez najmniejszego
oporu i pokornie zamarzli. Przecież nie mogą być fanatykami! Wyobraził sobie
fanatyka: wycieńczonego, łysego starucha z błędnymi oczami, z olbrzymim
zardzewiałym łańcuchem przewieszonym przez ramię. Nie, pomyślał. Jacy z nich
mogą być fanatycy? A może to Wędrowcy we własnych osobach? Tak. W jutowych
workach. Przypomniał sobie cyklopowe budowle pozostawione przez Wędrowców na
Władysławie i ogarnął go smutek. Taki smutek ogarniał go za każdym razem, kiedy
zabierał się do zadania przekraczającego jego siły.
- Antonie - zapytał. - Jak tam glider?
Anton spojrzał na zegarek.
- Już czas - rzekł. - Chodźmy. Ubierajcie się i weźcie po worku.
- Pan będzie jednak łaskaw dokładniej określić - powiedział Saul - czego
będziemy szukali.
Wadim miał wrażenie, że Anton się waha.
- Będziemy szukali poszkodowanych.
Saul zapiął kombinezon.
- A jeśli, na szczęście, nie ma tu więcej poszkodowanych? Mam na myśli
wariant z grabieżcami.
- Przy tym wariancie poszedłbym na całego - mruknął Wadim.
- Przy każdym innym wariancie - dobitnie powiedział Anton - proszę nie robić
najmniejszego ruchu bez mego rozkazu.
Podszedł do drzwi.
- Nie bierze pan broni? - spytał Saul.
- Nam nie będzie potrzebna broń - odparł Anton.
- Starczy tu trupów - dodał Wadim.
Wyszli z “Okrętu” i od razu zapadli się w głęboki śnieg. Glider ledwie
majaczył za białą zasłoną. Był to szybowiec antygrawitacyjny typu konik polny,
niezawodna sześcioosobowa maszyna, bardzo popularna wśród desantowców i
tropicieli. Stał na skraju ogromnej wytopionej jamy, z której biła w górę gęsta para.
Jego gładkie burty były jeszcze ciepłe, a wnętrze kabiny nawet gorące.
Zrzucili worki do bagażnika i wskoczyli do maszyny pod gładką przezroczystą
kopułę.
- Ach, do stu diabłów - powiedział Anton niespodzianie. - Dimka, wybacz
proszę, przecież tobie do tłumaczenia z pewnością przyda się analizator.
- Do jakiego tłumaczenia? - spytał Saul.
Wadim potarł podbródek.
- Analizator analizatorem - powiedział powoli - ale bez mnemokryształów na
początek w żaden sposób nie można się obejść. Ktoś będzie musiał skoczyć na
“Okręt”.
- Ech - jęknął Anton i wygramolił się z glidera. - A ile ich potrzebujesz?
- Wystarczy mi jedna para. Tylko weź z przyssawkami, żeby nie trzymać w
rękach.
Anton pobiegł po śniegu ku “Okrętowi”.
- O czym mówiliście? - poinformował się Saul.
- Trzeba będzie jakoś porozumiewać się z ludźmi, jeśli ich odnajdziemy -
wyjaśnił Wadim.
Włączył silnik, łagodnie uniósł pojazd w górę i opuścił z powrotem na ziemię.
- I pan o tym tak - Saul poruszył palcami - łatwo mówi?
Wadim popatrzył nań ze zdziwieniem.
- A jak powinienem mówić?
- No tak, naturalnie - powiedział Saul.
A to dziwak z niego, pomyślał Wadim. Czyżby rzeczywiście całe życie
przesiedział w swoim gabinecie słuchając Mendelssohna?
- Panie Saulu - zaczął. - Po pracach Sugimoto kontaktowanie się z
humanoidami - to zadanie czysto techniczne. Czyżby pan nie pamiętał, jak Sugimoto
dogadał się z Tagorianami? To było przecież wielkie zwycięstwo, wiele o tym pisano
i mówiono...
- A jakże - z entuzjazmem krzyknął Saul. - Jak mogłem o czymś takim
zapomnieć! Ale ja myślałem, sam nie wiem dlaczego, że... eee... do tego jest zdolny
jedynie Sugimoto.
- Nie - powiedział Wadim lekceważąco. - Może tego dokonać jakikolwiek
lingwista strukturalny.
Wrócił Anton, podał Wadimowi pudełko z kryształami i przedostał się na
swoje miejsce.
- Naprzód - powiedział. Popatrzył na Saula. - Co się tu u was stało?
- A o co chodzi?
- Wydało mi się... No, ale to nieważne. Naprzód.
- Słuchaj - powiedział Wadim, patrząc na ledwie widoczny śnieżny pagórek
przy “Okręcie”. - Nieładnie ich tak zostawiać. Może ich najpierw pochowamy?
- Nie ma mowy - odrzekł Anton. - Uczciwie mówiąc, nawet do tego nie mamy
prawa.
Wadim zrozumiał. To nie są nasi umarli i nie nam ich grzebać wedle naszych
praw. Ujął stery i włączył silnik. Glider płynnie wzbił się nad zaspami i pomknął w
białą mgłę.
Wadim siedział jak zwykle zgarbiwszy się nieco i tylko lekko poruszał sterem,
sprawdzając stabilność. W przednie szyby walił śnieg. Dostrzegał jedynie białą
gwiazdę o tysiącu promieni, której środek powoli płynął przed jego oczami. Włączył
lokatory.
- Co to za ekrany? - zapytał z tyłu Saul.
Wadim wyjaśnił:
- Po pierwsze - nic nie widzę, a po drugie - mogło ich zasypać śniegiem.
- Dziękuję - odpowiedział Saul. - Zrozumiałem.
Glider wyskoczył z zamieci. Mknął nad zaśnieżoną pagórkowatą równiną.
Wadim stopniowo zwiększał prędkość i silnik ryczał głębokim basem, a pod dnem
maszyny wściekle migały kuliste wierzchołki pagórków. Niebo było zupełnie białe,
niewysoko nad horyzontem z prawej strony świeciła oślepiająca plama - EN 7031, a
na północy ukazały się wyraźne zarysy skalistych gór. Oślepiająca plama powoli
przesuwała się w prawo i do tyłu: glider zataczał dziesięciokilometrowy łuk wokół
“Okrętu”. A przed nimi, i z prawej strony, i z lewej przesuwały się tylko pagórki,
pagórki, pagórki. Nagle Anton powiedział:
- Patrzcie, stado!
Wadim przyhamował i zawrócił. Glider zawisł nieruchomo. W kotlinie
między wzgórzami szybko przemieszczało się stadko jakichś zwierząt. Były to
niewielkie czworonogi podobne do bezrogich jeleni; opadając z sił, skakały i
zapadały się w śnieg odrzucając przy tym do tyłu długie czarnonose łby. Ich cienkie
nogi grzęzły w zaspach, więc padały, szamotały się wzbijając w niebo chmury
śnieżnego pyłu i znów zrywały się, i znowu biegły wyginając się przy każdym skoku.
Bruzda zrytego kopytami śniegu ciągnęła się za nimi. A bruzdą, nisko przyginając do
ziemi długaśne, wyciągnięte szyje, mknęły na gołych, szczudłowatych nogach
olbrzymie, podobne do strusi ptaki. Tylko dzioby miały inne - potężne, garbate, z
zagiętym do dołu strasznym ostrzem.
Wadim spikował i poleciał wzdłuż kotliny. Stado przebiegło pod gliderem,
nawet go nie zauważając, ptaki zaś - a było ich trzy - zatrzymały się wszystkie razem,
przysiadły na zgiętych łapach, zadarły głowy i przerażająco rozdziawiły dzioby. Jakie
świetne polowanie, pomyślał Wadim, jakie polowanie można by urządzić! Znowu
zwiększył wysokość i przestawił glider na lot skokowy. Całkiem blisko, omal nie
drapiąc spektrolitu kopuły glidera, potworne dzioby szczęknęły i zaraz znikły. Teraz
glider pędził dwukilometrowymi susami, wzlatując pod niskie niebo, i za każdym
razem równina w dole pod nimi jakby rozwierała się na oścież i widać było, że na
dziesiątki kilometrów wokół rozciąga się bezkresna, śnieżna pustynia.
- Kiepska sprawa - wymamrotał Saul.
- Dlaczego?
- Ptaki...
Ale cywilizacja, pomyślał Wadim. Nie mogli zorganizować poszukiwań.
Pozwolili odejść chłopcom na golasa, bez broni. Tutaj pewnie nawet kroku nie można
zrobić bez broni. A przecież na pewno byli to odważni chłopcy, śmiali.
Glider zamknął dziesięciokilometrowe okrążenie i rozpoczął drugie - o
promieniu dwudziestu kilometrów. I w tym momencie Anton powiedział:
- Oto skąd się wzięli... Trzydzieści stopni na prawo od kursu!
Na skraju równiny, pod szarobłękitnym masywem górskiego łańcucha
widniały jakieś niewyraźne plamy o regularnych kształtach.
- Wygląda mi to na wielkie osiedle - powiedział Saul. - Macie lornetkę?
Spektrolit kopuły rozpraszał mgłę i Wadim, pochyliwszy się do okularu,,
rozróżnił zarysy budynków, zębatych murów i kopuł.
- Miasto - powiedział. - Co robimy?
- Miasto? - spytał Saul. - Ciekawe. A ile stąd do niego?
- Z piętnaście kilometrów.
- Tak. To znaczy, że do “Okrętu” jest z miasta około trzydziestu... Przy
pewnej wytrzymałości można przejść nawet na bosaka.
Wadim wzdrygnął się.
- Nigdy w życiu nie próbowałbym - mruknął.
Glider, nieco podrygując w nagłych podmuchach wiatru, wisiał dwadzieścia
metrów nad ziemią. Jak głupio tu jest wszystko urządzone! oburzał się Wadim. Gdzie
grupy poszukiwawcze? Gdzie glidery i helikoptery z ochotnikami? Ludzie
pozamarzali na śmierć nie opodal miasta, a tutaj na kilkadziesiąt kilometrów wokół
ani żywego ducha oprócz tych ptaszków. A ptaszęta akurat nie mają tu absolutnie nic
do roboty. Trzeba było wyplenić paskudztwo jeszcze sto lat temu, a nie zakładać pod
bokiem rezerwatu drapieżników. I po co zwleka Anton? Dlaczego nie mielibyśmy
zjawić się w mieście i sprowadzić jego mieszkańców na drogę cnoty? Słowo honoru,
formalności pierwszego kontaktu można w takiej sytuacji zlekceważyć. Popatrzył na
Antona.
Anton wyraźnie zwlekał. Siedział wyprostowany, zmrużywszy mocno oczy,
zacisnąwszy wargi. Taką twarz miał zawsze wtedy, gdy rozwiązywał w pamięci
jakieś zadania nawigacyjne.
- No więc, kapitanie - spytał Wadim.
Twarz Antona przybrała zwykły wyraz.
- Uczciwie mówiąc - stwierdził - należy natychmiast wrócić na “Okręt”. Ale...
Naprzód. Zatrzymasz się na przedmieściu. Leć wyżej.
Glider trzema susami pokonał odległość dzielącą ich od miasta i już pod
koniec drugiego skoku Wadim zrozumiał, że to nie miasto. W każdym razie pojął,
dlaczego nikt tu nie troszczy się o los zaginionych chłopców.
- Tutaj nastąpił przerażający wybuch - odezwał się cicho Saul.
Glider zawisł nad skrajem olbrzymiego leja podobnego do gardzieli czynnego
wulkanu. Lej o szerokości pół kilometra wypełniał po brzegi ciężki, kłębiący się dym.
Miał kolor szaroniebieski, leniwie słał się warstwami, falował i był prawdopodobnie
o wiele cięższy od powietrza, gdyż najmniejsza nawet strużka nie ulatywała ponad
lej. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to nie dym, a ciecz. Do brzegu leja
przylgnęły przysypane śniegiem gruzy. Z zasp sterczały poszarpane resztki
różnobarwnych ścian, poprzekrzywiane wieże, poskręcane metalowe konstrukcje,
rozbite kopuły.
Wadim oszołomiony patrzył w dół. Saul mamrotał niezrozumiale:
- No, to my akurat dobrze znamy... Bombardowanie... Wyleciały w powietrze
magazyny... I to całkiem niedawno - dym jeszcze się nie rozwiał, coś tam się pali...
Wadim pokręcił głową:
- W takim mieście żyć niepodobna. Ludzie porozbiegali się, gdzie kto mógł, to
naturalne. Aż dziw bierze, że znaleźliśmy tylko pięciu.
- Pozostali są tam - rzekł Saul, patrząc w głąb leja.
- To nie cywilizacja, tylko jakiś skandal - zrzędził Wadim. - Cóż za nikczemna
lekkomyślność!! Któż przeprowadza takie eksperymenty w mieście? Trzeba być
ostatnim...
Anton przerwał cichym głosem:
- A tam jadą maszyny...
Od północy w kierunku leja podchodziła wąska, ledwie dostrzegalna z daleka
wstążka drogi. Gęsto i bez pośpiechu sunęły nią ciemne punkty. Aha, pomyślał
Wadim, to znaczy, że jeszcze nie wszystko stracone. Skierował glider w ich stronę,
przeleciał nad lejem i wtedy ujrzeli wspaniałą szosę prowadzącą prosto w dym, a na
szosie nie kończącą się kolumnę maszyn. Maszyny zajmowały całą szerokość jezdni.
W zwartym szyku szły z północy, wyłącznie z północy płaskie, zielone maszyny
podobne do pasażerskich atomokarów, tylko bez przedniej szyby; malutkie biało-
niebieskie maszyny ciągnące za sobą długi ogon pustych, odkrytych przyczep;
pomarańczowe maszyny przypominające polowe syntetyzatory; olbrzymie czarne
wieże na gąsienicach i malutkie maszyny z szerokimi, rozłożonymi “błotnikami” -
wszystkie one niepowstrzymanie, rząd w rząd, w idealnym porządku toczyły się po
szosie, z wyraźną precyzją zachowując określone odstępy i odległości, i rząd po
rzędzie znikały w szaroniebieskim dymie leja.
- To tylko automaty - zauważył Wadim.
- Tak - odrzekł Anton.
- To znaczy, że ktoś je posyła, najprawdopodobniej do prac związanych z
odbudową. A ludzi znajdziemy na drugim końcu szosy... - Wadim zająknął się. -
Proszę mnie posłuchać, panie Saulu - powiedział. - A czy były takie maszyny w
epoce jutowych worków?
Saul nie odpowiadał. Jak urzeczony patrzył w dół, a na jego twarzy malowały
się zachwyt i uwielbienie. Podniósł na Wadima wytrzeszczone oczy. Jego kosmate
brwi stanęły dęba.
- Cóż to za technika! - przemówił wreszcie. - Cóż za dostojna procesja! Cóż za
rozmach! Idą bez końca!
Wadim zdziwił się i również popatrzył w dół.
- Co takiego? - spytał. - Jaki rozmach? Aha, tak, rozmach absurdalny. Do
odbudowy miasta wystarczyłby z tuzin automatów.
Znowu popatrzył na Saula. Ten szybko zamrugał powiekami.
- A mnie się podoba - odrzekł. - To przecież bardzo piękne. Czyż pan nie
widzi, że to jest piękne?
- Wadimie, wal wzdłuż szosy - rozkazał Anton. - Jak badać, to badać.
Wadim ruszył. Potok maszyn na dole zlał się w pstrokatą wstęgę.
- O, teraz rzeczywiście jest ładnie - powiedział Wadim. - Ale nie otrzymałem
odpowiedzi na moje pytanie, panie Saulu. Czy można pogodzić ze sobą jutowe worki
i taki sprzęt?
- A dlaczegóż by nie? Ze zrujnowanych miast ludzie uciekali nieraz z gołymi
rękami. Co pana tak zaabsorbowały jutowe worki?! Worki z juty istniały wiele
wieków. Tania, wygodna rzecz. Do noszenia drewna chociażby.
- Jakiego drewna?
- Normalnego. Do ogrzewania łaźni.
Wadim przypomniał sobie łazienną blachę i zamilkł patrząc przed siebie. Nie
widać było ani końca szosy, ani końca kolumny maszyn. Nieskazitelna śnieżna
równina po obu stronach traktu ciągnęła się aż po horyzont. Wadim dodał gazu. Co za
bezsens, rozmyślał. Odchodzą w dym i znikają jak w przepaści. Ocenił z grubsza
wymiary leja i ilość spadających weń maszyn. Absurdalna liczba. Zresztą nie jestem
inżynierem. Przeciętny humanoid z Tagory - oni tam wszyscy są inżynierami -
doszedłby do wniosku, że szosą transportuje się części średnich rozmiarów maszyny,
którą montuje się pod ziemią. Natomiast prosty bukoliczny Leonidanin byłby
przekonany, że ma do czynienia ze stadami zwierząt przepędzanych z pastwiska do
rzeźni.
- Antonie - zawołał. - Czy wyobrażasz sobie Leonidan na naszym miejscu?
Anton odpowiedział:
- Głupi Leonidanin pomyślałby, że wszystko jest jasne. A mądry
powiedziałby, że ma za mało informacji.
Tak, rzeczywiście brakuje informacji. Wszystkie maszyny idą na południe i
żadna nie wraca. Jeśli rzeczywiście są przeznaczone do odbudowy miasta, to chyba
odbudowują je z siebie samych. A właściwie dlaczego mer
- Wie pan - powiedział nagle Saul - ogarnia mnie wręcz jakiś dziwny strach.
Ile my już przelecieliśmy? Ze czterdzieści kilometrów, prawda? A one jadą i jadą.
- Lepiej by zrobili, wykorzystując ten sprzęt do poszukiwań zaginionych ludzi
- zastanawiał się Wadim.
- O, tu nie ma pan racji - zaoponował Saul. - W takim zamieszaniu trudno
myśleć o poszczególnych ludziach.
- Jak to - a o kim myśleć, jeśli nie o ludziach? A dla kogo odbudowują miasto?
Tamtym chłopcom miasto już nie jest potrzebne...
Saul lekceważąco machnął ręką.
- Podczas wybuchu zginęło na pewno z dziesięć tysięcy takich chłopaków.
Oczywiście, szkoda, ale kto by teraz zaprzątał sobie nimi głowę?
Wadim wpadł we wściekłość. Glider dał susa w bok.
- Proszę się nie gniewać, panie Saulu, ale pański przytulny gabinet i
zajmowanie się historią dziwnie na pana wpłynęły. Rozumuje pan jak nie wiem kto.
Jeszcze pan gotów powiedzieć, iż cel uświęca środki.
- A co w tym zdrożnego? - spytał Saul z zimną krwią. - Zdarza się, że i
uświęca.
Wadim zdołał się pohamować. Gabinetowy relikt, pomyślał. Ale wystarczy go
tylko zostawić bez portek w śniegu i będzie śmiertelnie obrażony, że cały sprzęt
planety nie spieszy mu z pomocą. Wtem dostrzegł polną drogę i gwałtownie
zahamował.
Polna droga odchodziła od szosy na wschód, wijąc się między wzgórkami.
- To pierwsza droga w bok - zakomunikował Wadim. - Skręcamy?
- Nie warto - powiedział Saul. - Co tam może być ciekawego?
Anton wahał się. Dlaczego on się ciągle waha? z rozdrażnieniem pomyślał
Wadim. To do niego niepodobne.
- No więc jak? - zapytał. - Jestem za tym, żeby nadal trzymać się szosy.
- Ja też - dodał Saul. - Wrócić zawsze zdążymy. Chyba mam rację, panie
Wadimie?
- Dobrze, leć prosto - niezdecydowanym głosem powiedział Anton. - Leć
prosto. Chociaż... uwzględniając... Dobrze, niech będzie prosto.
Wadim znowu poprowadził glider wzdłuż szosy.
- Co się dziś z tobą dzieje, Toszka? - spytał z niepokojeni. - Wahasz się jak
witeź na rozstajnych drogach: pójdziesz na prawo - stracisz glider, pójdziesz na lewo
- stracisz głowę...
- Patrz przed siebie - odparł Anton spokojnie.
Wadim wzruszył ramionami i zaczął demonstracyjnie patrzeć przed siebie. Po
pięciu minutach ujrzał szarą plamę.
- Znowu jama z dymem - rzucił od niechcenia.
Był to dokładnie taki sam lej. Jego krawędzie przyprószył śnieg, w jego
wnętrzu kotłował się taki sam szaroniebieski dym, a z dymu nieprzerwanym
potokiem wyjeżdżały maszyny.
- Spodziewałem się zobaczyć coś w tym rodzaju - oświadczył Anton.
- Ale przecież tu nie ma ludzi - z zakłopotaniem zauważył Wadim. - Znowu
niczego się nie dowiemy.
Przyszła mu nagle do głowy dziwna myśl. Spojrzał na kompas i pochylił się
nad okularem. Ruin na skraju leja nie było. To był inny lej.
- Wstrząsające - odezwał się Saul. - Wychodzą z dymu i znikają w dymie.
- Zawróćmy - zniecierpliwił się Wadim i skierował wzrok na Antona. Na
twarzy Antona malowało się to samo obrzydliwe niezdecydowanie.
- Przepraszam - odezwał się Saul. - Ale jak można przejść obojętnie obok
takiego dziwnego zjawiska...
- A cóż w tym dziwnego! - krzyknął Wadim. - Co się pan tak bez przerwy
zachwyca? Jakiś nieporadny inżynier przerzuca maszyny przez Podprzestrzeń... Też
sobie wybrał miejsce dla transportu zerowego! Rozwalił miasto, dureń bez polotu...
No co ty tak ciągle rozmyślasz, Antonie?
- Jakoś głośno się u nas zrobiło - powiedział Anton, patrząc w bok.
- A to źle? Ty co - interesujesz się miejscowymi procesami produkcyjnymi?
- Ależ nie... - bąknął ospale Anton. - Co mnie one mogą obchodzić?
Wadim okręcił się razem z fotelem, oparł ręce na kolanach i zaczął
przypatrywać się badawczo raz Antonowi, raz Saulowi. Anton sprawiał wrażenie,
jakby właśnie zasypiał. Nawet ręce złożył na brzuchu i splótł palce. A Saul patrzył na
Wadima z miną wyrażającą zdumiony zachwyt i rozrzewnienie. Usta miał
rozchylone.
- O co chodzi? - spytał Wadim. - Czegoście się obaj nawąchali?
Saul wzdrygnął się.
- Tak, oczywiście! - krzyknął. - Jak ja mogłem nie wpaść na to od razu!
Wszystko jasne: są dwie dziury w odległości osiemdziesięciu kilometrów. Z jednej
dziury wychodzą maszyny, przejeżdżają po świetnej autostradzie i bez
jakiegokolwiek widocznego efektu znikają w drugiej dziurze. Z drugiej dziury
podziemnym korytarzem wracają znów do pierwszej...
Wadim westchnął ciężko.
- One nie wracają do pierwszej - powiedział.- To jest transport zerowy,
rozumie pan? (Po każdym słowie Saul gorliwie kiwał głową). Elementarny transport
zerowy. Ktoś wykorzystuje to miejsce, aby najkrótszą drogą przerzucać sprzęt na
olbrzymie odległości. Może na tysiąc kilometrów. Może na tysiące parseków. Czyżby
pan tego nie rozumiał?
- Ależ skąd, rozumiem, wszystko jasne! - krzyknął Saul. Wyglądał na trochę
oszołomionego. - Co w tym może być niezrozumiałego? Typowy transport zerowy...
- No tak - powiedział Wadim. - I nic nam do tego. Ludzi trzeba szukać!
- Dobra - powiedział Anton. - Będziemy szukać ludzi. Zawróć na polną drogę.
Wadim zawrócił glider i z dużą prędkością poprowadził go wzdłuż szosy z
powrotem.
- Antonie, co się z tobą dzieje, może źle się czujesz? - zapytał po chwili
milczenia.
- Czuję się nieszczególnie - przyznał Anton. - Nie zapomnij tego potwierdzić,
jak cię później zapytają...
- Kto mnie zapyta?
- Zapytają - powiedział Anton. - Znajdą się tacy... ciekawi...
Wadim nie próbował dalej pytać. Popatrzył na maszyny w dole, a następnie
spojrzał na szybkościomierz.
- Prymitywne automaty - wymamrotał. - Stała prędkość, stałe odstępy...
Wartało z ich powodu zakrzywiać przestrzeń...
Ukazała się polna droga.
- Jak lecieć? - spytał Wadim. - Nad drogą, czy po prostej?
- Nad drogą - odparł Anton. - I zejdź niżej.
Wadim z zadowoleniem obniżył glider niemal do samej ziemi i pomknął tuż
nad drogą - bardzo lubił szybką jazdę z ostrymi zakrętami. Z boku, skacząc po
nierównościach, mknął po śniegu okrągły cień glidera.
- Znowu ptaki - zauważył gniewnie Saul.
Przed nimi przy samej drodze dreptało kilka znajomych długonogich
straszydeł. Rozgrzebywały szponiastymi łapami zaspy i szperały w spulchnionym
śniegu. Kiedy glider przybliżył się, podkurczyły łapy, odrzuciły do tyłu szyje i
rozdziawiły czarne dzioby. Ż dziobów zwisały jakieś strzępy
- Cóż za obrzydliwe stworzenia - powiedział ze wstrętem Saul i popatrzył do
tyłu. - Co one tam rozgrzebują?
Wadim nagle zrozumiał, ale to było tak straszne, że nie chciał uwierzyć.
- Pan nie widział tachorgów, panie Saulu. - Zaśmiał się sztucznie. - W
porównaniu z tachorgami są jak żółtodziobe kurczątka. Może by tak ustrzelić z
jednego, co, Antonie?
- Można - odrzekł Anton.
Saul usiadł wyprostowany.
- Mnie się nie podoba, że one tam coś rozgrzebują - powiedział posępnie.
Nikt nie odpowiedział. Lecieli w milczeniu jeszcze z dziesięć minut. Śnieg na
polnej drodze miał kolor gnoju. Widniały na nim ślady ni to gąsienic, ni to kół, a po
prawej i po lewej stronie na dziewiczej śnieżnej pokrywie ciągnęły się tu i ówdzie
łańcuszki ludzkich śladów. Okrągłe wzgórza po obu stronach drogi były puste.
Gdzieniegdzie z zasp sterczały wątłe witki i czarne krzywe korzenie podobne do
poskręcanych rąk.
- Jeszcze jeden - zauważył Saul.
Na szczycie pagórka stał ptak. Gdy tylko dostrzegł glider, natychmiast rzucił
się w ich kierunku. Pędził wysoko zadzierając nogi, rozczapierzając małe skrzydełka,
wyciągając żylastą szyję, z dziobem nisko spuszczonym. Maleńkie, płonące ślepie
patrzyło wprost na glider.
- Nie zdąży! - z żalem powiedział Wadim.
Ale ptak zdążył. “Te-ek!” - stęknął z zadowoleniem Wadim. Glider zatrząsł
się. W powietrzu mignęła rozczapierzona, szponiasta łapa. Anton i Saul zaraz się
odwrócili.
- Jeszcze się toczy! - poinformował Saul. - Wyjątkowo wstrętne stworzenie...
Uch, ty! - krzyknął z podziwem.
Wadim od razu włączył tylny ekran. Nastroszony ptak podniósł się już na nogi
i kulejąc biegł w ślad za gliderem. Wyglądał na rozjuszonego. Wkrótce pozostał w
tyle i znikł za zakrętem.
- Jeśli napotkamy ludzi - powiedział Wadim - zaofiaruję się wytępić to
paskudztwo na całej równinie. Skoro sami mają za krótkie ręce... Jak sądzisz,
Toszka?
- Zobaczymy - odparł Anton.
Rozdział 4
Pagórki stały się niższe i nagle wyrósł przed nimi wysoki, śnieżny wał. Anton
od razu zauważył drobne, czarne figurki, które roiły się na jego grzbiecie. No,
zaczyna się, pomyślał i powiedział:
- Stań.
- Po co? - zaprotestował Wadim. - Ty co, nie widzisz? Tam są ludzie!
- Stań, jak ci mówię!
- Masz ci los! - powiedział Wadim z niezadowoleniem, ale posłuchał.
Zaraz odwróci głowę i popatrzy na mnie z dezaprobatą, pomyślał Anton.
Jakże mi ciężko...
Było mu ciężko. Szansa zetknięcia się z nieznaną cywilizacją była niezwykle
mała, lecz istniała, i każdy nawigator znał instrukcję KOMKON-u, zabraniającą
samowolnych kontaktów z nieznanymi cywilizacjami. Teraz głupio wycofać się,
pomyślał. Należało opuścić Saulę, jak tylko zobaczyliśmy trupy. Należało... Tylko że
nikt by tego nie zrobił. Ale przecież istnieje instrukcja. I sporządzono ją akurat na taki
oto wypadek - kiedy wśród załogi jeden aż płonie żądzą działania, a drugi - po prostu
nie wiadomo, czego chce. A ciebie samego rozdzierają sprzeczności. Przecież prawie
na pewno gdzieś w pobliżu tysiące ludzi potrzebują pomocy. Tysiące tych właśnie
malutkich ludzików włóczących się bezsensownie po grzbiecie wału... A Dimka
patrzy z dezaprobatą... I Saul spogląda z zupełnie niestosownym zaciekawieniem.
Historyk ze skorczerem. A propos, żeby nie zapomnieć o skorczerze... I instrukcja,
bardzo rozsądna i prosta instrukcja: “żadnych samowolnych kontaktów z
tubylcami...” Bardzo proste: wyszedłeś, rozejrzałeś się, zauważyłeś oznaki żywej
cywilizacji i... “konieczne jest bezzwłoczne opuszczenie planety po dokładnym
usunięciu wszystkich śladów swego pobytu”. A tam została olbrzymia jama po
gliderze, a obok niej - pięć trupów...
- No, o co chodzi? - spytał Wadim. - Atak melancholii?
Naturalnie, lingwiści strukturalni i historycy nie mają zielonego pojęcia o
instrukcji. Wyjaśnij im, a z pewnością przyjmą twoje słowa jako osobistą zniewagę:
Nie jesteśmy dziećmi! Sami wiemy, co jest dobre, a co złe!
Wtem Anton stwierdził, że glider powoli sunie w kierunku wału. I podjął
decyzję.
- Leć na grzbiet wału - zakomenderował. - Ląduj z dala od ludzi. I jeszcze
jedno, przyjaciele. Bardzo was proszę. Nie urządzajcie mi tam żadnych scen
powitalnych.
- Nie jesteśmy dziećmi - z godnością powiedział Wadim zwiększając
prędkość.
Glider skoczył jednym susem na grzbiet wału. Wadim odrzucił kopułę,
wychylił się i gwizdnął ze zdziwienia. W dole za wałem rozpościerał się gigantyczny
wykop i było tam pełno ludzi i maszyn. Ale Anton nie patrzył w dół.
Z przerażeniem i litością patrzył na zgarbionego, sinego z zimna człowieka w
porwanym, jutowym worku, który powoli, z trudem przestawiając nogi, zmierzał
prosto na glider. Miał krostowatą twarz, skóra na gołych rękach i nogach była
popękana, pozlepiane, brudne włosy sterczały na wszystkie strony. Człowiek
prześlizgnął się obojętnym wzrokiem po gliderze i ominąwszy go poszedł dalej
grzbietem wału. Przy każdym potknięciu odruchowo żałośnie pojękiwał. To nie jest
człowiek, pomyślał Anton, to tylko coś przypominającego człowieka...
- Wielki Boże! - rozległ się zachrypnięty okrzyk Saula. - Co się tam dzieje?!
Wtedy Anton spojrzał w dół. Na dnie wykopu, pokrytym brudnym, udeptanym
śniegiem, wśród kilkudziesięciu różnorodnych maszyn krzątali się, siedzieli i nawet
leżeli, snuli się i przebiegali ludzie, bosi ludzie w długich, szarych koszulach.
Dookoła na granicy nietkniętego śniegu ludzie stali w nierównych, łamiących się
szeregach. Było ich wielu - setki, a może tysiące. Stali, ponuro patrząc w ziemię.
Gdzieniegdzie w szeregach widać było leżących, lecz nikt nie zwracał na nich uwagi.
Maszyn było w wykopie kilkadziesiąt. Niektóre z nich zaryły się w ziemię,
inne przysypał śnieg, ale Anton od razu zauważył, że są to takie same maszyny jak te,
które sunęły po szosie. Kilka maszyn drgało konwulsyjnie, rozbryzgując bryły błota i
śniegu, bez żadnego porządku, bez żadnego celu.
Nagle Anton zorientował się, że w wykopie panuje nienaturalna cisza.
Znajdowały się tam tysiące ludzi, a słychać było jedynie przygłuszony warkot
mechanizmów i tylko czasami rozlegały się przejmujące, żałosne okrzyki.
I kaszel. Od czasu do czasu ktoś gdzieś ochryple zanosił się ostrym kaszlem,
dusząc się i niemal rzężąc, aż drapało w gardle. Kaszel niezwłocznie podchwytywały
dziesiątki gardeł i po kilku sekundach cały wykop napełniał się trzaskającymi,
suchymi dźwiękami. Na pewien czas ruch ludzi zamierał, potem znowu rozlegały się
żałosne okrzyki, ostre jak wystrzały trzaski i kaszel ustawał...
Anton miał dwadzieścia sześć lat, od dawna był kosmonautą i niejedno
widział. Zdarzało się, że ludzie zostawali kalekami, że tracili przyjaciół, wiarę w
siebie, że umierali, i on również tracił przyjaciół i umierał sam na sam z obojętną
ciszą, ale tutaj... Tutaj była tylko czarna zgryzota, smutek i całkowita beznadzieja,
czuło się zobojętniała rozpacz, kiedy nikt na nic ani na nikogo nie liczy, kiedy
padający wie, że go nie podniosą, kiedy człowiek nie ma przed sobą absolutnie
niczego poza śmiercią sam na sam z niewzruszonym tłumem. Niemożliwe, pomyślał.
Absolutne nieszczęście. Po prostu jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Nigdy nie zdołamy im pomóc - wymamrotał Wadim. - Tysiące ludzi i
wszystkiego im brak.
Anton powoli dochodził do siebie. Dwadzieścia transportowych
gwiazdolotów, pomyślał. Odzież. Pięć tysięcy kompletów. Jedzenie, dziesięć
polowych syntetyzatorów. Szpital, sześćdziesiąt pawilonów. A może to za mało?
Może tu nie ma wszystkich? Może są jeszcze inni gdzieś indziej?
Ładnie bym wyglądał, gdybym kazał wrócić z szosy na “Okręt”, pomyślał z
zadowoleniem.
Stali w milczeniu, nie wychodząc z glidera. Nie mogli zrozumieć, czym
zajmują się ludzie na dnie wykopu. Robili coś z maszynami. Z pewnością maszyny
były ich nadzieją. Może zamierzali je naprawiać albo wydostać się na nich z tej
śnieżnej pustyni?
Wadim usiadł i włączył silnik.
- Stój - powiedział Anton. - A ty dokąd?
- Na Ziemię - odrzekł Wadim. - Nie damy rady.
- Wyłącz silnik. Zaczynasz histeryzować?
- A co ma do tego histeria? Naszymi siedmioma bochenkami ich nie
nakarmisz.
Anton podniósł worek z medykamentami i przerzucił przez burtę. Potem
chwycił worek z żywnością.
- Niech pan to weźmie - powiedział do Saula. - Wadimie, przygotuj translator.
Będziesz tłumaczył.
- Po co? - odburknął Wadim. - Po diabła tak komplikować? Stracimy jedynie
czas, a tutaj bez wątpienia co minutę umiera człowiek.
Anton przerzucił przez burtę worek z żywnością.
- Dowiemy się, ilu ich jest. Dowiemy się, czego potrzebują. Dowiemy się
wszystkiego. Z czym ty masz zamiar wracać na Ziemię?
Wadim bez słowa zeskoczył w śnieg i zarzucił na ramię worek z lekarstwami.
Anton popatrzył wyczekująco na Saula. Saul wyjął z ust fajkę.
- Wszystko to jest słuszne - przemówił. - Ale nie bierzcie jedzenia.
- Dlaczego? Nakarmimy najsłabszych od razu.
- Niech pan nie robi głupstw. Zobaczą jedzenie. Zobaczą odzież. Rozdepczą
was razem z waszymi workami.
- To nie dla wszystkich - pouczająco rzekł Anton. - Wyjaśnimy im, że to dla
najsłabszych.
Przez kilka sekund Saul patrzył na niego z wyrazem dziwnego współczucia.
Następnie zapytał:
- Czy pan wie, czym jest tłum?
- Niech pan weźmie worek - cicho powiedział Anton. - Czym jest tłum,
opowie mi pan później.
Saul z westchnieniem zarzucił sobie worek na ramię i sięgnął po skorczer
poniewierający się na siedzeniu.
- Nie, to niech pan zostawi - poprosił Anton.
- Nie, ja muszę - sprzeciwił się Saul. Sapiąc, przesunął głowę przez pasek
skorczera.
- Proszę, panie Saulu. Pan się boi i może strzelić.
- Oczywiście, boję się. Boję się o was.
- Rozumiem, że nie o siebie - kontynuował Anton cierpliwie.
Saul, wyszczerzywszy zęby, zaczął przełazić przez burtę.
- Saulu Repnin - żelaznym głosem powiedział Anton. - Proszę oddać broń!
Saul przysiadł na burcie.
- Przecież pan nie umie strzelać - oświadczył.
- Umiem - odrzekł Anton patrząc mu w oczy.
I tak za każdym razem, myślał z irytacją. Za każdym razem w najważniejszym
momencie nawalają komuś nerwy. I trzeba doprowadzać takiego do rozsądku,
zamiast zajmować się czymś poważnym.
Saul oddał skorczer. Anton wsunął broń za pazuchę i skoczył w śnieg obok
Wadima. Wadim z workiem na ramieniu stał spokojnie z pochyloną głową i
poprawiając na skroni mnemokryształ, z ciekawością obserwował poczynania
kapitana.
- Wobec tego wezmę trzeci worek - powiedział Saul jakby nigdy nic.
- Tak, bardzo proszę - rzekł grzecznie Anton.
Zaczęli schodzić w dół do wykopu.
- W razie czego - poradził Saul - niech pan strzela w powietrze. Wszyscy się
natychmiast rozbiegną.
Anton nie odpowiedział. Zastanawiał się, jak działać dalej.
- Wadimie - zawołał. - Czy potrafisz się z nimi porozumieć?
- Jakoś sobie poradzę. Teraz ty jesteś najważniejszy. Gdybyś był prawdziwym
lekarzem, o nic bym się nie niepokoił.
Tak, pomyślał Anton, gdybym był prawdziwym lekarzem... Oni, oczywiście,
są humanoidami. I ich anatomia z pewnością nie różni się zbytnio od naszej. Ale za to
fizjologia... Przypomniał sobie, jak okropne skutki pociągnęło za sobą zaaplikowanie
zwykłej jodyny humanoidom na Tagorze.
- Należałoby zbadać, jak działają te maszyny - z troską powiedział Wadim. -
Moglibyśmy ich stąd wywieźć. Może niczego im więcej nie potrzeba? Tylko
dlaczego nikt im nie pomaga? Co za absurdalna planeta?!... Nie zdziwi mnie, jeśli się
okaże, że wyleciały im w powietrze wszystkie miasta naraz...
Przeszli już połowę zbocza, kiedy Saul poprosił:
- Zaczekajcie chwileczkę.
Wszyscy się zatrzymali.
- Co się stało? - spytał Anton. - Zmęczył się pan?
- Nie - odparł Saul. - Ja nigdy się nie męczę. - Uważnie wpatrywał się w coś
na dole. - Czy widzicie taką pokraczną maszynę z brzegu? Oo, tamtą, najbliższą. Na
jej “błotniku” siedzi człowiek w czymś szarym...
- Widzę - niepewnie rzekł Anton.
- No i co? Ma pan młodsze oczy...
Anton wytężył wzrok.
- Siedzi człowiek - zaczął i nagle zamilkł. - Dziwne... - mruknął.
- Tam siedzi człowiek w futrzanym ubraniu - oświadczył Wadim. - Oto co
widzę. Zakutany w futra aż po oczy.
- Nic nie rozumiem - powiedział Anton. - Może chory?
- Może - niby zgodził się Saul. - A tam macie jeszcze dwóch chorych. Od
dawna już na nich patrzę. Ale są trochę daleko...
Po przeciwległej stronie wału wyraźnie rysowały się na tle bladego nieba dwie
czarne, kudłate figurki. Stały zupełnie nieruchomo, na szeroko rozstawionych nogach
i każda z nich trzymała w wyciągniętej w bok ręce długą, cienką tykę.
- Cóż oni tam mają? - spytał Wadim. - Anteny?
- Anteny? - powtórzył Saul, wpatrując się dokładniej. - Zdaje się, że wiem, co
to za anteny...
Rozdzierający krzyk był sygnałem do gwałtownego zamieszania. Antona
przeszły ciarki. Ogłuszająco ryknął jakiś silnik, rozległ się wielogłosy lament i
zobaczyli, jak masywna, podobna do głębinowego czołgu maszyna ze zgrzytem
zakręciła się w miejscu i nagle popełzła naprzód, stale zwiększając szybkość i
przewracając inne mechanizmy, prosto na szereg ludzi. Z jej wnętrza gramoliły się i
koziołkując staczały na udeptany śnieg ludzkie figurki. Szereg ani drgnął. Anton
zasłonił dłońmi usta, żeby nie krzyknąć. Przez łoskot i ryk przedarł się wysoki,
żałosny głos i raptem szereg zbił się w zwarty tłum i runął naprzeciw czołgowi.
Anton nie wytrzymał - zamknął oczy. Wydawało mu się, że mimo ryku silnika,
słychać straszny, mokry chrzęst.
- Mój Boże - niezrozumiale mamrotał mu nad uchem Saul. - O mój Boże...
Anton zmusił się do otwarcia oczu. Na miejscu czołgu mrowił się olbrzymi,
ruchliwy kłąb, który wolniutko pełzł, coraz bardziej przechylając się na bok. Za nim
na śniegu rozpływała się szeroka, jaskrawoczerwona wstęga. Dookoła tej sterty ciał
była wolna przestrzeń, tylko czterech ludzi w futrach bez pośpiechu szło w tej pustce,
nie pozostając w tyle ani na krok za oblepionym ludźmi czołgiem.
Anton machinalnie popatrzył na ludzi z tykami. Stali w tym samym miejscu,
w poprzedniej pozie, zupełnie nieruchomi, tylko jeden z nich nagle płynnym ruchem
przełożył tykę do drugiej ręki i znowu zamarł w bezruchu. Zdaje się, że nawet nie
patrzyli w dół.
Ryk silnika umilkł. Czołg został obalony na bok i ludzie powoli spełzali z
niego, odsuwając się nieco dalej. Wówczas Wadim, nie mówiąc ani słowa, cisnął
swój worek w dół i gigantycznymi susami rzucił się w ślad za nim. Anton także
pobiegł na dół. Przez szum w uszach słyszał, jak depczący mu po piętach Saul
krzyczy, tracąc z wysiłku dech: “Łajdacy!... Dranie!...”
Kiedy Anton dobiegł do czołgu, ludzie w workach na powrót ustawiali się w
szeregu, a ludzie w futrach chodzili wśród nich i wołali coś żałosnymi, jękliwymi
głosami. Wadim, wlokąc za sobą worek umazany błotem i krwią, pełzał na
czworakach między porozrzucanymi pod czołgiem ciałami i najwyraźniej był w
rozpaczy. Zwrócił do Antona bladą twarz i powiedział:
- Tu są tylko martwi... Tutaj wszyscy już umarli...
Anton rozejrzał się dookoła. Nie mogąc złapać tchu, mokrzy od potu i
topniejącego śniegu, ledwie okryci szarymi płóciennymi łachmanami, ludzie patrzyli
na niego mętnymi, nieruchomymi oczami. Ludzie w futrach, zbiwszy się nie opodal w
gromadkę, również patrzyli na niego. Przez sekundę wydało mu się, że roztacza się
przed nim starodawne naturalistyczne panneau: wszyscy byli nieruchomi i patrzyli
nań setkami par nieruchomych oczu.
Wziął się w garść. Ci, których szukał Wadim, stali w szeregu - wysoki,
kościsty starzec z poharataną wilgotno-czerwoną twarzą; młodzik przyciskający do
piersi nienaturalnie wykręconą rękę; zupełnie nagi człowiek z szarą twarzą, kurczowo
trzymający się za brzuch rozczapierzonymi palcami o złoconych paznokciach;
człowiek z zamkniętymi oczami i podkurczoną nogą, z której rytmicznie tryskała
czarna krew... Wszyscy żywi stali w szeregach.
- Spokojnie - powiedział na głos Anton. Schylił się, otworzył worek z lekami i
wyjął puszkę z koloidem. Odkręcając po drodze przykrywkę, skierował się do
człowieka ze zmiażdżoną nogą. Wadim z naręczem tampoplastrów szedł tuż za nim.
...Paskudna rana... Rozwalone muskuły, krew prawie już nie cieknie. Czemu
on nie usiądzie?... Dlaczego nikt go nie podtrzyma?... Koloid... Teraz plaster... Kładź
równiej, Wadimie, nie wyciskaj koloidu... Dlaczego tak cicho? A tu już znacznie
gorzej - rozdarty brzuch... On już nie żyje. Jakim cudem więc stoi?... Wykręcona ręka
- drobiazg... Trzymaj mocniej, Wadimie! Jeszcze mocniej! Dlaczego on nie krzyczy?
Dlaczego w ogóle nikt nie krzyczy? A tam ktoś już upadł...
- Podnieście go, hej wy tam, zdrowi!...
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia i gwałtownie się odwrócił. Przed nim stał
człowiek w futrze. Miał rumianą, nieco brudną twarz, zezujące w dół oczy, z
koniuszka krótkiego nosa zwisała mętna kropla. Dłonie w futrzanych rękawicach
trzymał złożone przed piersią.
- Witaj, witaj... - powiedział Anton. - Później... Wadimie, zajmij się nim.
Człowiek w futrze zaczął coś szybko mówić, kręcąc przy tym głową, i
natychmiast stojący obok Antona Wadim przemówił z bardzo podobną intonacją.
Człowiek w futrze zamilkł, ze zdumieniem popatrzył na Wadima, następnie znowu na
Antona i cofnął się. Anton z irytacją poprawił za pazuchą ciężki skorczer i odwrócił
się do rannego. Ranny stał, zasłaniając twarz rękami. I wszyscy ludzie na prawo i na
lewo od Antona stali zasłaniając twarze rękami oprócz umarłego z szarą twarzą, który
dalej trzymał się za brzuch.
- To nic, to nic - powiedział Anton łagodnie. - Opuśćcie ręce, nie bójcie się.
Wszystko będzie dobrze...
Ale w tej chwili zabrzmiał wysoki, żałosny głos - i wszyscy ludzie w workach
jednocześnie zwrócili się w prawo. Ludzie w futrach pobiegli truchtem wzdłuż
szeregu. Znowu rozległ się jękliwy głos i kolumna ruszyła.
- Stójcie! - krzyknął Anton. - Nie wariujcie!
Nikt nawet się nie odwrócił. Kolumna szła i wszyscy, którzy przechodzili
obok Antona, zasłaniali twarze rękami. Jedynie człowiek z rozprutym brzuchem tkwił
nadal w pozycji stojącej, potem jednak ktoś go potrącił i umarły łagodnie upadł w
śnieg. Kolumna odeszła.
Anton skonsternowany przesunął mokrą dłonią po oczach i rozejrzał się.
Zobaczył ogromny, przewrócony czołg, długiego, czarnego Saula tuż obok, Wadima,
śledzącego dzikim wzrokiem oddalającą się kolumnę i kilkadziesiąt ciał na ubitym
śniegu. Wszystko ucichło, tylko od czasu do czasu z oddali dobiegały żałosne
okrzyki.
- Dlaczego? - spytał Wadim. - Czego oni się przestraszyli?
- Przestraszyli się nas - powiedział Anton. - A najprawdopodobniej
wystraszyli się naszej medycyny...
- Dogonię ich i postaram się wyjaśnić...
- W żadnym wypadku. To trzeba robić bardzo delikatnie. Jakie jest pańskie
zdanie, panie Saulu?
Saul, odwróciwszy się plecami do wiatru, zapalał fajkę.
- Moje zdanie... - powtórzył. - Mnie tu się bardzo nie podoba...
- Tak - podchwycił Wadim. - Jakaś okropna, chorobliwa, podła sytuacja...
- Dlaczego zaraz podła sytuacja? - powiedział Saul. - A kim są według pana ci
nikczemnicy w futrach?
- Dlaczego akurat nikczemnicy?
- A kim oni są, pana zdaniem?
Wadim milczał.
- Zdrowe, spasione byki w futrach - powiedział Saul z dziwnym wyrazem
twarzy. - Rozkazują ludziom rzucać się pod czołg. Sami nie pracują, a tylko patrzą,
jak pracują inni. Malowniczo sterczą sobie na wale z pikami na podorędziu. Kim są,
według was, te dryblasy?
Wadim milczał.
- Pomyślcie - nalegał Saul. - Jest o czym pomyśleć...
Anton powiedział, patrząc w niebo:
- Zmierzcha się. Obejrzyjmy maszynę, skoro już tu jesteśmy. I tak wcześniej
czy później trzeba będzie się tym zająć...
- No to chodźmy - zgodził się Saul.
Anton starannie zamknął worek z medykamentami i poszedł z Saulem w
stronę czołgu. Wadim nie ruszył się z miejsca. Ponuro patrzył na zbocze, którym
powoli pełzła czarna kropkowana linia - ogon odchodzącej za wał kolumny.
Owalny pancerz czołgu stał otworem. Korpus pojazdu przegradzała błoniasta
ścianka. Anton włączył latarkę i zaczęli wspólnie oglądać karbowane burty kabiny,
matowe złącza silnika, jakieś krzywe zwierciadła na kolankowatych prętach
podobnych do bambusa, a także dno kabiny - wklęsłe, upstrzone mnóstwem
maleńkich otworków, przypominające gigantyczny durszlak.
- Taak - przeciągnął Saul. - Ciekawa maszyna. A gdzie jest układ
sterowniczy?
- Możliwe, że to automat - z roztargnieniem rzekł Anton. - Zresztą, chyba
nie... Za dużo tu wolnego miejsca...
Wlazł do silnika. Był to dosyć prymitywny quasizywy mechanizm zasilany
prądem wysokiej częstotliwości.
- Potężna maszyna - z szacunkiem zauważył Saul. - Tylko jak się nią kieruje?
Wrócili do kabiny.
- Dziureczki jakieś - mamrotał Saul. - Gdzie tu jest kierownica?
Anton spróbował wsunąć do jednego z otworów palec wskazujący.
Palec nie wchodził. Wtedy Anton włożył mały palec. Poczuł krótkie, bolesne
ukłucie i w tymże momencie w silniku coś przekręciło się z rykiem.
- No, teraz już wszystko jasne - powiedział Anton oglądając swój mały palec.
- Co się wyjaśniło?
- Nie możemy sterować tą maszyną... I oni też nie zdołają.
- A kto by to potrafił?
- Obawiam się twierdzić z całą pewnością, ale to najwidoczniej coś z
gospodarstwa Wędrowców. Widzi pan?... To nie jest maszyna dla humanoidów.
- Co pan mówi? - wymamrotał Saul.
Przez chwilę stali w milczeniu przed kabiną, usiłując wyobrazić sobie istotę,
która czułaby się w tym durszlaku równie wygodnie, jak oni w fotelu kierowcy przed
pulpitami i ekranami.
- Tak też mi się zdawało - oświadczył Saul. - To zbyt paradoksalne: jutowe
worki i transport zerowy...
- Wadimie! - zawołał Anton.
- Co? - doleciał z góry posępny głos. Wadim stał na czołgu.
- Słyszałeś?
- Słyszałem. Tym gorzej dla nich... - Wadim ciężko zeskoczył w śnieg. - Czas
wracać - powiedział. - Ściemnia się...
Władowali sobie na ramiona worki i zaczęli wchodzić na wał.
Co za mętlik, myślał Anton. Maszyny pozostawione przez niehumanoidów.
Humanoidzi, którzy stracili ludzki wygląd, rozpaczliwie usiłujący zorientować się w
działaniu tych maszyn. Bo przecież niewątpliwie próbują. Z pewnością jest to dla
nich jedyny ratunek... I nic im, oczywiście, nie wychodzi... I jeszcze jacyś dziwni
ludzie w futrach...
- Panie Saulu - zapytał. - Co to są piki?
- Kopie - wyjaśnił Saul, postękując.
- Kopia...
- Długi, drewniany pręt - z rozdrażnieniem powiedział Saul. - Na końcu ostry,
żelazny grot, często z zębami. Używany do przebijania na wylot bliźniego. - Saul
zamilkł, ciężko dysząc. - Może za jednym zamachem wyjaśnić, co to jest miecz?
- Wiemy, co to jest miecz - burknął Wadim nie odwracając się. Szedł
pierwszy.
- Otóż każdy z tych bandytów w futrach miał na plecach miecz - powiedział
Saul. - Posłuchajcie, młodzi ludzie, może byśmy tak odpoczęli?
Usiedli na workach.
- Dużo pan pali - Anton zwrócił uwagę Saulowi. - To jest bardzo niezdrowe.
- Palenie i picie skrócą ci życie - oświadczył Saul.
Zrobiło się całkiem ciemno. Wykop na dole zapełnił się mrocznymi cieniami.
Niebo oczyściło się z chmur, pojawiły się gwiazdy. Z lewej strony gasła zielonkawa
poświata zachodu. Antenowi zmarzły uszy i zadrżał na myśl o nieszczęśnikach
brnących teraz boso po skrzypiącym śniegu. Dokąd oni tak brną? Może gdzieś w
pobliżu mają jakieś schronienie? A przecież jeszcze wczoraj siedzieliśmy z Dimką na
ganku, było ciepło, oszałamiająco pachniał sad, brzęczały cykady, a wujek Sasza
wołał nas ze swego domku, zapraszając na lemoniadę... Dlaczego Saul jest tak
uprzedzony do tych ludzi w futrach?
Saul z westchnieniem podniósł się i powiedział:
- Chodźmy.
Załadowali się do glidera, nasunęli kopułę i Wadim od razu włączył
ogrzewanie na pełną moc. Anton rozpiął kurtkę, wyciągnął nagrzany skorczer i rzucił
go na siedzenie obok Saula. Saul gniewnie chuchał w dłonie. Na jego kosmatych
brwiach topniał szron.
- A więc, Wadimie - powiedział - co pan wymyślił?
Wadim zajął miejsce kierowcy.
- Myśleć będziemy potem - oświadczył. - Teraz trzeba działać. Ludzie
potrzebują pomocy i...
- A dlaczego pan doszedł do wniosku, że ludzie potrzebują pomocy?
- Mam nadzieję, że pan nie żartuje? - spytał Wadim.
- Daleko mi do żartów - podkreślił Saul. - Zdumiewa mnie tylko to, że pan tak
strasznie chce zrozumieć, co się tu dzieje. Dlaczego pan bez przerwy powtarza jedno i
to samo: “potrzebują pomocy, potrzebują pomocy”?
- A jak pan ocenia sytuację? Według pana, nie potrzebują?
Saul zerwał się na nogi, walnął głową o kopułę i usiadł z powrotem. Przez
kilka sekund milczał.
- Znowu zwracam waszą uwagę - powiedział wreszcie - na niezwykle ważną
okoliczność, że tam, w wykopie, bynajmniej nie wszyscy ludzie potrzebują odzieży i
tak dalej. Że tam, w wykopie, widzieliśmy ludzi zdrowych, sytych i uzbrojonych. I
tym ludziom sytuacja nie wydaje się taka beznadziejna, jak wydaje się wam. Chcecie
pomóc potrzebującym. To wspaniale. Miłuj, że się tak wyrażę, bliźniego swego
dalekiego. Ale czy nie wydaje się wam, że tym samym wejdziecie w konflikt z
pewnym ustalonym tu porządkiem? - zamilkł, wpatrując się badawczo w Antona.
- Nie wydaje mi się - oświadczaj Wadim. - Nie chcę myśleć o ludziach gorzej
niż o samym sobie. Nie mam żadnych podstaw, aby uważać, że jestem lepszy od
innych. Rzeczywiście, tam, w wykopie, panuje nierówność. I futra wyglądają
dziwnie. Ale jestem całkowicie pewien, że to wszystko można jakoś zupełnie po
ludzku wytłumaczyć. I że pomoc Ziemian nigdy nie uczyni szkody. - Zaczerpnął
oddechu. - A co się tyczy pik i mieczy, to przecież ktoś musi ochraniać tych
nieszczęśliwców. Mam nadzieję, że nie zapomniał pan tych przemiłych ptaszków na
równinie?
Anton w zadumie pokiwał głową. Jak to było na “Kwiatku”, pomyślał. Dwa
tygodnie żyliśmy na połowie tlenowej racji, nic nie jedliśmy i nie piliśmy.
Inżynierowie naprawiali syntetyzatory, więc oddaliśmy im wszystko, cośmy tylko
mieli. I pod koniec drugiego tygodnia wyglądaliśmy z pewnością niewiele lepiej od
tych ludzi...
Saul schylił głowę i ze smutkiem pstryknął palcami.
- Płaszczyzna, płaszczyzna... - mamrotał. - Wszystko na jednej płaszczyźnie,
jak zawsze. Jak tysiące lat temu.
Czekali w milczeniu.
- Jesteście wspaniałymi ludźmi - cichutko powiedział Saul. - Ale teraz nie
wiem, czy mam płakać, czy raczej cieszyć się, patrząc na was. Nie zauważacie tego,
co jest dla mnie zupełnie oczywiste. I nie mogę was za to winić. Ale posłuchajcie
jednej krótkiej przypowieści. Dawno, dawno temu jacyś przybysze - możliwe, że byli
to wasi Wędrowcy - zostawili na Ziemi pewien przyrząd. Składał się z dwóch części:
robota i aparatu do zdalnego sterowania tym robotem. Przy czym sterować robotem
można było za pomocą myśli. Obie części poniewierały się w Arabii przez kilka
tysiącleci. A potem urządzenie sterujące trafiło przypadkiem w ręce arabskiego
chłopca o imieniu Aladyn. Historię Aladyna pewnie znacie. Chłopak wziął aparat za
lampę. Pocierał ją i ze straszliwym łoskotem przybiegał nie wiadomo skąd czarny,
być może nawet ziejący ogniem robot. Chwytał nieskomplikowane myśli wyrażające
proste pragnienia Aladyna i niszczył miasta oraz wznosił pałace. Wyobrażacie sobie -
biedny, brudny, prymitywny arabski chłopak. Jego świat - to świat ifrytów i
czarowników, a robot był dla niego, oczywiście, dżinem, niewolnikiem aparatu
podobnego do lampy. Jeśliby ktokolwiek usiłował wytłumaczyć mu, że ten duch jest
dziełem ludzkich rąk, chłopak biłby się do ostatniego tchu z bezczelnym śmiałkiem i
bronił swego świata, pragnąc pozostać na płaszczyźnie swoich wyobrażeń. I wy
postępujecie tak samo. Bronicie jednolitości swego światopoglądu, pragniecie obronić
godność rozumu. I w żaden sposób nie chcecie zrozumieć, że tutaj nie mamy do
czynienia z katastrofą, z jakąś żywiołową lub techniczną klęską, lecz z określonym
porządkiem rzeczy. Z systemem, młodzi ludzie. I to jest naturalne. Zaledwie dwa i pół
wieku temu połowa ludzkości była przekonana, że garbatego tylko grób wyprostuje i
że człowiek jak był bestią, tak bestią pozostanie, i istniały wystarczające podstawy do
takiego poglądu. - Zazgrzytał zębami. - Nie chcę, żebyście się mieszali do tej sprawy.
Was tu zabiją. Powinniście wrócić na Ziemię i zapomnieć o wszystkim. - Popatrzył na
Antona. - A ja zostanę tutaj.
- Po co? - spytał Anton.
- Muszę - powoli odrzekł Saul. - Popełniłem pewne głupstwo. A za głupstwa
trzeba płacić.
Anton gorączkowo myślał: co powiedzieć temu niezwykłemu człowiekowi.
- Pan, oczywiście, może zostać - rzekł wreszcie. - Ale tu już nie chodzi o pana.
To znaczy nie tylko o pana. My również zostajemy. I trzymajmy się na razie razem.
- Zabiją was - powiedział z rezygnacją Saul. - Przecież wy nie umiecie
strzelać do ludzi.
Wadim trzepnął się po kolanach i powiedział serdecznie:
- Przecież my pana rozumiemy, panie Saulu! Ale przez pana przemawia
historyk, który również nie może się wydostać z zaklętego kręgu dotychczasowych
pojęć. Nikt nas nie zabije. Spróbujmy podejść do tego prościej. Niepotrzebne są nam
żadne wymyślne komplikacje. Jesteśmy ludźmi, więc postarajmy się działać jak
ludzie.
- Postarajmy - powtórzył Saul zmęczonym głosem. - I przekąśmy coś. Nie
wiadomo, co będzie potem.
Antenowi nie chciało się jeść, ale jeszcze mniejszą miał ochotę na sprzeczkę.
Saul miał z pewnością rację, Wadim też miał rację, i jak zawsze, miał rację
KOMKON, a w ogóle teraz najbardziej potrzebna była informacja.
Wadim niechętnie dłubał łyżką w puszce z jedzeniem. Saul jadł z ogromnym
apetytem, niewyraźnie pogadując:
- Jedzcie, jedzcie. Syty żołądek to podstawa każdego przedsięwzięcia.
Anton obmyślał plan działania. Klęska żywiołowa czy klęska społeczna -
wszystko jedno, mamy do czynienia z klęską. I ingerencja jest nieunikniona. Tylko
nie należy desperacko, bez zastanowienia uciekać do domu, na Ziemię, z okrzykiem:
“Ratunku!” ani równie desperacko rzucać się w wir wydarzeń, wymachując jednym
workiem z żywnością... Szkoda Saula, ale jego sprawę trzeba będzie na razie odłożyć.
Tak więc przede wszystkim - informacja... Anton powiedział:
- Polecimy teraz śladami kolumny. Myślę, że gdzieś w pobliżu powinno być
ich osiedle.
Saul z przekonaniem pokiwał głową.
- Znajdziemy kogoś bardziej rozgarniętego - kontynuował Anton - a ty,
Dimka, wszystkiego się od nich dowiesz. A dalej zobaczymy.
- Weźmiemy “języka” - oświadczył Saul oblizując łyżkę. - Słusznie.
Przez kilka sekund Amon usiłował zrozumieć, co ma do tego język. Potem
przypomniał sobie z jakiejś książki: “Idźcie, poruczniku, i żebyście mi bez »języka«
nie wracali.” Pokręcił głową.
- Ależ nie, panie Saulu, dlaczego “język”? Trzeba działać spokojnie,
pokojowo. Ale na wszelki wypadek niech się pan lepiej trzyma z tyłu. Niech pan
zostanie w gliderze. Pan nigdy nie był w niebezpiecznych sytuacjach i po prostu się
boję, że pan straci głowę.
Przez chwilę Saul patrzył na niego zapadniętymi oczami.
- Tak, oczywiście - odpowiedział powoli. - Książkowy, jak to się mówi, mól.
Była już noc, kiedy glider ruszył z miejsca, przeskoczył wykop i pomknął
wzdłuż wydeptanej drogi prowadzącej na wschód. Nad równiną podnosił się coraz
wyżej mały, jaskrawy księżyc, a na zachodzie nad pasmem górskim wisiał szkarłatny,
wąski sierp. Droga skręciła omijając wysoki pagórek i wówczas zobaczyli kilka
rzędów przysypanych śniegiem chałup.
- Tutaj - powiedział Anton. - Zejdź niżej, Wadimie.
Rozdział 5
Wadim wylądował na pierwszej ulicy. Odrzucił do tyłu kopułę i do wnętrza
wdarł się ohydny smród - fetor ekskrementów na mrozie, przygnębiająca woń
wielkiego nieszczęścia. Po obu stronach ulicy stały pokrzywione, obszarpane, nędzne
budy bez okien, w księżycowej poświacie srebrzyły się czapy czystego śniegu na
płaskich dachach i odpychająco czerniały zaspy przy wejściach do chat. Ulica zionęła
pustką i można było pomyśleć, że osiedle jest opuszczone, ale ciszę przerywały
chrypienia, westchnienia i przygłuszony trzask suchego kaszlu.
Wadim powoli poprowadził glider wzdłuż ulicy. Śmierdzący mróz palił
twarze. Ani na ulicy, ani w ciemnych bocznych zaułkach nie było żywego ducha.
- Są wykończeni - wyjaśnił Wadim. - Śpią. Trzeba będzie ich budzić. - Znowu
zatrzymał glider. - Zaczekajcie tu, a ja pójdę się rozejrzeć.
- Dobrze, chodźmy - powiedział Anton.
- Nie warto chodzić we dwóch - zaoponował Wadim, wyskakując na drogę. -
Tylko popatrzę i zaraz wracam. Jeśli tutaj nic nie wyjdzie, pojedziemy dalej.
Anton powiedział:
- Panie Saulu, proszę tu posiedzieć. Zaraz wrócimy.
- Nie róbcie hałasu - uprzedził Saul.
Wadim niezdecydowanie zatrzymał się przed wąską, zapaskudzoną ścieżką
prowadzącą do drzwi najbliższej chałupy. Sama myśl o jej wnętrzu przejmowała go
strachem i obrzydzeniem. Obejrzał się. Anton stał już obok niego.
- No, co z tobą? - odezwał się. - Naprzód.
Wadim pewnym krokiem wszedł na ścieżkę, lecz od razu poślizgnął się i
niewiele brakowało, żeby upadł. Zrobiło mu się niedobrze, więc poszedł szybciej,
podnosząc głowę, aby nie widzieć ścieżki. Drzwi z przeraźliwym skrzypieniem
otworzyły się i z wnętrza wyskoczył całkiem goły, długi jak tyka człowiek. Runął w
zlodowaciałą zaspę i martwo stuknął o ścianę chałupy. Wadim pochylił się nad nim.
Był to trup już od dawna skostniały. Iluż to ja ich widziałem w ciągu dzisiejszego
dnia, pomyślał Wadim. W chałupie rozległ się kaszel. Nagle wysoki, skrzypiący głos
zaintonował pieśń. Śpiew był podobny do skowytu. Nieznany śpiewak wyciągał same
tylko smętne rulady bez słów. A może był to po prostu płacz?
Wadim obejrzał się. Na drodze czerniała okrągła bryła glidera, nieruchomo
tkwiła w niej ciemna sylwetka Saula. Niesamowicie błyszczał pod jaskrawym
księżycem śnieg na opustoszałej ulicy. Zawodził i jęczał żafosną skargą wysoki głos
za drzwiami. Anton leciutko szturchnął Wadima w bok.
- Straszno, co? - spytał półgłosem. Twarz miał białą, jakby zamarzniętą.
Wadim nie odpowiedział. Otworzył na oścież drzwi i włączył latarkę. Ohydne,
duszne powietrze uderzyło go w nozdrza i stracił oddech. Krąg światła upadł na
mokre klepisko pokryte bladą, wydeptaną trawą. Wadim ujrzał dziesiątki
skurczonych ciał przyciśniętych do siebie, plątaninę wychudłych, gołych nóg z
olbrzymimi stopami, wysuszone twarze zniekształcone ostrymi cieniami, otwarte,
czarne usta - ludzie spali na gołej ziemi i jeden na drugim. Wydawało się, że leżą
tworząc kilkuwarstwowe stosy ciał i widać było, jak wszyscy drżą we śnie. A glos
zawodził bez wytchnienia, bez chwili przerwy. Wadim nie od razu zauważył
śpiewaka, ale potem schwytał go w krąg światła. Człowiek, obejmując chude kolana,
siedział na plecach śpiących. Patrzył na światło latarki szklanymi oczami i śpiewał,
rozciągając popękane wargi.
- Przyjacielu - powiedział Wadim. - Posłuchaj. - Przerwij na moment. Powiedz
cokolwiek.
Człowiek ani drgnął. Wydawało się, że nie widzi światła i nie słyszy głosu.
- Przyjacielu - powtórzył Wadim. - Posłuchaj.
Nagle śpiewak głośnym okrzykiem zakończył pieśń, zwalił się na wznak i
zamarł w bezruchu. Natychmiast zmieszał się ze śpiącymi i Wadim już nie potrafiłby
go odnaleźć. Nerwowo przełknął ślinę, zrobił krok naprzód i poklepał kogoś po gołej
nodze. Noga była lodowata, martwa. Wadim dotknął innej nogi. Także i ta noga była
lodowata, martwa. Wówczas odwrócił się i tracąc równowagę wpadł na coś
szerokiego i ciepłego.
- Spokojnie - usłyszał głos Antona.
Wadim pokręcił głową, przychodząc do siebie. Całkiem zapomniał o Antonie.
- Nie mogę - wymamrotał. - To beznadziejne.
Anton wziął go za łokieć i poprowadził do wyjścia. Mroźne powietrze wydało
się Wadimowi czyste i słodkie.
- Nie mogę - powtórzył. - Niepodobna znaleźć tu kogoś żywego. Wszyscy są
sztywni. Martwi. - Odsunął się od Antona i ostrożnie ruszył ścieżką w kierunku drogi.
Saul jak przedtem nieruchomo tkwił w gliderze. Wadim zauważył, że latarka jeszcze
się pali, wyłączył ją, wsunął do kieszeni i wrócił na swe miejsce w gliderze. Saul
przyglądał mu się w milczeniu. Podszedł Anton, oparł się łokciami o burtę i również
zaczął wpatrywać się w Wadima. Wadim przytulił głowę do pałąka steru i powiedział
przez zęby:
- To nie są ludzie. Ludzie nie mogą tak. - Nagle uniósł głowę. - To automaty!
Ludźmi są jedynie ci w futrach! A to są automaty skandalicznie podobne do ludzi!
Saul westchnął głęboko.
- Raczej nie, Wadimie - powiedział. - To ludzie skandalicznie podobni do
automatów.
Anton wszedł do środka i usiadł na swoim miejscu.
- No, weźmy się w garść - powiedział. - Nie traćmy czasu. Potrzebny jest nam
“język”. - Klepnął Wadima w ramię. - Ruszajcie, poruczniku, i żebyście mi bez
“języka” nie wracali.
Saul ni to zaszlochał, ni to roześmiał się.
- Jeśli chcecie, pójdę do chaty i wyciągnę któregoś jak leci - zaproponował. -
Tylko, według mnie, nie to jest nam potrzebne.
- Więc oni za dnia pracują, a na noc umierają - z uporem obstawał przy swoim
Wadim. - Co za potworny pomysł!
- No właśnie - zgodził się Saul. - Pomysł jest potworny i trzeba znaleźć
któregoś z pomysłodawców w futrach.
Wadim popatrzył wzdłuż ulicy.
- Optymizm - wygłosił - jest to rześkie, pełne radości życia odczuwanie
rzeczywistości, dzięki któremu człowiek...
W świetle księżyca ujrzał nagle, że w oddali, przecinając ulicę, przeszło
gęsiego kilkanaście szarych cieni w koszulach.
- Patrzcie - powiedział.
Ludzie brnęli i brnęli przez ulicę, było ich około dwudziestu, a za nimi
podążało dwóch w futrach, z długimi tykami.
- Na myśliwego zwierzyna sama wychodzi - powiedział złowieszczo Saul. -
Wystarczy dogonić i brać...
- Myśli pan, że właśnie tych? - niepewnie zapytał Anton.
- A pan zamierza przetrząsać chałupę za chałupą? Nasi pomysłodawcy w
chałupach nie mieszkają, mogę pana o tym zapewnić. Jedźmy, bo jeszcze ich
zgubimy...
Wadim westchnął i ruszył z miejsca. Powoli leciał nad ulicą. I usiłował
wyobrazić sobie, jak biorą wystraszonego, niczego nie rozumiejącego człowieka pod
ręce, ciągną go do glidera i wpychają gwałtem do kabiny, a nieszczęśnik żałośnie
krzyczy i broni się. Niechby tak spróbowali ze mną, pomyślał. W puch bym wszystko
rozniósł... Zaczął przysłuchiwać się rozmowie. Saul mówił:
- Proszę się nie martwić. Wiem, jak to się robi. Mnie nie będzie się wyrywał.
- Pan mnie źle zrozumiał - cierpliwie wyjaśniał Anton. - O żadnej przemocy w
ogóle nie ma mowy.
- Niechże pan posłucha. Zdajcie się na mnie. Przecież wy obaj tylko wszystko
zepsujecie. Oberwie który kopią i zacznie się taka krwawa kotłowanina...
A to ci gabinetowy uczony, pomyślał ze zdumieniem Wadim. Anton
powiedział:
- Wie pan co, panie Saulu? Pan mi się nie podoba. Proszę pozostać w
maszynie i niczego nie próbować na własną rękę.
- O Boże - westchnął Saul i zamilkł.
Wadim skręcił w przecznicę i wtedy zobaczyli w oddali ładny piętrowy
domek, przed którym zebrała się gromada tubylców oświetlonych czerwonym ogniem
pochodni. Ciasno stłoczeni stali tam ludzie w workach, a wokół nich snuli się ludzie
w futrach. Wadim pojechał całkiem wolno, trzymając glider po zacienionej stronie
ulicy. Nie miał najmniejszego pojęcia, od czego zacząć i co robić. Wszystko
wskazywało na to, że Anton również nie wie. W każdym razie milczał.
- Oto gdzie mieszkają pomysłodawcy - oświadczył Saul. - Widzicie, jaki
przytulny, ciepły domek? A gdzieś w pobliżu mają pewnie wygódkę. Nic ma to jak
łapać “jeżyka” koło wygódki. Nawiasem mówiąc, czy zauważyliście, że nie ma tu ani
jedne] kobiety?
Drzwi domku otworzyły MC., wyszły stamtąd dwie osoby i stanęły na ganku.
Rozległ się zawodzący, żałosny krzyk. Tłumek w zgrzebnicach zaczął się poruszać,
ustawiać w szeregi i nagle ruszył ku gliderowi. Koło ganku zakrzyczano na kilka
głosów, a Wadim pospiesznie zatrzymał pojazd i wylądował.
Natężał wzrok i niczego nie rozumiał. Nad uchem dyszał mu ciężko Anton.
Ludzie w workach przybliżyli się i szybkim krokiem minęli ich. Wadim jęknął. Dwie
dziesiątki bosych ludzi ciągnęły niezdarne, ciężkie sanie, w których rozwalił się
okryty po pas skórami człowiek w futrze i w stożkowatej futrzanej czapie. W rękach
trzymał pionowo długą kopię z przerażająco zębatym grotem. Twarze zaprzężonych
wyrażały radość i każdy wydawał głośne, triumfujące okrzyki. Wadim obejrzał się na
Saula. Ten odprowadzał wzrokiem dziwny zaprzęg, a usta miał szeroko otwarte.
- Dość mam zagadek - stwierdził nagle Anton. - Jedź prosto pod dom.
Wadim szarpnął ster ku sobie i domek gwałtownie przybliżył się do glidera.
Stojący przy ganku ludzie w futrach przez chwilę patrzyli na zbliżający się pojazd, a
następnie ze zdumiewającą szybkością rozsypali się półkolem i wystawili przed siebie
kopie. Na ganku zaczął skakać, wykrzykując coś żałośnie, okrągły, kudłaty
wielkolud. Wymachiwał nad głową szerokim, błyszczącym ostrzem. Wadim
zatrzymał glider przed kopiami i wyszedł z kabiny. Ludzie w futrach zrobili parę
kroków do tyłu, ciaśniej zwierając szeregi. Ostrza kopii skierowane były prosto w
pierś Wadima.
- Pokój! - powiedział Wadim i podniósł ręce.
Ludzie w futrach cofnęli się jeszcze trochę. Biła od nich para, zalatywało
kozłem. Pod kapturami błyszczały rozszerzone strachem oczy i wyszczerzone zęby.
Gruby człowiek na ganku wybuchnął długim przemówieniem. Był niewiarygodnie
otyły i potężny. Jego gigantyczna, nalana fizjonomia trzęsła się i lśniła od potu.
Grubas przysiadał i prostował się, a nawet unosił się na palcach, dźgając mieczem raz
ziemię, raz niebo, a przy tym jazgotał nienaturalnie wysokim, żałosnym, kobiecym
głosem. Wadim słuchał z pochyloną głową. Mnemokryształy na jego skroniach
rejestrowały nieznane słowa i intonacje, analizowały je i już dawały pierwsze, jeszcze
nieprecyzyjne warianty przekładu. Mowa była o jakiejś groźbie, o czymś olbrzymim i
silnym, o okrutnych karach... Korpulentny jegomość raptem zamilkł, wytarł spoconą
twarz rękawem i, wytężając wszystkie siły, krotko i ostro zajazgotał. W jego głosie
czuło się cierpienie. Ludzie z kopiami natychmiast pochylili się i bardzo powoli
ruszyli na Wadima.
- No to wszystko jasne - odezwał się Saul. - Zaczynamy?
Oparł lufę skorczera o burtę.
- Niech pan przestanie, panie Saulu - powiedział Anton. - Wadim, do kabiny!
- No, nad czym pan medytuje? - nie wytrzymał nerwowo Saul. - Przecież to
draństwo, esesmani! Padalce!
Ludzie w futrach ciągle zbliżali się krótkimi, powolnymi kroczkami. Kiedy
szerokie, lśniące ostrza oparły się o pierś Wadima, chłopak zrobił krok do tyłu,
odwrócił się plecami do nacierających i ruszył do glidera.
- Typowy język izolujący - poinformował towarzyszy, sadowiąc się. - Bardzo
ograniczony zasób słów, według wszelkiego prawdopodobieństwa. Pokoju nie chcą,
to jasne.
- Postraszmy ich chociaż - poprosił Saul. - Tylko raz, tylko jeden raz w
powietrze, żeby portki pogubili!
Anton zatrzasnął kopułę. Ludzie w futrach wrócili na ganek i podnieśli kopie.
Wszyscy patrzyli na gliuer. Na bezkresnej fizjonomii grubasa błąkał się pogardliwy
uśmiech.
- Ech, wy - powiedział Saul. - Potrzebujecie w końcu “języka” czy nie?!
Weźmy tego tłuściocha! Przecież to rapportfiihrer we własnej osobie!
- Niechże pan zrozumie - z rozpaczą tłumaczył Anton. - Oni nie chcą z nami
rozmawiać! I mają do tego prawo! Co możemy zrobić?
- Potrzebujecie “języka” czy nie? - powtórzył Saul. - Przewagę zaskoczenia
już utraciliśmy. Tutaj bez walki się nie obejdzie. Ale jest jeszcze ta gadzina na
saniach.
Ależ on ma słownictwo, z szacunkiem pomyślał Wadim. Prawdziwy
dwudziesty wiek. Pierwszorzędny specjalista z niego! Popatrzył na Antona. Anton był
blady i roztrzęsiony. Wadim nigdy go takim nie widział.
- Jedno z dwojga - kontynuował Saul. - Albo chcemy się dowiedzieć, co się tu
dzieje, albo lecimy na Ziemię, a tu niech przyślą kogoś bardziej zdecydowanego. A
decydować się musimy jak najszybciej, dopóki mamy przeciwko sobie tylko kopie...
Zwlekamy, pomyślał Wadim. Stale się ociągamy. A w chałupach umierają.
- Toszka - powiedział. - Dogońmy sanie. Tam jest tylko jeden z kopią, będzie
łatwiej. Odbierzemy mu kopię i zaprosimy na “Okręt”.
- Śmieją się z nas, dranie - stwierdził Saul, patrząc przez spektrolit.
Wyraziście pogroził pięścią grubasowi na ganku. Tamten potrząsnął
policzkami i nie mniej wyraziście pomachał mieczem.
- Widzieliście? - zapytał wesoło Saul ze złośliwym błyskiem w oku. - Jak my
się wspaniale rozumiemy, prawda?
- Spróbuję jeszcze raz - zadecydował Anton i otworzył kopułę. Grubas
wrzasnął. Jeden ze zbrojnych wziął szeroki zamach, aż rękaw futra zsunął mu się na
ramię, i z całej siły cisnął ciężką kopią. Żelazny grot ze zgrzytem prześlizgnął się po
spektrolicie. Saul aż przysiadł.
- No, siedem-osiem... - powiedział niezrozumiale, lecz nadzwyczaj
energicznie. Anton zdążył złapać go za rękę. Oczy Antona przypominały czarne
szpareczki.
- Wszystko jasne - wyrzucił z siebie złowieszczo i gniewnie sapnął. -
Wadimie, zawracaj!
Wadim wykonał gliderem odpowiedni manewr.
- Za zaprzęgiem - rozkazał Anton i odchylił się do tyłu na oparcie fotela. - Tu
się niczego nie dowiemy - burknął. - Jakaś bezgraniczna tępota.
- Raz w powietrze - powiedział lekceważąco Saul - i można ich brać gołymi
rękami.
Anton milczał. Glider przemknął pustą ulicą i po paru minutach wydostali się
na otwarty teren.
- Powiem wam tylko jedno - oświadczył nagłe Anton. - Wszystkim nam
będzie potem okropnie wstyd.
- A co robić? - spytał Wadim. - Przecież umierają ludzie!
- Gdybym tylko wiedział, co robić - powiedział Anton. - Komisji coś takiego
nawet się nie śniło.
Jakiej znów komisji? chciał zapytać Wadim, ale wtem Saul odezwał się:
- Przestańcie sami się ograniczać. Skoro chcecie czynić dobro, to niechaj
będzie ono aktywne. Dobro musi być bardziej aktywne niż zło, bo inaczej wszystko
się zatrzyma.
- Dobro, dobro - burknął Anton. - Kto chciałby być usłużnym durniem jak ten
niedźwiedź Kryłowa?
- To z pewnością racja - odpowiedział Saul. - Ale przynajmniej będziecie
mieli czyste sumienie.
Dognali zaprzęg pięć kilometrów za osiedlem. Ludzie biegli po dziewiczym
śniegu, potykając się i grzęznąc w zaspach, a człowiek w futrze, rozparty w saniach,
od czasu do czasu dźgał kopią opieszałych.
- Schodzę w dół - zameldował Wadim.
- Ląduj przed zaprzęgiem - rozkazał Anton - i nawiąż rozmowę. Panie Saulu,
proszę mi oddać skorczer. I niech pan siedzi w pojeździe, to człowiek, a nie padalec.
- Dobrze - mruknął Saul. - Może go pan sobie zabrać. A jeśli on zamiast
rozmawiać dźgnie Wadima kopią...
Wadim odrzekł:
- Kopię mu zabiorę. Postronki trzeba będzie poprzecinać, a żywność i odzież
rozdać tym biedakom.
- Słusznie - zgodził się Anton.
Glider runął w śnieg tuż przed zaprzęgiem i ludzie-konie zatrzymali się jak
wryci. Wadim wyskoczył na zewnątrz. Ludzie w workach stali zasłaniając twarze
rękami. Dyszeli ciężko, spazmatycznie. Przebiegając obok nich, Wadim krzyknął
wesoło:
- Koniec, przyjaciele! Zaraz pójdziecie do domu!
Ruszył ku saniom planując, jak by tu najzręczniej odebrać kopie. Człowiek w
futrze klęczał i patrzył na niego ze zdumieniem i strachem. Kopie trzymał pochyloną
do przodu.
- Idziemy - zwrócił się Wadim do niego i chwycił za drzewce.
Człowiek w futrze natychmiast wypuścił z rąk kopie i wydostał skądś miecz.
Już wstał.
- No, no, nie trzeba - powiedział Wadim, odrzucając kopie.
Nagle człowiek w futrze zakrzyczał, przeciągle i żałośnie. Wadim złapał go za
rękę trzymającą miecz i pociągnął za sobą. Czuł się bardzo niezręcznie. Człowiek w
futrze szarpnął się. Wadim wzmocnił uścisk.
- No, co pan wyrabia, doprawdy, wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie w
porządku - zapewniał, rozwierając spoconą pięść, która ściskała miecz. Miecz upadł
w śnieg. Wadim objął człowieka w futrze za ramiona i poprowadził do glidera.
Mruczał serdeczne słowa starając się nadać swemu głosowi miejscowe intonacje.
Wtem rozległ się ostrzegawczy krzyk Saula i Wadim poczuł, że coś zbija go z nóg.
Czyjeś dłonie chwyciły go za twarz, ktoś zawisł mu na szyi, kilka rąk wczepiło się w
nogi - kilka słabych drżących rąk.
- Czyście powariowali? - ryknął Saul z urazą. - Anionie, trzymaj ich!
Człowiek w futrze znowu szarpnął się mocno. Wadimowi zarzucono na głowę
jakieś śmierdzące szmaty, przestał więc cokolwiek widzieć. Ledwie trzymał się na
nogach w tłumie rojących się ciał i z całych sił przyciskał do siebie człowieka w
futrze. Potem poczuł ostre uderzenie w bok i ból. Wypuścił “języka”, poruszył
gwałtownie ramionami i, uwolniony, zerwał z twarzy cuchnący worek. Zobaczył
szamoczących się w śniegu ludzi i Antona przedzierającego się ku niemu. Odwrócił
się. Przed nim siał po kolana w śniegu nagi człowiek z mieczem.
- Za co? - powiedział Wadim.
Człowiek ciął na odlew, ale miecz w jego ręku przekręcił się i spadł na ramię
Wadima płazem. Wadim pchnął go ręką w pierś. Człowiek runął w śnieg i
znieruchomiał. Wadim podniósł miecz, zamachnął się i odrzucił go daleko w bok.
Czuł, jak po biodrze pełznie mu coś gorącego i mokrego. Obejrzał się.
Ludzie w śniegu leżeli nieruchomo jak trupy. Człowieka w futrze wśród nich
nie było.
- Żyjesz? - krzyknął Anton tracąc dech w piersiach.
- Całkowicie - odpowiedział Wadim. - A gdzie “język”?
Zobaczył Saula. Szedł ku nim zamaszystym krokiem wlokąc za kark
człowieka w futrze.
- Próbował zwiać - oświadczył. - Co za ludziska!
- Chodźmy stąd - powiedział Anton.
Poszli ku gliderowi, ostrożnie stąpając wśród nieruchomych ciał. Saul
szarpnięciem podniósł na nogi człowieka w futrze i poprowadził go, szturchając w
plecy.
- Chodź, draniu - mówił przy tym. - Choćże, tłusta mordo. - Śmierdzi od niego
straszliwie - zakomunikował. - Chyba rok się nie mył.
Kiedy podeszli do glidera, Anton wziął “języka” za futrzane ramię i wskazał
kabinę. Człowiek z desperacją pokręcił głową, aż mu spadła czapka. Potem siadł w
śniegu.
- Nic będziemy się z tobą patyczkować! - krzyknął Saul.
Podniósł “języka” za futro i przerzucił przez burtę. “Język” z łoskotem upadł
na dno kabiny i przycichł.
- Tfu - powiedział ze wstrętem Anton. - Ale zajęcie.
Sięgnął po dwa worki stojące przy gliderze i powlókł je do zaprzęgu.
Rozpakował, wyjął odzież i rozłożył na śniegu. To samo zrobił x żywnością. Ludzie
sprawiali wrażenie nieżywych i tylko ostrożnie podkulali nogi, kiedy Anton
przechodził obok nich.
Wadim stał oparty ze znużeniem o ciepłą burtę pojazdu i patrzył na zryty
śnieg, na przewrócone sanie, na ciała skulone \v księżycowej poświacie. Słyszał, jak
Anton mówi ze smutkiem:
- Komisjo do Spraw Kontaktów, gdzieżeś ty?
Wadim dotknął boku. Krew jeszcze ciekła. Poczuł mdłości. Całkiem już
osłabiony wygramolił się do kabiny. Wszystko wyszło nie tak, wszystko wypadło
niedobrze. Jeniec leżał twarzą do podłogi, zasłaniając głowę rękami. Zapewne
oczekiwał śmierci, a być może i tortur. Nad nim, nie spuszczając zeń oczu, siedział
rozwścieczony Saul. Podszedł Anton i również wdrapał się do kabiny.
- Co z tobą? - zapytał.
Wadim z trudnością odrzekł:
- Wiesz, Toszka, zranili mnie. Jestem teraz do niczego.
Anton przyglądał mu się chwilę.
- No, rozbieraj się - rozkazał.
- Ech - chrząknął z irytacją Saul.
Wadim ściągnął kurtkę. Mdliło go. Pociemniało mu w - oczach. Zobaczył
skupioną twarz Antona i oblicze Saula skrzywione z żalu. W następnej chwili poczuł
zimne palce na swym boku.
- Nożem - stwierdził Saul. Jego głos dochodził jakby zza ściany. - Jak pan to
wszystko nieumiejętnie. Ja bym go zgarnął jedną ręką.
- To nie on - wymamrotał Wadim. - To mieczem... jeden nagi...
- Nagi? - zdziwił się Saul. - No, przyjaciele, tego to nawet ja nie rozumiem.
Anton coś odpowiedział, ale wtedy przed oczami Wadima popłynęły kręgi i
gwiazdy i stracił przytomność.
Rozdział 6
- Proszę spojrzeć, panie Antonie - powiedział Saul. - Antonie! Zemdlał, widzi
pan?
- Śpi - odparł Anton. Uważnie oglądał ranę. Rana była cięta i dosyć głęboka.
Miecz trafił na żebro i tylko przeciął mięśnie. Anton odetchnął z ulgą. Saul patrzył
przez ramię, sapiąc niespokojnie.
- Źle z nim? - spytał szeptem.
- Nie, drobiazg - odrzekł Anton. - Za godzinę wszystko będzie w porządku. -
Odsunął Saula. - Proszę tylko, żeby pan usiadł.
Saul odchylił się do tyłu w fotelu i ze złością zaczął się wpatrywać w
nieruchomego “języka”. Anton bez pośpiechu rozpiął worek, wyjął puszkę z
koloidem i obficie zalał ranę. Pomarańczowa galareta od razu zróżowiała, pokryła się
różowawymi strzałkami - jak kożuch na mleku. To ci krew, pomyślał Anton. Zdrowe
chłopisko z tego Dimki! Popatrzył na twarz Wadima. Była nieco bledsza niż zwykle,
ale tak samo spokojna i pełna ukojenia jak zawsze, kiedy spał. I oddychał również jak
zwykle, nosem - głęboko, bezszelestnie i swobodnie. Anton położył palce po obu
stronach rany i zamknął oczy.
Podstawy psychochirurgii wchodziły w zakres przygotowania kosmonauty.
Praktycznie każdy pilot umiał, wykorzystując rezonans psychodynamiczny, przeciąć i
zagoić żywą tkankę. Operacja wymagała olbrzymiego napięcia i niezwykłej
koncentracji. Normalnie stosowano neurogeneratory, ale w warunkach polowych
zabieg musiał być wykonany po znachorsku i w takich sytuacjach Anton współczuł
znachorom.
Anton słyszał jakby przez sen, jak za jego plecami ciężko wzdycha i kręci się
Saul, i pochlipując, mamrocze coś jeniec. Nieprzyjemny, kwaśny odór bijący od
tubylca wypełniał kabinę.
Anton otworzył oczy. Rana zabliźniła się, wypchnąwszy koloid - teraz była po
prostu różową blizną. Chyba wystarczy, pomyślał Anton. Inaczej nie będę mógł
prowadzić glidera. Był cały mokry.
- No, już po wszystkim - powiedział oddychając głęboko.
Saul uniósł się i popatrzył na ranę.
- Ki diabeł? - mruknął. - Jak pan to robi?
Anton rozejrzał się i wzdrygnął. Na zewnątrz do kopuły przywarły straszne
twarze, wychudłe, z zapadniętymi policzkami, z wyszczerzonymi zębami. Niczym
starodawna, upiorna wizja: umarli zaglądają do twego domu. Anionowi mróz
przeszedł po kościach. Saul ściągnął kosmate brwi i pogroził palcem. Po spektrolicie
bezgłośnie zastukały kościste pięści.
- Idźcie do domu! Do domu! - powiedział głośno Saul.
Anton zaczął ubierać Wadima.
- Zaraz polecimy - zapowiedział.
- Przecież pan ich wszystkich pozabija.
Anton pokręcił głową i przedostał się na miejsce kierowcy. Glider drgnął i
powoli zaczął się wznosić. Twarze na zewnątrz zniknęły. Długa, koścista ręka z
obłamanymi paznokciami ześlizgnęła się po spektrolicie i także znikła.
Nastawiwszy glider na peleng “Okrętu”, Anton dał pełny gaz. Spieszył się -
była już północ.
- Co oni w nim widzą? - mamrotał Saul. - Esesman, zwierzę, sam widziałem,
jak dźgał ich piką, popędzał.
Anton milczał.
- O Boże! - krzyknął Saul. - Ile na nim paskudztwa! Aż się mrowi...
- Co się mrowi?
- Coś w rodzaju wszy. Trzeba go najpierw wymyć i wszystko
zdezynfekować...
Jeszcze jedno zajęcie, pomyślał Anton. Saul, jakby odgadując jego myśli,
dodał:
- Drobiazg, ja się tym zajmę. Żeby tylko nie padł z wrażenia.
Anton prowadził glider z maksymalną prędkością, trzymając się sto metrów
nad ziemią. Mały, jaskrawy księżyc stał prawie w zenicie, czerwony sierp dawno
zaszedł, a naprzeciw spoza białego horyzontu wschodził trzeci księżyc, różowy i
spłaszczony. Wadim poruszył się, ziewnął głośno, mruknął: “zaleczyłeś?”, a potem
znowu usnął.
- Co on robi? - spytał Anton. Był tak zmęczony, że nie chciało mu się
odwracać.
- Kto?
- “Język”.
- Leży i śmierdzi. Wieki całe nie wąchałem takiego smrodu...
Wieki całe, pomyślał Anton. A ja w ogóle nigdy nie wąchałem. I nie
chciałbym... Saul ma rację: niepotrzebnie wplątaliśmy się w tę historię. Saul jest
mądrym człowiekiem. To rzeczywiście system. Cywilizacja w fazie niewolnictwa.
Niewolnicy i panowie. Co prawda myślałem, że wierni niewolnicy zdarzają się
wyłącznie w kiepskich książkach... Wierny niewolnik - jakież to ohydne! No trudno -
stało się, odwrót byłby spóźniony i głupi. Przynajmniej, dowiemy się wszystkiego.
Ale przecież nie to jest najważniejsze... Gdybym nawet od razu zrozumiał, co tu się
dzieje, i tak nie mógłbym odwrócić się plecami... Do wykopu, w którym maszyny
miażdżą ludzi... do zagnojonego osiedla... Ciekawe, czy Światowa Rada pogodzi się z
istnieniem planety o ustroju niewolniczym? Nagle uświadomił sobie cały ogrom
problemu. Nigdy jeszcze nie było takiej alternatywy: wpływać lub nie wpływać na
historię obcej planety? Mieszkańcy Leonidy i Tagory są zbyt obcy ludziom.
Psychologia Leonidan do tej pory pozostaje zagadką i nikt nie potrafi powiedzieć,
jaki tam mają ustrój społeczny... A humanoidzi Tagory żądają od przyrody tak mało,
że w ogóle nie wiadomo, jak mogli dorosnąć do stworzenia swojej techniki... Ale
tutaj, na Sauli, sprawa przedstawia się całkiem inaczej. Nigdzie indziej stosunki
społeczne nie przybierają takiej potwornej, a jednocześnie, widocznie, takiej jedynie
możliwej formy... Rodzony brat ludzkości - bardzo młody, bardzo niedojrzały i
bardzo okrutny... I na dodatek - idiotyczne maszyny przybyszów...
Daleko przed nimi na błękitnej równinie ukazał się maleńki, czarny punkt. Oto
i “Okręt”, pomyślał Anton. A obok, pod śniegiem - umarli. Jakie to dziwne, minął
zaledwie dzień, a już się przyzwyczaiłem. Jakbym przez całe życie chodził wśród
nagich trupów leżących na śniegu. Człowiek łatwo przyzwyczaja się. Psychiczna
akomodacja. Dziwne. Być może sedno w tym, że oni są mimo wszystko obcy. Może
na Ziemi bym od tego wszystkiego zwariował. Nie, po prostu otępiałem...
Zmniejszając prędkość, zatoczył krąg nad “Okrętem”. “Okręt” wyglądał
pokrzepiająco - znajomy, czarny stożek nad niebieskimi wzgórzami. I dwa ostre
cienie: krótki czarny i długi różowy. Glider wylądował przed wejściem. Śnieg wokół
“Okrętu” zamarzł i zamienił się w zwarte pole lodowe. Anton poklepał Wadima po
kolanie.
- No co, co? - zapytał sennym głosem Wadim.
- Pobudka.
- A niech cię...
- Wstawaj, Dimka. Pójdziemy na “Okręt”.
- Zaraz - powiedział Wadim i cmoknął. - Jeszcze chwileczkę...
- Połaskotać go? - rzeczowo zaproponował Saul.
Wadim momentalnie otworzył oczy i podniósł się.
- Aha, to “Okręt”... Rozumiem.
Wyszli na twardy, śliski śnieg. Od mroźnego powietrza zaparło im dech w
piersiach. Słychać było, jak Waadim zaszczekał zębami. Saul przytrzymywał
“języka” za kark. Co myśli teraz ten biedak, zastanawiał się Anton.
- Idźcie na górę - powiedział Saul - a ja z nim prosto pod prysznic.
Weszli do “Okrętu”, zaciągnęli błonę włazu i Anton, popychając Wadima,
zaczął wchodzić na górę do mesy. Wadim drzemał poszczekując zębami. Na dole
straszliwie wrzasnął jeniec. Wadim wzdrygnął się.
- Co się tam dzieje? - zapytał niespokojnie.
- Wielkie mycie - wyjaśnił Anton. - Miał pełno pasożytów.
Rozległ się głos Saula:
- Idź po dobremu, może nie padniesz...
Trzasnęły drzwi łazienki. Przyjaciele weszli do mesy i natychmiast zwalili się
na fotele.
- Miły, poczciwy “Okręt” - powiedział Wadim. - Jak tu dobrze, jak czysto...
Anton leżał z zamkniętymi oczami.
- Boli cię? - spytał.
- Swędzi...
- Jak swędzi, to w porządku... Słuchaj, czego potrzebujesz do pracy?
- Komputera - odpowiedział Wadim. - Połowy pamięci. Obu analizatorów. Jak
najwięcej kawy i jakiegoś smacznego jedzenia dla “języka”. Za dwie godziny będzie
już tu siedział przy stole i gawędził z tobą o sensie życia.
Z dołu doleciał ryk, odgłosy szamotaniny i człapania bosych nóg.
- Dokąd? - wrzasnął Saul. - Na miejsce... Chodź no tu!
- Zdrowo go myje - powiedział Wadim z szacunkiem. - Na pewno mydło
dostało mu się do oka... Ale intonacje Saul ma nie takie jak trzeba. Cały ten krzyk
nieszczęsny “język” odbiera jako błagalny szept. Ton rozkazu natomiast jest taki -
Wadim, wyciągnąwszy szyję, lamentujące i przeraźliwie zapiszczał.
- Ktoś nadepnął kociakowi na głowę - stwierdził Anton.
- O właśnie!
- No dobrze, zajmiesz sterownię... Ja wszystko przyniosę.
Wadim popatrzył na niego z uwagą.
- Antonie, przyjacielu, przecież wyżęło cię jak cytrynę.
- Trochę... Ranę masz niezbyt groźną, ale zmęczyłem się. Czy wiesz, jaka to
harówka?
- Kładź się spać, sam sobie poradzę. A Saul mi wszystko przyniesie.
- Dobra - powiedział Anton. - To już mój kłopot. Idźże - machnął ręką. -
Przygotuj się.
Wadim podniósł się.
- Mimo wszystko radzę ci pospać - powiedział idąc do sterowni. Nagle
zatrzymał się. - A czy wzięli odzież?
Z początku Anton nie zrozumiał, a potem odrzekł:
- Prawdę mówiąc nie mam pojęcia... Nie pamiętam. Ale byli z nas bardzo
niezadowoleni.
- Co za galimatias - jęknął Wadim. - Niczego nie pojmuję. Za co on mnie
mieczem.
Pokręcił głową i poszedł do sterowni. Anton od razu zapadł w drzemkę.
Przyśniło mu się, że poszedł do kuchni, zaparzył mnóstwo kawy, przyniósł do
sterowni dzbanek i konserwy, a Wadim był zajęty i coś mu tam odburknął, więc
Anton poszedł do swojej kajuty, usiadł przy stole, aby przygotować program powrotu,
ale bardzo mu się chciało spać i przez cały czas trafiały mu się stare programy z
poprzednich rejsów. Potem obudził go Saul.
- Proszę - powiedział Saul.
Przed Antonem stał zgrabny chłopak o jasnej twarzy, ubrany w krótkie
spodenki i tetrakanetylenową kurtkę, czarnooki i mocno wystraszony.
- Śliczny, prawda? - spytał kpiąco Saul.
Anton roześmiał się.
- Piękna rasa - odpowiedział. - Witaj, młodszy bracie.
Młodszy brat patrzył na niego okrągłymi ze strachu oczami. Ale fajny
chłopak! pomyślał Anton.
- A to miał pod futrem - powiedział Saul i położył na stole twardą paczuszkę.
Jeniec zrobił ruch w jej kierunku.
- No! - groźnie powiedział Saul. - Znowu? Już ja ci!
Jeniec skulił się. Widocznie intonacje Saula przyswoił już wystarczająco.
Anton sięgnął po pakiet, obejrzał go i otworzył. W kopercie z dobrze wyprawionej
skóry leżał wymyślnie złożony arkusz papieru, jakiś schemat na osobnej kartce i kilka
kawałków zakrwawionego tamponu.
- Rozumiecie? - powiedział Saul. - Zdarli to z rannych.
Anton przypomniał sobie okaleczonych ludzi w szeregu i zacisnął zęby.
- To z pewnością meldunek - oświadczył po chwili milczenia. - O naszym
pojawieniu się. Wadimie! - zawołał.
Nagle jeniec przemówił. Mówił szybko, bijąc się dłońmi w piersi, ha jego
twarzy malowały się przerażenie i rozpacz, co dziwnie kontrastowało z ostrym i
nawet jakby drwiącym brzmieniem głosu. Do sali zszedł Wadim i stanął za plecami
jeńca przysłuchując się. Jeniec zamilkł i zasłonił twarz rękami.
- Popatrz no, Wadimie - powiedział Anton podając mu kartkę.
- O! - rzekł Wadim. - List! Ależ to cudownie! O połowę mniej pracy!
Wziął jeńca za rękaw i poprowadził do sterowni, oglądając po drodze kartkę.
Jeniec pokornie wlókł się za nim. Saul uważnie studiował schemat.
- Nie jestem specjalistą - oświadczył - ale moim zdaniem to jest dokładny
rysunek wnętrza tamtego czołgu. Pamięta pan, w wykopie?
Rzucił rysunek Anionowi. Plan wnętrza czołgu sporządzono niebieską farbą,
bardzo starannie, ale na papierze widać było mnóstwo śladów brudnych palców. Był
to plan kabiny-durszlaka - najwyraźniej bardzo dokładny plan. Niektóre otwory
oznaczono niechlujnie wymalowanymi krzyżykami, niektóre po prostu przekreślono.
Anton ziewnął i przetarł oczy. No cóż, pomyślał ospale, właściciele niewolników
sporządzają doskonałe schematy.
- Niech pan posłucha, kapitanie - powiedział Saul - proszę iść spać. I tak
dopóki nasz lingwista nie skończy, nic tu po panu.
- Tak pan myśli?
- Jestem pewien.
Głos Wadima zażądał ze sterowni:
- Kawy i puszkę konfitur.
- Zaraz - krzyknął Saul. - Niechże pan już idzie, Antonie ponaglał.
- Nigdzie nie pójdę - mruknął Anton. - Zostaję tutaj.
Zamknął oczy i zaprzestał oporu. Spał niespokojnie, często się budził i
otwierał oczy. Widział, jak na palcach przemyka się Saul - w jednej ręce miał pustą
puszkę, a w drugiej dzbanek. Następnym razem Saul przeszedł do sterowni z
zastawioną tacą i w mesie zapachniało pomidorami. Potem Saul znalazł się nagle przy
stole. W zadumie ssał pustą fajkę i z uwagą przyglądał się Antonowi. Z góry ze
sterowni dolatywały monotonne głosy. “ Su-u... Mu-u... Bu-u...” mówił Wadim i
mechaniczny głos powtarzał: “Su-u... Mu-u... Bu-u... Pracować - ka-ro-su-u...
Robotnik - ka-ro-bu... Zostać robotnikiem - ka-ro-mu-u...” Sen napływał i znowu
odpływał. Głos Wadima recytował niezrozumiale: “Lśniący... Wielki i Potężny
Głaz... idai-chikari... tika-u-do...”, a jazgotliwy głos jeńca poprawiał: “Tikoo...
udoo...” Wadim krzyczał: “Saulu! Kawy!” - “Trzeci dzbanek”, gderał niezadowolony
Saul.
Potem Anton zbudził się i poczuł, że już nie chce spać. Saula w mesie nie
było. Na górze Wadim porządnie ochrypłym głosem wymawiał starannie: “Sorinaka-
bu... torunaka-bu... saponuri-su...” Jeniec coś pomrukiwał basem w odpowiedzi.
Anton spojrzał na zegarek. Była trzecia rano czasu miejscowego. No, zuch z tego
najstrukturalniejszego, pomyślał Anton z szacunkiem. Raptem ogarnęło go
zniecierpliwienie. Trzeba było kończyć.
- Dimka! - krzyknął. - Jak ci idzie?
- Obudziłeś się? - zachrypiał Wadim. - Czekamy tylko na ciebie. Zaraz
schodzimy.
Z kajuty wysunęła się głowa Saula.
- Już? - poinformował się. Zza uchylonych drzwi walił dym.
- Proszę wejść, panie Saulu - powiedział Anton. - Zaraz zaczynamy.
Saul usiadł w fotelu i rzucił schemat na stół. Ze sterowni zszedł na dół jeniec.
Chwiał się lekko na nogach. Policzki miał umazane konfiturami. Nie zwracając na
nikogo uwagi, zatrzymał się i zaczął patrzeć w górę z wyrazem psiego oddania w
oczach. Z góry schodził już Wadim, trzymając oburącz wielką, błyszczącą skrzynię -
przystawke-analizator. Podszedł do stołu, postawił analizator i osunął się bezwładnie
na fotel. Na jego twarzy malował się triumf.
- Jestem genialny! - zakomunikował ochrypłym głosem. - Mą-dra-la! Wielki
Potężny Głaz! Chikari-tiko-udo!
Przy ostatnich słowach jeniec przestał oblizywać palce i z szacunkiem złożył
ręce przed piersią.
- Hę? - wrzasnął Wadim, wyciągając doń rękę. Potem oświadczył:
Gdy na statku coś się zdarzy,
Starczy mi jedyny ruch:
Wskrzesi uśmiech na twej twarzy
Najstrukturalniejszy zuch.
Anton z zadowoleniem popatrzył na niego. Na skroniach Wadima sterczały
żółte różki mnemokryształów. Jeńcowi także sterczały żółte różki. Obaj mieli w sobie
coś z dobrodusznych młodych biesów. Zresztą jeniec był bardziej podobny do
cielaka. Saul również uśmiechał się ssąc fajkę.
- Uprzedzam - ogłosił Wadim. - Abstrakcyjnych pytań zadawać mu nie warto.
Głąb jakich mało. Wykształcenie - dwie klasy. - Wstał i podał Antonowi i Saulowi po
parze mnemokryształów. - Myśli wyłącznie konkretnie. - Zwrócił się do jeńca:
- Ringa chosi-mu?
“Chcesz konfitury?” - zrozumiał Anton.
“Język” uśmiechnął się przymilnie i znowu złożył ręce przed piersią.
- No widzicie? - powiedział Wadim. - Znowu chce konfitur. Ale zaczeka.
Możemy zaczynać.
Anton zawahał się. Nagle uprzytomnił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, jak
się to robi. Wadim i Saul wyczekująco patrzyli na niego. Jeniec smętnie przestępował
z nogi na nogę.
- Jak pan ma na imię? - spytał Anton z niezwykłą łagodnością. Nie podobało
mu się, że jeniec do tej pory czuje się niepewnie i najwyraźniej boi się.
Jeniec spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Chajra - odrzekł i stanął nieruchomo.
“Z rodu wzgórz” - zrozumiał Anton.
- Bardzo mi miło - powiedział. - Ja mam na imię Anton.
Wyraz zaskoczenia na fizjonomii Chajry pogłębiał się.
- Proszę powiedzieć, panie Chajro, w jakim charakterze pan pracuje?
- Nie pracuję. Jestem wojownikiem.
- Widzi pan - rzekł Anton - z pewnością jest pan obrażony z powodu gwałtu,
do jakiego byliśmy zmuszeni uciec się w stosunku do pana. Ale nie powinien pan
żywić do nas urazy. Doprawdy nie mieliśmy innego wyjścia.
Jeniec podparł się ręką pod bok, wydął dolną wargę i zaczął patrzeć w
przestrzeń obok Antona. Saul donośnie zakasłał i zaczął bębnić palcami po stole.
- Nie powinien się pan niczego obawiać - kontynuował Anton. - Nie zrobimy
panu nic złego.
Na twarzy jeńca wyraźnie zarysowała się wyniosłość. Obejrzał się, odszedł
dwa kroki w bok i usiadł na skrzyżowanych nogach na podłodze, bokiem do Antona.
Oswaja się, pomyślał Anton. To dobrze. Wadim rozwalony w fotelu spoglądał na to
wszystko z satysfakcją. Saul przestał bębnić palcami i zaczął postukiwać w stół fajką.
- Chcemy jedynie zadać panu kilka pytań - kontynuował z werwą Anton -
ponieważ koniecznie musimy dowiedzieć się, co tu się dzieje.
- Konfitur - nieprzyjemnym głosem przemówił Chajra. - I to szybko.
Wadim roześmiał się z zadowoleniem.
- Such a little pig!*[*ale prosię] - powiedział.
Anton zarumienił się i spojrzał na Saula. Saul powoli wstawał. Twarz miał
nieruchomą i znudzoną.
- Dlaczego nie przynoszą konfitur? - rzucił Chajra w przestrzeń. - I niech
wszyscy milczą, dopóki ja będę pytał. I niech przyniosą konfitur i kołdry, bo jest mi
twardo siedzieć.
Zapanowało milczenie. Wadim przestał się uśmiechać i z powątpiewaniem
popatrzył na analizator.
- Do you think - zapytał mocno speszony Anton - we should better bring him
some jam?*[* Czy nie sądzicie, że byłoby lepiej, gdybyśmy mu przynieśli trochę
dżemu?]
Saul nie odpowiedział. Powoli zbliżył się do jeńca. Jeniec siedział z kamienną
twarzą. Saul odwrócił się do Antona.
- You have taken a wrong way, boys - stwierdził. - It won't pay with SS-men.*
*[ Obraliście niewłaściwy sposób, chłopcy. To nie wyjdzie z esesmanami.] - Jego
ręka miękko opadła na szyję Chajry. Po twarzy Chajry przemknęło zaniepokojenie -
He is a pithecanthrope, that's what he is - powiedział łagodnie Saul. - He mistakes
your soft handling for a kind of weakness.*[* To pitekantrop, ot co. Bierze wasze
łagodne traktowanie za rodzaj słabości.]
- Saulu, Saulu - powiedział Anton zatrwożony.
- Speak only English!*[* Niech pan mówi tylko po angielsku.] - szybko
uprzedził Saul.
- Gdzie konfitury? - spytał niepewnie jeniec.
Saul potężnym szarpnięciem poderwał go na nogi. Na kamiennym obliczu
Chajry zarysował się niepokój. Saul powolnym krokiem obszedł przesłuchiwanego
dookoła, oglądając od stóp do głów. Ale widoczek, pomyślał Anton z mimowolnym
strachem i obrzydzeniem. Saul wyglądał niezachęcająco. Za to Chajra złożył ręce na
piersi i uśmiechał się przymilnie, Saul bez pośpiechu wrócił na swój fotel i usiadł.
Chajra patrzył teraz wyłącznie na niego. W mesie panowała martwa cisza.
Saul zaczął nabijać fajkę, od czasu do czasu spoglądając na Chajrę spode łba.
- Now I interrogate*[* Teraz ja przesłuchuje.] - oświadczył - and you don't
interfere. If you choose to talk to me, speak English.*[* A wy nie wtrącajcie się. Jeśli
zechcecie coś do mnie powiedzieć, to mówcie po angielsku.]
- Agreed?*[* Zgoda] - powiedział Wadim i coś przełączył w analizatorze.
Anton skinął głową.
- What did you do to that box?*[* Co pan zrobił z tą skrzynką? ] -
podejrzliwie zapytał Saul.
- Took measures - odpowiedział Wadim. - We don't need him to learn English
as well, do we?*[* Małe zabezpieczenie. Przecież nie chcemy, żeby nauczył się
również angielskiego. Nieprawdaż?]
- Okay - powiedział Saul. Zapalił fajkę. Uchylając się od kłębów dymu,
Chajra patrzył na niego z przerażeniem.
- Imię? - ponuro spytał Saul. Jeniec drgnął i przygarbił się cały.
- Chajra.
- Stanowisko?
- Nosiciel kopii. Strażnik.
- Kto jest naczelnikiem?
- Kadajra. (“Z rodu wichrów” - zrozumiał Anton).
- Stopień naczelnika?
- Nosiciel świetnego miecza. Naczelnik straży.
- Ilu jest strażników w obozie?
- Dwie dziesiątki.
- Ile jest ludzi w chałupach?
- W chałupach nie ma ludzi.
Anton i Wadim wymienili spojrzenia. Saul beznamiętnie kontynuował.
- Kto mieszka w chatach?
- Przestępcy.
- A przestępcy to nie ludzie?
Na twarzy Chajry odmalowało się szczere zdumienie. Zamiast odpowiedzi
niepewnie się uśmiechnął.
- Dobra. Ilu jest przestępców w obozie?
- Bardzo dużo. Nikt nie liczy.
- Kto przysłał tutaj przestępców?
Jeniec mówił długo i z wielkim zaangażowaniem, ale Anton usłyszał tylko:
- Ich przysłał Wielki i Potężny Głaz, Płomienny Grom z Nogą w Chmurach,
Żyjący Dopóki Nie Znikną Maszyny.
- Oho - zdziwił się Saul - to oni znają słowo “maszyny”?
- Nie - odezwał się Wadim. - To ja znam słowo “maszyny”. Chodzi o maszyny
w wykopie i na szosie. Wielki i tak dalej to prawdopodobnie miejscowy władca.
Jeniec słuchał tego dialogu z grymasem tępej rozpaczy.
- No dobra - powiedział Saul. - Lecimy dalej. Czego są winni przestępcy?
Jeniec ożywił się i znowu zaczął mówić długo i dużo i Anton znowu niewiele
mógł z tego zrozumieć.
- Są przestępcy, którzy pragnęli zmienić Głaza... Są przestępcy, którzy brali
cudze rzeczy... Są przestępcy, którzy zabijali ludzi... Są przestępcy, którzy pragnęli
dziwnego...
- Rozumiem. Kto przysłał tu strażników?
- Wielki i Potężny Głaz z Nogami na Ziemi.
- Po co?
Jeniec milczał.
- Pytam, co tu robi straż?
Jeniec milczał. Nawet zamknął oczy. Saul wściekle zasapał.
- Tak?! Co robią przestępcy?
Jeniec pokręcił głową, nie otwierając oczu.
- Mów! - ryknął Saul tak, że Anton aż się wzdrygnął. Komisjo do Spraw
Kontaktów, pomyślał strapiony, gdzie jesteś?
Jeniec wyznał płaczliwie:
- Zabiją mnie, jeśli powiem.
- Zabiją cię, jeśli nie powiesz - obiecał Saul. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk i
otworzył go. Jeniec zadrżał.
- Saulu! - powiedział Anton. - Stop it.*[* Niech pan przestanie.]
Saul zaczął czyścić scyzorykiem fajkę.
- Stop what?*[* Co mam przestać robić?] - poinformował się.
- Przestępcy zmuszają maszyny do poruszania się - ledwie dosłyszalnie
przemówił Chajra. - Strażnicy patrzą.
- Na co patrzą?
- Jak maszyny poruszają się.
Saul wziął schemat i podsunął jeńcowi pod nos.
- Mów wszystko - przykazał.
Chajra opowiadał długo i zawile, Saul popędzał go i poprawiał. Najwidoczniej
wszystko sprowadzało się do tego, że miejscowe władze usiłowały opanować
umiejętność kierowania maszynami. Stosowano przy tym iście barbarzyńskie metody.
Przestępców zmuszano do wtykania palców w otwory, do naciskania guzików i
klawiszy, do grzebania we wnętrzach silników i obserwowano, co się wtedy dzieje.
Najczęściej nie działo się nic. Często maszyny wylatywały w powietrze. Rzadziej
zaczynały poruszać się, miażdżąc i kalecząc wszystkich wokół. I tylko bardzo rzadko
udawało się zmusić maszyny do uporządkowanego ruchu. Podczas pracy strażnicy
trzymali się z daleka od wypróbowywanej maszyny, a przestępcy biegali od nich do
maszyny i z powrotem, komunikując, w jaką dziurę zostanie wsunięty palec, albo jaki
guzik zostanie naciśnięty. Wszystko to starannie nanoszono na schematy.
- Kto wykonuje schematy?
- Nie wiem.
- Wierzę. Kto przywozi schematy?
- Wielcy naczelnicy na ptakach.
- On ma na myśli nasze znajome ptaszki - wyjaśnił Wadim. - Prawdopodobnie
tutaj oswajane.
- Komu są potrzebne maszyny?
- Wielkiemu Potężnemu Głazowi, Płomiennemu Gromowi z Nogą w Niebie,
Żyjącemu Dopóki Nie Znikną Maszyny.
- Co on robi z maszynami?
- Kto?
- Głaz.
Na twarzy jeńca pojawił się niepokój.
- Przecież to stanowisko, panie Saulu - przypomniał Wadim. - Obowiązuje
pełny tytuł.
- Dobrze. Co robi z maszynami Wielki i Potężny Głaz, z Nogą w Niebie... albo
na Ziemi? Tfu, do diabła, nie pamiętam... Żyjący Dopóki... to...
- Dopóki Nie Znikną Maszyny - podpowiedział Wadim.
- Jakieś niedorzeczności - wybuchnął gniewem Saul. - Co mają z tym
wspólnego maszyny?
- To tytuł - wyjaśnił Wadim. - Symbol wieczności.
- Niech pan posłucha, Wadimie. Proszę go zapytać, co on robi z maszynami.
- Kto?
- No, ten Głaz, niech go diabli porwą.
- Niech pan mówi po prostu: Wielki i Potężny Głaz - doradził Wadim.
Saul odsapnął i położył fajkę na stole.
- A więc, co robi z maszynami Wielki i Potężny Głaz?
- Nikt nie wie, co robi Wielki i Potężny Głaz - odparł z godnością jeniec.
Anton nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Wadim śmiał się, wczepiony
konwulsyjnie w poręcze. Jeniec patrzył na nich ze strachem.
- Skąd przywozi się schematy?
- Spoza gór.
- Co jest za górami?
- Świat.
- Ilu jest ludzi na świecie?
- Bardzo dużo. Nie sposób zliczyć.
- Kto przyprowadza maszyny?
- Przestępcy.
- Skąd?
- Z twardej drogi. Tam dużo maszyn. - Jeniec pomyślał i dodał: - Nie sposób
zliczyć.
- Kto robi maszyny?
Chajra uśmiechnął się ze zdumieniem.
- Maszyn nikt nie robi. Maszyny są.
- Skąd się wzięły?
Chajra wygłosił mowę. Tarł twarz, głaskał się po bokach i spoglądał na sufit.
Przewracał oczami i chwilami wręcz śpiewał. W przybliżeniu wyszło mu co
następuje.
Dawno, dawno temu, kiedy nikt się jeszcze nie urodził, z czerwonego księżyca
spadły olbrzymie skrzynie. W skrzyniach była woda. Tłusta i lepka jak konfitury.
Ciemnoczerwona jak konfitury. Najpierw woda zrobiła miasto. Potem zrobiła w ziemi
dwie dziury i wypełniła je dymem śmierci. Potem woda stała się twardą drogą między
dziurami, a z dymu zrodziły się maszyny. Od tej pory jeden dym rodzi maszyny,
drugi dym pochłania je i tak będzie zawsze.
- No, to i bez ciebie wiemy - burknął Saul. - A jeśli przestępcy nie chcą
poruszać maszyn?
- Zabijają ich.
- Kto?
- Strażnicy.
- Ty też zabijałeś?
- Zabiłem trzech - odrzekł z dumą Chajra.
Anton zamknął oczy. Chłopiec, pomyślał. Fajny, sympatyczny chłopiec. I
mówi o tym z dumą...
- W jaki sposób ich zabijałeś?
- Jednego zabiłem mieczem. Pokazywałem naczelnikowi, że mogę rozrąbać
ciało jednym ciosem. Teraz wie, że mogę. Drugiego zabiłem pięścią. A trzeciego
rozkazałem rzucić mi na kopię.
- Komu rozkazałeś?
- Innym przestępcom.
Przez pewien czas Saul milczał.
- Nudno - powiedział jeniec. - Służba zaszczytna, ale nudna. Nie ma kobiety.
Nie ma mądrych rozmów. Nudno - powtórzył i westchnął.
- Dlaczego przestępcy nie uciekają?
- Uciekają. Niech uciekają. Na równinie śnieg i ptaki. W górach straż. Mądrzy
nie uciekają. Wszyscy chcą żyć.
- Dlaczego niektórzy mają złote paznokcie?
Jeniec odpowiedział szeptem:
- To byli bardzo bogaci ludzie. Ale pragnęli dziwnego, a niektórzy nawet
usiłowali zmienić Głaza. Oni są obrzydliwi jak padlina - powiedział głośno. - Wielki i
Potężny Głaz, Płomienny Grom przysyła ich tutaj ze wszystkimi krewnymi. Prócz
kobiet - dodał z żalem.
- Wiecie co - powiedział Saul - mam ogromną ochotę, aby powiesić najpierw
jego, a potem wszystkich pozostałych nosicieli mieczy i kopii na tej równinie. Ale
byłoby to, niestety, bezcelowe. - Znowu nabił fajkę. - Nie mam więcej pytań. Pytajcie
wy, jeśli chcecie.
- Nas nie wolno wieszać - szybko powiedział pobladły Chajra. - Wielki i
Potężny Głaz, z Nogą na Niebie, okrutnie was ukarze.
- Mam gdzieś twojego Wielkiego i Potężnego - powiedział Saul zapalając
fajkę. Palce mu drżały. - Będziecie jeszcze pytać czy nie?
Anton pokręcił przecząco głową. Nigdy w życiu nie czuł takiego obrzydzenia.
Wadim podszedł do Chajry i zerwał z jego skroni mnemokryształy.
- Co robimy? - spytał.
- Taki jest człowiek - powiedział w zadumie Saul. - Na drodze do was musi
przejść przez to wszystko i jeszcze przez wiele innych rzeczy. Jak długo pozostanie
zwierzęciem, mimo że stanie na tylnych łapach i weźmie do rąk narzędzia pracy?
Tych jeszcze można usprawiedliwić, nie mają zielonego pojęcia o wolności, równości
i braterstwie. Wszystko przed nimi. Jeszcze będą ratować cywilizację komorami
gazowymi. Kiedyś staną się mieszczanami i doprowadzą swój świat na skraj
przepaści. Ale mimo wszystko jestem zadowolony. W tym świecie panuje
średniowiecze, to zupełnie oczywiste. Tytułomania, pompatyczne przemowy, złocone
paznokcie, ciemnota... Ale już teraz są tutaj ludzie, którzy pragną dziwnego. Jakie to
piękne - człowiek, który pragnie dziwnego! I tego człowieka, oczywiście, boją się.
Ten człowiek również ma przed sobą długą drogę. Będą go palić na stosach,
krzyżować, wsadzać za kraty, potem za drut kolczasty... Tak. - Zamilkł nagle. - A
jakie to przedsięwzięcie! zawołał po chwili. - Opanować maszyny, nie mając
najmniejszego pojęcia o maszynach! Wyobrażacie sobie! Jaki śmiały umysł! Teraz,
niewątpliwie, wsadzono by go do obozu. Teraz wszystko jest rutyną, czymś w
rodzaju obrzędu na cześć potężnych przodków... i nikt, zapewne, nie wie i wiedzieć
nie chce, po co to wszystko potrzebne. Chyba że jest pretekstem do tworzenia obozu
śmierci. A kiedyś to była idea...
Zamilkł i zaczął intensywnie pykać z fajki. Anton powiedział:
- Po co tak posępnie, Saulu. Oni wcale nie muszą przechodzić przez komory
gazowe i inne okropności. Przecież my już tutaj jesteśmy.
- My! - Saul uśmiechnął się. - Co my możemy zrobić? Oto jest nas tu trzech i
wszyscy chcemy czynnie tworzyć dobro. A cóż możemy? Tak, oczywiście, możemy
pójść do Wielkiego i Potężnego Głaza jako parlamentariusze rozumu z bożej łaski i
poprosić go, aby wyrzekł się niewolnictwa i dał ludowi wolność. Wezmą nas za
portki i wrzucą do wykopu. Można również nałożyć białe chlamidy i ruszyć w lud.
Pan, Antonie, będzie Chrystusem, Wadim apostołem, a ja, oczywiście, Tomaszem. I
zaczniemy głosić socjalizm i może nawet dokonamy kilku cudów. Coś w rodzaju
transportu zerowego. Tutejsi faryzeusze wbiją nas na pal, a ludzie, których chcieliśmy
ocalić, pokrzykując obrzucą nas kałem... - Wstał i przeszedł się dookoła stołu. -
Prawda, mamy skorczer. Możemy, na przykład, wybić straże, ustawić nagich w
kolumnę i przedrzeć się przez góry, spalić suwerenów i wasali razem z ich zamkami i
napuszonymi tytułami, i wtedy miasta faryzeuszy zamienią się w pochodnie, a nas
rozniosą na kopiach, albo, co bardziej prawdopodobne, zarżną w ciemnym kącie, a w
kraju zapanuje chaos, z którego wypłyną jacyś saduceusze. Oto co możemy.
Usiadł. Anton i Wadim uśmiechali się.
- Nas wcale nie jest trzech - powiedział Anton. - Nas, drogi Saulu, jest
dwadzieścia miliardów. Z pewnością ze dwadzieścia razy więcej niż na tej planecie.
- No i co z tego? - odparł Saul. - Czy rozumiecie, co chcecie uczynić? Chcecie
naruszyć prawa rozwoju społecznego! Chcecie zmienić naturalny bieg historii! A czy
wiecie, co to jest historia? To sama ludzkość! I niepodobna złamać kręgosłup historii,
nie łamiąc kręgosłupa samej ludzkości.
- Nikt nikomu nie zamierza łamać kręgosłupa - zaoponował Wadim. - Były
czasy, kiedy całe plemiona i państwa naturalnym biegiem historii przechodziły prosto
z feudalizmu do socjalizmu. I żadnych kręgosłupów przy tym nie łamano. Czyżby
pan bał się wojny? Wojny nie będzie. Dwa miliony ochotników, piękne miasto ze
wszystkimi wygodami, bramy otwarte na oścież, serdecznie zapraszamy! Oto macie
lekarzy, nauczycieli, inżynierów, uczonych, artystów... Chcecie żyć jak my?
Oczywiście! I my tego chcemy! Garstka śmierdzących feudałów przeciw
komunistycznej kolonii - tfu! Naturalnie, to się stanie nie od razu. Trzeba będzie
popracować przynajmniej pięć lat...
- Pięć! - rzucił z goryczą Saul, podnosząc ręce do sufitu. - A pięciuset
pięćdziesięciu pięciu nie chcecie? Też mi się znaleźli krzewiciele oświaty!
Judymowie i Siłaczki! Przecież to jest planeta, rozumiecie? Nie plemię, nie naród,
nawet nie kraj - planeta! Cała planeta ciemnoty, grzęzawisko! Artyści! Uczeni! A co
będziecie robić, kiedy trzeba będzie strzelać? A będzie trzeba, Wadimie, kiedy pańską
przyjaciółkę - nauczycielkę ukrzyżują brudni mnisi... A i pana, Antonie, zmuszą do
strzelania, kiedy pańskiego przyjaciela-lekarza zatłuką na śmierć pałkami zuchy w
rdzawych hełmach! A wówczas rozbestwicie się i z kolonistów przeobrazicie się w
kolonizatorów...
- Pesymizm - wtrącił Wadim - jest to posępne odczucie rzeczywistości, przy
którym człowiek ma skłonność do widzenia we wszystkim stron złych,
nieprzyjemnych.
Saul przez kilka sekund patrzył na niego dziwnym wzrokiem.
- Niech pan nie żartuje - powiedział wreszcie. - To nie są żarty. Komunizm -
to przede wszystkim idea! I to idea nieprosta. Za nią płacono krwią! Nie da się jej
nauczyć w ciągu pięciu lat na przykładach poglądowych. Obsypiecie bogactwem
niewolnika z dziada pradziada, urodzonego egoistę. I wiecie, co z tego wyjdzie? Albo
wasza kolonia przekształci się w niańkę dla spasionych wałkoni pozbawionych
najmniejszego bodźca do działania, albo znajdzie się energiczny drań, który za
pomocą waszych własnych gliderów, skorczerów i wszelkich innych środków
przegoni was z tej planety, a całe bogactwo zgarnie pod własne siedzenie i historia
mimo wszystko pójdzie swoją naturalną drogą.
Saul odrzucił szarpnięciem pokrywę zsypu i zaczął z wściekłością wytrząsać
fajkę.
- Nie, moi drodzy. Komunizm trzeba opłacić cierpieniem. O komunizm należy
walczyć z nim - wskazał fajką w stronę Chajry - ze zwyczajnym prostakiem. Walczyć
z nim, kiedy ma kopię, walczyć, kiedy ma muszkiet, walczyć, kiedy ma szmajser i
rogaty hełm. I to jeszcze nie wszystko. Kiedy rzuci szmajser, padnie plackiem w błoto
i zacznie czołgać się przed wami - oto kiedy rozpocznie się najprawdziwsza walka!
Nie o kawałek chleba, lecz o komunizm! Wy go z tego błota podniesiecie,
wymyjecie... - zamilkł i odchylił się do tyłu na oparcie fotela.
Wadim w zadumie drapał się po głowie.
Anton powiedział:
- Pan wie lepiej, pan jest historykiem. Oczywiście wszystko to będzie bardzo
trudne. Wadim tu plótł, jak zwykle, bzdury bez zastanowienia. Ani we dwóch z
Wadimem, ani we trzech z panem nigdy nie rozwiążemy tego problemu - nawet
teoretycznie. Ale wiemy jedno: nie było jeszcze takiego wypadku, aby ludzkość
postawiła sobie zadanie i nie potrafiła go rozwiązać.
Saul mruknął coś niezrozumiale.
- Jak to będzie wyglądać w praktyce... - Anton wzruszył ramionami. - Cóż,
jeśli trzeba będzie strzelać, przypomnimy sobie, jak to się robi, i będziemy strzelać.
Tylko że według mnie obędzie się bez strzelaniny. Zaprosimy, na przykład, tych
pragnących dziwnego na Ziemię. Zaczniemy od nich. Z pewnością zechcą stąd
wyjechać...
Saul szybko podniósł wzrok na Antona i znowu opuścił oczy.
- Nie - powiedział - tylko nie tak. Prawdziwy człowiek wyjechać nie zechce.
A nieprawdziwy... - Znowu podniósł oczy i popatrzył Antonowi prosto w twarz. - A
nieprawdziwy nie ma nic do roboty na Ziemi. Komu taki jest potrzebny - dezerter w
komunizm?
Zapadła niezręczna cisza. Amonowi zrobiło się okropnie żal Saula i ogarnął
go straszliwy niepokój o niego. Saula niewątpliwie dotknęło jakieś nieszczęście. I to
bardzo złożone nieszczęście, z pewnością równie niezwykłe jak on sam, jak jego
słowa i czyny.
Wadim zawołał z udanym ożywieniem:
- A propos... Zapomnieliśmy o czymś! Za co mnie dźgnęli mieczem ci
nieszczęśnicy? To trzeba wyjaśnić!
Podbiegł do Chajry, pod którym nogi uginały się ze zmęczenia i od złych
przeczuć i ponownie umocował mu na skroni różki mnemokryształów.
- Słuchaj no, pitekantropie - powiedział. - Dlaczego przestępcy, którzy cię
wieźli, napadli na nas? Tak bardzo cię kochają?
Chajra odpowiedział:
- Wedle rozkazu Wielkiego i Potężnego Głazu, Płomiennego Gromu Z Nogą
W Niebie, Żyjącego Dopóki Nie Znikną Maszyny, przestępcy muszą tu pozostać,
dopóki nie znikną maszyny...
- Czyli na zawsze - wyjaśnił Wadim.
- ... ale jeśli przestępca zrobi tak, żeby maszyna poruszała się, otrzymuje łaskę
i wraca za góry. Ci, którzy mnie wieźli, szli do domu. Byli już niemal ludźmi. Na
strażnicy miałem ich wypuścić i przesiąść się na ptaka. Ale nie zdołali mnie uchronić,
chociaż chcieli, bo każdy chce żyć. A teraz ich zakłują. - Ziewnął nerwowo i dodał: -
Jeśli słońce wzeszło, to już ich zakłuli.
Anton zerwał się na nogi, przewracając fotel.
- O Boże - jęknął Saul i upuścił fajkę.
Rozdział 7
Nosiciela kopii z rodu wzgórz posadzono między Saulem i Antonem. Znowu
był ubrany w swoje futro, które pachniało teraz dezynsektalem, i siedział cicho,
niespokojnie poruszając krótkim nosem: węszył. Była piąta rano, zapalała się blada,
lodowata zorza. I było bardzo zimno.
Wadim w milczeniu prowadził glider z maksymalną prędkością i myślał
wyłącznie o jednym: zdążymy, czy nie zdążymy? Żeby chociaż ci biedacy nie
zdecydowali się na natychmiastowy powrót do osiedla. Ale rozumiał, że nie mieli
gdzie się podziać. To była ich jedyna szansa ratunku - przekonać naczelnika straży
opowiadaniem o tym, jak bohatersko bronili jego wysłannika. Ten gruby bydlak
wykończy ich od razu, z goryczą myślał Wadim. Jeśli nie zdążymy. Wyobraził sobie,
jak postawią Chajrę przed tłustym nosicielem świetnego miecza i on, Wadim powie:
Kajra-me sorinata-mu karo-sika! - oto wasz człowiek! - a potem piskliwie i żałośnie
wrzaśnie: Tatimata-ne kori-su - nie waż się zabijać tych wolnych! Przez cały czas
powtarzał sobie w myśli te zdania, aż w końcu straciły dlań wszelki sens. Sprawa nie
jest prosta. Może wypadnie prowadzić długą rozmowę. A wątpliwe, by nosiciel
miecza zechciał dobrowolnie przymocować do swej nie mytej, naczelnikowskiej
głowy mnemokryształy. Wadim spojrzał z ukosa na błyszczącą skrzynkę analizatora.
Trzeba go będzie przytemperować. Przecież nie na darmo wlokłem te dwadzieścia
cztery kilogramy z mesy do glidera.
Anton zapytał:
- A co było w meldunku?
Wadim wyjął z kieszeni zmiętą kartkę i nie odwracając się podał mu przez
ramię.
- Trochę podredagowałem - powiedział. - Przekład ołówkiem między
wierszami.
Anton wziął kartkę i zaczął czytać półgłosem:
- “Do Promiennego Koła w Złotych Futrach, Nosiciela Groźnej Strzały, Sługi
pod Samym Siedzeniem Wielkiego i Potężnego Głazu, Płomiennego Gromu z Nogą
w Niebie, Żyjącego Dopóki Nie Znikną Maszyny, do samych stóp składa ten raport
nędzny strażnik z rodu wichrów, nosiciel świetnego miecza. Donoszę po pierwsze:
wielką machinę «wojownik-kopuła» poruszył palec w otworze piątym i palec w
otworze czterdziestym siódmym, a jej ruch był niepowstrzymany, szybki i prosty.
Donoszę po drugie: pojawiło się trzech na niebywałej maszynie, nie znających mowy,
nie noszących broni, nie rozumiejących prawa i pragnących dziwnego. Nie znając ich
natury, pozostaję w oczekiwaniu wysokich rozkazów. Donoszę po trzecie: węgiel się
kończy, a palić trupami wedle pańskiego miłościwego słowa przez głupotę naszą i
niewiedzę nie potrafimy. Przy tym dołączam: po pierwsze - rysunek techniczny
wielkiej maszyny «wojownik-kopuła» i po drugie - wzory materii przyklejonej przez
nieznanych ludzi do ran przestępców.” Tak, nic nowego - stwierdził Anton.
- Feudalizm najczystszej wody - podsumował Saul. - Nie cackajcie się z nimi
zbytnio, bo nadzieją was na kopie.
Nikt nie chce się cackać, pomyślał Wadim. I oczywiście nie z powodu kopii.
Jeniec zaczął się nagle wiercić na swym miejscu i grubym, niskim basem przymilnie
poprosił:
- Ringa...
- Sentu! - piskliwie krzyknął Wadim.
Jeniec zamarł w bezruchu.
- Znowu prosi o konfitury - wyjaśnił Wadim.
- Wytrzyma - powiedział Saul. - “Żreć i pić, w mordę bić...”
- To nic - oświadczył Wadim. - Przy nas jeszcze zapragnie dziwnego.
- Wadimie - poprosił Anton. - Daj no mi parę kryształów. Chcę z nim
pogadać.
- W kieszeni z prawej - rzucił Wadim przez ramię.
- Słuchaj, Chajra - rzekł Anton. - Jeśli dostarczymy cię z powrotem do osiedla,
czy twój naczelnik wypuści uwolnionych, którzy ciebie bronili?
- Tak - szybko odpowiedział Chajra. - A zawieziecie mnie?
- Oczywiście - obiecał Anton. - Przecież cię nie zabijemy.
Wadim popatrzył przez ramię. Chajra przybrał dumną postawę.
- Naczelnik jest srogi - przemówił. - Może ich nie uwolni i pośle z powrotem
do wykopu. Ale wy możecie liczyć na jego łaskę. Może was nawet puści wolno, jeśli
mu dacie cenne podarunki. Macie cenne podarunki?
- Mamy - odpowiedział Anton z roztargnieniem. - Wszystko mamy.
- Co on mówi? - mruknął Saul. - Wadimie, gdzie są moje kryształy? O, są.
- Może rzeczywiście trzeba będzie ich wykupić - odezwał się Anton w
zamyśleniu. - Nie urządzimy przecież bijatyki... Wcale nie mam ochoty.
Chajra przemówił znowu, a jego głos był coraz bardziej twardy i piskliwy.
- A mnie dacie tę oto kurtkę. - Dźgnął palcem w kurtkę Saula. - I tę skrzynkę.
- Wskazał analizator. - I wszystkie konfitury. I tak wam wszystko odbiorą, zanim
wyślą do chałup. Słusznie postanowiliście, aby nie wdawać się w bijatykę. Nasze
kopie są ostre i zazębione, a kiedy się je wyciąga, wywlekają z wroga wnętrzności. I
jeszcze wezmę sobie te buty. I te również. Jako że wszystko między ziemią i niebem
należy do Wielkiego i Potężnego... I to też wezmę.
Chajra umilkł zaaferowany. Wadim, którego to wszystko serdecznie bawiło,
rozejrzał się. Anton ze skupieniem patrzył przez okno - widocznie w ogóle nie
słuchał. Chajra siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i oglądał jego buty.
Saul patrzył na Chajrę, przytrzymując przy skroni jeden z kryształów. Na jego twarzy
malowała się wściekłość. Uchwyciwszy wzrok Wadima, paskudnie się uśmiechnął.
Chajra ciągnął pouczająco:
- Kiedy was będą rozbierać, nie zapomnijcie powiedzieć, że to - wskazał
palcem - to i to jest moje. Byłem pierwszy.
- Milcz - cicho powiedział Saul.
- Sam milcz - odrzekł z godnością Chajra. - Bo jak nie, to zatłuczemy cię
pałkami na śmierć.
- Saulu - mitygował go Anton. - Niech pan przestanie. Co pan, jak małe
dziecko...
- Rzeczywiście, mądry nie jest - wtrącił się Chajra. - Ale ma dobrą kurtkę.
Naprawdę jest przekonany, że ma nas w garści, pomyślał Wadim. Już widzi,
jak nas rozbierają i spychają do wykopu, jak sypiamy na pokrytym nieczystościami
klepisku i od rana do nocy milczymy, on zaś nas bosych pędzi po śniegu, kłuje kopią i
bije po twarzy, żebyśmy nie zostawali w tyle. A dookoła ludzie myślący tylko o
sobie, marzący wyłącznie o jednym i tym samym: żeby trafić palcem właśnie w tę
dziurkę, która wprawi w ruch maszynę, a wówczas ich, radosnych i triumfujących,
zaprzęgną do sań i popędzą po śniegu na spotkanie wolności, boso, po zaśnieżonych
pagórkach, do stóp Wielkiego i Potężnego... Wadimowi z bólu pokazały się kręgi pod
oczami - tak mocno zagryzł wargę. Już ja bym im urządził bal, pomyślał z
nienawiścią. Co za dziwne uczucie - nienawiść. Mroziło wszystko od wewnątrz i
napinało wszystkie muskuły. Nigdy przedtem nie czuł nienawiści do ludzi. Usłyszał,
jak strasznie sapie tuż za jego plecami Saul. Chajra nucił piosenkę.
W dole ukazał się brudny wykop. Na jego dnie w nieładzie stłoczyły się
maszyny - absurdalne i dziwaczne narzędzia poniżenia i śmierci. Ech wy, przybysze,
pomyślał Wadim. A zresztą, czego od was wymagać! Przecież nie jesteście nawet
humanoidami. Woda z nieba... Konfitury...
Zmniejszył wysokość i hamując poleciał wzdłuż ulicy prosto do domku straży.
Chajra, rozpoznawszy znajome strony, zaczął wydawać radosne okrzyki, wobec
których okazał się bezsilny nawet potężny analizator.
Przed domkiem tkwiło pełno ludzi. W zielonkawym świetle zorzy skrzył się
śnieg. Na śniegu, zbite w gromadkę, stały z opuszczonymi głowami dwie dziesiątki
byłych zwolnionych, żałosnych i nagich. Wokół nich, opierając się na kopiach, stali
na rozkraczonych nogach strażnicy w futrach. Na ganku górował nad wszystkimi
nosiciel świetnego miecza. Świetny miecz trzymał przed sobą i zwracając ku niemu
odstające ucho, wodził po ostrzu wielkim palcem. Potem zauważył obniżający się
glider i zamarł z rozwartą szeroko czarną paszczą.
Wadim posadził glider tuż przed gankiem. Otworzył na oścież osłonę kabiny
załogi i krzyknął:
- Kajra-me sorinata-mu! Tatimata-ne kori-su!
Wydostał się zza steru, chwycił w ramiona nosiciela kopii z rodu wzgórz i
postawił go na stopniach ganku. Naczelnik opuścił miecz i z wyraźnym szczękiem
zatrzasnął gębę. Chajra zgiął się i drobnymi kroczkami, żwawo podbiegł do niego.
- Dlaczego jeszcze nie jesteś zabity? - ze zdumieniem zapytał naczelnik.
Chajra, złożywszy ręce przed piersią szybko zagruchał basem:
- Stało się, co musiało się stać! Opowiedziałem im o wielkości i potędze
Wielkiego i Potężnego Głazu, Płomiennego Gromu, z Nogą w Niebie, Żyjącego
Dopóki Nie Znikną Maszyny i posikali się ze strachu. Nakarmili mnie smacznym
jedzeniem i mówili ze mną jak pokorni. I zjawili się tutaj, aby pokłonić się tobie.
Kopijnicy z szacunkiem skupili się wokół ganku. Tylko dwie dziesiątki nagich
stały w miejscu, pokornie oczekując swego losu. Naczelnik powoli, z namaszczeniem
wsunął miecz do pochwy. Nie patrzył więcej na glider. Niespiesznie i obojętnie
zaczął wypytywać Chajrę.
- Gdzie mieszkają?
- Mają wielki dom na równinie. Bardzo ciepły.
- Skąd wzięli tę maszynę?
- Nie wiem. Pewnie z twardej drogi.
- Powinieneś był im powiedzieć, że całe niebo i cała ziemia należą do
Wielkiego i Potężnego Głazu.
- Powiedziałem im. Ale ich obuwie, i jedna kurtka, i błyszcząca skrzynia
należą do mnie. Nie zapomnij o tym później, jasny i silny.
- Dureń jesteś - rzucił naczelnik pogardliwie. - Wszystko należy do Wielkiego
i Potężnego Głazu. A ty otrzymasz to, co zostanie ci dane. Gdzie jest pismo?
- Oni mi zabrali - z rozczarowaniem oświadczył Chajra.
- Podwójny dureń. Zapłacisz za to głową.
Chajra oklapł. Naczelnik popatrzył gdzieś w przestrzeń między Wadimem i
Antonem i powiedział:
- Niech pokażą swoje buty.
Saul ryknął i pobiegł do burty.
- Spokojnie, spokojnie - uspokajał go Anton.
Naczelnik melancholijnie wysmarkał się na ganek.
- A co jadłeś?
- Konfitury. Może nie całkiem konfitury, ale słodkie i cieszą język.
Naczelnik żywił się z lekka.
- Dużo mają tych konfitur?
- Bardzo dużo! - z entuzjazmem krzyknął Chajra. - Ale nie każ mnie chłostać.
- Postanowiłem - wyrzekł naczelnik. - Niech wyruszą do domu i przyniosą do
mych stóp wszystkie konfitury. I wszelkie inne jedzenie. A węgla nie mają?
Chajra spojrzał pytająco na Antona. Anton ostro powiedział:
- Zażądaj wolności dla tych przestępców.
- Co on mówi? - spytał naczelnik.
- Prosi, abyś nie zabijał tych przestępców.
- A jak rozumiesz jego mowę?
Chajra wskazał obydwiema rękami różki mnemokryształów na swoich
skroniach.
- Jeśli się to przystawi do głowy, słyszy się obcą mowę i rozumie jak własną.
- Daj mi - zażądał naczelnik. - To również należy do Wielkiego i Potężnego
Głazu.
Odebrał mu mnemokryształy i po paru nieudanych próbach przymocował je
sobie do czoła. Anton od razu powiedział:
- Natychmiast wypuść tych ludzi, którzy zasłużyli na wolność.
Naczelnik popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Nie możesz mówić w ten sposób - upomniał Antona. - Wybaczam ci, bo
jesteś podłego stanu i nie znasz słów. Idź. I przynieś także pismo i rysunek
techniczny. - Zwrócił się do kopijników, którzy słuchali go z czcią, i ryknął:
- No, co tak stoicie, trupoluby? Nie musicie obwąchiwać im portek! Portki
wszystkich ludzi, którzy rozmawiają ze mną, śmierdzą tak samo. Do roboty! Pędźcie
tę padlinę do wykopu. Hej! Hej!
Kopijnicy zarechotali i truchtem ruszyli ulicą, pędząc przed sobą byłych
wyzwoleńców. Naczelnik przyjaźnie walnął Chajrę w ucho i kazał mu się zabierać.
Chajra zachwiał się od uderzenia i dał nura w drzwi. Pozostawszy sam, naczelnik
popatrzył na niebo, na chałupy, ziewnął przeciągle, z pojękiwaniem, popatrzył na
glider, leniwie odcharknął i spoglądając gdzieś w bok, oznajmił znudzonym głosem:
- Róbcie, jak rozkazałem. Wracajcie do swego domu, przynieście mi tutaj
wszystkie konfitury i co tylko macie do jedzenia, i idźcie do wykopu, jeśli chcecie
żyć.
Wadim patrzył na olbrzymią, brudną postać i czuł w kończynach dziwną
słabość. Miał wrażenie, jakby we śnie usiłował wdrapać się na śliską, spadzistą
ścianę. Anton mruknął tuż obok niego:
- Patrz, Dimka, przypatrz no się dobrze. To już nie żółtodziób Chajra.
- Nie wytrzymam - dziwnym, bezbarwnym głosem rzekł Saul. - Ja go zaraz
uduszę.
- W żadnym wypadku - powiedział Anton.
Naczelnik wrzasnął w otwarte drzwi:
- Upiecz mi mięsa, Chajro, trupolubie! I zagrzej łoże! Dziś jestem wesół. -
Potem stanął bokiem do glidera i patrząc na góry przemówił, podnosząc brudny
wskazujący palec: - Teraz jesteście jeszcze bezrozumni i nieżywi ze strachu. Ale
musicie wiedzieć, że odtąd, rozmawiając ze mną, powinniście zgiąć się w pasie i
przycisnąć dłonie do piersi. I nie wolno wam patrzeć na mnie, ponieważ jesteście
nieczyści i wzrok wasz kala. Dzisiaj wam wybaczam, ale jutro każę was zbić
drzewcami kopii. Ponadto musicie pamiętać, że największą cnotą jest posłuszeństwo i
milczenie. - Wsunął wskazujący palec do paszczy i zaczął dłubać w zębach. Z trudem
rozumieli, co mówi. - Kiedy wrócicie tutaj z konfiturami, pismem i rysunkiem,
rozbierzecie się i zostawicie wszystko na ganku. Ja do was nie wyjdę. Potem
pójdziecie do chałup i ściągniecie koszule z trupów. Dwóch koszul brać nie wolno. -
Nagle zarżał. - Bo inaczej spocicie się przy pracy. Możecie też zabrać koszule
żywym, ale tylko tym, którzy mają złote paznokcie...
Przez półotwarte drzwi wśliznął się Chajra.
- Wszystko gotowe, jasny i silny - zameldował.
Naczelnik kontynuował:
- Wasz los będzie lekki. Wielki i Potężny Głaz potrzebuje ludzi, którzy umieją
poruszać maszyny. Jako że przyjdzie ostatecznie wojna o ziemie, które do niego
należą! I wówczas Wielki i Potężny Głaz - podniósł do góry wskazujący palec -
Płomienny Grom z Nogą w Niebie i z Nogą na Ziemi, Żyjący Dopóki Nie Znikną
Maszyny...
- Bydlę! - ogłuszająco wrzasnął Saul. Nad uchem Wadima matowo błysnęła
oksydowana lufa skorczera.
- Nie wolno! - krzyknął Anton.
Saul odepchnął Wadima i przejął stery.
- Nie wolno? - zawołał. - A co wolno? Znosić to i czekać cierpliwie, aż znikną
maszyny? Dobrze!
Silne szarpnięcie rzuciło Wadima między siedzenia. Nie zamykając kopuły
Saul poderwał glider w powietrze. Rozległ się trzask, nad kabiną przemknęła
rozłupana belka. Lodowaty wicher zawył w uszach, glider przechylił się mocno i
Wadim zdążył zobaczyć, że naczelnik stoi na czworakach pośrodku ganku, wypinając
do góry olbrzymi zad, a dach domu, wirując i rozpadając się, ląduje na środku ulicy.
Wadim próbował zamknąć kopułę, ale ta nie poddawała się.
- Saulu! - krzyknął Wadim. - Niech pan zmniejszy prędkość!
Saul nie odpowiedział. Pędził gliderem nad ulicą, po której ciągnęły już
szeregi więźniów zmierzających prosto do wykopu. Skulił się, chowając twarz za
niskim wiatrochronem. Skorczer trzymał na kolanach. Glider leciał nierównymi
susami, przeciwny wiatr usiłował go wywrócić.
Wadim ciągle próbował jedną ręką zasunąć kopułę. Drugą przytrzymywał
skrzynkę analizatora, która upadła mu na kolana. Saul cedził przez zęby:
- Szubrawcy... Nikczemnicy... Oprawcy... Chcecie maszyn? Będziecie mieć
maszyny! Ziemie chcecie zawojować? Będziecie mieli ziemie!...
Wadim wdrapał się w końcu na siedzenie i rozejrzał się. Glider mknął prosto
na wykop. Anton, wczepiony w poręcze, mrużąc oczy od wiatru, w milczeniu patrzył
w plecy Saula.
- Konfitury? - ryczał Saul. - Ja ci pokażę konfitury!... Słodkie jadło...
Trupoluby...
Glider przelatywał nad wykopem. Saul zamilkł i przegiąwszy się przez burtę,
wypalił ze skorczera prosto w dół. Wadim szarpnął się do tyłu. Z wykopu trysnął
oślepiający liliowy płomień, o uszy uderzył przeraźliwy huk i wszystko pozostało w
tyle.
Wadim, natężając się, aż mu w środku wszystko zachrzęściło, zatrzasnął
wreszcie kopułę. Zrobiło się cicho.
- Wpoję im inną koncepcję wieczności - powiedział Saul i zamilkł.
- A może nie warto? - nieśmiało zasugerował Wadim. Jeszcze nie rozumiał, co
Saul chce zrobić. Czego można od nich wymagać, myślał. Tępi, prymitywni ludzie.
Czyż na nich można gniewać się poważnie?
Glider z rykiem mknął nad wierzchołkami pagórków, podrywając chmury
śnieżnego pyłu. Saul był bardzo kiepskim kierowcą, kierował do silnika zbyt wiele
energii, tylko połowa mogła być wykorzystana. Za pojazdem wyrastała zbita ściana
zlodowaciałej mgły. Kilka ptaków rzuciło się w ich stronę, usiłując przeciąć im
drogę, lecz od razu przepadły w śnieżnej zawierusze. A za nimi, nad skrzącym się
tumanem, wyrastał w niebo ship dymu.
- Jednego tylko szkoda, jednego... - znowu przemówił Saul. - Jakie to smutne,
że nie sposób wyrugować za jednym zamachem całej tępoty i okrucieństwa, nie
niszcząc przy tym człowieka... No, żeby tak tylko głupotę w tym bezgranicznie
głupim kraju!...
- Pan leci nad szosę? - spokojnie zapytał Anton.
- Tak. I nie próbujcie mnie powstrzymać.
- Nawet nie myślę - odrzekł Anton. - Tylko proszę być ostrożnym.
Teraz Wadim zrozumiał i wlepił wzrok w skorczer. Chyba zaczyna się coś
takiego, pomyślał, czego nigdy w życiu nie zdołam opisać... ani pojąć.
Na szosie wszystko było po staremu. Jak wczoraj, jak sto lat temu
bezdźwięcznie, równymi rzędami ciągnęły maszyny. Z dymu wyłaniały się i w dymie
znikały. I tak mogłoby być wiecznie. Ale oto Saul posadził glider o dwadzieścia
metrów od jezdni, odsunął kopułę i wsparł lufę skorczera o burtę.
- Nie znoszę rzeczy niezmiennych - powiedział z nieoczekiwanym spokojem i
strzelił.
Pierwszy cios dosięgnął olbrzymiej, żółwiopodobnej maszyny. Pancerz
rozbłysnął i rozpadł się jak skorupka jajka, a platforma na jednej gąsiennicy zakręciła
się w miejscu, spychając i przewracając jadące za nią małe, zielone pojazdy.
- Nie można zmienić praw historii... - mówił Saul.
Z hukiem zapłonęła ogromna czarna wieża na kołach, a druga wieża
przewróciła się i zatarasowała część szosy.
- ... ale można naprawić niektóre pomyłki historii - dodał celując.
Liliowa błyskawica wyładowania o napięciu miliona woltów wybuchła pod
podwoziem pomarańczowej maszyny, przypominającej polowy syntetyzator, i pojazd,
rozpadając się w drobny mak, wyleciał wysoko w powietrze.
- ... te pomyłki wręcz trzeba naprawiać - ciągnął Saul strzelając. - Feudalizm...
i bez tego jest wystarczająco... parszywy.
Potem zamilkł. Z prawej strony rósł stos rozżarzonych szczątków, a z lewej
szosa świeciła pustką - prawdopodobnie po raz pierwszy od tysięcy lat - i tylko
sporadycznie przemykały pojedyncze maszyny, którym udało się przedrzeć przez
ogniową kurtynę. Potem rozżarzona góra rozpadła się z sykiem i trzaskiem, wystrzelił
w górę wysoki słup iskier i popiołu a z obłoku dymu na szosie chlusnęły nowe szeregi
maszyn. Saul ryknął i ponownie chwycił za skorczer. Znowu zagrzmiały
wyładowania, zapłonęły wybuchając maszyny, i znów zaczął rosnąć stos
rozżarzonych szczątków. Na niebie zawisły czarne, ciężkie kłęby dymu przecinane
fontannami iskier. Puszystymi kłaczkami opadał z nich popiół, a śnieg dookoła
poczerniał i zaczął dymić. Przy jezdni odsłoniła się ziemia.
Wadim siedział z nogami opartymi o skrzynię analizatora, wzdrygając się i
mrużąc oczy przy każdym wybuchu. Potem przyzwyczaił się i przestał mrużyć oczy.
Raz po raz wyrastała na szosie płonąca góra, po chwili rozsypywała się rozrzucając
gorejące odłamki, głośno wzdychając falami nieznośnego żaru, a maszyny parły
naprzód niepowstrzymanym strumieniem, obojętne na zniszczenie, i nie było im
końca.
- Chyba wystarczy, Saulu! - poprosił Anton.
To nie ma sensu, pomyślał Wadim. Saul przestał strzelać - skończyły się
ładunki - i bezradnie pochylił głowę. Rozpalona lufa skorczera celowała w niebo.
Wadim popatrzył na pokryte sadzą ręce i głowę Saula i poczuł wielkie zmęczenie.
Nie rozumiem, pomyślał. Wszystko na próżno. Biedny Saul. Biedny Saul.
- Historia - zachrypiał Saul nie podnosząc głowy. - Niczego nie można
zatrzymać.
Wyprostował się i popatrzył na nich.
- Serce nie wytrzymało - powiedział. - Wybaczcie. Serce nie wytrzymało. Po
prostu nie mogłem. Musiałem coś zrobić.
Siedzieli i długo patrzyli na szosę. Maszyny szereg za szeregiem pełzły swoją
drogą, spychając na pobocza szczątki, zmiatając popiół i wkrótce wszystko było jak
dawniej, tylko szkarłatna plama w poprzek szosy stygła powoli, czerniał dokoła
zabrudzony śnieg i długo nie rozpraszała się nad głowami zasłona dymu, przez którą,
drżąc, spoglądał czerwony, zniekształcony dysk - żółty karzeł EN 7031.
Saul zamknął oczy i powiedział niezrozumiale:
- To tak, jak z piecami... Jeśli się zniszczy same piece - wybudują nowe i tyle.
Gdzieś w pobliżu rozległy się znajome do obrzydzenia, żałosne okrzyki.
Wadim niechętnie odwrócił głowę. Na polnej drodze przy szosie stał tłum
zmordowanych ludzi w workach, a strażnicy w futrach i z kopiami krzątali się
dookoła. Czego tu szukają? obojętnie pomyślał Wadim. Strażnicy drzewcami pik
wypchnęli z tłumu jakiegoś nieszczęśnika. Ten, drżąc i oglądając się, przeszedł po
czarnym śniegu i wyszedł na szosę. Olbrzymia błyszcząca wieża miękko pełzła na
niego. Nieszczęśliwy z rozpaczą popatrzył na strażników. Tamci wrzasnęli coś o
rękach. Przestępca zamknął oczy i rozkrzyżował ręce. Maszyna powaliła go i
popełzła dalej. Saul wstał. Skorczer z głośnym stukiem upadł na dno kabiny.
- Och, dać im w mordę - powiedział Saul, zginając i prostując palce.
Anton złapał go za kurtkę.
- Słowo honoru, Saulu - powstrzymywał go. - To również nie ma sensu.
- Wiem. - Saul usiadł. - Czy pan myśli, że nie wiem? Ale dlaczego nie mogę
nic zrobić? Dlaczego ani tam, ani tu nie mogę nic zrobić?
Strażnicy wypchnęli na drogę innego więźnia. Pierwszy pozostał rozciągnięty
na szosie, płaski jak pusty worek. Drugi rozkrzyżował ramiona i zagrodził drogę
czerwonej platformie z sześcienną skrzynią. Platforma zwolniła i zatrzymała się na
dwa kroki przed nim. Strażnicy coś zawołali. Więzień podniósł ręce i cofając się
zaczął schodzić z szosy. Czerwona maszyna jak przywiązana pełzła za nim. Zjechała
na polną drogę i ciężko zakołysała się na wybojach. Więzień ciągle cofał się i cofał,
odciągając ją od szosy do wykopu. A po szosie ciągle jechały, jechały i jechały
maszyny.
- Popełniłem głupstwo - smutno przyznał się Saul. - Możecie mnie
zwymyślać. Ale mimo wszystko tutaj trzeba rozpoczynać od czegoś podobnego.
Wrócicie, wiem o tym. A więc pamiętajcie, że zaczynać trzeba zawsze od tego, co
rodzi wątpliwości... No, czemu mnie nie zwymyślacie?
Wadim tylko spazmatycznie westchnął, a Anton odpowiedział miękko:
- A za co, Saulu? Przecież nie zrobił pan nic złego. Po prostu postąpił pan
dziwnie.
Rozdział 8
- Dimka - powiedział Anton - idź zobaczyć, co z Saulem.
Wadim podniósł się i wyszedł ze sterowni. Zszedł do mesy i zajrzał do Saula.
Owionął go zapach zastałego dymu tytoniowego. Saul leżał na kanapie w tej samej
pozycji, w jakiej ułożyli go po zaprowadzeniu do pokoju: z wyciągniętymi nogami o
ogromnych stopach, z odrzuconą do tyłu głową, z wystającą szczeciniastą grdyką.
Wadim przysiadł obok niego i dotknął jego czoła. Było rozpalone. Saul bez ładu i
składu mamrotał:
- Suchary... potrzebne są suchary... Co, wy do mnie z nożycami?... W
zakładzie krawieckim są nożyce... przecież nie do paznokci... Pytam o suchary... a wy
mi nożyce... - Nagle silnie drgnął i zachrypiał: - Zum Befehl, panie blokowy... Skąd,
wszy tłuczemy...
Wadim pogłaskał go po bezwładnej ręce. Na Saula ciężko było patrzeć.
Zawsze ciężko jest znosić widok silnego, pewnego siebie człowieka w takim stanie.
Saul powoli otworzył oczy.
- O... - przemówił. - Wadim... Dimka... Tylko nie myśl... Na przesłuchanie
zawsze patrzy się z obrzydzeniem... Nie myśl o mnie źle... Wrócę... To była po prostu
słabość... A teraz odpocząłem i wrócę...
Jego wzrok zamglił się. Wadim patrzył na niego z żalem.
- Znowu się palimy... - mamrotał Saul. - Palimy się jak suche szczapy.
Stiepanow się pali! W krzaki! W krzaki!
Wadim westchnął i podniósł się. Rozejrzał się po kajucie. Panował tu
straszliwy nieład. Na podłodze poniewierała się rozbebeszona niezgrabna teczka. Jej
zawartość leżała porozrzucana na podłodze - dziwne, szare, tekturowe koperty
wypchane papierami, ozdobione stylizowanym wizerunkiem jakiegoś ptaka z
rozpostartymi skrzydłami. Jedna z kopert otworzyła się i papiery rozsypały się po
całej kajucie. Na stoliku również leżały papiery. Wadim chciał już wszystko
posprzątać, ale zauważył, że Saul zasnął. Wyszedł więc po cichutku i zamknął za
sobą drzwi.
Anton siedział przy pulpicie z palcami na przełącznikach i w zadumie patrzył
na ekran. Na ekranie powoli przepływały wierzchołki sosen, dalekie, błyszczące
piętra domów, czerwone ogniki odbiorników energii.
- Kiepsko z nim - oznajmił Wadim. - Majaczy. Teraz, co prawda, usnął.
Przysiadł na poręczy i wlepił wzrok w ścianę pokrytą rysunkami
przedstawiającymi ludzkie postacie i przedmioty.
- Niepotrzebnie pomazałem ścianę - oświadczył. - Trzeba było poprosić Saula
o papier. On ma, jak się okazuje, całą teczkę papieru. Nawiasem mówiąc, kiedy
zacząłem rysować, Chajra dostał czkawki ze strachu.
- Wiesz, Dimka - powiedział Anton w zadumie. - Saul to bez wątpienia
dziwny człowiek. Ale żeby dorosły facet nie miał wszczepionej bioblokady... -
Pokręcił głową.
- Domyślasz się chociaż, co mu może być?
- Już ci mówiłem - nie mam pojęcia. Zaraził się czymś od Chajry...
Wadim wyobraził sobie, czym można było zarazić się od Chajry, zmarszczył
brwi i opadł na fotel.
- Mnie się Saul podoba - oświadczył. - Taki dziwak z własnym punktem
widzenia. I jest zachwycająco zagadkowy. Nigdy w życiu nie słyszałem tak
tajemniczego majaczenia.
- A ile razy ty w ogóle słyszałeś majaczenie?
- Nieistotne. Czytywałem. A tak w ogóle - powiedział, że jego ucieczka z
Ziemi była po prostu słabością. Teraz, mówi, odpocząłem trochę i wrócę. Jestem
zadowolony z jego decyzji, Toszka.
- Mówił ci to w malignie?
- Nie. Miał chwile przytomności. - Wadim popatrzył na ekran. “Okręt” płynął
nad Chibinami. - Jak myślisz, ile czasu minęło?
- Tysiąc lat - odpowiedział Anton.
Wadim uśmiechnął się.
- Wyjątkowo bogaty we wrażenia urlop. Daliśmy im popalić, no nie? -
uśmiechając się błogo, zaczął wspominać heroiczne epizody, przymierzając się do
jutrzejszego występu przed Nelly i Samsonem. Samson położy uszy po sobie bez
żadnych czaszek: pokażę mu bliznę.
- Szkoda - powiedział na głos.
- Czego?
- Szkoda, że uderzył mnie w bok. Powinien był przez twarz. Wyobrażasz
sobie? Blizna od lewej skroni i przez oko do podbródka?!
Anton popatrzył na niego.
- Wiesz, Dimka - powiedział - ja chyba nigdy nie przyzwyczaję się do ciebie.
- Nie martw się, Antenie. Ty też byłeś niczego sobie. Prawda, nie mogłeś się
zdecydować. Ale opowiem Halce, że świetnie dowodzisz.
Anton skrzywił się.
- Już lepiej niczego nie opowiadaj. - Zamilkł. - Mówisz, nie mogłem?
- Według mnie, tak.
- Widzisz, nie mogłem z tego wybrnąć. Nigdy jeszcze nie byłem w takich
opałach. Różne rzeczy mi się zdarzały, ale w takiej sytuacji, Dimka, kiedy trzeba coś
zrobić i absolutnie niczego zrobić nie można, kiedy tak strasznie chce się coś
naprawić, a wiadomo, że można tylko wszystko pogorszyć... Naturalnie, wahałem się.
Wadim przyglądał się Chibinom.
- A dowodziłeś mimo wszystko dobrze. Ciekawie się prezentowałeś w takim
emploi... Posłuchaj, a Chajra leży teraz na swoich śmierdzących skórach i myśli: co
za buty, nikt takich nie ma! Antonie, nie możesz szybciej?
- Nie mogę. Tutaj nie wolno szybciej.
- Mało to rzeczy nie wolno... Daj, poprowadzę.
- Lepiej nie - odrzekł Anton. - I tak cała ta eskapada będzie mnie kosztowała
licencję pilota.
- A coś ty takiego zrobił?
- Zrobiłem... Zapewniam cię, że drugi raz na Saulę polecę już nie jako
zawodowy kosmonauta, lecz jako kiepski lekarz-entuzjasta.
Wadim zdziwił się. A co zrobiliśmy? Czyniliśmy wszystko co w naszej mocy,
a poza tym wszystko, co powinniśmy byli czynić. A jakże można było inaczej? W
trzy osoby zaledwie? Gdyby nas było ze dwudziestu, po prostu rozbroilibyśmy straż i
po sprawie. W każdym bądź razie nie ma nam za co wymyślać. Co prawda, kiepsko
wyszło z tymi chłopakami, którzy wieźli Chajrę. Ale skąd mogliśmy wiedzieć? Nie,
co tam dużo gadać, zwiad przeprowadziliśmy doskonale. Z honorem. Trzeba teraz
zakasać rękawy i skrzyknąć chłopaków. Najpierw - komitet. No więc ja, Anton, z
pewnością. Trzeba przekonać Saula. Bez niego nie można: potrzebny jest sceptyk. I
jest to człowiek energiczny i zdecydowany, spec od dwudziestego wieku. Dalej
Samson. Wspaniały inżynier przy całej swej zjadliwości. Nelly, artystka, niech
podbija serca. Koniecznie Grisza Barabanów: po pierwsze, jest nauczycielem, po
drugie, zna mnóstwo innych nauczycieli, sądząc ze wszystkiego, wspaniałych ludzi...
Lekarz! Lekarz jest niezbędny... To niemożliwe, aby w takiej masie nauczycieli nie
znalazł się ani jeden lekarz. I myśliwi są potrzebni. Oto kto jest naprawdę potrzebny.
Wybić koszmarne ptaszyny-samsony. Wadim parsknął śmiechem. A później jako
komitet wystąpimy przed Ziemią, rzucimy hasło...
Wadimowi słodko zamarło serce, kiedy wyobraził sobie cały rozmach tego
nowego olśniewającego przedsięwzięcia. Eskadry rejsowych D-gwiazdolotów,
nabitych po brzegi dziarskimi ochotnikami, syntetyzatorami, medykamentami... całe
tony embriomechanicznych jaj, z których w pół godziny wyrosną domy, glidery,
stacje meteorologiczne... i dwadzieścia tysięcy, trzydzieści tysięcy, sto tysięcy
nowych znajomości!
- Cala flota kosmiczna w rozjazdach - powiedział Anton.
- Co?
- Mówię, że cała flota kosmiczna jest w rozjazdach. Obliczyłem z grubsza: na
początek potrzeba co najmniej z dziesięć rejsowych “widm”, a jest ich zaledwie
pięćdziesiąt cztery i wszystkie zgromadzono teraz przy EN 117, aby przerzucić je za
Ślepą Plamę.
- Zbudujemy nowe - zadecydował Wadim.
Anton spojrzał z ukosa na niego.
- Znowu ptaki ci w głowie ćwierkają... Ty, Dimka, weź pod uwagę, że na
Saulę pewno więcej ciebie nie puszczą.
- Jak to tak - nie puszczą?
- Z bardzo prostych powodów. Tam są potrzebni odpowiedni ludzie: nie
dwudziestoletnie zabijaki, lecz profesjonaliści w najpoważniejszym znaczeniu tego
słowa. Tylko że ja w ogóle nie mogę sobie wyobrazić, żeby tylu prawdziwych
profesjonalistów można było oderwać od Planety. Ale to jeszcze pół biedy.
- No-no - zachęcił go Wadim. - A druga połowa?
- A druga połowa, mój drogi... - Anton westchnął. - Istnieje już dwa wieki taka
niewidoczna organizacja - Komisja do Spraw Kontaktów. I co dla niej
charakterystyczne: po pierwsze, bez jej zgody nikt nie zasiądzie w fotelu pilota, a po
drugie, w jej składzie nie ma ani jednego zabijaki, a wyłącznie ludzie podobni do
siebie: poważni, mądrzy i umiejący przewidywać ewentualne następstwa.
Anton mówił poważnie, ale Wadim mimo to spytał:
- Ty co, poważnie?
- Zupełnie poważnie. - Anton przebiegł palcami po konsoli i powiedział: - Dać
ci na pocieszenie wylądować, czy co? Nie, nie dam. Starczy ofiar.
“Okręt” łagodnie i bez hałasu opadł na polanę prawie w tym samym miejscu, z
którego wzbił się w niebo trzydzieści dziewięć godzin wcześniej. Anton wyłączył
silnik i trochę posiedział, delikatnie gładząc ręką pulpit.
- A więc tak - powiedział. - Najpierw Saul.
Nadąsany Wadim patrzył przed siebie. Anton włączył pokładowy radiofon i
nastroił go na częstotliwość pogotowia ratunkowego.
- Punkt jedenaście-jedenaście - oznajmił spokojny kobiecy głos.
- Potrzebujemy lekarza-epidemiologa - poprosił Anton. - zachorował człowiek
powracający z nowej planety ziemskiego typu.
Przez pewien czas odbiornik milczał. Następnie głos ze zdumieniem zapytał:
- Przepraszam, co pan powiedział?
- Widzi pani - wyjaśnił Anton - on nie miał wszczepionej bioblokady.
- Dziwne. Dobrze... Pański namiar?
- Podaję.
- Dziękuję, przyjęłam. Lekarz będzie za dziesięć minut.
Anton popatrzył na Wadima.
- Nie dąsaj się, najstrukturalniejszy, jakoś to będzie. Chodźmy do Saula.
Wadim powoli wygramolił się z fotela. Zeszli do mesy i od razu zobaczyli, że
drzwi do kajuty Saula stoją otworem. Saula w kajucie nie było. Nie było również jego
teczki i papierów, a na stoliku leżał skorczer.
- Gdzież on jest? - spytał Anton.
Wadim rzucił się do wyjścia. Właz był otwarty, na zewnątrz panowała ciepła,
gwiaździsta noc. Głośno grały cykady.
- Saulu! - zawołał Wadim.
Nikt się nie odezwał. Wadim w zakłopotaniu zrobił kilka kroków po miękkiej
trawie. Dokąd on odszedł, taki chory? pomyślał i znowu krzyknął:
- Saulu!
I znowu nikt się nie odezwał. Nadleciał ciepły wiatr i łagodnie pogładził
Wadima po twarzy.
- Dimka - cicho zawołał Anton - chodź tutaj...
Wadim wrócił do oświetlonego włazu. Anton podał mu kartkę papieru.
- Saul zostawił wiadomość - powiedział. - Podłożył pod skorczer.
Był to strzępek grubego szarego papieru ze śladami brudnych paluchów.
Wadim przeczytał:
- “Kochani! Wybaczcie mi oszustwo. Nie jestem historykiem. Jestem
zwykłym dezerterem. Uciekłem do was, bo chciałem się uratować. Nie zrozumiecie
tego. Pozostał mi tylko jeden magazynek i ogarnęła mnie tęsknota. A teraz jest mi
wstyd i wracam. Wracajcie na Saulę i róbcie swoje, a ja dokończę swego. Mam
przecież jeszcze cały magazynek naboi. Odchodzę. Żegnajcie. Wasz S. Repnin.”
- Słuchaj, on jest całkiem chory - powiedział Wadim zakłopotany. - Biegnijmy
go szukać!
- Popatrz na odwrocie - rzekł Anton.
Wadim odwrócił kartkę. Na odwrocie wielkimi koślawymi literami
nagryzmolono:
“Do pana Rapportfiihrera Oberscharfuhrera SS
pana Wina od Blockfriseura bloku szóstego –
więźnia numer 658617
Raport
Donoszę niniejszym, że według zebranych przeze mnie informacji więzień nr
819360 to nie kryminalista zwany Saulem, ale były oficer wojsk pancernych Armii
Czerwonej Sawieł Pietrowicz Repnin, ranny i wzięty do niewoli przez armię
niemiecką jeszcze pod Rżewem. Wymieniony numer 819360 jest ukrywającym się
komunistą i bezwarunkowo człowiekiem szkodliwym dla porządku. Przyłapałem go
na tym, że przygotowuje ucieczkę i działa w tej grupie, o której donosiłem Panu w
raportach od lipca bieżącego 1943 roku. Donoszę również, że oni przygotowują...”
Na tym tekst się urywał. Wadim wlepił wzrok w Antona.
- Nie rozumiem - oświadczył.
- Ani ja - cicho powiedział Anton.
Jaskrawe światło zalało polanę. Nad “Okrętem” powoli schodził do lądowania
sanitarny ognik.
- Wytłumacz to jakoś lekarzowi - poprosił Anton z nieokreślonym
uśmieszkiem - a ja pójdę i połączę się z Radą.
- Jak ja mu wytłumaczę? - wymamrotał Wadim patrząc na strzępek papieru.
Więzień nr 819360 leżał nieruchomo na skraju szosy z twarzą zanurzoną w
lepkim błocie. Jego prawa ręka ściskała jeszcze uchwyt szmajsera.
- Chyba gotowy - powiedział z żalem Ernst Brandt. Był jeszcze blady. - Mój
Boże, szyba po prostu prysnęła mi w twarz...
- Ten drań czatował na nas - oznajmił obersturmfuhrer Deibel.
Spojrzeli za siebie na szosę. W poprzek jezdni stał wymalowany maskującą
farbą samochód terenowy. Szybę miał rozbitą, z przedniego siedzenia zwisał
zaczepiony płaszczem zabity kierowca. Dwóch żołnierzy wlokło pod pachy rannego.
Ranny głośno krzyczał.
- To z pewnością jeden z tych, co zabili Rudolfa - powiedział Ernst. Podważył
butem ramię zabitego i przewrócił go na plecy.
- Kreuzhageldonnerwetternocheinmal - powiedział. - To przecież teczka
Rudolfa!
Deibel skrzywił tłustą twarz i schylił się wypinając olbrzymi tyłek. Jego
zwiotczałe policzki zatrzęsły się.
Tak, to jego teczka - mruknął. - Biedny Rudolf! Wyrwać się spod Moskwy i
zginąć od kuli wszawego więźnia.
Wyprostował się i popatrzył na Ernsta. Ernst Brandt miał rumianą głupawą
twarz i lśniące czarne oczy. Deibel odwrócił się.
- Weź teczkę - burknął i ze smutkiem wlepił wzrok w przestrzeń, gdzie nad
lasem sterczały grube kominy pieców obozowych, z których walił obrzydliwy tłusty
dym.
A więzień nr 819360 szeroko otwartymi martwymi oczami patrzył na niskie
szare niebo.