Arkadij i Borys Strugaccy
“Daleka Tęcza”
“Próba ucieczki”
Dalekaja Raduga
Popytka k begstvu
Ros – 1963
Pol - 1988
Daleka Tęcza
Rozdział l
Dłoń Tani, ciepła i nieco szorstka, leżała mu na oczach i nic poza tym go nie obchodziło. Czuł gorzko-słony zapach kurzu, kwiliły na wpół obudzone stepowe ptaki, a sucha trawa kłuła i łaskotała go w kark. Leżeć było twardo i niewygodnie, szyja okropnie swędziała, ale nie ruszał się, słuchając cichego, miarowego oddechu dziewczyny. Uśmiechał się i cieszyła go ciemność, bo ten uśmiech musiał być chyba nieprzyzwoicie głupi i zadufany.
Potem, całkiem nie na miejscu i nie na czasie, w laboratorium na wieży zajazgotał sygnał wywoławczy. A niech tam! Nie po raz pierwszy. Tego wieczora wszelkie wezwania są nie na miejscu i nie na czasie.
- Robiku - szepnęła Tania. - Słyszysz?
- Nie słyszę absolutnie niczego - wymruczał Robert.
Zamrugał, żeby powiekami połaskotać dłoń Tani. Wszystko było odległe i całkiem niepotrzebne. Patryk, wiecznie otępiały z niewyspania, był daleko. Malajew ze swoimi manierami Sfinksa Lodowego był jeszcze dalej. Cały ich świat bezustannego pośpiechu, ustawicznych przeintelektualizowanych rozmów, wiecznego niezadowolenia i zatroskania, cały ten wyzuty z wszelkich uczuć świat, gdzie gardzi się przejrzystością, gdzie cieszy tylko niezrozumiałość, gdzie ludzie zapomnieli, że są mężczyznami i kobietami - wszystko to znajdowało się daleko, bardzo daleko... Tutaj był tylko nocny step, pusty, rozciągający się na setki kilometrów, który wchłonął upalny dzień, ciepły step pełen ciemnych, podniecających zapachów.
Ponownie zajazgotał sygnał.
- Znowu - powiedziała Tania.
- Nie szkodzi. Mnie nie ma. Umarłem. Zjadły mnie ryjówki. Mnie i tak dobrze. Kocham cię. Nigdzie nie chcę iść. Z jakiej racji? Ty byś poszła?
- Nie wiem.
- To dlatego, że niedostatecznie kochasz. Człowiek, który kocha dostatecznie mocno, nigdy i nigdzie się nie szwenda.
- Teoretyk - stwierdziła Tania.
- Nie jestem teoretykiem. Jestem praktykiem. I jako praktyk pytam cię: z jakiej racji nagle miałbym gdzieś iść? Kochać trzeba umieć. A wy nie potraficie. Jesteście tylko zdolne do rozprawiania o miłości. Nie pragniecie kochać. Uwielbiacie tylko rozprawiać o kochaniu. Czy dużo paplam?
- Tak. Okropnie!
Zdjął rękę z jej oczu i położył sobie na ustach. Teraz widział niebo zasnute obłokami i czerwone światełka rozpoznawcze na kratownicach wieży, na wysokości dwudziestu metrów. Sygnał jazgotał bez przerwy i Robert wyobraził sobie zagniewanego Patryka naciskającego klawisz wezwania i wydymającego z urazą swe dobre, pulchne wargi.
- Zaraz cię wyłączę - mruknął Robert niewyraźnie. - Taniku, jeśli zechcesz, uciszę go na zawsze. Niech już wszystko będzie na zawsze. Nasza miłość będzie na zawsze i on też zamilknie na zawsze.
W ciemnościach widział jej twarz - jasną, z ogromnymi, błyszczącymi oczami. Cofnęła rękę i powiedziała:
- Lepiej ja z nim porozmawiam. Powiem, że jestem halucynacją. Nocą miewa się halucynacje.
- On nigdy nie miewa halucynacji. Taki już z niego człowiek, Tanieczko. Nigdy nie ulega złudzeniom.
- Chcesz, powiem ci, jaki on jest. Bardzo lubię odgadywać charaktery po dzwonkach wideofonicznych. To człowiek uparty, złośliwy i nietaktowny. I gdyby mu nawet obiecać gwiazdkę z nieba, nie siedziałby tak z kobietą po nocy w stepie. Oto jaki jest - widzę go jak na dłoni. A o nocy wie zaledwie tyle, że w nocy jest ciemno.
- Nie - odparł sprawiedliwy Robert. - Co prawda, to prawda: za gwiazdami rzeczywiście nie przepada. Ale za to jest poczciwy, łagodny i ślamazarny.
- Nie wierzę - obstawała przy swoim Tania. - Posłuchaj go tylko. - Przez chwilę wsłuchiwali się w jazgot sygnału. - Czyż tak postępuje niedojda? To jest oczywisty tenacem propositi virum.* [*Mąż uporczywy w swoich zamiarach (Horacy).]
- Czyżby? Powiem mu.
- Powiedz. Idź i powiedz.
- Zaraz?
- Natychmiast.
Robert wstał, a ona dalej siedziała, oplatając rękoma kolana.
- Tylko pocałuj mnie najpierw - poprosiła.
W kabinie windy przywarł czołem do zimnej ściany i przez pewien czas tak stał, z zamkniętymi oczami, śmiejąc się i oblizując wargi. W głowie nie pozostała ani jedna myśl, tylko jakiś triumfujący głos bez ładu i składu wrzeszczał jak opętany: “Kocha!... Mnie!... Mnie kocha!... Ludzie, mówię wam!... Mnie!.. Potem zauważył, że kabina dawno się zatrzymała i spróbował otworzyć drzwi. Nie od razu je znalazł, a w laboratorium znajdowało się mnóstwo zbytecznych mebli: wywracał krzesła, wpadał na stoły i zderzał się z szafami, dopóki nie uświadomił sobie, że zapomniał zapalić światło. Zanosząc się śmiechem namacał kontakt, podniósł przewrócony fotel i usiadł przy wideofonie.
Kiedy na ekranie pojawił się zaspany Patryk, Robert przywitał go po przyjacielsku:
- Dobry wieczór, prosiaczku! I czemu cię tak męczy bezsenność, sikoreczko ty moja, pliszeczko droga?
Patryk patrzył nań ze zdumieniem, mrugając bez ustanku zaczerwienionymi powiekami.
- Co tak patrzysz, piesku? Jazgotałeś, jazgotałeś, oderwałeś mnie od ważnych zajęć, a teraz milczysz?!
Patryk wreszcie otworzył usta.
- Tobie... Ty... chyba masz... - Stuknął się palcem w czoło, a jego twarz przybrała pytający wyraz. - Hę?...
- Jeszcze jak! - wrzasnął Robert. - Samotność! Tęsknota! Przeczucia! I w dodatku halucynacje! O mało co o nich nie zapomniałem!
- Nie żartujesz? - spytał serio Patryk.
- Skądże znowu! Na posterunku się nie żartuje. Ale nie zwracaj na to uwagi i przystępuj do rzeczy.
Patryk wciąż mrugał powiekami, całkiem zbity z tropu.
- Nie rozumiem - przyznał się.
- Nic dziwnego - rzucił złośliwie Robert. - To emocje, Patryku! Jak by ci tu najprościej, najprzystępniej... Powiedzmy, nie dające się całkowicie zalgorytmizować pobudzenia w układach logicznych o wysokim stopniu złożoności. Dotarło?
- Aha! - powiedział Patryk. Potarł palcami podbródek, koncentrując się. - Dlaczego do ciebie zadzwoniłem, Robiku? Otóż chodzi o to, że znowu mamy gdzieś przebicie. Może to nie jest przebicie, a może i jest. Na wszelki wypadek sprawdź ulmotrony. Jakaś dziwna ta Fala dzisiaj...
Robert z zakłopotaniem popatrzył przez otwarte na oścież okno. Całkiem zapomniał o wybuchu. Okazuje się, że tkwię tu ze względu na wybuchy. Nie dlatego, że tutaj jest Tania, lecz z tego powodu, że gdzieś tam pojawiła się Fala.
- Czemu milczysz? - cierpliwie spytał Patryk.
- Patrzę, co z Falą - odburknął gniewnie Robert.
Patryk wytrzeszczył oczy.
- Widzisz Falę?
- Ja? Co ci strzeliło do głowy?
- Przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że na nią patrzysz?
- Owszem, patrzę!
- No i co?
- I tyle. Czego ty ode mnie chcesz?
Oczy Patryka znów zmętniały.
- Nie zrozumiałem cię - wyjaśnił. - O czym to właśnie mówiliśmy? Aha! Już wiem. Koniecznie sprawdź ulmotrony.
- Rozumiesz, co mówisz? Jak mogę sprawdzić ulmotrony?
- No, jakoś tam - odpowiedział Patryk. - Chociaż same podłączenia... Coś tu nam się zupełnie poplątało. Zaraz ci wytłumaczę. Dzisiaj w instytucie wysłali na Ziemię masę... Zresztą to wszystko wiesz. - Patryk pomachał przed swoją twarzą rozczapierzonymi palcami. - Oczekiwaliśmy Fali o wielkiej mocy, a tymczasem rejestruje się jakąś mizerniutką fontannę. Rozumiesz, o co chodzi? Taka mizerniutka fontanna... Malusieńka... - Przywarł do swego wideofonu tak, że na ekranie pozostało tylko ogromne, zmętniałe od bezsenności oko. Oko często mrugało. - Zrozumiałeś? - ogłuszająco zagrzmiało w głośniku. - Nasza aparatura rejestruje quasi-zerowe pole. Licznik Younga daje minimum... Można to zignorować. Pola ulmotronów wyrównują się w taki sposób, że rezonująca powierzchnia leży w ogniskowej hiperpłaszczyznie, wyobrażasz sobie? Quasi-zerowe pole jest dwunastowymiarowe, odbiornik składa je według sześciu parzystych składowych. Ognisko jest więc sześciowymiarowe.
Robert pomyślał o Tani, jak cierpliwie siedzi na dole i czeka. Patryk bez przerwy brzęczał nad uchem, przysuwając się i odsuwając, jego głos to dudnił, to stawał się ledwie słyszalny i Robert, jak zawsze, bardzo szybko stracił wątek rozważań. Kiwał głową, malowniczo marszczył czoło, unosił i opuszczał brwi, ale absolutnie niczego nie rozumiał i z uczuciem nieznośnego wstydu myślał, że Tania siedzi tam, na dole, z podbródkiem przyciśniętym do kolan, i czeka, aż on zakończy swoją ważną i niedocieczoną dla niewtajemniczonych rozmowę z czołowymi fizykami-zerowcami planety, aż wyjaśni czołowym fizykom-zerowcom swój zupełnie oryginalny punkt widzenia w sprawie, z powodu której niepokoją go tak późną nocą, i aż czołowi fizycy-zerowcy, dziwiąc się i kręcąc z niedowierzaniem głowami, zapiszą ten punkt widzenia w swoich notesach.
Wtem Patryk zamilkł i popatrzył nań z dziwnym wyrazem twarzy. Robert świetnie znał taki grymas, prześladował go bowiem przez całe życie. Różni ludzie - i mężczyźni, i kobiety - patrzyli na niego w ten sposób. Z początku spoglądali nań obojętnie lub życzliwie, następnie wyczekująco, potem z ciekawością, ale wcześniej czy później nadchodził moment, kiedy zaczynali patrzyć na niego właśnie tak. I za każdym razem nie miał pojęcia co robić, co mówić i jak się zachowywać. I jak dalej żyć.
Zaryzykował.
- Chyba masz rację - oświadczył zafrasowany. - Ale to trzeba dokładnie przemyśleć.
Patryk spuścił oczy.
- Więc przemyśl - powiedział uśmiechając się niezręcznie. - I proszę, nie zapomnij sprawdzić ulmotronów.
Ekran zgasł i zaległa cisza. Robert siedział zgarbiony, wczepiwszy się oburącz w zimne, chropowate poręcze. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli dureń rozumie, że jest durniem, tym samym przestaje nim być. Może kiedyś tak właśnie było. Ale wypowiedziana bzdura zawsze jest bzdurą, a ja w żaden sposób nie potrafię inaczej. Jestem bardzo ciekawym człowiekiem: wszystko, co mówię, okazuje się truizmem, wszystko, o czym myślę - banałem, wszystko, co udało mi się zrobić, zostało zrobione przed wiekami. Jestem nie tylko zakutą pałą, ale wręcz zakutą pałą rzadkiej klasy, muzealnym eksponatem jak hetmańska buława. Przypomniał sobie, jak stary Niczeporenko popatrzył pewnego razu w zadumie w jego pełne oddania oczy i oświadczył: “Drogi Sklarow, jest pan zbudowany jak antyczny bóg. I jak każdy bóg, proszę mi wybaczyć, nie ma pan nic wspólnego z nauką...”
Coś trzasnęło. Robert zaczerpnął oddechu i ze zdumieniem wlepił wzrok w żałosne szczątki poręczy, ściśnięte w zbielałej pięści.
- Tak - powiedział na głos. - To potrafię. Patryk nie potrafi. Niczeporenko też nie potrafi. Tylko ja jeden potrafię.
Położył resztki poręczy na stole, wstał i podszedł do okna. Za oknem było ciemno i gorąco. Może powinienem odejść sam, zanim mnie wypędzą? Tak, ale jak będę mógł bez nich żyć? I bez tego zadziwiającego uczucia pojawiającego się każdego rana, że może dzisiaj pęknie wreszcie niewidzialna i nieprzepuszczalna błona w mózgu, która powoduje, że nie jestem jak oni, i także zacznę rozumieć ich w pół słowa, i nagle ujrzę w gąszczu symboli logiczno-matematycznych coś zupełnie nowego, a Patryk poklepie mnie po ramieniu i powie radośnie: “A to ci się fajnie udało! Toś ty taki?”, a Malajew wydusi z siebie od niechcenia: “Nieźle, nieźle... Cicha woda...” I od tej pory zacznę siebie szanować.
- Monstrum - wymamrotał.
Trzeba sprawdzić ulmotrony, a Tania niech posiedzi i popatrzy, jak się to robi. Dobrze jeszcze, że nie widziała mojej facjaty, kiedy zgasł ekran.
- Tanieczko - zawołał przez okno.
- Tak?
- Taniu, czy wiesz, że w ubiegłym roku pozowałem Rogerowi do “Młodości Świata”?
Tania po chwili milczenia powiedziała cicho:
- Zaczekaj, wjadę tam do ciebie.
Robert wiedział, że ulmotrony są w porządku, czuł to. Mimo to postanowił sprawdzić wszystko, co można było sprawdzić w warunkach laboratoryjnych, po pierwsze, żeby odsapnąć po rozmowie z Patrykiem, a po drugie, że umiał i lubił pracować rękami. Taka praca zawsze stanowiła dlań rozrywkę i na jakiś czas dawała mu radosne poczucie własnej ważności i niezbędności, bez którego niepodobna żyć w naszych czasach.
Tania - miła, delikatna osóbka - z początku w milczeniu siedziała nie opodal, a potem, w dalszym ciągu milcząc, zaczęła mu pomagać. O trzeciej w nocy znowu zadzwonił Patryk i Robert oznajmił, że żadnego przebicia nie ma. Patryk był stropiony. Przez pewien czas sapał przed ekranem, podliczając coś na świstku papieru, potem zwinął papier w trąbkę i zgodnie ze swoim zwyczajem zadał retoryczne pytanie: “I cóż mamy o tym myśleć, Rob?”
Robert zerknął na Tanie, która dopiero co wyszła spod prysznica i cichutko przysiadła sobie poza zasięgiem kamery wideofonu, i ostrożnie odpowiedział, że w ogóle nie widzi w tym niczego szczególnego. “Najzwyklejsza kolejna fontanna”, oświadczył. “Taka była po wczorajszym transporcie zerowym. I w ubiegłym tygodniu taka sama.” Potem pomyślał i dodał, że moc fontanny odpowiada około stu gramom przetransportowanej masy. Patryk wciąż milczał i Robertowi wydało się, że jego rozmówca się waha. “Chodzi tylko o masę”, rzekł Robert. Popatrzył na licznik Younga i całkiem już pewnym głosem powtórzył: “Tak, sto - sto pięćdziesiąt gramów. Ile dzisiaj wyekspediowali?...” “Dwadzieścia kilogramów”, odpowiedział Patryk. “Ach, dwadzieścia kilo... W takim razie nie zgadza się.” I nagle Robert doznał olśnienia: “A według jakiego wzoru podliczaliście moc?” zapytał. “Według Drambata,” obojętnie odparł Patryk. Robert tak właśnie myślał: wzór Drambata pozwalał obliczyć tylko w przybliżeniu wartość mocy, a Robert już dawno przyszykował sobie swój własny, skrupulatnie sprawdzony i wykaligrafowany, a nawet obwiedziony kolorową ramką uniwersalny wzór na oszacowanie mocy erupcji zwyrodniałej materii. I teraz nadszedł chyba najbardziej odpowiedni moment, aby zademonstrować Patrykowi wszystkie zalety wzoru.
Robert już chwytał za ołówek, ale właśnie wtedy Patryk zniknął z ekranu. Robert czekał, przygryzając wargę. Ktoś zapytał: “Zamierzasz wyłączyć?” Patryk się nie odzywał. Do ekranu podszedł Karl Hoffman, trochę z roztargnieniem, trochę z życzliwością skinął Robertowi głową i zwrócił się do kogoś stojącego z boku: “Patryku, będziesz jeszcze rozmawiał?” Głos Patryka zabrzęczał z daleka: “Nic nie rozumiem. Trzeba będzie zająć się tym solidnie.” “Pytam, czy będziesz jeszcze rozmawiał,” powtórzył Hoffman. “Ależ nie, nie...” z rozdrażnieniem odezwał się Patryk. Wówczas Hoffman, uśmiechając się przepraszająco, powiedział: “Wybacz, Robiku, ale właśnie kładziemy się spać. Wyłączę, co?”
Ścisnąwszy zęby z taką siłą, że aż zatrzeszczało za uszami, Robert ostentacyjnie powolnym ruchem położył przed sobą kartkę papieru, kilka razy pod rząd napisał bezcenny wzór, wzruszył ramionami i powiedział z ożywieniem:
- Tak właśnie myślałem. Wszystko jasne. Teraz będziemy pić kawę.
Wydawał się samemu sobie wstrętnym nie do zniesienia, więc siedział przed szafką z naczyniami, dopóki nie poczuł, że odzyskał na nowo panowanie nad twarzą. Tania zadysponowała:
- Zaparzysz kawę, dobrze?
- Dlaczego ja?
- Ty będziesz zaparzał, a ja sobie popatrzę.
- O co ci chodzi?
- Lubię patrzeć, jak pracujesz. Pracujesz w sposób doskonały. Nie robisz ani jednego zbytecznego ruchu.
- Jak cyber - powiedział, ale było mu przyjemnie.
- Nie. Nie jak cyber. Pracujesz w sposób doskonały. A wszelka doskonałość zawsze cieszy.
- “Młodość Świata” - mruknął. Poczerwieniał z zadowolenia.
Rozstawił filiżanki i przysunął stolik do okna. Usiedli, nalał kawy. Tania siedziała odwrócona do niego bokiem, z nogą założoną na nogę. Była olśniewająco piękna i znowu opanowały go wręcz szczenięcy zachwyt i konsternacja.
- Taniu - powiedział. - To nie może być prawda. Jesteś halucynacją.
Uśmiechnęła się.
- Możesz się śmiać do woli. Ja i bez tego wiem, że wyglądam teraz żałośnie. Ale nic na to nie mogę poradzić. Mam ochotę wsunąć ci głowę pod pachę i merdać ogonem. I żebyś poklepała mnie po grzbiecie i powiedziała: “A fe, głuptasie, fe!...”
- A fe, głuptasie, fe! - powtórzyła Tania.
- A po grzbiecie?
- Po grzbiecie potem. Głowę pod pachę też później.
- Zgoda, później. A teraz? Chcesz, zrobię sobie obrożę. Albo kaganiec...
- Nie trzeba kagańca - zaprotestowała Tania. - Na co możesz mi się przydać w kagańcu?
- A na co mogę ci się przydać bez kagańca?
- Bez kagańca podobasz mi się.
- Halucynacja słuchowa - powiedział Robert. - Co ci się we mnie może podobać?
- Masz ładne nogi.
Nogi były słabym punktem Roberta: silne, ale zbyt grube. “Młodość Świata” miała nogi Karla Hoffmana.
- Tak właśnie myślałem - odpowiedział Robert. Jednym haustem wypił wystygłą kawę. - Więc powiem, za co cię kocham. Jestem egoistą. Być może ostatnim egoistą na świecie. Kocham cię za to, że jesteś jedynym człowiekiem zdolnym wprowadzić mnie w dobry nastrój.
- To moja specjalność! - powiedziała Tania.
- Wspaniała specjalność! Szkoda tylko, że wprowadzasz w dobry nastrój i starych, i młodych. Szczególnie młodych. Osoby całkowicie obce. Z normalnymi nogami.
- Dziękuję, Robiku.
- Ostatnim razem w Dziecięcej Wiosce zauważyłem jednego malca. Na imię ma Wałek... czy Basik... Taki płowowłosy, piegowaty, z zielonymi oczami.
- Chłopiec Basik - wtrąciła Tania.
- Nie czepiaj się. Oskarżam ja. Ten Basik, czy jak mu tam, śmiał swoimi zielonymi oczami patrzeć na ciebie tak, że aż mnie ręce świerzbiły.
- Zazdrość zapamiętałego egoisty.
- Jasne, że zazdrość.
- A teraz wyobraź sobie, jak musi zazdrościć.
- Cooo?
- I wyobraź sobie, jakimi oczami on patrzył na ciebie. Na dwumetrową “Młodość Świata”. Atleta, chłopak jak malowanie, fizyk-zerowiec niesie wychowawczynię na ramieniu, a wychowawczyni rozpływa się z miłości...
Robert roześmiał się uszczęśliwiony.
- Tanieczko, jakże to tak? Przecież byliśmy wtedy sami?
- To wy, mężczyźni, możecie być sami. My w Dziecięcej Wiosce nigdy same nie bywamy.
- Ta-ak... - przeciągnął Robert. Pamiętam te czasy, pamiętam. Przystojne wychowawczynie i my - piętnastoletni hultaje... Doszło do tego, że rzucałem kwiaty przez okno. Słuchaj, czy to zdarza się często?
- Bardzo - odpowiedziała w zadumie. - Szczególnie z dziewczętami. Wcześniej się rozwijają. A wiesz, jacy są u nas wychowawcy. Astronauci, bohaterowie... To na razie ślepy zaułek w naszej pracy.
Ślepy zaułek, pomyślał Robert. I ona, oczywiście, bardzo się cieszy z tego ślepego zaułka. Oni wszyscy cieszą się z takich ślepych zaułków. Dla nich to wspaniały pretekst do burzenia murów. I tak przez całe życie burzą jeden mur po drugim.
- Taniu - powiedział. - Co to takiego dureń?
- Wyzwisko - odpowiedziała Tania.
- A poza tym?
- Chory, któremu nie pomagają żadne lekarstwa.
- To wcale nie dureń - zaoponował Robert. - To symulant.
- To nie ja. To japońskie przysłowie: “nie ma takiego lekarstwa, które uleczy durnia”.
- Aha! - powiedział Robert. - Czyli że zakochany to także dureń, mówi się bowiem: “zakochany jest chory i nie można go wyleczyć”. Pocieszyłaś mnie.
- Czyżbyś był zakochany?
- Nie można mnie wyleczyć.
Chmury rozsnuły się i odsłoniły gwiaździste niebo. Zbliżał się poranek.
- Spójrz, tam jest Słońce - powiedziała Tania.
- Gdzie? - spytał Robert bez szczególnego entuzjazmu.
Tania wyłączyła światło, usiadła mu na kolanach i przycisnąwszy policzek do jego policzka, zaczęła pokazywać.
- O, tam - te cztery jasne gwiazdy - widzisz? To Warkocz Pięknej. Na lewo od najwyższej świeci taka słabiu-u-tka gwiazdka. To nasze Słońce...
Robert wziął ją na ręce, wstał, ostrożnie ominął stolik i dopiero wtedy w zielonkawym, mrocznym świetle przyrządów zobaczył długą ludzką postać w fotelu przed stołem roboczym. Wzdrygnął się i zatrzymał.
- Myślę, że teraz można zapalić światło - powiedział człowiek i Robert już wiedział, kto to jest.
- I zjawił się trzeci - zadeklamowała Tania. - Puść mnie, Robiku.
Uwolniła się z jego objęć i schyliła, szukając pantofla.
- Wiesz co, Kamilu... - zaczął Robert z rozdrażnieniem.
- Wiem - uciął Kamil.
- Istny cud - przemówiła Tania zakładając pantofel. - Nigdy nie uwierzę, że gęstość zaludnienia wynosi u nas jedną osobę na milion kilometrów kwadratowych. Może kawy?
- Nie, dziękuję - powiedział Kamil.
Robert zapalił światło. Kamil, jak zawsze, siedział w wyjątkowo niewygodnej, zadziwiająco nieprzyjemnej dla oczu pozie. Jak zawsze miał na głowie biały plastykowy kask zakrywający czoło i uszy, i jak zawsze jego twarz wyrażała pobłażliwe znudzenie; nie można było dostrzec ani zaciekawienia, ani zmieszania w jego okrągłych, nieruchomych oczach. Robert, mrużąc oczy od światła, zapytał:
- Może chociaż jesteś tu od niedawna?
- Od niedawna. Ale nie patrzyłem na was i nie słuchałem, co mówicie.
- Dziękuję - wesoło powiedziała Tania. Akurat się czesała. - Jesteś bardzo taktowny.
- Tylko próżniacy są nietaktowni - rzekł Kamil.
Robert rozzłościł się.
- A propos, czego tu szukasz? I cóż to za dokuczliwa maniera pojawiać się jak widmo.
- Odpowiadam w kolejności zadanych mi pytań - spokojnie wygłosił Kamil. To także była jego maniera - udzielać odpowiedzi w kolejności zadawanych pytań. - Przyjechałem, ponieważ zaczyna się erupcja. Wiesz doskonale, Robi - nawet oczy zamknął z nudów - że przyjeżdżam tutaj za każdym razem, kiedy przed frontem twojej placówki zaczyna się erupcja. Ponadto... - Otworzył oczy i przez pewien czas w milczeniu patrzył na przyrządy. - Ponadto czuję do ciebie sympatię.
Robert zerknął na Tanie. Tania słuchała bardzo uważnie, zamarłszy z uniesionym do góry grzebieniem.
- Co się zaś tyczy moich manier - kontynuował Kamil monotonnie - są dziwaczne. Maniery każdego człowieka są dziwaczne. Naturalne wydają się wyłącznie własne maniery.
- Kamilu - powiedziała Tania nieoczekiwanie. - Ile to będzie sześćset osiemdziesiąt pięć razy trzy miliony osiemset tysięcy pięćdziesiąt trzy?
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu Robert dostrzegł, jak na twarzy Kamila pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Widowisko było niesamowite. Tak właśnie mógłby się uśmiechać licznik Younga.
- Dużo - odpowiedział Kamil. - Coś około trzech miliardów.
- Dziwne - westchnęła Tania.
- Co dziwne? - zapytał Robert mało błyskotliwie.
- Mała dokładność - wyjaśniła Tania. - Kamilu, powiedz, czemu nie miałbyś wypić filiżanki kawy?
- Dziękuję, nie lubię kawy.
- Wobec tego do widzenia. Do Wioski mam ze cztery godziny lotu. Robiku, odprowadzisz mnie na dół?
Robert skinął głową i z irytacją popatrzył na Kamila. Kamil obserwował licznik Younga. Zupełnie jakby przeglądał się w lustrze.
Jak zwykle na Tęczy, słońce wzeszło na zupełnie czystym niebie - malutkie, białe słońce otoczone potrójnym halo. Nocny wiatr ucichł i zrobiło się jeszcze duszniej. Żółto-brązowy step z łysinami solnisk sprawiał wrażenie martwego.
Nad solniskami utworzyły się chybotliwe pagórki z mgły - opary lotnych soli.
Robert zaniknął okno i włączył klimatyzację, następnie bez pośpiechu i z przyjemnością zreperował poręcz. Kamil miękko i bezszelestnie przechadzał się po laboratorium, spoglądając od czasu do czasu przez okno wychodzące na północ. Widocznie wcale nie było mu gorąco. Robert zaś pocił się na sam widok grubej białej kurtki, długich białych spodni, okrągłego, błyszczącego kasku. Takie kaski zakładali niekiedy podczas eksperymentów fizycy-zerowcy: chroniły przed promieniowaniem.
Czekał go całodzienny dyżur, dwanaście godzin piekącego słońca nad dachem, dopóki nie zostaną wessane erupcje i nie znikną wszystkie skutki wczorajszego eksperymentu. Robert zrzucił kurtkę i spodnie, pozostał jedynie w spodenkach. Klimatyzacja pracowała na najwyższych obrotach i nic więcej nie można było zrobić.
Gdyby tak chlusnąć na podłogę trochę płynnego powietrza. Płynne powietrze wprawdzie jest, ale nie ma go za wiele, a bez niego nie może obejść się generator. Trzeba będzie pocierpieć, pomyślał Robert pokornie. Znowu usiadł przed przyrządami. Fajnie, że chociaż w fotelu jest chłodniej i obicie wcale się nie lepi do ciała.
Koniec końców podobno najważniejsze to być na swoim miejscu. Moje miejsce jest tutaj. I nie gorzej od innych spełniani swoje małe obowiązki. Ostatecznie nie moja wina, że nie jestem zdolny do czegoś większego. Nawiasem mówiąc, nawet nie o to chodzi, czy jestem na miejscu, czy nie. Po prostu nie mogę stąd odejść, choćbym nawet zechciał. Po prostu jestem przykuty do tych ludzi, którzy mnie drażnią, i do tego wspaniałego przedsięwzięcia, z którego tak mało rozumiem.
Przypomniał sobie, jak jeszcze w szkole zafascynował go ten problem: momentalne przerzucanie ciał materialnych przez otchłanie przestrzeni. Zadanie zostało postawione na przekór wszystkiemu, na przekór wszelkim tradycyjnym wyobrażeniom o przestrzeni absolutnej, o czasoprzestrzeni, o przestrzeni kappa... Wówczas nazywano to “przekłuciem fałdy Riemanna”. Potem mówiło się o “superprzenikaniu”, “sigmaprzenikaniu”, “zwijaniu zerowym”. I wreszcie pojawiły się terminy “transport zerowy” lub krócej “T-zero”, “urządzenie T-zero”, “problematyka T-zero”, “eksperymentator T-zero”, “zero-fizyk” względnie “fizyk-zerowiec”. “Gdzie pan pracuje?” - “Jestem fizykiem-zerowcem”. Pełne podziwu i zachwytu spojrzenie. - “Niech no pan mi opowie z łaski swojej, cóż to takiego fizyka zerowa. Zupełnie nie potrafię zrozumieć.” - “Ani ja!” No ta-ak...
Ogólnie rzecz biorąc, coś niecoś można by było opowiedzieć. I o zdumiewającej metamorfozie elementarnego prawa równoważności materii i energii, kiedy to przerzut zerowy malutkiego platynowego sześcianu na równiku Tęczy wywoływał na jej biegunach - z jakiegoś powodu właśnie na biegunach! - gigantyczne fontanny zwyrodniałej materii, ogniste gejzery, od których traci się wzrok, i straszną czarną Falę, śmiertelnie niebezpieczną dla wszystkiego co żyje...
I o zaciekłych, przerażających swą bezwzględnością starciach w środowisku samych fizyków-zerowców, o tym niepojętym rozłamie wśród wspaniałych ludzi, którzy, jak by się wydawało, powinni pracować ramię w ramię, a jednak poróżnili się (chociaż wiedzą o tym nieliczni) i o ile Etienne Lamondois z uporem utrzymuje fizykę zerową w głównym nurcie tematyki transportu zerowego, o tyle szkoła młodych uważa za rzecz najważniejszą Falę, będącą niewątpliwie nowym dżinem nauki, wyrywającym się z butelki.
I o tym, że do tej pory z niejasnych powodów w żaden sposób nie daje się urzeczywistnić transport zerowy żywej materii i nieszczęsne psy, wieczni męczennicy, przybywają na miejsce przeznaczenia w postaci kawałków organicznego żużla... I o zero-oblatywaczach, “wyjącej dziesiątce” ze wspaniałym Gabą na czele, zdrowych, superwytrenowanych chłopakach, którzy już trzy lata wałęsają się po Tęczy w ciągłej gotowości wejścia do kabiny startowej zamiast psa...
- Wkrótce się rozstaniemy, Robi - powiedział nagle Kamil. Robert, który akurat przysnął, drgnął. Kamil stał przy północnym oknie odwrócony do niego plecami. Robert wyprostował się i przesunął ręką po twarzy. Dłoń od razu zrobiła się mokra.
- Dlaczego? - spytał.
- Nauka. Jakie to beznadziejne, Robi!
- To wiem od dawna - burknął Robert.
- Dla was nauka to labirynt. Ślepe uliczki, ciemne zaułki, nagłe zakręty. Niczego nie widzicie oprócz murów. I nic nie wiecie o ostatecznym celu. Oświadczyliście, że waszym celem jest dojście do końca nieskończoności, czyli po prostu oświadczyliście, że cel nie istnieje. Miarą waszego sukcesu jest nie droga do mety, lecz droga do startu. Macie szczęście, że nie jesteście zdolni do realizowania abstrakcji. Cel, wieczność, nieskończoność - to dla was jedynie słowa. Abstrakcyjne kategorie filozoficzne. W waszym powszednim życiu nie oznaczają niczego. A gdybyście tak zobaczyli cały ten labirynt z góry...
Kamil zamilkł. Robert odczekał chwilę i zapytał:
- A ty widziałeś?
Kamil nie odpowiedział i Robert postanowił nie nalegać. Westchnął tylko, oparł podbródek na pięściach i przymknął oczy. Człowiek mówi i działa, myślał. I są to wszystko zewnętrzne przejawy jakichś procesów w głębi jego istoty. Większość ludzi ma naturę dosyć płytką i dlatego każdy jej ruch natychmiast przejawia się zewnętrznie, z reguły w postaci pustej paplaniny i bezmyślnego wymachiwania rękami. Natomiast u takich ludzi jak Kamil te procesy muszą być niewiarygodnie spotęgowane, inaczej nie przebiłyby się w ogóle na powierzchnię. Zajrzeć by mu do środka chociaż jednym okiem! Robert zobaczył oczami duszy ziejącą otchłań, a w jej głębi gwałtownie przesuwające się, bezkształtne, fosforyzujące cienie.
Nikt go nie lubi. Wszyscy go znają - nie ma na Tęczy człowieka, który nie znałby Kamila - ale nikt, absolutnie nikt go nie lubi. W takiej samotności ja bym zwariował, a Kamila, zdaje się, to zupełnie nie interesuje. Zawsze jest sam. Nie wiadomo, gdzie mieszka. Pojawia się niespodziewanie i niespodziewanie znika. Jego biały kask można zobaczyć a to w Stolicy, a to na pełnym morzu, przy czym są ludzie zapewniający, że nieraz widziano go jednocześnie i tu, i tam. To już naturalnie lokalny folklor, ale cokolwiek by się nie mówiło o Kamilu, pobrzmiewa dziwną anegdotą. Ma dziwaczną manierę przeciwstawiania siebie innym: “ja” i “wy”. Nikt nigdy nie widział, jak pracuje, ale od czasu do czasu pojawia się w Radzie i mówi tam niezrozumiałe rzeczy. Niekiedy udaje się go zrozumieć i w takich wypadkach nikt nie jest w stanie zaoponować. Lamondois powiedział coś w tym rodzaju, że przy Kamilu czuje się głupim wnukiem mądrego dziadka. W ogóle odnosi się wrażenie, że wszyscy fizycy na planecie od Etienne'a Lamondois po Roberta Sklarowa są na tym samym poziomie...
Robert poczuł, że jeszcze trochę i ugotuje się we własnym pocie. Wstał i poszedł pod prysznic. Stał pod lodowatymi strumieniami, dopóki skóra nie pokryła się z zimna gęsią skórką i nie zniknęło pragnienie, żeby wejść do lodówki i zasnąć.
Kiedy wrócił do laboratorium, Kamil rozmawiał z Patrykiem. Patryk marszczył czoło, z konsternacją poruszał wargami i patrzył na Kamila żałośnie i zarazem przypochlebnie. Kamil cierpliwie i nudno tłumaczył:
- Proszę spróbować uwzględnić wszystkie trzy czynniki. Wszystkie trzy jednocześnie. Tutaj nie potrzeba żadnej teorii, tylko nieco wyobraźni przestrzennej. Czynnik zerowy w podprzestrzeni i w obu współrzędnych czasowych. Za trudne?
Patryk powoli pokręcił głową. Budził litość. Kamil odczekał chwilę, po czym wzruszył ramionami i wyłączył wideofon. Robert, rozcierając ciało grubym ręcznikiem, powiedział zdecydowanie:
- Dlaczego jesteś taki nieuprzejmy. To obraźliwe.
Kamil znowu wzruszył ramionami. Wyglądało to, jakby jego głowa przyduszona kaskiem dawała nurka gdzieś w głąb piersi i znowu wynurzała się na wierzch.
- Obraźliwe? No i co z tego?
Nie warto było odpowiadać. Robert czuł instynktownie, że dyskusja z Kamilem na tematy moralne nie ma sensu. Kamil po prostu nie zrozumie o czym mowa.
Powiesił ręcznik i zaczął przygotowywać śniadanie. Zjedli w milczeniu. Kamil zadowolił się kawałkiem chleba z dżemem i szklanką mleka. Zawsze bardzo mało jadł. Potem powiedział:
- Robi, nie wiesz przypadkiem, czy odesłano “Strzałę”?
- Przedwczoraj - odparł Robert.
- Przedwczoraj... To źle.
- A na co ci potrzebna “Strzała”? Kamil odpowiedział obojętnie:
- Mnie “Strzała” nie jest potrzebna.
Rozdział 2
Na peryferiach Stolicy Gorbowski poprosił, aby się zatrzymać. Wysiadł z samochodu i powiedział:
- Strasznie mi się chce przejść.
- Chodźmy - rzekł Mark Walkenstein i również wysiadł.
Na prostej, błyszczącej szosie było pusto, dookoła żółcił się i zielenił step, a przed sobą mieli soczystą gęstwinę ziemskiej roślinności, przez którą prześwitywały różnobarwnymi plamami ściany miejskich budynków.
- Za duży upał - zaprotestował Percy Dickson. - Obciążenie dla serca.
Gorbowski zerwał z pobocza i podniósł do twarzy kwiatek.
- Przepadam za upałem - powiedział. - Chodź z nami, Percy. Całkiem spuchłeś.
Percy zatrzasnął drzwiczki.
- Jak chcecie. Mówiąc uczciwie, okropnie zmęczyłem się wami obydwoma przez ostatnie dwadzieścia lat. Jestem starym człowiekiem i chciałbym nieco odpocząć od waszych paradoksów. I bądźcie łaskawi nie podchodzić do mnie na plaży.
- Percy - powiedział Gorbowski - jedź lepiej do Dziecięcej Wioski. Co prawda nie mam pojęcia, gdzie to jest, ale tam są z pewnością dzieciaki, pełno naiwnego śmiechu, prostota obyczajów... “Wujku!” krzykną zaraz. “Pobawmy się w mamuta!”
- Tylko pilnuj brody - dodał Mark szczerząc zęby w uśmiechu. - Bo uwieszą się na niej.
Percy mruknął coś pod nosem i zmył się.
Mark i Gorbowski przeszli na ścieżkę i bez pośpiechu ruszyli wzdłuż szosy.
- Starzeje się brodacz - zauważył Mark. - Już ma nas dosyć.
- Ależ skąd - obruszył się Gorbowski. Wyciągnął z kieszeni odtwarzacz. - Wcale nie ma nas dosyć. Po prostu zmęczył się. No i jest rozczarowany. To nie bagatela - człowiek stracił przez nas dwadzieścia lat: pragnął się dowiedzieć, jak wpływa na nas kosmos. A tymczasem on na nas jakoś nie wpływa... Ja chcę Afryki. Gdzie jest moja Afryka? Dlaczego moje nagrania są zawsze pomieszane?
Wędrował ścieżką w ślad za Markiem, z kwiatkiem w zębach, nastrajając odtwarzacz i potykając się co chwila. Potem znalazł Afrykę i żółto-zielony step rozbrzmiał dźwiękami tam-tamu.
Mark obejrzał się przez ramię.
- Wypluń to świństwo - rzekł z obrzydzeniem.
- Dlaczego świństwo? Kwiatek.
Tam-tam grzmiał.
- Przycisz chociaż - poprosił Mark.
Gorbowski nieco ściszył.
- Jeszcze trochę.
Gorbowski udał, że ścisza.
- Dobrze? - spytał.
- Nie rozumiem, dlaczego do tej pory go nie zepsułem - powiedział Mark w przestrzeń. Gorbowski pospiesznie ściszył do minimum i włożył odtwarzacz do kieszonki na piersi.
Mijali wesołe, różnokolorowe domki obsadzone bzem, z jednakowymi, ażurowymi stożkami odbiorników energii na dachach. Przez ścieżkę przeszedł skradając się rudy kot. “Kici-kici!” radośnie zawołał Gorbowski. Kot rzucił się biegiem w gęstą trawę i stamtąd błysnął na nich dzikimi oczami. W upalnym powietrzu leniwie buczały pszczoły. Skądś dobiegało głębokie, ryczące chrapanie.
- Ale wiocha! - powiedział Mark. - To ma być stolica? Śpią do dziewiątej...
- Marku, czemu ty tak? - zaprotestował Gorbowski. - Ja na przykład stwierdzam, że jest tu bardzo miło. Pszczółki... Kocina se przebiegła... Cóż więcej trza? Chcesz, zrobię głośniej?
- Nie chcę - burknął Mark. - Nie znoszę takich ospałych osiedli. W ospałych osiedlach mieszkają ospali ludzie.
- Znam cię, znam - powiedział Gorbowski. - Tobie w głowie tylko walka i żeby nikt się z nikim nigdy nie zgadzał, żeby błyszczały nowe pomysły, nawet bójka by nie zawadziła, ale to już ideał... Stać! Stać! Tutaj jest coś w rodzaju pokrzywy. Śliczna i parzy jak diabli...
Przysiadł przed bujnym krzakiem z olbrzymimi liśćmi w czarne paski. Mark powiedział ze złością:
- Cóż się tak rozsiadłeś, Leonidzie Andriejewiczu? Pokrzywy nie widziałeś?
- Nigdy w życiu nie widziałem. Ale znam z książek. I wiesz co, Marku, może by cię tak zwolnić z mojego statku... Zepsułeś się, rozpuściłeś. Oduczyłeś się cieszyć prostym życiem.
- Nie wiem, co to proste życie - powiedział Mark - ale wszystkie te kwiatuszki-pokrzywki, wszystkie ścieżeczki-dróżeczki i różne tam steczki - to, moim zdaniem, Leonidzie Andriejewiczu, tylko demoralizuje. Na świecie jest jeszcze zbyt dużo nieporządków, żeby na widok takiej bukoliki wydawać okrzyki zachwytu.
- Nieporządki, owszem, są - zgodził się Gorbowski. - Ale przecież zawsze były i zawsze będą. Co to za życie bez nieporządku? A ogóle jest świetnie. O, słyszysz? Ktoś sobie śpiewa. Nie bacząc na żadne nieporządki.
Na szosie ukazał się jadący im naprzeciw gigantyczny ciężarowy atomowóz. W skrzyni siedzieli na pudłach potężni, półnadzy młodzieńcy. Jeden z nich jak oszalały uderzał w struny bandżo i wszyscy zgodnie ryczeli:
Gdy wiosną drozd swym trelem znów
Obwieszcza ptasi zjazd,
Brodzimy w sieci cudnych snów
Od rana aż do gwiazd...
Atomowóz przemknął obok nich i fala gorącego powietrza na moment przygięła trawę. Gorbowski powiedział:
- To ci się powinno podobać, Marku. O dziewiątej ludzie są już na nogach i pracują. A piosenka ci się spodobała?
- To także nie to - upierał się Mark.
Ścieżka skręciła w bok, omijając olbrzymi wybetonowany basen z ciemną wodą. Poszli przez zarośla wysokiej po piersi żółtawej trawy. Zrobiło się nieco chłodniej - pogrążyli się w cieniu ogromnych czarnych akacji.
- Marku - szepnął nagle Gorbowski. - Dziewczyna idzie!
Mark stanął jak wryty. Z trawy wynurzyła się wysoka pulchna brunetka w białych szortach i króciutkiej białej kurteczce z poobrywanymi guzikami. Brunetka z widocznym wysiłkiem ciągnęła za sobą ciężki kabel.
- Dzień dobry! - powiedzieli chórem Gorbowski i Mark. Brunetka drgnęła i zatrzymała się. Na jej twarzy odmalował się przestrach. Gorbowski i Mark spojrzeli po sobie.
- Dzień dobry, panienko! - huknął Mark.
Brunetka wypuściła kabel z rąk i zachmurzyła się.
- Dzień dobry - wyszeptała.
- Marku, mam dziwne wrażenie - powiedział Gorbowski - żeśmy w czymś przeszkodzili.
- Może pani pomóc? - zapytał szarmancko Mark.
Dziewczyna patrzała na niego spode łba.
- Żmije - powiedziała nagle.
- Gdzie? - wrzasnął ze strachem Gorbowski i podniósł do góry jedną nogę.
- Tak w ogóle - wyjaśniła dziewczyna. Obejrzała uważnie Gorbowskiego. - Widział pan dzisiaj wschód słońca? - poinformowała się przymilnie.
- Dzisiaj widzieliśmy cztery wschody - rzucił niedbale Mark.
Dziewczyna zmrużyła oczy i dokładnie obliczonym ruchem poprawiła włosy. Mark natychmiast przedstawił się:
- Walkenstein. Mark.
- D-astronauta - dodał Gorbowski.
- Ach, D-astronauta - rzekła dziewczyna z dziwną intonacją. Podniosła kabel, mrugnęła do Marka i skryła się w trawie. Kabel zaszeleścił po ścieżce. Gorbowski popatrzył na Marka. Mark patrzył za dziewczyną.
- No idźże, Marku - powiedział Gorbowski. - To będzie w pełni logiczne. Kabel jest diabelnie ciężki, dziewczyna słaba i piękna, a z ciebie kawał astronauty.
Mark w zadumie nadepnął na kabel. Kabel szarpnął i z trawy rozległ się głos:
- Popuszczaj, Siemionie, popuszczaj!...
Mark pospiesznie cofnął nogę. Po chwili ruszyli dalej.
- Dziwna dziewczyna - powiedział Gorbowski. - Ale sympatyczna! A propos, Marku, dlaczego się nie ożeniłeś?
- Z kim? - spytał Mark.
- Coś ty! Przecież wszyscy wiedzą. Wspaniała i miła kobieta. Nadzwyczaj subtelna i delikatna. Zawsze uważałem, że jesteś dla niej zbyt nieokrzesany. Ale ona, zdaje się, była innego zdania...
- Po prostu nie ożeniłem się - odpowiedział Mark niechętnie. - Nie wyszło.
Ścieżka znowu wyprowadziła ich na szosę. Teraz po lewej stronie bieliły się jakieś długie cysterny, a przed nimi lśniła w słońcu srebrzysta iglica nad budynkiem Rady. Wokół jak przedtem było pusto.
- Za bardzo kochała muzykę - kontynuował Mark. - A przecież niepodobna w każdy rejs brać ze sobą choriolę. Wystarczy twój magnetofon. Percy nie znosi muzyki.
- W każdy rejs - powtórzył Gorbowski. - Problem w tym, Marku, że jesteśmy zbyt starzy. Dwadzieścia lat temu nie przyszłoby nam do głowy oceniać, co jest więcej warte - miłość czy przyjaźń. A teraz już za późno. Teraz nasz los jest już przesądzony. Zresztą nie trzeba tracić nadziei, Marku. Może jeszcze spotkamy kobiety, które staną się dla nas droższe ponad wszystko.
- Tylko nie Percy - powiedział Mark. - On nawet z nikim prócz nas się nie przyjaźni. A zakochany Percy...
Gorbowski wyobraził sobie zakochanego Percy Dicksona.
- Percy byłby wspaniałym ojcem - zaryzykował.
Mark skrzywił się.
- To byłoby nieuczciwe. A dziecku nie jest potrzebny dobry ojciec. Ono potrzebuje dobrego nauczyciela. A człowiek - wypróbowanego przyjaciela. A kobieta - ukochanego człowieka. I w ogóle pomówmy lepiej o ścieżynkach-drożynkach.
Plac przed budynkiem Rady był pusty, jedynie przed wejściem stał wielki, toporny aerobus.
- Mam ochotę zobaczyć się z Matwiejem - powiedział Gorbowski. - Chodźże ze mną, Marku.
- Kto to jest Mątwiej?
- Zapoznam was ze sobą. Matwiej Wiazanicyn. Matwiej Siergiejewicz. Jest tutejszym dyrektorem. Mój stary przyjaciel, astronauta. Jeszcze z desantowców. Ale powinieneś go pamiętać, Marku. Chociaż nie, to było wcześniej...
- No cóż - powiedział Mark. - Chodźmy. Wizyta kurtuazyjna. Tylko wyłącz swoje brząkadełko. Mimo wszystko, przed Radą nie wypada.
Dyrektor bardzo się ucieszył z ich wizyty.
- Świetnie - basował sadowiąc ich w fotelach. - To świetnie, żeście przylecieli! Zuch z ciebie, Leonidzie! Ach, co za chwat z ciebie! Walkenstein? Mark? A jakże, jakże!... Ale dlaczego pan nie jest łysy? Leonid wyraźnie mi mówił, że pan jest łysy... Ach tak, to o Dicksonie! Co prawda, Dickson słynie z brody, ale to nic nie znaczy - znam mnóstwo łysych brodaczy! Zresztą - nieważne! Ależ u nas upał, zauważyliście? Leonidzie, kiepsko się odżywiasz, masz twarz cierpiącego na dystrofię! Obiad zjemy razem... A na razie pozwólcie, że zaproponuję napoje. Sok pomarańczowy, sok pomidorowy, sok z granatów... Nasze własne! Tak! Wino! Własne wino na Tęczy, wyobrażasz sobie, Leonidzie? No, jak? Dziwne, mnie smakuje... Marku, a pan? No, nigdy bym nie pomyślał, że pan nie pija wina! Aha, pan nie pija miejscowych win? Leonidzie, mam do ciebie tysiąc pytań... Nie wiem, od czego zacząć, a za minutę nie będę już człowiekiem, tylko rozjuszonym administratorem. Nigdy nie widzieliście rozjuszonego administratora? Zaraz zobaczycie. Będę osądzał, karał, rozdzielał dobra! Będę dzielił i rządził. Teraz wiem, jak źle żyło się królom i wszelkim imperatorom-dyktatorom! Słuchajcie, przyjaciele, tylko proszę, nie odchodźcie! Będę spalać się w pracy, a wy siedźcie i współczujcie. Tu nikt mi nie współczuje... Przecież wam tu dobrze, prawda? Okno otworzę, żeby wietrzyk... Leonidzie, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić... Marku, może pan śmiało odsunąć się w cień. Rozumiesz, Leonidzie, co się tu dzieje? Tęcza oszalała i ciągnie się to już drugi rok.
Runął w pojękujący fotel przed pulpitem dyspozytorskim - ogromny, opalony na czarno, kudłaty, ze sterczącymi jak u kota wąsami - rozpiął do samego brzucha koszulę i z przyjemnością popatrzył przez ramię na astronautów ssących gorliwie przez słomki lodowate soki. Jego wąsy drgnęły i już otworzył usta, ale w tym momencie na jednym z sześciu ekranów pojawiła się milutka, szczuplutka kobieta z obrazą w oczach.
- Panie dyrektorze - powiedziała bardzo poważnie. - Nazywam się Haggerton, pan mnie zapewne nie pamięta. Ja w sprawie bariery promienistej na Alabastrowej Górze. Fizycy nie zgadzają się na zdjęcie bariery.
- Jak to nie zgadzają się?
- Rozmawiałam z Rodriguezem - on, zdaje się, jest tam głównym zerowcem. Oświadczył, że pan nie ma prawa wtrącać się do ich pracy.
- Ależ, Ellen, oni tylko próbują zamydlić pani oczy! - wybuchnął Matwiej. - Z Rodrigueza główny zerowiec jak ze mnie baletnica. To automatyk i na fizyce zerowej zna się mniej od pani. Natychmiast się nim zajmę.
- Bardzo proszę, będziemy bardzo zobowiązani...
Dyrektor, kręcąc głową, szczęknął przełącznikami.
- Alabastrowa! - ryknął. - Dajcie Pagawę!
- Słucham, Matwieju.
- Szota? Witaj, mój drogi! Dlaczego nie zdejmujesz bariery?
- Barierę zdjąłem. Dlaczego sądzisz, że nie zdejmuję?
- Aha! W porządku. Przekaż Rodriguezowi, żeby przestał mydlić ludziom oczy, bo inaczej wezwę go do siebie. Powiedz, że go dobrze pamiętam. Jak wasza Fala?
- Widzisz... - Szota zamilkł na moment. - Jest interesująca. Długo by opowiadać, później ci wyjaśnię.
- No to życzę powodzenia! - Matwiej, przechyliwszy się przez poręcz fotela, zwrócił się do astronautów.
- A propos, Leonidzie! - krzyknął. - Otóż a propos! Co mówi się u was o Fali?
- Gdzie u nas? - spytał Gorbowski z zimną krwią i pociągnął napój przez słomkę. - Na “Tarielu”?
- No, co ty sam myślisz o Fali?
Gorbowski zastanowił się przez chwilę.
- Nic nie myślę - odpowiedział. - Może Mark? - Niepewnie popatrzył na nawigatora.
Mark siedział sztywno i oficjalnie, trzymając w ręku szklaneczkę.
- O ile się nie mylę - zaczął - Fala jest jakimś procesem związanym z transportem zerowym. Wiem o tym niewiele. Oczywiście, transport zerowy interesuje mnie jak i każdego astronautę - tu z lekka pokłonił się dyrektorowi - ale na Ziemi fizyce zerowej nie poświęca się specjalnej uwagi. Według mnie dla ziemskich fizyków-dyskretników to tylko szczególny przypadek teorii, przypadek mający znaczenie głównie użytkowe.
Dyrektor zaśmiał się zgryźliwie.
- Jak ci się to podoba, Leonidzie? - powiedział. - Szczególny przypadek! Tak, widać, że Tęcza jest za daleko i wszystko, co się u nas dzieje, wydaje się wam zbyt nieistotne. Miły przyjacielu, właśnie ten szczególny przypadek po brzegi wypełnia moje życie, a przecież nawet nie jestem zerowcem! Zupełnie już opadam z sił, moi drodzy! Przedwczoraj w tym gabinecie własnoręcznie rozdzielałem Lamondois i Arystotelesa i teraz patrzę na moje ręce - wyciągnął przed siebie krzepkie, opalone dłonie - i, słowo honoru, dziwię się, że nie ma na nich ukąszeń i zadrapań. A pod oknami ryczały dwa tłumy i jeden huczał: “Fala! Fala!”, a drugi wył: “T-zero!” I myślicie, że była to dyskusja naukowa? Nic podobnego! To była średniowieczna domowa kłótnia z powodu energii elektrycznej ! Pamiętacie może tę śmieszną, choć przyznam, nie w pełni zrozumiałą książkę, w której człowieka obito za to, że nie gasił światła w ubikacji? “Złoty kozioł” czy “Złoty osioł”?... Otóż Arystoteles i jego banda usiłowali obić Lamondois i jego bandę za to, że zagarnęli w swoje łapy całą rezerwę energii... O, Tęczo moja! Jeszcze rok temu Arystoteles i Lamondois skoczyliby jeden za drugim w ogień! Zerowiec zerowcowi był przyjacielem, towarzyszem i bratem i nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że zafascynowanie Forstera. Falą rozłupie planetę na pół! Na jakim ja świecie żyję? Niczego nie starcza: energii nie starcza, aparatury nie starcza, o każdego żółtodzioba-laboranta toczy się boje! Ludzie Lamondois kradną energię, ludzie Arystotelesa łapią outsiderów i usiłują ich werbować - nieszczęsnych turystów, którzy przylecieli tu na wczasy albo żeby napisać o Tęczy coś dobrego! Rada - Rada!!! - przekształciła się w organ rozjemczy! Poprosiłem o przysłanie Prawa rzymskiego... Ostatnio czytuję wyłącznie powieści historyczne. Tęczo ty moja! Wkrótce będzie potrzebna policja i sąd przysięgłych. Przyzwyczajam się do nowej i dziwacznej terminologii. Przedwczoraj nazwałem Lamondois pozwanym, a Arystotelesa powodem. Bez zająknienia wymawiam takie słowa jak jurysprudencja i jurysdykcja!...
Włączył się jeden z ekranów. Pojawiły się na nim dwie pyzate, może dziesięcioletnie dziewczynki. Jedna w różowej sukieneczce, druga w niebieskiej.
- No, mów! - powiedziała różowa półszeptem.
- Czemu ja, skoro umówiłyśmy się, że ty...
- A właśnie że ty!
- Jesteś wstrętna!... Dzień dobry, Matwieju Siemionowiczu.
- Siergiejewiczu!...
- Matwieju Siergiejewiczu, dzień dobry!
- Dzień dobry, dzieci! - powiedział dyrektor. W jego twarzy można było wyczytać z łatwością, że o czymś zapomniał i teraz mu przypomniano. - Dzień dobry, kurczątka! Jak się macie, myszki!
Obie, różowa i niebieska, zaczerwieniły się.
- Matwieju Siergiejewiczu, zapraszamy pana do Dziecięcej Wioski na nasze letnie święto.
- Dzisiaj, o dwunastej!...
- O jedenastej!...
- Nie, o dwunastej!...
- Przyjadę! - krzyknął dyrektor z entuzjazmem. - Na pewno przyjadę! I o jedenastej będę, i o dwunastej!...
Gorbowski dopił napój do końca, nalał sobie jeszcze, potem położył się w fotelu wyciągając nogi na środek pokoju, a szklaneczkę postawił sobie na piersi. Było mu dobrze i przytulnie.
- I ja też pojadę do Dziecięcej Wioski - oświadczył. - Nie mam nic do roboty. A tam może wygłoszę jakieś przemówienie. Nigdy w życiu nie wygłaszałem przemówień i strasznie chcę spróbować.
- Dziecięca Wioska! - Dyrektor znowu przechylił się przez poręcz fotela. - Dziecięca Wioska to jedyne miejsce, gdzie u nas przestrzega się porządku. Dzieci są cudownymi ludźmi. Doskonale rozumieją, co to znaczy “nie wolno”... O naszych zerowcach nie da się tego powiedzieć, o nie! W ubiegłym roku pożarli dwa miliony megawatogodzin! W tym już piętnaście, a złożyli zamówienia jeszcze na sześćdziesiąt. Całe nieszczęście polega na tym, że absolutnie nie chcą przyjąć do wiadomości, że czegoś “nie wolno”.
- My także nie znaliśmy tego słowa - wtrącił Mark.
- Miły przyjacielu, żyliśmy obaj w dobrych czasach. To były czasy kryzysu fizyki. Nie potrzebowaliśmy więcej, niż nam dawano. No bo po co? Cóż żeśmy wtedy mieli? D-procesy, strukturę elektronową... Przestrzeniami sprzężonymi zajmowały się jednostki, a i to tylko na papierze. A teraz? Teraz nastała ta zwariowana epoka fizyki dyskretnej, z jej teorią przenikania i z jej podprzestrzenią!... Tęczo ty moja! Wszystkie te problemy fizyki zerowej! Gołowąsemu chłopaczkowi, cienkonogiemu laborantowi do byle eksperymentu potrzeba tysięcy megawatów, najbardziej unikalnych urządzeń, których nie da się wytworzyć na Tęczy i które, nawiasem mówiąc, po eksperymencie do niczego się nie nadają. Przywieźliście setkę ulmotronów. Dzięki wam za to. Ale nam potrzeba co najmniej sześciu setek! I energia... energia! Skąd ją wziąć? Przecież nie przywieźliście nam energii! Mało tego, sami jej potrzebujecie. Zwracam się z Kaneko do Maszyny: “Wskaż nam optymalną strategię!” A ona, biedaczka, tylko ręce rozkłada...
Drzwi otworzyły się szeroko i do gabinetu wszedł szybkim krokiem niewysoki, bardzo elegancki i ładnie ubrany mężczyzna. W gładko przyczesanych, czarnych włosach sterczały mu jakieś rzepy, a nieruchoma twarz wyrażała zimną, hamowaną wściekłość.
- O wilku mowa... - zaczął dyrektor wyciągając doń rękę.
- Proszę o dymisję - dźwięcznym, metalicznym głosem przemówił przybyły. - Sądzę, że nie jestem zdolny do dalszej pracy z ludźmi i dlatego proszę o dymisję. Przepraszam. - Szybko ukłonił się astronautom. - Kaneko, planista-energetyk Tęczy. Były planista-energetyk.
Gorbowski pospiesznie zaszurał nogami po śliskiej podłodze, próbując jednocześnie podnieść się i ukłonić. Szklaneczkę z sokiem podniósł przy tym nad głową upodabniając się do pijanego gościa w triclinium u Lukullusa.
- Tęczo ty moja! - krzyknął dyrektor z zakłopotaniem. - Co się jeszcze zdarzyło?
- Pół godziny temu Symeon Gałkin i Aleksandra Postyszewa podłączyli się potajemnie do strefowej podstacji i pobrali całą energię na dwie doby naprzód. - Po twarzy Kaneko przebiegł skurcz. - Maszyna była przeznaczona dla uczciwych ludzi. Nie znam podprogramu uwzględniającego istnienie Gałkina i Postyszewej. Fakt niedopuszczalny, chociaż, niestety, nie jest dla nas czymś nowym. Zapewne poradziłbym sobie z nimi. Ale nie jestem dżudoką ani akrobatą. I nie pracuję w przedszkolu. Nie mogę dopuścić, żeby zastawiano na mnie pułapki... Zamaskowali podłączenie w gęstych zaroślach za wąwozem, a w poprzek ścieżki przeciągnęli drut. Doskonale wiedzieli, że pobiegnę, aby powstrzymać olbrzymi upływ prądu... - Nagle zamilkł i zaczął nerwowo wyciągać rzepy z włosów.
- Gdzie jest Postyszewa? - spytał dyrektor bliski apopleksji. Gorbowski usiadł prosto i lękliwie podkulił nogi. Na twarzy Marka malowało się żywe zainteresowanie wydarzeniami.
- Postyszewa zaraz tu będzie - odrzekł Kaneko. - Ja także jestem pewien, że to ona była inicjatorką całego skandalu. Wezwałem ją w pańskim imieniu.
Matwiej przysunął do siebie mikrofon informacji ogólnej i przemówił niezbyt głośnym basem:
- Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Incydent z ubytkiem energii jest mi znany.
Wstał, podkradł się bokiem do Kaneko, położył mu rękę na ramieniu i powiedział przepraszająco:
- Cóż robić, przyjacielu... Przecież mówiłem: nasza Tęcza zwariowała. Wytrzymaj, przyjacielu! Ja też wytrzymuję. A Postyszewej zaraz zmyję głowę. Zrzednie jej mina, sam zobaczysz...
- Rozumiem - powiedział Kaneko. - Proszę wybaczyć; byłem wściekły. Jeśli pozwolisz, pojadę na kosmodrom. Najpaskudniejsza dzisiaj sprawa to wydawanie ulmotronów. Przyleciał statek desantowy z ładunkiem ulmotronów.
- Wiem, wiem - powiedział dyrektor współczująco. - Jakże mógłbym nie wiedzieć. Oto właśnie - wycelował swój kwadratowy podbródek prosto w astronautów - z satysfakcją przedstawiam: moi przyjaciele. Dowódca “Tariela”, Leonid Andriejewicz Gorbowski, i jego nawigator Mark Walkenstein.
- Miło mi - powiedział Kaneko chyląc głowę pełną rzepów.
Mark i Gorbowski także skłonili lekko głowy.
- Postaram się ograniczyć uszkodzenia statku do minimum - powiedział Kaneko bez uśmiechu, odwrócił się plecami i poszedł ku drzwiom.
Gorbowski z niepokojem popatrzył za nim.
Drzwi przed Kaneko otworzyły się. Uprzejmie usunął się w bok, ustępując komuś z drogi. W drzwiach stała ich nowa znajoma - brunetka w białej kurteczce z poobrywanymi guzikami. Gorbowski zauważył, że szorty miała przepalone z boku, a lewą rękę - wymazaną sadzami. Przy niej elegancki i zadbany Kaneko wydawał się przybyszem z dalekiej przyszłości.
- Proszę wybaczyć - powiedziała brunetka aksamitnym głosikiem. - Czy mogę wejść? Pan mnie wzywał, Matwieju Siergiejewiczu?
Kaneko obszedł ją szerokim łukiem odwracając głowę i skrył się za drzwiami. Matwiej wrócił do fotela, usiadł i wparł się rękami w poręcze. Twarz znowu mu posiniała.
- I cóż ty myślisz, Postyszewa - zaczął ledwie dosłyszalnie - że ja nie wiem, czyje to sprawki?...
Na ekranie pojawił się różowolicy młodzieniec w kokieteryjnie zsuniętym na bok berecie.
- Przepraszam, Matwieju Siergiejewiczu - powiedział uśmiechając się wesoło. - Chciałem tylko przypomnieć, że dwa komplety ulmotronów są nasze.
- Według kolejki, Karl - burknął Matwiej.
- W kolejce jesteśmy pierwsi - zakomunikował młodzian.
- To znaczy, że dostaniecie pierwsi. - Matwiej przez cały czas patrzył na Postyszewa zachowując srogą i nieprzystępną minę.
- Przepraszam jeszcze raz, Matwieju Siergiejewiczu, ale bardzo nas niepokoi zachowanie grupy Forstera. Widziałem, że wysłali już na kosmodrom ciężarówkę...
- Proszę się nie martwić, Karl - odrzekł Matwiej. Nie wytrzymał i cały rozpłynął się w uśmiechu. - No, naciesz swe oczy, Leonidzie. Przyszedł i skarży się! Kto? Hoffman! Na kogo? Na swego nauczyciela - Forstera! Wynoś się stąd, Karl! Nikt nie dostanie poza kolejnością.
- Dziękuję, Matwieju Siergiejewiczu - odpowiedział Hoffman. - Ja i Malajew bardzo na pana liczymy.
- On i Malajew! - parsknął gniewnie dyrektor wznosząc oczy do sufitu.
Ekran zgasł i po chwili zapalił się na nowo. Starszy, posępny mężczyzna w ciemnych okularach z jakimiś dodatkowymi urządzeniami na oprawie zahuczał z niezadowoleniem w głosie:
- Matwieju, chciałbym coś uściślić w związku z ulmotronami...
- Ulmotrony według kolejki - uciął Matwiej.
Brunetka westchnęła melancholijnie, przenikliwie popatrzyła na Marka i z pokorną miną przysiadła na brzeżku fotela.
- Nam się należy poza kolejką - powiedział człowiek w okularach.
- A więc otrzymacie poza kolejką - zgodził się Matwiej. - Istnieje kolejka pozakolejkowców i jesteś w niej ósmy.
Brunetka, pochylając się z gracją, zaczęła oglądać dziurę, następnie, pośliniwszy palec, starła z łokcia sadzę.
- Chwileczkę, Postyszewa - powiedział Matwiej i pochylił się do mikrofonu. - Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Rozdział ulmotronów dostarczonych przez gwiazdolot “Tariel” nastąpi według list zatwierdzonych przez Radę i o żadnych wyjątkach nie może być mowy. Tak więc, Postyszewa... Wezwałem cię po to, aby powiedzieć, żeś mi obrzydła. Byłem łagodny... Tak, byłem cierpliwy. Znosiłem wszystko. Nie możesz mi zarzucić okrucieństwa. Ale na Tęczę! Wszystko ma swoje granice! Jednym słowem, przekaż Gałkinowi, że odsunąłem cię od pracy i najbliższym gwiazdolotem odsyłam na Ziemię.
Olbrzymie, piękne oczy Postyszewej momentalnie napełniły się łzami. Mark z żalem pokręcił głową, Gorbowski zasępił się. Dyrektor patrzył na Postyszewa z wysuniętą do przodu szczęką.
- Teraz za późno na płacz, Aleksandro - powiedział. - Płakać trzeba było wcześniej. Razem z nami.
Do gabinetu weszła przystojna kobieta w plisowanej spódnicy i lekkiej bluzeczce. Była ostrzyżona na chłopaka, ruda grzywka spadała jej na oczy.
- Hello! - zawołała uśmiechając się przyjaźnie. - Matwieju, nie przeszkodziłam? O! - zauważyła Postyszewa. - Cóż to? Płaczemy? - Objęła Postyszewa za ramiona i przycisnęła jej głowę do piersi. - Matwieju, to przez ciebie? Jak ci nie wstyd? Pewnie byłeś nieuprzejmy. Czasami bywasz nieznośny!
Dyrektor poruszył wąsami.
- Cześć, Giną - powiedział. - Puść Postyszewa, została ukarana. Ciężko obraziła Kaneko i ukradła energię...
- Co za bzdura! - wybuchnęła Giną. - Uspokój się, dziewczyno! Co to w ogóle za słowa: “ukradła”, “obraziła”, “energia”! Komu ukradła energię? Przecież nie okradła Wioski? Nie wszystko jedno, kto z fizyków zużywa energię, Ala Postyszewa czy ten okropny Lamondois?!
Dyrektor wstał majestatycznie.
- Leonidzie, Marku - powiedział. - Oto Giną Peakbridge, główny biolog Tęczy. Gino, Leonid Gorbowski, Mark Walkenstein, astronauci.
Astronauci powstali.
- Hello! - powiedziała Giną. - Nie, nie chcę się z wami zapoznawać... Dlaczego obaj - zdrowi, przystojni mężczyźni - jesteście tacy nieczuli? Jak możecie siedzieć i patrzeć na płaczącą dziewczynę?
- Nie jesteśmy nieczuli! - zaprotestował Mark. - Gorbowski spojrzał na niego ze zdumieniem. - Akurat mieliśmy się wtrącić...
- Więc wtrąćcie się! Wtrąćcie! - rzekła Giną.
- No wiecie, koledzy! - zagrzmiał dyrektor. - Wcale mi się to nie podoba! Postyszewa, jesteś wolna. No, proszę już odejść... O co chodzi, Gino? Zostaw Postyszewa i przedstaw swoją sprawę... No widzisz, całą bluzę ci zaryczała. Postyszewa, proszę odejść, powiedziałem!
Postyszewa wstała i wyszła zasłaniając twarz dłońmi. Mark spojrzał pytająco na Ginę.
- Tak, oczywiście - powiedziała.
Mark obciągnął kurtkę, spojrzał surowo na Matwieja, skłonił się Ginie i także wyszedł. Matwiej z rezygnacją machnął ręką.
- Zrzeknę się stanowiska - jęknął. - Żadnej dyscypliny. Czy zdajesz sobie sprawę, Gino, do czego prowadzi takie postępowanie?
- Owszem - odpowiedziała podchodząc do stołu. - Cała wasza fizyka i calusieńka wasza energia nie są warte jednej łezki Alusi.
- Powiedz to Lamondois. Albo Pagawie. Albo Forsterowi. Albo, na przykład, Kaneko. A co do łez, to każdy ma swoją broń. I dosyć już na ten temat, jeśli łaska! Słucham.
- Tak, dosyć - powiedziała Giną. - Wiem, że jesteś równie uparty jak dobry. A z tego wynika, że jesteś nieskończenie uparty. Matwieju, potrzebni mi są ludzie. Nie-nie... - Poniosła do góry malutką dłoń. - Chodzi o sprawę bardzo ryzykowną i interesującą. Wystarczy, żebym skinęła palcem i połowa fizyków ucieknie swoim straszliwym kierownikom.
- Na twoje skinienie - dodał Matwiej - uciekną również sami kierownicy...
- Dziękuję, ale mam na myśli polowanie na kalmary. Potrzeba mi dwudziestu osób do odpędzania kalmarów od Wybrzeża Puszkina.
Matwiej westchnął.
- W czym ci zawiniły kalmary? - powiedział. - Nie mam ludzi.
- Chociaż dziesięć osób. Kalmary systematycznie ogołacają fermy z ryb. Co robią teraz “oblatywacze”?
Matwiej ożywił się.
- A, rzeczywiście! - przypomniał sobie. - Gaba! Gdzież jest teraz Gaba? Aha, pamiętam... Wszystko w porządku, Giną, dostaniesz dziesięciu ludzi.
- Fajnie. Zawsze wiedziałam, że jesteś dobry. Idę na śniadanie, niech mnie szukają. Do widzenia, kochany Leonidzie. Jedź z nami, bardzo się ucieszymy.
- Uf!... - odetchnął Matwiej z ulgą, kiedy drzwi zamknęły się. - Urocza kobieta - ale pracować wolę mimo wszystko z Lamondois... Ale ten twój Mark!
Gorbowski uśmiechnął się z zadowoleniem i nalał sobie jeszcze soku. Rozkosznie wyciągnął się w fotelu i po cichym pytaniu: “Można?” włączył odtwarzacz. Dyrektor również opadł na oparcie fotela.
- Tak! - powiedział z rozmarzeniem. - A pamiętasz, Leonidzie, Ślepą Plamę? Stanisław Piszta krzyczy na cały eter... A propos! Czy wiesz...
- Matwieju Siergiejewiczu - rozległo się z głośnika. - Komunikat ze “Strzały”.
- Czytaj - rzucił Matwiej pochylając się do przodu.
- “Wychodzę na derytrynitację. Następny seans łączności za czterdzieści godzin. Wszystko w porządku. Anton.” Łączność jest kiepska, Matwieju Siergiejewiczu, burza magnetyczna...
- Dziękuję - odpowiedział Matwiej. Z zatroskaniem zwrócił się do Gorbowskiego. - Nawiasem mówiąc, co wiesz, Leonidzie, o Kamilu?
- Że nigdy nie zdejmuje kasku - powiedział Gorbowski. - Pewnego razu zapytałem go o to wprost, kiedy się kąpaliśmy. I wprost mi odpowiedział.
- I co o nim myślisz?
Gorbowski zastanowił się chwilkę.
- Uważam, że ma prawo.
Gorbowski nie podjął tematu. Przez pewien czas słuchał tam-tamu, następnie rzekł:
- Widzisz Matwieju, jakoś tak się złożyło, że uważa się mnie niemal za przyjaciela Kamila. I wszyscy pytają mnie, co i jak. A ja nie lubię poruszać tej sprawy. Jeśli masz jakieś konkretne pytania, to inna sprawa.
- Mam - powiedział Matwiej. - Czy Kamil nie jest wariatem?
- Nieee, coś tył Jest po prostu zwykłym geniuszem.
- Widzisz. Ciągle sobie myślę: czemu on tak wiecznie przepowiada i przepowiada? Chyba ma jakąś manię przepowiadania...
- A cóż on takiego przepowiada?
- Nic takiego, głupstwo - odparł Matwiej. - Koniec świata. Całe nieszczęście polega na tym, że nikt, absolutnie nikt tego biedaka nie może zrozumieć... Zresztą, nie mówmy o tym. O czym to myśmy rozmawiali?
Ekran znowu rozjarzył się. Pojawił się Kaneko. Krawat miał przekrzywiony na bok.
- Matwieju Siergiejewiczu - powiedział łapiąc oddech. - Proszę pozwolić mi uściślić listę. Powinna być tam kopia.
- Och, jak mi to wszystko obrzydło! - westchnął Matwiej. - Leonidzie, wybacz proszę. Będę musiał wyjść.
- Oczywiście, idź - rzekł Gorbowski. - A ja na razie przespaceruję się na kosmodrom. Jak tam mój “Tariel”...
- Przed drugą u mnie na obiedzie - powiedział Matwiej.
Gorbowski dopił szklankę, podniósł się i z satysfakcją nastawił tam-tam na maksimum.
Rozdział 3
Około dziesiątej upał stał się nie do zniesienia. Z rozpalonego stepu przez szczeliny zamkniętych okien przesączały się cierpkie opary lotnych soli. Nad stepem pląsały miraże. Robert postawił przy swoim fotelu dwa potężne wentylatory i półleżał, wachlując się starym czasopismem. Pocieszał się myślą, że koło trzeciej będzie znacznie ciężej, a potem tylko patrzeć i już wieczór. Kamil zastygł przy pomocnym oknie. Nie rozmawiali więcej.
Z rejestratora wypełzała nie kończąca się błękitna taśma pokryta zębatymi liniami automatycznego zapisu, licznik Younga powoli, niedostrzegalnie dla ludzkiego oka rozjarzał się intensywnym liliowym światłem, cieniutko piszczały ulmotrony - za ich zwierciadlanymi okienkami złowróżbnie migotały odblaski płomienia jądrowego. Fala potężniała. Gdzieś za północnym horyzontem, nad nieogarnionymi pustkowiami martwej ziemi biły w stratosferę gigantyczne fontanny gorącego, trującego pyłu...
Zajazgotał sygnał wideofonu i Robert bezzwłocznie zaczął udawać, że pracuje. Myślał, że to Patryk albo - co byłoby straszne w taki skwar - Malajew. Tymczasem dzwoniła Tania, wesoła i świeża, i na pierwszy rzut oka było widać, że tam u niej nie ma czterdziestostopniowego upału, nie ma cuchnących wyziewów martwego stepu, powietrze jest słodkie i orzeźwiające, a z pobliskiego morza wiatr przynosi czyste zapachy gazonów odkrytych podczas odpływu.
- Jak ci tam beze mnie, mój Robiku? - spytała.
- Kiepsko - poskarżył się Robert. - Śmierdzi. Gorąco. Pocę się. Nie ma ciebie. Spać się chce nie do wytrzymania, a zasnąć nie można.
- Biedny chłopczyk! A ja zdrzemnęłam się wspaniale w helikopterze. Przede mną też trudny dzień. Letnie święto - ogólny rwetes, obłęd i koniec świata. Dzieciaki biegają jak oszalałe. Jesteś sam?
- Nie. Tam oto stoi Kamil, i nie widzi nas ani nie słyszy. Taniku, będę dziś na ciebie czekał. Tylko gdzie?
- A zmienia cię ktoś? Szkoda. Polećmy na południe!
- Doskonale. Pamiętasz kafejkę w Osiedlu Rybackim? Będziemy jeść minogi, pić młode wino... lodowate! - Robert jęknął i wzniósł oczy w górę. Teraz będę oczekiwał wieczoru. Jakże będę go oczekiwał!
- Ja też... - Obejrzała się. - Całuję cię, Robi - powiedziała. - Zadzwonię.
- Bardzo będę czekał - zdążył powiedzieć Robert.
Kamil ciągle patrzył przez okno ze splecionymi na plecach rękami. Jego palce poruszały się bez przerwy. Miał nadzwyczaj długie, białe, giętkie palce z krótko obciętymi paznokciami. Palce dziwacznie splatały się i rozplatały, aż Robert przyłapał się, że usiłuje robić to samo z własnymi.
- Zaczęło się - powiedział nagle Kamil. - Radzę popatrzeć.
- Co się zaczęło? - zapytał Robert. Nie chciało mu się wstawać.
- Ruszył step - powiedział Kamil.
Robert wstał niechętnie i podszedł do niego. Z początku niczego nie zauważył. Potem wydawało mu się, że widzi miraż. Ale przyjrzawszy się, tak gwałtownie pochylił głowę do przodu, że aż stuknął czołem w szybę. Step poruszał się. Step szybko zmieniał barwę - straszna czerwonawa masa pełzła przez żółtą przestrzeń. W dole pod wieżą można było dojrzeć, jak roją się wśród wyschniętych łodyg czerwone i rude kropki.
- O matko!... - jęknął Robert. - Czerwona ziarnojadka! Czemu tak stoisz?! - Rzucił się do wideofonu. - Pastuchy! - krzyknął. - Dyżurny!
- Dyżurny słucha.
- Mówi posterunek Stepowy. Od północy nadciąga ziarnojadka. Cały step jest pokryty ziarnojadka.
- Co takiego? Proszę powtórzyć... Kto mówi?
- Mówi posterunek Stepowy, obserwator Sklarow! Czerwona ziarnojadka nadciąga z północy! Gorzej niż dwa lata temu! Zrozumiał pan? Cały step roi się od ziarnojadki!
- Tak jest... Jasne... Dziękuję, Sklarow... A to pech! Mamy wszystko na południu... A to kłopot!... No trudno...
- Dyżurny! - krzyknął Robert. - Niechże pan posłucha, musicie się połączyć z Alabastrową lub z Greenfield, tam jest pełno zerowców, pomogą!
- Zrozumiałem! Dziękuję, Sklarow. Kiedy ziarnojadka przestanie się przemieszczać, niech pan nas natychmiast zawiadomi.
Robert znowu podbiegł do okna. Ziarnojadka szła wałem, trawy nie było już widać.
- Nieszczęście! - biadolił Robert przyciskając twarz do szyby. - To rzeczywiście katastrofa!
- Nie łudź się, Robiku - powiedział Kamil. - To jeszcze żadne nieszczęście. To po prostu coś ciekawego.
- Jak wyżre nam zasiewy - rzucił gniewnie Robert - zostaniemy bez zboża, bez bydła.
- Nie zostaniemy, Robi. Nie zdąży.
- Mam nadzieję. Tylko na to liczę. Popatrz tylko, jak wali. Przecież cały step jest czerwony.
- Kataklizm - przyznał Kamil.
Niespodziewanie zapadł zmierzch. Olbrzymi cień ogarnął step. Robert obejrzał się i podbiegł do wschodniego okna. Szeroka, drżąca chmura zakryła słońce. I znowu Robert nie od razu zrozumiał, co się dzieje. Z początku po prostu dziwił się, gdyż za dnia na Tęczy nigdy nie bywało chmur. Lecz potem zobaczył, że to są ptaki. Tysiące tysięcy ptaków leciały z północy i nawet przez zamknięte okna słychać było ciągły, szeleszczący szum skrzydeł i przenikliwe, cienkie okrzyki. Robert cofnął się do stołu.
- Skąd się wzięły ptaki? - wykrztusił zdumiony.
- Wszystko się ratuje - odparł Kamil. - Wszystko ucieka. Na twoim miejscu, Robi, zrobiłbym to samo. Nadciąga Fala.
- Jaka Fala? - Robert nachylił się i popatrzył na przyrządy. - Przecież nie ma żadnej Fali, Kamilu.
- Nie ma? - powiedział Kamil spokojnie. - Tym lepiej. Zostańmy i popatrzmy.
- Nawet nie miałem zamiaru uciekać. Po prostu zadziwia mnie to wszystko. Chyba trzeba zameldować do Greenfield. I przede wszystkim, skąd się wzięły ptaki? Tam jest przecież pustynia.
- Tam jest bardzo dużo ptaków - powiedział spokojnie Kamil. - Są też olbrzymie, błękitne jeziora, trzciny... - umilkł.
Robert patrzył na niego z niedowierzaniem. Dziesięć lat pracował na Tęczy i zawsze był przekonany, że na północ od Gorącego Równoleżnika nie ma nic: ani wody, ani trawy, ani życia. Ach, wziąć tak flyer i polecieć tam z Tanią, pomyślał przelotnie. Jeziora, trzciny...
Zaterkotał sygnał wezwania i Robert odwrócił się do ekranu. Był to sam Malajew.
- Sklarow - powiedział zwykłym, nieprzyjaznym tonem i Robert z przyzwyczajenia poczuł się winny, winny za wszystko, w tym również za ziarnojadkę i ptaki. - Sklarow, niech pan posłucha rozkazu. Proszę natychmiast ewakuować posterunek. I niech pan zabierze ulmotrony.
- Fiodorze Anatoliewiczu - powiedział Robert. - Ruszyła ziarnojadka, lecą ptaki. Właśnie chciałem zameldować...
- Proszę się nie rozpraszać. Powtarzam. Zabiera pan oba ulmotrony, siada do helikoptera i natychmiast rusza do Greenfield. Zrozumiano?
- Tak.
- Teraz... - Malajew popatrzył gdzieś w dół. - Teraz jest dziesiąta czterdzieści pięć. O jedenastej zero zero powinien pan być w powietrzu. Proszę wziąć pod uwagę, że wprowadzam do akcji charybdy, więc na wszelki wypadek niech pan się trzyma wyżej. Jeśli nie zdąży pan zdemontować ulmotronów, proszę je porzucić.
- A co się stało?
- Idzie Fala - powiedział Malajew i po raz pierwszy popatrzył Robertowi w oczy. - Przeszła już Gorący Równoleżnik. Proszę się pospieszyć.
Przez sekundę Robert stał jak wryty, zbierając myśli. Potem znowu obejrzał przyrządy. Na ich podstawie można było stwierdzić, że erupcja zmniejszała się.
- No, to nie moja sprawa - powiedział Robert na cały głos. - Kamilu, pomożesz mi?
- Teraz już nikomu nie jestem w stanie pomóc - odezwał się Kamil. - Zresztą, nie moja sprawa. Co trzeba robić - taszczyć ulmotrony?
- Tak. Tylko najpierw trzeba je zdemontować.
- Czy zechcesz posłuchać dobrej rady? - powiedział Kamil. - Dobrej rady numer siedem tysięcy osiemset trzydzieści dwa?
Robert już wyłączył prąd i parząc palce odkręcał chwytaki.
- No, słucham tej pańskiej rady - odparł.
- Zostaw ulmotrony, siadaj do helikoptera i leć do Tani.
- Dobra rada - mruknął Robert pospiesznie zrywając połączenia. - Sympatyczna. Pomóż no mi go wyciągnąć...
Ulmotron ważył ze sto kilo - gruby, gładki walec długości półtora metra. Wyciągnęli go z gniazda i wtoczyli do kabiny windy. Zawył wicher, wieża poczęła wibrować.
- Wystarczy - powiedział Kamil. - Zjedźmy razem.
- Trzeba wziąć drugi.
- Robi, wam nawet ten jeden już nie będzie potrzebny. Posłuchaj mojej rady.
Robert popatrzył na zegarek.
- Mamy jeszcze czas - oznajmił rzeczowo. Zjedź i wytocz go na ziemię.
Kamil zamknął drzwi. Robert wrócił do urządzenia. Na zewnątrz panował czerwony półmrok. Ptaków więcej nie było, ale niebo zasnuł mglisty całun, przez który ledwie przeświecał maleńki dysk słońca. Wieża drżała i kołysała się w porywach wiatru.
- Żeby tylko zdążyć! - pomyślał na głos Robert.
Natężając się wyciągnął drugi ulmotron, umieścił na ramieniu i zaniósł do windy. I wtedy za jego plecami z przeraźliwym chrzęstem wyleciały ramy okienne i do laboratorium wdarły się tumany kłującego kurzu niesione z rozpalonym wichrem. Coś mocno uderzyło go w nogi. Robert momentalnie przysiadł opierając ulmotron o ścianę i nacisnął guzik wezwania. Silnik dźwigu zawył na jałowym biegu i od razu zamilkł.
- Kami-i-i-lu! - krzyknął Robert przyciskając twarz do okratowanych drzwi.
Nikt się nie odezwał. Wiatr wył i świszczał w rozbitych oknach, wieża huśtała się coraz bardziej i Robert ledwie trzymał się na nogach. Znowu przycisnął guzik. Winda nie działała. Wówczas, szamocząc się z wiatrem, dobrnął do okna i wyjrzał na zewnątrz. Step zasnuły kłęby wściekle mknącego kurzu. Coś błyszczącego migało na dole u podnóża wieży i Robertowi krew zastygła w żyłach, gdy pojął, że to szarpie się i miota na wietrze wykręcone i pogięte skrzydło pterokaru. Robert zamknął oczy i oblizał zeschnięte wargi. Usta napełniły się żrącą goryczą. Świetna pułapka, pomyślał. Patryk by tu...
- Kami-i-i-lu! - krzyknął z całej siły.
Ale sam ledwie słyszał własny głos. Przez: okno... nie da rady, porwie huragan. Czy w ogóle warto się szarpać? Pterokar rozbity... Tutaj mnie w końcu dosięgnie. Nie, zejść trzeba. Dlaczego Kamil się tak grzebie - ja na jego miejscu już bym naprawił windę... Racja, winda!
Stąpając przez odłamki drzewa i szkła, wrócił do okratowanych drzwi i wczepił się w nie oburącz. No, dalej, “Młodości Świata”, pomyślał. Drzwi były zrobione solidnie. Gdyby kratownice wieży wykonano równie solidnie, winda za nic by nie nawaliła. Robert przywarł plecami do drzwi i zgiętymi nogami zaparł się o ścianę przedsionka. Dalejże... Rraz! Pociemniało mu w oczach. Coś zachrzęściło:. ni to drzwi, ni to mięśnie. Jeszcze rraz! Drzwi zaczęły ustępować. Zaraz wylecą, pomyślał Robert, a ja wpadnę do szybu. Dwadzieścia metrów głową w dół, a z góry na mnie poleci ulmotron. Zmienił pozycję, zapierając się plecami o ścianę, nogami zaś o drzwi. Trrach!... Wyleciała dolna połowa drzwi i Robert upadł na wznak, uderzając się w głowę. Przez kilka sekund leżał nieruchomo. Był cały mokry od potu. Później zajrzał do otworu. Daleko w dole widniał dach kabiny. Strasznie bał się schodzić, ale wieża zaczęła się przechylać i pociągnęła go ku dołowi. Nie opierał się, bo wieża przechylała się coraz bardziej i bardziej i trwało to bez końca.
Schodził, chwytając się kratownic i rozporek, a ciężki, kłujący od kurzu wiatr przyciskał go do ciepłego metalu. Zdążył zauważyć, że pyłu znacznie ubyło, a step znowu jest zalany słońcem. Wieża nadal pochylała się. Było mu tak spieszno dowiedzieć się, co z pterokarem i gdzie się podział Kamil, że wyskoczył z szybu, kiedy brakowało jakichś czterech metrów. Boleśnie uderzył w ziemię nogami, a potem rękami. I pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były palce Kamila, wbite w suchy grunt.
Kamil leżał pod przewróconym pterokarem, z szeroko otwartymi okrągłymi, szklanymi oczami, a jego długie, cienkie palce wbiły się w ziemię, jakby próbował wydostać się spod rozbitej maszyny, a może po prostu bardzo cierpiał przed śmiercią. Kurz pokrywał jego białą kurtkę, kurz leżał na policzkach i otwartych oczach.
- Kamilu - zawołał Robert.
Wiatr wściekle szarpał nad jego głową strzępem poharatanego skrzydła. Wiatr niósł strugi żółtego kurzu. Wiatr gwizdał i jęczał w kratownicach przechylonej wieży. Na przymglonym niebie okrutnie płonęło małe słońce. Sprawiało wrażenie kosmatego.
Robert wstał i napierając całym ciałem usiłował podnieść pterokar. Na sekundę udało mu się nieco unieść ciężką maszynę, ale tylko na sekundę. Znowu spojrzał na Kamila. Całą twarz miał zasypaną pyłem, biała kurtka zrudziała i tylko do absurdalnego białego kasku nie przywarła ani jedna drobinka kurzu. Matowy plastyk wesoło połyskiwał w słońcu.
Robertowi zadrżały nogi, więc usiadł obok umarłego. Chciało mu się płakać. Żegnaj, Kamilu. Słowo honoru, kochałem ciebie. Nikt cię nie kochał, a ja kochałem. Racja, nigdy nie słuchałem ciebie - tak jak inni, ale, słowo honoru, nie słuchałem tylko dlatego, że nie miałem nadziei zrozumieć cokolwiek z twoich stów. Przewyższałeś wszystkich o głowę, a już mnie, to szkoda gadać. A teraz nie mogę zepchnąć z twojej zmiażdżonej piersi tej kupy złomu. Obowiązek przyjaźni nakazywałby pozostać przy tobie. Ale czeka na mnie Tania, może nawet Malajew, a poza tym strasznie chcę żyć. Tu nie pomogą żadne uczucia ani żadna logika. Wiem, że nie uda mi się uciec. Ale mimo wszystko pójdę. Będę biegł, brnął, może nawet będę się czołgał, lecz będę uciekać do końca... Jestem dureń, powinienem był posłuchać twojej siedmiotysięcznej rady, ale, jak zawsze, nie zrozumiałem cię, chociaż wszystko wydawało się jasne...
Czuł się tak rozbity i zmęczony, że tylko z ogromnym wysiłkiem zmusił się do powstania i odejścia. A kiedy się odwrócił, żeby po raz ostatni popatrzeć na Kamila, zobaczył Falę.
W oddali, nad północnym horyzontem, za czerwonawą mgiełką osiadającego pyłu skrzyła się na białawym niebie oślepiająca wstęga, jasna jak słońce.
No, to już koniec, ociężale pomyślał Robert. Daleko nie ucieknę. Za pół godziny będzie tu i pójdzie dalej, a tutaj pozostanie gładka, czarna pustynia. Wieża, oczywiście, jakoś przetrwa i nic się nie stanie ulmotronom, pterokar ocaleje i oderwane skrzydło zawiśnie w gorącej, bezwietrznej ciszy. I być może po Kamilu zostanie kask. A po mnie w ogóle nic nie zostanie. Przyjrzał się sobie jakby na pożegnanie - poklepał po nagiej piersi, pomacał bicepsy. Szkoda, pomyślał. I w tym momencie zauważył autolot.
Autolot stał za wieżą - mały dwuosobowy flyer podobny do pstrokatego żółwia, szybki, ekonomiczny, zadziwająco prosty i wygodny w kierowaniu. Autolot Kamila. Ależ naturalnie, to był flyer Kamila!
Robert zrobił w jego kierunku kilka niepewnych kroków, a potem na łeb na szyję pomknął, omijając wieżę. Nie spuszczał oczu z flyera, jakby się bojąc, że nagle zniknie, potknął się o coś i na płask przejechał po kłującej trawie, zdzierając sobie skórę z piersi i brzucha. Zerwał się zaraz na nogi i odwrócił. Ciężki cylinder ulmotronu z gładkimi, aż do błękitu wypolerowanymi ściankami jeszcze leciutko kołysał się od uderzenia. Robert spojrzał na północ. Zza horyzontu wyrastała już czarna ściana. Podbiegł do autolotu i wzbijając tuman kurzu wskoczył na siedzenie; namacawszy rękojeść steru od razu ruszył pełnym gazem.
Strefa stepów ciągnęła się do samego Greenfield i Robert pokonał ją ze średnią prędkością pięciuset kilometrów na godzinę. Autolot mknął nad stepem jak pchła - ogromnymi skokami. Oślepiająca wstęga wkrótce zniknęła za horyzontem. W stepie wszystko wydawało się normalne: i sucha, szczeciniasta trawa, i drżące opary nad solniskami, i rzadkie pasemka karłowatych krzewów. Słońce piekło bezlitośnie. I, o dziwo, nigdzie nie było żadnych śladów ani ziarnojadki, ani ptaków, ani huraganu. Zapewne huragan rozpędził wszelkie żywe stworzenia i sam zagubił się w tych bezpłodnych, odwiecznie pustynnych bezkresach Pomocnej Tęczy, które sama natura przeznaczyła dla szalonych eksperymentów fizyków-zerowców. Pewnego razu, kiedy Robert był jeszcze nowicjuszem, gdy Stolicę nazywano po prostu stacją, a Greenfield w ogóle nie było, przechodziła przez te miejsca Fala, wywołana przez wspaniałe doświadczenie zmarłego już Liu Fynczena; wtedy wszystko tu było czarne, ale minęło zaledwie siedem lat i czepliwa, niewybredna trawa na nowo odrzuciła pustynię daleko na pomoc, do samych rejonów erupcji.
Wszystko powróci na swoje miejsce, myślał Robert. Wszystko będzie jak dawniej, tylko Kamila już nie będzie. I jeśli kiedykolwiek ktoś nagle pojawi się w fotelu za moimi plecami, będę wiedział, że jest to na pewno tylko widmo. A teraz pójdę do Malajewa i rzucę mu prosto w twarz: “Pańskie ulmotrony zostawiłem.” A on wycedzi przez zęby: “Jak pan śmiał, Sklarow?” A wtedy mu powiem: “Gwiżdżę na ulmotrony, bo przez pańskie ulmotrony zginął Kamil!” A on odpowie: “Bardzo mi, oczywiście, przykro, ale ulmotrony trzeba było przywieźć”. W końcu wpadnę w taką wściekłość, że wszystko mu wygarnę: “Ty soplu lodowy!” ryknę. “Ty bałwanie z elektronicznym sterowaniem. Jak śmiesz myśleć o ulmotronach, skoro zginął Kamil?! Jesteś bez duszy, ty podły jaszczurze!”
Dwieście kilometrów przed Greenfield zobaczył Charybdy - gigantyczne telemechaniczne czołgi z rozwartymi paszczami energopochłaniaczy. Charybdy ciągnęły tyralierą od horyzontu do horyzontu, zachowując regularne półkilometrowe odstępy, ze szczękiem i ogłuszającym łoskotem cyklopowych silników. Zostawiały w żółtym stepie za sobą szerokie pasma brązowej ziemi, przeoranej aż do bazaltowej podstawy kontynentu. Traki gąsiennic rozbłyskiwały w słońcu. A w oddali, z prawej strony na zmatowiałym niebie miotał się ledwie dostrzegalny punkcik - był to helikopter naprowadzający, kierujący ruchem metalowych potworów. Charybdy szły na Falę.
Energopochłaniacze najwidoczniej jeszcze nie pracowały, ale Robert na wszelki wypadek ostro zwiększył wysokość i zaczął się zniżać dopiero wtedy, gdy z naprzeciwka wynurzyło się z mgły Greenfield - kilka białych domków i kwadratowa wieża kontrolna dalekiego zasięgu - otoczone bujną ziemską zielenią. Na pomocnych peryferiach, przygniatając swym ciężarem palmowy zagajnik, posępnie czerniała nieruchoma charybda, kierując prosto na Roberta bezdenną tubę pochłaniacza, i jeszcze dwie Charybdy stały na prawo i na lewo od osiedla. Dwa helikoptery wzbiły się nad wieżę i odleciały ku południowi. Na placu wśród zielonych gazonów lśniły w słońcu błoniaste skrzydła pterokarów. Wokół biegali i krzątali się ludzie.
Robert podprowadził autolot do wejścia na wieżę i wyskoczył na ganek. Ktoś cofnął się zaskoczony, kobiecy głos krzyknął: “Kto to?” Robert ujął klamkę szklanych drzwi i na moment zamarł w bezruchu, wpatrując się w swoje odbicie - prawie nagi, cały pokryty zapiekłym kurzem, wściekłe oczy, przez pierś i brzuch biegnie szerokie, sczerniałe zadrapanie... Dobra, pomyślał i szarpnął drzwi. “Ależ to Robert!” krzyknął ktoś z tyłu. Powoli wszedł na górę po schodach i natknął się na Patryka. Patryk patrzył na niego z otwartymi ustami. “Patryku”, powiedział Robert. “Patryku, przyjacielu, Kamil zginął...” Patryk zamrugał i nagle zatkał sobie usta ręką. Robert poszedł dalej. Drzwi do dyspozytorni stały otworem. Byli tam Malajew, szef północnych zerowców Szota Pietrowicz Pagawa, Karl Hoffman i jeszcze jacyś ludzie - zdaje się, biolodzy. Robert zatrzymał się w drzwiach i złapał się futryny. Za plecami rozległ się tupot na stopniach i ktoś zawołał: “Skąd on wie?”
- Kamil... - rzekł Robert ochryple i rozkaszlał się.
Wszyscy popatrzyli na niego skonsternowani.
- O co chodzi? - ostro zapytał Malajew. - Co się z panem dzieje, Sklarow, dlaczego pan tak wygląda?
Robert podszedł do stołu i opierając brudne pięści na jakichś papierach, powiedział mu w twarz:
- Kamil zginął. Zmiażdżyło go.
Zrobiło się bardzo cicho. Oczy Malajewa zwęziły się.
- Jak to zmiażdżyło? Gdzie?
- Przygniótł go pterokar - powiedział Robert. - Przez pańskie drogocenne ulmotrony. Mógł się spokojnie uratować, ale pomagał mi ciągnąć pańskie drogocenne ulmotrony, i zmiażdżyło go. A ulmotrony zostawiłem. Zabierze je pan, kiedy przejdzie Fala. Rozumie pan? Zostawiłem. Gdzieś się tam teraz poniewierają.
Ktoś podał mu szklankę wody. Wziął szklankę i łapczywie wypił. Malajew milczał. Jego blada twarz zrobiła się zupełnie biała. Karl Hoffman bez celu przerzucał jakieś schematy i nie podnosił oczu. Pagawa podniósł się i stał z opuszczoną głową.
- Straszne... - powiedział wreszcie Malajew. - To był wielki człowiek. - Potarł czoło. - Bardzo wielki człowiek. - Znowu popatrzył na Roberta. - Jest pan bardzo zmęczony, Sklarow...
- Nie zmęczyłem się.
- Proszę doprowadzić się do porządku i odpocząć.
- I to wszystko? - zapytał gorzko Robert.
Twarz Malajewa zrobiła się obojętna i szorstka jak przedtem.
- Zatrzymam pana jeszcze na chwilę. Widział pan Falę?
- Widziałem. Falę także widziałem.
- Jakiego to typu Fala?
W mózgu Roberta coś się przesunęło i wszystko powróciło na swoje dawne miejsce. Znów stali naprzeciw siebie władczy i mądry kierownik Malajew i jego wieczny laborant-obserwator Robert Sklarow, onże “Młodość Świata”.
- Chyba trzeciego - odpowiedział pokornie. - Fala Liu.
Pagawa podniósł głowę.
- Do-obrze! - oświadczył niespodziewanie dziarsko. I zaraz rozkleił się, oparł łokciami o stół i usiadł bezwładnie. - Oj, Kamilu. Oj, Kamilu - wymamrotał. - Oj, biedaczysko!... - Chwycił się za wielkie, odstające uszy i zaczął kołysać głową nad papierami.
Jeden z biologów, bojaźliwie zezując na Roberta, pociągnął Malajewa za łokieć.
- Proszę wybaczyć - wtrącił nieśmiało. - A co w tym dobrego? To Fala Liu.
Malajew przestał wreszcie świdrować Roberta twardym spojrzeniem.
- To znaczy - odparł - że zginie tylko pomocne pasmo zasiewów. Ale jeszcze nie mamy pewności, czy to Fala Liu. Obserwator mógł się pomylić.
- No, jak to? - zajęczał biolog. - Umawialiśmy się przecież... Macie te... Charybdy... Nie można jej zatrzymać? Jacy z was fizycy?
Karl Hoffman odezwał się:
- Być może uda się wytłumić inercję Fali na linii nieciągłego spadku.
- Co znaczy “być może”?! - krzyknęła nieznajoma kobieta stojąca obok biologa. - Chyba rozumiecie, że to skandal? Gdzie są wasze gwarancje? Gdzie wasze przepiękne mowy? Czy rozumiecie, że pozostawiacie planetę bez chleba i mięsa?
- Nie przyjmuję takich pretensji - powiedział zimno Malajew. - Głęboko wam współczuję, ale wasze pretensje powinny być adresowane do Etienne'a Lamondois. My nie robimy zero-eksperymentów. Badamy Falę...
Robert odwrócił się i powoli poszedł do drzwi. A Kamil w ogóle ich nie obchodzi, pomyślał. Fala, zasiewy, mięso... Za co go tak nie lubili? Za to, że był mądrzejszy od nich wszystkich razem wziętych? A może oni w ogóle nikogo nie lubią? W drzwiach stały chłopaki, znajome twarze, zatrwożone, smutne, zatroskane. Ktoś wziął go za ramię. Popatrzył z góry na dół i spotkał się wzrokiem z małymi, smutnymi oczami Patryka.
- Chodźmy, Rob, pomogę ci się umyć...
- Patryku - powiedział Robert i położył mu rękę na ramieniu. - Patryku, uciekaj stąd. Zostaw ich, jeśli chcesz pozostać człowiekiem...
Twarz Patryka wykrzywiła się cierpiętnicze.
- No co ty, Rob - wymamrotał. - Nie trzeba tak. To minie.
- Minie - powtórzył Robert. - Wszystko minie. Fala minie. Życie minie. I wszystko zostanie zapomniane. Czy to nie obojętne, kiedy zostanie zapomniane? Od razu czy później...
Za jego plecami już całkiem otwarcie kłócili się biolodzy. Malajew żądał: “Komunikat!” Szota krzyczał: “Nie przerywać pomiarów ani na sekundę! Wykorzystajcie całą automatykę! Do diabła z nią, możecie potem wyrzucić!”
- Chodźmy, Rob - poprosił Patryk.
I w tej chwili, górując nad gwarem i krzykami, w dyspozytorni zagrzmiał znajomy, monotonny głos:
- Proszę o uwagę!
Robert gwałtownie odwrócił się. Ugięły się pod nim kolana. Na wielkim ekranie ujrzał poczwarny matowy kask i okrągłe nieruchome oczy Kamila.
- Mam mało czasu - mówił Kamil. To był prawdziwy, żywy Kamil. Trzęsła mu się głowa, poruszały wąskie wargi i w takt słów drgał koniuszek długiego nosa. - Nie mogę połączyć się z dyrektorem. Natychmiast wezwijcie “Strzałę”. Natychmiast ewakuujcie całą pomoc. Natychmiast! - Odwrócił głowę i popatrzył gdzieś w bok, i widać było jego policzek wybrudzony pyłem. - Za Falą Liu nadciąga Fala nowego typu. Z nią nie...
Oślepiający trzask i ekran zgasł. W dyspozytorni zapadła grobowa cisza i nagle Robert zobaczył straszne, zmrużone, wpatrzone w niego oczy Malajewa.
Rozdział 4
Na Tęczy znajdował się tylko jeden kosmodrom i na tym kosmodromie stał tylko jeden gwiazdolot, desantowy gwiazdolot “Tariel-2” typu sigma D. Widać go było z daleka - białobłękitna kopuła o wysokości siedemdziesięciu metrów jak błyszczący obłok wznosiła się nad płaskimi, ciemnozielonymi dachami stacji paliwowych. Gorbowski zatoczył nad nim dwa niepewne koła. Wylądować przy gwiazdolocie było trudno: otaczał go ciasny pierścień różnorodnych maszyn. Z góry dostrzegał niezgrabne roboty paliwowe, przyssane do sześciu wlewów zbiornika, zaaferowane automaty awaryjne, obmacujące każdy centymetr poszycia, szarego robota-matkę, kierującego tuzinem żwawych maszyn-analizatorów. Widok dobrze znany, radujący gospodarskie oko.
Jednak przy włazie bagażowym doszło do jawnego naruszenia wszelkich praw. Pokorne automaty kosmodromu zostały odepchnięte na bok; tłoczyło się tam mnóstwo pojazdów transportowych wszelkich typów. Ciężarowe bindugi, turystyczne dyliżanse, osobowe testudo i gepardy, a nawet jeden kret - ciężka maszyna ryjąca do robót górniczych. Wszystkie te maszyny dokonywały skomplikowanych ewolucji przy włazie, tłocząc się i popychając nawzajem. Z boku; w największym skwarze stało kilka helikopterów i poniewierały się puste skrzynie, w których Gorbowski z łatwością rozpoznał opakowania ulmotronów. Na skrzyniach smutno siedzieli jacyś ludzie.
Szukając miejsca do lądowania Gorbowski rozpoczął trzecie koło i wtedy zauważył, że na ogonie siedzi mu ciężki pterokar, a jego kierowca, wysuwając się po pas z otwartych drzwiczek, daje mu jakieś niezrozumiałe znaki. Gorbowski wylądował między helikopterami i skrzyniami, a pterokar natychmiast bardzo niezręcznie klapnął tuż obok.
- Ja za panem - oświadczył rzeczowo kierowca pterokaru, wyskakując z kabiny.
- Nie radzę - odparł łagodnie Gorbowski. - Nie mam nic wspólnego z kolejką. Jestem kapitanem tego gwiazdolotu.
- Wspaniale! - krzyknął półgłosem, rozglądając się ostrożnie na boki. - Zaraz utrzemy nosa zerowcom. Jak się nazywa kapitan tego statku?
- Gorbowski - powiedział Gorbowski z lekkim ukłonem.
- A nawigator?
- Walkenstein.
- Świetnie - stwierdził pilot pterokaru. - A więc pan jest Gorbowskim, a ja - Walkensteinem. Chodźmy!
Wziął Gorbowskiego pod rękę. Gorbowski zaczął się opierać.
- Niech pan posłucha, Gorbowski, niczym nie ryzykujemy. Znam świetnie te statki. Sam leciałem tutaj na desantowcu. Dotrzemy do magazynu, weźmiemy po ulmotronie i zamkniemy się w mesie. Kiedy skończy się to wszystko - niedbałym ruchem wskazał na pojazdy - spokojnie wyjdziemy.
- A jeśli przyjdzie prawdziwy nawigator?
- Prawdziwy nawigator będzie musiał długo udowadniać, że jest prawdziwy - przekonywał samozwańczy nawigator.
Gorbowski parsknął śmiechem i rzekł:
- Chodźmy.
Pseudonawigator przygładził włosy, zrobił głęboki wdech i zdecydowanie ruszył naprzód. Zaczęli przeciskać się między pojazdami. Pseudonawigator mówił bez przerwy - nagle okazało się, że dysponuje głębokim, sugestywnym basem.
- Sądzę - oznajmił wszem i wobec - że oczyszczenie dyfuzorów jedynie spowoduje zwłokę. Proponuję po prostu wymienić połowę kompletów, a główną uwagę zwrócić na przegląd poszycia. Kolego, przesuńcie trochę waszą maszynę! Przeszkadzacie... Otóż więc, Walentinie Pietrowiczu, przy wchodzeniu na derytrynitację... Cofnijcie ciężarówkę, kolego. Nie rozumiem, dlaczego się tak tłoczycie? Jest kolejka, jest lista, jakieś prawo wreszcie... Wyślijcie przedstawicieli... Walentynie Pietrowiczu, nie wiem jak pana, lecz mnie osobiście szokuje dzikość tubylców. Czegoś takiego nie widzieliśmy nawet na Pandorze wśród tachorgów...
- Ma pan całkowitą słuszność, Mark - powiedział Gorbowski, którego zaczynała bawić ta sytuacja.
- Co? Tak, ma się rozumieć... Okropne obyczaje! Dziewczyna w jedwabnej chusteczce wysunęła się z kabiny ciężarówki i zapytała:
- Nawigator i kapitan, jeśli się nie mylę?
- Tak! - odpowiedział wyzywająco nawigator. - I jako nawigator radziłbym pani jeszcze raz przeczytać instrukcję o kolejności rozładunku.
- Myśli pan, że to konieczne?
- Niewątpliwie. Pani zupełnie niepotrzebnie wprowadziła ciężarówkę do dwudziestometowej strefy...
- A wiecie, przyjaciele - rozległ się wesoły, młody głos - ten nawigator ma uboższą fantazję niż dwaj poprzedni.
- Co pani chce przez to powiedzieć? - obrażonym tonem spytał fałszywy nawigator. W jego twarzy było coś z Nerona - aktora.
- Widzi - pan - powiedziała z przejęciem dziewczyna w chusteczce. - Tam oto, na pustych skrzyniach, już siedzą dwaj nawigatorzy i jeden kapitan. A puste skrzynie - to opakowania po ulmotronach, które zabrał inżynier pokładowy - skromna młoda kobieta. W tej chwili ściga ją pełnomocnik Rady...
- Jak się to panu podoba, Walentinie Pietrowiczu? - krzyknął fałszywy nawigator. - Samozwańcy. Hę?
- Mam wrażenie - powiedział w zadumie Gorbowski - że nie dostanę się na własny statek.
- Słuszny wniosek - powiedziała dziewczyna w chusteczce. - I już nie nowy.
Nawigator miał właśnie zdecydowanie ruszyć naprzód, ale ciężarówka po prawej przesunęła się nieco w lewo, czarno-żółty dyliżans po lewej troszeczkę skierował się w prawo, a prosto na drodze do zakazanego włazu raptem, ze złością odrzucając bryły ziemi, zaczęły się obracać wyszczerzone zębiska kreta.
- Walentinie Pietrowiczu! - zawołał z oburzeniem fałszywy nawigator. - W takich warunkach nie gwarantuję gotowości gwiazdolotu!
- Stare - powiedział smutno kierowca dyliżansu.
Dźwięczny, wesoły głos przemówił znowu:
- Co to za nawigator?! Śmiertelna nuda. Pamiętacie: drugiego nawigatora - ten rzeczywiście nas ubawił! Jak zadzierał podkoszulek i pokazywał ślady uderzeń meteorytów!
- Nie, pierwszy był lepszy - zaoponował, odwracając się, kierowca kreta.
- Tak, dobry był - zgodziła się dziewczyna w chusteczce. - Jak to szedł między pojazdami, trzymając przed oczami fotografię, i żałośnie biadolił: “Jakżeś ty daleko, Haluś moja droga! Za dziewiątą rzeką biedna ma nieboga!”
Fałszywy nawigator, z rezygnacją spuściwszy głowę, zdrapywał bezmyślnie bryły ziemi z błyszczących zębów kreta.
- No a pan co powie? - zwrócił się kierowca dyliżansu do Gorbowskiego. - Cóż pan tak ciągle milczy? Trzeba cokolwiek mówić... Coś przekonywającego.
Wszyscy z zaciekawieniem czekali na jego słowa.
- Mógłbym chyba wejść przez właz pasażerski - powiedział w zadumie Gorbowski.
Pseudonawigator z nadzieją uniósł głowę i popatrzył na niego.
- Nie mógłby pan - pokręcił głową kierowca. - Jest zamknięty od wewnątrz.
W ciszy, jaka na chwilę zapanowała, wyraźnie dał się słyszeć głos Kaneko:
- Nie mogę dać dziesięciu kompletów, proszę zrozumieć, panie Prozorowski!
- A pan niech zrozumnie mnie, panie Kaneko! Mamy zamówienie na dziesięć kompletów. Jak mogę wrócić z sześcioma?
Ktoś się wtrącił:
- Niech pan bierze, Prozorowski... Niech pan bierze na razie sześć. Nasze cztery komplety zwolnią się za tydzień, wtedy przyślę je panu.
- Obiecuje pan?
Dziewczyna w chusteczce powiedziała:
- Prozorowskiego po prostu szkoda. Mają szesnaście układów na ulmotronach!
- Tak, nędza - westchnął kierowca dyliżansu.
- A my mamy pięć - ze smutkiem przyznał się fałszywy nawigator. - Pięć układów i zaledwie jeden ulmotron. Wydawałoby się, że to drobnostka przywieźć ze dwieście sztuk?
- Moglibyśmy przywieźć i dwieście, i trzysta - oświadczył Gorbowski. - Ale ulmotrony potrzebne są teraz wszystkim. Na Ziemi zainstalowano sześć nowych linii produkcyjnych “ultra”...
- Linia “ultra” - odezwała się dziewczyna w chusteczce. - Łatwo powiedzieć! Czy pan ma pojęcie o technologii ulmotronu?
- W najogólniejszych zarysach.
- Sześćdziesiąt kilogramów ultramikroelementów... Ręczne sterowanie montażem, półmikronowe tolerancje... A jaki szanujący się człowiek pójdzie teraz na montera? Pan by, na przykład, poszedł?
- Rekrutuje się ochotników - powiedział Gorbowski.
- Ha!... - wzdrygnął się kierowca kreta. - Tydzień pomocy fizykom!...
- No cóż, Walentinie Pietrowiczu - rzekł fałszywy nawigator uśmiechając się z zawstydzeniem. - Wygląda na to, że nas nie wpuszczą...
- Jestem Leonid Andriejewicz - odpowiedział Gorbowski.
- A ja Hans - przyznał się markotnie pseudonawigator. - Chodźmy posiedzieć na skrzyniach. Może coś się wydarzy...
Dziewczyna w chusteczce pomachała im ręką. Przecisnęli się pomiędzy stłoczonymi pojazdami i usiedli na skrzyniach obok innych fałszywych astronautów. Powitano ich współczująco-drwiącym milczeniem.
Gorbowski obmacał skrzynię. Plastyk był gruby i twardy. W słonecznym skwarze parzył. Gorbowski nie miał tu nic do roboty, ale, jak zawsze, okropnie chciał poznać tych ludzi, dowiedzieć się, kim są i w jaki sposób doszli do takiego życia, i w ogóle jak im się wiedzie. Zestawił ze sobą parę skrzynek, zapytał: “Pozwolicie, że się położę?”, a następnie wyciągnął się na całą długość i za pomocą zacisku śrubowego umocował przy głowie mikroklimatyzator. Potem włączył odtwarzacz.
- Jestem Gorbowski - przedstawił się. - Leonid. Byłem kapitanem tego gwiazdolotu.
- Ja także byłem kapitanem tego gwiazdolotu - posępnie zakomunikował korpulentny ciemnolicy człowiek siedzący po prawej stronie. - Nazywam się Alpa.
- A ja jestem Banin - oświadczył nagi do pasa szczupły młodzieniec w białej panamie. - Byłem i pozostaję nadal nawigatorem. Przynajmniej dopóki nie otrzymam ulmotronu.
- Hans - rzucił krótko fałszywy Walkenstein, rozsiadając się na trawie jak najbliżej mikroklimatyzatora.
Trzeci “nawigator” widocznie ich nie słyszał. Siedział plecami do nich i coś pisał w notesie rozłożonym na kolanach.
Spomiędzy pojazdów tłoczących się u włazu wyjechał drugi gepard. Drzwiczki uchyliły się nieco, wypadły stamtąd puste skrzynki po ulmotronach i gepard pomknął w step.
- Prozorowski - powiedział Banin z zawiścią.
- Tak - potwierdził Alpa gorzko. - Prozorowski nie musi kłamać. Prawa ręka Lamondois. - Westchnął głęboko. - Nigdy nie kłamałem. Nie znoszę kłamstwa. I teraz mi bardzo ciężko na duszy.
Banin powiedział sentencjonalnie:
- Jeśli człowiek zaczyna kłamać, nie mając na to ochoty, to znaczy, że gdzieś się coś rozregulowało. Skomplikowana sprawa.
- Wszystko zależy od systemu - rzekł Hans. - Chodzi we wszystkim o założenie wyjściowe: że więcej otrzymuje ten, kto ma lepsze wyniki.
- To niech pan zaproponuje inne założenie - odezwał się Gorbowski. - Nic ci nie wychodzi - masz, kochasiu, ulmotron. Udaje ci się - posiedź sobie na skrzyniach...
- Tak - powiedział Alpa. - Jakiś straszny krach. Czy ktoś słyszał kiedykolwiek o kolejkach po aparaturę? Albo po energię? Składałeś zamówienie i dostawałeś... Nigdy cię nawet nie interesowało, skąd się jedno i drugie bierze. Owszem, intuicja podpowiadała, że istnieje masa ludzi pracujących z satysfakcją w sferze materialnego zaopatrywania nauki. Nawiasem mówiąc, to rzeczywiście bardzo ciekawa praca. Pamiętam, że ja sam po skończeniu szkoły z dużą przyjemnością zajmowałem się optymalizacją montażu układów neutrinowych. Teraz już o nich się nie pamięta, lecz kiedyś analiza neutrinowa była bardzo popularną metodą. - Wydobył z kieszeni poczerniałą fajkę i powolnymi, pewnymi ruchami nabił ją. Wszyscy obserwowali go z zaciekawieniem. - Powszechnie wiadomo, że stosunek ilości użytkowników aparatury do producentów tejże aparatury od tamtej pory nie zmienił się w sposób istotny. Ale widocznie potwornie wzrosło zużycie. Sądząc po wszystkim - wystarczy rozejrzeć się dokoła - przeciętny badacz potrzebuje dziś dwadzieścia razy więcej energii i urządzeń niż za moich czasów. - Zaciągnął się głęboko, a fajka zasyczała i zaskwierczała. - Taka sytuacja da się łatwo wyjaśnić. Od niepamiętnych czasów panuje pogląd, że na największą uwagę zasługuje problem, który rodzi maksymalną liczbę nowych idei. To jest naturalne, inaczej być nie powinno. Ale o ile pierwotny problem dotyczy poziomu subelektronowego i wymaga, przyjmijmy, ilości aparatury równej jedności, o tyle każdy z dziesięciu pochodnych problemów zagłębia się w materię co najmniej o piętro niżej i wymaga już dziesięciu jednostek. Zatrzęsienie problemów wywołuje zatrzęsienie potrzeb. Nie mówię już o tym, że interesy wytwórców aparatury nie zawsze są zgodne z interesami użytkowników.
- Zaklęty krąg - rzekł Banin. - Nasi ekonomiści nawalili.
- Ekonomiści też są badaczami - zaoponował Alpa. - I oni mają do czynienia z zatrzęsieniem problemów. A skoro już zaczęliśmy o tym mówić, powiem wam o ciekawym paradoksie, który bardzo mnie interesuje ostatnimi czasy. Weźmy transport zerowy. Młode, płodne i bardzo perspektywiczne zagadnienie. Ponieważ jest płodne, Lamondois słusznie uzyskuje olbrzymie środki materialne i energetyczne. Aby utrzymać ich stały dopływ, Lamondois jest zmuszony bezustannie pędzić naprzód - szybciej, głębiej i... w coraz węższym zakresie. A im szybciej i głębiej wdziera się, tym więcej mu potrzeba i tym dotkliwiej odczuwa niedobór środków, aż wreszcie zaczyna hamować sam siebie. Spójrzcie na tę kolejkę. Czterdzieści osób czeka i traci drogocenny czas. Jedna trzecia naukowców Tęczy traci czas, energię nerwową i rytm myśli! A pozostałe dwie trzecie? Siedzą z założonymi rękami w laboratoriach i mogą teraz myśleć wyłącznie o jednym: przywiozą, czy nie przywiozą? Czy nie jest to hamowanie własnego rozwoju? Dążenie do zachowania dopływu zasobów materialnych powoduje wyścig, wyścig wywołuje nieproporcjonalny wzrost potrzeb i w efekcie mamy do czynienia z hamowaniem własnego rozwoju.
Alpa zamilkł i zaczął czyścić fajkę. Z gromady maszyn, rozpychając je na prawo i lewo, wydostał się kret. W oknie absurdalnie wysokiej kabiny sterczało wieko nowiutkiego ulmotronu. Przejeżdżając obok, kierowca pomachał ręką samozwańczym nawigatorom.
- Chciałbym wiedzieć, po co Tropicielom ulmotron - mruknął Hans.
Nikt nie odpowiedział. Wszyscy odprowadzali wzrokiem kreta, na którego tylnej ścianie widniał znak rozpoznawczy Tropicieli - czarny siedmiokąt na czerwonej tarczy.
- Moim zdaniem - powiedział Banin - winni są jednak ekonomiści. Oni są od przewidywania. Należało dwadzieścia lat temu tak ukierunkować szkoły, żeby dzisiaj nie brakowało kadr naukowych.
- Nie wiem, nie wiem - odpowiedział Alpa. - Czy w ogóle możliwe jest planowanie podobnego procesu? Mało o tym wiemy, ale przecież może się okazać, że ustalenie równowagi między duchowym potencjałem badaczy i materialnymi możliwościami ludzkości jest w ogóle niewykonalne. Mówiąc w dużym uproszczeniu, idei będzie zawsze znacznie więcej niż ulmotronów.
- No, to jeszcze trzeba udowodnić - powiedział Banin.
- Przecież nie twierdziłem, że to jest udowodnione. Wyraziłem jedynie przypuszczenie.
- Takie przypuszczenie jest fałszywe - oświadczył Banin. Zaczął się gorączkować. - Ono sankcjonuje kryzys po wsze czasy! To ślepy zaułek!...
- Dlaczego ślepy zaułek? - cichutko zapytał Gorbowski. - Wprost przeciwnie.
Banin nie słuchał.
- Trzeba wychodzić z kryzysu! - mówił. - Trzeba szukać wyjść! A wyjście na pewno nie kryje się w mglistych przypuszczeniach!
- Dlaczego w mglistych? - powiedział Gorbowski. Ale znów nie zwrócono na niego uwagi.
- Rezygnować z podstawowej zasady dystrybucji niepodobna - mówił Banin. - Byłoby to po prostu nieuczciwe w stosunku do najlepszych pracowników. Wy będziecie przez dwadzieścia lat przeżuwać jedno prywatne małe zagadnienie, a energii będziecie, powiedzmy, otrzymywać tyle, ile Lamondois. To absurdalne! A więc, nie tu jest wyjście? Nie tutaj. A czy pan widzi wyjście? Czy ogranicza się pan do chłodnej rejestracji faktów?
- Jestem długoletnim pracownikiem naukowym i starym człowiekiem - powiedział Alpa. - Całe życie zajmowałem się fizyką. Wprawdzie dokonałem niewiele, jestem szeregowym badaczem, ale nie o to chodzi. Wbrew wszystkim tym nowym teoriom jestem przekonany, że sens ludzkiego życia tkwi w poznaniu naukowym. I, doprawdy, patrzę z goryczą, jak miliardy ludzi w naszych czasach stronią od nauki, szukając swego powołania w sentymentalnym obcowaniu z przyrodą, które nazywają sztuką, zadowalają się ślizganiem po powierzchni zjawisk i nazywają to percepcją estetyczną. A mnie się wydaje, że sama historia przesądziła o podziale ludzkości na trzy grupy: na żołnierzy nauki, wychowawców i lekarzy, też zresztą żołnierzy nauki. Obecnie nauka przeżywa okres niedostatku materialnego i jednocześnie miliardy ludzi malują obrazki, rymują słowa... w ogóle tworzą wrażenia. A przecież wśród nich jest wielu potencjalnie wspaniałych pracowników. Energicznych, błyskotliwych, niewiarygodnie zdolnych.
- No, no - rzekł Banin.
Alpa przemilczał i zaczął nabijać fajkę.
- Pozwoli pan, że doprowadzę pańską myśl do końca - powiedział Gorbowski. - Widzę, że pan się nie decyduje.
- Proszę spróbować - zgodził się Alpa.
- Dobrze by było wszystkich tych malarzy i poetów spędzić do obozów szkoleniowych, odebrać im pędzle i gęsie pióra, nakazać odbycie przyspieszonych kursów i przymusić do budowania dla żołnierzy nauki nowych linii technologicznych “ultra”, do montowania tau-traktorów, do odlewania stosów ergochronnych...
- Ale bzdura! - powiedział z rozczarowaniem Banin.
- Tak, bzdura - zgodził się Alpa. - Ale nasze myśli nie zależą od naszych sympatii i antypatii. Myśl ta nie jest dla mnie przyjemna, nawet mnie przeraża, lecz jednak powstała... i nie tylko we mnie.
- To bezpłodna myśl - leniwie powiedział Gorbowski patrząc w niebo. - Oznacza w praktyce łagodzenie sprzeczności między duchowym i materialnym potencjałem ludzkości w ujęciu globalnym. Prowadzi do nowej sprzeczności, starej i banalnej - między logiką maszyny i systemem moralności i wychowania. Przy takim zderzeniu logika maszyny zawsze ponosi porażkę.
Alpa przytaknął i otoczył się obłokami dymu. Hans powiedział w zadumie:
- Myśl jest straszna. Czy pamiętacie “projekt dziesięciu”? Kiedy Radzie zaproponowano przerzucenie do sfery nauki części energii z Funduszu Obfitości... W imię czystej nauki przykręcać ludzkości śrubę w zakresie elementarnych potrzeb. Czy pamiętacie to hasło: “Uczeni są gotowi głodować?”
Banin podchwycił:
- A Yamakawa wstał wówczas i powiedział: “Ale sześć miliardów dzieci nie jest. Tak samo nie są gotowe, jak wy nie jesteście gotowi do opracowywania projektów socjalnych.”
- Też nie lubię fanatyków - powiedział Gorbowski.
- Niedawno przeczytałem książkę Lorentza - rzekł Hans. - Ludzie i problemy... Czytaliście?
- Czytaliśmy - odpowiedział Gorbowski.
Alpa przecząco pokręcił głową.
- Dobra książka, prawda? I uderzyła mnie w niej jedna myśl. Wprawdzie Lorentz jej nie rozwija...
- No, no? - przerwał mu Banin.
- Pamiętam, całą noc o tym myślałem. Brakowało aparatury, czekaliśmy, aż przywiozą - wiecie, taka zwykła szarpanina nerwów. I doszedłem do następującego wniosku. Lorentz napomyka o naturalnej selekcji w nauce. Jakie czynniki określają pierwszeństwo kierunków naukowych dziś, kiedy nauka już nie wpływa albo prawie nie wpływa na dobrobyt materialny?
- No, no? - niecierpliwił się Banin.
- Otóż doszedłem do następującego wniosku. Po jakimś czasie badania naukowe, które doprowadziły do największych sukcesów, pochłoną wszystkie dostępne środki materialne, niesłychanie się pogłębią, a pozostałe kierunki umrą po prostu własną śmiercią. I cała nauka będzie się składała z dwóch-trzech kierunków, w których nikt, z wyjątkiem koryfeuszy, nie będzie się orientować. Rozumiecie mnie?
- To bzdura! - zawołał Banin.
- Dlaczego miałaby to być bzdura? - spytał Hans obrażonym tonem. - Oto fakty. W nauce istnieją setki tysięcy kierunków. W każdym pracują tysiące ludzi. Osobiście znam cztery grupy badaczy, którzy z powodu systematycznych niepowodzeń rzucali pracę i wstępowali do innych grup, mających lepsze rezultaty. Sam dwukrotnie tak postąpiłem...
- Żarty żartami - powiedział Alpa. - Weźcie na przykład Lamondois. Rwie się na złamanie karku do realizacji T-zero. T-zero, jak zresztą należało się spodziewać, daje masę nowych odgałęzień. Jednakże Lamondois jest zmuszony odrąbywać niemal wszystkie odgałęzienia, po prostu musi je ignorować. Ponieważ nie ma żadnej możliwości skrupulatnego sprawdzenia, na ile każde z tych odgałęzień rokuje jakieś nadzieje. Mało tego, był zmuszony w dodatku świadomie ignorować wyraźnie fascynujące i porywające zjawiska. Tak zdarzyło się z Falą. Niespodziewane, zdumiewające i, moim zdaniem, groźne zjawisko. Ale dążąc do swego celu, Lamondois zdecydował się nawet na rozłam we własnym obozie. Posprzeczał się z Arystotelesem, odmawia zaopatrywania falowców. Wdziera się w głąb, w głąb, w głąb, jego problem staje się coraz węższy. Fala pozostała za nim daleko w tyle. Jest mu jedynie zawadą, nie chce o niej słyszeć. A ona, nawiasem mówiąc, obraca w popiół zasiewy...
Nad kosmodromem zabrzmiał głośnik komunikatów ogólnych.
- Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Starszego brygady oblatywaczy Gabę wraz z brygadą proszę o bezzwłoczne stawienie się u mnie.
- Szczęśliwi ludzie - rzekł Hans. - Żadne ulmotrony nie są im potrzebne.
- Dość mają własnych kłopotów - odpowiedział Banin. - Widziałem raz, jak trenują - nie, lepiej już być samozwańczym nawigatorem... A później dwa lata siedzieć bez pracy i codziennie wysłuchiwać: “Jeszcze trochę cierpliwości. Może jutro...”
- Cieszę się, że zaczęliście mówić o tym, co na tyłach - powiedział Gorbowski. - “Białe plamy” nauki. To zagadnienie także mnie frapuje. Moim zdaniem na tyłach u nas jest niedobrze... Weźmy na przykład maszynę z Massachusetts. - Alpa skinął głową. Gorbowski zwrócił się do niego. - Pan oczywiście powinien pamiętać. Teraz rzadko się o niej wspomina. Odurzenie cybernetyką minęło.
- Niczego nie mogę sobie przypomnieć o maszynie z Massachusetts - powiedział Banin. - No więc?
- To lęk stary jak świat: żeby maszyna nie stała się mądrzejsza od człowieka i nie podporządkowała go sobie... Z pół wieku temu w Massachusetts uruchomiono najbardziej skomplikowane urządzenie cybernetyczne, jakie kiedykolwiek istniało. Z jakąś tam fenomenalną prędkością działania, nieogarnioną pamięcią i mnóstwem innych takich rzeczy... I przepracowała ta maszyna równo cztery minuty. Wyłączono ją, zacementowano wszystkie wejścia i wyjścia, odprowadzono od niej energię, zaminowano i ogrodzono drutem kolczastym. Najprawdziwszym zardzewiałym drutem kolczastym - chcecie to wierzcie, nie chcecie - to nie.
- A o co właściwie chodzi? - spytał Banin.
- Zaczęła zachowywać się - powiedział Gorbowski.
- Nie rozumiem.
- I ja nie rozumiem, ale ledwie ją zdążyli wyłączyć.
- A czy ktoś rozumie?
- Rozmawiałem z jednym z jej twórców. Wziął mnie pod ramię, popatrzył mi w oczy i powiedział tylko: “Leonidzie, to było straszne.”
- To nadzwyczajne - oświadczył Hans.
- E tam - odburknął Banin. - Bzdura. To mnie nie interesuje.
- A mnie interesuje - powiedział Gorbowski. - Przecież mogą ją włączyć znowu. Wprawdzie jest zakaz Rady, ale dlaczego nie można by znieść zakazu?
Alpa warknął:
- Każda epoka ma swych czarodziejów i swoje upiory.
- A propos złych czarowników - podchwycił Gorbowski. - Od razu przypomina mi się casus Feralnej Trzynastki.
Hansowi zapłonęły oczy.
- Casus Feralnej Trzynastki, a jakże! - powiedział Banin. - Trzynastu fanatyków... A propos, gdzie oni są teraz?
- Za pozwoleniem - wtrącił Alpa. - Chodzi o tych, którzy połączyli się z maszynami w jedną całość, nieprawdaż? Ale przecież oni zginęli.
- Podobno tak - powiedział Gorbowski - ale nie o to chodzi. Stworzono precedens.
- No cóż - rzekł Banin. - Nazywają ich fanatykami, ale uważam, że jest w nich coś pociągającego. Pozbyć się wszystkich swoich słabości, namiętności, wybuchów emocji... Nagi rozum plus nieograniczone możliwości doskonalenia organizmu. Badacz, który nie potrzebuje przyrządów, który jest sam sobie przyrządem i sam sobie pojazdem. I żadnych kolejek po ulmotrony... Doskonale to sobie wyobrażam. Człowiek-flyer, człowiek-reaktor, człowiek-laboratorium. Odporny na wszystko, nieśmiertelny...
- Proszę mi wybaczyć, ale to już nie człowiek - odburknął Alpa. - To maszyna z Massachusetts.
- A jak oni zginęli, skoro są nieśmiertelni? - zainteresował się Hans.
- Autodestrukcja - odpowiedział Gorbowski. - Widocznie nie tak słodko być człowiekiem-laboratorium.
Zza pojazdów wynurzył się purpurowy z wysiłku człowiek z cylindrem ulmotronu na ramieniu. Banin zeskoczył ze skrzyni i pobiegł mu na pomoc. Gorbowski obserwował w zadumie, jak ładują ulmotron do helikoptera. Purpurowy człowiek skarżył się:
- Mało, że dają ci jeden zamiast trzech. Mało, że tracisz pół dnia. Musisz jeszcze udowadniać, że masz prawo! Nie wierzą ci! Możecie to sobie wyobrazić - nie wierzą ci! Nie wierzą!!!
Kiedy Banin wrócił, Alpa powiedział:
- Wszystko to jest dosyć fantastyczne. Jeśli pana interesują tyły, niech pan zwróci lepiej baczną uwagę na Falę. Co tydzień - kolejny transport zerowy. A każdy transport zerowy wywołuje Falę. Wielką lub małą erupcję. A zajmują się Falą po dyletancku. Żeby nie doszło do powstania drugiej Maszyny z Massachusets, tylko bez wyłącznika. Kamil - zna pan Kamila? - rozpatruje ją jako zjawisko na skalę planetarną, ale jego argumenty są trudno dostępne. Z nim bardzo trudno się pracuje.
- A propos - zauważył Hans. - Wie pan, co Kamil sądzi o przyszłości? On uważa, że obecna fascynacja nauką - to swego rodzaju wdzięczność za obfitość, inercja wywodząca się z czasów, kiedy zdolność do logicznej percepcji świata była jedyną nadzieją ludzkości. Mówił tak: “Ludzkość jest w przededniu rozłamu. Emocjoliści i logicy - widocznie ma na myśli ludzi sztuki i ludzi nauki - stają się sobie obcy, przestają się rozumieć nawzajem i przestają się wzajemnie potrzebować. Człowiek rodzi się emocjolistą względnie logikiem. Leży to już w samej naturze człowieka. I kiedyś ludzkość podzieli się na dwa społeczeństwa, tak samo sobie obce, jak my teraz jesteśmy obcy Leonidom...”
- E - powiedział Banin. - Cóż to za banialuki. Jaki rozłam? Gdzie się podzieje przeciętny człowiek? Pagawa być może rzeczywiście patrzy na nowy obraz Surda jak cielę na malowane wrota, a Surd nie rozumie, po co na świecie istnieje Pagawa - w tym wypadku, istotnie, święta prawda - tu macie do czynienia z logikiem, a tu z emocjolistą. A kim ja jestem? Tak, jestem pracownikiem naukowym. Tak, trzy czwarte mojego czasu i trzy czwarte moich nerwów należą do nauki. Ale bez sztuki ja również nie potrafię! O, właśnie słyszę czyjś odtwarzacz i jest mi bardzo przyjemnie. Mógłbym się obejść bez odtwarzacza, ale z nim jest mi znacznie lepiej... Tak więc, pytam, jakże się rozerwę?
- I ja tak sobie pomyślałem - zgodził się Hans. - Ale on mówił, że, po pierwsze, geniusz naszych czasów - to przeciętny człowiek przyszłości, a po drugie, istnieje ponoć nie jeden przeciętny człowiek, lecz dwóch - emocjolistą i logik. Przynajmniej tak go zrozumiałem.
- Zachwycasz mnie - rzekł Banin. - Moim zdaniem, kiedy się słucha Kamila, niczego nie można zrozumieć.
- A może to był kolejny paradoks Kamila? - powiedział Gorbowski w zadumie. - Kocha paradoksy. Zresztą, jak na paradoks, owo rozumowanie jest chyba zbyt uproszczone.
- Ależ Leonidzie Andriejewiczu - odparł Hans wesoło. - Proszę mimo wszystko uwzględnić, że nie jest to rozumowanie Kamila, lecz moje. Opalałem się wczoraj na plaży, nagle na kamieniu pojawił się Kamil - zna pan jego manierę - i zaczął myśleć na głos, zwracając się głównie do morskich fal. A ja leżałem i słuchałem, a potem zasnąłem.
Wszyscy roześmiali się.
- Kamil tylko się wprawia - powiedział Gorbowski. - Mniej więcej wyobrażam sobie, po co mu ten rozłam. Prawdopodobnie interesuje go ewolucja człowieka przyszłości i tworzy modele. Syntezę logików i emocjolistów widzi zapewne jako nowego człowieka, który już nie będzie człowiekiem.
Alpa westchnął i schował fajkę.
- Problemy, problemy... - rzekł. - Sprzeczności, synteza, tyły, front... A czy zauważyliście, kto tutaj siedzi? I pan, i pan, i on, i ja... Pechowcy. Wyrzutki nauki. Nauka jest tam - pobiera ulmotrony.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w tej chwili głośnik zaryczał znowu:
- Uwaga, Tęcza! Mówi dyrektor. Kapitan gwiazdolotu “Tariel-2” Leonid Andriejewicz Gorbowski. Planista-energetyk planety Kaneko. Proszę natychmiast stawić się u mnie.
Z samochodów od razu wyskoczyli kierowcy. Na ich twarzach malowała się nieopisana satysfakcja. Wszyscy przyglądali się fałszywym nawigatorom. Banin, wtulając głowę w ramiona, rozłożył ręce. Hans krzyknął wesoło: “To nie do mnie, ja jestem nawigatorem!” Alpa zaczął postękiwać i zakrył twarz dłonią. Gorbowski podniósł się pospiesznie:
- Na mnie czas - powiedział. - Bardzo nie chce mi się odchodzić. Nie zdążyłem się przecież wypowiedzieć. Ale w skrócie mój punkt widzenia wygląda tak: nie trzeba się martwić i załamywać rąk. Życie jest piękne. Właśnie dlatego, że nie ma w nim końca sprzecznościom i nowym zakrętom. A co się tyczy nieuniknionych nieprzyjemności, to bardzo lubię Kuprina i u niego jest pewien bohater, człowiek, który w końcu rozpija się i jest nieszczęśliwy. Pamiętam słowo w słowo, co on tam mówi. - Odkaszlnął. - “Jeśli wpadnę pod pociąg, który przetnie mi brzuch, a moje wnętrzności zmieszają się z piaskiem i nawiną na koła, i jeśli w tym ostatnim momencie ktoś mnie zapyta: I co, czy nawet teraz życie jest piękne? odpowiem z pełnym wdzięczności zachwytem: Ach, jakże jest piękne!” - Gorbowski uśmiechnął się zmieszany i wepchnął odtwarzacz do kieszeni. - Zostało to powiedziane trzy wieki temu, kiedy ludzkość chodziła jeszcze na czworakach. Przestańmy się skarżyć!... A klimatyzator wam zostawię - tu jest bardzo gorąco.
Rozdział 5
Matwiej nie był sam. Na jego stole z podłożonymi pod siebie rękoma, majtając nogami, siedział mały, czarnowłosy człowieczek, energiczny, podobny do ósmoklasisty. Był to Etienne Lamondois, najtęższa głowa współczesnej fizyki zerowej, “szybki fizyk”, jak go nazywali koledzy.
- Czy można? - spytał Gorbowski.
- A otóż i on - powiedział Matwiej. - Znacie się?
Lamondois momentalnie zeskoczył ze stołu, podszedł bardzo blisko do Gorbowskiego i patrząc na niego z dołu, mocno uścisnął mu rękę.
- Miło mi pana widzieć, kapitanie - powiedział z ujmującym uśmiechem. - Akurat o panu mówiliśmy.
Gorbowski cofnął się i usiadł w fotelu.
- A my o panu - odpowiedział.
Etienne skłonił się energicznie i wrócił na stół do dyrektora.
- A więc, kontynuuje. Charybdy wytrwają do końca. Trzeba oddać sprawiedliwość Malajewowi: stworzył świetne maszyny. Ciekawe, że północna Fala jest całkiem nowego typu. Te chłopaczki już ją zdążyły nazwać. Fala P, jak wam się podoba? Od imienia Szoty. Do diabła, jestem zmuszony się przyznać, że rwę sobie włosy z głowy! Jak mogłem nie zwrócić uwagi na to wspaniałe zjawisko? Będę zmuszony przeprosić Arystotelesa, Okazało się, że miał rację. On i Kamil. Chylę czoło przed Kamilem.
Chyliłem przed nim czoło już przedtem, ale teraz, zdaje się, rozumiem, co miał na myśli. A propos, wie pan, że Kamil zginął?
Matwiej drgnął.
- Znowu?
- Ach, to pan już wie! Dziwna historia. Zginął i zmartwychwstał. Słyszałem o takich rzeczach. Na świecie nie ma nic nowego. Nawiasem mówiąc, wierzy pan, że Sklarow mógł go rzucić Fali na pożarcie? Ja - nie. Tak więc północna Fala dotarła do pasa stacji kontrolnych. Pierwszą, Falę Liu, rozproszono, natomiast druga, Fala P, odpycha Charybdy z prędkością do dwudziestu kilometrów na godzinę. Z tego wynika, że północne zasiewy jednak przepadną. Trzeba było wysłać biologów helikopterami...
- Wiem - powiedział dyrektor. - Skarżyli się.
- Cóż robić! Wprawdzie rozumiem ich zachowanie, ale nie pochwalam. Na oceanie ruch Fali został wstrzymany. Można tam obserwować zjawisko, za które Liu oddałby pół życia: odkształcenie Fali pierścieniowej. Odkształcenie spełnia równanie kappa, a jeśli Fala stanowi pole kappa, to staje się od razu jasne wszystko, nad czym głowił się nasz biedny Malajew: i D-przenikliwość, i telegenność fontann, i “wtórne widma”... Do diabła! Przez te trzy godziny dowiedzieliśmy się o Fali więcej niż przez dziesięć lat! Matwieju, weź pod uwagę: jak tylko wszystko się skończy, będzie nam potrzebny U-rejestrator, może nawet dwa. Możesz uważać, że już złożyłem zamówienie. Zwykłe komputery nie pomogą. Tylko algorytmy Liu, tylko logika Liu.
- Dobra, dobra - powiedział Matwiej. - A co na południu?
- Na południu - ocean. O południe możesz być spokojny. Tam Fala doszła do Wybrzeża Puszkina, spaliła Archipelag Południowy i zatrzymała się. Odnoszę wrażenie, że dalej nie pójdzie, więc bardzo szkoda, iż obserwatorzy zmykali stamtąd w takim pośpiechu, porzucili całą automatykę i o południowej Fali nic prawie nie wiemy. - Z irytacją strzelił palcami. - Rozumiem, interesuje cię coś całkiem innego. Ale cóż robić, Matwieju! Starajmy się patrzeć na rzeczy realistycznie. Tęcza jest planetą fizyków. To nasze laboratorium. Stacje energetyczne uległy zagładzie i nic się na to nie poradzi. Kiedy zakończy się ten eksperyment, odbudujemy je razem na nowo. Przecież będziemy potrzebowali dużo energii! A co się tyczy ferm rybnych, to niech je diabli wezmą... Zerowcy są moralnie przygotowani do rezygnacji z zupy kalmarowej. Nie gniewaj się na nas, Matwieju.
- Nie gniewam się - odpowiedział dyrektor z ciężkim westchnieniem. - Masz w sobie coś z małego dziecka, Etienne. Jak dzieciak, bawiąc się, niszczysz wszystko, co jest tak drogie dorosłym. - Znowu westchnął. - Postaraj się chociaż uchronić południowe zasiewy. Bardzo bym nie chciał tracić niezależności.
Lamondois spojrzał na zegarek, skinął głową i nie mówiąc ani słowa, wyszedł. Dyrektor popatrzył na Gorbowskiego.
- Jak ci się to podoba, Leonidzie? - zapytał z niewesołym uśmiechem. - Tak, przyjacielu. Biedna Postyszewa! To anioł w porównaniu z tymi wandalami. Kiedy pomyślę, że do wszystkich moich zgryzot dołączą się jeszcze kłopoty związane z odbudową systemu zaopatrzenia i asenizacji, włosy stają mi dęba. - Szarpnął parę razy wąs. - Z drugiej strony Lamondois ma rację: Tęcza rzeczywiście jest planetą fizyków. Ale co powie Kaneko, co powie Giną... - Pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Tak! Kaneko! A gdzie jest Kaneko?
- Matwieju - odezwał się Gorbowski - mógłbym się dowiedzieć, po co mnie wzywałeś?
Dyrektor, odwrócony do niego plecami, szamotał się z klawiszami selektora.
- Wygodnie ci? - zapytał.
- Tak - odpowiedział Gorbowski. Już leżał.
- Napijesz się czegoś?
- Chętnie.
- Weź sobie z lodówki. A może chciałbyś coś zjeść?
- Teraz nie, ale za jakiś czas - i owszem.
- Wtedy pogadamy. A na razie nie przeszkadzaj mi w pracy.
Gorbowski wyjął z lodówki soki i szklankę, zrobił sobie koktajl i znowu położył się w fotelu, odchyliwszy oparcie. Fotel był miękki, chłodny, koktajl zaś lodowaty i smaczny. Leżał pociągając ze szklanki, z przymkniętymi z zadowolenia oczami i słuchał, jak dyrektor rozmawia z Kaneko. Kaneko powiedział, że nie może się wydostać - nie chcą go wypuścić. Dyrektor zapytał: “Kto nie wypuszcza?” - “Tu jest czterdzieści osób”, odparł Kaneko, “i żadna z nich mnie nie wypuszcza.” - “Zaraz przyślę ci Gabę,” powiedział dyrektor. Kaneko zaoponował, mówiąc, że u niego i tak jest wystarczająco gwarno. Wtedy Matwiej opowiedział o Fali i przypomniał przepraszającym tonem, że Kaneko, mimo różnych innych obowiązków, jest szefem SBI na Tęczy. Kaneko odparł z gniewem, że on tym nie pamięta, i Gorbowski bardzo mu współczuł.
Szefowie Służby Bezpieczeństwa Indywidualnego zawsze wywoływali w nim litość i współczucie. Na każdą zagospodarowaną, a często i na nie w pełni jeszcze zagospodarowaną planetę wcześniej czy później zaczynali przybywać outsiderzy - turyści, urlopowicze (całymi rodzinami), wolni artyści szukający nowych wrażeń, pechowcy łaknący samotności lub co trudniejszej pracy, rozmaitego autoramentu dyletanci, myśliwi-sportowcy wszelka inna brać, nie figurująca w żadnych wykazach, nikomu na planecie nie znana, z nikim nie związana i przeważnie stroniąca od jakichkolwiek kontaktów. Szef SBI obowiązany był osobiście zapoznawać się z każdym z outsiderów, instruować ich i pilnować, aby każdy codziennie dawał znać o sobie sygnałem do maszyny rejestrującej. Na złowrogich planetach typu Jajły czy Pandory, gdzie nowicjusz co krok jest narażony na wszelkie możliwe niebezpieczeństwa, drużyny SBI uratowały niejedno ludzkie życie. Ale na płaskiej jak deska Tęczy, z jej zrównoważonym klimatem, ubogim światem zwierzęcym i łaskawym, zawsze spokojnym morzem SBI niechybnie powinna była przekształcić się i, sądząc po wszystkim, rzeczywiście się przekształciła w czczego formalistę. A uprzejmy, taktowny Kaneko, czując dwuznaczność swej sytuacji, zajmował się, oczywiście, nie instruktażem literatów przybyłych, aby popracować w samotności, i nie śledzeniem wymyślnych tras zakochanych i młodożeńców, lecz swoim planowaniem albo jakąś inną prawdziwą pracą.
- Ilu outsiderów znajduje się w tej chwili na Tęczy? - spytał Matwiej.
- Sześćdziesiąt osób. Może trochę więcej.
- Kaneko, przyjacielu, wszystkich outsiderów trzeba natychmiast odszukać i przetransportować do Stolicy.
- Niezupełnie rozumiem dlaczego - grzecznie zauważył Kaneko. - W zagrożonych rejonach outsiderów praktycznie nigdy nie ma. Tam jest tylko nagi step, niemiłe zapachy, upał.
- Bardzo proszę, nie sprzeczajmy się - nalegał Matwiej. - Fala to jednak Fala. W takiej chwili lepiej, żeby wszyscy niezainteresowani byli pod ręką. Zaraz zjawi się tu Gaba ze swymi próżniakami i podeślę go tobie. Zajmij się organizacją.
Gorbowski odłożył słomkę i łyknął wprost ze szklanki. Kamil zginął, pomyślał. A zginąwszy zmartwychwstał. Mnie też się przytrafiały takie rzeczy. Widocznie ta sławetna Fala wywołała porządną panikę. Podczas paniki zawsze ktoś ginie, a potem dziwisz się bardzo, spotykając takiego w kawiarni, milion kilometrów od miejsca wypadku. Fizjonomię ma podrapaną, głos ochrypły i dziarski, słucha kawałów, pałaszuje szóstą porcję marynowanych krewetek z seczuańską kapustą.
- Matwieju - zawołał. - A gdzie jest teraz Kamil?
- A prawda, jeszcze nie wiesz - powiedział dyrektor. Podszedł do stolika i zaczął mieszać sobie koktajl z soku granatów i syropu ananasowego. - Rozmawiał ze mną Malajew z Greenfield. Kamil jakimś sposobem znalazł się na wysuniętym punkcie posterunku, zabawił tam zbyt długo i dostał się pod Falę. Jakaś zagmatwana sprawa. Ten Sklarow- obserwator - przyleciał autolotem Kamila, wpadł w histerię i oświadczył, że Kamila zmiażdżyło, a dziesięć minut później Kamil nawiązuje łączność z Greenfield, jak zwykle wygłasza proroctwo i znowu znika. No powiedz, czy po takich wyskokach można go traktować poważnie?
- Tak, Kamil to wielki oryginał. A kim jest Sklarow?
- Obserwatorem Malajewa, przecież ci mówię. Nadzwyczaj gorliwy, miły chłopak, bardzo zresztą ograniczony... Przypuszczać, że zostawił Kamila - to absurd. Malajewowi wiecznie przychodzą do głowy jakieś dziwne myśli...
- Nie obrażaj Malajewa - zaoponował Gorbowski. - Po prostu jest logiczny. Zresztą nie mówmy o tym. Mów lepiej o Fali.
- Mówmy - powiedział z roztargnieniem dyrektor.
- Czy to bardzo niebezpieczne?
- Co?
- Fala. Czy jest niebezpieczna?
Matwiej zasapał.
- Tak w ogóle Fala jest śmiertelnie niebezpieczna - powiedział. - Nieszczęście polega na tym, że fizycy nigdy wcześniej nie wiedzą, jak się będzie zachowywać. Może się na przykład w dowolnym czasie rozproszyć. - Zamilkł na chwilę. - A może się i nie rozproszyć.
- A czy można się przed nią ukryć?
- Nie słyszałem, żeby ktokolwiek próbował. Powiadają, że to dosyć straszny widok.
- Czyżbyś sam nie widział?
Wąsy Matwieja groźnie nastroszyły się.
- Mogłeś chyba zauważyć - powiedział - że mało mam czasu na włóczenie się po planecie. Stale na kogoś czekam, kogoś uciszam albo ktoś czeka na mnie... Zapewniam cię, gdybym miał wolny czas...
Gorbowski ostrożniutko zasięgnął informacji:
- Matwieju, pewnie jestem ci potrzebny do szukania outsiderów, co?
Dyrektor popatrzył na niego gniewnie.
- Zachciało ci się jeść?
- Nnie.
Matwiej przeszedł się po gabinecie.
- Powiem ci, co mnie tak denerwuje. Po pierwsze, Kamil przepowiadał, że ten eksperyment zakończy się nieszczęśliwie. Tamci nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Ja wobec tego również. A teraz Lamondois przyznaje, że Kamil miał rację...
Drzwi otworzyły się na oścież i do gabinetu, błyskając wspaniałymi zębami, wtargnął młody, potężny Murzyn w krótkich białych spodenkach, w białej kurtce i w białych pantoflach na bose nogi.
- Przybywam - oświadczył machnąwszy olbrzymimi ramionami.
- Czego żądasz, o panie mój, dyrektorze? Chcesz, zniszczę miasto lub zbuduję pałac. Zamierzałem, odgadując twe pragnienia, porwać dla ciebie najpiękniejszą z niewiast, zwaną Giną Pickbridge, lecz jej czary okazały się silniejsze, więc została w Rybackim Osiedlu, skąd śle ci niepochlebne pozdrowienia.
- Ja absolutnie nie mam z tym nic wspólnego - stwierdził dyrektor.
- Niech śle swe pozdrowienia Lamondois.
- Zaiste, niech śle! - zawołał Murzyn.
- Gaba - zapytał dyrektor - słyszałeś o Fali?
- To ma być Fala? - żachnął się Murzyn. - Kiedy ja wejdę do kabiny startowej i Lamondois naciśnie dźwignię, to dopiero będzie Fala! A teraz - jakieś zmarszczki, bzdura, dziecinne igraszki! Ale słyszę i jestem posłuszny.
- Jesteś z brygadą? - pytał dyrektor cierpliwie. - Gaba milcząc wskazał na okno. - Ruszaj z nimi na kosmodrom, oddaję was wszystkich do dyspozycji Kaneko.
- Ciałem i duchem - powiedział Gaba.
W tej właśnie chwili potężne gardła za oknem ryknęły przy akompaniamencie bandżo na motyw psalmu “Pod murami Jerycho”:
Na wesołej Tęczy mej,
Tęczy mej, Tęczy mej...
Gaba jednym susem znalazł się przy oknie i ryknął:
- Cicho!
Piosenka ucichła. Jakiś czysty głos zaczął żałośnie zawodzić w wysokiej tonacji:
Dig my grave both long and narrow,
make my coffin neat and strong!...*
[* Wykopcie mi grób długi i wąski Trumnę mi zróbcie przytulną i mocną (ludowa pieśń amerykańska)]
- Pójdę już - z niejakim zmieszaniem mruknął Gaba i potężnym susem przesadził parapet.
- Dzieciaki... - mruknął dyrektor uśmiechając się pod wąsem. Opuścił ramę okna. - Zastały się kości niemowlakom. Nie wiem, co zrobię bez nich.
Nadal stał przy oknie, a Gorbowski spod przymkniętych powiek patrzył na jego plecy. Plecy były masywne, lecz nie wiadomo dlaczego tak zgarbione i nieszczęśliwe, że Gorbowski zaniepokoił się. Matwiej, astronauta i desantowiec, po prostu nie mógł mieć takich pleców.
- Matwieju - zapytał Gorbowski. - Naprawdę jestem ci potrzebny?
- Tak - odpowiedział dyrektor. - Bardzo. - Wciąż patrzył przez okno.
- Matwieju - poprosił Gorbowski. - Opowiedz mi, o co chodzi.
- Smutek, przeczucia, zmartwienia - zadeklamował Matwiej i umilkł.
Gorbowski powiercił się trochę, szukając wygodniejszej pozycji, włączył cichutko odtwarzacz i równie cichutko powiedział:
- Dobrze, bracie. Posiedzę tu po prostu z tobą.
- Uhm. Bądź tak dobry i posiedź.
Leniwie zawodziła gitara, za oknem płonęło gorące, puste niebo, a w gabinecie panował chłód i półmrok.
- Czekać. Będziemy czekać - głośno powiedział dyrektor i wrócił na swój fotel.
Gorbowski milczał chwilę.
- Tak! - odezwał się. - Jakiż jestem niegrzeczny! Zupełnie zapomniałem. Co z Żenią?
- Dziękuję, dobrze.
- Nie wróciła?
- Nie. Jednak nie wróciła. Wydaje mi się, że teraz nawet nie chce o tym myśleć.
- Ciągle Aloszka?
- Oczywiście. Zadziwiające, jakie to okazało się dla niej ważne.
- A pamiętasz, jak się zaklinała: “Niech no się tylko urodzi!...”
- Wszystko pamiętam. Pamiętam rzeczy, o których nie wiesz. Z początku strasznie się z nim męczyła. Skarżyła się. “Nie”, mówiła. “Nie mam w sobie instynktu macierzyńskiego. Potwór jestem. Drewno.” A potem coś się zmieniło. Nawet nie zauważyłem jak. Fakt, że z niego jest fajny prosiaczek. Niezwykle wesoły, a poza tym straszny mądrala. Spacerowałem z nim kiedyś wieczorem w parku. Nagle mnie pyta: “Tato, co tu tak przysiada?” Z początku nie zrozumiałem. Potem... Rozumiesz, wiatr, kołysze się latarnia i cienie na murze. “Przysiada”. Nadzwyczaj precyzyjne określenie, prawda?
- Prawda - przyznał Gorbowski. - Będzie z niego pisarz. Tylko mimo wszystko dobrze by było oddać go do internatu.
Matwiej machnął ręką.
- O tym nie może być nawet mowy - powiedział. - Nie odda. I wiesz, z początku kłóciłem się, a potem pomyślałem! Po co? Po co odbierać człowiekowi sens życia. To jest sens jej życia. Dla mnie to niedostępne - przyznał się - lecz wierzę, ponieważ widzę. Może problem w tym, że jestem od niej o wiele starszy. I Aloszka pojawił się dla mnie zbyt późno. Nieraz myślę, jak byłbym samotny, gdybym nie wiedział, że codziennie mogę go widywać. Zeńka mówi, że kocham nie jak ojciec, lecz jak dziadek. No cóż, bardzo możliwe. Rozumiesz, o czym mówię?
- Rozumiem. Ale nie znam tego. Ja, Matwieju, nigdy nie byłem samotny.
- Tak - zgodził się Matwiej. - Jak długo cię znam, bezustannie kręcą się wokół ciebie ludzie, którym jesteś szalenie potrzebny. Masz bardzo dobry charakter, wszyscy cię lubią.
- Nie - powiedział Gorbowski. - To ja wszystkich lubię. Przeżyłem niemal setkę lat i wyobraź sobie, Matwieju, nie spotkałem ani jednego nieprzyjemnego człowieka.
- Bogacz z ciebie - rzekł Matwiej.
- A propos - przypomniał sobie Gorbowski. - Ukazała się w Moskwie książka. Nie ma nic smutniejszego od twojej radości Siergieja Wołkowoja. Kolejna bomba emocjolistów. Gienkin wybuchnął w odpowiedzi zjadliwym artykułem. Bardzo dowcipnie, ale nieprzekonywająco: literatura, pisał, powinna być taka, żeby przyjemnie ją było rozkładać na czynniki pierwsze. Emocjoliści śmiali się jadowicie. Pewno kłócą się do tej pory. Nigdy tego nie zrozumiem. Dlaczego oni nie mogą odnosić się do siebie tolerancyjnie?
- To bardzo proste - odpowiedział Matwiej. - Każdy sobie wyobraża, że tworzy historię.
- Ależ on naprawdę tworzy historię! - sprzeciwił się Gorbowski. - Każdy tworzy historię! Przecież my, przeciętni ludzie, stale tak czy inaczej znajdujemy się pod ich wpływem.
- Nie chce mi się dyskutować na ten temat - powiedział Matwiej. - Nie mam kiedy o tym myśleć, Leonidzie. Ja pod ich wpływem nie jestem.
- Nie sprzeczajmy się - rzucił niedbale Gorbowski. - Napijmy się lepiej soku. Jeśli chcesz, mogę nawet wypić trochę miejscowego wina. Ale tylko jeśli to ci rzeczywiście pomoże.
- Mnie teraz tylko jedno może pomóc. Powinien tu przyjść Lamondois i powiedzieć z rozczarowaniem, że Fala się rozproszyła.
Jakiś czas w milczeniu popijali sok, spoglądając na siebie znad szklaneczek.
- Coś dawno nikt do ciebie nie dzwonił - zauważył Gorbowski. - To nawet dziwne.
- Fala - odpowiedział Matwiej. - Wszyscy są zajęci. Waśnie poszły w niepamięć. Wszyscy zmykają.
Drzwi w głębi gabinetu otworzyły się i na progu stanął Etienne Lamondois. Twarz miał zamyśloną i poruszał się niezwykle powoli i miarowo. Dyrektor i Gorbowski w milczeniu patrzyli, jak idzie, i Gorbowski poczuł, że coś go nieprzyjemnie ściska w dołku. Jeszcze nie miał pojęcia, co się dzieje, czy coś się stało, ale już wiedział, że skończyło się wygodne leżenie. Wyłączył odtwarzacz.
Lamondois dotarł do stołu i zatrzymał się.
- Chyba was zmartwię - powiedział powoli i dobitnie. - Charybdy nie wytrzymały. - Matwiej wtulił głowę w ramiona. - Front przerwany na północy i na południu. Fala rozprzestrzenia się z przyspieszeniem 10 m/s2. Łączność ze stacjami kontrolnymi zerwana. Zdążyłem wydać rozkaz o ewakuacji cennej aparatury i archiwów. - Zwrócił się do Gorbowskiego. - Kapitanie, cała nadzieja w tobie. Jaką macie ładowność?
Gorbowski, nie odpowiadając, patrzył na Matwieja. Oczy dyrektora były zamknięte. Dłońmi bezmyślnie gładził powierzchnię stołu.
- Ładowność? - powtórzył Gorbowski i podszedł do dyrektorskiego pulpitu, nachylił się do mikrofonu powszechnej łączności i powiedział: - Uwaga, Tęcza! Nawigator Walkenstein i inżynier pokładowy Dickson proszeni są o natychmiastowe stawienie się na pokładzie gwiazdolotu.
Potem wrócił do Matwieja i położył mu rękę na ramieniu.
- To nic strasznego, bracie - powiedział. - Zmieścimy się. Wydaj rozkaz ewakuacji Dziecięcej Wioski. Ja zajmę się żłobkiem. - Obejrzał się na Lamondois. - A ładowność mam niewielką, Etienne - dodał.
Oczy Etienne'a Lamondois były czarne i spokojne, tak spokojne jak oczy człowieka, który wie, że zawsze ma rację.
Rozdział 6
Robert widział, jak to się wszystko stało.
Siedział w kucki na płaskim dachu wieży kontroli dalekiego zasięgu i ostrożnie odłączał anteny odbiorcze. Było ich czterdzieści osiem - cienkich, ciężkich prętów wmontowanych w śliską ramę paraboliczną. Każdy z nich trzeba było dokładnie wykręcić i, zachowując wszelkie środki ostrożności, umieścić w specjalnym futerale. Bardzo się spieszył i co chwila spoglądał przez ramię na północ.
Nad północnym widnokręgiem stał wysoki, czarny mur. U szczytu, tam, gdzie mur sięgał tropopauzy, ciągnęła się oślepiająca świetlna krecha, a jeszcze wyżej, na pustym niebie, wybuchały i gasły bladoliliowe błyskawice wyładowań. Fala nadciągała nieubłaganie, choć bardzo powoli. Trudno było uwierzyć, że hamuje ją rzadka tyraliera niezdarnych maszyn, które z daleka wydawały się bardzo małe. Było jakoś dziwnie cicho i upalnie, słońce wydawało się dziwnie jasne, jak przed burzą na Ziemi, kiedy wszystko zamiera w bezruchu i choć słońce jeszcze świeci na całego, pół nieba zakrywają już ciemnobłękitne, ciężkie chmury. W tej ciszy było coś dziwnie złowróżbnego, niezwykłego, prawie zaświatowego, ponieważ nadciągające Fale przeważnie rzucały przed siebie potężne huragany i ryk niezliczonych piorunów.
Tym razem było całkiem cicho. Do Roberta wyraźnie dochodziły zaaferowane głosy z placu na dole, gdzie do ciężkiego helikoptera ładowano na kupę szczególnie cenną aparaturę, dzienniki obserwacji, zapisy przyrządów. Słychać było, jak Pagawa gardłowo wymyśla komuś za przedwczesne zdjęcie analizatorów, a Malajew bez pośpiechu omawia z Patrykiem czysto teoretyczne zagadnienie prawdopodobieństwa rozmieszczenia ładunków w barierze energetycznej nad Falą. Cała ludność Greenfield zebrała się teraz w wieży pod stopami Roberta i na placu. Zbuntowanych biologów i dwie partie turystów, które zatrzymały się poprzedniego dnia w osiedlu na nocleg, wysłano za strefę zasiewów. Biologów odtransportowano pterokarem wraz z laborantami, którym Pagawa zlecił organizację nowego punktu obserwacyjnego, a po turystów przybył specjalny aerobus ze Stolicy. I biolodzy, i turyści byli bardzo niezadowoleni; gdy odlecieli, w Greenfield pozostali sami ukontentowani.
Robert pracował niemal machinalnie i myślał o najprzeróżniejszych rzeczach. Bardzo boli ramię. Dziwne: ramieniem nigdzie o nic nie. uderzyłem. Brzuch piecze, no, brzuch to jasne - kiedy potknąłem się o ulmotron. Ciekawe, jak teraz wygląda ten ulmotron. I jak wygląda mój pterokar. I jak wygląda... Ciekawe, co tu będzie za trzy godziny. Szkoda klombów... Dzieciaki przez całe lato się męczyły, wymyślały najbardziej fantastyczne zestawy barw. I wtedy właśnie poznaliśmy się z Tanią. “Taniu”, zawołał cichutko. “Co u ciebie?” Obliczył w przybliżeniu odległość od czoła Fali do Dziecięcej Wioski. Bezpieczna, pomyślał z satysfakcją. Oni tam z pewnością nawet nie wiedzą, że Fala, że zbuntowali się biolodzy, że o mały włos nie zginąłem, że Kamil...
Wyprostował się, wytarł twarz wierzchem dłoni i popatrzył na południe, na bezkresne, zielone łany zbóż. Usiłował myśleć o gigantycznych stadach mięsnych krów, przepędzanych teraz w głąb kontynentu; o tym, ile pracy pochłonie odbudowa Greenfield, kiedy rozproszy się Fala; i jak nieprzyjemnie będzie po dwuletniej obfitości znowu powrócić do syntetycznego jedzenia, do sztucznych befsztyków, do gruszek z posmakiem pasty do zębów, do chlorellowych “zup wiejskich”, do quasibiotycznych baranich kotletów i do innych cudów syntezy, niech je diabli porwą... Myślał o czym popadnie, ale to nie pomagało.
Nie sposób umknąć przed zdumionymi oczami Pagawy, przed lodowatym tonem Malajewa, przed przesadnie współczującym zachowaniem Patryka. Najstraszniejsze, że nic nie można zrobić. Że z boku sprawa wygląda, oglądnie mówiąc, dziwnie. Ale po co właściwie wyrażać się łagodnie? Sprawa jest po prostu jednoznaczna. Wystraszony, poharatany obserwator przylatuje cudzym autolotem i informuje o śmierci kolegi. A kolega, okazuje się, był żywy. Kolega, okazuje się, zginął później, kiedy wystraszony obserwator zmykał jego autolotem. Ale przecież został zmiażdżony na śmierć, po raz dziesiąty powtarzał sobie Robert. A może to było po prostu przywidzenie. Może majaczyłem ze strachu? Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. Ale przecież i o tym, co się zdarzyło - jeżeli zdarzyło się naprawdę - również nigdy nie słyszałem. A niech tam, pomyślał z rozpaczą. Niech nie wierzą. Tania uwierzy. Żeby tylko uwierzyła! A im wszystko jedno, od razu zapomnieli o Kamilu. Będą go sobie przypominać wyłącznie wtedy, kiedy zobaczą mnie. I będą patrzeć na mnie swymi oczami teoretyków i analizować, i zestawiać, i rozważać. I konstruować najmniej sprzeczne hipotezy, i tylko prawdy nigdy się nie dowiedzą... Ja również nigdy nie dowiem się prawdy.
Wykręcił ostatnią antenę, umieścił ją w futerale, następnie wrzucił wszystkie futerały do płaskiego, tekturowego pudła i wtedy z pomocy dobiegło dźwięczne klaśnięcie, jakby w olbrzymiej pustej sali pękł balonik. Robert odwrócił się i zobaczył, jak na czarnoszarym tle Fali wznosi się w górę długa, biała pochodnia. To płonęła Charybda. Natychmiast umilkły głosy na dole, zawył i zamarł pracujący na jałowym biegu silnik helikoptera. Z pewnością wszyscy nasłuchiwali i patrzyli na północ. Robert nie zdążył jeszcze zrozumieć, co zaszło, kiedy wszystko zatrzęsło się, rozbrzęczało i spod wieży, przygniatając ostatnie ocalałe palmy, wypełzła zapasowa Charybda zadzierając w biegu tubę pochłaniacza. Na otwartej przestrzeni zawyła ogłuszająco i spowita obłokiem rudego pyłu, pojechała na północ wypełnić lukę.
Sprawa była dość zwykła: jedna z charybd nie zdążyła odprowadzić do bazaltu nadmiaru energii z kondensatorów i Robert już schylił się po tekturowe pudło, gdy u podstawy czarnego muru coś jaskrawo wybuchło, trysnął wachlarz różnobarwnych płomieni i jeszcze jeden ship białego dymu, pęczniejąc i gęstniejąc w oczach, wzniósł się ku niebu. Rozległo się nowe klaśnięcie. Z dołu dobiegł zbiorowy okrzyk i Robert od razu zobaczył daleko na wschodzie jeszcze kilka pochodni. Charybdy wybuchały jedna po drugiej i wkrótce tysiąckilometrowy mur Fali, przypominający teraz tablicę szkolną zagryzmoloną kredą, zachwiał się i popełzł naprzód, wyrzucając przed siebie w step czarne, nabrzmiewające kleksy. Robert miał tak wyschnięte gardło, że z trudem przełknął ślinę, chwycił pudło i zbiegł po schodkach.
Na korytarzach miotali się ludzie. Przebiegła wystraszona Zinoczka, przyciskając do piersi paczkę pudełek z taśmami. Hassan Ali-Zadeh i Karl Hoffman z nadnaturalną chyżością wlekli do wyjścia masywny sarkofag laboratoryjnego chemostazera - jakby niósł ich wiatr. Ktoś wołał: “Chodźcie tutaj, sam nie dam rady! Hassanie!...” W westybulu brzęknęło rozbite szkło. Parsknęły silniki na placu. W dyspozytorni, depcząc po rozrzuconych mapach i papierach, skakał przed ekranem Pagawa i niecierpliwie krzyczał: “Dlaczego nie słuchasz? Charybdy płoną! Mówię ci przecież, palą się charybdy! Fala ruszyła! Nic nie słyszę, rozumiesz?!... Etienne! Jeśli zrozumiałeś, kiwnij głową!...”
Robert, krzywiąc się z bólu, załadował sobie pudło na ramię i zaczął schodzić do westybulu. Za nim, głośno dysząc, ktoś dudnił po stopniach. Przedpokój był usiany papierem pakowym i szczątkami jakiegoś aparatu. Drzwi z nietłukącego się szkła zostały rozłupane. Robert bokiem przecisnął się na ganek i zatrzymał się. Zobaczył, jak jeden po drugim odlatują w niebo wyładowane po brzegi pterokary. Malajew, milczący, z kamienną twarzą, wpychał do ostatniego pterokaru dziewczęta-laborantki. Potem ujrzał jak Hassan i Karl, z otwartymi z wysiłku ustami, usiłują przepchnąć swój sarkofag przez drzwi helikoptera, a ktoś z wewnątrz stara się im pomóc i za każdym razem sarkofag przygniata mu palce. Dostrzegł Patryka, spokojnego, sennego Patryka opartego plecami o tylny reflektor helikoptera; wyglądał na skupionego i zamyślonego. A gdy odwrócił głowę, zobaczył niemal nad sobą czarną jak węgiel ścianę Fali, która zakrywała niebo aksamitną kurtyną.
- Przestańcie ładować! - wrzasnął mu nad uchem Pagawa. - Opamiętajcie się! Natychmiast rzućcie tę trumnę!
Chemostazer z ciężkim brzęknięciem runął na beton.
- Wyrzucajcie wszystko! - krzyczał Pagawa zbiegając z ganku. - Wszyscy do helikoptera, natychmiast! Nic nie widzicie? Do kogo mówię, Sklarow! Patryku, zasnąłeś?!
Robert nie ruszył się z miejsca. Patryk również. W tym czasie Malajew, napierając całym ciałem na drzwi pterokaru, zatrzasnął je i zamachał rękami. Pterokar rozpostarł skrzydła, niezdarnie podskoczył i przechylając się na bok, odleciał za dachy. Z helikoptera sypały się skrzynie. Ktoś lamentował płaczliwym głosem: “Nie dam, Szoto Pietrowiczu! Tego im nie dam...” - “Dasz, serdeńko!” ryczał Pagawa. “Jeszcze jak dasz!” Do Pagawy podbiegł Malajew, krzycząc coś i pokazując na niebo. Robert uniósł wzrok. Mały helikopter naprowadzający, naszpikowany jak jeż antenami, z przeraźliwym wyciem przegrzanego silnika przeleciał nad placem i, szybko malejąc, pomknął na południe. Pagawa wzniósł nad głową zaciśnięte pięści:
- Dokąd?! - ryknął. - Wracaj! Wracaj, szeni deda! Dosyć tej paniki! Zatrzymać go!
Przez cały ten czas Robert stał na ganku uginając się pod ciężarem tekturowego pudła. Miał wrażenie, że znajduje się w kinie i biernie patrzy w ekran. Oto trwa rozładunek helikoptera. To znaczy po prostu wyrzuca się zeń wszystko, co się nawinie pod rękę. Helikopter rzeczywiście jest przeciążony - świadczy o tym osiadłe podwozie. Wokół helikoptera kłębi się tłum. Z początku krzykliwy, teraz milczący. Hassan ssie kostki palców - z pewnością zdarł z nich skórę. Patryk, zdaje się, zasnął na dobre. Znalazł sobie czas i, co najważniejsze, miejsce! Karl Hoffman, człowiek pedantyczny (takich właśnie nazywa się “wnikliwymi i ostrożnymi uczonymi”), chwyta wylatujące z helikoptera skrzynki i próbuje porządnie je układać. Pagawa niecierpliwie miota się przy helikopterze i ciągle spogląda to na Falę, to na wieżę kontroli. Wyraźnie nie chce mu się odlatywać i żałuje, że jest tu szefem. Malajew stoi na uboczu i również patrzy na Falę - nie odrywając od niej oczu - z zimną nienawiścią. A w cieniu domku, w którym mieszkał Patryk, stoi mój flyer. Ciekawe, kto go tu odprowadził i po co? Na flyer nikt nie zwraca uwagi, a zresztą nikomu nie jest potrzebny: pozostało z dziesięć osób, nie mniej. Śmigłowiec, dobry, potężny, klasy “czarny sęp”, ale przy takim obciążeniu poleci z prędkością zmniejszoną do połowy. Robert postawił pudło na stopniu.
- Nie zdążymy - powiedział Malajew.
W jego głosie brzmiał taki smutek, taka gorycz, że Robert nie posiadał się ze zdumienia. Ale wiedział już, że wszyscy zdążą. Podszedł do Malajewa.
- Mamy jeszcze zapasową charybdę - oświadczył. - Wystarczy wam kwadrans?
Malajew patrzył nań nie rozumiejąc.
- Są nawet dwie zapasowe charybdy - uściślił chłodno i nagle zrozumiał.
- Dobrze - odpowiedział Robert. - Nie zapomnijcie o Patryku. Jest z tamtej strony helikoptera.
Robert odwrócił się i pobiegł. Coś za nim wołano, ale nawet się nie obejrzał. Pędził co tchu, przeskakując porzucone aparaty, przez grządki z roślinami ozdobnymi, starannie przystrzyżone krzewy z pachnącymi, białymi kwiatami. Biegł na skraj osady. Na prawo wznosiła się nad dachami czarna, aksamitna, sięgająca zenitu ściana, a z lewej płonęło oślepiające, białe słońce. Robert minął ostatni dom i od razu natknął się na nieogarnioną rufę charybdy. Zobaczył strzępki zieleni, które utkwiły w złączach gigantycznych gąsienic, poszarpane płatki jaskrawego kwiatka przylepione do jednego z ogniw, odarty z kory pień młodej palmy tkwiący między kołami napinającymi i nie podnosząc oczu, parząc sobie dłonie o rozpalone na słońcu poręcze, wdrapał się na górę po wąskim trapie. Nadal nie podnosząc oczu zjechał na plecach do kabiny ręcznego sterowania, rozsiadł się w fotelu, opuścił stalową przesłonę przed twarz, a jego ręce zaczęły pracować prawie odruchowo, automatycznie. Prawa ręka sięgnęła do przodu i włączyła prąd, jednocześnie lewa wcisnęła sprzęgło przechodząc na sterowanie ręczne, a prawa już sięgała do tyłu szukając przycisku rozrusznika i kiedy wszystko wokół zahuczało, załomotało i zatrzęsło się, lewa ręka odruchowo, bez potrzeby uruchomiła klimatyzację. Następnie - już świadomie - Robert namacał dźwignię pochłaniacza energii, pociągnął ją do oporu ku sobie i dopiero wtedy zdecydował się popatrzeć przed siebie.
Tuż przed nim stała Fala. Prawdopodobnie ani jeden człowiek poza Liu nie znalazł się jeszcze nigdy tak blisko Fali. Była jednolicie czarna, bez najmniejszych prześwitów, i na jej tle wyraźnie rysował się step zalany słońcem aż po horyzont. Dostrzegał każde źdźbło trawy, każdy krzaczek. Widział nawet ryjówki, które oszołomione zamarły żółtymi słupkami obok swoich norek.
Nad głową rozległo się suche, dzwoniące wycie - ruszył pochłaniacz. Charybda płynnie kołysała się w biegu. We wstecznym lusterku skakały w tumanach kurzu budynki osiedla. Helikoptera nie było widać. Jeszcze ze sto metrów, nie, jeszcze z pięćdziesiąt - i starczy. Spojrzał z ukosa w lewo i przywidziało mu się, że ściana Fali trochę się już wygięła. Zresztą ocena była bardzo trudna. A może nie zdążę, pomyślał nagle. Nie spuszczał oczu z białych słupów dymu unoszących się zza widnokręgu. Dym rozpraszał się szybko i był teraz ledwie widoczny. Ciekawe, co mogło się palić w Charybdach.
Starczy, pomyślał naciskając hamulec. Bo nie zdążę uciec. Znowu popatrzył we wsteczne lusterko. Długo, och, jak długo marudzą, pomyślał. Step przed charybdą powoli ciemniał ogromnym trójkątem, w którego wierzchołku znajdował się pochłaniacz. Nagle ryjówki zaczęły niespokojnie skakać, jedna z nich jakieś dwadzieścia kroków przed charybdą przewróciła się znienacka na grzbiet, konwulsyjnie machając łapkami.
- Zmykajcie, głuptasy! - powiedział na głos Robert. - Wy możecie...
I nagle zobaczył drugą charybdę. Stała pół kilometra dalej na wschód, chciwie zadzierając do góry czarny kielich pochłaniacza, i przed nią dokładnie tak samo, jeżąc się z nieznośnego zimna, ciemniała trawa.
Robert szalenie się ucieszył. Zuch, pomyślał. Mądrala. Śmiałek! Czyżby Malajew? Czemu nie? Przecież i on jest człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mu obce... A może sam Pagawa? Ale Pagawy po prostu nie puszczą. Zwiążą, wpakują pod siedzenie i jeszcze nogami przycisną, żeby nie wierzgał. Nie, to naprawdę kawał zucha! Popchnął boczny właz, wysunął się nieco i zawołał:
- Hej, hej! Trzymaj się bracie! Razem z tobą i rok wytrwamy!...
Popatrzył na przyrządy i od razu zapomniał o wszystkim. Akumulatory byty na wyczerpaniu: błyszcząca strzałka pod zakurzoną szybą opierała się o automatyczny wyłącznik. Szybko spojrzał we wsteczne lusterko i trochę mu ulżyło na sercu. Na białym niebie nad dachami osiedla dostrzegł błyskawicznie zmniejszającą się ciemną plamkę. Jeszcze z dziesięć minut, pomyślał. Teraz było wyraźnie widać, że front Fali przed osiedlem wygiął się. Fala omijała strefę działania charybd od wschodu i zachodu.
Robert, zaciskając zęby, siedział przez chwilę nieruchomo. Maksymalnym wysiłkiem woli odpędzał od siebie wizję zwęglonego trupa w fotelu kierowcy. Dobrze by było nauczyć się wyłączania wyobraźni w razie potrzeby... Wzdrygnął się i zaczął otwierać wszystkie włazy, o jakich pamiętał. Ciężki okrągły właz nad głową. Właz po lewej - otworzył go szeroko. Właz po prawej już jest uchylony - i ten otworzył szeroko. Drzwiczki za plecami, prowadzące do maszynowni... Nie, lepiej zamknąć - wybuch nastąpi z pewnością właśnie tam, w kondensatorze... Na zasuwę, na zasuwę... Akurat w tym momencie pobliska charybdą wybuchła.
Robert usłyszał krótki, ogłuszający grzmot i szarpnęła nim fala rozpalonego powietrza. Wychyliwszy się z luku zobaczył, że na miejscu machiny wznosi się olbrzymia chmura żółtego kurzu zasłaniająca i step, i niebo, i Falę, a w głębi chmury pobłyskiwało jaskrawo i podrygiwało jakieś światło. Coś zaszurgotało w powietrzu i dźwięcznie stuknęło w pancerz. Robert spojrzał na przyrządy i jednym susem wyskoczył przez lewy właz.
Upadł na brzuch w gorącą, suchą trawę, zerwał się i pochylony popędził ku osiedlu. Nie biegł tak jeszcze nigdy w życiu. Jego charybda wyleciała w powietrze, kiedy dotarł do ogródka przy pierwszym domu. Nawet się nie obejrzał, wtulił tylko głowę w ramiona, zgiął się jeszcze niżej i pobiegł jeszcze szybciej. “Wieczna ci chwała”, powtarzał bez przerwy. “Wieczna ci chwała!...” Później zorientował się, że powtarza te słowa od chwili, gdy zobaczył zamiast tamtej charybdy przerażający ship kurzu.
Plac był pusty, gazony wydeptane, wszędzie poniewierała się niezwykle cenna, unikalna aparatura i pudełka z unikalnymi zapisami, a lekki wietrzyk leniwie kartkował unikalne dzienniki unikalnych obserwacji.
Ciężko dysząc, Robert przeciął plac i podbiegł do glidera. Silnik maszyny pracował, a na miejscu kierowcy ze swoją senną jak zwykle miną siedział Patryk.
- No, jesteś - powiedział Patryk serdecznie. Robert patrzył na niego oszołomiony. - Już myślałem, żeś tam został. Wsiadaj szybciej, trzeba brać nogi za pas. Ona ma teraz taką prędkość, że, hej...
Robert zwalił się na siedzenie obok niego.
- Zaczekaj - powiedział łapiąc oddech. - Może ten drugi... też ocalał? Kto to był? Malajew, Hoffman?...
Patryk niezdarnie ujął stery, wprowadzając glider na potrzebną do startu wolną przestrzeń.
- Ten drugi to byłem ja - powiedział ze skrępowaniem.
- Ty?
- Ja - powtórzył Patryk i zaśmiał się nerwowo. Glider wystartował. - Poczułem, że wylatuję w powietrze, wylazłem i uciekłem. Zdrowo łupnęło, co? Poturlało mnie do samego osiedla...
Osiedle powoli odwróciło się pod nimi i pomknęło do tyłu. A to ci zuch z tego Patryka, pomyślał Robert zaskoczony.
- A moja mocniej łupnęła - oświadczył Patryk. - Jak ci się wydaje, Rob, co?...
- Dokąd lecisz? - zapytał Robert.
- Do Zimnych Strumieni - odparł Patryk. - Tam będzie nowa baza.
Rozdział 7
Robert popatrzył przez ramię. Niczego już nie było widać oprócz białawego nieba i zielonych pól. Dwa razy dziś od niej uciekałem, pomyślał. Nie da się uniknąć i trzeciego razu.
- Co teraz będzie? - spytał.
Patryk wydął pulchne wargi.
- Kiepsko. Ma olbrzymi potencjał energetyczny.
- Czy próbowałeś obliczyć?
- Tak.
- No i co?
Patryk westchnął ciężko i nic nie odpowiedział. Robert, marszcząc brwi, patrzył wprost przed siebie. Potem włączył radiostację glidera i nastroił na Dziecięcą Wioskę. Kilka razy naciskał klawisz wezwania, ale Wioska milczała. Nie trzeba się niepokoić, myślał. Święto Lata i cała ta krzątanina. Jakie to dziwne, jeszcze nic nie wiedzą. I dobrze, niech nie wiedzą. Będę wiedział tylko ja jeden. Zapytał ponownie:
- Dokąd lecimy?
- Przecież już pytałeś.
- Ach, rzeczywiście... Patryku, przyjacielu, musisz koniecznie lecieć do tych Strumieni?
- Oczywiście. A dokąd?
Robert usadowił się wygodniej w fotelu.
- Tak - powiedział. - Niepotrzebnie zostałeś.
- W jakim sensie “niepotrzebnie”?
- Możesz szybciej?
- Mogę...
- A jeszcze szybciej?
Patryk nie odpowiedział. Silnik bulgotał, zachłystując się powietrzem.
- Zawsze się spieszymy - mruknął Patryk. - Zawsze nas coś albo ktoś pogania. Szybciej, jeszcze szybciej... A jeszcze szybciej nie można? Można, odpowiadamy. Proszę bardzo! Nie ma czasu, żeby się rozejrzeć. Nie ma czasu, żeby pomyśleć. Nie ma czasu, żeby zorientować się - po co to i czy warto? A potem zjawia się Fala. I znowu się spieszymy.
- Zwiększ dopływ paliwa - powiedział Robert. Myślał o czymś zupełnie innym. - I kieruj bardziej na prawo.
Patryk zamilkł. W dole pod nimi przemykały zielone pola dojrzewających zbóż i rzadko rozrzucone białe domki stacji synoptycznych. Widać było, jak prosto przez zboża pędzono na południe bydło. Automatyczne pastuchy wydawały się z tej wysokości mikroskopijnymi błyszczącymi gwiazdeczkami. Wszystko to było już niepotrzebne.
- Nie słyszałeś czegoś o “Strzale?” - zapytał Robert.
- Nie. “Strzała” jest daleko. Nie zdąży. Przestań o tym myśleć, Rob!
- A o czym jeszcze miałbym myśleć? - mruknął Robert.
- Najlepiej o niczym. Usiądź wygodniej i patrz dokoła. Nie wiem jak ty, ale ja niczego wcześniej nie zauważałem. Chyba nawet nigdy nie widziałem tej zielonej fali na łanie zboża pod wpływem wiatru. Fali! Tfu! A wiesz, kiedy to wszystko zobaczyłem po raz pierwszy? Wiesz? Kiedy patrzyłem na step przez żelazną przysłonę w Charybdzie. Wpatrywałem się w tę czerń i nagle zobaczyłem step i zrozumiałem, że to koniec wszystkiego. I zrobiło mi się strasznie żal. A ryjówki patrzyły na Falę i niczego nie rozumiały... I wiesz, co sobie pomyślałem, Rob? Gdzieś się przeliczyliśmy.
Robert milczał. Rychło w czas, skomentował w duchu.
W dole przepływały białe prostokąty budynków, wybetonowane place, pasiaste wieże anten - była to jedna z licznych stacji energetycznych północnej strefy.
- Ląduj - powiedział Robert. - Gdzie?
- Na tym placu, widzisz? Tam, gdzie stoją pterokary.
Patryk spojrzał przez burtę.
- Rzeczywiście - zauważył. - A po co?
- Weźmiesz sobie pterokar, a mnie oddasz flyer.
- Coś ty wykombinował? - spytał Patryk.
- Dalej polecisz sam. Mnie do Strumieni nie po drodze. Ląduj.
Patryk posłusznie przystąpił do lądowania. Flyer prowadził okropnie. Robert oglądał plac.
- Wspaniała organizacja - mruknął ironicznie. - My tam dusimy się, wszystko porzucamy, a tutaj na dwóch dyżurnych trzy pterokary.
Flyer niezdarnie wylądował między pterokarami. Robert przygryzł sobie język.
- Och! - powiedział. - No wyłaź, wyłaź.
Patryk bardzo powoli i niechętnie zlazł z siedzenia.
- Rob - rzekł niepewnie - może to nie moja sprawa, ale mimo wszystko, co wymyśliłeś?
Robert zręcznie przesiadł się na jego miejsce.
- Nie martw się, nic strasznego. Dasz sobie radę z pterokarem?
Patryk stał z opuszczonymi rękami i jego twarz przybrała współczujący wyraz.
- Rob - powiedział. - Spójrz trzeźwo. Nad Falą jest sto kilometrów bariery plazmowej. Nie dasz rady przeskoczyć.
Robert popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- On już dawno zginął - rzekł Patryk. - Za pierwszym razem mogłeś się pomylić, ale teraz tamtędy przeszła Fala.
- O czym ty mówisz? - rzucił Robert. - Nie mam zamiaru skakać przez Falę, niech ją diabli! Jest ważniejsza sprawa. Żegnaj. Przekaż Malajewowi, że nie wrócę. Zegnaj, Patryku.
- Żegnaj - powiedział Patryk.
- W końcu mi nie powiedziałeś, dasz sobie radę z pterokarem czy nie?
- Na pewno - odpowiedział smutno Patryk. - Pterokarami latam nie od dziś. Ech, Rob!...
Robert gwałtownie pociągnął ku sobie dźwignię sterowania i gdy po pięciu minutach obejrzał się, stacja energetyczna już skryła się za horyzontem. Do Wioski były dwie godziny lotu. Robert sprawdził paliwo i włączył autopilota. Później znowu próbował wywołać Wioskę. Wioska milczała. Chciał włączyć radiostację, rozmyślił się i przełączył odbiornik na samostrojenie.
- ...dziewiątej klasy Asmodeusz Barrault znalazł podczas wycieczki skamieniałe organizmy przypominające morskie jeże. Miejsce znaleziska jest znacznie oddalone od wybrzeża...
- ...narada u dyrektora. Krążą tu jakieś dziwne pogłoski. Podobno Fala dotarła do Greenfield. Czy nie powinnam wrócić do bazy? Teraz już nie pora na ulmotrony.
- ...wystawić własnymi siłami się nie da. Nie mamy Otella. Szczerze mówiąc, pomysł zagrania Szekspira wydaje mi się absurdalny. Nie sądzę, abyśmy mogli się zdobyć na nową interpretację, a czekać dopóki...
- ...Witia, jak mnie słyszysz? Witia, zdumiewająca nowina! Bullit rozszyfrował ten gen. Weź papier i pisz. Sześć... Jedenaście... Jedenaście, mówię...
- Uwaga, Tęcza! Do szefów wszystkich grup poszukiwawczych. Rozpocząć ewakuację. Zwrócić szczególną uwagę na to, aby wszystkie powietrzne środki transportowe klasy nie niższej od meduzy zostały dostarczone do Stolicy.
- ...niewielki błękitny domek nad samym morzem. Tutaj jest bardzo świeże powietrze, wspaniałe słońce. Nigdy nie lubiłam Stolicy i nigdy nie rozumiałam, po co ją wybudowano na równiku. Co mówisz? Ależ oczywiście, okropnie duszno...
- ...Sawyer! Sawyer! Tu Kaneko. Niezwłocznie zmieniaj kurs. Malarze już się znaleźli. Leć na południe. Odszukaj trzeci helikopter. Trzeci helikopter nie przybył...
- Uwaga, oblatywacze! Dzisiaj o czternastej odbędzie się pozaplanowy przerzut zerowy człowieka na Ziemię. Uprasza się o przybycie do Instytutu najpóźniej o godzinie trzynastej.
- ...Nic nie rozumiem. W żaden sposób nie mogę połączyć się z dyrektorem. Wszystkie kanały zajęte. Nie wiesz, co się dzieje?
- Adolfie! Adolfie! Błagam, odezwij się! Błagam, wracaj natychmiast! Są jeszcze szansę dostania się na gwiazdolot... - Głos zaczął cichnąć, ale Robert przytrzymał regulator długości fali. - Straszna katastrofa! Nie wiadomo dlaczego nie ma żadnych komunikatów, ale powiedziano mi, że Tęcza jest skazana! Wracaj natychmiast! Chcę być teraz z tobą...
Robert puścił regulator.
- ...jak zawsze. U Wesołowskiego. Nie, Sikora czyta nowe wiersze. Uważam, że ciekawe. Powinny ci się spodobać. Nie, oczywiście żadne arcydzieło, ale jednak...
- ...dlaczego, wszystko doskonale rozumiem. Ale osądź sam, “Tariel-2” to gwiazdolot desantowy. Próbowałeś oszacować, ile osób może zabrać? Nie, zostanę tutaj. Wiera także postanowiła zostać. Czy to nie wszystko jedno, gdzie...
- Tropiciele, Tropiciele! Miejsce zbiórki - Stolica. Wszyscy do Stolicy! Zabierajcie ze sobą “krety”, będziemy kopać schron. Może zdążymy...
- ...mówi pan, że “Tariel”? Wiem, a jakże, Gorbowski. Tak, ładowność ma niestety niewielką. No cóż... Proponuję w przybliżeniu taką listę: z dyskretników - Pagawa, z falowców - Arystoteles, może Malajew, z barierowców radziłbym Forstera... No to co, że stary? Za to jest wielki! Pan, mój drogi, ma czterdzieści i widzę, że ma pan słabe pojęcie o psychologii starca. Zostało mu ledwie pięć - dziesięć lat i nawet to mu chcą odebrać...
- Gaba! Gaba! Słyszałeś o przerzucie? Co? Jesteś zajęty? Dziwak z ciebie... Lecę do Instytutu. Dlaczego miałbym zwariować? Tak, wiem o wszystkim, wiem... Właśnie teraz! A jeśli się uda? Żegnaj. Szukaj tego, co ze mnie zostanie, gdzieś w pobliżu Procjona...
- Znowu fizycy coś wysadzili w powietrze na Biegunie Północnym. Trzeba by skoczyć i zobaczyć, ale przysłali tu jakiś helikopter i wszystkich zapraszają do Stolicy. Ach, was również? Dziwne!... No, do zobaczenia.
Robert wyłączył radiostację. “Tariel-2”, desantowiec... Przejął sterowanie i maksymalnie zwiększył obroty silnika. Zboża na dole skończyły się, ustępując miejsca tropikalnym lasom. Niczego nie można było dojrzeć w pstrokatej, żółto-zielonej gmatwaninie, ale Robert wiedział, że tam, pod osłoną olbrzymich drzew, przebiegają proste szosy i po tych szosach prawdopodobnie już mkną na zachód pojazdy z uciekinierami. Kilka ciężkich śmigłowców towarowych przeleciało na tle horyzontu na południowy zachód. Zniknęły mu z oczu i Robert znowu pozostał sam. Wyjął radiofon i zadzwonił do Patryka. Patryk długo się nie odzywał. Wreszcie zabrzmiał jego głos:
- Halo?
- Patryku, to ja, Sklarow. Co wiadomo o Fali?
- Ciągle to samo, Rob. Brzeg Puszkina zatopiony. Aodzora spłonęła. Wioska Rybacka w tej chwili się pali. Kilka charybd ocalało, holują je ku Stolicy. Gdzie jesteś?
- To nie ma znaczenia - odpowiedział Robert. - Jaka odległość dzieli Falę od Wioski?
- Od Wioski? Na co ci Wioska? Wioska jest daleko. Słuchaj, Rob, jeśli się uratujesz, leć natychmiast do Stolicy. Będziemy tam wszyscy za pół godziny. - Nieoczekiwanie parsknął śmiechem. - Malajewa próbowali wsadzić do gwiazdolotu. Szkoda, że ciebie tam nie było. Rozkwasi! Hassanowi nos. A Pagawa się schował.
- Aż tobą nie próbowali?
- Jak możesz, Rob...
- Dobra, przepraszam. To znaczy, że Fala na razie jest jeszcze daleko od Wioski?
- Trudno powiedzieć, że bardzo daleko. O jakąś godzinę, półtorej...
- Dziękuję, Patryku. Do widzenia.
Robert znów próbował połączyć się z Tanią, tym razem przez radiofon. Czekał z pięć minut. Tania nie odpowiadała...
Dziecięca Wioska była pusta. Nad szklanymi sypialniami, nad sadami, nad pstrokatymi willami zaległa cisza. Nie dostrzegało się tu owego panicznego bałaganu, jaki został po zerowcach w Greenfield. Piaszczyste alejki były starannie zamiecione, ławki w ogrodzie stały, jak zawsze, w równych rzędach, łóżka były porządnie zasłane. Tylko na ścieżce przed domkiem Tani poniewierała się na piasku zapomniana lalka. Przy lalce siedział wielkooki, puszysty, oswojony kalam. Starannie obwąchiwał ją, spoglądając na Roberta z dobroduszną ciekawością.
Robert wszedł do pokoju Tani. Było tu, jak zawsze, czysto, jasno i przyjemnie pachniało. Na stole leżał otwarty zeszyt, na oparciu krzesła wisiał wielki ręcznik frotte. Robert dotknął go - był jeszcze wilgotny.
Robert postał przy stole, jego spojrzenie z roztargnieniem prześliznęło się po zeszycie. Dwukrotnie przeczytał swoje imię, zanim dotarło do jego świadomości. Imię napisano wielkimi drukowanymi literami.
“ROBIKU! Ewakuowano nas pospiesznie do Stolicy. Szukaj mnie w Stolicy. Znajdź mnie koniecznie! Nic nam jeszcze nie mówiono, ale chyba nadciąga coś strasznego. Jesteś mi potrzebny, Robiku. Znajdź mnie. Twoja T.”
Robert wyrwał kartkę z zeszytu, złożył na cztery części i schował do kieszeni. Ostatni raz objął wzrokiem pokój Tani, otworzył szafę w ścianie, dotknął sukienek, zamknął szafę i wyszedł z domku.
Spod domku Tani morze było doskonale widoczne - spokojne, podobne do zastygłego zielonego oleju. Dziesiątki ścieżek prowadziły przez trawę ku żółtej plaży z porozrzucanymi leżakami i składanymi łóżkami. Nad samą wodą kilka łódek leżało do góry kilem. A horyzont na północy płonął nieznośnie jaskrawymi, słonecznymi plamami świetlnymi. Robert szybko poszedł do autolotu. Przestąpił przez burtę, zatrzymał się i znowu spojrzał na morze. I nagle zrozumiał: to nie było słońce, to był grzbiet Fali.
Ze zmęczeniem osunął się na siedzenie i uruchomił silnik. Tak samo na południu, pomyślał. Wypiera nas i z północy, i z południa. Pułapka na myszy. Korytarz między dwiema śmierciami. Flyer pomknął nad tropikalną dżunglą. Ile jeszcze zostało, pomyślał, dwie, trzy godziny? Dwa miejsca w kosmolocie, dziesięć?
Dżungla pod autolotem skończyła się nagle i Robert zobaczył na rozległej polanie wielki pasażerski aerobus otoczony gromadą ludzi. Machinalnie przyhamował i zaczął się obniżać. Widocznie aerobus miał awarię i wszyscy ci ludzie obok niego - dziwne, tacy wszyscy malusieńcy! - czekali, aż pilot naprawi uszkodzenie. Zobaczył pilota - olbrzymiego, czarnoskórego człowieka grzebiącego w silniku. A potem zrozumiał, że to dzieci i wtedy dostrzegł Tanie. Stała obok pilota i brała od niego jakieś części.
Flyer opadł dziesięć kroków od aerobusu i wszyscy od razu odwrócili się ku niemu. Ale Robert widział tylko Tanie, jej piękną twarz, na której malowało się zmęczenie, szczupłe ręce przyciskające do piersi brudne żelastwo i rozszerzone ze zdumienia oczy.
- To ja - powiedział Robert. - Co się stało, Taniu?
Tania milczała. Wtedy spojrzał na czarnoskórego pilota i poznał Gabę. Gaba uśmiechnął się szeroko i krzyknął:
- A, to Robert! Chodź no tu, pomóż! Tania to wspaniała dziewczyna, ale nigdy nie miała nic wspólnego z aerobusami! Ani ja! Silnik ciągle gaśnie!
Dzieci - siedmioletni chłopcy i dziewczynki - patrzyły na Roberta z zaciekawieniem. Robert podszedł do aerobusu i pieszczotliwie musnąwszy policzkiem włosy Tani, zajrzał do silnika. Gaba poklepał go po plecach. Dobrze się znali. Doskonale do siebie pasowali - Robert i dziesięciu przeraźliwie nudzących się zerowców-oblatywaczy, którzy już dwa lata siedzieli tu z założonymi rękami po nieudanym doświadczeniu z psem Fimką.
To, co Robert zobaczył w silniku, zaparło mu na sekundę dech w piersi. Tak, Gaba dotąd rzeczywiście nie miał nigdy do czynienia z aerobusami. Nic nie można było poradzić - skończyło się paliwo. Gaba niepotrzebnie rozebrał silnik. To się zdarza. Może przytrafić się nawet najbardziej doświadczonym kierowcom: w aerobusach nieczęsto kończy się paliwo. Robert ukradkiem popatrzył na Tanie. Nadal przyciskała do piersi upaćkane smarem cylindry i czekała.
- A więc? - dziarsko spytał Gaba. - Czy słusznie wybrzydzaliśmy na tę dźwigienkę, nie mam pojęcia, jak ona się nazywa?
- Cóż - powiedział Robert - bardzo możliwe. Chwycił za dźwignię i szarpnął nią parę razy. - Czy ktoś wie, że ugrzęźliście tutaj?
- Meldowałem - odparł Gaba. - Ale brakuje maszyn. Słyszałeś o historii z mechanozarodnikami?
- No? - powiedział Robert., bezcelowo, lecz bardzo porządnie oczyszczając rowek dźwigni podającej. Schylił się, żeby ukryć twarz.
- Potrzebne były pojazdy. Kaneko zaczął hodować meduzy, a okazało się, że to żadne meduzy, tylko automatyczne kuchnie. Błąd zaopatrzenia, hę? - Gaba roześmiał się. - Jak ci się to podoba?
- Można umrzeć ze śmiechu - powiedział Robert przez zęby.
Podniósł głowę i omiótł wzrokiem niebo. Ujrzał pusty, białawy błękit, a na północy, nad wierzchołkami dalekich drzew, oślepiająco jaskrawy grzebień Fali. Wówczas łagodnie opuścił maskę silnika, wymamrotał: “Taak... Zobaczymy!” i obszedł aerobus przechodząc na drugą stronę, gdzie nikogo nie było. Tam kucnął, przyciskając czoło do błyszczącego, wypolerowanego nadwozia. Po drugiej stronie aerobusu Gaba delikatnym acz gromkim głosem zaśpiewał:
One is none, two is some,
Three is a many, four is a penny,
Five is a little hundred...*
[*angielska wyliczanka dziecięca.]
Gdy Robert otworzył oczy, ujrzał cień tańczący na trawie - cień rzucany przez podniesione do góry ręce z rozczapierzonymi palcami. Gaba zabawiał dzieci. Robert wyprostował się i otworzywszy drzwi na oścież wszedł do aerobusu. Na fotelu kierowcy siedział mały chłopiec kurczowo ściskając drążki sterowe. Rękojeściami wykreślał w powietrzu niezwykłe figury, a gwizdał przy tym i trąbił.
- Uważaj, bo urwiesz - powiedział Robert.
Chłopiec nie zwrócił na niego uwagi.
Robert chciał włączyć sygnalizator SOS, który, okazało się, był już włączony. Wówczas znowu przyjrzał się niebu. Przez spektrolit kopuły niebo wydawało się łagodnie niebieskie i było zupełnie puste. Trzeba się decydować, pomyślał. Popatrzył z ukosa na chłopca. Malec zapamiętale naśladował ryk wichru.
- Wyjdź no, Rob - powiedział Gaba. Stał przy drzwiach.
Robert wyszedł.
- Przymknij drzwi - poprosił Gaba.
Słyszeli, jak Tania opowiada coś dzieciom po tamtej stronie aerobusu i jak gwiżdże i trąbi chłopiec na siedzeniu pilota.
- Kiedy ona tu będzie? - spytał Gaba.
- Za pół godziny.
- Ca się stało z silnikiem?
- Nie ma paliwa.
Twarz Gaby poszarzała.
- Dlaczego? - zapytał tępo. Robert nie zareagował. - A w twoim flyerze?
- Dla takiego kufra nie starczy go i na pięć minut.
Gaba walnął się pięściami w czoło i siadł na trawie.
- Jesteś mechanikiem - powiedział ochryple. - Wymyśl coś.
Robert oparł się plecami o aerobus.
- Pamiętasz bajeczkę o wilku, kozie i kapuście? Tutaj jest z tuzin dzieciaków, jedna kobieta i my. Kobieta, którą kocham najbardziej ze wszystkich ludzi na świecie. Kobieta, którą uratuję bez względu na okoliczności. Tak. Flyer jest dwuosobowy...
Gaba skinął głową.
- Rozumiem. Oczywiście nie ma nawet o czym mówić. Niech Tania wsiądzie do flyera i weźmie ze sobą tyle dzieci, ile się zmieści...
- Nie - powiedział Robert.
- Dlaczego nie? Za dwie godziny będą w Stolicy.
- Nie - powtórzył Robert. - To jej nie uratuje. Fala będzie w Stolicy za trzy godziny. Tam czeka gwiazdolot. Tania powinna nim odlecieć. Nie sprzeczaj się ze mną! - wyszeptał z wściekłością. - Możliwe są jedynie dwa warianty: albo lecę z Tanią ja, albo z Tanią lecisz ty, ale wówczas przysięgniesz mi na wszystkie świętości, że Tania poleci tym gwiazdolotem! Wybieraj!
- Oszalałeś! - zasyczał Gaba. Powoli wstał z trawy. - To dzieci! Opamiętaj się!
- A te, które zostaną tutaj, to nie dzieci? Kto wybierze trójkę, która poleci do Stolicy i na Ziemię? Ty? Idź i wybierz!
Gaba bezgłośnie otwierał i zamykał usta. Robert popatrzył na północ. Fala była już dobrze widoczna. Błyszczące pasmo podnosiło się coraz wyżej, ciągnąc za sobą ciężką, czarną kurtynę.
- No więc? - nalegał Robert. - Upierasz się?
Gaba powoli pokręcił głową.
- Więc żegnaj - powiedział.
Zrobił krok do przodu, ale Gaba zastąpił mu drogę.
- Dzieci! - wydusił z siebie prawie bezdźwięcznie.
Robert oburącz schwycił go za klapy kurtki; ich twarze zetknęły się.
- Tania! - rzekł.
Przez chwilę bez słowa patrzyli sobie w oczy.
- Ona cię znienawidzi - szepnął Gaba.
Robert puścił go i roześmiał się.
- Za trzy godziny ja też umrę - powiedział. - Mnie będzie wszystko jedno. Żegnaj, Gaba.
Odstąpili od siebie.
- Nie poleci z tobą - rzucił Gaba.
Robert nie odpowiedział. Sam to wiem, pomyślał. Obszedł aerobus i długimi skokami pobiegł do flyera. Widział twarz Tani zwróconą ku niemu i roześmiane buzie dzieciaków, które otaczały Tanie, więc wesoło pomachał im ręką, czując silny ból w mięśniach twarzy, konwulsyjnie ściśniętych w beztroskim uśmiechu. Podbiegł do flyera, zajrzał do wnętrza, potem wyprostował się i krzyknął:
- Tanieczko, chodź, pomóż mi!
A w tej samej chwili z drugiej strony aerobusu wyskoczył Gaba. Na czworakach.
- Hej ho, koniec z nudą! - wrzasnął na całe gardło. - Kto schwyta Shere-Khana, wielkiego tygrysa dżungli?!
Zaryczał przeciągle, bryknął i pognał na czworakach w dżunglę. Przez kilka sekund dzieciaki z otwartymi ustami patrzyły na niego, potem któreś wesoło pisnęło, inne wydało okrzyk bojowy i wszystkie hurmem rzuciły się za Gaba, który przemykał rycząc pomiędzy drzewami.
Zerkając za siebie i uśmiechając się ze zdziwieniem Tania podeszła do Roberta.
- Jakie to dziwne - powiedziała. - Jakby w ogóle nie było żadnej katastrofy.
Robert ciągle patrzył w ślad za Gaba. Nikogo już nie było widać, ale śmiech i piski, chrzęst krzewów i groźny ryk Shere-Khana wyraźnie dobiegały z gęstwiny.
- Jak ty się dziwnie uśmiechasz, Robiku - zauważyła Tania.
- Cudak z tego Gaby! - powiedział Robert i od razu pożałował: trzeba było milczeć. Głos odmawiał mu posłuszeństwa.
- Co się stało, Rob? - natychmiast spytała Tania.
Mimowolnie popatrzył nad jej głową. Ona również odwróciła się, spojrzała w tę samą stronę i zalękniona przytuliła się do niego.
- Co to? - zapytała.
Fala podchodziła już do słońca.
- Trzeba się spieszyć - zakomenderował Robert. - Właź do kabiny i podnieś siedzenie.
Zręcznie wskoczyła, a on dał olbrzymiego susa w ślad za nią, objął jej plecy prawą ręką, a następnie ścisnął mocno, aby nie mogła ruszyć się z miejsca, i momentalnie poderwał flyer w niebo.
- Robiku! - wyszeptała Tania. - Co ty wyprawiasz, Robiku?
Nie patrzył na nią. Wyciskał z flyera ile się dało. I jedynie kątem oka zobaczył w dole polanę, samotny aerobus i maleńką twarzyczkę z zaciekawieniem wyglądającą z kabiny kierowcy.
Rozdział 8
Skwar zelżał, kiedy ostatnie pterokary, przepełnione i przeciążone, wylądowały, łamiąc podwozia, na ulicach przylegających do placu przed budynkiem Rady. Teraz na tym obszernym placu zebrała się niemal cała ludność planety.
Z północy i południa powolutku wsączały się w miasto grzmiące kolumny pokracznych koparek-kretów ze znakami rozpoznawczymi Tropicieli oraz z żółtymi błyskawicami budowniczych-energetyków. Rozbito obóz pośrodku placu i po intensywnej choć krótkiej naradzie, w której wzięły udział tylko dwie osoby - po trzy minuty półgłosem każda - zabrano się do kopania głębokiego szybu-schronu. Krety ogłuszająco załomotały rozbijając beton nawierzchni, a następnie jeden po drugim, dziwacznie wyginając się, poczęły zagłębiać się w ziemię. W krótkim czasie dookoła szybu wyrosły zwały rozdrobnionego gruntu, a nad placem zawisła dusząca, kwaskowata woń rozpuszczanego bazaltu.
Fizycy-zerowcy zapełnili świecące pustkami piętra teatru naprzeciw budynku Rady. Cały dzień się wycofywali, rozpaczliwie czepiając się awaryjnymi zastępami charybd każdego punktu obserwacyjnego, każdej stacji kontrolnej dalekiego zasięgu, ratując wszystko co się da z wyposażenia i dokumentacji naukowej, co chwila ryzykując życiem, dopóki kategoryczny rozkaz Lamondois i dyrektora nie odwołał ich do Stolicy. Poznawano ich po wzburzeniu, wyzywającym i zarazem skruszonym wyglądzie, po nienaturalnie ożywionych głosach, po nieśmiesznych dowcipach z powoływaniem się na specjalne okoliczności, po nerwowym, głośnym śmiechu. Teraz pod kierunkiem Arystotelesa i Pagawy selekcjonowali i mikrofilmowali najcenniejsze materiały, bowiem oryginałów nie można było wywieźć z planety.
Wielka grupa mechaników i meteorologów skierowała się na skraj miasta i zaczęła montować taśmę produkcyjną małych rakietek. Wypełnione podstawową dokumentacją, miały być wystrzelone poza obręb atmosfery w charakterze sztucznych satelitów, a później przechwycone i dostarczone na Ziemię. Do budowniczych rakiet dołączyła część outsiderów - tych, którzy nie potrafili czekać z założonymi rękami, tych, którzy rzeczywiście mogli i pragnęli pomóc, oraz tych, którzy szczerze wierzyli w konieczność ocalenia dokumentacji.
Ale na placu zapchanym gepardami, meduzami, dyliżansami, kretami, gryfami pozostało jeszcze mnóstwo ludzi. Byli to biolodzy i planetolodzy, których życie utraciło nagle sens, outsiderzy - malarze i inni artyści - oszołomieni nagłością wypadków, rozgniewani, zagubieni, nie mający zielonego pojęcia co czynić, dokąd iść i do kogo zwrócić się z pretensjami.
Jacyś bardzo opanowani i spokojni ludzie niespiesznie rozprawiali na przeróżne tematy, zbierając się w niewielkie grupki między pojazdami. Inni spokojni ludzie w milczeniu i z ponurymi minami siedzieli w kabinach lub podpierali ściany budynków.
Planeta opustoszała. Każdy z mieszkańców został wezwany, wywieziony, wyłowiony z jej najdalszych, najbardziej odludnych zakątków i dostarczony do Stolicy. Stolica leżała na równiku, więc teraz na wszystkich szerokościach planety, pomocnych i południowych, było pusto. Pozostało tu i ówdzie zaledwie kilka osób, które oświadczyły, że jest im wszystko jedno, ponadto gdzieś nad tropikalnymi dżunglami zaginął aerobus z dziećmi i wychowawcą oraz ciężki gryf wysłany na jego poszukiwania.
Pod srebrzystą iglicą w ciągu ostatnich godzin obradowała bez przerwy Rada Tęczy. Od czasu do czasu głośnik powszechnej łączności głosem dyrektora lub Kaneko wywoływał po nazwisku najbardziej nieoczekiwanych ludzi. Wywołani biegli do gmachu Rady i znikali za drzwiami, a następnie wybiegali, siadali do pterokarów lub flyerów i odlatywali z miasta. Wielu z tych, którzy niczym się nie zajmowali, odprowadzało ich zawistnym wzrokiem. Nie było wiadomo, jakie zagadnienia omawia się na posiedzeniu Rady, lecz głośniki komunikatów ogólnych już wyryczały to, co najważniejsze: groźba katastrofy jest zupełnie realna; Rada dysponuje zaledwie jednym kosmolotem desantowym o małej ładowności; Dziecięca Wioska została ewakuowana, a dzieci umieszczono w miejskim parku pod opieką wychowawców i lekarzy; kosmolot liniowy “Strzała” utrzymuje stałą łączność z Tęczą i znajduje się w drodze do niej, ale przybędzie nie wcześniej niż za dziesięć godzin. Trzy razy na godzinę dyżurny Rady informował plac o położeniu frontów Fali. Głośnik huczał: “Uwaga, Tęcza! Przekazujemy informację...” I wówczas plac milknął, i wszyscy chciwie słuchali, spoglądając z irytacją na szyb, z którego dolatywał ogłuszający łoskot kretów. Fala posuwała się dziwacznie. Jej przyspieszenie raz wzrastało - i wtedy ludzie posępnieli, spuszczając oczy, raz malało - a wówczas twarze rozjaśniały się i pojawiały się na nich niepewne uśmiechy, ale Fala szła, płonęły zasiewy, płonęły lasy, paliły się opuszczone osady.
Oficjalnych informacji udzielano szalenie mało - może dlatego, że nie było ludzi i czasu na zdobywanie ich - toteż, jak zawsze w takich wypadkach, podstawowym rodzajem informacji stawały się pogłoski.
Tropiciele i budowniczowie coraz głębiej wdzierali się w ziemię i wychodzący z szybu umorusani, zmęczeni ludzie krzyczeli, wesoło szczerząc zęby, że jeszcze jakieś dwie, trzy godziny i zakończą głęboki i dostatecznie przestronny schron dla wszystkich. Patrzono na nich z pewną nadzieją, a nadzieję tę wspierały uporczywe pogłoski dotyczące wyliczeń przeprowadzonych ponoć przez Etienne'a Lamondois, Pagawę i jakiegoś Patryka. Zgodnie z tymi wyliczeniami obie zmierzające ku sobie Fale - północna i południowa - po zderzeniu się na równiku powinny “spleść się energetycznie i zderytrynitować”, pochłonąwszy przy tym wielką ilość energii.
Mówiono, że po tym zderzeniu na Tęczy ma spaść warstwa śniegu o grubości półtora metra.
Mówiono również, że pół godziny temu w Instytucie Przestrzeni Dyskretnej, którego ślepe, białe ściany mógł zobaczyć z placu każdy, kto chciał, udało się wreszcie zrealizować z powodzeniem pierwszy przerzut zerowy człowieka do Układu Słonecznego i nawet wymieniano nazwisko pierwszego w świecie pilota przelotu zerowego, w tej chwili jakoby przebywającego szczęśliwie na Plutonie.
Opowiadano o sygnałach, jakie otrzymano spoza południowej Fali. Sygnały były niezwykle silnie zniekształcone przez zakłócenia, ale udało się je rozszyfrować i wówczas podobno wyjaśniło się, iż kilka osób, które dobrowolnie pozostały na jednej ze stacji energetycznych na drodze Fali, przeżyło i czuje się nieźle, co świadczy właśnie o tym, że Fala P w odróżnieniu od Fal wcześniej znanych typów nie zagraża życiu. Wymieniano także nazwiska szczęśliwców i znaleźli się ludzie znający ich osobiście. Na potwierdzenie przekazywano relację naocznego świadka, który widział, jak sławetny Kamil wyskoczył z Fali na płonącym pterokarze i przemknął jak niesamowita kometa, krzycząc coś i machając ręką.
Najpopularniejsza pogłoska głosiła, że pewien stary astronauta, pracujący właśnie w szybie, miał powiedzieć co następuje: “Dowódcę «Strzały» znam sto lat. Jeśli mówi, że przyleci nie wcześniej niż za dziesięć godzin, to znaczy, że będzie tu nie później niż za trzy godziny. I nie należy zwalać winy na Radę. Tam siedzą dyletanci nie mający pojęcia, co to jest nowoczesny kosmolot i do czego może być zdolny w doświadczonych rękach.” ,
Świat nagle utracił swą prostotę i klarowność. Coraz trudniej było oddzielać prawdę od nieprawdy. Najuczciwszy, znany od dzieciństwa człowiek mógł bez zmrużenia powiek okłamać was tylko po to, by podtrzymać na duchu i uspokoić, a po dwudziestu minutach pogrążony już był w najczarniejszej rozpaczy, przygnieciony ciężarem niedorzecznej pogłoski, według której Fala, jak mówią, chociaż nie zagraża bezpośrednio życiu, nieodwracalnie za to deformuje psychikę, sprowadzając ją do poziomu z czasów pierwotnych.
Ludzie na placu widzieli, jak do gmachu Rady weszła wysoka, masywna kobieta z zapłakaną twarzą, prowadząc za rękę może pięcioletniego chłopczyka w czerwonych spodenkach. Wielu poznało ją - była to Żenią Wiazanicyna, żona dyrektora Tęczy. Wyszła bardzo szybko w towarzystwie Kaneko, który grzecznie, lecz stanowczo prowadził ją pod ramię. Już nie płakała, ale na jej twarzy malowało się takie zaciekłe zdecydowanie, że ludzie z przestrachem ustępowali jej z drogi. Chłopczyk spokojnie gryzł piernik.
Tym, którzy mieli jakieś zajęcie, było znacznie lżej. Dlatego wielka grupa malarzy, pisarzy i aktorów po sprzeczce, która doprowadziła wszystkich do całkowitego zachrypnięcia, podjęła wreszcie ostateczną decyzję i ruszyła na przedmieście do wytwórców rakiet. Wątpliwe, aby mogli dopomóc im w istotny sposób, lecz byli przekonani, że znajdzie się dla nich jakaś robota. Niektórzy zeszli na dno szybu, w którym prowadzono już poziome wyrobiska. A kilku doświadczonych pilotów wsiadło do pterokarów i pomknęło na północ i na południe, aby dołączyć do obserwatorów Rady, którzy już od paru godzin bawili się w berka ze śmiercią.
Pozostali widzieli, jak przed bramą Rady wylądował osmalony, pokryty plamami i pełen wgnieceń flyer. Wygramoliło się zeń dwóch mężczyzn; postali chwilę na trzęsących się nogach i podtrzymując się nawzajem, ruszyli do drzwi. Ich twarze były pożółkłe i opuchnięte, toteż z trudem rozpoznano w nich młodego fizyka Karla Hoffmana i oblatywacza-zerowca Timothy Sawyera, słynącego z mistrzowskiej gry na bandżo Sawyer tylko kręcił głową i coś mamrotał, Hoffman zaś, walcząc z chrypką, opowiedział niezrozumiale, że dopiero co usiłowali przeskoczyć przez Falę, podeszli do niej na odległość dwudziestu kilometrów, ale wtedy Timowi coś się stało z oczami, więc musieli zawrócić. Okazało się, że ktoś z Rady wpadł na pomysł przerzucenia ludności na drugą stronę Fali. Sawyer i Hoffman byli zwiadowcami. I zaraz ktoś powiedział, że dwóch Tropicieli próbowało dać nurka pod Falę na pełnym morzu w batyskafie eksploracyjnym, ale dotąd nie powrócili i nic o nich nie wiadomo.
Do tej pory na placu pozostało około dwustu osób - mniej niż połowa dorosłych mieszkańców Tęczy. Ludzie starali się trzymać grupami. Bez pośpiechu rozmawiali ze sobą, nie odrywając oczu od okien Rady. Na placu robiło się cicho: krety odeszły głęboko i ich ryk był ledwie słyszalny. Rozmowy prowadzono niewesołe.
- Znów mam zepsuty urlop. Tym razem, zdaje się, na długo.
- Schron, podziemie... konspiracja... Znowu nadciąga czarny mur i ludzie schodzą do podziemia.
- Szkoda, że nie mam nastroju do malowania. Popatrzcie, jaki piękny jest budynek Rady. Co za głębia barw! Z olbrzymią przyjemnością bym go namalował... i oddałbym tę atmosferę napięcia i oczekiwania, ale... Nie mogę. Niedobrze mi.
- Mimo wszystko to dziwne. Wybieraliśmy Radę, ale nie tajną. Typowo kapłańskie zapędy. Zabarykadować się w gabinecie, żeby tam rozprawiać o losach planety... Szczerze mówiąc nie jest dla mnie takie ważne, o czym gadają, ale to nieprzyzwoite...
- Bardzo mi się nie podoba ten Ananiew. Proszę popatrzeć, już dwie godziny siedzi sam, z nikim nie rozmawia i tylko cały czas ostrzy scyzoryk... Pójdę z nim pogadać. Chodźmy razem, dobrze?
- Aodzora spłonęła... Moja Aodzora. Sam ją budowałem. Znów trzeba będzie budować... A potem znów ją spalą.
- Szkoda mi ich. Siedzimy tu sobie we dwoje i słowo honoru - niczego się nie boję! A Matwiej Siergiejewicz nie może nawet w ostatnich godzinach pobyć z żoną. Głupie to wszystko. Po co?
- Siedzę tu i ględzę, bo uważam, że jedyna szansa to gwiazdolot. A cala reszta to po prostu kpiny, szamotanina i nieudolna improwizacja.
- Po co tu przyleciałem? Źle mi było na Ziemi? Tęczo, Tęczo, jak ty nas skrzywdziłaś...
I w tym momencie głośnik ryknął:
- Uwaga, Tęcza! Mówi Rada! Zwołujemy ogólne zebranie mieszkańców planety! Zebranie odbędzie się na placu Rady i zacznie się za piętnaście minut. Powtarzam...
Przedzierając się przez tłum do budynku Rady Gorbowski stwierdził, że cieszy się niezwykłą popularnością. Rozstępowano się przed nim, wskazywano nań oczami i nawet palcami, witano się z nim, pytano: “No jak tam, Leonidzie Andriejewiczu?” i za jego plecami wymawiano pogłosem jego nazwisko, nazwy gwiazd i planet, z którymi miał do czynienia, a także nazwy statków, którymi dowodził. Gorbowski, odwykłszy od takiej popularności, kłaniał się na wszystkie strony, wykonywał powitalne gesty ręką, uśmiechał się, odpowiadał: “Na razie wszystko w porządku” i myślał: Niech no mi teraz ktoś powie, że szerokie masy nie interesują się już astronautyką. Jednocześnie wręcz fizycznie wyczuwał straszliwe nerwowe napięcie panujące na placu. Sytuacja przypominała ostatnie minuty przed niezwykle trudnym i odpowiedzialnym egzaminem. Napięcie udzieliło się również jemu. Uśmiechając się i żartując, usiłował określić nastrój tłumu i zgadywał, co powiedzą, kiedy obwieści swoją decyzję. Wierzę w was, myślał uporczywie. Wierzę, wierzę bez względu na to, co się zdarzy. Wierzę w was, wystraszeni, zaniepokojeni, rozczarowani, fanatycy. Ludzie.
Przy samych drzwiach dopędził go i zatrzymał nieznajomy człowiek w kombinezonie górniczym.
- Leonidzie Andriejewiczu - powiedział uśmiechając się z zakłopotaniem. - Chwileczkę. Dosłownie minutkę.
- Proszę, proszę - odpowiedział Gorbowski.
Człowiek pospiesznie szperał w kieszeniach.
- Kiedy przybędziecie na Ziemię - mówił - pan będzie łaskaw mi nie odmawiać... Gdzie on się zapodział?... Nie sądzę, aby sprawiło to panu wielki kłopot. Aha, nareszcie... - Wyjął złożoną na pół kopertę. - Tu jest adres drukowanymi literami... Błagam, niech pan to prześle.
Gorbowski skinął głową.
- Mógłbym nawet, gdyby litery były zwyczajne - powiedział łagodnie i wziął kopertę.
- Paskudny charakter pisma. Sam siebie nie potrafię odczytać, a teraz pisałem w pośpiechu... - Milczał chwilę, następnie podał mu rękę. - Szczęśliwej podróży! Z góry dziękuję.
- Jak tam wasz szyb? - spytał Gorbowski.
- Doskonale - odpowiedział człowiek. - Proszę się o nas nie martwić.
Gorbowski wszedł do gmachu Rady i zaczął wspinać się po schodach obmyślając pierwsze zdanie swojego apelu do Rady. Zdanie w żaden sposób mu nie wychodziło. Nie zdążył wejść na pierwsze piętro, kiedy zobaczył, że członkowie Rady schodzą mu naprzeciw. Pierwszy, wodząc palcem po poręczy, lekko stąpał Lamondois, zupełnie spokojny i nawet jakiś roztargniony. Na widok Gorbowskiego uśmiechnął się dziwnym, zakłopotanym uśmiechem i od razu odwrócił wzrok. Gorbowski odsunął się. Za Lamondois kroczył dyrektor, pąsowy, wściekły. Burknął tylko: “Jesteś gotów?” i nie czekając na odpowiedź przeszedł obok niego. Minęli go również pozostali członkowie Rady podążający za dyrektorem; tych Gorbowski nie znał. Głośno i z ożywieniem omawiali konstrukcję wejścia do podziemnego schronu i zarówno w sile głosów jak i w zaangażowaniu w sprawę wyraźnie czuło się fałsz i było widać, że ich myśli zajęte są czymś innym. Jako ostatni - w pewnej odległości od całej grupy - schodził Stanisław Piszta, tak samo wielki, opalony na czarno, z bujnymi włosami jak dwadzieścia pięć lat temu, kiedy dowodził “Słonecznikiem” i razem z Gorbowskim szturmował Ślepą Plamę.
- Ba! - odezwał się Gorbowski.
- O! - powiedział Stanisław Piszta.
- Co ty tu robisz?
- Kłócę się z fizykami.
- Zuch z ciebie - powiedział Gorbowski. - Ja też będę. A na razie powiedz, kto tutaj rządzi dziecięcą kolonią?
- Ja - odparł Piszta.
Gorbowski popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Ja, ja! - Piszta uśmiechnął się. - Nie wyglądam? Zaraz się przekonasz. Na placu. Jak się zacznie kłótnia. Zapewniam cię, że będzie to całkowicie niepedagogiczne widowisko.
Ruszyli wolno w dół ku wyjściu.
- Do diabła z kłótnią - powiedział Gorbowski. To ciebie nie dotyczy. Gdzie dzieci?
- W parku.
- Bardzo dobrze. Idź tam i natychmiast - słyszysz? - natychmiast zaczynaj załadunek dzieci na “Tariela”. Są tam Mark i Percy. Żłobek już załadowaliśmy. Ruszaj szybko.
- Zuch z ciebie - stwierdził Piszta.
- A ja-ak - powiedział Gorbowski. - A teraz biegnij co sił w nogach.
Piszta klepnął go po ramieniu i kołysząc się pobiegł na dół. Gorbowski wyszedł za nim. Zobaczył setki zwróconych ku niemu twarzy i usłyszał dudniący bas Matwieja mówiącego do megafonu:
- ...i konkretnie rozstrzygamy teraz problem, co jest najcenniejszego dla ludzkości i dla nas jako części tej ludzkości. Pierwszy zabierze glos kierownik kolonii dziecięcej Stanisław Piszta.
- On poszedł sobie - powiedział Gorbowski.
Dyrektor obejrzał się.
- Jak to poszedł? - spytał szeptem. - Dokąd?
Na placu było cicho jak makiem siał.
- Wobec tego pozwólcie mnie - rzekł Lamondois. Sięgnął po megafon.
Gorbowski widział, jak szczupłe, białe dłonie mocno objęły konwulsyjnie zaciśniętą pięść Matwieja. Dyrektor nie od razu oddał megafon.
- Wszyscy wiemy, czym jest Tęcza - zaczął Lamondois. - Tęcza - to planeta skolonizowana przez naukę i wyznaczona do przeprowadzania eksperymentów fizycznych. Na wyniki tych eksperymentów czeka cała ludzkość. Każdy, kto przyjeżdża na Tęczę i mieszka tutaj, wie, na co się zdecydował. - Lamondois mówił dobitnie i z wielką pewnością siebie, i wspaniale się przy tym reprezentował - blady, wyprostowany, napięty jak struna. - Wszyscy jesteśmy żołnierzami nauki. Nauce oddaliśmy całe swoje życie. Oddaliśmy jej całą swoją miłość i wszystko co mamy najlepszego. I to, co stworzyliśmy, siłą rzeczy nie należy już do nas. Należy do nauki i dwudziestu miliardów Ziemian rozrzuconych we wszechświecie. Rozmowy na tematy moralne są zawsze bardzo trudne i nieprzyjemne. I zbyt często rozumowi i logice przeszkadza w takich rozmowach nasze czysto emocjonalne “chcę” i “nie chcę”, “podoba się” i “nie podoba”. Istnieje jednak obiektywne prawo pchające naprzód ludzką społeczność, niezależne od naszych emocji, które głosi: ludzkość powinna poznawać. To dla nas najważniejsze - walka wiedzy z niewiedzą. I jeśli chcemy, by nasze działania nie wydawały się głupie w świetle tego prawa, powinniśmy go przestrzegać, nawet jeżeli musimy w tym celu odchodzić od pewnych wrodzonych lub wpojonych nam przez wychowanie idei. - Lamondois zamilkł na moment i rozpiął sobie kołnierzyk koszuli. - Najcenniejsza na Tęczy jest nasza praca. Trzydzieści lat badaliśmy przestrzeń dyskretną. Zebraliśmy tu najlepszych fizyków-zerowców Ziemi. Idee, zrodzone z naszej pracy, do tej pory znajdują się w stadium przyswajania, może dlatego, że są tak głębokie, perspektywiczne i z reguły paradoksalne. Nie pomylę się, jeśli powiem, że tylko tu, na Tęczy, żyją ludzie, w których dojrzewa nowe pojmowanie przestrzeni i że jedynie na Tęczy jest materiał eksperymentalny, który posłuży do teoretycznego opracowania całej sprawy. Ale nawet my, specjaliści, nie jesteśmy teraz w stanie przewidzieć, jakiej gigantycznej, nieograniczonej władzy nad światem przyda ludzkości nasza nowa teoria. Nie o trzydzieści lat - o sto, dwieście... trzysta lat skoczy do przodu nauka.
Lamondois przerwał, jego twarz pokryła się czerwonymi plamami, ramiona zgarbiły się. Nad miastem stała martwa cisza.
- Bardzo chcę żyć - powiedział nagle Lamondois. - I dzieci... Mam dwójkę, chłopczyk i dziewczynka; są tam, w parku... Nie wiem. Decydujcie sami.
Opuścił megafon i stał nadal przed tłumem, zwiotczały, postarzały i żałosny.
Tłum milczał. Milczeli fizycy-zerowcy, stojący w pierwszych szeregach, nieszczęśni nosiciele nowego pojmowania przestrzeni, jedyni w całym wszechświecie. Milczeli malarze, pisarze i aktorzy, którzy świetnie wiedzieli, co to jest trzydziestoletnia praca i zbyt dobrze rozumieli, że żadne arcydzieło nie jest powtarzalne. Milczeli na rumowisku wyrzuconych z szybu odłamów skalnych budowniczowie, od trzydziestu lat pracujący ramię w ramię z zerowcami i dla zerowców. Milczeli członkowie Rady - których uważano za ludzi najmądrzejszych, o największej wiedzy, największej dobroci, i od których w pierwszym rzędzie zależało to, co miało nastąpić.
Gorbowski widział setki twarzy, młodych i starych, męskich i kobiecych, i wszystkie wydawały mu się teraz jednakowe, niezwykle podobne do twarzy Lamondois. Świetnie wyobrażał sobie, co myślą ci ludzie. Bardzo chcą żyć: młody dlatego, że tak mało przeżył, stary - bo tak mało pozostało mu życia. Z tą myślą można sobie jeszcze poradzić: wystarczy wysiłek woli - i da się zepchnąć w głębiny podświadomości i usunąć z drogi. Kto tego nie może dokonać, o niczym więcej nie myśli, ogromnym wysiłkiem ukrywając śmiertelne przerażenie. A pozostali... Bardzo żal pracy. Bardzo żal, nieznośnie żal dzieci. Nawet nie chodzi o to, że żal - tu jest mnóstwo ludzi mających do dzieci stosunek obojętny - ale myślenie o czymkolwiek innym wydaje się podłe. I trzeba decydować. Och, jakie to trudne - decydować! Musisz wybrać i powiedzieć na głos, co wybrałeś. I tym samym wziąć na siebie gigantyczną odpowiedzialność, zupełnie nieporównywalną z ciężarem odpowiedzialności wobec samego siebie, aby tylko przez pozostałe trzy godziny życia czuć się człowiekiem, nie kulić się z nieznośnego wstydu i nie tracić ostatniego tchnienia na okrzyk: “Durniu! Nikczemniku!” skierowany do samego siebie. Miłosierdzie, pomyślał Gorbowski.
Podszedł do Lamondois i odebrał mu megafon. Zdaje się, że Lamondois nawet tego nie zauważył.
- Widzicie - powiedział z przejęciem Gorbowski do megafonu - obawiam się, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. Kolega Lamondois proponuje wam podjęcie decyzji. Ale chyba rozumiecie, właściwie nie ma tu o czym decydować. Decyzje zostały podjęte. Żłobek i matki z niemowlętami są już w gwiazdolocie. (Tłum głośno odetchnął.) Pozostałe dzieci lokuje się właśnie w tej chwili. Myślę, że wszystkie się zmieszczą. Nawet nie myślę - jestem pewien. Musicie mi wybaczyć, ale zdecydowałem samodzielnie. Mam do tego prawo. Mam nawet prawo tłumić w zarodku wszelkie próby przeciwdziałania. Ale nie sądzę, że będę musiał to prawo zastosować. Ogólnie biorąc kolega Lamondois wypowiedział interesujące myśli. Chętnie bym z nim podyskutował, ale muszę już iść. Drodzy rodzice, wejście na kosmodrom jest całkowicie wolne. Co prawda, proszę wybaczyć, na pokład gwiazdolotu wchodzić nie należy.
- No, już koniec - głośno powiedział ktoś z tłumu. - I słusznie! Górnicy, za mną!
W tłumie zaczął się gwar i ruch. Wystartowało kilka pterokarów.
- Na czym trzeba się oprzeć? - dodał Gorbowski. - Najcenniejsze, co mamy - to przyszłość...
- My jej nie mamy - rozległ się w tłumie surowy głos.
- Wprost przeciwnie! Nasza przyszłość - to dzieci. Bardzo świeża myśl, nieprawdaż?! I w ogóle trzeba być sprawiedliwym. Życie jest piękne i my wszyscy już o tym dobrze wiemy. A dzieciaki jeszcze nie wiedzą. Ile przed nimi samej tylko miłości! Już nie mówię o problemach fizyki zerowej. (W tłumie rozległy się oklaski.) Skończyłem.
Gorbowski wcisnął megafon jednemu z członków Rady i podszedł do Matwieja. Matwiej parę razy poklepał go mocno po plecach. Patrzyli na topniejący tłum, na twarze, które ożyły i od razu zrobiły się zupełnie różne, Gorbowski zaś mruknął z westchnieniem:
- Zabawne. Wszyscy doskonalimy się, doskonalimy, stajemy się coraz lepsi, mądrzejsi, szlachetniejsi, lecz mimo wszystko jak to przyjemnie, kiedy ktoś podejmuje za nas decyzję...
Rozdział 9
“Tariel-2”, desantowy sigma-D-kosmolot, miał służyć do przerzutów na duże odległości niewielkich grup badaczy z minimalnym kompletem wyposażenia laboratoryjnego. Świetnie nadawał się do lądowania na planetach ze wściekłymi atmosferami, posiadał ogromne rezerwy ciągu, był trwały, niezawodny i w dziewięćdziesięciu pięciu procentach składał się z kondensatorów energetycznych. Oczywiście statek posiadał część mieszkalną składającą się z pięciu maciupeńkich kajut, mikroskopijnej mesy, miniaturowego kambuza i pakownej sterowni, zastawionej pulpitami przyrządów nawigacyjnych i kontrolnych. Była też na statku ładownia - dość obszerne pomieszczenie z nagimi ścianami i niskim sufitem, pozbawione klimatyzacji, nadające się w skrajnych wypadkach do urządzenia w nim polowego laboratorium. Normalnie “Tariel-2” brał na pokład do dziesięciu osób łącznie z załogą.
Dzieci wprowadzano obydwoma włazami: młodsze przez pasażerski, starsze przez bagażowy. Przy włazach tłoczyli się ludzie i było ich znacznie więcej, niż oczekiwał Gorbowski. Na pierwszy rzut oka dostrzegał nie tylko wychowawców i rodziców. Nie opodal piętrzyły się skrzynie z nie rozdanymi ulmotronami i wyposażeniem dla Tropicieli z Lalandy. Dorośli mówili mało, lecz wokół statku panował niezwykły gwar: pisk, śmiech, cienkogłosy, bezładny śpiew - zgiełk, zawsze tak charakterystyczny dla internatów, placów zabaw i ambulatoriów. Znajomych nie było widać, tylko na uboczu Gorbowski dojrzał Alę Postyszewą. I ona zmieniła się - przygasła, posmutniała, choć nadal nosiła się nadzwyczaj elegancko i starannie. Siedziała na pustej skrzyni, z rękami na kolanach i patrzyła na statek. Czekała.
Gorbowski wysiadł z pterokara i skierował się do gwiazdolotu. Kiedy przechodził obok Ali, żałośnie uśmiechnęła się do niego i rzekła: “A ja czekam na Marka”. “Tak, tak. Zaraz wyjdzie”, łagodnie powiedział Gorbowski i poszedł dalej. Ale od razu zatrzymano go i wtedy zrozumiał, że dotarcie do włazu nie będzie takie proste.
Postawny brodaty człowiek w panamie zagrodził mu drogę.
- Panie Gorbowski - powiedział. - Bardzo proszę, niech pan to weźmie.
Podał Gorbowskiemu długi, ciężki rulon.
- Co to? - spytał Gorbowski.
- Mój ostatni obraz. Jestem Johann Surd.
- Johann Surd - powtórzył Gorbowski. - Nie wiedziałem, że pan tu jest.
- Proszę wziąć. Waży całkiem niewiele. To dzieło mojego życia. Przywiozłem go tutaj na wystawę. To “Wiatr”...
Gorbowskiemu ścisnęło się serce.
- Proszę mi go dać - powiedział i ostrożnie wziął z jego rąk rulon.
Surd ukłonił się.
- Dziękuję - rzucił na odchodnym i zniknął w tłumie.
Ktoś mocno i boleśnie schwycił Gorbowskiego za rękę. Odwrócił się i ujrzał młodziutką kobietę. Drżały jej wargi, a twarz miała mokrą od łez.
- Czy to pan jest kapitanem? - spytała łamiącym się głosem.
- Tak, tak. Ja.
Jeszcze boleśniej ścisnęła mu rękę.
- Tam jest mój synek... Na statku... - Wargi zaczęły się krzywić. - Boję się...
Gorbowski zrobił zdziwioną minę.
- Ale czego? Tam jest zupełnie bezpieczny.
- Jest pan pewien? Obiecuje mi pan?
- Jest zupełnie bezpieczny - powtórzył Gorbowski zdecydowanie. - To bardzo dobry statek.
- Tyle dzieci - powiedziała szlochając. - Tyle dzieci!...
Puściła jego rękę i odwróciła się. Gorbowski podreptał trochę w miejscu, niezdecydowany, i w końcu poszedł dalej, osłaniając ramionami i ciałem arcydzieło Surda, ale w tym momencie wzięto go z obu stron pod ręce.
- Waży niecałe trzy kilo - powiedział blady, kanciasty mężczyzna. - Nigdy w życiu nikogo o nic nie prosiłem...
- Widzę - zgodził się z nim Gorbowski. Rzeczywiście to rzucało się w oczy.
- Chodzi o sprawozdanie z obserwacji Fali za okres dziesięciu lat. Sześć milionów fotokopii.
- To niezwykle ważne! - potwierdził drugi człowiek, trzymający Gorbowskiego za lewy łokieć. Miał grube, dobre wargi, nieogolone policzki i małe, błagalne oczka. - Rozumie pan, to jest Malajew... - Wskazał palcem pierwszego. - Pan koniecznie powinien wziąć tę teczkę...
- Zamilcz, Patryku - rzekł Malajew. - Leonidzie Andriejewiczu, proszę zrozumieć... Żeby to się więcej nie powtórzyło... Żeby nigdy więcej - zabrakło mu tchu - żeby już nikt i nigdy nie stawiał nas w obliczu takiego haniebnego wyboru...
- Nieście za mną - zgodził się Gorbowski. Mam zajęte ręce.
Puścili go i zrobił krok do przodu, lecz uderzył kolanem o wielki, owinięty w brezent przedmiot, który z wyraźnym trudem dźwigało dwóch młodzieńców w jednakowych, niebieskich beretach.
- Może pan weźmie! - wysapał jeden z nich.
- O ile to możliwe... - dodał drugi przepraszająco.
- Dwa lata ją budowaliśmy...
- Bardzo prosimy.
Gorbowski pokręcił przecząco głową i zaczął ich ostrożnie omijać.
- Leonidzie Andriejewiczu - żałośnie jęknął pierwszy. - Błagamy pana.
Gorbowski znowu pokręcił głową.
- Nie poniżaj się - rzucił gniewnie drugi. I nagle wypuścił z rąk - od swojej strony - osłonięty przedmiot, który z trzaskiem uderzył o ziemię. - No i po co trzymasz?
Z niespodziewaną wściekłością kopnął aparat i odszedł mocno kulejąc.
- Władek! - krzyknął pierwszy w ślad za nim z wyraźną trwogą.
- Nie wariuj!
Gorbowski odwrócił się.
- Rzeźbiarze, oczywiście, nie mają na co liczyć - rozległ się nad jego uchem przypochlebny głos.
Gorbowski tylko pokręcił głową: mówić nie mógł. Za jego plecami, depcząc mu po piętach, ochryple dyszał Malajew. I jeszcze grupa jakichś ludzi z rulonami, zawiniątkami i paczuszkami w rękach ruszyła z miejsca dotrzymując im kroku.
- Może i ma to sens... - nerwowo i zacinając się nieco przemówił jeden z nich. - Może wszystko... Złożyć wszystko przy włazie bagażowym... Rozumiemy, że szansę są znikome... Ale jeśli okaże się, że pozostały jakieś wolne miejsca... W końcu to nie są ludzie, tylko rzeczy... Poutykać je gdziekolwiek... jakkolwiek...
- Tak... rzeczywiście... - odpowiedział Gorbowski. - Proszę, żeby pan się tym zajął. - Zatrzymał się na chwilę i przełożył arcydzieło na drugie ramię. - Niech pan poinformuje o tym wszystkich. Niech złożą wszystko przy włazie bagażowym. W odległości dziesięciu kroków. Dobrze?
W tłumie rozpoczął się ruch i zrobiło się nieco mniej ciasno. Ludzie z rulonami i zawiniątkami zaczęli się rozchodzić, a Gorbowski wydostał się wreszcie na wolną przestrzeń przy włazie pasażerskim, gdzie malcy, ustawieni parami, czekali na swoją kolej, aby dostać się w ręce Percy Dicksona.
Szkraby w różnobarwnych kurteczkach, spodenkach i czapeczkach znajdowały się w stanie euforii: czekał je prawdziwy przelot międzygwiezdny. Były bardzo zajęte sobą i błękitnawym ogromem statku, obdarzając tłoczących się wokół rodziców roztargnionymi spojrzeniami. Czyż mogły teraz myśleć o rodzicach? W okrągłym otworze włazu stał Percy Dickson ubrany w starodawny, od dawna nie używany galowy mundur astronauty, ciężki i niewygodny, z naprędce posrebrzonymi guzikami, orderami i olśniewającymi galonami. Pot spływał mu strumieniami po zarośniętej twarzy, on zaś od czasu do czasu wykrzykiwał głosem morskiego wilka: “Wciągnąć bim-bom-bramsle! Wszyscy na miejsca! Podnieść kotwicę!” Było to bardzo zabawne i podekscytowane bąki nie spuszczały z niego zachwyconych oczu. Stało tam też dwoje wychowawców: mężczyzna trzymał w ręku wykaz nazwisk, kobieta bardzo wesoło śpiewała z dzieciakami piosenkę o dzielnym nosorożcu. Dzieciarnia, nie odrywając oczu od Dicksona, podśpiewywała z wielkim zapałem, a każdy po swojemu.
Gorbowski pomyślał, że - kiedy się tak stoi plecami do tłumu - można by pomyśleć, iż rzeczywiście dobrotliwy wujaszek Percy zorganizował dla przedszkolaków atrakcyjną wycieczkę najprawdziwszym kosmolotem dookoła Tęczy. Ale oto Dickson podniósł na ręce kolejnego brzdąca i, odwróciwszy się, przekazał go komuś do przedsionka, a wtedy za plecami Gorbowskiego kobiecy głos krzyknął histerycznie: “Mój Tolik! Tolik...” Obejrzał się i zobaczył bladą twarz Malajewa i pełne napięcia oblicza ojców, i twarze matek, uśmiechających się żałosnymi niby-uśmiechami, i łzy w oczach, i przygryzione wargi, i rozpacz, i miotającą się w ataku histerii kobietę, którą pospiesznie odprowadzał, objąwszy za ramiona, jakiś człowiek w wybrudzonym ziemią kombinezonie. Ktoś się odwrócił, ktoś się zgarbił i pospiesznie brnął, wpadając na ludzi idących mu naprzeciw, a ktoś po prostu położył się na betonie i ścisnął rękami głowę.
Gorbowski zobaczył Żenię Wiazanicynę, która zaokrągliła się i wyprzystojniała; stała z boku, jej olbrzymie oczy były suche, a usta mocno zaciśnięte. Trzymała za rękę tłuściutkiego, spokojnego chłopczyka w czerwonych spodenkach. Chłopiec gryzł jabłko i pożerał wzrokiem błyszczącego Percy Dicksona.
- Dzień dobry, Leonidzie - powiedziała.
- Witaj, Żeniu - odparł Gorbowski.
Malajew i Patryk odeszli na bok.
- Ależ z ciebie chudzielec! - powiedziała. - Ciągle taki chudy. A nawet chudszy.
- A ty wypiękniałaś.
- Czy nie za bardzo ci przeszkadzam?
- Bądź spokojna, wszystko idzie jak powinno. Muszę tylko obejrzeć statek. Bardzo się boję, że jednak zabraknie nam miejsc.
- Bardzo źle mi samej. Matwiej wciąż zajęty i zajęty... Nieraz mi się wydaje, że jemu jest absolutnie wszystko jedno.
- Wcale nie jest mu wszystko jedno - powiedział Gorbowski. - Rozmawiałem z nim. Wiem: wcale nie jest mu wszystko jedno... Ale nic nie może zrobić. Wszystkie dzieci na Tęczy są jego własnymi dziećmi. Nie może inaczej.
Ledwie dostrzegalnie machnęła wolną ręką.
- Nie wiem, co robić z Aloszką - poskarżyła się. - Jest strasznym maminsynkiem. Nawet do przedszkola nie chodził.
- Przyzwyczai się. Dzieci bardzo szybko się przyzwyczajają. I nie bój się: będzie mu dobrze.
- Nawet nie wiem, do kogo się zwrócić.
- Wszyscy wychowawcy są dobrzy. Wiesz o tym. Wszyscy są jednakowi. Aloszce będzie dobrze.
- Nie rozumiesz mnie. Przecież jego nawet nie ma na żadnej liście.
- A co w tym strasznego? Czy jest na liście, czy nie - i tak żadne dziecko nie pozostanie na Tęczy. Listy są tylko po to, żeby nie pogubić dzieci. Chcesz, pójdę i powiem, żeby go zapisali.
- Tak - powiedziała. - Nie... Zaczekaj. Może wejdę z nim razem na statek?
Gorbowski smutno pokręcił głową.
- Żeniu - powiedział łagodnie. - Tak nie można. Nie powinnaś niepokoić dzieci.
- Nikogo nie będę niepokoić. Chcę tylko popatrzeć, jak mu tam będzie... Kto będzie obok...
- Takie same dzieciaki jak on. Wesołe i dobre.
- Pozwól mi wejść razem z nim.
- Tak nie można, Żeniu.
- Można. I trzeba. On nie będzie mógł sam. Jak da sobie radę beze mnie? Niczego nie rozumiesz. Wy wszyscy niczego nie rozumiecie. A ja zrobię wszystko, co będzie trzeba. Każdą pracę. Przecież ja wszystko umiem. Nie bądź taki bezlitosny...
- Żeniu, popatrz dokoła. To są matki.
- On nie jest taki jak inni. Jest słaby. Kapryśny. Przywykł do ciągłej opieki. Nie poradzi sobie beze mnie. Nie poradzi! Przecież wiem to najlepiej ze wszystkich! A może wykorzystujesz to, że nie mam się komu na ciebie poskarżyć?
- Czyżbyś chciała zająć miejsce dziecka, które będzie musiało zostać tutaj?
- Żadne nie zostanie - powiedziała z przejęciem. - Jestem pewna, że żadne! Wszystkie dzieci się zmieszczą! A dla mnie zupełnie nie potrzeba miejsca! Macie z pewnością jakieś maszynownie, magazyny... Powinnam być z nim!
- Niczego nie mogę dla ciebie zrobić. Wybacz.
- Możesz! Jesteś kapitanem. Możesz wszystko. Zawsze byłeś dobrym człowiekiem, Lonia!
- Ja i teraz jestem dobry. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jaki jestem dobry.
- Nie odejdę od ciebie - stwierdziła i zamilkła.
- Dobrze - powiedział Gorbowski. - Tylko zróbmy tak. Zaraz odprowadzę na statek Aloszkę, obejrzę pomieszczenia i wrócę do ciebie. Dobrze?
Patrzyła mu badawczo w oczy.
- Nie okłamiesz mnie. Wiem. Wierzę. Nigdy nikogo nie okłamywałeś.
- Nie okłamię. Kiedy statek będzie startował, znajdziesz się obok mnie. Daj chłopca.
Nie odrywając oczu od jego twarzy, jak we śnie popchnęła ku niemu Ałoszkę.
- Idź, idź, Aliku - powiedziała. - Idź z wujkiem Lonią.
- Dokąd? - spytał chłopiec.
- Na statek - odpowiedział Gorbowski, biorąc go za rękę. - A dokąd by jeszcze? Na ten statek. Widzisz, do tamtego wujka. Chcesz?
- Chcę do tamtego wujka - oświadczył chłopczyk. Na matkę już nie patrzył.
Razem podeszli do trapu, po którym wchodziły ostatnie dzieci. Gorbowski powiedział wychowawcy:
- Niech go pan umieści na liście. Aleksiej Matwiejewicz Wiazanicyn.
Wychowawca popatrzył na chłopca, potem na Gorbowskiego i kiwnął głową, zapisując. Gorbowski powoli wszedł po trapie i za rękę przeciągnął Aleksieja Matwiejewicza przez wysoki próg.
- To się nazywa przedsionek - objaśnił chłopcu.
Chłopczyk zaczął się wyrywać, uwolnił się, podszedł do Percy Dicksona i zaczął go oglądać z bliska. Gorbowski zdjął z ramienia i postawił w kącie obraz Surda. Co jeszcze? pomyślał. Aha! przypomniał sobie. Wrócił do włazu i wysunąwszy się, wziął od Malajewa teczkę.
- Dziękuję - powiedział Malajew z uśmiechem. - Nie zapomniał pan... Spokojnej plazmy.
Patryk także uśmiechał się. Machając rękami, cofnęli się w tłum. Żenią stała tuż pod włazem i Gorbowski pomachał jej ręką. Potem odwrócił się do Dicksona.
- Gorąco? - spytał.
- Okropnie. Warto by teraz wziąć prysznic. A w łazienkach niech by i dzieci wzięły.
- To opróżnijcie łazienki - powiedział Gorbowski.
- Łatwo powiedzieć. - Dickson ciężko westchnął i skrzywiwszy się odchylił ciasny kołnierz munduru. - Broda włazi pod kołnierzyk - wymamrotał. - Kłuje nie do wytrzymania. Swędzi mnie całe ciało.
- Wujku - zapytał Alosza. - Czy ty masz prawdziwą brodę?
- Możesz sprawdzić - odparł z westchnieniem Percy i schylił się.
Chłopiec pociągnął go za brodę.
- Ale i tak jest nieprawdziwa - oświadczył.
Gorbowski złapał go za rękę, ale Alosza wyrwał się.
- Nie chcę z tobą - powiedział. - Ja chcę z kapitanem.
- Świetnie - zgodził się Gorbowski. - Percy, odprowadź go do wychowawcy.
Ruszył ku drzwiom na korytarz.
- Tylko nie mdlej - rzucił w ślad za nim Dickson.
Gorbowski odsunął drzwi. Rzeczywiście, czegoś takiego na statku jeszcze nie było. Pisk, śmiech, gwizd, szczebiotanie, gruchanie, wojownicze okrzyki, stukanie, dzwonienie, tupanie, zgrzytanie metalu o metal, miauczące kwilenie niemowląt... Niepowtarzalne zapachy mleka, miodu, lekarstw, rozgrzanych dziecięcych ciał, mydła - mimo klimatyzacji, mimo nieprzerwanej pracy wentylatorów awaryjnych... Gorbowski poszedł korytarzem, wybierając miejsca, gdzie ma postawić nogę, zaglądając z obawą przez otwarte na oścież drzwi, za którymi skakały, tańczyły, kołysały do snu lalki, celowały z dubeltówek, zarzucały lassa, tłoczyły się w niewyobrażalnej ciasnocie, siedziały i pełzały po rozłożonych kojach, na stołach, pod stołami, pod kojami ze cztery dziesiątki chłopców i dziewczynek w wieku od dwóch do sześciu lat. Z kajuty do kajuty biegali zatroskani wychowawcy. W mesie, z której wyrzucono prawie wszystkie meble, młode matki karmiły i przewijały niemowlęta, tu też był żłobek - pięcioro raczkujących dzieci, rozmawiających ze sobą ptasim językiem, łaziło na czworakach w odgrodzonym dla nich kącie. Gorbowski wyobraził sobie to wszystko w stanie nieważkości, zmrużył oczy i przeszedł do sterowni.
Gorbowski nie poznał sterowni. Była pusta. Zniknął masywny auto-regulator, który zajmował trzecią część pomieszczenia. Zniknął pulpit sterowniczy i fotel drugiego pilota. Zniknął pulpit ekranu obserwacyjnego. Fotel przed komputerem. A sam komputer, na wpół rozebrany, błyszczał obnażonymi modułami. Statek przestał być gwiazdolotem. Przekształcił się w samobieżną międzyplanetarną barkę, która zachowała dobry ciąg, lecz nadaje się tylko do przelotów po inercyjnych trajektoriach.
Gorbowski wsunął ręce do kieszeni. Dickson sapał mu nad uchem.
- Ta-ak - powiedział Gorbowski. - A gdzie Walkenstein?
- Tutaj. - Walkenstein wychynął z wnętrzności komputera. Był posępny i bardzo zdecydowany.
- Zuch z ciebie, Marku - pochwalił go Gorbowski. - I ty też, Percy. Dziękuję.
- O ciebie już trzy razy pytał Piszta - powiedział Mark i znowu skrył się w komputerze. - Jest przy włazie bagażowym.
Gorbowski opuścił sterownię i wszedł do ładowni. Zrobiło mu się zimno. W długim i wąskim pomieszczeniu, słabo oświetlonym dwiema lampami jarzeniowymi, stali, ściśle przylegając do siebie, chłopcy i dziewczynki w wieku szkolnym - od pierwszaków do uczniów wyższych klas. Stali w milczeniu, niemal bez ruchu, przestępując tylko z nogi na nogę, i patrzyli w otwarty na oścież właz, przez który widać było błękitne niebo i płaski, biały dach dalekiego magazynu. Przez chwilę Gorbowski, zagryzając wargę, patrzył na dzieci.
- Pierwszaków przenieść na korytarz - zadysponował. - Drugą i trzecią klasę do sterowni. Natychmiast.
- Ale to nie wszyscy - zauważył cicho Dickson. - Dziesięcioro utknęło gdzieś po drodze z Dziecięcej Wioski... Ale myślę, że już nie żyją. Uczniowie starszych klas odmawiają wejścia na statek. I jest jeszcze grupa dzieci outsiderów, które właśnie przybyły. Zresztą sam zobaczysz.
- Mimo wszystko proszę wykonać moje polecenie - powiedział stanowczo Gorbowski. - Pierwsze trzy klasy - na korytarz i do sterowni. A tutaj - więcej światła, ekran, pokazujcie filmy. Historyczne. Niech wiedzą, jak dawniej bywało. Działaj, Percy. I jeszcze jedno - niech dzieci utworzą łańcuch aż do Walkensteina, podawanie części trochę je zajmie.
Z trudnością przecisnął się do włazu i zbiegł na dół. U podnóża włazu, otoczona wychowawcami, stała duża grupa dzieci w różnym wieku. Po lewej bez ładu i składu piętrzyły się, zwalone na kupę, najcenniejsze przedmioty kultury materialnej Tęczy: pliki dokumentów, skoroszyty, maszyny i modele maszyn, owinięte tkaniną rzeźby, rulony płócien. Po prawej zaś, w odległości dwudziestu kroków, stali ponurzy chłopcy i dziewczęta w wieku piętnastu - szesnastu lat, a przed nimi, założywszy ręce do tyłu, z pochyloną głową przechadzał się bardzo poważny Stanisław Piszta. Niegłośno, lecz dobitnie mówił:
- ...Możecie uważać, że to egzamin. Mniej myślcie o sobie, a więcej o innych. No i co z tego, że jest wam wstyd? Weźcie się w garść, pokonajcie to uczucie!
Młodzi uporczywie milczeli. I przygnębieni milczeli też dorośli stłoczeni przed włazem bagażowym. Niektóre dzieci ukradkiem rozglądały się dokoła i widać było, że mają wielką ochotę prysnąć, ale ucieczka była niemożliwa - otaczali ich ojcowie i matki. Gorbowski popatrzył na właz. Nawet stąd było widać, że statek zapchany jest po brzegi. W szerokim jak brama luku zwartym szeregiem stały dzieci. Twarze miały niedziecięce - zbyt poważne i zbyt smutne.
Do Gorbowskiego jakoś bokiem przysunął się olbrzymi, bardzo przystojny młody człowiek ze smutnymi, błagalnymi oczami, które szokująco nie pasowały do reszty postaci.
- Jedno słowo, kapitanie - przemówił drżącym głosem. - Tylko jedno słowo...
- Chwileczkę - odpowiedział Gorbowski.
Podszedł do Piszty i objął go za ramiona.
- Miejsca starczy dla wszystkich - oświadczył Piszta. - O to proszę się nie martwić...
- Stanisławie - powiedział Gorbowski - wydaj dyspozycje w sprawie upychania pozostałych.
- Tam nie ma miejsc - niekonsekwentnie sprzeciwił się Piszta. - Czekaliśmy na ciebie. Dobrze by było opróżnić rezerwową D-komorę.
- Na “Tarielu” nie ma rezerwowych D-komór. Ale miejsce zaraz się znajdzie. Zajmij się tym.
Gorbowski pozostał twarzą w twarz z uczniami wyższych klas.
- Nie chcemy lecieć - oświadczył jeden z nich, dobrze zbudowany blondyn o jasnozielonych oczach. - Lecieć powinni wychowawcy.
- Słusznie! - powiedziała niska dziewczyna w sportowych spodniach. Z tyłu zabrzmiał głos Percy Dicksona:
- Rzucajcie! Po prostu na ziemię!
Z włazu posypały się dźwięczące płyty modułów komputera. System “podaj dalej” ruszył.
- Wiecie co, chłopcy i dziewczęta? - rozpoczął Gorbowski. - Po pierwsze nie macie prawa głosu, ponieważ jeszcze nie skończyliście szkoły. A po drugie, trzeba mieć sumienie. Prawda, jesteście jeszcze młodzi i rwiecie się do bohaterskich czynów, ale chodzi o to, że tu się nie przydacię, a na statku - bardzo. Strach pomyśleć, co się tam będzie działo podczas lotu w stanie nieważkości. Potrzeba po dwóch starszych uczniów na każdą kajutę do przedszkolaków, przynajmniej trzy zręczne dziewczynki do żłobka i do pomocy matkom z niemowlętami. Krótko mówiąc, oto gdzie wymaga się od was bohaterskich czynów.
- Proszę wybaczyć, kapitanie - powiedział kpiąco zielonooki - ale wszystkie te obowiązki doskonale mogą wypełniać wychowawczynie.
- Proszę wybaczyć, młodzieńcze - odparł Gorbowski - ale sądzę, że znacie prawa kapitana. Jako kapitan obiecuję, że spośród wychowawców polecą jedynie dwie osoby. A co najważniejsze - natężcie mózgi i spróbujcie sobie wyobrazić, jak będą żyć dalej wasi wychowawcy, jeśli zajmą wasze miejsca na statku. Zabawy skończyły się, moi drodzy, przed wami życie, takie, jakim niekiedy, na szczęście rzadko, ono bywa. A teraz wybaczcie, jestem zajęty. Na pocieszenie mogę wam tylko powiedzieć jedno: wejdziecie na statek jako ostatni. To wszystko.
Odwrócił się do nich plecami i z rozpędu wpadł na młodego człowieka ze smutnymi oczami.
- Och, przepraszam - bąknął Gorbowski. - Zupełnie o panu zapomniałem.
- Pan powiedział, że poleci dwóch wychowawców - ochrypłym głosem powiedział młody człowiek. - Kto?
- Kim pan jest? - spytał Gorbowski.
- Nazywam się Robert Sklarow. Jestem fizykiem-zerowcem. Ale nie o mnie chodzi. Ja panu zaraz wszystko wyjaśnię. Tylko proszę mi najpierw powiedzieć, kto z wychowawców leci?
Sklarow... Sklarow... Zadziwiająco znajome nazwisko. Gdzie o nim słyszałem?
- Kamil - podpowiedział Sklarow z wymuszonym uśmiechem.
- Ha - rzekł Gorbowski. - Więc interesuje pana, kto leci? - Obejrzał Sklarowa od stóp do głów. - Dobrze, powiem panu. Wyłącznie panu. Leci kierownik i leci naczelny lekarz. Sami jeszcze o tym nie wiedzą.
- Nie - jęknął Sklarow, chwytając Gorbowskiego za ręce. - Jeszcze jeden... jeszcze jedna... Tatiana Turczina. Jest wychowawczynią. Bardzo ją kochają. Jest najbardziej doświadczonym wychowawcą...
Gorbowski uwolnił ręce.
- Nie można - odpowiedział. - Nie można, kochany Robercie. Lecą tylko dzieci i matki z niemowlętami, rozumie pan? Tylko dzieci i karmiące matki.
- Ona też! - natychmiast zareagował Sklarow. - Ona też jest matką! Będzie miała dziecko... Moje dziecko! Może pan ją zapytać... Ona też jest matką!
Ktoś mocno popchnął Gorbowskiego w ramię. Zachwiał się i zobaczył, jak Sklarow w panice robi parę kroków do tyłu, pospiesznie opuszczając plac boju. W milczeniu nacierała na niego drobna, szczupła kobieta, zdumiewająco elegancka i zgrabna, o przyprószonych siwizną złotych włosach i przepięknej, lecz jakby skamieniałej twarzy. Gorbowski przesunął dłonią po czole i wrócił do trapu.
Teraz zostali tu jedynie uczniowie starszych klas i wychowawcy. Pozostali dorośli - ojcowie i matki, i ci, którzy przynieśli tutaj swoje dzieła, a także ci, którzy widocznie przepojeni mglistą, nie w pełni uświadomioną nadzieją, lgnęli do gwiazdolotu, powoli odchodzili, rozstępując się i rozbijając na grupy. We włazie stał z rozłożonymi rękami Stanisław Piszta i krzyczał:
- Posuńcie się troszeczkę, dzieci! Michael, krzyknij do tych w sterowni, żeby się trochę ścieśniły. Jeszcze ciut-ciut!
Odpowiadały mu poważne dziecięce głosy:
- Kiedy nie ma gdzie! Taki tu tłok, że nie można się ruszyć!
A głęboki bas Percy Dicksona dudnił znowu:
- Jak to nie ma gdzie? A tu oto za pulpit? Nie bój się, maleńka, prądem cię nie porazi, przechodź, przechodź... I ty też... I ty, z zadartym noskiem... Więcej życia! I ty... tak, tak!
I chłodny, metaliczny głos Walkensteina prosił także:
- Stańcie ciaśniej, dzieciaki... Pozwólcie przejść... Pozwólcie przejść... Posuń się, dziewczynko... Przepuść mnie, chłopcze...
Piszta odsunął się trochę i obok niego pojawił się Walkenstein z kurtką przewieszoną przez ramię.
- Zostaję na Tęczy - oświadczył. - Musicie sobie poradzić beze mnie, Leonidzie Andriejewiczu. - Jego oczy błądziły wśród tłumu, wyraźnie kogoś szukając.
Gorbowski skinął głową.
- Lekarz na pokładzie? - spytał.
- Tak - odpowiedział Mark. - Z dorosłych są tam jedynie lekarz i Dickson.
Z włazu rozległ się nagle śmiech.
- Ech, wy! - z wysiłkiem wyrwał się głos Dicksona. - Oto jak trzeba... Raz-dwa... raz-dwa...
We włazie ukazał się Dickson. Nad głową Piszty pojawiła się jego zmieniona twarz, spocona i jasnomalinowa.
- Trzymaj mnie, Leonidzie - wysyczał z trudem. - Zaraz spadnę.
Dzieci śmiały się do rozpuku. Widok rzeczywiście był bardzo śmieszny: tłusty inżynier pokładowy jak mucha wisiał na suficie, uczepiony rękami i nogami karabinków do przymocowywania ładunków. Był ciężki i zgrzany, kiedy Piszta z Gorbowskim wyciągnęli go na zewnątrz i postawili na nogi; ciężko dysząc powiedział:
- Jestem stary. Jestem już stary...
Mrugając powiekami jakby w poczuciu winy, patrzył na Gorbowskiego.
- Nie mogę, Leonidzie. Ciasno, duszno, gorąco... Ten nieszczęsny mundur... Zostaję, a ty leć z Markiem. A zresztą, prawdę mówiąc, mdli mnie na sam wasz widok.
- Żegnaj, Percy - rzekł Gorbowski.
- Żegnaj, przyjacielu - powiedział Dickson ze wzruszeniem.
Gorbowski roześmiał się i poklepał go po galonach.
- Cóż, Stanisławie - przemówił. - Będziesz musiał obejść się bez inżyniera pokładowego. Myślę, że się obejdziesz. Twoje zadanie: wyjść na orbitę sputnika równikowego i czekać na “Strzałę”. Resztę zrobi dowódca “Strzały”.
Przez kilka sekund Piszta milczał zaskoczony. Potem zrozumiał.
- Ty co, hę? - powiedział bardzo cicho, wodząc wzrokiem po twarzy Gorbowskiego. - Ty co? Przecież jesteś Desantowcem! Co to za gesty?
- Gesty? - zdziwił się Gorbowski. - Tego nie potrafię. Idź już. Odpowiadasz za nich wszystkich do końca. - Odwrócił się do młodzieży: - Marsz na pokład! - krzyknął. - Idź pierwszy, bo później się nie przeciśniesz - poradził Piszcie.
Piszta popatrzył na ponurych nastolatków powoli wlokących się do trapu, popatrzył na właz, z którego wyglądały twarze dzieci, niezdarnie dziobnął Gorbowskiego w policzek, skinął głową Markowi i Dicksonowi i wspiąwszy się na palce, chwycił za karabinki. Gorbowski podsadził go. Uczniowie starszych klas jeden za drugim z demonstracyjną wyniosłością i powolnością zaczęli przeciskać się do środka, mężnie pokrzykując: “Hej tam, ruszać się żwawiej! Zaciśnij zęby, jeśli nadepną ci na nogę! Kto tam tak ryczy? Głowa do góry!” Ostatnia weszła dziewczynka w sportowych spodniach. Na chwilkę zatrzymała się i z nadzieją popatrzyła na Gorbowskiego, ale jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Przecież nie ma gdzie - poskarżyła się cichutko. - Sam pan widzi? Za nic się nie zmieszczę.
- Schudniesz - obiecał Gorbowski i wziąwszy ją za ramiona, ostrożnie wcisnął w tłum. Potem spytał Dicksona: - A gdzie kino?
- Wszystko wyliczone - odpowiedział dumnie Percy. - Kino zacznie się w momencie startu. Dzieci lubią niespodzianki.
- Piszta! - krzyknął Gorbowski. - Jesteś gotowy?
- Gotowy! - donośnie zameldował Piszta.
- Startuj, Piszta! Spokojnej plazmy! Zamykać włazy! Chłopcy i dziewczęta, spokojnej plazmy!
Ciężka płyta włazu bezszelestnie wysunęła się ze szczeliny w korpusie. Gorbowski, machając ręką na pożegnanie, odszedł od progu. Nagle przypomniał sobie.
- O cholera! - wrzasnął. - A list?
W kieszeni na piersi listu nie było, w bocznej również. Właz zamykał się. List nie wiadomo dlaczego znalazł się w wewnętrznej kieszeni. Gorbowski wcisnął go dziewczynce w sportowych spodniach i pospiesznie cofnął dłoń. Właz zatrzasnął się ostatecznie. Gorbowski, sam nie wiedząc dlaczego, pogładził błękitnawy metal, zszedł na ziemię na nikogo nie patrząc, a Dickson z Markiem odciągnęli trap. Wokół statku pozostało już zupełnie niewielu ludzi, za to nad statkiem krążyło kilkadziesiąt helikopterów i flyerów.
Gorbowski obszedł stertę cennych przedmiotów, potknął się o jakieś popiersie i ruszył dookoła statku w stronę luku pasażerskiego, gdzie powinna czekać na niego Żenią Wiazanicyna. Żeby chociaż Matwiej przyleciał, myślał ze smutkiem. Czuł się jak wyżęty i wysuszony i bardzo się ucieszył, gdy zobaczył Matwieja. Matwiej szedł mu naprzeciw. Ale był sam.
- A gdzie Żenią? - spytał Gorbowski.
Matwiej zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Ani śladu Żeni.
- Była tutaj - odpowiedział. - Rozmawiałem z nią przez radiofon. Co, luki już zamknięte? - Nadal się rozglądał.
- Tak, zaraz start - wyjaśnił Gorbowski. Też się rozglądał wokoło. Może jest w helikopterze, pomyślał. Lecz wiedział, że to niemożliwe.
- Dziwne, że nie ma Żeni - odezwał się Matwiej.
- Może jest w helikopterze - powiedział Gorbowski. Nagle zrozumiał. A niech ją, pomyślał.
- I w końcu nie zobaczyłem Aloszki - powiedział Matwiej.
Dziwny, szeroki dźwięk podobny do konwulsyjnego westchnienia rozległ się nad kosmodromem. Olbrzymi błękitny masyw statku cicho oderwał się od ziemi i wolno popłynął do góry. Pierwszy raz w życiu widzę start swojego statku, pomyślał Gorbowski. Matwiej wciąż odprowadzał statek oczami.- i nagle jak użądlony odwrócił się gwałtownie do Gorbowskiego i ze zdumieniem wlepił weń wzrok.
- Zaczekaj... - wymamrotał. - Coś mi się tu nie zgadza. Dlaczego jesteś tutaj? A co ze statkiem?
- Tam jest Piszta - uspokoił go Gorbowski.
Oczy Matwieja znieruchomiały.
- Oto ona - wyszeptał.
Gorbowski odwrócił się. Nad horyzontem oślepiająco błyszczała lśniąca równa wstęga.
Rozdział 10
Na przedmieściu Stolicy Gorbowski poprosił o zatrzymanie się. Dickson zahamował i popatrzył na niego wyczekująco.
- Pójdę pieszo - zdecydował Gorbowski.
Wysiadł. Równocześnie wysiadł Mark i wyciągnąwszy rękę, pomógł wyjść Ali Postyszewej. Przez całą drogę od kosmodromu nie odzywali się do siebie. Mocno, jak dzieci, trzymali się za ręce, a Ala, zamknąwszy oczy, przytulała się twarzą do ramienia Marka.
- Chodź ze mną, Percy - zaproponował Gorbowski. - Będziemy zbierać kwiatuszki i już nie jest gorąco. I będzie to z korzyścią dla twojego serca.
Dickson pokręcił kudłatą głową.
- Nie, Leonidzie - odpowiedział. - Lepiej się pożegnajmy. Ja pojadę.
Słońce wisiało tuż nad horyzontem. Zrobiło się chłodnawo. Słońce świeciło jakby w korytarzu utworzonym przez czarne ściany: obie Fale - północna i południowa - podniosły się już wysoko nad widnokręgiem.
- Tym korytarzem - dokończył Dickson. - Gdzie mnie oczy poniosą. Żegnaj, Leonidzie, żegnaj, Marku. I ty dziewczyno, żegnaj. Idźcie sobie... Ale najpierw po raz ostatni spróbuję przewidzieć wasze poczynania. Teraz to szczególnie łatwe.
- Tak, to łatwe - zgodził się Mark. - Żegnaj, Percy. Chodźmy, maleńka.
Z przyjaznym uśmiechem spojrzał na Gorbowskiego, otoczył Alę ramieniem i ruszyli w step. Gorbowski i Dickson patrzyli na oddalające się postacie.
- Troszkę późno - zauważył Dickson.
- Tak - zgodził się Gorbowski. - Mimo wszystko zazdroszczę im.
- Lubisz zazdrościć. Zawsze tak apetycznie to robisz, Leonidzie. I ja zresztą zazdroszczę. Zazdroszczę, że ktoś będzie myśleć o nim w jego ostatniej minucie, a o mnie... i o tobie także, Leonidzie, nikt.
- Chcesz, będę myślał o tobie? - zapytał poważnie Gorbowski.
- Nie, nie warto. - Dickson mrużąc oczy popatrzył na niskie słońce. - Tak - powiedział. - Tym razem chyba się nie wywiniemy. Żegnaj, Leonidzie!
Skinął głową i odjechał, a Gorbowski bez pośpiechu ruszył szosą wraz z innymi ludźmi, tak samo, w żółwim tempie, wlokącymi się do miasta. Było mu wyjątkowo lekko na duszy i spokojnie, po raz pierwszy w ciągu tego gorączkowego, napiętego i strasznego dnia. Nie musiał już o nikogo się troszczyć, podejmować decyzji, wszyscy dokoła byli w pełni samodzielni i on także stał się całkowicie samodzielny. Tak czuł się po raz pierwszy w życiu.
Wieczór był piękny i gdyby nie czarne ściany po prawej i lewej stronie, powoli wrastające w błękitne niebo, byłby wprost przepiękny: cichy, przejrzysty, w miarę chłodny, przeszyty ukośnymi, różowawymi promieniami słońca. Ludzi na szosie stale ubywało: wielu odeszło w step, jak Walkenstein z Alą, inni zaś usiedli po prostu na poboczach.
W mieście wzdłuż głównej ulicy różnobarwnymi plamami pyszniły się wystawione po raz ostatni przez malarzy obrazy - przy drzewach, pod ścianami domów, na falowodach w poprzek drogi, na słupach energetycznych. Przed obrazami stali ludzie, wspominali, uśmiechali się, ktoś nieposkromionej naturze - wszczynał spór, a milutka, szczupła kobieta gorzko płakała, powtarzając głośno: “Szkoda... Jakże szkoda!” Gorbowski pomyślał, że gdzieś ją musiał widzieć, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
Słychać było obco brzmiącą muzykę: w otwartej kawiarni obok gmachu Rady malutki, chuderlawy człowieczek z niezwykłą namiętnością i temperamentem grał na koncertowej chorioli. Ludzie przy stolikach zastygli; wiele osób słuchało siedząc na stopniach i gazonach przed kawiarenką; oparty o instrument stał olbrzymi kartonowy arkusz, na którym nieco krzywymi literami napisano: “Daleka Tęcza. Pieśń. Nie dokończ.”
Wokół szybu kręciło się mnóstwo zaaferowanych ludzi. Matowo pobłyskiwała olbrzymia, nie dokończona kopuła śluzy. Od budynku teatru ciągnęła się długa kolejka fizyków-zerowców objuczonych teczkami, zawiniątkami, mnóstwem pudełek. Gorbowski od razu pomyślał o teczce z materiałami, którą dostał od Malajewa. Usiłował sobie przypomnieć, co się z nią stało. Chyba zostawił w sterowni. A może w przedsionku? Nie warto sobie tym zaprzątać głowy. Nieważne. Grunt to luz. Dziwne, czyżby fizycy jeszcze na coś liczyli? Prawda, zawsze można spodziewać się cudu. Jakie to zabawne, że na cud czekają teraz najbardziej sceptyczni i logiczni ludzie na całej planecie.
Pod ścianą Rady, przy wejściu, siedział z wyciągniętymi nogami człowiek w poszarpanym kombinezonie pilota, niewidomy, z obandażowaną twarzą. Na jego kolanach spoczywało błyszczące, niklowane bandżo. Odrzuciwszy do tyłu głowę, niewidomy słuchał “Dalekiej Tęczy”.
Zza kopuły wyłonił się pseudonawigator Hans z ogromnym tobołem na ramieniu. Na widok Gorbowskiego uśmiechnął się i nie zwalniając kroku powiedział: “O, kapitan! Jak tam pańskie ulmotrony? Dostał pan? Właśnie zakopujemy archiwa. Bardzo to nużące. Dzień jakiś taki zwariowany...” Zdaje się, że był to jedyny człowiek na Tęczy, który do końca nie wiedział, że Gorbowski jest prawdziwym kapitanem “Tariela”.
Z okna Rady zawołał Gorbowskiego Matwiej.
- “Tariel” już na orbicie! - krzyknął. - Właśnie się pożegnali. Tam wszystko w porządku.
- Zejdź tu - zaproponował Gorbowski. - Pójdźmy razem.
Matwiej pokręcił przecząco głową.
- Nie, bracie - powiedział. - Mam nadal mnóstwo spraw, a czasu mało... - Pomilczał chwilę, a następnie dodał zmieszany: - Żenią się znalazła, wiesz chyba gdzie?
- Domyślam się - odpowiedział Gorbowski.
- I po coś to zrobił? - spytał Matwiej.
- Słowo honoru, niczego nie robiłem - odpowiedział Gorbowski.
Matwiej z dezaprobatą pokręcił głową i skrył się w głębi pokoju, a. Gorbowski poszedł dalej.
Wyszedł na brzeg morza, na przepiękną, żółtą plażę ze pstrokatymi parasolami i wygodnymi leżakami, z kutrami i łódkami cumującymi przy niewysokim pomoście przystani. Opadł na jeden z leżaków, z rozkoszą wyciągnął nogi, splótł dłonie na brzuchu i popatrzył na zachód, na purpurowe, zachodzące słońce. Z obu stron zwisały aksamitnoczarne ściany, których starał się nie zauważać.
Teraz powinien startować na Lalandę, myślał poddając się ogarniającej go senności. Siedzielibyśmy sobie we trzech w sterowni, a ja opowiadałbym, jaka to miła planeta z tej Tęczy i jak zjeździłem ją całą w ciągu jednego dnia. Percy Dickson milczałby, bawiąc się swoją brodą, Mark zaś zrzędziłby, że staro, nudno i wszędzie jednakowo.
A jutro o tej porze wyszlibyśmy z derytrynitacji...
Obok niego przeszła z opuszczoną głową przepiękna dziewczyna z pasmami siwizny w złotych włosach, która tak w porę przerwała jego nieprzyjemną rozmowę ze Sklarowem na kosmodromie. Szła wzdłuż linii wody i jej twarz już nie sprawiała wrażenia kamiennej, była po prostu śmiertelnie zmęczona. O jakieś pięćdziesiąt kroków od Gorbowskiego zatrzymała się, postała, patrząc w morze, i usiadła na piasku, opierając podbródek na kolanach. W tym momencie tuż nad jego uchem ktoś ciężko westchnął i, spojrzawszy z ukosa, Gorbowski ujrzał Sklarowa. Sklarow również patrzył na dziewczynę.
- To wszystko bez sensu - powiedział niegłośno. - Nudno żyłem, niepotrzebnie! A to, co najgorsze, zostało na ostatni dzień...
- Mój drogi - odparł Gorbowski. - Cóż może być dobrego w ostatnim dniu?
- Pan jeszcze nie wie...
- Wiem - przerwał mu Gorbowski. - Wiem wszystko...
- Nie może pan wiedzieć wszystkiego... Przecież słyszę, jak pan ze mną rozmawia.
- Jak?
- Jak ze zwyczajnym człowiekiem. A ja jestem tchórzem i przestępcą.
- No, Robercie - mitygował go Gorbowski. - Jakiż tam z ciebie tchórz i przestępca?
- Tchórz i przestępca - powtórzył z uporem Robert. - Jestem nawet czymś gorszym, bo wydaje mi się, że cały czas postępowałem słusznie.
- Tchórzy i przestępców nie ma. - oświadczył Gorbowski. - Jestem raczej skłonny uwierzyć w człowieka, który potrafi zmartwychwstać, niż w człowieka zdolnego do popełnienia przestępstwa.
- Nie musi mnie pan pocieszać. Przecież mówię, że nie wie pan o wszystkim.
Gorbowski powoli zwrócił ku niemu głowę.
- Robercie - powiedział. - Nie trać czasu. Podejdź do niej. Usiądź obok... Lubię tak sobie leżeć, lecz jeśli chcesz, to ci pomogę...
- Wszystko wychodzi inaczej, niż się chce - ze smutkiem skarżył się Robert. - Byłem pewien, że ją ocalę. Wydawało mi się, że jestem gotów na wszystko. Ale okazało się, że tak nie jest... Pójdę - powiedział nagle.
Gorbowski obserwował go, jak idzie - z początku zamaszystym i pewnym krokiem, a potem coraz wolniej i wolniej, ale mimo wszystko podszedł do niej i usiadł obok, a ona się nie odsunęła.
Przez pewien czas Gorbowski patrzył na nich, starając się zorientować, czy zazdrości im, czy nie, a później zasnął na dobre. Obudziło go dotknięcie czegoś chłodnego. Otworzył nieco jedno oko i ujrzał Kamila, jego absurdalny hełm, wiecznie smutną, posępną twarz i okrągłe, nieruchome oczy.
- Wiedziałem, że pan tu jest, Leonidzie - oświadczył Kamil. - Szukałem pana.
- Dzień dobry, Kamilu - mruknął Gorbowski. - To z pewnością bardzo nudne - wiedzieć wszystko...
Kamil przysunął leżak i usiadł obok w pozie człowieka ze złamanym kręgosłupem.
- Bywają rzeczy znacznie nudniejsze - odpowiedział. - Wszystko mi obrzydło. To był olbrzymi błąd.
- Jak wyglądają sprawy na tamtym świecie? - spytał Gorbowski.
- Jest ciemno - odpowiedział Kamil. Zamilkł na chwilę. - Dzisiaj umierałem i zmartwychwstawałem trzykrotnie. Za każdym razem bardzo bolało.
- Trzykrotnie - powtórzył Gorbowski. - Rekord. - Popatrzył na Kamila. - Kamilu, wyznaj mi prawdę. W żaden sposób nie mogę tego zrozumieć. Czy jesteś człowiekiem? Nie krępuj się. Już nikomu nie zdążę opowiedzieć.
Kamil zamyślił się.
- Nie wiem - powiedział. - Jestem ostatnim z Feralnej Trzynastki. Doświadczenie nie udało się, Leonidzie. Ze stanu “chcesz, ale nie możesz” przeszedłem do “możesz, lecz nie chcesz”. To strasznie przygnębiające - móc i nie chcieć.
Gorbowski słuchał z zamkniętymi oczami.
- Tak, rozumiem - przemówił. - “Móc i nie chcieć” - to pochodzi od maszyny. “A przygnębiające” - od człowieka.
- Niczego pan nie rozumie - odpowiedział Kamil. - Lubicie czasami marzyć o mądrości patriarchów, którzy nie mają ani pragnień, ani uczuć, ani nawet wrażeń. Bezcielesny rozum. Mózg-daltonista. Wielki Logik. Metody logiczne wymagają absolutnego skupienia. Aby dokonać czegokolwiek w nauce, człowiek musi dniem i nocą myśleć o jednym i tym samym, czytać o jednym i tym samym... A dokąd można uciec od własnego psychicznego pryzmatu? Od wrodzonej zdolności odczuwania... Przecież trzeba kochać, czytać o miłości, potrzebne są zielone pagórki, muzyka, obrazy, uczucie niedosytu, strach, zawiść... Próbujecie się ograniczać - i tracicie olbrzymi kawał szczęścia. I całkowicie zdajecie sobie sprawę z tego, że go tracicie. I wtedy, aby zniszczyć w sobie tę świadomość i unicestwić męczące rozdwojenie, kastrujecie się, odrywacie od siebie całą emocjonalną połowę ludzkiej istoty i zostawiacie sobie tylko jedną reakcję na otaczający was świat - zwątpienie. “Podawaj w wątpliwość!” - Kamil zamilkł na chwilę. - I wówczas czeka was samotność. - Ze strasznym smutkiem patrzył na wieczorne morze, na stygnącą plażę, na puste leżaki rzucające dziwaczny potrójny cień. - Samotność... - powtórzył. - Wy, ludzie, stale odchodziliście ode mnie. Zawsze byłem dla was zbędnym, natrętnym i niezrozumiałym dziwakiem. I teraz znowu odejdziecie. A ja zostanę sam. Dziś w nocy zmartwychwstanę po raz czwarty, sam na martwej planecie przysypanej popiołem i śniegiem...
Nagle na plaży zrobiło się gwarno. Grzęznąc w piasku, schodzili ku morzu oblatywacze - ośmiu oblatywaczy, ośmiu niedoszłych pilotów-zerowców. Siedmiu niosło na ramionach ósmego, niewidzącego, z twarzą owiniętą bandażami. Niewidomy, odrzuciwszy do tyłu głowę, grał na bandżo i wszyscy śpiewali:
Gdy jak nawała ciemnych wód
Nieszczęście bez najmniejszych złud
Sięgało ci do warg,
Tyś zaciskała tylko dłoń,
Wstępując śmiało w mroczną toń,
I dalej szłaś bez skarg.*
[* Samuel Marszak - “T.G.”]
Nie oglądając się za siebie, weszli śpiewając w morze po pas, potem po pierś, a potem popłynęli ku zachodzącemu słońcu, trzymając na plecach niewidomego towarzysza. Po obu stronach mieli czarne, sięgające zenitu ściany; pozostała jedynie wąziutka, ciemnobłękitna bruzda nieba, czerwone słońce i smuga roztopionego złota, po której płynęli, i wkrótce w ogóle nie było ich już widać w drżących odblaskach światła, i tylko dolatywał jeszcze stamtąd dźwięk bandżo i słowa pieśni:
Tyś zaciskała tylko dłoń,
Wstępując śmiało w mroczną toń,
I dalej szłaś bez skarg...
Próba ucieczki
Rozdział l
- Piękny dziś będzie dzień! - wyraził na głos swą myśl Wadim.
Stał przed otwartą na oścież ścianą poklepując się po nagich ramionach i patrzył w sad. Nocą padał deszcz, trawa i krzaki były mokre, i dach sąsiedniego domku również był mokry. Niebo było szare, a na ścieżce lśniły kałuże. Wadim podciągnął spodenki, zeskoczył w trawę i pobiegł ścieżką. Głęboko, hałaśliwie wdychając wilgotne poranne powietrze biegł obok zwilgotniałych leżaków, mokrych skrzyń i tobołów, minął ogródek sąsiada, gdzie wystawiając na pokaz swe wnętrzności tkwił na wpół rozebrany koliber, biegł przez mokre, wspaniale rozrośnięte krzewy, między pniami mokrych sosen; nie zatrzymując się skoczył do jeziorka, wydostał się na porośnięty turzycą przeciwległy brzeg, a stamtąd rozgrzany, nadzwyczaj zadowolony z siebie, ciągle zwiększając tempo pomknął z powrotem, pokonując wielkimi susami olbrzymie, gładkie kałuże i płosząc maleńkie szare żabki, prosto na łączkę przed domkiem, gdzie stał “Okręt”.
“Okręt” był młodziutki, nie skończył nawet dwóch lat. Jego czarne, matowe, zupełnie suche boki ledwie dostrzegalnie pulsowały, a ostry wierzchołek był mocno pochylony i skierowany w ten punkt szarego nieba, gdzie za chmurami znajdowało się słońce: “Okręt” z przyzwyczajenia gromadził energię. Wysoką trawę wokół niego, obwisłą i pożółkłą, pokrywał szron. Był to zresztą zupełnie przyzwoity, nienarowisty gwiazdolot klasy turystycznej. Gwiazdolot rejsowy przez noc wymroziłby cały las w promieniu dziesięciu kilometrów.
Wadim ślizgając się na zakrętach okrążył “Okręt” i popędził do domu. Gdy pojękując z rozkoszy wycierał się do sucha włochatym ręcznikiem, z domku letniskowego naprzeciwko wyszedł sąsiad, wujek Sasza, ze skalpelem w ręku. Wadim pomachał mu ręcznikiem. Sąsiad miał już ze sto pięćdziesiąt lat i całymi dniami dłubał w swoim śmigłowcu, bez skutku jednak - koliber Latał niechętnie. Sąsiad w zadumie spojrzał na Wadima.
- Nie masz przypadkiem zapasowych bioelementów? - zapytał.
- A co - przepaliły się?
- Nie wiem. Mają nienormalną charakterystykę.
- Może połączyć się z Antonem, wujku Saszo - zaproponował Wadim. - Akurat jest w mieście. Niech przywiezie ze dwie sztuki.
Sąsiad podszedł do helikoptera i stuknął go skalpelem po dziobie:
- Czemu, głuptasie, nie latasz? - spytał z gniewem.
Wadim zajął się ubieraniem.
- Bioelementy... - gderał wujek Sasza zapuszczając skalpel we wnętrzności kolibra. - Komu to potrzebne? Żywe mechanizmy... Półżywe mechanizmy... Prawie nieżywe mechanizmy... Ani montażu,, ani elektroniki... Same nerwy! Proszę wybaczyć, ale nie jestem chirurgiem. - Helikopter szarpnął się gwałtownie. - Spokój, ty zwierzaku! Stój grzecznie! - Wyciągnął skalpel i odwrócił się do Wadima. - Do licha! To niehumanitarne! - oświadczył. - Biedna zepsuta maszyna zamienia się w jeden wielki bolący ząb! Może ja jestem zbyt staromodny? Żal mi jej, rozumiesz?
- Mnie też - wymamrotał Wadim, wciągając koszulę.
- Co?
- Pytam, czy mógłbym pomóc.
Wujek Sasza przez jakiś czas przesuwał wzrok z helikoptera na skalpel i z powrotem.
- Nie - powiedział zdecydowanie. - Nie mam ochoty naginać się do okoliczności. On będzie mi latał.
Wadim zasiadł do śniadania. Włączył stereowizor i rozłożył przed sobą Najnowsze metody tropienia tachorgów. Książka była starodawna, papierowa, przeczytana wielokrotnie od deski do deski jeszcze przez dziadka Wadima. Ilustracja na okładce przedstawiała pejzaż planety-rezerwatu Pandory z dwoma potworami na pierwszym planie.
Wadim jadł kartkując książkę i z przyjemnością zerkał na przystojną spikerkę, która właśnie coś opowiadała o zajadłych sporach dotyczących emocjolizmu. Spikerka była nowa i podobała się Wadimowi już cały tydzień.
- Emocjolizm! - westchnął Wadim i odgryzł kawałek kanapki z kozim serem. Miła dziewczyno, przecież to słowo jest (obrzydliwe nawet fonetycznie. Jedź lepiej z nami! A ono niech sobie zostanie na Ziemi. Założę się, że zdechnie do naszego powrotu - możesz być pewna.
- Emocjolizm jako kierunek jest wielce obiecujący - z niezmąconym spokojem kontynuowała spikerka. - Ponieważ dopiero on stwarza autentycznie głęboką perspektywę istotnego zmniejszenia entropii informacji emocjonalnej w sztuce. Jedynie on...
Wadim wstał i z kanapką w ręce podszedł do odsuniętej ściany.
- Wujku Saszo - zawołał. - Czy niczego pan nie słyszy w słowie “emocjolizm”?
Sąsiad z założonymi do tyłu rękami stał przed rozbebeszonym helikopterem. Koliber trząsł się jak osika na wietrze.
- Co mówisz? - spytał wujek Sasza nie odwracając się.
- Słowo “emocjolizm” - powtórzył Wadim. - Jestem pewien, że słychać w nim dzwon pogrzebowy, widać przystrojony budynek krematorium i czuć zapach zwiędłych kwiatów.
- Zawsze byłeś taktownym chłopcem, Wadimie - powiedział starzec z westchnieniem. - A słowo jest rzeczywiście paskudne.
- Całkiem idiotyczne - potwierdził Wadim żując kanapkę. - Cieszę się, że i pan to czuje... Niech pan posłucha, a gdzie się podział pański skalpel?
- Upuściłem go niechcący do środka - przyznał się wujek Sasza.
Wadim popatrzył na dygoczący w mękach helikopter.
- Wie pan, co się stało, wujku Saszo? Zwarł pan skalpelem układ trawienny. Zaraz połączę się z Antonem, niech przywiezie drugi skalpel.
- A ten?
Wadim ze smutnym uśmiechem machnął tylko ręką.
- Proszę popatrzeć - powiedział wskazując na resztki kanapki. - Widzi pan? - Wsunął ostatni kawałek do ust, pogryzł i połknął.
- Hę? - spytał zaintrygowany wujek Sasza.
- Tak by można plastycznie przedstawić los pańskiego narzędzia.
Wujek Sasza popatrzył na helikopter. Maszyna już nie wibrowała.
- Koniec - ogłosił Wadim. - Nie ma już pańskiego skalpela. Za to koliber jest naładowany na jakieś trzydzieści godzin ciągłego lotu.
Sąsiad obszedł helikopter dookoła, bez sensu dotykając różnych części. Wadim roześmiał się i wrócił do stołu. Kończył akurat drugą kanapkę, popijając ją kolejną szklanką zsiadłego mleka, kiedy szczęknął informator i zabrzmiał cichy, spokojny głos:
- Wezwań i odwiedzin nie było. Anton wychodząc do miasta życzy miłego ranka i proponuje natychmiast po śniadaniu zacząć odzwyczajać się od wszystkiego co ziemskie. Do Instytutu wpłynęło dziewięć nowych zadań...
- Bez szczegółów - poprosił Wadim.
- ... Zadanie numer dziewiętnaście do tej pory nie zostało rozwiązane. Pearl Minchin udowodniła twierdzenie o istnieniu operacji wielomianowej nad Q-ciałem struktur Simoniana. Adres: Richmond, siedemnaście-siedemnaście-siedem. To wszystko.
Informator szczęknął znowu, pomilczał i dodał moralizatorsko:
- Zazdrościć nieładnie. Zazdrościć nieładnie.
- Ty bałwanie! - burknął Wadim. - Wcale nie zazdroszczę. Cieszę się! Zuch z ciebie, Pearl! - Zamyślił się patrząc w sad. - Nie - powiedział. - Teraz precz z tym wszystkim. Trzeba się wyrzec wszystkiego co ziemskie.
Cisnął brudne naczynia do zsypu i wydał bojowy okrzyk:
- Na tachorgi! Ozdobimy gabinet Pearl Minchin - Richmond, siedemnaście-siedemnaście-siedem - czaszką tachorga!
I zaśpiewał:
Niech tachorgów wyjdzie trzysta
Każdy w końcu musi lec,
Rusza na nich wszak lingwista
Najstrukturalnielszy spec.
- Teraz tak - myślał na głos Wadim. - Gdzie jest radiofon? - Nakręcił numer. - Anton? Co słychać?
- Stoję w kolejce - odpowiedział Anton.
- Co mówisz? I wszyscy na Pandorę?
- Prawie. A ktoś rozpuszcza pogłoskę, że polowanie na tachorgi wkrótce zostanie zabronione.
- Ale my zdążymy?
Anton milczał przez chwilę.
- Zdążymy - odpowiedział.
- A są tam jakieś dziewczęta?
- A jakże inaczej?
- Zdążą przynajmniej?
- Zaraz zapytam... Mówią, że zdążą.
- Przekaż im gorące pozdrowienie od znajomego lingwisty strukturalnego, przystojnego, sześć stóp wzrostu, o szlachetnej postawie... Słuchaj, Anton, co to ja takiego miałem ci powiedzieć! Aha! Przywieź z łaski swojej skalpel wujkowi Saszy. I ze dwie sztuki “BE-6”. I przy okazji “BE-7”.
- I przy okazji nowy śmigłowiec - powiedział Anton. - Cóż ten starzec uczynił ze swoim skalpelem?
- A jak myślisz, co można zrobić ze skalpelem?
- Nie mam zielonego pojęcia - poddał się Anton po chwili namysłu. - Skalpel to rzecz na całe stulecia. Jak terasy w Baalbek.
- Upuścił go niechcący do żołądka swego kolibra.
W radiofonie rozległy się śmiechy. Kolejka nieźle się bawiła.
- No dobrze - kończył Anton. - Czekaj, niedługo wracam. Bądź moim superkarge i zacznij załadunek.
Wadim wsunął radiofon do kieszeni i obliczył na oko drogę przez trzy pokoje do wyjścia.
- “Słaby jest duch mych nóg” - zacytował - “lecz za to rąk - potęga zła!”
Stanął na rękach i żwawo pobiegł do wyjścia. Na ganku wykonał salto i z okrzykiem “U-uch!” padł na czworaki w trawę przed gankiem. Podniósł się zaraz i otrzepawszy ręce, zadeklamował z uczuciem:
W pojedynku czy na wojnie,
Nikt nie zdoła przed nim zbiec,
Laury zbiera wciąż dostojnie
Najstrukturalniejszy spec.
Następnie bez pośpiechu wszedł w alejkę, przy której piętrzył się stos tobołów i skrzyń - dość duży ładunek. Trzeba było wieźć ze sobą broń, amunicję, zapas żywności, odzież - inną na polowanie, a inną - do słynnej kawiarni “Myśliwska” na płaskim szczycie Eweriny, gdzie między stolikami buszuje wiatr przepojony korzennymi zapachami, a pod urwiskiem, na samym dnie trzystumetrowej przepaści, kłębią się jak burzowe chmury nieprzebyte, czarne chaszcze; gdzie podrapani cierniami myśliwi ze śmiechem osuszają pękate flaszki “Krwi tachorga” i ryzykują zwichnięcie rąk w daremnych próbach pokazania, jaką to czaszkę mogliby zdobyć, gdyby wiedzieli, z której strony karabin ma kolbę; gdzie w ciemnozielonym zmierzchu pary suną na strudzonych nogach w takt “Jasnego rytmu”, a nad Granią Śmiałków wchodzą na bezgwiezdne niebo rozmyte, płaskie księżyce.
Wadim przykucnął przywierając plecami do najcięższej skrzyni, uchwycił wygodnie swój ciężar i jednym szarpnięciem zarzucił go na ramiona. W skrzyni była broń - trzy automatyczne karabiny z celownikami optycznymi do strzelania we mgle i sześć setek naboi w płaskich plastikowych magazynkach. Sprężystym krokiem Wadim poniósł skrzynkę przez sad do “Okrętu”. Zaszedł pojazd od strony urządzenia odbiorczego i kopnął w burtę. Błona osłaniająca owalny właz pękła i Wadim zrzucił skrzynię w zionącą chłodem ciemność.
Potem zawrócił, zrywając po drodze z krzaków olbrzymie jagody jakiejś hybrydy. I każdy krzew zrzucał na niego ładunek zimnych, ciężkich kropel deszczu.
Trzeba ustrzelić co najmniej pięć tachorgów, myślał. Jedna czaszka dla Pearl Minchin Richmondzkiej. Niech wie, że ze mnie fajny facet. Jedna czaszka dla mamy. Mama jej nie zechce, jest na to zbyt poważnym człowiekiem, a wtedy podaruję tę czaszkę pierwszej dziewczynie, która przejdzie obok mnie na rogu Newskiego i Sadowej po dziesiątej rano. Trzecią czaszką rzucę w Samsona, aby poskromić jego sceptycyzm: dziwnie zachowywał się u Nelly, kiedy opowiadałem jej o swej ostatniej wyprawie na Pandorę. Czwartą czaszkę dam Nelly, żeby wierzyła mnie, a nie Samsonowi. A piątą powieszę nad stereowizorem. Z lubością wyobraził sobie, jak uroczo będzie wyglądała ładniutka spikerka pod szczerzącą zęby czaszką potwora.
Przeniósł na “Okręt” cztery wielkie skrzynie z surowym mięsem, osiem skrzyń z warzywami i owocami, dwa miękkie toboły z odzieżą i jeszcze jedną skrzynię z podarunkami dla mieszkańców, opatrzoną koślawym napisem: “Puszka dla Pandory”.
Gdzieś za chmurami słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej; robiło się gorąco. Wszystko dokoła wysychało. Żaby pochowały się w trawie. W pustych domkach z szelestem rozsuwały się ściany. W pobliżu swego kolibra wujek Sasza zawiesił hamak i usadowił się w nim z gazetą w ręce. Wadim skończył przenosić ładunek i rozlokował się pod krzakiem agrestu.
- Tak więc odlatujecie - powiedział wujek Sasza.
- Uhm.
- Na Pandorę?
- Aha.
- A tutaj oto piszą, że zamierzają zaniknąć rezerwat. Na kilka lat.
- Nie szkodzi, wujku Saszo - powiedział Wadim. - Zdążymy.
Wujek Sasza po chwili milczenia zauważył cicho:
- Samemu będzie mi tu bardzo smutno.
Wadim przestał żuć.
- Ale przecież my wrócimy, wujku Saszo! Za miesiąc.
- Wszystko jedno. Ja na ten miesiąc pojadę do miasta. Co tu będę robił sam na pięciu domkach? - Popatrzył na helikopter. - Z tym głuptaskiem. Półżywym.
W górze rozległo się niegłośne terkotanie.
- O, jeszcze jeden leci - zauważył wujek Sasza.
Wadim zadarł głowę. Niewysoko nad osiedlem wykreślał ósemkę jaskrawoczerwony ramforynch. Na jego chudym brzuchu wyraźnie rysował się biały numer.
- Tak to i ja bym potrafił - puszył się wujek Sasza. - A spróbowałbyś, brachu, spikować śrubą, i to nie bokiem, i nie w staw, ale tu, blisko nas...
Ramforynch odleciał. Na betonowej dróżce za sadem rozległo się poświstywanie samochodu.
- W naszej osadzie robi się ludno - zauważył wujek Sasza. - Ruch jak na Newskim.
- To Anton! - Wadim zerwał się i pobiegł w stronę “Okrętu”.
Anton wprowadził samochód do garażu. Po chwili informował z roztargnieniem:
- Wszystko w porządku, Dimka. Książeczkę nawigacyjną zarejestrowałem, uzyskałem zgodę na start...
- Ale? - spytał przenikliwy Wadim.
- Co - ale?
- Najwyraźniej słyszę w twoich słowach jakieś “ale”.
Anton odparł niechętnie:
- Wpadłem na chwilę do Hali. Nie pojedzie.
- Czy to przeze mnie?
- Nie... - zawahał się. - Przeze mnie.
- No tak - oświadczył Wadim po namyśle.
Anton zapytał:
- A jak stoją sprawy z załadunkiem, superkargo?
- Wszystko w porządku, kapitanie. Można startować.
- A w domu? Posprzątane?
- W czyim domu?
- Na przykład w moim.
- Nie, kapitanie. Proszę o wybaczenie, kapitanie. Ale dopiero co skończyłem załadunek, kapitanie.
Nisko nad dachami znowu przeleciał czerwony ramforynch. Anton popatrzył w ślad za nim.
- A to ci historia! - krzyknął zdziwiony. - Znów CS-268. Chyba stałem się obiektem czyjejś bacznej uwagi. Ten czerwony ramforynch z numerem pokładowym CS-268 ugania się za mną od samego Placu Pałacowego.
- Czy nie jest w to zamieszana jakaś kobieta? - zapytał Wadim.
- Nie sądzę. Nigdy jeszcze kobiety za mną nie latały.
- Zawsze kiedyś... - zauważył Wadim - jest ten pierwszy raz. - I w tej chwili olśniła go nowa myśl. - A może to jest członek tajnego towarzystwa obrońców tachorgów?
Ramforynch jeszcze raz przeleciał nad ich głowami i nagle ucichł.
- Ech, to do wujka Saszy - powiedział Wadim. - Pójdzie do rozbiórki, na zapasowe organy. Biedny ramforynch. A propos, przywiozłeś?
- Przywiozłem - odpowiedział Anton patrząc gdzieś w bok. - Nie, strukturalny superkargo. To nie do wujka Saszy...
Zza krzaków wyszedł wysoki kościsty mężczyzna w szerokiej białej bluzie i w białych spodniach. Miał bardzo smagłą, szczupłą twarz z krzaczastymi brwiami i wielkie brązowe uszy. W ręku trzymał ogromną teczkę.
- To on - powiedział Anton.
- Kto?
- Człowiek w bieli. Przez cały czas kręcił się w pobliżu kolejki. I patrzył wszystkim w oczy.
- Zaraz mu wyjaśnię, co to są tachorgi - rzekł Wadim - i on zrozumie.
Człowiek w bieli zbliżył się i starannie przyjrzał się obu myśliwym.
- Czy pan wie, że tachorgi napadają na ludzi i zdarza się, ranią ich poważnie? - spytał Wadim. - Powodują trwałe kalectwa.
- Ach tak? - zdziwił się człowiek w bieli. - Tachorgi? Pierwszy raz słyszę. Zresztą to nie moja specjalność. Przyszedłem do was z prośbą. Dzień dobry. - Dotknął dwoma palcami skroni.
- Dzień dobry - odpowiedział Anton. - Pan do mnie?
Nieznajomy rzucił teczkę pod nogi i wytarł pot z czoła. W teczce coś głucho zabrzęczało. Było to przeogromne, wypchane do granic możliwości teczysko, mocno sfatygowane, z olbrzymią ilością pasków i miedzianych sprzączek. Po japońsku teczka nazywa się kaban*[* dzik], pomyślał Wadim. Japończycy mają rację.
Nieznajomy powoli mówił dalej:
- Owszem. Do pana. - Zmrużył oczy i znowu mocno potarł dłonią twarz. - Tylko proszę mnie nie pytać, dlaczego akurat do pana. Zupełnie przypadkowo do pana... Mógłbym do kogokolwiek innego...
- Mieliśmy niesłychane szczęście - wesoło wtrącił Wadim. - To wprost zdumiewające, że tak nam się dzisiaj wiedzie.
Nieznajomy popatrzył na niego bez uśmiechu.
- Pan jest kapitanem? - zapytał.
- Jestem nim potencjalnie - odpowiedział Wadim. - A praktycznie pełnię funkcję superkargo i starszego specjalisty od tachorgów. Za pańskim pozwoleniem - zwierzoznawca-amator...
Wadim wpadł w trans i nie mógł się już pohamować. Musiał za wszelką cenę wywołać na twarzy nieznajomego uśmiech, choćby tylko z grzeczności.
- Ponadto jestem drugim pilotem-amatorem - kontynuował. - A to w razie, gdyby kapitanowi przytrafiło się wodogłowie lub kolano pokojówki...
Nieznajomy słuchał w milczeniu. Anton powiedział z cicha:
- To bardzo śmieszne.
Zaległa cisza.
- O ile zrozumiałem, lecicie obaj na Pandorę - powiedział nieznajomy. Patrzył na Antona.
- Tak, udajemy się na Pandorę. - Anton spojrzał z ukosa na tekę. - Czyżby pan chciał coś przesłać za naszym pośrednictwem?
- Nie - odpowiedział przybysz, - r - Nie mam nic do przesłania. Mam całkiem inną... Mam dla was propozycję. Przecież wy jedziecie dla rozrywki?
- Owszem - odpowiedział Anton.
- Jeśli niebezpieczne polowanie można uważać za rozrywkę - dodał znacząco Wadim.
- To wspaniały wypoczynek - tłumaczył Anton. - Przelot turystyczny i polowanie.
- Przelot turystyczny... - powoli, jakby z niedowierzaniem powtórzył nieznajomy. - Turyści... Posłuchajcie mnie tylko, młodzi ludzie, nie wyglądacie na turystów. Jesteście młodymi, zdrowymi chłopakami - odkrywcami. Po cóż to wam - zagospodarowane planety, zelektryfikowane dżungle, automaty z wodą sodową na pustyniach? Zresztą, co tu gadać! Dlaczego nie mielibyście udać się na nieznaną planetę?
Chłopcy popatrzyli po sobie.
- To znaczy na jaką? - spytał Anton.
- Czyż to nie wszystko jedno? Jakąkolwiek. Taką, na której jeszcze nie stanęła ludzka stopa. - Nieznajomy nagle szeroko otworzył oczy. - A może takich już w ogóle nie ma?
Wcale nie żartował. To było jasne i chłopcy znów popatrzyli po sobie.
- Nic podobnego - powiedział Anton. - Takich planet jest jeszcze ile dusza zapragnie. Ale my przez całą zimę szykowaliśmy się do polowania na Pandorze.
- Ja sam - wtrącił Wadim - już porozdawałem znajomym czaszki swoich nie upolowanych jeszcze tachorgów.
- A poza tym - co takiego moglibyśmy robić na nowej planecie? - łagodnie rzekł Anton. - Nie jesteśmy ekspedycją naukową, nie jesteśmy specjalistami. Wadim jest lingwistą, ja zaś - kosmonautą, nawigatorem... Nie zdołamy nawet sporządzić wstępnego opisu... A ma pan jakiś konkretny pomysł?
Nieznajomy zmarszczył krzaczaste brwi.
- Nie mam żadnych pomysłów - powiedział stanowczo. - Po prostu muszę się dostać na nieznaną planetę. I pytanie brzmi: możecie mi pomóc czy nie?
Wadim zaczął bawić się zamkiem błyskawicznym kurtki. Ton przybysza raził go: Wadim nie przywykł do takiego postępowania. Sytuacja stawała się trudna. Człowiekowi wyruszającemu w podróż dla rozrywki trudno się sprzeczać z człowiekiem, który musi jechać w ważnej sprawie. Wadim nie miał argumentów i dlatego już chciał przyczepić się do okropnych manier nieznajomego, gdy nagle zaszło coś dziwnego.
Za drzewami zaszczekał pies. Był to airedale terier wujka Saszy, Trofim - zgrzybiałe, głupie psisko z objawami arystokratycznego zwyrodnienia i niezwykle basowym głosem. Zaszczekał najprawdopodobniej dlatego, że siadła mu na nosie osa i nie wiedział, co z nią począć, ale twarz nieznajomego zmieniła się nagle nie do poznania. Skulił się cały i dał olbrzymiego susa w bok. Wadim nawet nie zrozumiał, co się stało. Skoczywszy, nieznajomy wyprostował się i demonstracyjnie wolnym krokiem wrócił na miejsce. Na czole błyszczał mu pot. Wadim spojrzał na Antona. Twarz przyjaciela wyrażała spokojną zadumę.
- No cóż - powiedział z rozwagą. - W drugiej strefie jest wiele żółtych karłów z przyzwoitymi planetami typu ziemskiego. Choćby EN 7031. Już się ktoś tam wybierał, lecz wyprawę odłożono. Zapowiadała się nieciekawie. Ochotnicy nie lubią żółtych karłów - chcieliby od razu giganta, najlepiej - wielokrotnego... Dogadza panu EN 7031?
- Tak, w zupełności - odpowiedział nieznajomy. Już przyszedł do siebie. - Jeśli to rzeczywiście bezludna planeta.
- To nie jest planeta - grzecznie poprawił Amon. - To gwiazda. Słońce. Ale są tam również planety. Wszystko wskazuje na to, że nie zamieszkane. Jak panu na imię?
- Saul - odpowiedział przybysz i po raz pierwszy uśmiechnął się. - Saul Repnin. Jestem historykiem. Dwudziesty wiek. Postaram się jednak być użyteczny. Umiem gotować, prowadzić naziemne pojazdy, potrafię szyć, naprawiać obuwie, strzelać - zamilkł nagle. - A oprócz tego - dodał po chwili - wiem, jak to wszystko robiono dawniej. Ponadto znam jeszcze kilka języków - polski, słowacki, niemiecki, trochę francuski i angielski...
- Szkoda, że nie umie pan prowadzić gwiazdolotu - westchnął Wadim.
- Tak, szkoda - odpowiedział Saul. - Ale to nic takiego - gwiazdolot przecież umiecie prowadzić wy.
- Nie wzdychaj, Dimka - skarcił go Anton. - Czas już najwyższy, żebyś i ty popatrzył na dziwne krajobrazy bezimiennych planet. Tańczyć w kawiarni można i na Ziemi. Wykaż się tam, gdzie nie ma dziewcząt, ty wzdychaczu...
- To są westchnienia zachwytu - odgryzł się Wadim. - Koniec końców, cóż to są tachorgi? Ogromne i wszystkim znane zwierzęta...
Saul uprzejmie upewnił się:
- Mam nadzieję, że nie działałem przemocą? Spodziewam się, że wasza zgoda jest w wystarczającym stopniu dobrowolna i niewymuszona?
- A jakże! - odpowiedział Wadim. - Przecież wolność to uświadomiona konieczność. A reszta - prawie się nie liczy.
- Saulu Repninie, przyjmuję pana w poczet naszych pasażerów - obwieścił Anton. - Start o dwunastej zero zero. Pańska kajuta jest trzecia z kolei, jeśli nie zechce pan zająć czwartej, piątej, szóstej czy siódmej. Chodźmy, pokażę panu.
Saul schylił się po teczkę i wtedy wyśliznął mu się zza pazuchy i ciężko upadł w trawę wielki, czarny przedmiot. Anton uniósł brwi. Wadim przyjrzał się dokładniej i również uniósł brwi. Był to skorczer - ciężki pistolet-dezintegrator o długiej lufie, strzelający wyładowaniami o napięciu milionów woltów. Takie przedmioty Wadim widywał jedynie w kinie. Na całej Planecie znajdowało się nie więcej niż sto egzemplarzy tej straszliwej broni i wydawano ją wyłącznie kapitanom desantowych gwiazdolotów o superdalekim zasięgu.
- Jakiż jestem niezdarny - wymruczał Saul, podniósł skorczer i wsunął go pod pachę. Następnie wziął teczkę i oświadczył: - Jestem gotów.
Przez jakiś czas Anton patrzył na niego tak, jakby zamierzał o coś zapytać. W końcu rzekł:
- Chodźmy, panie Saulu. A ty, Wadimie, posprzątaj z grubsza mieszkanie i odnieś narzędzie staruszkowi. Jest w bagażniku. Naturalnie, mam na myśli narzędzie, a nie staruszka.
- Rozkaz, kapitanie - powiedział Wadim i poszedł do garażu.
Trudno być optymistą, myślał. A właściwie kto to jest optymista? Przypominam sobie, że w jakimś starym wokabularzu powiedziano, iż optymista to człowiek pełen optymizmu. Tamże pozycję dalej podano, że optymizm jest stanem, który charakteryzuje się pełnym radości życia odczuwaniem rzeczywistości i wiarą w lepszą przyszłość, w powodzenie. Dobrze być lingwistą - od razu wszystko ustawia się na właściwym miejscu. Pozostaje tylko pogodzić ze sobą rześkie, pogodne odczuwanie rzeczywistości z obecnością na pokładzie uzbrojonego po zęby lunatyka...
Wziął z bagażnika skalpel i bioelementy i poszedł do wujka Saszy. Staruszek siedział w kucki przy czerwonym ramforynchu.
- Wujku Saszo - powiedział Wadim. - Ma pan tu nowy skalpel i...
- Już nie potrzeba - przerwał mu wujek Sasza. Wstał. - Dziękuję. Podarowano mi właśnie to. Poklepał pieszczotliwie swój nowy nabytek po wypolerowanym boku. - Mówią, że jest bardzo żywotny, no nie?
- Podarowano?
- Tak, dał mi go pewien młody człowiek w białym ubraniu.
- A więc to tak! - prawie krzyknął Wadim. - A więc był pewien, że poleci z nami. A może zamierzał siłą wtargnąć na “Okręt”?
- Co? - spytał wujek Sasza.
- Wujku Saszo - powiedział Wadim. - Czy wie pan, co to jest skorczer?
- Skorczer? Tak, wiem, oczywiście. Jest to małokalibrowe urządzenie przerzucające nawój nitkowy w automatach tkackich. Wprawdzie teraz ich nie ma, ale pamiętam, jeszcze jakieś siedemdziesiąt lat temu... A co, ten człowiek w białym ubraniu jest starym tkaczem?
- Może i jest, ale skorczer ma, wujku Saszo, bynajmniej niemałokalibrowy.
Wadim poszedł w zadumie do swego domku. Wrzucił do zsypu na śmieci bieliznę pościelową, przestawił automatykę gospodarczą na jałowy bieg i wyszedłszy na ganek, napisał ołówkiem na drzwiach: “Wyjechałem na urlop. Proszę nie zajmować.” Potem ruszył do Antona. Sprzątając jego domek, nadal rozmyślał. Koniec końców, nie wszystko jeszcze stracone. Tachorgi na dobrą sprawę porządnie już się wszystkim przejadły. Pandora jest tylko bardzo modnym uzdrowiskiem. Jak ja tam mogłem wysiedzieć przez trzy sezony? Co za wstyd, pomyślał nagle z entuzjazmem. Przecież kiedyś chwaliłem się na prawo i lewo naszyjnikiem z zębów tachorga i plotłem niestworzone historie o Pandorze! Ciskać w Samsona czaszką tachorga - jakież to banalne! Samson zasługuje na coś bardziej wyrafinowanego; Samson zostanie unieśmiertelniony. Jak nieznana planeta, to nieznana planeta. Po nieznanej planecie włóczą się nieznane stwory. Nie wiedzą jeszcze, biedaczyska, jak się nazywają. A ja już wiem. Zdobędę tam pierwszego w dziejach “samsona nieparzystonogiego błoniastouchego” albo, powiedzmy, “samsona niepełnozębego grzebieniastozadego...” Rzucić w Samsona czaszką samsona - czegoś takiego jeszcze nie było.
Kiedy wrócił na łączkę, “Okręt” był gotów do startu. Jego wierzchołek już nie kierował się ku słońcu, szron na trawie dokoła znikł bez śladu.
Wadim wygodnie ulokował się we włazie, zwiesiwszy nogę. Patrzył na domek Antona z rozsuniętą ścianą, na zielone korony sosen, na niskie obłoki, w których raz pojawiały się, raz znikały błękitne prześwity. Tak to jest, druhu Samsonie, bracie mój nieparzystonogi, pomyślał mściwie. Może poradziłbyś sobie z jakimś biblijnym lwem, lecz gdzie ci tam do lingwisty strukturalnego... A najzabawniejsze, że nigdy by mi nie przyszło do głowy wlec się dla rozrywki na nieznaną planetę, gdyby nie ten staruszek w białym ubraniu. Więc aż tak gnuśny z nas ludek, nawet najlepsi spośród lingwistów strukturalnych! Pociągają nas tylko ucywilizowane planety...
Na łączkę wyszedł terier Trofim. Pomrugał na Wadima dobrymi, załzawionymi ślepiami, ziewnął, usiadł i zaczął się drapać tylną łapą za uchem. Życie było piękne i urozmaicone. Weźmy choćby takiego Trofima, pomyślał Wadim. Stare to, głupie, poczciwe, ale - kto by pomyślał - może jeszcze kogoś nastraszyć... A może wszyscy lunatycy boją się szczekania psa? Wadim wlepił w Trofima badawczy wzrok. A dlaczego właściwie uznałem, że Saul Repnin jest lunatykiem, czy jak to się tam nazywało?... Skąd takie wydumane przypuszczenie? O wiele prościej założyć, że historyk Saul to żaden historyk, a po prostu szpieg jakiejś humanoidalnej rasy, działający na naszej planecie. Jak Benny Durów na Tagorze... To byłoby wspaniałe - cały miesiąc nieznanych planet i tajemniczych nieznajomych... I jak wszystko doskonale da się wyjaśnić! Samodzielnie z Ziemi wydostać się nie może, psów się boi, a na nieznaną planetę musi dotrzeć dlatego, że tam mają przysłać po niego statek - na neutralny grunt, że się tak wyrażę. Wróci do siebie i opowie: tak to a tak - dobrzy z nich ludzie, pełni optymizmu, i nawiążemy z nimi normalne, humanoidalne stosunki...
Wadim opamiętał się nagle i krzyknął w korytarz:
- Antonie, jestem na pokładzie!
- Nareszcie! - odkrzyknął Anton. - Obawiałem się już, żeś zdezerterował.
Zza drzew, paskudnie kręcąc ogonem, wyleciał chudy, czerwony ramforynch i nienaturalnie wyjąc zaczął zataczać wokół “Okrętu” honorowy krąg. Wujek Sasza otworzył drzwiczki i wymachiwał czymś białym. Wadim pomachał mu w odpowiedzi.
- Start! - uprzedził Anton.
“Okręt” drgnął i łagodnie podskoczywszy - Wadim zdążył jeszcze odepchnąć się nogą od ziemi - zaczął unosić się w niebo.
- Dimka! - zawołał Anton. - Zamknij wreszcie właz! Wieje!
Wadim ostatni raz pomachał wujkowi Saszy, podniósł się i zaciągnął błonę włazu.
Rozdział 2
Amon włączył cyberpilota i założywszy ręce na brzuchu, w zadumie patrzył na ekran. “Okręt” szedł na północ wzdłuż południka. Wokół rozpościerało się ciemnofioletowe niebo stratosfery, a głęboko w dole bielała mętna zasłona obłoków. Wydawała się gładka i równa, a tylko gdzieniegdzie można się było domyślić zapadlisk gigantycznych lejów nad makro-stacjami meteorologicznymi - synoptycy spuścili deszcz nad Europą Północną, a teraz zapędzali chmury do pułapek.
Anton rozmyślał nad dziwactwami ludzkimi. Wspominał dziwnych ludzi, z którymi się stykał. Jakub Osinowski, kapitan “Herkulesa”, nie znosił łysych. Po prostu gardził nimi. “Przestańcie mnie przekonywać”, mówił. “Pokażcie mi lepiej choć jednego łysego, który byłby prawdziwym człowiekiem.” Z pewnością łysi kojarzyli mu się z czymś nieprzyjemnym, ale co to było, nie wiedział nikt. Nie zmienił się nawet wtedy, kiedy sam doszczętnie wyłysiał podczas katastrofy sarandackiej. Wykrzykiwał tylko z wyraźną goryczą: “Jedyny! Zauważcie tylko - jedyny wśród nich!”
Walter Schmidt z bazy “Hatteria” równie dziwacznie odnosił się do lekarzy. “Lekarze...” cedził przez zęby z nieprzyzwoitą pogardą. “Znachorami byli i znachorami pozostaną. Dawniej mamili zakurzoną pajęczyną i zgniłą krwią żmii, a teraz czarują polem psychodynamicznym, o którym nikt nic nie wie. Co komu do tego, co ja mam w środku? Głowonogi żyją po tysiąc lat bez żadnych lekarzy i do tej pory pozostają szczęśliwie władcami głębin...”
Wołkowa przezywano Dreadnoughtem*,[* dreadnought (ang) - pancernik (okręt), dosł. straszliwy, nieustraszony] a on był z tego bardzo zadowolony: Dreadnought Adamowicz Wołków. Kaneko nigdy nie jadał niczego gorącego. Ralf Pinetti wierzył w lewitację i uporczywie trenował... Historyk Saul Repnin boi się psów i nie chce mieszkać wśród ludzi. Nie zdziwi mnie, jeśli się okaże, że nie chce mieszkać wśród ludzi właśnie dlatego, iż boi się psów. Dziwne, prawda? Ale z tego powodu nie stanie się gorszy, niż jest.
Dziwactwa... Nie ma żadnych dziwactw. Są po prostu różnice. Zewnętrzne świadectwa nieodgadnionych procesów tektonicznych w głębinach ludzkiej natury, gdzie rozum walczy na śmierć i życie z przesądami, gdzie przyszłość na śmierć i życie wałczy z przeszłością. A my koniecznie chcemy, żeby wszyscy dokoła byli gładcy, tacy jak ich sobie wymyślamy na miarę naszej skąpej fantazji... aby można było ich opisać elementarnymi funkcjami dziecięcych wyobrażeń: dobry wujek, chciwy wujek, nudny wujek. Straszny wujek. Dureń.
Tymczasem Saul nie widzi nic dziwnego w lęku przed psami. I Kaneko uważa za zupełnie naturalny wstręt do gorących pokarmów. Tak samo Wadimowi nigdy nie przyjdzie do głowy, że jego idiotyczne wierszyki temu i owemu mogą się wydać nie zabawne, a dziwaczne. Na przykład Hali.
A weźmy teraz mnie. Wybierałem się na Pandorę. Gdyby o tym dowiedział się, powiedzmy, kapitan Małyszew, popatrzyłby na mnie ze zdumieniem i powiedział: “Jeśli zamierzasz odpoczywać, to zapewniam cię, że lepszego miejsca od Ziemi nie znajdziesz nigdzie. Natomiast jeśli postanowiłeś popracować, to weź czarny układ EN 8742, który czeka na swą kolej według planu, albo giganta EN 6124 - interesują się nim z jakiegoś powodu specjaliści na Tagorze.” I Małyszew miałby rację. Ale żeby mnie zrozumiał i przestał patrzeć na mnie ze zdumieniem, musiałbym powiedzieć, że stęskniłem się za Dimką i że Dimka ma ochotę strzelać do tachorgów.
Anton uśmiechnął się gorzko. Po cóż ja tak komplikuję sprawy? Po prostu teraz wszyscy latają na Pandorę i pewnego razu Hala powiedziała mi, że chętnie by się tam wybrała. Tak organizuje się w naszych czasach przeloty. I tak łatwo zmieniają się plany. Czy mógłbym się przyznać Małyszewowi, że chodzi tu wyłącznie o Halę? Dlaczego człowiek w żaden sposób nie potrafi nauczyć się żyć bez komplikacji? Z jakichś bezdennych patriarchalnych głębin co i rusz wypływają pycha, egoizm, urażona duma. I zawsze znajdzie się coś do ukrycia. I coś, o czym trudno jest mówić.
Anton popatrzył na bukiecik goździków leżący przed ekranem. Ech, Halu, pomyślał. Chuchnął na pulpit i napisał palcem na znikającym matowym krążku: “Ech, Halu!” Litery szybko ulotniły się, nie zdążył nawet dostawić wykrzyknika. Wówczas ponownie chuchnął na pulpit i postawił wykrzyknik oddzielnie. Potem znowu wyciągnął się w fotelu i po raz sto pierwszy usiłował rozebrać logicznie następujące zdanie: “Kocham dziewczynę, ona mnie nie kocha, a tylko lubi; co robić?”
W gruncie rzeczy co by się zmieniło, gdyby mnie pokochała? Mógłbym ją obejmować i całować. Stale przebywalibyśmy razem. Chodziłbym dumny jak paw. I to, zdaje się, wszystko. Głupio, ale chyba wszystko. Po prostu spełniłoby się jeszcze jedno marzenie. Jak ubogo wszystko wygląda, gdy się rozumuje logicznie. A w inny sposób rozumować nie potrafię. Pusty ze mnie człowiek, cynik. Zobaczył Halę, Halę, która coś mówi - trochę przez ramię, a oczy ma przysłonięte rzęsami... Dlaczego wszystko jest tak głupio urządzone: można wyciągnąć człowieka ze wszystkich drobnych kłopotów - z choroby, z apatii, ze śmierci, i tylko w prawdziwym kłopocie - w miłości - nikt mu nie pomoże... Zawsze znajdzie się tysiąc doradców i każdy będzie radził samemu sobie. I co dziwniejsze, taki nieszczęśnik sam nie chce, by mu pomagano. Paranoja.
- Przepraszam, a dokąd pan się wybiera? - głośno zapytał Saul.
- Do sterowni - odpowiedział Wadim.
- Proszę chwilę zaczekać! Przecież właściwie jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy...
Drzwi do sterowni były otwarte. Anton słuchał przez cały czas jednym uchem, jak w mesie dwa głosy terkoczą coś o tachorgach, zaroślach i mechanizmach zjawisk historycznych. Teraz zaczął słuchać uważniej. - Przecież, zdaje się, ma pan na imię Wadim? - powiedział Saul.
- Przeważnie - oświadczył z powagą Wadim. - Ale czasami nazywają mnie Najstrukturalniejszym, czasami Latającym Bykiem, a w specjalnych wypadkach - Dimeczką.
- Wobec tego - Wadim. A ile pan ma lat?
- Dwadzieścia dwa lokalno-ziemskie.
- Lokalno... No tak, ma się rozumieć... Jak pan powiedział? Lokalno-ziemskie?
- Dwa. W dawnych ekspedycjach pozaukładowych nie uczestniczyłem.
- No pewnie. Tak właśnie myślałem. A pana ojciec kim będzie?
- Kim będzie? Zapewne już pozostanie melioratorem.
- E-e... Rozumiem... O to mi właśnie chodziło.
Nastąpiła krótka pauza w rozmowie.
- Bardzo elegancki stół - zauważył nieco zmieszany Saul.
Znowu pauza.
- To dobry stół. Solidny.
- A pańska mamusia?
- Mamusia? Będzie... to jest... ee... nadzorcą stacji. Pracuje na mezojądrowej stacji.
Saul nerwowo zabębnił po stole palcami.
- Tak nie trzeba, panie Wadimie - poprosił. - Pan nie powinien zwracać uwagi na mój sposób wysławiania się. Oczywiście, mówię trochę dziwacznie i chyba nieco śmiesznie... Widzi pan, chodzi o to... Cały mój styl życia... Mój, że się tak wyrażę, modus vivendi... Mam wąską specjalizację. Wyłącznie dwudziesty wiek. Jestem - jak się mówiło dawniej - molem książkowym. Wiecznie w muzeach, wiecznie ze starymi księgami...
- Wpływ otoczenia.
- Tak-tak, no właśnie. Rzadko obracam się wśród ludzi, a teraz mi właśnie wypadło. Czy zna pan profesora Arnautowa?
- Nie.
- Wybitny specjalista. Jest moim przeciwnikiem ideowym. Poprosił mnie o sprawdzenie pewnych aspektów swojej nowej teorii. Przecież nie mogłem się nie zgodzić, prawda? Dlatego mi oto wypadło... porzucić pielesze... Otóż... Ale dlaczego mówimy wciąż o mnie i tylko o mnie? Pan, zdaje się, jest lingwistą strukturalnym?
- Tak.
- Czy to ciekawa praca?
- A czy w ogóle istnieją jakieś nieciekawe?
- Tak, rzeczywiście... Czym się więc pan zajmuje?
- Zajmuję się analizą strukturalną. Ale proszę uwzględnić, panie Saulu, że ja wyrzekłem się wszelkich spraw ziemskich. Lepiej już opowiem coś o tachorgach.
- Ależ nie, dziękuję, o tachorgach nie warto. Proszę lepiej opowiedzieć, jak pan pracuje.
- Panie Saulu, przecież powiedziałem, że się wyrzekłem.
- Ale jakże to tak można - wyrzec się? Czyżby pan teraz zupełnie nie myślał o pracy?
- Wprost przeciwnie. Cały czas myślę. Zawsze myślę o tej pracy, którą wykonuję na bieżąco. Właśnie jestem superkargo i drugim pilotem - to na wypadek, gdyby Antenowi przytrafiło się wodogłowie. Zresztą o tym ja już, zdaje się... Akurat nabrałem strasznej ochoty, żeby poprowadzić trochę “Okręt”.
- Ale jeszcze pan zdąży poprowadzić! Ja nie proszę, aby pan mi opowiedział o istocie pańskiej pracy, lecz jedynie o jej zewnętrznej formie, że się tak wyrażę... A więc przychodzi pan do pracy. Zwyczajny powszedni dzień...
- Dobrze. Powszedni dzień. Kładę się na komputerze i myślę.
- No-no... Niech pan zaczeka - na komputerze? No tak, rozumiem. Pan jest lingwistą, i kładzie się pan na... I co dalej?
- Myślę godzinę. Myślę drugą. Myślę trzecią...
- I wreszcie?
- Myślę pięć godzin i nic mi nie wychodzi. Wtedy złażę z komputera i wychodzę.
- Dokąd?
- Na przykład do ogrodu zoologicznego.
- Do ogrodu zoologicznego? Dlaczego właśnie do ogrodu zoologicznego?
- Tak sobie. Lubię zwierzęta.
- A co z pracą?
- A co ma być? Przychodzę na drugi dzień i znowu zaczynam myśleć.
- I znów pan myśli przez pięć godzin i idzie potem do ogrodu zoologicznego?
- Skądże znowu?! Zwykle w nocy przychodzą mi głowy jakieś idee, a następnego dnia tylko je dopracowuję do końca. A potem komputer przepala się.
- No jasne. I wtedy pan wychodzi do ogrodu zoologicznego.
- A co tu ma do rzeczy ogród zoologiczny? Zaczynamy naprawiać komputer. Naprawiamy do rana.
- No a potem?
- A potem kończą się dni powszednie i zaczyna się nieprzerwane święto. Wszyscy są podekscytowani i myślą o jednym: zaraz wszystko stanie i trzeba będzie myśleć od nowa.
- No dobrze. Tak wygląda dzień powszedni. Ale nie można przecież cały czas pracować...
- Nie można - powiedział Wadim z żalem. - Ja, na przykład, nie mogę. Koniec końców trafiasz w ślepy zaułek i musisz się trochę rozerwać.
- W jaki sposób?
- Jak wypadnie. Na przykład, jeżdżę na bojerach. Czy pan też lubi jeździć na bojerach?
- E-e... Jakoś nie miałem okazji.
- Ależ to niesłychane! Muszę pana koniecznie przewieźć. Jaki ma pan wskaźnik zdrowia?
- Wskaźnik zdrowia? Jestem w pełni zdrów. A nad czym pan teraz pracuje?
- Nad syntezą struktur rozłącznych.
- A po co to jest potrzebne?
- Co to znaczy “po co”?
- No, kto będzie miał z tego jakiś pożytek?
- Każdy, kto się tym zainteresuje. Właśnie teraz projektuje się uniwersalny translator. Będzie składać struktury rozłączne.
- Panie Wadimie, czy tutaj, na “Okręcie”, można posłuchać muzyki?
- Oczywiście. A co pan sobie życzy”? Może “Treli” Schayera? Przy tej muzyce świetnie prowadzi się “Okręt”.
- A Bach?
- O, Bach! Zdaje się, że mamy i Bacha. Wie pan co, Saulu? Przecież z panem na pewno będzie bardzo przyjemnie słuchać muzyki.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Zawsze przyjemnie jest słuchać muzyki z człowiekiem, który ją dobrze zna. Lubi pan Mendelssohna?
- Pan zna Mendelssohna?
- Panie Saulu! Mendelssohn - to najlepszy ze starych kompozytorów! Spodziewam się, że pan lubi Mendelssohna. Co prawda, kiepsko go się słucha na pokładzie “Okrętu”. Rozumie mnie pan?
- Chyba tak... Ja słucham Mendelssohna w moim przytulnym gabinecie...
Rozgadali się wreszcie, pomyślał Anton. Spojrzał na zegarek. “Okręt” wchodził w strefę startową nad Biegunem Północnym. Na ekranie w fioletowej głębi pojawiły się ciemne punkciki czekających na start gwiazdolotów. Anton krzyknął przez drzwi:
- Wybaczcie, że przerywam. Wkrótce start. Dimka, pokaż panu Saulowi, jak ma się zachowywać w komorze bezinercyjnej.
Anton posłał do stacji kontrolnej zapytanie o program czekającego ich przelotu i po trzydziestu minutach, podczas których “Okręt” dryfował w stratosferze z dwoma dziesiątkami innych wielkich i małych gwiazdolotów, otrzymał program przejścia, siedem wariantów programu podróży powrotnej i zezwolenie na wyjście w Podprzestrzeń. Wówczas poprosił pasażerów o udanie się do komór, potem wszedł do własnej, sprawdził, czy wszyscy są gotowi, i dał “Okrętowi” komendę “start!”
Jak zawsze, Amonowi zrobiło się niedobrze. Przez całe ciało przebiegła fala gorąca, twarz i plecy zaś pokrył zimny pot. Anton osowiałym wzrokiem śledził, jak czerwona strzałka posuwa się skokami po skali, mierząc szybko zmieniającą się krzywiznę przestrzeni. Dwieście rimanów... czterysta... osiemset... Tysiąc sześćset rimanów na sekundę... Przestrzeń wokół “Okrętu” zwijała się coraz ciaśniej. Anton wiedział, jak to wygląda z boku. Wyraźny czarny stożek “Okrętu” zaczyna drżeć i rozmazywać się, powoli roztapia się i nagle całkiem znika, a na jego miejscu rozbłyskuje w słońcu olbrzymi obłok zestalonego powietrza. Temperatura na sto kilometrów wokół gwałtownie spada o pięćdziesięć stopni... Trzy tysiące rimanów. Ognista strzałka zatrzymała się. Epsylon-derytrynitacja dobiegła końca i nastąpiło przejście w Podprzestrzeń. Z punktu widzenia ziemskiego obserwatora “Okręt” był teraz “rozmazany” na przestrzeni stu pięćdziesięciu parseków od Słońca do EN 7031. Teraz czekało ich przejście powrotne.
Przy wychodzeniu z Podprzestrzeni zawsze istnieje niebezpieczeństwo znalezienia się zbyt blisko jakiejś przyciągającej masy, a może nawet i wewnątrz takowej. Co prawda, niebezpieczeństwo jest czysto teoretyczne. Znacznie łatwiej jest trafić prosto w komin Ermitażu po wypadnięciu nad Leningradem ze stratoplanu. W każdym razie historia ludzkości żadnego z tych zdarzeń nie zanotowała. Statek Antona szczęśliwie wyskoczył w normalną przestrzeń w odległości dwóch jednostek astronomicznych od żółtego karła EN 7031.
Anton przyszedł do siebie, otarł pot z czoła i opuścił komorę. W sterowni wszystko było w porządku. Przeszedł wzdłuż pulpitu, rzucił okiem na ekran, następnie wyłączył automatykę przejścia. Na pulpicie przed ekranem jak poprzednio leżał bukiecik goździków. Anton zatrzymał się. “Szkoda”, wymamrotał. Dotknął bukiecika palcem i kwiaty rozsypały się na zielonkawy proszek. Biedactwa, pomyślał Anton. Nie wytrzymały. Zresztą, kto by to wytrzymał? Przypomniał sobie o pasażerach i zszedł do mesy.
Pomieszczenie mesy było okrągłe, prowadziły stąd drzwi do wszystkich ośmiu kajut i właz na dół, gdzie znajdowały się magazyny, kuchnia-syntetyzator, prysznic i tak dalej. Anton obejrzał stół, fotele, docisnął klapę zsypu i udał się do kajuty Wadima. Odsunął pokrywę komory, a ten, biały, mokry jak mysz, wyskoczył prosto na niego.
- Kiepsko się czujesz? - zapytał ze współczuciem Anton.
Wadim, dobywając z trudem głosu, zaśpiewał:
Gwiezdnych rejsów wicher śwista
Zaczął się diabelski wiec
To w Podprzestrzeń wszedł lingwista
Najstrukturalniejszy spec.
Ale prawie natychmiast postawił oparcie kanapy i usiadł.
- Oto dlaczego nie zostałem pilotem kosmicznym - powiedział lekko schrypniętym głosem.
- Za każdym razem to mówisz - rzekł Anton.
Wadim nie odpowiedział.
- Pójdę uwolnić Saula - oświadczył Anton.
- Słyszałeś naszą rozmowę? - spytał Wadim nie otwierając oczu.
- Tak.
- Ciekawy człowiek, prawda?
- Nie wiem - powiedział Anton. - Ale za to wiem, że coś go gryzie.
- No chyba. Innego z pewnością byś nie wziął na “Okręt”. Jak tylko wybierzemy się gdziekolwiek we dwóch, zaczynasz altruizować. Zaczeka], nie odchodź...
Anton zatrzymał się w drzwiach.
- Pleciesz straszliwe bzdury - powiedział - a Saulowi jest tam teraz z pewnością niedobrze. Nie uwierzysz, ale sądzę, że jest jeszcze marniejszym pogromcą przestrzeni niż ty.
Wadim niespodzianie zadeklamował tragicznym szeptem:
- O ślepcze! O ślepcze!... Nie, nie odchodź - mnie też jest niedobrze... Czyżbyś jeszcze nie rozumiał, kim on jest?
- Co masz na myśli?
Wadim wreszcie usiadł.
- Przecież on nie ma pojęcia o lingwistyce - powiedział. - Mam nadzieję, żeś to zauważył?
- A czy ty się znasz choć trochę na historii?
- Powiedz mi jeszcze, że to mól książkowy. Wszyscy znamy jednego takiego mola. Nazywa się Benny Durów. Pogadaj o nim z Tagorianami.
Anton uśmiechnął się mimo woli.
- Dobrze - powiedział. - Tylko ty mimo wszystko hamuj się trochę. Ja ciebie przywykłem znosić w dowolnych dawkach, ale na naszym nowym znajomym wywierasz wręcz przygnębiające wrażenie. Mniej źrebięcego optymizmu, a więcej taktu.
- Rozkaz, kapitanie - poważnie odpowiedział Wadim. - Tak jest, kapitanie.
Anton wyszedł. Omijając stół, znów się uśmiechnął: z Wadimem trudno się nudzić. W kajucie numer trzy najpierw rozłożył kanapę i dopiero wtedy odsunął pokrywę, przygotowując się do podtrzymania padającego ciała. Z komory buchnął błękitny dym. Anton aż odskoczył.
- Co, czyżby już? - rozległ się zza kłębów dymu głos Saula.
Anton wpatrzył się w niego. Saul siedział na swojej teczce postawionej na sztorc i palił długą czarną fajkę. Wyglądał na roztargnionego i całkowicie niefrasobliwego.
- Nie mdli pana? - spytał Anton, cofnął się i usiadł na kanapie.
- Ani trochę. Czy można już wychodzić?
- Proszę bardzo - odpowiedział Anton.
Saul wstał, sięgnął po teczkę i pochylając się wyszedł z komory.
- Jesteśmy prawie na miejscu - oświadczył Anton. - Pozostaje nam tylko wybrać planetę i zdecydować, gdzie wylądujemy.
Saul usiadł obok niego.
- Czy jesteśmy daleko od Ziemi? - spytał.
- Ze sto pięćdziesiąt parseków. To znaczy prawie na granicy zasięgu naszego “Okrętu”.
Wadim wrzasnął ze swojej kajuty:
- Saulu! Niech pan żąda planety podobnej do Ziemi! Skafander z pewnością się panu nie spodoba, a maska tlenowa jakoś ujdzie...
Anton wstał i starannie zamknął drzwi.
- Jest mi wszystko jedno, jaką wybierzemy planetę - cicho powiedział Saul. - Ale, oczywiście, lepiej taką, na której można oddychać. - Nagle uśmiechnął się. - To nadzwyczaj ważne, żeby można było oddychać. - Anton popatrzył na niego z uwagą. - Ale najważniejsze - żeby tam nikogo nie było...
- A więc tak - zaczął Anton - planetę panu znajdziemy. To drobiazg. Mamy na pokładzie kopułę mieszkalną na sześć osób, mamy glider, nie zabraknie nam zapasów żywności, jest dobra radiostacja. Pomożemy się panu urządzić i od razu odlecimy. Zgoda?
Saul siedział ze spuszczoną głową.
- Tak - powiedział zachrypniętym głosem. - Tak będzie najlepiej. Z pewnością.
- No to w porządku. - Anton pchnął drzwi. - Ja pójdę do sterowni, a pan... Jeśli ma pan ochotę, niech pan też przyjdzie.
W kabinie pilota Anton włączył katalog pokładowy i przejrzał informacje dotyczące układu EN 7031. Informacje okazały się nieciekawe. Wokół żółtego karła krążyły cztery planety i dwa pasy asteroidów. Druga planeta wydawała się odpowiednia: była ziemiopodobna i znajdowała się w odległości półtorej jednostki astronomicznej od swego słońca. Anton przekazał współrzędne automatycznemu nawigatorowi.
Z mesy dochodziły głosy.
- Jak pan zniósł przejście, panie Saulu?
- Jakie przejście? Nie zauważyłem żadnego przejścia.
- Tak właśnie myślałem.
- Co?
- Że pan nie zauważy. Chce pan wziąć prysznic?
- Nie. A czy długo jeszcze musimy lecieć?
- Na pewno nie. Czuje pan coś? - “Okręt” drgnął i podłoga uciekła spod nóg. - O, właśnie weszliśmy na trajektorię. Chodźmy do sterowni, dobrze?
- Nie będziemy przeszkadzać?
- Skądże. To przecież tylko lot turystyczny. Naturalnie w desantowym lub rejsowym gwiazdolocie nie wpuszczono by tam nas... Po co pan nosi ze sobą teczkę?
- Jest dla mnie cenna...
- To niech pan jej nie stawia na klapie zsypu.
Anton uważnie oglądał obraz planety na ekranie. Była błękitna jak Ziemia, pokryta białym całunem obłoków, ale zarysy lądów wyglądały obco - jeden wielki kontynent ciągnął się wzdłuż równika, inny, mniejszy, był wysunięty ku biegunowi.
- Oto pańska planeta - powiedział Anton i wziął kartkę, która wypadła ze szczeliny analizatora. - Wspaniała planeta. Ciśnienie jak na Ziemi. Doba - dwadzieścia osiem godzin, masa - jeden i jedna dziesiąta. Szkodliwych gazów brak. Tlenu jest dużo. Dwutlenku węgla trochę mało, ale to nie powinno pana martwić.
Popatrzył na Saula. Saul oglądał swoją planetę z jakimś dziwnym wyrazem1 twarzy. Jego kosmate brwi uniosły się w górę, wygięły w łuki, i Antonowi wydało się nawet, że jeszcze trochę i Saul się rozpłacze. Wzruszyło to Antona.
- Przyjaciele! - powiedział nagle Wadim. - Nazwijmy tę planetę Saula.
- Nadaję jej imię “Saula”! - powiedział uroczyście Anton.
Przygiął do siebie tubę dziennika pokładowego i podyktował:
- Juliański dzień dwadzieścia pięć czterdzieści dwa dziewięćset sześćdziesiąt siedem. Druga planeta układu EN 7031 otrzymuje nazwę “Saula” od imienia członka załogi historyka Saula Repnina.
Wszystko to nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Planety obdarzano nazwami statków i miast, i imionami ulubionych bohaterów literatury pięknej, nazwami przyrządów albo po prostu nadawano im miana, wykorzystując przeróżne połączenia dźwięków. A jeśli komuś brakowało fantazji, brał jakąkolwiek książkę, otwierał na dowolnej stronie, wybierał pierwsze z brzegu słowo i jakoś je przekształcał. W ten sposób powstawało coś w rodzaju Śmiechowiny, Padraki lub Brewii.
Ale Saul był niesamowicie wzruszony. Mamrotał “dziękuję, dziękuję, przyjaciele” i ściskał Wadimowi rękę. Było to bardzo wzruszające.
A tymczasem planeta rosła. Kiedy na ekranie pozostał jedynie kontynent rozciągnięty wzdłuż równika, Anton zapytał:
- A więc gdzie będziemy lądować, panie Saulu?
Saul dźgnął palcem prawie w sam środek kontynentu. Antenowi wydało się nawet, że zrobił to z zamkniętymi oczami.
- Kocha-a-ani - przeciągnął Wadim. - Wylądujemy bliżej wybrzeża.
Było jasne, że chce się wykąpać. Wykąpać się w oceanie Sauli, w falach, które nie omywały jeszcze ani jednego Ziemianina, a może nawet ani jednej istoty rozumnej.
- N-no... Bliżej wybrzeża, to bliżej wybrzeża - niepewnie odezwał się Saul. Popatrzył na Antona. - Dla moich celów - kaszlnął - wybór miejsca nie jest istotny.
- Cudownie! - odpowiedział Wadim. Zręcznie usiadł w fotelu obok Antona. - Starczy! - oświadczył. - Kapitan uległ paraliżowi, a więc w stanie ciężkim odniesiono go do kajuty. Barczysty i przystojny drugi pilot przejął sterowanie. - Położył palce na kontaktach biosterowania i “Okręt” od razu zwalił się w przepaść. Kontynent na ekranie zaczął się nieprzyjemnie przekręcać. Wadim obwieścił:
Jak łazienna blacha drżycie,
Bom do sterów właśnie siadł,
Lecz ocali wasze życie
Najstrukturalniejszy chwat.
Saul hałaśliwie wypuścił z rąk teczkę i wczepił się Antonowi w ramię.
- Dimka, powiedz chociaż, gdzie celujesz - poprosił Anton.
- Tam - odrzekł mgliście Wadim. - Gdzie błękitne fale pieszczą piasek.
Statek zarzuciło na prawą burtę.
- Łagodniej, łagodniej - powiedział Anton. - Mniej emocji. Nie trafisz w kontynent.
- Może trafię.
- Hamuj! Przecież widzisz, że zarzuca!
- Ja wszystko widzę.
- Och, ale zaraz gruchniemy! - powiedział Amon w przestrzeń.
- Nie strachaj się, nie strachaj - pogadywał Wadim.
Ekran zmatowiał. “Okręt” wszedł w atmosferę. Wybuchła i przepadła tęcza na chmurach twardego powietrza. Zamigotały białe i czarne plamy.
- Odmuch - poradził Anton.
- Wiem.
- Och, ale cię tłucze i przekrzywia!
Wadim szybko powiedział:
- Przejmujesz sterowanie - koniec z przyjaźnią.
- Niech pan, panie Wadimie, w samej rzeczy nie spudłuje - powiedział Saul ostrożnie.
Karuzela na ekranie skończyła się. Szybko pomknęło im naprzeciw jakieś białe pole, potem ekran ściemniał i zgasł. Statek drgnął.
- No i koniec - powiedział Wadim. Przeciągnął się, zachrzęścił stawami palców.
- Co to znaczy “koniec”? - spytał Saul. - Czyżby awaria?
- Wylądowaliśmy - wyjaśnił Anton. - Serdecznie witamy na Sauli.
- A jednak pan trafił - zwrócił się Saul do Wadima.
- A jakże, trafił - zgodził się Anton. - Panu Bogu w okno - dodał przewrotnie. - Wiesz, Dimka, o ile chybiłeś? O jakieś dwieście kilometrów. Ale ekran zdążyłeś wyłączyć, zuch z ciebie.
- Nawyk - powiedział niedbale Wadim.
Anton wstał.
- A nawiasem mówiąc, co to znaczy “łazienna blacha”?
Wadim również wstał.
- Wiesz, Toszka, sprawa jest dość skomplikowana. Istnieje taki archaiczny idiom “drżeć jak łazienna blacha”. Łazienna blacha to płyta z żarem - zaczął pokazywać rękami. - Wstawiano ją w paleniska kurnych łaźni i kiedy robiono parę, to znaczy spryskiwano palenisko wodą, rozżarzona blacha zaczynała wibrować.
Saul niespodzianie parsknął śmiechem. Śmiał się do rozpuku i z wyraźną rozkoszą, wycierając łzy dłonią i przytupując. Nikt niczego nie rozumiał, lecz po minucie śmiali się już wszyscy.
- Zabawny zwyczaj, nieprawdaż? - zauważył Wadim, kaszląc ze śmiechu.
- Doprawdy, Saulu, z czego się pan tak śmieje? - spytał Amon.
- Och - wykręcał się Saul. - Tak się cieszę, że przybyłem na własną planetę...
Wadim przestał się śmiać.
- Koniec końców, nie jestem słowianoznawcą - powiedział z godnością. - Moja specjalność to analiza strukturalna.
- No dobrze - powiedział Anton. - Wyjdźmy na zewnątrz. Wszyscy wyszli ze sterowni. Wadim, przytrzymując Saula za łokieć, mówił:
- To nie jest mój wymysł. Przedstawiłem tylko najbardziej rozpowszechnioną hipotezę.
- Nieważne, nieważne - szybko odparł Saul. Spoważniał nagle. - Ta pańska hipoteza jest na tyle odległa od prawdy, że nie mogłem się powstrzymać. Jeśli uraziłem pana - przepraszam.
- A pan, osobiście, jak uważa? - pytał Wadim.
Saul odpowiedział z rozdrażnieniem:
- Nie ma takiego wyrażenia: “drżeć jak łazienna blacha”. Są wyrażenia: “drżeć jak liść osiki” i “przylepiać się jak liść łazienny”.
- Ale “przylepiać się jak liść” - to prymitywna metafora. Wywodzi się od lepkich liści lipy. Jak może przyklejać się blacha, taki blaszany liść łazienny? To przecież nie jest liść rośliny. A w ogóle z jakiej racji liście jakichś roślin miałyby się dostać do łaźni? Śmieszne!
Anton otworzył błonę włazu. Ostre, mroźne powietrze wtargnęło do wnętrza “Okrętu”. Saul odepchnął Wadima i krzyknął:
- Niech pan zaczeka! Proszę mnie przepuścić pierwszego!
Anton, który już przestępował próg, zatrzymał się. Saul przecisnął się do przodu, trzymając skorczer nad głową.
- Chce pan iść pierwszy? - spytał Amon z uśmiechem.
- Tak - wymamrotał Saul. - Lepiej, żebym to był właśnie ja.
Dotarł do wąskiego włazu i zatrzymał się, zagradzając przejście. Idący tuż za nim Anton ubódł go głową.
- Naprzód, panie Saulu - popędzał go.
Saul stał nieruchomo. Z tyłu Wadim niecierpliwie postukał Antona w przygarbione plecy.
- Niechże pan da nam przejść, Saulu - poprosił Anton.
Saul wreszcie odsunął się i Anton wyszedł na zewnątrz. Dookoła leżał śnieg. W powietrzu wirowały wielkie, leniwe płatki. “Okręt” stał wśród jednakowych, okrągłych pagórków, ledwie widocznych na białej równinie. Pod nogami sterczała ze śniegu krótka, bladozielona trawka i mnóstwo drobnych niebieskich i czerwonych kwiatów. A o dziesięć kroków od włazu, przyprószony śniegiem, leżał człowiek.
Rozdział 3
Wadim wyszedł z “Okrętu” ostatni i od razu zwrócił się do Saula, nawiązując do przerwanej rozmowy:
- Najprościej byłoby sprawdzić w starych słownikach Dala i Uszakowa. Ale na pokładzie...
Wtem zauważył, że Saul wcale go nie słucha. Saul trzymał skorczer w pozycji strzeleckiej - lufą na zgiętym łokciu - i twarz miał zaniepokojoną. Oczy biegały mu nerwowo. Wadim szybko rozejrzał się i też zobaczył człowieka.
- Masz ci los - powiedział skonsternowany.
Anton podszedł do leżącego, a Saul pozostał na miejscu. Czyżbym go potrącił “Okrętem” przy lądowaniu? z przerażeniem pomyślał Wadim. Wszystko ścisnęło mu się w środku od tej myśli. Ruszył za Antonem i także pochylił się nad ciałem. Spojrzał tylko i natychmiast wyprostował się, odwracając głowę w inną stronę. Dookoła ciągnęły się przygnębiające pagórki, zaśnieżone i jednakowe, niebo było zasnute niskimi obłokami, a na horyzoncie ledwie majaczyły blade zarysy górskiego pasma. Jaka to smutna planeta, pomyślał.
Pola wciąż i góry.
Śnieg po cichu wszystko skradł...
Wszędzie taka pustka.
Anton przykląkł i ostrożnie dotknął dłoni leżącego. Dłoń była wąska, biała, o szczupłych, porcelanowych palcach, długie paznokcie mieniły się złotem.
- No? - spytał Wadim i przełknął ślinę.
Anton wstał i starannie starł śnieg z gołych kolan.
- Zamarzł. Kilka dni temu. I był bardzo wycieńczony.
- Żadnej nadziei?
Anton kiwnął głową twierdząco.
- To już kamień.
- Kamień... - powtórzył Wadim. - Jakże to tak? Popatrz, to jeszcze dziecko... - Zmusił się do popatrzenia na twarz umarłego. - Spójrz tylko, podobny jest do Walerki! Pamiętasz Walerkę?
Anton położył mu rękę na ramieniu.
- Tak, podobny.
- Tak się wystraszyłem. Myślałem, że potrąciłem go podczas lądowania.
- Nie, leży tu już kilka dni. Padł z wycieńczenia i zamarzł na śmierć.
- Słuchaj, Antonie, a dlaczego jest w samej koszuli?
- Nie wiem. Chodźmy na “Okręt”.
Wadim nie ruszył się z miejsca.
- Nic nie rozumiem. To znaczy, że nie jesteśmy tu pierwsi?
Obejrzał się, szukając wzrokiem Saula. Nie było go widać.
- Antonie, może się pomyliłeś? Może da się jeszcze coś zrobić?
- Chodźmy, chodźmy już, Dimka.
- A co z nim?
- Skąd mogę wiedzieć? Chodźmy.
Zobaczyli Saula. Powoli schodził w dół zboczem pagórka, ślizgając się po mokrym śniegu. Stali i czekali, aż się zbliży. Twarz miał smutną, na policzkach tajały duże płatki śniegu. Kolana oblepiał śnieg. Podszedł, wyjął z ust zgasłą fajkę i powiedział:
- Kiepska sprawa, młodzi ludzie. Tam jest jeszcze czterech. - Popatrzył na umarłego. - Też rozebrani. Co macie zamiar przedsięwziąć?
- Chodźmy na “Okręt” - zdecydował Anton. - Tam wszystko dokładnie obmyślimy.
W mesie siedli w fotelach i przez pewien czas milczeli. Wadim miał dreszcze. I z jakiegoś powodu bardzo mu się chciało mówić.
- A to ci planeta - powiedział, zaciskając szczęki. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Trudno cokolwiek zrozumieć. Co? Skąd? Dlaczego? Przecież twierdzono, że nikt tutaj wcześniej nie bywał. A najważniejsze, że to jeszcze chłopiec. Jak taki chłopiec mógł się tu dostać? - Umilkł i zamknął oczy, starając się odpędzić widok przyprószonej śniegiem twarzy.
Anton wstał i zaczął chodzić dokoła stołu z opuszczoną głową. Saul nabił fajkę.
- Pozwólcie mi zapalić - poprosił.
- Proszę bardzo - rzekł z roztargnieniem Anton. Zatrzymał się. - Oto co zrobimy - przemówił zdecydowanie. - Mamy przecież glider. Weźmiemy żywność i odzież, i po spirali spenetrujemy teren wokół “Okrętu”. Na pagórkach mógł pozostać ktoś żywy.
W jego głosie brzmiały twarde, nie znane Wadimowi nutki. Wadim z zaciekawieniem popatrzył na niego i Anton dostrzegł to spojrzenie.
- Widzicie, przyjaciele - powiedział łagodniej - nie będzie wycieczki. Okoliczności są, według mnie, nadzwyczajne. Z pewnością będę musiał wydawać rozkazy, a wam pozostanie tylko podporządkować się. - Popatrzył na Saula i przepraszająco rozłożył ręce. - Sam pan widzi, panie Saulu, nic na to nie można poradzić...
- Tak - zgodził się Saul. - Tak. Oczywiście. Jestem gotów, kapitanie. Niech pan rozkazuje.
- A ty co, wszystko już zrozumiałeś? - spytał Wadim.
- Potem pogadamy - odpowiedział Anton. - Najpierw trzeba wyhodować glider. Chodź, Wadimie.
Saul odłożył fajkę i również wstał, poprawiając na ramieniu pasek skorczera.
- Dziękuję, panie Saulu, sami damy sobie radę - powiedział Anton.
- Chciałbym pójść z wami - poprosił Saul. - Nie będę wam przeszkadzał, kapitanie.
Wynieśli Jajo i położyli je na wierzchołku pobliskiego pagórka. Śnieg zaczął padać gęściej, płatki łaskotały policzki i Wadim w rozdrażnieniu rozmazywał je po twarzy. Wiał wiatr i było mu strasznie zimno, gdy tak stali i patrzyli, jak Anton powoli i pedantycznie umocowuje aktywatory na gładkiej powierzchni mechanozarodnika. Wiatr parzył gołe ręce i nogi, a Wadim nagle pomyślał, że może gdzieś za pagórkami brną teraz, zapadając się po pas w zaspy, bosi ludzie w długich, szarych koszulach.
Anton wyprostował się i chuchnął parę razy na zaczerwienione ręce.
- Zdaje się, że dobrze - powiedział. - Sprawdź, Dimka.
Wadim ocenił rozmieszczenie aktywatorów. Wszystko było w porządku. Wrócili na “Okręt”. Saul szedł za nimi - przez cały czas trzymał się za ich plecami. “Okręt” już gromadził energię, jak czarna góra wznosząca się ponad bielą, a jego przechylony wierzchołek śledził niewidoczną EN 7031. Po drodze Wadim zerwał kilka kwiatków i od razu zrobiło mu się ich szkoda - takie były żałosne i blade.
I żywych, i martwych
Śnieg po cichu wszystko skradł...
Wszędzie taka pustka.
Śnieg walił coraz gęstszy i kiedy podeszli do “Okrętu”, Saul powiedział:
- Wkrótce wszystko zawieje. Czy nie warto by było przeprowadzić sekcję?
- Po co? - zapytał Anton. - On jest beznadziejnie martwy.
- Właśnie dlatego. Trzeba by wyjaśnić, dlaczego umarli.
- Zamarzli - dopowiedział Anton. - I nie jest nam potrzebna żadna sekcja.
- Wydawało mi się... - zaczął Saul, ale umilkł i zniknął we włazie.
W mesie Anton powiedział:
- Niech pan mnie zrozumie, ja nie jestem prawdziwym lekarzem. Ja nie mam ochoty.
- Rozumiem - odrzekł Saul.
- Wadimie - nakazał Anton - spakuj żywność. Wszystkie zapasy., jakie tylko mamy. Panie Saulu, podobno umie pan szyć. Trzeba dopasować ubrania. A ja przygotuję lekarstwa.
Kombinezony miały dość uniwersalne rozmiary, lecz różnica wzrostu między Saulem i Anionem zbyt rzucała się w oczy. Kombinezon dla Antona trzeba było skracać, a dla Saula - rozciągać. I od razu wyszło na jaw, że szyć Saul nie potrafi. Zmieszany obracał w palcach ultradźwiękową nasadkę, miętosił i wygładzał kombinezony i z konsternacją spoglądał na Antona. Widocznie historycy, siedząc w swoich przytulnych gabinetach, nie mieli zielonego pojęcia o takich prostych rzeczach. Prawdopodobnie interesowało ich głównie, jak robiono to dawniej. Wadim musiał w końcu odebrać Saulowi nasadkę i pokazać, jak się to robi teraz. Ku jego zdziwieniu Saul okazał się pojętnym uczniem i już po paru minutach każdy z nich zajmował się swoją robotą.
Saul odezwał się nie podnosząc głowy.
- Dlaczego pan myśli, kapitanie, że pozostał jeszcze ktoś przy życiu?
- Nie myślę - odpowiedział Anton. - Mam nadzieję.
Wadim skończył pakowanie worka, zawiązał go i usiadł przy stole.
- A tamci czterej także byli młodzi? - zapytał.
- Tak - odrzekł Saul. - Niemal dzieci. Znacznie młodsi od was.
- Pięć lat temu - zaczął opowiadać Wadim - chcieliśmy z chłopakami porwać gwiazdolot i polecieć na Tagorę. Przeszkodzono nam, naturalnie. A może tym się udało?
- Nie rozumiem - powiedział Anton. - Gwiazdolot może otrzymać jedynie pilot z określonym stażem. A jaki oni mogli mieć staż?... Dzieciaki! W ogóle nic nie rozumiem. Złocone paznokcie. Jakieś dziwaczne koszule na gołe ciało... i najważniejsze, jak oni się tutaj dostali?
- Bardzo łatwo - opowiadał Wadim. - Ktoś szykował się do drogi, zostawił gwiazdolot pod domem, a oni nocą weszli na pokład i wystartowali. Zabawiali się w Rumatę-poszukiwacza. A tutaj wyleźli i zabłądzili. Chwycił mróz. I tyle.
- To, co mówisz - chłodno zareagował Anton - jest zupełnie niemożliwe. Gdyby nawet wszystko odbyło się tak, jak to przedstawiłeś, na pewno bym o tym coś wiedział. Zginęli kilka dni temu. Na Ziemi ogłoszono by globalne poszukiwania.
- A jeśli są tutaj z kimś starszym?
Anton zamilkł na chwilę.
- To poszukajmy tego starszego - odezwał się wreszcie.
- Nie zgadza mi się tylko jedno - powiedział Wadim. - Te niesamowite koszule...
- To nie są koszule - oświadczył Saul niespodzianie.
Chłopcy zwrócili się ku niemu.
- To worki. Z otworami na głowę i ręce. Grube, jutowe worki. Teraz takich już nie ma - uśmiechnął się smutno. - Rozumie pan, panie Wadimie, chłopcom byłoby łatwiej zdobyć skorczer lub batysferę niż jeden taki worek. To było bardzo, bardzo dawno temu. I mnie bardzo się nie podoba, że są nadzy, a zamiast odzieży mają worki.
Wadim poczuł, że zamiera mu serce. Wszystko wydało mu się dziwne i przerażające - jutowe worki, które wytwarzano bardzo, bardzo dawno temu. Było to odczucie nie tyle czegoś niebezpiecznego, co właśnie przerażającego. Jak gdyby na twoich oczach człowiek raptem zaczął się starzeć, starzeć, starzeć i przekształcił się w zgrzybiałego, pomarszczonego staruszka. Wzdrygnął się i odczucie zniknęło. Saul rozłożył kombinezon, uniósł go w powietrze i obejrzał.
- I dlatego nie zgadzam się z wami - kontynuował. - Myślę, że to tubylcy... I... nie wiem, czy mnie zrozumiecie... W czasach jutowych worków działy się dziwne rzeczy. Mam wrażenie, że tych młodzieńców obdarto do naga. I porzucono tutaj, na pustkowiu. Niech pan przymierzy, panie Antonie.
Anton wziął kombinezon.
- To znaczy, że według pana na Sauli istnieje cywilizacja? - z niedowierzaniem upewnił się. - I panują tu czasy jutowych worków?
- Skąd mam wiedzieć, kapitanie? Mówię tylko o tym, co widzę. Widzę jutowe worki, wiem, że jutowych worków na Ziemi w naszych czasach nie ma. A więc to nie są Ziemianie. Może są ofiarami rabunku. Albo pielgrzymami. Fanatykami. Może szli oddać pokłon świętym relikwiom, szli, zgodnie ze swoim ślubowaniem, odziani w wory pokutne, zgubili drogę, zaskoczyła ich zamieć... Nie wiem.
Owe przypuszczenia z trudem docierały do Wadima. Słowa “pielgrzym”, “relikwie”, “ślubowanie” były mu właściwie znane, wiązały się jakoś z obrzędowością religijną, lecz nie miały dla niego żadnej realnej treści. Przelotnie pomyślał z szacunkiem, że Saul, jak widać, jest prawdziwym specjalistą. Ale nie to go oszołomiło.
- Za pozwoleniem - powiedział. - A więc cywilizacja? Wybraliśmy się na spacer i mimochodem odkryliśmy cywilizację! Nie wierzę - oświadczył.
- Mimochodem - rzekł Anton w zadumie. - Czy rzeczywiście mimochodem? EN 7031 figuruje przecież w planie badań...
- Rzeczywiście, mówiłeś o tym. Ale ekspedycja nie doszła do skutku.
- To prawda. A tymczasem EN 7031 znajduje się w rejestrze gwiazd leżących na hipotetycznym szlaku Wędrowców.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odpowiedział Wadim.
- Taki rejestr istnieje. Rejestr Gorbowskiego-Badera. Tak więc szansę znalezienia cywilizacji były, Wadimie. I może Saul ma rację mówiąc, że to tutejsi chłopcy. A jaki mają związek z Wędrowcami, to już całkiem inna sprawa...
Wadim siedział oparty łokciami o stół, objąwszy głowę rękami. Też mi cywilizacja! Dobrze, myślał, niech sobie nawet będą ofiarami grabieżców. Ale to przecież bzdura: zdrowi, szesnastoletni chłopcy dali się rozebrać bez najmniejszego oporu i pokornie zamarzli. Przecież nie mogą być fanatykami! Wyobraził sobie fanatyka: wycieńczonego, łysego starucha z błędnymi oczami, z olbrzymim zardzewiałym łańcuchem przewieszonym przez ramię. Nie, pomyślał. Jacy z nich mogą być fanatycy? A może to Wędrowcy we własnych osobach? Tak. W jutowych workach. Przypomniał sobie cyklopowe budowle pozostawione przez Wędrowców na Władysławie i ogarnął go smutek. Taki smutek ogarniał go za każdym razem, kiedy zabierał się do zadania przekraczającego jego siły.
- Antonie - zapytał. - Jak tam glider?
Anton spojrzał na zegarek.
- Już czas - rzekł. - Chodźmy. Ubierajcie się i weźcie po worku.
- Pan będzie jednak łaskaw dokładniej określić - powiedział Saul - czego będziemy szukali.
Wadim miał wrażenie, że Anton się waha.
- Będziemy szukali poszkodowanych.
Saul zapiął kombinezon.
- A jeśli, na szczęście, nie ma tu więcej poszkodowanych? Mam na myśli wariant z grabieżcami.
- Przy tym wariancie poszedłbym na całego - mruknął Wadim.
- Przy każdym innym wariancie - dobitnie powiedział Anton - proszę nie robić najmniejszego ruchu bez mego rozkazu.
Podszedł do drzwi.
- Nie bierze pan broni? - spytał Saul.
- Nam nie będzie potrzebna broń - odparł Anton.
- Starczy tu trupów - dodał Wadim.
Wyszli z “Okrętu” i od razu zapadli się w głęboki śnieg. Glider ledwie majaczył za białą zasłoną. Był to szybowiec antygrawitacyjny typu konik polny, niezawodna sześcioosobowa maszyna, bardzo popularna wśród desantowców i tropicieli. Stał na skraju ogromnej wytopionej jamy, z której biła w górę gęsta para. Jego gładkie burty były jeszcze ciepłe, a wnętrze kabiny nawet gorące.
Zrzucili worki do bagażnika i wskoczyli do maszyny pod gładką przezroczystą kopułę.
- Ach, do stu diabłów - powiedział Anton niespodzianie. - Dimka, wybacz proszę, przecież tobie do tłumaczenia z pewnością przyda się analizator.
- Do jakiego tłumaczenia? - spytał Saul.
Wadim potarł podbródek.
- Analizator analizatorem - powiedział powoli - ale bez mnemokryształów na początek w żaden sposób nie można się obejść. Ktoś będzie musiał skoczyć na “Okręt”.
- Ech - jęknął Anton i wygramolił się z glidera. - A ile ich potrzebujesz?
- Wystarczy mi jedna para. Tylko weź z przyssawkami, żeby nie trzymać w rękach.
Anton pobiegł po śniegu ku “Okrętowi”.
- O czym mówiliście? - poinformował się Saul.
- Trzeba będzie jakoś porozumiewać się z ludźmi, jeśli ich odnajdziemy - wyjaśnił Wadim.
Włączył silnik, łagodnie uniósł pojazd w górę i opuścił z powrotem na ziemię.
- I pan o tym tak - Saul poruszył palcami - łatwo mówi?
Wadim popatrzył nań ze zdziwieniem.
- A jak powinienem mówić?
- No tak, naturalnie - powiedział Saul.
A to dziwak z niego, pomyślał Wadim. Czyżby rzeczywiście całe życie przesiedział w swoim gabinecie słuchając Mendelssohna?
- Panie Saulu - zaczął. - Po pracach Sugimoto kontaktowanie się z humanoidami - to zadanie czysto techniczne. Czyżby pan nie pamiętał, jak Sugimoto dogadał się z Tagorianami? To było przecież wielkie zwycięstwo, wiele o tym pisano i mówiono...
- A jakże - z entuzjazmem krzyknął Saul. - Jak mogłem o czymś takim zapomnieć! Ale ja myślałem, sam nie wiem dlaczego, że... eee... do tego jest zdolny jedynie Sugimoto.
- Nie - powiedział Wadim lekceważąco. - Może tego dokonać jakikolwiek lingwista strukturalny.
Wrócił Anton, podał Wadimowi pudełko z kryształami i przedostał się na swoje miejsce.
- Naprzód - powiedział. Popatrzył na Saula. - Co się tu u was stało?
- A o co chodzi?
- Wydało mi się... No, ale to nieważne. Naprzód.
- Słuchaj - powiedział Wadim, patrząc na ledwie widoczny śnieżny pagórek przy “Okręcie”. - Nieładnie ich tak zostawiać. Może ich najpierw pochowamy?
- Nie ma mowy - odrzekł Anton. - Uczciwie mówiąc, nawet do tego nie mamy prawa.
Wadim zrozumiał. To nie są nasi umarli i nie nam ich grzebać wedle naszych praw. Ujął stery i włączył silnik. Glider płynnie wzbił się nad zaspami i pomknął w białą mgłę.
Wadim siedział jak zwykle zgarbiwszy się nieco i tylko lekko poruszał sterem, sprawdzając stabilność. W przednie szyby walił śnieg. Dostrzegał jedynie białą gwiazdę o tysiącu promieni, której środek powoli płynął przed jego oczami. Włączył lokatory.
- Co to za ekrany? - zapytał z tyłu Saul.
Wadim wyjaśnił:
- Po pierwsze - nic nie widzę, a po drugie - mogło ich zasypać śniegiem.
- Dziękuję - odpowiedział Saul. - Zrozumiałem.
Glider wyskoczył z zamieci. Mknął nad zaśnieżoną pagórkowatą równiną. Wadim stopniowo zwiększał prędkość i silnik ryczał głębokim basem, a pod dnem maszyny wściekle migały kuliste wierzchołki pagórków. Niebo było zupełnie białe, niewysoko nad horyzontem z prawej strony świeciła oślepiająca plama - EN 7031, a na północy ukazały się wyraźne zarysy skalistych gór. Oślepiająca plama powoli przesuwała się w prawo i do tyłu: glider zataczał dziesięciokilometrowy łuk wokół “Okrętu”. A przed nimi, i z prawej strony, i z lewej przesuwały się tylko pagórki, pagórki, pagórki. Nagle Anton powiedział:
- Patrzcie, stado!
Wadim przyhamował i zawrócił. Glider zawisł nieruchomo. W kotlinie między wzgórzami szybko przemieszczało się stadko jakichś zwierząt. Były to niewielkie czworonogi podobne do bezrogich jeleni; opadając z sił, skakały i zapadały się w śnieg odrzucając przy tym do tyłu długie czarnonose łby. Ich cienkie nogi grzęzły w zaspach, więc padały, szamotały się wzbijając w niebo chmury śnieżnego pyłu i znów zrywały się, i znowu biegły wyginając się przy każdym skoku. Bruzda zrytego kopytami śniegu ciągnęła się za nimi. A bruzdą, nisko przyginając do ziemi długaśne, wyciągnięte szyje, mknęły na gołych, szczudłowatych nogach olbrzymie, podobne do strusi ptaki. Tylko dzioby miały inne - potężne, garbate, z zagiętym do dołu strasznym ostrzem.
Wadim spikował i poleciał wzdłuż kotliny. Stado przebiegło pod gliderem, nawet go nie zauważając, ptaki zaś - a było ich trzy - zatrzymały się wszystkie razem, przysiadły na zgiętych łapach, zadarły głowy i przerażająco rozdziawiły dzioby. Jakie świetne polowanie, pomyślał Wadim, jakie polowanie można by urządzić! Znowu zwiększył wysokość i przestawił glider na lot skokowy. Całkiem blisko, omal nie drapiąc spektrolitu kopuły glidera, potworne dzioby szczęknęły i zaraz znikły. Teraz glider pędził dwukilometrowymi susami, wzlatując pod niskie niebo, i za każdym razem równina w dole pod nimi jakby rozwierała się na oścież i widać było, że na dziesiątki kilometrów wokół rozciąga się bezkresna, śnieżna pustynia.
- Kiepska sprawa - wymamrotał Saul.
- Dlaczego?
- Ptaki...
Ale cywilizacja, pomyślał Wadim. Nie mogli zorganizować poszukiwań. Pozwolili odejść chłopcom na golasa, bez broni. Tutaj pewnie nawet kroku nie można zrobić bez broni. A przecież na pewno byli to odważni chłopcy, śmiali.
Glider zamknął dziesięciokilometrowe okrążenie i rozpoczął drugie - o promieniu dwudziestu kilometrów. I w tym momencie Anton powiedział:
- Oto skąd się wzięli... Trzydzieści stopni na prawo od kursu!
Na skraju równiny, pod szarobłękitnym masywem górskiego łańcucha widniały jakieś niewyraźne plamy o regularnych kształtach.
- Wygląda mi to na wielkie osiedle - powiedział Saul. - Macie lornetkę?
Spektrolit kopuły rozpraszał mgłę i Wadim, pochyliwszy się do okularu,, rozróżnił zarysy budynków, zębatych murów i kopuł.
- Miasto - powiedział. - Co robimy?
- Miasto? - spytał Saul. - Ciekawe. A ile stąd do niego?
- Z piętnaście kilometrów.
- Tak. To znaczy, że do “Okrętu” jest z miasta około trzydziestu... Przy pewnej wytrzymałości można przejść nawet na bosaka.
Wadim wzdrygnął się.
- Nigdy w życiu nie próbowałbym - mruknął.
Glider, nieco podrygując w nagłych podmuchach wiatru, wisiał dwadzieścia metrów nad ziemią. Jak głupio tu jest wszystko urządzone! oburzał się Wadim. Gdzie grupy poszukiwawcze? Gdzie glidery i helikoptery z ochotnikami? Ludzie pozamarzali na śmierć nie opodal miasta, a tutaj na kilkadziesiąt kilometrów wokół ani żywego ducha oprócz tych ptaszków. A ptaszęta akurat nie mają tu absolutnie nic do roboty. Trzeba było wyplenić paskudztwo jeszcze sto lat temu, a nie zakładać pod bokiem rezerwatu drapieżników. I po co zwleka Anton? Dlaczego nie mielibyśmy zjawić się w mieście i sprowadzić jego mieszkańców na drogę cnoty? Słowo honoru, formalności pierwszego kontaktu można w takiej sytuacji zlekceważyć. Popatrzył na Antona.
Anton wyraźnie zwlekał. Siedział wyprostowany, zmrużywszy mocno oczy, zacisnąwszy wargi. Taką twarz miał zawsze wtedy, gdy rozwiązywał w pamięci jakieś zadania nawigacyjne.
- No więc, kapitanie - spytał Wadim.
Twarz Antona przybrała zwykły wyraz.
- Uczciwie mówiąc - stwierdził - należy natychmiast wrócić na “Okręt”. Ale... Naprzód. Zatrzymasz się na przedmieściu. Leć wyżej.
Glider trzema susami pokonał odległość dzielącą ich od miasta i już pod koniec drugiego skoku Wadim zrozumiał, że to nie miasto. W każdym razie pojął, dlaczego nikt tu nie troszczy się o los zaginionych chłopców.
- Tutaj nastąpił przerażający wybuch - odezwał się cicho Saul.
Glider zawisł nad skrajem olbrzymiego leja podobnego do gardzieli czynnego wulkanu. Lej o szerokości pół kilometra wypełniał po brzegi ciężki, kłębiący się dym. Miał kolor szaroniebieski, leniwie słał się warstwami, falował i był prawdopodobnie o wiele cięższy od powietrza, gdyż najmniejsza nawet strużka nie ulatywała ponad lej. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to nie dym, a ciecz. Do brzegu leja przylgnęły przysypane śniegiem gruzy. Z zasp sterczały poszarpane resztki różnobarwnych ścian, poprzekrzywiane wieże, poskręcane metalowe konstrukcje, rozbite kopuły.
Wadim oszołomiony patrzył w dół. Saul mamrotał niezrozumiale:
- No, to my akurat dobrze znamy... Bombardowanie... Wyleciały w powietrze magazyny... I to całkiem niedawno - dym jeszcze się nie rozwiał, coś tam się pali...
Wadim pokręcił głową:
- W takim mieście żyć niepodobna. Ludzie porozbiegali się, gdzie kto mógł, to naturalne. Aż dziw bierze, że znaleźliśmy tylko pięciu.
- Pozostali są tam - rzekł Saul, patrząc w głąb leja.
- To nie cywilizacja, tylko jakiś skandal - zrzędził Wadim. - Cóż za nikczemna lekkomyślność!! Któż przeprowadza takie eksperymenty w mieście? Trzeba być ostatnim...
Anton przerwał cichym głosem:
- A tam jadą maszyny...
Od północy w kierunku leja podchodziła wąska, ledwie dostrzegalna z daleka wstążka drogi. Gęsto i bez pośpiechu sunęły nią ciemne punkty. Aha, pomyślał Wadim, to znaczy, że jeszcze nie wszystko stracone. Skierował glider w ich stronę, przeleciał nad lejem i wtedy ujrzeli wspaniałą szosę prowadzącą prosto w dym, a na szosie nie kończącą się kolumnę maszyn. Maszyny zajmowały całą szerokość jezdni. W zwartym szyku szły z północy, wyłącznie z północy płaskie, zielone maszyny podobne do pasażerskich atomokarów, tylko bez przedniej szyby; malutkie biało-niebieskie maszyny ciągnące za sobą długi ogon pustych, odkrytych przyczep; pomarańczowe maszyny przypominające polowe syntetyzatory; olbrzymie czarne wieże na gąsienicach i malutkie maszyny z szerokimi, rozłożonymi “błotnikami” - wszystkie one niepowstrzymanie, rząd w rząd, w idealnym porządku toczyły się po szosie, z wyraźną precyzją zachowując określone odstępy i odległości, i rząd po rzędzie znikały w szaroniebieskim dymie leja.
- To tylko automaty - zauważył Wadim.
- Tak - odrzekł Anton.
- To znaczy, że ktoś je posyła, najprawdopodobniej do prac związanych z odbudową. A ludzi znajdziemy na drugim końcu szosy... - Wadim zająknął się. - Proszę mnie posłuchać, panie Saulu - powiedział. - A czy były takie maszyny w epoce jutowych worków?
Saul nie odpowiadał. Jak urzeczony patrzył w dół, a na jego twarzy malowały się zachwyt i uwielbienie. Podniósł na Wadima wytrzeszczone oczy. Jego kosmate brwi stanęły dęba.
- Cóż to za technika! - przemówił wreszcie. - Cóż za dostojna procesja! Cóż za rozmach! Idą bez końca!
Wadim zdziwił się i również popatrzył w dół.
- Co takiego? - spytał. - Jaki rozmach? Aha, tak, rozmach absurdalny. Do odbudowy miasta wystarczyłby z tuzin automatów.
Znowu popatrzył na Saula. Ten szybko zamrugał powiekami.
- A mnie się podoba - odrzekł. - To przecież bardzo piękne. Czyż pan nie widzi, że to jest piękne?
- Wadimie, wal wzdłuż szosy - rozkazał Anton. - Jak badać, to badać.
Wadim ruszył. Potok maszyn na dole zlał się w pstrokatą wstęgę.
- O, teraz rzeczywiście jest ładnie - powiedział Wadim. - Ale nie otrzymałem odpowiedzi na moje pytanie, panie Saulu. Czy można pogodzić ze sobą jutowe worki i taki sprzęt?
- A dlaczegóż by nie? Ze zrujnowanych miast ludzie uciekali nieraz z gołymi rękami. Co pana tak zaabsorbowały jutowe worki?! Worki z juty istniały wiele wieków. Tania, wygodna rzecz. Do noszenia drewna chociażby.
- Jakiego drewna?
- Normalnego. Do ogrzewania łaźni.
Wadim przypomniał sobie łazienną blachę i zamilkł patrząc przed siebie. Nie widać było ani końca szosy, ani końca kolumny maszyn. Nieskazitelna śnieżna równina po obu stronach traktu ciągnęła się aż po horyzont. Wadim dodał gazu. Co za bezsens, rozmyślał. Odchodzą w dym i znikają jak w przepaści. Ocenił z grubsza wymiary leja i ilość spadających weń maszyn. Absurdalna liczba. Zresztą nie jestem inżynierem. Przeciętny humanoid z Tagory - oni tam wszyscy są inżynierami - doszedłby do wniosku, że szosą transportuje się części średnich rozmiarów maszyny, którą montuje się pod ziemią. Natomiast prosty bukoliczny Leonidanin byłby przekonany, że ma do czynienia ze stadami zwierząt przepędzanych z pastwiska do rzeźni.
- Antonie - zawołał. - Czy wyobrażasz sobie Leonidan na naszym miejscu?
Anton odpowiedział:
- Głupi Leonidanin pomyślałby, że wszystko jest jasne. A mądry powiedziałby, że ma za mało informacji.
Tak, rzeczywiście brakuje informacji. Wszystkie maszyny idą na południe i żadna nie wraca. Jeśli rzeczywiście są przeznaczone do odbudowy miasta, to chyba odbudowują je z siebie samych. A właściwie dlaczego mer
- Wie pan - powiedział nagle Saul - ogarnia mnie wręcz jakiś dziwny strach. Ile my już przelecieliśmy? Ze czterdzieści kilometrów, prawda? A one jadą i jadą.
- Lepiej by zrobili, wykorzystując ten sprzęt do poszukiwań zaginionych ludzi - zastanawiał się Wadim.
- O, tu nie ma pan racji - zaoponował Saul. - W takim zamieszaniu trudno myśleć o poszczególnych ludziach.
- Jak to - a o kim myśleć, jeśli nie o ludziach? A dla kogo odbudowują miasto? Tamtym chłopcom miasto już nie jest potrzebne...
Saul lekceważąco machnął ręką.
- Podczas wybuchu zginęło na pewno z dziesięć tysięcy takich chłopaków. Oczywiście, szkoda, ale kto by teraz zaprzątał sobie nimi głowę?
Wadim wpadł we wściekłość. Glider dał susa w bok.
- Proszę się nie gniewać, panie Saulu, ale pański przytulny gabinet i zajmowanie się historią dziwnie na pana wpłynęły. Rozumuje pan jak nie wiem kto. Jeszcze pan gotów powiedzieć, iż cel uświęca środki.
- A co w tym zdrożnego? - spytał Saul z zimną krwią. - Zdarza się, że i uświęca.
Wadim zdołał się pohamować. Gabinetowy relikt, pomyślał. Ale wystarczy go tylko zostawić bez portek w śniegu i będzie śmiertelnie obrażony, że cały sprzęt planety nie spieszy mu z pomocą. Wtem dostrzegł polną drogę i gwałtownie zahamował.
Polna droga odchodziła od szosy na wschód, wijąc się między wzgórkami.
- To pierwsza droga w bok - zakomunikował Wadim. - Skręcamy?
- Nie warto - powiedział Saul. - Co tam może być ciekawego?
Anton wahał się. Dlaczego on się ciągle waha? z rozdrażnieniem pomyślał Wadim. To do niego niepodobne.
- No więc jak? - zapytał. - Jestem za tym, żeby nadal trzymać się szosy.
- Ja też - dodał Saul. - Wrócić zawsze zdążymy. Chyba mam rację, panie Wadimie?
- Dobrze, leć prosto - niezdecydowanym głosem powiedział Anton. - Leć prosto. Chociaż... uwzględniając... Dobrze, niech będzie prosto.
Wadim znowu poprowadził glider wzdłuż szosy.
- Co się dziś z tobą dzieje, Toszka? - spytał z niepokojeni. - Wahasz się jak witeź na rozstajnych drogach: pójdziesz na prawo - stracisz glider, pójdziesz na lewo - stracisz głowę...
- Patrz przed siebie - odparł Anton spokojnie.
Wadim wzruszył ramionami i zaczął demonstracyjnie patrzeć przed siebie. Po pięciu minutach ujrzał szarą plamę.
- Znowu jama z dymem - rzucił od niechcenia.
Był to dokładnie taki sam lej. Jego krawędzie przyprószył śnieg, w jego wnętrzu kotłował się taki sam szaroniebieski dym, a z dymu nieprzerwanym potokiem wyjeżdżały maszyny.
- Spodziewałem się zobaczyć coś w tym rodzaju - oświadczył Anton.
- Ale przecież tu nie ma ludzi - z zakłopotaniem zauważył Wadim. - Znowu niczego się nie dowiemy.
Przyszła mu nagle do głowy dziwna myśl. Spojrzał na kompas i pochylił się nad okularem. Ruin na skraju leja nie było. To był inny lej.
- Wstrząsające - odezwał się Saul. - Wychodzą z dymu i znikają w dymie.
- Zawróćmy - zniecierpliwił się Wadim i skierował wzrok na Antona. Na twarzy Antona malowało się to samo obrzydliwe niezdecydowanie.
- Przepraszam - odezwał się Saul. - Ale jak można przejść obojętnie obok takiego dziwnego zjawiska...
- A cóż w tym dziwnego! - krzyknął Wadim. - Co się pan tak bez przerwy zachwyca? Jakiś nieporadny inżynier przerzuca maszyny przez Podprzestrzeń... Też sobie wybrał miejsce dla transportu zerowego! Rozwalił miasto, dureń bez polotu... No co ty tak ciągle rozmyślasz, Antonie?
- Jakoś głośno się u nas zrobiło - powiedział Anton, patrząc w bok.
- A to źle? Ty co - interesujesz się miejscowymi procesami produkcyjnymi?
- Ależ nie... - bąknął ospale Anton. - Co mnie one mogą obchodzić?
Wadim okręcił się razem z fotelem, oparł ręce na kolanach i zaczął przypatrywać się badawczo raz Antonowi, raz Saulowi. Anton sprawiał wrażenie, jakby właśnie zasypiał. Nawet ręce złożył na brzuchu i splótł palce. A Saul patrzył na Wadima z miną wyrażającą zdumiony zachwyt i rozrzewnienie. Usta miał rozchylone.
- O co chodzi? - spytał Wadim. - Czegoście się obaj nawąchali?
Saul wzdrygnął się.
- Tak, oczywiście! - krzyknął. - Jak ja mogłem nie wpaść na to od razu! Wszystko jasne: są dwie dziury w odległości osiemdziesięciu kilometrów. Z jednej dziury wychodzą maszyny, przejeżdżają po świetnej autostradzie i bez jakiegokolwiek widocznego efektu znikają w drugiej dziurze. Z drugiej dziury podziemnym korytarzem wracają znów do pierwszej...
Wadim westchnął ciężko.
- One nie wracają do pierwszej - powiedział.- To jest transport zerowy, rozumie pan? (Po każdym słowie Saul gorliwie kiwał głową). Elementarny transport zerowy. Ktoś wykorzystuje to miejsce, aby najkrótszą drogą przerzucać sprzęt na olbrzymie odległości. Może na tysiąc kilometrów. Może na tysiące parseków. Czyżby pan tego nie rozumiał?
- Ależ skąd, rozumiem, wszystko jasne! - krzyknął Saul. Wyglądał na trochę oszołomionego. - Co w tym może być niezrozumiałego? Typowy transport zerowy...
- No tak - powiedział Wadim. - I nic nam do tego. Ludzi trzeba szukać!
- Dobra - powiedział Anton. - Będziemy szukać ludzi. Zawróć na polną drogę.
Wadim zawrócił glider i z dużą prędkością poprowadził go wzdłuż szosy z powrotem.
- Antonie, co się z tobą dzieje, może źle się czujesz? - zapytał po chwili milczenia.
- Czuję się nieszczególnie - przyznał Anton. - Nie zapomnij tego potwierdzić, jak cię później zapytają...
- Kto mnie zapyta?
- Zapytają - powiedział Anton. - Znajdą się tacy... ciekawi...
Wadim nie próbował dalej pytać. Popatrzył na maszyny w dole, a następnie spojrzał na szybkościomierz.
- Prymitywne automaty - wymamrotał. - Stała prędkość, stałe odstępy... Wartało z ich powodu zakrzywiać przestrzeń...
Ukazała się polna droga.
- Jak lecieć? - spytał Wadim. - Nad drogą, czy po prostej?
- Nad drogą - odparł Anton. - I zejdź niżej.
Wadim z zadowoleniem obniżył glider niemal do samej ziemi i pomknął tuż nad drogą - bardzo lubił szybką jazdę z ostrymi zakrętami. Z boku, skacząc po nierównościach, mknął po śniegu okrągły cień glidera.
- Znowu ptaki - zauważył gniewnie Saul.
Przed nimi przy samej drodze dreptało kilka znajomych długonogich straszydeł. Rozgrzebywały szponiastymi łapami zaspy i szperały w spulchnionym śniegu. Kiedy glider przybliżył się, podkurczyły łapy, odrzuciły do tyłu szyje i rozdziawiły czarne dzioby. Ż dziobów zwisały jakieś strzępy
- Cóż za obrzydliwe stworzenia - powiedział ze wstrętem Saul i popatrzył do tyłu. - Co one tam rozgrzebują?
Wadim nagle zrozumiał, ale to było tak straszne, że nie chciał uwierzyć.
- Pan nie widział tachorgów, panie Saulu. - Zaśmiał się sztucznie. - W porównaniu z tachorgami są jak żółtodziobe kurczątka. Może by tak ustrzelić z jednego, co, Antonie?
- Można - odrzekł Anton.
Saul usiadł wyprostowany.
- Mnie się nie podoba, że one tam coś rozgrzebują - powiedział posępnie.
Nikt nie odpowiedział. Lecieli w milczeniu jeszcze z dziesięć minut. Śnieg na polnej drodze miał kolor gnoju. Widniały na nim ślady ni to gąsienic, ni to kół, a po prawej i po lewej stronie na dziewiczej śnieżnej pokrywie ciągnęły się tu i ówdzie łańcuszki ludzkich śladów. Okrągłe wzgórza po obu stronach drogi były puste. Gdzieniegdzie z zasp sterczały wątłe witki i czarne krzywe korzenie podobne do poskręcanych rąk.
- Jeszcze jeden - zauważył Saul.
Na szczycie pagórka stał ptak. Gdy tylko dostrzegł glider, natychmiast rzucił się w ich kierunku. Pędził wysoko zadzierając nogi, rozczapierzając małe skrzydełka, wyciągając żylastą szyję, z dziobem nisko spuszczonym. Maleńkie, płonące ślepie patrzyło wprost na glider.
- Nie zdąży! - z żalem powiedział Wadim.
Ale ptak zdążył. “Te-ek!” - stęknął z zadowoleniem Wadim. Glider zatrząsł się. W powietrzu mignęła rozczapierzona, szponiasta łapa. Anton i Saul zaraz się odwrócili.
- Jeszcze się toczy! - poinformował Saul. - Wyjątkowo wstrętne stworzenie... Uch, ty! - krzyknął z podziwem.
Wadim od razu włączył tylny ekran. Nastroszony ptak podniósł się już na nogi i kulejąc biegł w ślad za gliderem. Wyglądał na rozjuszonego. Wkrótce pozostał w tyle i znikł za zakrętem.
- Jeśli napotkamy ludzi - powiedział Wadim - zaofiaruję się wytępić to paskudztwo na całej równinie. Skoro sami mają za krótkie ręce... Jak sądzisz, Toszka?
- Zobaczymy - odparł Anton.
Rozdział 4
Pagórki stały się niższe i nagle wyrósł przed nimi wysoki, śnieżny wał. Anton od razu zauważył drobne, czarne figurki, które roiły się na jego grzbiecie. No, zaczyna się, pomyślał i powiedział:
- Stań.
- Po co? - zaprotestował Wadim. - Ty co, nie widzisz? Tam są ludzie!
- Stań, jak ci mówię!
- Masz ci los! - powiedział Wadim z niezadowoleniem, ale posłuchał.
Zaraz odwróci głowę i popatrzy na mnie z dezaprobatą, pomyślał Anton. Jakże mi ciężko...
Było mu ciężko. Szansa zetknięcia się z nieznaną cywilizacją była niezwykle mała, lecz istniała, i każdy nawigator znał instrukcję KOMKON-u, zabraniającą samowolnych kontaktów z nieznanymi cywilizacjami. Teraz głupio wycofać się, pomyślał. Należało opuścić Saulę, jak tylko zobaczyliśmy trupy. Należało... Tylko że nikt by tego nie zrobił. Ale przecież istnieje instrukcja. I sporządzono ją akurat na taki oto wypadek - kiedy wśród załogi jeden aż płonie żądzą działania, a drugi - po prostu nie wiadomo, czego chce. A ciebie samego rozdzierają sprzeczności. Przecież prawie na pewno gdzieś w pobliżu tysiące ludzi potrzebują pomocy. Tysiące tych właśnie malutkich ludzików włóczących się bezsensownie po grzbiecie wału... A Dimka patrzy z dezaprobatą... I Saul spogląda z zupełnie niestosownym zaciekawieniem. Historyk ze skorczerem. A propos, żeby nie zapomnieć o skorczerze... I instrukcja, bardzo rozsądna i prosta instrukcja: “żadnych samowolnych kontaktów z tubylcami...” Bardzo proste: wyszedłeś, rozejrzałeś się, zauważyłeś oznaki żywej cywilizacji i... “konieczne jest bezzwłoczne opuszczenie planety po dokładnym usunięciu wszystkich śladów swego pobytu”. A tam została olbrzymia jama po gliderze, a obok niej - pięć trupów...
- No, o co chodzi? - spytał Wadim. - Atak melancholii?
Naturalnie, lingwiści strukturalni i historycy nie mają zielonego pojęcia o instrukcji. Wyjaśnij im, a z pewnością przyjmą twoje słowa jako osobistą zniewagę: Nie jesteśmy dziećmi! Sami wiemy, co jest dobre, a co złe!
Wtem Anton stwierdził, że glider powoli sunie w kierunku wału. I podjął decyzję.
- Leć na grzbiet wału - zakomenderował. - Ląduj z dala od ludzi. I jeszcze jedno, przyjaciele. Bardzo was proszę. Nie urządzajcie mi tam żadnych scen powitalnych.
- Nie jesteśmy dziećmi - z godnością powiedział Wadim zwiększając prędkość.
Glider skoczył jednym susem na grzbiet wału. Wadim odrzucił kopułę, wychylił się i gwizdnął ze zdziwienia. W dole za wałem rozpościerał się gigantyczny wykop i było tam pełno ludzi i maszyn. Ale Anton nie patrzył w dół.
Z przerażeniem i litością patrzył na zgarbionego, sinego z zimna człowieka w porwanym, jutowym worku, który powoli, z trudem przestawiając nogi, zmierzał prosto na glider. Miał krostowatą twarz, skóra na gołych rękach i nogach była popękana, pozlepiane, brudne włosy sterczały na wszystkie strony. Człowiek prześlizgnął się obojętnym wzrokiem po gliderze i ominąwszy go poszedł dalej grzbietem wału. Przy każdym potknięciu odruchowo żałośnie pojękiwał. To nie jest człowiek, pomyślał Anton, to tylko coś przypominającego człowieka...
- Wielki Boże! - rozległ się zachrypnięty okrzyk Saula. - Co się tam dzieje?!
Wtedy Anton spojrzał w dół. Na dnie wykopu, pokrytym brudnym, udeptanym śniegiem, wśród kilkudziesięciu różnorodnych maszyn krzątali się, siedzieli i nawet leżeli, snuli się i przebiegali ludzie, bosi ludzie w długich, szarych koszulach. Dookoła na granicy nietkniętego śniegu ludzie stali w nierównych, łamiących się szeregach. Było ich wielu - setki, a może tysiące. Stali, ponuro patrząc w ziemię. Gdzieniegdzie w szeregach widać było leżących, lecz nikt nie zwracał na nich uwagi.
Maszyn było w wykopie kilkadziesiąt. Niektóre z nich zaryły się w ziemię, inne przysypał śnieg, ale Anton od razu zauważył, że są to takie same maszyny jak te, które sunęły po szosie. Kilka maszyn drgało konwulsyjnie, rozbryzgując bryły błota i śniegu, bez żadnego porządku, bez żadnego celu.
Nagle Anton zorientował się, że w wykopie panuje nienaturalna cisza. Znajdowały się tam tysiące ludzi, a słychać było jedynie przygłuszony warkot mechanizmów i tylko czasami rozlegały się przejmujące, żałosne okrzyki.
I kaszel. Od czasu do czasu ktoś gdzieś ochryple zanosił się ostrym kaszlem, dusząc się i niemal rzężąc, aż drapało w gardle. Kaszel niezwłocznie podchwytywały dziesiątki gardeł i po kilku sekundach cały wykop napełniał się trzaskającymi, suchymi dźwiękami. Na pewien czas ruch ludzi zamierał, potem znowu rozlegały się żałosne okrzyki, ostre jak wystrzały trzaski i kaszel ustawał...
Anton miał dwadzieścia sześć lat, od dawna był kosmonautą i niejedno widział. Zdarzało się, że ludzie zostawali kalekami, że tracili przyjaciół, wiarę w siebie, że umierali, i on również tracił przyjaciół i umierał sam na sam z obojętną ciszą, ale tutaj... Tutaj była tylko czarna zgryzota, smutek i całkowita beznadzieja, czuło się zobojętniała rozpacz, kiedy nikt na nic ani na nikogo nie liczy, kiedy padający wie, że go nie podniosą, kiedy człowiek nie ma przed sobą absolutnie niczego poza śmiercią sam na sam z niewzruszonym tłumem. Niemożliwe, pomyślał. Absolutne nieszczęście. Po prostu jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Nigdy nie zdołamy im pomóc - wymamrotał Wadim. - Tysiące ludzi i wszystkiego im brak.
Anton powoli dochodził do siebie. Dwadzieścia transportowych gwiazdolotów, pomyślał. Odzież. Pięć tysięcy kompletów. Jedzenie, dziesięć polowych syntetyzatorów. Szpital, sześćdziesiąt pawilonów. A może to za mało? Może tu nie ma wszystkich? Może są jeszcze inni gdzieś indziej?
Ładnie bym wyglądał, gdybym kazał wrócić z szosy na “Okręt”, pomyślał z zadowoleniem.
Stali w milczeniu, nie wychodząc z glidera. Nie mogli zrozumieć, czym zajmują się ludzie na dnie wykopu. Robili coś z maszynami. Z pewnością maszyny były ich nadzieją. Może zamierzali je naprawiać albo wydostać się na nich z tej śnieżnej pustyni?
Wadim usiadł i włączył silnik.
- Stój - powiedział Anton. - A ty dokąd?
- Na Ziemię - odrzekł Wadim. - Nie damy rady.
- Wyłącz silnik. Zaczynasz histeryzować?
- A co ma do tego histeria? Naszymi siedmioma bochenkami ich nie nakarmisz.
Anton podniósł worek z medykamentami i przerzucił przez burtę. Potem chwycił worek z żywnością.
- Niech pan to weźmie - powiedział do Saula. - Wadimie, przygotuj translator. Będziesz tłumaczył.
- Po co? - odburknął Wadim. - Po diabła tak komplikować? Stracimy jedynie czas, a tutaj bez wątpienia co minutę umiera człowiek.
Anton przerzucił przez burtę worek z żywnością.
- Dowiemy się, ilu ich jest. Dowiemy się, czego potrzebują. Dowiemy się wszystkiego. Z czym ty masz zamiar wracać na Ziemię?
Wadim bez słowa zeskoczył w śnieg i zarzucił na ramię worek z lekarstwami. Anton popatrzył wyczekująco na Saula. Saul wyjął z ust fajkę.
- Wszystko to jest słuszne - przemówił. - Ale nie bierzcie jedzenia.
- Dlaczego? Nakarmimy najsłabszych od razu.
- Niech pan nie robi głupstw. Zobaczą jedzenie. Zobaczą odzież. Rozdepczą was razem z waszymi workami.
- To nie dla wszystkich - pouczająco rzekł Anton. - Wyjaśnimy im, że to dla najsłabszych.
Przez kilka sekund Saul patrzył na niego z wyrazem dziwnego współczucia. Następnie zapytał:
- Czy pan wie, czym jest tłum?
- Niech pan weźmie worek - cicho powiedział Anton. - Czym jest tłum, opowie mi pan później.
Saul z westchnieniem zarzucił sobie worek na ramię i sięgnął po skorczer poniewierający się na siedzeniu.
- Nie, to niech pan zostawi - poprosił Anton.
- Nie, ja muszę - sprzeciwił się Saul. Sapiąc, przesunął głowę przez pasek skorczera.
- Proszę, panie Saulu. Pan się boi i może strzelić.
- Oczywiście, boję się. Boję się o was.
- Rozumiem, że nie o siebie - kontynuował Anton cierpliwie.
Saul, wyszczerzywszy zęby, zaczął przełazić przez burtę.
- Saulu Repnin - żelaznym głosem powiedział Anton. - Proszę oddać broń!
Saul przysiadł na burcie.
- Przecież pan nie umie strzelać - oświadczył.
- Umiem - odrzekł Anton patrząc mu w oczy.
I tak za każdym razem, myślał z irytacją. Za każdym razem w najważniejszym momencie nawalają komuś nerwy. I trzeba doprowadzać takiego do rozsądku, zamiast zajmować się czymś poważnym.
Saul oddał skorczer. Anton wsunął broń za pazuchę i skoczył w śnieg obok Wadima. Wadim z workiem na ramieniu stał spokojnie z pochyloną głową i poprawiając na skroni mnemokryształ, z ciekawością obserwował poczynania kapitana.
- Wobec tego wezmę trzeci worek - powiedział Saul jakby nigdy nic.
- Tak, bardzo proszę - rzekł grzecznie Anton.
Zaczęli schodzić w dół do wykopu.
- W razie czego - poradził Saul - niech pan strzela w powietrze. Wszyscy się natychmiast rozbiegną.
Anton nie odpowiedział. Zastanawiał się, jak działać dalej.
- Wadimie - zawołał. - Czy potrafisz się z nimi porozumieć?
- Jakoś sobie poradzę. Teraz ty jesteś najważniejszy. Gdybyś był prawdziwym lekarzem, o nic bym się nie niepokoił.
Tak, pomyślał Anton, gdybym był prawdziwym lekarzem... Oni, oczywiście, są humanoidami. I ich anatomia z pewnością nie różni się zbytnio od naszej. Ale za to fizjologia... Przypomniał sobie, jak okropne skutki pociągnęło za sobą zaaplikowanie zwykłej jodyny humanoidom na Tagorze.
- Należałoby zbadać, jak działają te maszyny - z troską powiedział Wadim. - Moglibyśmy ich stąd wywieźć. Może niczego im więcej nie potrzeba? Tylko dlaczego nikt im nie pomaga? Co za absurdalna planeta?!... Nie zdziwi mnie, jeśli się okaże, że wyleciały im w powietrze wszystkie miasta naraz...
Przeszli już połowę zbocza, kiedy Saul poprosił:
- Zaczekajcie chwileczkę.
Wszyscy się zatrzymali.
- Co się stało? - spytał Anton. - Zmęczył się pan?
- Nie - odparł Saul. - Ja nigdy się nie męczę. - Uważnie wpatrywał się w coś na dole. - Czy widzicie taką pokraczną maszynę z brzegu? Oo, tamtą, najbliższą. Na jej “błotniku” siedzi człowiek w czymś szarym...
- Widzę - niepewnie rzekł Anton.
- No i co? Ma pan młodsze oczy...
Anton wytężył wzrok.
- Siedzi człowiek - zaczął i nagle zamilkł. - Dziwne... - mruknął.
- Tam siedzi człowiek w futrzanym ubraniu - oświadczył Wadim. - Oto co widzę. Zakutany w futra aż po oczy.
- Nic nie rozumiem - powiedział Anton. - Może chory?
- Może - niby zgodził się Saul. - A tam macie jeszcze dwóch chorych. Od dawna już na nich patrzę. Ale są trochę daleko...
Po przeciwległej stronie wału wyraźnie rysowały się na tle bladego nieba dwie czarne, kudłate figurki. Stały zupełnie nieruchomo, na szeroko rozstawionych nogach i każda z nich trzymała w wyciągniętej w bok ręce długą, cienką tykę.
- Cóż oni tam mają? - spytał Wadim. - Anteny?
- Anteny? - powtórzył Saul, wpatrując się dokładniej. - Zdaje się, że wiem, co to za anteny...
Rozdzierający krzyk był sygnałem do gwałtownego zamieszania. Antona przeszły ciarki. Ogłuszająco ryknął jakiś silnik, rozległ się wielogłosy lament i zobaczyli, jak masywna, podobna do głębinowego czołgu maszyna ze zgrzytem zakręciła się w miejscu i nagle popełzła naprzód, stale zwiększając szybkość i przewracając inne mechanizmy, prosto na szereg ludzi. Z jej wnętrza gramoliły się i koziołkując staczały na udeptany śnieg ludzkie figurki. Szereg ani drgnął. Anton zasłonił dłońmi usta, żeby nie krzyknąć. Przez łoskot i ryk przedarł się wysoki, żałosny głos i raptem szereg zbił się w zwarty tłum i runął naprzeciw czołgowi. Anton nie wytrzymał - zamknął oczy. Wydawało mu się, że mimo ryku silnika, słychać straszny, mokry chrzęst.
- Mój Boże - niezrozumiale mamrotał mu nad uchem Saul. - O mój Boże...
Anton zmusił się do otwarcia oczu. Na miejscu czołgu mrowił się olbrzymi, ruchliwy kłąb, który wolniutko pełzł, coraz bardziej przechylając się na bok. Za nim na śniegu rozpływała się szeroka, jaskrawoczerwona wstęga. Dookoła tej sterty ciał była wolna przestrzeń, tylko czterech ludzi w futrach bez pośpiechu szło w tej pustce, nie pozostając w tyle ani na krok za oblepionym ludźmi czołgiem.
Anton machinalnie popatrzył na ludzi z tykami. Stali w tym samym miejscu, w poprzedniej pozie, zupełnie nieruchomi, tylko jeden z nich nagle płynnym ruchem przełożył tykę do drugiej ręki i znowu zamarł w bezruchu. Zdaje się, że nawet nie patrzyli w dół.
Ryk silnika umilkł. Czołg został obalony na bok i ludzie powoli spełzali z niego, odsuwając się nieco dalej. Wówczas Wadim, nie mówiąc ani słowa, cisnął swój worek w dół i gigantycznymi susami rzucił się w ślad za nim. Anton także pobiegł na dół. Przez szum w uszach słyszał, jak depczący mu po piętach Saul krzyczy, tracąc z wysiłku dech: “Łajdacy!... Dranie!...”
Kiedy Anton dobiegł do czołgu, ludzie w workach na powrót ustawiali się w szeregu, a ludzie w futrach chodzili wśród nich i wołali coś żałosnymi, jękliwymi głosami. Wadim, wlokąc za sobą worek umazany błotem i krwią, pełzał na czworakach między porozrzucanymi pod czołgiem ciałami i najwyraźniej był w rozpaczy. Zwrócił do Antona bladą twarz i powiedział:
- Tu są tylko martwi... Tutaj wszyscy już umarli...
Anton rozejrzał się dookoła. Nie mogąc złapać tchu, mokrzy od potu i topniejącego śniegu, ledwie okryci szarymi płóciennymi łachmanami, ludzie patrzyli na niego mętnymi, nieruchomymi oczami. Ludzie w futrach, zbiwszy się nie opodal w gromadkę, również patrzyli na niego. Przez sekundę wydało mu się, że roztacza się przed nim starodawne naturalistyczne panneau: wszyscy byli nieruchomi i patrzyli nań setkami par nieruchomych oczu.
Wziął się w garść. Ci, których szukał Wadim, stali w szeregu - wysoki, kościsty starzec z poharataną wilgotno-czerwoną twarzą; młodzik przyciskający do piersi nienaturalnie wykręconą rękę; zupełnie nagi człowiek z szarą twarzą, kurczowo trzymający się za brzuch rozczapierzonymi palcami o złoconych paznokciach; człowiek z zamkniętymi oczami i podkurczoną nogą, z której rytmicznie tryskała czarna krew... Wszyscy żywi stali w szeregach.
- Spokojnie - powiedział na głos Anton. Schylił się, otworzył worek z lekami i wyjął puszkę z koloidem. Odkręcając po drodze przykrywkę, skierował się do człowieka ze zmiażdżoną nogą. Wadim z naręczem tampoplastrów szedł tuż za nim.
...Paskudna rana... Rozwalone muskuły, krew prawie już nie cieknie. Czemu on nie usiądzie?... Dlaczego nikt go nie podtrzyma?... Koloid... Teraz plaster... Kładź równiej, Wadimie, nie wyciskaj koloidu... Dlaczego tak cicho? A tu już znacznie gorzej - rozdarty brzuch... On już nie żyje. Jakim cudem więc stoi?... Wykręcona ręka - drobiazg... Trzymaj mocniej, Wadimie! Jeszcze mocniej! Dlaczego on nie krzyczy? Dlaczego w ogóle nikt nie krzyczy? A tam ktoś już upadł...
- Podnieście go, hej wy tam, zdrowi!...
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia i gwałtownie się odwrócił. Przed nim stał człowiek w futrze. Miał rumianą, nieco brudną twarz, zezujące w dół oczy, z koniuszka krótkiego nosa zwisała mętna kropla. Dłonie w futrzanych rękawicach trzymał złożone przed piersią.
- Witaj, witaj... - powiedział Anton. - Później... Wadimie, zajmij się nim.
Człowiek w futrze zaczął coś szybko mówić, kręcąc przy tym głową, i natychmiast stojący obok Antona Wadim przemówił z bardzo podobną intonacją. Człowiek w futrze zamilkł, ze zdumieniem popatrzył na Wadima, następnie znowu na Antona i cofnął się. Anton z irytacją poprawił za pazuchą ciężki skorczer i odwrócił się do rannego. Ranny stał, zasłaniając twarz rękami. I wszyscy ludzie na prawo i na lewo od Antona stali zasłaniając twarze rękami oprócz umarłego z szarą twarzą, który dalej trzymał się za brzuch.
- To nic, to nic - powiedział Anton łagodnie. - Opuśćcie ręce, nie bójcie się. Wszystko będzie dobrze...
Ale w tej chwili zabrzmiał wysoki, żałosny głos - i wszyscy ludzie w workach jednocześnie zwrócili się w prawo. Ludzie w futrach pobiegli truchtem wzdłuż szeregu. Znowu rozległ się jękliwy głos i kolumna ruszyła.
- Stójcie! - krzyknął Anton. - Nie wariujcie!
Nikt nawet się nie odwrócił. Kolumna szła i wszyscy, którzy przechodzili obok Antona, zasłaniali twarze rękami. Jedynie człowiek z rozprutym brzuchem tkwił nadal w pozycji stojącej, potem jednak ktoś go potrącił i umarły łagodnie upadł w śnieg. Kolumna odeszła.
Anton skonsternowany przesunął mokrą dłonią po oczach i rozejrzał się. Zobaczył ogromny, przewrócony czołg, długiego, czarnego Saula tuż obok, Wadima, śledzącego dzikim wzrokiem oddalającą się kolumnę i kilkadziesiąt ciał na ubitym śniegu. Wszystko ucichło, tylko od czasu do czasu z oddali dobiegały żałosne okrzyki.
- Dlaczego? - spytał Wadim. - Czego oni się przestraszyli?
- Przestraszyli się nas - powiedział Anton. - A najprawdopodobniej wystraszyli się naszej medycyny...
- Dogonię ich i postaram się wyjaśnić...
- W żadnym wypadku. To trzeba robić bardzo delikatnie. Jakie jest pańskie zdanie, panie Saulu?
Saul, odwróciwszy się plecami do wiatru, zapalał fajkę.
- Moje zdanie... - powtórzył. - Mnie tu się bardzo nie podoba...
- Tak - podchwycił Wadim. - Jakaś okropna, chorobliwa, podła sytuacja...
- Dlaczego zaraz podła sytuacja? - powiedział Saul. - A kim są według pana ci nikczemnicy w futrach?
- Dlaczego akurat nikczemnicy?
- A kim oni są, pana zdaniem?
Wadim milczał.
- Zdrowe, spasione byki w futrach - powiedział Saul z dziwnym wyrazem twarzy. - Rozkazują ludziom rzucać się pod czołg. Sami nie pracują, a tylko patrzą, jak pracują inni. Malowniczo sterczą sobie na wale z pikami na podorędziu. Kim są, według was, te dryblasy?
Wadim milczał.
- Pomyślcie - nalegał Saul. - Jest o czym pomyśleć...
Anton powiedział, patrząc w niebo:
- Zmierzcha się. Obejrzyjmy maszynę, skoro już tu jesteśmy. I tak wcześniej czy później trzeba będzie się tym zająć...
- No to chodźmy - zgodził się Saul.
Anton starannie zamknął worek z medykamentami i poszedł z Saulem w stronę czołgu. Wadim nie ruszył się z miejsca. Ponuro patrzył na zbocze, którym powoli pełzła czarna kropkowana linia - ogon odchodzącej za wał kolumny.
Owalny pancerz czołgu stał otworem. Korpus pojazdu przegradzała błoniasta ścianka. Anton włączył latarkę i zaczęli wspólnie oglądać karbowane burty kabiny, matowe złącza silnika, jakieś krzywe zwierciadła na kolankowatych prętach podobnych do bambusa, a także dno kabiny - wklęsłe, upstrzone mnóstwem maleńkich otworków, przypominające gigantyczny durszlak.
- Taak - przeciągnął Saul. - Ciekawa maszyna. A gdzie jest układ sterowniczy?
- Możliwe, że to automat - z roztargnieniem rzekł Anton. - Zresztą, chyba nie... Za dużo tu wolnego miejsca...
Wlazł do silnika. Był to dosyć prymitywny quasizywy mechanizm zasilany prądem wysokiej częstotliwości.
- Potężna maszyna - z szacunkiem zauważył Saul. - Tylko jak się nią kieruje?
Wrócili do kabiny.
- Dziureczki jakieś - mamrotał Saul. - Gdzie tu jest kierownica?
Anton spróbował wsunąć do jednego z otworów palec wskazujący.
Palec nie wchodził. Wtedy Anton włożył mały palec. Poczuł krótkie, bolesne ukłucie i w tymże momencie w silniku coś przekręciło się z rykiem.
- No, teraz już wszystko jasne - powiedział Anton oglądając swój mały palec.
- Co się wyjaśniło?
- Nie możemy sterować tą maszyną... I oni też nie zdołają.
- A kto by to potrafił?
- Obawiam się twierdzić z całą pewnością, ale to najwidoczniej coś z gospodarstwa Wędrowców. Widzi pan?... To nie jest maszyna dla humanoidów.
- Co pan mówi? - wymamrotał Saul.
Przez chwilę stali w milczeniu przed kabiną, usiłując wyobrazić sobie istotę, która czułaby się w tym durszlaku równie wygodnie, jak oni w fotelu kierowcy przed pulpitami i ekranami.
- Tak też mi się zdawało - oświadczył Saul. - To zbyt paradoksalne: jutowe worki i transport zerowy...
- Wadimie! - zawołał Anton.
- Co? - doleciał z góry posępny głos. Wadim stał na czołgu.
- Słyszałeś?
- Słyszałem. Tym gorzej dla nich... - Wadim ciężko zeskoczył w śnieg. - Czas wracać - powiedział. - Ściemnia się...
Władowali sobie na ramiona worki i zaczęli wchodzić na wał.
Co za mętlik, myślał Anton. Maszyny pozostawione przez niehumanoidów. Humanoidzi, którzy stracili ludzki wygląd, rozpaczliwie usiłujący zorientować się w działaniu tych maszyn. Bo przecież niewątpliwie próbują. Z pewnością jest to dla nich jedyny ratunek... I nic im, oczywiście, nie wychodzi... I jeszcze jacyś dziwni ludzie w futrach...
- Panie Saulu - zapytał. - Co to są piki?
- Kopie - wyjaśnił Saul, postękując.
- Kopia...
- Długi, drewniany pręt - z rozdrażnieniem powiedział Saul. - Na końcu ostry, żelazny grot, często z zębami. Używany do przebijania na wylot bliźniego. - Saul zamilkł, ciężko dysząc. - Może za jednym zamachem wyjaśnić, co to jest miecz?
- Wiemy, co to jest miecz - burknął Wadim nie odwracając się. Szedł pierwszy.
- Otóż każdy z tych bandytów w futrach miał na plecach miecz - powiedział Saul. - Posłuchajcie, młodzi ludzie, może byśmy tak odpoczęli?
Usiedli na workach.
- Dużo pan pali - Anton zwrócił uwagę Saulowi. - To jest bardzo niezdrowe.
- Palenie i picie skrócą ci życie - oświadczył Saul.
Zrobiło się całkiem ciemno. Wykop na dole zapełnił się mrocznymi cieniami. Niebo oczyściło się z chmur, pojawiły się gwiazdy. Z lewej strony gasła zielonkawa poświata zachodu. Antenowi zmarzły uszy i zadrżał na myśl o nieszczęśnikach brnących teraz boso po skrzypiącym śniegu. Dokąd oni tak brną? Może gdzieś w pobliżu mają jakieś schronienie? A przecież jeszcze wczoraj siedzieliśmy z Dimką na ganku, było ciepło, oszałamiająco pachniał sad, brzęczały cykady, a wujek Sasza wołał nas ze swego domku, zapraszając na lemoniadę... Dlaczego Saul jest tak uprzedzony do tych ludzi w futrach?
Saul z westchnieniem podniósł się i powiedział:
- Chodźmy.
Załadowali się do glidera, nasunęli kopułę i Wadim od razu włączył ogrzewanie na pełną moc. Anton rozpiął kurtkę, wyciągnął nagrzany skorczer i rzucił go na siedzenie obok Saula. Saul gniewnie chuchał w dłonie. Na jego kosmatych brwiach topniał szron.
- A więc, Wadimie - powiedział - co pan wymyślił?
Wadim zajął miejsce kierowcy.
- Myśleć będziemy potem - oświadczył. - Teraz trzeba działać. Ludzie potrzebują pomocy i...
- A dlaczego pan doszedł do wniosku, że ludzie potrzebują pomocy?
- Mam nadzieję, że pan nie żartuje? - spytał Wadim.
- Daleko mi do żartów - podkreślił Saul. - Zdumiewa mnie tylko to, że pan tak strasznie chce zrozumieć, co się tu dzieje. Dlaczego pan bez przerwy powtarza jedno i to samo: “potrzebują pomocy, potrzebują pomocy”?
- A jak pan ocenia sytuację? Według pana, nie potrzebują?
Saul zerwał się na nogi, walnął głową o kopułę i usiadł z powrotem. Przez kilka sekund milczał.
- Znowu zwracam waszą uwagę - powiedział wreszcie - na niezwykle ważną okoliczność, że tam, w wykopie, bynajmniej nie wszyscy ludzie potrzebują odzieży i tak dalej. Że tam, w wykopie, widzieliśmy ludzi zdrowych, sytych i uzbrojonych. I tym ludziom sytuacja nie wydaje się taka beznadziejna, jak wydaje się wam. Chcecie pomóc potrzebującym. To wspaniale. Miłuj, że się tak wyrażę, bliźniego swego dalekiego. Ale czy nie wydaje się wam, że tym samym wejdziecie w konflikt z pewnym ustalonym tu porządkiem? - zamilkł, wpatrując się badawczo w Antona.
- Nie wydaje mi się - oświadczaj Wadim. - Nie chcę myśleć o ludziach gorzej niż o samym sobie. Nie mam żadnych podstaw, aby uważać, że jestem lepszy od innych. Rzeczywiście, tam, w wykopie, panuje nierówność. I futra wyglądają dziwnie. Ale jestem całkowicie pewien, że to wszystko można jakoś zupełnie po ludzku wytłumaczyć. I że pomoc Ziemian nigdy nie uczyni szkody. - Zaczerpnął oddechu. - A co się tyczy pik i mieczy, to przecież ktoś musi ochraniać tych nieszczęśliwców. Mam nadzieję, że nie zapomniał pan tych przemiłych ptaszków na równinie?
Anton w zadumie pokiwał głową. Jak to było na “Kwiatku”, pomyślał. Dwa tygodnie żyliśmy na połowie tlenowej racji, nic nie jedliśmy i nie piliśmy. Inżynierowie naprawiali syntetyzatory, więc oddaliśmy im wszystko, cośmy tylko mieli. I pod koniec drugiego tygodnia wyglądaliśmy z pewnością niewiele lepiej od tych ludzi...
Saul schylił głowę i ze smutkiem pstryknął palcami.
- Płaszczyzna, płaszczyzna... - mamrotał. - Wszystko na jednej płaszczyźnie, jak zawsze. Jak tysiące lat temu.
Czekali w milczeniu.
- Jesteście wspaniałymi ludźmi - cichutko powiedział Saul. - Ale teraz nie wiem, czy mam płakać, czy raczej cieszyć się, patrząc na was. Nie zauważacie tego, co jest dla mnie zupełnie oczywiste. I nie mogę was za to winić. Ale posłuchajcie jednej krótkiej przypowieści. Dawno, dawno temu jacyś przybysze - możliwe, że byli to wasi Wędrowcy - zostawili na Ziemi pewien przyrząd. Składał się z dwóch części: robota i aparatu do zdalnego sterowania tym robotem. Przy czym sterować robotem można było za pomocą myśli. Obie części poniewierały się w Arabii przez kilka tysiącleci. A potem urządzenie sterujące trafiło przypadkiem w ręce arabskiego chłopca o imieniu Aladyn. Historię Aladyna pewnie znacie. Chłopak wziął aparat za lampę. Pocierał ją i ze straszliwym łoskotem przybiegał nie wiadomo skąd czarny, być może nawet ziejący ogniem robot. Chwytał nieskomplikowane myśli wyrażające proste pragnienia Aladyna i niszczył miasta oraz wznosił pałace. Wyobrażacie sobie - biedny, brudny, prymitywny arabski chłopak. Jego świat - to świat ifrytów i czarowników, a robot był dla niego, oczywiście, dżinem, niewolnikiem aparatu podobnego do lampy. Jeśliby ktokolwiek usiłował wytłumaczyć mu, że ten duch jest dziełem ludzkich rąk, chłopak biłby się do ostatniego tchu z bezczelnym śmiałkiem i bronił swego świata, pragnąc pozostać na płaszczyźnie swoich wyobrażeń. I wy postępujecie tak samo. Bronicie jednolitości swego światopoglądu, pragniecie obronić godność rozumu. I w żaden sposób nie chcecie zrozumieć, że tutaj nie mamy do czynienia z katastrofą, z jakąś żywiołową lub techniczną klęską, lecz z określonym porządkiem rzeczy. Z systemem, młodzi ludzie. I to jest naturalne. Zaledwie dwa i pół wieku temu połowa ludzkości była przekonana, że garbatego tylko grób wyprostuje i że człowiek jak był bestią, tak bestią pozostanie, i istniały wystarczające podstawy do takiego poglądu. - Zazgrzytał zębami. - Nie chcę, żebyście się mieszali do tej sprawy. Was tu zabiją. Powinniście wrócić na Ziemię i zapomnieć o wszystkim. - Popatrzył na Antona. - A ja zostanę tutaj.
- Po co? - spytał Anton.
- Muszę - powoli odrzekł Saul. - Popełniłem pewne głupstwo. A za głupstwa trzeba płacić.
Anton gorączkowo myślał: co powiedzieć temu niezwykłemu człowiekowi.
- Pan, oczywiście, może zostać - rzekł wreszcie. - Ale tu już nie chodzi o pana. To znaczy nie tylko o pana. My również zostajemy. I trzymajmy się na razie razem.
- Zabiją was - powiedział z rezygnacją Saul. - Przecież wy nie umiecie strzelać do ludzi.
Wadim trzepnął się po kolanach i powiedział serdecznie:
- Przecież my pana rozumiemy, panie Saulu! Ale przez pana przemawia historyk, który również nie może się wydostać z zaklętego kręgu dotychczasowych pojęć. Nikt nas nie zabije. Spróbujmy podejść do tego prościej. Niepotrzebne są nam żadne wymyślne komplikacje. Jesteśmy ludźmi, więc postarajmy się działać jak ludzie.
- Postarajmy - powtórzył Saul zmęczonym głosem. - I przekąśmy coś. Nie wiadomo, co będzie potem.
Antenowi nie chciało się jeść, ale jeszcze mniejszą miał ochotę na sprzeczkę. Saul miał z pewnością rację, Wadim też miał rację, i jak zawsze, miał rację KOMKON, a w ogóle teraz najbardziej potrzebna była informacja.
Wadim niechętnie dłubał łyżką w puszce z jedzeniem. Saul jadł z ogromnym apetytem, niewyraźnie pogadując:
- Jedzcie, jedzcie. Syty żołądek to podstawa każdego przedsięwzięcia.
Anton obmyślał plan działania. Klęska żywiołowa czy klęska społeczna - wszystko jedno, mamy do czynienia z klęską. I ingerencja jest nieunikniona. Tylko nie należy desperacko, bez zastanowienia uciekać do domu, na Ziemię, z okrzykiem: “Ratunku!” ani równie desperacko rzucać się w wir wydarzeń, wymachując jednym workiem z żywnością... Szkoda Saula, ale jego sprawę trzeba będzie na razie odłożyć. Tak więc przede wszystkim - informacja... Anton powiedział:
- Polecimy teraz śladami kolumny. Myślę, że gdzieś w pobliżu powinno być ich osiedle.
Saul z przekonaniem pokiwał głową.
- Znajdziemy kogoś bardziej rozgarniętego - kontynuował Anton - a ty, Dimka, wszystkiego się od nich dowiesz. A dalej zobaczymy.
- Weźmiemy “języka” - oświadczył Saul oblizując łyżkę. - Słusznie.
Przez kilka sekund Amon usiłował zrozumieć, co ma do tego język. Potem przypomniał sobie z jakiejś książki: “Idźcie, poruczniku, i żebyście mi bez »języka« nie wracali.” Pokręcił głową.
- Ależ nie, panie Saulu, dlaczego “język”? Trzeba działać spokojnie, pokojowo. Ale na wszelki wypadek niech się pan lepiej trzyma z tyłu. Niech pan zostanie w gliderze. Pan nigdy nie był w niebezpiecznych sytuacjach i po prostu się boję, że pan straci głowę.
Przez chwilę Saul patrzył na niego zapadniętymi oczami.
- Tak, oczywiście - odpowiedział powoli. - Książkowy, jak to się mówi, mól.
Była już noc, kiedy glider ruszył z miejsca, przeskoczył wykop i pomknął wzdłuż wydeptanej drogi prowadzącej na wschód. Nad równiną podnosił się coraz wyżej mały, jaskrawy księżyc, a na zachodzie nad pasmem górskim wisiał szkarłatny, wąski sierp. Droga skręciła omijając wysoki pagórek i wówczas zobaczyli kilka rzędów przysypanych śniegiem chałup.
- Tutaj - powiedział Anton. - Zejdź niżej, Wadimie.
Rozdział 5
Wadim wylądował na pierwszej ulicy. Odrzucił do tyłu kopułę i do wnętrza wdarł się ohydny smród - fetor ekskrementów na mrozie, przygnębiająca woń wielkiego nieszczęścia. Po obu stronach ulicy stały pokrzywione, obszarpane, nędzne budy bez okien, w księżycowej poświacie srebrzyły się czapy czystego śniegu na płaskich dachach i odpychająco czerniały zaspy przy wejściach do chat. Ulica zionęła pustką i można było pomyśleć, że osiedle jest opuszczone, ale ciszę przerywały chrypienia, westchnienia i przygłuszony trzask suchego kaszlu.
Wadim powoli poprowadził glider wzdłuż ulicy. Śmierdzący mróz palił twarze. Ani na ulicy, ani w ciemnych bocznych zaułkach nie było żywego ducha.
- Są wykończeni - wyjaśnił Wadim. - Śpią. Trzeba będzie ich budzić. - Znowu zatrzymał glider. - Zaczekajcie tu, a ja pójdę się rozejrzeć.
- Dobrze, chodźmy - powiedział Anton.
- Nie warto chodzić we dwóch - zaoponował Wadim, wyskakując na drogę. - Tylko popatrzę i zaraz wracam. Jeśli tutaj nic nie wyjdzie, pojedziemy dalej.
Anton powiedział:
- Panie Saulu, proszę tu posiedzieć. Zaraz wrócimy.
- Nie róbcie hałasu - uprzedził Saul.
Wadim niezdecydowanie zatrzymał się przed wąską, zapaskudzoną ścieżką prowadzącą do drzwi najbliższej chałupy. Sama myśl o jej wnętrzu przejmowała go strachem i obrzydzeniem. Obejrzał się. Anton stał już obok niego.
- No, co z tobą? - odezwał się. - Naprzód.
Wadim pewnym krokiem wszedł na ścieżkę, lecz od razu poślizgnął się i niewiele brakowało, żeby upadł. Zrobiło mu się niedobrze, więc poszedł szybciej, podnosząc głowę, aby nie widzieć ścieżki. Drzwi z przeraźliwym skrzypieniem otworzyły się i z wnętrza wyskoczył całkiem goły, długi jak tyka człowiek. Runął w zlodowaciałą zaspę i martwo stuknął o ścianę chałupy. Wadim pochylił się nad nim. Był to trup już od dawna skostniały. Iluż to ja ich widziałem w ciągu dzisiejszego dnia, pomyślał Wadim. W chałupie rozległ się kaszel. Nagle wysoki, skrzypiący głos zaintonował pieśń. Śpiew był podobny do skowytu. Nieznany śpiewak wyciągał same tylko smętne rulady bez słów. A może był to po prostu płacz?
Wadim obejrzał się. Na drodze czerniała okrągła bryła glidera, nieruchomo tkwiła w niej ciemna sylwetka Saula. Niesamowicie błyszczał pod jaskrawym księżycem śnieg na opustoszałej ulicy. Zawodził i jęczał żafosną skargą wysoki głos za drzwiami. Anton leciutko szturchnął Wadima w bok.
- Straszno, co? - spytał półgłosem. Twarz miał białą, jakby zamarzniętą.
Wadim nie odpowiedział. Otworzył na oścież drzwi i włączył latarkę. Ohydne, duszne powietrze uderzyło go w nozdrza i stracił oddech. Krąg światła upadł na mokre klepisko pokryte bladą, wydeptaną trawą. Wadim ujrzał dziesiątki skurczonych ciał przyciśniętych do siebie, plątaninę wychudłych, gołych nóg z olbrzymimi stopami, wysuszone twarze zniekształcone ostrymi cieniami, otwarte, czarne usta - ludzie spali na gołej ziemi i jeden na drugim. Wydawało się, że leżą tworząc kilkuwarstwowe stosy ciał i widać było, jak wszyscy drżą we śnie. A glos zawodził bez wytchnienia, bez chwili przerwy. Wadim nie od razu zauważył śpiewaka, ale potem schwytał go w krąg światła. Człowiek, obejmując chude kolana, siedział na plecach śpiących. Patrzył na światło latarki szklanymi oczami i śpiewał, rozciągając popękane wargi.
- Przyjacielu - powiedział Wadim. - Posłuchaj. - Przerwij na moment. Powiedz cokolwiek.
Człowiek ani drgnął. Wydawało się, że nie widzi światła i nie słyszy głosu.
- Przyjacielu - powtórzył Wadim. - Posłuchaj.
Nagle śpiewak głośnym okrzykiem zakończył pieśń, zwalił się na wznak i zamarł w bezruchu. Natychmiast zmieszał się ze śpiącymi i Wadim już nie potrafiłby go odnaleźć. Nerwowo przełknął ślinę, zrobił krok naprzód i poklepał kogoś po gołej nodze. Noga była lodowata, martwa. Wadim dotknął innej nogi. Także i ta noga była lodowata, martwa. Wówczas odwrócił się i tracąc równowagę wpadł na coś szerokiego i ciepłego.
- Spokojnie - usłyszał głos Antona.
Wadim pokręcił głową, przychodząc do siebie. Całkiem zapomniał o Antonie.
- Nie mogę - wymamrotał. - To beznadziejne.
Anton wziął go za łokieć i poprowadził do wyjścia. Mroźne powietrze wydało się Wadimowi czyste i słodkie.
- Nie mogę - powtórzył. - Niepodobna znaleźć tu kogoś żywego. Wszyscy są sztywni. Martwi. - Odsunął się od Antona i ostrożnie ruszył ścieżką w kierunku drogi. Saul jak przedtem nieruchomo tkwił w gliderze. Wadim zauważył, że latarka jeszcze się pali, wyłączył ją, wsunął do kieszeni i wrócił na swe miejsce w gliderze. Saul przyglądał mu się w milczeniu. Podszedł Anton, oparł się łokciami o burtę i również zaczął wpatrywać się w Wadima. Wadim przytulił głowę do pałąka steru i powiedział przez zęby:
- To nie są ludzie. Ludzie nie mogą tak. - Nagle uniósł głowę. - To automaty! Ludźmi są jedynie ci w futrach! A to są automaty skandalicznie podobne do ludzi!
Saul westchnął głęboko.
- Raczej nie, Wadimie - powiedział. - To ludzie skandalicznie podobni do automatów.
Anton wszedł do środka i usiadł na swoim miejscu.
- No, weźmy się w garść - powiedział. - Nie traćmy czasu. Potrzebny jest nam “język”. - Klepnął Wadima w ramię. - Ruszajcie, poruczniku, i żebyście mi bez “języka” nie wracali.
Saul ni to zaszlochał, ni to roześmiał się.
- Jeśli chcecie, pójdę do chaty i wyciągnę któregoś jak leci - zaproponował. - Tylko, według mnie, nie to jest nam potrzebne.
- Więc oni za dnia pracują, a na noc umierają - z uporem obstawał przy swoim Wadim. - Co za potworny pomysł!
- No właśnie - zgodził się Saul. - Pomysł jest potworny i trzeba znaleźć któregoś z pomysłodawców w futrach.
Wadim popatrzył wzdłuż ulicy.
- Optymizm - wygłosił - jest to rześkie, pełne radości życia odczuwanie rzeczywistości, dzięki któremu człowiek...
W świetle księżyca ujrzał nagle, że w oddali, przecinając ulicę, przeszło gęsiego kilkanaście szarych cieni w koszulach.
- Patrzcie - powiedział.
Ludzie brnęli i brnęli przez ulicę, było ich około dwudziestu, a za nimi podążało dwóch w futrach, z długimi tykami.
- Na myśliwego zwierzyna sama wychodzi - powiedział złowieszczo Saul. - Wystarczy dogonić i brać...
- Myśli pan, że właśnie tych? - niepewnie zapytał Anton.
- A pan zamierza przetrząsać chałupę za chałupą? Nasi pomysłodawcy w chałupach nie mieszkają, mogę pana o tym zapewnić. Jedźmy, bo jeszcze ich zgubimy...
Wadim westchnął i ruszył z miejsca. Powoli leciał nad ulicą. I usiłował wyobrazić sobie, jak biorą wystraszonego, niczego nie rozumiejącego człowieka pod ręce, ciągną go do glidera i wpychają gwałtem do kabiny, a nieszczęśnik żałośnie krzyczy i broni się. Niechby tak spróbowali ze mną, pomyślał. W puch bym wszystko rozniósł... Zaczął przysłuchiwać się rozmowie. Saul mówił:
- Proszę się nie martwić. Wiem, jak to się robi. Mnie nie będzie się wyrywał.
- Pan mnie źle zrozumiał - cierpliwie wyjaśniał Anton. - O żadnej przemocy w ogóle nie ma mowy.
- Niechże pan posłucha. Zdajcie się na mnie. Przecież wy obaj tylko wszystko zepsujecie. Oberwie który kopią i zacznie się taka krwawa kotłowanina...
A to ci gabinetowy uczony, pomyślał ze zdumieniem Wadim. Anton powiedział:
- Wie pan co, panie Saulu? Pan mi się nie podoba. Proszę pozostać w maszynie i niczego nie próbować na własną rękę.
- O Boże - westchnął Saul i zamilkł.
Wadim skręcił w przecznicę i wtedy zobaczyli w oddali ładny piętrowy domek, przed którym zebrała się gromada tubylców oświetlonych czerwonym ogniem pochodni. Ciasno stłoczeni stali tam ludzie w workach, a wokół nich snuli się ludzie w futrach. Wadim pojechał całkiem wolno, trzymając glider po zacienionej stronie ulicy. Nie miał najmniejszego pojęcia, od czego zacząć i co robić. Wszystko wskazywało na to, że Anton również nie wie. W każdym razie milczał.
- Oto gdzie mieszkają pomysłodawcy - oświadczył Saul. - Widzicie, jaki przytulny, ciepły domek? A gdzieś w pobliżu mają pewnie wygódkę. Nic ma to jak łapać “jeżyka” koło wygódki. Nawiasem mówiąc, czy zauważyliście, że nie ma tu ani jedne] kobiety?
Drzwi domku otworzyły MC., wyszły stamtąd dwie osoby i stanęły na ganku. Rozległ się zawodzący, żałosny krzyk. Tłumek w zgrzebnicach zaczął się poruszać, ustawiać w szeregi i nagle ruszył ku gliderowi. Koło ganku zakrzyczano na kilka głosów, a Wadim pospiesznie zatrzymał pojazd i wylądował.
Natężał wzrok i niczego nie rozumiał. Nad uchem dyszał mu ciężko Anton. Ludzie w workach przybliżyli się i szybkim krokiem minęli ich. Wadim jęknął. Dwie dziesiątki bosych ludzi ciągnęły niezdarne, ciężkie sanie, w których rozwalił się okryty po pas skórami człowiek w futrze i w stożkowatej futrzanej czapie. W rękach trzymał pionowo długą kopię z przerażająco zębatym grotem. Twarze zaprzężonych wyrażały radość i każdy wydawał głośne, triumfujące okrzyki. Wadim obejrzał się na Saula. Ten odprowadzał wzrokiem dziwny zaprzęg, a usta miał szeroko otwarte.
- Dość mam zagadek - stwierdził nagle Anton. - Jedź prosto pod dom.
Wadim szarpnął ster ku sobie i domek gwałtownie przybliżył się do glidera. Stojący przy ganku ludzie w futrach przez chwilę patrzyli na zbliżający się pojazd, a następnie ze zdumiewającą szybkością rozsypali się półkolem i wystawili przed siebie kopie. Na ganku zaczął skakać, wykrzykując coś żałośnie, okrągły, kudłaty wielkolud. Wymachiwał nad głową szerokim, błyszczącym ostrzem. Wadim zatrzymał glider przed kopiami i wyszedł z kabiny. Ludzie w futrach zrobili parę kroków do tyłu, ciaśniej zwierając szeregi. Ostrza kopii skierowane były prosto w pierś Wadima.
- Pokój! - powiedział Wadim i podniósł ręce.
Ludzie w futrach cofnęli się jeszcze trochę. Biła od nich para, zalatywało kozłem. Pod kapturami błyszczały rozszerzone strachem oczy i wyszczerzone zęby. Gruby człowiek na ganku wybuchnął długim przemówieniem. Był niewiarygodnie otyły i potężny. Jego gigantyczna, nalana fizjonomia trzęsła się i lśniła od potu. Grubas przysiadał i prostował się, a nawet unosił się na palcach, dźgając mieczem raz ziemię, raz niebo, a przy tym jazgotał nienaturalnie wysokim, żałosnym, kobiecym głosem. Wadim słuchał z pochyloną głową. Mnemokryształy na jego skroniach rejestrowały nieznane słowa i intonacje, analizowały je i już dawały pierwsze, jeszcze nieprecyzyjne warianty przekładu. Mowa była o jakiejś groźbie, o czymś olbrzymim i silnym, o okrutnych karach... Korpulentny jegomość raptem zamilkł, wytarł spoconą twarz rękawem i, wytężając wszystkie siły, krotko i ostro zajazgotał. W jego głosie czuło się cierpienie. Ludzie z kopiami natychmiast pochylili się i bardzo powoli ruszyli na Wadima.
- No to wszystko jasne - odezwał się Saul. - Zaczynamy?
Oparł lufę skorczera o burtę.
- Niech pan przestanie, panie Saulu - powiedział Anton. - Wadim, do kabiny!
- No, nad czym pan medytuje? - nie wytrzymał nerwowo Saul. - Przecież to draństwo, esesmani! Padalce!
Ludzie w futrach ciągle zbliżali się krótkimi, powolnymi kroczkami. Kiedy szerokie, lśniące ostrza oparły się o pierś Wadima, chłopak zrobił krok do tyłu, odwrócił się plecami do nacierających i ruszył do glidera.
- Typowy język izolujący - poinformował towarzyszy, sadowiąc się. - Bardzo ograniczony zasób słów, według wszelkiego prawdopodobieństwa. Pokoju nie chcą, to jasne.
- Postraszmy ich chociaż - poprosił Saul. - Tylko raz, tylko jeden raz w powietrze, żeby portki pogubili!
Anton zatrzasnął kopułę. Ludzie w futrach wrócili na ganek i podnieśli kopie. Wszyscy patrzyli na gliuer. Na bezkresnej fizjonomii grubasa błąkał się pogardliwy uśmiech.
- Ech, wy - powiedział Saul. - Potrzebujecie w końcu “języka” czy nie?! Weźmy tego tłuściocha! Przecież to rapportfiihrer we własnej osobie!
- Niechże pan zrozumie - z rozpaczą tłumaczył Anton. - Oni nie chcą z nami rozmawiać! I mają do tego prawo! Co możemy zrobić?
- Potrzebujecie “języka” czy nie? - powtórzył Saul. - Przewagę zaskoczenia już utraciliśmy. Tutaj bez walki się nie obejdzie. Ale jest jeszcze ta gadzina na saniach.
Ależ on ma słownictwo, z szacunkiem pomyślał Wadim. Prawdziwy dwudziesty wiek. Pierwszorzędny specjalista z niego! Popatrzył na Antona. Anton był blady i roztrzęsiony. Wadim nigdy go takim nie widział.
- Jedno z dwojga - kontynuował Saul. - Albo chcemy się dowiedzieć, co się tu dzieje, albo lecimy na Ziemię, a tu niech przyślą kogoś bardziej zdecydowanego. A decydować się musimy jak najszybciej, dopóki mamy przeciwko sobie tylko kopie...
Zwlekamy, pomyślał Wadim. Stale się ociągamy. A w chałupach umierają.
- Toszka - powiedział. - Dogońmy sanie. Tam jest tylko jeden z kopią, będzie łatwiej. Odbierzemy mu kopię i zaprosimy na “Okręt”.
- Śmieją się z nas, dranie - stwierdził Saul, patrząc przez spektrolit.
Wyraziście pogroził pięścią grubasowi na ganku. Tamten potrząsnął policzkami i nie mniej wyraziście pomachał mieczem.
- Widzieliście? - zapytał wesoło Saul ze złośliwym błyskiem w oku. - Jak my się wspaniale rozumiemy, prawda?
- Spróbuję jeszcze raz - zadecydował Anton i otworzył kopułę. Grubas wrzasnął. Jeden ze zbrojnych wziął szeroki zamach, aż rękaw futra zsunął mu się na ramię, i z całej siły cisnął ciężką kopią. Żelazny grot ze zgrzytem prześlizgnął się po spektrolicie. Saul aż przysiadł.
- No, siedem-osiem... - powiedział niezrozumiale, lecz nadzwyczaj energicznie. Anton zdążył złapać go za rękę. Oczy Antona przypominały czarne szpareczki.
- Wszystko jasne - wyrzucił z siebie złowieszczo i gniewnie sapnął. - Wadimie, zawracaj!
Wadim wykonał gliderem odpowiedni manewr.
- Za zaprzęgiem - rozkazał Anton i odchylił się do tyłu na oparcie fotela. - Tu się niczego nie dowiemy - burknął. - Jakaś bezgraniczna tępota.
- Raz w powietrze - powiedział lekceważąco Saul - i można ich brać gołymi rękami.
Anton milczał. Glider przemknął pustą ulicą i po paru minutach wydostali się na otwarty teren.
- Powiem wam tylko jedno - oświadczył nagłe Anton. - Wszystkim nam będzie potem okropnie wstyd.
- A co robić? - spytał Wadim. - Przecież umierają ludzie!
- Gdybym tylko wiedział, co robić - powiedział Anton. - Komisji coś takiego nawet się nie śniło.
Jakiej znów komisji? chciał zapytać Wadim, ale wtem Saul odezwał się:
- Przestańcie sami się ograniczać. Skoro chcecie czynić dobro, to niechaj będzie ono aktywne. Dobro musi być bardziej aktywne niż zło, bo inaczej wszystko się zatrzyma.
- Dobro, dobro - burknął Anton. - Kto chciałby być usłużnym durniem jak ten niedźwiedź Kryłowa?
- To z pewnością racja - odpowiedział Saul. - Ale przynajmniej będziecie mieli czyste sumienie.
Dognali zaprzęg pięć kilometrów za osiedlem. Ludzie biegli po dziewiczym śniegu, potykając się i grzęznąc w zaspach, a człowiek w futrze, rozparty w saniach, od czasu do czasu dźgał kopią opieszałych.
- Schodzę w dół - zameldował Wadim.
- Ląduj przed zaprzęgiem - rozkazał Anton - i nawiąż rozmowę. Panie Saulu, proszę mi oddać skorczer. I niech pan siedzi w pojeździe, to człowiek, a nie padalec.
- Dobrze - mruknął Saul. - Może go pan sobie zabrać. A jeśli on zamiast rozmawiać dźgnie Wadima kopią...
Wadim odrzekł:
- Kopię mu zabiorę. Postronki trzeba będzie poprzecinać, a żywność i odzież rozdać tym biedakom.
- Słusznie - zgodził się Anton.
Glider runął w śnieg tuż przed zaprzęgiem i ludzie-konie zatrzymali się jak wryci. Wadim wyskoczył na zewnątrz. Ludzie w workach stali zasłaniając twarze rękami. Dyszeli ciężko, spazmatycznie. Przebiegając obok nich, Wadim krzyknął wesoło:
- Koniec, przyjaciele! Zaraz pójdziecie do domu!
Ruszył ku saniom planując, jak by tu najzręczniej odebrać kopie. Człowiek w futrze klęczał i patrzył na niego ze zdumieniem i strachem. Kopie trzymał pochyloną do przodu.
- Idziemy - zwrócił się Wadim do niego i chwycił za drzewce.
Człowiek w futrze natychmiast wypuścił z rąk kopie i wydostał skądś miecz. Już wstał.
- No, no, nie trzeba - powiedział Wadim, odrzucając kopie.
Nagle człowiek w futrze zakrzyczał, przeciągle i żałośnie. Wadim złapał go za rękę trzymającą miecz i pociągnął za sobą. Czuł się bardzo niezręcznie. Człowiek w futrze szarpnął się. Wadim wzmocnił uścisk.
- No, co pan wyrabia, doprawdy, wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie w porządku - zapewniał, rozwierając spoconą pięść, która ściskała miecz. Miecz upadł w śnieg. Wadim objął człowieka w futrze za ramiona i poprowadził do glidera. Mruczał serdeczne słowa starając się nadać swemu głosowi miejscowe intonacje. Wtem rozległ się ostrzegawczy krzyk Saula i Wadim poczuł, że coś zbija go z nóg. Czyjeś dłonie chwyciły go za twarz, ktoś zawisł mu na szyi, kilka rąk wczepiło się w nogi - kilka słabych drżących rąk.
- Czyście powariowali? - ryknął Saul z urazą. - Anionie, trzymaj ich!
Człowiek w futrze znowu szarpnął się mocno. Wadimowi zarzucono na głowę jakieś śmierdzące szmaty, przestał więc cokolwiek widzieć. Ledwie trzymał się na nogach w tłumie rojących się ciał i z całych sił przyciskał do siebie człowieka w futrze. Potem poczuł ostre uderzenie w bok i ból. Wypuścił “języka”, poruszył gwałtownie ramionami i, uwolniony, zerwał z twarzy cuchnący worek. Zobaczył szamoczących się w śniegu ludzi i Antona przedzierającego się ku niemu. Odwrócił się. Przed nim siał po kolana w śniegu nagi człowiek z mieczem.
- Za co? - powiedział Wadim.
Człowiek ciął na odlew, ale miecz w jego ręku przekręcił się i spadł na ramię Wadima płazem. Wadim pchnął go ręką w pierś. Człowiek runął w śnieg i znieruchomiał. Wadim podniósł miecz, zamachnął się i odrzucił go daleko w bok. Czuł, jak po biodrze pełznie mu coś gorącego i mokrego. Obejrzał się.
Ludzie w śniegu leżeli nieruchomo jak trupy. Człowieka w futrze wśród nich nie było.
- Żyjesz? - krzyknął Anton tracąc dech w piersiach.
- Całkowicie - odpowiedział Wadim. - A gdzie “język”?
Zobaczył Saula. Szedł ku nim zamaszystym krokiem wlokąc za kark człowieka w futrze.
- Próbował zwiać - oświadczył. - Co za ludziska!
- Chodźmy stąd - powiedział Anton.
Poszli ku gliderowi, ostrożnie stąpając wśród nieruchomych ciał. Saul szarpnięciem podniósł na nogi człowieka w futrze i poprowadził go, szturchając w plecy.
- Chodź, draniu - mówił przy tym. - Choćże, tłusta mordo. - Śmierdzi od niego straszliwie - zakomunikował. - Chyba rok się nie mył.
Kiedy podeszli do glidera, Anton wziął “języka” za futrzane ramię i wskazał kabinę. Człowiek z desperacją pokręcił głową, aż mu spadła czapka. Potem siadł w śniegu.
- Nic będziemy się z tobą patyczkować! - krzyknął Saul.
Podniósł “języka” za futro i przerzucił przez burtę. “Język” z łoskotem upadł na dno kabiny i przycichł.
- Tfu - powiedział ze wstrętem Anton. - Ale zajęcie.
Sięgnął po dwa worki stojące przy gliderze i powlókł je do zaprzęgu. Rozpakował, wyjął odzież i rozłożył na śniegu. To samo zrobił x żywnością. Ludzie sprawiali wrażenie nieżywych i tylko ostrożnie podkulali nogi, kiedy Anton przechodził obok nich.
Wadim stał oparty ze znużeniem o ciepłą burtę pojazdu i patrzył na zryty śnieg, na przewrócone sanie, na ciała skulone \v księżycowej poświacie. Słyszał, jak Anton mówi ze smutkiem:
- Komisjo do Spraw Kontaktów, gdzieżeś ty?
Wadim dotknął boku. Krew jeszcze ciekła. Poczuł mdłości. Całkiem już osłabiony wygramolił się do kabiny. Wszystko wyszło nie tak, wszystko wypadło niedobrze. Jeniec leżał twarzą do podłogi, zasłaniając głowę rękami. Zapewne oczekiwał śmierci, a być może i tortur. Nad nim, nie spuszczając zeń oczu, siedział rozwścieczony Saul. Podszedł Anton i również wdrapał się do kabiny.
- Co z tobą? - zapytał.
Wadim z trudnością odrzekł:
- Wiesz, Toszka, zranili mnie. Jestem teraz do niczego.
Anton przyglądał mu się chwilę.
- No, rozbieraj się - rozkazał.
- Ech - chrząknął z irytacją Saul.
Wadim ściągnął kurtkę. Mdliło go. Pociemniało mu w - oczach. Zobaczył skupioną twarz Antona i oblicze Saula skrzywione z żalu. W następnej chwili poczuł zimne palce na swym boku.
- Nożem - stwierdził Saul. Jego głos dochodził jakby zza ściany. - Jak pan to wszystko nieumiejętnie. Ja bym go zgarnął jedną ręką.
- To nie on - wymamrotał Wadim. - To mieczem... jeden nagi...
- Nagi? - zdziwił się Saul. - No, przyjaciele, tego to nawet ja nie rozumiem.
Anton coś odpowiedział, ale wtedy przed oczami Wadima popłynęły kręgi i gwiazdy i stracił przytomność.
Rozdział 6
- Proszę spojrzeć, panie Antonie - powiedział Saul. - Antonie! Zemdlał, widzi pan?
- Śpi - odparł Anton. Uważnie oglądał ranę. Rana była cięta i dosyć głęboka. Miecz trafił na żebro i tylko przeciął mięśnie. Anton odetchnął z ulgą. Saul patrzył przez ramię, sapiąc niespokojnie.
- Źle z nim? - spytał szeptem.
- Nie, drobiazg - odrzekł Anton. - Za godzinę wszystko będzie w porządku. - Odsunął Saula. - Proszę tylko, żeby pan usiadł.
Saul odchylił się do tyłu w fotelu i ze złością zaczął się wpatrywać w nieruchomego “języka”. Anton bez pośpiechu rozpiął worek, wyjął puszkę z koloidem i obficie zalał ranę. Pomarańczowa galareta od razu zróżowiała, pokryła się różowawymi strzałkami - jak kożuch na mleku. To ci krew, pomyślał Anton. Zdrowe chłopisko z tego Dimki! Popatrzył na twarz Wadima. Była nieco bledsza niż zwykle, ale tak samo spokojna i pełna ukojenia jak zawsze, kiedy spał. I oddychał również jak zwykle, nosem - głęboko, bezszelestnie i swobodnie. Anton położył palce po obu stronach rany i zamknął oczy.
Podstawy psychochirurgii wchodziły w zakres przygotowania kosmonauty. Praktycznie każdy pilot umiał, wykorzystując rezonans psychodynamiczny, przeciąć i zagoić żywą tkankę. Operacja wymagała olbrzymiego napięcia i niezwykłej koncentracji. Normalnie stosowano neurogeneratory, ale w warunkach polowych zabieg musiał być wykonany po znachorsku i w takich sytuacjach Anton współczuł znachorom.
Anton słyszał jakby przez sen, jak za jego plecami ciężko wzdycha i kręci się Saul, i pochlipując, mamrocze coś jeniec. Nieprzyjemny, kwaśny odór bijący od tubylca wypełniał kabinę.
Anton otworzył oczy. Rana zabliźniła się, wypchnąwszy koloid - teraz była po prostu różową blizną. Chyba wystarczy, pomyślał Anton. Inaczej nie będę mógł prowadzić glidera. Był cały mokry.
- No, już po wszystkim - powiedział oddychając głęboko.
Saul uniósł się i popatrzył na ranę.
- Ki diabeł? - mruknął. - Jak pan to robi?
Anton rozejrzał się i wzdrygnął. Na zewnątrz do kopuły przywarły straszne twarze, wychudłe, z zapadniętymi policzkami, z wyszczerzonymi zębami. Niczym starodawna, upiorna wizja: umarli zaglądają do twego domu. Anionowi mróz przeszedł po kościach. Saul ściągnął kosmate brwi i pogroził palcem. Po spektrolicie bezgłośnie zastukały kościste pięści.
- Idźcie do domu! Do domu! - powiedział głośno Saul.
Anton zaczął ubierać Wadima.
- Zaraz polecimy - zapowiedział.
- Przecież pan ich wszystkich pozabija.
Anton pokręcił głową i przedostał się na miejsce kierowcy. Glider drgnął i powoli zaczął się wznosić. Twarze na zewnątrz zniknęły. Długa, koścista ręka z obłamanymi paznokciami ześlizgnęła się po spektrolicie i także znikła.
Nastawiwszy glider na peleng “Okrętu”, Anton dał pełny gaz. Spieszył się - była już północ.
- Co oni w nim widzą? - mamrotał Saul. - Esesman, zwierzę, sam widziałem, jak dźgał ich piką, popędzał.
Anton milczał.
- O Boże! - krzyknął Saul. - Ile na nim paskudztwa! Aż się mrowi...
- Co się mrowi?
- Coś w rodzaju wszy. Trzeba go najpierw wymyć i wszystko zdezynfekować...
Jeszcze jedno zajęcie, pomyślał Anton. Saul, jakby odgadując jego myśli, dodał:
- Drobiazg, ja się tym zajmę. Żeby tylko nie padł z wrażenia.
Anton prowadził glider z maksymalną prędkością, trzymając się sto metrów nad ziemią. Mały, jaskrawy księżyc stał prawie w zenicie, czerwony sierp dawno zaszedł, a naprzeciw spoza białego horyzontu wschodził trzeci księżyc, różowy i spłaszczony. Wadim poruszył się, ziewnął głośno, mruknął: “zaleczyłeś?”, a potem znowu usnął.
- Co on robi? - spytał Anton. Był tak zmęczony, że nie chciało mu się odwracać.
- Kto?
- “Język”.
- Leży i śmierdzi. Wieki całe nie wąchałem takiego smrodu...
Wieki całe, pomyślał Anton. A ja w ogóle nigdy nie wąchałem. I nie chciałbym... Saul ma rację: niepotrzebnie wplątaliśmy się w tę historię. Saul jest mądrym człowiekiem. To rzeczywiście system. Cywilizacja w fazie niewolnictwa. Niewolnicy i panowie. Co prawda myślałem, że wierni niewolnicy zdarzają się wyłącznie w kiepskich książkach... Wierny niewolnik - jakież to ohydne! No trudno - stało się, odwrót byłby spóźniony i głupi. Przynajmniej, dowiemy się wszystkiego. Ale przecież nie to jest najważniejsze... Gdybym nawet od razu zrozumiał, co tu się dzieje, i tak nie mógłbym odwrócić się plecami... Do wykopu, w którym maszyny miażdżą ludzi... do zagnojonego osiedla... Ciekawe, czy Światowa Rada pogodzi się z istnieniem planety o ustroju niewolniczym? Nagle uświadomił sobie cały ogrom problemu. Nigdy jeszcze nie było takiej alternatywy: wpływać lub nie wpływać na historię obcej planety? Mieszkańcy Leonidy i Tagory są zbyt obcy ludziom. Psychologia Leonidan do tej pory pozostaje zagadką i nikt nie potrafi powiedzieć, jaki tam mają ustrój społeczny... A humanoidzi Tagory żądają od przyrody tak mało, że w ogóle nie wiadomo, jak mogli dorosnąć do stworzenia swojej techniki... Ale tutaj, na Sauli, sprawa przedstawia się całkiem inaczej. Nigdzie indziej stosunki społeczne nie przybierają takiej potwornej, a jednocześnie, widocznie, takiej jedynie możliwej formy... Rodzony brat ludzkości - bardzo młody, bardzo niedojrzały i bardzo okrutny... I na dodatek - idiotyczne maszyny przybyszów...
Daleko przed nimi na błękitnej równinie ukazał się maleńki, czarny punkt. Oto i “Okręt”, pomyślał Anton. A obok, pod śniegiem - umarli. Jakie to dziwne, minął zaledwie dzień, a już się przyzwyczaiłem. Jakbym przez całe życie chodził wśród nagich trupów leżących na śniegu. Człowiek łatwo przyzwyczaja się. Psychiczna akomodacja. Dziwne. Być może sedno w tym, że oni są mimo wszystko obcy. Może na Ziemi bym od tego wszystkiego zwariował. Nie, po prostu otępiałem...
Zmniejszając prędkość, zatoczył krąg nad “Okrętem”. “Okręt” wyglądał pokrzepiająco - znajomy, czarny stożek nad niebieskimi wzgórzami. I dwa ostre cienie: krótki czarny i długi różowy. Glider wylądował przed wejściem. Śnieg wokół “Okrętu” zamarzł i zamienił się w zwarte pole lodowe. Anton poklepał Wadima po kolanie.
- No co, co? - zapytał sennym głosem Wadim.
- Pobudka.
- A niech cię...
- Wstawaj, Dimka. Pójdziemy na “Okręt”.
- Zaraz - powiedział Wadim i cmoknął. - Jeszcze chwileczkę...
- Połaskotać go? - rzeczowo zaproponował Saul.
Wadim momentalnie otworzył oczy i podniósł się.
- Aha, to “Okręt”... Rozumiem.
Wyszli na twardy, śliski śnieg. Od mroźnego powietrza zaparło im dech w piersiach. Słychać było, jak Waadim zaszczekał zębami. Saul przytrzymywał “języka” za kark. Co myśli teraz ten biedak, zastanawiał się Anton.
- Idźcie na górę - powiedział Saul - a ja z nim prosto pod prysznic.
Weszli do “Okrętu”, zaciągnęli błonę włazu i Anton, popychając Wadima, zaczął wchodzić na górę do mesy. Wadim drzemał poszczekując zębami. Na dole straszliwie wrzasnął jeniec. Wadim wzdrygnął się.
- Co się tam dzieje? - zapytał niespokojnie.
- Wielkie mycie - wyjaśnił Anton. - Miał pełno pasożytów.
Rozległ się głos Saula:
- Idź po dobremu, może nie padniesz...
Trzasnęły drzwi łazienki. Przyjaciele weszli do mesy i natychmiast zwalili się na fotele.
- Miły, poczciwy “Okręt” - powiedział Wadim. - Jak tu dobrze, jak czysto...
Anton leżał z zamkniętymi oczami.
- Boli cię? - spytał.
- Swędzi...
- Jak swędzi, to w porządku... Słuchaj, czego potrzebujesz do pracy?
- Komputera - odpowiedział Wadim. - Połowy pamięci. Obu analizatorów. Jak najwięcej kawy i jakiegoś smacznego jedzenia dla “języka”. Za dwie godziny będzie już tu siedział przy stole i gawędził z tobą o sensie życia.
Z dołu doleciał ryk, odgłosy szamotaniny i człapania bosych nóg.
- Dokąd? - wrzasnął Saul. - Na miejsce... Chodź no tu!
- Zdrowo go myje - powiedział Wadim z szacunkiem. - Na pewno mydło dostało mu się do oka... Ale intonacje Saul ma nie takie jak trzeba. Cały ten krzyk nieszczęsny “język” odbiera jako błagalny szept. Ton rozkazu natomiast jest taki - Wadim, wyciągnąwszy szyję, lamentujące i przeraźliwie zapiszczał.
- Ktoś nadepnął kociakowi na głowę - stwierdził Anton.
- O właśnie!
- No dobrze, zajmiesz sterownię... Ja wszystko przyniosę.
Wadim popatrzył na niego z uwagą.
- Antonie, przyjacielu, przecież wyżęło cię jak cytrynę.
- Trochę... Ranę masz niezbyt groźną, ale zmęczyłem się. Czy wiesz, jaka to harówka?
- Kładź się spać, sam sobie poradzę. A Saul mi wszystko przyniesie.
- Dobra - powiedział Anton. - To już mój kłopot. Idźże - machnął ręką. - Przygotuj się.
Wadim podniósł się.
- Mimo wszystko radzę ci pospać - powiedział idąc do sterowni. Nagle zatrzymał się. - A czy wzięli odzież?
Z początku Anton nie zrozumiał, a potem odrzekł:
- Prawdę mówiąc nie mam pojęcia... Nie pamiętam. Ale byli z nas bardzo niezadowoleni.
- Co za galimatias - jęknął Wadim. - Niczego nie pojmuję. Za co on mnie mieczem.
Pokręcił głową i poszedł do sterowni. Anton od razu zapadł w drzemkę. Przyśniło mu się, że poszedł do kuchni, zaparzył mnóstwo kawy, przyniósł do sterowni dzbanek i konserwy, a Wadim był zajęty i coś mu tam odburknął, więc Anton poszedł do swojej kajuty, usiadł przy stole, aby przygotować program powrotu, ale bardzo mu się chciało spać i przez cały czas trafiały mu się stare programy z poprzednich rejsów. Potem obudził go Saul.
- Proszę - powiedział Saul.
Przed Antonem stał zgrabny chłopak o jasnej twarzy, ubrany w krótkie spodenki i tetrakanetylenową kurtkę, czarnooki i mocno wystraszony.
- Śliczny, prawda? - spytał kpiąco Saul.
Anton roześmiał się.
- Piękna rasa - odpowiedział. - Witaj, młodszy bracie.
Młodszy brat patrzył na niego okrągłymi ze strachu oczami. Ale fajny chłopak! pomyślał Anton.
- A to miał pod futrem - powiedział Saul i położył na stole twardą paczuszkę.
Jeniec zrobił ruch w jej kierunku.
- No! - groźnie powiedział Saul. - Znowu? Już ja ci!
Jeniec skulił się. Widocznie intonacje Saula przyswoił już wystarczająco. Anton sięgnął po pakiet, obejrzał go i otworzył. W kopercie z dobrze wyprawionej skóry leżał wymyślnie złożony arkusz papieru, jakiś schemat na osobnej kartce i kilka kawałków zakrwawionego tamponu.
- Rozumiecie? - powiedział Saul. - Zdarli to z rannych.
Anton przypomniał sobie okaleczonych ludzi w szeregu i zacisnął zęby.
- To z pewnością meldunek - oświadczył po chwili milczenia. - O naszym pojawieniu się. Wadimie! - zawołał.
Nagle jeniec przemówił. Mówił szybko, bijąc się dłońmi w piersi, ha jego twarzy malowały się przerażenie i rozpacz, co dziwnie kontrastowało z ostrym i nawet jakby drwiącym brzmieniem głosu. Do sali zszedł Wadim i stanął za plecami jeńca przysłuchując się. Jeniec zamilkł i zasłonił twarz rękami.
- Popatrz no, Wadimie - powiedział Anton podając mu kartkę.
- O! - rzekł Wadim. - List! Ależ to cudownie! O połowę mniej pracy!
Wziął jeńca za rękaw i poprowadził do sterowni, oglądając po drodze kartkę. Jeniec pokornie wlókł się za nim. Saul uważnie studiował schemat.
- Nie jestem specjalistą - oświadczył - ale moim zdaniem to jest dokładny rysunek wnętrza tamtego czołgu. Pamięta pan, w wykopie?
Rzucił rysunek Anionowi. Plan wnętrza czołgu sporządzono niebieską farbą, bardzo starannie, ale na papierze widać było mnóstwo śladów brudnych palców. Był to plan kabiny-durszlaka - najwyraźniej bardzo dokładny plan. Niektóre otwory oznaczono niechlujnie wymalowanymi krzyżykami, niektóre po prostu przekreślono. Anton ziewnął i przetarł oczy. No cóż, pomyślał ospale, właściciele niewolników sporządzają doskonałe schematy.
- Niech pan posłucha, kapitanie - powiedział Saul - proszę iść spać. I tak dopóki nasz lingwista nie skończy, nic tu po panu.
- Tak pan myśli?
- Jestem pewien.
Głos Wadima zażądał ze sterowni:
- Kawy i puszkę konfitur.
- Zaraz - krzyknął Saul. - Niechże pan już idzie, Antonie ponaglał.
- Nigdzie nie pójdę - mruknął Anton. - Zostaję tutaj.
Zamknął oczy i zaprzestał oporu. Spał niespokojnie, często się budził i otwierał oczy. Widział, jak na palcach przemyka się Saul - w jednej ręce miał pustą puszkę, a w drugiej dzbanek. Następnym razem Saul przeszedł do sterowni z zastawioną tacą i w mesie zapachniało pomidorami. Potem Saul znalazł się nagle przy stole. W zadumie ssał pustą fajkę i z uwagą przyglądał się Antonowi. Z góry ze sterowni dolatywały monotonne głosy. “ Su-u... Mu-u... Bu-u...” mówił Wadim i mechaniczny głos powtarzał: “Su-u... Mu-u... Bu-u... Pracować - ka-ro-su-u... Robotnik - ka-ro-bu... Zostać robotnikiem - ka-ro-mu-u...” Sen napływał i znowu odpływał. Głos Wadima recytował niezrozumiale: “Lśniący... Wielki i Potężny Głaz... idai-chikari... tika-u-do...”, a jazgotliwy głos jeńca poprawiał: “Tikoo... udoo...” Wadim krzyczał: “Saulu! Kawy!” - “Trzeci dzbanek”, gderał niezadowolony Saul.
Potem Anton zbudził się i poczuł, że już nie chce spać. Saula w mesie nie było. Na górze Wadim porządnie ochrypłym głosem wymawiał starannie: “Sorinaka-bu... torunaka-bu... saponuri-su...” Jeniec coś pomrukiwał basem w odpowiedzi. Anton spojrzał na zegarek. Była trzecia rano czasu miejscowego. No, zuch z tego najstrukturalniejszego, pomyślał Anton z szacunkiem. Raptem ogarnęło go zniecierpliwienie. Trzeba było kończyć.
- Dimka! - krzyknął. - Jak ci idzie?
- Obudziłeś się? - zachrypiał Wadim. - Czekamy tylko na ciebie. Zaraz schodzimy.
Z kajuty wysunęła się głowa Saula.
- Już? - poinformował się. Zza uchylonych drzwi walił dym.
- Proszę wejść, panie Saulu - powiedział Anton. - Zaraz zaczynamy.
Saul usiadł w fotelu i rzucił schemat na stół. Ze sterowni zszedł na dół jeniec. Chwiał się lekko na nogach. Policzki miał umazane konfiturami. Nie zwracając na nikogo uwagi, zatrzymał się i zaczął patrzeć w górę z wyrazem psiego oddania w oczach. Z góry schodził już Wadim, trzymając oburącz wielką, błyszczącą skrzynię - przystawke-analizator. Podszedł do stołu, postawił analizator i osunął się bezwładnie na fotel. Na jego twarzy malował się triumf.
- Jestem genialny! - zakomunikował ochrypłym głosem. - Mą-dra-la! Wielki Potężny Głaz! Chikari-tiko-udo!
Przy ostatnich słowach jeniec przestał oblizywać palce i z szacunkiem złożył ręce przed piersią.
- Hę? - wrzasnął Wadim, wyciągając doń rękę. Potem oświadczył:
Gdy na statku coś się zdarzy,
Starczy mi jedyny ruch:
Wskrzesi uśmiech na twej twarzy
Najstrukturalniejszy zuch.
Anton z zadowoleniem popatrzył na niego. Na skroniach Wadima sterczały żółte różki mnemokryształów. Jeńcowi także sterczały żółte różki. Obaj mieli w sobie coś z dobrodusznych młodych biesów. Zresztą jeniec był bardziej podobny do cielaka. Saul również uśmiechał się ssąc fajkę.
- Uprzedzam - ogłosił Wadim. - Abstrakcyjnych pytań zadawać mu nie warto. Głąb jakich mało. Wykształcenie - dwie klasy. - Wstał i podał Antonowi i Saulowi po parze mnemokryształów. - Myśli wyłącznie konkretnie. - Zwrócił się do jeńca:
- Ringa chosi-mu?
“Chcesz konfitury?” - zrozumiał Anton.
“Język” uśmiechnął się przymilnie i znowu złożył ręce przed piersią.
- No widzicie? - powiedział Wadim. - Znowu chce konfitur. Ale zaczeka. Możemy zaczynać.
Anton zawahał się. Nagle uprzytomnił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, jak się to robi. Wadim i Saul wyczekująco patrzyli na niego. Jeniec smętnie przestępował z nogi na nogę.
- Jak pan ma na imię? - spytał Anton z niezwykłą łagodnością. Nie podobało mu się, że jeniec do tej pory czuje się niepewnie i najwyraźniej boi się.
Jeniec spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Chajra - odrzekł i stanął nieruchomo.
“Z rodu wzgórz” - zrozumiał Anton.
- Bardzo mi miło - powiedział. - Ja mam na imię Anton.
Wyraz zaskoczenia na fizjonomii Chajry pogłębiał się.
- Proszę powiedzieć, panie Chajro, w jakim charakterze pan pracuje?
- Nie pracuję. Jestem wojownikiem.
- Widzi pan - rzekł Anton - z pewnością jest pan obrażony z powodu gwałtu, do jakiego byliśmy zmuszeni uciec się w stosunku do pana. Ale nie powinien pan żywić do nas urazy. Doprawdy nie mieliśmy innego wyjścia.
Jeniec podparł się ręką pod bok, wydął dolną wargę i zaczął patrzeć w przestrzeń obok Antona. Saul donośnie zakasłał i zaczął bębnić palcami po stole.
- Nie powinien się pan niczego obawiać - kontynuował Anton. - Nie zrobimy panu nic złego.
Na twarzy jeńca wyraźnie zarysowała się wyniosłość. Obejrzał się, odszedł dwa kroki w bok i usiadł na skrzyżowanych nogach na podłodze, bokiem do Antona. Oswaja się, pomyślał Anton. To dobrze. Wadim rozwalony w fotelu spoglądał na to wszystko z satysfakcją. Saul przestał bębnić palcami i zaczął postukiwać w stół fajką.
- Chcemy jedynie zadać panu kilka pytań - kontynuował z werwą Anton - ponieważ koniecznie musimy dowiedzieć się, co tu się dzieje.
- Konfitur - nieprzyjemnym głosem przemówił Chajra. - I to szybko.
Wadim roześmiał się z zadowoleniem.
- Such a little pig!*[*ale prosię] - powiedział.
Anton zarumienił się i spojrzał na Saula. Saul powoli wstawał. Twarz miał nieruchomą i znudzoną.
- Dlaczego nie przynoszą konfitur? - rzucił Chajra w przestrzeń. - I niech wszyscy milczą, dopóki ja będę pytał. I niech przyniosą konfitur i kołdry, bo jest mi twardo siedzieć.
Zapanowało milczenie. Wadim przestał się uśmiechać i z powątpiewaniem popatrzył na analizator.
- Do you think - zapytał mocno speszony Anton - we should better bring him some jam?*[* Czy nie sądzicie, że byłoby lepiej, gdybyśmy mu przynieśli trochę dżemu?]
Saul nie odpowiedział. Powoli zbliżył się do jeńca. Jeniec siedział z kamienną twarzą. Saul odwrócił się do Antona.
- You have taken a wrong way, boys - stwierdził. - It won't pay with SS-men.* *[ Obraliście niewłaściwy sposób, chłopcy. To nie wyjdzie z esesmanami.] - Jego ręka miękko opadła na szyję Chajry. Po twarzy Chajry przemknęło zaniepokojenie - He is a pithecanthrope, that's what he is - powiedział łagodnie Saul. - He mistakes your soft handling for a kind of weakness.*[* To pitekantrop, ot co. Bierze wasze łagodne traktowanie za rodzaj słabości.]
- Saulu, Saulu - powiedział Anton zatrwożony.
- Speak only English!*[* Niech pan mówi tylko po angielsku.] - szybko uprzedził Saul.
- Gdzie konfitury? - spytał niepewnie jeniec.
Saul potężnym szarpnięciem poderwał go na nogi. Na kamiennym obliczu Chajry zarysował się niepokój. Saul powolnym krokiem obszedł przesłuchiwanego dookoła, oglądając od stóp do głów. Ale widoczek, pomyślał Anton z mimowolnym strachem i obrzydzeniem. Saul wyglądał niezachęcająco. Za to Chajra złożył ręce na piersi i uśmiechał się przymilnie, Saul bez pośpiechu wrócił na swój fotel i usiadł. Chajra patrzył teraz wyłącznie na niego. W mesie panowała martwa cisza.
Saul zaczął nabijać fajkę, od czasu do czasu spoglądając na Chajrę spode łba.
- Now I interrogate*[* Teraz ja przesłuchuje.] - oświadczył - and you don't interfere. If you choose to talk to me, speak English.*[* A wy nie wtrącajcie się. Jeśli zechcecie coś do mnie powiedzieć, to mówcie po angielsku.]
- Agreed?*[* Zgoda] - powiedział Wadim i coś przełączył w analizatorze. Anton skinął głową.
- What did you do to that box?*[* Co pan zrobił z tą skrzynką? ] - podejrzliwie zapytał Saul.
- Took measures - odpowiedział Wadim. - We don't need him to learn English as well, do we?*[* Małe zabezpieczenie. Przecież nie chcemy, żeby nauczył się również angielskiego. Nieprawdaż?]
- Okay - powiedział Saul. Zapalił fajkę. Uchylając się od kłębów dymu, Chajra patrzył na niego z przerażeniem.
- Imię? - ponuro spytał Saul. Jeniec drgnął i przygarbił się cały.
- Chajra.
- Stanowisko?
- Nosiciel kopii. Strażnik.
- Kto jest naczelnikiem?
- Kadajra. (“Z rodu wichrów” - zrozumiał Anton).
- Stopień naczelnika?
- Nosiciel świetnego miecza. Naczelnik straży.
- Ilu jest strażników w obozie?
- Dwie dziesiątki.
- Ile jest ludzi w chałupach?
- W chałupach nie ma ludzi.
Anton i Wadim wymienili spojrzenia. Saul beznamiętnie kontynuował.
- Kto mieszka w chatach?
- Przestępcy.
- A przestępcy to nie ludzie?
Na twarzy Chajry odmalowało się szczere zdumienie. Zamiast odpowiedzi niepewnie się uśmiechnął.
- Dobra. Ilu jest przestępców w obozie?
- Bardzo dużo. Nikt nie liczy.
- Kto przysłał tutaj przestępców?
Jeniec mówił długo i z wielkim zaangażowaniem, ale Anton usłyszał tylko:
- Ich przysłał Wielki i Potężny Głaz, Płomienny Grom z Nogą w Chmurach, Żyjący Dopóki Nie Znikną Maszyny.
- Oho - zdziwił się Saul - to oni znają słowo “maszyny”?
- Nie - odezwał się Wadim. - To ja znam słowo “maszyny”. Chodzi o maszyny w wykopie i na szosie. Wielki i tak dalej to prawdopodobnie miejscowy władca.
Jeniec słuchał tego dialogu z grymasem tępej rozpaczy.
- No dobra - powiedział Saul. - Lecimy dalej. Czego są winni przestępcy?
Jeniec ożywił się i znowu zaczął mówić długo i dużo i Anton znowu niewiele mógł z tego zrozumieć.
- Są przestępcy, którzy pragnęli zmienić Głaza... Są przestępcy, którzy brali cudze rzeczy... Są przestępcy, którzy zabijali ludzi... Są przestępcy, którzy pragnęli dziwnego...
- Rozumiem. Kto przysłał tu strażników?
- Wielki i Potężny Głaz z Nogami na Ziemi.
- Po co?
Jeniec milczał.
- Pytam, co tu robi straż?
Jeniec milczał. Nawet zamknął oczy. Saul wściekle zasapał.
- Tak?! Co robią przestępcy?
Jeniec pokręcił głową, nie otwierając oczu.
- Mów! - ryknął Saul tak, że Anton aż się wzdrygnął. Komisjo do Spraw Kontaktów, pomyślał strapiony, gdzie jesteś?
Jeniec wyznał płaczliwie:
- Zabiją mnie, jeśli powiem.
- Zabiją cię, jeśli nie powiesz - obiecał Saul. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk i otworzył go. Jeniec zadrżał.
- Saulu! - powiedział Anton. - Stop it.*[* Niech pan przestanie.]
Saul zaczął czyścić scyzorykiem fajkę.
- Stop what?*[* Co mam przestać robić?] - poinformował się.
- Przestępcy zmuszają maszyny do poruszania się - ledwie dosłyszalnie przemówił Chajra. - Strażnicy patrzą.
- Na co patrzą?
- Jak maszyny poruszają się.
Saul wziął schemat i podsunął jeńcowi pod nos.
- Mów wszystko - przykazał.
Chajra opowiadał długo i zawile, Saul popędzał go i poprawiał. Najwidoczniej wszystko sprowadzało się do tego, że miejscowe władze usiłowały opanować umiejętność kierowania maszynami. Stosowano przy tym iście barbarzyńskie metody. Przestępców zmuszano do wtykania palców w otwory, do naciskania guzików i klawiszy, do grzebania we wnętrzach silników i obserwowano, co się wtedy dzieje. Najczęściej nie działo się nic. Często maszyny wylatywały w powietrze. Rzadziej zaczynały poruszać się, miażdżąc i kalecząc wszystkich wokół. I tylko bardzo rzadko udawało się zmusić maszyny do uporządkowanego ruchu. Podczas pracy strażnicy trzymali się z daleka od wypróbowywanej maszyny, a przestępcy biegali od nich do maszyny i z powrotem, komunikując, w jaką dziurę zostanie wsunięty palec, albo jaki guzik zostanie naciśnięty. Wszystko to starannie nanoszono na schematy.
- Kto wykonuje schematy?
- Nie wiem.
- Wierzę. Kto przywozi schematy?
- Wielcy naczelnicy na ptakach.
- On ma na myśli nasze znajome ptaszki - wyjaśnił Wadim. - Prawdopodobnie tutaj oswajane.
- Komu są potrzebne maszyny?
- Wielkiemu Potężnemu Głazowi, Płomiennemu Gromowi z Nogą w Niebie, Żyjącemu Dopóki Nie Znikną Maszyny.
- Co on robi z maszynami?
- Kto?
- Głaz.
Na twarzy jeńca pojawił się niepokój.
- Przecież to stanowisko, panie Saulu - przypomniał Wadim. - Obowiązuje pełny tytuł.
- Dobrze. Co robi z maszynami Wielki i Potężny Głaz, z Nogą w Niebie... albo na Ziemi? Tfu, do diabła, nie pamiętam... Żyjący Dopóki... to...
- Dopóki Nie Znikną Maszyny - podpowiedział Wadim.
- Jakieś niedorzeczności - wybuchnął gniewem Saul. - Co mają z tym wspólnego maszyny?
- To tytuł - wyjaśnił Wadim. - Symbol wieczności.
- Niech pan posłucha, Wadimie. Proszę go zapytać, co on robi z maszynami.
- Kto?
- No, ten Głaz, niech go diabli porwą.
- Niech pan mówi po prostu: Wielki i Potężny Głaz - doradził Wadim.
Saul odsapnął i położył fajkę na stole.
- A więc, co robi z maszynami Wielki i Potężny Głaz?
- Nikt nie wie, co robi Wielki i Potężny Głaz - odparł z godnością jeniec.
Anton nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Wadim śmiał się, wczepiony konwulsyjnie w poręcze. Jeniec patrzył na nich ze strachem.
- Skąd przywozi się schematy?
- Spoza gór.
- Co jest za górami?
- Świat.
- Ilu jest ludzi na świecie?
- Bardzo dużo. Nie sposób zliczyć.
- Kto przyprowadza maszyny?
- Przestępcy.
- Skąd?
- Z twardej drogi. Tam dużo maszyn. - Jeniec pomyślał i dodał: - Nie sposób zliczyć.
- Kto robi maszyny?
Chajra uśmiechnął się ze zdumieniem.
- Maszyn nikt nie robi. Maszyny są.
- Skąd się wzięły?
Chajra wygłosił mowę. Tarł twarz, głaskał się po bokach i spoglądał na sufit. Przewracał oczami i chwilami wręcz śpiewał. W przybliżeniu wyszło mu co następuje.
Dawno, dawno temu, kiedy nikt się jeszcze nie urodził, z czerwonego księżyca spadły olbrzymie skrzynie. W skrzyniach była woda. Tłusta i lepka jak konfitury. Ciemnoczerwona jak konfitury. Najpierw woda zrobiła miasto. Potem zrobiła w ziemi dwie dziury i wypełniła je dymem śmierci. Potem woda stała się twardą drogą między dziurami, a z dymu zrodziły się maszyny. Od tej pory jeden dym rodzi maszyny, drugi dym pochłania je i tak będzie zawsze.
- No, to i bez ciebie wiemy - burknął Saul. - A jeśli przestępcy nie chcą poruszać maszyn?
- Zabijają ich.
- Kto?
- Strażnicy.
- Ty też zabijałeś?
- Zabiłem trzech - odrzekł z dumą Chajra.
Anton zamknął oczy. Chłopiec, pomyślał. Fajny, sympatyczny chłopiec. I mówi o tym z dumą...
- W jaki sposób ich zabijałeś?
- Jednego zabiłem mieczem. Pokazywałem naczelnikowi, że mogę rozrąbać ciało jednym ciosem. Teraz wie, że mogę. Drugiego zabiłem pięścią. A trzeciego rozkazałem rzucić mi na kopię.
- Komu rozkazałeś?
- Innym przestępcom.
Przez pewien czas Saul milczał.
- Nudno - powiedział jeniec. - Służba zaszczytna, ale nudna. Nie ma kobiety. Nie ma mądrych rozmów. Nudno - powtórzył i westchnął.
- Dlaczego przestępcy nie uciekają?
- Uciekają. Niech uciekają. Na równinie śnieg i ptaki. W górach straż. Mądrzy nie uciekają. Wszyscy chcą żyć.
- Dlaczego niektórzy mają złote paznokcie?
Jeniec odpowiedział szeptem:
- To byli bardzo bogaci ludzie. Ale pragnęli dziwnego, a niektórzy nawet usiłowali zmienić Głaza. Oni są obrzydliwi jak padlina - powiedział głośno. - Wielki i Potężny Głaz, Płomienny Grom przysyła ich tutaj ze wszystkimi krewnymi. Prócz kobiet - dodał z żalem.
- Wiecie co - powiedział Saul - mam ogromną ochotę, aby powiesić najpierw jego, a potem wszystkich pozostałych nosicieli mieczy i kopii na tej równinie. Ale byłoby to, niestety, bezcelowe. - Znowu nabił fajkę. - Nie mam więcej pytań. Pytajcie wy, jeśli chcecie.
- Nas nie wolno wieszać - szybko powiedział pobladły Chajra. - Wielki i Potężny Głaz, z Nogą na Niebie, okrutnie was ukarze.
- Mam gdzieś twojego Wielkiego i Potężnego - powiedział Saul zapalając fajkę. Palce mu drżały. - Będziecie jeszcze pytać czy nie?
Anton pokręcił przecząco głową. Nigdy w życiu nie czuł takiego obrzydzenia. Wadim podszedł do Chajry i zerwał z jego skroni mnemokryształy.
- Co robimy? - spytał.
- Taki jest człowiek - powiedział w zadumie Saul. - Na drodze do was musi przejść przez to wszystko i jeszcze przez wiele innych rzeczy. Jak długo pozostanie zwierzęciem, mimo że stanie na tylnych łapach i weźmie do rąk narzędzia pracy? Tych jeszcze można usprawiedliwić, nie mają zielonego pojęcia o wolności, równości i braterstwie. Wszystko przed nimi. Jeszcze będą ratować cywilizację komorami gazowymi. Kiedyś staną się mieszczanami i doprowadzą swój świat na skraj przepaści. Ale mimo wszystko jestem zadowolony. W tym świecie panuje średniowiecze, to zupełnie oczywiste. Tytułomania, pompatyczne przemowy, złocone paznokcie, ciemnota... Ale już teraz są tutaj ludzie, którzy pragną dziwnego. Jakie to piękne - człowiek, który pragnie dziwnego! I tego człowieka, oczywiście, boją się. Ten człowiek również ma przed sobą długą drogę. Będą go palić na stosach, krzyżować, wsadzać za kraty, potem za drut kolczasty... Tak. - Zamilkł nagle. - A jakie to przedsięwzięcie! zawołał po chwili. - Opanować maszyny, nie mając najmniejszego pojęcia o maszynach! Wyobrażacie sobie! Jaki śmiały umysł! Teraz, niewątpliwie, wsadzono by go do obozu. Teraz wszystko jest rutyną, czymś w rodzaju obrzędu na cześć potężnych przodków... i nikt, zapewne, nie wie i wiedzieć nie chce, po co to wszystko potrzebne. Chyba że jest pretekstem do tworzenia obozu śmierci. A kiedyś to była idea...
Zamilkł i zaczął intensywnie pykać z fajki. Anton powiedział:
- Po co tak posępnie, Saulu. Oni wcale nie muszą przechodzić przez komory gazowe i inne okropności. Przecież my już tutaj jesteśmy.
- My! - Saul uśmiechnął się. - Co my możemy zrobić? Oto jest nas tu trzech i wszyscy chcemy czynnie tworzyć dobro. A cóż możemy? Tak, oczywiście, możemy pójść do Wielkiego i Potężnego Głaza jako parlamentariusze rozumu z bożej łaski i poprosić go, aby wyrzekł się niewolnictwa i dał ludowi wolność. Wezmą nas za portki i wrzucą do wykopu. Można również nałożyć białe chlamidy i ruszyć w lud. Pan, Antonie, będzie Chrystusem, Wadim apostołem, a ja, oczywiście, Tomaszem. I zaczniemy głosić socjalizm i może nawet dokonamy kilku cudów. Coś w rodzaju transportu zerowego. Tutejsi faryzeusze wbiją nas na pal, a ludzie, których chcieliśmy ocalić, pokrzykując obrzucą nas kałem... - Wstał i przeszedł się dookoła stołu. - Prawda, mamy skorczer. Możemy, na przykład, wybić straże, ustawić nagich w kolumnę i przedrzeć się przez góry, spalić suwerenów i wasali razem z ich zamkami i napuszonymi tytułami, i wtedy miasta faryzeuszy zamienią się w pochodnie, a nas rozniosą na kopiach, albo, co bardziej prawdopodobne, zarżną w ciemnym kącie, a w kraju zapanuje chaos, z którego wypłyną jacyś saduceusze. Oto co możemy.
Usiadł. Anton i Wadim uśmiechali się.
- Nas wcale nie jest trzech - powiedział Anton. - Nas, drogi Saulu, jest dwadzieścia miliardów. Z pewnością ze dwadzieścia razy więcej niż na tej planecie.
- No i co z tego? - odparł Saul. - Czy rozumiecie, co chcecie uczynić? Chcecie naruszyć prawa rozwoju społecznego! Chcecie zmienić naturalny bieg historii! A czy wiecie, co to jest historia? To sama ludzkość! I niepodobna złamać kręgosłup historii, nie łamiąc kręgosłupa samej ludzkości.
- Nikt nikomu nie zamierza łamać kręgosłupa - zaoponował Wadim. - Były czasy, kiedy całe plemiona i państwa naturalnym biegiem historii przechodziły prosto z feudalizmu do socjalizmu. I żadnych kręgosłupów przy tym nie łamano. Czyżby pan bał się wojny? Wojny nie będzie. Dwa miliony ochotników, piękne miasto ze wszystkimi wygodami, bramy otwarte na oścież, serdecznie zapraszamy! Oto macie lekarzy, nauczycieli, inżynierów, uczonych, artystów... Chcecie żyć jak my? Oczywiście! I my tego chcemy! Garstka śmierdzących feudałów przeciw komunistycznej kolonii - tfu! Naturalnie, to się stanie nie od razu. Trzeba będzie popracować przynajmniej pięć lat...
- Pięć! - rzucił z goryczą Saul, podnosząc ręce do sufitu. - A pięciuset pięćdziesięciu pięciu nie chcecie? Też mi się znaleźli krzewiciele oświaty! Judymowie i Siłaczki! Przecież to jest planeta, rozumiecie? Nie plemię, nie naród, nawet nie kraj - planeta! Cała planeta ciemnoty, grzęzawisko! Artyści! Uczeni! A co będziecie robić, kiedy trzeba będzie strzelać? A będzie trzeba, Wadimie, kiedy pańską przyjaciółkę - nauczycielkę ukrzyżują brudni mnisi... A i pana, Antonie, zmuszą do strzelania, kiedy pańskiego przyjaciela-lekarza zatłuką na śmierć pałkami zuchy w rdzawych hełmach! A wówczas rozbestwicie się i z kolonistów przeobrazicie się w kolonizatorów...
- Pesymizm - wtrącił Wadim - jest to posępne odczucie rzeczywistości, przy którym człowiek ma skłonność do widzenia we wszystkim stron złych, nieprzyjemnych.
Saul przez kilka sekund patrzył na niego dziwnym wzrokiem.
- Niech pan nie żartuje - powiedział wreszcie. - To nie są żarty. Komunizm - to przede wszystkim idea! I to idea nieprosta. Za nią płacono krwią! Nie da się jej nauczyć w ciągu pięciu lat na przykładach poglądowych. Obsypiecie bogactwem niewolnika z dziada pradziada, urodzonego egoistę. I wiecie, co z tego wyjdzie? Albo wasza kolonia przekształci się w niańkę dla spasionych wałkoni pozbawionych najmniejszego bodźca do działania, albo znajdzie się energiczny drań, który za pomocą waszych własnych gliderów, skorczerów i wszelkich innych środków przegoni was z tej planety, a całe bogactwo zgarnie pod własne siedzenie i historia mimo wszystko pójdzie swoją naturalną drogą.
Saul odrzucił szarpnięciem pokrywę zsypu i zaczął z wściekłością wytrząsać fajkę.
- Nie, moi drodzy. Komunizm trzeba opłacić cierpieniem. O komunizm należy walczyć z nim - wskazał fajką w stronę Chajry - ze zwyczajnym prostakiem. Walczyć z nim, kiedy ma kopię, walczyć, kiedy ma muszkiet, walczyć, kiedy ma szmajser i rogaty hełm. I to jeszcze nie wszystko. Kiedy rzuci szmajser, padnie plackiem w błoto i zacznie czołgać się przed wami - oto kiedy rozpocznie się najprawdziwsza walka! Nie o kawałek chleba, lecz o komunizm! Wy go z tego błota podniesiecie, wymyjecie... - zamilkł i odchylił się do tyłu na oparcie fotela.
Wadim w zadumie drapał się po głowie.
Anton powiedział:
- Pan wie lepiej, pan jest historykiem. Oczywiście wszystko to będzie bardzo trudne. Wadim tu plótł, jak zwykle, bzdury bez zastanowienia. Ani we dwóch z Wadimem, ani we trzech z panem nigdy nie rozwiążemy tego problemu - nawet teoretycznie. Ale wiemy jedno: nie było jeszcze takiego wypadku, aby ludzkość postawiła sobie zadanie i nie potrafiła go rozwiązać.
Saul mruknął coś niezrozumiale.
- Jak to będzie wyglądać w praktyce... - Anton wzruszył ramionami. - Cóż, jeśli trzeba będzie strzelać, przypomnimy sobie, jak to się robi, i będziemy strzelać. Tylko że według mnie obędzie się bez strzelaniny. Zaprosimy, na przykład, tych pragnących dziwnego na Ziemię. Zaczniemy od nich. Z pewnością zechcą stąd wyjechać...
Saul szybko podniósł wzrok na Antona i znowu opuścił oczy.
- Nie - powiedział - tylko nie tak. Prawdziwy człowiek wyjechać nie zechce. A nieprawdziwy... - Znowu podniósł oczy i popatrzył Antonowi prosto w twarz. - A nieprawdziwy nie ma nic do roboty na Ziemi. Komu taki jest potrzebny - dezerter w komunizm?
Zapadła niezręczna cisza. Amonowi zrobiło się okropnie żal Saula i ogarnął go straszliwy niepokój o niego. Saula niewątpliwie dotknęło jakieś nieszczęście. I to bardzo złożone nieszczęście, z pewnością równie niezwykłe jak on sam, jak jego słowa i czyny.
Wadim zawołał z udanym ożywieniem:
- A propos... Zapomnieliśmy o czymś! Za co mnie dźgnęli mieczem ci nieszczęśnicy? To trzeba wyjaśnić!
Podbiegł do Chajry, pod którym nogi uginały się ze zmęczenia i od złych przeczuć i ponownie umocował mu na skroni różki mnemokryształów.
- Słuchaj no, pitekantropie - powiedział. - Dlaczego przestępcy, którzy cię wieźli, napadli na nas? Tak bardzo cię kochają?
Chajra odpowiedział:
- Wedle rozkazu Wielkiego i Potężnego Głazu, Płomiennego Gromu Z Nogą W Niebie, Żyjącego Dopóki Nie Znikną Maszyny, przestępcy muszą tu pozostać, dopóki nie znikną maszyny...
- Czyli na zawsze - wyjaśnił Wadim.
- ... ale jeśli przestępca zrobi tak, żeby maszyna poruszała się, otrzymuje łaskę i wraca za góry. Ci, którzy mnie wieźli, szli do domu. Byli już niemal ludźmi. Na strażnicy miałem ich wypuścić i przesiąść się na ptaka. Ale nie zdołali mnie uchronić, chociaż chcieli, bo każdy chce żyć. A teraz ich zakłują. - Ziewnął nerwowo i dodał: - Jeśli słońce wzeszło, to już ich zakłuli.
Anton zerwał się na nogi, przewracając fotel.
- O Boże - jęknął Saul i upuścił fajkę.
Rozdział 7
Nosiciela kopii z rodu wzgórz posadzono między Saulem i Antonem. Znowu był ubrany w swoje futro, które pachniało teraz dezynsektalem, i siedział cicho, niespokojnie poruszając krótkim nosem: węszył. Była piąta rano, zapalała się blada, lodowata zorza. I było bardzo zimno.
Wadim w milczeniu prowadził glider z maksymalną prędkością i myślał wyłącznie o jednym: zdążymy, czy nie zdążymy? Żeby chociaż ci biedacy nie zdecydowali się na natychmiastowy powrót do osiedla. Ale rozumiał, że nie mieli gdzie się podziać. To była ich jedyna szansa ratunku - przekonać naczelnika straży opowiadaniem o tym, jak bohatersko bronili jego wysłannika. Ten gruby bydlak wykończy ich od razu, z goryczą myślał Wadim. Jeśli nie zdążymy. Wyobraził sobie, jak postawią Chajrę przed tłustym nosicielem świetnego miecza i on, Wadim powie: Kajra-me sorinata-mu karo-sika! - oto wasz człowiek! - a potem piskliwie i żałośnie wrzaśnie: Tatimata-ne kori-su - nie waż się zabijać tych wolnych! Przez cały czas powtarzał sobie w myśli te zdania, aż w końcu straciły dlań wszelki sens. Sprawa nie jest prosta. Może wypadnie prowadzić długą rozmowę. A wątpliwe, by nosiciel miecza zechciał dobrowolnie przymocować do swej nie mytej, naczelnikowskiej głowy mnemokryształy. Wadim spojrzał z ukosa na błyszczącą skrzynkę analizatora. Trzeba go będzie przytemperować. Przecież nie na darmo wlokłem te dwadzieścia cztery kilogramy z mesy do glidera.
Anton zapytał:
- A co było w meldunku?
Wadim wyjął z kieszeni zmiętą kartkę i nie odwracając się podał mu przez ramię.
- Trochę podredagowałem - powiedział. - Przekład ołówkiem między wierszami.
Anton wziął kartkę i zaczął czytać półgłosem:
- “Do Promiennego Koła w Złotych Futrach, Nosiciela Groźnej Strzały, Sługi pod Samym Siedzeniem Wielkiego i Potężnego Głazu, Płomiennego Gromu z Nogą w Niebie, Żyjącego Dopóki Nie Znikną Maszyny, do samych stóp składa ten raport nędzny strażnik z rodu wichrów, nosiciel świetnego miecza. Donoszę po pierwsze: wielką machinę «wojownik-kopuła» poruszył palec w otworze piątym i palec w otworze czterdziestym siódmym, a jej ruch był niepowstrzymany, szybki i prosty. Donoszę po drugie: pojawiło się trzech na niebywałej maszynie, nie znających mowy, nie noszących broni, nie rozumiejących prawa i pragnących dziwnego. Nie znając ich natury, pozostaję w oczekiwaniu wysokich rozkazów. Donoszę po trzecie: węgiel się kończy, a palić trupami wedle pańskiego miłościwego słowa przez głupotę naszą i niewiedzę nie potrafimy. Przy tym dołączam: po pierwsze - rysunek techniczny wielkiej maszyny «wojownik-kopuła» i po drugie - wzory materii przyklejonej przez nieznanych ludzi do ran przestępców.” Tak, nic nowego - stwierdził Anton.
- Feudalizm najczystszej wody - podsumował Saul. - Nie cackajcie się z nimi zbytnio, bo nadzieją was na kopie.
Nikt nie chce się cackać, pomyślał Wadim. I oczywiście nie z powodu kopii. Jeniec zaczął się nagle wiercić na swym miejscu i grubym, niskim basem przymilnie poprosił:
- Ringa...
- Sentu! - piskliwie krzyknął Wadim.
Jeniec zamarł w bezruchu.
- Znowu prosi o konfitury - wyjaśnił Wadim.
- Wytrzyma - powiedział Saul. - “Żreć i pić, w mordę bić...”
- To nic - oświadczył Wadim. - Przy nas jeszcze zapragnie dziwnego.
- Wadimie - poprosił Anton. - Daj no mi parę kryształów. Chcę z nim pogadać.
- W kieszeni z prawej - rzucił Wadim przez ramię.
- Słuchaj, Chajra - rzekł Anton. - Jeśli dostarczymy cię z powrotem do osiedla, czy twój naczelnik wypuści uwolnionych, którzy ciebie bronili?
- Tak - szybko odpowiedział Chajra. - A zawieziecie mnie?
- Oczywiście - obiecał Anton. - Przecież cię nie zabijemy.
Wadim popatrzył przez ramię. Chajra przybrał dumną postawę.
- Naczelnik jest srogi - przemówił. - Może ich nie uwolni i pośle z powrotem do wykopu. Ale wy możecie liczyć na jego łaskę. Może was nawet puści wolno, jeśli mu dacie cenne podarunki. Macie cenne podarunki?
- Mamy - odpowiedział Anton z roztargnieniem. - Wszystko mamy.
- Co on mówi? - mruknął Saul. - Wadimie, gdzie są moje kryształy? O, są.
- Może rzeczywiście trzeba będzie ich wykupić - odezwał się Anton w zamyśleniu. - Nie urządzimy przecież bijatyki... Wcale nie mam ochoty.
Chajra przemówił znowu, a jego głos był coraz bardziej twardy i piskliwy.
- A mnie dacie tę oto kurtkę. - Dźgnął palcem w kurtkę Saula. - I tę skrzynkę. - Wskazał analizator. - I wszystkie konfitury. I tak wam wszystko odbiorą, zanim wyślą do chałup. Słusznie postanowiliście, aby nie wdawać się w bijatykę. Nasze kopie są ostre i zazębione, a kiedy się je wyciąga, wywlekają z wroga wnętrzności. I jeszcze wezmę sobie te buty. I te również. Jako że wszystko między ziemią i niebem należy do Wielkiego i Potężnego... I to też wezmę.
Chajra umilkł zaaferowany. Wadim, którego to wszystko serdecznie bawiło, rozejrzał się. Anton ze skupieniem patrzył przez okno - widocznie w ogóle nie słuchał. Chajra siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i oglądał jego buty. Saul patrzył na Chajrę, przytrzymując przy skroni jeden z kryształów. Na jego twarzy malowała się wściekłość. Uchwyciwszy wzrok Wadima, paskudnie się uśmiechnął. Chajra ciągnął pouczająco:
- Kiedy was będą rozbierać, nie zapomnijcie powiedzieć, że to - wskazał palcem - to i to jest moje. Byłem pierwszy.
- Milcz - cicho powiedział Saul.
- Sam milcz - odrzekł z godnością Chajra. - Bo jak nie, to zatłuczemy cię pałkami na śmierć.
- Saulu - mitygował go Anton. - Niech pan przestanie. Co pan, jak małe dziecko...
- Rzeczywiście, mądry nie jest - wtrącił się Chajra. - Ale ma dobrą kurtkę.
Naprawdę jest przekonany, że ma nas w garści, pomyślał Wadim. Już widzi, jak nas rozbierają i spychają do wykopu, jak sypiamy na pokrytym nieczystościami klepisku i od rana do nocy milczymy, on zaś nas bosych pędzi po śniegu, kłuje kopią i bije po twarzy, żebyśmy nie zostawali w tyle. A dookoła ludzie myślący tylko o sobie, marzący wyłącznie o jednym i tym samym: żeby trafić palcem właśnie w tę dziurkę, która wprawi w ruch maszynę, a wówczas ich, radosnych i triumfujących, zaprzęgną do sań i popędzą po śniegu na spotkanie wolności, boso, po zaśnieżonych pagórkach, do stóp Wielkiego i Potężnego... Wadimowi z bólu pokazały się kręgi pod oczami - tak mocno zagryzł wargę. Już ja bym im urządził bal, pomyślał z nienawiścią. Co za dziwne uczucie - nienawiść. Mroziło wszystko od wewnątrz i napinało wszystkie muskuły. Nigdy przedtem nie czuł nienawiści do ludzi. Usłyszał, jak strasznie sapie tuż za jego plecami Saul. Chajra nucił piosenkę.
W dole ukazał się brudny wykop. Na jego dnie w nieładzie stłoczyły się maszyny - absurdalne i dziwaczne narzędzia poniżenia i śmierci. Ech wy, przybysze, pomyślał Wadim. A zresztą, czego od was wymagać! Przecież nie jesteście nawet humanoidami. Woda z nieba... Konfitury...
Zmniejszył wysokość i hamując poleciał wzdłuż ulicy prosto do domku straży. Chajra, rozpoznawszy znajome strony, zaczął wydawać radosne okrzyki, wobec których okazał się bezsilny nawet potężny analizator.
Przed domkiem tkwiło pełno ludzi. W zielonkawym świetle zorzy skrzył się śnieg. Na śniegu, zbite w gromadkę, stały z opuszczonymi głowami dwie dziesiątki byłych zwolnionych, żałosnych i nagich. Wokół nich, opierając się na kopiach, stali na rozkraczonych nogach strażnicy w futrach. Na ganku górował nad wszystkimi nosiciel świetnego miecza. Świetny miecz trzymał przed sobą i zwracając ku niemu odstające ucho, wodził po ostrzu wielkim palcem. Potem zauważył obniżający się glider i zamarł z rozwartą szeroko czarną paszczą.
Wadim posadził glider tuż przed gankiem. Otworzył na oścież osłonę kabiny załogi i krzyknął:
- Kajra-me sorinata-mu! Tatimata-ne kori-su!
Wydostał się zza steru, chwycił w ramiona nosiciela kopii z rodu wzgórz i postawił go na stopniach ganku. Naczelnik opuścił miecz i z wyraźnym szczękiem zatrzasnął gębę. Chajra zgiął się i drobnymi kroczkami, żwawo podbiegł do niego.
- Dlaczego jeszcze nie jesteś zabity? - ze zdumieniem zapytał naczelnik.
Chajra, złożywszy ręce przed piersią szybko zagruchał basem:
- Stało się, co musiało się stać! Opowiedziałem im o wielkości i potędze Wielkiego i Potężnego Głazu, Płomiennego Gromu, z Nogą w Niebie, Żyjącego Dopóki Nie Znikną Maszyny i posikali się ze strachu. Nakarmili mnie smacznym jedzeniem i mówili ze mną jak pokorni. I zjawili się tutaj, aby pokłonić się tobie.
Kopijnicy z szacunkiem skupili się wokół ganku. Tylko dwie dziesiątki nagich stały w miejscu, pokornie oczekując swego losu. Naczelnik powoli, z namaszczeniem wsunął miecz do pochwy. Nie patrzył więcej na glider. Niespiesznie i obojętnie zaczął wypytywać Chajrę.
- Gdzie mieszkają?
- Mają wielki dom na równinie. Bardzo ciepły.
- Skąd wzięli tę maszynę?
- Nie wiem. Pewnie z twardej drogi.
- Powinieneś był im powiedzieć, że całe niebo i cała ziemia należą do Wielkiego i Potężnego Głazu.
- Powiedziałem im. Ale ich obuwie, i jedna kurtka, i błyszcząca skrzynia należą do mnie. Nie zapomnij o tym później, jasny i silny.
- Dureń jesteś - rzucił naczelnik pogardliwie. - Wszystko należy do Wielkiego i Potężnego Głazu. A ty otrzymasz to, co zostanie ci dane. Gdzie jest pismo?
- Oni mi zabrali - z rozczarowaniem oświadczył Chajra.
- Podwójny dureń. Zapłacisz za to głową.
Chajra oklapł. Naczelnik popatrzył gdzieś w przestrzeń między Wadimem i Antonem i powiedział:
- Niech pokażą swoje buty.
Saul ryknął i pobiegł do burty.
- Spokojnie, spokojnie - uspokajał go Anton.
Naczelnik melancholijnie wysmarkał się na ganek.
- A co jadłeś?
- Konfitury. Może nie całkiem konfitury, ale słodkie i cieszą język.
Naczelnik żywił się z lekka.
- Dużo mają tych konfitur?
- Bardzo dużo! - z entuzjazmem krzyknął Chajra. - Ale nie każ mnie chłostać.
- Postanowiłem - wyrzekł naczelnik. - Niech wyruszą do domu i przyniosą do mych stóp wszystkie konfitury. I wszelkie inne jedzenie. A węgla nie mają?
Chajra spojrzał pytająco na Antona. Anton ostro powiedział:
- Zażądaj wolności dla tych przestępców.
- Co on mówi? - spytał naczelnik.
- Prosi, abyś nie zabijał tych przestępców.
- A jak rozumiesz jego mowę?
Chajra wskazał obydwiema rękami różki mnemokryształów na swoich skroniach.
- Jeśli się to przystawi do głowy, słyszy się obcą mowę i rozumie jak własną.
- Daj mi - zażądał naczelnik. - To również należy do Wielkiego i Potężnego Głazu.
Odebrał mu mnemokryształy i po paru nieudanych próbach przymocował je sobie do czoła. Anton od razu powiedział:
- Natychmiast wypuść tych ludzi, którzy zasłużyli na wolność.
Naczelnik popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Nie możesz mówić w ten sposób - upomniał Antona. - Wybaczam ci, bo jesteś podłego stanu i nie znasz słów. Idź. I przynieś także pismo i rysunek techniczny. - Zwrócił się do kopijników, którzy słuchali go z czcią, i ryknął:
- No, co tak stoicie, trupoluby? Nie musicie obwąchiwać im portek! Portki wszystkich ludzi, którzy rozmawiają ze mną, śmierdzą tak samo. Do roboty! Pędźcie tę padlinę do wykopu. Hej! Hej!
Kopijnicy zarechotali i truchtem ruszyli ulicą, pędząc przed sobą byłych wyzwoleńców. Naczelnik przyjaźnie walnął Chajrę w ucho i kazał mu się zabierać. Chajra zachwiał się od uderzenia i dał nura w drzwi. Pozostawszy sam, naczelnik popatrzył na niebo, na chałupy, ziewnął przeciągle, z pojękiwaniem, popatrzył na glider, leniwie odcharknął i spoglądając gdzieś w bok, oznajmił znudzonym głosem:
- Róbcie, jak rozkazałem. Wracajcie do swego domu, przynieście mi tutaj wszystkie konfitury i co tylko macie do jedzenia, i idźcie do wykopu, jeśli chcecie żyć.
Wadim patrzył na olbrzymią, brudną postać i czuł w kończynach dziwną słabość. Miał wrażenie, jakby we śnie usiłował wdrapać się na śliską, spadzistą ścianę. Anton mruknął tuż obok niego:
- Patrz, Dimka, przypatrz no się dobrze. To już nie żółtodziób Chajra.
- Nie wytrzymam - dziwnym, bezbarwnym głosem rzekł Saul. - Ja go zaraz uduszę.
- W żadnym wypadku - powiedział Anton.
Naczelnik wrzasnął w otwarte drzwi:
- Upiecz mi mięsa, Chajro, trupolubie! I zagrzej łoże! Dziś jestem wesół. - Potem stanął bokiem do glidera i patrząc na góry przemówił, podnosząc brudny wskazujący palec: - Teraz jesteście jeszcze bezrozumni i nieżywi ze strachu. Ale musicie wiedzieć, że odtąd, rozmawiając ze mną, powinniście zgiąć się w pasie i przycisnąć dłonie do piersi. I nie wolno wam patrzeć na mnie, ponieważ jesteście nieczyści i wzrok wasz kala. Dzisiaj wam wybaczam, ale jutro każę was zbić drzewcami kopii. Ponadto musicie pamiętać, że największą cnotą jest posłuszeństwo i milczenie. - Wsunął wskazujący palec do paszczy i zaczął dłubać w zębach. Z trudem rozumieli, co mówi. - Kiedy wrócicie tutaj z konfiturami, pismem i rysunkiem, rozbierzecie się i zostawicie wszystko na ganku. Ja do was nie wyjdę. Potem pójdziecie do chałup i ściągniecie koszule z trupów. Dwóch koszul brać nie wolno. - Nagle zarżał. - Bo inaczej spocicie się przy pracy. Możecie też zabrać koszule żywym, ale tylko tym, którzy mają złote paznokcie...
Przez półotwarte drzwi wśliznął się Chajra.
- Wszystko gotowe, jasny i silny - zameldował.
Naczelnik kontynuował:
- Wasz los będzie lekki. Wielki i Potężny Głaz potrzebuje ludzi, którzy umieją poruszać maszyny. Jako że przyjdzie ostatecznie wojna o ziemie, które do niego należą! I wówczas Wielki i Potężny Głaz - podniósł do góry wskazujący palec - Płomienny Grom z Nogą w Niebie i z Nogą na Ziemi, Żyjący Dopóki Nie Znikną Maszyny...
- Bydlę! - ogłuszająco wrzasnął Saul. Nad uchem Wadima matowo błysnęła oksydowana lufa skorczera.
- Nie wolno! - krzyknął Anton.
Saul odepchnął Wadima i przejął stery.
- Nie wolno? - zawołał. - A co wolno? Znosić to i czekać cierpliwie, aż znikną maszyny? Dobrze!
Silne szarpnięcie rzuciło Wadima między siedzenia. Nie zamykając kopuły Saul poderwał glider w powietrze. Rozległ się trzask, nad kabiną przemknęła rozłupana belka. Lodowaty wicher zawył w uszach, glider przechylił się mocno i Wadim zdążył zobaczyć, że naczelnik stoi na czworakach pośrodku ganku, wypinając do góry olbrzymi zad, a dach domu, wirując i rozpadając się, ląduje na środku ulicy. Wadim próbował zamknąć kopułę, ale ta nie poddawała się.
- Saulu! - krzyknął Wadim. - Niech pan zmniejszy prędkość!
Saul nie odpowiedział. Pędził gliderem nad ulicą, po której ciągnęły już szeregi więźniów zmierzających prosto do wykopu. Skulił się, chowając twarz za niskim wiatrochronem. Skorczer trzymał na kolanach. Glider leciał nierównymi susami, przeciwny wiatr usiłował go wywrócić.
Wadim ciągle próbował jedną ręką zasunąć kopułę. Drugą przytrzymywał skrzynkę analizatora, która upadła mu na kolana. Saul cedził przez zęby:
- Szubrawcy... Nikczemnicy... Oprawcy... Chcecie maszyn? Będziecie mieć maszyny! Ziemie chcecie zawojować? Będziecie mieli ziemie!...
Wadim wdrapał się w końcu na siedzenie i rozejrzał się. Glider mknął prosto na wykop. Anton, wczepiony w poręcze, mrużąc oczy od wiatru, w milczeniu patrzył w plecy Saula.
- Konfitury? - ryczał Saul. - Ja ci pokażę konfitury!... Słodkie jadło... Trupoluby...
Glider przelatywał nad wykopem. Saul zamilkł i przegiąwszy się przez burtę, wypalił ze skorczera prosto w dół. Wadim szarpnął się do tyłu. Z wykopu trysnął oślepiający liliowy płomień, o uszy uderzył przeraźliwy huk i wszystko pozostało w tyle.
Wadim, natężając się, aż mu w środku wszystko zachrzęściło, zatrzasnął wreszcie kopułę. Zrobiło się cicho.
- Wpoję im inną koncepcję wieczności - powiedział Saul i zamilkł.
- A może nie warto? - nieśmiało zasugerował Wadim. Jeszcze nie rozumiał, co Saul chce zrobić. Czego można od nich wymagać, myślał. Tępi, prymitywni ludzie. Czyż na nich można gniewać się poważnie?
Glider z rykiem mknął nad wierzchołkami pagórków, podrywając chmury śnieżnego pyłu. Saul był bardzo kiepskim kierowcą, kierował do silnika zbyt wiele energii, tylko połowa mogła być wykorzystana. Za pojazdem wyrastała zbita ściana zlodowaciałej mgły. Kilka ptaków rzuciło się w ich stronę, usiłując przeciąć im drogę, lecz od razu przepadły w śnieżnej zawierusze. A za nimi, nad skrzącym się tumanem, wyrastał w niebo ship dymu.
- Jednego tylko szkoda, jednego... - znowu przemówił Saul. - Jakie to smutne, że nie sposób wyrugować za jednym zamachem całej tępoty i okrucieństwa, nie niszcząc przy tym człowieka... No, żeby tak tylko głupotę w tym bezgranicznie głupim kraju!...
- Pan leci nad szosę? - spokojnie zapytał Anton.
- Tak. I nie próbujcie mnie powstrzymać.
- Nawet nie myślę - odrzekł Anton. - Tylko proszę być ostrożnym.
Teraz Wadim zrozumiał i wlepił wzrok w skorczer. Chyba zaczyna się coś takiego, pomyślał, czego nigdy w życiu nie zdołam opisać... ani pojąć.
Na szosie wszystko było po staremu. Jak wczoraj, jak sto lat temu bezdźwięcznie, równymi rzędami ciągnęły maszyny. Z dymu wyłaniały się i w dymie znikały. I tak mogłoby być wiecznie. Ale oto Saul posadził glider o dwadzieścia metrów od jezdni, odsunął kopułę i wsparł lufę skorczera o burtę.
- Nie znoszę rzeczy niezmiennych - powiedział z nieoczekiwanym spokojem i strzelił.
Pierwszy cios dosięgnął olbrzymiej, żółwiopodobnej maszyny. Pancerz rozbłysnął i rozpadł się jak skorupka jajka, a platforma na jednej gąsiennicy zakręciła się w miejscu, spychając i przewracając jadące za nią małe, zielone pojazdy.
- Nie można zmienić praw historii... - mówił Saul.
Z hukiem zapłonęła ogromna czarna wieża na kołach, a druga wieża przewróciła się i zatarasowała część szosy.
- ... ale można naprawić niektóre pomyłki historii - dodał celując.
Liliowa błyskawica wyładowania o napięciu miliona woltów wybuchła pod podwoziem pomarańczowej maszyny, przypominającej polowy syntetyzator, i pojazd, rozpadając się w drobny mak, wyleciał wysoko w powietrze.
- ... te pomyłki wręcz trzeba naprawiać - ciągnął Saul strzelając. - Feudalizm... i bez tego jest wystarczająco... parszywy.
Potem zamilkł. Z prawej strony rósł stos rozżarzonych szczątków, a z lewej szosa świeciła pustką - prawdopodobnie po raz pierwszy od tysięcy lat - i tylko sporadycznie przemykały pojedyncze maszyny, którym udało się przedrzeć przez ogniową kurtynę. Potem rozżarzona góra rozpadła się z sykiem i trzaskiem, wystrzelił w górę wysoki słup iskier i popiołu a z obłoku dymu na szosie chlusnęły nowe szeregi maszyn. Saul ryknął i ponownie chwycił za skorczer. Znowu zagrzmiały wyładowania, zapłonęły wybuchając maszyny, i znów zaczął rosnąć stos rozżarzonych szczątków. Na niebie zawisły czarne, ciężkie kłęby dymu przecinane fontannami iskier. Puszystymi kłaczkami opadał z nich popiół, a śnieg dookoła poczerniał i zaczął dymić. Przy jezdni odsłoniła się ziemia.
Wadim siedział z nogami opartymi o skrzynię analizatora, wzdrygając się i mrużąc oczy przy każdym wybuchu. Potem przyzwyczaił się i przestał mrużyć oczy. Raz po raz wyrastała na szosie płonąca góra, po chwili rozsypywała się rozrzucając gorejące odłamki, głośno wzdychając falami nieznośnego żaru, a maszyny parły naprzód niepowstrzymanym strumieniem, obojętne na zniszczenie, i nie było im końca.
- Chyba wystarczy, Saulu! - poprosił Anton.
To nie ma sensu, pomyślał Wadim. Saul przestał strzelać - skończyły się ładunki - i bezradnie pochylił głowę. Rozpalona lufa skorczera celowała w niebo. Wadim popatrzył na pokryte sadzą ręce i głowę Saula i poczuł wielkie zmęczenie. Nie rozumiem, pomyślał. Wszystko na próżno. Biedny Saul. Biedny Saul.
- Historia - zachrypiał Saul nie podnosząc głowy. - Niczego nie można zatrzymać.
Wyprostował się i popatrzył na nich.
- Serce nie wytrzymało - powiedział. - Wybaczcie. Serce nie wytrzymało. Po prostu nie mogłem. Musiałem coś zrobić.
Siedzieli i długo patrzyli na szosę. Maszyny szereg za szeregiem pełzły swoją drogą, spychając na pobocza szczątki, zmiatając popiół i wkrótce wszystko było jak dawniej, tylko szkarłatna plama w poprzek szosy stygła powoli, czerniał dokoła zabrudzony śnieg i długo nie rozpraszała się nad głowami zasłona dymu, przez którą, drżąc, spoglądał czerwony, zniekształcony dysk - żółty karzeł EN 7031.
Saul zamknął oczy i powiedział niezrozumiale:
- To tak, jak z piecami... Jeśli się zniszczy same piece - wybudują nowe i tyle.
Gdzieś w pobliżu rozległy się znajome do obrzydzenia, żałosne okrzyki. Wadim niechętnie odwrócił głowę. Na polnej drodze przy szosie stał tłum zmordowanych ludzi w workach, a strażnicy w futrach i z kopiami krzątali się dookoła. Czego tu szukają? obojętnie pomyślał Wadim. Strażnicy drzewcami pik wypchnęli z tłumu jakiegoś nieszczęśnika. Ten, drżąc i oglądając się, przeszedł po czarnym śniegu i wyszedł na szosę. Olbrzymia błyszcząca wieża miękko pełzła na niego. Nieszczęśliwy z rozpaczą popatrzył na strażników. Tamci wrzasnęli coś o rękach. Przestępca zamknął oczy i rozkrzyżował ręce. Maszyna powaliła go i popełzła dalej. Saul wstał. Skorczer z głośnym stukiem upadł na dno kabiny.
- Och, dać im w mordę - powiedział Saul, zginając i prostując palce.
Anton złapał go za kurtkę.
- Słowo honoru, Saulu - powstrzymywał go. - To również nie ma sensu.
- Wiem. - Saul usiadł. - Czy pan myśli, że nie wiem? Ale dlaczego nie mogę nic zrobić? Dlaczego ani tam, ani tu nie mogę nic zrobić?
Strażnicy wypchnęli na drogę innego więźnia. Pierwszy pozostał rozciągnięty na szosie, płaski jak pusty worek. Drugi rozkrzyżował ramiona i zagrodził drogę czerwonej platformie z sześcienną skrzynią. Platforma zwolniła i zatrzymała się na dwa kroki przed nim. Strażnicy coś zawołali. Więzień podniósł ręce i cofając się zaczął schodzić z szosy. Czerwona maszyna jak przywiązana pełzła za nim. Zjechała na polną drogę i ciężko zakołysała się na wybojach. Więzień ciągle cofał się i cofał, odciągając ją od szosy do wykopu. A po szosie ciągle jechały, jechały i jechały maszyny.
- Popełniłem głupstwo - smutno przyznał się Saul. - Możecie mnie zwymyślać. Ale mimo wszystko tutaj trzeba rozpoczynać od czegoś podobnego. Wrócicie, wiem o tym. A więc pamiętajcie, że zaczynać trzeba zawsze od tego, co rodzi wątpliwości... No, czemu mnie nie zwymyślacie?
Wadim tylko spazmatycznie westchnął, a Anton odpowiedział miękko:
- A za co, Saulu? Przecież nie zrobił pan nic złego. Po prostu postąpił pan dziwnie.
Rozdział 8
- Dimka - powiedział Anton - idź zobaczyć, co z Saulem.
Wadim podniósł się i wyszedł ze sterowni. Zszedł do mesy i zajrzał do Saula. Owionął go zapach zastałego dymu tytoniowego. Saul leżał na kanapie w tej samej pozycji, w jakiej ułożyli go po zaprowadzeniu do pokoju: z wyciągniętymi nogami o ogromnych stopach, z odrzuconą do tyłu głową, z wystającą szczeciniastą grdyką. Wadim przysiadł obok niego i dotknął jego czoła. Było rozpalone. Saul bez ładu i składu mamrotał:
- Suchary... potrzebne są suchary... Co, wy do mnie z nożycami?... W zakładzie krawieckim są nożyce... przecież nie do paznokci... Pytam o suchary... a wy mi nożyce... - Nagle silnie drgnął i zachrypiał: - Zum Befehl, panie blokowy... Skąd, wszy tłuczemy...
Wadim pogłaskał go po bezwładnej ręce. Na Saula ciężko było patrzeć. Zawsze ciężko jest znosić widok silnego, pewnego siebie człowieka w takim stanie. Saul powoli otworzył oczy.
- O... - przemówił. - Wadim... Dimka... Tylko nie myśl... Na przesłuchanie zawsze patrzy się z obrzydzeniem... Nie myśl o mnie źle... Wrócę... To była po prostu słabość... A teraz odpocząłem i wrócę...
Jego wzrok zamglił się. Wadim patrzył na niego z żalem.
- Znowu się palimy... - mamrotał Saul. - Palimy się jak suche szczapy. Stiepanow się pali! W krzaki! W krzaki!
Wadim westchnął i podniósł się. Rozejrzał się po kajucie. Panował tu straszliwy nieład. Na podłodze poniewierała się rozbebeszona niezgrabna teczka. Jej zawartość leżała porozrzucana na podłodze - dziwne, szare, tekturowe koperty wypchane papierami, ozdobione stylizowanym wizerunkiem jakiegoś ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Jedna z kopert otworzyła się i papiery rozsypały się po całej kajucie. Na stoliku również leżały papiery. Wadim chciał już wszystko posprzątać, ale zauważył, że Saul zasnął. Wyszedł więc po cichutku i zamknął za sobą drzwi.
Anton siedział przy pulpicie z palcami na przełącznikach i w zadumie patrzył na ekran. Na ekranie powoli przepływały wierzchołki sosen, dalekie, błyszczące piętra domów, czerwone ogniki odbiorników energii.
- Kiepsko z nim - oznajmił Wadim. - Majaczy. Teraz, co prawda, usnął.
Przysiadł na poręczy i wlepił wzrok w ścianę pokrytą rysunkami przedstawiającymi ludzkie postacie i przedmioty.
- Niepotrzebnie pomazałem ścianę - oświadczył. - Trzeba było poprosić Saula o papier. On ma, jak się okazuje, całą teczkę papieru. Nawiasem mówiąc, kiedy zacząłem rysować, Chajra dostał czkawki ze strachu.
- Wiesz, Dimka - powiedział Anton w zadumie. - Saul to bez wątpienia dziwny człowiek. Ale żeby dorosły facet nie miał wszczepionej bioblokady... - Pokręcił głową.
- Domyślasz się chociaż, co mu może być?
- Już ci mówiłem - nie mam pojęcia. Zaraził się czymś od Chajry...
Wadim wyobraził sobie, czym można było zarazić się od Chajry, zmarszczył brwi i opadł na fotel.
- Mnie się Saul podoba - oświadczył. - Taki dziwak z własnym punktem widzenia. I jest zachwycająco zagadkowy. Nigdy w życiu nie słyszałem tak tajemniczego majaczenia.
- A ile razy ty w ogóle słyszałeś majaczenie?
- Nieistotne. Czytywałem. A tak w ogóle - powiedział, że jego ucieczka z Ziemi była po prostu słabością. Teraz, mówi, odpocząłem trochę i wrócę. Jestem zadowolony z jego decyzji, Toszka.
- Mówił ci to w malignie?
- Nie. Miał chwile przytomności. - Wadim popatrzył na ekran. “Okręt” płynął nad Chibinami. - Jak myślisz, ile czasu minęło?
- Tysiąc lat - odpowiedział Anton.
Wadim uśmiechnął się.
- Wyjątkowo bogaty we wrażenia urlop. Daliśmy im popalić, no nie? - uśmiechając się błogo, zaczął wspominać heroiczne epizody, przymierzając się do jutrzejszego występu przed Nelly i Samsonem. Samson położy uszy po sobie bez żadnych czaszek: pokażę mu bliznę.
- Szkoda - powiedział na głos.
- Czego?
- Szkoda, że uderzył mnie w bok. Powinien był przez twarz. Wyobrażasz sobie? Blizna od lewej skroni i przez oko do podbródka?!
Anton popatrzył na niego.
- Wiesz, Dimka - powiedział - ja chyba nigdy nie przyzwyczaję się do ciebie.
- Nie martw się, Antenie. Ty też byłeś niczego sobie. Prawda, nie mogłeś się zdecydować. Ale opowiem Halce, że świetnie dowodzisz.
Anton skrzywił się.
- Już lepiej niczego nie opowiadaj. - Zamilkł. - Mówisz, nie mogłem?
- Według mnie, tak.
- Widzisz, nie mogłem z tego wybrnąć. Nigdy jeszcze nie byłem w takich opałach. Różne rzeczy mi się zdarzały, ale w takiej sytuacji, Dimka, kiedy trzeba coś zrobić i absolutnie niczego zrobić nie można, kiedy tak strasznie chce się coś naprawić, a wiadomo, że można tylko wszystko pogorszyć... Naturalnie, wahałem się.
Wadim przyglądał się Chibinom.
- A dowodziłeś mimo wszystko dobrze. Ciekawie się prezentowałeś w takim emploi... Posłuchaj, a Chajra leży teraz na swoich śmierdzących skórach i myśli: co za buty, nikt takich nie ma! Antonie, nie możesz szybciej?
- Nie mogę. Tutaj nie wolno szybciej.
- Mało to rzeczy nie wolno... Daj, poprowadzę.
- Lepiej nie - odrzekł Anton. - I tak cała ta eskapada będzie mnie kosztowała licencję pilota.
- A coś ty takiego zrobił?
- Zrobiłem... Zapewniam cię, że drugi raz na Saulę polecę już nie jako zawodowy kosmonauta, lecz jako kiepski lekarz-entuzjasta.
Wadim zdziwił się. A co zrobiliśmy? Czyniliśmy wszystko co w naszej mocy, a poza tym wszystko, co powinniśmy byli czynić. A jakże można było inaczej? W trzy osoby zaledwie? Gdyby nas było ze dwudziestu, po prostu rozbroilibyśmy straż i po sprawie. W każdym bądź razie nie ma nam za co wymyślać. Co prawda, kiepsko wyszło z tymi chłopakami, którzy wieźli Chajrę. Ale skąd mogliśmy wiedzieć? Nie, co tam dużo gadać, zwiad przeprowadziliśmy doskonale. Z honorem. Trzeba teraz zakasać rękawy i skrzyknąć chłopaków. Najpierw - komitet. No więc ja, Anton, z pewnością. Trzeba przekonać Saula. Bez niego nie można: potrzebny jest sceptyk. I jest to człowiek energiczny i zdecydowany, spec od dwudziestego wieku. Dalej Samson. Wspaniały inżynier przy całej swej zjadliwości. Nelly, artystka, niech podbija serca. Koniecznie Grisza Barabanów: po pierwsze, jest nauczycielem, po drugie, zna mnóstwo innych nauczycieli, sądząc ze wszystkiego, wspaniałych ludzi... Lekarz! Lekarz jest niezbędny... To niemożliwe, aby w takiej masie nauczycieli nie znalazł się ani jeden lekarz. I myśliwi są potrzebni. Oto kto jest naprawdę potrzebny. Wybić koszmarne ptaszyny-samsony. Wadim parsknął śmiechem. A później jako komitet wystąpimy przed Ziemią, rzucimy hasło...
Wadimowi słodko zamarło serce, kiedy wyobraził sobie cały rozmach tego nowego olśniewającego przedsięwzięcia. Eskadry rejsowych D-gwiazdolotów, nabitych po brzegi dziarskimi ochotnikami, syntetyzatorami, medykamentami... całe tony embriomechanicznych jaj, z których w pół godziny wyrosną domy, glidery, stacje meteorologiczne... i dwadzieścia tysięcy, trzydzieści tysięcy, sto tysięcy nowych znajomości!
- Cala flota kosmiczna w rozjazdach - powiedział Anton.
- Co?
- Mówię, że cała flota kosmiczna jest w rozjazdach. Obliczyłem z grubsza: na początek potrzeba co najmniej z dziesięć rejsowych “widm”, a jest ich zaledwie pięćdziesiąt cztery i wszystkie zgromadzono teraz przy EN 117, aby przerzucić je za Ślepą Plamę.
- Zbudujemy nowe - zadecydował Wadim.
Anton spojrzał z ukosa na niego.
- Znowu ptaki ci w głowie ćwierkają... Ty, Dimka, weź pod uwagę, że na Saulę pewno więcej ciebie nie puszczą.
- Jak to tak - nie puszczą?
- Z bardzo prostych powodów. Tam są potrzebni odpowiedni ludzie: nie dwudziestoletnie zabijaki, lecz profesjonaliści w najpoważniejszym znaczeniu tego słowa. Tylko że ja w ogóle nie mogę sobie wyobrazić, żeby tylu prawdziwych profesjonalistów można było oderwać od Planety. Ale to jeszcze pół biedy.
- No-no - zachęcił go Wadim. - A druga połowa?
- A druga połowa, mój drogi... - Anton westchnął. - Istnieje już dwa wieki taka niewidoczna organizacja - Komisja do Spraw Kontaktów. I co dla niej charakterystyczne: po pierwsze, bez jej zgody nikt nie zasiądzie w fotelu pilota, a po drugie, w jej składzie nie ma ani jednego zabijaki, a wyłącznie ludzie podobni do siebie: poważni, mądrzy i umiejący przewidywać ewentualne następstwa.
Anton mówił poważnie, ale Wadim mimo to spytał:
- Ty co, poważnie?
- Zupełnie poważnie. - Anton przebiegł palcami po konsoli i powiedział: - Dać ci na pocieszenie wylądować, czy co? Nie, nie dam. Starczy ofiar.
“Okręt” łagodnie i bez hałasu opadł na polanę prawie w tym samym miejscu, z którego wzbił się w niebo trzydzieści dziewięć godzin wcześniej. Anton wyłączył silnik i trochę posiedział, delikatnie gładząc ręką pulpit.
- A więc tak - powiedział. - Najpierw Saul.
Nadąsany Wadim patrzył przed siebie. Anton włączył pokładowy radiofon i nastroił go na częstotliwość pogotowia ratunkowego.
- Punkt jedenaście-jedenaście - oznajmił spokojny kobiecy głos.
- Potrzebujemy lekarza-epidemiologa - poprosił Anton. - zachorował człowiek powracający z nowej planety ziemskiego typu.
Przez pewien czas odbiornik milczał. Następnie głos ze zdumieniem zapytał:
- Przepraszam, co pan powiedział?
- Widzi pani - wyjaśnił Anton - on nie miał wszczepionej bioblokady.
- Dziwne. Dobrze... Pański namiar?
- Podaję.
- Dziękuję, przyjęłam. Lekarz będzie za dziesięć minut.
Anton popatrzył na Wadima.
- Nie dąsaj się, najstrukturalniejszy, jakoś to będzie. Chodźmy do Saula.
Wadim powoli wygramolił się z fotela. Zeszli do mesy i od razu zobaczyli, że drzwi do kajuty Saula stoją otworem. Saula w kajucie nie było. Nie było również jego teczki i papierów, a na stoliku leżał skorczer.
- Gdzież on jest? - spytał Anton.
Wadim rzucił się do wyjścia. Właz był otwarty, na zewnątrz panowała ciepła, gwiaździsta noc. Głośno grały cykady.
- Saulu! - zawołał Wadim.
Nikt się nie odezwał. Wadim w zakłopotaniu zrobił kilka kroków po miękkiej trawie. Dokąd on odszedł, taki chory? pomyślał i znowu krzyknął:
- Saulu!
I znowu nikt się nie odezwał. Nadleciał ciepły wiatr i łagodnie pogładził Wadima po twarzy.
- Dimka - cicho zawołał Anton - chodź tutaj...
Wadim wrócił do oświetlonego włazu. Anton podał mu kartkę papieru.
- Saul zostawił wiadomość - powiedział. - Podłożył pod skorczer.
Był to strzępek grubego szarego papieru ze śladami brudnych paluchów. Wadim przeczytał:
- “Kochani! Wybaczcie mi oszustwo. Nie jestem historykiem. Jestem zwykłym dezerterem. Uciekłem do was, bo chciałem się uratować. Nie zrozumiecie tego. Pozostał mi tylko jeden magazynek i ogarnęła mnie tęsknota. A teraz jest mi wstyd i wracam. Wracajcie na Saulę i róbcie swoje, a ja dokończę swego. Mam przecież jeszcze cały magazynek naboi. Odchodzę. Żegnajcie. Wasz S. Repnin.”
- Słuchaj, on jest całkiem chory - powiedział Wadim zakłopotany. - Biegnijmy go szukać!
- Popatrz na odwrocie - rzekł Anton.
Wadim odwrócił kartkę. Na odwrocie wielkimi koślawymi literami nagryzmolono:
“Do pana Rapportfiihrera Oberscharfuhrera SS
pana Wina od Blockfriseura bloku szóstego –
więźnia numer 658617
Raport
Donoszę niniejszym, że według zebranych przeze mnie informacji więzień nr 819360 to nie kryminalista zwany Saulem, ale były oficer wojsk pancernych Armii Czerwonej Sawieł Pietrowicz Repnin, ranny i wzięty do niewoli przez armię niemiecką jeszcze pod Rżewem. Wymieniony numer 819360 jest ukrywającym się komunistą i bezwarunkowo człowiekiem szkodliwym dla porządku. Przyłapałem go na tym, że przygotowuje ucieczkę i działa w tej grupie, o której donosiłem Panu w raportach od lipca bieżącego 1943 roku. Donoszę również, że oni przygotowują...”
Na tym tekst się urywał. Wadim wlepił wzrok w Antona.
- Nie rozumiem - oświadczył.
- Ani ja - cicho powiedział Anton.
Jaskrawe światło zalało polanę. Nad “Okrętem” powoli schodził do lądowania sanitarny ognik.
- Wytłumacz to jakoś lekarzowi - poprosił Anton z nieokreślonym uśmieszkiem - a ja pójdę i połączę się z Radą.
- Jak ja mu wytłumaczę? - wymamrotał Wadim patrząc na strzępek papieru.
Więzień nr 819360 leżał nieruchomo na skraju szosy z twarzą zanurzoną w lepkim błocie. Jego prawa ręka ściskała jeszcze uchwyt szmajsera.
- Chyba gotowy - powiedział z żalem Ernst Brandt. Był jeszcze blady. - Mój Boże, szyba po prostu prysnęła mi w twarz...
- Ten drań czatował na nas - oznajmił obersturmfuhrer Deibel.
Spojrzeli za siebie na szosę. W poprzek jezdni stał wymalowany maskującą farbą samochód terenowy. Szybę miał rozbitą, z przedniego siedzenia zwisał zaczepiony płaszczem zabity kierowca. Dwóch żołnierzy wlokło pod pachy rannego. Ranny głośno krzyczał.
- To z pewnością jeden z tych, co zabili Rudolfa - powiedział Ernst. Podważył butem ramię zabitego i przewrócił go na plecy.
- Kreuzhageldonnerwetternocheinmal - powiedział. - To przecież teczka Rudolfa!
Deibel skrzywił tłustą twarz i schylił się wypinając olbrzymi tyłek. Jego zwiotczałe policzki zatrzęsły się.
Tak, to jego teczka - mruknął. - Biedny Rudolf! Wyrwać się spod Moskwy i zginąć od kuli wszawego więźnia.
Wyprostował się i popatrzył na Ernsta. Ernst Brandt miał rumianą głupawą twarz i lśniące czarne oczy. Deibel odwrócił się.
- Weź teczkę - burknął i ze smutkiem wlepił wzrok w przestrzeń, gdzie nad lasem sterczały grube kominy pieców obozowych, z których walił obrzydliwy tłusty dym.
A więzień nr 819360 szeroko otwartymi martwymi oczami patrzył na niskie szare niebo.